Ryszard Kapuściński
KIRGIZ SCHODZI Z KONIA
I wyd. 1968
Spis treści
Zaproszenie do Gruzji......... 5
Wanik, czyli druga Armenia....... 23
Kraj pogranicza -Azerbejdżan...... 43
Turkmenia - republika na pustyni..... 61
Tadżykistan wy soki jak Tybet...... 81
Kirgiz schodzi z konia......... 92
Bilard w meczecie Buchary....... 98
Wejście na pustynię.......... 105
Zaproszenie do Gruzji
1
Podróż zaczynałem od Gruzji i to był błąd.
Gruzja powinna być zakończeniem, a nie początkiem. Wszystko tu stwarza wrażenie przybicia do przystani, dotarcia pod dach. Wszystko - klimat, krajobraz i obyczaje - namawia, żeby przysiąść w cieniu, łyknąć wina, odetchnąć i pomyśleć: fajnie tu.
Piękny to kraj, Gruzja.
Z każdego miejsca widać góry. Podniebny Kaukaz, zielone grzbiety Suramu.
Słońce pada na śnieżne szczyty kaukaskie, odbija się i oświetla Gruzję. Dlatego promienie słoneczne, zabarwione kolorem śniegu, są tu nie złote, a srebrne, jak oprawa starej ikony.
Gruzja to mały kraj, ponad cztery razy mniejszy od Polski. Ale to właśnie porównanie nigdy nie przychodzi tam na myśl. Wrażenie kłóci się z faktami, ponieważ wszechobecność gór zmienia prawa optyki. Gruzja wydaje się ogromna, bezgraniczna jak ocean. Góry pomnażają krajobraz. Na danej przestrzeni równina o-feruje tylko jeden pejzaż. Na tej samej przestrzeni góry pokażą dziesiątki, a nawet setki widoków. Wystarczy przejechać kilometr dalej, wystarczy minąć jakieś zbocze, wejść na skałę albo opuścić się w dolinę.
Obraz będzie się rozrastać, potężnieć, przekraczać ramy, nabierać nowych wymiarów; w końcu, obracając się niemal w jednym miejscu, zaczynamy odczuwać, że poruszamy się w nieskończoności. Nie byłem w stanie przewędrować Gruzji ani nie umiałem znaleźć z niej wyjścia. Przez kilka dni dzieliłem los Gruzinów, przekonany, jak oni, że jednego życia za mało, aby obejść całą ich Republikę.
Góry kształtują również naturę Gruzina. Gruzin strzeże tajemnicy gór i wierzy, że trzeba je rozumieć. Wie on, że urodził się jako ich strażnik i opiekun, i z tego przekonania czerpie najgłębszą satysfakcję. Dlatego Gruzin nie ma w sobie nic z obywatela świata. Jeździ za granicę bez entuzjazmu i niechętnie osiedla się w innych krajach.
Gruzinów można spotkać właściwie tylko w Gruzji.
Ich patriotyzm jest patriotyzmem ziemi, tej doliny albo tego wzgórza, gdzie człowiek się urodził i gdzie -jak nakazuje zwyczaj - powinien umrzeć. Gruzini nigdy nie byli koczownikami, co w tej części globu, prze-deptywanej przez ciągle wędrujące ludy, jest rzadkim zjawiskiem. Pędzili życie osiadłe, zamknięci w swoich mikroświatach, często nie większych niż jedna dolina.
Granica tej doliny - zawsze górzysta - mogła być dawniej dla Gruzina granicą ziemi. W każdym takim zaścianku ludzie mówili własnym dialektem, mieli swoje obyczaje, swój porządek społeczny. Trudny do poruszania teren pchał ich w stronę partykularyzmu. Świat kończył się tam, dokąd można było dojechać koniem. Stąd w przeszłości Gruzini albo odpierali kolejnego najeźdźcę, albo toczyli między sobą niekończące się wojny. Księstwo najeżdżało na księstwo, zaścianek na zaścianek, dolina na dolinę. Okresy pełnej jedności, choć wspaniałe, nie były nigdy długie.
Dzisiaj to wszystko jest przeszłością. Gruzin jest o-bywatelem Gruzji, jest częścią tej ziemi. Przy każdej okazji, nawet w sytuacjach najbardziej rodzinnych i prywatnych pije on toast „za naszą wspaniałą Gruzję". W barach również piją taki toast. U nas podobna manifestacja uznana byłaby za zbyt patetyczną. A tutaj jest naturalnym, przyjętym rytuałem.
2.
Gruzja jest rówieśniczką Grecji i starszą siostrą Rzymu. Jest ona tak stara jak Biblia. Pieśni, które tu śpiewają, mająwiek Akropolu, może nawet wiek Babilonu. W 1924 roku przyjechał do Tbilisi Jesienin. „Szedłem z Jesieninem ulicą - mówi Georgi Leonidze - na ulicy stał ślepy bandurzysta i śpiewał gruzińską piosenkę:
I cóż z tego, żem jest smagła, - słońce tak mnie opaliło! Jestem taka jak i inne, Bóg mnie stworzył jak i inne.
- Co on śpiewa? - spytał Jesienin.
- Biblię - odpowiedziałem.
- Jak to? - zdumiał się Jesienin.
- On śpiewa Pieśń nad Pieśniami. Nie pamiętasz? «Śniada jestem, lecz piękna... jak namioty Kedaru... Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce». Stary śpiewa to jak nową piosenkę, nie wiedząc, że ta pieśń ma dwa tysiące lat."
