Wyndham John Dziwne historie

John Wyndham

Dziwne Historie

Przekład Małgorzata Golewska - Stafiej i Leszek Stafiej

Consider her ways and others (wybór)

Copyright © John Wyndham 1956, 1961

Sleepers of Mars (wybór)

Copyright© 1938, 1931, 1933, 1934, 1933


DZIWNA HISTORIA



Jednego z ostatnich dni grudnia 1958 roku pan Reginald Aster w odpowiedzi na zaproszenie przybył do biura prawnego “Cropthorne, Daggit and Howe” przy Bedford Rów, gdzie został przyjęty przez niejakiego pana Frattona, sympatycznego młodzieńca, który mimo że miał zaledwie około trzydziestki, pełnił już funkcję dyrektora firmy po zgonie panów C., D. i H.

Kiedy zaś ów pan Fratton poinformował go, iż na mocy testamentu świętej pamięci sir Andrew Vincella stał się beneficjentem spadku sześciu tysięcy Akcji Zwyczajnych w przedsiębiorstwie British Vinvinyl Ltd, wydawało się, że - jak młody człowiek wyraził się potem w rozmowie z kolegą - pana Astera zatkało.

Odpowiednia klauzula stwierdzała, iż zapisu dokonano “w uznaniu niezwykle cennej przysługi, jaką spadkobierca niegdyś mi wyświadczył”. Testament nie precyzował charakteru owej przysługi, a wszelkie dalsze dociekania na ten temat przekraczały zakres obowiązków pana Frattona, chociaż trzeba przyznać, że powściągał ciekawość z niemałym trudem.

Nieoczekiwany spadek, przy cenie osiemdziesięciu trzech szylingów i sześciu pensów za akcję, pojawił się w niezwykle stosownym momencie dla interesów pana Astera; sprzedaż nieznacznej tylko części akcji umożliwiła mu rozwiązanie kilku palących problemów. W trakcie dopełniania związanych z tym formalności obaj panowie spotkali się kilkakrotnie. Po pewnym czasie doszło do tego, że pan Fratton, powodowany niezaspokojoną ciekawością, znalazł się znacznie bliżej granicy zawodowej dyskrecji, niż mu się to zazwyczaj zdarzało, i pozwolił sobie tytułem próby na rzucenie niezobowiązującej uwagi:

- Pan niezbyt dobrze znał sir Vincella, prawda?

Pan Aster gdyby tylko chciał, mógłby bez trudu odparować taką zaczepkę, udzielając jakiejś wymijającej odpowiedzi. Nie uczynił tego jednak. Wręcz przeciwnie, spojrzał z namysłem na swego rozmówcę i powiedział:

- Widziałem go raz w życiu. Nie dłużej niż półtorej godziny.

- Tak też przypuszczałem - wyznał pan Fratton, dając nieco jawniejszy wyraz swemu zdziwieniu. - Czy było to mniej więcej w czerwcu ubiegłego roku?

- Dokładnie dwudziestego piątego czerwca - sprecyzował pan Aster.

- I nie spotkał go pan nigdy przedtem?

- Nie. Ani przedtem, ani potem.

Pan Fratton pokręcił głową na znak, że nic nie pojmuje. Po chwili milczenia pan Aster dodał:

- Widzi pan... jest coś dziwnego w całej tej sprawie.

Pan Fratton kiwnął głową w milczeniu, pan Aster zaś ciągnął dalej:

- Chciałbym... może ma pan jutro wolny wieczór? Zjedlibyśmy wspólnie kolację, co pan na to?

Pan Fratton miał wolny wieczór. Mężczyźni zjedli kolację w klubie, po czym przeszli do zacisznego salonu na kawę i cygaro. Po dłuższym namyśle pan Aster powiedział:

- Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby ta historia z Vincellem była nieco jaśniejsza. Nie bardzo wiem... Po prostu coś mi się w niej nie klei. Zresztą będzie chyba lepiej, jeżeli opowiem panu wszystko od początku. Otóż było tak:


Wieczór dwudziestego piątego czerwca był jednym z niewielu ładnych wieczorów tego brzydkiego lata. Z przyjemnością wracałem więc do domu piechotą. Nie spieszyłem się wcale i nawet zastanawiałem się, czyby nie wstąpić na małego drinka, kiedy nagle dostrzegłem starszego mężczyznę, który stał na chodniku przy Thanet Street, jedną ręką przytrzymując się barierki, i rozglądał się wokół nieprzytomnym, szklistym wzrokiem.

Jak panu wiadomo, w tej części Londynu roi się, zwłaszcza latem, od przybyszów z całego świata, którzy często miewają taki właśnie zagubiony wygląd. Ale ten starszy pan - miał dobrze po siedemdziesiątce - nie był turystą. Z pewnością nim nie był. Wyglądał szykownie - takie spostrzeżenie nasunęło mi się na jego widok. Miał szpiczastą, siwą, starannie przystrzyżoną bródkę, czarny pilśniowy porządnie wy-szczotkowany kapelusz, ciemny garnitur, świetnie skrojony i w doskonałym gatunku, drogie buty oraz równie drogi, gustowny jedwabny krawat. Takich dżentelmenów spotyka się czasem w naszej dzielnicy, kiedy zniesie ich z codziennej trasy. W pojedynkę, szklistoocy, pokazują się w miejscach publicznych nader rzadko. Kilku przechodniów idących przede mną rzuciło mu krótkie spojrzenie, a oceniwszy stan, w jakim się znajdował, szło dalej. Ja natomiast odniosłem wrażenie, że człowiek ten wcale nie jest podchmielony. Wyglądał raczej na przestraszonego. Dlatego też zatrzymałem się przy nim.

- Czy pan źle się czuje? - zapytałem. - Czy mam złapać taksówkę?

Spojrzał na mnie. Wzrok miał mętny, ale twarz inteligentną, nieco ascetyczną; białe, krzaczaste brwi czyniły ją jeszcze szczuplejszą. Wydało mi się, że nie od razu mnie dostrzegł. Na moje pytanie zareagował z opóźnieniem i wyraźnym wysiłkiem.

- Nie - odparł niepewnie. - Nie, dziękuję. Nic... Nic mi nie jest.

Widać było, że nie mówi całej prawdy, ale nie dał mi jednoznacznie do zrozumienia, że chce mnie odprawić. A skoro już go zaczepiłem, nie miałem zamiaru tak go zostawić.

- Przeżył pan chyba jakiś szok? - powiedziałem.

Przeniósł wzrok na ulicę. Pokiwał głową, ale nic nie odrzekł.

- Tu niedaleko jest szpital... - zacząłem, lecz nieznajomy zaprotestował ruchem głowy.

- Nie, nie - zapewnił. - Zaraz mi przejdzie.

Nadal mnie nie odprawiał, przeciwnie, miałem wrażenie, iż nie chce, żebym się oddalił. Rozglądał się wokół, potem skierował wzrok na siebie. Wtedy zamarł i zesztywniał: patrzył w dół na swoje ubranie ze zdumieniem, które musiało być szczere. Puścił barierkę i podniósł rękę, wpatrując się w rękaw marynarki, potem jakby zauważył dłoń - kształtną, wypielęgnowaną, ale wyschniętą ze starości, pomarszczoną w stawach, oplecioną wypukłymi żyłami. Na małym palcu tkwił złoty sygnet...

Wie pan, czyta się nieraz o oczach wychodzących z orbit, lecz ja widziałem to naprawdę. Rzeczywiście wyglądały tak, jakby lada moment miały wyskoczyć z czaszki. Jego wyciągnięta ręka zaczęła niepokojąco drżeć. Chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Przeraziłem się, że to zawał.

- Niedaleko stąd jest szpital... - zacząłem znowu, lecz on ponownie zaprotestował.

Nie bardzo wiedziałem, co robić. Przyszło mi do głowy, że powinien gdzieś usiąść albo może wypić kieliszek brandy. Kiedy mu to zaproponowałem, nie powiedział ani tak, ani nie, lecz ruszył za mną posłusznie przez ulicę do pobliskiego Wilburn Hotel. Zaprowadziłem go do stolika w kawiarni i zamówiłem dwie podwójne brandy. Gdy odwróciłem wzrok od kelnera, nieznajomy patrzył w głąb kawiarni z wyraźnym przerażeniem na twarzy. Spojrzałem w tym samym kierunku. Przyglądał się swemu odbiciu w lustrze.

Wpatrywał się w nie z napiętą uwagą. Zdjął kapelusz i położył go na krześle obok. Podniósł wciąż drżącą rękę i dotknął najpierw brody, następnie posrebrzonych siwizną włosów. A potem siedział już bez ruchu z oczyma utkwionymi w lustro.

Poczułem ulgę, kiedy przyniesiono brandy. On najwyraźniej też. Dolał sobie trochę wody sodowej i wychylił kieliszek jednym haustem. Jego dłoń uspokoiła się nieco, policzki nabrały koloru, ale wciąż patrzył przed siebie. Nagle podniósł się zdecydowanym ruchem.

- Przepraszam pana na moment - powiedział uprzejmie.

Przeszedł między stolikami, stanął przed lustrem i przez pełne dwie minuty studiował z bliska swoje odbicie. Wrócił na miejsce. Chociaż jeszcze nie odzyskał pewności siebie, poruszał się nieco bardziej zdecydowanie. Przywołał kelnera i wskazał nasze puste kieliszki. Spojrzał na mnie jakoś dziwnie i oświadczył:

- Winien panu jestem przeproszenie. Był pan dla mnie niezwykle uprzejmy.

- Ale skądże! - zapewniłem. - Cieszę się, że mogłem panu służyć pomocą. Wszystko wskazuje na to, że przeżył pan jakiś przykry wstrząs.

- Hm... Kilka wstrząsów naraz - przyznał, po czym dodał: - Ciekawe, że wyobrażenia senne tak dobrze potrafią naśladować rzeczywistość, kiedy damy im się zaskoczyć.

Nie wydawało mi się, by można było udzielić na to jakiejś sensownej odpowiedzi, nawet więc nie próbowałem.

- Z początku to bardzo denerwujące - uzupełnił ze sztucznym ożywieniem.

- Cóż więc się panu przydarzyło? - zapytałem, nadal nie wiedząc, o co mu chodzi.

- To moja wina, tylko moja wina... Wszystko przez ten pośpiech - wyjaśnił. - Przechodziłem właśnie przez ulicę za tramwajem, gdy nagle dostrzegłem drugi, nadjeżdżający z przeciwka. Był tuż-tuż. Musiał mnie potrącić.

- Ach, tak! - odparłem. - No tak, rozumiem... Ale gdzie to się stało?

- Tu obok, na Thanet Street - powiedział.

- Ale... ale nie widać, żeby był pan ranny - zauważyłem.

- No właśnie - przyznał z zakłopotaniem. - Wygląda na to, że nie jestem ranny.

Nie był ranny ani posiniaczony, a jego ubranie, jak już wspomniałem, prezentowało się nienagannie. Poza tym... poza tym szyny na Thanet Street zerwano chyba ćwierć wieku temu. Nie byłem pewien, czy powinienem mu o tym mówić. Postanowiłem odłożyć to na później. Kelner postawił przed nami pełne kieliszki. Nieznajomy sięgnął do kieszeni kamizelki i zaraz spuścił wzrok, skonsternowany.

- Moja portmonetka! Mój zegarek! - wykrzyknął.

Wręczyłem kelnerowi banknot funtowy, wydał mi resztę, a mój gość przyglądał się temu z uwagą. Kiedy kelner oddalił się, powiedziałem:

- Pan wybaczy, ale mam wrażenie, że w następstwie tego wstrząsu musiał pan doznać zaniku pamięci. Czy pan... czy pamięta pan, kim pan jest?

Zmierzył mnie surowym spojrzeniem i nie wyjmując palca z kieszeni kamizelki odparł z nutą podejrzliwości w głosie:

- Kim jestem? Oczywiście że pamiętam. Jestem Andrew Vincell. Mieszkam niedaleko stąd, przy Hart Street.

Po chwili wahania sprostowałem:

- Kiedyś była tu Hart Street. Ale jej nazwę zmieniono, o ile się nie mylę, w latach trzydziestych. W każdym razie jeszcze przed wojną.

Wyraźnie stracił pewność siebie, której pozory starał się zachować, i przez moment siedział w milczeniu. Potem pomacał wewnętrzną kieszeń marynarki i wyciągnął stamtąd portfel - wykonany z dobrze wyprawionej skóry, ze złotymi okuciami na rogach i z wyciśniętymi inicjałami A. V. Przyjrzał mu się z ciekawością, położył na stole i otworzył. Z lewej przegródki wyjął banknot funtowy i zmarszczył brwi, potem zaś banknot pięciofuntowy, który zdziwił go jeszcze bardziej.

Bez słowa ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął podłużną książeczkę, stanowiącą zapewne komplet z portfelem. W jej lewym dolnym rogu również widniały litery A. V., natomiast w lewym górnym rogu był napis: “Notes. 1958”. Długo przyglądał się jej, zanim podniósł oczy na mnie.

- Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt osiem? - zapytał niepewnie.

- Tak - potwierdziłem.

Po kolejnej długiej pauzie powiedział zupełnie jak dziecko:

- Nic nie rozumiem. A gdzie moje życie? Co się stało z moim życiem?

Jego twarz przybrała teraz żałosny, ponury wyraz. Podsunąłem mu kieliszek. Wypił łyk brandy. Otworzył notes i zauważył zamieszczony na pierwszej stronie kalendarz.

- O Boże! - wyszeptał. - To jest... to jest za bardzo prawdziwe. Co się ze mną stało?

- Częściowy zanik pamięci w następstwie przeżytego szoku nie jest niczym niezwykłym. Zazwyczaj po pewnym czasie pamięć powraca. Może zajrzy pan tutaj... - wskazałem portfel. - Z pewnością coś pan tu znajdzie i zaraz wszystko się panu przypomni.

Najpierw zawahał się, potem jednak sięgnął do prawej przegródki portfela. Wyjął kolorową fotografię, niewątpliwie grupowe zdjęcie rodzinne. On sam stał w środku, o jakieś pięć czy sześć lat młodszy, w tweedowym garniturze, obok mężczyzny lat około czterdziestu pięciu o podobnych rysach. Były tam także dwie nieco młodsze kobiety oraz czwórka kilkunastoletnich dzieci, dwie dziewczynki i dwóch chłopców. W głębi, za starannie przystrzyżonym trawnikiem, widniał fragment fasady osiemnastowiecznego domu.

- Nie sądzę, by musiał się pan martwić o swoje życie - zauważyłem. - Wygląda na to, że wiedzie się panu całkiem dobrze.

Następnie nieznajomy wyjął z portfela trzy karty wizytowe przedzielone cienką bibułką, na których wytłoczone było tylko nazwisko: “Sir Andrew Vincell”, bez adresu, oraz kopertę zaadresowaną: “Sir Andrew Vincell, OBE, British Vinvinyl Plastics Ltd”, gdzieś we wschodniej dzielnicy Londynu.

Potrząsnął głową, pociągnął łyk brandy, jeszcze raz spojrzał na kopertę i roześmiał się sztucznie. Opanował się z wyraźnym wysiłkiem i orzekł stanowczym tonem:

- To jest jakiś głupi sen. Jak się z tego obudzić?

Zamknął oczy i wyrecytował z determinacją:

- Nazywam się Andrew Vincell. Mam dwadzieścia trzy lata. Mieszkam przy Hart Street numer czterdzieści osiem. Pracuję jako praktykant w firmie dyplomowanych księgowych Penberthy and Truli, Bloomsbury Square numer sto dwa. Jest 12 lipca 1906 roku. Dziś rano zostałem potrącony przez tramwaj na Thanet Street. Musiał mnie porządnie stuknąć, bo mam halucynacje. Już!

Otworzył oczy i szczerze się zdziwił, widząc mnie wciąż przed sobą. Znów spojrzał na kopertę i jego twarz zapłonęła gniewem.

- Sir Andrew Vincell! - krzyknął z oburzeniem. - Vinvinyl Plastics Limited! Co to, u diabła, ma znaczyć?

- Czy nie uważa pan - podsunąłem - iż należałoby przyjąć, że jest pan członkiem tego przedsiębiorstwa, a nawet, jak wiele na to wskazuje, jednym z jego dyrektorów?

- Ale przecież już panu mówiłem... - urwał. - Co to jest ten plastik? - ciągnął dalej. - Mnie się to kojarzy tylko z plasteliną. A co ja mogę mieć wspólnego z plasteliną?

Biłem się z myślami. Według wszelkiego prawdopodobieństwa wstrząs, czy cokolwiek to było, wymazał z jego pamięci jakieś pięćdziesiąt lat. Przyszło mi do głowy, że pobudzę, być może, jego pamięć, poruszając jakiś dobrze mu znany i ważny dla niego temat. Stuknąłem w blat stołu.

- To na przykład jest plastik - stwierdziłem.

Przyjrzał się blatowi, postukał weń paznokciami.

- Dla mnie to nie jest żaden plastik. Przecież to jest twarde - powiedział.

Spróbowałem wyjaśnić.

- Zanim stwardniał, był plastyczny. Istnieje wiele rodzajów plastiku. Ta popielniczka, pokrycie krzesła, na którym pan siedzi, to pióro, okładka mojej książeczki czekowej, płaszcz przeciwdeszczowy tamtej kobiety, jej torebka, rączka parasolki i dziesiątki innych przedmiotów wokół nas. Nawet moja koszula jest utkana z plastiku.

Przez pewien czas siedział w milczeniu, z coraz większym zainteresowaniem przenosząc wzrok kolejno na wymieniane przeze mnie przedmioty. Na koniec skierował spojrzenie na mnie; wyrażało silne skupienie. Lekko drżał mu głos, kiedy zapytał ponownie:

- To naprawdę jest rok 1958?

- Z całą pewnością - zapewniłem. - Jeżeli pan nie wierzy własnemu notesowi, to za barem wisi drugi kalendarz.

- Nie ma koni - zamruczał do siebie - i drzewa na placu są takie wysokie... Sen nigdy nie bywa tak konsekwentny, nie do tego stopnia...

- Zamilkł na moment, po czym nagle wybuchnął: - Na Boga! Jeżeli to prawda... - Spojrzał na mnie z błyskiem podniecenia w oku. - Proszę mi opowiedzieć o tym plastiku - zażądał niecierpliwie.

Nie jestem chemikiem i wiem o plastiku nie więcej niż każdy przeciętny człowiek. Skoro jednak wyraźnie zapalił się do tematu, a jak wspomniałem, wydawało mi się, że znajomy temat może ożywić jego pamięć, postanowiłem spróbować. Wskazując na popielniczkę, powiedziałem:

- Jeśli się nie mylę, to jest bakelit, jeden z najwcześniejszych plastików termoutwardzalnych. Opatentował go niejaki Baekeland, gdzieś w roku 1909. To ma jakiś związek z formaldehydem i fenolem.

- Termoutwardzalny? Co to znaczy? - zapytał.

Wytłumaczyłem, jak mogłem najlepiej, po czym przystąpiłem do dzielenia się z nim strzępami wiadomości, jakie posiadam na temat łańcuchów molekularnych, polimeryzacji i tak dalej oraz niektórych cech i zastosowań. Wcale nie odniosłem wrażenia, że wykładam zawiłości chemii własnej babce: mój rozmówca słuchał w skupieniu, od czasu do czasu powtarzając jakiś wyraz, jakby chciał go sobie wbić do głowy. Chociaż fakt, że zawisnął na moich ustach, dosyć mi nawet pochlebiał, bynajmniej nie sądziłem, że moje słowa w jakikolwiek sposób przyczyniły się do przywrócenia mu pamięci.

Rozmawialiśmy - a właściwie ja mówiłem - blisko godzinę, a on przez cały czas siedział z mocno splecionymi dłońmi słuchając mnie pilnie, w napięciu. Potem zauważyłem, że brandy przestała już działać, i mój rozmówca znowu popadł w stan przygnębienia.

- Myślę, że będzie lepiej, jeśli odprowadzę pana do domu - zaproponowałem. - Czy pamięta pan swój adres?

- Hart Street czterdzieści osiem - odparł.

- Nie, mam ma myśli pański obecny adres - skorygowałem. Lecz on nie słuchał. Na jego twarzy wciąż malowało się głębokie wewnętrzne skupienie.

- Żebym tylko zapamiętał... żebym zapamiętał, kiedy się obudzę - wymamrotał z desperacją, raczej do siebie niż do mnie, po czym znów podniósł na mnie wzrok.

- Jak brzmi pańskie nazwisko? - zapytał.

Przedstawiłem się.

- To także postaram się zapamiętać - zapewnił z niezwykłą powagą.

Pochyliłem się nad stołem i otworzyłem notes na pierwszej stronie. Widniało tam jego nazwisko i adres przy Upper Grosvenor Street. Złożyłem razem portfel i notes i wsunąłem mu do ręki. Wcisnął je automatycznie do kieszeni i siedział nieobecny, zapatrzony w przestrzeń, podczas gdy portier poszedł wezwać taksówkę.

Drzwi eleganckiego mieszkania otworzyła nam kobieta w średnim wieku, przypuszczalnie gospodyni. Poradziłem, by wezwała lekarza sir Vincella, i zaczekałem na jego przybycie, żeby wyjaśnić co zaszło.

Następnego wieczora zadzwoniłem, by dowiedzieć się o zdrowie chorego. Jakiś młodszy kobiecy głos poinformował mnie, że po zażyciu środka uspokajającego sir Vincell spał dobrze, obudził się nieco zmęczony, ale przyszedł już całkowicie do siebie i nie przejawia żadnych oznak zaniku pamięci. Doktor nie widział powodów do niepokoju. Podziękowała mi za opiekę i za doprowadzenie go do domu. I na tym koniec.

Właściwie zapomniałem o całym tym zdarzeniu aż do chwili, gdy w grudniu przeczytałem w gazecie o jego śmierci.


Pan Fratton przez jakiś czas milczał, potem zaciągnął się głęboko dymem z cygara, wypił łyk kawy, wreszcie stwierdził niezbyt błyskotliwie:

- Niezwykła sprawa.

- Też tak sądziłem... i sądzę nadal - powiedział pan Aster.

- Widzi pan - zaczął pan Fratton - rzeczywiście wyświadczył mu pan przysługę. Ale, pan wybaczy, trudno powiedzieć, żeby zasługiwała ona aż na sześć tysięcy akcji wartych po funcie każda, przy cenie osiemdziesięciu trzech szylingów sześciu pensów za jedną.

- To prawda - zgodził się pan Aster.

- A co dziwniejsze - dodał pan Fratton - spotkał go pan latem ubiegłego roku. Natomiast testament zawierający zapis został sporządzony i podpisany siedem lat temu. - Pan Fratton z namysłem zaciągnął się cygarem. - I myślę, że nie będę zbyt niedyskretny, jeśli powiem również, iż zastąpił on testament spisany dwanaście lat wcześniej, który także zawierał rzeczoną klauzulę. - Pan Fratton przyglądał się swojemu rozmówcy w zadumie.

- Ja już dałem sobie z tym spokój - wyznał pan Aster - ale jeżeli zbiera pan kurioza, to proszę także odnotować następujący fakt. - Wyjął z kieszeni marynarki portfel, a z niego wycinek gazety, opatrzony nagłówkiem: “Zgony. Sir Andrew Vincell, Pionier Plastiku”. Odszukawszy właściwy fragment tekstu w połowie kolumny, odczytał go na głos:

Jest rzeczą znamienną, że w młodości sir Andrew Vincella nic nie zapowiadało jego późniejszych zainteresowań. Początkowo pracował jako praktykant w firmie dyplomowanych księgowych i dopiero w wieku dwudziestu trzech lat, latem 1906 roku, zupełnie niespodziewanie przerwał praktykę i poświęcił się chemii. Kilka lat później dokonał pierwszego ważnego odkrycia, kładąc podwaliny pod swe potężne przedsiębiorstwo”.

- Hm... - chrząknął pan Fratton i zmierzył pana Astera badawczym spój rżeniem. - To właśnie w 1906 potrącił go tramwaj na Thanet Street.

- Zgadza się. Sam mi powiedział - przyznał pan Aster. Pan Fratton pokręcił głową.

- Dziwna historia.

- Owszem. Bardzo dziwna - zgodził się pan Aster.


CZWARTE TRAFIENIE



- Dilys! Posłuchaj! Kiedy zakładam taśmę w odwrotną stronę, słychać, jak mówię od końca - stwierdził Stephen z wyraźna nutą zadowolenia w głosie.

Dilys odłożyła książkę i podniosła wzrok na męża. Na stole przed nim stał magnetofon, wzmacniacz i różne inne drobiazgi. Gęsta plątanina przewodów łączyła to wszystko z kontaktem w ścianie, potężnym głośnikiem i parą słuchawek, które Stephen miał na uszach. Pół podłogi zasłane było kłębami i skrawkami taśmy.

- Kolejny sukces nauki - podsumowała chłodno. - Zdaje się, że miałeś tylko zmontować kawałek taśmy z przyjęcia na cześć Myry. Ona z pewnością wolałaby nagranie we właściwym porządku.

- No tak, ale właśnie przyszło mi do głowy, że...

- I zobacz, jak naśmieciłeś. Zupełnie jak po balu sylwestrowym z serpentynami. Co to w ogóle jest?

Stephen rzucił okiem na ścinki i zwoje taśmy.

- A, to są kawałki, na których wszyscy mówią jednocześnie, ta historia, którą Charles wszystkich zanudzał, oraz kilka nierozważnych wypowiedzi i tym podobne.

Dilys podniosła się i mierząc cały ten bałagan krytycznym spojrzeniem powiedziała:

- Chyba to przyjęcie było bardziej nierozważne, niż nam się zdawało. Posprzątaj to, a ja nastawię herbatę.

- Ale najpierw musisz tego wysłuchać - zaprotestował. Zatrzymała się przy drzwiach.

- Podaj mi, proszę, przynajmniej jeden powód - powiedziała - dla którego miałabym wysłuchać, jak mówisz od końca. - I wyszła.

Stephen wcale nie zabrał się do sprzątania. Wcisnął natomiast klawisz odtwarzania i z zaciekawieniem wysłuchał dziwacznego bełkotu, jakim był jego głos odtworzony od końca. Następnie przerwał, zdjął słuchawki i wysłuchał nagrania przez głośnik. Zauważył ze zdziwieniem, że głos zachował brzmienie europejskie, choć niezrozumiałe dźwięki trajkotały z zawrotną prędkością. Na próbę zmniejszył więc o połowę prędkość odtwarzania i zwiększył natężenie głosu. Głos, niższy teraz o oktawę, cedził głębokie, ociężałe, dziwne sylaby i wywierał doprawdy duże wrażenie. Stephen pokiwał głową, po czym przechylił ją do tyłu, wsłuchując się w dudniący grzmot, który przetaczał się przez pokój.

Naraz rozległ się syk, przypominający odgłos lokomotywy wypuszczającej parę. Towarzyszył mu podmuch gorącego powietrza, jak z wnętrza hutniczego pieca...

Stephen poderwał się zaskoczony i o mało nie przewrócił krzesła. Kiedy się opanował, skoczył do przodu, pospiesznie wyłączając klawisze i przykręcając gałki. Głos przestał płynąć. Stephen z niepokojem lustrował aparaturę, wypatrując iskrzenia lub dymu. Ale nic takiego nie dostrzegł i wydawał właśnie westchnienie ulgi, gdy poczuł, że nie jest już sam w pokoju. Gwałtownie rozejrzał się wokół. Na widok stojącej za nim nie dalej niż metr postaci otworzył usta ze zdziwienia.

Mężczyzna stał wyprostowany, z rękami przyciśniętymi do ciała. Wysoki, około metra osiemdziesięciu wzrostu, wydawał się jeszcze wyższy z powodu nakrycia głowy: podłużnego cylindra z wąskim rondem. Niżej widniał wykrochmalony kołnierzyk z odgiętymi rogami, popielaty jedwabny fular, długi, ciemny frak z jedwabnymi klapami, szare spodnie o odcieniu lawendy, spod których wystawały czarne lśniące czubki butów. Stephen musiał odchylić się głębiej, żeby dostrzec jego skrócony profil. Twarz nieznajomego była przyjemna, ogorzała, jakby opalona śródziemnomorskim słońcem. Miał duże ciemne oczy, a bujny wąs łączył się u nasady szczęki z zadbanymi bokobrodami. Podbródek i dolna część policzków były starannie wygolone. Rysy twarzy przywodziły na myśl asyryjskie posągi.

Mimo całego zaskoczenia Stephen odnotował, że chociaż, zważywszy okoliczności, strój taki wydawał się niestosowny, niewątpliwie był najwyższej jakości, w swoim miejscu zaś i czasie mógł stanowić wzór elegancji. Patrzył więc nadal.

Mężczyzna poruszył wargami.

- Przybyłem - oświadczył uroczyście.

- Ee... No, tak - wyjąkał Stephen. - Tak... Widzę... Ale, szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem...

- Pan mnie wzywał. Przybyłem więc - powtórzył mężczyzna tonem, który miał wszystko wyjaśniać.

Stephen zmarszczył brwi w przypływie zdumienia.

- Ale ja nic nie mówiłem - zaprotestował. - Siedzę tutaj i...

- Nie ma powodu do obaw. Jestem pewien, że nie będzie pan żałował - zapewnił mężczyzna.

- Nie boję się. Jestem tylko zdumiony - wyjaśnił Stephen. - Nie rozumiem...

- Czyż nie skonstruował pan Żelaznego Pentagramu? - w podniosłym tonie pojawiła się nuta zniecierpliwienia. Nie poruszając ręką, mężczyzna zwinął trzy palce prawej dłoni tak, że obciągnięty popielatą skórzaną rękawiczką palec wskazujący został skierowany w dół. - I czyż nie wypowiedział pan także Zaklęcia Mocy? - dodał.

Stephen spojrzał tam, gdzie wskazywał palec. Zauważył, że kilka splątanych odcinków taśmy rzeczywiście tworzyło na podłodze jakąś figurę geometryczną, która mogłaby uchodzić za coś w rodzaju pięciokąta. Ale dlaczego żelazny?... Ależ tak, oczywiście, powłoka z tlenku żelaza! Tyle że w sensie dość umownym...

Natomiast to “Zaklęcie Mocy”... No cóż, zakładając, że głos odtworzony od końca może w gruncie rzeczy wstrzelić się w każde zaklęcie...

- Obawiam się - powiedział Stephen - że to raczej jakieś nieporozumienie... Jakiś zbieg okoliczności...

- Dość niezwykły zbieg okoliczności - zauważył sceptycznie nieznajomy.

- Chyba właśnie na tym polegają zbiegi okoliczności - stwierdził Stephen.

- Nigdy nie słyszałem o takim przypadku - powiedział mężczyzna. - Ilekroć ja sam lub któryś z moich przyjaciół jest w ten sposób wezwany, dzieje się to zawsze w konkretnej sprawie. I sprawa ta zostaje zawsze załatwiona.

- Jaka sprawa? - zapytał Stephen.

- Mam na myśli pańskie konkretne potrzeby, które potrafimy zaspokoić. Pan zaś znajduje się w posiadaniu pewnego przedmiotu, który chętnie włączylibyśmy do naszych zbiorów. Rzecz sprowadza się do uzgodnienia warunków. Następnie podpisuje się pakt, oczywiście własną krwią, i to wszystko.

Dopiero słowo pakt pobudziło właściwe skojarzenia. Stephen przypomniał sobie, że pokój wypełnił się ledwo wyczuwalną wonią palonych węgli.

- Myślę, że zaczynam rozumieć - powiedział. - To ma być jakieś nawiedzenie, tak? Czy chce pan powiedzieć, że jest pan...?

Nieznajomy przerwał mu, marszcząc brwi.

- Nazywam się Batruel. Jestem jednym z wysłanników mego Pana. Posiadam pełnomocnictwo do zawierania paktów. A teraz byłbym zobowiązany, gdyby zechciał mnie pan uwolnić z tego ciasnego pentagramu, którym jestem skrępowany, byśmy mogli wygodnie przystąpić do uzgodnienia warunków paktu.

Stephen przyglądał się mężczyźnie, po czym pokręcił głową i wybuchnął śmiechem.

Źrenice przybysza rozszerzyły się. Wyglądał na zirytowanego.

- Co to znaczy? Nie rozumiem.

- Drogi panie - zaczął Stephen. - Przykro mi, że został pan tu ściągnięty przez przypadek. Ale zapewniam pana, że przybył pan do miejsca, które zupełnie nie nadaje się do ubijania jakichkolwiek interesów.

Batruel przyglądał mu się z namysłem. Uniósł głowę i nieznacznie poruszył nozdrzami.

- Ciekawe - zdziwił się. - Wcale nie czuję zapachu świętości.

- Ależ nie - zaprzeczył Stephen. - Po prostu istnieje już spora dokumentacja na temat pańskich kontraktów. Wynika z niej, że jedyną ich wspólną cechą jest to, iż druga strona zawsze z biegiem czasu źle na tym wychodzi.

- No, bez przesady. Moja oferta jest niezwykle szeroka...

Tym razem Stephen mu przerwał, kręcąc głową.

- Może sobie pan oszczędzić trudu - poradził. - Mam na co dzień do czynienia z natrętnymi agentami przeróżnej maści.

Batruel posłał mu ponure spojrzenie.

- Przywykłem raczej do klientów zdesperowanych - przyznał. - No, cóż, skoro jest pan pewien, że zaszło nieporozumienie, nie pozostaje mi chyba nic innego, jak udać się w drogę powrotną i złożyć stosowne wyjaśnienie. G ile mi wiadomo, nigdy przedtem nic takiego się nie zdarzyło. Chociaż, oczywiście, zgodnie z regułą prawdopodobieństwa, powinno się kiedyś zdarzyć. Po prostu tym razem nie dopisało mi szczęście. Żegnam zatem... Co też ja mówię?! Vale, przyjacielu. Jestem gotów!

Przyjął na powrót sztywną postawę. Zamknął oczy i rysy jego twarzy zastygły.

Nic nie nastąpiło.

Batruel rozluźnił szczęki.

- No, dalej. Niech pan mówi - wykrzyknął gniewnie.

- Co mam mówić? - zapytał Stephen.

- Drugie Zaklęcie Mocy, rzecz jasna. Odprawienie.

- Ale ja go nie znam. Nic nie wiem o żadnych zaklęciach mocy - zaprotestował Stephen. Batruel zmarszczył brwi.

- Czy chce mi pan powiedzieć, że nie może mnie pan odprawić? - zapytał.

- Jeżeli wymaga to jakiegoś zaklęcia, to z całą pewnością nie mogę - potwierdził Stephen.

Na twarzy Batruela pojawił się wyraz konsternacji i przerażenia.

- Ależ to niesłychane! Co ja mam teraz robić!? Przecież muszę wrócić z podpisanym paktem lub Zaklęciem Odprawy!

- Dobrze więc. Niech pan powie, jak brzmi to zaklęcie, a ja je wypowiem - zaproponował Stephen.

- Ale ja go nie znam - powiedział Batruel. - Nigdy go nie słyszałem. Wszystkim, którzy mnie dotychczas wzywali, zależało na szybkim załatwieniu sprawy i podpisaniu paktu... - Urwał. - Naprawdę, byłoby znacznie prościej, gdyby zechciał pan siebie... Nie? To straszne! Doprawdy, nie mam pojęcia, co począć.

Od drzwi dobiegł szmer, po nim zaś stukanie czubkiem bucika: Dilys dawała w ten sposób znać, że niesie tacę. Stephen podszedł do drzwi i najpierw uchylił je ostrożnie.

- Mamy gościa - ostrzegł.

- Ale jakim cudem? - zaczęła, a kiedy otworzył drzwi szerzej, o mało nie upuściła tacy. Stephen wziął od niej tacę i odstawił w bezpieczne miejsce, podczas gdy Dilys stała jak wryta.

- Pozwól, kochanie, to jest pan Batruel. Moja żona - dokonał prezentacji.

Batruel, nadal sztywny, mimo napięcia wyglądał teraz na zmieszanego. Zwrócił głowę w jej stronę i skłonił się nieznacznie.

- Jestem oczarowany, madame - wyznał. - Mam nadzieję, że wybaczy mi pani moje dziwaczne zachowanie, lecz niestety ruchy mam skrępowane. Gdyby małżonek pani zechciał wyświadczyć mi przysługę, przełamując ten zaklęty pięciobok...

Dilys wciąż wpatrywała się w niego bez słowa, z podziwem szacując jego strój.

- Przykro mi, ale nie wiem, o co chodzi.

Stephen pospieszył z wyjaśnieniem. Starał się zrobić to najlepiej jak umiał. Kiedy skończył, Dilys powiedziała:

- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia... Powinniśmy chyba znaleźć jakieś wyjście? Ale to okropnie trudne. Gdyby pan był, na przykład, normalnym przesiedleńcem... - Przyglądając się Batruelowi, z namysłem dodała: - Słuchaj, Steve. Skoro rzeczywiście wytłumaczyłeś panu, że nie chcemy niczego podpisywać, to może byś go już uwolnił? Zdaje się, że jest mu tam bardzo niewygodnie.

- Dziękuję, madame. W istocie jest mi bardzo niewygodnie - potwierdził Batruel smętnie.

Po chwili zastanowienia Stephen przyznał:

- Ponieważ już tu się znalazł, a my wiemy, o co chodzi, to być może nic nie ryzykuję. - Pochylił się i odsunął zwój taśmy.

Batruel wystąpił ze zburzonego w ten sposób pentagramu. Prawą ręką zdjął cylinder, lewą przyłożył do krawata. Zwracając się do Dilys wykonał głęboki ukłon z wyszukaną elegancją: stopy wyprostowane, lewa dłoń na nie istniejącej rękojeści szpady, cylinder przyciśnięty do serca.

- Do usług, madame.

Powtórzył to samo przed Stephenem.

- Sługa uniżony, sir.

Stephen odpowiedział podobnie, w dobrej intencji, lecz natychmiast zrozumiał, że wobec stylu gościa jego reakcja była niestosowna. Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Przerwała je Dilys.

- Wobec tego przyniosę jeszcze jedno nakrycie.

Wyszła, wróciła i przejęła inicjatywę.

- Pan... Dawno pan nie był w Anglii, prawda? - zagaiła towarzysko.

Batruel zareagował lekkim zdziwieniem.

- Na jakiej podstawie pani tak sądzi, jeśli wolno spytać?

- Och, po prostu... Tak tylko myślałam - tłumaczyła się Dilys niejasno.

- Moja żona ma na myśli pański strój - wyjaśnił Stephen.

- Ponadto, wybaczy pan, ale odnoszę wrażenie, że nieco pomieszał pan epoki. Na przykład styl pańskiego ukłonu poprzedza styl pańskiego ubioru o co najmniej dwa pokolenia.

Batruel wydawał się zaskoczony. Przyjrzał się swemu ubraniu.

- Podczas poprzedniej wizyty zwracałem baczną uwagę na modę - powiedział zawiedzionym tonem.

- Proszę się tym nie przejmować - pocieszyła go Dilys. - Nosi pan piękny strój. Co za doskonały materiał!

- Ale nie całkiem zgodny z obowiązującą modą, tak? - wtrącił Batruel ostro.

- No, niezupełnie - przyznała Dilys. - Domyślam się, że nie zawsze jesteście na bieżąco w... To znaczy tam, skąd pan przybywa.

- Tak, to prawda - stwierdził Batruel. - Prowadziliśmy ożywione interesy w tych okolicach do siedemnastego, osiemnastego wieku, ale od dziewiętnastego nie idzie nam najlepiej. Naturalnie, coś tam zawsze jest, lecz obsadzenie poszczególnych regionów to kwestia przypadku i tak się składa, że byłem tu osobiście tylko raz w dziewiętnastym stuleciu, a w obecnym jestem po raz pierwszy. Mogą więc państwo sobie wyobrazić, z jaką ogromną przyjemnością stawiłem się na wezwanie pani małżonka. Mam na myśli moje nadzieje na zawarcie obustronnie korzystnej transakcji...

- Nie mówmy już może o tym - przerwał mu Stephen.

- Ach, tak. Rzeczywiście. Najmocniej przepraszam. Pan rozumie, stary wierzchowiec poczuł zapach prochu.

Zapadło milczenie. Dilys wciąż przyglądała się gościowi z uwagą. Dla każdego, kto znał ją równie dobrze jak jej mąż, byłoby oczywiste, że próbuje toczyć wewnętrzną walkę, w której górę bierze ciekawość. Wreszcie powiedziała:

- Mam nadzieję, że pańskie misje w Anglii nie zawsze kończyły się niepowodzeniem, panie Batruel.

- Ależ nie, skądże, szanowna pani. Zachowałem jak najmilsze wspomnienia ze wszystkich pobytów w państwa ojczyźnie. Pamiętam, jak nawiedzałem pewnego adepta nauk, gdzieś w pobliżu Winchester. Było to mniej więcej w połowie szesnastego wieku. Zażyczył sobie fortuny, tytułu oraz pięknej, szlachetnie urodzonej małżonki. Udało nam się zdobyć dla niego przyjemny majątek nie opodal Dorchester. Sądzę, że jego potomkowie mieszkają tam do dziś. Następny był pewien młodzieniec na początku osiemnastego stulecia, który pragnął posiadać dobry dochód i żonę z kręgów zbliżonych do dworu. Zaspokoiliśmy te ambicje i jego krew płynie teraz w różnych niespodziewanych miejscach. Wreszcie, wkrótce potem, kolejny młodzieniec, raczej niskiego stanu, chciał po prostu zostać słynnym mędrcem i dramatopisarzem. Było to nieco trudniejsze żądanie, lecz także mu sprostaliśmy. Nie zdziwiłbym się, gdyby jego nazwisko pamiętano do dzisiaj. Nazywał się...

- To bardzo interesujące - wtrącił Stephen. - I korzystne dla potomnych, lecz co stało się z protagonistami?

Batruel wzruszył ramionami.

- No cóż, umowa jest umową. Podpisana zresztą dobrowolnie - rzekł z pewnym wyrzutem. - Chociaż ja sam ostatnio nie odwiedzałem tych stron - ciągnął dalej - z doniesień moich kolegów wynika, że wymogi mogą różnić się w szczegółach, lecz w zasadzie wszystkie pozostają takie same. Nadal jest popyt na tytuły, zwłaszcza żon naszych klientów. Podobnie pożądane jest wejście do towarzystwa, obojętnie jakiego. A także wspaniałe wiejskie rezydencje - które, rzecz jasna, wyposażamy we wszystkie nowoczesne urządzenia - jak również pied-a-terre na Mayfair. Tam, gdzie przedtem dostarczaliśmy pełną stajnię, dziś oferujemy limuzynę bent-rollsley saloon lub, powiedzmy, prywatny samolot - mówił z nutą rozmarzenia w głosie.

Stephen uznał, że czas mu przerwać.

- Bent-rollsley? Czyżby? Następnym razem powinien pan pilniej przestudiować Biuletyn Badań Rynkowych. Tymczasem będę wdzięczny, jeśli zaprzestanie pan kuszenia mojej żony, bo to nie ona miałaby za to płacić.

- Owszem, to prawda - przyznał Batruel. - Taki już jest przywilej kobiet. Zawsze za coś płacą, ale im więcej mają, tym mniejsze ponoszą koszty. Pańska żona wiodłaby znacznie przyjemniejszy żywot, nie musiałaby wcale pracować, zatrudniałaby służbę...

- Niech pan natychmiast przestanie! - zażądał Stephen. - Powinien się pan już dawno zorientować, że to przestarzała metoda. Na takie numery nie damy się już nabrać. Straciły dla nas atrakcyjność.

Batruel nie był przekonany.

- Z lektury naszych biuletynów wynika, że światem nadal rządzi zło - zaoponował.

- Nie przeczę, ale jego gorsza część nie stosuje tak staroświeckich pojęć. Obecnie przeważa dążenie do osiągnięcia jak największych korzyści minimalnym kosztem, a najlepiej bez ponoszenia żadnych kosztów.

- To chyba nieetyczne - mruknął Batruel. - Jakieś zasady powinny obowiązywać.

- Być może, ale tak nie jest. Poza tym łączą nas teraz znacznie ściślejsze związki i wzajemne zależności. Czy sądzi pan, że można dziś, na przykład, nabyć ni stąd, ni zowąd tytuł własności albo wytłumaczyć się z niespodziewanie wysokich dochodów urzędom podatkowym, czy wreszcie wybudować pałac bez zgody Urzędu Planowania Przestrzennego? Takie jest życie.

- Nie wątpię, że są to wszystko sprawy do załatwienia - powiedział Batruel.

- Myli się pan. Istnieje jeden jedyny bezpieczny sposób szybkiego wzbogacenia się. Jest to... Na Jowisza! - Urwał nagle i zamyślił się.

Batruel zwrócił się do Dilys:

- Szkoda, że pani małżonek jest tak niesprawiedliwy w stosunku do samego siebie. Widać, że posiada ogromny potencjał twórczy, który przy odrobinie kapitału mógłby wspaniale rozwinąć... A świat nadal ma wiele do zaoferowania bogaczom oraz, oczywiście, ich żonom. Na przykład powszechny szacunek, władzę, dalekomorskie jachty... Trudno oprzeć się wrażeniu, że pani małżonek marnuje swoje talenty.

Dilys spojrzała na pogrążonego w rozmyślaniach małżonka.

- A więc pan również to dostrzega? Zawsze byłam przekonana, że nie potrafią go docenić w firmie.

- Taak. Te biurowe rozgrywki - pospieszył z pomocą Batruel. - Mogą zaprzepaścić niejeden młody talent. Wystarczy jednak zdobyć niezależność, by przy pomocy żony... zdolnej i pięknej, jeśli wolno mi zauważyć, zniknęły powody, dla których miałby...

Stephen otrząsnął się z zamyślenia.

- Podręcznik kusiciela: Rozdział pierwszy - wtrącił ironicznie. - Może jednak zechce pan oderwać się od podręcznika i stawić czoło faktom. Jeżeli uda się panuje pojąć, jestem skłonny ubić z panem interes.

Twarz Batruela pojaśniała.

- Ach! - wykrzyknął. - Miałem nadzieję, że po dokładniejszym rozważeniu naszej oferty...

Stephen znowu mu przerwał.

- Przede wszystkim - zaczął - powinien pan pogodzić się z tym, że pańskie metody zupełnie do mnie nie przemawiają, toteż może pan darować sobie próby utworzenia grupy nacisku wraz z moją żoną, po drugie, to pan znalazł się w opałach, nie ja. Ciekawe, jak zamierza pan wrócić do... No, tam, skąd pan przybył, jeżeli nie udzielę panu pomocy?

- Ja proponuję tylko, żeby pomógł pan sam sobie, a zarazem pomógł też mnie - zaznaczył Batruel.

- Co znaczy, że dostrzega pan tylko jedną stronę zagadnienia. Otóż, proszę posłuchać. Ja widzę tu trzy możliwe rozwiązania. Po pierwsze, można podjąć próbę odnalezienia osoby, która nam powie, jak brzmi to Zaklęcie Mocy, niezbędne, by pana odesłać. Czy jednak wie pan, jak się za to zabrać? Nie. I my też nie wiemy. Możliwość druga: mógłbym zaprosić tu pastora, żeby odprawił egzorcyzmy. Sądzę, że z przyjemnością podjąłby się takiego zadania. Być może, doczekałby się nawet z biegiem czasu kanonizacji za skuteczne odparcie pokusy.

Batruel zadrżał.

- Tylko nie to! - zaprotestował. - Jeden z moich przyjaciół doświadczył egzorcyzmów w piętnastym wieku. Przeżył okropne męki, po których do dziś nie odzyskał pełni sił i wiary w siebie.

- Świetnie więc. Pozostaje zatem możliwość trzecia. W zamian za pewną okrągłą sumę, jednak bez żadnych zobowiązań, gotów jestem znaleźć osobę, która zechce zawrzeć z panem pakt. Po podpisaniu paktu będzie pan mógł wrócić z honorem i spełnioną misją. Co pan na to?

- Nic z tego - odparł Batruel pospiesznie. - Pan próbuje wymóc dwa ustępstwa za jedną cenę. Nasza księgowość nigdy nie zaakceptuje takiej operacji.

- No tak. Nic dziwnego, że idzie wam coraz gorzej. Chociaż zajmujecie się tymi sprawami od tysiącleci, nie odeszliście ani na krok od pierwszego numeru hipoteki. I skłonni jesteście nawet pakować w to własny kapitał zamiast posłużyć się cudzym. W ten sposób nic nie zdziałacie. Ja natomiast mam plan, który zapewnia mi pieniądze, wam daje upragniony pakt, zaś niezbędny kapitał ogranicza się do kilku szylingów wyłożonych z mojej kieszeni.

- Nie bardzo rozumiem, jak to będzie możliwe - stwierdził Batruel z powątpiewaniem.

- Zapewniam pana, że jest to możliwe. Niewykluczone, że będzie pan musiał pozostać tu przez kilka tygodni, ale może pan zamieszkać u nas, w pokoju gościnnym. Czy gra pan w piłkę nożną?

- W piłkę nożną? - powtórzył Batruel niepewnie. - Chyba nie. A jak się w to gra?

- W takim razie będzie pan musiał zapoznać się z grubsza z zasadami i taktyką tej gry. Przede wszystkim chodzi w niej o to, żeby dobrze kopać piłkę. Jeśli piłka nie wyląduje tam, gdzie zawodnik chciał, jego wysiłek idzie na marne, drużyna traci szansę i w końcu przegrywa. Czy pan to rozumie?

- Chyba tak.

- Wobec tego powinien pan także zrozumieć, że w krytycznym momencie nawet nieznaczne popchnięcie piłki we właściwym kierunku wystarczy, żeby zyskać wiele. Niepotrzebne są żadne niesportowe przepychanki, żadne kontuzje. Można zaaranżować wynik meczu, nie wzbudzając najmniejszych podejrzeń. Wystarczy tylko w stosownym czasie lekkie trącenie piłki przez jednego z tych chochlików, których używacie do wykonywania zadań praktycznych. Coś takiego nie powinno panu sprawić trudności, prawda?

- Tak, prawda - zgodził się Batruel. - To całkiem proste. Przyznam jednak, że nie bardzo pojmuję, po co miałbym...

- Kłopot w tym, szanowny panie, że jest pan beznadziejnie oderwany od współczesności, mimo wszystkich tych biuletynów - podsumował Stephen. - Dilys, gdzie jest ten kupon totalizatora?

Po upływie pół godziny Batruel zaczął dostrzegać pewne otwierające się przed nim możliwości.

- No tak, rozumiem - powiedział. - Po zapoznaniu się z podstawowymi zagadnieniami technicznymi łatwo będzie spowodować przegraną, remis lub nawet, w razie potrzeby, wygraną.

- O to właśnie chodzi - pochwalił go Stephen. - Wypełniam więc kupon i stawiam kilka szylingów, żeby lepiej wyglądało. Pan załatwia mecze, a ja zgarniam gładko całą pulę, unikając kłopotliwych pytań fiskusa.

- Istotnie, jest to dla pana korzystne - przyznał Batruel. - Ale skąd mam wziąć pakt, jeżeli pan nie...

- Pakt to następny etap - wyjaśnił Stephen. - W zamian za wygraną zobowiązuję się znaleźć osobę, która podpisze pakt w ciągu, powiedzmy, sześciu miesięcy, zgoda? Czy to wystarczy? Doskonale. Spiszmy więc umowę. Dilys, bądź tak dobra i przynieś nam papier listowy i krew... No nie, co za głupiec ze mnie, krew przecież mamy...

Pięć tygodni później Stephen wysiadał ze swojego bentleya przed Hotelem Northpark, a chwilę potem na schodach pojawił się Batruel. Po kilku dniach postanowili nie zatrzymywać go u siebie, okazało się bowiem, że jego nieposkromione kusicielstwo zakłóca spokój domowego ogniska. Przeniósł się więc do hotelu, gdzie osiągał znacznie stosowniejsze wyniki i miał bardziej zróżnicowane możliwości.

W drzwiach obrotowych ukazała się postać wcale nie przypominająca nieznajomego, który pojawił się kiedyś w salonie Stephena. Znikły bokobrody, zostały jedynie obfite wąsy. Miejsce fraka zajął starannie skrojony popielaty garnitur. Apaszkę zastąpił krawat w dyskretne prążki. Zamiast wysokiego cylindra Batruel miał na głowie filcowy kapelusz. W rzeczy samej był to wzorowo ubrany przystojny mężczyzna około czterdziestki z drugiej połowy dwudziestego wieku.

- Wskakuj - zaprosił go Stephen. - Masz przy sobie formularz paktu?

Batruel klepnął się po kieszeni marynarki.

- Zawsze noszę go przy sobie. Nigdy nic nie wiadomo... - zapewnił, gdy samochód ruszył.

Po pierwszym trafieniu trójki Stephen, mimo nadziei na anonimowość, zyskał spory rozgłos. Ukrycie uśmiechu fortuny wartości dwustu dwudziestu tysięcy funtów szterlingów okazało się znacznie trudniejsze, niż się wydawało. Na szczęście wykazali z Dilys dość przezorności, by następną wygraną - tym razem w wysokości dwustu dziesięciu tysięcy funtów - podjąć nieco później. Wypłacie trzeciego czeku, opiewającego na sumę dwustu dwudziestu pięciu tysięcy funtów, towarzyszyło pewne wahanie, chociaż nie wykręty, bo do tych nie było żadnych podstaw, ponieważ trafienia widniały na papierze, czarno na białym. Musiano się jednak zaniepokoić, skoro wysłano do Stephena przedstawicieli przedsiębiorstwa. Jeden z nich, gorliwy młodzieniec w okularach, perorował dość zapalczywie o regułach przypadku, a następnie przedstawił cyfrę opatrzoną zaskakującą ilością zer, która, jak twierdził, miała ilustrować stopień prawdopodobieństwa trzykrotnego trafienia trójki.

Stephen okazał zainteresowanie. Stwierdził, że jego system jest chyba lepszy, niż sądził, skoro zdołał pokonać tak astronomiczny stopień nieprawdopodobieństwa.

Młodzieniec wyraził chęć zapoznania się z systemem. Stephen nie chciał jednak rozmawiać na ten temat, chociaż zaznaczył, że nie wyklucza możliwości omówienia pewnych aspektów sprawy z dyrektorem przedsiębiorstwa. I oto właśnie znajdowali się z Batruelem w drodze na spotkanie z Samem Gripshawem.

Biurowiec totalizatora mieścił się przy jednej z tras wylotowych z miasta, nieco cofnięty i oddzielony od jezdni równo przystrzyżonym trawnikiem, ozdobionym klombami szałwi. Portier w liberii zasalutował Stephenowi, kiedy ten parkował bentleya przy podjeździe. Zaraz potem wprowadzono ich do przestronnego gabinetu, gdzie Sam Gripshaw podniósł się zza biurka na ich powitanie. Stephen uścisnął mu dłoń i przedstawił swego towarzysza.

- Pan pozwoli, mój doradca, pan Batruel - wyjaśnił. Sam Gripshaw, który zrazu rzucił Batruelowi pobieżne spojrzenie, teraz przyjrzał mu się uważnie i badawczo. A nawet przez moment jakby się zadumał. Potem zwrócił się do Stephena.

- Przede wszystkim pragnę panu pogratulować, młodzieńcze. Jest pan największym zwycięzcą totalizatora w całej historii naszego przedsiębiorstwa. Sześćset pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów szterlingów! To piękna sumka. Niemniej jednak - pokręcił głową - to nie może trwać dalej, drogi panie. Po prostu nie może.

- No, ja bym się spierał - odparł Stephen przyjaźnie, kiedy siadali. Sam Gripshaw ponownie potrząsnął głową.

- Za pierwszym razem może to być uśmiech losu. Po raz drugi - niezwykłe szczęście. Trzy razy - zaczyna już jakoś dziwnie pachnieć, czwarty raz wstrząsnąłby całym przedsiębiorstwem, piąty całkowicie by je rozłożył. A na pustą pulę nikt nie postawi nawet pensa. To oczywiste. Powiada pan, że ma pan jakiś system. Czy tak?

- Mamy system - sprostował Stephen. - Mój przyjaciel, pan Batruel...

- Ach tak, pan Batruel... - powtórzył Sam Gripshaw, ponownie posyłając Batruelowi badawcze spojrzenie. - Domyślam się, że nie byłby pan skłonny podzielić się ze mną kilkoma uwagami na temat tego systemu.

- Trudno się dziwić - zauważył Stephen.

- Tak, naturalnie. Ma pan rację - przyznał Sam Gripshaw. - Chociaż w zasadzie mógłby pan, skoro nie sposób tak dalej...

- Ponieważ w przeciwnym razie zrujnowalibyśmy wasz interes, 27 prawda? Na tym nam, rzecz jasna, nie zależy. I dlatego właśnie tu dziś jesteśmy. Pan Batruel ma dla pana pewną propozycję.

- Ach tak! Bardzo proszę. Co to za propozycja? Słucham - ożywił się Gripshaw.

Batruel wstał z fotela.

- Panie Gripshaw, prowadzi pan tutaj doskonałe przedsiębiorstwo. Szkoda, gdyby straciło społeczne zaufanie. Stratę poniosłoby zarówno społeczeństwo, jak i pan. Nie muszę tego podkreślać, ponieważ, o ile wiem, powstrzymał się pan od nadania rozgłosu trzeciemu trafieniu mego przyjaciela, pana Tramona. Pozwolę sobie zauważyć, że postąpił pan niezwykle rozsądnie, sir. Mogłoby to bowiem spowodować pewne objawy zniechęcenia. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że mogę panu zaproponować środki, które mogłyby wyeliminować ryzyko powtórzenia się podobnej sytuacji. Nie będzie to kosztować pana ani pensa. Jednakże... - Przybrał ton kuszący z miną artysty sięgającego po ulubiony pędzel. Sam Gripshaw wysłuchał go cierpliwie do końca.

- Jednakże, w zamian za to... taka mała formalność. Obiecuję panu, że ani obecny tutaj nasz przyjaciel, pan Stephen Tramon, ani nikt inny nie będzie już korzystał z mej dalszej pomocy, że się tak wyrażę, w prognozowaniu... W ten sposób minie stan zagrożenia i będzie pan mógł przystąpić bez przeszkód do dalszego prowadzenia przedsiębiorstwa tak, jak na to zasługuje. Wyjął z kieszeni formularz paktu i płynnym ruchem rozpostarł go na biurku.

Sam Gripshaw sięgnął po formularz i przejrzał warunki. Po czym, ku zaskoczeniu Stephena, kiwnął głową niemal bez wahania.

- Wygląda mi to na uczciwy układ - stwierdził. - Zdaję sobie sprawę, że moje położenie nie pozwala mi stawiać warunków. W związku z tym - podpisuję.

