-------------------------------------------------------------------------
Ze zbiorow Biblioteki Sieciowej - http://www.webmedia.pl/bs/
-------------------------------------------------------------------------
NR.ID: 00102
TYTUL: Powszechna historia nikczemnoscii
AUTOR: Jorge Luis Borges
TLUM.: Andrzej Sobol-Jurczykowski, Stanislaw Zembrzuski
OPRACOWAL : Tomasz Kaczanowski (kaczuch@kki.net.pl)
-------------------------------------------------------------------------
1. POWSZECHNA HISTORIA NIKCZEMNOŚCI
I inscribe this book to S.D.: English,
innumerable and an Angel.
Also: I offer her that kernel of myself
that I have saved, somehow -
the central heart that deals not
in words, traffics not with dreams
and is untouched by time, by joy,
by adversities.
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
W 1517 roku ojciec Bartłomiej de las Casas użalił się nad losem
Indian, których wyniszczano w pracowitym piekle antylskich kopalni
złota, i zaproponował cesarzowi Karolowi V przywóz Murzynów, aby
ich wyniszczać w pracowitym piekle antylskich kopalni złota. Owej
dziwnej odmianie filantropii zawdzięczamy niezliczoną ilość rzeczy:
bluesy z Nowego Orleanu, mitologiczną wielkość Abrahama
Lincolna, pięćset tysięcy zabitych w wojnie domowej między Stanami
Południa i Północy, trzy miliardy trzysta tysięcy dolarów wydanych
na renty i emerytury wojskowe, pojawienie się słowa "lincz" w
słownikach języka, śniady wdzięk pani X, nieszczęsną rumbę
Manisero, zgodne współżycie religii krzyża i węża w murzyńskiej
republice Haiti, poezję kubańską, habanerę - matkę tanga, kongę i
mambo.
Ponadto: karygodne i wspaniałe życie niegodziwego wybawiciela,
Lazarusa Morella.
Miejsce
Ojciec Wód, Missisipi, najbardziej rozległa rzeka świata, była sceną
godną tego niezrównanego łotra. (Rzekę odkrył Alvarez de Pineda, a
pierwszym podróżnikiem na jej wodach był Hernando de Soto, były
konkwistador Peru, który skracał był długie miesiące więzienia
królowi Inków Atahualpie, ucząc go gry w szachy. Umarł i wody tej
rzeki posłużyły mu za grób.)
Missisipi jest rzeką o szerokim łonie: w swej nieskończoności jest
siostrą Parany, Urugwaju, Amazonki i Orinoka. Jest to rzeka-Mulat,
ponad czterysta ton błota niesionego przez jej wody znieważa
rokrocznie Zatokę Meksykańską. Tyle czcigodnego i prastarego
świństwa zbudowało deltę, gdzie olbrzymie błotne cyprysy rosną na
wydzielinach kontynentu w bezustannym rozkładzie i gdzie labirynty
z błota, zdechłych ryb i sitowia rozszerzają granice swego cuchnącego
królestwa. W dół rzeki, na wysokości Arkanzasu i Ohio, wlecze się
piaszczysta nizina. Zamieszkuje ją żółtawe plemię nędznych ludzi, ze
skłonnością do febry, spoglądających chciwie na kamień i żelazo;
między nimi bowiem nie ma nic poza piaskiem i drzewem, i mętną
wodą.
Ludzie
W początkach dziewiętnastego wieku (data, o którą nam chodzi)
rozległe plantacje bawełny znajdujące się na obu brzegach były
uprawiane przez Murzynów, pracujących od świtu do zachodu słońca.
Spali w drewnianych chatach, na ubitej ziemi. Poza stosunkiem
matka - dziecko, pokrewieństwa były umowne i mętne. Posiadali
imiona, ale mogli obejść się bez nazwisk. Nie umieli czytać.
Wzruszonym dyszkantem podśpiewywali w angielszczyźnie o
powolnych samogłoskach. Pracowali w szeregach, ugięci pod batem
nadzorcy. Uciekali, a mężczyźni o gęstych brodach wskakiwali na
piękne konie i puszczali ich śladem ogromne wilczury.
Do mętnego osadu prymitywnych nadziei i afrykańskich lęków
dołożyli słowa Pisma: byli więc chrześcijanami. Śpiewali głęboko i
tłumnie: "Go down Moses." Missisipi służyła im za wspaniały obraz
nędznych wód Jordanu.
Właścicielami owej spracowanej ziemi i owych Murzynów byli
łapczywi i leniwi panowie o wspaniałych czuprynach, zamieszkiwali
długie domostwa, budowane frontem do rzeki, z nieodzownym
pseudogreckim portykiem z białej sosny. Dobry niewolnik kosztował
ich do tysiąca dolarów i nie wytrzymywał długo. Poniektóry okazywał
niewdzięczność; zapadał na byle jaką chorobę i umierał. Trzeba było
z niepewnego elementu wyciągnąć jak największą korzyść. Dlatego
też trzymali niewolników na polu od świtu do zachodu słońca i
dlatego też wymagali od nich corocznych plonów bawełny, tytoniu
lub cukru. Ziemia, miętoszona i męczona ową niecierpliwą
gospodarką, wyczerpywała się po kilku latach, zagmatwana i błotnista
pustynia wkraczała na teren plantacji. W opuszczonych folwarkach,
na przedmieściach, wśród gęstych zarośli trzcin i wśród podłych,
zabagnionych ziem, mieszkali tak zwani poor whites - biała hołota.
Byli rybakami, koniokradami, myśliwymi nieokreślonych zwierząt.
Żywili się niekiedy wyżebraną u Murzynów resztką kradzionej strawy
i zachowywali w swoim poniżeniu jedyną dumę posiadania krwi bez
plamki, bez cienia domieszki. Lazarus Morell był jednym z nich.
Człowiek
Dagerotypy Morella, reprodukowane niekiedy przez amerykańskie
czasopisma, nie są autentyczne. Ten brak prawdziwych wizerunków
człowieka tak pamiętanego i sławnego nie jest chyba przypadkiem.
Można z całym prawdopodobieństwem przypuścić, że Morrel oparł
się srebrzystej płytce głównie po to, by nie zostawiać niepotrzebnych
śladów, dając jednocześnie pożywkę tajemnicy i legendzie... Wiemy
skądinąd, że za młodu nie był specjalnie obdarzony przez naturę i że
oczy ustawione zbyt blisko siebie oraz wąskie, jednowymiarowe usta
nie zjednywały mu sympatii. Lata późniejsze nadały mu ten
szczególny majestat towarzyszący szpakowatym włosom oraz
śmiałym i bezkarnym zbrodniarzom. Był starym arystokratą z
Południa, pomimo nędznego dzieciństwa i haniebnego życia. Pismo
Święte nie było mu obce, a gdy zdarzało mu się wygłaszać kazanie,
robił to ze szczególnym przekonaniem. "Widziałem Lazarusa Morella
na ambonie - pisze właściciel domu gry z Baton Rouge, Luizjana -
słuchałem jego budujących słów i widziałem, jak łzy napływały do
jego oczu. Wiedziałem, że jest to bezbożnik, złodziej niewolników i
morderca urągający Bogu, ale moje oczy także płakały."
Mamy też dobre świadectwo o tych wylewach świątobliwej czułości,
które pozostawił nam sam Morell. "Otworzyłem Biblię na chybił
trafił, znalazłem stosowny werset z listów świętego Pawła i mówiłem
godzinę i dwadzieścia minut. Crenshaw i towarzysze też nie tracili
czasu, uprowadzili bowiem wszystkie konie moich nabożnych
słuchaczy. Sprzedaliśmy je w stanie Arkansas, z wyjątkiem jednego
rączego gniadosza, którego zostawiłem dla siebie. Co prawda
Crenshaw miał na niego chętkę, ale zdołałem go przekonać, że nie
miałby z konia pożytku."
Metoda
Kradzież koni w jednym stanie i sprzedawanie w drugim było rzeczą
uboczną w zbrodniczej karierze Morella, ale stanowiło pierwowzór
metody, która obecnie zapewnia mu poczesne miejsce w Powszechnej
historii nikczemności. Metoda ta jest jedyna w swoim rodzaju, nie
tylko dzięki specyficznym okolicznością, które ją wyznaczyły, ale
także dzięki nieodstępnej podłości, dzięki zgubnemu kupczeniu
nadzieją, dzięki stopniowemu rozwojowi, który przywodzi na myśl
stopniowe narastanie okropności w koszmarnym śnie. Al Capone i
Bugs Moran obracają wielkimi kapitałami i usłużnymi kulomiotami
w wielkim mieście, lecz interesy ich są prostackie. Walczą o monopol
i to wszystko...
Jeśli chodzi o ludzi, Morell miał ich pod swoimi rozkazami około
tysiąca. Wszyscy byli zaprzysiężeni. Dwustu wchodziło w skład
Wysokiej Rady, która podejmowała decyzje, wykonywane przez
pozostałych ośmiuset. Ryzyko spadało na podwładnych. W wypadku
niesubordynacji oddawano ich w ręce oficjalnej sprawiedliwości lub
też wrzucano do rzeki o bystrym nurcie i gęstej wodzie, z
nieodłącznym kamieniem uwiązanym u nóg. Byli to często Mulaci.
Ich zbrodnicza misja przedstawiała się, jak następuje:
Rozjeżdżali się - z pewną chwilową ostentacją pierścieni, dla
wzbudzenia szacunku - po rozległych plantacjach Południa. Wybierali
jakiegoś nieszczęsnego Murzyna i proponowali mu wolność. Mówili
mu, by uciekł od swego pana, aby oni z kolei mogli sprzedać go na
jakąś inną odległą plantację. Przyrzekali mu pewien procent od
sprzedaży i pomoc w powtórnej ucieczce. Wówczas - powiadali -
będzie przez nich doprowadzony do stanu, gdzie nie istniało
niewolnictwo. Pieniądz i swoboda; brzęczące srebrne dolary i
wolność na dodatek - trudno było znaleźć coś bardziej ponętnego.
Niewolnik decydował się na ryzyko pierwszej ucieczki.
Naturalną drogą była rzeka. Łódź, ładownia rzecznego parowca,
barka, ogromna tratwa z nadbudówką na rufie lub z napiętą płachtą z
brezentu: miejsce nie miało znaczenia; ważna była świadomość, że
jest się w ruchu, że jest się poza niebezpieczeństwem, na
niezmordowanej rzece... Sprzedawali go na inną plantację. Uciekał po
raz drugi, kryjąc się wśród gęstych trzcin lub na wysokich,
zarośniętych brzegach. Wówczas zjawiali się jego straszni
dobroczyńcy (których już zaczynał podejrzewać), mówili mu o
jakichś nieokreślonych wydatkach związanych z ich procederem i
oświadczali, że muszą sprzedać go po raz drugi i ostatni. Zapewniali,
że przy następnym spotkaniu uzyska należną mu część pieniędzy z
obu sprzedaży oraz wolność. Murzyn pozwalał sprzedać się, pracował
przez pewien czas i przedsiębrał ostatnią ucieczkę, narażając się na
pościg sfory drapieżnych psów i na krwawą karę. Powracał spocony,
brocząc krwią, słaniając się z niewyspania i rozpaczy.
Ostateczna wolność.
Należy jeszcze rozważyć prawną stronę całego procederu. Ludzie
Morella przytrzymywali Murzyna, dopóki właściciel nie ogłosił
publicznie o ucieczce i nie wyznaczył nagrody dla "znalazcy". Każdy
wówczas mógł zatrzymać takiego niewolnika, pozostając w zgodzie z
prawem, późniejsza sprzedaż była więc nadużyciem zaufania, lecz nie
była kradzieżą. Zwracanie się w podobnych wypadkach do
oficjalnych organów sprawiedliwości było bezcelowe (i oznaczało
tylko niepotrzebna wydatki), gdyż żadnych późniejszych
odszkodowań z reguły nie płacono.
Wszystko to, razem wzięte, stanowiło rękojmię bezkarności, z
jednym małym wyjątkiem: Murzyn mógł się wygadać. Murzyn, z
samego oszołomienia wolnością lub choćby z czystej wdzięczności,
mógł wszystko wypaplać. Parę szklanek wódki wypitych w burdelu w
El Cairo, Illinois (gdzie sukinsyn, co miał szczęście urodzić się
niewolnikiem przepuściłby dolary, które nie wiadomo z jakiej racji
mieliby mu dać), i sekret przestawał istnieć. W owych latach ludność
północnych stanów była agitowana przez abolicjonistów - zbieraninę
niebezpiecznych wariatów, którzy kwestionowali prawo własności,
walczyli o zniesieni niewolnictwa i nakłaniali Murzynów do ucieczki.
Morell nie miał nic wspólnego z tego rodzaju anarchistami. Nie był
przecież Jankesem, był białym z Południa, białym z dziada-pradziada,
i miał nadzieję wycofać się z interesów, być panem, posiadać całe
mile plantacji bawełny i pochylone szeregi własnych niewolników.
Przy jego doświadczeniu nie było mowy o żadnym niepotrzebnym
ryzyku.
Zbiegły niewolnik oczekiwał wolności. Wówczas mroczni Mulaci
Morella przekazywali sobie rozkaz - często za pomocą
niepostrzeżonego gestu - i uwalniali go od wzroku, słuchu, dotyku, od
dnia, od nikczemności, od czasu, od dobroczyńców, od litości, od
powietrza, od psów, od wszechświata, od nadziei, od potu i od jego
własnego ciała. Strzał z pistoletu, ruch nożem od dołu albo cios w
głowę, i żółwie oraz ryby rzeki Missisipi otrzymywały ostatnią
wiadomość.
Katastrofa
Interes prowadzony przez zaufanych ludzi musiał rozwijać się
pomyślnie W początkach 1834 roku około siedemdziesięciu
niewolników zostało już "uwolnionych" przez Morella, a wielu
innych sposobiło się, by pójść ich śladami. Obszar, na którym
działano, powiększał się i przyjęcie nowych ludzi okazało się rzeczą
konieczną. Pomiędzy nowo zaprzysiężonymi znalazł się młodzieniec z
Arkansasu nazwiskiem Virgil Stewart, który swoim okrucieństwem
szybko zwrócił na siebie uwagą. Młodzieniec ten był bratankiem
właściciela plantacji, który postradał był wielu niewolników. W
sierpniu 1834 roku Stewart złamał przysięgę, zdradzając Morella i
innych. Dom Morella w Nowym Orleanie otoczyła policja. Morell -
nie wiadomo, czy przez niedopatrzenie, czy też za dużą łapówkę -
zdołał uciec.
Minęły trzy dni. Morell tymczasem ukrywał się w starym domu o
wielu patiach obrośniętych bluszczem, na ulicy Toulouse. Zdaje się,
że jadał niewiele, i spacerował boso po obszernych i ciemnych
pokojach, paląc zamyślone cygara. Przez domowego niewolnika
wysłał dwa listy do miasta Natchez i jeden do Red River. Czwartego
dnia weszło do domu trzech mężczyzn, którzy prowadzili z nim
rozmowę aż do świtu. Piątego dnia, w chwili, gdy zaczęło zmierzchać,
Morell wstał, kazał przynieść sobie brzytwę i ostrożnie zgolił brodę.
Ubrał się i wyszedł. Przeszedł w beztroskim spokoju przez północne
przedmieście, a znalazłszy się w szczerym polu, pomnożył kroki,
pospieszając wysokim brzegiem rzeki.
Miał plan, który wymagał niesłychanej odwagi. Zamierzał posłużyć
się ostatnimi ludźmi, wśród których mógł znaleźć posłuch: usłużnymi
niewolnikami z Południa. Byli świadkami ucieczek swoich
towarzyszy i nie widzieli, by który z nich powrócił. Wierzyli więc, że
tamci uzyskali wolność. Plan Morella polegał na wznieceniu w kilku
stanach buntu niewolników, zdobyciu i splądrowaniu Nowego
Orleanu i objęciu przez zbuntowane siły całego terytorium. Morell,
rozbity i na skraju przepaści po niedawnej zdradzie, zamyślał dać
odpowiedź na skalę kontynentu; odpowiedź, w której zbrodnia
przechodziła własne granice, identyfikując się z wolnością i z historią.
Skierował się w tym celu do Natchez, gdzie czuł się najsilniejszy.
Zacytuję jego własny opis tej podróży.
"Cztery dni szedłem, zanim zdobyłem konia. Piątego dnia
zatrzymałem się nad rzeczką, żeby odpocząć i nabrać wody na dalszą
drogę. Siedziałem na pniu, spoglądając na pustą drogę, kiedy
zobaczyłem zbliżającego się jeźdźca na karym koniu, który
przedstawiał się wcale nieźle. Od razu postanowiłem zabrać konia.
Wstałem, podniosłem mój piękny bębenkowy pistolet i kazałem mu
zsiąść. Kiedy zsiadł, złapałem lejce w lewą ręką, wskazałem rzeczkę i
powiedziałem, by szedł w tamtą stronę. Przeszedł ze sto jardów i
zatrzymał się. Kazałem mu się rozebrać. Powiedział wtedy: "Jeżeli już
chcesz mnie zabić, pozwól mi pomodlić się przed śmiercią."
Odpowiedziałem, że nie mam czasu na słuchanie jego modłów. Upadł
na kolana i wtedy wpakowałem mu kulę w kark. Jednym
ciachnięciem rozprułem mu brzuch, wypatroszyłem i utopiłem w
rzeczce. Potem przejrzałem kieszenie, znalazłem czterysta dolarów i
trzydzieści siedem centów i sporą ilość papierów, których nie miałem
czasu czytać. Miał długie, nowiusieńkie buty - były w sam raz dla
mnie. Moje były bardzo zniszczone, więc zatopiłem je w rzeczce. W
ten sposób zdobyłem konia, który był mi potrzebny, żeby dojechać do
Natchez."
Przerwanie
Morell jako przywódca zbuntowanych Murzynów, którzy pragną go
powiesić; Morell powieszony przez czarną armię, której pragnął
przewodzić - z bólem muszę wyznać, iż historia Missisipi nie
skorzystała z tych wspaniałych możliwości. Zresztą, na przekór
wszelkiej sprawiedliwości poetyckiej (lub też poetyckiej symetrii),
nawet rzeka, która była świadkiem jego zbrodni, nie stała się jego
grobem. Drugiego stycznia 1835 roku Lazarus Morell umarł na
zapalenie płuc w szpitalu w Natchez, gdzie figurował w rejestrze jako
Silas Buckey. Rozpoznał go jeden z pacjentów na sali ogólnej.