Historia jest tu zawsze obecna, jest elementem krajobrazu, solą gruzińskiej gleby. Język Gruzji jest jednym z najstarszych języków świata, a alfabet gruziński ma już szesnaście wieków. Przeszłość zostawiła tu wszędzie swój ślad. - Mamy ciągłe kłopoty z archeologami - powiedziała mi wicepremier Gruzji, Wiktoria Szira-dze. - Jeśli chcemy gdzieś zacząć budować, natychmiast protestują- tu nie można, tu są zabytki. - Samochody jeżdżą dziś po drogach, które znali starożytni, a na południu pije się wodę ze źródeł przebitych trzy tysiące lat temu. Antyk i nowoczesność łączą się często w śmiały sposób. W Suchumi Guram zabrał mnie na smażoną rybę do restauracji „Dioskuria". Urocze to miejsce. Lokal jest zbudowany na skałach, zatopionych w Morzu Czarnym. A skały, o które się opiera, są ruinami greckiej kolonii - Dioskurii, istniejącej tu 25 wieków temu. Siedząc przy stoliku, można oglądać pogrążone na dnie morza miasto, zamienione teraz w jakieś monstrualne akwarium, którego ulicami przeciągają gromady tłustych, leniwych ryb.
W czasie Dioskurii Gruzja dzieliła się na dwa państwa antyczne: Kolchidy i Iberii, handlujące z Grecją o czym pisze Herodot. Potem, rozpierani ideą ekspansji, próbowali zawładnąć Gruzją Rzymianie. Nieco później, w 337 roku, Gruzja przyjmuje chrześcijaństwo -na sześć wieków wcześniej niż Polska. Już w tym czasie o wpływy w Gruzji walczy Bizancjum i Persja Sasanidów. W VII wieku zajmują Gruzję Arabowie. Ale Gruzja islamu nie przyjęła. Książęta gruzińscy stopniowo wyparli Arabów i w IX wieku zaczął się proces jednoczenia kraju. Gruzję zjednoczył cesarz cesarzy - Dawid III, w 1001 roku. Zaczyna się najlepszy okres w historii Gruzji, którego szczytem jest wiek XII. W Gruzji panuje wtedy cesarzowa Tamara, którą malarscy pa-negiryści przedstawiają jako kobietę władczej i wspaniałej urody. Kult Tamary jest w Gruzji żywy do dzisiaj i Gogi, pokazując mi sztuczne jezioro pod Tbilisi, komentuje:
- O tym jeziorze marzyła cesarzowa Tamara - choć oczywiście nikt nie wie, o czym Tamara naprawdę marzyła. W wieku XII Gruzja jest wielka, sięga od morza do morza (tzn. od Morza Czarnego do Morza Kaspijskiego) i przeżywa swój Renesans na dwa wieki wcześniej niż Włochy i trzy wieki wcześniej niż reszta Europy.
Złote czasy kończą się w XIII wieku najazdem Mongołów, którzy przemieniają Gruzję w popiół i cmentarzysko. „Czerepów ludzkich było tyle co kamieni" — zapisał, jakimś cudem ocalały z tych rzezi, mnich gruziński.
Tak na dobre Gruzja już nigdy nie podniosła się do dawnej świetności. Gruzję podbijał później Iran, potem Turcja, znowu Turcja i znowu Iran itd. Ale przede wszystkim Gruzja rozdrobniła się feudalnie, rozleciała się na dzielnice i księstwa, które toczyły ze sobą nieskończoną ilość zaciekłych i bratobójczych wojen. Oświeceni cesarze próbowali Gruzję jednoczyć, ale te wysiłki były niweczone przez liczne gruzińskie Targowice.
Ostatni z cesarzy Gruzji, Jerzy XII, prowadził politykę podobną do polityki ostatniego z królów Polski -Stanisława Augusta, któremu był zresztą współczesny. Jerzy, bezsilny i opuszczony przez magnaterię, niezdolny nic naprawić ani zbudować, przyłączył Gruzję do Rosji w 1801 roku. Z tej okazji car Aleksander I, ten sam, który mianował się później królem Polski, wydał specjalny manifest.
Historia Gruzji ma wiele podobieństw do dziejów Polski.
Dobrze jest zobaczyć muzeum w Tbilisi. Mieści się ono w dawnej siedzibie seminarium duchownego, w którym uczył się kiedyś Stalin. Mówi o tym murowana tablica przed wejściem. Budynek jest ciemny, ale przestronny i stoi w centrum miasta, na skraju starej dzielnicy śródmiejskiej. W salach było właściwie pusto. Oprowadzała mnie studentka, Tamiła Tewdoradze, dziewczyna o subtelnej, skupionej urodzie.
Stara sztuka Gruzji swoim przepychem i doskonałością wprawia takiego prostaczka jak ja w zupełne oszołomienie. Najbardziej fantastyczne są ikony! Są one dużo wcześniejsze od ikon ruskich, najlepsze gruzińskie ikony powstały długo przed Rublowem. Zdaniem Tamiły ich oryginalność jest w tym, że są to ikony metaloplastyczne: malowana była tylko twarz. Najlepszy ich okres to VIII-XIII wiek. Twarze świętych, ciemne, ale emanujące w świetle, tkwią znieruchomiałe w przebogatych, złotych oprawach, utkanych drogimi kamieniami. Są ikony otwierane, tak jak otwiera
się ołtarz Wita Stwosza. Rozmiary ich są ogromne, niemal monumentalne. Jest tu ikona, którą mistrzowie robili przez kilka pokoleń, przez trzy wieki. Jest tu mały krzyżyk, najcenniejszy eksponat muzeum, jedyne, co zostało z rzeczy cesarzowej Tamary.
Potem idą freski z gruzińskich kościołów. Takie cuda i tak się o tym mało wie. Nic właściwie. Niestety, najlepsze freski zostały zniszczone. Pokrywały one wnętrze największego kościoła Gruzji - Sweti-Cchoweli, zbudowanego w 1010 roku w dawnej stolicy Gruzji, w Mcchecie, koło Tbilisi. Te freski były takim arcydziełem średniowiecza jak witraże z Chartres. Zostały zamalowane na rozkaz carskiego gubernatora, który chciał, żeby wybielono kościół, Jak u nas baby bielą piece". Żadne wysiłki restauratorskie nie mogą przywrócić światu tych fresków. Ich blask już zgasł na zawsze.