Batruel uśmiechnął się uszczęśliwiony. Zrobił krok do przodu i wyciągnął z kieszeni mały scyzoryk.

Po złożeniu podpisu Sam Gripshaw owinął przedramię czystą chusteczką. Batruel wziął pakt i cofnął się o krok, machając delikatnie papierem w celu wysuszenia podpisu. Następnie przyjrzał mu się raz jeszcze z nie ukrywanym zadowoleniem, złożył starannie na pół i schował do kieszeni.

Skłonił się obu mężczyznom. Był tak przejęty, że stracił znowu poczucie czasu - wykonał elegancki, dziewiętnastowieczny ukłon. - Do usług, panowie.

I zniknął, pozostawiając po sobie jedynie ledwo wyczuwalny zapach siarki.

Sam Gripshaw przerwał milczenie dopiero po chwili.

- No tak, pozbyliśmy się go... Teraz nie wróci, dopóki nie zostanie przez kogoś ponownie wezwany - stwierdził z satysfakcją. Zwrócił się do Stephena i przyjrzał mu się bacznie. - Powiodło się panu, co, młody człowieku? Trzeba przyznać. Za to, że sprzedał mu pan moją duszę, bierze pan do kieszeni ponad pół miliona funtów. To się nazywa mieć głowę do interesów. Żałuję, że nie przytrafiło mi się coś takiego w młodości.

- Nie wygląda na to, żeby się pan zbytnio tym wszystkim przejął - zauważył Stephen z wyraźną nutą ulgi w głosie.

- Nie. Nie przejąłem się - zgodził się Sam Gripshaw. - To raczej on powinien się martwić. Dziwi to pana, prawda? On sam i jemu podobni siedzą w tym interesie od tysięcy lat i nadal nie opracowali żadnego systemu. Dzisiaj wymagana jest przede wszystkim sprawna organizacja... Trzeba mieć całe przedsiębiorstwo w małym palcu, żeby wiedzieć, na czym się stoi i co jest co. Oni są zdecydowanie zbyt staromodni. Najwyższy czas, żeby zatrudnili jakichś fachowców od zarządzania i efektywności.

- To prawda, nie są zbyt operatywni - potwierdził Stephen. - Z drugiej jednak strony, jego potrzeby są dość nietypowe. Zresztą, w końcu dostał, czego szukał.

- Owszem. Radzę jednak poczekać do czasu, gdy zajrzy do swojej kartoteki - jeżeli w ogóle wiedzą tam, w dole, co to jest. Jak się panu wydaje, skąd wziąłem kapitał na rozkręcenie całego interesu?


POPRAWKA W CZASIE



Po osłoniętej od wiatru stronie domu było gorąco. Pani Dolderson, która siedziała na progu oszklonych drzwi na taras, przesunęła fotel do tyłu, by ukryć w cieniu głowę, nie pozbawiając reszty ciała słonecznego ciepła. Odchyliła głowę na poduszkę i zapatrzyła się przed siebie.

W tym miejscu jakby zatrzymał się czas.

Na skraju trawnika rósł jak zawsze stary cedr. Płasko rozpostartymi konarami sięgał zapewne nieco dalej niż wówczas, gdy była dzieckiem, ale trudno to było zauważyć: wydawał jej się wtedy równie ogromny jak teraz. Dalej żywopłot - jak zawsze równy i elegancki. Po obu stronach furtki prowadzącej do zagajnika wciąż rosły dwa bliżej nie określone krzewy, wystrzyżone na kształt ptaków: Cocky i Olly. Jakie to cudowne, że nadal tam są, mimo że pióra w ogonie Olly’ego nieco rozczapierzyły się z upływem czasu.

Kwietnik po lewej stronie, przed kępą krzewów, jak zwykle olśniewał kolorami, może nawet bardziej niż kiedyś. Wydawało się, że barwy kwiatów stały się jaskrawsze, lecz i tak prezentowały się wspaniale. Natomiast w zaroślach za żywopłotem zaszła pewna zmiana: rozmnożyły się młode drzewka, zniknęły stare. Między gałęziami prześwitywał teraz różowy dach sąsiadów, których dawniej nie było. Gdyby nie to, można by właściwie zapomnieć na chwilę o minionych latach życia.

Senne popołudnie: ptaki odpoczywają, pobzykują pszczoły, delikatnie szeleszczą liście, na pobliskim korcie rytmicznie odbijają się piłki, od czasu do czasu jakiś głos podaje wynik meczu. Mogło to być każde z wielu słonecznych popołudni w ciągu tych pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu lat.

Pani Dolderson uśmiechnęła się do tego widoku: kochała go będąc małą dziewczynką, a teraz kochała go jeszcze bardziej.

Tu, w tym domu, przyszła na świat, tutaj wyrosła, tu wydano ją za mąż. Tu wróciła po śmierci ojca, wychowała dwójkę dzieci, tu się zestarzała... Wkrótce po drugiej wojnie o mało go nie straciła. I jest tu nadal...

Wszystko dzięki Haroldowi. Mądry chłopak i wspaniały syn... Kiedy stało się oczywiste, że nie będzie w stanie sama utrzymać domu, że trzeba go będzie sprzedać, właśnie Harold przekonał swoją firmę, by go wykupiła. Wyjaśnił przy tym matce, że nie interesuje ich dom, lecz parcela, jak każdego kupca. Wprawdzie sam budynek nie przedstawia już prawie żadnej wartości, ale jest dość korzystnie usytuowany. Warunkiem sprzedaży było przerobienie czterech południowych pokoi na samodzielne mieszkanie, które miało pozostawać do jej dyspozycji aż do śmierci. Resztę domu przebudowano na internat dla około dwudziestu młodych pracowników laboratorium i biura, które wybudowano od północy, na miejscu dawnej stajni i części paddocku. Pani Dolderson wiedziała, że pewnego dnia stary dom zostanie rozebrany, ale na razie, póki żyje, dom i ogród od strony południowej i zachodniej mają pozostać nietknięte. Harold zapewnił ją, że nikt ich nie ruszy przez co najmniej piętnaście, dwadzieścia lat - czyli znacznie dłużej, niż będzie to konieczne...

Poza tym, rozmyślała spokojnie, odejdzie bez większego żalu. W miarę upływu czasu człowiek staje się niepotrzebny. Teraz zaś, kiedy musi poruszać się w fotelu inwalidzkim, jest ciężarem dla innych. Miała wrażenie, że nie należy już do tego świata, że jest tu obca. Tyle rzeczy się zmieniło. Najpierw zaczęła mieć trudności z jego zrozumieniem, a potem życie stało się tak skomplikowane, że przestała podejmować próby, by je zrozumieć. Nic dziwnego, pomyślała, że ludzie starzy wykazują taką zaborczość wobec rzeczy; trzymają się kurczowo przedmiotów łączących ich ze światem, który potrafili pojąć...

Harold to kochany chłopiec i ze względu na niego starała się nie popełniać głupstw. Często jednak okazywało się to trudne... Na przykład dzisiaj, podczas lunchu. Był taki podniecony jakimś eksperymentem, który mają przeprowadzić po południu. Nie potrafił się powstrzymać, by o tym bez przerwy nie mówić, chociaż musiał przecież wiedzieć, że wszystko to jest dla niej zupełnie niezrozumiałe. O ile mogła się zorientować, znowu opowiadał coś o wymiarach, ale tylko mu potakiwała, bynajmniej nie próbując zgłębić problemu. Gdy ostatnio poruszył ten temat, napomknęła, że za czasów jej młodości istniały tylko trzy wymiary i że nie bardzo sobie wyobraża, aby przy całym tym postępie można było do tego coś jeszcze dodać. Tą uwagą sprowokowała wykład na temat matematycznego podejścia do świata, które umożliwia dostrzeganie całej serii wymiarów. Zdaje się, że nawet moment istnienia względem czasu stanowić ma pewien rodzaj wymiaru. Z filozoficznego punktu widzenia, zaczął wyjaśniać - ...lecz pani Dolderson natychmiast się zgubiła. Wywołał jej tylko zamęt w głowie. Była przekonana, że w czasach jej młodości filozofia, matematyka i metafizyka stanowiły odrębne nauki. Tymczasem dzisiaj zdają się one w niepojęty sposób podążać tym samym torem. Słuchała więc tym razem w milczeniu, wydając tylko zachęcające pomruki, aż w końcu Harold uśmiechnął się posępnie i powiedział, że jest bardzo kochana, wysłuchując go tak cierpliwie. Następnie wstał od stołu, podszedł do matki i kładąc rękę na jej dłoni pocałował ją delikatnie w policzek, a ona życzyła mu powodzenia w tajemniczym doświadczeniu. Potem weszła Jenny, żeby posprzątać ze stołu i przewieźć panią Dolderson bliżej okna...

Rozleniwiające poobiednie słońce wprawiło ją wkrótce w stan pół snu, pół jawy i przeniosło pięćdziesiąt lat wstecz, kiedy to podobnego popołudnia, siedząc przy tym samym oknie - oczywiście fotel inwalidzki był wtedy nie do pomyślenia - czekała na Artura... Z bijącym sercem czekała na Artura... który już nigdy się nie zjawił...

Jakże dziwnie potoczyły się zdarzenia. Gdyby Artur zjawił się owego dnia, prawie na pewno wyszłaby za niego. Wówczas Harold i Cynthia nigdy by się nie urodzili. Miałaby, oczywiście, jakieś dzieci, ale nie byłby to Harold ani Cynthia... Cóż za dziwna przypadkowość rządzi istnieniem... Wystarczy, że kobieta powie “nie” jednemu, a “tak” innemu mężczyźnie, by powołać do życia potencjalnego mordercę... Jakimi głupcami są ci współcześni. Próbują wszystko uporządkować, uczynić życie bezpiecznym, a przecież za nimi, w przeszłości każdego z nich, ciągnie się usiany przypadkami łańcuch kobiet, które kiedyś powiedziały “tak” albo “nie”, w zależności od zwykłego kaprysu...

Ciekawe, że właśnie teraz naszły ją wspomnienia o Arturze. Przez całe lata zupełnie o nim nie myślała... Była wtedy absolutnie przekonana, że oświadczy się jej owego popołudnia. Nie miała pojęcia o istnieniu jakiegoś Colina Doldersona. I gotowa była się zgodzić. O tak, z pewnością przyjęłaby te oświadczyny.

Nie było żadnych wyjaśnień. Nigdy się nie dowiedziała, dlaczego nie zjawił się ani tego dnia, ani nigdy potem. Nigdy do niej nie napisał. Mniej więcej po dwóch tygodniach nadszedł dość oschły list od jego matki, z którego wynikało, że Artur zachorował i lekarze zalecili mu wyjazd za granicę. Nic ponadto, aż do dnia, w którym natknęła się w jakiejś gazecie na jego nazwisko, ponad dwa lata później...

Oczywiście czuła złość - dziewczyna ma przecież swoją godność - i przez jakiś czas było jej przykro. Skąd mogła wiedzieć, że w końcu wyjdzie jej to na dobre? Czy kochałaby jego dzieci tak samo? Czy byłyby równie dobre i mądre jak Harold i Cynthia?

Co za nieskończona ilość możliwości... Wszystkie te geny i inne rzeczy, o których tyle się dzisiaj mówi...


Ucichły odgłosy gry w tenisa. Gracze zapewne odeszli do swoich tajemniczych zajęć. Pszczoły wciąż pracowicie brzęczały wśród kwiatów. Przyleciało kilka motyli; poruszały się w powietrzu po dyletancku, ociężale. Drzewa w oddali drżały w nasilającym się upale. Senność popołudnia działała tak nieodparcie, że pani Dolderson w końcu jej się poddała. Oparła głowę na poduszkach, nie zwracając właściwie uwagi na ledwo słyszalny szum, w tonie nieznacznie wyższym niż brzęczenie pszczół, który wprawdzie nasilał się, lecz nie był na tyle głośny, by wywołać jej niepokój. Powieki opadły jej same.

Naraz, w odległości kilku metrów, lecz poza zasięgiem wzroku, pani Dolderson usłyszała kroki. Rozległy się tak nagle, jakby ktoś zszedł z trawnika na ścieżkę. Wówczas jednak widziałaby kogoś na trawniku... Jednocześnie usłyszała męski głos, brzmiący pogodnie, ale niezbyt głośno. Śpiew rozległ się równie nagle, właściwie w pół słowa:

...scy robią tak, robią tak...”

Piosenka urwała się raptownie. Kroki także ucichły.

Pani Dolderson miała teraz oczy otwarte, otwarte bardzo szeroko. Zacisnęła kościste pałce na poręczach fotela. Przypomniała sobie tę melodię. Co więcej, bez wątpienia znała także ten głos. Po tylu latach... Co za idiotyczny sen, oburzyła się w duchu... Wspominała go zaledwie na moment przed zamknięciem oczu...

A jednak to wcale nie przypominało snu... Wszystko było wyraźne, czyste, znajome i logiczne... Pod palcami czuła przecież twardość poręczy fotela...

Przyszło jej do głowy, że umarła. To mogłoby wyjaśniać, dlaczego ten stan nie przypominał zwyczajnego snu. Zapewne umarła cichą śmiercią, siedząc spokojnie w promieniach słońca. Doktor uprzedzał, że może się to zdarzyć całkiem niespodziewanie... I tak się właśnie stało! Przez krótką chwilę doznała uczucia ulgi. Nie dlatego, że lękała się śmierci, lecz dlatego, że spodziewała się cierpienia. A więc już po wszystkim, nic nie bolało. Po prostu zapada się w sen. Poczuła się nagle szczęśliwa, a nawet uradowana...Tylko dlaczego wciąż jest przykuta do tego fotela?...

Zazgrzytał żwir pod stopami i rozległ się zdumiony głos:

- A to ci heca! Cuda-niewidy! Co to się u licha wyprawia?

Pani Dolderson zamarła w fotelu. Nie miała już żadnych wątpliwości, czyj to głos.

Cisza. Stopy poruszyły się znowu, niezdecydowanie. Zabrzmiały kroki. Zbliżały się powoli, niepewnie. W polu jej widzenia ukazał się młody człowiek. Och, wyglądał tak młodo! Poczuła lekki ucisk w sercu...

Miał na sobie blezer w prążki i białe flanelowe spodnie, na szyi jedwabną apaszkę, a na głowie zsunięty do tyłu słomkowy kapelusz z kolorową wstążką. Ręce trzymał w kieszeniach spodni, pod lewym ramieniem ściskał rakietę tenisową.

Najpierw ujrzała profil, niezbyt korzystny, ponieważ na twarzy mężczyzny malowało się zdumienie: stał z otwartymi ustami wpatrując się w jeden z różowych dachów, prześwitujący przez gałęzie drzew.

- Arturze - powiedziała pani Dolderson z cicha.

Przestraszył się. Rakieta wyślizgnęła mu się spod ramienia i zadudniła na ścieżce. Próbował ją podnieść, zdjąć kapelusz i jednocześnie zapanować nad sobą: z niewielkim powodzeniem. Kiedy się wyprostował, twarz miał różową i wciąż zakłopotaną.

Patrzył na staruszkę siedzącą w fotelu, okrytą pledem, na jej szczupłe, delikatne dłonie, palce zaciśnięte na poręczach fotela. Sięgnął spojrzeniem poza nią, w głąb pokoju. To, co tam ujrzał, wzmogło jego niepokój. W oczach pojawił się lęk. Skierował wzrok z powrotem na staruszkę. Przyglądała mu się z napiętą uwagą. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek ją spotkał. Nie miał pojęcia, kim była... Mimo to jej spojrzenie wydało mu się znajome.

Spuściła wzrok na swoją prawą dłoń. Przyglądała się jej przez chwilę, jakby nieco zdziwiona, po czym znowu zajrzała mu w oczy.

- Nie poznajesz mnie, Arturze? - zapytała.

W jej głosie zabrzmiała nuta smutku, w której wyczytał zawód i wymówkę. Za wszelką cenę usiłował wziąć się w garść.

- Oba... obawiam się, że nie - wyznał. - Proszę pani...ja... pani... - Zająknął się, ale ciągnął dalej, zdesperowany. - Zdaje mi się, że jest pani ciotką Thelmy... panny Kilder.

Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego z powagą. Nie zrozumiał jej spojrzenia, ale wkrótce pospieszyła z wyjaśnieniem:

- Nie. Nie jestem ciotką Thelmy.

Raz jeszcze powędrował wzrokiem w głąb pokoju. Tym razem potrząsnął głową z niedowierzaniem.

- Wszystko jest jakieś inne, chociaż niezupełnie - stwierdził strapionym tonem. - Nie wszedłem chyba do cudzego...? - przerwał i odwrócił się, aby ponownie zlustrować ogród. - Nie, z pewnością nie - upewnił się stanowczo. - Ale co... co się stało?

Nie był już zdumiony - był wstrząśnięty. Znowu skierował na panią Dolderson przerażone spojrzenie.

- Doprawdy... nie rozumiem... Skąd mnie pani zna? - dopytywał się.

Zaniepokojona jego rosnącą rozpaczą odpowiedziała ostrożnie:

- Poznaję cię, Arturze. Poznaliśmy się kiedyś.

- Naprawdę? Niestety, nie przypominam sobie... Bardzo mi przykro.

- Źle wyglądasz, Arturze. Przysuń sobie krzesło i usiądź tu na chwilę.

- Dziękuję pani... pani...?

- Dolderson - uzupełniła.

- Dziękuję, pani Dolderson - odparł i zmarszczył czoło, usiłując przypomnieć sobie nazwisko.

Patrzyła, jak przysuwa krzesło. Znała każdy jego gest, każdy szczegół twarzy, nawet ten niesforny kosmyk, który zawsze opadał mu na czoło, kiedy się pochylał. Usiadł i milczał przez jakiś czas, spoglądając spod zmarszczonych brwi na ogród.

Pani Dolderson również milczała. Była niewiele mniej zdziwiona niż on, chociaż tego nie okazywała. Przypuszczenie, że umarła, okazało się całkowicie niedorzeczne. Siedziała jak zwykle w fotelu, wciąż bolał ją krzyż, nadal potrafiła ścisnąć poręcze i poczuć je pod palcami. Nie śniła jednak: wszystko było zbyt namacalne, zbyt materialne, znacznie bardziej realne niż to, co jawi się w snach... I zbyt sensowne - gdyby ten młodzieniec nie był Arturem.

A może to po prostu jakieś przywidzenie? Jakiś żart wyobraźni, która nadała twarz Artura innemu mężczyźnie?

Zerknęła na niego. Nie, to niemożliwe, przecież zareagował na imię Artur. To bez wątpienia Artur... ma na sobie blezer Artura... Dzisiaj blezery mają zupełnie inny krój. Poza tym od lat nie widziała mężczyzny w słomkowym kapeluszu...

Może więc duch?... Ależ nie... Był przecież całkiem materialny: kiedy siadał, zaskrzypiało krzesło, i ten żwir, który chrzęścił pod jego butami... Zresztą, kto widział ducha pod postacią bezgranicznie zdumionego młodzieńca, który w dodatku zaciął się przy goleniu...?

Przerwał jej rozmyślania odwracając ku niej głowę.

- Spodziewałem się zastać tu Thelmę - wyjaśnił. - Mówiła, że tu będzie. Czy może mi pani powiedzieć, gdzie ona jest?

Mały, przestraszony chłopiec, pomyślała. Należało go pocieszyć, zamiast straszyć dalej. Nie potrafiła jednak wymyślić niczego oprócz zapewnienia:

- Thelma jest niedaleko.

- Koniecznie muszę ją odnaleźć. Ona na pewno mi wytłumaczy, co się tu stało.

Poruszył się, żeby wstać.

Położyła mu dłoń na ramieniu, próbując go powstrzymać.

- Zaczekaj - poprosiła. - Jak sądzisz, co mogło się wydarzyć? Co cię tak zaniepokoiło?

- Wszystko. - Zatoczył ręką szeroki łuk, obejmując całą okolicę. - Wszystko się zmieniło... chociaż wygląda tak samo... Mam wrażenie, że dostałem lekkiego pomieszania zmysłów.

Zmierzyła go poważnym spojrzeniem i pokręciła głową.

- Chyba nie masz racji. Powiedz mi, proszę, co się tu zmieniło.

- Przyszedłem zagrać w tenisa... Chociaż tak naprawdę chciałem spotkać się z Thelma - poprawił się. - Wszystko było w porządku... jak zwykle. Wjechałem przez główną bramę, oparłem rower o duży świerk i ruszyłem ścieżką w kierunku domu. Kiedy jednak dotarłem do rogu domu, zaczęło się dziać coś dziwnego...

- Co takiego? - zapytała pani Dolderson. - Co dziwnego się stało? - No, prawie wszystko. Wydawało mi się, że drgnęło słońce. Drzewa zrobiły się nagle wyższe i inne niż przedtem. Kwiaty na tamtym klombie zmieniły kolor. Pnącze, które wcześniej zakrywało całą ścianę, jest o połowę niższe... Poza tym wygląda na jakiś inny gatunek. No i wreszcie tamte domy. Nigdy ich przedtem nie widziałem... Za krzakami rozciągało się zawsze puste pole. Nawet żwir na ścieżce jest bardziej żółty, niż myślałem. I wreszcie pokój... Wprawdzie ten sam, bo znam to biurko, kominek... te dwa obrazy. Ale tapeta jest zupełnie inna. Nigdy jej tu nie było... W dodatku wcale nie jest nowa. Proszę mi powiedzieć, gdzie jest Thelma... Chcę, żeby mi to wyjaśniła... Ja chyba zwariowałem... Stanowczym gestem położyła rękę na jego dłoni.

- Nie ma obawy - stwierdziła zdecydowanym tonem. - Jestem przekonana, że cokolwiek tu zaszło, jest pan przy zdrowych zmysłach.

- No to co się... - zamilkł gwałtownie i przechylił głowę nadstawiając ucha. Dźwięk, w który się wsłuchiwał, przybierał na sile. - Co to jest? - zapytał z niepokojem.

Pani Dolderson wzmocniła uścisk.

- Wszystko w porządku - pocieszała go tak, jak uspokaja się dziecko. - Nie bój się, Arturze.

Czuła, jak jego mięśnie tężeją w miarę narastania huku, który przetoczył się nad ich głowami na wysokości niespełna trzystu metrów. Ryk silników pozostawił za sobą rozedrgane powietrze, które dudniło jeszcze przez chwilę, aż ucichło na dobre.

Artur dostrzegł oddalający się samolot. Gdy zwrócił się w stronę pani Dolderson, twarz miał bladą i przerażoną. Odezwał się nieswoim głosem.

- Co... co to było?

Odpowiedziała łagodnie, jakby chciała wymóc na nim spokój.

- To tylko samolot, Arturze. Takie są straszne i hałaśliwe.

Wpatrując się w miejsce, gdzie zniknął samolot, Artur potrząsnął głową.

- Widziałem i słyszałem samolot. Wcale tak nie wygląda. Wydaje dźwięk przypominający motocykl, tylko głośniejszy. A to było coś potwornego. Nie rozumiem... nie rozumiem, co się dzieje - powtarzał żałośnie.

Pani Dolderson chciała jeszcze coś powiedzieć, ale powstrzymała się, przypominając sobie nagle, jak Harold mówił o różnych wymiarach, o ich przemieszczeniach na inne płaszczyzny, o tym, że czas to jakby jeszcze jeden wymiar... Pod wpływem jakiegoś przebłysku intuicji zrozumiała... Nie, zrozumiała to słowo zbyt mocne... Raczej sobie uświadomiła. Ale mimo tej świadomości czuła się zagubiona. Zerknęła ponownie na młodzieńca. Był nadal spięty i lekko drżał. Zastanawiała się, czy rzeczywiście traci zmysły. Musi go wyrwać z tego stanu. Nie sposób przeprowadzić tego łagodnie. Ale jak wybrać najmniej brutalny sposób?

- Posłuchaj, Arturze - zaczęła.

Zwrócił na nią nieobecne spojrzenie.

Rozmyślnie przybrała energiczny ton.

- W szafce znajdziesz butelkę koniaku. Przynieś ją, proszę... I dwa kieliszki - zaordynowała.

Posłuchał i oddalił się krokiem lunatyka. Nalała mu jedną trzecią kieliszka, sobie zaś tylko odrobinę.

- Wypij - poleciła. Artur zawahał się. - No, śmiało. Przeżyłeś szok. To ci dobrze zrobi. Chciałabym z tobą pomówić, ale nie mogę, póki jesteś taki ogłupiały.

Wypił, zakasłał i usiadł na krześle.

- Do dna. - A kiedy opróżnił kieliszek, zapytała: - Lepiej?

Skinął głową w milczeniu. Podjęła już decyzję i ostrożnie nabrała powietrza w płuca. Przybrała teraz łagodny ton.

- Powiedz mi, Arturze, jaką mamy dzisiaj datę?

- Dzisiaj? - zdziwił się. - Piątek, oczywiście. To znaczy, 27 czerwca.

- Chodzi mi o rok, Arturze. Który rok?

Spojrzał jej w oczy.

- Ja naprawdę jeszcze nie zwariowałem, proszę pani. Chyba wiem, jak się nazywam i gdzie jestem... To raczej rzeczy zwariowały, nie ja. I mogę panią zapewnić, że...

- Chcę, żebyś mi powiedział, który mamy rok, Arturze - zażądała, znowu apodyktycznie.

Nie spuszczał z niej oka.

- 1913, oczywiście - odparł.

Pani Dolderson spuściła wzrok na trawnik i kwiaty. Pokiwała głową. Tak, dokładnie ten rok... To było w piątek. Ciekawe, że zapamiętała. Równie dobrze mógł to być 27 czerwca... Ale na pewno to właśnie w piątek, latem 1913 roku Artur nie zjawił się... Tak dawno, tak bardzo dawno temu...

Z zamyślenia wyrwał ją jego głos, drżący z niepokoju.

- Dlaczego... dlaczego pyta pani o... o rok?

Brwi miał ściągnięte, oczy pełne lęku. Był bardzo młody. Serce pani Dolderson ścisnęło się z żalu. Znowu położyła swoją kruchą dłoń na jego silnej ręce.

- Zaraz... Wydaje mi się, że wiem - wymamrotał. - To chyba... nie wiem, jak to możliwe... Ale nie pytałaby pani, gdyby... Stąd ta niezwykłość, prawda? Bo to już nie jest dziewięćset trzynasty... Czy o to chodzi? - Drzewa takie wysokie... samolot... - zamilkł, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczyma. - Musi mi pani powiedzieć... Proszę, bardzo proszę... Co się ze mną stało? Gdzie ja jestem? Gdzie jest ten...?

- Mój ty biedaku... - szepnęła pani Dolderson.

- Błagam panią!...

Za oparciem fotela miała “The Times” z rozwiązaną do połowy krzyżówką. Sięgnęła po gazetę niezbyt chętnie, złożyła ją i podała Arturowi. Artur wyciągnął drżącą rękę.

- Londyn, poniedziałek, l lipca - przeczytał, a potem dalej, szeptem pełnym niedowierzania: - 1963.

Opuścił gazetę i posłał pani Dolderson błagalne spojrzenie.

Powoli pokiwała głową.

Siedząc bez słowa, wpatrywali się w siebie nawzajem. Stopniowo wyraz jego twarzy uległ zmianie. Ściągnął brwi, jakby pod wpływem nagłego bólu. Rozejrzał się nerwowo, wodząc wokół spłoszonym wzrokiem, jakby szukał ucieczki. Wreszcie zwrócił się ku niej. Zacisnął na moment powieki i zaraz je otworzył. Ujrzała w nich ból... i lęk.

- Och, nie... nie! Nie! To nie pani... Pani nie może być przecież... Powiedziała pani, że... że nazywa się Dolderson, prawda?... Powiedziała pani, że jest... Pani nie jest... nie może być... Thelmą?

Nie odezwała się. Patrzyli na siebie. Wykrzywił twarz jak dziecko.

- O Boże! - krzyknął i ukrył twarz w dłoniach.

Pani Dolderson opuściła powieki. Kiedy je podniosła, znowu nad sobą panowała. Spojrzała ze smutkiem na wstrząsane łkaniem ramiona. Podniosła ku pochylonej głowie szczupłą, poznaczoną niebieskimi żyłkami dłoń i delikatnie pogładziła jasne włosy.

Prawą dłonią odszukała przycisk dzwonka na stole. Przycisnęła mocno i nie odrywała palca...

Otworzyła oczy na odgłos krzątaniny. Mimo spuszczonych żaluzji do pokoju przedostawało się dość światła, by mogła rozpoznać Harolda, który stał przy jej łóżku.

- Nie chciałem cię zbudzić, mamo - powiedział.

- Wcale mnie nie zbudziłeś, Haroldzie. Miałam sen, ale nie spałam. Usiądź tu przy mnie, kochanie. Chcę ci coś powiedzieć.

- Nie wolno ci się męczyć, mamo. Straciłaś na chwilę przytomność.

- Chyba tak, ale wolę wiedzieć, niż gubić się w domysłach. To nie potrwa długo.

- Dobrze więc. Słucham. - Przysunął krzesło do łóżka, usiadł i wziął ją za rękę. W mroku odszukała jego oczy.

- To twoje dzieło, Haroldzie, prawda? Twój eksperyment sprowadził tutaj biednego Artura, tak?

- To zupełny przypadek, mamo.

- Opowiedz mi o tym.

- Przeprowadzaliśmy próbę. Tak zwaną próbę wstępną. Wiedzieliśmy, że teoretycznie istnieje taka ewentualność. Dowiedliśmy, że gdyby można było... Och, to tak trudno wyrazić słowami. Gdyby dało się, no... wygiąć wymiar, zwinąć go jakby z powrotem, to dwa punkty w normalnej sytuacji oddalone od siebie muszą się zbiec... Obawiam się, że nie wyrażam się zbyt jasno...

- Nie szkodzi, synku. Mów dalej.

- No więc, kiedy generator zagięcia pola był już gotów, nastawiliśmy go na połączenie dwóch punktów, które normalnie dzieli okres pięćdziesięciu lat. Wyobraź sobie długi pasek papieru, na którym zaznaczono dwa punkty, i te dwa punkty zostają nałożone na siebie.

- Tak. I co dalej?

- To był przypadek. Mogliśmy wybrać okres od dziesięciu do stu lat; zdecydowaliśmy się na pięćdziesiąt. Uzyskaliśmy zadziwiająco duże zbliżenie, niezwykle duże. Skala błędu wynosiła cztery dni na pięćdziesiąt lat. To nas zdumiało. Musimy teraz znaleźć tylko źródło tego błędu, ale dam głowę, że...

- Tak, mój drogi. Nie wątpię, że to było wspaniałe doświadczenie. Ale powiedz mi, co się stało?

- Ach, przepraszam. No więc, jak już mówiłem, był to zupełny przypadek. Włączyliśmy aparaturę najwyżej na trzy do czterech minut...

I właśnie wtedy musiał wtargnąć w pole koincydencji pasażer na gapę... Szansa jedna na milion. Żałuję, że tak się stało, ale w żaden sposób nie mogliśmy przewidzieć...

Odwróciła głowę na poduszce.

- Tak. Tego nie można było przewidzieć - przyznała. - I co dalej?

- Właściwie już nic. Nie wiedzieliśmy o niczym, dopóki Jenny nie usłyszała twojego dzwonka. Znalazła cię omdlałą i tego jegomościa Artura, który był zupełnie roztrzęsiony. Wtedy posłała po mnie. Jedna z dziewcząt pomogła przenieść cię na łóżko. Przyjechał doktor Sole, zbadał cię, a temu Arturowi zaaplikował coś na uspokojenie. Zasłużył sobie, biedak... Niezła przygoda dla kogoś, kto szykował się tylko na partię tenisa z dziewczyną. Kiedy już doszedł do siebie, powiedział nam, kim jest i skąd się wziął. A to ci prezent. Przypadkowy, żywy i niezbity dowód, i to za pierwszym podejściem.

Jedynym jego życzeniem było wrócić jak najszybciej tam, skąd przyszedł. Bardzo był nieszczęśliwy... Przykra sprawa. Doktor Sole od razu chciał mu dać jakiś środek nasenny, bo był na dobrej drodze, żeby zupełnie się rozkleić, i w dodatku nic nie wskazywało na to, że będzie w lepszej formie po przebudzeniu. Nie wiedzieliśmy zresztą, czy uda nam się odesłać go z powrotem. Transferencję “do przodu” można w uproszczeniu określić jako nieskończone przyspieszenie progresji naturalnej. Natomiast transferencja “do tyłu” powoduje mnóstwo wielce niepokojących implikacji. Doszło do ostrej wymiany zdań, ale na szczęście doktor Sole zażegnał spór. Stwierdził, że jeżeli istnieje jakakolwiek szansa, to ten człowiek ma prawo z niej skorzystać, i że naszym obowiązkiem jest dołożenie wszelkich starań, by odwrócić to, cośmy z nim zrobili. W przeciwnym razie na pewno będziemy musieli się przed kimś tłumaczyć, skąd wzięliśmy takiego czubka, i to sprzed pięćdziesięciu lat. Staraliśmy się wyjaśnić Arturowi, że nie mamy pewności, czy damy radę przeprowadzić to samo w przeciwnym kierunku, a poza tym, z powodu tego czterodniowego błędu, nawet w najlepszym razie operacja będzie niedokładna. Wątpię, żeby to pojął. Biedak, był naprawdę w opłakanym stanie. Pragnął tylko mieć szansę, jakąkolwiek szansę na wydostanie się stąd. Tylko to miał w głowie.

W końcu więc zdecydowaliśmy się zaryzykować. Przecież gdyby się nie udało... No cóż, on by się o tym nie dowiedział... Albo nic w ogóle by się nie stało.

Generator był nadal nastawiony na te same parametry. Postawiliśmy jednego człowieka przy aparaturze i zaprowadziliśmy Artura z powrotem na ścieżkę. Kazaliśmy mu iść przed siebie, tak jak szedł w momencie, gdy to się stało. Daliśmy znak do rozpoczęcia operacji. Środek uspokajający i inne przeżycia sprawiły, że był nieźle oszołomiony, ale próbował wziąć się w garść. Ruszył przed siebie niepewnym krokiem. Pedantyczny umysł: był bliski płaczu, a mimo to drżącym głosem usiłował śpiewać: “Wszyscy robią tak, wszyscy...”. I wtedy zniknął... jakby zapadł się pod ziemię. - Harold zamilkł, po czym uzupełnił z żalem: - Dowody, jakie mamy w ręce, nie wydają się zbyt przekonywające: rakieta tenisowa, prawie nie używana, ale stary model, i kapelusz słomkowy.

Pani Dolderson leżała bez słowa, Harold więc znowu przerwał milczenie.

- Zrobiliśmy co w naszej mocy, mamo. Mogliśmy tylko próbować.

- Ależ tak, mój drogi. I to wam się z pewnością udało. To nie wasza wina, że nie potrafiliście naprawić tego, co się stało... Zastanawiam się tylko, co by się stało, gdybyście uruchomili tę waszą aparaturę kilka minut wcześniej... lub później. Ale nie sądzę, żeby coś takiego było możliwe... Gdyby bowiem... Nigdy nie przyszedłbyś na świat.

Spojrzał na nią zaniepokojony.

- Co chcesz przez to powiedzieć, mamo?

- Nic ważnego, synku. Chyba rzeczywiście, jak słusznie powiedziałeś, był to zupełny przypadek... Chociaż widząc, jak wiele ważnych spraw bywa dziełem przypadku, mam wrażenie, że jest to wszystko gdzieś zapisane...

Harold patrzył na matkę, nie pojmując, o co jej chodzi. W końcu zapytał:

- Ale na jakiej podstawie przypuszczasz, że wysłaliśmy go z powrotem?

- Och, ja po prostu wiem, że się wam udało. Przede wszystkim doskonale pamiętam dzień, w którym przeczytałam w gazecie, że porucznik Artur Waring Batley został odznaczony medalem... To musiał być listopad dziewięćset trzynastego. A po drugie, właśnie dostałam list od twojej siostry.

- Od Cynthii? A cóż ona ma z tym wspólnego?

- Zamierza nas odwiedzić. Postanowiła ponownie wyjść za mąż i chciała przedstawić pana młodego... No, może nie tak bardzo młodego...

- Doskonale, ale nie rozumiem...

- Cynthia sądzi, że go polubisz. Jest fizykiem.

- Ale...

Pani Dolderson nie pozwoliła sobie przerwać.

- Jej wybraniec nosi nazwisko Batley. Jest synem pewnego pułkownika Artura Batleya z Nairobi w Kenii.

- Chcesz powiedzieć, że to syn tego...?

- Na to wygląda, mój drogi. Trzeba przyznać, że jeżeli te sprawy są rzeczywiście gdzieś zapisane, to jest to zapis bardzo zagmatwany. Niezwykłe, prawda?


POSZUKIWANIE



Zgrzyt żwiru pod kołami zatrzymującego się samochodu sprawił, że doktor Harshom spojrzał na zegarek. Zamknął notes, w którym coś pisał, włożył go do szuflady biurka i czekał. Po chwili Stephens otworzył drzwi, by zaanonsować gościa.

- Pan Trafford, sir.

Doktor podniósł się z krzesła i skierował wzrok na młodego człowieka, który wszedł do pokoju. Colin Trafford był mężczyzną o przyjemnej powierzchowności, lat około trzydziestu, o lekko falujących, ciemnych włosach. Gładko ogolony, miał na sobie dobrze skrojony tweedowy garnitur i buty w odpowiednim kolorze. W jego dość sympatycznym wyglądzie nie było właściwie niczego szczególnego. Bez trudu można by spotkać w ciągu dnia trzydziestu do czterdziestu jemu podobnych. Przyglądając się jednak uważniej, doktor zauważył pewne oznaki zmęczenia, ślady niepokoju w wyrazie jego twarzy i wokół oczu, a także zacięte w uporze usta.

Podali sobie dłonie.

- Ma pan zapewne za sobą długą podróż - zagaił doktor. - Myślę, że chętnie się pan czegoś napije. Obiad będzie dopiero za pół godziny.

Mężczyzna przyjął propozycję i usiadł. Po chwili odezwał się:

- Jestem panu bardzo zobowiązany za zaproszenie, doktorze.

- Zrobiłem to nie tylko z pobudek altruistycznych - odparł doktor. - Lepiej się rozmawia, niż koresponduje. Poza tym, jako człowiek dociekliwy, który niedawno przeszedł na emeryturę i porzucił niezwykle monotonną praktykę na prowincji, ilekroć trafię, co nie zdarza się często, na jakiś zagadkowy trop, powodowany ciekawością nie potrafię się odeń oderwać. - Doktor usiadł.

- Zagadkowy trop? - powtórzył Trafford.

- Owszem, zagadkowy - przytaknął jego rozmówca.

Młody człowiek sączył whisky.

- Moje pytania nie wykraczają poza to, czego próbowałby się dowiedzieć każdy... każdy prawnik - zauważył.

- Ale nie jest pan prawnikiem.

- Nie - potwierdził Colin Trafford. - Nie jestem.

- Ma pan jednak jakieś niezwykle istotne powody, aby prowadzić swoje dochodzenie. Oto więc zagadka. Jaka nagląca, czy też raczej nie nagląca potrzeba skłania pana do zbierania informacji o osobie, której istnienia nie jest pan właściwie pewien... i o której nic nie wiedzą w Somerset House?

Młody człowiek z coraz większą uwagą przyglądał się doktorowi, który mówił dalej:

- Skąd o tym wiem? Ponieważ z pewnością zacząłby pan od Somerset House. Gdyby znalazł pan tam metrykę, nie poszedłby pan w kierunku, który pan obrał. Tylko człowiek wyjątkowo zdecydowany potrafi wytrwać w poszukiwaniach kogoś, kto oficjalnie nie istnieje. Powiedziałem więc sobie: jeżeli dotrze do mnie ten uparty wbrew rozsądkowi człowiek, postaram się rozwiązać zagadkę.

Colin Trafford ściągnął brwi.

- Czy mam rozumieć, że powiedział to pan przed otrzymaniem mojego listu?

- Drogi panie, Harshom to niepospolite nazwisko... Stanowi dość osobliwe zniekształcenie słowa Harvesthome, jeżeli interesuje się pan takimi sprawami... i w rzeczy samej nigdy jeszcze nie słyszałem o Harshomie, który nie byłby z nami w sposób oczywisty spokrewniony.

I w pewnym stopniu pozostajemy ze sobą w kontakcie. Toteż wydaje mi się całkiem naturalne, iż wtargnięcie zupełnie nam obcego młodego człowieka, który uporczywie zwraca się do każdego z nas z pytaniami dotyczącymi nie zidentyfikowanego Harshoma, rozbudziło naszą ciekawość. Ponieważ wyglądało na to, że zajmuję odległe miejsce na pańskiej liście, postanowiłem sam trochę się rozejrzeć. Tak więc...

- Dlaczego przypisuje pan sobie odległe miejsce na liście? - przerwał mu Trafford.

- Ponieważ jest pan bez wątpienia człowiekiem metodycznym. W tym przypadku przyjął pan metodę geograficzną. Zaczynając od Harshomów w centrum Londynu, posuwał się pan na zewnątrz, aż dotarł pan tutaj, do Herefordshire. Pozostały panu tylko dwie rodziny Harshomów mieszkające jeszcze dalej: Peter na półwyspie w Konwalii i Harold, który mieszka pod Durham. Czy mam rację?

- Tak - przytaknął niezbyt skwapliwie Colin Trafford.

Doktor Harshom uśmiechnął się chytrze.

- Tak sądziłem. Jest jeszcze... - zaczai, lecz młody człowiek znowu mu przerwał.

- W odpowiedzi na mój list zaprosił mnie pan do siebie, pomijając jednak milczeniem moje pytanie - zauważył.

- To prawda. Ale właśnie na nie odpowiedziałem, twierdząc, że osoba, której pan poszukuje, nie tylko nie istnieje, ale nigdy nie istniała.

- Skoro jest pan tego absolutnie pewien, to dlaczego zostałem tu zaproszony?

- Ponieważ... - doktor urwał na odgłos gongu. - A niech to, Philips daje nam tylko dziesięć minut na umycie się. Pozwoli pan, że pokażę panu teraz pokój, a porozmawiamy przy obiedzie.

Niedługo potem, przy zupie, Harshom podjął przerwany wątek.

- Pytał pan, dlaczego go tu zaprosiłem. Otóż sądzę, że skoro pańskim zdaniem ma pan prawo interesować się moim hipotetycznym krewnym, to ja mam nie mniejsze prawo interesować się motywami, które rozbudziły pańską ciekawość. - Czy brzmi to przekonywająco?

- Niezbyt - oznajmił Trafford po chwili namysłu. - Przyznaję, że dociekanie moich motywów nie byłoby pozbawione sensu, gdyby wiedział pan o istnieniu tej osoby. Ponieważ jednak zapewnia mnie pan, że ona nie istnieje, moje motywy stają się kwestią czysto akademicką.

- Szanowny panie, moja ciekawość jest rzeczywiście natury akademickiej, lecz mimo wszystko istnieje. Może posuniemy się krok naprzód, jeśli przedstawię panu mój punkt widzenia na tę sprawę?

Trafford zgodził się. Doktor zaczął swoją opowieść.

- A zatem sytuacja wygląda tak: siedem czy osiem miesięcy temu pewien młody człowiek, dotąd nikomu z nas nie znany, zaczyna nawiązywać kontakty z moimi krewnymi. Powiada, że chciałby poznać miejsce pobytu lub otrzymać jakiekolwiek wskazówki pomocne w ustaleniu miejsca pobytu damy o nazwisku Ottilie Harshom, która, jego zdaniem, przyszła na świat w roku 1928, a może kilka lat wcześniej lub później... Mogła też, rzecz jasna, wychodząc za mąż, przybrać inne nazwisko. W pierwszych jego listach daje się odczuć ton pewnej śmiałości, która sugeruje przekonanie, iż sprawa da się z łatwością wyjaśnić. Lecz w miarę jak kolejnym Harshomom nie udaje się zidentyfikować przedmiotu jego poszukiwań, listy przyjmują nieco mniej pewne tony, choć nadal pozostają stanowcze. Tu i ówdzie dowiaduje się o młodych paniach Harshom, z których żadna nie nosiła imienia Ottilie, lecz mimo to szczegółowo o nie wypytuje. Czyżby oprócz innych danych na jej temat nie był także pewien jej imienia? Widocznie jednak żadna z tych pań nie odpowiada jego wymaganiom, ponieważ kontynuuje swoje poszukiwania. W obliczu jednoznacznego niepowodzenia uporczywość, z jaką postanawia nie pominąć żadnego Harshoma, zaczyna graniczyć z absurdem. Czy mamy do czynienia z dziwakiem, z chorobliwą obsesją? Istnieją wszakże dowody, że przynajmniej do wiosny 1953 roku był to człowiek całkowicie normalny. Jego pełne nazwisko brzmi Colin Wayland Trafford. Urodził się w roku 1921 w Solihull jako syn prawnika. W roku 1934 zaczai uczęszczać do Chartowe School. W 1939 wstąpił do armii, której szeregi opuścił w roku 1945 w stopniu kapitana. Studiował w Cambridge. W 1949 otrzymał dyplom z fizyki z dobrym wynikiem. W tym samym roku powierzono mu kierownicze stanowisko w firmie EPI - Electro-Physical Industries. W 1950 poślubił Delię Stevens. W 1951 owdowiał. Na początku 1953 doznał obrażeń w wyniku wypadku podczas doświadczeń laboratoryjnych. Pięć tygodni przebywał w szpitalu St. Merryn. Mniej więcej po upływie miesiąca od opuszczenia szpitala nawiązał korespondencję z rodziną Harshomów na temat Ottilie Harshom.

Collin Trafford przerwał mu ozięble.

- Jest pan świetnie poinformowany.

Doktor nieznacznie wzruszył ramionami.

- Posiada pan dość wyczerpujące informacje o rodzinie Harshomów. Dlaczego więc my mielibyśmy nie wiedzieć czegoś o panu?

Colin milczał. Spuścił oczy, jakby wpatrywał się w obrus. Doktor podjął temat na nowo.

- A więc, jak mówiłem... Czyżby cierpiał na jakąś obsesję? Od marca wszystko zdaje się wskazywać, że tak właśnie jest. Nie stwierdzono wcześniej żadnych prób odnalezienia panny Ottilie Harshom. Doszedłszy do tego punktu, odniosłem wrażenie, że natknąłem się na zagadkę dziwniejszą, niż sądziłem. - Zamilkł na chwilę. - Chciałbym pana zapytać, czy kiedykolwiek przed styczniem tego roku słyszał pan o Ottilie Harshom?

Młodzieniec zawahał się, po czym odparł niepewnie:

- Jak można odpowiedzieć na takie pytanie? Człowiek spotyka wszędzie tysiące nazwisk. Niektóre się pamięta, inne tkwią w podświadomości, a jeszcze innych nie zapamiętuje się wcale. Na to nie ma odpowiedzi.

- Być może. Mamy tu jednak do czynienia z dziwną sytuacją, ponieważ wszystko wskazuje na to, że przed styczniem Ottilie Harshom nie figurowała na mapie pańskiej pamięci. Natomiast od marca tego roku, choć nadal nie istnieje ona obiektywnie, zdaje się nad pańską pamięcią dominować. Zadaję sobie zatem pytanie, co zaszło między styczniem i marcem... Zajmując się medycyną, posiadam pewne znajomości, jestem więc w stanie dotrzeć do faktów zewnętrznych. Pewnego dnia pod koniec stycznia został pan wraz z kilkoma innymi osobami zaproszony na pokaz doświadczenia przeprowadzanego w jednym z laboratoriów pańskiej firmy. Nie znam szczegółów, lecz wątpię, aby były dla mnie zrozumiałe, nawet gdybym je znał. Wyższe stopnie wtajemniczenia współczesnej fizyki otoczone są zbyt wyrafinowaną atmosferą. Domyślam się jednak, że podczas doświadczenia coś się nie udało. Nastąpiła eksplozja czy implozja lub też sprowokowano do szaleństwa kilka atomów. W każdym razie budynek legł w gruzach. Jedna osoba zginęła na miejscu, inna niebawem zmarła, kilkanaście odniosło rany. Pan doznał jedynie lekkich obrażeń: parę zadraśnięć i siniaków - słowem, nic poważnego. Stracił pan jednak przytomność. I to do tego stopnia, że... był pan nieprzytomny przez dwadzieścia cztery dni... Kiedy w końcu przyszedł pan do siebie, zaobserwowano u pana objawy głębokiej dezorientacji... Znacznie głębszej, niż można było oczekiwać u pacjenta w pańskim wieku i o pańskiej budowie. Wobec tego podano panu środki uspokajające. Następnej nocy spał pan nerwowo, wykazując objawy zaburzeń psychicznych. W szczególności zaś wzywał pan bez przerwy osobę o imieniu Ottilie. Personel szpitala zasięgał wiadomości ze wszelkich możliwych źródeł, lecz nikt z pańskich przyjaciół ani krewnych nie znał żadnej związanej z panem Ottilie. Zaczął pan wracać do zdrowia, ale nie ulegało wątpliwości, że coś pana gnębi. Odmówił pan wyjaśnień, ale zwrócił się pan do jednego z lekarzy, by polecił sekretarce odszukanie Ottilie Harshom w jakiejś książce telefonicznej. Kiedy nie przyniosło to rezultatu, popadł pan w depresję. O ile mi wiadomo, nie wracał pan do tego tematu aż do chwili, kiedy po wypisaniu ze szpitala rozpoczął pan poszukiwania Ottilie Harshom, które mimo zdecydowanie negatywnych wyników prowadzi pan nadal. Jaki stąd wniosek? - Doktor przerwał i rzucił gościowi spojrzenie, podnosząc lewą brew.

- Że jest pan lepiej poinformowany, niż sądziłem - odrzekł Colin bez entuzjazmu. - Taki wywiad byłby uzasadniony, gdybym był pańskim pacjentem. Ponieważ nim nie jestem i nie mam najmniejszego zamiaru zasięgać u pana porad specjalistycznych, uważam to za wysoce nieetyczne natręctwo.

Jeżeli młody człowiek spodziewał się, że gospodarz zmiesza się, spotkało go rozczarowanie. Doktor nie przestawał mu się przyglądać z chłodnym zainteresowaniem.

- Nie jestem całkowicie przekonany, czy nie powinien pan zostać czyimś pacjentem - zauważył. - Pozwoli pan jednak, że wyjaśnię, dlaczego to właśnie ja, a nie kto inny z rodziny Harshomów został zmuszony do podjęcia tego dochodzenia. Sądzi pan może, że są mniej bezczelni. Ostrzegam wszakże na wstępie przed złudną nadzieją. Proszę zrozumieć, że Ottilie Harshom, której pan poszukuje, nie istnieje i nigdy nie istniała. Jest to stwierdzenie całkiem definitywne.

Niemniej jednak istnieje pewien aspekt tej sprawy, który wielce mnie zaintrygował i którego nie jestem w stanie odrzucić jako przypadkowego zbiegu okoliczności. Otóż imię i nazwisko Ottilie Harshom nie jest mi zupełnie obce. Nie... - podniósł dłoń w geście ostrzeżenia. - Powtarzam, żadnych nadziei. Nie ma żadnej Ottilie Harshom, chociaż była kiedyś... A właściwie były w przeszłości dwie Ottilie Harshom.

Z twarzy Colina Trafforda zniknął wyraz niechęci. Młody człowiek pochylił się lekko do przodu i wpatrywał w gospodarza z napięciem.

- Ale, jak powiadam - podkreślił doktor - było to dawno temu. Pierwszą z nich była moja babka. Urodziła się w 1832, poślubiła dziadka Harshoma w 1861 i zmarła w roku 1866. Drugą była moja siostra: przyszła na świat, niebożę, w 1884 i zmarła w 1890...

Zamilkł na chwilę, a ponieważ Colin nie odzywał się, mówił dalej:

- Tylko ja pozostałem z tej gałęzi, nic więc dziwnego, że inni Harshomowie nie pamiętali nawet o istnieniu takiego imienia w rodzinie. Na wieść o pańskich poszukiwaniach pomyślałem sobie: coś tu się nie zgadza. Ottilie nie należy wprawdzie do imion zbyt rzadkich, lecz trudno też zaliczyć je do popularnych. Natomiast Harshom jest nazwiskiem rzadko spotykanym. Szansę przypadkowego połączenia tych dwóch członów musiałyby wyrażać się liczbą wręcz astronomiczną. Tak ogromną, że nie uwierzę, aby mógł to być przypadek. Musi gdzieś istnieć jakieś ogniwo, jakaś przyczyna... Postanowiłem zatem dowiedzieć się, w jaki sposób ów młody człowiek, Trafford, doszedł do tak nieprawdopodobnego połączenia imienia z nazwiskiem. I uległ, jak widać, obsesji. Może zechciałby pan mi pan pomóc w tej kwestii?

Colin nadal wpatrywał się w doktora, lecz nie odpowiadał.

- Nie? No cóż, trudno. Po zgromadzeniu wszystkich dostępnych danych musiałem dojść do następującego wniosku: w wyniku wypadku doznał pan jakiegoś traumatycznego przeżycia o znacznym natężeniu i niezwykłym charakterze. O jego natężeniu świadczy niezłomność pańskich zamiarów, o niezwykłym zaś charakterze - widoczny stan chaosu, w jakim odzyskał pan przytomność, a także po części upór, z jakim utrzymuje pan, że nic nie pamięta od wypadku aż do momentu przebudzenia. Zakładając, że istotnie nic się wówczas nie wydarzyło, dlaczego obudził się pan w stanie takiego zagubienia? Musiało to zostać wywołane jakimś wspomnieniem. Jeżeli miało ono coś wspólnego z naturalnymi wyobrażeniami sennymi, skąd ta odmowa ich zrelacjonowania? Dlatego też musiało dojść do jakiegoś przeżycia o wielkim znaczeniu osobistym, gdzie imię i nazwisko Ottilie Harshom stanowiło niezwykle silny element. No cóż, czy moje rozumowanie jest właściwe, a wniosek słuszny?

Colin zamyślił się, lecz ponieważ milczał nadal, doktor dorzucił:

- Przecież znajduje się pan już blisko celu. Na liście zostało jeszcze tylko dwóch Harshomów, którzy - zapewniam pana - nic nowego nie wniosą. I co wówczas?

Colin odezwał się przygnębionym głosem:

- Ma pan chyba rację. Mimo to muszę się z nimi zobaczyć. Może coś z tego wyniknie, jakaś wskazówka... Nie mogę pominąć najmniejszej szansy... Miałem niewielką nadzieję otrzymawszy pańskie zaproszenie. Wiedziałem, że ma pan rodzinę...

- Miałem - powiedział doktor cicho. - Mój syn, Malcolm, zginął podczas wyścigów w Brooklands w 1927. Był kawalerem. Córka wyszła za mąż, ale nie miała dzieci. Zginęła podczas nalotu na Londyn w 1941... To tyle. - Pokiwał głową ze smutkiem.

- Przepraszam - powiedział Colin. Po czym dodał: - Czy mógłbym zobaczyć zdjęcie pańskiej córki?

- Ona nie należała do pokolenia, którego pan poszukuje.

- Wiem. Ale... mimo wszystko...

- Proszę bardzo... Musimy przejść do gabinetu. Ale nie znam jeszcze pańskiego zdania o moim wywodzie.

- Rozumuje pan właściwie.

- Nadal jednak nie ma pan ochoty o tym rozmawiać, prawda? A ja wręcz przeciwnie. Mogę nawet posunąć się nieco dalej. Nie sądzę, by pańskie przeżycie wywoływało w panu poczucie wstydu lub wstrętu, w przeciwnym bowiem razie usiłowałby je pan w jakiś sposób sublimować, czego pan wyraźnie nie czyni. Jest zatem wielce prawdopodobne, iż przyczyną pańskiego milczenia jest strach. Coś sprawia, że boi się pan mówić o tym przeżyciu. Ponieważ jestem przekonany, iż nie lęka się pan konfrontacji z nim samym, pańskie obawy muszą dotyczyć skutków jego ujawnienia. Skutków, które mogą dotyczyć kogoś lub, co bardziej prawdopodobne, właśnie pana...

Colin przez jakiś czas przyglądał się doktorowi obojętnie, po czym rozluźnił się nieco i oparł wygodnie w fotelu. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się blady uśmiech.

- Pan potrafi dopiąć swego, prawda, doktorze? Wybaczy pan jednak uwagę, że zabiera się pan do tego z iście germańską bezwzględnością. A to takie proste. A mianowicie: jeżeli człowiek, ktokolwiek, przeżył coś, co nie mieści się w granicach normalnych doświadczeń, wszyscy będą skłonni uznać go za niezupełnie normalnego. Czyż nie mam racji? Toteż nie można oczekiwać, że człowiek ten zachowa się w konkretnej sytuacji tak, jak powinna zachować się osoba normalna. A jeśli jego reakcje mogą nie być normalne, to czy można mu zaufać? Oczywiście można, ale czy nie byłoby rozsądniej obarczyć odpowiedzialnością osobę, co do której nie ma żadnych wątpliwości? Lepiej się nie narażać. Więc się go odsyła. Wciąż jednak obserwuje się jego trudne do przewidzenia posunięcia. Nad głową tego człowieka powoli zbiera się ledwie dostrzegalna chmura wątpliwości. Zbyt słaba i nie dość istotna, by ją rozwiać, lecz nieustannie rzucająca cień. Moim zdaniem nie istnieje nic takiego jak człowiek normalny, ale panuje powszechne przekonanie, że powinien istnieć. W każdej organizacji znane jest pojęcie “człowieka pożądanego”, który jest normalny z punktu widzenia jej potrzeb. Wszyscy członkowie takiej organizacji starają się mniej więcej dopasować do takiego wzorca, czyli wzorca członka organizacji. A każdy, kto tylko nieznacznie od niego odbiega, w życiu publicznym lub prywatnym, ryzykuje karierę. Powiada pan, że mogę obawiać się skutków: a ja twierdzę, że to bardzo proste.

- To prawda - przyznał doktor. - Ale nie starał się pan ukryć konsekwencji przeżycia: poszukiwań Ottilie Harshom.

- Bo nie muszę. Czy jest coś bardziej przekonywającego niż motyw “chłopak szuka dziewczyny”? Wymyśliłem tło, które całkowicie wystarczało ciekawskim przyjaciołom, a nawet wielu Harshomom.