Drugiego i czwartego stycznia wybuchły sporadyczne bunty
niewolników na niektórych plantacjach, zostały jednak stłumione bez
większego rozlewu krwi.
-------
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
Nadaję mu to nazwisko, pod tym bowiem nazwiskiem poznały go
ulice i domy Talcahuano, Santiago de Chile i Valparaiso około roku
1850 i wydaje mi się, że powinien przybrać jeszcze raz to imię,
właśnie teraz, gdy powraca w te strony Ameryki, choć już tylko w
charakterze zjawy. W książce metrykalnej miasta Wapping figuruje
jako Artur Orton i wpisany jest pod datą siódmego czerwca 1834
roku. Wiemy, że był synem rzeźnika, że jego dzieciństwo poznało
mdłą nędzę, właściwą robotniczym dzielnicom Londynu, i że poczuł
tak zwany zew morza. Nie ma w tym nic niezwykłego. Run away to
sea - ucieczka w morze, stanowi tradycyjny angielski sposób
wyłamania się spod ojcowskiej władzy i pewnego rodzaju bohaterskie
wtajemniczenie. Nauki geograficzne patronują takim eskapadom, a
zaleca je nawet Pismo Święte ("Którzy się pławią na morzu w
okrętach, pracujący na wodach wielkich: ci widują sprawy Pańskie i
dziwy jego na głębi." Psalm CVII). Orton uciekł od swego nędznego
przedmieścia koloru brudnej róży i wypłynął okrętem na ocean, i
przyjrzał się z rozczarowaniem Krzyżowi Południa i zbiegł ze statku
w porcie Balparaiso. Był spokojnym, cichym kretynem. Według praw
logiki mógłby (i powinien był) umrzeć z głodu, mimo to, swoją
nieokreśloną pogodą ducha, jowialnością, wiecznym uśmiechem i
bezgraniczną łagodnością, pozyskał sobie pewną rodzinę nazwiskiem
Castro i przyjął to nazwisko za swoje. Z owego amerykańskiego
fragmentu jego historii nie pozostał żaden ślad; wdzięczność jego nie
malała jednak z biegiem czasu: w roku 1861 spotykamy go w
Australii, wciąż pod tym samym nazwiskiem - Tom Castro. W
Sydney poznał czarnego lokaja, niejakiego Bogle'a. Bogle nie był
piękny, ale posiadał ten specyficzny spokój, monumentalność i
solidność, właściwą dziełom architektury i Murzynom po
pięćdziesiątce, nieco ociężałym i władczym. Posiadał także inną
jeszcze cechę, której pewne dzieła z dziedziny etnografii odmawiają
ludziom jego rasy: pomysłowość bliską geniuszowi. (Zetkniemy się z
tym nieco później). Był to mężczyzna pełen przyzwoitości i
skromności, z pradawnymi afrykańskimi żądzami stępionymi przez
długie obcowanie z kalwinizmem Poza okresami, w których
nawiedzał go bóg (zajmiemy się tym nieco później), był zupełnie
normalny - z jednym małym wyjątkiem: cierpiał na wstydliwą i
długotrwałą bojaźń, która zatrzymywała go na skrzyżowaniach ulic,
zmuszając do niespokojnych spojrzeń na wschód i na zachód, na
północ i na południe, w trwodze przed nagłym pojazdem, który
mógłby położyć kres jego dniom.
Orton ujrzał go pewnego wieczora na pustym skrzyżowaniu ulic w
Sydney, w chwili gdy wyzwalał w sobie decyzję przejścia na drugą
stronę i stawienia czoła wyimaginowanej śmierci. Przyglądał mu się
przez dłuższą chwilę, po czym podał mu ramię i w zdziwieniu przeszli
obaj nieszkodliwą jezdnię. Od owej chwili, należącej do dawno
zmarłego wieczora, został ustanowiony protektorat niepewnego i
monumentalnego Murzyna nad opasłym głuptasem z Wapping. We
wrześniu 1865 roku przeczytali obaj w miejscowej gazecie
rozpaczliwe ogłoszenie.
Ubóstwiany nieboszczyk
Pod koniec kwietnia 1854 roku (w tym samym czasie, kiedy Orton
powodował wylewy chilijskiej gościnności, tak szerokiej jak chilijskie
patia) zatonął na wodach Atlantyku parowiec "Mermaid", w drodze z
Rio do Liverpoolu. Na liście zaginionych znalazł się Roger Charles
Tichborne, oficer angielski wychowany we Francji, pierworodny syn
jednej z najstarszych katolickich rodzin Anglii. Rzecz nie do wiary -
śmierć młodego Anglika, mówiącego po angielsku z najczystszym
francuskim akcentem, któremu zazdroszczono paryskiej elegancji,
gracji i erudycji, stała się epokowym wydarzeniem w życiu Ortona,
który nigdy na oczy go nie widział. Lady Tichborne, przerażona i
zbolała matka Rogera, nie chciała uwierzyć w śmierć syna i dawała
rozpaczliwe ogłoszenia do gazet o najszerszym zasięgu. Jedno z
takich ogłoszeń wpadło w miękkie, żałobne ręce czarnego Bogle'a, w
którego głowie narodził się genialny plan.
Dobre strony rażącej niezgodności
Tichborne był smukłym dżentelmenem, raczej skrytym, o ostrych
rysach, smagłej twarzy, czarnych prostych włosach, żywych oczach i
o nieznośnie pedantycznym sposobie mówienia; Orton był wylewnym
prostakiem, miał ogromny brzuch, absolutnie rozmazane rysy twarzy,
nieco piegowatą cerę, kędzierzawe brązowe włosy, nieskończenie
zaspane oczy oraz nieobecny i mglisty sposób mówienie. Bogle
odkrył, że obowiązkiem Ortona jest wsiąść na pierwszy statek płynący
do Europy i spełnić nadzieję lady Tichborne, podając się za jej syna.
Plan był szaleńczo naiwny. Dam prosty przykład. Gdyby w 1914 r.
ktoś chciał dowieść, że jest cesarzem Niemiec, pierwszą rzeczą, którą
by podrobił, byłyby podkręcone do góry wąsy, sparaliżowane ramię,
władczy mars na czole, szary płaszcz, pikielhauba i pierś obwieszona
orderami. Bogle miał umysł bardziej subtelny: przedstawiłby Kajzera
bez wąsów, bez wojskowych rekwizytów, z lewą ręką cieszącą się jak
najlepszym zdrowiem. Przenośnia nie jest zresztą potrzebna; wiemy z
całą pewnością, iż nowy Tichborne prezentował się jako rozlazły
szatyn, z uprzejmym uśmiechem idioty i z kompletną ignorancją w
zakresie francuszczyzny. Bogle zdawał sobie sprawę, że dostarczenie
doskonałego sobowtóra wytęsknionego Rogera Charlesa Tichborne'a
było rzeczą niemożliwą. Wiedział także, iż wszelkie podobieństwa,
które można było osiągnąć, posłużyłyby tylko dla uwydatnienia
pewnych nieuniknionych rozbieżności. Zrezygnował więc z
podobieństwa w ogóle. Zrozumiał, że ogromna niedorzeczność
roszczenia będzie dowodem wykluczającym jakąkolwiek myśl o
fałszerstwie, nikt bowiem nie zaniedbałby w sposób tak rażący
najprostszych dowodów tożsamości. Nie wolno nam też zapominać o
wszechmocnej współpracy czasu: czternaście lat na południowej
półkuli i ciężki los mogą zmienić człowieka.
Istniała jeszcze jedna istotna przyczyna takiego postępowania:
powtarzające się wciąż, niedorzeczne ogłoszenia lady Tichborne
wskazywały na jej niezachwianą pewność, że Roger Charles żyje
jeszcze, i na jej wolę rozpoznania swego syna.
Spotkanie
Tom Castro, uległy jak zawsze, napisał do lady Tichborne. Aby
ugruntować swoją tożsamość, powołał się na wiarygodne świadectwo
dwóch pieprzyków na lewej piersi i na zdarzenie z dzieciństwa - tak
smutne, ale tym samym tak pamiętne - kiedy to został napadnięty
przez rój pszczół. List był krótki i - podobnie jak jego autorzy - nie
przejawiał specjalnych skrupułów ortograficznych. W okazałej
samotności paryskiego hotelu wytworna dama czytała list raz i drugi
ze łzami szczęścia, i w ciągu paru dni odnalazła w pamięci
wspomnienia, o które prosił jej syn.
Szesnastego stycznia 1867 r. Roger Charles Tichborne wkraczał do
tegoż hotelu. Pełen szacunku, w przyzwoitej odległości, podążał za
nim jego służący, Ebenezer Bogle. Zimowy dzień był pełen słońca;
znużone oczy lady Tichborne przesłonięte były łzami. Murzyn
otworzył okna na oścież. Światło zastąpiło maskę: matka rozpoznała
marnotrawnego syna i padli sobie w ramiona. Teraz, kiedy miała go
naprawdę przy sobie, mogła już obejść się bez pamiętnika i bez
listów, które przysłał jej z Brazylii: były to jedynie ukochane odblaski
jego osoby, którymi karmiła swą samotność czternastu ponurych lat.
Zwracała mu je z dumą: nie brakowało ani jednego.
Bogle uśmiechał się dyskretnie: dobroduszny upiór Rogera Charlesa
zyskiwał pełną dokumentację.
Ad maiorem Dei gloriam
Radosne to rozpoznanie - które wypełnia jak gdyby pewną tradycję
klasycznej tragedii - powinno uwieńczyć tę historię, zapewniając
szczęście, lub co najmniej możliwość takiego szczęścia, trzem
osobom: prawdziwej matce, apokryficznemu i łagodnemu synowi i
konspiratorowi wynagrodzonemu opatrznościową apoteozą swojego
kunsztu. Los (taka jest nazwa, którą nadajemy nieskończonemu i
bezustannemu działaniu tysięcy splatających i rozplatających się
spraw) rozwiązał to jednak w inny sposób. Lady Tichborne zmarła w
roku 1870, a krewni wytoczyli proces przeciwko Ortonowi o
uzurpację tożsamości. Obce były im łzy i samotność, nieobca
natomiast chciwość, nigdy też nie uwierzyli w tego grubego
półanalfabetę, który tak nie w porę objawił się w Australii w
charakterze marnotrawnego syna. Orton miał poparcie niezliczonych
wierzycieli, którzy rozstrzygnęli, że ma on pozostać Tichbornem aby
mógł ich spłacić.
Mógł także liczyć na przyjaźń adwokata rodziny, Edwarda
Hopkinsa, i antykwariusza, Franciszka J. Baigenta. To jednak nie
wystarczało, Bogle pomyślał, że na to, by zwyciężyć w tej trudnej
grze, trzeba zdobyć przychylność jakiegoś silnego nurtu opinii
publicznej. Wziął cylinder i elegancki parasol i wyszedł w
poszukiwaniu natchnienia na ulice Londynu. Było pod wieczór: Bogle
włóczył się aż do chwili, gdy księżyc o barwie miodu podwoił się na
czworokątnej wodzie miejskich fontann. Jego bóg nawiedził go.
Bogle przywołał dorożkę i kazał zawieźć się do domu antykwariusza
Baigenta. Antykwariusz wysłał długi list do "Times'a", w którym
zapewniał, że domniemany Tichborne jest bezwstydnym oszustem.
List podpisał ojciec Goudron z Zakonu Jezusa. Wiele innych listów,
nie mniej katolickich, zostało wysłanych w ślad za pierwszym. Skutek
był natychmiastowy, dobrzy ludzie odgadli, że Sir Roger Charles jest
ofiarą nikczemnej zmowy jezuitów.
Wehikuł
Sto dziewięćdziesiąt dni trwał proces. Około stu świadków zeznało
pod przysięgą, że oskarżony jest Tichbornem; pomiędzy nimi było
czterech dawnych towarzyszy broni z szóstego regimentu dragonów.
Zwolennicy jego mówili wciąż o bezsensowności zarzutów o
uzurpację; dowodzili, że w przeciwnym wypadku domniemany
uzurpator postarałby się upodobnić do młodzieńczych portretów
Tichborne'a. Poza tym rozpoznała go lady Tichborne, a jest rzeczą
oczywistą, że matka nie mogła się mylić. Wszystko było na dobrej
drodze albo na dość dobrej drodze, kiedy przed sądem zjawiła się w
charakterze świadka dawna kochanka Ortona. Bogle nie wzruszył się
tym perfidnym zagraniem "rodzinki"; wziął cylinder i parasol i
wyszedł na ulice Londynu, błagać o trzecie nawiedzenie. Czy
nastąpiło, nie dowiemy się nigdy. Niedaleko Primrose Gill dosięgnął
go koszmarny pojazd, który wciąż go ścigał z oddali lat. Bogle ujrzał,
jak pędzi wprost na niego, krzyknął, ale nie znalazł ratunku. Rzuciło
go gwałtownie o bruk. Rozbiegane kopyta roztrzaskały mu czaszkę.
Widmo
Tom Castro był widmem Tichborne'a. Było to widmo dość marne,
ale mieścił się w nim duch Bogle'a. Gdy doniesiono mu, że Bogle
zginął, widmo obróciło się wniwecz. Ciągnął dalej swoje kłamstwa,
lecz bez przekonania, popadając w rażące sprzeczności. Łatwo było
przewidzieć koniec.
Dwudziestego siódmego lutego 1874 roku Artur Orton (alias Tom
Castro) został skazany na czternaście lat ciężkich robót. W więzieniu
pozwalał się lubić; była to jego specjalność. Za nienaganne
sprawowanie skrócono mu wyrok o cztery lata. Kiedy nie stało tej
ostatecznej gościnności - gościnności więzienia - włóczył się po
wioskach i miastach Zjednoczonego Królestwa organizując małe
odczyty, w których głosił swą niewinność lub potwierdzał swą winę.
Jego skromność i chęć podobania się były tak niezachwiane, że wiele
razy zaczynał od własnej obrony, a kończył na przyznaniu się, służąc
niezmiennie upodobaniom publiczności.
Zmarł drugiego kwietnia 1898 roku.
-------
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
Kobieta-pirat może obudzić w nas wspomnienia raczej niewygodne,
związane z wyblakłą operetką, w której subretki poprzebierane za
baletowych piratów tańczą wśród tekturowych mórz. A jednak
istniały kobiety parające się korsarstwem; kobiety obznajomione z
rzemiosłem żeglarskim, z rządami nad rozbestwioną załogą i ze
ściganiem i łupieniem statków o wysokich burtach.
Jedną z nich była Mary Read, która oświadczyła pewnego razu, że
piractwo nie jest dla byle kogo, i aby uprawiać je z godnością, trzeba
być, tak jak ona, mężczyzną całą gębą. W nieokrzesanych początkach
jej kariery, kiedy nie była jeszcze kapitanem, któryś z jej kochanków
został znieważony przez głównego zabijakę na statku. Mary wyzwała
go na pojedynek i walczyła na dwie ręce, według starego obyczaju
wysp Morza Karaibskiego: w lewej przepastny pistolet, na którym nie
zawsze można było polegać, w prawej zaś wierna i nieodzowna
szabla. Pistolet zawiódł, lecz szabla spisała się, jak należy... Około
1720 roku niebezpieczną karierę Mary Read zakończyła hiszpańska
szubienica w Santiago de la Vega, na Jamajce.
Drugą kobietą-piratem na tych samych wodach była Anne Bonney,
olśniewająca Irlandka o wysokich piersiach i włosach barwy ognia,
która nieraz ryzykowała życie przy abordażu statków. Była ona
towarzyszem broni Mary Read i wreszcie - jej towarzyszem na
szubienicy. Na owej imprezie także i jej kochankowi, kapitanowi
Rackam, przypadła w udziale zaciskająca się pętla. Anne -
wzgardliwa - rzuciła mu wówczas szorstkie napomnienie: "Gdybyś się
bił jak mężczyzna, nie wieszaliby cię jak psa."
Znamy jeszcze inną kobietę-pirata, los był dla niej bardziej łaskawy,
a lata jej życia dłuższe. Uprawiała swoje rzemiosło na wodach Azji,
od północnych krańców Morza Żółtego aż po graniczne rzeki
Annamu. Mówię o mężnej wdowie Cing.
Lata nauki
Około 1797 roku akcjonariusze licznych flotylli pirackich,
działających na wspomnianym już morzu, ustanowili konsorcjum i
powołali na stanowisko admirała niejakiego Cinga, człowieka
sprawiedliwego i wypróbowanego. Cing zajął się tak gorliwie i
przykładnie rozbojem przybrzeżnym, że przerażeni mieszkańcy
poczęli wysyłać do cesarza błagalne dary obficie skropione łzami, z
prośbą o pomoc. Ich żałosne błagania zostały wysłuchane, otrzymali
rozkaz podpalenia swoich wiosek, zapomnienia o swym rybackim
rzemiośle, przesiedlenia się w głąb kraju i wyuczenia się nie znanej
im sztuki zwanej rolnictwem. Rozkaz został wykonany i zawiedzeni
napastnicy znajdowali odtąd jedynie opustoszałe wybrzeża. Zostali
tym samym zmuszeni do zajęcia się rabunkiem statków handlowych:
forma łupiestwa bardziej jeszcze szkodliwa niż poprzednia, gdyż
stwarzała poważne trudności w handlu morskim. Rząd cesarski nie
zawahał się ani na chwilę i rozkazał dawnym rybakom porzucić pług i
bawoły i powrócić do wioseł i sieci. Ci jednak - wierni dawnemu
przerażeniu - zbuntowali się. Władze obrały więc inną drogę i admirał
Cing został mianowany Wielkim Koniuszym Dworu. Cing był
zdecydowany dać się przekupić. Akcjonariusze w czas się o tym
zwiedzieli, a ich czcigodne oburzenie znalazło swój wyraz w talerzu
zatrutych gąsienic, przyrządzonych z ryżem. Przysmak okazał się
zgubny, dawny admirał, a świeżo upieczony Wielki Koniuszy, złożył
ducha na ręce bóstw morskich. Wdowa, przemieniona pod wpływem
podwójnej zdrady, zwołała piratów, objawiła im całą zagmatwaną
rzeczywistość i wezwała do odrzucenia kłamliwej łaski cesarza, na
równi z usługami niewdzięcznych akcjonariuszy o trucicielskich
skłonnościach. Zaproponowała im łupiestwo na własną rękę i obranie
nowego admirała. Wybór padł na nią. Była to kobieta o obfitym ciele,
uśpionych oczach i szczerbatym uśmiechu. Jej poczernione,
naoliwione włosy błyszczały mocniej niż oczy.