Sweti-Cchoweli jest najlepiej zachowanym w Europie zabytkiem architektury XI wieku. Kościół wygląda tak, jakby miał nie więcej niż sto lat, chociaż nie był restaurowany. Budował go architekt gruziński, Arsuki-dze, któremu cesarz kazał potem obciąć rękę: żeby nie postawił już nic konkurencyjnego. Kilka razy próbował ten kościół wysadzić Tamerlan, ale mur ani drgnął. Świątynia jest czynna do dzisiaj i głowa Kościoła gruzińskiego, Katolikos Wszechgruzji Jefrem II, odprawia nabożeństwa.
Zobaczyłem również, ale już tylko na zdj ęciach - War-dzię. Jest to jeden z tych niepojętych dziwów, których współczesny człowiek nie może sobie wytłumaczyć.
Wardzia to gruzińskie miasto z XII wieku, całe wykute w skale. Miasto położone jest nie płasko, a pionowo, jakby rozmieszczone na piętrach. Ważne jest, aby zrozumieć, że tu chodzi nie o jakieś pieczary czy rozpadli-ska, ale o całe miasto, z planem, z ulicami, z oryginalną architekturą, tyle że to wszystko jest wcięte w skałę, wpuszczone w przeogromną górę. Tylko jak, za pomocą jakich narzędzi? Wykuć takie miasto musiało być trudniej, niż zbudować egipską piramidę. Za to Wardzia była kiedyś tworem praktycznym. Dzisiaj, tak samo jak piramidy, jest martwa. Została ściana skały, uformowana w posępną, surrealistyczną kompozycję.
W końcu Tamiła zaprowadziła mnie do sali Nika Pi-rosmaniszwili, żebym zobaczył obrazy, które niedługo miały jechać na wystawę do Paryża. Tamiła twierdzi, że Paryż pasjonuje się teraz Nikiem Pirosmaniszwili. Niko umarł w 1916 roku. Był to gruziński Nikifor czy Celnik Rousseau.
Wielki naiwny.
Niko mieszkał w Nachałowce - tbiliskiej dzielnicy lumpów i biedoty. Nigdy nic nie miał. Pędzle robił sam. W obrazach Nika dominuje czerń - miał zawsze najwięcej czerni, bo mu farbę dawali trumniarze. Zbierał stare, blaszane szyldy, żeby mieć na czym malować. Dlatego z tła jego obrazów przebijają napisy niedokładnie zamalowane, jakieś „Magaz" albo „Tabak". Reklama w złocie i czerwieni, a na tym czarno-białe wizje Nika. Gruziński prymityw nałożony na ruską secesję kupiecką. Niko malował w tawernach, w zaduchu nachałowskich knajp. Czasem gapie stawiali mu wino. Może miał gruźlicę? Może miał padaczkę?
Mało o nim wiadomo. Wiele rzeczy Nika zginęło, część ocalała. Główny temat jego obrazów to wieczerze.
Niko malował wieczerze jak Veronese.
Tylko wieczerze Nika są gruzińskie i są świeckie. Na tle krajobrazu Gruzji - obfity stół, za tym stołem Gruzini piją i jedzą. Stół jest na pierwszym planie. Ten stół jest najważniejszy. Nika fascynują kulinaria. Co będzie do jedzenia, czym się człowiek opcha. Niko to wszystko namaluje. Niko pokaże, co chciałby zjeść i czego nie będzie jadł ani dzisiaj, ani może nigdy. Stoły zawalone żarciem. Pieczone barany. Tłuste prosiaki.
Wina czerwone i ciężkie jak cielęca krew. Soczyste arbuzy. Pachnące granaty.
Jest w tym malowaniu jakiś masochizm, jakieś wbijanie noża we własny brzuch, chociaż sztuka Nika jest pogodna, nawet zabawna.
Gruzja Nika jest syta, ciągle biesiadująca, dobrze od-karmiona. Kraj płynie mlekiem. Z nieba sypie się manna. Wszystkie dni są tłuste. Taka Gruzja śniła się Na-chałowce po nocach.
Niko malował sny Nachałowki.
Malarstwo nie przyniosło mu szczęścia. Miał dziewczynę imieniem Margerita. Nie wiadomo, co to była za dziewczyna. Niko jąkochał i namalował jej portret. Twarz Margerity jest zrobiona w konwencji wielkich naiwnych, u których wszystko jest za duże i nie w normie. Usta za duże, gały wybałuszone, uszy wielgachne. Niko ten portret dał Margericie. Oburzona dziewczyna wybuchnęła
wrzaskiem. Porzuciła go, rozwścieczona, nienawidząca. Jego talent skazał go na samotność.
Odtąd żył w opuszczeniu.
Znosił zardzewiałe szyldy, trumniarze dawali mu farbę. Ciągle malował swoje uczty, z tym stołem na tle górzystego pejzażu. Czasem gapie stawiali mu wino. Miał 54 lata, kiedy umarł, w Tbilisi, w jakiejś izbie, nie wiadomo na co, w głodzie, a może w szaleństwie.
3
W Tbilisi lubię dwie ulice: Nakaszidze - ulicę słońca, i Czachruchadze - ulicę cienia. Ich bieg jest kręty, spadzisty i sobie przeciwny: Nakaszidze kieruje się na południe, a Czachruchadze - na północ.
Obie ulice są wystrugane z drewna.
Są jak z jasełek.
Obie wąskie, ciasno zabudowane, o skąpym metrażu. Domki na tych ulicach mają taką barwę jak pudła starych skrzypiec albo antycznych zegarów. Są to miniaturowe budynki z dębu, z klonu, a czasem ze świerku. Tynków jest mało, a cegły jeszcze mniej. Jest natomiast trochę kamienia mozolnie ciosanego. Z kamienia i z drewna starzy mistrzowie stworzyli arcydzieło tych dwóch ulic.