- Nie wątpię. Nikt bowiem nie zauważył “przypadkowości” połączenia imienia “Ottilie” z nazwiskiem “Harshom”. Nikt oprócz mnie. - Przerwał, czekając na reakcję Trafforda. Kiedy ten nie zareagował, doktor mówił dalej:

- Niech pan słucha, młody człowieku. Ta sprawa leży panu na sercu. Jesteśmy tu sami. Nie mam żadnego kontaktu z pańską firmą. Chociaż mój zawód powinien stanowić dla pana dostateczną gwarancję dyskrecji, mogę, jeżeli pan sobie życzy, podjąć specjalne zobowiązanie. Poczuje się pan lepiej, zrzucając z siebie to brzemię... A ja chciałbym dojść do samego sedna sprawy...

Ale Colin pokręcił głową.

- Nic z tego. Nawet gdybym panu powiedział, pogrąży się pan jeszcze głębiej w tajemnicy, tak jak ja.

- Co dwie głowy, to nie jedna. Moglibyśmy spróbować - odparł doktor i zamilkł wyczekująco.

Colin ponownie się zamyślił. Po chwili podniósł wzrok i spojrzał na doktora z powagą.

- Dobrze. Niech będzie. Ja już próbowałem. Teraz pana kolej. Ale przedtem chciałbym zobaczyć zdjęcie pańskiej córki. Czy ma pan jakąś jej fotografię w wieku około dwudziestu pięciu lat?

Wstali od stołu i udali się do gabinetu. Doktor wskazał Colinowi fotel, sam zaś podszedł do szafy w rogu pokoju. Wyjął plik kartonowych zdjęć, przejrzał je, wybrał trzy, przez chwilę przyglądał się im w zamyśleniu, po czym podał je Colinowi. Podczas gdy Colin bacznie studiował fotografie, doktor nalał z karafki koniaku do kieliszków.

W końcu Colin podniósł wzrok.

- Nie - odezwał się. - Chociaż jest coś... - Zasłaniał dłonią kolejne partie twarzy. - Jest coś w oprawie i kształcie jej oczu... ale niezupełnie. Może brwi, choć trudno powiedzieć w tym uczesaniu... - Przyglądał się zdjęciom jeszcze przez moment, po czym zwrócił je doktorowi. - Dziękuję, że pozwolił mi pan je obejrzeć.

Doktor wybrał jeszcze jedno zdjęcie i podał je Colinowi.

- To Malcolm, mój syn.

Na zdjęciu roześmiany młody człowiek stał przy mocowanej pasami masce samochodu najeżonego bogatym zestawem rur wydechowych.

- Uwielbiał ten samochód - odezwał się doktor. - Ale okazał się za szybki na stary tor. Wyniosło go na bandę i uderzył w drzewo.

Wyjął fotografię z ręki Colina i podał mu kieliszek koniaku.

Colin obracał kieliszek w dłoniach. Przez chwilę milczeli. Colin umoczył wargi i zapalił papierosa.

- Dobrze więc - rzekł Colin. - Postaram się to panu wyjaśnić. Najpierw jednak opowiem, co mi się wydarzyło. I choć relacja może być subiektywna, mnie się to wydarzyło naprawdę. Później możemy rozmawiać o implikacjach i tym podobnych... Jeżeli pan zechce.

- Doskonale - zgodził się doktor. - Pozwoli pan jednak, że zapytam, czy zaczynamy od chwili, gdy wydarzył się wypadek, czy też może coś istotnego zaszło wcześniej.

- Nie - zaprzeczył Colin Trafford. - Wszystko zaczęło się wtedy.


To był zwyczajny dzień. Wszystko i wszyscy zachowywali się zupełnie zwyczajnie, jedyną stosunkowo niezwykłą rzeczą miał być ten pokaz. Jego przedmiot nie jest dla mnie tajemnicą, lecz o ile się orientuję, nie ma większego znaczenia. Zebraliśmy się wokół aparatury. Deakin, odpowiedzialny za ten eksperyment, włączył dźwignię. Rozległ się szum, a następnie jęk przypominający odgłos silnika pracującego na wzrastających obrotach. Przybierając na sile, jęk przeszedł w wycie. Raz czy dwa doznałem uczucia przeszywającego bólu, na granicy słyszalności, a potem nastąpiło uczucie ulgi, ponieważ wszystko minęło i zdawało się, że znów zapanowała cisza. Przyglądałem się właśnie Deakinowi, który stał w gotowości nad wyłącznikami wpatrzony w przyrządy pomiarowe, i w chwili gdy odwracałem głowę w kierunku aparatury, nastąpił błysk... Nie słyszałem nic ani niczego nie poczułem. Dostrzegłem tylko ten oślepiający biały błysk... Potem zapanowała ciemność... Słyszałem nawoływania, krzyk jakiejś kobiety... krzyczała... krzyczała bez przerwy...

Czułem, że przygniata mnie jakiś ogromny ciężar. Otworzyłem oczy. Ostry ból wdarł się przez nie w głąb czaszki, ale próbowałem wydobyć się spod ciężaru, którym okazały się dwa czy trzy leżące na mnie ciała. Udało mi się w końcu je zepchnąć i usiadłem. Zobaczyłem kilka osób rozciągniętych na ziemi. Niektórzy podnosili się na nogi. Tuż obok, po mojej lewej stronie, zauważyłem duże koło. Spojrzałem wyżej i spostrzegłem, że przymocowane jest do autobusu - autobusu, który z miejsca, gdzie siedziałem, zdawał się wznosić jak czerwony wieżowiec, w dodatku przechylony i gotów lada moment zwalić się na mnie. Podniosłem się więc czym prędzej. Zdążyłem jeszcze chwycić młodą kobietę, która leżała na moich nogach, i przeciągnąć ją w bezpieczne miejsce. Miała trupio bladą twarz i była nieprzytomna.

Rozejrzałem się. Nietrudno było się domyślić, co zaszło. Kierowca autobusu, jadąc zapewne ze sporą prędkością, stracił z jakiegoś powodu panowanie nad kierownicą, przeciął zatłoczony chodnik i wpadł w witrynę sklepową. Krzyk, który słyszałem, wydobywał się z przedniej części górnego pokładu autobusu, zgniecionej na fasadzie budynku. Wiele osób wciąż leżało na ziemi. Jakaś kobieta poruszała się z wysiłkiem, jęczał jakiś mężczyzna, inni leżeli zupełnie bez ruchu. Trzy strugi krwi spływały leniwie zakosami po chodniku wśród kawałków szkła. Zatrzymano ruch na ulicy i dojrzałem kilka hełmów policyjnych przedzierających się przez tłum w naszą stronę.

Poruszyłem na próbę rękami i nogami. Pracowały bez zastrzeżeń i nie sprawiały bólu. Byłem jednak oszołomiony, pękała mi głowa. Pomacałem ją i odkryłem dość bolesne miejsce z lewej strony potylicy, gdzie musiałem się uderzyć.

Dotarli do nas policjanci. Jeden zajął się odsuwaniem gapiów, drugi oglądał spoczywające na ziemi ofiary wypadku. Zjawił się też trzeci, który udał się na piętro autobusu, skąd dochodził krzyk.

Próbując opanować oszołomienie spojrzałem nieco dalej. Znajdowałem się na Regent Street, w pobliżu Piccadilly Circus; zniszczona witryna należała do sklepu Austina Reeda. Ponownie podniosłem wzrok na autobus. Był rzeczywiście przechylony, ale nie mógł się przewrócić, ponieważ wbił się w otwór okienny tak głęboko, że tylko metr dzielił budynek od lśniących złotych liter napisu “General” na czerwonym boku pojazdu, Wówczas zdałem sobie sprawę, że nic tu po mnie, że jeśli będę zwlekał, zostanę zmuszony do wystąpienia w roli świadka... Nie, proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie dlatego, że niechętnie wystąpiłbym w roli świadka w normalnej sytuacji, gdyby miało to komuś pomóc, ale dlatego, że nagle pojąłem z przerażającą jasnością, iż to wcale nie jest sytuacja normalna. Po pierwsze nie mam pojęcia o niczym oprócz skutków, po drugie zaś, co ja tu w ogóle robię?... Przyglądałem się przecież doświadczeniu w Watford i naraz jestem tutaj. Jakim cudem znalazłem się na Regent Street?...

Spokojnie wmieszałem się w tłum, wydostałem się z niego, przez labirynt stojących pojazdów przedarłem się na drugą stronę ulicy i udałem się do Cafe Royal nieco dalej.

Odniosłem wrażenie, że coś się zmieniło od czasu, kiedy byłem tam po raz ostatni, to jest kilka lat temu, lecz przede wszystkim chciałem znaleźć bar, co mi się bez trudu udało.

- Podwójny koniak z wodą sodową - poprosiłem barmana.

Podał mi kieliszek i przysunął syfon. Wyjąłem z kieszeni pieniądze: kilka pensów i trochę srebrnych monet. Sięgnąłem więc po portfel.

- Pół korony - powiedział barman, jakby bronił się przed banknotem.

Spojrzałem na niego zaskoczony. Skoro jednak sam wymienił sumę... Przesunąłem w jego stronę trzy szylingi. Wyglądał na zadowolonego.

Dolałem sobie wody sodowej i wychyliłem upragniony łyk koniaku. W chwili gdy odstawiałem kieliszek, dostrzegłem swoje odbicie w lustrze za barem...

Nosiłem kiedyś wąsy. Zapuściłem je w wojsku, ale idąc na uniwersytet w Cambridge postanowiłem pozbyć się tego balastu. I oto miałem je przed sobą: może nieco skromniejsze, ale wskrzeszone. Podniosłem rękę i dotknąłem ich. To nie było złudzenie. Wąsy były prawdziwe. Niemal w tej samej chwili zauważyłem też swój garnitur. Owszem, miałem kiedyś bardzo podobny wiele lat temu, nawet całkiem niezły, lecz to przecież nie to, co nosi się w EPI.

Poczułem, że kręci mi się w głowie. Pociągnąłem kolejny łyk koniaku i lekko drżącą ręką zacząłem szukać papierosów. Paczka, którą wyciągnąłem z kieszeni, wyglądała obco. Czy słyszał pan kiedyś o papierosach mariner firmy Player? Nie? Ja też nie słyszałem, lecz wyjąłem jednego i zapaliłem bardzo niepewną ręką. Uczucie oszołomienia nie przechodziło: narastało, i to w gwałtownym tempie.

Włożyłem rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Portfela nie było. A powinien jednak być... Może zajął się nim jakiś koniunkturalista z zebranego wokół autobusu tłumu gapiów? Przeszukując pozostałe kieszenie znalazłem wieczne pióro, pęk kluczy, parę kwitów od Harrodsa, książeczkę czekową wydaną przez oddział Westminster Bank na Knightsbridge. Bank się zgadzał, ale dlaczego na Knightsbridge?... Mieszkam przecież w Hampstead.

Próbując zapanować nad sytuacją, postanowiłem dokonać podsumowania wydarzeń do momentu, gdy otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą autobus. Widziałem go bardzo dokładnie. Wyraźnie pamiętałem, jak wpatruję się w czerwoną burtę z tym złotolśniącym napisem “General”... Tak, złotolśniące litery... z tym że, jak panu wiadomo, napisu “General” nie widuje się na londyńskich autobusach od roku 1933, kiedy to zastąpiono go napisem “London Transport”...

Nieco już roztrzęsiony rozejrzałem się po barze za czymś, co mogłoby mnie jakoś uspokoić. Na jednym ze stolików zauważyłem pozostawioną przez kogoś gazetę. Poszedłem po nią, lecz zanim spojrzałem na pierwszą stronę, usadowiłem się wygodnie na stołku za barem. Wziąłem głęboki oddech i spuściłem wzrok na nagłówek. Tu doznałem uczucia konsternacji, ponieważ całą stronę zajmowała reklama. Jednak nieco się uspokoiłem, znajdując u góry napis: Daily Mail, Londyn, środa, 27 stycznia, 1954. Przynajmniej data się zgadzała. W tym właśnie dniu miał się odbyć pokaz w laboratorium.

Zajrzawszy do środka przeczytałem: “Niepokoje w Delhi. W dniu dzisiejszym doszło w Indiach do najpoważniejszych jak dotąd przejawów niezadowolenia społecznego. Domagano się natychmiastowego uwolnienia Nehru z więzienia. Życie w mieście zostało sparaliżowane od świtu do późnych godzin wieczornych”. Następnie moją uwagę zwróciła notatka zamieszczona w sąsiedniej kolumnie: “W odpowiedzi na interpelacje ze strony opozycji premier Butler zapewnił Izbę, iż Rząd z całą powagą rozpatruje...” Zerknąłem niepewnie na datę u góry strony. Nie różniła się od daty ze strony tytułowej: 27 stycznia, 1954. Poniżej widniało jednak zdjęcie z podpisem: “Amanda Coward na scenie Laughton Theatre jako odtwórczyni głównej roli we wczorajszym przedstawieniu «The Lady Loves». Jest to ostatni musical ojca aktorki, Noela Cowarda. Spektakl przygotowano na kilka dni przed śmiercią autora w sierpniu bieżącego roku. W przemówieniu wygłoszonym po premierze reżyser Ivor Novello złożył wzruszający hołd zmarłemu artyście”.

Przeczytałem to jeszcze raz, dokładnie. Podniosłem głowę i powiodłem wzrokiem po obecnych w barze, po meblach, spojrzałem na barmana, na butelki, szukając potwierdzenia. Wszystko jawiło się w przekonywająco prawdziwym kształcie.

Odłożyłem gazetę i dopiłem koniak. Miałem ochotę na następny, lecz bez portfela byłoby niezręcznie, gdyby barman zmienił zdanie co do niskiej ceny. Spojrzałem na zegarek... i kolejna niespodzianka! Bardzo ładny zegarek, złoty, na pasku z krokodylej skóry, wskazywał dwunastą trzydzieści. Ale widziałem go po raz pierwszy. Odpiąłem go i obejrzałem kopertę. Widniał tam wygrawerowany napis sporej wielkości: “Od O. dla C. na wieki. 10 X 50”. Doznałem lekkiego wstrząsu, ponieważ ożeniłem się wprawdzie w 1950, lecz nie w październiku i nie z osobą, której imię zaczynało się na O. Moja żona miała na imię Delia. Bezwiednie założyłem zegarek na rękę i wyszedłem z kawiarni.

Chwila odpoczynku i koniak dobrze mi zrobiły. Znalazłszy się ponownie na Regent Street, czułem się mniej oszołomiony, lecz bardziej zdumiony, jeżeli nie jest to zbyt subtelne rozróżnienie. Ból głowy minął prawie bez śladu, byłem więc w stanie lepiej przyjrzeć się temu, co działo się wokół.

Na pierwszy rzut oka Piccadilly Circus wyglądał jak zawsze. Mimo to odniosłem wrażenie, że coś jest nie tak. Po jakimś czasie zorientowałem się, że chodzi o ludzi i samochody. Zaskakująco wielu przechodniów płci obojga ubranych było niechlujnie, a kwiaciarki pod pomnikiem Erosa przypominały sterty brudnych szmat. Najbardziej zaskoczył mnie widok kobiet, które nie wyglądały nędznie. Prawie wszystkie miały na głowach duże kapelusze w kształcie talerzy. Nosiły długie suknie, niemal do kostek, wystające spod futer jak strój wieczorowy noszony w południc Buty o spiczastych noskach, przeładowane ozdobami, na cienkich jak szpilka obcasach, wyglądały wręcz obrzydliwie. Zapewne każda moda sprawiałaby odrażające wrażenie, gdyby natknąć się na nią niespodziewanie. Tak się jednak nigdy nie dzieje... W każdym razie nie działo się do tej pory... Gdyby nie ta data na gazecie, mógłbym się poczuć jak ponownie wyrwany ze snu Rip Van Winkle. Samochody też prezentowały się dość niezwykle: dziwnie wysokie, małe i pozbawione lśniących dodatków, do których przywykliśmy. Kiedy zaś przyjrzałem się im dokładniej, zauważyłem, że nie ma wśród nich żadnej znanej mi marki, oprócz paru łatwych do rozpoznania rolls royce’ow.

Stojąc rozglądałem się wokół z zaciekawieniem, gdy jakaś dama w talerzowatym kapeluszu i mocno wyliniałym futrze zagadnęła mnie dość ponurym głosem, nazywając kotkiem. Postanowiłem czym prędzej wynieść się stamtąd i ruszyłem w kierunku Piccadilly. Po drodze rzuciłem okiem na kościół św. Jamesa. Kiedy przechodziłem tamtędy ostatnio, mniej więcej dwa tygodnie temu, był obstawiony rusztowaniami, a obok, w parku, wisiały odezwy i afisze nawołujące do ofiarowania datków na odbudowę. Teraz rusztowania i apele zniknęły, a kościół wyglądał tak, jakby nigdy nie został zbombardowany. Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Efekty renowacji widziane z bliska wzbudziły we mnie jeszcze większy podziw.

W końcu znalazłem się przed witryną księgarni Hatcharda. Przystanąłem, żeby obejrzeć książki. Na okładkach widniały nazwiska znanych mi autorów: Priestley, C. S. Lewis, Bertrand Russell, T. S. Eliot i paru innych. Natomiast większość tytułów była mi obca. W pewnej chwili mój wzrok padł na intensywnie różową okładkę: “U zarania życia” autorstwa Colina Trafforda.

Wpatrywałem się w ten tytuł, prawdopodobnie z otwartymi ustami. Widzi pan, ja rzeczywiście miałem kiedyś tego typu ambicje. Gdyby nie wojna, prawdopodobnie zrobiłbym dyplom z nauk humanistycznych i próbowałbym coś napisać. Tak się złożyło, że w wojsku zaprzyjaźniłem się z człowiekiem, który pchnął mnie ku naukom ścisłym, później zaś pomógł w otrzymaniu pracy w EPI. Toteż upłynęło dobrych parę minut, zanim otrząsnąłem się z wrażenia, jakie wywarł na mnie ten przypadkowy zbieg okoliczności, po czym powodowany rosnącą ciekawością wszedłem do środka.

Znalazłem tam kilka egzemplarzy książki rozłożonych na stole. Otworzyłem jeden z nich. Nazwisko widniało wyraźnie również na stronicy tytułowej, poniżej zaś, pod nagłówkiem “ książki tego samego autora”, wymieniono siedem innych tytułów. Nazwa wydawnictwa była mi nie znana, lecz na następnej stronie przeczytałem: “Wydanie pierwsze, styczeń 1954”.

Obracałem książkę w rękach i o mało jej nie upuściłem, ujrzawszy na tylnej okładce zdjęcie autora: bez wątpienia moje. Z wąsami... Podłoga zakołysała się pod moimi stopami.

Nagle usłyszałem za plecami czyjś głos. Wydał mi się znajomy.

- Mam cię, Narcyzie! Promujemy własną książeczkę, co? No i jak leci?

- Martin! - zawołałem. Ucieszyłem się ze spotkania jak nigdy. - To ty! Kopę lat! Kiedy to widzieliśmy się po raz ostatni?

- O, co najmniej trzy dni temu, stary - odpowiedział, lekko zaskoczony.

Trzy dni! Owszem, widywałem Martina Fallsa dość często w Cambridge, ale po ukończeniu studiów spotkałem go dwa razy, ostatnio przed dwoma laty. Nie zrażony, ciągnął dalej:

- Masz trochę czasu? Może wrzucilibyśmy coś na ruszt? - zaproponował.

Tu także coś się nie zgadzało. Od lat nie słyszałem już o “wrzucaniu na ruszt”. Mimo to starałem się zareagować tak, jakby wszystko było w porządku.

- Doskonale - powiedziałem. - Ale pod warunkiem, że stawiasz. Ukradli mi portfel.

Cmoknął.

- Mam nadzieję, że nie był wypchany. Może więc wpadniemy do klubu. Tam przyjmują czeki.

Odłożyłem książkę, którą dotąd trzymałem w ręce, i wyszliśmy.

- Dziwna sprawa - odezwał się Martin. - Dosłownie parę dni temu wpadłem do Tommy’ego... Tommy’ego Westhouse’a. Strasznie napuszony. Kręcił się jak oszalały z tym swoim amerykańskim agentem. Pamiętasz tę jego wyborną książeczkę “Kolczasta róża”? Spotkanie Ben Hura z Kleopatrą, do których dołącza markiz de Sade? Otóż zdaje się, że ten agent... - Martin plótł jak najęty, rzucał nazwiska, które nic mi nie mówiły, ale było ich dość, abyśmy minęli kilka ulic, docierając niemal na Pali Mali. Na koniec zapytał:

- No a jak się sprzedaje twoje “U zarania”? Podobno nie nadążają z subskrypcją. Słyszałem, że pogrozili ci paluszkiem w “Lit. Sup”. Jeszcze nie miałem czasu przeczytać. Tyle mam spraw na głowie.

Zdecydowałem się na wyjście najłatwiejsze: przyjąłem postawę dyplomatyczną. Wydało mi się to prostsze niż usiłowanie, żeby cokolwiek zrozumieć. Powiedziałem więc, że książka sprzedaje się zgodnie z oczekiwaniami.

Dotarliśmy wreszcie do klubu, którym okazał się “The Savage”. Nie jestem jego członkiem, lecz portier powitał mnie jak stałego bywalca, uprzejmie wymieniając moje nazwisko.

- Najpierw skoczymy do baru na jednego - zaproponował Martin - a potem pójdziemy do George’a i pogadamy o czeku.

Miałem poważne wątpliwości, ale wszystko poszło gładko. Podczas obiadu musiałem się pilnować, żeby nie wypaść z roli. Napotkałem te same trudności, co teraz. Wprawdzie w odwrotnym porządku, lecz zasada pozostaje ta sama: jeżeli sprawy wyglądają zbyt dziwnie, ludzie skłonni są raczej sądzić, że mają do czynienia z wariatem, niż spieszyć z pomocą. Dlatego należy zachować pozory.

Obawiam się jednak, że nie wypadłem najlepiej. Kilka razy spotkałem jego zaniepokojone spojrzenie. W pewnej chwili zapytał wprost:

- Słuchaj, stary, czy ty się naprawdę dobrze czujesz?

Ale najgorszy moment nastąpił później, dopiero przy serach. Martin wyciągnął lewą rękę po łodygę selera i wtedy na jego małym palcu zauważyłem złoty sygnet. To mnie zupełnie wytrąciło z równowagi. Bo, widzi pan, Martin nie ma małego palca u lewej ręki. Sąsiedniego też zresztą nie ma. Zostawił je gdzieś nad Renem w 1945...

- Jezus Maria! - krzyknąłem. Nie wiem dlaczego to właśnie wstrząsnęło mną najbardziej. Podniósł na mnie wzrok.

- Co ci jest, stary? Jesteś blady jak śmierć.

- Twoja ręka... - wyjąkałem.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem, potem na mnie, jeszcze bardziej zdziwiony.

- Wygląda całkiem normalnie - zauważył mrużąc lekko oczy.

- Przecież straciłeś dwa palce... na wojnie - wybuchnąłem.

Uniósł brwi, po czym ściągnął je, zaniepokojony. Na koniec odezwał się dobrodusznie:

- Coś ci się chyba pomieszało, staruszku. Przecież wojna skończyła się, zanim przyszedłem na świat.

To, co nastąpiło potem, pamiętam dość mgliście. Kiedy zaś wszystko nabrało sensu, okazało się, że leżę w dużym fotelu, a Martin siedzi tuż obok.

- I posłuchaj mojej rady, stary. Idź jeszcze dzisiaj do lekarza. Musiało cię to ruszyć bardziej, niż myślałem. Mózg ludzki to dziwna zabawka... Nigdy dość ostrożności. No, niestety, na mnie już czas. Jestem umówiony. Ale nie odkładaj tego na później. To ryzykowna sprawa. Daj znać, jak i co.

I zniknął.

Usiadłem wygodniej w fotelu. Dziwna rzecz, ale czułem się znacznie lepiej niż przez cały czas od momentu, gdy otworzyłem oczy na chodniku przy Regent Street. Najprawdopodobniej ten silny wstrząs wytrącił mnie z oszołomienia i pobudził umysł do działania. Cieszyłem się, że Martin sobie poszedł i że mogę się zastanowić...

Rozejrzałem się po sali. Jak już wspomniałem, nie jestem członkiem klubu i znałem ten lokal zbyt słabo, żeby mieć pewność co do szczegółów. W każdym razie wystrój wnętrza, w tym dywan oraz niektóre kinkiety, różnił się trochę od tego, co widziałem tu ostatnio...

W pokoju znajdowało się kilka osób. Dwie rozmawiały w rogu, trzy drzemały, ktoś inny czytał gazetę. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Podszedłem do stolika z periodykami i wziąłem “New Statesmana” z 22 stycznia 1954 roku. Artykuł z pierwszej strony nawoływał do nacjonalizacji transportu, co miało być pierwszym krokiem na drodze do przekazania środków produkcji masom i w ten sposób położenia kresu bezrobociu. Z tekstu wiało nostalgią. Przewracałem kartki, czytając tytuły, które nic mi nie mówiły z powodu braku kontekstu. Ucieszyłem się na widok kolumny Krytyka. Wśród absorbujących go aktualnie spraw były jakieś doświadczenia prowadzone w Niemczech. Wyrażał opinię, podzielaną przez szersze grono wybitnych uczonych, iż wobec teoretycznej możliwości rozszczepienia jądra proponowane metody kontroli tego zjawiska są niewystarczające. W przypadku reakcji łańcuchowej mogłoby dojść do katastrofy na skalę kosmiczną. Powołano komisję złożoną ze znanych przedstawicieli nauk humanistycznych i ścisłych, aby za pośrednictwem Ligi Narodów złożyła w imieniu ludzkości protest na ręce rządu niemieckiego przeciwko nierozważnym badaniom...

Proszę, proszę...!

Czując, że odzyskuję wiarę w samego siebie, usiadłem, żeby się zastanowić.

Stopniowo zaczęło mi coś świtać... Nie dotyczyło to ani sposobu, ani przyczyny tego, co zaszło - nadal nie posiadam na ten temat żadnej konkretnej teorii. Chodziło raczej o to, co mogło się zdarzyć.

Było to bardzo niejasne przeczucie, wywołane prawdopodobnie myślą o przypadkowym neutronie, który, o ile wiedziałem, może w pewnej sytuacji zostać pochwycony przez atom uranu, chociaż w innej sytuacji wcale do tego nie dochodzi.

W ten sposób dochodzimy oczywiście do Einsteina i teorii względności, która, jak panu wiadomo, stanowczo wyklucza możliwość określenia ruchu i konsekwentnie prowadzi do pojęcia czterowymiarowego continuum czasoprzestrzeni. Skoro zaś nie można określić parametrów ruchu tego continuum, to nie może istnieć żaden model ruchu ani nie można przewidzieć jego skutków. A jednak tam, gdzie czynniki są zbliżone, to znaczy zbudowane z podobnych atomów i pozostające mniej więcej w tym samym stosunku do continuum, można spodziewać się zbliżonych skutków. Rzecz jasna, nie będą one nigdy identyczne, gdyż wówczas określenie ruchu stałoby się możliwe. Mogą natomiast być do siebie bardzo podobne, co pozwalałoby je rozpatrywać w kategoriach szczególnej teorii względności Einsteina. Dawałyby się wówczas określić bliżej za pomocą zbioru pokrewnych czynników. Innymi słowy, mimo że ów nieskończony punkt, jakim jest pewien moment w roku 1954, musi pojawić się w continuum, to istnieje on wyłącznie w odniesieniu do każdego indywidualnego obserwatora i zdaje się istnieć w podobny sposób w odniesieniu do pewnych ścisłych grup obserwatorów. Niemniej jednak, ponieważ nie ma dwóch identycznych obserwatorów, każdy postrzega przeszłość, teraźniejszość i przyszłość inaczej, niż postrzegają je inni. W rezultacie to, co postrzega obserwator, wynika wyłącznie z czynników stanowiących o jego stosunku do continuum i istnieje tylko dla niego.

Tak rozumując doszedłem do wniosku, że zaszła rzecz następująca: w jakiś niepojęty sposób zostałem przeniesiony na pozycję innego obserwatora, którego punkt widzenia był w pewnym sensie zbliżony do mojego, lecz na tyle odmienny, że jego związki, a co za tym idzie, jego realia, wymykały się mojemu postrzeganiu. Innymi słowy, żył on w świecie tylko dla niego realnym, podobnie jak ja żyłem w świecie realnym tylko dla mnie, aż do chwili, kiedy nastąpiła ta szczególna transpozycja, w wyniku której znalazłem się na miejscu obserwatora jego świata, oczywiście z jego przeszłością i przyszłością, a nie świata, do którego przywykłem.

Proszę pamiętać, że chociaż wydaje się to proste, nie doszedłem do tego od razu. Udało mi się natomiast drogą rozumowania zbliżyć na tyle do układu obserwator - istnienie, by stwierdzić, że cokolwiek się stało, mój umysł pracuje normalnie. Kłopot w tym, że znajdował się w niewłaściwym miejscu i odbierał sygnały przeznaczone nie dla mnie; niczym odbiornik podłączony do niewłaściwego obwodu.

W gruncie rzeczy nie jest to powód do zadowolenia. Wręcz przeciwnie. Ale mimo wszystko lepsze to niż wadliwy odbiornik. Zrozumienie tego podniosło mnie nieco na duchu.

Siedziałem czas jakiś porządkując myśli i zastanawiając się, co robić, dopóki nie skończyłem paczki papierosów mariner. Wówczas poszedłem do telefonu.

Najpierw wykręciłem numer EPI. Cisza. Sprawdziłem w książce telefonicznej. Znalazłem tam zupełnie inny numer centrali. Wykręciłem go.

- Poproszę wewnętrzny sto trzydzieści trzy - powiedziałem telefonistce, a po chwili namysłu dodałem nazwę mojego działu.

- Aha! Chodzi panu o wewnętrzny pięćdziesiąt dziewięć - poinformowała mnie.

Ktoś podniósł słuchawkę. - Chciałbym rozmawiać z panem Colinem Traffordem.

- Przykro mi, ale w naszym dziale nikt o takim nazwisku nie pracuje - odparł głos.

Połączyłem się ponownie z centralą. Po dłuższym milczeniu telefonistka oświadczyła:

- Niestety. Nie mam takiego nazwiska na liście naszych pracowników.

Odwiesiłem słuchawkę. Wszystko wskazywało na to, że nie pracuję w EPI. Wykręciłem więc numer mojego mieszkania w Hampstead. Nie czekałem długo.

- Transcendentalne pasy i gorsety, słucham - odezwał się energiczny głos. Rozłączyłem się.

Przyszło mi do głowy, że powinienem poszukać swojego nazwiska w książce telefonicznej. Znalazłem. “Trafford Colin W., Hogarth Court, Duchess Gardens, S.W.7. Sloane 67021”. Spróbowałem. Usłyszałem sygnał. Na drugim końcu nikt nie podnosił słuchawki.

Wyszedłem z budki i zastanawiałem się, co robić dalej. Ogarnęło mnie przykre uczucie zagubienia, jakbym nagle znalazł się w obcym mieście nie mając nawet pokoju w hotelu. Co gorsza, miasto było mi obce tylko w drobnych szczegółach.

Po dalszym namyśle doszedłem do wniosku, że najskuteczniejsze barwy ochronne zapewni mi postępowanie zgodne z tym, czego należało spodziewać się po tym Colinie Traffordzie. Skoro nie miał nic do roboty w EPI, to przynajmniej miał dom, gdzie mógł pójść...

Hogarth Court - przyjemny budynek, w holu puszysty dywan, podświetlony bukiet kwiatów i tak dalej. Nie zauważyłem portiera, więc od razu skierowałem się do windy. Dom nie wyglądał z zewnątrz na dostatecznie duży, by pomieścić pięćdziesiąt cztery apartamenty, więc wcisnąłem piątkę, czyli piąte piętro, i rzeczywiście po wyjściu z windy stanąłem na wprost drzwi z numerem 54. Wyjąłem z kieszeni pęk kluczy, wybrałem taki, który mógłby się nadawać do zamka. Pasował.

Znalazłem się w niewielkim holu. Nic niezwykłego: tapeta w drobny wzorek, brązowy dywan, stolik z telefonem i kwiatkami w wazonie, nad stolikiem lustro w złoconej ramie, krzesło, korytarzyk, mnóstwo drzwi. Zatrzymałem się.

- Halo - powiedziałem na próbę. Po czym nieco głośniej: - Halo! Jest tam kto?

Nie odpowiedział mi żaden dźwięk ani żaden głos. Zaniknąłem drzwi. Co teraz? Cholera, przecież byłem... jestem... Colinem Traffordem! Zdjąłem płaszcz. Gdzie go powiesić? Rozejrzałem się dokładniej i odkryłem szafę na ubrania. Wisiało tam już dużo innych płaszczy. Męskich i damskich. Były także damskie śniegowce... Postawiłem swoje obok.

Chciałem zbadać topografię mieszkania i zobaczyć, jak wygląda ten mój dom...

Nie sądzę, by zainteresował pana rejestr sprzętów. Dość że było to całkiem miłe mieszkanie. Większe, niż to sobie wyobrażałem. Właściwie wyposażone i funkcjonalne; bez ekstrawagancji, ale też bez zbytniej skromności. W dobrym guście. Chociaż nie moim. Zresztą co to jest gust? Albo wyczucie pewnego stylu, albo wyrafinowany wybór z tego, co modne. Czułem, że mam do czynienia z modnym wnętrzem, ale ta moda była obca i dlatego mi nie odpowiadała...

Ciekawa była kuchnia: lodówka, brak zmywarki do naczyń, brak miksera, jednokomorowy zlewozmywak bez suszarki, żadnych laminatowych blatów, za to staroświecka kuchenka elektryczna, opakowanie proszku mydlanego zamiast syntetycznych detergentów i dziwaczne oświetlenie na suficie - płaska lampa o powierzchni metra kwadratowego.

W przestronnym salonie stały wygodne fotele, ale nie obrotowe. Duży radioodbiornik z adapterem, nieco przeładowany ozdobami, bez UKF. Tutaj także światło padało z oszklonych kasetonów na suficie i z kubów przypominających szklane pudełka ustawione na cokołach. Nie było telewizora.

Obszedłem całe mieszkanie. Sypialnia bardzo kobieca, ale nie zagracona. Podwójne łóżko. Białe kafelki w łazience. Sypialnia gościnna z niewielkim dwuosobowym tapczanem. I tak dalej. Najbardziej zainteresował mnie jednak pokój w końcu korytarza. Wyglądał jak gabinet. Jedną ze ścian zajmował regał z książkami. Niektóre, te starsze, znałem. Pozostałych nie. Fotel klubowy, krzesło. Szerokie biurko z blatem obitym skórą stało pod oknem, skąd rozciągał się widok na pozbawione liści drzewa w parku, dachy i bezkres nieba. Na biurku maszyna do pisania w pokrowcu, lampa biurowa, kilka tekturowych teczek z wystającymi kartkami papieru, pudełko na papierosy, metalowa popielniczka, opróżniona i umyta, a także fotografia w skórzanej ramce.

Uważnie przyjrzałem się fotografii. Ujmujące studium. Mogła mieć dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat. Inteligentna, pogodna twarz, kobieta, którą chce się poznać. Ale nie znałem nikogo takiego...

Z lewej strony biurka stała oszklona szafka, a na niej osiem książek. Reszta półek - pusta. Pierwsza książka od lewej okazała się tą samą, jaką widziałem rano w księgarni Hatcharda - “U zarania życia”. Na pozostałych także widniało nazwisko Colin Trafford. Usiadłem w fotelu i przyglądałem się im przez jakiś czas. Po czym z dziwnym, schizofrenicznym uczuciem sięgnąłem po książkę i otworzyłem na pierwszej stronie.

Upłynęło chyba niewiele ponad pół godziny, gdy dobiegł mnie zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych. Odłożyłem książkę na miejsce i zebrałem myśli. Postanowiłem pokazać się sam, zamiast czekać, aż zostanę odkryty. Otworzyłem drzwi. W końcu korytarza kobieta w długim płaszczu z szarego zamszu, spod którego wystawał rąbek tweedowej spódnicy, ustawiała paczki na stoliku. Na odgłos otwieranych drzwi podniosła głowę. Stałem oko w oko z oryginałem przedstawionym na fotografii, lecz w nieco odmiennym nastroju. Kiedy zbliżałem się do niej, dostrzegłem na jej twarzy zdziwienie pomieszane z innymi odczuciami, których nie potrafiłem odczytać. W każdym razie na pewno nie miały wiele wspólnego z zachowaniem kochającej żony, która wita oddanego małżonka.

- O! - powiedziała. - Jesteś już w domu? Co się stało?

- Co się miało stać? - powtórzyłem, szukając punktu zaczepienia.

- Wydawało mi się, że byłeś po południu umówiony na jakieś ważne spotkanie z Dickie w BBC - zauważyła nieco cierpkim tonem.

- Ach, tak. Rzeczywiście. Tak, odwołał je - odparłem niezręcznie.

Znieruchomiała i obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem. Wydawało mi się trochę dziwne. Stałem patrząc na nią i nie wiedziałem, co począć. Żałowałem, że zamiast marnować czas nad “U zarania” nie ułożyłem sobie planu tego nieuniknionego spotkania. Nie zadałem sobie nawet trudu, by poznać jej imię. Stało się jasne, że już w chwili, gdy otworzyłem usta, popełniłem jakiś błąd. Poza tym było w niej coś, co zupełnie zbiło mnie z tropu. Doznałem wstrząsu, jakiego nie pamiętam od lat. Na dodatek odczułem go dotkliwiej niż kiedyś... Człowiek w wieku trzydziestu trzech lat nie spodziewa się już takich doznań... Nie w ten sposób, już nie tak... Serce nie wzbiera uczuciem tak silnie, a świat nie rozjaśnia się i nie ożywa, jakby kobieta jednym gestem tchnęła weń życie...

Staliśmy naprzeciw siebie: ona ze ściągniętymi brwiami i ja, próbujący zapanować nad wezbraną falą niepokoju, uniesienia i zmieszania - oniemiały.

Spuściła wzrok i zaczęła rozpinać płaszcz. Też wydawała się zmieszana.

- Jeżeli... - zaczęła, ale w tej chwili zadzwonił telefon.

Witając z ulgą ten przerywnik, podniosła słuchawkę. W ciszy holu usłyszałem kobiecy głos, który domagał się rozmowy z Colinem.

- Tak - odpowiedziała. - Jest tutaj. - Z wyrazem zdziwienia na twarzy podała mi słuchawkę.

- Halo! Colin, słucham.

- Słuchasz? - odpowiedział głos. - A to dlaczego, jeśli można spytać?

- Hm... nie bardzo rozumiem... - zacząłem, ale przerwano mi gwałtownie.

- Nie rozumiesz? Zmarnowałam już godzinę, czekając tu na ciebie, bo myślałam, że jeżeli nie możesz przyjść, to przynajmniej zdobędziesz się na to, żeby zadzwonić. A tu się okazuje, że po prostu siedzisz sobie w domu. To nie jest w porządku, Colin.

- Ja, nie... Zaraz, kto mówi? - Tylko w ten sposób potrafiłem zagrać na zwłokę. Czułem, jak stojąca przy mnie młoda kobieta zamarła w trakcie zdejmowania płaszcza.

- Och, na miłość boską! - ciągnął rozdrażniony głos. - Co za idiotyczne żarty? A jak myślisz, kto?

- Właśnie o to pytam - odparłem.

- Nie wygłupiaj się, Colin. Jeżeli to dlatego, że stoi tam Ottilie - a założę się, że tak jest - to zachowujesz się po prostu jak dureń. Sama odebrała telefon, więc wie, że to ja.

- To może ją o to zapytam - zaproponowałem.

- Chyba jesteś zalany. Lepiej idź się wyspać - rzuciła oschle i na linii zapadła cisza.

Odłożyłem słuchawkę. Młoda kobieta patrzyła na mnie z wyrazem prawdziwego zdumienia. W ciszy korytarza musiała słyszeć rozmowę równie dobrze jak ja. Odwróciła się, zdjęła płaszcz i powiesiła na wieszaku w szafie. Robiła to bardzo starannie i powoli, po czym zwróciła się do mnie:

- Nie rozumiem - stwierdziła. - Nie jesteś przecież pijany, prawda? O co tu chodzi? Co takiego zrobiła nasza droga Dickie?

- Dickie? - zdziwiłem się. Kobieta zmarszczyła czoło.

- Naprawdę, Colin, jeżeli myślisz, że do tej pory nie potrafię rozpoznać Dickie przez telefon...

- Ach, tak!

Wyjątkowa gafa. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić pomyłkę bardziej nieprawdopodobną niż pomylenie płci własnych przyjaciół. Jeżeli nie chcę, żeby pomyślała, że zwariowałem do reszty, muszę podjąć jakieś kroki w celu wyjaśnienia sytuacji.

- Posłuchaj, przejdźmy do salonu. Chcę ci coś powiedzieć - zaproponowałem.

Przyglądała mi się w milczeniu.

- Chyba będzie lepiej, jeżeli tego nie usłyszę, Colin.

- Proszę - nalegałem. - To ważne. Naprawdę...

Zawahała się i niechętnie przystała na moją propozycję.

- Dobrze, jeżeli musisz...

Weszliśmy do pokoju. Włączyła grzejnik i usiadła.

- Słucham.

Usiadłem w fotelu naprzeciw niej i zastanawiałem się, jak zacząć. Nawet gdybym sam wiedział, co zaszło, też byłoby mi trudno. Jak jej przekazać, że chociaż postać należy do Colina Trafforda i że chociaż jestem Colinem Traffordem, to jednak nie jestem tym Colinem Traffordem. Nie tym, który pisze książki i jest jej mężem, ale czymś w rodzaju drugiego Colina Trafforda, który przybłąkał się z innego świata. Musiałem znaleźć sposób, który nie wywoła natychmiastowej potrzeby wezwania psychiatry. Nie było to proste zadanie.

- No, słucham - powtórzyła.

- Trudno to wytłumaczyć - ociągałem się, ale w miarę szczerze.

- Spodziewam się - odparła, bynajmniej mnie nie zachęcając, i dodała: - A może będzie ci łatwiej, jeżeli przestaniesz tak na mnie patrzeć? Trochę mnie to krępuje.

- Stało się ze mną coś bardzo dziwnego - zacząłem.

- O Boże, znowu? - żachnęła się. - Potrzebujesz mojego współczucia czy co?

Zaskoczyła mnie, poczułem się nieswojo.

- Chcesz powiedzieć, że jemu już się coś takiego zdarzyło? - zapytałem.

Rzuciła mi uważne spojrzenie.

- Jak to “jemu”? Kogo masz na myśli? Wydawało mi się, że rozmawiamy o tobie. Ostatnio chodziło o Dickie, przedtem o Frances, a jeszcze przedtem była Lucy... Teraz dajesz tak niezwykłą odprawę Dickie... Czy nie powinnam się zdziwić?

Dość szybko dowiadywałem się różnych rzeczy o swoim alter ego, ale zbaczaliśmy z tematu.

- Nie, nie rozumiesz. To coś zupełnie innego.

- Naturalnie, że nie rozumiem. Żony nigdy nie rozumieją, prawda? I za każdym razem chodzi o coś innego. Jeżeli to ma być ta ważna sprawa... - zaczęła podnosić się z fotela.

- Proszę cię, nie... - powiedziałem błagalnie.

Opanowała się i ponownie przyjrzała mi się z uwagą, marszcząc brwi.

- Tak - zaczęła. - Chyba rzeczywiście nie rozumiem. A przynajmniej... przynajmniej mam nadzieję, że nie rozumiem... - Nadal wpatrywała się we mnie, jak mi się wydawało, z coraz większym niepokojem.

Prosząc o zrozumienie trudno trwać na płaszczyźnie bezosobowej, ale gdy nie wiadomo, czy lepiej będzie powiedzieć “kochanie”, czy “moja droga”, lub też może wybrać wariant bardziej pieszczotliwy, czy użyć imienia, zdrobnienia czy przezwiska, wówczas droga do celu staje się nad wyraz ciernista. W dodatku utrzymywał się między nami brak porozumienia na właściwym poziomie świadomości.

- Ottilie, kochanie - spróbowałem. Widocznie jednak nie była to przyjęta forma, ponieważ oczy o mało nie wyszły jej z orbit. Mimo to brnąłem dalej. - Nie chodzi wcale o to, co masz na myśli... Nic podobnego. Widzisz... Rzecz w tym, że ja w pewnym sensie, nie jestem tą samą osobą...

Odezwała się opanowanym głosem:

- O dziwo, obserwuję to już od pewnego czasu - stwierdziła. - I pozwól sobie przypomnieć, że już coś takiego mówiłeś, i to nieraz. Dobrze. Powiem to za ciebie: więc nie jesteś tym samym człowiekiem, za którego wychodziłam za mąż, i dlatego chciałbyś się rozwieść... A może boisz się, że mąż Dickie poda cię tym razem do sądu? O, Boże! Jak ja mam tego dosyć...

- Nie, nie... - zaprotestowałem gorąco. - To zupełnie nie to. Proszę, wysłuchaj cierpliwie. To strasznie trudno wytłumaczyć. - Zamilkłem, patrząc na nią. Milczenie wcale nie ułatwiło mi zadania. W gruncie rzeczy nie sprzyjało procesowi trzeźwego rozumowania. Siedziała wpatrując się we mnie spod zmarszczonych brwi, ale jej twarz wyrażała teraz raczej niepewność niż niezadowolenie.

- Coś z tobą jest... - zaczęła.

- Właśnie usiłuję ci o tym opowiedzieć - potwierdziłem, lecz wątpię, by mnie słyszała. Otwierała oczy coraz szerzej, aż nagle odwróciła wzrok.

- Nie! - krzyknęła. - Och, nie! - Była bliska płaczu. Mocno zacisnęła dłonie na kolanach. Mówiła półszeptem. - Och, nie... Boże, proszę cię, nie!... Już nie... Czy mało wycierpiałam?... Nie chcę... nie chcę!...

Zerwała się z miejsca i zanim zdążyłem podnieść się z fotela, wybiegła z pokoju...


Colin Trafford przerwał, zapalił papierosa i zamyślił się. W końcu zebrał myśli i podjął wątek.

- No cóż. Zdążył się pan zorientować, że panieńskie nazwisko tamtej pani Trafford brzmiało Ottilie Harshom. Urodziła się w roku 1928 i wyszła za tamtego Colina Trafforda w roku 1949. Jej ojciec zginął w katastrofie lotniczej w 1938. Nie pamiętam nawet, czy mi powiedziała, jak miał na imię. Tak się niefortunnie złożyło... jak zresztą wiele innych wydarzeń. Gdybym przypuszczał, że znajdę się tu znowu, zwracałbym uwagę na wiele rzeczy. Ale nie podejrzewałem... Zaszło wprawdzie coś bardzo dziwnego, ale nie było powodu uważać, że może się to powtórzyć, i to w przeciwnym kierunku. Z czystej ciekawości starałem się usilnie dociec, kiedy nastąpił ten rozłam. Moim zdaniem w pewnym punkcie, prawdopodobnie całkiem przypadkowo, zaszło coś o kluczowym znaczeniu, albo właśnie nie zaszło. Określenie tego pozwoliłoby mi poznać ten moment, ten atom czasu, rozbity przez przypadkowy neutron tak, że powstały dwa atomy czasu, które rozbiegły się ku różnym przyszłościom. W związku z tym stopniowo narastające skutki sprawiłyby, że warunki na jednej płaszczyźnie rozwijałyby się odmiennie od warunków na drugiej. Być może zawsze tak się dzieje. Niewykluczone, że przypadek stale wywołuje dwa różne skutki, i w wymiarze, którego nie możemy postrzegać, istnieje nieskończona ilość płaszczyzn. Jedne są tak blisko naszej i uformowane tak niedawno, że różnią się jedynie drobnymi szczegółami, inne są zaś całkowicie odmienne. Płaszczyzny, na których jakiś nieszczęśliwy traf doprowadził do klęski, jaką poniósł Aleksander Wielki z rąk Persów, Scypion z rąk Hannibala, lub zatrzymał Cezara przed Rubikonem. Nieskończona ilość niezliczonych płaszczyzn przypadkiem rozszczepianych i przypadkiem sczepionych ponownie. Kto wie? Dlaczego nie, skoro wiemy już dzisiaj, że wszechświat to dzieło przypadku. Nie udało mi się jednak ustalić tego momentu. Mam wrażenie, że nastąpiło to pod koniec roku 1926 lub na początku 1927. Dokładne ustalenie daty wymagałoby niedostępnych i niezliczonych danych na temat obu porównywanych płaszczyzn. Coś, co wówczas zaszło, albo do czego nie doszło, zapobiegło między innymi dojściu do władzy Hitlera, a co za tym idzie, wybuchowi drugiej wojny światowej. W konsekwencji opóźnieniu uległy również badania nad rozszczepieniem atomu na płaszczyźnie naszej, że tak się wyrażę, dychotomii. Ta kwestia jednak, jak już powiedziałem, wywołała we mnie tylko przelotną ciekawość. Moje bezpośrednie zainteresowania dotyczyły spraw bardziej przyziemnych. A sprawą najważniejszą stała się Ottilie. Jak panu wiadomo, byłem kiedyś żonaty. I kochałem swoją żonę. Było to tak zwane udane małżeństwo i nigdy nie miałem co do tego wątpliwości. Nie chcę być nielojalny wobec Delii i nie sądzę, żeby była ze mną nieszczęśliwa. Ale cieszę się, że to się nie zdarzyło za jej życia. Nigdy nie przypuszczała, ponieważ ja też wówczas o tym nie wiedziałem, że ożeniłem się z niewłaściwą kobietą. I mam nadzieję, że nigdy jej to nie przyszło do głowy... Natomiast Ottilie poślubiła niewłaściwego mężczyznę... Dokonaliśmy wspólnie tego odkrycia. A może należałoby raczej powiedzieć, że jej mężem nie był mężczyzna, którego jej zdaniem poślubiła. Zakochała się w nim i on bez wątpienia także ją kochał... Przynajmniej na początku... Ale nim minął rok, poczuła się rozdarta między tym, co w nim kochała, i tym, czego nienawidziła... Jej Colin Trafford wyglądał tak samo jak ja... Włącznie z lewym kciukiem, który po wkręceniu w elektryczny wentylator już nigdy nie był podobny do prawego... I rzeczywiście: do pewnego czasu, gdzieś do przełomu roku 1926 i 1927, był mną. Okazało się, że łączyły nas pewne charakterystyczne przyzwyczajenia, podobny głos... chociaż mieliśmy odmienny akcent i słownictwo, co odkryłem słuchając nagrań. Poza tym różniły nas drobiazgi, takie jak wąsy, uczesanie czy blizna na lewej skroni, która należała wyłącznie do niego. Mimo to w pewnym sensie ja byłem nim, a on mną. Mieliśmy tych samych rodziców, te same geny, ten sam początek, a także - jeżeli nie mylę się co do momentu, w którym nastąpiło rozdwojenie - te same wspomnienia z pierwszych pięciu lat. Później jednak życie na naszych różnych płaszczyznach potoczyło się inaczej. Środowisko, czy też może doświadczenia ujawniły w nim cechy, które, jak sądzę, tkwią uśpione we mnie... I prawdopodobnie vice versa.

Nie uważa pan, że to całkiem sensowne założenie? Wkraczamy przecież w życie z pewnym szkieletem, który mimo wspólnego planu ogólnego zawiera osobnicze skłonności i różnice. Cokolwiek jednak zostanie wymodelowane na tym szkielecie w późniejszych okresach, składa się niemal wyłącznie z konsekwencji kontaktów i wpływów. Nie wiem, jakie one były w przypadku tamtego Colina Trafforda, ale efekty okazały się dla mnie przykre... Zupełnie jakbym raz po raz niespodziewanie łapał swoje odbicie w krzywych zwierciadłach.

Wiele mi też o nim powiedziały pewne wahania, opory i oczekiwania ze strony Ottilie. Ponadto w ciągu kilku następnych dni przeczytałem uważnie jego powieści. Lektura pierwszej była nawet dość przyjemna. Lecz w miarę jak jego styl krzepł, przestawały mi się podobać. Powtarzające się coraz częściej brutalne opisy wynikały niewątpliwie ze względów komercyjnych, ale było w tym jednak coś więcej... Przecież czytelników można zdobywać na wiele innych sposobów. Toteż z każdą kolejną książką coraz bardziej irytowało mnie moje nazwisko widniejące na okładce.

Natknąłem się wreszcie na dzieło nie ukończone i myślę, że z pomocą jego notatek byłbym w stanie sporządzić niezły plagiat. Wiedziałem jednak, że tego nie zrobię. Gdybym miał kontynuować jego pisarską karierę, pisałbym książki we własnym stylu, a nie jego. W każdym razie nie musiałem martwić się o środki do życia. Biorąc pod uwagę wojnę i różne inne okoliczności, stan zaawansowania fizyki na mojej płaszczyźnie wyprzedzał ich wiedzę o całe pokolenie. Nawet jeżeli znali już radar, stanowił on nadal czyjąś tajemnicę wojskową. Miałem dość wiedzy, by obwołano mnie geniuszem, i gdybym tylko zechciał, mógłbym zbić fortunę.

Uśmiechnął się, potrząsnął głową i mówił dalej:

- Widzi pan, gdy minął szok i zrozumiałem, co zaszło, przestałem się przejmować. A ponieważ poznałem Ottilie, nie miałem również czego żałować. Jedyny problem polegał na umiejętności przystosowania się. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo pomocne okazało się przywoływanie wspomnień sprzed wojny. W praktyce jednak pojawiły się znaczne trudności. Znajomi, których nie poznawałem; przyjaciele, którzy wypadli mi z pamięci; ich nieznane dzieje, ich żony lub mężowie, których znałem (chociaż niekoniecznie tych samych) lub nie znałem zupełnie. Zdarzały mi się także nieprzyjemne sytuacje. Na przykład spotkanie z tęgim, pogodnym mężczyzną w barku Hotelu Hyde Park. Nie znał mnie, lecz ja widziałem go ostatni raz w przydrożnym rowie: leżał tam martwy z głową przeszytą kulą snajpera. Widziałem też moją żonę, Delię, wychodzącą w radosnym nastroju z restauracji w towarzystwie wysokiego mężczyzny o wyglądzie prawnika. Poczułem się tak, jakbyśmy oboje byli duchami. Byłem jednak zadowolony, że na tej płaszczyźnie przeżyła rok 1951 w doskonałym zdrowiu. Ale najbardziej niezręczne były dość częste spotkania z ludźmi, których powinienem znać. Drugi Colin miał niezwykle rozległe i dziwne znajomości. Byłem bliski ogłoszenia wszem i wobec, że zapadłem na zdrowiu z przepracowania, co pozwoliłoby mi przez jakiś czas pozostawać na uboczu.

Nigdy jednak nie przeszło mi przez myśl, że to, co brałem za niepowtarzalne przesunięcie płaszczyzn, może się powtórzyć, tym razem w przeciwnym kierunku... I cieszę się, że nie przyszło mi to do głowy. Taka świadomość zniszczyłaby trzy najpiękniejsze tygodnie mojego życia. Trwałem w przekonaniu zgodnym z inskrypcją umieszczoną na kopercie zegarka: C. na wieki O. Usiłowałem jej wyjaśnić, co moim zdaniem zaszło. Ale wkrótce zrezygnowałem, widząc, że nie potrafi tego pojąć. Jak przypuszczam, tłumaczyła to sobie w ten sposób, że mniej więcej rok po ślubie zacząłem tracić zdrowie na skutek przepracowania. Teraz zaś mój stan uległ poprawie, dzięki czemu znów jestem taki, jakim mnie wcześniej znała... Coś w tym stylu... W każdym razie nie interesowały jej zbytnio moje teorie na ten temat. Ważne były skutki... I bardzo słusznie, dla mnie zresztą też. Cóż innego mogło mieć jakiekolwiek znaczenie? W moim przypadku nic. Czy to istotne, w jaki sposób znalazłem kobietę, której szukałem całe życie? Przepajało mnie IŁ szczęście, jakiego wcześniej nie byłem w stanie sobie wyobrazić... Nie potrafię nawet wyrazić słowami, co czułem. Ale określenie “świat stanął otworem” nagle nabrało dla mnie absurdalnej niemal dosłowności. Czułem, że wraca mi wiara w siebie, jakbym był lekko wstawiony. Mogłem podjąć się każdego zadania. Mając ją przy boku, mógłbym podbijać ten czy tamten, każdy świat... Myślę, że i ona czuła podobnie. Jestem przekonany, że tak było. Wymazała z pamięci tamte złe lata. Z każdym dniem odzyskiwała zaufanie... Gdybym wtedy wiedział... Ale skąd mogłem wiedzieć? Co mogłem uczynić?

Znowu zamilkł. Siedział zapatrzony w ogień tak długo, że doktor musiał poruszyć się niespokojnie w fotelu, żeby przywołać jego uwagę, po czym zapytał:

- Co się stało?

Colin Trafford wciąż miał nieobecne spojrzenie.

- Co się stało? - powtórzył. - Gdybym wiedział, może mógłbym... Ale nie wiem... Tu nie sposób cokolwiek wiedzieć... To przecież też przypadek... Pewnego wieczoru zasnąłem przy boku Ottilie. A rano przebudziłem się na łóżku szpitalnym. Z powrotem tutaj... To wszystko. Po prostu przypadek...

Zamilkł ponownie na dłuższą chwilę. Doktor Harshom nie spiesząc się nabił fajkę i zapalał ją starannie, upewniając się, że pali się równo i dobrze ciągnie. Następnie rozparł się wygodnie w fotelu i rzekł rozmyślnie zasadniczym tonem:

- Szkoda, że pan w to nie wierzy. Gdyby pan rzeczywiście wierzył w to, co pan mówi, nie przyszłoby panu do głowy rozpoczynanie tych poszukiwań. Gdyby się pan do tego przyznał, musiałby pan ich zaniechać. Nie, pan jest przekonany, że istnieją dwa modele, początkowo bardziej do siebie zbliżone, ale stopniowo, może nawet logicznie, różnicujące się, i że pan, pańska dusza, czy jakkolwiek to nazwiemy, stanowi ów anormalny, przypadkowy czynnik. Proponuję jednak, byśmy nie zagłębiali się teraz w filozoficzne czy metafizyczne rozważania na temat tego, co określa pan mianem dychotomii - to może poczekać. Załóżmy, że uznając znaczenie, jakie przeżycia te mają dla pana, zastrzegam sobie prawo do ich oceny. Uznaję je z kilku powodów - jednym z nich i, jak mówiłem, wcale nie poślednim, jest minimalne prawdopodobieństwo przypadkowego wystąpienia nazwiska Harshom w połączeniu z imieniem Ottilie. Oczywiście, mógł się pan natknąć gdzieś na to nazwisko i zakodować je sobie w podświadomości, ale i tę możliwość odrzucam jako zbyt nieprawdopodobną. A zatem wychodząc z tego punktu, mam wrażenie, że przyjął pan kilka bezpodstawnych założeń. Na przykład to, iż skoro jakaś Ottilie Harshom istnieje na tamtej, jak pan powiada, płaszczyźnie, to musiała pojawić się także na tej. W pańskiej opowieści nie zauważyłem niczego, co mogłoby uzasadnić takie założenie. Przyznaję, że kobieta o takim imieniu mogła zaistnieć na naszej płaszczyźnie, ponieważ imię Ottilie występuje w mojej rodzinie. Niemniej jednak szansę na to, że nie istniała wcale, są znacznie większe - czyż nie wspominał pan sam o znajomych, którzy w innych okolicznościach mieli inne żony? Czy wobec tego nie należałoby przypuścić, że okoliczności, które doprowadziły do zaistnienia Ottilie Harshom tam, nie wystąpiły tutaj, wobec czego w ogóle nie mogła ona zaistnieć? Moim zdaniem tak właśnie się stało.