Pod jej spokojnymi rozkazami statki wyszły w morze.
Organizacja
Nastąpiło trzynaście lat metodycznie planowanej przygody. Na
piracką flotę wdowy Cing składało się sześć flotylli; każda z nich
posiadała flagę innego koloru: czerwoną, żółtą, zieloną, czarną i
fioletową. Istniała wreszcie flaga węża, do której miał prawo statek
flagowy. Kapitanowie nazywali się: Ptak i Kamień; Pogromca
Porannej Wody; Klejnot Załogi; Fala o Wielu Rybach i Wysokie
Słońce. Regulamin, ułożony osobiście przez wdowę Cing, odznacza
się bezapelacyjną surowością, a jego styl, celny i lakoniczny, odrzuca
zwiędłe kwiaty retoryki, które nadają oficjalnemu stylowi chińskiemu
odcień śmieszności i majestatu, a którego kilka niepokojących
fragmentów przytoczymy nieco później. Przepisuję poniżej kilka
paragrafów regulaminu:
"Wszystkie rzeczy przeniesione ze statków nieprzyjacielskich
złożone będą w specjalnym magazynie i zostaną tam wciągnięte do
rejestru. Piąta część zdobyczy wniesionej przez każdego pirata
zostanie mu później wręczona; reszta pozostanie na składzie
Naruszenie niniejszego rozkazu równa się śmierci."
"Karą za opuszczenie stanowiska bez specjalnego zezwolenia będzie
publiczne przedziurawienie uszu. Powtórne popełnienie takiego czynu
karane będzie śmiercią."
"Stosunek z kobietami uprowadzonymi z lądu jest zabroniony na
górnym pokładzie, dozwolony jest wyłącznie na pokładach dolnych,
zawsze jednak za pozwoleniem dyżurnego oficera. Naruszenie
niniejszego zakazu równa się śmierci."
Informacje udzielone przez jeńców głoszą, że strawa piratów
składała się głównie z sucharów, specjalnie tuczonych szczurów i
gotowanego ryżu. Wiadomo poza tym, że w dzień bitwy pijali alkohol
z domieszką prochu Karty i szulerskie kości do gry, kielich, fan-t'an,
wizjonerska fajka opium i lampka urozmaicały długie godziny. Dwie
szable, którymi posługiwano się jednocześnie, były ulubioną bronią.
Przed abordażem skrapiano policzki i ciało wywarem z czosnku - był
to niezawodny talizman przeciw porażeniom ze strony ognistych ust.
Załoga żeglowała ze swymi żonami, kapitan zaś posiadał mały
harem złożony z pięciu lub sześciu kobiet, które bywały zmieniane po
każdym zwycięstwie.
Mówi Cia-c'ing, młody cesarz
W połowie 1809 rok ogłoszony został cesarski dekret, z którego
pozwolę sobie przetłumaczyć pierwszą część i ostatnią. Zaznaczam,
że wielu ludzi krytykowało jego styl:
"Ludzie nieszczęśni i szkodliwi; ludzie, którzy depczą chleb, ludzie,
którzy nie słuchają głosu sierot i nawoływań poborców podatkowych;
ludzie, którzy noszą na bieliźnie wizerunki feniksa i smoka; ludzie,
którzy przeczą prawdzie drukowanych ksiąg; ludzie, którzy
pozwalają, by ich łzy płynęły w kierunku Północy, tamują szczęście
naszych rzek i zakłócają dawne bezpieczeństwo naszych mórz. Dniem
i nocą, na nietrwałych i uszkodzonych statkach, stawiają czoło
burzom. Zamiary ich nie grzeszą szlachetnością: nie są i nigdy nie
byli prawdziwymi przyjaciółmi żeglarza. Nie tylko nie przyjdą mu z
pomocą, lecz napadają nań z drapieżną podnietą i obdarzają go
zniszczeniem, okaleczeniem lub śmiercią. Gwałcą więc istotne prawa
Wszechświata; przeto rzeki wychodzą ze swego koryta, zatapiane są
wsie i pola, dzieci zwracają się przeciw rodzicom i zakłócony jest
porządek pory deszczowej i suchej..."
"Nakazuję ci zatem wymierzenie sprawiedliwości, Admirale Kuo
Lang. Nie zapominaj, że łaska jest przynależna cesarzom i pychą ze
strony podwładnego byłaby chęć posłużenia się nią. Bądź okrutny,
bądź sprawiedliwy, bądź władczy, bądź zwycięski!"
Zdanie o uszkodzonych okrętach było, oczywiście, kłamstwem.
Miało podnieść na duchu wyprawę Kuo Langa. W dziewięćdziesiąt
dni później flota wdowy Cing spotkała się z siłami Państwa Środka.
Prawie tysiąc okrętów walczyło od wschodu do zachodu słońca.
Mieszany chór dzwonów, bębnów, wystrzałów armatnich,
przekleństw, gongów i wróżb towarzyszył walce. Siły cesarza zostały
rozbite. Ani wzbraniana łaska, ani zalecane okrucieństwo nie znalazły
zastosowania. Kuo Lang dopełnił - pomijanego zazwyczaj przez
naszych pokonanych dowódców - obrzędu samobójstwa.
Trwoga na brzegach Siciangu
Wówczas sześćset dżonek wojennych i czterdzieści tysięcy
zwycięskich piratów dumnej wdowy Cing wpłynęło na rzekę Siciang,
mnożąc pożary i straszne festyny, po których zwiększała się liczba
sierot na prawym i na lewym brzegu rzeki. Wiele wsi zostało
zrównanych z ziemią. W jednej tylko uprowadzono ponad tysiąc
ludzi. Sto dwadzieścia kobiet, które schroniły się w mglistym gąszczu
sitowia, zdradził niepohamowany płacz dziecka. Zostały później
sprzedane w Makao. Daleki pogłos łez i żałoby, towarzyszący tym
łotrostwo, dobiegł uszu Ci-c'inga, Syna Nieba. Niektórzy historycy
twierdzą jednak, że głos ten wywarł na nim mniejsze wrażenie niż
klęska jego wyprawy karnej. Faktem jest natomiast, że zorganizował
on drugą wyprawę, bogatą w sztandary, w marynarzy, żołnierzy,
ekwipunek i prowianty, we wróżbitów i astrologów. Dowództwo objął
tym razem Ting Kuej. Obciążona ciżba statków wpłynęła na deltę
Siciangu i odcięła od morza flotę piracką. Wdowa przygotowała się
do walki. Wiedział, że będzie to bitwa trudna, bardzo trudna, prawie
beznadziejna; dnie i noce grabieży i lenistwa osłabiły jej ludzi. Bitwa
się nie zaczynała. Słońce bez pośpiechu wstawało i kładło się na
drżącym sitowiu przybrzeżnym. Ludzie i miecze czuwali. Południa
były ogromne, a wieczory - nieskończone.
Smok i lisica
Mimo to wyniosłe stada leniwych i lekkich smoków wypływały w
powietrze ze statków cesarskiej floty i osiadały miękko na wodzie i na
wrogich pokładach. Były to lotne konstrukcje z papieru i bambusa,
podobne latawcom. Ich srebrzysta lub czerwona powierzchnia
powtarzała wciąż te same znaki. Wdowa badała z niepokojem owe
jednostajne meteory i odczytywała znaki. Była to rozwlekła i niejasna
bajka o smoku, który zawsze osłaniał lisicę pomimo jej
niewdzięczności i ciągłych przestępstw. Zwężał się księżyc na niebie,
a smoki z papieru i bambusa co wieczór przynosiły tę samą historię,
w prawie nie zmienionej wersji. Wdowa niepokoiła się i popadała w
zamyślenie. Kiedy księżyc wypełnił się na niebie i w czerwonej
wodzie, historia wyraźnie zmierzała ku końcowi. Nikt nie był w stanie
przewidzieć, czy na lisicę spadnie bezgraniczne przebaczenie, czy
bezgraniczna kara, ale wiadomo było, że zbliża się nieunikniony
koniec. Wdowa zrozumiała. Rzuciła swoje dwie szable do wody,
uklękła na łodzi i kazała się zawieźć do flagowego statku cesarskiej
floty.
Był wieczór; niebo było pełne smoków - tym razem żółtych. Wdowa
powtarzała szeptem jedno i to samo zdanie. "Lisica wraca pod
skrzydło smoka" - powiedziała, wchodząc na pokład.
Apoteoza
Kronikarze zanotowali, że lisica otrzymała przebaczenie i zajęła się
w powolnych latach starości przemytem opium. Przestała nazywać się
wdową; przyjęła imię, które brzmi w tłumaczeniu: Blask Prawdziwej
Nauki.
"Od owego czasu - pisze kronikarz - okręty odzyskały spokój. Cztery
morza i niezliczone rzeki stały się bezpiecznymi i szczęśliwymi
drogami."
Wieśniacy mogli sprzedać miecze i kupić woły do pracy na polach.
Złożono ofiary, wzniesiono modły na szczytach gór i weselono się
podczas dnia, śpiewając za parawanem.
-------
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI, MONK EASTMAN
Ludzie naszej Ameryki
Rzuceni na tło niebieskich murów lub na tło nieba stopionego z
horyzontem, dwaj apasze, zawinięci w poważną czerń, tańczą na
damskim obcasie bardzo poważny taniec - taniec jednakowych noży,
aż do chwili, kiedy z ucha wytryska czerwony goździk, bowiem nóż
wszedł w człowieka, który zamyka swą poziomą śmiercią ten taniec
bez muzyki. Mężczyzna, który pozostał na placu, pogodzony z losem,
poprawia kapelusz na głowie i poświęca resztę lat na opowiadanie o
owym tak czystym pojedynku. Oto cała historia naszej nikczemności,
wraz ze szczegółami. Historia zabijaków nowojorskich jest bardziej
zawrotna i bardziej toporna.
Ludzie tamtej Ameryki
Historia band nowojorskich (objawiona w roku 1928 przez Herberta
Asbury w przyzwoitym tomie o czterystu stronach in octavo) ma w
sobie coś z chaosu i okrucieństwa barbarzyńskich kosmogonii i
zawiera wiele z ich gigantycznej bezradności: piwnice dawnych
piwiarni przemienione na mieszkania dla Murzynów, rachityczny,
trzypiętrowy Nowy Jork, bandy łotrów, jak Bagienne Anioły (Swamp
Angels), które myszkowały w labiryncie kanałów kloacznych; albo
Daybreak Boys (Chłopcy Poranka), do których należeli młodociani
mordercy dziesięcio- i jedenastoletni, samotni i zuchwali Brzydale w
Cylindrach (Plug Uglies), którzy narażali się na śmieszność
sztywnymi, wywatowanymi wełną kominiarkami na głowie i
wypuszczoną na wierzch koszulą, której szerokie fałdy rozwiewał
podmiejski wiatr - ale z pałką w prawicy i z pistoletem; Zdechłe
Króliki (Dead Rabbits) - łotry, którzy rozpoczynali bójki pod
znamieniem zdechłego królika zatkniętego na kiju; ludzie tacy jak
Johny Dolan alias Dandy - znany ze swojego natłuszczonego loka
opadającego na czoło, z lasek z rączką w kształcie małpiej główki i z
dowcipnego, miedzianego aparaciku, którym posługiwał się -
nakładając go na duży palec - w celu wydłubania oczu
przeciwnikowi; i tacy jak Kit Burns, który jednym ciachnięciem
szczęk odgryzał łeb żywemu szczurowi; i tacy jak Blind Danny
Lyons, jasnowłosy chłopiec o niezmiernych, martwych oczach,
utrzymanek trzech ulicznic, które uprawiały swój proceder z dumą -
bo dla niego; szeregi domów pod czerwoną latarnią, jak owe domy
prowadzone przez siedem sióstr z New England, które przeznaczały
na biednych dochód z wigilii Bożego Narodzenia; lokale, gdzie
odbywały się walki wygłodniałych szczurów i psów; chińskie domy
gry; kobiety - jak wielokrotna wdowa Red Norah, którą popisywali się
i którą kochali wszyscy mężczyźni z bandy Gophers; jak Lizzie the
Dove, która okryła się żałobą po egzekucji Danny'ego Lyonsa, zanim
Gentle Maggie nie poderżnęła jej gardła w walce o miłość zabitego i
ślepego mężczyzny; bunty - jak ów z roku 1863, który trwał cały
tydzień i podczas którego podpalono sto budynków i mało brakowało,
by bandy zawładnęły miastem; walki uliczne, w których człowiek
gubił się jak na morzu, aż zostawał zadeptany na śmierć; złodzieje i
truciciele koni, jak Yoske Nigger - składają się na tę chaotyczną
historię. Jej najznakomitszy bohater to Edward Delaney alias William
Delaney alias Joseph Marvin, alias Joseph Morris, alias Monk
Eastman, przywódca tysiąca dwustu ludzi.
Bohater
Owe kolejne finty (żałosne jak maskarada, na której nie wiadomo,
kto jest kim) pomijają jego prawdziwe nazwisko - jeżeli przypuścimy,
że coś takiego w ogóle istnieje. Wiadomo jednak, że w urzędzie stanu
cywilnego w Williamsburg (Brooklyn) zapisany jest jako Edward
Osterman. Nazwisko zostało później zamerykanizownae i brzmiało:
Eastman. Warto zanotować, choć może wydać się to nieco dziwne, że
ów niespokojny bandyta pochodził z rodziny żydowskiej. Był synem
właściciela koszernej restauracji, gdzie mężczyźni o rabinackich
brodach mogą bez trwogi spożywać wykrwawione i po trzykroć czyste
mięso cieląt, zarżniętych podług prawa. Mając dziewiętnaście lat -
około 1892 roku - otworzył z pomocą ojca ptaszarnię. Podpatrywanie
zwierząt, uchwycenie chwili, kiedy podejmują swoje małe decyzje, i
przyglądanie się ich niezbadanej naiwności stanowiło namiętność,
która nie opuściła go aż do śmierci. W późniejszych latach przepychu,
kiedy pogardliwie odrzucał cygara piegowatych sachems z Tammany
i kiedy zajeżdżał do najelegnatszych burdeli automobilem
przypominającym bękarta gondoli, założył drugi sklep, który gościł
sto rasowych kotów i ponad czterysta gołębi, nie przeznaczonych
oczywiście na sprzedaż. Kochał każde zwierzę z osobna i miał w
zwyczaju obchodzić pieszo swoją dzielnicę z jednym szczęśliwym
kotem na ręku i z innymi, które ambitnie za nim podążały.
Był to człowiek pokraczny i monumentalny. Szyję miał krótką jak u
byka, pierś niezwyciężoną, ręce wojownicze i długie, złamany nos;
twarz - pomimo wypisanej bliznami biografii - była mniej ważna niż
całe ciało, a nogi krzywe jak u jeźdźca lub marynarza. Mógł się
obejść bez koszuli i bez marynarki; nigdy jednak - bez małego
cylindra na olbrzymiej głowie. Pamięć o nim nie zanika. Prototyp
umownego gangstera filmowego przedrzeźnia raczej Eastmana niż
niezbyt męskiego, gąbczastego Al Capona. O Wolheimie mówią, że
został zaangażowany w Hollywood z powodu podobieństwa do
Monka Eastmana.
Około roku 1894 rozmnożyły się w Nowym Jorku dancingi. W
jednym z nich Eastman czuwał nad porządkiem i spokojem. Głosi
legenda, że przedsiębiorca początkowo nie chciał go przyjąć;
wówczas Monk pokazał swoje umiejętności sprawiając rzetelne lanie
dwóm olbrzymom nie kwapiącym się do odstąpienia mu swego
zajęcia. Pracował tam do roku 1899, w pojedynkę, wzbudzając
postrach i szacunek. Za każdym razem gdy uspokoił awanturnika,
nacinał nożem karb na brutalnej pałce. Pewnego wieczora zwróciła
jego uwagę błyszcząca łysina, która pochylała się nad kuflem piwa, i
jednym uderzeniem pozbawił ją świadomości. "Brakowało mi
jednego nacięcia do okrągłej pięćdziesiątki" - wykrzyknął.
Dojście do władzy
Począwszy od roku 1899 Eastman przestał zadowalać się sławą.
Objawił ambicje polityczne i stał się szarą eminencją ważnego
nowojorskiego okręgu wyborczego. Opłacały go domy pod czerwoną
latarnią, właściciele melin, ulicznice i złodzieje, których nie
brakowało w owym ponurym księstwie. Komitety polityczne
korzystały z jego usług na równi z przedsiębiorcami prywatnymi. Oto
jego honoraria: obcięcie ucha - 15 dolarów, przetrącenie nogi - 19,
postrzelenie nogi - 25, rana nożowa - 25 i 100 dolarów za całą
operację. Niekiedy, by nie tracić wprawy, Eastman osobiście
przeprowadzał jakiś zabieg.
W zatargu granicznym (niejasnym i pełnym zadrażnień, podobnie
jak zatargi, dla których trudno znaleźć odpowiedni paragraf prawa
międzynarodowego) znalazł się naprzeciw Paula Kelly, słynnego
szefa sąsiedniego gangu. Strzały i potyczki między patrolami obu
band wytyczyły pewną granicę. Eastman przekroczył ją któregoś
poranka i rzuciło się na niego pięciu drabów. Swoimi zawrotnymi
rękami goryla, pomagając sobie pałką, rozłożył trzech; zdołano mu
jednak wpakować dwie kule w brzuch i myśląc, że nie trzeba mu
więcej, pozostawiono na ulicy. Eastman wziął w garść gorejącą ranę i
przeszedł pijanymi krokami do szpitala. Życie, szalona gorączka i
śmierć walczyły o niego przez kilka tygodni, lecz jego usta nie
splamiły się zdradą i nie wydał nikogo. Kiedy wyszedł, na mieście
zaczęła się wojna, która kwitła wśród ciągłej strzelaniny aż do
dziewiętnastego sierpnia 1903 roku.