Można tam chodzić bez końca. Architektoniczny urok tego zakątka wciąga bez reszty. Tyle tu przybudówek, ganeczków, przemyślnie skomponowanych podcieni, schodów ułożonych w ryzykowne i fantazyjne kombinacje, różnych werand, sieni, daszków! Z pozoru zupełny chaos, nieznośny brak dyscypliny. W rzeczywistości tym barokowo rozmnożonym układem konstrukcji rządzi stanowcza logika. Tylko na każdej ulicy inna. Na Nakaszidze, ulicy słońca, daszki i werandy są skomponowane tak, żeby dawały cień. Na Czachruchadze, ulicy cienia, ganki i tarasy są ułożone tak, żeby miały słońce. Każdy dom chwyta to, czego ma najmniej. Ta pogoń za słońcem albo za cieniem kierowała myślą starych architektów. Chodziło o kompromis, o równowagę, o przychylny mieszkańcom światłocień.
Całe Tbilisi jest miastem światłocieni.
Miastem pastelowych nastrojów.
Nakaszidze jest ulicą malarzy, którym potrzebne jest światło, a Czachruchadze jest ulicą szewców, którym potrzebny jest cień. Na chodnikach Nakaszidze stoją rzędem sztalugi, a na chodnikach Czachruchadze - szewskie stołki. Nakaszidze pachnie terpentyną, a Czachruchadze - spoconą skórą. Kiedy chcę zobaczyć, jak na płótnach malarzy słońce skrapla się w ciężką zawiesinę, pętam się po ulicy Nakaszidze, ale kiedy pali mnie odcisk, kuleję w stronę ulicy Czachruchadze,
żeby sękaty Wachtang rozepchał mi lewy but.Takie mam pożytki z tych ulic. Leżą one niedaleko placu Lenina, w dzielnicy, która nie wiem, jak się nazywa. A może nie nazywa się wcale. W każdym razie stąd już niedaleko do Seid-abada, dzielnicy wymarłego rodzaju: dawnych kupców i dawnych rzemieślników. Jest ona równie urocza jak moja Dzielnica Dwóch Ulic, ale położona bardziej dramatycznie - nad urwistym, pionowo spadającym brzegiem skalnym. Jest to brzeg rzeki Kury, nad którą leży Tbilisi. Z Seidabada jest widok na część miasta. Naprzeciw wznosi się góra Mta-bori - miejsce gorących źródeł. Bo Tbilisi, choć stolica, jest zarazem Ciechocinkiem i Kudową, jest uzdrowiskiem. Uliczki Mtabori prowadzą do starych, gorących łaźni, w których można wziąć kąpiel i oczyszczający masaż. W dole zaczyna się śródmieście, secesyjne, mieszczańskie, już wiekowe. Pełno zieleni. Szare dachy, a jeszcze wyżej wieże gruzińskich kościołów, w stylu może najbliższym formacji wczesnoromańskiej.
Tbilisi jest stare, ale prawdziwych staroci zachowało się niewiele. Miasto istnieje 1500 lat, jednakże w tym czasie było 40 razy równane z ziemią przez Arabów, Turków i Persów. Dlatego Tbilisi, które się ogląda, sięga - poza kilkoma zabytkami - najdalej w początek XIX wieku. W 1803 roku w mieście żyło 15 tysięcy ludzi. Dzisiaj Tbilisi liczy ponad 800 tysięcy mieszkańców. Obie wojny światowe ominęły miasto. W czasie ostatniej wojny na Tbilisi spadły trzy bomby. Ani jeden dom nie ucierpiał.
Sto lat temu secesję w architekturze przynieśli tu Rosjanie, Francuzi i Niemcy. Tbilisi było jednym z dużych centrów handlowych Europy i nazywało się Tyflis. Był to również ważny ośrodek kultury. Na początku naszego stulecia największy apetyt na Gruzję mieli Niemcy, a potem Anglicy. Berlin i Londyn konkurowały o ten kraj, finansując gruzińskie partie kontrrewolucyjne.Gruzja była jedynym krajem świata, w którym władzę zdobyli mienszewicy. Kiedy w Rosji zwyciężyła Rewolucja Październikowa, w Gruzji powstał mienszewicki rząd Noja Żordanii, który proklamował utworzenie Demokratycznej Republiki Gruzji jako niezależnego państwa. Ten rząd utrzymał się przez 4 lata, a w styczniu 1921 roku został nawet uznany przez Ligę Narodów. W 1920 roku przyjeżdżał tu Kautsky dawać Żordanii swoje rady. W Tbilisi stały angielskie wojska i Noj Żordania otrzymał od Anglików dużo pieniędzy. Poprzez Żordanię szła cała brytyjska pomoc dla Deniki-na. W armii Denikina walczyli książęta gruzińscy.
O Żordanii mówią, że był zdolnym politykiem. Lenin nazwał Żordanię „zręcznym
dyplomatą". Życie u-ratowali mu Francuzi. W marcu 1921 roku, kiedy w Gruzji
nastała Władza Radziecka, Żordania uciekł na statku francuskim do Marsylii, a
po wojnie umarł w Paryżu. Armią, która obaliła władzę Żordanii, dowodził
Polak - Konstanty Lewandowski.
Wieczorem ogląda się Tbilisi z góry Mtatsminda. Na tę górę, wspaniale
zalesioną, wjeżdża się kolejką linową prosto ze śródmieścia. To jest tak,
jakby z Marszałkowskiej wjeżdżało się na Gubałówkę. Efekt nie z tej ziemi. W
dole widać rzekę świateł płynącą w głębokim wąwozie - to Tbilisi. Fale tej
rzeki połyskują, migocą jak woda jeziora w księżycowym blasku. Miasto leży w
wąskiej dolinie zamkniętej od północy i południa pasami zielonych gór. Ta
dolina zatacza łuki i półkola, więc Tbilisi zatacza również łuki i półkola. Wije się między górami, biorąc swój początek w miejscu, którego nie widać, i ginąc gdzieś w odległych załomach
skalnych ledwo widocznych na horyzoncie. W ten sposób Tbilisi ciągnie się ze
wschodu na zachód 30 kilometrów.