Proszę mi wierzyć, że nie mam serca z kamienia. Doskonale rozumiem, co pan czuje, ale czy nie chodzi tu przypadkiem o stan - znany nam wszystkim - stan pogoni za kobietą idealną, która w rzeczy samej naprawdę nie istnieje? Trzeba bowiem pogodzić się z faktami: jeżeli istnieje lub istniała, wiedziałbym o tym, zostałby po niej jakiś ślad w archiwach. A pańskie rozległe poszukiwania ujawniłyby jakieś dane. Namawiam pana, by się pan z tym pogodził dla własnego dobra. Tak wiele świadczy przeciw panu, że po prostu nie ma pan żadnych szans.

- Pozostaje mi przeświadczenie o własnej słuszności - wtrącił Colin. - Wiem, że jest sprzeczne z rozsądkiem, ale jednak je posiadam.

- Musi się pan go pozbyć. Czy nie zdaje pan sobie sprawy z niezliczonych pokładów możliwości? Gdyby rzeczywiście istniała, mogłaby już być czyjąś żoną.

- Ale byłby to niewłaściwy mężczyzna - rzucił Colin pospiesznie.

- Nawet to nie jest pewne. Pański odpowiednik różnił się przecież od pana. Poza tym gdyby Ottilie istniała, jej odpowiedniczka otrzymałaby zupełnie odmienne wychowanie, w całkiem odmiennych okolicznościach. W związku z tym podobieństwo byłoby prawdopodobnie bardzo powierzchowne. Proszę zauważyć, iż cała historia traci spójność przy każdym rozumowym podejściu. - Doktor spojrzał na Colina i potrząsnął głową. - Podświadomie przyjął pan tezę, iż nieprawdopodobna przyczyna może zaowocować prawdopodobnym skutkiem. Proszę odrzucić tę tezę.

Colin uśmiechnął się.

- To bardzo newtonowskie podejście, doktorze. Nie ma pan jednak racji. Czynnik przypadku jest przypadkowy. A zatem szansa istnieje.

- Jest pan niepoprawny, młody człowieku - oświadczył doktor. - Gdyby nie fakt, iż nie ma najmniejszego sensu życzyć powodzenia w sprawach niemożliwych, to powiedziałbym, że pańska nieustępliwość na to zasługuje. W obecnej sytuacji radziłbym wykorzystać ją do osiągnięcia tego, co osiągalne.

Doktor przystąpił do zapalania wygasłej fajki.

- Taka jest moja rada jako specjalisty - uzupełnił. - Ale jeżeli ma pan jeszcze trochę czasu, chętnie usłyszę coś więcej. Nie będę ukrywał, że nie rozumiem pańskiego doświadczenia, lecz przedstawione przez pana spekulacje na temat płaszczyzny tego, co być mogło, są fascynujące. To chyba nic dziwnego, że chciałoby się dowiedzieć, jak radził tam sobie pański duplikat, a jeśli nie, to jak poszło duplikatom innych osób. Na przykład nasz aktualny premier - czy oba jego wcielenia piastowały tę funkcję? A sir Winston? Może on tam wcale nie nazywa się sir Winston. Jak, u licha, poradził sobie bez drugiej wojny światowej, która umożliwiła rozkwit jego talentów? Albo nasza biedna Partia Pracy?... Ta sprawa wywołuje mnóstwo pytań...


Następnego dnia po śniadaniu doktor Harshom podając Colinowi płaszcz zatrzymał go jeszcze w holu na parę słów.

- Rozmyślałem nad tą sprawą aż do rana - rzekł z przejęciem. - Niezależnie od jej finału musi pan koniecznie wszystko opisać, nie pomijając żadnego szczegółu. Można to zrobić anonimowo, jeżeli pan woli, ale bezwzględnie należy to uczynić. Niewykluczone, że nie panu jednemu to się przydarzyło i taki zapis może służyć potwierdzeniu przeżyć innej osoby lub dowieść słuszności jakiejś teorii. Proszę to spisać i na tym poprzestać... I niech pan zapomni o swych pochopnych założeniach - są bezpodstawne, i to z wielu powodów. Ona nie istnieje. Wszystkie Ottilie Harshom, które żyły na tym świecie, dawno już umarły. Niech ten miraż zniknie. Tymczasem dziękuję za okazane zaufanie. Chociaż jestem dociekliwy, potrafię zachować dyskrecję. Gdybym mógł być jeszcze w czymś pomocny...

Wkrótce potem doktor odprowadzał wzrokiem oddalający się samochód. Zanim samochód zniknął za rogiem, Colin pomachał ręką na pożegnanie. Doktor Harshom pokiwał głową. Wiedział, że mógłby sobie oszczędzić wysiłku, lecz czuł się w obowiązku zaapelować po raz ostatni. Wrócił do domu zafrasowany. Bez względu na to, czy ta obsesja wynika z urojenia czy czegoś więcej, prędzej czy później ten młody człowiek doprowadzi się do obłędu.


Minęło kilka tygodni. Doktor Harshom nie miał w tej sprawie żadnych nowych wieści. Przekonał się jedynie, iż Colin Trafford nie poszedł za jego radą. Zarówno bowiem Peter Harshom zamieszkały w Kornwalii, jak i Harold Harshom z Durham zawiadomili go, iż otrzymali listy z prośbą o informacje na temat panny Ottilie Harshom, która, o ile im wiadomo, nigdy nie istniała. Po kilku miesiącach ciszy nadeszła pocztówka z Kanady przedstawiająca gmach parlamentu w Ottawie. Na odwrocie widniała informacja: “Odnalazłem ją. Może mi pan pogratulować. C.T.”

Doktor Harshom wpatrywał się przez chwilę w pocztówkę, po czym uśmiechnął się nieznacznie. Był zadowolony. Nabrał bowiem sympatii do Colina Trafforda. To zbyt porządny młodzieniec, by miał zadręczyć się daremnym poszukiwaniem. Jeżeli jakaś rozsądna młoda dama istotnie potrafiła przekonać go - w co raczej trudno uwierzyć - iż jest w pewnym sensie reinkarnacją jego ukochanej, należy życzyć jej szczęścia. I jemu także. Pojawia się szansa na łagodne ustępowanie obsesji. Doktor chętnie zadośćuczyniłby prośbie o gratulacje, lecz na kartce nie było adresu zwrotnego.

Parę tygodni później nadeszła kolejna pocztówka z widokiem placu Świętego Marka w Wenecji. Wiadomość była równie zwięzła jak poprzednio. Choć tym razem poprzedzał ją adres hotelu. Colin pisał: “Miodowy miesiąc. Możemy pana odwiedzić?”

Doktor Harshom zawahał się. Jako specjalista był raczej przeciwny takiej wizycie: czuł, że należy unikać sytuacji, które mogłyby wywołać u młodego człowieka stan, w jakim widział go ostatnio. Z drugiej jednak strony, odmowa byłaby zarówno dziwna, jak nieuprzejma. Ostatecznie wysłał odpowiedź na pocztówce z widokiem katedry w Hereford:

Bardzo proszę. Kiedy?”

Colin Trafford zjawił się u doktora dopiero pod koniec sierpnia. Zajechał opalony i w znacznie lepszym stanie niż za pierwszym razem. Doktor Harshom odnotował to z zadowoleniem, lecz był zaskoczony widząc, że Colin przyjechał sam.

- Wydawało mi się, że miał pan zamiar przedstawić mi pannę młodą - zdziwił się.

- Owszem. I wcale go nie zmieniłem - zapewnił Colin. - Jest w hotelu. Widzi pan... chciałem najpierw zamienić z panem kilka słów.

Doktor przyjrzał się Colinowi uważniej, nieco zatroskany.

- Świetnie więc. Proszę do środka. Ale jeśli jest coś, o czym nie powinienem mówić, mógł pan uprzedzić mnie listownie.

- Ależ nie. Nie o to chodzi. Ona wie o wszystkim. Trudno mi powiedzieć, do jakiego stopnia potrafi to pojąć, ale zna fakty i bardzo chciałaby pana poznać. To dosłownie kwestia najwyżej dziesięciu minut.

Doktor wprowadził gościa do gabinetu. Wskazał mu fotel, sam zaś usiadł za biurkiem.

- Proszę opowiedzieć wszystko, co leży panu na sercu.

Colin usiadł i oparł łokcie na kolanach, luźno spuszczając dłonie w dół.

- Przede wszystkim, doktorze, pragnę panu podziękować. Nigdy nie będę w stanie należycie się panu odwdzięczyć. Nigdy. Gdyby nie pańskie zaproszenie, wątpię, czybym ją kiedykolwiek znalazł.

Doktor Harshom ściągnął brwi. Nie był pewien, czy jest to uzasadnione podziękowanie. Osoba, którą Colin znalazł, posiadała bezsprzecznie wielkie umiejętności terapeutyczne, chociaż...

- O ile sobie przypominam, ograniczyłem się do wysłuchania i udzielenia porady, która niezbyt przypadła panu do gustu... - zauważył.

- Wówczas sądziłem podobnie - przyznał Colin. - Wyglądało na to, że zamknął pan przede mną wszystkie drzwi. Po dokładnym przemyśleniu dostrzegłem pewne wyjście, pewne drzwi, nie do końca zamknięte.

- Nie przypominani sobie, bym pana do czegokolwiek zachęcał - podkreślił dr Harshom.

- Nie przypuszczam, by pan o tym pamiętał, a jednak zachęcił mnie pan. Wskazał pan jeden, bardzo niepewny kierunek... Lecz ja postanowiłem się go trzymać... Niebawem dowie się pan, o co chodzi, jeśli zechce pan wysłuchać mnie jeszcze przez moment. Spostrzegłszy tę szansę, zorientowałem się, iż wymaga ona tak wielu zabiegów, że sam nie dam im rady, musiałem więc zatrudnić zawodowców. Spisali się chyba całkiem nieźle, skoro rozwiali wszelkie moje wątpliwości co do tego, czy jest to kierunek właściwy. Ich informacje urywały się na pokładzie statku płynącego do Kanady. Musiałem zatem wynająć detektywów po tamtej stronie oceanu. Kanada to wielki kraj; przyjeżdża tam mnóstwo ludzi. Trzeba było włożyć ogromną pracę i zaczynałem już wątpić, kiedy moi wywiadowcy trafili wreszcie na pewien ślad. Po tygodniu zawiadomili mnie, że jest sekretarką w biurze prawniczym w Ottawie. Zasugerowałem wówczas swemu pracodawcy w EPI, że bezpłatny urlop zdrowotny wpłynie korzystnie na moją wydajność.

- Chwileczkę - przerwał mu doktor. - Gdyby mnie pan zapytał, dowiedziałby się pan od razu, że w Kanadzie nie ma żadnych Harshomów. Wiem o tym, ponieważ...

- Szczerze mówiąc, wcale już na to nie liczyłem. Nie nazywa się Harshom... lecz Gale - wyjaśnił Colin.

- Ach, tak? Podejrzewam więc, że nie ma też na imię Ottilie - zauważył doktor Harshom ponuro.

- Nie. Na imię ma Belinda.

Doktor zamrugał powiekami i już otwierał usta, lecz w porę się rozmyślił. Colin mówił dalej:

- Poleciałem więc do Kanady, by upewnić się na miejscu. Odbyłem najtrudniejszą podróż w życiu. Ale nie na darmo. Wystarczyło, że ujrzałem ją z daleka. Nigdy nie pomyliłbym jej z Ottilie, ale była do niej tak podobna, iż rozpoznałbym ją wśród tysięcy. Może gdyby nie włosy i sukienka... - przerwał i zamyślił się, nieświadom wyrazu, jaki malował się na twarzy doktora. - Zresztą mniejsza o to - podjął. - Wiedziałem, że to ona. Z trudem powstrzymywałem się, by nie paść jej od razu w ramiona, zachowałem jednak dość rozsądku, żeby się opanować. Potem musiałem tylko właściwie się przedstawić. Przecież to było... całkowicie nieuchronne, coś jak przeznaczenie.

Ulegając ciekawości doktor zapytał:

- To zrozumiałe, lecz niezbyt jasne. A co, na przykład, z jej mężem?

- Jakim mężem? - Colin był przez moment wyraźnie spłoszony.

- Przecież powiedział pan, że jej nazwisko brzmiało Gale - zauważył doktor.

- Owszem, panna Belinda Gale. Zdawało mi się, że już o tym mówiłem. Tak, była kiedyś zaręczona, ale do małżeństwa nie doszło. Zapewniam pana, to coś w rodzaju... fatum, tak jak rozumieli je Grecy.

- Ale jeżeli... - zaczął doktor, lecz powściągnął ciekawość, starając się jednocześnie stłumić wszelkie oznaki niedowierzania.

- To, że mogłaby być mężatką, i tak nic by nie zmieniło - oświadczył Colin z przekonaniem. - Ponieważ byłby to niewłaściwy mężczyzna.

Doktor powstrzymał się od komentarza.

- Ale nie istniały żadne komplikacje, nie było żadnych związków... W każdym razie nic poważnego. Mieszkała z matką i nieźle zarabiała. Matka zajmowała się domem, utrzymując się z renty po mężu, który służył w kanadyjskim lotnictwie wojskowym i został zestrzelony nad Berlinem. Słowem, żyło im się całkiem nieźle. Może pan sobie wyobrazić, że jako zjawa nie miałem zbyt wielu szans, by przypaść do gustu jej matce. Ponieważ jest to jednak kobieta rozsądna, jako ludzie polubiliśmy się niebawem. W ten sposób zadanie okazało się łatwiejsze, niż się spodziewałem.

Dr Harshom skorzystał z pauzy.

- Naturalnie, cieszę się wraz z panem, ale muszę przyznać, że nie bardzo rozumiem, dlaczego zostawił pan małżonkę w hotelu.

Colin zmarszczył czoło.

- Myślałem... To znaczy ona myślała... Właściwie jeszcze nie doszedłem do sedna. To taka delikatna kwestia.

- Ależ nie ma pośpiechu. Jestem już przecież na emeryturze - zachęcał doktor przyjaźnie.

Colin zawahał się.

- Dobrze więc. Będzie chyba uczciwie wobec pani Gale, jeżeli opowiem, jak to wyszło na jaw. Otóż widzi pan, wcale nie zamierzałem wyjawiać jej, co się za tym kryje... Mam na myśli Ottilie i powody, dla których znalazłem się w Ottawie... Zamierzałem odłożyć to na później. Był pan jedyną osobą, która o tym wiedziała, i wydawało mi się, że tak będzie lepiej... Nie chciałem, oczywiście, żeby pomyślały, że coś jest ze mną nie w porządku. Ale mi się to nie udało. Stało się to w przeddzień naszego ślubu. Belinda wyszła z domu, żeby załatwić jakieś ostatnie sprawunki, ja zaś zostałem u nich, by zabiegać o zaufanie przyszłej teściowej. O ile dobrze pamiętam, zacząłem od tego, że mam dobrą pracę w EPI. oraz widoki na awans, poza tym moja firma ma także oddziały w Kanadzie, więc jeżeli się okaże, że Ottilie nie zechce zamieszkać w Anglii, to... I w tym miejscu musiałem przerwać, ponieważ pani Gale wyprostowała się nagle i zamarła, wpatrując się we mnie z otwartymi ustami. Po chwili drżącym głosem zapytała:

- Co ty powiedziałeś?

Spostrzegłem swoją pomyłkę poniewczasie, więc poprawiłem się:

- Mówiłem, że jeżeli Belinda nie zechce...

Przerwała mi.

- Nie powiedziałeś “Belinda”. Powiedziałeś “Ottilie”.

- Ach, tak? No cóż, być może - przyznałem. - A więc, jeżeli się jej nie...

- Dlaczego? - nalegała. - Dlaczego nazywasz ją Ottilie?

Bardzo ją to poruszyło. Nie mogłem się dłużej wykręcać.

- Tak ją nazywam w myślach - wyjaśniłem.

- Ale dlaczego? Dlaczego nazywasz ją w myślach Ottilie? - upierała się.

Przyjrzałem się jej uważnie. Zbladła, widziałem jej drżącą rękę. Wyglądała na przestraszoną i strapioną. Zrobiło mi się przykro i postanowiłem nie udawać.

- Doprawdy, nie chciałem, żeby tak wyszło - zapewniłem ją.

Zajrzała mi w oczy, nieco już spokojniejsza.

- Ale skoro tak wyszło, musisz mi odpowiedzieć. Co o nas wiesz? - zapytała.

- Wiem tylko tyle, że gdyby sprawy potoczyły się... inaczej, to nie nazywałaby się Belinda Gale, lecz Ottilie Harshom - odparłem.

Wpatrywała się we mnie długo i uparcie. Bladość nie ustępowała z jej twarzy.

- Nie rozumiem - powiedziała niemal szeptem. - Nie mogłeś przecież wiedzieć. Najwyżej Harshom. Mogłeś się jakoś dowiedzieć albo odgadnąć. A może ona ci powiedziała? - Zaprzeczyłem. - To zresztą nieważne, mogłeś się tego dowiedzieć - ciągnęła. - Ale Ottilie...? Nie, o tym nie mogłeś wiedzieć... To właśnie imię, spośród tysięcy? Oprócz mnie nikt o tym nie wiedział. - Potrząsnęła głową. - Nie mówiłam o tym nawet Reggiemu... Kiedy zapytał, czy możemy ją nazwać Belinda, zgodziłam się: okazał mi tyle dobroci. Wcale się nie domyślał, że zamierzałam dać jej na imię Ottilie. Nikt się nie domyślał. Nikomu nie mówiłam ani przedtem, ani potem. Skąd więc ty o tym wiesz?

Ująłem ją za rękę, próbując uspokoić.

- Nie ma powodu do niepokoju - zapewniłem. - Miałem taki sen, coś w rodzaju wizji... I po prostu wiem...

Pokiwała głową. Po chwili milczenia zaczęła mówić cichym głosem:

- Nikt oprócz mnie nie wiedział... To było latem dwudziestego siódmego roku. Pływaliśmy łodzią po rzece, a potem ukryliśmy się pod wierzbą. Przemknęła obok nas biała motorówka. Dostrzegliśmy jej nazwę na rufie i wtedy Malcolm powiedział... - Colin zauważył, być może, że doktor Harshom drgnął nagle, bo powtórzył: - Malcolm powiedział: “Ottilie to ładne imię, prawda? Mój ojciec miał siostrę Ottilie, ale umarła jako dziecko. Jeżeli będę miał kiedyś córkę, chciałbym, żeby miała na imię Ottilie”.

Colin Trafford urwał i spojrzał na doktora, zanim zaczął opowiadać dalej:

- Po dłuższej chwili milczenia dodała: - Widzisz, on nigdy się o tym nie dowiedział. Biedny Malcolm! Zginął, zanim ja sama dowiedziałam się, że ona już istnieje... Tak bardzo chciałam ją nazwać Ottilie na jego cześć... Byłby taki szczęśliwy... Szkoda, że tego nie zrobiłam... - I rozpłakała się cicho.

Doktor Harshom oparł rękę na biurku, zasłaniając dłonią oczy. Trwał w tej pozycji przez jakiś czas, aż w końcu wyjął chusteczkę i głośno wytarł nos.

- Słyszałem, że była jakaś dziewczyna - powiedział. - Podjąłem nawet poszukiwania, ale mi powiedziano, że wkrótce potem wyszła za mąż. Myślałem, że... Ale dlaczego się ze mną nie skontaktowała? Przecież bym się nią zajął.

- Nie mogła o tym wiedzieć. Lubiła Reggiego Gale’a. Był w niej zakochany i chciał dać dziecku własne nazwisko - odparł Colin.

Spojrzał w stronę biurka, po czym podniósł się z fotela i podszedł do okna. Stał tam przez kilka minut odwrócony plecami, dopóki nie usłyszał za sobą odgłosu kroków. Doktor Harshom wyszedł zza biurka i skierował się do barku.

- Napijmy się czegoś - zaproponował. - Wznieśmy toast za przywrócenia lądu i pogrążenie przypadku.

- Z przyjemnością - oświadczył Colin. - Chciałbym jednak wypić również za potwierdzenie pańskiej teorii, doktorze. Przecież w końcu miał pan rację: Ottilie Harshom nie istnieje... Już nie istnieje. Poza tym sądzę, że czas najwyższy, aby poznał pan swoją wnuczkę, panią Trafford.


WIBRATOR TRZECIEJ GENERACJI



Diana French szła za umundurowanym pielęgniarzem przez dobrze utrzymany trawnik. Jej zachowanie wyrażało skwapliwość, która zmaga się z niechęcią, gotową lada moment nakazać odwrót. Pielęgniarz zatrzymał się przy kępie krzewów. Wskazał ręką przed siebie.

- Pan Hixton jest tam, proszę pani.

Diana zmobilizowała wszystkie siły i powolnym, lecz stanowczym krokiem ruszyła w stronę wyciągniętej na leżaku postaci w szarym garniturze. Zauważyła, że mężczyzna jest pogrążony w myślach: siedział z bezwładnie zwisającymi rękami, utkwiwszy wzrok w rosnące przed nim drzewa.

W nagłym przypływie strachu potknęła się. Może jest niebezpieczny? Powiedziano jej, że to z przepracowania, a przepracowanie chyba nie czyni z ludzi groźnych wariatów. Ponownie zebrała się w sobie. Nie ma obawy. W przeciwnym razie nie zezwolono by na spotkanie sam na sam. Szła teraz pewniejszym krokiem. Przystanęła dwa kroki za nim.

- Dawid!

Wymówiła jego imię prawie szeptem, lecz mężczyzna natychmiast zesztywniał i odwrócił głowę.

- Diana! - krzyknął.

Wstał i ruszył ku niej, wyciągając ręce. Podeszła bliżej i ujęła jego dłonie, badawczo wpatrując mu się w twarz. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Sądziła tylko, że Dawid będzie inny. Ale oprócz śladów troski i zmęczenia nie było widać żadnej zmiany. Spojrzała mu głęboko w oczy, usiłując dotrzeć do kryjących się w ich głębi myśli, by znaleźć potwierdzenie tego, co jej o nim mówiono. Nie dostrzegła niczego obcego, niczego, co mogłoby świadczyć o jakichkolwiek zaburzeniach.

Rozluźniła napięte bezwiednie mięśnie. Podeszła jeszcze bliżej i zarzuciła mu ręce na szyję. Chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów. Dała więc upust długo powstrzymywanym łzom.

- Powiedzieli mi... - wyznała - ...powiedzieli mi, że... że...

- Że zwariowałem?

Przytaknęła.

- O to im chodziło. Mówili, że miałeś załamanie... że załamałeś się z przepracowania. Jeden z twoich asystentów zastał cię na demolowaniu pracowni jakimś wielkim młotem i musieli... musieli cię tu wysłać.

- Tak, to prawda... Ale to wcale nie z powodu obłędu, kochanie. Doznałem oślepiającego olśnienia. Zabrakło mi dosłownie minuty, żeby z tym skończyć.

- Skończyć z czym?

- Z wibratorem. Rozwaliłbym go w drobny mak, nie pozostawiając nikomu najmniejszej nadziei na rekonstrukcję. Alan trochę się pospieszył, chociaż nie mam pretensji, że mnie powstrzymał. Nie wiedział, o co chodzi, a ja rzeczywiście musiałem wyglądać jak szaleniec.

- Ale dlaczego? Dlaczego po tylu latach pracy chciałeś go zniszczyć?

- Ponieważ nagle zdałem sobie sprawę, że jeżeli ja go nie zniszczę, to on zniszczy nas.

- Mów jaśniej, Dawidzie. Nie rozumiem. Wiem, że wibrator był bronią, ale...

- Bronią, kochanie? Czy można nazwać bronią wulkan, trzęsienie ziemi czy tajfun? Ten wibrator był czymś więcej niż wszystkie żywioły razem wzięte. Posiadał moc wręcz niewyobrażalną. Oznaczał koniec wszystkiego, i to ja... ja wprowadziłem coś takiego na Ziemię po raz trzeci.

Na twarzy Diany pojawił się wyraz niepokoju i zwątpienia. Położyła mu dłoń na ręce i zajrzała głęboko w oczy.

- Musisz mi to dokładnie wyjaśnić. Myślę, że mi się to od ciebie należy, Dawidzie. Dlaczego zapragnąłeś nagle zniszczyć owoc wieloletniej pracy, wynalazek, dzięki któremu stałeś się jednym z czołowych specjalistów w swojej dziedzinie? I co masz na myśli, mówiąc “po raz trzeci”?

Patrzył na nią w milczeniu.

- Dobrze, powiem ci. Nie mówiłem jeszcze o tym nikomu... Potraktowano by to jako kolejny dowód mojego “szaleństwa”.

- Było to dokładnie tydzień temu - zaczął Dawid. - Stary Fossdyke wygłaszał mowę dziękczynną pod adresem Ministerstwa Wojny. Zebranie miało wprawdzie charakter nieformalny, gdyż za stołem zasiadała tylko nasza siódemka, ale nie zabrakło w nim pewnych akcentów oficjalnych. Fossdyke przemawiał pięknie, jak to on potrafi, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że gdzieś to już słyszałem. Miewasz chyba czasem takie uczucie, że coś znasz, chociaż nie wiesz skąd; każdy tego doświadczył. Staje się naraz wobec sytuacji czy w scenerii, którą kiedyś, w przeszłości, już raz się widziało. Psychologowie potrafią to oczywiście wyjaśnić, bo oni mają odpowiedź na wszystko. Ale to, czego wówczas doznałem, było silniejsze niż kiedykolwiek przedtem.

To coś więcej niż po prostu broń - ciągnął Fossdyke. - Nie żadna adaptacja czy ulepszenie istniejących metod. To prawdziwy przełom. Ziściło się marzenie naukowców... Mamy promień śmierci. - Zawiesił głos. - Poza tym, panowie - dodał - podobnie jak pojawienie się samolotu przerastało marzenia o maszynach latających, tak wibrator pana Hixtona przerasta nasze oczekiwania. Jeżeli w ogóle zastanawialiśmy się nad tym, to w najśmielszych wyobrażeniach widzieliśmy raczej coś na kształt ogromnego reflektora, który porusza się niszczycielskim łukiem niczym gigantyczny sierp. Co prawda wynalazek pana Hixtona rzeczywiście jest siłą, którą można kierować, lecz składa się na nią niewidzialny strumień wibracji, który zakłóca uporządkowane wibracje materii i prowadzi do jej totalnej dezorganizacji.

Możliwości zastosowania tego wynalazku są bez wątpienia większe, niż potrafimy sobie aktualnie wyobrazić. Mogę panów jednak zapewnić, że to, czego dokonał pan Hixton, nie ma precedensu w całej historii ludzkich dokonań. Pan Hixton położył kres wojnom. Taka broń po prostu wyklucza wszelkie wojny. Jej kolosalna siła wystawi na pośmiewisko wszystkie istniejące obecnie rodzaje broni. Od dziś żaden naród nie ośmieli się użyć przemocy...”

Słyszałem, jak Fossdyke wciąż grzmi, ale jego głos zdawał się docierać do mnie z oddali. Powieki zaczęły mi ciążyć w niewytłumaczalny sposób. Nie była to zwyczajna senność. Czułem ciężar, który je zamyka. Walczyłem z tym stanem, tak jak walczy się z narkozą - z równie nikłym rezultatem.

Dudniący głos Fossdyke’a oddalał się coraz bardziej, w miarę jak opadały mi powieki. Kiedy oczy miałem już zamknięte na dobre, zorientowałem się, że jestem sam. Wszystkie dźwięki z zewnątrz ucichły. Czułem, że otacza mnie jedynie ciemna, milcząca próżnia, w którą zanurzam się coraz głębiej...

Nie potrafię powiedzieć, jak długo to trwało. Nie mogłem zmierzyć upływu czasu. Wiem tylko, że ta podróż zakończyła się w sposób równie niewyjaśniony, jak się zaczęła. Ponownie usłyszałem czyjś głos:

Tak więc nasz kraj uzyskał absolutną przewagę. Jak długo będziemy w posiadaniu broni, żadna rasa na Ziemi nie może stawić nam czoła”.

Zaskoczony, otworzyłem oczy. Głos nie należał do Fossdyke’a, a język, którym się posługiwał, nie był językiem angielskim. Mimo to zrozumienie go nie sprawiało mi kłopotu. Ujrzałem rozległą salę. Siedziałem w pierwszej z półkolistych ław, wśród stłoczonych mężczyzn i kobiet, odzianych w lśniące stroje z tkaniny podobnej do jedwabiu. Przed nami, na fotelu z wysokim oparciem przypominającym tron, siedział mówca.

Moje zdziwienie trwało zaledwie kilka chwil. Obraz Fossdyke’a zaczął usuwać mi się z pamięci. Nie byłem już Dawidem Hixtonem, żyjącym w dwudziestym wieku. Nazywałem się Kis-Tan i byłem obywatelem potężnego Imperium Lemurii. Mówca, wysoki mężczyzna o poważnym obliczu, którego znałem już jako Alhuiego, Naczelnego Doradcę Imperium, kontynuował przemówienie:

Lecz w swej obecnej postaci broń ta jest obosieczna. W związku z tym muszę przedstawić wam dwie propozycje. Po pierwsze, należy natychmiast zniszczyć wszystkie istniejące wibratory. Po drugie, należy przyznać Kis-Tanowi fundusze na prowadzenie dalszych badań w celu opracowania nowego typu wibratora, mniej drastycznego w działaniu. Jeżeli badania się powiodą, nowe urządzenia nie wyjdą poza granice Lemurii i zostaną użyte wyłącznie na wypadek ostatecznego zagrożenia, i to z najwyższą rozwagą”.


Na sali, gdzie znajdowało się około dwustu osób, rozległ się pomruk niezadowolenia. Dzięki wibratorowi Lemuria, dostatecznie już silna, stała się niezwyciężona. Próba ograniczenia tego rodzaju broni wydawała się większości wyzwaniem rzuconym Słońcu. Nie wolno odtrącać daru Ra dla wybranego ludu.

Kilka głosów zwróciło się w moim kierunku. Chcieli sprawdzić, jak przyjmę propozycję wymierzoną przeciw memu wynalazkowi. Dołożyłem wszelkich starań, by zachować nieprzenikniony wyraz twarzy. Alhui spoglądał na salę ze spokojem, oceniając nastrój Rady. W końcu jego wzrok spoczął na mnie.

- Na początek wzywam do raportu Kis-Tana - oznajmił. Podniosłem się z miejsca, złożyłem ukłon przed wizerunkiem Słońca, który jaśniał na ścianie za jego plecami.

- W obliczu Ra mówię tylko prawdę - powiedziałem.

- Opowiedz nam - rozkazał Alhui - o próbie przeprowadzonej z twoim wibratorem.

Stanąłem twarzą do Rady i powiedziałem:

- Podczas budowy pierwszego wibratora pracowałem w dużej mierze po omacku. Wiedziałem, że posiada niezwykłą moc, lecz nie byłem w stanie jej zmierzyć. Jak pamiętacie, Rada ustaliła, że próba ma odbyć się poza granicami Imperium Lemurii.

Zarówno ja sam, jak i moi współpracownicy doskonale rozumieliśmy takie środki ostrożności i przyjęliśmy je z aprobatą. Po długiej podróży dotarliśmy do słabo zaludnionych obszarów na południowym zachodzie, kilkanaście tysięcy mil stąd. Okolica nadawała się idealnie do naszych celów. Nieliczna populacja reprezentowała bardzo prymitywny typ rasy czarnej, podobnie jak fauna, należąca przeważnie do podgromady torbaczy. Uznaliśmy, że w tym rejonie ewentualne skutki uboczne eksperymentu nie będą miały większego znaczenia. Ustawiliśmy więc wibrator na rozległej równinie.

Po nałożeniu odzieży ochronnej osobiście włączyłem maszynę. Efekty przerosły nawet moje oczekiwania. Nie zaobserwowałem żadnej emanacji, żadnych promieni ani dźwięku: niczego, co mogłoby świadczyć o działaniu wibracji, zdolnej zakłócić rytm drugiej wibracji, którą nazywamy “życiem”. A jednak na naszych oczach zaczęła więdnąć trawa, liście, a nawet same drzewa. Zwierzęta padały martwe tam, gdzie stały, ginęły wszystkie owady.

Ogarnęło nas zdumienie... może nawet pewien lęk. Wkrótce jednak ponownie opanował nas entuzjazm i przystąpiliśmy do serii prób w celu ustalenia zasięgu, zdolności manewru i innych danych. Następnie przenieśliśmy się na nowe tereny, gdzie odbyły się dalsze próby. oO Kiedy skończyłem, Alhui zapytał:

- Czy oglądałeś potem obszary doświadczalne?

- Tak.

- Opowiedz Radzie, jak wyglądają.

- Są całkowicie jałowe. Pokrywa je martwy, pustynny piasek. Kiedy siadałem, podniósł się szmer, który Alhui niezwłocznie uciszył.

- Wzywam Aphrusa, misjonarza Ra w krainie Aegiptu.


Wstał wysoki mężczyzna z ogoloną głową, odziany w szatę przetykaną złotą nicią. Oddał cześć wizerunkowi Ra i przemówił mocnym, dźwięcznym głosem:

- W Aegipcie, gdzie leczymy lud z ciemnego zabobonu ukazując mu chwałę Ra, Pana Życia, my, kapłani i nawróceni, narażeni jesteśmy na wiele niebezpieczeństw. Na wieść o wibratorze zwróciliśmy się z prośbą o przekazanie nam jednego egzemplarza dla potrzeb ochrony własnej. Dokładaliśmy wszelkich starań, by utrzymać pokój, lecz musieliśmy być przygotowani na wypadek wojny.

Nieuchronnie nadszedł dzień, w którym poganie podjęli próbę zakwestionowania mocy Ra. Od zachodu i południa ruszyły na nas czarnoskóre i brązowoskóre rzesze. Wyprawiliśmy posłańców z ostrzeżeniem, że jesteśmy niezwyciężeni. Zostali zabici. Setki, tysiące pogan parły do przodu. Nie było innego wyjścia. Musieliśmy użyć wibratora.

Z chwilą uruchomienia maszyny napastnicy jak jeden mąż padli martwi. Zarówno wojownicy, jak ich wierzchowce. Nastąpiło stłumienie wibracji, którą zwaliśmy danym od Ra życiem. Obumarły także drzewa i kwiaty. Ziemię zasłały niezliczone ciała pogan. Ra, opanowany wielkim gniewem, poraził ich zwłoki, które uległy rozpadowi.

Gniew Ra dosięgnął także jego sług. Znad pól uniosło się złe powietrze i owiało cały Aegipt. Wraz z nim nadciągnęła zaraza. Z każdych czterech mężczyzn trzech oddało ducha. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, udaliśmy się na pole bitwy. Rozciągała się tam niegdyś piękna i urodzajna kraina. Tymczasem oczom naszym ukazała się bezkresna jałowa pustynia, spalona bezlitosnym wzrokiem Ra...

Skończył i usiadł. Alhui przywołał spokojnym głosem następnego świadka.

- Yoshin ze Świątyni Wiedzy.

Podniósł się przygarbiony brodaty starzec i przemówił ledwie słyszalnym głosem:

- W naszej górskiej świątyni mogliśmy od wieków oddawać się zgłębianiu wiedzy. Rzadko nam przeszkadzano, ponieważ nie posiadamy rzeczy, które ceni większość ludzi. Jednakże ostatnio zakłócono nasz spokój. Nie zakłóciły go ludy brązowoskórych z południowego zachodu, gdyż zadowalają się one przebywaniem za osłoną gór. Zagrożenie nadeszło od żółtej rasy skośnookich ze wschodu i północnego wschodu.

Lemuria wyposażyła nas w wibratory. Wielu naszych braci powróciło na pewien czas do stanu mniej oświeconego. Opanowani żądzą zemsty, zepchnęli napastników daleko na północny wschód. Spuścizną ich szaleńczego zaślepienia stała się wielka pustynia za górami północnymi.

Przywołano następnego świadka. Miał na sobie mundur wojskowy, a jego zeznania były krótkie i zwięzłe.

- W celu zapewnienia łączności między Lemuria a nową kolonią Atlantyką przez obszary zachodnie otrzymałem do dyspozycji jeden wibrator. W wyniku odpierania powtarzających się najazdów czerwonoskórych z północy powstało wiele pustyń.

Usiadł. Alhui wzywał jeszcze wielu kolejnych świadków. Doniesienia o małych i dużych pustyniach utworzonych przez moją maszynę ciągnęły się bez końca. W miarę wydłużania się tej litanii nastrój zebranych ulegał zmianie. W końcu Alhui zwolnił ostatniego świadka i ponownie zwrócił się do mnie.

- Kis-Tanie, czy przystajesz na propozycję Rady?

- Przystaję.

- Czy zrobisz wszystko, co w twojej mocy, by skonstruować zmodyfikowaną wersję wibratora?

- Może się to okazać niemożliwe, lecz dołożę wszelkich starań.


Tu urwała się moja wizja, projekcja pamięciowa czy też inny proces psychologiczny, któremu uległem. Upłynęło parę miesięcy. Trudno stwierdzić, ile. W każdym razie znalazłem się na powrót w laboratorium w gronie współpracowników.

Nastąpił okres wytężonej pracy, aż wreszcie uznaliśmy, że cel został osiągnięty. Ponieważ przeprowadzenie otwartej próby nowej wersji maszyny mogłoby okazać się zbyt niebezpieczne, zbudowaliśmy dla potrzeb doświadczalnych specjalną komorę z kamiennych płyt wyłożonych materiałem izolacyjnym. Zachowując wszelkie środki ostrożności wprowadziliśmy maszynę do komory, w której umieściliśmy także kilka żywych okazów roślin i niewielkich zwierząt.

Włączyłem dźwignię. Zamierzaliśmy przeprowadzić jednominutową próbę działania wibracji. Katastrofa wydarzyła się zupełnie niespodziewanie, przed upływem trzydziestu sekund.

Kamienna komora runęła. Ściany nie zawaliły się jednak, lecz rozsypały w pył. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że maszyna nadal stoi, po czym porwała mnie jakaś tytaniczna siła.

I znowu to uczucie, że spadam w bezczasową, milczącą, wirującą ciemność, aż do chwili, gdy zorientowałem się, że stoję na jakimś twardym podłożu. Pojawiło się przede mną wysokie okno, przez które mogłem przyglądać się gorączkowej krzątaninie.

W dole, tuż pode mną, ciągnęły się szerokie, zatłoczone ulice. Nieco dalej widniały nabrzeża portu. Mężczyźni uwijali się przy rozładunku statków. W głębi, po błękitnej powierzchni morza sunęły, jak ogromne motyle, okręty pod purpurowymi i rdzawymi żaglami. Wpływały do macierzystego portu, ciągnąc za sobą wesołą grzywę spienionej wody. Moje spojrzenie powędrowało ku jednemu z nich, który opłynął już cypel i mijał właśnie portowe pylony.

Widziałem zamieszanie na pokładzie, spuszczanie jaskrawoczerwonych żagli z haftowanym złotą nicią symbolem Ra. Do miasta Zapetl, największego portu Atlantydy, płynęły największe bogactwa świata. Wiedziałem, że nazywam się Xtan i jestem ważną osobistością, czego oznaką było pierzaste nakrycie głowy, które trzymałem teraz w zgięciu lewego łokcia. Ciało moje zakrywała do kolan połyskliwa, wyszywana tunika; z ramion spływał wspaniały płaszcz z piór.

Za moimi plecami stało dwóch milczących strażników, którzy pilnowali drzwi prowadzących do dalszych pomieszczeń. Stali nieruchomo jak posągi z drewna i złota: żaden ruch ani żaden odgłos wojskowego rynsztunku nie zdradzał, że są ludźmi z krwi i kości. Nawet gdy drzwi otwarły się szeroko z niespodziewanym trzaskiem, zaledwie drgnęły im powieki. Bez wahania przeszedłem przez pokój i przekroczyłem próg. Drzwi zasunęły się za mną.

Jak na mój atlantydzki gust wnętrze pomieszczenia, w którym się znalazłem, miało surowy wygląd. Stały tam wprawdzie wygodne fotele i kanapy, lecz pozbawione wszelkich zbędnych ozdób. Brakowało powszechnie cenionych obrazów z piór, nieodzownych w każdym liczącym się domostwie, oświetlenie zaś, zamiast stanowić pretekst do orgii złoceń, zostało starannie ukryte. Skierowałem się w odległy róg pokoju i skłoniłem przed siedzącą w głębokim fotelu postacią.

- Wzywałeś mnie, Zacto. Oto jestem.


Zacta podniósł siwą głowę i spojrzał mi w oczy z niepokojem. Był bardzo stary, tak stary, że sam nie wiedział, ile ma lat. Nawet najstarsi nie pamiętali, żeby wyglądał inaczej, a wśród ludu uchodził za nieśmiertelnego. Mądrość, jaką ten fenomenalny starzec posiadł w czasie swego długiego żywota, wyprowadziła Atlantydę z niejednego kryzysu, aż zaczęto traktować go jak wyrocznię i półboga. Narastało przekonanie, że gdy Zacta umrze, nastąpi upadek państwa.

- Tak, Xtanie, posłałem po ciebie - odezwał się, nie odrywając wzroku od mojej twarzy. Podniósł dłoń i zaczął gładzić brodę. Trwało to tak długo, że poczułem się niepewnie. W końcu jednak przemówił.

- Podobno eksperymentujesz z wibracjami, aby wynaleźć nową broń. Czy to prawda?

- Tak, to prawda - przytaknąłem. - I odniosłem większy sukces, niż marzyłem.

Zacta powoli pokiwał głową.

- Zawsze się tego obawiałem. Ten rodzaj wibracji nie powinien zostać odkryty.

- Ale przecież sam nauczałeś...

- Uczyłem cię poszukiwać prawdy. Nauka jest pewną formą prawdy. Nie mam nic do zarzucenia twemu wynalazkowi. Żałuję tylko, że go publicznie ogłosiłeś. Istnieją formy wiedzy, których rozpowszechnianie jest nierozsądne. Ludzie bowiem jeszcze do nich nie dojrzeli. Nie potrafią zapanować nad sobą. Jak zatem mogliby zapanować nad potężną bronią? Twoją wiedzę należy utrzymać w tajemnicy. Stanowi zagrożenie, a nie błogosławieństwo.

- Ależ...

Zacta podniósł dłoń.

- Musi odejść w zapomnienie. Głęboko nad tym myślałem i wiem, że może przynieść zagładę Atlantydzie... i całemu światu.

Wezbrał we mnie gniew. Badania pochłonęły mnóstwo czasu i pieniędzy. Mój wynalazek został przyjęty entuzjastycznie przez armię. Jeśli ten zdziecinniały starzec zwróci się przeciwko mnie, cała praca pójdzie na marne. Zbyt dobrze znałem jego władzę i wpływy. W całej Atlantydzie nie było nikogo, kto mógłby mu się sprzeciwić.

Było dla mnie oczywiste, że starzec nie wie, co mówi. Czyżby nie rozumiał, że mój wynalazek oznacza ziszczenie odwiecznych marzeń, że pozwoli wreszcie zawładnąć światem?

Obserwował moje wzburzenie z rosnącym niezadowoleniem.

- Nie jesteś zresztą pionierem - zauważył chłodno. - Tę broń znano już w Lemurii.

- Nie interesuje mnie mitologia.

- Lemuria to nie mit. Istniała jako potężne imperium, potężniejsze od dzisiejszej Atlantydy. Odkryto tam pewien rodzaj wibratora i choć dostrzegano związane z nim niebezpieczeństwo, to nie rozumiano go na tyle, aby ten wynalazek całkowicie wyeliminować. Uczeni przeprowadzali eksperymenty z nowym typem. Coś się nie udało i nastąpiła nieprzewidziana dezintegracja materii. Skorupa ziemska uległa osłabieniu do tego stopnia, że przedostały się przez nią ognie wulkanów. Ziemia rozstąpiła się, cały świat zadrżał w posadach, a gdy wreszcie się uspokoił, Lemuria przestała istnieć.

- Zwyczajna legenda - odparłem. - Wyolbrzymiona wersja jakiejś lokalnej erupcji. Dzieje potężnej Lemurii to bajka, dobra dla dzieci.

Zacta wzruszył ramionami.

- Wiara lub jej brak nie wpływa na prawdę. Jak powiadam, Lemuria uległa samozagładzie. Nie chcę, by mówiono, że podobnie zginęła Atlantyda.

Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy, rzucając wzajemne wyzwanie.

- Musisz ujarzmić swą wiedzę - powtórzył. - Nie wolno budować wibratorów.

Zaśmiałem się.

- Masz przestarzałe informacje. Zbudowano już i ustawiono sześć wibratorów.

Starzec zatopił się głębiej w fotelu. Wyglądał jeszcze starzej. Jego spojrzenie wyrażało tragiczny smutek. Po chwili zapytał:

- Gdzie je ustawiono?

- Wzdłuż wybrzeża, na wschód od Azco - oznajmiłem. - Powstała linia obronna na wypadek inwazji spoza Maczug Herkulesa. Barbarzyńcy z Aegiptu i z wybrzeży burzą się. Zazdroszczą nam dostatku i wcześniej czy później przypuszczą atak. Wibratory uśmiercą załogi i wioślarzy ich okrętów, nie powodując rozlewu krwi wśród obywateli Atlantydy. Pomyśl o tym, Zacto. To broń doskonała. Czy teraz rozumiesz, czym są dla nas wibratory?

Zacta cedził słowa:

- Doprawdy, masz ograniczoną wyobraźnię. Jak długo te maszyny pozostaną bronią defensywną? Ile czasu trzeba, by zostały użyte do podboju świata, by nieść śmierć, zniszczenie i zostawiać po sobie jałowe pustynie? Moja odpowiedź brzmi: nie. Wibratory muszą zostać zniszczone.

- A ja twierdzę, że nie zostaną.


Wpatrywaliśmy się w siebie w napięciu. Wzrok Zacty był twardy i złowróżbny. Płonął młodzieńczą siłą i stanowczością. Pojąłem, że jego zdaniem los Atlantydy, a może nawet całej cywilizacji, zależy od naszej decyzji. Podzielałem to zdanie, ale z innego punktu widzenia.

Jego wątła dłoń, poznaczona siecią niebieskich żył, zaczęła powoli wędrować w bok. Byłem jednak młodszy i szybszy. Mój podręczny strzałkomiot wydał ledwo słyszalny świst i strzałkomiot Zacty zabrzęczał na podłodze. Starzec upadł na twarz z małą pierzastą strzałką w sercu...

Przez chwilę stałem bez ruchu, nie bardzo rozumiejąc, co się stało. Dopiero gdy spojrzałem na skuloną na podłodze postać, dotarła do mnie potworność mego czynu. Zabiłem najpotężniejszego mędrca Atlantydy. Byłem jednak tylko narzędziem, które zadało śmierć: tak naprawdę walka toczyła się przecież między Zactą i wibratorem. To wibrator wybrał go sobie na pierwszą ofiarę. Zacząłem wówczas myśleć o swojej maszynie jak o rozumnym stworzeniu; walczyłem o uratowanie czegoś, co narodziło się w moim mózgu.

Pospiesznie rozejrzałem się po pokoju. Obyło się bez hałasu, który mógłby zaniepokoić czuwających za drzwiami strażników. Czy mogę zatem wyjść, podejmując ogromne ryzyko, skoro nie wiedziałem, jak Zacta odprawia zazwyczaj swych gości?

Większe szansę dawało mi raczej okno, pod warunkiem, że nie zostanę zauważony z ulicy. Zadecydowałem, że będzie to droga bezpieczniejsza niż próba przejścia obok strażników. Pospiesznie zrzuciłem i przytroczyłem do pasa sandały, po czym, myśląc z wdzięcznością, że ascetyczne upodobania Zacty nie objęły ornamentów na fasadzie domu, uchwyciłem się kamiennych zawijasów wokół okna i rozpocząłem wspinaczkę.

Na szczęście od dachu dzieliło mnie tylko jedno piętro. Bo choć wśród rzeźbień nie brakowało dogodnych punktów oparcia, nie byłem najlepiej przygotowany do tego rodzaju wyczynów. Poza tym obawiałem się zawrotu głowy. Z uczuciem ulgi podciągnąłem się w końcu ponad zwieńczenie muru. Czas naglił. Lada moment ktoś mógł wejść do komnaty Zacty i odkryć ciało.

W największym pośpiechu włożyłem sandały, szukając wzrokiem drzwi w dachu. Znalazłem je bez trudu, a ponieważ sprzyjało mi szczęście, drzwi nie były zaryglowane. Na szczycie schodów przybrałem opanowany wyraz twarzy i zacząłem schodzić pełnym godności krokiem.

W podwórzu czekał mój wóz, kołysząc się na żyroskopach. Nie zatrzymywany przez nikogo podszedłem do drzwi i sprawnie wsunąłem się za stery. Moja ręka, spoczywająca na drążku sterowniczym, drżała. Gdy rozwarły się wrota, pchnąłem maszynę naprzód.

Jak na razie, wszystko szło dobrze. Ale dokąd mam jechać? Kiedy odkryją ciało Zacty, będę miał przeciwko sobie całą ludność Atlantydy. Całą? Nie, zapewne zostanie przy mnie kilku asystentów. Wibrator był dla nich wszystkim. Oni zrozumieją, że posłuszeństwo przekreśliłoby nasz wieloletni dorobek.

Tlantec, szef asystentów, nadzorował budowę wibratorów w pobliżu Azco. Rzut oka na wskaźniki wystarczył, by ocenić, że akumulatory mam prawie naładowane. Wóz posiadał dość energii, by dowieźć mnie do Azco. Skierowałem się ku wschodniej części Zapetl i ruszyłem całą parą. Mój żyrowóz dawał z siebie wszystko.

Kilka godzin później zatrzymałem się przy wartowni na skałach w pobliżu Azco. Nad wartownią górował pylon numer jeden, podtrzymujący najpotężniejszy wibrator. Daleko na północ widziałem podobny, chociaż nieco mniejszy pylon, drugie ogniwo łańcucha obronnego naszej konstrukcji.

Nim zdążyłem wysiąść z wozu, drzwi wartowni otwarły się i stanął przede mną Tlantec ze strzałkomiotem w ręce. Wiedziałem, że wiadomość już do niego dotarła.

- Zacta nie żyje - oświadczył. - Mówią, że go zabiłeś.

Wyjaśniłem, co zaszło. Słuchał ze zdumieniem w oczach. Na wieść o zaproponowanym przez Zactę zakazie produkcji wibratorów spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

- Ale dlaczego...? Dlaczego?

Powtórzyłem słowa starca, a Tlantec ściągnął brwi.

- Chyba oszalał. Rezygnować z najpotężniejszej broni wszechczasów z powodu jakichś tam bajek!

- Tak to wyglądało - zakończyłem. - Nic nie było w stanie odwieść go od powziętego postanowienia. Jeden z nich musiał zginąć: on albo wibrator.


Zapadło milczenie. Czekałem z niepokojem na ostateczną reakcję Tlanteca. Mój los spoczywał teraz w jego rękach. Gdyby zdecydował się zastrzelić mnie na miejscu, zdobyłby sławę narodowego bohatera. Powoli opuszczał strzałkomiot, wpatrując się weń półprzytomnie. Dopiero po chwili przemówił:

- Postąpiłeś słusznie, Xtanie - orzekł. - Chociaż wolałbym, żeby znalazło się jakieś inne wyjście.

- Ja także... - zgodziłem się. - Sam jednak wiesz, jak potężną miał władzę. Nie było innego sposobu.

Weszliśmy razem do wartowni.

- I co teraz? - zapytał.

- Musimy natychmiast porozumieć się z pozostałymi pylonami. W razie konieczności wibratory same będą musiały obronić się przed zagładą. Z chwilą gdy rozejdzie się wieść, że tu jestem, bezzwłocznie przypuszczą na nas atak.

Tlantec zbladł.

- Chcesz powiedzieć, że musimy skierować je w stronę lądu...?

Wymierzyć przeciwko swoim?

- A jak inaczej można je uratować?

Odszedł, by porozumieć się z innymi pylonami, ja zaś rozglądałem się gorączkowo za czymś do zjedzenia. Nieobecność Tlanteca trwała około pół godziny. Kiedy wrócił, na jego twarzy malowała się powaga.

- Pylony numer dwa, trzy i pięć zgodziły się pozostać z nami - donosił. - Natomiast cztery i sześć są przeciwko nam. Mówią, że jeżeli Zacta potępił wibratory, to należy je zniszczyć, i że oni pozostaną posłuszni jego woli.

Myślałem gorączkowo. Jeśli pylony cztery i sześć rzeczywiście zwrócą się przeciw nam, to nadejdzie koniec.

- Kombinezony ochronne! Szybko! - rzuciłem.

Szamotałem się z kombinezonem, kiedy Tlantec podszedł już do okna. Przywołał mnie i wskazał w stronę miasta. Nawet z odległości pięciu kilometrów było widać wyraźnie, że dzieje się tam coś niezwykłego.

Z bram miasta wylewał się tłum ludzi. Widocznie załoga pylonu numer cztery lub sześć zawiadomiła miasto o miejscu mojego pobytu i lud ruszył, by pomścić Zactę. Rzuciłem się do przekaźnika i połączyłem z koszarami w Azco.

- Tu Xtan! - wrzasnąłem. - Zatrzymajcie tych ludzi albo nie odpowiadam za skutki.

Chwyciłem ogromne koło sterownicze pośrodku pokoju i zakręciłem nim. Olbrzymie ramię wibratora wysoko ponad nami obróciło się powoli w stronę miasta. Twarz Tlanteca pobladła.

- To przecież tylko tłum... nie uzbrojony - zaprotestował.

- Tłum jest w stanie zniszczyć wibrator. Trzeba ich powstrzymać. Włącz minimalną moc.

Ociągając się, spełnił polecenie. Ludzie znajdowali się na razie poza naszym zasięgiem. Przyglądaliśmy się im w napięciu. Zatrzymali się w odległości około trzech kilometrów. Idący na czele pochodu zachowywali się dziwnie: zataczali się i posuwali do przodu dziwacznymi, kanciastymi ruchami. Z tej odległości wibracje działały zbyt słabo, by zabić, lecz wystarczyły, by zaburzyć motorykę. Ciżba, nie wiedząc, co się dzieje, napierała nadal: kilku przywódców upadło i pozostało na ziemi w bezruchu.

Wówczas zamykający pochód zorientowali się nagle, co ich czeka. Zaczęli biegać tam i z powrotem miotani strachem, po czym złamali szyki i wycofali się w nieładzie. Rozległ się natarczywy dzwonek przekaźnika.

- Tu pylon numer dwa. Czyś ty oszalał, Xtan!? Co ty wyprawiasz?

- Za wszelką cenę należy ocalić wibratory.

- Zabiłeś już kilkunastu bezbronnych ludzi, Xtan - zabrzmiała pełna goryczy odpowiedź. - Nie przyłączamy się do masakry naszych rodaków.

- Jeżeli podejdą bliżej, zniszczą nas - odparłem zrozpaczony.

Usłyszałem drwiący głos.

- Czy aby na pewno nie chodzi ci tylko o własną skórę? Zamordowałeś Zactę. Pylon dwa wycofuje się. Pozostałe też tak zrobią.

Przekaźnik zamilkł. Tlantec meldował od okna.

- Wracają do miasta.

W tej samej chwili rozległ się nad nami potężny łoskot, a zaraz potem usłyszeliśmy odgłos odległego wybuchu. Spojrzeliśmy na siebie. Działa z Azco otworzyły ogień. Był tylko jeden sposób, by je uciszyć.

- Cała naprzód - rozkazałem.


Tlantec nie ruszył się z miejsca. Przyglądał mi się z dziwną uwagą.

- Zniszczymy całe Azco - zaprotestował znowu.

- Musimy uciszyć te działa - nalegałem.

- Zginą mieszkańcy miasta i okolic w promieniu wielu mil. Chyba oszalałeś! Pomyśl o skutkach, człowieku! Cały kraj obróci się w ruinę.

Wzruszyłem ramionami i podszedłem do tablicy kontrolnej. Jakie znaczenie ma życie kilku osób? W tym momencie żadna cena za uratowanie wibratora nie wydawała mi się zbyt wysoka. Lecz zanim dotknąłem dźwigni, Tlantec rzucił się na mnie.

Siła jego ataku powaliła mnie na ziemię. Nie udało mu się jednak mnie przytrzymać z powodu obcisłego stroju, jaki miałem na sobie. Wywinąłem się i przewróciłem na bok. Ale zanim zdążyłem się podnieść, znowu mnie przygniótł i walił bezskutecznie pięściami w gruby kombinezon. Rozpaczliwie sięgnąłem ręką po strzałkomiot, lecz zaraz przypomniałem sobie, że mam go pod kombinezonem. Uniosłem się, wykonałem obrót i wydostałem się spod przeciwnika.

Dyszeliśmy głośno pod ciężarem kombinezonów. Ubraną w rękawicę dłonią szukałem nieporadnie jego gardła. Kiedy je znalazłem, okazało się, że nie sposób go ścisnąć. Natychmiast zmieniłem taktykę i zacząłem szarpać zapięcie jego kombinezonu. Wibrator wycelowany w miasto wciąż pracował na minimalnych obrotach, lecz tutaj, bezpośrednio pod nim, promieniowanie powinno być dostatecznie wysokie, by go załatwić...

Tlantec przejrzał mój plan. Walczył z rosnącą zaciekłością, przerzucał mnie z boku na bok, usiłując zepchnąć z siebie, przez co moje palce raz po raz ześlizgiwały się z zapięcia. W końcu udało mi się włożyć palec w zawleczkę zamka, ale w tej samej chwili Tlantec zdobył się na ostatni wysiłek. Poderwał się i zrzucił mnie z siebie. Mój palec tkwił jednak “o nadal w kółku zamka, toteż przewracając się rozdarłem mu kombinezon. Czułem wstrząsające jego ciałem konwulsje, gdy wibrator dokonywał dzieła. Tlantec znieruchomiał.