Bitwa pod Rivington
Około stu bohaterów, niewiele różniących się od fotografii, które
więdną w archiwach policji; stu bohaterów przesiąkniętych dymem
papierosów i alkoholem; stu bohaterów w słomianych kapeluszach o
różnobarwnych wstążkach; stu bohaterów nadwerężonych - jedni
mniej, drudzy bardziej - przez wstydliwe choroby, próchnicę zębów,
zaburzenia funkcjonalne dróg oddechowych albo nerek; stu
bohaterów tak nieistotnych i tak wspaniałych jak ci spod Troi albo
Jeny rozegrało tę okrytą mrokiem bitwę w cieniu arkad kolei
nadziemnej. Przyczynę stanowiła danina wymuszona przez
gangsterów Kelly'ego od właściciela domu gry, który był kumem
Monka Eastmana. Jeden z bandytów został zabity i strzelanina, która
się rozpętała z tego powodu, przeistoczyła się w bitwę niezliczonych
rewolwerów. Pod osłoną wysokich filarów mężczyźni o wygolonych
policzkach strzelali w milczeniu, stanowiąc centrum przerażonego
horyzontu taksówek, wypełnionych niecierpliwymi posiłkami z całą
artylerią coltów w garściach. Cóż odczuwali aktorzy owego
przedstawienia? Najpierw (wydaje mi się) nieokrzesaną pewność, że
nierozmyślny trzask stu rewolwerów zniszczy ich w przeciągu kilku
minut; później (wydaje mi się) nie mniej wątpliwą pewność, że jeśli
pierwsze salwy nie położyły ich pokotem, są niezniszczalni. Wiadomo
natomiast na pewno, że walczyli żarliwie, pod osłoną żelaza, cementu
i nocy. Policja interweniowała dwa razy i dwa razy została
przepędzona. Z pierwszym brzaskiem walka zamarła, jak gdyby była
nocną nieprzyzwoitością lub zjawą. Pod wielkimi arkadami z betonu
zostało siedmiu ciężko rannych, cztery trupy i martwy gołąb.
Gmach trzeszczy
Powiatowi politycy, dla których pracował Monk Eastman,
dementowali każdą wiadomość o istnieniu podobnych band albo
wyjaśniali, że są to jedynie towarzystwa rozrywkowe. Niedyskretna
bitwa pod Rivington zaniepokoiła ich. Zaprosili szefów obu band, by
zmusić ich do zawieszenia broni. Kelly (który znał się na rzeczy i
wiedział, że żadne colty tak nie pomogą w zatuszowaniu sprawy przed
policją jak właśnie politycy) przyjął propozycję z miejsca. Eastman (z
całą pychą swojego zwierzęcego ciała) pragnął dalszego strzelania i
walki. Z początku konsekwentnie odmawiał, aż zagrożono mu
więzieniem. W końcu dwaj dostojni bandyci spotkali się w barze,
każdy z cygarem w ustach, z prawicą na rewolwerze i z baczną
chmurą popleczników wokół siebie. Powzięli bardzo amerykańską
decyzję: postanowili powierzyć rozwiązanie kwestii własnym
pięściom. Kelly był znakomitym bokserem. Pojedynek odbył się w
starym baraku i był raczej śmieszny niż dramatyczny. Na stu
czterdziestu obecnych tam widzów składali się apasze o
przekrzywionych cylindrach i kobiety o nietrwałych,
monumentalnych fryzurach. Ciągnęło się to dwie godziny i skończyło
się zupełnym wyczerpaniem obu przeciwników. Nie minął tydzień i
suche trzaski wystrzałów dały się słyszeć ponownie. Monk został
aresztowany po raz nie wiadomo który. Jego protektorzy opuścili go z
westchnieniem ulgi; sędzia przepowiedział mu dziewięć lat.
Przepowiednia się spełniła.
Eastman przeciw Niemcom
Gdy zakłopotany Monk opuszczał Sing Sing, tysiąc dwustu
bandytów, których miał ongiś pod swoimi rozkazami, znajdowało się
w rozsypce. Nie potrafił ich skupić z powrotem wokół swojej osoby i
zrezygnowany począł działać na własną rękę. Ósmego września 1917
roku wziął udział w burdzie ulicznej. Dziewiątego postanowił wziąć
udział w innej burdzie i zaciągnął się do piechoty.
Posiadamy dane o niektórych jego poczynaniach na wojnie. Wiemy,
że był zagorzałym przeciwnikiem brania jeńców do niewoli i że
pewnego razu (posługując się tylko kolbą karabinu) uniemożliwił ten
pożałowania godny proceder. Wiemy, że zdołał uciec ze szpitala
polowego, aby wrócić do okopów. Wiemy, że odznaczył się w bitwie
pod Montfaucon. Znamy wyrażoną przez niego później opinię, iż
dancingi na Bowery są straszniejsze od wojny europejskiej.
Tajemniczy, acz logiczny finał
Dwudziestego piątego grudnia 1920 roku świt zastał ciało Eastmana
na jednej z głównych ulic Nowego Jorku. Dostał pięć kul. Szczęśliwy
i nie znający śmierci kot, jak najbardziej pospolity, okrążał go z
niejakim zakłopotaniem.
-------
BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN
Krajobraz Arizony przede wszystkim; obraz ziemi Arizony i Nowego
Meksyku; ziemi z dostojnym podkładem złota i srebra; ziemi
zawrotnej i napowietrznej; monumentalnej mesety o lekkich barwach;
ziemi o białym blasku szkieletu pozostawionego przez drapieżne
ptaki.
W tym krajobrazie postać - Billy the Kid; jeździec przygwożdżony
do konia; chłopak o twardych pistoletach, które ogłuszają pustynię;
nadawca niewidzialnych kul, które zabijają na odległość, jak w bajce.
Pustynia z żyłami rud metalicznych, jałowa i połyskująca, i ten
prawie dzieciak, który umierając w dwudziestym pierwszym roku
życia winien był sprawiedliwości ludzkiej dwadzieścia jeden śmierci,
"nie licząc Meksykanów".
Lata nauki
Około 1859 roku człowiek, który ku chwale i trwodze miał później
nosić imię Billy the Kid, urodził się w ciasnej suterenie nowojorskiej.
Powiadają, że wyszedł z umęczonego brzucha Irlandki; wychował się
jednak między Murzynami. W tym chaosie specyficznego smrodu i
kędzierzawych głów cieszył się owym pierwszeństwem, wynikającym
z faktu posiadania piegów i rudych włosów. Wzrastał w pysze z
powodu koloru swojej skóry, wymizerowany, nieokiełznany i
nieokrzesany. W wieku dwunastu lat należał do szajki Swamp Angels
(Bagiennych Aniołów) - niebiańskich duchów, które operowały w
świecie kanałów ściekowych. W noce o zapachu wędzonej mgły
wynurzali się z cuchnących labiryntów, podążali śladami jakiegoś
niemieckiego matrosa, rozkładali go uderzeniem kamienia i obdzierali
nawet z bielizny, by powrócić do swojego królestwa. Przewodził im
szpakowaty Murzyn Gas Houser Jonas, znany także jako truciciel
koni.
Czasem z poddasza garbatego domu w dzielnicy portowej wychylała
się jakaś kobieta, wysypując tumany popiołu z kubła na głowę
niebacznego przechodnia. Przechodzień machał rękami i zaczynał się
dusić. W tejże samej chwili obskakiwały go Bagienne Anioły i
wciągały przez okno do piwnicy, gdzie przetrząsano mu kieszenie i
obdzierano z ubrania.
Takie były lata nauki Billy Harrigana, przyszłego Billy the Kida. Nie
stronił od fikcji tanich teatrzyków; lubił chodzić na kowbojskie
melodramaty (być może bez cienia przeczucia, że są to symbole i
znaki jego własnego losu).
Go west!
Jeżeli przepełnione teatrzyki na Bowery (gdzie przy najmniejszym
opóźnieniu publiczność krzyczała "Do góry tę szmatę!") wystawiały
melodramaty o jeźdźcu i pistolecie bębenkowym, przyczyny były
jasne: Ameryka chorowała wówczas na gorączkę Zachodu. Za
zachodzącym słońcem kryło się złoto Kalifornii i Nevady. Za
zachodzącym słońcem kryła się siekiera ścinająca ogromne cedry;
babiloński pysk bizona; wysoki cylinder i liczne łoża Brighama
Younga, obrzędy i gniew czerwonoskórego człowieka, przejrzyste
powietrze pustyni, niezmierzony step i ten elementarny krajobraz,
którego obecność przyspiesza bicie serca jak obecność morza. Zachód
wzywał. W owych latach słychać było bezustanny, rytmiczny turkot;
tysiące Amerykanów jechało na Zachód. W owej kontynentalnej
procesji znalazł się około roku 1872 Bill Harrigan, w ucieczce przed
prostokątem więziennej celi.
Zdmuchnięcie Meksykanina
Historia (która podobnie jak pewien reżyser filmowy lubuje się w
nagłym przerywaniu akcji) przedstawia nam teraz obraz zuchwałej
tawerny położonej na wszechmocnej pustyni jak na pełnym morzu.
Czas: pewna żarliwa noc 1873 roku; dokładne miejsce akcji: Llano
Estacado (Nowy Meksyk). Ziemia jest tutaj nieludzko płaska, lecz
niebo pełne chmur, w które wdziera się burza albo księżyc; pełne
przepaści, rozpadlin i szczytów. Na ziemi: biały szkielet krowy, wycie
i oczy kojotów w ciemności, smukłe konie i wydłużony odblask
światła tawerny. Wewnątrz, oparci łokciem o ladę, zmęczeni
muskularni mężczyźni piją podniecający alkohol i pokazują wielkie
srebrne monety z wizerunkiem węża i orła. Wielu z nich mówi
językiem, w którym często powtarza się głoska "s", a który jest
pewnie hiszpańskim, bowiem ludziom tym okazuje się pogardę. Bill
Harrigan, rudy szczur podziemny, należy do tych pijących.
Wykończył dwie szklanki trunku i ma właśnie prosić o następną, być
może dlatego, że nie posiada przy sobie już ani centa. Przytłaczają go
ci ludzie pustyni, są straszni, gwałtowni, szczęśliwi, nienawistnie
obeznani z rozhukanym bydłem i z końmi. Nastaje nagle zupełna
cisza, nie przestrzega jej tylko rozstrojony śpiew pijaka. Wszedł oto
Meksykanin o olbrzymim cielsku, z twarzą starej Indianki, w
ogromnym kapeluszu i z pistoletami. W twardej angielszczyźnie
zwraca się do Jankesów per sukinsyny i życzy im dobrej zabawy przy
wódce. Nikt nie podejmuje wyzwania. Bill zapytuje o świeżo
przybyłego i objaśniają go, że ów "Dago" to - Belisario Villagran,
rodem z Chihuahua. Zaraz potem słychać strzał. Kryjąc się za żywą
palisadą wysokich mężczyzn, Bill strzela do intruza. Szklanka
wypada z rąk Villagrana, a potem pada on sam. Nie trzeba mu drugiej
kuli. Bill ciągnie dalej rozmowę. "Czyżby? - cedzi przez zęby - a ja
jestem Bill Harrigan z Nowego Jorku." Gdzieś w kącie pijak ciągnie
dalej swój śpiew; nikt zresztą nie zwraca na niego uwagi. Zbliża się
apoteoza. Bill raczy podać rękę tym, którzy pragną jej uścisku, i
przyjmuje pochlebstwa, wiwaty i whisky. Ktoś pozwala sobie
zauważyć, że na rewolwerze Billa brak karbów, i proponuje
zaznaczyć śmierć Villagrana. Billy the Kid przyjmuje nóż tego kogoś,
ale powiada, że "nie warto zaznaczać Meksykanów". To jeszcze, zdaje
się, nie wystarcza. Owej nocy Bill rozkłada swoją derkę przy trupie i
śpi ostentacyjnie, aż do świtu.
Morderstwa tak sobie
W chwili owego szczęśliwego wystrzału (w wieku czternastu lat)
rodzi się Billy the Kid bohater i umiera skryty i nieznany Bill
Harrigan. Chłopaczek babrzący się w kloakach i rzucający
kamieniami awansuje na zabijakę z pogranicza. Nauczył się jeździć,
nauczył się siedzieć na koniu prosto, według zwyczaju jeźdźców z
Wyoming lub Teksasu, bez przechylenia w tył, właściwego Kalifornii
i Oregonowi. Nie upodobnił się nigdy do legendy, którą o nim
tworzone, niewiele mu jednak brakowało. W kowboju zostało coś z
apasza nowojorskiego; nienawiść, którą czuł niegdyś do Murzynów,
wyładowywał na Meksykanach; mimo to swoje ostatnie słowa -
niecenzuralne - powiedział po hiszpańsku. Wyuczył się
niespokojnego rzemiosła koniokradów. Wyuczył się czegoś
trudniejszego: dowodzenia ludźmi. Obie te rzeczy były mu pomocne
przy kradzieży bydła na wielką skalę. Czasami pociągały go gitary i
burdele Meksyku.
Z zatrważającą trzeźwością bezsennych nocy organizował tłumne
orgie, trwające okrągłe cztery doby. Pod koniec zabawy, kiedy miał
już dosyć, kulami płacił rachunek i odjeżdżał. Dopóki nie zawiódł go
palec na cynglu, był najgroźniejszym (i być morze najbardziej
niczyim i najbardziej samotnym) człowiekiem pogranicza. Garrett -
jego przyjaciel, a zarazem szeryf, który go później zabił - powiedział
mu kiedyś: "Ja uczyłem się strzelać polując na bizony." "Ja zaś
strzelając do ludzi" - odparł miękko. Szczegóły są nam nie znane,
wiemy jednak, że miał na swoim koncie dwadzieścia jeden śmierci,
"nie licząc Meksykanów". Przez siedem ryzykanckich lat praktykował
w tym luksusowym rzemiośle odwagi.
Późnym wieczorem, dwudziestego piątego lipca 1880 roku, Billy the
Kid przejechał galopem na swoim kasztanku główną (i jedyną) ulicą
Fortu Summer. Upał był nie do wytrzymania, nie zapalano więc lamp;
komisarz Garret, siedzący w fotelu na biegunach u wylotu korytarza,
wyjął rewolwer i strzelił trafiając w brzuch. Kasztanek popędził dalej;
jeździec zwalił się na piaszczystą ulicę. Garret strzelił po raz drugi.
Ludzi (wiedząc, że rannym jest Billy the Kid) pozamykali drzwi i
okiennice. Agonia była długa i bluźniercza. Kiedy słońce sięgało
zenitu, podeszli do niego i zabrali mu broń; człowiek był zabity.
Zauważyli to dziwne podobieństwo do starego grata, właściwe
wszystkim nieboszczykom.
Ogolono go i wciągnięto nań garnitur robiony na miarę i wystawiono
go na postrach i na pośmiewisko w oknie najlepszego sklepu.
Mężczyźni na koniu lub w dwukołowej bryczce przybyli z
najdalszych zakątków stanu. Trzeciego dnia był już tak zmieniony, że
trzeba było użyć szminki i różu. Czwartego zaś dnia pochowano go z
radością.
-------
NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII, KOTSUKE NO SUKE
Nikczemnik, którym obecnie się zajmiemy - nietaktowny mistrz
ceremonii Kotsuke no Suke - jest owym nieszczęsnym
funkcjonariuszem, który spowodował poniżenie i śmierć księcia z
Wieży Ako i nie chciał umrzeć, jak przystoi samurajowi, gdy przyszła
chwila należnej zemsty. Jest to człowiek, któremu wszyscy ludzie
winni są wdzięczność, pobudził bowiem do życia bezcenne uczucia
lojalności i był mroczną, choć nieodzowną przyczyną nieśmiertelnego
przedsięwzięcia. Około stu powieści, monografii, prac doktorskich i
oper upamiętniło ten czyn, nie mówiąc już o niezliczonych
wizerunkach na porcelanie, na żyłkowatym lapis lazuli i na lace.
Służy mu nawet obrotna i wszechstronna taśma filmowa, gdyż
Doktrynalna Opowieść o Czterdziestu i Siedmiu Kapitanach - taka
jest bowiem właściwa nazwa - stanowi niewyczerpane źródło
inspiracji dla kinematografii japońskiej. Opracowana w
najdrobniejszych szczegółach gloria, którą wyrażają owe dzieła, jest
więcej niż usprawiedliwiona: jest po prostu niezaprzeczalna.
Piszę tę opowieść według relacji A. B. Mitforda, który odrzuca
wszelkie dywagacje mające na celu stworzenie egzotycznej atmosfery
i kieruje swą uwagę wyłączne na rozwój wydarzeń. Owa nieobecność
"orientalizmu" pozwala przypuszczać, że jest to bezpośredni przekład
z japońskiego.
Rozwiązana wstążka
O wiośnie - dawno już rozwianej - roku 1702 znakomity pan z
Wieży Ako miał przyjąć i ugościć cesarskiego wysłannika. Dwa
tysiące trzysta lat uprawiania kurtuazji (część ich jest zapewne
mitologiczna) skomplikowały aż do udręki ceremoniał gościnności.
Wysłannik reprezentował osobę cesarza, był jednak raczej aluzją lub
symbolem niebiańskiej osoby: subtelności tej nie należało przeceniać
ani też nie doceniać. Aby zapobiec częstokroć zgubnym omyłkom,
zjawił się w charakterze mistrza ceremonii wysoki urzędnik Dworu,
wyprzedzając o kilka tygodni właściwego wysłannika. Z dala od
dworskich wygód i skazany na przymusowe letnisko, które musiało
wydać mu się zesłaniem, Kira Kotsuke no Suke udzielał lekcji z
wielką niechęcią. Jego ton profesorski sięgał niekiedy zniewagi.
Uczeń zaś, pan z Wieży Ako, starał się nie zwracać uwagi na owe
drwiny. Nie umiał znaleźć na nie odpowiedzi, dyscyplina zaś nie
pozwalała mu na gniew. Pewnego poranka rozwiązała się wstążka
ciżemki na stopie mistrza, a ten polecił mu ją zawiązać. Pan z Wieży
wykonał polecenie pokornie, acz nie posiadając się z wewnętrznego
oburzenia. Nietaktowny mistrz ceremonii powiedział mu, że tylko
cham mógł zawiązać tak niechlujny węzeł. Pan z Wieży wyjął szpadę
i machnął nią tylko raz. Mistrz uciekł z czołem ledwo przekreślonym
cienką nitką krwi... W pewien czas później trybunał wojskowy ogłosił
wyrok przeciw winnemu zranienia, skazując go na samobójstwo. Na
głównym dziedzińcu zamku pana z Wieży Ako wzniesiona drewnianą
platformę i pokryto ją czerwonym suknem, i na niej ukazał się
skazaniec, i podano mu sztylet ze złota i kamieni, i przyznał się
publicznie do winy, i dwoma rytualnymi cięciami otworzył sobie
brzuch, i zmarł jak samuraj, a bardziej oddaleni widzowie nie ujrzeli
krwi, sukno bowiem było czerwonego koloru. Siwy i uważny
mężczyzna wyjął szpadę i ściął mu głowę, był to radca Kuranosuke,
jego "chrzestny" ojciec.