Kto się uprze, może spędzić na Mtatsmindzie całą noc, w parku bajecznym jak
ogrody Semiramidy. O świcie góry są już w słońcu, a miasto jeszcze spoczywa w
mroku. Potem potoki światła spadają na ulice i towarzysz spiker zaczyna przez
radio gimnastykę poranną.
4
Wachtang Inaszwili pokazał mi miejsce swojej pracy: wielka hala zapełniona
pod sufit beczkami. Beczki leżą na stojakach, ogromne, ciężkie, uśpione.
W beczkach dojrzewa koniak.
Tbiliska wytwórnia produkuje rocznie 9 milionów butelek koniaku. Pierwszą
partię koniaku dał zakład w 1954 roku, zdobywając od tego czasu na różnych
konkursach międzynarodowych 29 złotych i srebrnych medali. Te medale
przyznaje światowe jury, które zbiera się co kilka lat, próbuje koniaki i
nadaje najlepsze odznaczenia.
Nie każdy wie, jak powstaje koniak. Żeby zrobić koniak, potrzeba aż czterech
rzeczy: wina, słońca, dębiny i czasu. A poza tym, jak w każdej sztuce, trzeba
mieć smak. Reszta wygląda następująco:
Jesienią, po winobraniu, robi się winogronowy spirytus. Ten spirytus wlewa
się do beczek. Beczki muszą być dębowe. Cały sekret koniaku ukryty jest w
słojach dębowego drzewa. Dąb rośnie i gromadzi w sobie słońce. Słońce osiada
w słojach dębiny, jak bursztyn osiada na dnie mórz. Jest to długi proces,
który trwa dziesiątki lat. Z młodego dębczaka nie byłoby dobrego koniaku. Dąb rośnie, jego pień
zaczyna się srebrzyć. Dąb pęcznieje, jego drzewo nabiera mocy, barwy i
zapachu. Nie każdy dąb da dobry koniak. Najlepszy koniak dają samotne dęby,
które rosły w zacisznym miejscu, na suchym gruncie. Takie dęby są wygrzane w
słońcu. W takim dębie jest tyle słońca, co miodu w plastrze. Grunt podmokły
jest kwaśny i wtedy dąb ma w sobie za dużo goryczki. W koniaku to się od razu
wyczuje. Dąb, który za młodu był ranny odłamkiem, też nie da dobrego koniaku.
W ranionym pniu soki źle krążą i dębina nie ma już tego smaku.
Potem bednarze robią beczki. Taki bednarz też musi wiedzieć, co robi. Jak źle
przykroi drewno, dębina nie da aromatu. Odda kolor, aromatu nie popuści. Dąb
to jest leniwe drzewo, a przy koniaku dąb musi pracować. Taki bednarz
powinien mieć czucie jak lutnik. Dobra beczka może wytrzymać sto lat. A są
beczki, co mają dwieście lat i więcej. Nie każda beczka się uda. Sąbecz-ki
bez smaku, a znowu inne dają koniak jak złoto. Po kilku latach już się wie,
które beczki są jakie.
Do beczek wlewa się winogronowy spirytus. Pięćset, tysiąc litrów, to zależy.
Beczkę kładzie się na stojak i tak sieją zostawia. Nic więcej nie trzeba
robić, trzeba czekać. Na wszystko przyjdzie czas. Ten spirytus wchodzi teraz
w dębinę i wtedy drzewo oddaje wszystko, co ma. Oddaje słońce, oddaje zapach,
oddaje kolor. Drzewo wydusza z siebie soki, pracuje.
Dlatego musi mieć spokój.
Potrzebny jest przewiew, bo drzewo oddycha. Drzewo lubi mieć sucho. Wilgoć
zepsuje kolor, da kolor ciężki, bez światła. Wino lubi wilgoć, a koniak tego
nie zniesie. Koniak jest bardziej kapryśny. Pierwszy koniak dostaje się po
trzech latach. Trzy lata, trzy gwiazdki. Gwiazdkowe koniaki są najmłodsze,
niskiego gatunku. Najlepsze koniaki są firmowe, bez gwiazdek. To są koniaki, które dojrzewały
dziesięć, dwadzieścia, do stu lat. Ale naprawdę wiek koniaku jest jeszcze
dłuższy. Trzeba dodać wiek dębu, z którego była beczka. Teraz pracuje się na
dębach, które wzeszły, jak była Francuska Rewolucja.
Czy koniak jest młody, czy stary, to się poznaje po smaku. Młody koniak jest
ostry, szybki, jakby impulsywny. Smak będzie cierpki, chropowaty. A znowu
stary wchodzi łagodnie, miękko. Dopiero potem zaczyna promieniować. W starym
koniaku jest dużo ciepła, dużo słońca. On pójdzie do głowy spokojnie, bez
pośpiechu.
A swoje i tak zrobi.
5
Kto trafił do Gruzji, musi spłacić daninę tutejszym obyczajom. Kto tu trafi,
będzie wprowadzony w rytuał biesiady, która dla Gruzina jest smakiem życia.
Gruzin ucztuje przy każdej okazji. Jego pociąg do biesiady nie wynika z
próżniactwa czy beztroski. Mało widziałem narodów równie pracowitych jak oni.
Mało chłopów tak dbających o swoje pola, o każdy krzew winnicy. Ale Gruzin,
który buduje fabryki, studiuje na politechnice i prowadzi odrzutowiec,
pozostał jednocześnie dziedzicem swojej tradycji. Zachowuje on szacunek dla
przeszłości, dla przodków, dla jasnych stron dnia wczorajszego.