Podniosłem się osłabiony i zdyszany. Usłyszałem kolejny huk eksplozji. Nie wiedziałem, ile strzałów oddano podczas naszej szamotaniny. Dziwiłem się, że jeszcze nie trafili. Z trudem, chwiejnym krokiem przemierzyłem pokój i pociągnąłem dźwignię do oporu. Pchnąłem ją z powrotem na miejsce dopiero po upływie minuty. Zbliżyłem się do okna.

Widok, jaki ukazał się mym oczom, wywarł nawet na mnie wstrząsające wrażenie. Jak okiem sięgnąć, rozciągało się dzieło zniszczenia. Pod wpływem wibracji zwiędła trawa, liście, krzewy, a kwiaty, które jeszcze kilka minut temu kołysały się dumnie, teraz leżały martwe.

Spojrzałem na miasto. Ono także umarło. Na ulicach leżały zwłoki. Jedyny przejaw życia stanowił dym unoszący się znad porzuconych ognisk. Na drodze pod miastem ujrzałem kłębowisko ciał mężczyzn i kobiet, którzy jeszcze przed chwilą stanowili biegnący tłum. Nikt z nich nie pobiegnie już dalej. W porcie okręty gnały przed siebie pod pełnymi żaglami, taranując się wzajemnie lub roztrzaskując o kamienne nabrzeża. Najważniejsze jednak dla mnie było to, że ucichły działa. Wibrator został uratowany.

Wróciłem do tablicy rozdzielczej i wyłączyłem go. Żadna siła rażenia nie była już konieczna. W promieniu wielu kilometrów życie przestało istnieć.

Wyszedłem ze sterowni i spojrzałem w górę na potężny wibrator. Moje prawe ramię samo uniosło się w salutującym geście.


Nie wiem dokładnie, ile czasu upłynęło, ale mniej więcej dwa lub trzy dni później zauważyłem, że coś porusza się w oddali. Patrząc przez lornetkę rozpoznałem maszerującą z głębi lądu kolumnę wojska. Nosili mundury nie znanej mi formacji. Co więcej, wyposażeni byli w nie znane mi maszyny.

Szykowali się do ataku. Spodziewałem się tego. Zniszczę ich, kiedy podejdą bliżej. Czekałem niecierpliwie, przepełniony nie tyle chęcią zabijania, ile raczej wolą potwierdzenia wyższości mego wibratora - “najpotężniejszej siły na świecie, tryumfu ludzkiego geniuszu”.

- Pokonasz ich na piętnastym kilometrze - powiedziałem na głos.

Dzieliło ich ode mnie jakieś dwadzieścia kilometrów, gdy wyczerpała się moja cierpliwość. Wyglądało na to, że wcale nie spieszą się z natarciem. Po raz kolejny położyłem dłoń na dźwigni.

- Pokaż im, kto tu jest panem! - krzyknąłem i pociągnąłem drążek do dołu.

Ledwie spojrzałem przez lornetkę, zaraz wypadła mi z rąk. Kolumna nie zatrzymała się. Wciąż kroczyli naprzód z niezmiennym uporem. Rzut oka na wskaźniki upewnił mnie, że maszyna pracuje prawidłowo. Co się dzieje?

Dopiero wtedy zrozumiałem. Nie zidentyfikowane mundury były kombinezonami ochronnymi. Widocznie dowódca jednego z sąsiednich pylonów wyjawił tajemnicę. Zastanawiałem się, jak długo kombinezony wytrzymają pełną moc rażenia wymierzonego prosto na nich z wibratora. Mnie samemu nic nie groziło, ponieważ znajdowałem się w strefie wibracji odbitej. Pozostało mi jedynie utrzymać moc maszyny i czekać.

Minęło pół godziny, a kolumna nadal posuwała się do przodu. Zacząłem tracić nadzieję. Można by pomyśleć, że wibrator przestał działać. Uśmiechnąłem się gorzko na myśl, że najdłuższy czas ekspozycji, na jaki odważyliśmy się podczas prób z najmniejszym wibratorem, nie przekroczył dwóch minut. Obawialiśmy się czegoś nieokreślonego. I oto nagle to coś się pojawiło.

W odległości około dziesięciu kilometrów powierzchnia ziemi zaczęła nagle pękać, tworząc rozchodzące się promieniście szczeliny. Ogromny okrąg rozsypał się w pył i obsunął w rozległą, płytką nieckę, która na krótko tylko pozostała płytka: jej dno wciąż rozsypywało się i zapadało. Widziałem, jak ludzie zatrzymali się na jej przeciwległym skraju, po czym zawracali w popłochu tak szybko, jak pozwalały im na to ciężkie kombinezony.

Gwałtowny wstrząs powalił mnie na ziemię. Pylon zakołysał się, jęknął, lecz nie upadł. Przeczołgałem się przez pokój i wyłączyłem wibrator, ale wiedziałem, że jest już za późno. Zacta nie mylił się. Mój wibrator był potężniejszy niż myślałem: nie tylko pozbawiał życia. Przedłużająca się ekspozycja potrafiła spowodować dezintegrację materii.

Rozległe nieckowate zagłębienie w ziemi zmieniło się teraz w przepastny szyb. Następowało przemieszczenie wewnętrznych naprężeń. Kolejny wstrząs zakołysał pokojem. Rzuciłem się do okna. Powierzchnia ziemi wybrzuszyła się i zarysowała gęstą siecią pęknięć. Boże, co ja zrobiłem? Wywołałem kataklizm, który wytrąci świat z równowagi i zniszczy całą Atlantydę!

Jeszcze potężniejszy wstrząs kazał mi przytrzymać się framugi okna. Potężny łańcuch gór na północy zaczął się rozsuwać. Głęboka rozpadlina z sykiem wypełniła się wodą, która wzbijała się w górę potworną falą. Od strony lądu wystrzelił potężny słup płomieni i osmalił niebo. Przez rozerwaną ziemię przedarły się wewnętrzne ognie...


Dawid Hixton przerwał swoją opowieść. Po chwili dodał:

- I wtedy znowu dotarł do mnie głos starego Fossdyke’a. Perorował o “broni, która zapewni nam panowanie nad światem”. Nie mogłem tego wytrzymać. Zerwałem się z miejsca i wybiegłem z sali. Przez całą drogę do pracowni towarzyszyła mi jedna myśl: muszę zniszczyć wibrator...

Kis-Tan użył go w Lemurii. I co się stało z Lemurią? Xtan użył go w Atlantydzie. I gdzie jest teraz Atlantyda? Nikt już nie powie, że Hixton zrobił to samo. Rzuciłem się na maszynę z młotem, lecz usłyszał to Alan.. Zjawił się za wcześnie. Oni wciąż go mają. Za dziesięć lat, a może nawet prędzej, moje nazwisko będzie wyklęte przez wszystkich... Przez wszystkich, którzy przeżyją.

Diana dotknęła jego dłoni.

- Wcale go nie mają, kochanie. Zostały tylko fragmenty urządzenia. Zniszczyłeś jakiś istotny element... Nie wiem dokładnie co i oni też nie wiedzą. Nie potrafią go uruchomić.

Dawid obrzucił ją nieprzytomnym spojrzeniem.

- Jak to nie potrafią?

- Są bezradni. Żaden z twoich asystentów nie posiada dostatecznej wiedzy, by im pomóc.

Twarz Dawida pojaśniała i wykrzywiła się w uśmiechu. Po policzkach ciekły mu łzy. Śmiał się coraz głośniej, jak szaleniec. Przerażona, próbowała go uciszyć, ale śmiech i łkanie nie ustawały. Przez trawnik spieszyło ku nim dwóch pielęgniarzy. Jeden zajął się uspokajaniem Dawida, drugi odprowadził Dianę na stronę.

- Widzi pani, za bardzo się wzburzył - rzucił oskarżycielskim tonem.

- On wcale nie jest obłąkany - wyjaśniła Diana. - To nie jest żaden obłęd.

Pielęgniarz wsłuchiwał się przez chwilę w histeryczny śmiech pacjenta. Pokiwał głową.

- Zależy co nazwiemy obłędem - stwierdził. z jednego toru na drugi. Wówczas znikło wrażenie, że jestem przedmiotem jakiejś walki. Przemieszczałam się teraz coraz szybciej, opadając niczym wędrujący meteoryt, który dostał się w końcu w pułapkę...


OBACZ DROGI JEJ...



Nie było nic poza mną. Zawieszona w bezczasowej, bezwładnej próżni, ani jasnej, ani ciemnej, miałam poczucie całości, lecz nie kształtu; świadomość bez zmysłów, rozum bez pamięci. Zastanawiałam się, czy ta... ta nicość to moja dusza. Wydawało mi się, że zastanawiam się nad tym od zawsze i że tak będzie po wsze czasy...

A jednak bezczasowość ustąpiła. Uświadomiłam sobie też istnienie jakiejś siły: że ulegam przemieszczeniu i że ustąpiło w związku z tym poczucie bezwymiarowości. Nic nie wskazywało na to, że się poruszam. Wiedziałam jedynie, że poddaję się przyciąganiu. Byłam szczęśliwa wiedząc, że jest coś lub ktoś, do kogo chciałam się zbliżyć. Nie pragnęłam niczego, tylko obrócić się jak igła kompasu i zapaść w próżnię...

Czekało mnie wszakże rozczarowanie. Żadne miękkie, płynne opadanie nie nastąpiło. Znalazłam się natomiast we władaniu innych sił. Coś ciągnęło mnie najpierw w jedną, potem zaś w przeciwną stronę. Nie miałam pojęcia, skąd o tym wiem. Nie istniał żaden zewnętrzny, stały punkt odniesienia czy orientacji. Mimo to czułam, że coś szarpie mną to w jedną, to w drugą stronę, jakby wbrew oporowi jakiegoś wewnętrznego żyroskopu. Zupełnie jakby najpierw oddziaływała na mnie przez chwilę jedna siła, potem słabła i traciła mnie na rzecz drugiej. Wtedy wydawało mi się, że osuwam się ku jakiemuś nieznanemu punktowi, żeby zatrzymać się tam i poddać zmianie kierunku. Unosiłam się w ten sposób tam i z powrotem ze stale wzrastającym poczuciem świadomości. Przyszło mi do głowy, że walczą o mnie dwie rywalizujące siły: dobro i zło lub życie i śmierć...

Przyciąganie w dwóch przeciwnych kierunkach przebiegało coraz bardziej zdecydowanie, aż wreszcie zostałam niemal wyszarpnięta


- Wszystko w porządku - usłyszałam głos. - Powrót nieco opóźniony z nie wyjaśnionych powodów. Trzeba to odnotować w karcie. Który to raz? Aha, dopiero czwarty. Tak, naturalnie, proszę zapisać. Odzyskuje przytomność.

Był to głos kobiety. Mówiła z nie znanym mi akcentem. Powierzchnia, na której leżałam, drżała. Otworzyłam oczy, ujrzałam poruszający się nade mną sufit i zaraz je zamknęłam. Odezwał się inny głos, z taką samą obcą intonacją.

- Proszę to wypić.

Jakaś ręka uniosła mi głowę. Przystawiono mi do ust filiżankę. Wypiłam miksturę i opuściłam głowę na poduszkę, znowu zamykając oczy. Zapadłam w krótką drzemkę, a po przebudzeniu poczułam się znacznie silniejsza. Przez pewien czas leżałam wpatrując się w sufit i na pół przytomnie zastanawiałam się, gdzie jestem. Nie przypominałam sobie żadnego różowokremowego sufitu. I wtedy doznałam nagle wstrząsu, jak pod wpływem silnego uderzenia. Z przerażeniem bowiem zorientowałam się, że nie tylko różowy sufit, lecz również wszystko inne było mi obce. Tam, gdzie powinny odezwać się jakieś wspomnienia, ziała teraz przepastna pustka. Nie miałam pojęcia, jak się nazywam i gdzie jestem: nie pamiętałam nic, co mogłoby wyjaśnić, w jaki sposób lub dlaczego znalazłam się w tym miejscu... Powodowana paniką chciałam usiąść, lecz jakaś ręka pchnęła mnie z powrotem na łóżko i ponownie przytknęła filiżankę do warg.

- Teraz trzeba odpocząć - uspokoił mnie ten sam kobiecy głos.

Chciałam o coś zapytać, ale zawładnęło mną straszne znużenie i wydało mi się to nagle niewarte zachodu. Przestałam się bać. Zapadłam w letarg. Teraz usiłowałam się domyślić, co mi się stało. Może miałam wypadek? Może są to skutki gwałtownego szoku? Nie wiadomo. Na razie nie ma się czym przejmować. Jestem w dobrych rękach, ktoś się mną zajmuje. Senność zagłuszyła wszystkie pytania.

Zdaje się, że spałam. Kilka minut, a może godzinę. Gdy znowu otworzyłam oczy, byłam spokojniejsza, bardziej zdziwiona niż prze - straszona. Leżałam tak przez pewien czas bez ruchu. Panowałam teraz nad sobą na tyle, by pocieszać się myślą, że jeżeli miałam wypadek, to przynajmniej nic mnie nie boli.

Wkrótce poczułam przypływ sił, a wraz z nimi ciekawość. Gdzie jestem? Odwróciłam głowę na poduszce, żeby rozejrzeć się wokół.

Tuż obok stało urządzenie na kółkach, coś pośredniego między łóżkiem a stołem. Leżała na nim, śpiąc z otwartymi ustami, największa kobieta, jaką kiedykolwiek widziałam. Przyszło mi do głowy, że to jakaś specjalna klatka podtrzymująca kołdrę nadaje jej monumentalny wygląd, lecz oddech kobiety świadczył, że tak nie jest. Przeniosłam wzrok dalej i zauważyłam dwa następne łóżka, na których spoczywały równie olbrzymie kobiety.

Przyglądając się uważniej leżącej najbliżej, stwierdziłam ze zdziwieniem, że jest całkiem młoda. Miała nie więcej niż dwadzieścia dwa, trzy lata. Jej twarz była może nieco nalana, ale z pewnością nie otyła. W gruncie rzeczy wyglądała bardzo ładnie z młodzieńczymi rumieńcami na policzkach okolonych krótko przyciętymi, złotymi lokami. Ciekawe, co za schorzenie hormonalne spowodowało to zniekształcenie u osoby w tak młodym wieku?

Minęło mniej więcej dziesięć minut, gdy usłyszałam odgłos zbliżających się energicznych kroków. Ktoś zapytał:

- Jak się czujesz?

Odwróciłam głowę i moje oczy napotkały niemal na tej samej wysokości czyjąś twarz. Sądziłam, że należy do dziecka, ale jej rysy, zwieńczone białym czepkiem, nie mogły liczyć sobie mniej niż trzydzieści lat. Nie czekając na odpowiedź, kobieta wsunęła rękę pod kołdrę, żeby zmierzyć mi puls. Widocznie był prawidłowy, bo pokiwała głową z zadowoleniem.

- Teraz już wszystko będzie dobrze, Matko - zapewniła.

Patrzyłam na nią tępym wzrokiem.

- Samochód zajechał pod same drzwi. Czy dasz radę przejść sama ten kawałek? - dopytywała się.

- Jaki samochód? - spytałam zaskoczona.

- Ten, który odwiezie cię do domu - wyjaśniła z zawodową cierpliwością. - No, zbieramy się. - I ściągnęła ze mnie kołdrę.

Podniosłam się i spojrzałam na siebie. Widok, jaki ujrzałam, wprawił mnie w osłupienie. Podniosłam rękę. Wyglądała jak pulchny biały wałek tapicerski z idiotycznie małą dłonią na końcu. Usłyszałam jeszcze stłumiony okrzyk i zemdlałam...

Gdy ponownie otworzyłam oczy, stała nade mną kobieta - normalnego wzrostu - w białym fartuchu, ze stetoskopem. Kobieta w czepku, o której wcześniej myślałam, że jest dzieckiem, sięgała jej nieco powyżej łokcia.

- Nie rozumiem, pani doktor - mówiła. - Ni stąd, ni zowąd zaczęła krzyczeć i zemdlała.

- Co to znaczy? Co się ze mną stało? Wiem, że tak nie wyglądam... Nie, nie - powtarzałam w kółko, słysząc swój własny płaczliwy głos.

Lekarka nadal przyglądała mi się ze zdziwieniem.

- O co jej chodzi? - zapytała.

- Nie mam pojęcia, pani doktor - odparła ta mała. - To stało się tak nagle, jakby doznała wstrząsu... Ale zupełnie nie widzę powodu.

- No cóż, została zakwalifikowana i wypisana. Zresztą nie może tu zostać, bo ten pokój jest nam potrzebny - oświadczyła lekarka. - Dam jej coś na uspokojenie.

- Ale co się stało? Kim jestem? To jakaś okropna pomyłka. Przecież ja tak nie wyglądam. P-proszę, bardzo proszę, mi p-powiedzieć... - zaczęłam błagalnie, lecz zaraz zgubiłam wątek, jąkając się i plącząc.

Lekarka starała się mnie pocieszyć. Delikatnie położyła dłoń na moim ramieniu.

- Wszystko w porządku, Matko. Nie ma powodu do obaw. Proszę się tak nie przejmować. Niedługo zawieziemy cię do domu.

Pojawiła się druga asystentka w białym czepku, nie wyższa od pierwszej. Wkroczyła szybko do pokoju ze strzykawką, którą podała lekarce.

- Nie! - zaprotestowałam. - Chcę wiedzieć, gdzie jestem. Kim jestem? Kim wy jesteście? Co się ze mną stało? - chciałam wytrącić jej strzykawkę z ręki, ale asystentki rzuciły się na moje ramię. Lekarka wbiła igłę.

To był rzeczywiście środek uspokajający. Nie wywołał snu, lecz apatię. Dziwne uczucie: wydawało mi się, że unoszę się kilka metrów nad swoim ciałem i obserwuję je z nienaturalnym spokojem. Byłam w stanie lub czułam, że jestem w stanie ocenić wszystko z właściwą, rozumną jasnością...

Widocznie cierpiałam na amnezję. Jakiś wstrząs sprawił, że “straciłam pamięć”, jak to się mówi. Zanikowi uległ tylko niewielki fragment pamięci, jedynie ta część, która dotyczy mojej osoby: kim i czym jestem, gdzie mieszkam. Natomiast cały mechanizm sterujący codziennym zachowaniem zdawał się nietknięty. Nie zapomniałam, jak się mówi i myśli, posiadałam umysł dostatecznie sprawny.

Z drugiej jednak strony gnębiło mnie przeświadczenie, że wszystko wokół przedstawia się na opak. Wiedziałam, że nigdy przedtem tu nie byłam. Wiedziałam, że jest coś dziwnego w wyglądzie dwóch małych pielęgniarek. Przede wszystkim zaś wiedziałam z absolutną pewnością, że to ogromne ciało spoczywające na łóżku nie należy do mnie. Nie mogłam sobie przypomnieć twarzy, którą powinnam zobaczyć w lustrze, nie wiedziałam nawet, czy ma być ciemna czy jasna, stara czy młoda, lecz nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że nigdy nie wieńczyła takich obfitych kształtów.

W dodatku te pozostałe ogromne kobiety. Było oczywiście niemożliwe, byśmy wszystkie uległy jakimś zaburzeniom hormonalnym, bowiem nie byłoby wówczas mowy o wysyłaniu mnie “do domu”, cokolwiek miało to znaczyć...

Analizowałam swoje położenie w sposób całkiem trzeźwy i rozsądny - zapewne dzięki środkowi uspokajającemu - chociaż bez większego powodzenia, aż nagle sufit nade mną zaczął się przesuwać i pojęłam, że gdzieś mnie wiozą. Drzwi w końcu sali otwarły się i poczułam, że łóżko przechyla się nieznacznie pode mną przy zjeździe z rampy.

U stóp pochylni czekał samochód przypominający karetkę pogotowia. Różowa karoseria była wypolerowana do połysku. Z zainteresowaniem stwierdziłam, że biorę udział w pewnych czynnościach rutynowych. Drużyna złożona z ośmiu małych sanitariuszek przeniosła mnie z łóżka na resorowaną leżankę w taki sposób, jakby wykonywały ćwiczenia z musztry. Dwie z nich pozostały nieco dłużej, aby poprawić pościel i podłożyć mi pod głowę drugą poduszkę, po czym wysiadły, zamknęły drzwi i samochód ruszył.

I właśnie od tej chwili - być może także z powodu środka uspokajającego - zaczęło we mnie narastać poczucie równowagi i przekonanie, że panuję nad sytuacją. Niewykluczone, że tak jak podejrzewałam, wydarzył się jakiś wypadek, a główną przyczyną mojego przerażenia jest błędne założenie, że znajduję się o jeden etap dalej niż w rzeczywistości. Założyłam bowiem, że odzyskałam przytomność w tych dziwacznych okolicznościach, podczas gdy faktycznie wcale jej nie odzyskałam. Muszę zatem znajdować się nadal w stanie zawieszenia, bardzo zbliżonym do wstrząsu, a wszystko to jest snem lub przywidzeniem. Wkrótce przebudzę się w warunkach co najmniej sensownych, jeżeli nie całkiem znajomych.

Ciekawe jednak, dlaczego ta pocieszająca i uspokajająca myśl nie przyszła mi do głowy wcześniej. Doszłam do wniosku, że właśnie to niepokojące poczucie drobiazgowo dostrzeganej rzeczywistości wywołało we mnie histerię. Co za głupota, żeby nabrać się na Guliwera w krainie nieco przerośniętych Liliputów. Wprawdzie nie należy się zbytnio dziwić, skoro brakowało mi w tych snach sprecyzowanego poczucia tożsamości. Należało teraz poddać analizie to, co widziałam. Niewątpliwie roi się tam od symbolicznych treści, których wyjaśnienie w stosownym czasie może okazać się niezwykle interesujące.

Ta konstatacja zupełnie zmieniła moje nastawienie, toteż zaczęłam rozglądać się dokoła z uwagą. Przede wszystkim zaskoczyła mnie mnogość bardzo wyraźnych szczegółów otoczenia. Nie miało to nic wspólnego z właściwą snom wyrazistością pierwszego planu wobec mglistego czy nawet nieprawdopodobnego tła. Wszystko działo się z bardzo przekonywającą, trójwymiarową namacalnością. Również moje własne odczucia zdawały się całkowicie uzasadnione. Na przykład ten boleśnie autentyczny zastrzyk. Złudzenie realności tak mnie zafascynowało, że postanowiłam starannie rejestrować każdy detal.

Wnętrze furgonetki czy karetki, czy jakkolwiek to nazwać, utrzymane było, podobnie jak karoseria, w tonie perłoworóżowym, z wyjątkiem sufitu: szaroniebieskiego w srebrne gwiazdki. Na ściance przedniej wisiało kilka szafek z chromowanymi uchwytami. Moja leżanka, czy też nosze, stała pod ścianą po lewej stronie. Pod przeciwległą ścianą znajdowały się dwa raczej niewielkie siedzenia obite lekko lśniącą tkaniną w kolorze dobranym do wnętrza. Dwa podłużne okna wypełniały resztę ściany po obu stronach. W obydwu wisiały firanki z delikatnej siatki, rozsunięte teraz i podwiązane różowymi, splecionymi w warkocz pętlami. Powyżej widniały zwinięte rolety. Wystarczyło odwrócić głowę na poduszce, by oglądać mijane krajobrazy. Niezbyt dokładnie, gdyż zawieszenie samochodu czy też może nawierzchnia drogi pozostawiały wiele do życzenia. W każdym razie byłam zadowolona, że moja leżanka ma niezależne i miękkie sprężyny.

Widok na zewnątrz nie był zbyt urozmaicony, z wyjątkiem barw. Wzdłuż drogi ciągnęły się budynki, które oddzielał pas starannie przystrzyżonych trawników szerokości mniej więcej dwudziestu metrów. Wszystkie domy miały trzy piętra i około pięćdziesięciu metrów długości. Kryte dachówką nieco spłaszczone dachy mogły świadczyć o wpływach włoskich. Budynki zdawały się identyczne, różniły się tylko kolorem elewacji, kontrastującymi z nim ramami okien i drzwi oraz starannie dobranymi zasłonami, jednakowymi w całym domu. W oknach nie dostrzegałam nikogo i wyglądało na to, że nie ma tam nikogo, oprócz pojawiających się tu i ówdzie kobiet w drelichach, które kosiły trawnik lub pielęgnowały kwietnik.

Nieco dalej, około stu metrów od drogi, wznosiły się większe i wyższe budynki o wyglądzie bardziej użytkowym. Niektóre z nich miały wysokie fabryczne kominy. Mogły to być fabryki, chociaż z powodu odległości i usytuowania wyłącznie w przerwach pierwszego rzędu domów nie miałam co do tego pewności.

Droga była kręta. Najdłuższy prosty odcinek ciągnął się najwyżej sto metrów. Być może budowano ją według jakiegoś wzoru, a nie w określonym kierunku. Ruch panował na niej niewielki i ograniczał się głównie do ciężarówek, dużych i małych, ale przeważnie dużych. Pomalowane były jednakowo, z kombinacją pięciu cyfr i liter identyfikacyjnych na bokach, poza tym niczym się nie wyróżniały.

Monotonna podróż z umiarkowaną prędkością trwała około dwudziestu minut, aż dotarłyśmy do miejsca, gdzie prowadzono roboty drogowe. Samochód zwolnił, robotnicy usunęli się na jedną stronę. Kiedy jechał wolno po zrytej nawierzchni, miałam okazję przyjrzeć się robotnikom. Były to wyłącznie kobiety i dziewczęta w spodniach przypominających dżinsy, w podkoszulkach bez rękawów i butach roboczych. Wszystkie miały włosy krótko obcięte, kilka nosiło czapki. Były wysokie, szerokie w ramionach, ogorzałe i silne. Miały męskie bicepsy i trzymały trzonki oskardów i łopat w twardych, mocnych dłoniach pracowników fizycznych.

Patrzyły z niepokojem, jak samochód wtacza się na nierówny odcinek drogi. Kiedy się z nimi zrównał, zaczęły się przepychać i zaglądać do środka, żeby mnie zobaczyć.

Uśmiechały się szeroko, odsłaniając zdrowe białe zęby. Wszystkie miały opalone twarze. Podnosiły prawą rękę, dając mi jakieś znaki. Ich życzliwość była tak oczywista, że odpowiedziałam uśmiechem. Szły obok nas, dotrzymując kroku wolno jadącemu samochodowi, i patrzyły na mnie wyczekująco. Ich uśmiech ustępował miejsca zdziwieniu. Mówiły coś, lecz nie słyszałam słów. Rozczarowanie malujące się na ich twarzach świadczyło o tym, że powinnam zareagować czymś więcej niż uśmiechem. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to podnieść prawą rękę i powtórzyć ich gest. Osiągnęłam sukces połowiczny: twarze pojaśniały, lecz zdziwienie pozostało. Samochód wtoczył się na równą nawierzchnię i przyspieszył, pozostawiając je w tyle. Niewątpliwie kolejne symbole - z marzeń sennych, to jasne - ale z pewnością nie te typowe, nie podręcznikowe. Co, u licha, może symbolizować w mojej świadomości grupa przyjaźnie nastawionych Amazonek, wyposażonych w oskardy i łopaty zamiast łuków? Chyba jakieś niepowodzenie. Tłumione dążenie do dominacji? Rozumując w ten sposób, nie zaszłam daleko. Tymczasem minęliśmy ostatni budynek i wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń.

Już wcześniej zorientowałam się po kwietnikach, że jest wiosna. Teraz widziałam świeże pastwiska i schludne pola uprawne, które już zaczynały się zielenić. Nad wypielęgnowanymi żywopłotami unosiła się lekka, zielonkawa mgiełka, a na niektórych drzewach, w starannie prowadzonych zagajnikach, pojawiły się pojedyncze listki. Słońce obejmowało promienną życzliwością cały ten pieczołowicie skomponowany krajobraz; jedynie pasące się gdzieniegdzie krowy wprowadzały pewien element artystycznego nieładu. Zabudowania gospodarcze stanowiły integralną część harmonijnego porządku: puste kwadraty zadbanych domków, z jednej strony - niewielki warzywnik, z drugiej - sad, a z trzeciej - podwórze. Przypominało to krainę lalek, lecz bardziej uporządkowaną i zracjonalizowaną. Nie dostrzegłam żadnych samotnych chat, przypadkowo usytuowanych komórek czy doklejonych do domów przybudówek. Jakie wnioski wynikają z tej wizji niemal chorobliwego zamiłowania do porządku? Że jestem osobą bardziej niezdecydowaną niż sądziłam, osobą, która podświadomie tęskni do prostoty i poczucia bezpieczeństwa. No, no...

Otwarta ciężarówka, która jechała chyba przed nami, skręciła w drogę wysadzaną wypielęgnowanym żywopłotem w kierunku jednej z farm. W ciężarówce znajdowało się kilka młodych kobiet, wyposażonych w jakieś narzędzia: znowu Amazonki. Jedna z nich odwróciła głowę i skierowała na nas uwagę pozostałych. Podniosły ręce w tym samym geście co poprzednie i pomachały nam radośnie. Odwzajemniłam pozdrowienie. Pomyślałam, że to dziwne: Amazonki, symbol dominacji, oraz krajobraz symbolizujący bierne poczucie bezpieczeństwa. Te dwa elementy nie bardzo do siebie pasowały.

Sunęliśmy dalej, z niezbyt ambitną prędkością, około trzydziestu na godzinę, mniej więcej od czterdziestu pięciu minut przez niemal jednakową okolicę. Teren wznosił się i opadał łagodnie, przypuszczalnie aż do linii niewysokich, niebieskawych wzgórz, wiele kilometrów przed nami. Mijaliśmy schludne zabudowania rozmieszczone z regularnością kamieni milowych, choć dwa razy gęściej. Od czasu do czasu spotykaliśmy pracujące na polach brygady, rzadziej pojedyncze osoby krzątające się na farmie czy podorywujące ciągnikiem pola. Wszystkie znajdowały się za daleko, by zauważyć jakieś szczegóły. Niebawem miała jednak nastąpić zmiana.

Po lewej stronie pojawiły się szeregi drzew, biegnące pod kątem prostym do drogi na odcinku blisko dwóch kilometrów. Początkowo myślałam, że to las, ale wkrótce zauważyłam, że drzewa rosną w jednakowych odstępach, a ich korony są przystrzyżone w taki sposób, że sprawiają wrażenie wysokiego płotu.

Szpaler urywał się kilka metrów od drogi, po czym zakręcał. Jechaliśmy wzdłuż niego prawie kilometr, aż samochód zwolnił, skręcił w lewo i zatrzymał się przed wysoką bramą. Odezwał się klakson.

Różowa farba na bogato zdobionej bramie kryła prawdopodobnie kute żelazo. Dostrzegłam nad nią obfite stiuki pomalowane na ten sam kolor. Zastanawiająca wydawała mi się dominacja różu, który uważam za kolor ckliwy. Czyżby chodziło o barwę ciała? Symbol namiętnego pragnienia ciała, które niedostatecznie zaspokajam? Na pewno nie. Nie różowy. Zdecydowanie ognistoczerwony... Nie znam chyba nikogo, kto potrafiłby przejawiać żarliwość na różowo...

Kiedy czekaliśmy na otwarcie bramy, z przerażającą jasnością zdałam sobie sprawę, że coś jest nie w porządku ze stojącym obok budynkiem. Parterowy różowy dom przylegał do bramy od lewej. Miał bladoniebieskie drzwi i okna, w których wisiały białe firanki. Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich kobieta w średnim wieku, ubrana w białą bluzkę i białe spodnie. Miała odkrytą głowę i kilka siwych pasemek w krótkich, ciemnych włosach. Na mój widok podniosła rękę w tym samym geście co Amazonki, chociaż nieco niedbale, po czym podeszła do bramy, by ją otworzyć. Dopiero wtedy dostrzegłam jej niski wzrost - mierzyła nie więcej niż metr dwadzieścia. W ten sposób wyjaśniło się moje dziwne wrażenie na widok budynku: został wzniesiony wyłącznie na jej miarę...

Samochód ruszył, a ja wpatrywałam się w nią uporczywie. O co chodzi? W mitologii roi się od gnomów i ludzików, które nawiedzają marzenia senne i mają zapewne jakiś ogólnie przyjęty symboliczny sens, tylko nie mogłam sobie przypomnieć jaki. Tłumiona płodność? Czy może być coś bardziej subtelnego? Odłożyłam te rozważania na później i ponownie skupiłam uwagę na otoczeniu.

Ruszyliśmy z wolna pewnego rodzaju podjazdem. Okolica przypominała coś pomiędzy miejskim parkiem a osiedlem mieszkaniowym. Szerokie kobierce nieskalanej aksamitnej zieleni, gdzieniegdzie poprzetykane kwietnikami, delikatnymi kępami srebrnych brzóz i większymi, pojedynczymi drzewami. Wśród zieleni stały różowe trzypiętrowe domy, pozornie porozrzucane bez żadnego planu.

Grupa kobiet podobnych do Amazonek, w podkoszulkach i spodniach koloru wyblakłej, rudawej czerwieni zajęta była urządzaniem rabaty w pobliżu podjazdu. Musieliśmy przystanąć, żeby przepchnęły na trawnik tarasujący drogę ręczny wózek załadowany tulipanami. Kiedy je mijaliśmy, przekazały mi pozdrowienie i przyjazne uśmiechy.

Chwilę później odniosłam wrażenie, że coś złego dzieje się z moimi oczami. Za jednym z domów pojawił się bowiem następny, tym razem biały, a nie różowy, choć identyczny, z tym że pomniejszony o co najmniej jedną trzecią...

Zamrugałam powiekami i przyjrzałam się jeszcze uważniej, ale budynek wcale się nie powiększał.

Nieco dalej groteskowo ogromna kobieta spowita w różowe szaty ciężkim krokiem szła wolno przez trawnik. Towarzyszące jej trzy małe kobiety w białych ubiorach wyglądały jak dzieci lub ożywione lalki: nieodparcie przywodziły na myśl holowniki kręcące się wokół liniowca.

Poczułam, że się gubię: nagromadzenie i kombinacje symboli znacznie przerastały moje możliwości.

Samochód skręcił w prawo i po chwili zatrzymaliśmy się przy schodach prowadzących do jednego z różowych domków. Był normalnych rozmiarów, choć nie pozbawiony pewnej niezwykłości, ponieważ schody dzieliła balustrada: stopnie po lewej stronie były zwyczajne, natomiast po prawej niższe i liczniejsze.

Trzy sygnały klaksonu zaanonsowały nasz przyjazd. Po upływie nie więcej niż dziesięciu sekund w drzwiach pojawiło się kilka małych kobiet. Zbiegły po stopniach z prawej strony balustrady. Trzasnęły drzwiczki. Kobieta, która prowadziła samochód, wyszła im naprzeciw. Kiedy znalazła się w zasięgu mojego wzroku, zobaczyłam, że też należy do tych małych, chociaż nie nosiła białego stroju, lecz lśniącą różową liberię, idealnie dopasowaną kolorem do samochodu.

Zanim zbliżyły się, by otworzyć drzwi, które znajdowały się za mną, wymieniły kilka uwag, po czym usłyszałam radosny głosik:

- Witaj, Matko Orchis. Witamy w domu.

Leżanka, czy nosze, przesunęła się do przodu na rolkach, a następnie sanitariuszki wspólnymi siłami postawiły ją na trawie. Pochyliła się nade mną młoda kobieta w różowej bluzce, z plakietką na lewej piersi, przedstawiającą krzyż. W jej głosie zabrzmiała troska.

- Czy możesz chodzić, Matko?

Nie była to chwila sprzyjająca dociekaniom na temat formy pytania. Mogło być zaadresowane wyłącznie do mnie.

- Chodzić? - powtórzyłam. - Oczywiście, że mogę. - Usiadłam z pomocą czterech par rąk.

Oczywiście okazało się zbyt optymistycznym stwierdzeniem. Mimo troskliwej pomocy, jakiej mi zewsząd udzielano, chodzenie wymagało wysiłku, który przyprawił mnie o zadyszkę. Spojrzałam w dół, na monstrualne ciało falujące pod moimi różowymi szatami. Poczułam przyprawiający o mdłości przypływ wstrętu. Cokolwiek kryło się pod tą dziwaczną masą symboliki, może okazać się niesmacznym objawieniem. Spróbowałam zrobić krok. Trudno, doprawdy, nazwać “chodzeniem” sposób, w jaki posuwałam się do przodu. Odczułam to jak powolne przetaczanie się ociężałej fali, zresztą musiało to tak właśnie wyglądać. Kobiety, które sięgały mi nieco powyżej pasa, dreptały wokół mnie niczym stado strwożonych kur. Postanowiłam iść dalej: sunęłam więc falistym ruchem, najpierw kilka metrów po żwirze, potem zaś z uporem szłam ociężale lewą stroną schodów.

Gdy dotarłam do szczytu, wszystkich ogarnęło uczucie ulgi i tryumfu. Zatrzymałyśmy się na moment, bym mogła złapać oddech, po czym weszłyśmy do budynku. Ujrzałam korytarz i troje, może czworo zamkniętych drzwi po obu stronach. Korytarz rozchodził się w głębi. Skręciłyśmy w lewo i tam, na końcu, po raz pierwszy od czasu, gdy uległam temu przywidzeniu, stanęłam twarzą w twarz z lustrem.

Musiałam zebrać wszystkie siły, by nie wpaść w panikę na widok tego, co zobaczyłam. Przez kilka sekund walczyłam z dławiącą mnie histerią. Patrzyłam na koszmarną parodię: słoniowata kobieca postać, wyolbrzymiona różowymi szatami. Na szczęście zakrywały wszystko oprócz głowy i dłoni. Ich widok wywoływał wstrząs innego rodzaju, ponieważ dłonie, gładkie, pulchne i całkiem nieproporcjonalne, wyglądały przyjemnie, głowa zaś i twarz młodo i dziewczęco.

Dziewczyna również była ładna, mogła mieć najwyżej dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Krótko przycięte, kręcone, jasne włosy o rudawym odcieniu otaczały różowokremową twarz o delikatnych i naturalnie czerwonych ustach. Patrzyła na mnie i na wszystkie nerwowo skupione wokół mnie małe kobietki niebieskozielonymi oczami spod lekko łukowatych brwi. Subtelne rysy jak z Fragonurda, osadzone na tak potwornym cielsku. Równie niedorzecznie wyglądałby kwiat frezji wyrastający z rzepy.

Poruszyłam wargami, jej wargi zrobiły to samo; zgięłam rękę, ona też. Kiedy jednak opanowałam w końcu wzbierającą we mnie histerię, dziewczyna przestała być moim odbiciem. Wcale nie była do mnie podobna, musiała więc być jakąś nieznajomą. Przyglądałam się jej ze zdziwieniem. Strach i odraza ustąpiły miejsca smutkowi i współczuciu. Było mi jej tak żal, że chciało mi się płakać. Rozpłakałam się. Jak przez mgłę dostrzegłam łzy wzbierające w jej oczach.

Jedna ze stojących obok kobiet chwyciła moją dłoń.

- Droga, kochana Matko Orchis, co się stało? - spytała z troską w głosie.

Nie mogłam powiedzieć, bo sama nie bardzo wiedziałam. Kobieta w lustrze potrząsnęła głową i łzy potoczyły się po jej policzkach. Poczułam, że gładzą mnie drobne dłonie. Ciche, kojące głosy zachęcały, bym szła dalej. Otwarto kolejne drzwi i z wielkimi ceremoniami wprowadzono mnie do pokoju.

Znalazłyśmy się w pomieszczeniu, które przypominało skrzyżowanie buduaru z pokojem szpitalnym. Charakter buduaru nadawała mu przewaga koloru różowego: różowy dywan, pościel, poduszki, abażury i przejrzyste firanki. Motyw szpitalny stanowiło sześć tapczanów czy leżanek, z których jedna była wolna.

Pokój był dostatecznie duży, by pomieścić pod ścianami po trzy leżanki z komódką, krzesłem i stolikiem, nie sprawiając wrażenia ciasnoty. Pozostała na środku przestrzeń mieściła bez trudu kilka rozłożystych foteli i stół, na którym znajdowała się artystyczna kompozycja z kwiatów. Unosił się tam przyjemny zapach i przyciszone, nastrojowe dźwięki kwartetu smyczkowego. Na pięciu posłaniach spoczywały znane mi już obfite kształty. Dwie kobiety wyprzedziły towarzyszącą mi grupę, by zsunąć różową atłasową kapę z szóstego łóżka.

Głowy na wszystkich pięciu łóżkach zwróciły się w moją stronę. Trzy uśmiechały się na powitanie, dwie przybrały mniej serdeczny wyraz.

- Witaj, Orchis - odezwała się przyjaźnie jedna z uśmiechniętych, po czym dodała zatroskanym tonem: - Co się stało, kochanie? Czy spotkało cię coś nieprzyjemnego?

Przyjrzałam się jej dokładniej. Miała twarz serdeczną, pulchną i miłą, otoczoną jasnobrązową chmurą włosów rozsypanych na poduszce. Wyglądała na dwadzieścia trzy, cztery lata, chociaż reszta jej postaci wznosiła się na posłaniu niczym ogromne wzgórze z różowego atłasu. Nie zdobyłam się na żadną odpowiedź, ale zrobiłam wszystko, by przechodząc obok niej odwzajemnić uśmiech.

Moja asysta falowała przy pustym łóżku. Po wielu przygotowaniach i skomplikowanych manewrach liczne dłonie pomogły mi wspiąć się na posłanie i podłożyły mi poduszkę pod głowę.

Wędrówka z samochodu kosztowała mnie sporo sił, odpoczywałam więc z uczuciem wdzięczności, podczas gdy dwie małe kobietki podciągały i układały kołdrę, a trzecia wyjęła chusteczkę i delikatnie wycierając mi policzki, mruczała pocieszająco:

- No dobrze, już dobrze. Jesteśmy w domu. Zaraz wszystko będzie dobrze. Trzeba tylko trochę odpocząć. Postaraj się zasnąć.

- Co jej się stało? O co chodzi? - dopytywano się natarczywie z jednego z sąsiednich łóżek. - Czy coś się nie udało?

Kobietka z chusteczką i krzyżem św. Andrzeja, która wydawała się odpowiedzialna za całą tę operację, gwałtownie odwróciła głowę.

- Nie ma żadnych powodów do niepokoju, Matko Hazel. Matka Orchis urodziła czwórkę ślicznych dzieci. Prawda, kochanie? - dodała, zwracając się do mnie. - Jest trochę zmęczona podróżą, to wszystko.

- Aha - stwierdziła pytająca niezbyt uprzejmie i zamilkła.

Krzątano się jeszcze jakiś czas, po czym podano mi szklankę napoju, który wyglądał jak woda, lecz posiadał nadspodziewaną moc. Przy pierwszym łyku zakrztusiłam się, ale już po chwili poczułam się znacznie lepiej. Mój orszak ukończył porządkowanie i drapowanie i oddalił się, pozostawiając mnie wygodnie opartą na poduszkach. Oczy pięciu olbrzymek śledziły mnie z zaciekawieniem.

Kłopotliwą ciszę przerwała dziewczyna, która powitała mnie przy wejściu.

- Gdzie cię wysłały na wczasy, Orchis?

- Wczasy? - powtórzyłam bezmyślnie.

Teraz wszystkie wpatrywały się we mnie zdumione.

- Nie wiem, o czym mówisz. Wciąż gapiły się głupkowato.

- Trudno to wprawdzie nazwać wczasami - zauważyła któraś, widocznie zaintrygowana. - Ostatnio, na przykład, wysłały mnie nad morze i dały mi taki mały samochodzik, żebym mogła się swobodnie poruszać. Wszyscy okazywali nam wiele życzliwości. Było nas razem sześć Matek. No więc gdzie wypoczywałaś? Nad morzem czy w górach?

Były okropnie wścibskie i czułam, że wcześniej czy później będę musiała coś powiedzieć. Chwilowo wybrałam wyjście najprostsze.

- Nie pamiętam - odparłam. - Nic nie pamiętam. Zdaje się, że zupełnie straciłam pamięć.

Ale ta odpowiedź również ich nie zadowoliła.

- No tak! - odezwała się z pewną satysfakcją ta, do której zwracano się Hazel. - Wiedziałam, że coś w tym jest. I pewno nawet nie pamiętasz, czy urodziłaś dzieci Pierwszej Klasy?

- Nie wygłupiaj się, Hazel - wtrąciła się inna. - Muszą być Pierwszej Klasy. Inaczej Orchis nie wróciłaby tutaj... Przeklasyfikowałyby ją na Matkę Klasy Drugiej i wysłały do Whitewich. - A po chwili nieco serdeczniejszym tonem zwróciła się do mnie. - Kiedy to się stało, Orchis?

- Nie... nie wiem - odpowiedziałam. - Nie pamiętam niczego, co zaszło, zanim obudziłam się dziś rano w szpitalu. Mam zupełną pustkę w głowie.

- W jakim znowu szpitalu? - rzuciła z pogardą Hazel.

- Chyba ma na myśli Ośrodek - zauważyła któraś z Matek. - Ale nie chcesz chyba powiedzieć, że nas też nie pamiętasz, Orchis?

- Nie pamiętam - przyznałam. - Przykro mi, ale wszystko, co działo się, zanim odzyskałam przytomność w szpi... w Ośrodku, jest dla mnie czarną dziurą.

- To dziwne - zauważyła Hazel niesympatycznie. - Czy one o tym wiedzą?

Na szczęście któraś z kobiet mnie wyręczyła.

- No jasne, że muszą wiedzieć. Prawdopodobnie są zdania, że pamięć nie ma nic wspólnego z rodzeniem dzieci Klasy Pierwszej, bo niby dlaczego miałaby mieć? Ale posłuchaj, Orchis...

- Może damy jej trochę odpocząć - przerwała inna. - Nie czuje się chyba najlepiej po Ośrodku, podróży i tym spacerze tutaj. Ja zresztą też nigdy się dobrze nie czuję. Nie przejmuj się nimi, droga Orchis. Prześpij się troszeczkę. Kiedy się obudzisz, wszystko na pewno wróci do normy.

Z wdzięcznością przyjęłam jej propozycję. Cała sprawa była zbyt zagadkowa, żeby ją w tej chwili rozwikływać. Poza tym byłam naprawdę zmęczona. Podziękowałam za radę i opadłam na poduszki. Jeżeli można zamykać oczy w sposób ostentacyjny, to ja tak właśnie zrobiłam. A co dziwniejsze, jeżeli w stanie przywidzenia czy sennych marzeń możliwy jest sen, to zasnęłam...

Budząc się, zanim jeszcze otworzyłam oczy, miałam nadzieję, że przywidzenie zniknie. Niestety, tak się nie stało. Jakaś ręka delikatnie potrząsnęła moim ramieniem i pierwsze, co ujrzałam, to była pochylona nade mną twarz małej przełożonej.

Odezwała się z intonacją charakterystyczną dla wszystkich pielęgniarek.

- No i proszę, Matko Orchis. Czy nie mówiłam? Czujemy się znacznie lepiej po tej miłej drzemce, prawda?

Za nią pojawiły się dwie małe sanitariuszki z tacą, którą ustawiły przede mną w wygodnej odległości. Z przerażeniem patrzyłam na jej zawartość. Była to bez wątpienia największa porcja, jaką kiedykolwiek postawiono przed jedną osobą. Zrobiło mi się niedobrze... ale po chwili poczułam pewien wewnętrzny opór, ponieważ posiłek nie wywołał sprzeciwu mojej powłoki cielesnej, która okazywała wielki apetyt i nie mogła doczekać się, kiedy zaczniemy. Podczas gdy moje wnętrze zdumiewało się z bezpiecznego dystansu, reszta ciała zdążyła pochłonąć dwie lub trzy ryby, całego kurczaka, parę plastrów wędliny, górę jarzyn, owoce ukryte pod grubą warstwą śmietany i ponad litr mleka, i to bez żadnego uczucia przesytu. Spoglądając od czasu do czasu spod oka na pozostałe Matki, zauważyłam, że podobnie rozprawiały się z zawartością podobnych tac.

Rzucały mi raz po raz zaciekawione spojrzenia, ale były zbyt zajęte, żeby podjąć przesłuchanie właśnie teraz. Rozmyślałam, jak bronić się przed ich pytaniami, i przyszło mi do głowy, że gdybym miała jakąś książkę albo pismo, mogłabym, może niezbyt uprzejmie, zagłębić się w lekturze.

Kiedy ponownie pojawiła się nasza obsługa, zapytałam tę ze znaczkiem, czy mogłaby przynieść mi coś do czytania. To proste życzenie wywołało niezwykłe skutki. Dwie asystentki wynoszące właśnie moją tacę po prostu wypuściły ją z rąk. Ta, która stała przy moim łóżku, aż otworzyła usta ze zdziwienia, zanim pozbierała myśli. Przyglądała mi się najpierw podejrzliwie, potem zaś z zatroskaniem.

- Jeszcze niezupełnie doszłaś do siebie, prawda? - zasugerowała.

- Ależ skąd - zaprotestowałam. - Czuję się świetnie.

Mimo to wyraz troski nie zniknął z jej twarzy.

- Na twoim miejscu postarałabym się pospać jeszcze trochę - poradziła.

- Aleja nie chcę. Chciałabym po prostu poczytać - upierałam się.

Nieco zakłopotana pogładziła mnie po ramieniu.

- Zdaje się, że jesteś przemęczona, Matko. Proszę się nie martwić, to na pewno wkrótce minie.

- Co w tym złego, że chcę sobie poczytać? - dopytywałam się zniecierpliwiona.

Posłała mi pełen wyższości uśmiech zawodowej pielęgniarki.

- Dobrze, dobrze, moja droga. Proszę jeszcze spróbować odpocząć. Po co, na Boga, Matka miałaby czytać?

Po tych słowach wygładziła mi kołdrę i pospiesznie wyszła z sali, porzucając mnie na pastwę zaskoczonych spojrzeń moich pięciu towarzyszek. Hazel zaśmiała się pogardliwie, po czym przez następnych parę minut nie padł ani jeden głośny komentarz.


Osiągnęłam etap, na którym długotrwałość przywidzenia zaczęła osłabiać moje poczucie dystansu. Czułam, że przypierana do muru mogę stracić pewność siebie i zwątpić w nierealność sytuacji. Nie podobała mi się jej spokojna ciągłość. Wolałabym niekonsekwencję, przesadę, gwałtowne skoki i bzdurne perspektywy - wszelkie cechy właściwe marzeniom sennym. Zamiast tego miałam do czynienia z ciągiem oczywistych, choć niepokojąco przekonywających i logicznych nonsensów. I tak, na przykład, skutki następowały bezbłędnie po przyczynach. Miałam niemiłe wrażenie, iż gdyby sięgnąć odpowiednio głęboko, można by doszukać się także logicznych przyczyn absurdów. Panująca tu zbyt wielka spójność zakłócała spokój umysłu i nawet fakt, że smakował mi posiłek, który spożywałam w pełni władz umysłowych i po którym poczułam się lepiej, wzmacniał niebezpiecznie poczucie rzeczywistości.


- Czytać! A to ci dopiero! - Hazel parsknęła nagle pogardliwym śmiechem. - Może też pisać, co?

- A dlaczego nie? - odparowałam.

Patrzyły na mnie z rosnącą uwagą i wymieniły znaczące spojrzenia, dwie zaś - znaczące uśmiechy.

- A co w tym złego, u licha? - dopytywałam się, rozdrażniona. - Czy nie powinnam umieć czytać i pisać? O co chodzi?

Jedna z nich odezwała się łagodnie:

- Czy nie byłoby lepiej, Orchis, gdybyś poprosiła o widzenie z panią doktor? Niech cię tylko zbada.

- Nie - zaprzeczyłam stanowczo. - Nic mi nie jest. Staram się tylko zrozumieć. Proszę o książkę, a wy patrzycie na mnie jak na wariatkę. Dlaczego?

Zapadło niezręczne milczenie, które ona przerwała po chwili pogodnie, prawie tymi samymi słowami, co mała opiekunka.

- Posłuchaj, Orchis. Spróbuj wziąć się w garść, kochanie. Na co może przydać się Matce czytanie i pisanie? Czy to pomoże jej w rodzeniu lepszych dzieci?

- Oprócz dzieci są jeszcze w życiu inne sprawy - ucięłam.

Jeżeli przedtem były zaskoczone, to teraz wyglądały jak rażone piorunem. Nawet Hazel nie znalazła stosownego komentarza. Ich idiotyczne osłupienie wyprowadziło mnie z równowagi. Poczułam się nagle wyczerpana całą tą bezsensowną historią. Chwilami rzeczywiście zapominałam, że mam być bezstronnym obserwatorem marzenia sennego.

- Do jasnej cholery! - wybuchnęłam. - Co to za bzdury? Jaka Orchis? Matka Orchis!... Na miłość boską! Gdzie ja jestem? Czy to jakiś dom wariatów?

Patrzyłam na nie z wściekłością i nienawiścią, zastanawiając się, czy przypadkiem nie chodzi tu o jakąś złośliwą zmowę przeciw mnie. Nie wiem dlaczego, ale byłam całkowicie przekonana, że kimkolwiek czy czymkolwiek jestem, to na pewno nie jestem żadną matką. Powiedziałam to głośno, z naciskiem i jak na złość sobie samej... wybuchnęłam płaczem.

Otarłam oczy rękawem, bo nie miałam niczego innego pod ręką, i zauważyłam, że patrzą na mnie ze szczerym współczuciem. Z wyjątkiem Hazel.

- Mówiłam, że to jakaś dziwna sprawa - triumfowała. - Ona jest po prostu stuknięta.

Ta, która od początku okazywała mi najwięcej zrozumienia, ponowiła wysiłki.

- Ależ Orchis. Przecież to oczywiste, że jesteś Matką. Matką Pierwszej Klasy z trzema zarejestrowanymi porodami. Dwanaścioro ślicznych i zdrowych dzieci Klasy Pierwszej. Nie mogłaś chyba tego zapomnieć!

Nie wiem, dlaczego znowu się rozpłakałam. Czułam, że coś usiłuje przebić się przez pustkę, jaką miałam w głowie. Nie miałam pojęcia co, ale wiedziałam, że jest mi z tego powodu bardzo źle.

- Och, jakie to straszne, jakie okrutne! Dlaczego nie potrafię tego przerwać?! Dlaczego nie mija i nie zostawi mnie w spokoju? - żaliłam się. - To jakiś potworny żart, którego zupełnie nie rozumiem. Co się ze mną stało? Nie miewam przecież obsesji... Ja nie... ja... Niech mi ktoś pomoże!

Zacisnęłam powieki i wytężyłam cały umysł, próbując wymazać i przerwać całe to przywidzenie. Gdy otworzyłam oczy, napotkałam wzrok wszystkich pięciu Matek, które wciąż wpatrywały się we mnie głupkowato sponad obrzydliwych zwałów różowego atłasu.

Podniosłam się z trudem i usiadłam. Wciąż czułam na sobie ich spojrzenia. Chciałam spuścić stopy z łóżka, ale zaplątały się w atłasową kołdrę i nie byłam w stanie schylić się, żeby je uwolnić. Prawdziwa, rozpaczliwa frustracja, typowa dla marzeń sennych. Usłyszałam swój błagalny głos:

- Pomocy! Och, Donaldzie, kochany, proszę cię, pomóż mi...

Nagle, zupełnie jakby słowo “Donald” poruszyło sprężynę, coś we mnie zaskoczyło. Jakby uchyliła się jakaś klapka, nie do końca, lecz na tyle szeroko, bym zorientowała się, kim jestem. I wtedy pojęłam, na czym polega to okrucieństwo.

Spojrzałam na swoje towarzyszki. Wciąż gapiły się na mnie z wyrazem zdziwienia i niepokoju na twarzach. Zrezygnowałam z zamiaru ruszenia się i z powrotem opadłam na poduszki.

- No, teraz już mnie nie oszukacie - oświadczyłam. - Już wiem, kim jestem.

- Ależ Matko Orchis... - zaczęła któraś z nich.

- Przestań - ucięłam. Przeszłam niespodziewanie od rozczulania się nad sobą do masochistycznej bezwzględności. - Nie jestem żadną Matką - ciągnęłam szorstko. - Jestem tylko kobietą, która przez pewien czas miała męża i nadzieję... ale tylko nadzieję... urodzić mu dzieci.

Kiedy skończyłam, zapadła cisza, nieco dziwna cisza, ponieważ spodziewałam się przynajmniej szeptów. Moja wypowiedź nie wywarła żadnego wrażenia. Z ich twarzy nie wyczytałam zrozumienia: pozostały bez wyrazu, jak twarze lalek.

Po chwili najsympatyczniejsza z nich poczuła się w obowiązku przerwać milczenie. Ściągając brwi zadała mi ostrożne pytanie:

- A co to jest mąż?

Wodziłam wzrokiem od jednej do drugiej. Nie dostrzegłam żadnych śladów przebiegłości, tylko przejawy wysiłku umysłowego, jakie widuje się czasami w oczach dziecka. Znów wezbrała we mnie fala histerii, ale się opanowałam. Dobrze więc: jeżeli to przywidzenie nie chce mnie opuścić, zagram z nim w jego własną grę i zobaczymy, co z tego wyniknie. Z niewzruszonym wyrazem twarzy przystąpiłam do wyjaśnienia, używając prostych słów:

- Mąż to mężczyzna, którego kobieta wybiera, by...

Sądząc po braku ich reakcji, nie wyrażałam się dość jasno. Mimo to pozwoliły mi powiedzieć jeszcze trzy lub cztery zdania. Gdy zrobiłam pauzę, żeby wziąć oddech, ta sympatyczna wtrąciła pytanie, na które najwyraźniej nie znała odpowiedzi:

- Ale co to jest mężczyzna? - zapytała nie kryjąc zmieszania.

Po moim wyjaśnieniu w pokoju zaległo wymowne milczenie. Wydało mi się, że postanowiły odciąć się ode mnie, lecz nie miałam zamiaru tego sprawdzać. Byłam zbyt zajęta dalszym wyważaniem drzwi do mojej pamięci, które od pewnego punktu ani drgnęły.

Wiedziałam, że mam na imię Jane. Najpierw nazywałam się Jane Summers, a potem, po Donaldzie, Jane Waterleigh.

Miałam dwadzieścia cztery lata, kiedy się pobraliśmy, i zaledwie dwadzieścia pięć, gdy zginął sześć miesięcy później. I na tym koniec. Niewykluczone, że wydarzyło się to wczoraj, lecz nie miałam pewności...