Symulowany brak honoru
Zamek pana z Wieży Ako został skonfiskowany; jego kapitanowie
rozproszeni; jego rodzina rozbita i zrujnowana; jego imię okryte
hańbą. Powiadają, że w pierwszą noc po samobójstwie czterdziestu
siedmiu jego kapitanów zebrało się na naradę na szczycie pobliskiej
góry, gdzie zaplanowali z całą precyzją to, co stać się miało w rok
później. Pogłoska wydaje się wątpliwa; pierwsze kroki został zapewne
poczynione z nieodzownym opóźnieniem, a tajne zebrania nie
odbywały się na trudno dostępnym szczycie górskim, lecz w leśnej
kaplicy: niepozornym budyneczku z białego drzewa, z prostokątną
skrzynką, która zawiera lustro jako jedyną ozdobę wnętrza. Łaknęli
zemsty, a zemsta wydawała im się nieosiągalna.
Kira Kotsuke no Suke, znienawidzony mistrz ceremonii, zamienił
swój dom w twierdzę, a jego palankin otaczała zawsze chmara
łuczników i szermierzy. Zatrudnił nieprzekupnych, tajnych i
dokładnych szpiegów. Nikt nie był śledzony z taką bacznością i
trudem jak mniemany przywódca mścicieli, radca Kuranosuke. Radca
spostrzegł to przypadkiem i na tym właśnie fakcie oparł plan zemsty.
Przeniósł się do Kioto, miasta bezkonkurencyjnego w całym
cesarstwie, jeśli chodzi o barwne piękno jesieni. Począł odwiedzać
domy gry, burdele i tawerny. Nie bacząc na swoje siwe włosy otoczył
się ulicznicami, poetami, a nawet ludźmi gorszego jeszcze gatunku.
Pewnego razu wyrzucono go z tawerny i przebył noc leżąc pod
progiem i wymiotując.
Rozpoznał go pewien przechodzień rodem z Satsuma i pełen smutku
i gniewu odezwał się w te słowa: "Azali nie jest to ów radca księcia z
Wieży Ako; ów Kuranosuke, który panu swemu pomógł wyzbyć się
życia i który, miast zemsty szukać, oddaje się lubieżnym rozkoszom i
hańbi imię swoje? O, niegodziwcze, niegodnyś miana samuraja!"
I plunął mu w twarz i kopnąwszy go odszedł. Gdy szpiedzy donieśli
mu o tym, Kotsuke no Suke poczuł wielką ulgę.
Były radca nie poprzestał na tym. Opuścił żonę i dzieci i zakupił
kochankę w jednym z burdeli: potworna niegodziwość, która
rozweseliła serce i rozwiała obawy nieprzyjaciela. Mistrz ceremonii
oddalił przeszło połowę strażników.
Jednej ze strasznych nocy zimy roku 1703 czterdziestu siedmiu
kapitanów spotkało się w opuszczonym ogrodzie w okolicy Yedo, nie
opodal mostu i fabryki kart do gry. Szli niosąc sztandary księcia z
Wieży Ako. Zanim przystąpili do ataku, powiadomili sąsiadów, by
nie obawiali się uzbrojonej grypy, gdyż bojowe przedsięwzięcie
będzie miało na celu jedynie wymierzenie sprawiedliwości.
Blizna
Pałac mistrza ceremonii zaatakowały dwie grupy. Radca dowodził
pierwszą z nich: tą, która przypuściła atak na drzwi frontowe; na czele
drugiej stał jego najstarszy syn, który nie miał jeszcze skończonych
szesnastu lat i który zginął tejże samej nocy. Historia przekazała nam
wiele obrazów owego koszmarnego snu na jawie: ryzykowne i
wahadłowe zejście po sznurowych drabinach; głos bębna wzywający
do ataku, zamieszanie wśród obrońców; łucznicy ukryci na tarasach;
strzały adresowane do żywotnych organów człowieka; porcelanowe
cacka zniesławione krwią; gorączka śmierci, która później staje się
lodem; wyuzdanie i nieporządek towarzyszący walce. Dziewięciu
kapitanów zginęło; obrońcy byli nie mniej waleczni i nie chcieli się
poddać. Nieco po północy wszelki opór został złamany.
Kira Kotsuke no Suke, sromotna przyczyna cnej zemsty, nie ukazał
się jednak. Przeszukali wszystkie kąty przetrząśniętego pałacu i tracili
już nadzieję odnalezienia go, kiedy radca zauważył, że prześcieradła
w łożu są jeszcze ciepłe. Wznowili poszukiwania i odkryli wąskie
okno zasłonięte lustrem z brązu. W dole, na mrocznym podwóreczku,
spoglądał na nich człowiek ubrany na biało. W jego prawej ręce
drżała szpada. Gdy kilku kapitanów zeszło na podwórko, człowiek ów
poddał się bez walki. Na jego czole widniała cienka kreska blizny:
stary rysunek szpadą wykonany przez pana z Wieży Ako. Wówczas
krwawi kapitanowie rzucili się do stóp niegodziwca i powiedzieli mu,
iż są oficerami księcia z Wieży, który za jego przyczyną stracił imię i
życie, i błagali go, by popełnił samobójstwo, jak przystało
samurajowi.
Na próżno pozostawili mu tak godziwe wyjście z niezręcznej
sytuacji. Służalcze serce mistrza nie dało się przekonać; mąż ów nie
znał godności. Nad ranem musieli poderżnąć mu gardło.
Świadectwo
Kiedy zemsta została już spełniona (bez gniewu, bez wzruszenia i
bez żałości), kapitanowie skierowali się ku świątyni, która zawierała
relikwie ich pana.
Niosą w kubełku niewiarygodną głowę Kiry Kotsuke no Suke i
trzymają przy niej na zmianę straż. Przechodzą wsie i prowincje w
szczerym świetle dnia. Ludzie błogosławią ich i płaczą. Książe Sendai
pragnie ugościć ich, lecz odpowiadają, że pan czeka na nich już od
dwu lat. Przybywają nad ciemny grób i składają w ofierze głowę
nieprzyjaciela.
Sąd Najwyższy ogłasza wyrok. Jest to wyrok, jakiego oczekiwali:
przyznaje im przywilej samobójstwa. Korzystają z niego wszyscy
kapitanowie, niektórzy w żarliwym spokoju, i spoczywają obok
swojego pana. Dorośli i dzieci przychodzą modlić się nad grobem
mężów tak wiernych i walecznych.
Człowiek rodem z Satsuma
Wśród pielgrzymów, którzy napływają ze wszech stron, jest młody
mężczyzna, zakurzony i zmęczony, przybyły pewnie z daleka. Pada na
kolana przed posągiem radcy Kuranoskue i mówi pełnym głosem:
"Widziałem ciebie, gdy leżałeś u progu burdelu w Kioto, i nie
przypuściłem, żeś dążył do pomszczenia swego pana, i pomyślałem,
żeś jest żołnierzem bez wiary, i plunąłem ci w twarz. Przyszedłem, by
dać ci satysfakcję." Powiedział to i popełnił harakiri.
Kapłan wzruszył się tak pięknym przykładem męstwa i kazał
pochować go w tym samym miejscu, gdzie leżą zwłoki kapitanów.
Taki jest koniec historii czterdziestu siedmiu wiernych mężów -
chociaż historia ta nie ma końca; my bowiem, którzy nie znamy być
może wierności, lecz nigdy nie tracimy nadziei okazania jej w
potrzebie, będziemy nadal czcić ich pamięć słowami.
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
Jeśli się nie mylę, istnieją cztery tylko oryginalne źródła wiadomości
o Al Moqana, zakrytym Proroku (dokładniej: zamaskowanym) z
Chorasanu; są to: a) fragmenty "Historii kalifów" zachowane u
Baldhuriego, b) "Podręcznik giganta, czyli Księga doskonałości i
poprawności" oficjalnego historyka dynastii Abbasydów, Ibn abi Tair
Tarfura, c) stary rękopis arabski pod tytułem "Zniszczenie róży",
zawierający krytykę nikczemnych, heretyckich poglądów wyłożonych
w "Tajemnej róży" albo "Ukrytej róży", która była księgą kanoniczną
Proroka, d) kilka monet bez wizerunku, znalezionych przez inżyniera
Andruzowa podczas budowy kolei zakaspijskiej. Monety te zostały
złożone w Gabinecie Numizmatycznym w Teheranie, są na nich
perskie dystychy, które zawierają streszczenie lub odmienną wersję
pewnych wersetów ze "Zniszczenia". Oryginalną "Różę" można
uważać za zaginioną, gdyż rękopis, znaleziony w r. 1899 i
opublikowany nierozważnie przez Morgenlandisches Archiv, został
później uznany za apokryf przez Horna, a nieco później przez sir
Percy Sykes'a.
Rozgłos, jakim imię Proroka cieszy się na Zachodzie, zawdzięczamy
rozgadanemu poematowi Moore'a, pełnemu melancholii i tęsknych
westchnień irlandzkiego konspiratora.
Szkarłatna purpura
W 120 roku Hidżry, a 736 Krzyża, człowiek imieniem Hakim,
któremu inni ludzie owego czasu i owej przestrzeni mieli nadać
później miano Zakrytego, urodził się w Turkiestanie. Ojczyzną jego
było starożytne miasto Merw, z ogrodami, winnicami i łąkami
spoglądającymi smętnie w kierunku pustyni. W południe dzień jest
biały i olśniewający, czasem tylko zaciemniony chmurami pyłu, który
dusi ludzi i osiada białą warstwą na czarnych gronach. Hakim
wychował się w tym steranym mieście. Wiadomo nam, że brat jego
ojca wyuczył go rzemiosła farbiarzy: sztuki, którą parają się fałszerze
i ludzie bezbożni i zmienni i która spowodowała pierwsze ogniste
wypowiedzi w początkach jego fenomenalnej kariery. "Twarz moja
jest ze złota (powiada w słynnym fragmencie "Zniszczenia"), lecz był
czas, kiedy gotowałem purpurę, a następnej nocy zanurzałem wełnę
nieczesaną, a trzeciej nocy nasycałem wełnę przygotowaną i władcy
wysp dziś jeszcze wodzą spory o tę krwawą tkaninę. Tak oto
grzeszyłem za lat młodości mojej i przeinaczyłem prawdziwe barwy
stworzonych rzeczy. Anioł mówił mi, że owce nie posiadają barwy
tygrysa; Szatan mówił mi, że Wszechmocny pragnie, by ją posiadały,
i posługiwał się moją wiedzą i moją purpurą. Teraz wiem, że zarówno
Anioł, jak i Szatan mijali się z prawdą, albowiem barwa jest rzeczą
godną odrazy."
W 146 roku Hidżry Hakim zniknął ze swego ojczystego miasta.
Znaleziono zniszczone kotły i beczki, a także: miecz z Szirazu i
zwierciadło z brązu.
Byk
Pod koniec miesiąca szaban roku 158 powietrze pustyni było bardzo
przejrzyste i ludzie spoglądali na zachód, wyczekując miesiąca
ramadanu, który zwiastuje post i umartwienie. Byli to niewolnicy,
żebracy, wędrowni handlarze, złodzieje wielbłądów i pomniejsi
złoczyńcy. Oczekiwali znaku, siedząc w milczeniu nie opodal bramy
postoju dla karawan na drodze do Merwu. Urzekł ich zachód słońca, a
barwa zachodu była barwą piasku.
W głębi zawrotnej pustyni (jej słońce powoduje gorączkę, a jej
księżyc dreszcze) ujrzeli trzy nadchodzące sylwetki, które wydały im
się bardzo wysokie. Wszystkie trzy miały kształty ludzkie, środkowa
jednak miała głowę byka. Kiedy powstali i wyszli im naprzeciw,
zobaczyli, że idący pośrodku człowiek ma na twarzy maskę, a jego
towarzysze są ślepi.
Ktoś (jak w bajce z "Tysiąca i jednej nocy") zapytał o przyczynę
owego dziwu. Oślepli - rzekł człowiek w masce - albowiem ujrzeli
moją twarz.
Lampart
Kronikarz dynastii Abbasydów wspomina, że człowiek z pustyni,
którego głos był nadzwyczaj słodki i miękki albo wydawał się taki w
zestawieniu z okropną maską, powiedział im, że oczekują znaku
miesiąca pokuty; on jednak przybywa, by głosić nowinę całego życia
w pokucie i śmierci w przekleństwach. Powiedział im, że nazywa się
Hakim syn Osmana i że w roku 146 ery Wywędrowania wstąpił do
jego domu pewien mężczyzna, który po uprzednim umyciu rąk i
modlitwie uciął mu głowę mieczem i zaniósł ją do nieba. Leżąc na
prawej dłoni mężczyzny (a był nim anioł Gabriel) głowa jego znalazła
się w obliczu Pana, który powierzył mu misję proroczą i nauczył go
słów tak niepamiętnych, iż samo powtórzenie ich spaliłoby usta, i
przydały mu blask nie do zniesienia dla oczu śmiertelnika. Dlatego
właśnie był zmuszony nosić maskę. Kiedy wszyscy ludzie na ziemi
wyznawać będą nowe prawo, oblicze zostanie odsłonięte i wszyscy
będą mogli wielbić je bez obawy: tak jak wielbią je już teraz
niebiescy aniołowie. Ogłosiwszy swą misję, Hakim polecił im
wzniecić świętą wojnę - Dżihad - i przygotować się na śmierć w
obronie swej wiary.
Niewolnicy, żebracy, wędrowni handlarze, złodzieje wielbłądów i
pomniejsi złoczyńcy odmówili mu swej wiary; ktoś krzyknął:
"opętaniec", ktoś inny: "kłamca".
Jeden z obecnych przywiódł lamparta; był to egzemplarz tej smukłej
i krwiożerczej rasy, którą górale perscy tresują na swój użytek.
Lampart urwał się z łańcucha. Poza prorokiem w masce i jego dwoma
towarzyszami, ludzie uciekli w popłochu. Kiedy wrócili, zwierzę było
ociemniałe. Wobec lśniących i martwych oczu, ludzie oddali cześć
Hakimowi i uznali jego nadprzyrodzoną moc.
Zakryty prorok
Nadworny dziejopis Abbysydów opowiada - bez zbytniego zapału -
o postępach poczynionych przez Hakima w Chorasanie. Prowincja ta,
wstrząśnięta do głębi żałosną karierą i śmiercią na krzyżu swego
najpopularniejszego bohatera, przyjęła z niesłychanym zapałem
doktrynę Jaśniejącego Oblicza i złożyła mu w daninie swą krew i
swoje złoto. (Hakim już wówczas zamienił zwierzęcą maskę na
poczwórną zasłonę z białego jedwabiu, naszytą drogocennymi
kamieniami. Emblematyczną barwą rodu Banu Abbas była czerń;
Hakim wybrał białą barwę - najbardziej sprzeczną i wieloznaczną -
dla Ochronnej Zasłony, dla proporców i turbanów.) Kampania zaczęła
się jak najlepiej. Po prawdzie, w "Księdze dokładności" sztandary
kalifa zwyciężają zawsze i wszędzie, niemniej jednak najczęstszym
skutkiem owych zwycięstw jest degradacja generałów i porzucanie
twierdz nie do zdobycia: inteligentny czytelnik wie przeto, co o tym
sądzić. Pod koniec miesiąca radżab roku 161 sławne miasto Niszapur
otworzyło przed Zakrytym swoje żelazne wrota; w następnym roku
Astarabad spełniło tę samą powinność. Działalność wojskowa
Hakima (podobnie jak i innego, szczęśliwszego Proroka) ograniczała
się do modlitwy o wysokich tonach, niesionej do stóp samego Bóstwa
z grzbietu rudego wielbłąda w niespokojnym sercu bitew. Wokół
niego świstały strzały, nie raniąc go jednak nigdy. Zdawał się szukać
niebezpieczeństw: kiedy pewnej nocy kilku szkaradnych trędowatych
zjawiło się nie opodal pałacu, rozkazał przywieść ich, złożył
pocałunek na ich twarzach i podarował im pieniądze srebrne i złote.
Trud rządzenia przekazywał sześciu lub siedmiu najwierniejszym.
Był zwolennikiem medytacji i spokoju: harem złożony ze stu
czternastu oślepionych kobiet starał się zadośćuczynić potrzebom
jego boskiego ciała.
Wstrętne zwierciadło
Jeżeli tylko słowa ich nie idą przeciw prawej wierze, islam toleruje
objawionych powierników Boga; nawet gdy okazują się niedyskretni
lub groźni. Prorok korzystałby zapewne z owej pobłażliwej tolerancji,
gdyby nie jego poplecznicy, jego zwycięstwa i straszna złość kalifa - a
był nim Muhammad al-Mahdi - które zmusiły go do herezji. Rozłam
ten spowodował jego ruinę, zanim to jednak nastąpiło, zmuszony był
określić zasady swojej personalnej religii, nie pozbawionej jednakże
wpływów rozmaitych preislamicznych wierzeń.
U podstaw kosmogonii Hakima znajduje się widmowy, nienazwany
bóg. Bóstwo to jest tak okazałe, iż nie posiada ani imienia, ani
oblicza. Jest to Bóg niezmienności i bierności; jednakże obraz jego
istoty rzuca dziewięć cieni, które zniżając się do czynu stworzyły i
urządziły dla siebie niebo. Z owego pierwszego kręgu najwyższych
demiurgów pochodzi drugi krąg twórców, którzy dali początek
niższemu niebu; jest ono symetrycznym odzwierciedleniem
pierwszego i oba pełne są potęgi, tronów i aniołów. Ów drugi krąg dał
początek trzeciemu, niższemu kolegium władców i tak dalej, aż do
dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego nieba. Pan najniższego
nieba jest tym, który nami rządzi - jest on cieniem cieni jeszcze
innych cieni - a posiadany przez niego ułamek boskości dąży do zera.
Ziemia, którą zamieszkujemy, jest omyłką; niestosowną parodią.