Gruzin lubi, żeby jego dzień pracy i trosk został zamknięty pogodnym
akcentem. Żeby jakiś uroczysty moment nadał temu dniu wartość przeżycia i
utrwalił go w pamięci. Żaden dzień nie powtórzy się dwa razy i dlatego każdy
z osobna trzeba czcić jak święto, jak wydarzenie. I Gruzin oddaje się temu obrzędowi całym sobą. Oczyszcza się, odnajduje swoją pełnię.
Biesiada nie ma nic wspólnego z wyżera, z ochlajem, z bibą. Tu się nie
przychodzi, żeby mieć przerwę w życiorysie, żeby się ugotować. Gruzin gardzi
pijaństwem, nie znosi picia na ilość. Stół jest tylko pretekstem, smakowitym
i winem zakrapianym, ale właśnie pretekstem. Okazją, żeby uczcić życie.
To, co się dzieje za stołem, Gruzin śledzi z uwagą. To są dla niego ważne
sprawy. Jest tu obecny myślami - on uczestniczy. Każdy, kto siedzi za stołem,
ma swoją rolę, jest na równi z innymi kapłanem ceremonii. Tę rolę trzeba
odegrać najlepiej, ponieważ każda wpadka jest kompromitacją. „Wschodni
chrześcijanie - pisze Steven Runciman - przypisywali większe znaczenie
prawowitemu kultowi niż prawowitej wierze. Byli gorąco przywiązani do swojej
liturgii..." I w Gruzji zachowały się jakieś elementy tego światopoglądu.
Zachowały się nie w stosunku do wiary, której Gruzini nigdy nie byli
fanatycznymi wyznawcami, ale w strefie obyczaju, w kulcie obyczajowej formy.
Niemal zaraz po wylądowaniu w Tbilisi zostałem zawiedziony za stół i
pouczony, jak się przy nim zachować. Bo Gruzini wiedzą, że kultura stołu,
obrządek stołu, w Europie zarzucone i zapomniane, że biesiada została odarta
ze swoich treści, a toast zredukowany do monosylab (no to cyk!) albo do
grafomanii (chluśniem, bo uśniem!). Bardzo to są niesmaczne dla Gruzina
zwyczaje.
Stół jest ogniskiem przyjaźni. Człowiek może istnieć tylko wśród przyjaciół.
Największą karą dla Gruzina jest skazać go na samotność. Odcięty od innych,
czuje się zagrożony, traci grunt pod nogami. Dopiero w gronie przyjaciół jest
znowu sobą. Staje się na powrót elementem całości, gałęzią wyrastającą z pnia. Przyjaźń jest warunkiem życia i dlatego trzeba ją umacniać. Przyjaźń umacnia demonstracja. Stół jest okazją
demonstrowania przyjaźni.
Tak to jest rozumiane.
Za stołem wolno rozmawiać, ale z zachowaniem reguły obrządku. Reguła nie
dopuszcza do żadnego chaosu, żadnego wiecowania, żadnego: panowie, dajcie mi
wreszcie, do cholery, coś powiedzieć. Zagłoba toby nie wytrzymał w Gruzji
jednego dnia. Można mówić, jak się dostanie głos. Ale i wtedy jest to
mówienie specjalne: mówienie w formie toastu.
Czym jest gruziński toast?
Jest właśnie rodzajem rozmowy, jest etykietą i zarazem formą improwizacji
panegirycznej. Każdy, kto jest za stołem, dostanie głos i skwapliwie z niego
skorzysta: wygłosi toast. Najpierw pójdą toasty obowiązkowe: za Gruzję, za
przodków, za rodzinę, za partię przewodniczkę, za Szotę Rustawelego, za
Poranek Naszej Ojczyzny. A potem będzie seria toastów wzajemnych -jeden
wznosi toast za drugiego. Toast mówi się kilka minut, można mówić pół
godziny. Przy stole zapada cisza. Wszyscy słuchają z najwyższą uwagą. Jeżeli
mówiącemu toast idzie dobrze, wszyscy kiwają głowami z uznaniem, jeżeli
zaczyna mącić, odzywa się pomruk niezadowolenia. Toast to ważne expose, które
się będzie potem długo dyskutować, roztrząsać, powtarzać. Sątoasty, które
przeszły do historii jakjakieś eposy czy kroniki. Są mistrzowie toastów,
których się specjalnie zaprasza, bo pięknie improwizują.
Toast musi być poetycki, bo życiu trzeba dodawać piękna. Dobrze jest
powiedzieć o błękicie nieba, o zapachu róż, o srebrnych wodach strumienia.
Dobrze jest przyrównać wielkość człowieka do wielkości góry Kaz-bek, a jego
wolę i upór do jodły wczepionej korzeniami w szczeliny skalne. Dobrze jest wyrazić nadzieję, że jutro będzie słonecznie i że plan wykonany z nadwyżką.
Najważniejsze jednak, żeby toast był afirmujący, maksymalnie pozytywny. W tym
jest zawarty cały sens o-byczaju. Kto dostaje głos, wygłasza toast na cześć
kogoś z obecnych. Nieważne, kim jest ten uczczony, jaka jest jego profesja,
jakie jego talenty. Wystarczy, że siedzi przy stole, to znaczy, że został
dopuszczony, a skoro tak, jest wspaniały, jest wielki, musi być wielki! I oto
mając za swojego sąsiada przy stole cichego urzędnika poczty w Zugdidi,
dowiaduję się nagle z toastu, że to człowiek niezwykły, tytan pracy, dobry
anioł, który roznosi po domach radość, dusza miasteczka, druh niezastąpiony i
najlepszy, autor jakiegoś pomysłu, który zmienił pocztowe oblicze świata,
przykładna głowa rodziny, wielbiony przez dzieci papa itd., itd.