Wszystko, co działo się przedtem, jawiło się z absolutną jasnością. Rodzice, koleżanki, dom rodzinny, szkoła, kursy, praca - pod nazwiskiem panieńskim w Szpitalu Wraychester. Przypomniałam sobie dzień, w którym pierwszy raz ujrzałam Donalda. Przywieziono go pewnego wieczoru do szpitala ze złamaną nogą. Pamiętam też, co nastąpiło potem...

Teraz przypomniałam sobie nawet twarz, którą powinnam zobaczyć w lustrze. W niczym nie przypominała tej, jaką widziałam w korytarzu. Powinna być bardziej owalna, opalona, usta wykrojone delikatniej, włosy naturalnie kręcone, kasztanowe, oczy brązowe, osadzone szeroko, zazwyczaj bardzo poważne.

Wiedziałam także, jak powinna wyglądać reszta: szczupła sylwetka, długie nogi, drobne, jędrne piersi - normalne, ładne ciało, w którym nie widziałam niczego nadzwyczajnego, dopóki za sprawą miłości Donalda nie stałam się z niego dumna...

Spojrzałam na odrażającą górę różowego atłasu i wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Jednocześnie wzbierało we mnie oburzenie. Zapragnęłam, żeby Donald mnie pocieszał, pieścił, kochał, żeby zapewniał, że wszystko dobrze się skończy, że wcale nie wyglądam tak, jak się widzę, i że to naprawdę był sen. Ale zaraz ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że mógłby zobaczyć mnie taką wstrętną i grubą. Potem przypomniałam sobie, że Donald nigdy mnie nie zobaczy... już nigdy więcej... i poczułam się nieszczęśliwa. Łzy znowu pociekły mi po policzkach.

Pięć kobiet ciągle patrzyło na mnie w zdumieniu szeroko otwartymi oczami. Po półgodzinnym milczeniu drzwi otworzyły się nagle i do pokoju weszła brygada małych kobietek w białych kostiumach. Zauważyłam, że Hazel spojrzała najpierw na mnie, potem na szefową grupy. Wydało mi się, że chce coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Kobietki rozeszły się, stając naprzeciw siebie po dwie przy każdym łóżku. Odrzuciły kołdry, zakasały rękawy i przystąpiły do masażu.

Początkowo było to całkiem przyjemne i kojące: wystarczyło leżeć spokojnie i rozluźnić się. Po chwili jednak zaczęło mi się to nie podobać. W końcu masaż stał się zdecydowanie przykry.

- Przestań! - zwróciłam się ostro do masażystki z prawej strony.

Zawahała się, uśmiechnęła przyjaźnie, chociaż trochę niepewnie, i masowała dalej.

- Powiedziałam, przestań - powtórzyłam, odpychając ją.

Spojrzałam jej prosto w oczy. Wyrażały niepokój i urażoną dumę, chociaż na ustach nadal malował się profesjonalny uśmiech.

- Rozumiesz, co do ciebie mówię? - dodałam szorstko.

Rzuciła niepewne spojrzenie swojej partnerce po przeciwnej stronie łóżka.

- Ty też przestań - poleciłam drugiej. - Wystarczy.

Nawet nie zmieniła rytmu. Ta z prawej poszła za jej przykładem i zaczęła od nowa. Podniosłam rękę i pchnęłam ją, tym razem znacznie mocniej. Okazało się, że w tym wałku tapicerskim, jakim była moja ręka, tkwiło więcej siły, niż sądziłam, bo moje pchnięcie wyrzuciło ją na środek pokoju. Potknęła się i upadła.

Wszelki ruch w pokoju nagle zamarł. Wszystkie kobiety podniosły wzrok, najpierw na nią, potem na mnie. Milczenie trwało jednak krótko. Niebawem wszystkie masażystki powróciły do swojej pracy. Podniosła się też moja. Płakała i wyglądała na przestraszoną, ale z zaciśniętymi zębami ruszyła w moją stronę.

- Radzę wam, potworki, trzymać się ode mnie z daleka - ostrzegłam. Podziałało. Zatrzymały się i żałośnie popatrzyły na siebie. Wtedy podeszła ta z odznaką.

- O co chodzi, Matko Orchis? - zapytała.

Powiedziałam, o co chodzi, a ona zdziwiła się.

- Ależ tak właśnie ma być! - odezwała się z wyrzutem.

- Nie ze mną. Nie lubię i nie życzę sobie tego - oświadczyłam. Stała bezradna i zdezorientowana. Z drugiego końca pokoju usłyszałam głos Hazel:

- Orchis zwariowała. Opowiada nam jakieś obrzydliwości. To kompletna wariatka.

Mała kobietka odwróciła się do niej, po czym skierowała pytające spojrzenie na jedną z pozostałych Matek. Gdy ta, z grymasem obrzydzenia, potwierdziła skinieniem głowy, szefowa zwróciła spojrzenie na mnie. Przyglądała mi się badawczo.

- Złożycie stosowny raport. A teraz odmaszerować!

Przeszły przez pokój płacząc, jak dwie nieszczęśnice. Szefowa znowu spojrzała na mnie w zamyśleniu i ruszyła za nimi.

Parę minut później pozostałe masażystki spakowały się i opuściły pokój. Zostałyśmy znowu same. Hazel przerwała milczenie.

- Postąpiłaś bardzo brzydko. Przecież te biedactwa robiły tylko to, co do nich należało - zauważyła.

- Być może, ale ja tego nie lubię - odpowiedziałam.

- I dlatego załatwiasz im chłostę, tak? Chociaż pewnie znowu powiesz, że straciłaś pamięć i nie pamiętasz, że służka, która narazi się Matce, otrzymuje chłostę - dodała zjadliwie.

- Chłostę? - powtórzyłam niepewnie.

- Tak, chłostę - przedrzeźniała mnie. - Ale ciebie nie interesuje, co się z nimi dzieje. Bez względu na to, co ci się przydarzyło, kiedy wyjechałaś, rezultaty są paskudne. Nigdy cię nie lubiłam, Orchis, chociaż inne zapewniały mnie, że nie mam racji. Teraz wiemy już wszystkie.

Żadna z pozostałych kobiet nie odezwała się. Odniosłam wrażenie, że podzielają jej zdanie, ale oszczędzono mi potwierdzenia, ponieważ właśnie otwarły się drzwi.

Wróciła przełożona w towarzystwie kilku małych siepaczek, tym razem jednak nad grupą górowała wzrostem przystojna kobieta około trzydziestki. Przyniosło mi to ogromną ulgę. Nie była mała, nie była Amazonką ani nie była wielka. Na tle swojej świty być może sprawiała wrażenie osoby bardzo wysokiej, choć oceniłam jej wzrost na jakieś metr sześćdziesiąt pięć. Normalna kobieta o przyjemnej powierzchowności, brązowych, krótko przyciętych włosach, ubrana w biały fartuch, spod którego wystawała czarna plisowana spódnica. Przełożona musiała niemal biegać truchtem, by nadążyć za jej długimi krokami, i coś opowiadała, z czego usłyszałam tylko o jakichś złudzeniach oraz urywek zdania: “...dopiero dzisiaj przyjechała z Ośrodka, pani doktor”.

Niższe pielęgniarki zbiły się w ciasną grupkę, podczas gdy kobieta przystanęła przy moim łóżku i przyglądała mi się z pewną obawą. Włożyła mi termometr do ust i chwyciła za nadgarstek. Zaspokoiwszy ciekawość w obu kwestiach spytała:

- Bóle głowy? Jakieś inne dolegliwości?

- Nie - odparłam.

Przyglądała mi się z uwagą. Odwzajemniłam spojrzenie.

- Więc o co... - zaczęła.

- Ona zwariowała - wtrąciła Hazel z drugiego końca pokoju. - Powiada, że straciła pamięć i nas nie pamięta.

- Opowiada jakieś straszne obrzydliwości - dorzuciła druga.

- Ma przywidzenia. Wydaje jej się, że potrafi czytać i pisać - uzupełniła Hazel.

Lekarka uśmiechnęła się.

- Czyżby?

- Nie widzę powodu, dlaczego nie miałabym umieć. Można to całkiem łatwo udowodnić - powiedziałam bezczelnie.

Dała się na chwilę zaskoczyć. Ale zaraz na jej twarzy pojawił się ten sam wyrozumiały uśmieszek.

- Świetnie - zgodziła się.

Wyjęła z kieszeni notesik i podała mi wraz z ołówkiem. Poczułam się dziwnie, trzymając ołówek między palcami. Kiedy z niejakim oporem zajęły swoje miejsce, napisałam:

Wiem aż za dobrze, że mam przywidzenia. I że ty też jesteś przywidzeniem”.

Gdy oddawałam notes, Hazel zachichotała.

Lekarka nie otworzyła wprawdzie ust ze zdziwienia, ale jej uśmiech zgasł natychmiast. Patrzyła teraz na mnie z wielką powagą. Widząc jej reakcję, pozostałe kobiety zamilkły, jakbym wykonała jakąś zaskakującą magiczną sztuczkę. Lekarka zwróciła się do Hazel:

- Co wam opowiadała?

Hazel zawahała się, a potem wyrzuciła z siebie odpowiedź.

- Straszne rzeczy. O dwupłciowych istotach ludzkich. Jakbyśmy były po prostu zwierzętami. Obrzydliwe! Po chwili namysłu lekarka zwróciła się do przełożonej:

- Przenieście ją lepiej do ambulatorium. Tam ją zbadam.

Po jej wyjściu małe rzuciły się, żeby przyciągnąć do mojego posłania niskie łóżko na kółkach z rogu pokoju. Kilkanaście rąk pomagało mi się na nie przemieścić, po czym zostałam pospiesznie wywieziona.

- A teraz do rzeczy - zaczęła lekarka ponurym tonem. - Kto ci naopowiadał o dwupłciowych istotach ludzkich? Chcę znać nazwisko.

Byłyśmy same w niewielkim pomieszczeniu wyklejonym różową tapetą w złote groszki. Po przeniesieniu mnie z wózka na leżankę pomocnice oddaliły się. Lekarka siedziała trzymając na kolanach notes i ołówek. Zachowywała się jak wszechwiedzący inkwizytor.

Nie byłam w zbyt miłym nastroju. Powiedziałam, żeby się nie wygłupiała.

Zamurowało ją, poczerwieniała ze złości, ale zdołała się opanować. Pytała dalej:

- Po opuszczeniu Kliniki przebywałaś na wczasach. Dokąd cię wysłano?

- Nie wiem - odpowiedziałam. - Mogę ci powiedzieć tylko to, co im: że te halucynacje, przywidzenia, czy Bóg wie co, zaczęły się w szpitalu, który nazywacie Ośrodkiem.

Zaczęła tłumaczyć cierpliwie, lecz stanowczo:

- Posłuchaj, Orchis. Wyjeżdżając stąd sześć tygodni temu byłaś całkiem normalna. W Klinice urodziłaś dzieci w zwyczajny sposób. Ale potem ktoś musiał ci nagadać tych głupstw... i w dodatku nauczył cię czytać i pisać. Teraz powiesz mi, kto to zrobił. Ostrzegam, że mnie nie nabierzesz na utratę pamięci. Jeżeli spamiętałaś te obrzydliwości, które opowiadałaś tamtym, to powinnaś również przypomnieć sobie, skąd o nich wiesz.

- Rany boskie! Mów wreszcie do rzeczy! - oburzyłam się.

Znowu poczerwieniała.

- Mogę bez trudu dowiedzieć się w Klinice, dokąd cię wysłano. W domu wczasowym dowiem się, z kim przebywałaś. Szkoda mi jednak czasu na śledzenie wszystkich twoich kontaktów, więc proszę cię, nie utrudniaj mi pracy i sama wszystko teraz powiedz. Dobrze ci radzę. Bo wolałabym nie zmuszać cię do mówienia - zakończyła złowieszczo.

Pokręciłam głową.

- Jesteś na złym tropie. Powtarzam, że całe to przywidzenie, włącznie z Orchis, zaczęło się w Ośrodku... Jak do tego doszło, nie mogę ci powiedzieć, bo sama nie wiem. A tego, co działo się z nią wcześniej, po prostu nie ma w mojej pamięci.

Zmarszczyła brwi z wyraźnym niepokojem.

- Jakie przywidzenie? - zapytała ostrożnie.

- Cała ta niesamowita sytuacja... włącznie z tobą. - Wykonałam ręką gest, obejmujący wszystko. - To wstrętne, olbrzymie ciało, te małe opiekunki, wszystko razem. Oczywiście, musi to być jakaś projekcja podświadomości... Niepokoi mnie stan mojej podświadomości, bo z pewnością nie chodzi tu o żaden zespół życzeniowy.

Nie odrywała ode mnie wzroku, coraz bardziej zaniepokojona.

- Kto ci naopowiadał o podświadomości i zespole życzeniowym? - spytała niepewnie.

- Nie rozumiem, dlaczego miałabym być analfabetką w przywidzeniach - odparłam.

- Ale Matki nic o tych rzeczach nie wiedzą. Nie muszą o tym wiedzieć.

- Posłuchaj. Mówiłam już tym biednym poczwarom na tamtej sali i powtarzam raz jeszcze: nie jestem żadną Matką. Jestem po prostu nieszczęsną lekarką, która przeżywa jakiś koszmarny sen.

- Lekarką? - powtórzyła pytająco.

- Lekarzem medycyny. Jestem lekarką - poinformowałam. Nadal przyglądała mi się pilnie. Przesunęła niepewny wzrok po moim zwalistym cielsku.

- Twierdzisz, że jesteś lekarką? - spytała zmienionym głosem.

- W potocznym tego słowa znaczeniu... tak - zgodziłam się.

Zaprotestowała, zdumiona i pełna oburzenia:

- Ależ to absolutna bzdura! Zostałaś wychowana i przystosowana do roli Matki. Jesteś Matką. Spójrz na siebie!

- Tak - zauważyłam z goryczą. - Wystarczy popatrzeć!

Zapadło milczenie.

- Obawiam się jednak - zauważyłam w końcu - że niezależnie od przywidzeń nie zajdziemy daleko, jeżeli będziemy się nawzajem oskarżać o to, że mówimy bzdury. Lepiej spróbuj mi wyjaśnić, co to za miejsce i kim jestem, twoim zdaniem. Może obudzi to moją pamięć.

Sprzeciwiła się stanowczo.

- Może najpierw ty mi powiesz, co pamiętasz. Zorientuję się w ten sposób, co cię trapi.

- Doskonale - zgodziłam się i zaczęłam opowieść, sięgając pamięcią, jak najdalej mogłam. To znaczy do momentu, kiedy samolot Donalda uległ katastrofie.


Okazałam naiwność, dając się tak nabrać. Nie miała, naturalnie, zamiaru nic mi mówić. Po wysłuchaniu mnie wyszła. Zostałam sama, w stanie bezsilnej wściekłości.

Czekałam do chwili, gdy w budynku zapanował spokój. Wyłączono muzykę. Jakaś kobietka z obsługi zajrzała do pokoju, by zapytać, czy czegoś nie potrzebuję, po czym wszystkie odgłosy ustały. Odczekałam jeszcze pół godziny, zanim z trudem wstałam z łóżka... Tym razem dzieląc wszystkie ruchy na krótkie, łatwe etapy. Najwięcej wysiłku kosztowało mnie podniesienie się na nogi z pozycji siedzącej. Udało mi się to jednak za cenę zadyszki. Podeszłam do drzwi. Nie były zamknięte. Uchyliłam je z lekka, nasłuchując. Ponieważ z korytarza nie dochodził żaden odgłos, otworzyłam drzwi na oścież i wyszłam, żeby dowiedzieć się o tym miejscu wszystkiego, co możliwe. Drzwi do wszystkich sąsiednich pokoi były pozamykane. Kiedy przykładałam do nich ucho, dochodziły mnie odgłosy regularnych, ciężkich oddechów. Oprócz nich żaden odgłos nie zakłócał ciszy. Idąc przed siebie, musiałam kilka razy skręcać, aż wreszcie ujrzałam przed sobą drzwi frontowe. Nacisnęłam klamkę. Nie były zamknięte na zasuwę ani na łańcuch. Postałam chwilę nasłuchując, po czym otworzyłam drzwi i wyszłam na dwór.

Przede mną rozciągał się ogród przypominający park, jasno oświetlony blaskiem księżyca. Za drzwiami, po prawej stronie, lśniła tafla wody, po lewej stał dom, podobny do tego, który miałam za plecami. Wszystkie okna były ciemne.

Zastanawiałam się, co dalej. Uwięziona w ogromnym cielsku, zupełnie w nim bezbronna, nie mogłam zdziałać wiele, ale postanowiłam iść dalej i korzystając z nadarzającej się okazji dowiedzieć się jak najwięcej. Zbliżyłam się do krawędzi schodów, którymi wspinałam się po wyjściu z karetki, i zaczęłam schodzić, ostrożnie, stopień za stopniem, trzymając się poręczy.

- Matko - usłyszałam ostry głos za plecami. - Co ty robisz?

Odwróciłam się i ujrzałam jedną z małych kobietek w białym kostiumie, pobłyskującym w świetle księżyca. Była sama. Nie odpowiedziałam, lecz zeszłam stopień niżej. Chciało mi się płakać ze złości na to ciężkie, brzydkie ciało, które zmuszało mnie do przesadnej ostrożności.

- Proszę wracać! Proszę natychmiast wracać!

Nie słuchałam jej. Zbiegła za mną i chwyciła mnie za szatę.

- Matko - odezwała się ponownie. - Musisz wracać. Przeziębisz się na dworze.

Chciałam zrobić kolejny krok, lecz ona szarpnęła materiał, żeby mnie powstrzymać. Pochyliłam się do przodu, próbując się jej oprzeć. Rozległ się świst rozdzieranej tkaniny. Zachwiałam się i straciłam równowagę. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłam, były wybiegające mi naprzeciw stopnie...


Otworzyłam oczy i zaraz usłyszałam jakiś głos.

- Już lepiej. To był bardzo niegrzeczny wybryk, Matko Orchis. Na szczęście nie stało się nic poważniejszego. Co za niemądre zachowanie! Wstydzę się za ciebie, Matko, naprawdę się wstydzę.

Bolała mnie głowa. A więc cała ta idiotyczna historia trwa nadal. Daleka byłam od wyrzutów sumienia. Kazałam jej iść do diabła. Przez chwilę wytrzeszczała na mnie oczy, po czym przybrała lodowaty wyraz twarzy. W milczeniu przyłożyła mi do czoła kawałek gazy i plaster i pospiesznie wyszła.

Musiałam przyznać jej rację, choć robiłam to niechętnie. Co, u licha, zamierzałam zrobić? I co mogłam zrobić, obarczona tą wielką masą ciała? Znowu wezbrała we mnie fala nienawiści i uczucie bezradności, które doprowadziły mnie niemal do łez. Zatęskniłam do własnego, szczupłego ciała, które było mi posłuszne i robiło to, co kazałam. Przypomniałam sobie, jak pewnego dnia Donald wskazując młode drzewko, kołysane wiatrem, przedstawił mi je jako moją siostrę bliźniaczkę. Zaledwie dzień lub dwa dni temu...

I oto nagle uczyniłam odkrycie, które kazało mi usiąść. Nie zapisane stronice mojej pamięci wypełniły się treścią. Pamiętałam już wszystko... Wysiłek wywołał gwałtowne łomotanie w skroniach, więc odprężyłam się i położyłam z powrotem, przypominając sobie po kolei wydarzenia, aż do momentu, kiedy wyjęto igłę i zdezynfekowano moje ramię...

Ale co było potem? Spodziewałam się wprawdzie snów i halucynacji, ale przecież nie aż tak wyraźnego poczucia rzeczywistości... Nie tego stanu, który był jak namacalny koszmar...

Co oni ze mną zrobili, na miłość boską?


Zdaje się, że znowu zapadłam w sen, bo kiedy otworzyłam oczy, za oknem było widno, a małe kobietki już czekały, by pomóc mi w porannej toalecie.

Rozkładały zręcznie prześcieradła kąpielowe i z wielką wprawą obracały mnie podczas mycia na wszystkie strony. Znosiłam ich zabiegi cierpliwie, ponieważ dzięki nim odzyskałam świeżość i z zadowoleniem odkryłam, że ból głowy znikł bez śladu.

Gdy ablucje miały się już ku końcowi, rozległo się stanowcze pukanie do drzwi, po czym bez zaproszenia do pokoju wkroczyły dwie osoby odziane w czarne mundury ze srebrnymi guzikami. Te były w typie Amazonek: wysokie, szerokie w ramionach, dobrze zbudowane, dorodne. Małe opiekunki wypuściły wszystko z rąk i z piskiem przerażenia zbiły się w gromadkę w rogu pokoju.

Przybyłe pozdrowiły mnie w znany już sposób, po czym jedna z nich odezwała się stanowczo, lecz z szacunkiem:

- Czy ty jesteś Orchis? Matka Orchis?

- Tak mnie tu nazywają - odparłam.

Dziewczyna zawahała się, a następnie oświadczyła tonem bliższym prośby niż rozkazu:

- Mam rozkaz aresztować cię, Matko. Proszę udać się z nami. W rogu pokoju podniósł się pełen podniecenia świergot. Dziewczyna w mundurze uciszyła go jednym spojrzeniem.

- Ubierzcie Matkę i spakujcie jej rzeczy - poleciła.

Opiekunki wyszły z kąta z ociąganiem, rzucając przybyłym przestraszone, przepraszające uśmiechy. Ta druga ponagliła je surowo i niezbyt życzliwie:

- Bierzcie się szybko do roboty i bez gadania.

Skoczyły jak poparzone.

Byłam już prawie całkowicie spowita w różowe zwoje, gdy do pokoju wkroczyła lekarka. Na widok kobiet w mundurach zmarszczyła brwi.

- Co to ma znaczyć? Co wy tu robicie?

Ważniejsza pospieszyła z wyjaśnieniem.

- Jak to aresztować?! - krzyknęła lekarka. - Chcecie aresztować Matkę?! Nigdy nie słyszałam czegoś równie bzdurnego! Ciekawe, pod jakim zarzutem?

Dziewczyna w mundurze odpowiedziała z zakłopotaniem:

- Pod zarzutem reakcjonizmu.

Lekarka przeszyła ją ironicznym spojrzeniem.

- Matka-reakcjonistka! Niesłychane! I co jeszcze wymyślicie? Wynoście się stąd natychmiast, obydwie!

- Ale my mamy rozkaz, pani doktor - zaprotestowała funkcjonariuszka.

- Bzdura. Nie widzę żadnych podstaw. Słyszałyście kiedyś o aresztowaniu Matki?

- Nie, pani doktor.

- No właśnie. I nie będzie tu żadnych precedensów. A teraz proszę wyjść.

Dziewczyna wahała się przez chwilę, zmieszana. Naraz coś przyszło jej do głowy.

- Czy mogłabym wobec tego prosić o podpisanie odmowy wydania Matki...? - zaproponowała.

Po wyjściu umundurowanych Amazonek, zadowolonych z otrzymanego zaświadczenia, lekarka obrzuciła małe opiekunki ponurym, karcącym spojrzeniem.

- Zawsze musicie wszystko wypaplać, tak? Roznosicie plotki jak zarazę. Wyrządza to same szkody. Jeżeli jeszcze raz usłyszę coś na ten temat, będę wiedziała, czyja to sprawka. - Zwróciła się do mnie: - A ciebie, Matko, proszę, byś w przyszłości w obecności tych małych plotkarek ograniczyła swe wypowiedzi do niezbędnego minimum. Niedługo tu wrócę. Chcę zadać ci kilka pytań - dorzuciła i wyszła, pozostawiając za sobą posłuszne, pracowite milczenie.


Zjawiła się ponownie, gdy wynoszono tacę, na której otrzymałam śniadanie godne Pantagruela. Tym razem przybyła w towarzystwie czterech kobiet, wyglądających równie normalnie jak ona. Za nimi sunęła grupa małych asystentek z krzesłami, które ustawiły obok mojego łóżka. Po wyjściu obsługi nowo przybyłe - jedna mniej więcej w tym samym wieku co lekarka, dwie pod pięćdziesiątkę, a najstarsza około sześćdziesiątki - ubrane w białe fartuchy, zajęły miejsca i zaczęły mi się przyglądać, jakbym była eksponatem.

- A zatem, Matko Orchis - zaczęła lekarka - to oczywiste, że zaszło coś bardzo niezwykłego. Chcemy, naturalnie, zrozumieć, co zaszło, oraz, jeśli to możliwe, z jakiego powodu. Proszę nie przejmować się tymi policjantkami, które zjawiły się tu dziś rano. Był to bardzo niestosowny incydent. Obecnie odbędziemy spotkanie, naukowe spotkanie, którego celem jest ustalenie, co zaszło.

- Chyba nikt nie pragnie tego zrozumieć bardziej niż ja - odparłam. Spojrzałam na nie, rozejrzałam się po pokoju, na koniec zaś zatrzymałam wzrok na swym ogromnym, rozłożystym cielsku. - Zdaję sobie sprawę, że musi to być przywidzenie. Niepokoi mnie jednak, że wbrew memu przeświadczeniu, iż w przywidzeniach brakuje zawsze przynajmniej jednego wymiaru, przez co pewne zmysły pozbawione są poczucia realności, w tym wypadku tak nie jest. Posiadam bowiem wszystkie zmysły i mogę nimi władać. Nie ma tu rzeczy niematerialnych: jestem uwięziona w ciele namacalnym, w sposób aż nazbyt oczywisty. Wydaje mi się, że brakuje w tym wszystkim wyłącznie sensu - nawet sensu symbolicznego.

Patrzyły na mnie w osłupieniu. Lekarka spojrzała na nie tak, jakby chciała powiedzieć: “Może teraz nareszcie mi uwierzycie”, a następnie zwróciła się do mnie:

- Zacznijmy od paru pytań.

- Zanim zaczną panie zadawać mi pytania - wtrąciłam pospiesznie - muszę coś dodać do tego, co powiedziałam wczoraj. Coś mi się przypomniało.

- Zapewne na skutek upadku - zasugerowała lekarka, spoglądając na plaster. - Co miałaś zamiar zrobić?

Zignorowałam to pytanie.

- Powiem raczej, co mi się przypomniało... Może się to okazać pomocne. Przynajmniej do pewnego stopnia.

- Proszę bardzo - zgodziła się. - Twierdzisz, że byłaś... hm... zamężna i że twój... hm... mąż zginął wkrótce po ślubie. - Skierowała spojrzenie na swoje towarzyszki: pustka malująca się na ich twarzach zdawała mi się wymuszona. - Luka w pamięci obejmowała właśnie to, co nastąpiło potem - dodała.

- Tak - potwierdziłam. - Mój mąż był oblatywaczem. Wypadek zdarzył się sześć miesięcy po ślubie. Na miesiąc przed wygaśnięciem jego kontraktu. Przez kilka tygodni przebywałam u ciotki. Obawiam się, że nigdy nie będę w stanie przypomnieć sobie wszystkiego, co zaszło w tym okresie. Nie bardzo... nie zwracałam uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Pamiętam jednak, jak któregoś ranka przebudziłam się nagle i ujrzałam wszystko w innym świetle. Powiedziałam sobie wówczas, że nie mogę dłużej tak żyć. Wiedziałam, że muszę coś robić, coś, co mnie zaabsorbuje. Dr Hellyer, dyrektor Szpitala Wraychester, gdzie pracowałam przed ślubem, chętnie zgodził się przyjąć mnie z powrotem do pracy. Wróciłam więc i zajęłam się pracą, żeby nie mieć czasu na rozmyślania. Od tamtej pory upłynęło jakieś osiem miesięcy. Pewnego dnia dr Hellyer opowiedział mi o pewnej substancji, którą wyodrębnił jego znajomy. Nie sądzę, by chodziło mu o zwerbowanie ochotników. Sama zaproponowałam, że wypróbuję jej działanie. Z jego relacji wynikało, że może ona posiadać bardzo istotne właściwości. Dostrzegłam w tym szansę zrobienia czegoś pożytecznego. Prędzej czy później ktoś musiałby to wypróbować, a ponieważ nie byłam niczym związana ani nie przykładałam wagi do ewentualnych konsekwencji, pomyślałam, że się do tego nadaję.

Lekarka przerwała mi.

- Co to był za środek?

- Chuinżuatyna - odparłam. - Czy zna go pani?

Zaprzeczyła. Wówczas głos zabrała jedna z kobiet.

- Wydaje mi się, że gdzieś o tym słyszałam. Na czym polega jego działanie?

- To substancja o działaniu narkotycznym. W naturalnej postaci znajduje się w liściach pewnego drzewa, które rośnie głównie w Wenezueli. Zamieszkujący te tereny Indianie odkryli ten środek, podobnie jak inne ludy chininę i meskalinę. Stosują go jako środek odurzający podczas obrzędów. Żując liście, mniej więcej ćwierć kilograma, stopniowo wprowadzają się w trans, który trwa od trzech do czterech dni. Są w tym czasie zupełnie bezwolni i niezdolni do wykonywania najprostszych czynności, toteż inni członkowie plemienia muszą się nimi opiekować jak dziećmi. Opieka jest niezbędna, ponieważ Indianie wierzą, że chuinżuatyna uwalnia ducha, pozwalając mu na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Zadanie opiekuna polega na tym, by uniemożliwić innym błąkającym się duchom wślizgnięcie się do ciała podopiecznego pod nieobecność prawowitego właściciela. Po odzyskaniu przytomności Indianie utrzymują, że spotkały ich wspaniałe mistyczne przeżycia. Środek ten, zdaje się, nie wywołuje szkodliwych skutków ubocznych i nie powoduje uzależnienia. Doznania mistyczne są rzekomo niezwykle silne i głęboko zapadają w pamięć. Znajomy drą Hellyera sprawdził działanie chuinżuatyny na zwierzętach i ustalił dawkowanie, tolerancję i tym podobne. Nie mógł jednak, z oczywistych powodów, ustalić prawdziwości relacji o przeżyciach mistycznych. Wynikają one prawdopodobnie z działania środka na system nerwowy, lecz stwierdzenie, czy działanie to wywołuje uczucia przyjemności, ekstazy, lęku, strachu, przerażenia czy inne doznania, wymagało udziału królika doświadczalnego w ludzkiej postaci. I taka właśnie miała być moja rola.

Przerwałam. Spojrzałam na ich skupione, zaciekawione twarze i zwały różowej materii przed sobą.

- W rzeczywistości okazało się, że działanie chuinżuatyny polega na kombinacji absurdu, bezsensu i groteski.

Miałam przed sobą poważne grono, które niełatwo wywieść w pole. Ich zadaniem było obalić tezę o anomalii - rzecz jasna, w miarę możliwości.

- Tak. Rozumiem - odezwała się lekarka, bardziej po to, by potwierdzić, że zachowuje rozsądek, niż mając coś konkretnego na myśli. Zerknęła na kartkę, gdzie robiła notatki.

- Czy możesz określić datę przeprowadzenia eksperymentu?

Podałam datę, a potem posypały się pytania bez końca...

Odpowiedziałam na wszystkie, chociaż w miarę jak udzielałam wyjaśnień, moje słuchaczki traciły pewność siebie. Niestety, za każdym razem, gdy próbowałam dowiedzieć się czegoś od nich, unikały odpowiedzi albo odpowiadały zdawkowo, jakby chodziło o nieistotne dygresje.

Przesłuchanie ciągnęło się bez przerwy, aż do chwili, gdy przyniesiono mój kolejny posiłek. Dopiero wtedy dały mi spokój i opuściły pomieszczenie. Obawiałam się, że wrócą, ale kiedy tak się nie stało, ucięłam sobie drzemkę. Wyrwało mnie z niej ponowne wtargnięcie stadka małych służek. Przyciągnęły ze sobą wózek, na którym wywiozły mnie z budynku, lecz inną drogą niż ta, którą przybyłam. Tym razem wjechałyśmy na rampę, gdzie czekała inna lub ta sama różowa karetka. Trzy opiekunki zostały ze mną wewnątrz samochodu. Przez całą drogę, czyli mniej więcej półtorej godziny, paplały chaotycznie i przeważnie niezrozumiale.

Krajobraz niewiele się różnił od tego, co już widziałam. Zaraz za bramą pojawiły się te same schludne pola i jednakowe gospodarstwa.

Od czasu do czasu mijałyśmy niewielkie skupiska identycznych bloków, jadąc tą samą szosą o nie najlepszej nawierzchni. Widziałam grupy Amazonek, rzadziej pojedyncze osoby, zajęte pracą w polu. Na szosie panował niewielki ruch: ciężarówki, duże i małe, czasami autobusy, ale nie zauważyłam prywatnych samochodów. Pomyślałam, że moje przywidzenie jest bardzo konsekwentne w szczegółach. Na przykład żadna grupa Amazonek nie zapomniała o przyjaznym, pełnym szacunku pozdrowieniu naszego różowego samochodu.

Przejechałyśmy jakieś skrzyżowanie. Spoglądając z wiaduktu, pomyślałam, że to wyschnięty kanał, ale wśród traw i chwastów dostrzegłam dziwacznie pochylony ship. Wprawdzie pozbawiony był większości elementów, ale to, co pozostało, wystarczyło, by domyślić się, że to semafor.

Przecięłyśmy kolejne skupisko identycznych bloków, tylko rozmiarami przypominające miasto, a parę kilometrów dalej wjechałyśmy przez ozdobną bramę do jakiegoś parku.

Posiadłość nie odbiegała wyglądem od tej, z której wyjechałam. Utrzymana była z taką samą pieczołowitością: aksamitne trawniki, jaskrawe wiosenne kwiaty na rabatach. Różnica polegała głównie na braku bloków. Zamiast nich stały tam domy w rozmaitym stylu, przeważnie nieduże, często nie większe od obszernej chaty. Nowe miejsce stonowało zachowanie moich towarzyszek: po raz pierwszy umilkły i rozglądały się dookoła z widocznym lękiem.

Prowadząca karetkę spytała o drogę Amazonkę w drelichach. Po udzieleniu odpowiedzi Amazonka przesłała mi przez szybę pogodny, pełen szacunku uśmiech i niebawem zatrzymałyśmy się przed niewielkim dwupiętrowym neoklasycystycznym budynkiem.

Nie było tu łóżek na kółkach. Moje opiekunki pomogły mi wysiąść, a następnie w szyku przypominającym forteczne przypory podtrzymywały mnie w drodze do wnętrza budynku.

Tam z pewnym trudem przeciśnięto mnie przez drzwi po lewej stronie holu i znalazłam się w pięknym, gustownie i stylowo urządzonym pokoju. Przy kominku, w fotelu z wysokim oparciem, siedziała siwowłosa kobieta w purpurowej jedwabnej sukni. Jej twarz i dłonie wskazywały na zaawansowany wiek, lecz spojrzenie miała bystre i pełne życia.

- Witaj, moja droga - przemówiła pewnym, dźwięcznym głosem.

Wskazała wzrokiem drugi fotel, jednak spojrzawszy na mnie ponownie, zmieniła zdanie.

- Chyba będzie ci wygodniej na kanapie - zaproponowała.

Mebel, prawdziwy zabytek epoki gregoriańskiej, oszacowałam z powątpiewaniem.

- Czy wytrzyma? - spytałam.

- O, raczej tak - odparła, lecz z mniejszym przekonaniem.

Orszak usadowił mnie ostrożnie i pozostał obok w postawie wyrażającej zatroskanie. Kiedy stało się jasne, że nie grozi mi nic złego, mimo że mebel złowieszczo pode mną zaskrzypiał, starsza pani odprawiła opiekunki i zadzwoniła srebrnym dzwoneczkiem. Weszła drobna postać - pokojówka doskonała, nie więcej niż metrowego wzrostu.

- Podaj nam, proszę, sherry, Mildred - zaordynowała gospodyni. - Napijesz się sherry, prawda? - dodała, zwracając się do mnie.

- T-tak, bardzo chętnie, dziękuję - odpowiedziałam nieśmiało, a po chwili zapytałam: - Proszę mi wybaczyć, pani...?

- Och, tak, rzeczywiście, powinnam była się przedstawić. Nazywam się Laura. Po prostu Laura. Ty, o ile wiem, masz na imię Orchis... Matka Orchis.

- Podobno - przyznałam z niezadowoleniem.

Przyglądałyśmy się sobie nawzajem. Po raz pierwszy odkąd zaczęły się te halucynacje, dostrzegłam w czyichś oczach współczucie czy nawet litość. Ponownie rozejrzałam się po wnętrzu, podziwiając doskonałą dbałość o szczegóły wystroju.

- To znaczy... To znaczy, że nie postradałam zmysłów, prawda? - spróbowałam się upewnić.

Zaprzeczyła powolnym ruchem głowy, lecz nim zdążyła odpowiedzieć, wróciła pokojówka z kryształową karafką i kieliszkami na srebrnej tacy.

Podczas napełniania kieliszków przez starą damę zauważyłam, że przypatruje się nam uważnie, przenosząc wzrok z Mildred na mnie i odwrotnie, jakby nas porównywała. Jej twarz przybrała dziwny, nieprzenikniony wyraz.

- Czy to przypadkiem nie madera? - zapytałam.

Zdziwiła się, uśmiechnęła i przytaknęła z uznaniem.

- Myślę, że to jedno pytanie wystarczy, by stwierdzić, że cel wizyty został osiągnięty - powiedziała.

Pokojówka wyszła, podniosłyśmy kieliszki. Laura umoczyła wargi i odstawiła kieliszek.

- Mimo to - ciągnęła - będzie lepiej, jeżeli porozmawiamy jeszcze trochę na ten temat. Czy powiedziano ci, moja droga, dlaczego zostałaś przysłana do mnie?

- Nie - zaprzeczyłam.

- Ponieważ zajmuję się historią - oświadczyła. - Dostęp do historii jest przywilejem. W naszych czasach przyznaje się go tylko nielicznym - i to raczej niechętnie. Na szczęście nadal istnieje przekonanie, że nie można pozwolić, aby jakakolwiek gałąź wiedzy uległa całkowitemu zapomnieniu, chociaż zajmowanie się pewnymi dyscyplinami traktowane jest z podejrzliwością właściwą sprawom politycznym. - Uśmiechnęła się pogardliwie. - Dlatego wszelkie weryfikacje wymagają zasięgnięcia opinii specjalisty. Czy otrzymałaś wynik diagnozy na piśmie?

Ponownie zaprzeczyłam.

- Tak też myślałam. To typowe dla tej profesji, prawda? No dobrze, powiem ci, co doniesiono mi przez telefon z Domu Matek, żebyśmy wiedziały, do czego zmierzamy. Dowiedziałam się, że przeprowadziło z tobą wywiad kilka osobistości ze sfer naukowych. Twój przypadek zainteresował je, zdziwił oraz, jak podejrzewam, także zaniepokoił. I to bardzo. Biedactwa. Wszystkie one posiadają zaledwie minimum wiedzy historycznej. Krótko mówiąc, dwie z nich uważają, że cierpisz na halucynacje o charakterze schizofrenicznym, natomiast trzy pozostałe skłonne są przypuszczać, że stanowisz prawdziwy przypadek osobowości przeniesionej. To bardzo rzadkie zjawisko. Udokumentowano dotąd rzetelnie trzy takie przypadki, a jeden był wątpliwy. Dwa przypisuje się działaniu środka o nazwie chuinżuatyna, a trzeci substancji o bardzo podobnych właściwościach. Idźmy dalej: trzy lekarki uznały większość twoich wypowiedzi za sensowne i rzeczywiście wyczerpujące. Co znaczy, że nic z tego, co im opowiedziałaś, nie jest sprzeczne z tym, co same wiedzą. Ponieważ jednak ich wiedza na tematy nie związane bezpośrednio z zawodem jest bardzo ograniczona, uznały także znaczną część twoich wypowiedzi za niewiarygodną i niesprawdzalną. Dlatego właśnie zwrócono się do mnie z prośbą o opinię, ponieważ posiadam większe możliwości weryfikacji.

Przerwała i przyglądała mi się w zamyśleniu.

- Wydaje mi się - dodała - że będzie to jedna z najbardziej niezwykłych i najciekawszych spraw, jakie przydarzyły się w moim dość długim życiu. Twój kieliszek jest pusty, moja droga.

- Osobowość przeniesiona? - powtórzyłam z niedowierzaniem, podając jej swój kieliszek. - Chwileczkę, gdyby to rzeczywiście było możliwe...

- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Te trzy przypadki, o których wspomniałam, zostały całkowicie uwiarygodnione.

- Być może chodzi właśnie o to - przyznałam. - Z jednego punktu widzenia nie jest to wykluczone. Ale do pozostałych nie pasuje. Zbyt wiele w tym cech koszmaru. Wydaje mi się, że jesteś zupełnie normalna. Ale spójrz na mnie... I na tę służącą! Tkwi tu bezsprzecznie jakiś element przywidzenia. Pozornie siedzę i rozmawiam z tobą... Ale to nie może być prawda, więc gdzie jestem naprawdę?

- Myślę, że lepiej niż ktokolwiek potrafię zrozumieć, jak nierzeczywista musi być dla ciebie ta sytuacja. Spędziłam tyle czasu wśród książek, że czasami mnie także ten świat wydaje się nierealny... Jakbym nie należała ani do niego, ani do żadnego innego. No a teraz, moja droga, powiedz mi, kiedy się urodziłaś?

Powiedziałam. Laura zamyśliła się.

- Hm, Jerzy VI... Ale tej drugiej wielkiej wojny nie pamiętasz?

- Nie, nie pamiętam.

- A może pamiętasz koronację następnego władcy? Czyja to była koronacja?

- Elżbiety... Elżbiety II. Matka pokazywała mi orszak królewski.

- Czy pamiętasz coś więcej?

- Niewiele... Tylko tyle, że padał deszcz. Prawie przez cały dzień.

Po długiej wymianie pytań i odpowiedzi Laura uśmiechnęła się łagodnie.

- Właściwie nie potrzebujemy chyba niczego więcej, żeby dowieść tego, o co nam chodzi. Słyszałam już o tej koronacji... Z drugiej ręki. Ta scena w opactwie musiała być wspaniała - zadumała się, westchnęła. - Masz niezwykłą cierpliwość. Teraz twoja kolej... Ale obawiam się, że usłyszysz kilka wstrząsających faktów.

- Sądzę, że w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin nieźle się uodporniłam... Lub może wydawało mi się, że minęło trzydzieści sześć godzin - odparłam.

- Wątpię - posłała mi poważne spojrzenie.

- Powiedz mi... Proszę, wytłumacz to wszystko... Jeżeli potrafisz.

- Podaj mi swój kieliszek. Przejdę teraz do sedna sprawy.

Napełniła kieliszki.

- Powiedz, co cię tu najbardziej zaskoczyło?

Zastanowiłam się.

- Było tego mnóstwo...

- A może to, że nie widziałaś żadnego mężczyzny? - zasugerowała.

Sięgnęłam pamięcią wstecz. Przypomniałam sobie zdumienie jednej z Matek, która pytała: “Co to jest mężczyzna?”

- Tak, rzeczywiście, to także zauważyłam - przyznałam. - Gdzie oni są?

Pokiwała głową, patrząc mi w oczy.

- Nie ma ich, moja droga. Już ich nie ma. Nie ma ani jednego. Patrzyłam na nią w osłupieniu. Na jej poważnej twarzy malowało się współczucie. Ani śladu przebiegłości czy podstępu. Znaczenie słów docierało do mnie z trudem. W końcu przemogłam się.

- Ależ... ależ to niemożliwe! Gdzieś przecież muszą być jacyś mężczyźni... Nie mogłybyście przecież... To znaczy jak? - Dalsze pytania uwięzły mi w gardle.

Pokiwała głową.

- Wiem, że musi ci się to wydawać niemożliwe, Jane... Czy mogę tak się do ciebie zwracać? Ale to prawda. Jestem już stara, mam prawie osiemdziesiąt lat i przez całe swoje długie życie nigdy nie widziałam mężczyzny... Widywałam ich tylko na starych obrazach i zdjęciach. Napij się sherry, moja droga. To ci dobrze zrobi - umilkła. - Zdaje się, że nie najlepiej to przyjęłaś.

Poszłam za jej radą. Byłam tak oszołomiona, że nie potrafiłam się zdobyć na żadną reakcję. Mimo wewnętrznego buntu nie mogłam jej jednak nie wierzyć, ponieważ istotnie nie tylko nie widziałam tu żadnych mężczyzn, ale nawet śladu istnienia mężczyzny. Przerwała milczenie, dając mi czas na zebranie myśli.

- Do pewnego stopnia rozumiem, co czujesz. Bo widzisz, Jane, ja nie musiałam uczyć się historii wyłącznie z książek. Jako młoda dziewczyna, szesnaste-, może siedemnastoletnia, często słuchałam opowieści mojej babki. Była wówczas w moim wieku, lecz doskonale pamiętała własną młodość. Opowiadała tak obrazowo, że dosłownie widziałam miejsca, o których mówiła... Stanowiły jednak część świata tak odległego, że z trudem rozumiałam jej uczucia. Gdy wspomniała młodzieńca, z którym była zaręczona, po policzkach spływały jej łzy. Ale nawet wtedy... naturalnie nie z tęsknoty za nim, lecz za światem, który znała z dzieciństwa. Było mi jej żal, chociaż nie wiedziałam, co czuje... Skąd miałam wiedzieć? Ale teraz, kiedy sama jestem stara, kiedy mam za sobą tyle lektur, trochę łatwiej mi ją zrozumieć. Mam takie wrażenie. - Patrzyła na mnie uważnie. - A ty, moja droga? Czy ty też miałaś kogoś poślubić?

- Poślubiłam... na krótko.

Zamyśliła się.

- To musi być bardzo dziwne uczucie, być czyjąś własnością - powiedziała.

- Jak to “własnością”? - krzyknęłam zaskoczona.

- To znaczy znaleźć się we władzy męża - wyjaśniła życzliwie.

Zajrzałam jej w oczy.

- Ależ to nie tak! Zupełnie nie tak - zaoponowałam. - To było... - umilkłam, bliska płaczu. Żeby zmienić temat, zadałam jej pytanie:

- Ale co się stało? Na miłość boską, co się stało z mężczyznami?

- Wymarli - odparła. - Zapadli na jakąś chorobę. Nikt nie potrafił im pomóc, więc pomarli. Odeszli wszyscy w ciągu jednego roku, poza nielicznymi wyjątkami.

- Przecież... przecież to oznacza koniec, zupełny koniec.

- Owszem. W dużej mierze tak właśnie się stało. Było bardzo ciężko. Zapanował straszliwy głód. Najbardziej ucierpiały oczywiście regiony przemysłowe. W krajach zacofanych oraz na wsi kobiety uprawiały ziemię. Były w stanie utrzymać siebie i dzieci, lecz prawie wszystkie wielkie organizacje uległy rozpadowi. Zamarła komunikacja: skończyła się benzyna, nie wydobywano węgla. Sytuacja przedstawiała się fatalnie, bo chociaż kobiet było mnóstwo - zawsze przecież przewyższały liczebnością mężczyzn - to dotychczas ich rola sprowadzała się do konsumpcji. W chwili kryzysu okazało się, że tylko nieliczne umiały zająć się sprawami istotnymi, ponieważ wcześniej prawie wszystkie stanowiły własność mężczyzn, wiodąc życie maskotek i pasożytów.

Chciałam zaprotestować, ale ruchem dłoni nakazała mi milczenie.

- Nie były temu winne... W każdym razie nie wyłącznie one - uzupełniła. - Stały się częścią pewnego procesu, w którym wszystko sprzymierzało się przeciw ich uwolnieniu. Był to proces długi, którego początki sięgają jedenastego wieku i wywodzą się z południowej Francji. Tam właśnie powstała koncepcja romantyzmu, jako eleganckiego i przyjemnego zajęcia dla wyższych sfer. W miarę upływu czasu przeniknęła ona w głąb większości warstw społecznych, ale dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku ktoś uświadomił sobie możliwość jej zastosowania w celach handlowych, co zaczęto wykorzystywać praktycznie na początku wieku dwudziestego.

Z początkiem dwudziestego wieku - ciągnęła - przed kobietami otworzyła się także szansa na życie pożyteczne, twórcze i ciekawe. Nie odpowiadało to handlowcom: woleli kobietę w roli masowego konsumenta, a nie producenta... Oczywiście, z wyjątkiem poziomów najniższych, rutynowych. Tak więc przyjęto koncepcję romantyczną jako oręż przeciwko dalszemu rozwojowi kobiet. Zastosowano ją do propagowania wzorców konsumpcyjnych, i to na szeroką skalę.

Kobiety ani na chwilę nie mogły zapomnieć o swojej płci - mówiła dalej - ani też konkurować na równych prawach z mężczyznami. Wszystko musiało posiadać “aspekt kobiecy”, w odróżnieniu od aspektu męskiego, co wbijano im do głowy od dzieciństwa. Producentom nie wypadało już rzucać hasła “powrót do kuchni”, ale były inne sposoby. Można było przecież wymyślić zawód pod nazwą “gospodyni domowa”. Zaczęto gloryfikować kuchnię, która wciąż rosła w cenę, stając się obiektem pożądania. Udowodniono, że marzenie to jest osiągalne poprzez małżeństwo. I tak co tydzień ukazywały się setki tysięcy pism, których zadaniem było nieustanne i bezlitosne kierowanie uwagi kobiety na możliwość sprzedania się mężczyźnie tylko po to, by zdobywając jakiś niewielki, całkowicie nieekonomiczny skrawek ogniska domowego, mogła wydawać pieniądze.

Postawa romantyczna rozprzestrzeniła się we wszystkich dziedzinach przemysłu i handlu. Artykuły prasowe, a przede wszystkim reklamy, epatowały przepychem i świetnością. Romantyczność wycisnęła piętno na wszystkim, co kupić mogła kobieta, od bielizny po motocykle, od “zdrowej” żywności po piecyki kuchenne, od dezodorantów do zagranicznych podróży. Aż wreszcie kobiety zostały tak otumanione, że wszystko przestało je cieszyć.

Eter zaczął teraz rozbrzmiewać sfrustrowanymi jękami kobiet, bredzących o “poddaniu” i “oddaniu”, “wielbieniu” i byciu przedmiotem uwielbienia. Kino propagowało wśród przeważającej liczebnie żeńskiej publiczności przekonanie, że nic na świecie nie jest warte większego zachodu niż łzawa bierność w mocnym romantycznym uścisku. Presja ta nasiliła się do tego stopnia, że większość młodych kobiet poświęcała cały wolny czas romantycznym marzeniom. Aż w końcu uwierzyły, że najwyższa forma szczęścia, jakiej należy oczekiwać od życia, polega na tym, by stać się własnością mężczyzny, osiąść w murowanym domku i kupować wszystko, co podsuną producenci.

- Ale przecież... - próbowałam zaprotestować, lecz Laura rozkręciła się na dobre i nic nie mogło jej powstrzymać.

- Wywołało to, oczywiście, liczne społeczne wypaczenia. Wzrósł wskaźnik rozwodów, ponieważ życie codzienne po prostu nie było w stanie dostarczyć wielu dziewczynom stosownej dawki romantycznego czaru. W sumie kobiety przeżywały znacznie więcej rozczarowań i niezadowolenia niż kiedykolwiek przedtem. Cóż więc miała począć sumienna idealistka przejęta tym żałosnym, upiększonym wzorcem, który niestrudzenie wpajała jej wszechwładna propaganda? Mogła jedynie wyrwać się z nieudanego związku i szukać gdzie indziej ideału, do którego, jak wierzyła, ma prawo.

To świadomie prowokowane niezadowolenie wywołało coś w rodzaju powszechnej gonitwy za kusząco wspaniałym, lecz wiecznie umykającym romantycznym ideałem. Być może udało się go osiągnąć kilku kobietom wyjątkowym. Lecz cała reszta padła ofiarą okrutnego, zniewalającego mirażu, któremu na próżno poświęcały siebie i swoje pieniądze.

Tym razem udało mi się jej przerwać.

- Ale słuchaj, to wcale nie było tak. To, co mówisz, zawiera pewne elementy prawdy... ale jest generalnie bardzo powierzchowne. Wcale nie odczuwało się tego tak, jak to przedstawiasz. Byłam tam, więc wiem.

Pokręciła głową z dezaprobatą.

- Posiadasz zbyt krótką perspektywę, aby dokonać właściwej oceny. Z naszej perspektywy widać wszystko znacznie lepiej. Dlatego postrzegamy zjawisko takim, jakim było naprawdę. A więc obrzydliwym i bezdusznym wykorzystaniem większości populacji, której nieszczęście polegało na posiadaniu słabszej woli. Oczywiście kobiety bardziej wykształcone i stanowcze zdołały oprzeć się tej tendencji, ale nierzadko za ogromną cenę. Opieranie się presji wywieranej przez większość przeważnie pociąga za sobą pewne koszty. Dlatego nawet te kobiety nie zawsze potrafiły oprzeć się wrażeniu, że nie mają racji i że uczestniczki tej gonitwy wychodzą na tym lepiej.

Pogrzebano rozbudzone na początku stulecia wielkie nadzieje na emancypację kobiet. Siła nabywcza przeszła w ręce osób niewykształconych i podatnych na sugestię. Dążenie do romantyczności jest w zasadzie dążeniem egoistycznym, a jeżeli pozwoli mu się zdominować wszystkie inne dążenia, niszczy wszelkie odruchy społeczne. I tak, każda kobieta oderwana od reszty, a zarazem popychana do rywalizacji ze wszystkimi pozostałymi, pozostawała bezbronna. Wystawiana na zmasowane działanie zorganizowanej sugestii, które kazało jej odbierać brak pewnych dóbr lub urządzeń jako śmiertelne zagrożenie dla Romantyczności, wpadała w popłoch i łatwo poddawała się wyzyskowi. Potrafiła wierzyć tylko w to, co jej powiedziano. Trawiła czas na rozmyślaniach, czy postępuje zgodnie z wymogami Romantyzmu. Oto jak w sposób całkiem nowy i znacznie subtelniejszy została bardziej niż kiedykolwiek wykorzystana, uzależniona i pozbawiona twórczej inicjatywy.

- Po raz pierwszy słyszę tak niezwykły i nie przystający do rzeczywistości opis mojego świata - stwierdziłam. - Wygląda to jak kopia, w której zniekształcono wszystkie możliwe proporcje. Jeżeli chodzi na przykład o brak twórczej inicjatywy, to chociaż rodziny były mniejsze, kobiety nadal rodziły dzieci. Następował ciągły wzrost demograficzny.

Laura zatrzymała spojrzenie na mojej twarzy.

- Jesteś niewątpliwie doskonałym produktem ideologii swojej epoki - zauważyła. - Dlaczego uważasz rodzenie dzieci za coś twórczego? Czy doniczkę też można nazwać twórczą, ponieważ kiełkują w niej nasiona? Jest to działanie całkowicie mechaniczne i jak każde tego typu działanie, najłatwiej przychodzi osobnikom najmniej inteligentnym. Co innego wychowanie dziecka, uczenie, stwarzanie warunków do rozwoju osobowości. To jest faktycznie twórcze. Ale niestety, w czasach, o których mówimy, kobiety zostały skutecznie nakłonione do wychowywania swych córek na nieinteligentne konsumentki, takie jak ich matki.

- Ale - zaczęłam bezradnie - ale ja doskonale znam te czasy. To przecież moja epoka. Twój obraz jest zniekształcony.

- Perspektywa historyczna z pewnością jest prawdziwsza - oświadczyła niewzruszonym tonem. - Jeżeli to, co nastąpiło, było nieuniknione, to nastąpiło w odpowiednim momencie. Sto czy nawet pięćdziesiąt lat wcześniej wszystko skończyłoby się zagładą. Pięćdziesiąt lat później prawdopodobnie wszystkie kobiety przeszłyby do zajęć domowych i postaw konsumenckich. Na szczęście jednak w połowie stulecia niektóre kobiety wciąż uprawiały wolne zawody. Stanowiły też większość w dziedzinie medycyny, to znaczy w profesji o największym znaczeniu dla przetrwania.

Nie znam się na medycynie, więc nie przytoczę dokładnie kroków, jakie podjęły. Wiem tylko, że zajęły się intensywnie badaniem problemów, które rozumiesz znacznie lepiej ode mnie.

Każdy gatunek, nawet nasz, posiada ogromną wolę przetrwania i lekarze postarali się nadać wyraz tej woli. Mimo plagi głodu, mimo chaosu i wielu niedostatków dzieci ciągle przychodziły na świat. Odbudowa mogła poczekać: pierwszeństwo należało do nowego pokolenia, które pomagałoby w odbudowie i odziedziczyłoby jej efekty. Tak więc dzieci rodziły się nadal: dziewczynki żyły, chłopcy umierali. Było to bardzo smutne, a w dodatku niepraktyczne, niebawem więc rodziły się już tylko dziewczynki i powinnaś bez trudu domyślić się, w jaki sposób to osiągnięto.

Podobno nie jest to wcale tak niezwykłe, jak się powszechnie wydaje. Na przykład szarańcza potrafi rodzić samice bez pomocy samca ani żadnej innej. Podobnie mszyce mogą rozmnażać się same i w odosobnieniu co najmniej przez osiem pokoleń, być może dłużej. Byłoby chyba nie najlepiej, gdybyśmy dysponując całą naszą wiedzą i aparaturą badawczą okazały się w tej dziedzinie gorsze od szarańczy i mszyc.

Umilkła, czekając na moją reakcję z figlarnym uśmiechem. Może spodziewała się zaskoczenia, szoku lub niedowierzania. Jeżeli tak, to sprawiłam jej zawód: odkąd fizyka atomowa pokazała, jak pod naciskiem zespołu tęgich głów padają wszelkie bariery, osiągnięcia techniczne przestały dziwić. Można pogodzić się z myślą, że prawie wszystko jest możliwe. Czy pożądane lub warte zachodu, to zupełnie inna sprawa. Właśnie ta kwestia wydała mi się szczególnie istotna w związku z jej stwierdzeniem.

- A co wy osiągnęłyście?

- Przetrwanie - odparła po prostu.

- Z materialistycznego punktu widzenia to prawda - przyznałam. - Ale jeżeli doszło do tego za cenę całej reszty, jeżeli trzeba było poświęcić miłość, sztuki piękne, poezję, radość i fizyczną przyjemność wyłącznie dla przedłużenia egzystencji, to cóż pozostało oprócz bezdusznej powłoki cielesnej? Jaki jest sens takiego przetrwania?

- Nie wiem jaki, poza tym, że przetrwanie jest pragnieniem wspólnym wszystkim gatunkom. Nie sądzę, by jego sens był wyraźniejszy w dwudziestym wieku niż obecnie. Jeśli zaś chodzi o resztę, to nie rozumiem, dlaczego uważasz, że przepadła? Czy Safona nie pisała poezji? Dziwi mnie twoje założenie, że istnienie duszy zależy od dwoistości płci. Zdaje się, że dość często utrzymywano, iż żyją one w stanie konfliktu, prawda?