Zwierciadło i ojcostwo są rzeczami wstrętnymi, gdyż ją pomnażają i
umacniają. Zasadniczą cnotą jest obrzydzenie. Dwie drogi (prorok
dawał pełną swobodę wyboru między jedną a drugą) prowadzą do tej
najwyższej cnoty: wstrzemięźliwość i rozwiązłość - nadmierne
rozkosze cielesne lub też absolutny ich brak.
Raj i piekło Hakima były nie mniej rozpaczliwe. "Tym, którzy
przeczą słowu, którzy nie uznają Białej Zasłony i Oblicza, (powiada
przekleństwo zachowane w "Ukrytej Róży") przyrzekam wspaniałe
piekło, albowiem każdy z nich będzie władcą dziewięciuset
dziewięćdziesięciu dziewięciu ognistych królestw; a w każdym
królestwie dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych gór, a na
każdej górze dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych wież, a
w każdej wieży dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych
pięter, a na każdym piętrze dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć
posłań z ognia; na każdym posłaniu leżeć będzie on, a wraz z nim
dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych postaci, które
posiadać będą jego twarz i jego głos i które torturować go będą przez
wieczność." W innym miejscu potwierdza: "W życiu doświadczacie
cierpień jednego ciała, po śmierci zaś cierpieć będziecie w
niezliczonych ciałach naraz." Raj jest nieco mniej konkretny: "Jest
tam ciągła noc i są baseny z kamienia, a szczęściem owego raju jest to
osobliwe szczęście towarzyszące pożegnaniom, wyrzeczeniom i
ludziom, którzy wierzą, że śpią."
Oblicze
W 163 roku ery Wywędrowania, a piątym Jaśniejącego Oblicza,
Hakim został otoczony w mieście Sanam przez wojska Kalifa. Nie
brakowało żywności ani męczenników wiary; oczekiwano ponadto
niezawodnego wsparcia ze strony anielskich zastępów. W ten sposób
schodził im czas, kiedy przerażająca wiadomość obiegła zamek.
Powiadano, iż cudzołożna kobieta z haremu, w chwili gdy dusili ją
eunuchowie, krzyczała, że prorokowi brak serdecznego palca u prawej
ręki, a reszta palców nie posiada paznokci. Wiadomość ta przedostała
się do wiernych. W pełnym słońcu, na najwyższym tarasie, Hakim
modlił się do najbliższego boga o zwycięstwo lub widomy znak. Z
głowami w służalczym pochyleniu - jak gdyby biegnąc przeciw
deszczowi - dwóch kapitanów zdarło mu z twarzy naszytą kamieniami
Zasłonę.
W pierwszej chwili wzdrygnęli się. Obiecane oblicze Apostoła,
oblicze, które znalazło się przed bogiem, było rzeczywiście białe;
białe białością plamistego trądu. Twarz była tak rozdęta i
niesamowita, że zdała im się maską. Nie było na niej brwi; dolna
powieka prawego oka zwisała na starczym policzku; ciężkie grona
wrzodów narastały na ustach; nieludzki, wyżarty nos przydawał
zwierzęcości całemu obliczu.
Głos Hakima podjął próbę ostatniego kłamstwa. "Wasz okropny
grzech nie pozwala wam ujrzeć mojego blasku..." - zaczął mówić.
Nie słuchali i przebili go włóczniami
---------------------------------
2. CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA
(Dla Enrique Amorim)
I mnie pan będziesz mówić o nieboszczyku Franciszku Real?
Znałem go, choć to nie była jego dzielnica, bo on działał na
przedmieściu więcej na północ, tam gdzie jezioro Guadalupe i
koszary. Widziałem go na oczy wszystkiego trzy razy, i to nawet
jednej i tej samej nocy, ale to była noc, której nie zapomnę, bo jak tu
zapomnieć, kiedy właśnie owej nocy przyszła do mojej chałupy
Lujanera - przyszła, bo tak się jej spodobało - a Rosendo Juarez
opuścił Arroyo, żeby więcej nie powrócić. Panu to jest faktycznie
brak tego doświadczenia, żeby wiedzieć, co to za nazwisko, ale ja
panu powiem: Rosendo Juarez, inaczej Zabijaka, to był najcięższy
chłop w całej Villa Santa Rita. Chłopak, co umiał obchodzić się z
nożem i był z ludzi pana Nicolasa Paredes, a ten znowu był jednym z
zaufanych Morela. Bywało, przyjedzie do burdelu, na gniadoszu,
wysztafirowany jak jaki książę i pełno srebrnych monet naszytych na
uprzęży, a wszystkie chłopy i wszystkie psy do niego, panie, z
szacunkiem, a i baby też; każdemu było wiadomo, że ma na sumieniu
dwóch zadźganych ludzi, a nosił wysoki kapelusz z cieniutkim
rondem, na wysmarowanej czuprynie; a i szczęście mu sprzyjało, jak
to mówią. My chłopaki z Santa Rita tośmy go naśladowali we
wszystkim, nauczyliśmy się nawet pluć tak jak on. Ale przyszła
wreszcie taka nocka, kiedy okazało się naprawdę, kto to jest Rosendo
Juarez. Dziwne, bo dziwne, ale historia tej pamiętnej nocy zaczęła się
od dorożki. Od takiej nieprzyzwoitej dorożki z czerwonymi kołami,
pełniusieńkiej ludzi, co jechała w podskokach po tych ulicach - a
błoto tylko co obeschło - i tak między te czerwone domy i
zachwaszczone ogródki, i dwóch w niej siedziało, na czarno, z
gitarami, i dalej śpiewać i raban robić, a ten na koźle opędzał się tylko
batem od psów bezpańskich, co karemu pod kopyta właziły, i jeden
miał na sobie ponczo i siedział między nimi jak trusia, a to był
właśnie ten słynny Koniokrad, a przyjechał, żeby się bić, a i zabić, jak
dobrze pójdzie. Ciepła była nocka, jakby ją kto pobłogosławił:
dorożka miała budę złożoną i tych dwóch z gitarami tam siedziało,
jakby na jakim pochodzie, chociaż pusto było na ulicy. To był
początek tego wszystkiego, co się potem stało, ale o tym tośmy się
dowiedzieli później. Myśmy byli, ze wszystkimi chłopakami, od
wczesnej godziny w tym lokalu u Julii; to był taki barak z cynkowej
blachy pomiędzy szosą na Gaunę i rzeczką. Widać go było już z
daleka przez to światło, które biło od bezwstydnej, czerwonej latarni,
a hałas i muzyka od razu uświadamiały gościa, co to za interes. Julia,
choć baba nieuczona, ale była bardzo zaradna i uważająca, tak że nie
brakowało ani picia, ani kobit, jak się należy. Ale jak chodzi o
Lujanerę - a to była kobita Rosenda - to żadna inna się do niej nie
umywała. Teraz ona już dawno ziemię gryzie i czasem wydaje mi się,
że całkiem o niej zapomniałem, ale widziałem ją na własne oczy i
powiadam panu, trzeba ją było widzieć, kiedy miała te swoje młode
lata. Jak ją kto zobaczył, to i o spaniu zapominał.
Wódka, zabawa, kobity, czasem jakie wyzwisko, które człowiekowi
Rosendo w gębę rzucił, albo szturchnięcie, które przyjmowało się jak
od starszego brata: rzecz w tym, że tak jakoś dobrze mi wtedy było.
Podłapałem kobitę, jak się patrzy, wydawało mi się, że mi w tańcu
myśli zgaduje... Tango robiło z nami, co tylko chciało, zgarniało nas
do kupy, rozrzucało po kątach i znowu nas jakby zapraszało do tańca.
Takeśmy się bawili jak we śnie, kiedy ni stąd, ni zowąd wydało mi
się, że muzykanci jakby zaczęli głośniej grać. A to wcale nie
muzykanci, tylko ci z gitarami na dorożce i ich granie tak się
mieszało z naszym i było ich słychać coraz bliżej. A potem wiatr,
który to przyniósł, skręcił w drugą stronę, i znowu tylko na te
wygibasy w tańcu zacząłem uważać. Po długiej chwili zaczęli się
dobijać do drzwi i jakiś głos - taki bardziej pański - coś tam krzyknął,
jakby rozkaz. Zaraz zrobiło się cicho, mocne pchnięcie w drzwi i ten
człowiek znalazł się w środku. Był podobny do swojego głosu.
Myśmy nie wiedzieli jeszcze, że to Franciszek Real, ale widać było,
że to ktoś: facet wysoki, tęgi w barach, calutki na czarno, tylko szal,
zdaje się, popielaty, przerzucony przez ramię. A twarz, pamiętam,
miał kanciastą i taką trochę indiańską.
Uderzyły mnie te drzwi, kiedy je popchnięto. I z samego rozpędu
skoczyłem do niego i zaiwaniłem go lewą w gębę, a prawą wyjąłem
nóż, ostry jak brzytwa, który noszę zawsze w marynarce, w specjalnej
kieszeni pod lewą pachą. Ale na nic się to nie zdało. Facet, żeby
odzyskać równowagę, wyprostował ręce i odgarnął mnie na bok,
jakby zawadę jaką z drogi osuwał. Zostałem za jego plecami,
pochylony, i jeszcze rękę trzymałem pod marynarką, na
niepotrzebnym nożu. Poszedł naprzód, jak gdyby nigdy nic. Szedł,
wyższy niż wszyscy ci, których rozgarniał na boki, i jakby nikogo nie
widział. Pierwsi - same chłystki, co gały tylko umieli wybałuszać -
roztworzyli mu się jak wachlarz, szybciutko. Ale długo to nie
potrwało. Tam dalej czekał już na niego Anglik i zanim tamten zdążył
go odsunąć, przygotował się i trzasnął go kantem dłoni w rękę. Jak to
zobaczyli, to zaraz wszyscy na niego. Lokal miał ładnych parę metrów
i przepchali go tak prawie od końca do końca, jak jakie bydle; nic,
tylko gwizd, spluwanie i szturchańce. Najpierw dali mu kilka razy
pięścią; a potem, jak zobaczyli, że się nie broni, to walili go już
otwartą dłonią albo szalem, dla draki. A swoją drogą, tak jakby go
chcieli zostawić całego dla Rosenda, który nawet się nie poruszył,
tylko stał oparty plecami o ścianę i na razie słowa nie powiedział.
Dopalał szybko papierosa, jakby przeczuwał, co będzie. A Koniokrad
przepchał się już przez tę całą hałastrę, co nabijała się z niego na
potęgę. Wygwizdali go, opluli, obili, a on - nic; dopiero jak stanął
przed Rosendem, puścił parę z gęby. Wpierw mu się przyjrzał,
przetarł rękawem twarz i tak zaczął:
- Ja jestem Franciszek Real i przychodzę z północy. Ja jestem
Franciszek Real, po przezwisku Koniokrad. Nie powiedziałem ani
słowa, jak ci gówniarze rękę na mnie podnieśli, bo ja szukam
mężczyzny, co portek od parady nie nosi. Powiadają, że w tych
stronach jest taki jeden, co umie robić nożem i nie boi się nikogo, i
nazywają go Zabijaka. Chciałbym go zobaczyć, żeby mnie, bidnemu
sierocie, pokazał, co to jest mężczyzna.
Skończył gadkę i oczu z niego nie spuszcza. A już w prawej ręce
majcher mu świeci, widać miał go zawczasu w rękawie. Wszyscy,
którzy popychali, zrobili teraz duże koło i takeśmy na nich dwóch
patrzyli, a cicho było, jakby kto makiem posiał. Nawet ślepy Mulat,
co przygrywał na skrzypcach, gębę obrócił w naszą stronę.
Tak właśnie było, słyszę za sobą jakieś szuranie. Oglądam się, a to
sześciu albo siedmiu ludzi stoi we drzwiach i to byli widocznie ludzie
Koniokrada. Najstarszy, z gębą jakby wygarbowaną, ze szpakowatym
wąsem i taki więcej wsiowy, postąpił parę kroków i onieśmieliło go
tyle światła i tyle kobit, czy co, bo z wielkim namaszczeniem zdjął
kapelusz A reszta w gotowości przy drzwiach patrzała tylko spode
łba, czy wszystko odbywa się regularnie.
I co się stało Rosendowi, że nie zgniótł jeszcze tego pyszałka jak
pluskwy? Milczał, jakby się zaciął, głowę tylko spuścił i tyle. A
papieros - nie wiem, czy go wypluł, czy mu sam z gęby wypadł.
Wreszcie coś tam bąknął, ale tak cicho, żeśmy go z drugiego końca
nie dosłyszeli. Wyzwał go Franciszek Real po raz drugi, a on drugi
raz odmówił. Wtedy najmłodszy z tych, co stali pode drzwiami, wziął
i gwizdnął. Lujanera z nienawiścią zmierzyła go wzrokiem i
przepchała się, z tym swoim warkoczem na plecach, przez całe
tałatajstwo, prościutko do swojego chłopa; podeszła, sięgnęła mu ręką
za pazuchę, wyciągnęła nóż i podała, mówiąc te słowa:
- Zdaje mi się, Rosendo, że będziesz go potrzebował.
Na wysokości głowy ciągnęło się podłużne okno, dla przewiewu,
które wychodziło na rzekę. Rosendo złapał się za nóż oburącz, potem
przesunął palcem po ostrzu, jakby go nie poznawał. I raptem uniósł
się na palcach, przechylił w tył i nóż poleciał jak strzała przez to
okno, do rzeczki. Mnie jakby kto zimną wodą oblał.
- Nie wybebeszę cię, boby mnie obrzydliwość wzięła - powiedział
tamten i podniósł rękę, żeby go przez łeb zdzielić. Wtedy Lujanera
uwiesiła mu się na szyi, popatrzyła tymi swoimi oczami i powiedziała
z wściekłością:
- Zostaw go. I pomyśleć, żeśmy go mieli za mężczyznę.
Real przez chwilę nie wiedział, co robić, a potem objął ją, jakby na
zawsze, i krzyknął muzykantom, żeby dalej ciągnęli swoje tanga i
milongi, a nam wszystkim, żebyśmy wrócili do zabawy. Milonga
poszła jak ogień, od końca do końca. Real tańczył z wielką powagą,
przyciśnięty do kobity, bo już była jego. Jak przetańczyli do drzwi, to
krzyknął:
- Dajcie, panowie, przejście, bo kobita mi na rękach usypia.
Powiedział i poszli, policzek przy policzku, jakby ciągle jeszcze
tańczyli, jakby ich tango wymiotło za drzwi.
Dobrze nie wiem, ale chyba aż się zaczerwieniłem z tego wstydu.
Zrobiłem parę kółek z jakąś dziewczyną i zostawiłem ją na środku
salonu. Skłamałem, że to przez ten upał i ścisk, i przemknąłem się
pod ścianą do wyjścia. Ładna była nocka. Zresztą jak dla kogo. Zaraz
za rogiem stała dorożka, a gitary sterczały na tylnym siedzeniu, że
wyglądało, jakby tam kto siedział. Głupio mi się zrobiło, jakby nas
nie było stać nawet na to, żeby im gitarę zahaczyć. I pomyślałem
sobie: co my właściwie jesteśmy warci? Wziąłem goździk, który
miałem za uchem, i wrzuciłem go do kałuży, i tak się na niego
zapatrzyłem, jakbym już chciał zapomnieć o wszystkim. Akurat
wtedy ktoś dał mi łokciem w bok i od razu jakby mi się lepiej zrobiło.
A to był Rosendo, uciekający chyłkiem z przedmieścia.
- Czego się pętasz pod nogami, gówniarzu - burknął i poszedł dalej.
Może chciał na kimś złość obetrzeć, a może w ogóle nie myślał, co
mówi. Poszedł brzegiem rzeczki, tam gdzie najciemniej; więcej go już
nie zobaczyłem.
Zostałem sam i tak patrzę na ten kawałek świata, gdzie człowiek
życie przeżył: tyle nieba, że aż się ma dość, ta rzeczka, co się w dole
szarpie, jakby czemu poradzić nie mogła - parę koni, droga
niebrukowana, piece, gdzie chleb pieką - i pomyślałem sobie, że
człowiek wyrósł na tym gnoju i na tym błocie jak jaki chwast do
niczego nie przydatny. Bo i cóż z takiego śmiecia mogło wyróść?
Tylko tacy jak my; do gadania owszem, ale żeby tak do czego
innego... Do przechwałek, do krzyku - i tyle. A potem pomyślałem, że
nie, że im bardziej pieska dzielnica, to tym bardziej człowiek
powinien mieć ten swój honor. Śmiecie? Powój akurat kwitnął i jak
wiatr powiał, to pełno było tego zapachu. A muzykanci jakby
powariowali, od ich grania wszystko wokół aż drgało. Śliczna była
nocka. Tyle gwiazd, że się od nich we łbie mąciło - jedne na drugich.
A ja się tak szarpałem ze sobą, że niby mnie to wszystko nic a nic nie
obchodzi, ale nie mogłem ścierpieć ani tego, że Rosendo stchórzył,
ani że tamten takiego chojraka odstawiał. A i kobitę nawet na tę noc
sobie podłapał. Na tę i na wiele innych - pomyślałem - a może i na
zawsze, bo Lujanera jak za kim poszła, to na amen. Kto wie, w którą
oni stronę mogli pójść, ale daleko chyba nie zaszli. A może już robią
swoje w jakim rowie.
Jak wróciłem, zabawa szła w najlepsze.
Wszedłem cichaczem i od razu wlazłem w największy ścisk.
Zobaczyłem, że kilku naszych się ulotniło, a ci z północnej dzielnicy
tańczyli razem z innymi. Popychania ani wyzwisk nie było; wszyscy
niby to z szacunkiem, ale ostrożnie. Muzykanci grali, jakby im się
spać chciało, a kobiety, co tańczyły z tymi obcymi, jakby wody w usta
nabrały.
Ja wiedziałem, że się coś stanie, ale nie to, co przyszło.
Najpierw usłyszeliśmy na dworze kobitę i jej płacz, a zaraz potem
głos, któryśmy już znali, choć teraz był spokojniejszy, zanadto
spokojny, jakby nie z tego świata.
- Wchodź, mała - i potem znowu płacz. Potem znowu głos,
niecierpliwy, jakby się nie mógł pohamować: - Ty suko przeklęta,
otwieraj, kiedy ci mówię! Otwieraj! - otworzyły się te drzwi
rozchybotane i weszła Lujanera, ale sama. Weszła jak przymuszona,
jakby ją kto z tyłu batem poganiał.