Tak toczą się toasty, nastrój staje się wspaniały, bo każdemu dobrze, każdy
po głowie pogłaskany. Jeden drugiemu może patrzeć w oczy. Jeden drugiego może
mieć za brata. Ale te peany tylko dla niewprawnego u-cha brzmią identycznie
wysoko i pochwalnie. Kto ma rutynę, wie, że jest inaczej. W tych pochwałach
jest gradacja, są setki niuansów, tysiące odcieni. Jednych chwalą bardzo, ale
innych jeszcze bardziej! Ktoś dostanie pochlebstwo zwyczajne, a ktoś drugi
pochlebstwo wspaniałe! A czas też się liczy. O jednym będą mówić pięć minut,
a drugiemu dadzą dziesięć.
Dadzą cały kwadrans!
W takiej atmosferze samo jedzenie i picie spada do roli drugorzędnej, schodzi
na margines. To wszystko jest wyparte przez toast. Wszystko pochłania toast.
Biesiadnicy zajęci są toastem, sensem jego sformułowań, temperaturą
wygłaszanych słów. W tych warunkach toast, choć zawsze pochwalny, ale jednak
różnicowany, jednak stopniowany, staje się formą opinii publicznej,
wyrazem poglądów otoczenia, rodzajem prywatnego Gallupa. Toastem dwuznacznym
można z kogoś po-kpić, toast zbyt letni jest rozumiany jako krytyka. W tym
obrzędzie toastów wyraża się kultura Gruzji. Gruzin nie będzie robił drak pod
sufit, awantur i pyskówek. Jeżeli chce powiedzieć, co o tobie myśli, da ci
toast. Zawsze przyjazny toast. Tyle że lepszy albo gorszy. I to powinno
wystarczyć.
Toasty są męską sprawą stół nie jest dla kobiet. W Gruzji istnieje kult
kobiet, ale wyrażany w inny, nie biesiadny sposób. Istniał tu piękny zwyczaj
w latach wojen bratobójczych: kiedy na pole walki wkraczała kobieta, Gruzini
przerywali bitwę.
Wanik, czyli druga Armenia
1
Mam pięć dni na Armenię, bo to mała republika. Zobaczę Erewan, zobaczę
jezioro Sewan. Może jeszcze coś z fabryk albo jakiś zabytek. Zaraz się
okazuje, że to prawie nic.
Od razu na wstępie Wanik Santrian odkrywa mi Armenię szeroką jak horyzont
świata. Pada jego pytanie: czy wiem, kto śpiewa w operze Covent Garden? Nie
wiem, nie znam ani jednego nazwiska. Więc w Covent Garden śpiewa Ormianka,
Arda Mardykian, wielka solistka. Czy lubię sławnego pieśniarza Francji?
Przybrane nazwisko Aznavour, faktycznie - Aznawurian. Ormianin. Weźmy
Williama Saroyana. Filar literatury amerykańskiej. Znowu Ormianin. Przenieśmy
się w głąb historii Bizancjum. Najwięksi cesarze - Ormianie. Każdy wie, że
kapitalizm urodził się w bankach Florencji. Skąd się wzięły te banki? Z
ormiańskiej głowy. Proszę podać nazwisko największego malarza-marynisty.
Podam Ajwazowski, a powinienem podać Ajwazjan, bo to był Ormianin. A polska
dyplomacja średniowieczna? Bardzo dużo Ormian. Bitwa pod Grunwaldem: dwa
pułki ormiańskie, jeśli nie cała chorągiew. Ale trzymajmy się dnia
dzisiejszego. Na przykład nowoczesne lotnictwo, migi, konstruktor: Mikojan.
Sława światowej astronomii: profesor Ambarcumian, mieszka w Erewanie. A-ram
Chaczaturian albo Louis Posabalian. Dodajmy plejadę poetów, z których Egisze
Czarenc był największy, wymieńmy ormiańską szkołę matematyczną która poza polską rUe ma sobie równych. Z innych dziedzin: Arno BabadMnian i Enrico
Macias, gwiazda Europy. Właściwie, jak sk pojawia jakaś wielkość, trzeba
przepatrzeć drzewo genealogiczne. Można znaleźć ormiańską gałąź.
Oto pierwsza różnica: Gruzin zamyka się w granicach Gruzji, Ormianin obiega
myślą cały świat. - Jak towarzysz będzie w Paryżu - mówi mi kelner
restauracji „Armenia" w Erewanie - radzę zajrzeć do mojego brata na ?? jakąś
tam. Ósma dzielnica. Prowadzi kafejkę. - A przy okazji - prosi zegarmistrz z
ulicy Lenina - proszę pozdrowić mojego brata w Bejrucie. Hotel „Metropol",
bulwar el-Hamid. - Paryż, Bejrut, wujek w Atenach. Na tym świat się nie
kończy. W San Francisco jest bardzo wpływowa kolonia ormiańska. Zabytki
ormiańskie w Wenecji są perłą tego miasta. Pierwsza gazeta ormiańska
wychodziła w Madrasie, Indie. Patriarcha Kościoła ormiańskiego Ameryki
Południowej (z siedzibą w Rio de Janeiro) złożył niedawno wizytę patriarsze
Kościoła ormiańskiego w Egipcie, Etiopii i Sudanie (z siedzibą w Kairze).
W Erewanie świat mi się nagle skurczył, zmalał, poczułem się jak na wielkim
lotnisku Orły, gdzie w ciągu godziny spikerka wymienia wszystkie ważniejsze
miasta naszego globu. Ci Ormianie, pomyślałem, oni się wszyscy znają. Oni się
wszyscy policzyli. Wiedzą, kto jest w Londynie. Kto jest w Madrycie. Że są
Ormianie w Kanadzie. Są nawet chińscy Ormianie. Zdanie ze starej „Geografii"
Guntenberga („rzeki Armenii biegną we wszystkich kierunkach") można przenieść
na historię Ormian.