- Jako historyk, studiujący działania mężczyzn i kobiet oraz ich motywy, mogłabyś traktować moje słowa nieco mniej dosłownie.

Pokiwała głową patrząc na mnie z wyrzutem.

- Jesteś naprawdę typowym produktem swoich czasów, kochanie. Wpajano ci wszędzie i na wszystkich poziomach, od dzieł Freuda do najgłupszych pism kobiecych, że światem rządzi ucywilizowany seks, w postaci miłości romantycznej. I uwierzyłaś im. Ale świat kręci się nadal, także dla innych istot... Dla owadów, ryb, ptaków, zwierząt... cóż one wiedzą o miłości romantycznej, nawet podczas krótkich sezonów godowych? Zostałaś oszukana, moja droga. Pokierowano twoimi zainteresowaniami tak, by stały się społecznie użyteczne, przynosiły zysk gospodarczy i nie wyrządzały prawie żadnej szkody.

Zaoponowałam gwałtownie.

- Nie wierzę, po prostu nie wierzę. Owszem, wiesz coś niecoś o moim świecie. Ale z zewnątrz. I nie rozumiesz go, ani nie czujesz.

- Na tym właśnie polega twoje uwarunkowanie - odrzekła ze spokojem.

Zirytowało mnie to uporczywie powtarzane określenie.

- Załóżmy, że ci wierzę... powiedz w takim razie, jaka siła sprawia, że świat wciąż istnieje?

- To proste, moja droga. Siła woli. Posiadamy ją od niemowlęctwa do starości. Występuje zarówno u mężczyzn, jak u kobiet. Stanowi siłę bardziej fundamentalną i pożądaną niż seks. Powiadam ci, wprowadzono was w błąd... wykorzystano i wypreparowano dla celów czysto ekonomicznych.

Po wybuchu epidemii po raz pierwszy w historii kobiety przestały być klasą wyzyskiwaną. Pozbawione władców płci męskiej, którzy wprowadzali zamęt i zaprzątali ich uwagę, spostrzegły, że prawdziwy potencjał tkwi w kobiecości. Rodzaj męski służył wyłącznie jednemu krótkotrwałemu, pożytecznemu celowi. Przez resztę życia mężczyzna był przykrym i kosztownym pasożytem.

Po uświadomieniu sobie tego potencjału lekarki przystąpiły do jego badania. W ciągu dwudziestu lat uzyskały nad nim pełną kontrolę. Współpracowały z nielicznym gronem kobiet inżynierów, architektów, prawników, administratorek, nauczycielek i tak dalej, lecz tylko lekarki dysponowały kluczem do życia i śmierci. W ten sposób miały w ręce przyszłość i w miarę jak świat zaczął się odradzać, utworzyły wraz z kilkoma innymi zawodami klasę dominującą, znaną pod nazwą Doktoriatu. Doktoriat rządził, ustanawiał prawa i wprowadzał je w życie.

Zrodziła się też, oczywiście, opozycja, bo trudno było od razu wymazać pamięć dawnych czasów czy skutki dwudziestoletniego bezprawia. Władza Doktoriatu sięgała jednak wszędzie. Pragnąc mieć dziecko każda kobieta musiała prosić o zgodę, Doktoriat zaś dbał o to, by znalazła właściwe miejsce w społeczności. Bandy buntowniczek zaczęły topnieć, rozpadały się i stopniowo przywrócono porządek.

Doktoriat stanął niebawem wobec lepiej zorganizowanej opozycji. Powstała partia, która utrzymywała, że ustała już choroba, która powaliła mężczyzn, toteż można i należy przywrócić równowagę. Partię nazwano Reakcyjną i było z nią niemało kłopotu.

Większość członkiń Rady Doktoriatu nadal doskonale pamiętała system wykorzystujący kobiece słabości, który stanowił po prostu kulminacyjny punkt w wielowiekowej historii wyzysku kobiet. Pamiętały niechęć, z jaką dopuszczano je do wybranego zawodu. Teraz władza należała do nich i nie miały zamiaru dzielić się nią z istotami, które, jak dowiedziono, są zbędne biologicznie i pod każdym innym względem. Jednogłośnie wykluczono możliwość podjęcia kroków prowadzących do zbiorowego samobójstwa, Reakcjonistki zaś napiętnowano jako organizację wywrotową i przestępczą.

Był to jednak zaledwie środek łagodzący. Wkrótce okazało się, że uporano się z objawem, lekceważąc przyczynę. Rada musiała uznać, że ma do czynienia ze społeczeństwem niezrównoważonym, zdolnym do zachowania ciągłości, lecz strukturalnie stanowiącym pozostałość formy minionej. Nie powinno trwać w kształcie tak okaleczonym, gdyż niezadowolenie będzie stale wzrastać. Jeżeli władza miała okrzepnąć, należało znaleźć nową strukturę, przystosowaną do nowych okoliczności.

W trakcie poszukiwania właściwego modelu uwzględniono naturalne tendencje kobiet słabiej wykształconych i niewykształconych, dotyczące takich aspektów, jak stosunek do zasad hierarchii czy skłonność do uznawania sztucznych wyróżnień. Przypominasz sobie zapewne, że w twoich czasach każda idiotka, której mąż otrzymał tytuł szlachecki lub zdobył powszechne uznanie, natychmiast stawała się godna większego szacunku i zazdrości ze strony innych kobiet, chociaż nie przestawała być idiotką. Na podobnej zasadzie każde spotkanie lub stowarzyszenie kobiet niepracujących obsesyjnie, nieuchronnie zaplątywało się w proces tworzenia i utrwalania podziałów towarzyskich, co wynika z faktu, iż kobiety przywiązują dużą wagę do poczucia bezpieczeństwa. Nie mniej istotna jest także ich gotowość do poświęceń i niewolnicza wręcz sumienność w obrębie kanonów przewidzianych przez lokalne konwencje towarzyskie. Jesteśmy z natury bardzo posłusznymi stworzeniami. Większość z nas czuje się najszczęśliwsza, trzymając się zasad ortodoksyjnych, bez względu na to, jak dziwne mogą się one wydawać osobnikom z zewnątrz. Trudność w rządzeniu kobietami leży głównie w ustaleniu wymaganych norm ortodoksji.

Oczywiście, żeby system taki miał szansę powodzenia, musiał uwzględniać również inne cechy charakterystyczne. W ramach wzajemnego oddziaływania sił obowiązywać powinna równowaga oraz szacunek dla władzy. Szczegółowe określenie takiej organizacji nie było zadaniem łatwym.

Rozpoczęto zakrojone na szeroką skalę badania formacji i porządków społecznych, lecz przez wiele lat odrzucano wszystkie wysuwane projekty jako nieodpowiednie, z różnych powodów. Ostateczna forma została ponoć zaczerpnięta z Pisma Świętego, w owych czasach księgi jeszcze nie zakazanej, choć będącej źródłem częstych niepokojów. Stosowny werset miał rzekomo następujące brzmienie: “Idź do mrówki, leniwcze, obacz drogi jej”.

Rada była zdania, że pouczenie to po odpowiedniej modyfikacji może doprowadzić do pożądanego stanu rzeczy.

Oparto się więc na systemie czteroklasowym i przystąpiono do stopniowego wprowadzania wyraźnych zróżnicowań, które stały się gwarancją stabilizacji. W ramach każdej klasy znalazło się dość miejsca dla aspiracji indywidualnych, lecz nie było mowy o przechodzeniu z jednej klasy do drugiej. Mamy więc Doktoriat - wykształconą klasę rządzącą, złożoną w połowie z lekarek, następnie Klasę Matek, której nazwa mówi sama za siebie, liczną Klasę Służebnic, której członkinie ze względów psychologicznych są niewielkiego wzrostu, oraz Klasę Robotnic o silnej budowie i silnych mięśniach, przeznaczoną do wykonywania cięższych prac fizycznych. Wszystkie trzy klasy niższe uznają władzę Doktoriatu. Obie klasy pracujące odnoszą się z szacunkiem do Matek. Służebnice przekonane są o wyższości swych prerogatyw nad zadaniami Robotnic, które z kolei traktują delikatność Służebnic z tkliwą pogardą.

Sama widzisz, że osiągnięto równowagę, i chociaż na razie funkcjonuje ona z pewnymi oporami, z czasem niewątpliwie nastąpi poprawa. Jest, na przykład, wielce prawdopodobne, że korzystne okaże się niebawem wprowadzenie podgrup w Klasie Służebnic. Słyszy się też opinie, że za słaba jest pozycja policji, gdyż niski stopień wykształcenia nie różni jej od Robotnic...

W miarę jak mnożyła dalsze szczegóły, czułam się coraz bardziej przytłoczona potwornością całego procesu.

- Mrówki! - przerwałam jej. - Mrowisko! Posłużyłyście się mrowiskiem jako modelem?

Spojrzała na mnie zaskoczona tonem mojego głosu lub też faktem, że dopiero teraz pojęłam to, co tak długo mi tłumaczyła.

- Dlaczego nie? - spytała. - To niewątpliwie jeden z najtrwalszych wzorców społecznych wykształconych przez naturę. Chociaż, rzecz oczywista, przy niezbędnej adaptacji...

- Chcesz powiedzieć... chcesz mi powiedzieć, że tylko Matki mają dzieci? - dopytywałam się.

- Och, przedstawicielki Doktoriatu też, jeżeli zechcą - zapewniła mnie.

- Ale... ale...

- Rada zatwierdza proporcje - uzupełniła. - Lekarki w klinice poddają niemowlęta badaniom i przydzielają je do odpowiednich klas. Dalej to już tylko sprawa specjalnej diety, kontroli gruczołów i odpowiedniego przyuczenia.

- Ale po co? - zaprotestowałam ostro. - Jaki sens ma takie życie?

- Pytasz o sens życia? Sama sobie na to odpowiedz - zaproponowała.

- Przecież naszym przeznaczeniem jest kochać i być kochanym. Kochać dzieci, które mamy z tymi, których kochamy.

- Znowu dopuszczasz do głosu swoje uwarunkowania: wynosisz na piedestał i uromantyczniasz prymitywną zwierzęcość. Musisz chyba przyznać, że jesteśmy czymś więcej niż tylko zwierzętami.

- Oczywiście, przyznaję, ale...

- Miłość, powiadasz? Czy można mówić o miłości między matką i córką, jeżeli nie ma mężczyzn, którzy wprowadzaliby pojęcie zazdrości? Czy znasz uczucie wyższe niż to, jakim dziewczynka darzy swoje młodsze siostry?

- Nie rozumiesz - zaoponowałam znowu. - Jak możesz zrozumieć miłość, która nadaje barwy całemu światu? Skupia się w sercu i stamtąd promieniuje, przepełniając całą osobowość, jak oddziałuje na to, czym jesteś, na wszystko, czego dotykasz, co słyszysz... Miłość potrafi śmiertelnie ranić. Ja wiem, wiem o tym dobrze. Potrafi też rozgrzać w żyłach krew... Przemienia śmietnisko w ogród, łachmany w brokat, słowo w muzykę. Dzięki miłości można ujrzeć cały wszechświat w oczach ukochanej osoby. Nie, ty tego nie rozumiesz... nie wiesz... nie potrafisz... Och, Donaldzie, kochany mój, jak mam jej przekazać coś, czego istnienia nawet się nie domyśla?

Zapadło niezręczne milczenie.

- Nic dziwnego - przerwała je Laura - że aby żyć w twoim społeczeństwie, musiałaś zostać wyposażona w tak uwarunkowaną reakcję. Nie możesz jednak oczekiwać, że zrezygnujemy z wolności na rzecz powrotu do poddaństwa przez przywrócenie do życia naszych ciemięzców.

- Nigdy tego nie pojmiesz. Tylko niemądrzy mężczyźni i niemądre kobiety żyli w stanie ciągłej wojny. Większość z nas uzupełniała się wzajemnie. Stanowiliśmy tworzące jedność pary.

Uśmiechnęła się.

- Moja droga, albo jesteś zdumiewającą ofiarą dezinformacji na temat twoich czasów, albo głupota, o której mówisz, była niezwykle powszechna. Ani jako osoba prywatna, ani jako historyk nie dopuszczam nawet myśli o przywróceniu takiego stanu rzeczy. Minął etap prymitywny w naszym rozwoju, ustępując miejsca epoce cywilizowanej. Kobieta, będąc naczyniem życia, miała to nieszczęście, że przez pewien czas mężczyzna był jej nieodzowny. Teraz jednak już go nie potrzebuje. Nie chcesz chyba powiedzieć, że to zbyteczne i niebezpieczne obciążenie należy zachować tylko przez wzgląd na sentymentalizm? Przyznaję, że utraciłyśmy pewne drobne wygody. Zauważyłaś zapewne, że mamy nieco mniej wyobraźni w kwestiach dotyczących mechaniki i dlatego skłonne jesteśmy powielać odziedziczone wzorce. Ale niezbyt się tym przejmujemy. Nasze zainteresowania nie dotyczą zjawisk nieorganicznych, lecz tego, co organiczne i rozumowe. Być może mężczyźni pokazaliby nam, jak podróżować dwa razy szybciej, jak dotrzeć na Księżyc lub jak coraz szybciej zabijać coraz większe rzesze ludzi. Nie wydaje się jednak, by wiedza tego typu była właściwą ceną ponownego zniewolenia. Nie, my wolimy nasz świat... Wolimy go wszystkie, z wyjątkiem kilku Reakcjonistek. Widziałaś już nasze Służebne. Może są trochę nieśmiałe, ale czy wyglądają na wyzyskiwane lub nieszczęśliwe? Czy nie świergoczą między sobą radośnie i żywo jak wróbelki? A Robotnice - te, które nazwałaś Amazonkami - czy nie wyglądają na silne, zdrowe i wesołe kobiety?

- Ale pozbawiacie je wszystkiego... pozbawiacie je praw przyrodzonych.

- Daruj sobie frazesy, moja droga. Czy twój system społeczny nie odbierał kobietom ich “przyrodzonego prawa”, jeżeli nie wyjdą za mąż? Nie tylko im to mówiono, lecz wręcz wpajano. Tutaj nasze Służebne i Robotnice nic o tym nie wiedzą i nie dręczy ich poczucie niedowartościowania. Macierzyństwo jest funkcją Matek i tak też jest pojmowane.

Protestowałam, kręcąc głową.

- Mimo wszystko okradacie je. Kobieta ma prawo do miłości... Pierwszy raz straciła cierpliwość i przerwała mi.

- Znowu powtarzasz hasła propagandowe twoich czasów. Moja droga, miłość, o której mówisz, istniała w twoim bezpiecznym i zamkniętym zakątku świata na zasadzie łaskawego i praktycznego konwenansu. Rzadko zdarzało ci się widzieć jej drugie oblicze, nie upiększone przez Romantyzm. Nigdy nie byłaś jawnie przedmiotem kupna i sprzedaży jak sztuka bydła. Nigdy nie musiałaś sprzedawać się pierwszemu lepszemu, by zdobyć środki na życie. Nigdy nie byłaś jedną z tych, które przez wieki krzyczały z bólu, cierpiały i ginęły w miastach zdobywanych i łupionych przez najeźdźców. Nigdy nie wrzucono cię do lochu czy w płomienie, by ci tego oszczędzić. Nigdy nie musiałaś płonąć na stosie obok zwłok swego męża. Nie spędzałaś całego życia uwięziona w haremie, nie byłaś wśród wiezionych statkiem niewolników ani nie zawdzięczałaś życia kaprysowi swego pana i władcy...

Tak wygląda to drugie oblicze... odwieczne oblicze. Ono już się nie powtórzy. Nigdy. Czyżbyś miała odwagę proponować przywrócenie tego wszystkiego, przywrócenie naszych cierpień?

- Ale większość tych rzeczy należała do przeszłości - przekonywałam. - Świat wkroczył już na lepszą drogę.

- Doprawdy? - spytała ironicznie. - Ciekawe, czy podobnie myślały mieszkanki podbijanego Berlina. Na lepszą drogę, powiadasz? A może świat znalazł się raczej na granicy nowego barbarzyństwa?

- Jeżeli pozbywacie się zła, odtrącając także dobro, to co zostaje?

- Mnóstwo. Mężczyzna służył tylko jako środek do osiągania celu. Potrzebowałyśmy go, by móc rodzić dzieci. Cała zbędna reszta jego sił witalnych stała się przyczyną wszelkiego cierpienia na Ziemi. Bez mężczyzny jest nam o wiele lepiej.

- Naprawdę więc uważasz, że ulepszyłyście naturę? - dopytywałam się.

- Phe! - parsknęła, zniecierpliwiona moim powątpiewającym tonem. - Cywilizacja jest ulepszeniem natury. Wolałabyś mieszkać w jaskini i grzebać większość dzieci, które zmarły we wczesnym niemowlęctwie?

- Są sprawy, fundamentalne sprawy... - zaczęłam, lecz Laura uciszyła mnie gestem.

Za oknem, po trawie sunęły długie cienie. W wieczornej ciszy usłyszałam dochodzący z oddali chór kobiecych głosów. Przysłuchiwałyśmy się, aż pieśń ucichła.

- Piękne! - zachwyciła się Laura. - Nawet anioły nie potrafiłyby śpiewać z większą słodyczą. Wygląda na to, że są całkiem szczęśliwe, prawda? Nasze własne, śliczne dzieci. Są wśród nich moje dwie wnuczki. One są szczęśliwe i nie bez powodu. Nie muszą dorastać w świecie, w którym trzeba zawierzyć dobrej woli mężczyzny skłonnego je utrzymywać. Nigdy nie doznają poniżenia przed panem i władcą; nigdy też nie staną wobec zagrożenia gwałtem i mordem. Posłuchaj ich!

Dziewczęta śpiewały następną pieśń.

- Płaczesz? Dlaczego? - zapytała, gdy śpiew ucichł.

- Wiem, że to głupie. Bo tak naprawdę nie wierzę, żeby było tu tak, jak ci się wydaje. Płaczę więc chyba z żalu za tym, co utraciłybyście, gdyby to była prawda - odparłam. - Tam, pod drzewami, powinni siedzieć zakochani. Powinni trzymać się za ręce, słuchać tej pieśni i patrzyć na wschodzącą tarczę księżyca. Ale nie ma ich tam i nigdy już nie będzie. - Spojrzałam na nią. - Czy czytałaś kiedyś ten wiersz: “Ileż kwiatów pachnących zapłonie o brzasku! I nim je oko dojrzy, w skwarze dusznym zginą!”? Czy nie czujesz samotności waszego świata? Czy rzeczywiście tego nie rozumiesz? - dopytywałam się.

- Wiem, że nie miałaś okazji przyjrzeć się nam dokładnie, ale czy nie dostrzegasz piękna świata, w którym kobiety nie muszą rywalizować o względy mężczyzn? - odparowała.

Rozmawiałyśmy jeszcze jakiś czas, aż zmierzch ustąpił przed ciemnością i wśród drzew zamigotały światła sąsiednich domów.

Laura była bardzo oczytana. Dlatego niektóre okresy historyczne darzyła nawet sympatią. Nigdy jednak nie osłabiało to jej aprobaty dla własnych czasów. Nie zauważała ich jałowości. Wytykała mi “uwarunkowania”, z powodu których rzekomo nie dostrzegałam tego, że nadszedł wreszcie złoty wiek kobiety.

- Trzymasz się zbyt wielu mitów - zarzuciła mi. - Mówisz o pełni życia i przytaczasz przykład nieszczęśnicy, która trzyma się kurczowo swoich oków w jakiejś podmiejskiej willi. To ma być pełnia życia?! Kupcom wygodniej było jednak nakłonić ją, by tak sądziła. Prawdziwa pełnia życia trwałaby nader krótko, obojętne w jakim społeczeństwie.

I tak dalej...

W końcu zjawiła się mała pokojówka i oświadczyła, że opiekunki czekają na moje polecenia. Przed wyjściem chciałam jeszcze coś wyjaśnić.

- Powiedz mi, proszę, jak... jak do tego doszło?

- Czysty przypadek, kochanie. Chociaż był on konsekwencją tamtych czasów. Badania naukowe doprowadziły do niespodziewanego, wtórnego odkrycia.

- Ale w jaki sposób?

- Dość dziwnie... można nawet powiedzieć, że w banalny sposób. Czy słyszałaś o człowieku nazwiskiem Perrigan?

- Perrigan? - powtórzyłam. - Nie sądzę, chociaż nie jest to pospolite nazwisko.

- Stało się powszechnie znane - wyjaśniła. - Doktor Perrigan był biologiem, zajmował się przede wszystkim eksterminacją szczurów, zwłaszcza dokuczliwego szczura brunatnego. Dążył do wynalezienia choroby, która okazałaby się zabójcza dla tego szkodnika. Posłużył się w tym celu infekcją wirusową, często śmiertelną u zajęcy, a właściwie grupą infekcji wirusowych o dużej selektywności ze względu na silną mutacyjność. I rzeczywiście, istniało tak wiele szczepów, że gdy testowano ją na zającach w Australii, powiodła się dopiero szósta próba. Wszystkie wcześniejsze szczepy ginęły w miarę wzrostu odporności zajęcy. Próby prowadzono także w innych krajach, chociaż w zasadzie bez powodzenia, aż do chwili, gdy we Francji wyprodukowano szczep jeszcze skuteczniejszy, którego działaniu poddano całą populację zajęcy w Europie.

Na bazie tych wirusów Perrigan stosując napromieniowanie oraz inne metody otrzymał nowe mutacje i ostatecznie udało mu się wyłonić odmianę, która atakowała szczury. To jednak mu nie wystarczyło i kontynuował badania, aż otrzymał szczep wyposażony dziedzicznie w taką selektywność, że atakował wyłącznie szczury brunatne, i to z niezwykłą zaciekłością.

W ten sposób Perrigan rozwiązał ostatecznie kwestię uporczywego szkodnika i obecnie brunatny szczur nie występuje nigdzie. Perrigan popełnił jednak jakiś błąd. Do dziś nie wiadomo, czy ten udany wirus mutował ponownie, czy też któryś z wcześniejszych wirusów doświadczalnych został przypadkowo uwolniony przez szczura nosiciela, zresztą jest to zagadnienie czysto akademickie. Dość, że uaktywnił się szczep zdolny atakować istoty ludzkie, i zanim go wykryto, zdążył się rozprzestrzenić. Rozprzestrzeniał się przy tym w zatrważającym tempie: zbyt szybko, aby można było podjąć jakiekolwiek środki zaradcze.

Okazało się, że większość kobiet jest na niego odporna. Z około dziesięciu procent zaatakowanych kobiet ponad osiemdziesiąt procent powróciło do zdrowia. Natomiast wśród mężczyzn odporność była niemal zerowa i odnotowano jedynie kilka przypadków częściowego wyzdrowienia. Uratowano niewielką liczbę mężczyzn dzięki zastosowaniu niezwykłych środków ostrożności, ale nie można ich było wiecznie trzymać w zamknięciu, więc w końcu wirus, który posiadał niespotykaną wprost zdolność przetrwania w utajeniu, dosięgną! ich także.

Cisnęło mi się na usta mnóstwo specjalistycznych pytań, lecz Laura mnie uprzedziła.

- Obawiam się, że nic więcej nie potrafię ci wyjaśnić. Być może nasze lekarki będą skłonne udzielić ci informacji, choć wątpię.

Z trudem usiadłam na brzegu kanapy.

- Rozumiem - powiedziałam. - Po prostu przypadek. Tak. Trudno sobie wyobrazić, żeby doszło do tego w jakikolwiek inny sposób.

- Chyba że zechcemy w tym dostrzec palec boży - zastrzegła.

- Czy to nie nazbyt bluźniercza interpretacja?

- Miałam na myśli Śmierć Pierworodnego - odrzekła w zadumie.

Nie znalazłam na to gotowej odpowiedzi. Zadałam więc pytanie:

- Czy z całą szczerością możesz powiedzieć, że twoje życie nigdy nie wydaje ci się koszmarnym snem?

- Nigdy! - zaprotestowała stanowczo. - Kiedyś był to rzeczywiście zły sen. Ale już się skończył. Posłuchaj!

Chóralny śpiew wzmocniony akompaniamentem orkiestry płynął teraz znowu z głębi pogrążonego w ciemnościach ogrodu. Nie, nie brzmiało to ponuro: być może nawet dźwięczała tam nuta radości. Ale skąd miałyby wiedzieć, biedactwa, że...

Zjawiły się moje opiekunki i pomogły mi wstać. Podziękowałam Laurze za cierpliwość i uprzejmość. Ona jednak potrząsnęła głową.

- Moja droga, to ja jestem ci winna wdzięczność. W krótkim czasie dowiedziałam się od ciebie więcej na temat uwarunkowania kobiet w społeczeństwie mieszanym niż ze wszystkich książek, jakie przeczytałam przez całe życie. Mam nadzieję, że lekarki znajdą jakiś sposób, abyś o tym zapomniała i mogła czuć się z nami szczęśliwa.

Przystanęłam w progu i odwróciłam się z pomocą opiekunek.

- Wysuwasz wiele słusznych argumentów, Lauro. Ale mimo to jesteś... jesteś w błędzie. Czy nigdy nie czytałaś o zakochanych? Czy jako dziewczyna nigdy nie wzdychałaś do jakiegoś Romea, który powiedziałby: “Tam jest wschód, a Laura jest moim słońcem!”?

- Chyba nie. Chociaż znam ten dramat. Dość ładna, wyidealizowana opowieść. Ciekawa jestem, ilu Juliom złamała serce? Ale odpowiem ci pytaniem, kochanie. Czy widziałaś cykl obrazów Goi zatytułowany “Okropności wojny”?


Różowy samochód nie zawiózł mnie z powrotem do “Domu”. Dotarłyśmy do okazałego budynku, który przypominał szpital, gdzie z dużą troskliwością położono mnie do łóżka w jednoosobowym pokoju. Rano, po obfitym śniadaniu, odwiedziły mnie trzy nowe lekarki. Wizyta miała charakter bardziej towarzyski niż zawodowy i zamieniła się w półgodzinną pogawędkę. Zostały zapewne dokładnie poinformowane o przebiegu mojej rozmowy z Laurą, bo nie wzbraniały się od odpowiedzi na pytania, z których część wydała im się zabawna. Ja natomiast, wręcz przeciwnie, daleka byłam od rozbawienia, gdyż w ich stwierdzeniach nie doczekałam się żadnych pocieszających nieścisłości - to, co mówiły, wydawało się niepokojąco wykonalne, przy odpowiednim opanowaniu techniki. Pod koniec wizyty ich nastrój uległ zmianie. Jedna z nich oświadczyła zasadniczym tonem:

- Zdajesz sobie sprawę z tego, że postawiłaś nas w trudnej sytuacji. Twoje towarzyszki, Matki, nie są oczywiście podatne na ferment reakcjonistyczny, chociaż dość szybko zdołałaś wywołać w nich silne uczucie wstrętu i oburzenia. Osoby mniej odporne mogą ulegać twoim wpływom znacznie łatwiej. Nie chodzi nawet o to, co powiesz. Wystarczy odmienność, która przebija z twojej postawy. Nie ma na to rady i, szczerze mówiąc, nie wyobrażamy sobie, jak, będąc kobietą wykształconą, mogłabyś przyjąć postawę pogodnej, beztroskiej i pełnej akceptacji, jakiej spodziewamy się od Matek. Twoja frustracja będzie niebawem trudna do zniesienia. Ponadto uwarunkowania, którym podlegałaś w tamtym systemie, uniemożliwiają ci okazanie naszej organizacji dobrej woli.

Doceniłam szczerość tej wypowiedzi: była to obiektywna ocena sytuacji. Co więcej, nie mogłam jej kwestionować. Perspektywa spędzenia reszty życia w różowej, wonnej tępocie, urozmaiconej jedynie produkcją czworaczków płci żeńskiej w regularnych odstępach czasu, z pewnością doprowadziłaby mnie w krótkim czasie do szaleństwa.

- Czy wobec tego potraficie przywrócić temu cielsku normalny kształt i wielkość? - spytałam.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Raczej nie... Nie wiem, czy kiedykolwiek podejmowano takie próby. Ale nawet gdyby było to możliwe, nie mogłabyś zasiadać w Doktoriacie. Wzrosłoby także zagrożenie twoim reakcjonizmem.

To także byłam w stanie zrozumieć.

- Wobec tego co dalej? - dopytywałam się. Zawahała się, zanim odpowiedziała cichym głosem:

- Możemy ci jedynie zaproponować hipnozę w celu usunięcia pamięci. Gdy dotarło do mnie znaczenie tych słów, ledwie opanowałam falę histerii. Wytłumaczyłam sobie, że przecież rozmawiają ze mną w sposób racjonalny. Muszę postarać się o sensowną reakcję. Mimo to upłynęło kilka minut, zanim się na nią zdobyłam.

- Żądacie ode mnie samobójstwa. Cały mój umysł to pamięć: pamięć to ja. Jeżeli ją stracę, to tak, jakbym umarła, jakbyście mnie zabiły, to znaczy, moje ciało.

Nie próbowały się spierać.

Jedyne, co nadaje wartość memu życiu, to świadomość twojej miłości, drogi, najdroższy, kochany Donaldzie. Żyjesz teraz tylko w mojej pamięci. Jeżeli ją opuścisz, umrzesz raz jeszcze, tym razem na zawsze.

- Nie! - krzyknęłam. - Nie! Nie!


Odwiedzały mnie regularnie Służebne, uginając się pod ciężarem posiłków. Zajęta byłam własnymi myślami, choć nie było to najlepsze towarzystwo. - Prawdę powiedziawszy - stwierdziła jedna z lekarek - nie widzimy żadnego innego wyjścia. Przez wiele lat po tym wydarzeniu największym zmartwieniem były rosnące statystyki załamań psychicznych. Chociaż kobiety miały wówczas pełne ręce roboty, wiele z nich wciąż nie potrafiło się przystosować. Tobie nie możemy nawet zaproponować żadnej pracy.

Odebrałam to jako ostrzeżenie. Jeżeli ta halucynacja, która zdawała się coraz bardziej realna, nie zostanie wkrótce przerwana, znajdę się w pułapce.

Przez cały dzień i noc na próżno usiłowałam odzyskać utracony obiektywizm. Ta dialektyka przerastała mnie: moje zmysły zbyt świadomie odbierały zmysłowe bodźce otoczenia. Zbyt silna i przekonywająca była konsekwentna spójność otaczających mnie zjawisk.

Po upływie doby ponowna wizyta tego samego tria dała mi do zrozumienia, że minął czas do namysłu.

- Mam wrażenie - zaczęłam - że lepiej rozumiem teraz swoją sytuację. Proponujecie mi bezbolesną niepamięć zamiast załamania, po którym i tak nastąpi niepamięć. I nie widzicie innego wyjścia.

- Tak - potwierdziła jedna z nich, a pozostałe zgodziły się w milczeniu. - Ale podczas hipnozy będziemy potrzebowały twojej współpracy.

- Wiem o tym - powiedziałam. - Rozumiem też, że w takim układzie uchylanie się od współpracy byłoby daremnym uporem. W związku z tym... tak, zamierzam współpracować... Ale pod jednym warunkiem.

Spojrzały pytająco.

- Chciałabym, żebyście najpierw wstrzyknęły mi chuinżuatynę w takim samym stężeniu, jakie otrzymałam przedtem. Podam wam wielkość dawki. Jestem przekonana, że niezależnie od tego, czy jest to halucynacja, czy też jakiś inny, zbliżony do niej rodzaj projekcji, musi mieć coś wspólnego z tym środkiem. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nic, co choćby w najmniejszym stopniu przypominało ten stan. Przyszło mi więc do głowy, że gdybym mogła odtworzyć sytuację... czy może tylko uwierzyć, że ją odtwarzam... być może powstanie jakaś szansa. Sama nie wiem. Może to zbyt naiwne?... Ale nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, to nic nie powinno zmienić się na gorsze, prawda? Czy pozwolicie mi spróbować?...

Zamyśliły się wszystkie trzy.

- W zasadzie nie widzę przeszkód - powiedziała jedna.

- Myślę, że nie powinno być trudności z uzyskaniem pozwolenia - uzupełniła druga. - Masz do tego prawo, lecz na twoim miejscu nie liczyłabym na to za bardzo.

Po południu przybyło kilka małych służebnic, które zakrzątnęły się wokół przygotowania mnie i pokoju do eksperymentu. Na koniec zjawiła się jeszcze jedna, pchając stolik na kółkach. Ledwie ją było widać spoza butelek, tacek i fiolek. Ustawiła stolik przy moim łóżku. Wkrótce przybyły wszystkie trzy lekarki. Jedna z małych pielęgniarek zajęła się podwijaniem mojego rękawa. Lekarka, która najczęściej zabierała głos, posłała mi serdeczne, lecz pełne powagi spojrzenie.

- Zdajesz sobie sprawę, że to czysty hazard? - upewniła się.

- Tak. Ale to moja jedyna szansa. Chcę z niej skorzystać.

Pokiwała głową, wzięła do ręki strzykawkę i napełniła ją, podczas gdy służebnica dezynfekowała moje ogromne ramię. Lekarka zbliżyła się do łóżka z wahaniem.

- Proszę zaczynać - ponagliłam ją. - Dobrze pani wie, jaki los czeka mnie tutaj.

Skinęła głową i wbiła igłę...


Powyższą relację spisałam w określonym celu. Zamierzam zdeponować ją w banku, gdzie pozostanie do czasu, kiedy zajdzie potrzeba jej odczytania.

Nie mówiłam o tym nikomu. Sprawozdanie na temat skutków działania chuinżuatyny, które sporządziłam dla drą Hellyera, było fałszywe. Opisałam tam swoje wrażenia jako po prostu unoszenie się w przestrzeni. W powyższych zapiskach zawarte są moje prawdziwe doznania.

Ukrywałam je, ponieważ po odzyskaniu przytomności, kiedy przekonałam się, że znajduję się znowu we własnym ciele, w normalnym świecie, doznania te prześladowały mnie z taką wyrazistością, jakby były prawdziwe. Szczegóły jawiły się zbyt jaskrawo, zbyt wyraźnie, bym mogła usunąć je z pamięci. Prześladowały mnie jak przestroga czy pogróżka. Nie mogłam zaznać spokoju...

Nie potrafiłam zebrać dość odwagi, by zwierzyć się drowi Hellyerowi, jak bardzo mnie to męczy... Obawiałam się, że zaleci mi leczenie. Inni moi znajomi, jeśli nie przejęliby się na tyle, by zalecić leczenie, z pewnością wyśmialiby mnie i nieźle by się ubawili moim kosztem, interpretując symbolikę. Zachowałam to więc dla siebie.

Gdy rozpatrywałam szczegółowo różne fragmenty tego wydarzenia, wzbierała we mnie złość na samą siebie. Dlaczego nie poprosiłam Laury o więcej faktów, takich jak daty i inne dane, które można sprawdzić. Gdyby stwierdziła, na przykład, że cała ta sprawa zaczęła się przed dwoma laty, to nie byłoby mowy o jakimkolwiek poczuciu zagrożenia. Niestety, tak istotne pytanie nie przyszło mi do głowy. Przypomniałam sobie jednak pewną informację, którą mogłam sprawdzić. I sprawdziłam. Teraz żałuję, że to zrobiłam, ale wtedy czułam, że muszę.

Oto czego się dowiedziałam:

Dr Perrigan żyje, jest biologiem, przeprowadza doświadczenia na zającach i szczurach...

Jest dość znanym specjalistą w swojej dziedzinie. Publikował w wielu periodykach artykuły na temat walki ze szkodnikami. Nie jest żadną tajemnicą, że pracuje nad nowymi szczepami myxomatozy, które mają atakować szczury. Otrzymał już nawet pewną grupę szczepów mucosimorbus, chociaż nie udało mu się dotychczas wyprodukować wirusa na tyle stałego lub selektywnego, by dał się zastosować w praktyce...

Nigdy jednak o nim nie słyszałam, dopóki Laura z mojego “przywidzenia” nie wymieniła jego nazwiska...

Dużo o tym myślałam. Do jakiego rodzaju doświadczeń należą opisane tu zdarzenia? Gdyby były czymś w rodzaju wizji nieuniknionej przyszłości, nikt nie mógłby przecież temu zapobiec. Sądzę jednak, że takie wyjaśnienie jest bez sensu: przyszłość jest zdeterminowana tym, co już się stało, i tym, co dzieje się aktualnie. Musi zatem istnieć mnóstwo możliwych wersji przyszłości, z których każda stanowi prawdopodobną konsekwencję tego, co dzieje się teraz. Wydaje mi się, że pod wpływem chuinżuatyny ujrzałam jedną z takich wersji...

Było to chyba ostrzeżenie przed tym, co może się wydarzyć, jeśli nie podejmie się działań zapobiegawczych.

Wersja ta jest tak odrażająca, tak fałszywa, tak dalece odbiega od normalnego toku wydarzeń, że nie ostrzec, znaczyłoby uchylać się od obowiązku wobec ludzkości.

W związku z tym zamierzam na własną odpowiedzialność, nikogo nie wtajemniczając, dołożyć wszelkich starań, aby to, co opisałam, nie doszło do skutku. Gdyby kogokolwiek oskarżono o współdziałanie w moim zamierzeniu, niniejszy dokument powinien zostać przytoczony w jego obronie. W tym właśnie celu został spisany.

Postanowiłam bowiem nie dopuścić do kontynuacji badań drą Perrigana.

Podpisano: Jane Waterleigh


Adwokat przyglądał się podpisowi kiwając głową.

- A potem wsiadła w samochód i pojechała do Perrigana. Tragiczne rezultaty są nam znane - powiedział.

- Podejrzewam, że starała się najpierw wytłumaczyć mu, że powinien zrezygnować z badań. Chociaż nie mogła oczekiwać, że jej się powiedzie. Trudno sobie przecież wyobrazić, żeby ktokolwiek zechciał zrezygnować z wieloletnich badań z powodu, który każdemu wydawałby się czymś w rodzaju cygańskiej wróżby. Nie ulega wątpliwości, że była przygotowana do podjęcia, w razie konieczności, działań bezpośrednich. Policja ma chyba rację podejrzewając, iż strzelała do niego z premedytacją. Są jednak w błędzie twierdząc, że podpaliła dom w celu zatarcia śladów zbrodni. Z oświadczenia wynika niezbicie, że chodziło jej wyłącznie o zniszczenie pracy Perrigana.

Znowu pokiwał głową ze współczuciem.

- Biedaczka! Z ostatnich dwóch czy trzech stronic wyraźnie przebija silne poczucie obowiązku. Bije z nich ta uproszczona jasność, która powoduje męczennikami bez względu na konsekwencje. Nie wypiera się czynu. Ukrywa tylko przed policją jego motywy.

Zamilkł, a po chwili dodał:

- Na szczęście mamy ten dokument. Powinien przynajmniej uratować jej życie. Zdziwiłbym się, gdyby nie poskutkował argument niepoczytalności, której jest dowodem. - Postukał palcem w plik kartek.

- Dobrze się złożyło, że zrezygnowała z zamiaru zdeponowania tego w banku.

Na twarzy drą Hellyera malowało się zmęczenie i troska.

- Mam ogromne wyrzuty sumienia w związku z tym wydarzeniem - wyznał. - Przede wszystkim nie powinienem był dopuścić do próby z chuinżuatyną! Wydawało mi się jednak, że otrząsnęła się już z załamania po stracie męża. Robiła wszystko, żeby mieć bez przerwy jakieś zajęcie, i zgłosiła się na ochotnika. Znał ją pan na tyle, by stwierdzić, że miała bardzo zdecydowany charakter. Dostrzegła szansę wniesienia pewnego wkładu do wiedzy medycznej, i słusznie. Mogłem jednak być ostrożniejszy. Powinienem był zauważyć, że coś jest nie tak po tym doświadczeniu. Dlatego to na mnie ciąży odpowiedzialność za tę sprawę.

- Hm - adwokat nie był przekonany - przyjmując taką linię obrony, nie wypadnie pan najlepiej w oczach kolegów po fachu, doktorze.

- Być może. Zajmę się tym w odpowiednim czasie. Teraz chodzi o to, że czuję się za nią odpowiedzialny, choćby z tego powodu, że jest członkiem mojego zespołu. Nie da się zaprzeczyć, iż gdybym nie przyjął propozycji jej udziału w doświadczeniu, nie doszłoby do tego wszystkiego. W związku z tym wydaje mi się, że powinniśmy raczej starać się udowodnić, że działała w stanie ograniczonej poczytalności, że jej władze umysłowe uległy osłabieniu pod wpływem zaaplikowanego środka. Jeżeli sąd wyda takie orzeczenie, skierują ją do szpitala psychiatrycznego na obserwację połączoną z leczeniem, być może bardzo krótkim.

- Nie wiem. W każdym razie możemy przedstawić tę koncepcję obrońcy i poprosić o opinię.

- Moim zdaniem brzmi to dość przekonywająco. Osoba taka jak Jane nie decyduje się na zabójstwo, będąc przy zdrowych zmysłach, chyba że zostanie przyparta do muru. Wtedy jednak działałaby z większą przebiegłością. Z pewnością nie atakowałaby kogoś zupełnie obcego. Chuinżuatyną wywołała zapewne halucynacje dostatecznie silne, by doprowadzić ją do stanu, w którym nie potrafiła odróżnić tego, co rzeczywiste, od tego, co przypuszczalne. Była przekonana, że przywidzenie jest rzeczywistością, i postąpiła zgodnie z takim przekonaniem.

- Owszem, można to tak ująć - przyznał adwokat. Znowu spojrzał na plik dokumentów. - Cała ta opowieść jest w gruncie rzeczy bez sensu, chociaż sprawia wrażenie bardzo sensownej. Ciekawe, czy...

- Zamyślił się na chwilę, po czym podjął wątek. - Zastanawia mnie ta teoria o zbędności osobników płci męskiej. Wygląda na to, że wydawała jej się bardziej niepożądana niż niewyobrażalna. Dla laika, który wierzy ślepo w naturalny porządek rzeczy, jest to nie do przyjęcia, ale czy nie uważa pan, jako naukowiec związany z medycyną, że jest to właściwie możliwe, przynajmniej teoretycznie?

Dr Hellyer zmarszczył brwi w skupieniu.

- Tak. Tę kwestię istotnie powinno się częściej brać pod uwagę. - Wykluczenie takiej możliwości byłoby chyba twierdzeniem zbyt pochopnym. Z czysto teoretycznego punktu widzenia można to rozważać na dwa lub trzy różne sposoby. Gdyby zaistniała jakaś absolutnie niezwykła sytuacja, wymagająca intensywnych badań na skalę zbliżoną do prac nad atomem... to kto wie? - Otrząsnął się z zamyślenia.

Adwokat znowu pokiwał głową.

- To właśnie miałem na myśli - zauważył. - W gruncie rzeczy nie jest to w sumie aż tak bardzo nieprawdopodobne. Moim zdaniem może nawet wywołać lekki niepokój. Z punktu widzenia obrony głębokie przekonanie Jane w zestawieniu z takim stopniem prawdopodobieństwa daje pewne szansę na powodzenie. Ale właśnie to prawdopodobieństwo nieco mnie peszy.

Doktor rzucił mu baczne spojrzenie.

- No wie pan! Co pan wygaduje? Pan, doświadczony prawnik, opowiada się za wizjonerstwem? Jeśli tak jest w istocie, to chyba będzie pan musiał wymyślić nową, własną wizję. Bo biedna Jane z pewnością udaremniła spełnienie się tej konkretnej wersji. Z Perriganem koniec.

- Cały jego dorobek poszedł z dymem - odparł adwokat, kładąc dłoń na dokumentach. - Mimo wszystko byłoby lepiej, gdyby Jane dowiedziała się o Perriganie i jego badaniach w jakiś inny sposób. O ile mi wiadomo, nie było możliwości, żeby Perrigan znalazł się w orbicie jej zainteresowań, chyba że interesuje ją także weterynaria?

- Z całą pewnością nie - zapewnił Hellyer.

- No właśnie. A zatem ten aspekt nie przestaje być niepokojący. Jest jeszcze drugi. Uzna pan zapewne, że zachowuję się nierozsądnie i oby czas pokazał, że słuszność jest po pańskiej stronie, lecz muszę przyznać, że czułbym się lepiej, gdyby Jane przeprowadziła nieco dokładniejsze śledztwo przed przystąpieniem do działania.

- Co ma pan na myśli...? - zaciekawił się dr Hellyer.

- Otóż Jane nie wiedziała, że Perrigan ma syna. Który żyje. Zdaje się, że bardzo interesował się badaniami ojca i postanowił, iż jego praca nie może pójść na marne. Oświadczył, że dołoży wszelkich starań, aby kontynuować badania na tych kilku okazach, które uratowano z płomieni... Jest to bez wątpienia godna pochwały synowska postawa. Niepokoi mnie tylko fakt, że on również jest doktorem nauk przyrodniczych, biochemikiem i - co całkiem naturalne - nosi nazwisko Perrigan...


CZŁOWIEK - MIESZKANIEC ZIEMI



Rozdział I - OKAZY Z DOLINY DUR

Największą atrakcją turystyczną Takonu była w owym czasie wystawa odkryć z Doliny Dur. W specjalnie do tego celu wzniesionym budynku Takończycy i przyjezdni z innych miast tłoczyli się w korytarzach i zaglądali do zakratowanych lub oszklonych gablot, podziwiając ich zawartość z lękiem, zaciekawieniem lub rozbawieniem - zależnie od usposobienia.

Tłum zwiedzających składał się głównie z tych, których przyciąga każde niezwykłe wydarzenie, pod warunkiem że wstęp jest wolny lub za niską opłatą. Napawali się więc widokiem eksponatów, gotowi dziwić się i zachwycać, ale niezbyt głęboko, ponieważ przybyli przede wszystkim, by się zabawić, toteż opierali się staraniom przewodników usiłujących obudzić w nich refleksyjną ciekawość. Nie więcej niż dwie, może trzy osoby przyglądały się gablotom z prawdziwym uznaniem.

Nie można jednak powiedzieć, by to powierzchowne nastawienie, widoczne u dorosłych, występowało również u dzieci, które przyprowadzano codziennie, całymi klasami, na lekcję poglądową o prehistorycznych warunkach życia na planecie. Magon, nauczyciel biologii w jednej z najlepszych szkół w Takonie, z trudem poskramiał swych podopiecznych w oczekiwaniu na przewodnika. Ustawił ich przy wejściu i próbując utrzymać w grupie, opowiadał o Dolinie Dur.

- Warunki panujące w Dolinie są dziełem całkowitego przypadku. Nie odkryto dotąd na planecie Wenus podobnych terenów i zdaniem specjalistów tereny takie nie istnieją. Wystawa, którą za chwilę obejrzymy, nie jest muzeum ani ogrodem zoologicznym, chociaż je przypomina.

Uczniowie nie słuchali go zbyt uważnie. Wiercili się niespokojnie, rzucając zaciekawione spojrzenia na rzędy klatek, wyciągali szyje, by dostrzec coś ponad ramionami kolegów, a najbardziej podekscytowani stawali na tylnych nogach, żeby lepiej widzieć. Przechodzący obok Takończycy patrzyli na ten dziecięcy entuzjazm z lekkim rozbawieniem. Magon przygładził dłonią srebrne futro na głowie i kontynuował wykład:

- Stworzenia, które zobaczycie, reprezentują wszystkie okresy historii naszego świata. Niektóre są tak stare, że wędrowały już po planecie na długo przed pojawieniem się naszej rasy. Inne, młodsze, żyły w tym samym czasie co nasi przodkowie, którzy w tym okrutnym świecie musieli nieustannie szukać schronienia, umykając tak szybko, jak im na to pozwalało sześć nóg...

- Sześć nóg, panie psorze? - odezwał się jakiś zdziwiony głos. Rozległy się chichoty, lecz Magon tłumaczył cierpliwie:

- Tak, Sadul, sześć. Czyżbyś nie wiedział, że nasi przodkowie poruszali się na wszystkich sześciu kończynach? Minęły tysiące lat, nim stali się czworonogami. Nim to nastąpiło, wszelki postęp był niemożliwy. Kończyny przednie nie mogły wykształcić się w tak wrażliwe członki chwytne jak nasze, dopóki nie przestały dotykać ziemi.

- To nasi przodkowie byli zwierzętami, panie psorze?

- No tak... Owszem. Bardzo je przypominali. - Magon ściszył głos, by nie obrazić uszu przechodzących obok obywateli. - Natychmiast jednak po oderwaniu przednich kończyn od ziemi i zwolnieniu ich od obowiązku podtrzymywania ciężaru ciała wkroczyliśmy w erę wielkich przemian: zaczęliśmy piąć się do góry... i pniemy się nadal.

Potoczył spojrzeniem po zaciekawionych futrzastych twarzach. Przez chwilę zatrzymał wzrok na delikatnych mackach, które kiedyś były topornymi palcami przednich odnóży. Ewolucja niesie w sobie coś magicznego: Magon czuł się dumny z faktu, że on i jego rasa zajmują poczesne miejsce w procesie rozwoju. To przecież wspaniałe osiągnięcie: z kudłatego, prawie dwumetrowego zwierzęcia przekształcić się w istotę stojącą dumnie na czterech kończynach, z wyprostowaną w pionie przednią częścią ciała, skąd głowa spogląda na świat otwarcie i bez wstydu. Co prawda kilku podopiecznych zaniedbało swoje futra, doprowadzając je do stanu, który nie przynosił chwały całej rasie: były zabłocone i potargane. Ale w końcu to jeszcze dzieci. Na pewno z wiekiem nauczą się czyścić je dokładniej i czesać.

- Dolina Dur... - Magon podjął wykład, lecz właśnie pojawił się przewodnik.

- Czy to grupa uczniów?

- Tak.

- Świetnie. Proszę za mną. Czy wiedzą już, co zaszło w Dolinie Dur?

- Większość tak - odparł Magon. - Lecz byłoby dobrze, gdyby...

- Oczywiście, z przyjemnością. - Przewodnik przystąpił ochoczo do wygłaszania monologu, który powtarzał już zapewne wiele razy.


- Dolina Dur to niewątpliwie zjawisko jedyne w swoim rodzaju. W zamierzchłym okresie dziejów naszej planety w sposób nie do końca jeszcze wyjaśniony doszło do połączenia pewnych gazów zawartych w jej wnętrzu. Gazy te wydostały się na powierzchnię przez szczeliny w skorupie planety właśnie tutaj i tylko tutaj.

Mieszanina ta posiadała dwie podstawowe właściwości: usypiała oraz konserwowała na czas nieokreślony. W rezultacie powstała forma życia, którą można nazwać życiem w zawieszeniu. Wszystko, co istniało w Dolinie w chwili pierwszej emisji gazów, zachowało się więc w stanie nienaruszonym. Stan ten nie podlega żadnym granicom czasowym.

Starożytni traktowali to miejsce z zabobonnym lękiem. Podejmowano wprawdzie w epokach mniej odległych liczne próby zbadania Doliny, ale wszystkie kończyły się fiaskiem. Powiodła się dopiero ostatnia wyprawa sprzed roku, której uczestników wyposażono w odpowiednie maski przeciwgazowe. Wówczas to dokonano odkrycia, że zwierzęta i rośliny w Dolinie nie uległy petryfikacji, jak dotychczas sądzono. Okazało się bowiem, że przy zastosowaniu pewnych zabiegów mogą być ożywione. I takie właśnie eksponaty za chwilę obejrzymy: egzemplarze flory i fauny liczące miliony lat, a mimo to wciąż żywe.

Przystanął przy pierwszej gablocie.

- Oto okazy flory okresu karbońskiego: paprocie drzewiaste i gigantyczne mchy, które rosną tu nadal w specjalnie stworzonej atmosferze, kontynuując rozwój zatrzymany w chwili, gdy Wenus była jeszcze bardzo młodą planetą. Liczymy na to, że z zarodników tych roślin uda nam się wyhodować następne egzemplarze. Tutaj - przesunął się ku kolejnej gablocie - widzimy początki jednego z najwdzięczniej szych eksperymentów Natury: najwcześniejszą formę kwiatów.

Słuchacze przyglądali się posłusznie dużym, białym kwiatom przypominającym magnolie, lecz nie wyglądali na zafascynowanych. Do młodych umysłów fauna przemawia bardziej niż flora. Nagle budynkiem wstrząsnął potężny ryk. Wszystkie głowy odwróciły się w głąb korytarza. Z trudem udawano zainteresowanie wykładem przewodnika. Tylko Magon, ku wściekłości podopiecznych, uznał za stosowne zadać mu parę pytań. W końcu jednak minęli gabloty botaniczne i znaleźli się przed pierwszą klatką.

Wewnątrz, wzdłuż kraty biegało to w jedną, to w drugą stronę gadowate stworzenie, które można by opisać jako dwunożne, gdyby nie ogon, który odgrywał istotną rolę w podpieraniu tułowia. Zwierzę spoglądało na świat z zachłannością nieproporcjonalną do małych oczek, w jakie wyposażyła je przyroda. Raz po raz odrzucało łeb w górę, wydobywając z siebie zduszony kwik.

Gad był brzydki, pokryty zielonoszarą, bardzo gładką skórą. Sylwetkę miał niemal opływową, a mimo to wyglądał pokracznie. Jego kształty, podobnie jak u wielu innych, pierwotnych stworów, zdawały się zapowiadać, że Matka Natura poważnie zabiera się do dzieła. Potrafiła już bowiem z grubsza wymodelować tego biegającego dinozaura, choć wciąż brakowało jej jeszcze poczucia proporcji i tej finezji, której miała nabrać nieco później. Odnosiło się wrażenie, że nawet gdyby chciała, nie była jeszcze gotowa do stworzenia sierści czy piór, by okryć nagość tego gada.

- To jest Chodomimus - przedstawił go przewodnik z gospodarskim gestem. - Jeden z dinozaurów, który potrafi poruszać się z dużą szybkością, lecz umiejętność tę wykorzystuje wyłącznie w celach obronnych, jako że należy do grupy zwierząt roślinożernych.

Tu nastąpiła krótka pauza, podczas której słuchacze przyswajali sobie treść informacji.

- To znaczy, że on ucieka? - padło pytanie.

- Tak.

Zwiedzający poczuli się nieco zawiedzeni. Spoglądali teraz na biednego, smutnego Chodomimusa z lekką pogardą. Oczekiwali mocniejszych wrażeń. Pragnęli, na przykład, stanąć oko w oko - choć w bezpiecznej odległości - z jakimś starożytnym potworem, który władał niegdyś całą planetą i którego groźny ryk sprawiał, iż Chodomimus wraz z całą resztą innych stworzeń umykał w popłochu. Przewodnik nie przyspieszał jednak tempa zwiedzania.

- A tu mamy przed sobą wspaniały okaz Herperornisa, ptaka zębatego. Wypełniał on lukę między Archeopteryxem i dzisiejszymi ptakami i zasługuje na szczególną uwagę jako...

Reakcja uczniów wskazywała, że nie podzielają jego opinii. W miarę przesuwania się wzdłuż klatek dawało się zauważyć, że są odmiennego zdania niż przewodnik, który majestatycznie i groźnie wyglądające gady skwitował krótko:

- Te okazy nie mają większego znaczenia, gdyż należą do jałowych gałęzi głównego pnia ewolucji. To po prostu pomyłki Natury.


Dotarli na koniec do niewielkiej klatki, którą zajmowało jedno dziwne stworzenie, stojące na dwóch kończynach, chociaż wydawało się, że w zamierzeniu miało używać do tego celu czterech.

- Tutaj zaś - mówił przewodnik - stajemy wobec jednego z najbardziej zagadkowych znalezisk. Do tej pory nie udało się zaklasyfikować go do żadnej ze znanych kategorii. Pośpiech uniemożliwił naukowcom poświęcenie mu należytej uwagi. Nie ulega jednak wątpliwości, iż pochodzi ono z okresu późniejszego, ponieważ zachowało resztki sierści, rozmieszczonej nierównomiernie, głównie na czubku głowy i na pysku. Porusza się bardzo sprawnie na dwóch kończynach, co wskazywałoby na istnienie długiej linii przodków. Z drugiej strony, z tego, co o nim wiemy, można by przypuszczać, że stwór ten pojawił się od razu w postaci całkowicie rozwiniętej, bez żadnej ewolucji, jakkolwiek jest oczywiste, że coś takiego nie mogło się zdarzyć.

Na podstawie wstępnych obserwacji ustalono, iż posiada on wiele dziwnych właściwości. Między innymi mimo uzębienia typowego dla roślinożernych wykazuje upodobania mięsożerne. Słowem, jest to okaz bardzo zagadkowy. Mamy nadzieję, iż przed zakończeniem programu badań uda się znaleźć w Dolinie inne, podobne okazy.

Stworzenie podniosło głowę i przyglądało im się ponurym wzrokiem. Rozwarło szczęki, ale zamiast oczekiwanego ryku z jego pyska wydobył się strumień klekoczących dźwięków, któremu towarzyszyły dziwaczne ruchy przednich kończyn. Uczniowie nareszcie się ożywili. Oto prawdziwa zagadka, o której naukowcy wiedzą nie więcej niż oni sami.

Młodego Sadula zaintrygowało to bardziej niż wszystkie potwory o wielosylabowych nazwach. Zbliżył się do klatki i przyglądał się eksponatowi w skupieniu. Napotkawszy wzrok ucznia stworzenie wbiło w niego spojrzenie i znowu wydobyło z siebie osobliwy klekot. Podeszło do kraty, przysuwając się bardzo blisko do Sadula. Nie cofnął się: stworzenie wcale nie wyglądało groźnie. Jedną stopą wygładziło piasek, przykucnęło i zaczęło na nim coś bazgrać.

- Co ono robi? - zapytał ktoś.

- Pewnie szuka w ziemi pożywienia - padła odpowiedź.

Sadul wciąż patrzył z uwagą. Przewodnik poprowadził grupę dalej, a on pozostał z tyłu, nie zauważony. Nie przeszkadzała mu obecność innych zwiedzających, ponieważ większość z nich wolała przyglądać się karmieniu ogromnych gadów. Po chwili stworzenie ponownie wyprostowało się i jedną kończyną wskazało na ziemię. Rysowało na piasku jakieś kreski. Nie składały się na żaden czytelny motyw lub rysunek i wyglądały na przypadkowe, a jednak można się w nich było dopatrzyć pewnej regularności.