- Upiór jaki ją przysłał czy co? - powiedział Anglik.
- Nieboszczyk, synu - powiedział Koniokrad. Gębę miał, jakby był
pijany. Wszedł, a myśmy mu zrobili przejście jak przedtem, postąpił
chwiejnie parę kroków, wysoki i nie patrząc na nikogo - i zwalił się
na ziemię, od razu, jak słup. Jeden z tych, co z nim przyszli, obrócił
go na plecy i podłożył mu ponczo pod głowę. Jak go poruszyli, to
zobaczyliśmy krew. Miał szeroką ranę na piersi; na podłodze stała już
kałuża krwi, a czerwona chustka, którą miał na szyi, nasiąkła tak
mocno, że aż czarna się zrobiła. Tej chustki tom nie widział przedtem,
bo ja szal zasłaniał.
Jedna z kobit przyniosła spalone szmaty i wódkę na pierwszy
opatrunek. Widać było, że chłop już mówić nie będzie. Lujanera tak
patrzała na niego jak suka bezpańska, tylko ręce jej zwisały po
bokach. Wszyscyśmy czekali, co też ona powie, aż wreszcie popuściła
cugli językowi. Powiedziała, że jak tylko wyszli z Koniokradem i
poszli na łączkę, naszedł ich jakiś nieznajomy i wyzywa go jak
szalony, i że jak się zaczęli bić na noże, to Koniokrad dostał tę ranę i
ona przysięga, że nie wie, kto to był, ale że nie Rosendo. Kto by tam
jej uwierzył?
A facet na podłodze już ledwie zipał. I pomyślałem sobie, że temu,
co go tak urządził, to chyba ręka nie drgnęła. Ale chłop był twardy.
Kiedy zastukał, to Julia akurat częstowała nas yerbą i tykwa przeszła
dookoła i wróciła do moich rąk, jak on ducha wyzionął. "Twarz mi
nakryjcie", poprosił cichutko, kiedy poczuł, że już z nim koniec.
Tylko ambicja mu została i nie chciał, żebyśmy patrzyli, jak się
będzie wykrzywiał w konaniu. Ktoś mu położył na twarz wysoki
czarny kapelusz. I umarł pod tym kapeluszem, ani pisnął. Dopiero
kiedy miechy przestały mu chodzić w górę i w dół, odważyli się zdjąć
ten kapelusz. Wygląd miał sfatygowany, jak każdy nieboszczyk; to
był jeden z najodważniejszych chłopów i nie tylko w swojej dzielnicy,
bo także dalej na południe, u nas i jeszcze dalej, i jak zobaczyłem, że
nie puszcza pary i nie rusza się już, to i cała złość mnie odeszła.
- Żeby umrzeć, nie trzeba nic więcej, tylko życia - wyraziła się jedna
z kobit, a druga dodała:
- Tak się facet stawiał, a teraz to i od much się opędzić nie potrafi.
Wtedy ci jego towarzysze zaczęli szeptać między sobą i dwóch
powiedziało głośno:
- Kobita go zabiła.
I jeden jej krzyknął w twarz, że to ona, i zaraz wszyscy ją otoczyli. Ja
już zapomniałem, że powinienem być ostrożny, i podskoczyłem do
nich jak ukłuty. Mało się nie wywaliłem jak długi z tego pośpiechu.
Poczułem, że wszyscy na mnie patrzą. Powiedziałem, jakbym z nich
kpił:
- Popatrzcie na tę kobitę. Gdzie by ona miała tę siłę i pewność ręki,
żeby jemu nóż wsadzić pod żebro. - I rzuciłem im jeszcze, ważniak
nad ważniaki: - Kto by to przypuszczał, że nieboszczyk, podobnież
taki król w swojej dzielnicy, skończy tak marnie, i to w takim zabitym
miejscu, gdzie się nic nie dzieje, chyba że kto obcy przyjdzie nas
wyrwać z tej nudy i położy się jak ta szmata.
Nikt się nie odezwał, widać stchórzyli.
W tej ciszy usłyszeliśmy gdzieś daleko tętent końskich kopyt. To
była policja. Kto mniej, kto więcej - żaden wolał się z nią nie
spotykać i zaraz uradzili, że najlepiej przeciągnąć trupa do rzeczki.
Pamięta pan to okno, przez które Rosendo nóż wyrzucił? Właśnie
tamtędy przerzucili ciało. Kilku go podniosło, wyciągnęli mu
wszystko co do grosza, ktoś mu nawet uciął palec z sygnetem.
Złodziejską naturę trzeba mieć, żeby tak obrać biednego
nieboszczyka, jak go już ktoś mocniejszy wykończył. Rozbujali go i
ta woda, co wszystko zabiera, wzięła i jego. Już nie wiem, czy
wypatroszyli go, żeby nie wypłynął, bo wolałem nie patrzeć. Ten z
siwym wąsem nie spuszczał ze mnie oka. Lujanera skorzystała z
zamieszania i znikła.
Kiedy gliny weszli się rozejrzeć, zabawa odchodziła jakby nigdy nic.
Ten ślepy Mulat takie hajbanery wyciągał na skrzypcach, że dzisiaj
już ani marzyć o czymś podobnym. Na dworze zaczęło się rozjaśniać.
Słupy na wzgórku sterczały samotne i niepotrzebne, bo cienkich
drutów jeszcze nie było widać.
Poszedłem sobie spokojnie do chałupy, do której miałem z jakie pięć
minut drogi. Zobaczyłem w oknie światełko, które zaraz zgasło.
Mówię panu: jakżem to tylko zobaczył, od razu przyśpieszyłem
kroku. I wtedy, panie Borges, wyjąłem jeszcze raz ten krótki majcher,
ostry jak brzytwa, co go zawsze nosiłem tutaj, w marynarce, pod lewą
pachą, i obejrzałem go dokładnie ze wszystkich stron, i był jak nowy,
czysty, nie było na nim ani śladu krwi.
---------------------------------
3. ET CETERA
(Dla Nestora Ibarra)
TEOLOG PO ŚMIERCI
Aniołowie donieśli mi, że gdy zmarł Melanchton*, został mu
przydzielony na tamtym świecie dom pozornie taki sam, jaki miał on
na ziemi. (Dzieje się tak prawie ze wszystkimi nowo przybyłymi do
wieczności i dlatego sądzą oni, że nie umarli.) Sprzęty domowe były
takie same: stół, biurko z szufladami, biblioteka. Gdy Melanchton
obudził się w tym mieszkaniu, podjął swe literackie trudy, jakby nie
był już nieboszczykiem, i pisał przez kilka dni na temat zbawienia
dzięki wierze. Jak to było w jego zwyczaju, nie wspomniał ani jednym
słowem o pobożności. Aniołowie zauważyli to pominięcie i wysłali
różne osoby, aby go o nie zapytały. Melanchton rzekł im:
"Wykazałem niezbicie, że dusza może obejść się bez pobożności i że
aby dostać się do nieba, wystarczy wiara." Mówił im o tych sprawach
przepełniony pychą i nie wiedział, że już nie żyje i że miejscem jego
pobytu nie jest niebo. Gdy aniołowie usłyszeli tę mowę, opuścili go.
Po kilku tygodniach meble zaczęły rozpływać się jak widma, aż stały
się niewidzialne, prócz fotela, kart papieru i kałamarza. Prócz tego
ściany pomieszczenia poplamiły się wapnem, a podłoga żółtą farbą.
Jego własne ubranie stało się bardziej pospolite. Pisał jednak w
dalszym ciągu, ale ponieważ trwał przy negowaniu znaczenia
pobożności, przeniesiono go do podrzędnej pracowni, gdzie
znajdowali się inni, podobni mu teologowie. Był tam więziony przez
kilka dni i zaczął wątpić w swą tezę, toteż zezwolono mu na powrót.
Odzienie jego było z surowej skóry, ale usiłował wyobrazić sobie, że
to, co działo się poprzednio, było zwykłą halucynacją, i w dalszym
ciągu wychwalał wiarę, a krytykował pobożność. Pewnego wieczora
poczuł chłód. Zaczął wtedy przemierzać dom i stwierdził, że
pozostałe pokoje nie odpowiadają już pokojom jego mieszkania na
ziemi. Jeden przepełniony był nieznanymi przyrządami; drugi tak się
zmniejszył, że nie można było do niego wejść; inny nie zmienił się,
ale jego okna i drzwi wychodziły na wielkie wydmy. Pokój w głębi
pełen był osób, które wielbiły go i które mu powtarzały, że żaden
teolog nie jest tak mądry jak on. Uwielbienie to sprawiło mu
przyjemność, ale ponieważ niektóre z tych osób nie miały twarzy, a
inne wydawały się martwe, poczuł do nich w końcu nieufność.
Wówczas postanowił napisać pochwałę pobożności, ale stronice dziś
zapisane okazywały się zatarte nazajutrz. Działo się tak, ponieważ
układał je bez przekonania.
Przyjmował liczne wizyty niedawno zmarłych ludzi, ale wstyd mu
było pokazywać się w tak brudnym pomieszczeniu. Aby przekonać
ich, że jest w niebie, wszedł w porozumienie z pewnym czarownikiem
z pokoju w głębi, który zwodził ich pozorami splendoru i świetności.
Gdy tylko goście odchodzili zjawiała się ponownie nędza i wapno, a
czasami nieco wcześniej.
Ostatnie wieści o Melanchtonie mówią, że mag i jeden z ludzi bez
twarzy unieśli go na wydmy i że obecnie jest on służącym demonów.
(Z księgi "Arcana coelestia" Emanuela Swedenborga)
* Filip Scharzerd Melanchton (1497-1560) - teolog niemiecki,
przyjaciel Lutra, zwolennik Reformy (przyp. tłum.)
-------
SALA POSĄGÓW
W pierwszych dniach było w królestwie Andaluzyjczyków pewne
miasto, w którym mieszkali ich królowie i które miało imię Lebtit lub
Ceuta, lub Jaen. Była ogromna twierdza w tym mieście, której brama
o dwóch skrzydłach była nie po to, a by przez nią wchodzić ani nawet
wychodzić, ale po to, aby była zamknięta. Za każdym razem gdy jakiś
król umierał i następny król dziedziczył jego wysoki tron, dodawał on
własnoręcznie nowy nowy zamek do bramy, aż zebrały się
dwadzieścia cztery zamki, każdy pochodzący od innego króla.
Wówczas zdarzyło się, że pewien zły człowiek, który nie pochodził z
królewskiego rodu, zdobył władzę i zamiast dołożyć jeden zamek,
zażądał, aby poprzednie dwadzieścia cztery zostały otworzone, żeby
mógł on zobaczyć, co kryje się w tym pałacu. Wezyr i emirowie
błagali go, aby nie czynił podobnej rzeczy, i ukryli przed nim żelazny
pęk kluczy, i powiedzieli mu, że łatwiej jest dołożyć jeden zamek niż
wyłamać dwadzieścia cztery, ale on powtarzał z zadziwiająco chytrą
przekorą: "Chcę obejrzeć zawartość tego pałacu." Wówczas
zaofiarowali mu tyle bogactw, ile zdołali zgromadzić, w
chrześcijańskich idolach, w srebrze i złocie, ale on nie chciał ustąpić i
otworzył drzwi swą prawą ręką (która będzie wiecznie płonąć).
Wewnątrz byli przedstawieni Arabowie w metalu i w drzewie, na
swych rączych wielbłądach i źrebakach, w turbanach, które opadały
falami na plecy, i z szablami zawieszonymi na pasach, i z prostymi
lancami w prawicach. Wszystkie te postacie były wypukłe i rzucały
cienie na podłogę, i ślepiec mógł je rozpoznać za pomocą samego
dotyku, i przednie nogi koni nie dotykały ziemi, i nie przewracały się
one, jakby stanęły dęba. Wielkie przerażenie wywołały w królu te
wspaniałe figury, a jeszcze większe porządek i doskonała cisza, jakie
były w nich przestrzegane, gdyż wszystkie patrzyły w jedną stronę,
którą był zachód i nie słychać było żadnego głosu ani żadnej surmy.
To było w pierwszej sali zamku. W drugiej znajdował się stół
Sulejmana syna Dawida - niech obaj dostąpią zbawienia! - wycięty w
jednym kamieniu szmaragdowym, którego kolorem, jak wiadomo, jest
zieleń i którego ukryte właściwości są nie do opisania i rzeczywiste,
gdyż uspokaja burze, utrzymuje czystość swego nosiciela, odpędza
biegunkę i złe duchy, rozstrzyga pomyślnie procesy i stanowi wielką
pomoc w połogu.
W trzeciej znaleźli dwie książki: jedna była czarna i uczyła
właściwości metali, talizmanów i dni, jak również sporządzania
trucizn i odtrutek; druga była biała i nie zdołano odczytać jej nauk,
chociaż pismo było zrozumiałe. W czwartej znaleźli globus, na
którym były królestwa, miasta, zamki i niebezpieczeństwa, każde ze
swą prawdziwą nazwą i ścisłym kształtem.
W piątej znaleźli lustro o kolistej formie, dzieło Sulejmana syna
Dawida - niechaj obaj dostąpią zbawienia! - którego cena była
ogromna, gdyż było ono zrobione z różnych metali i ten, kto
przeglądał się w jego powierzchni, widział twarze swych rodziców i
swych dzieci, od pierwszego Adama, aż do tych, którzy usłyszą Trąbę.
Szósta pełna była eliksiru, którego wystarczała jedna tylko szczypta,
aby zamienić trzy tysiące uncji srebra w trzy tysiące uncji złota.
Siódma wydała im się pusta i była tak długa, że najzręczniejszy
spośród łuczników, wystrzeliwszy strzałę przy drzwiach, nie zdołałby
dosięgnąć nią jej głębi. Na ostatniej ścianie zobaczyli wyrytą
straszliwą inskrypcję. Król obejrzał ją i zrozumiał, i mówiła w ten
sposób: "Jeśli jakaś ręka otworzy bramy tego zamku, wojownicy z
krwi i kości, podobni do wojowników z metalu u wejścia, opanują
królestwo."
Rzeczy te wydarzyły się w roku osiemdziesiątym i dziewiątym
Hidżry. Zanim dobiegł on kresu, Tarik zawładnął fortecą i zrzucił
owego króla, i sprzedał jago żony i dzieci, i spustoszył jego ziemie. W
ten sposób zalali Arabowie królestwo Andaluzji, pełne figowców i
nawodnionych łąk, w którym nie cierpi się pragnienia. Co się tyczy
skarbów, fama głosi, że Tarik syn Zijada przekazał je swemu panu,
kalifowi, który ukrył je w jakiejś piramidzie.
(Z "Księgi tysiąca i jednej nocy", noc 272)
-------
HISTORIA O DWÓCH, KTÓRZY ŚNILI
Historyk arabski al-Iszaki przekazuje takie zdarzenie: Opowiadają
ludzie godni wiary (ale tylko Allach jest Wszechwiedzący i Potężny, i
Miłosierny, i nie śpi), że był w Kairze pewien człowiek posiadający
bogactwa, ale tak wielkoduszny i szczodry, że stracił je wszystkie
prócz domu swego ojca i że był zmuszony pracować, aby zarobić na
chleb. Pracował tak ciężko, że pewnego wieczoru zmorzył go sen pod
figowcem jego ogrodu i ujrzał we śnie ociekającego wodą człowieka,
który wyjął z ust złotą monetę i rzekł mu: "Twoje szczęście jest w
Persji, w Isfahanie; idź je odnaleźć." Następnego ranka obudził się i
podjął długą podróż, i wyszedł naprzeciw niebezpieczeństwom
pustyń, okrętów, piratów, bałwochwalców, rzek, dzikich zwierząt i
ludzi. Dotarł wreszcie do Isfahanu, ale w murach tego miasta
zaskoczyła go noc i położył się spać na dziedzińcu meczetu. W
pobliżu meczetu znajdował się dom i z rozkazu Boga
Wszechmogącego banda złodziei przeszła koło meczetu i wtargnęła
do domu, i ludzi, którzy spali, obudzili się od wrzawy złodziei i
zaczęli wzywać pomocy. Sąsiedzi również krzyczeli, aż wreszcie
kapitan straży tej dzielnicy przybył ze swymi ludźmi i rozbójnicy
uciekli przez dach. Kapitan kazał przeszukać meczet i znaleziono w
nim człowieka z Kairu, i wymierzono mu taką chłostę bambusowymi
kijami, że był bliski śmierci. Po dwóch dniach odzyskał przytomność
w więzieniu. Kapitan kazał go przyprowadzić i rzekł: "Kim jesteś i
gdzie jest twoja ojczyzna?" Ten odpowiedział: "Pochodzę ze sławnego
miasta Kairu i moje imię jest Muhammad al-Maghrebi." Kapitan
spytał go: "Co przywiodło cię do Persji?" Zapytany postanowił mówić
prawdę i powiedział: "Jakiś człowiek we śnie kazał mi przybyć do
Isfahanu, gdyż tu miało znajdować się moje szczęście. Jestem już w
Isfahanie i widzę, że tym szczęściem, jakie mi obiecano, musi być
chłosta, którą tak szczodrze mi wymierzyłeś."
Wobec takich słów kapitan roześmiał się tak, aż pokazał zęby
mądrości, i rzekł w końcu: "Człowieku głupi i łatwowierny, trzy razy
śnił mi się dom w Kairze, w głębi którego znajduje się ogród, i w
ogrodzie zegar słoneczny, i za zegarem słonecznym figowiec, i za
figowcem źródło, i pod źródłem skarb. Nie dałem najmniejszej wiary
temu kłamstwu. Ty zaś, synu mulicy i demona, włóczyłeś się z miasta
do miasta, powodowany tylko wiarą w twój sen. Żebym cię nie
spotkał więcej w Isfahanie. Weź te monety i odjeżdżaj."
Człowiek wziął je i powrócił do ojczyzny. Spod źródła swego
ogrodu (które było źródłem ze snu kapitana) wykopał skarb. W taki
sposób Bóg pobłogosławił go, wynagrodził i wywyższył. Bóg jest
Szczodry, Niepojęty.
(z "Księgi tysiąca i jednej nocy", noc 351)
-------
NIEDOSZŁY CZAROWNIK
Był w Santiago pewien dziekan, który usilnie pragnął nauczyć się
sztuki magii. Usłyszał, że don Illan z Toledo znał ja lepiej niż
ktokolwiek, i udał się do Toledo, aby go odszukać.
W dniu kiedy przybył, skierował się wprost do domu don Illana i
zastał go czytającego w ustronnym pokoju. Ten przyjął go życzliwie i
poprosił, aby nie wspominał o celu swej wizyty, zanim nie zjedzą
obiadu. Wskazał mu chłodny pokój i powiedział, że cieszy się bardzo
z tej wizyty. Po obiedzie dziekan przedstawił mu powód odwiedzin i
poprosił, aby nauczył go wiedzy magicznej. Don Illan powiedział mu,
że zgaduje, iż jest on dziekanem, człowiekiem o dobrej pozycji i o
dobrej przyszłości, i że obawia się, iż później dziekan o nim zapomni.
Dziekan uspokoił go i zapewnił, że nigdy nie zapomni tej łaski i że
zawsze będzie na jego rozkazy. Gdy już załatwiono tę sprawę, don
Illan wyjaśnił, że wiedzy magicznej można się nauczyć tylko w
odosobnionym miejscu, i zawiódł go za rękę do przyległego pokoju,
na którego podłodze znajdował się wielki żelazny pierścień. Przedtem
powiedział służącej, żeby przygotowała kuropatwy na kolację, ale
żeby nie wstawiała ich do pieca do czasu, aż jej to poleci. Podnieśli
wspólnie pierścień i zeszli po schodach z dobrze obrobionego
kamienia, aż w końcu dziekanowi wydało się, że tak długo schodzili,
iż koryto rzeki Tag znajduje się już nad nimi. U stóp schodów była
cela, za nią biblioteka, a dalej rodzaj gabinetu z magicznymi
przyrządami. Zaczęli przeglądać księgi i w trakcie tego weszli dwaj
ludzie z listem do dziekana, napisanym przez biskupa, jego wuja, w
którym oznajmiał mu, że jest ciężko chory i żeby nie zwlekał, jeśli
chce go zastać przy życiu. Dziekanowi bardzo nie na rękę były te
wiadomości, po pierwsze ze względu na niemoc jego wuja, po drugie
dlatego, że musiał przerwać studia. Zdecydował wreszcie napisać parę
słów usprawiedliwienia i wysłał je biskupowi. Po trzech dniach
przybyli ludzie w żałobie z następnymi listami do dziekana, z których
wynikało, że biskup zmarł, że wybierano następcę i że pokładano
nadzieję w łasce boskiej, iż on zostanie wybrany. Mówili także, żeby
nie fatygował się na miejsce, jako że wydawało im się lepiej, aby
wybrano go pod jego nieobecność.
Po dziesięciu dniach przybyli dwaj giermkowie, wspaniale ubrani,
którzy rzucili się do jego stóp i całowali jego dłonie, i pozdrowili go
jako biskupa. Kiedy don Illan ujrzał to, zwrócił się z wielką radością
do nowego prałata i rzekł, że składa dzięki Panu, iż tak dobre wieści
przybyły do jego domu. Następnie poprosił go o wakujący dziekanat
dla jednego ze swych synów. Biskup powiadomił go, że przeznaczył
dziekanat dla swego brata, ale że postanowił mieć go w swych
łaskach i żeby jechali razem do Santiago.
Udali się we trzech do Santiago, gdzie przyjęto ich z honorami. Po
sześciu miesiącach przybyli do biskupa wysłańcy Papieża, który
ofiarowywał mu arcybiskupstwo Tuluzy, pozostawiając w jego rękach
mianowanie następcy. Gdy don Illan dowiedział się o tym,
przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił go o ten tytuł dla swego
syna. Arcybiskup powiadomił go, że przeznaczył biskupstwo dla
swego stryja, brata swego ojca, ale że postanowił mieć go w swych
łaskach i żeby pojechali razem do Tuluzy. Don Illan nie miał innego
wyjścia jak zgodzić się.
Udali się we trzech do Tuluzy, gdzie przyjęto ich z honorami i
mszami. Po dwóch latach przybyli do arcybiskupa wysłannicy
Papieża, który ofiarowywał mu kapelusz kardynalski, pozostawiając
w jego rękach mianowanie następcy. Gdy don Illan dowiedział się o
tym, przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił go o ten tytuł dla
swego syna. Kardynał powiadomił go, że przeznaczył arcybiskupstwo
dla swego wuja, brata swej matki, ale że postanowił mieć go w swych
łaskach i żeby pojechali razem do Rzymu. Don Illan nie miał innego
wyjścia jak zgodzić się. Udali się we trzech do Rzymu, gdzie przyjęto
ich z honorami i mszami, i procesjami. Po czterech latach zmarł
Papież i nasz kardynał został wybrany na tron papieski przez
wszystkich pozostałych. Gdy don Illan dowiedział się o tym, ucałował
stopy Jego Świątobliwości, przypomniał mu dawną obietnicę i
poprosił go o kapelusz kardynalski dla swego syna. Papież zagroził
mu więzieniem mówiąc, że wie dobrze, iż jest on tylko czarownikiem
i że w Toledo był profesorem nauk magicznych. Nieszczęsny don
Illan powiedział, że wróci do Hiszpanii, i poprosił go o coś do
jedzenia na drogę. Papież nie spełnił tej prośby. Wówczas don Illan
(którego twarz odmłodniała w dziwny sposób) powiedział głosem,
który nie drżał:
- Będę więc musiał zjeść kuropatwy, które poleciłem przygotować
na dzisiejszy wieczór.
Ukazała się służąca i don Illan rozkazał, aby je upiekła. Przy tych
słowach Papież znalazł się w podziemnej celi w Toledo, jako jedynie
dziekan Santiago, i tak zawstydzony swą niewdzięcznością, że nie
wiedział, jak prosić o wybaczenie. Don Illan powiedział, że wystarcza
mu ta prośba, odmówił mu poczęstunku kuropatwami i odprowadził
go aż na ulicę, gdzie życzył mu szczęśliwej podróży i pożegnał go z
wielką uprzejmością.
(Z "Księgi Patroniusza" infanta don Juana Manuela, który wzorował
się na arabskiej książce: "Czterdzieści poranków i czterdzieści
wieczorów")
-------
ATRAMENTOWE ZWIERCIADŁO
Historia opowiada, że najokrutniejszym spośród gubernatorów
Sudanu był Jakub Chorowity, który wydał kraj na łup nieprawości
poborców egipskich i który umarł w jednej z komnat swego pałacu
czternastego dnia księżyca Barmahat*, w 1842 roku. Niektórzy
sugerują, że czarownik Abd ar-Rahman al-Masmudi (którego imię
można przetłumaczyć Sługa Miłosiernego) zamordował go sztyletem
czy też trucizną, ale śmierć naturalna jest bardziej prawdopodobna,
jako że zwano go Chorowitym. W każdym razie kapitan Richard
Francis Burton rozmawiał z tym czarownikiem w 1853 roku i
opowiada, że przekazał mu on to, co przytaczam:
"To prawda, że cierpiałem niewolę w zamku Jakuba Chorowitego w
wyniku spisku, który uknuł mój brat Ibrahim, przy nielojalnej i czczej
pomocy wodzów murzyńskich z Kordofanu, którzy go zdradzili. Mój
brat zginął pod mieczem, na krwawej skórze sprawiedliwości, ale ja
rzuciłem się do znienawidzonych stóp Chorowitego i powiedziałem
mu, że jestem czarownikiem i że jeżeli daruje mi życie, pokażę mu
obrazy i zjawy jeszcze cudowniejsze niż Fanusi hijal (magiczna
latarnia). Ciemięzca zażądał natychmiastowej próby. Poprosiłem o
trzcinowe pióro, nożyczki, duży arkusz weneckiego papieru, róg pełen
atramentu, piecyk, kilka ziaren kolendru i uncję będźwinu. Pociąłem
arkusz na sześć pasów, zapisałem zaklęcia i inwokacje na pierwszych
pięciu i na pozostałym następujące słowa, które figurują w
chwalebnym Koranie: "Odjęliśmy twą zasłonę i widok twoich oczu
jest przejmujący." Następnie narysowałem magiczny kwadrat na
prawej dłoni Jakuba i poprosiłem go, aby zgiął ją tworząc zagłębienie,
i wlałem w nią krąg atramentu. Zapytałem go, czy dostrzega wyraźnie
swoje odbicie w kręgu, i odpowiedział, że tak. Powiedziałem, żeby
nie podnosił oczu. Zapaliłem będźwin i kolender i spaliłem inwokacje
w piecyku. Poprosiłem, aby wypowiedział imię postaci, którą pragnie
oglądać. Pomyślał i powiedział, że dzikiego konia, najpiękniejszego,
jaki pasie się na pastwiskach otaczających pustynię. Spojrzał i
zobaczył zielone i spokojne pole, a później zbliżającego się konia,
zwinnego jak lampart, z białą gwiazdą na czole. Zażądał ode mnie
całego stada tak doskonałych koni jak ten pierwszy i ujrzał na
horyzoncie szeroką chmurę pyłu, a potem stado. Zrozumiałem, że
mojemu życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
Gdy tylko pojawiało się światło dnia, dwaj żołnierze wchodzili do
mego więzienia i prowadzili mnie do komnaty Chorowitego, gdzie
czekały już na mnie kadzidło, piecyk i atrament. W ten sposób żądał,
a ja ukazywałem mu kolejno wszystkie obrazy świata. Ten martwy
człowiek, którego nienawidzę, miał w swym ręku to wszystko, co
widzieli umarli i widzą żywi: miasta, klimaty i królestwa, na jakie
dzieli się ziemia, skarby ukryte w jej wnętrzu, okręty, które
przebywają morze, instrumenty muzyki, chirurgii i wojny, kobiety
pełne wdzięku, gwiazdy stałe i planety, kolory, jakich używają
niewierni, aby malować swe nienawistne obrazy, minerały i rośliny z
sekretami i właściwościami, jakie w sobie kryją, srebrne anioły,
których pokarmem jest oddawanie hołdu Panu, rozdawanie nagród w
szkołach, posągi ptaków i królów, które znajdują się w sercu piramid,
cień rzucany przez byka, który podtrzymuje ziemię, i przez rybę, która
znajduje się pod bykiem, pustynie Boga Miłosiernego. Ujrzał rzeczy
niemożliwe do opisania, jak ulice oświetlone gazem i jak wieloryb,
który umiera, kiedy słyszy krzyk człowieka. Pewnego razu rozkazał,
abym pokazał mu miasto, które zwie się Europa. Pokazałem mu
najważniejszą z jego ulic i wydaje mi się, że właśnie w tej rwącej
rzece ludzi, wszystkich ubranych na czarno i wielu w okularach,
zobaczyłem po raz pierwszy Zamaskowanego.
Postać ta, czasami w stroju sudańskim, czasami w mundurze, ale
zawsze z chustą na twarzy, zaczęła pojawiać się od tej chwili w
wizjach. Była zawsze obecna i nie zgadywaliśmy, kto to taki. Obrazy
atramentowego zwierciadła, na początku chwilowe i nieruchome,
stały się teraz bardziej złożone; wykonywały niezwłocznie moje
polecenia i tyran dostrzegał je wyraźnie. To prawda, że zazwyczaj
wyczerpywało nas to. Okrutny charakter scen był innym źródłem
zmęczenia. Były to wyłącznie kary, szubienice, okaleczenia, rozkosze
kata i okrutnika.
W ten sposób doszliśmy do świtu czternastego dnia księżyca
Barmahat. Atramentowy krąg został już przygotowany na dłoni,
będźwin wrzucony do ognia, inwokacje spalone. Byliśmy sami.
Chorowity powiedział, abym ukazał mu nieodwołalną i słuszną karę,
gdyż jego serce, owego dnia, pragnęło ujrzeć jakąś śmierć. Ukazałem
mu żołnierzy z werblami, rozpostartą cielęcą skórę, ludzi
zadowolonych z widowiska, kata z mieczem sprawiedliwości. Zdziwił
się, gdy go ujrzał, i rzekł: "To Abu Kir, ten, który zgładził twego brata
Ibrahima, ten, który zamknie twe przeznaczenie, gdy zostanie mi dana
umiejętność wywoływania tych obrazów bez twojej pomocy." Kazał,
aby przyprowadzono skazańca. Gdy go przyprowadzono, zmienił się
na twarzy, gdyż był to niepojęty człowiek o białej chuście. Rozkazał
mi, aby zanim zostanie zabity, zdjęto mu maskę. Rzuciłem się do jego
stóp i powiedziałem: "O królu czasu, o istoto i sumo wieku. Ten
człowiek nie jest taki sam jak inni, gdyż nie znamy ani jego imienia,
ani imienia jego rodziców, ani imienia miasta, które jest jego
ojczyzną, toteż nie ośmielę się go dotknąć, aby nie popaść w grzech, z
którego będę musiał zdać rachunek." Zaśmiał się Chorowity i na
końcu poprzysiągł, że on weźmie winę na siebie, jeżeli jest w tym
wina. Poprzysiągł to na miecz i na Koran. Wówczas rozkazałem, aby
rozebrano skazańca i aby związano go na rozpostartej cielęcej skórze i
aby zerwano mu maskę. Polecenia te wykonano. Przerażone oczy
Jakuba mogły ujrzeć w końcu tę twarz - która była jego własną. Okrył
się strachem i szaleństwem. Unieruchomiłem jego drżącą dłoń moją
dłonią, która nie drżała, i kazałem mu patrzeć dalej na ceremonię jego
śmierci. Był owładnięty przez zwierciadło: nawet nie próbował
podnieść oczu czy wylać atramentu. Kiedy miecz spadł w wizji na
zbrodniczą głowę, jęknął głosem, który nie wzbudził we mnie litości,
i potoczył się na ziemię, martwy.
Niech chwała będzie Allachowi, który nie umiera i który trzyma w
swym ręku dwa klucze: nieograniczonego wybaczenia i nieskończonej
Kary."
* Barmahat (kopt.) - kwiecień (przyp. tłum.)
-------
DUBLER MAHOMETA
Ponieważ w umyśle muzułmanów pojęcia Mahometa i religii są
nierozerwalnie związane, rozkazał Pan, aby w niebie przewodził im
zawsze duch, który spełnia rolę Mahometa. Ów wysłannik nie zawsze
jest ten sam. Pewien mieszkaniec Saksonii, którego za życia wzięli do
niewoli Algierczycy i który nawrócił się na islam, spełniał kiedyś tę
funkcję. Ponieważ był poprzednio chrześcijaninem opowiadał im o
Jezusie i powiedział, że nie był on synem Józefa, ale synem Boga, i
okazało się koniecznym zastąpienie go. Miejsce pobytu tego zastępcy
Mahometa wskazywane jest przez pochodnię, widoczną tylko dla
muzułmanów.
Prawdziwy Mahomet, który ułożył Koran, nie jest już widzialny dla
swych adeptów. Powiedziano mi, że na początku im przewodził, ale
że zamierzał nad nimi zapanować i zesłano go na Południe. Pewna
gmina muzułmańska została podburzona przez demony do uznania
Mahometa za Boga. Aby uśmierzyć niepokój, sprowadzono
Mahometa z piekieł i pokazano go. Wówczas go ujrzałem. Podobny
był do duchów cielesnych, które nie posiadają percepcji wewnętrznej,
i twarz jego była bardzo ciemna. Zdołał wymówić te słowa: "Ja jestem
waszym Mahometem", i natychmiast rozpłynął się.
(Z "Vera Christiana Religio" - 1771 - Emanuela Swedenborga)
-------
SZLACHETNY PRZECIWNIK
Magnus Barfod, w 1102 roku, rozpoczął podbój generalny królestwa
Irlandii: mówią, że w przeddzień swej śmierci otrzymał takie
pozdrowienia od Muichertacha, króla na Dublinie:
Oby w twych wojskach walczyło złoto i burza, Magnusie Barfodzie.
Oby jutro na polach mego królestwa była szczęśliwa twoja bitwa.
Oby twe królewskie ręce tkały straszliwą tkaninę miecza.
Oby nie szczędziły ci chwały twe liczne bogi, oby nie szczędziły ci
krwi.
Obyś był zwycięzcą o świcie, królu, który depczesz Irlandię.
Oby z twych wielu dni żaden nie błyszczał jak dzień jutrzejszy.
Gdyż dzień ten będzie ostatnim. Przysięgam ci to, królu Magnusie.
Gdyż zanim zblednie jego światło, zwyciężę cię i zetrę, Magnusie
Barfodzie.
(Z "Anhang zur Heimskringla" - 1893 - H. Geringa)
-------
O ŚCISŁOŚCI W NAUCE
...W owym cesarstwie Sztuka Kartografii osiągnęła taką
Doskonałość, że Mapa jednej tylko Prowincji zajmowała całe Miasto,
a Mapa cesarstwa całą Prowincję. Z czasem te Niezmierne Mapy
okazały się już niezadowalające i Kolegia Kartografów sporządziły
Mapę Cesarstwa, która posiadała Rozmiar Cesarstwa i pokrywała się
z nim w każdym Punkcie. Mniej Oddane Studiom Kartografii
Następne Pokolenia doszły do wniosku, że ta obszerna Mapa jest
Nieużyteczna i nie bez Bezbożności oddały ją na Pastwę Słońca i
Zim. Na Pustyni Zachodu zachowały się rozczłonkowane Ruiny
Mapy, zamieszkałe przez Zwierzęta i przez Żebraków; w całym Kraju
nie ma innej pozostałości po Dyscyplinach Geograficznych.
(Suarez Miranda, "Podróże Mężów Roztropnych", księga czwarta,
rozdział XIV, Lerida, 1658)
---------------------------------
4. SPIS ŹRÓDEŁ
PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL
"Life on the Mississippi", by Mark Twain, New York 1883
"Mark Twain's America", by Bernard Devoto, Boston 1932
NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO
"The Encyclopaedia Brittanica", Eleventh Edition, Cambridge 1911
WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW
"The History of Piracy", by Philip Gosse, London 1932
DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI, MONK EASTMAN
"The Gangs of New York", by Herbert Asbury, New York 1972
BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN
"A Century of Gunmen", by Frederic Watson, London 1931
"The Saga of Billy the Kid", by Walter Noble Burns, New York
1925
NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII, KOTSUKE NO SUKE
"Tales of Old Japan", by A.B. Mitford, London 1912
ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU
"A History of Persia", by Sir Percy Sykes, London 1915
"Die Vernichtung der Rose", Nach dem arabischen Urtext
uebertragen von Alexander Schulz, Leipzig 1927