Sadul wpatrywał się w linie na piasku, po czym przeniósł wzrok na pysk stworzenia. Wykonało szybki ruch głowy w dół. Sadul znów tam spojrzał, nic nie rozumiejąc. Stworzenie podeszło jeszcze bliżej, wygładziło stopą piasek i kucnąwszy, zaczęło ponownie bazgrać. Sadul zastanawiał się, czy nie powinien już iść. Wiedział, że należy trzymać się grupy. Magon będzie się wściekał. Postanowił zatrzymać się jeszcze na moment, żeby zobaczyć, co będzie dalej.

Stworzenie wstało i znów wskazało na piasek. Sadul oniemiał. Na piasku widniała podobizna Takończyka, takiego samego jak on. Teraz stworzenie wskazało najpierw na siebie, potem na rysunek.

Sadul poczuł, jak ogarnia go podniecenie. Dokonał chyba jakiegoś odkrycia. Stworzenie, które umie rysować? Nigdy o czymś takim nie słyszał. W pierwszej chwili chciał rzucić się za innymi, żeby im o tym powiedzieć. Zawahał się jednak. Górę wzięła ciekawość. Niepewnie otworzył torbę, którą miał przy boku, i wyjął z niej swoją tabliczkę i rylec. Stworzenie gwałtownie wyciągnęło po nie łapy między prętami klatki. Przysiadło i próbowało wydrapać coś na tabliczce odwrotną stroną rylca. Sadul skorygował błąd i oparłszy się o kraty zaglądał do wnętrza klatki, patrząc rysującemu przez ramię.

Tajemniczy stwór nakreślił najpierw małe kółko na środku tabliczki i wskazał do góry. Sadul spojrzał na sufit, ale nie dostrzegł tam nic szczególnego. Stwór niecierpliwie potrząsnął głową. Otoczył kółko większym okręgiem z kropeczką na obwodzie i dorysował następny okrąg z podobną kropką, a potem jeszcze jeden. Sadul nadal nie mógł dopatrzyć się w tym żadnego sensu.

Obok kropki na drugim okręgu pojawiła się teraz podobizna małego Takończyka; obok kropki na trzecim - podobizna autora rysunku. Sadul wpatrywał się teraz w tabliczkę ze zdwojoną uwagą. Stworzenie chciało mu przekazać coś, czego nie potrafił zrozumieć. Jeszcze raz wskazało łapą na małe kółko, a potem szeroko rozłożyło przednie kończyny. Światło... olbrzymie światło...

I nagle Sadul pojął. Słońce, słońce... i planety! O mało nie zakrztusił się z wrażenia. Sięgnął w głąb klatki, porwał tabliczkę i pognał korytarzem w poszukiwaniu swojej grupy. Człowiek zamknięty w klatce długo za nim patrzył, a kiedy jego krzyki ucichły w dali, uśmiechnął się, po raz pierwszy od bardzo dawna.


Rozdział II OPOWIEŚĆ MIESZKAŃCA ZIEMI

Goin, wykładowca fonetyki, wpadł do gabinetu swego przyjaciela, Dagula, antropologa z Uniwersytetu Takońskiego. Dagul był Takoń-czykiem w podeszłym wieku, o czym świadczyły siwiejące pasma na srebrzystej sierści. Podniósł wzrok, marszcząc gniewnie brwi z powodu tak nagłego wtargnięcia. Rozpoznawszy Goina złagodniał i serdecznie go powitał.

- Wybacz - tłumaczył się. - Jestem chyba trochę zmęczony. Dolina Dur dostarczyła takiej ilości materiałów, że nie sposób zostawić ich odłogiem.

- Jeżeli jesteś zajęty...

- Ależ nie, wejdź, proszę. Chętnie przestanę o tym myśleć na chwilę.

Usiedli na niskiej kanapce, podwijając pod siebie cztery nogi. Dagul zaproponował drinka.

- No i jak? Macie już tę opowieść Ziemianina? - zapytał.

Goin wydobył z teczki pakiet cienkich tabliczek.

- Tak, mamy ją nareszcie. Zatrudniłem wszystkich asystentów i najlepszych studentów, ale nawet przy ich pomocy zadanie okazało się niełatwe. Zdaje się, że Ziemianie byli od nas bardziej zaawansowani w dziedzinie fizyki, dlatego niektóre fragmenty są ledwie przetłumaczalne. Sądzę jednak, że ty to zrozumiesz. Wygląda na to, że ten Gratz to niezły drań. I wcale się tego nie wstydzi.

- Dranie na ogół się nie wstydzą - zauważył Dagul.

- Tak, to prawda. Ale trochę mnie to zastanowiło. Ziemia musiała być dość paskudną planetą.

- Gorszą niż Wenus? - zapytał Dagul z goryczą. Goin zawahał się.

- Z jego relacji wynika, że raczej tak. Ale być może tylko dlatego, że była na wyższym szczeblu rozwoju. My zmierzamy, zdaje się, w tym samym kierunku: łapownictwo, prywata, zdemoralizowany handel, politycy bez skrupułów. Myślałem, że to istnieje tylko tutaj. Ale okazuje się, że tam było to samo. Cały ten cuchnący cyrk. Niewykluczone, że podobnie jest na Marsie, kto wie?

- Być może. - Dagul zamyślił się. - Sugerujesz, że na Ziemi panowała wyolbrzymiona forma naszego bagna?

- Otóż to. Zastanawiam się, czy życie nie jest przypadkiem chorobą. Czymś w rodzaju procesu gnilnego, który atakuje umierające planety, przybierając postać tym złośliwszą, im wyższa forma rozwoju. Jeśli zaś chodzi o inteligencję...

- Inteligencja - przerwał mu Dagul - to pułapka i złudzenie. Już dawno doszedłem do takiego wniosku. Nie masz jej - gnijesz, masz ją - niszczysz najpierw innych, a w końcu samego siebie.

Goin uśmiechnął się. Dagul przepadał za utartymi zwrotami.

- Jednak instynkt samozachowawczy... - zaczął.

- ... Kolejne złudzenie, zwłaszcza w odniesieniu do rasy - dokończył Dagul. - Mogą przetrwać jednostki, ale cechą charakterystyczną ras inteligentnych jest nieustanne dążenie do samozagłady, przy użyciu coraz doskonalszych metod. Z cynicznego punktu widzenia to bardzo dobrze. Po co te wszystkie rozrzutne, niszczycielskie, bezsensowne...

Goin pozwolił mu się wygadać. Wiedział z doświadczenia, że nie warto go powstrzymywać. Gdy Dagul w końcu zamilkł, Goin podał mu stertę tabliczek.

- Tu jest cała ta historia. Obawiam się, że to woda na młyn twojego pesymizmu. Gratz przyznał się do morderstwa.

- Dlaczego się przyznał?

- Dowiesz się sam. Powiada, że chce nas ostrzec przed Ziemianami.

Dagul uśmiechnął się nieznacznie.

- Nie powiedziałeś mu?

- Nie, jeszcze nie.

Dagul sięgnął po pierwszą tabliczkę i zaczął czytać.


Ja, Morgan Gratz z planety Ziemia, spisałem tę opowieść, aby ostrzec mieszkańców planety Wenus. Jeżeli możecie, unikajcie Ziemi. A jeżeli będziecie musieli wejść z nią w kontakt, miejcie się na baczności. Przede wszystkim nie wchodźcie w żadne układy z dwoma największymi koncernami ziemskimi. W przeciwnym bowiem razie znienawidzicie tę planetę i jej mieszkańców podobnie jak ja. Dojdziecie do wniosku, że Ziemia to siedlisko zarazy, która może się rozprzestrzenić w całym Wszechświecie.

Prędzej czy później zjawią się jej wysłannicy. Będą to przedstawiciele jednego z dwóch koncernów: Metallic Industries albo International Chemicals. Zechcą nawiązać rozmowy. Nie słuchajcie ich. Bez względu na to, jak słodkie będą ich słowa, jak nienaganne maniery, nie ufajcie im, bo okażą się kłamcami i sługami kłamców. Jeśli im zaufacie, z pewnością dożyjecie dnia, w którym tego pożałujecie. Pożałują tego wasze dzieci, które was przeklną. Przeczytajcie tę opowieść, aby dowiedzieć się, jak postąpili ze mną, Morganem Gratzem...

Zacznę od momentu, kiedy zaproszono mnie do gabinetu dyrektora w ogromnym gmachu, będącym siedzibą zarządu Metallic Industries. Sekretarka zamknęła za mną wysokie, podwójne drzwi i przedstawiła mnie.

- Gratz, panie dyrektorze.

Dziewięciu mężczyzn siedzących przy stole ze szklanym blatem jednocześnie zwróciło głowy w moją stronę. Ja jednak patrzyłem prosto na przewodniczącego, który zajmował miejsce przy końcu stołu.

- Dzień dobry, panie Drakin - powiedziałem.

- Witajcie, Gratz. Przedstawiam wam pozostałych członków zarządu.

Powiodłem wzrokiem po zebranych. Kilka twarzy znałem ze zdjęć w pismach ilustrowanych, inne rozpoznałem, bo mi je opisano, o pozostałych wiedziałem, że też tam będą, ponieważ wszystko, co dotyczy członków zarządu Metallic Industries Incorporated, jest jawne. Są wśród nich najbogatsi ludzie świata, co oznacza, że znajdują się pod ciągłym obstrzałem środków masowego przekazu. Znałem nie tylko ich twarze, lecz, jak większość ludzi, również ich przeszłość. Nie odezwałem się. Przewodniczący mówił dalej.

- Przeczytałem wasze sprawozdanie, Gratz, i z przyjemnością stwierdzam, że to wzorowy dokument, jasny i zwięzły. Może nawet zbyt jasny, bym mógł spać spokojnie. Szczerze mówiąc, mam pewne obawy i uważam, iż nadszedł czas na podjęcie stanowczych kroków. Zanim jednak przystąpię do konkretnych propozycji, chciałbym, abyście powtórzyli członkom zarządu najistotniejsze elementy waszego raportu.

Byłem na to przygotowany i mogłem odpowiedzieć bez namysłu:

- Kiedy pan Drakin dowiedział się, że International Chemicals zamierzają skonstruować statek kosmiczny, skontaktował się ze mną i złożył mi pewną ofertę. Będąc pracownikiem International Chemicals odpowiedzialnym za to przedsięwzięcie, miałem składać na bieżąco raporty o postępach technicznych oraz wszystkich innych sprawach, o których mógłbym zbierać informacje nie wzbudzając podejrzeń. Ponadto miałem dowiedzieć się, jak International Chemicals zamierza wykorzystać nowy pojazd. Pierwszą część tego zlecenia wykonałem zgodnie z oczekiwaniami pana przewodniczącego, jednak dopiero w ubiegłym tygodniu zdołałem dowiedzieć się, jaki jest cel wyprawy.

Przerwałem. Wśród zebranych przeszedł szmer. Kilku pochyliło się, by lepiej słyszeć.

- Tak, tak, mówcie dalej - niecierpliwił się szczupły mężczyzna o drapieżnej twarzy, siedzący z prawej strony przewodniczącego. - Jaki jest ten cel?

- International Chemicals zamierzają wysłać swój statek, “Nuntia”, na Wenus - powiedziałem.


Oprócz Drakina, dla którego nie było to nowością, wszyscy osłupieli. Pierwszy odzyskał mowę chudy członek zarządu.

- Nonsens! Bzdura! Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem! Dowody! Jakie macie dowody?

Posłałem mu lodowate spojrzenie.

- Żadnych. Szpieg rzadko miewa dowody. Musi pan po prostu uwierzyć.

- Absurd! Totalna bzdura! Chyba nie spodziewacie się, że uwierzymy w wasze niczym nie poparte stwierdzenie, że International Chemicals zamierza wysłać pojazd na Wenus? To równie nieprawdopodobne jak wyprawa na Księżyc. Albo daliście się nabrać, albo zwariowaliście. Niesłychane! Na Wenus!

Przyjrzałem mu się dokładniej. Nie podobała mi się ani jego twarz, ani zachowanie.

- Pan Bali uważa za stosowne kwestionować moje sprawozdanie - zauważyłem. - Ale nie powinno to nikogo dziwić, gdyż wszyscy wiemy, iż przez czterdzieści lat pan Bali wykazywał odporność na wszelkie nowe propozycje.

Wychudłemu Ballowi oczy aż wyszły z orbit, lecz wielu zebranych skrywało uśmiechy. Dzięki swoim milionom był przede wszystkim przyzwyczajony do pochlebstw, ale ja czułem się teraz mocny.

- To bezczelność! - wydusił w końcu. - Do licha, co za bezczelność! Panie przewodniczący, domagam się, aby ten człowiek...

- Panie Bali - przerwał mu chłodno przewodniczący. - Zechce się pan nie unosić. Obecność Gratza wśród nas świadczy nie tylko o zaufaniu, jakim go darzę, lecz również o tym, że moim zdaniem jego informacje mają dla nas wszystkich istotne znaczenie.

- Nonsens! Jeżeli zamierza pan wierzyć w bajki płatnego szpiega...

- Panie Bali, jestem zmuszony prosić pana o pozostawienie tej sprawy mojej ocenie. Wiedział pan, jak wszyscy, że International Chemicals buduje statek przeznaczony do podróży kosmicznych. Dlaczego więc miałby pan podawać w wątpliwość informację o celu jego podróży? Proszę, by zapanował pan nad swoimi nerwami.

Bali uspokajał się z wolna, mamrocząc pogróżki pod moim adresem. Przewodniczący zwrócił się do mnie.

- Powiedzcie nam, Gratz, czemu ma służyć ta wyprawa? - zapytał. Mogłem jedynie zasugerować, iż chodzi o ustanowienie prawa do terytorium będącego źródłem surowców. Przewodniczący kiwnął głową i przemówił do rady.

- Pytam więc, panowie: czym to grozi? Nie będę przypominać, iż 1C jest naszym największym rywalem: jedynym liczącym się rywalem. Nasze interesy zazębiają się w sposób nieunikniony. Metale i chemikalia nie dadzą się rozdzielić, gdyż łączą je wzajemne zależności. Stoimy zatem w obliczu walki o przetrwanie. Wprawdzie aktualne nasze zasoby surowcowe pozostają w równowadze, która utrzyma się zapewne jeszcze przez lata, ale zastanówmy się nad następstwami tej podróży, jeśli zakończy się ona powodzeniem.

Po pierwsze, nastąpi aneksja najbogatszych regionów i surowców planety. Następnie import tych surowców na Ziemię. Oczywiście, nie stanie się to od razu. Bez wątpienia jednak chwila taka nadejdzie, tak jak po nocy nadchodzi dzień. Po zakończeniu podróży specjaliści nie spoczną, póki nie opracują opłacalnych metod transportu między planetami. Może im to zabrać dziesięć lat, może cały wiek, ale prędzej czy później znajdą na to sposób. - Zrobił znaczącą pauzę. - A to będzie znaczyło koniec Metallic Industries.


Nikt nie odważył się przerwać milczenia. Drakin obserwował, jakie wrażenie wywarły na słuchaczach jego słowa.

- Gratz poinformował mnie - uzupełnił - iż 1C nie wątpi, że ich statek odpowiada wymogom takiej podróży. Czy mam rację?

- Tak jest, panie przewodniczący - potwierdziłem. - Mają stuprocentową pewność. Ja także.

Głos ponownie zabrał stary John Bali.

- Jeżeli nie jest to bzdura, jak mogliśmy do tego dopuścić? Dlaczego pozwolono 1C budować ten statek bez przeszkód? Po co nam nasz człowiek w 1C, jeżeli nie robi tam nic, żeby im przeszkodzić? - obrzucił mnie pełnym wrogości spojrzeniem.

- Czy ma pan na myśli...? - Drakin zawiesił głos.

- Tak. Uważam, że ten człowiek znajduje się w idealnej sytuacji do dokonania sabotażu. Dlaczego tego nie zrobiono? Nic prostszego, jak spowodować jakąś “przypadkową” eksplozję.

- Owszem. To bardzo proste - przyznał Drakin. - Tak proste, że w IC od razu by na to wpadli. Nawet gdyby miał miejsce prawdziwy wypadek, podejrzewaliby, że maczaliśmy w tym palce. Ich zemsta mogłaby się dla nas okazać niezwykle kosztowna. Poza tym zabraliby się do dzieła ponownie, lecz tym razem z zastosowaniem szczególnych środków ostrożności, które, być może, wykluczyłyby możliwość utrzymania tam naszego człowieka. Zakładam, iż wszyscy zgadzamy się co do tego, że “Nuntia” musi ulec zniszczeniu. Jej zagłada nie może jednak wzbudzić najmniejszych podejrzeń. Powinna wystartować, a nasza głowa w tym, by nie powróciła.

Po krótkiej przerwie mówił dalej.

- Gratzowi zaproponowano wzięcie udziału w wyprawie. Nie udzielił jeszcze ostatecznej odpowiedzi. Jest gotów przyjąć tę propozycję, aby dopilnować zniszczenia statku. Szczegóły pozostawiam w jego gestii.

Drakin przedstawił swój plan. Zaraz po starcie “Nuntii” Metallic Industries przystąpią do prac nad konstrukcją własnego pojazdu kosmicznego, który uda się na Wenus, jak tylko będzie to możliwe. Ja zaś, po uporaniu się z “Nuntią”, miałem czekać na jego przybycie. Gdyby okazało się, że planeta jest zamieszkana, miałem zaprzyjaźnić się z mieszkańcami i nastawić ich nieprzychylnie do IC. Po przybyciu naszego statku miałem zostać przewieziony z powrotem na Ziemię, a grupa specjalistów z MI pozostałaby na miejscu, by zbadać teren i dokonać aneksji. Po powrocie obiecano mi wysokie wynagrodzenie, które zapewni mi bogactwo do końca życia.

- Wyświadczycie nam wielką przysługę, Gratz - kończył Drakin - a my nie mamy zwyczaju zapominać o ludziach, którzy nam służą.

- Mówiąc to, patrzył mi prosto w oczy. - Czy podejmujecie się tego zadania?

Zawahałem się.

- Chciałbym mieć dzień lub dwa do namysłu.

- Oczywiście. To całkiem naturalne. Ponieważ jednak nie mamy zbyt wiele czasu do stracenia, wolałbym znać waszą odpowiedź do jutra o tej samej porze. Da nam to szansę znalezienia innego rozwiązania w przypadku, gdyby odpowiedź była odmowna.

- Tak. To powinno mi wystarczyć.

Po tych słowach wyszedłem i pozostawiłem ich samych. Mogę jedynie domyślać się treści dalszych rozmów, choć mam co do nich uzasadnione podejrzenia.

Prócz obawy, aby nie wypaść na człowieka zbyt gorliwego, nie miałem powodu zwlekać z odpowiedzią. Już wcześniej postanowiłem polecieć i zniszczyć “Nuntię”. Od lat czekałem na okazję, aby zadać cios IC, i nareszcie nadszedł upragniony moment. Nad sposobami zaszkodzenia interesom IC rozmyślałem od śmierci rodziców. Przedsiębiorstwo bowiem nie tylko zabiło mego ojca, dopuszczając do zaniedbań w dziedzinie ochrony przed działaniem promieni nieosłoniętych, lecz także przywłaszczyło sobie wcześniej jego wynalazki oraz naraziło go na ogromne wydatki, związane z przeciągającym się postępowaniem sądowym.

To wystarczyło, bym poprzysiągł im zemstę. Na tym jednak nie koniec. Musiałem patrzeć, jak moja matka umiera w nędzy, chociaż kilkaset funtów mogło uratować jej życie... Tymczasem cały nasz majątek pochłonęły procesy z IC. Po pewnym czasie zmieniłem zdanie. Zatrudniłem się u nich. Pracowałem bardzo ciężko. Postanowiłem, że nie będzie to byle jaka zemsta: chciałem osiągnąć odpowiedzialne stanowisko, które umożliwiłoby mi zadanie druzgocącego ciosu.

Sprzymierzyłem się z Metallic Industries, gdyż był to najpoważniejszy rywal IC. Miałem okazję zniszczenia statku, z którym moi wrogowie wiązali wielkie nadzieje, i mogłem to zrobić sam. Wówczas jednak zostałbym skazany na dożywotnie osamotnienie. Proponując transport na Ziemię, MI ułatwia mi zadanie. Postanowiłem więc je wykonać. “Nuntia” poleci tylko w jedną stronę.

Bardzo chciałbym jednak wiedzieć, jakie decyzje zapadły w siedzibie zarządu po moim wyjściu...



Rozdział III FATALNA PODRÓŻ

Nuntia” przebywała w przestrzeni kosmicznej już od dwóch tygodni, lecz nikogo to nie cieszyło.

W tym czasie dziewięcioosobowa załoga skurczyła się do siedmiu osób, co nie wpłynęło pozytywnie na nasze morale. O ile wiem, nie wysunięto żadnych konkretnych podejrzeń. Panowało tylko przeświadczenie, że nie jest tak, jak być powinno. Wśród niższego personelu krążyła plotka, iż Hammer i Drafte postradali zmysły, zanim zginęli. Ale dlaczego postradali zmysły? - oto pytanie, które dręczyło resztę załogi. Czy miało to jakiś związek z warunkami panującymi w przestrzeni kosmicznej, z jakimś nieuchwytnym, nieprzewidzianym promieniowaniem? Czy wszystkich nas czeka obłęd?

Gdy człowiek znajdzie się z dala od bliskich, nachodzą go niezwykłe wizje. Puszczamy wodze fantazji i stajemy się łatwowierni. Działo się tak z marynarzami podczas długich rejsów oceanicznych na starych żaglowcach i to samo dotknęło załogę statku pędzącego w międzygwiezdnej przestrzeni. Moi towarzysze skłonni byli przypisywać te nagłe zgony jakimś tajemniczym, szkodliwym wpływom, co nigdy nie przyszłoby im do głowy na Ziemi. Początkowo nawet mnie to bawiło. Potem jednak przestało.

Najpierw wybuchła sprawa Dale’a Hammera, drugiego nawigatora. Młodzieniec ten, trochę być może nieokiełznany na Ziemi, ale świetny fachowiec, był ogromnie dumny i szczęśliwy, że wytypowano go do tej wyprawy. Zakończył swój dyżur w pogodnym nastroju, po czym parę godzin później znaleziono go martwego w koi. Obok leżała fiolka tabletek nasennych. Ponieważ wszyscy musieliśmy brać coś na sen, zgodnie uznano, że nastąpił tragiczny, lecz wytłumaczalny wypadek, omyłkowe przedawkowanie...

Dopiero po zniknięciu Rossa Drafte’a pojawiły się podejrzenia. Drafte był dziwny. Często sprawiał wrażenie nieśmiałego, choć jego oczy zawsze płonęły gorączkowym entuzjazmem. W razie niepowodzenia gotów był do desperackich czynów. Będąc autorem projektu “Nuntii”, traktował tę podróż jako spełnienie największego marzenia swego życia. Po powrocie na Ziemię, gdzie oczekiwano relacji z przebiegu wyprawy, jego nazwisko miało rozbrzmiewać w milionach radioodbiorników: jego twarz miała się znaleźć na pierwszych stronach gazet - twarz człowieka, który pokonał siłę przyciągania.

Ale Ross zniknął... Nieznaczny spadek ciśnienia powietrza w jednym punkcie wykresu wystarczył, by go między nami nie było.

Nie zauważyłem żadnych podejrzeń w stosunku do konkretnej osoby. Nikt nie patrzył krzywo ani na mnie, ani też, o ile wiem, na nikogo innego. Nikt nie oczekiwał, by ktokolwiek z załogi mógł dokładnie wyjaśnić, w jaki sposób ci dwaj zginęli. Panowało jedynie przekonanie, że czeka nas coś niezwykłego.

Potem nastąpił kolejny wypadek...

Ward Govern, pierwszy inżynier, rozmawiał w kabinie nawigacyjnej z kapitanem Tannerem. Reszta personelu pracowała gdzie indziej. Nie zauważony wśliznąłem się do kabiny Governa. Znalazłem jego pistolet tam, gdzie zawsze go chował, w szufladzie, i wsunąłem do kieszeni. Otworzyłem wentylator, którego wylot znajdował się na korytarzu, po czym, upewniwszy się, że nikogo nie ma, wyszedłem, zamykając za sobą drzwi.

Nie czekałem długo. Kilka minut później dobiegł mnie narastający stukot butów magnetycznych na stalowej podłodze. Govern minął mnie, kierując się do swojej kabiny. Inżynier wydawał się najmniej przejęty ogólnym nastrojem niepokoju. Usłyszałem odgłos zamykanych drzwi. Dałem mu trochę czasu, zanim ruszyłem do wentylatora tak cicho, jak tylko pozwalały mi na to magnetyczne podeszwy.

Widziałem go całkiem wyraźnie. Zdjął buty, zasiadł przy niewielkim blacie przy ścianie i zajął się wpisywaniem sprawozdania do dziennika. Wsunąłem lufę pistoletu w otwór wentylatora. Palcami drugiej ręki zacząłem z cicha drapać w ścianę. Zależało mi na tym, żeby podszedł blisko: powinny zostać jakieś ślady oparzeń lub przynajmniej ślady prochu.

Usłyszał drapanie. Podniósł wzrok, zaintrygowany przechylił głowę i nasłuchiwał. Drapałem dalej. Postanowił sprawdzić, co się dzieje. Odpiął pasy przytrzymujące jego nieważkie ciało w fotelu. Nie nakładając magnetycznych butów, odepchnął się od ściany i podpłynął w powietrzu do wentylatora. Pozwoliłem mu zbliżyć się na niewielką odległość i wystrzeliłem.


Natychmiast rozległ się łoskot nadbiegających stóp i alarmujące okrzyki. Wepchnąłem pistolet za koszulę i schowałem się za róg. Dopadłem drzwi kabiny na moment przed dwoma członkami załogi zbliżającymi się z przeciwka. Otworzyliśmy je na oścież i zajrzeliśmy do środka. Ugodzone pociskiem ciało Governa odpłynęło na środek pokoju. Wyglądało niesamowicie, wisząc krzyżem w powietrzu.

- Sprowadźcie natychmiast kapitana! - krzyknąłem.

Jeden z przybyłych rzucił się pędem z powrotem na korytarz. Ja tymczasem, znalazłszy się na moment między ciałem i drugim z nich, zdążyłem zacisnąć sztywne palce denata na rękojeści pistoletu. Kilka sekund później wszyscy tłoczyli się przy drzwiach tak, że kapitan musiał przeciskać się przez tłum, by wejść do środka. Obejrzał ciało. Widok był okropny. Krew nadal wypływała z rany w głowie, lecz nie w dół, jak na Ziemi, ale na boki, tworząc liczne czerwone kule, które unosiły się w powietrzu wokół ciała.

Nie ulegało wątpliwości, że strzał padł z bliska. Kapitan spojrzał na wyciągniętą dłoń z pistoletem.

- Co tu zaszło?

Nikt nie wiedział.

- Byłem tu pierwszy - odezwałem się. - Tuż przed innymi.

- Czy był ktoś z tobą, kiedy usłyszałeś wystrzał?

- Nie. Szedłem właśnie korytarzem...

- To prawda. Zobaczyliśmy, jak Gratz wybiega zza rogu.

- Nie widziałeś nikogo innego?

- Nie.

- Czy ktoś mógł wymknąć się niepostrzeżenie z kabiny między strzałem a twoim przybyciem?

- Niemożliwe. Musiałby natknąć się na mnie albo na nich... nawet gdyby miał czas opuścić pokój.

- Dobrze. Pomóż mi. A wy - zwrócił się do ociągających się przy drzwiach czterech członków załogi - wracajcie natychmiast do swoich zajęć.

Dwóch zbierało się do odejścia, ale mechanicy, Willis i Traill, nie ruszyli się z miejsca.

- Nie słyszeliście? Odmaszerować!

Wahali się. Nagle Willis wystąpił krok do przodu i ku zdumieniu kapitana zażądał zawrócenia “Nuntii” na Ziemię.

- Człowieku, co ty wygadujesz?

- Panie kapitanie, wiem dobrze i Traill też, że coś tu śmierdzi. To niemożliwe, żeby ludzie ni stąd, ni zowąd odbierali sobie życie. Może to my będziemy następni. Zaciągając się na statek, byliśmy gotowi stawić czoło realnym, konkretnym niebezpieczeństwom. Ale nie przewidywaliśmy, że coś może nam pomieszać zmysły i skłonić do samobójstwa. To się nam nie podoba. Niech pan natychmiast zawróci “Nuntię”, kapitanie!

- Zachowujecie się jak para głupców! Przecież nie możemy zawrócić. Myślicie, że to jest łódź na wiosła? Co się z wami dzieje?

Ich rozgorączkowane twarze wyrażały upór i determinację. Willis przemówił ponownie.

- Mamy już tego dosyć. Najpierw tamci dwaj, teraz ten. Razem trzech. Kto będzie następny?

- Wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć - znacząco odpowiedział kapitan. - Ale dlaczego zależy wam na tym, żeby pojazd zawrócił?

- Bo to jest zła wyprawa... przeklęta i pechowa. Nie mamy zamiaru zwariować, nawet jeżeli pan ma na to ochotę. I jeżeli nie zawróci pan “Nuntii”, zawrócimy ją sami.

- Ach, więc o to chodzi, tak? Kto wam za to zapłaci? - wybuchnął kapitan. Willis i Traill patrzyli oniemiali.

- Odpowiadać! - ryczał kapitan. - Kto za tym stoi? Kto chce zniszczyć ten statek?

Willis potrząsnął głową.

- Nikt za nami nie stoi! Chcemy się po prostu stąd wydostać, zanim zwariujemy - powtórzył.

- Twierdzicie, że oni zwariowali, co? - syknął kapitan z jadowitym uśmiechem. - Może tak, a może nie. Jeżeli nie, to wiem dobrze, co się z nimi stało. - Urwał. - Wydaje się wam, że jak mnie zastraszycie, to zawrócę statek, tak? O nie, nic z tego, parszywe szczury! Do roboty! Później się z wami rozprawię.


Lecz oni nie mieli zamiaru odejść. Ruszyli do ataku. Traill zaczai groźnie wymachiwać kluczem. Wyrwałem pistolet z ręki nieboszczyka i wypaliłem prosto w czoło Trailla. To był celny strzał. Willis zawahał się, chciał się zatrzymać, ale jego też trafiłem.

Kapitan wpatrywał się w trzymany przeze mnie pistolet; zaskoczony błyskawiczną akcją, nie wiedział, czy dziękować czy zgromić mnie za tak pospieszny wymiar sprawiedliwości. Nie było wątpliwości, że ci dwaj podnieśli bunt i że przynajmniej Traill gotów był zabić. Strong i Denver, którzy zatrzymali się w drzwiach, patrzyli w osłupieniu. “Nuntia” wystartowała z dziewięcioma mężczyznami na pokładzie. Teraz zostało ich czterech.

Kapitan milczał. Czekaliśmy, wpatrzeni w ciała kołyszące się jak dwie zjawy przykute do podłogi butami magnetycznymi.

- Będzie nam ciężko we czterech - powiedział. - Ale damy radę, jeżeli zbierzemy wszystkie siły. Wy dwaj zajmiecie się maszynownią. Gratz, czy orientujesz się w nawigacji trójwymiarowej?

- Nie bardzo.

- No to musisz się nauczyć... I to szybko.

Gdy przez śluzę powietrzną usunęliśmy zwłoki ze statku, kapitan zaprowadził mnie do kabiny nawigacyjnej. Idąc, mruczał pod nosem sam do siebie:

- Ciekawe, który to? Chyba Traill. Tak, to do niego podobne.

- Pan coś mówił, panie kapitanie?

- Zastanawiałem się, który z nich był mordercą.

- Jak to mordercą? - zapytałem.

- Owszem, Gratz, mordercą. Jestem o tym głęboko przekonany. Nie sądzisz chyba, że tamci zginęli śmiercią naturalną?

- Tak to wyglądało.

- Inscenizacja niezła, ale za dużo zbiegów okoliczności. Komuś zależało na tym, żeby przerwać podróż i wszystkich nas wykończyć.

- Nie bardzo rozumiem, jak...

- Pomyśl tylko, człowieku! - przerwał mi. - A jeśli, pomimo naszych starań, tajemnica “Nuntii” wydostała się na zewnątrz? Jest parę osób, którym mogłoby zależeć na pokrzyżowaniu naszych planów.

Muszę przyznać bez fałszywej skromności, że doskonale udałem zdziwienie.

- Ma pan na myśli Metallic Industries?

- Tak, ale nie tylko. Nikt nie wie, jaki będzie rezultat tej wyprawy. Wiele osób uważa, że świat w obecnym kształcie jest zupełnie znośny, i woleliby, żeby tak zostało. Mogli podsunąć nam właśnie jednego z takich ludzi.

Pokręciłem głową z powątpiewaniem.

- Nie widzę w tym większego sensu. To przecież czyste samobójstwo. Nikt nie potrafiłby przecież samodzielnie sprowadzić “Nuntii” na Ziemię.

- W każdym razie jestem przekonany, że któryś z nich: Willis albo Traill, to wtyczka, której zadaniem było przeszkodzić w doprowadzeniu “Nuntii” do celu.

Nie przyszło mu do głowy, że obaj po prostu wpadli w przerażenie, że chcieli tylko wrócić na Ziemię. Ale nie widziałem powodu, żeby go uświadamiać.

- W każdym razie najgorsze za nami - podsumował. - Rozprawiliśmy się z tym cholernym mordercą... Niestety, za cenę trzech porządnych, uczciwych ludzi.

Wyjął z szuflady mapy.

- No, Gratz, teraz trzeba się zabrać za tę nawigację. Nie wiadomo, czy wkrótce nasze życie nie będzie zależało od ciebie.

- Rzeczywiście: kto wie? - przyznałem.


Dwa tygodnie później dziób “Nuntii” zagłębił się w warstwie chmur, które sprawiały, że powierzchnia Wenus była dotąd tylko tematem rozmaitych przypuszczeń. Po kilku okrążeniach planety kapitan Tanner zdołał zredukować zawrotny pęd rakiety do prędkości operacyjnej. Pobrawszy próbkę atmosfery, której skład okazał się niemal identyczny ze składem atmosfery ziemskiej, zająłem miejsce obok niego, dzięki czemu nauczyłem się kierować lotem statku.

Widok za oknami przesłaniały gęste chmury, toteż poruszaliśmy się z prędkością niewiele ponad dwieście mil na godzinę. Mimo wysunięcia przedłużonych skrzydeł konieczne okazało się wsparcie rakietami pionowymi. Kapitan ostrożnie schodził w dół długim skosem. Oznajmił, iż ten etap wyprawy będzie dla nas najpoważniejszą próbą nerwów. Nie znaliśmy odległości między pułapem chmur a powierzchnią planety: kapitan mógł liczyć jedynie na szczęśliwe zrządzenie losu, które uchroni pojazd przed przyczajonymi gdzieś na trasie skałami.

Siedział w napięciu przy pulpicie sterowniczym, wpatrzony w nieprzejrzane mgły, gotów w każdej chwili zmienić kurs, chociaż obaj wiedzieliśmy, że gdy zauważymy przeszkodę, będzie już za późno. Zdawało się, że tych kilka minut, jakie spędziliśmy w chmurach, ciągną się w nieskończoność. Skoncentrowałem wszystkie zmysły do granic wytrzymałości. Gdy zdawało mi się, że nie wytrzymam ani chwili dłużej, mgła przerzedziła się i wkrótce pozostała za nami. Sunęliśmy już ponad odsłoniętą powierzchnią planety Wenus.

Nie był to jednak krajobraz we właściwym tego słowa znaczeniu, bowiem jak okiem sięgnąć rozciągało się morze: szare i przygnębiające pustkowie. Nawet uczucie ulgi, którego doznaliśmy, nie łagodziło brzydoty tego widoku. Grube strugi deszczu siekły wzburzone wody i chłostały szyby naszego statku. Chmury koloru ołowiu, nasiąknięte wilgocią, wisiały nad nami jak olbrzymie napęczniałe gąbki, gotowe lada moment zmazać wszystko do czysta. Nie widać było nigdzie żadnej ciemniejszej linii obiecującej ląd; tylko zataczająca wodnisty krąg, l /o ledwie widoczna poprzez strumienie deszczu linia horyzontu.

Kapitan wyrównał lot pojazdu, prowadząc go prosto przed siebie na wysokości kilkuset stóp nad powierzchnią planety. Nie pozostawało nam nic innego, jak lecieć dalej, w nadziei, że dotrzemy w końcu do jakiegoś lądu. Mijały godziny, lecz sądząc po ukształtowaniu powierzchni, można by pomyśleć, że wisimy nieruchomo w miejscu. Zdaliśmy się całkowicie na łaskawość losu. Wszystko wskazywało na to, że obraliśmy bezwiednie kurs, na którym morze ciągnęło się tysiącami mil. Deszcz, ogrom oceanu i reakcja organizmu na długą podróż w przestworzach wywołały w nas uczucie przygnębienia. Zastanawialiśmy się, czy Wenus nie jest przypadkiem kulą złożoną tylko z wody i chmur.

Na koniec dostrzegłem wreszcie ciemny punkcik z prawej strony widnokręgu. Z powodu słabej widoczności nie byłem pewny, czy nie ulegam jakiemuś złudzeniu, i bylibyśmy go minęli, gdybym nie zwrócił nań uwagi kapitana, który bez wahania skierował pojazd w tamtą stronę. Wpatrywaliśmy się obaj z niepokojem w powiększającą się kropkę.

Po pewnym czasie mogliśmy już rozpoznać niewysokie wzgórze, wznoszące się na niewielkiej wysepce o powierzchni pięciu czy sześciu mil kwadratowych. Nie było to idealne miejsce do lądowania, lecz kapitan już podjął decyzję. Mieliśmy dosyć zamknięcia i ciasnoty: kilka dni odpoczynku i ruchu na powietrzu powinno wpłynąć korzystnie na nasze samopoczucie.

Nie ma sensu, by Ziemianin opisywał Wenus Wenusjanom. Są jednak pewne zaskakujące różnice między obszarem Takonu i ową wyspą, na której wylądowaliśmy. Poza tym warunki panujące w rozmaitych zwiedzanych przeze mnie regionach waszej planety także różnią się od tutejszych. Nie znam współrzędnych geograficznych tych miejsc, lecz myślę, że skoro są tak odmienne, to muszą leżeć daleko stąd. Nad wyspą stale wisiała na przykład warstwa ciężkich chmur i nigdy nie świeciło tam słońce. Mimo to panował na niej upał, a deszcz, który padał prawie bez przerwy, był ciepły.

Z kolei klimat Takonu przypomina ziemską strefę umiarkowaną: przelotne zachmurzenia, przelotne deszcze i niezbyt męcząca temperatura. Kiedy patrzę na wasze rośliny i drzewa, aż trudno mi uwierzyć, iż rozwijają się na glebie tej samej planety, co niezwykła dżungla zarastająca tamtą wyspę. Nie znam się na botanice, mogę więc jedynie powiedzieć, że zaskoczyły mnie ogromne ilości paproci i palm, przy niemal całkowitym braku drzew liściastych.


Rozdział IV DOLINA CISZY



Przez dwa dni zajmowaliśmy się drobnymi naprawami i niezbędnymi pracami konserwacyjnymi. Czasem robiliśmy krótkie wypady badawcze, które nie należały wprawdzie do przyjemności z powodu nieustającego deszczu, ale spełniały pożyteczną rolę zaprawy fizycznej, podnoszącej morale załogi. Gdy trzeciego dnia kapitan zaproponował wejście na szczyt środkowego wzgórza, przyjęliśmy tę propozycję bez wahania. Mieliśmy zabrać broń, bo chociaż zwierzęta, jakie dotąd spotykaliśmy, okazały się płochliwe, nie wiedzieliśmy, co dzieje się w głębi lasu dzielącego wzgórza od plaży, na której spoczęła “Nuntia”.

Wyruszyliśmy o świcie. Byliśmy półnadzy: upał wykluczał użycie ciężkich kombinezonów przeciwdeszczowych, więc postanowiliśmy, że im mniej odzieży, tym lepiej. Zwłaszcza że czekał nas spory w tym klimacie wysiłek wnoszenia pod górę broni i plecaków z zapasami żywności. Kapitan pchnął drzwi zewnętrzne i wyprowadził nas na deszcz. Stąpaliśmy ciężko po plaży. Ledwie jednak przedarliśmy się przez pierwsze zarośla dżungli, coś sobie przypomniałem.

- Cholera! - krzyknąłem ze złością, zatrzymując się gwałtownie.

- Co się stało? - zapytał kapitan.

- Amunicja - powiedziałem. - Zapomniałem zabrać amunicję.

- Jesteś pewien?

Zrzuciłem plecak, przejrzałem jego zawartość, ale nie znalazłem pudełka naboi, które kapitan wręczył mi przed wyjściem. Dla zmniejszenia obciążenia każdy z nas otrzymał tylko kilka magazynków. Nie spodziewałem się, by w tych warunkach moi towarzysze chcieli podzielić się ze mną swoim przydziałem. Miałem tylko jedno wyjście.

- Wrócę po nie. To nie potrwa długo - zapewniłem.

Kapitan zgodził się niechętnie. Nie znosił maruderów, lecz nie mógł osłabiać grupy, zabierając nie uzbrojonego człowieka w tak niebezpieczną wyprawę. Ruszyłem biegiem z powrotem do “Nuntii”, potykając się w piasku i żwirze. Otworzyłem drzwi śluzy powietrznej i obejrzałem się. Trzy sylwetki rysowały się niewyraźnie na tle lasu. Stali pod drzewami i patrzyli na mnie.

Wskoczyłem do środka, zrzuciłem plecak i broń. Najpierw wpadłem do maszynowni i odkręciłem zawory paliwa, a potem do kabiny nawigacyjnej, gdzie pospiesznie ustawiłem stery tak, jak pokazywał mi kapitan. Szarpnąłem zapłon. Zawiesiwszy dłoń nad pierwszym rzędem przycisków do odpalania, raz jeszcze wyjrzałem przez okno.

Kapitan pędził przez plażę, tuż za nim pozostali. Nie wiem, jak odgadł, że dzieje się coś złego. Być może dostrzegł mnie w kabinie przez lornetkę. W każdym razie potraktował sprawę poważnie. Gdy zniknął z pola widzenia, włączyłem przyciski. “Nuntia” zadrżała, szarpnęła i zaczęła z wolna sunąć przed siebie przez piach.

Dwie sylwetki wymachiwały rozpaczliwie karabinami. Nie wiedziałem, czy kapitan zdążył dostać się na pokład. Skierowałem wznoszący się pojazd nad powierzchnię morza. Jeszcze raz obejrzałem się akurat w porę, by zobaczyć, jak tamci biegną ku czemuś, co leży skulone na piasku, przystają i podnoszą głowy do góry. Zaczęli wygrażać dziko bezsilnymi pięściami w kierunku oddalającej się “Nuntii”.

Po kilku godzinach lotu ogarnął mnie niepokój. Przecież musi być jakiś inny ląd na tej planecie. Dlaczego jeszcze go nie dostrzegłem? Obym tylko nie musiał wodować “Nuntii”. Jeżeli w ogóle przeżyłbym taką operację, byłbym niechybnie skazany na śmierć głodową. Nie był to pojazd dla jednoosobowej załogi. W celu ograniczenia masy wiele czynności, które z powodzeniem można było zautomatyzować, pozostawiono sterowaniu ręcznemu, wychodząc z założenia, iż w maszynowni zawsze znajdzie się dwóch czy trzech ludzi.

Wskaźnik ciśnienia paliwa opadał już niebezpiecznie, lecz stery wymagały nieustannej uwagi, toteż nie mogłem przejść na rufę, żeby włączyć pompy ciśnieniowe. Zastanawiałem się nad możliwością unieruchomienia drążków sterowniczych na tyle, bym zdążył obrócić do maszynowni i z powrotem. Nie wymyśliłem jednak żadnego sposobu i musiałem zrezygnować z tego pomysłu. Pozostawało mi jedynie czekać w nadziei, że ląd pojawi się, nim będzie za późno.

I rzeczywiście: niebawem się ukazał. Niegościnna, kamienista plaża, chociaż tuż za linią niedostępnych ostrych skal rozciągała się gęsta dżungla. Nie było tu miejsca równie dogodnego do lądowania jak na wyspie. Woda kłębiła się i pieniła u stóp skał, wysokie fale waliły z ociężałym i daremnym uporem w potężne, niewzruszone kamienne ściany. Tu nie miałem żadnych szans... Wyżej ciągnęła się dżungla aż po horyzont, falując nieprzerwaną masą wierzchołków drzew. Może gdzieś dalej, ale gdzie?

Parę mil od brzegu “Nuntia” zadecydowała sama. Silniki zakrztusiły się i umilkły. Nawet nie próbowałem schodzić ślizgiem. Rzuciłem się tylko do jednego z amortyzowanych hamaków przeciwprzyspieszeniowych w nadziei, że wytrzyma uderzenie.

A jednak wyszedłem z tego obronną ręką. Kiedy oglądałem wrak “Nuntii” po upadku - oberwane skrzydła, dziób zgnieciony jak kawałek cynfolii, kadłub rozdarty na pół - nie mogłem się nadziwić, że udało mi się przeżyć z kilkoma zaledwie siniakami, nabitymi dopiero po zerwaniu się hamaka. Co się zaś tyczy mojej przyszłości, to jedno było pewne: dla “Nuntii” latanie się skończyło. Wykonałem zatem w pełni zlecenie Metallic Industries: na próżno teleskopy IC wypatrywać będą co noc statku, który już nigdy nie powróci.

Wbrew temu, co nakazywałoby moje położenie - a może dlatego, iż nie w pełni oceniałem sytuację - przepełniony byłem dziką radością. Wymierzyłem oto pierwszy cios zemsty tym, którzy doprowadzili moją rodzinę do skrajnej nędzy... Żałowałem jedynie, iż nie mogą wiedzieć, że to ja pokrzyżowałem ich plany, a nie los.

Nie sądzę, by mogła was zainteresować szczegółowa relacja na temat moich poczynań w ciągu następnych kilku tygodni. Nie zdarzyło się nic niezwykłego: przystosowałem wrak “Nuntii” do zamieszkania, opanowałem sposoby obrony przed większymi drapieżnikami, podejmowałem pierwsze ostrożne wyprawy myśliwskie i poszukiwania roślin jadalnych - każdy zrobiłby to samo. Były to działania prowizoryczne i tymczasowe w celu zapewnienia sobie podstawowych wygód, do czasu przybycia statku Metallic Industries, który zabierze mnie z powrotem na Ziemię.

I tak przez pół roku - zgodnie z chronometrami Nuntii - próżnowałem wałęsając się po dżungli i chociaż nieraz przyszło mi do głowy, że Wenus to chyba nie najlepsza posiadłość, traktowałem swoje otoczenie z obiektywną bezstronnością, jako atrakcyjny temat do przyszłych rozmów po powrocie do domu. Właśnie określenie: “po powrocie do domu”, towarzyszące wszystkim moim myślom, stanowiło barierę, która bezustannie dzieliła mnie od toczącego się wokół życia. Dopóki bariera pozostawała nienaruszona, planeta mogła mnie osaczać, lecz nie mogła mnie skazić.

Pod koniec szóstego miesiąca poczułem, że czas mojego wygnania dobiega końca. Statek MI powinien już być na ukończeniu. Niebawem pomknie w przestrzeń kosmiczną tropem “Nuntii”. Czekałem jeszcze prawie miesiąc, widząc oczyma duszy, jak pędzi ku mnie przez rozgwieżdżone przestworza. Nastąpił już czas, by przygotować sygnalizację. Ustawiłem główny reflektor pionowo do góry, aby silnym strumieniem światła przebił wiszącą nisko warstwę chmur. Co wieczór, tuż po zmroku, włączałem go na całą noc, aż do świtu.

Przez pierwszych kilka nocy przeświadczenie, iż statek krąży gdzieś w pobliżu, nie pozwalało mi zmrużyć oka. Leżałem na wznak, wpatrując się w posępne niebo w poszukiwaniu błysku dyszy rakiet nośnych i wytężałem słuch, próbując usłyszeć ich łoskot. Ten etap nie trwał jednak długo. Pocieszałem się rozsądną myślą, że ich poszukiwania mogą ciągnąć się parę tygodni. Pomimo to czuwałem także w ciągu dnia, gotów w każdej chwili odpalić rakiety dymne na odgłos pojazdu...


Po czterech miesiącach wysiadły akumulatory. Aż dziwne, że pracowały tak długo. W miarę jak spadało w nich napięcie, topniały też moje nadzieje. Dżungla zdawała się podpełzać coraz bliżej, krusząc mur mego niewzruszonego dotąd spokoju. Przez kilka nocy po wygaśnięciu żarówek reflektora wysiadywałem jeszcze w ciemnościach, wysyłając raz po raz w milczące niebo rakiety alarmowe. Dopiero gdy wystrzeliłem ostatnią, zrozumiałem, co zaszło.

Nie wiem, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej. W każdym razie teraz doznałem olśnienia: firma Metallic Industries oszukała mnie, tak jak International Chemicals oszukała mojego ojca. Nie zbudowali ani nigdy nie zamierzali zbudować żadnego pojazdu kosmicznego. Po co, skoro IC straciło swój?

Nabrałem przekonania, że taka właśnie decyzja zapadła w siedzibie zarządu po moim wyjściu. Nie zamierzali mnie więcej oglądać. Teraz już wiem, że byłoby to dla nich zarówno kosztowne, jak i niebezpieczne. Nie tylko musieliby bowiem zapłacić mi moją należność, ale jeszcze naraziliby się na szantaż. Tak czy inaczej, moje zniknięcie po wykonaniu zadania było im na rękę. A gdzie można zniknąć skuteczniej niż na obcej planecie? Podłe świnie!

Oto ziemskie sposoby; oto honor wielkich firm. Obyście nie musieli przekonywać się o tym na własnej skórze, wchodząc z nimi w układy. Najpierw wykorzystają was, a potem zniszczą...

Przez kilka dni po tym odkryciu byłem bliski szaleństwa. Wściekłość na zdrajców, obrzydzenie do własnej naiwności, potworne poczucie samotności, przede wszystkim zaś nieustanny szum deszczu, który prawie nie przestawał padać - wszystko to doprowadzało mnie do samobójczego obłędu.

W końcu jednak właściwa mej rasie umiejętność przystosowania się wzięła górę nad załamaniem. Zacząłem polować i odżywiać się tym, czego obficie dostarczała mi okolica. Przeżyłem dwa ataki febry, a po wyczerpaniu zapasów, kiedy trudno było o zwierzynę, przymierałem głodem. Za jedyne towarzystwo miałem parę oswojonych sześcionożnych stworzeń pokrytych srebrzystym futrem. Znalazłem je pewnego dnia porzucone i piszczące z głodu w czymś, co przypominało duże gniazdo. Zabrałem je do “Nuntii” i nakarmiłem. Okazały się całkiem przyjazne. Z biegiem czasu zauważyłem, że przejawiają zaskakującą inteligencję. Nazwałem je Mickey i Minnie - na cześć bohaterów pewnego ziemskiego filmu - a one bardzo szybko nauczyły się reagować na te imiona.

Zbliżam się teraz do ostatniego i najdziwniejszego epizodu, którego, muszę przyznać, nie rozumiem do tej pory. Wydarzyło się to kilkanaście lat po wylądowaniu “Nuntii”. Podczas pewnej wyprawy aprowizacyjnej dotarliśmy z Mickeyem i Minnie do krainy zupełnie mi nie znanej. Brak zapasów i postanowienie, żeby nie wracać z pustymi rękami, pchnęły mnie tym razem dalej niż zazwyczaj.

Znaleźliśmy się u wejścia do jakiejś doliny. Mickey i Minnie zatrzymały się. Żadnym sposobem nie mogłem nakłonić ich do dalszej wędrówki. Co więcej, gdy ruszyłem sam, próbowały mnie powstrzymać czepiając się moich nóg przednimi łapami. Dolina wydawała mi się idealnym miejscem dla zwierzyny łownej, więc odtrąciłem je zniecierpliwiony. Patrząc, jak odchodzę, Mickey i Minnie rżały żałośnie, ale nie odważyły się iść za mną.

Przez pierwsze ćwierć mili nie zauważyłem nic niezwykłego. Wkrótce Io4 jednak przeżyłem nieprzyjemny szok. Tuż przede mną, ponad drzewami, pojawił się olbrzymi łeb, który patrzył wprost na mnie. Nigdy przedtem nie widziałem czegoś podobnego, ale przypominało to ogromnego przedpotopowego gada, na przykład tyranozaura. Mimo że widok był przerażający, czułem nieodpartą ciekawość. Niepodobna przecież, by Wenus wciąż znajdowała się na etapie wielkich gadów. A nawet jeżeli tak jest, to przebywając tu tak długo, powinienem był natknąć się na nie wcześniej.

Łeb potwora tkwił nieruchomo nad wierzchołkami drzew. Nie wydał żadnego odgłosu. Gdy opuściła mnie pierwsza fala strachu, zrozumiałem, że mnie nie zauważył. Ukryłem się i zacząłem go ostrożnie podchodzić. Dolina zdawała się pogrążona w ciszy, mimo szumu deszczu, do którego tak się przyzwyczaiłem, że moje uszy zupełnie go nie rejestrowały. Przeszedłem około dwustu jardów i znalazłem się w polu widzenia olbrzyma. Wziąłem na muszkę jego prawe oko i zaryzykowałem strzał.

Nic nie nastąpiło. Tylko echo przewalało się z łoskotem po dolinie. Zwierzę nie wykonało żadnego ruchu. Zirytowała mnie niezwykłość tego zjawiska. Chwyciłem lornetkę. Tak! Trafiłem potwora w prawe oko, lecz... Dziwna sprawa. Nie podobała mi się ta dolina. Zmusiłem się jednak, by podejść bliżej. W powietrzu unosiła się jakaś nieznana woń, dość przyjemna, choć mdława.

Przystanąłem w niewielkiej odległości od potwora. Nawet nie drgnął. Raptem, tuż za plecami, spostrzegłem innego gada. Był mniejszy, przypominał trochę jaszczurkę, lecz miał ostre zęby i pazury. Na ich widok oblałem się potem. Przyklęknąłem na jedno kolano i złożyłem się do strzału. Poczułem dziwny zawrót głowy. Wydawało mi się, że wszystko wokół kołysze się, włącznie z lufą mojej strzelby. Jakaś mgła przesłoniła mi wzrok. Czułem, że upadam... Spadałem chyba bardzo długo...

A gdy przyszedłem do siebie, ujrzałem przed sobą pręty klatki...”


Dagul przerwał lekturę. Resztę już znał.

- Jak sądzisz, kiedy to się stało? - zapytał. Goin wzruszył ramionami.

- Bóg raczy wiedzieć. Bardzo dawno temu. To ciągłe zachmurzenie... I twierdzi, że oswoił naszych dwóch prymitywnych przodków? Miliony lat...

- Ostrzega nas także przed Ziemią. - Dagul uśmiechnął się. - No cóż, czeka go niemiły szok. Ostatni przedstawiciel rasy Ziemian... Chociaż, jeśli dać wiarę jego słowom, rasy niezbyt wartościowej. Kiedy mu powiesz?

- Ponieważ i tak sam doszedłby do tego, pomyślałem, że zrobię to dziś wieczorem. Załatwiłem mu przepustkę do obserwatorium.

- Chętnie będę wam towarzyszył, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

- Ależ oczywiście, że nie. Bardzo proszę.


Wspinali się we trzech na wzgórze, gdzie mieściło się obserwatorium. Przez całą drogę Gratz mozolił się z obcymi mu sylabami, wciąż próbując ich przekonać o przewrotności Ziemian i podłych praktykach koncernów. Z ulgą przyjął zapewnienie, że do żadnych negocjacji między planetami nie dojdzie.

- Po co tu przyszliśmy? - zapytał, gdy znaleźli się w obserwatorium, a asystent nastawiał wielki teleskop zgodnie z poleceniem Goina.

- Chcemy ci pokazać twoją planetę - oświadczył Dagul.

Po pokonaniu pewnych trudności, wynikających z różnicy w budowie oka Takończyków i Ziemian, Gratz ujrzał przed sobą dużą lśniącą tarczę. Po chwili oderwał wzrok od teleskopu i zwrócił się do swych towarzyszy z lekkim uśmieszkiem na twarzy.

- Zaszła chyba jakaś pomyłka. To przecież Księżyc.

- Nie. To Ziemia - zapewnił Goin.

Gratz spojrzał ponownie na zrytą i poznaczoną otworami kraterów powierzchnię planety. Wpatrywał się długo bez słowa. Wyglądała jak Księżyc, a jednak... Pomimo kraterów, pomimo pustki rzeczywiście istniały pewne podobieństwa. Ślad połączonych kontynentów amerykańskich ciągnący się od bieguna do bieguna, wybrzuszenie, które mogło być wybrzeżem Afryki Zachodniej. Patrzył nadal bez słowa. W końcu odsunął się od teleskopu i zwrócił do Takończyków:

- Kiedy to się stało? - zapytał.

- Kilka milionów lat temu.

- Jak to? Nie rozumiem. Przecież dopiero wczoraj...

Goin zaczął wyjaśniać, lecz Gratz niczego nie słyszał. Wyszedł z budynku jak we śnie. Przed oczami miał Ziemię taką jak kiedyś: bujną i piękną, wbrew wszystkim działaniom człowieka, które zadawały jej ból. A teraz jest martwą grudką kosmicznego popiołu...

Zatrzymał się na skraju wypłaszczenia szczytu, na którym wysoko nad Takonem wznosiło się obserwatorium. Spojrzał przed siebie ponad widniejącym w dole obcym miastem, ponad obcym światem, ku jednemu z jaśniejących punktów międzygwiezdnej przestrzeni. Ziemia, która dała mu życie, nie żyje... Patrzył na nią długo i w milczeniu. A potem zrobił krok przed siebie, pewny i zdecydowany, ponad krawędzią skały...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wyndham John Dziwne historie (1991)
Wyndham John Dziwne historie
Historia filozofii, John Locke, Historia filozofii
Wyndham, John El Dia de los Trifidos
Wyndham John Kukułcze jaja z Midwich (1957)
Wyndham, John Los Cuclillos de Midwich
Wyndham John Kukułcze jaja z Midwich
John Locke historia
John Ryan A History of Internet and the Digital Future
Wyndham John Dzien Tryfidow
Wyndham, John Las Crisalidas
Wyndham John Kukulcze jaja z Midwich
Wyndham, John Kraken Acecha
dziwne historie
To może być największy huragan w historii wschodniego wybrzeża USA, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt
Historie dziwne ,straszne,przerażające
Największe odkrycie w historii chsześcijaństwa, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
ZARYS HISTORI SPISKÓW, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
John Wyndham Dzień Tryfidów

więcej podobnych podstron