Na świecie jest około pięciu milionów Ormian. Z tego w radzieckiej Armenii
mieszka 35 procent. Milion Ormian mieszka w Gruzji i w Azerbejdżanie. Pół miliona w Stanach Zjednoczonych i w Syrii. Dalsze pół miliona we Francji, w Turcji i w Iranie. Dużo Ormian mieszka w Urugwaju i na Filipinach. Ale na dobrą sprawę można powiedzieć, że Ormianie żyją w każdym mieście zaznaczonym na szkolnym globusie.
Wszędzie są ich piękne, posępne cmentarze. Ich rzeźbione w natchnieniu
bazyliki. Ich egzotycznie zagracone sklepy.
2
Dobry Ormianin może mieszkać w Caracas, w Amsterdamie, ale raz w życiu
przyjedzie do Erewanu.
Przyjedzie, popatrzy.
Tysiąc Ormian odwiedza co roku Armenię. Po wojnie z całego świata
przesiedliło się ich tu sto tysięcy. W Erewanie słyszy się różne języki.
Mówiłem tu po angielsku, po rosyjsku i po francusku, a gdybym wiedział jak,
mógłbym mówić po arabsku i po włosku. Kawiarnie są zawsze pełne, na ulicach
do północy panuje ruch. W dzień jest gorąco, ale wieczorem chłodniej,
wieczory są wspaniałe. Erewan może się podobać. Ulice, domy, cała stolica
Armenii jest w różowym kolorze. Różowe miasto! Z tego powodu, w słońcu,
Erewan świeci, płonie jak ognisko, a w dzień pochmurny robi się ciężki,
brunatny, jakby pomalowany ochrą. Pogoda zmienia go zupełnie.
Erewan jest budowany z kamienia zwanego tufem. Jest to skamieniały popiół
wulkanów, twarda, porowata materia, która przypomina używany u nas pumeks.
Armenia ma niewyczerpanie pokłady tufu. Całe góry. Z tych gór budują tutaj
miasta. Tuf kroją na plastry, na bloki, na cegłę, z tufu można zrobić
dachówkę, można z niego wyciąć kolumnę, bo to jest kamień uległy, który piła bierze miękko,
jak drzewo. Ściana z tufu jest lepsza niż z cegły.
Taka ściana dobrze oddycha.
Tuf może być szary, niebieski, brązowy, nawet zielony. Można układać rufowe
mozaiki albo robić wielobarwne domy. Na budowę Erewanu wybrano tuf różowy,
który nadał kolor całemu miastu.
Formalnie biorąc, Erewan liczy 2750 lat, w rzeczywistości jest to młode,
świeże miasto. Z przeszłości nie zachowało się właściwie nic. Dopiero
niedawno odkopano fragment starożytnego Erewanu, zakonserwowany w
piaszczystym wzgórzu. Ale między tym VIII wiekiem sprzed naszej ery a naszym
wiekiem XX nie ma nic zupełnie. Ta luka, ta pustka totalna jest świadectwem
zniszczeń, jakie dotykały miasto. W swojej historii ulegało ono zagładzie
niezliczoną ilość razy. Jego przeszłość jest tragicznym rejestrem pożarów,
rzezi, e-pidemii i głodu. Erewan miał w średniowieczu również okresy
świetności, ale świadectwa tego zachowały się w kronikach, a nie w
architekturze. Stąd stolica Armenii nie ma patyny, którą powleczone jest
Tbilisi. Raczej pachnie wapnem i cementem, jest ciągle miastem w budowie.
Jest nowa jak Warszawa.
W 1920 roku, kiedy w Armenii zwyciężyła rewolucja, Erewan był małą brudną
mieściną i miał mniej niż 30 tysięcy mieszkańców. Jedyną atrakcją stołeczną
był konny tramwaj kursujący wzdłuż centralnej ulicy Asta-fiewa. W tę i z
powrotem. Dzisiaj Erewan liczy 700 tysięcy mieszkańców, co stanowi 30 procent
ludności całej Republiki. Gdyby przyjąć tę proporcję, w Warszawie powinno
mieszkać 10 milionów ludzi. To daje pojęcie o miejscu, jakie zajmuje Erewan w
życiu Armenii. Następne co do wielkości miasto Republiki (Leni-nakan) jest 5
razy mniejsze od stolicy.
Erewan jest w Związku Radzieckim, obok Leningradu i Nowosybirska, ośrodkiem
najbardziej nowoczesnych przemysłów. Tu buduje się maszyny matematyczne,
skomplikowaną elektronikę, urządzenia do sterowań automatycznych. Tu jest
centrum radzieckiej cybernetyki. W tych wszystkich dziedzinach Ormianie
znajdują się w światowej czołówce, co jest zgodne z ich narodową tradycją
ponieważ zawsze mieli oni talent cyfry, reguły i rachunku. Armenia ma
(proporcjonalnie) najwyższy na świecie odsetek ludzi z wykształceniem
politechnicznym.
3
Wanik prowadza mnie po różnych zaułkach, bo o to go właśnie proszę: żebyśmy
zeszli z utartego szlaku. Tak trafiamy na podwórko Benika Petrusjana.
Podwórze to, zamknięte z czterech stron murami kamienic, jest miejscem stałej
wystawy prac Benika. Benik ma 28 lat, skończył Akademię w Erewanie i jest
rzeźbiarzem. Drobny, nieśmiały, mieszka w swojej ciasnej pracowni, której
drzwi wychodzą na to właśnie podwórko-wy-stawę. W tej pracowni wiszą
wspaniałe ormiańskie krzyże kamienne, tzw. haczkary, które Ormianie rzeźbili
dawniej na skałach. W całej Armenii napotyka się te haczkary, bo były one
symbolem ormiańskiej egzystencji lub znakiem granicznym, a także - czasem -
drogowskazem. Stare haczkary można znaleźć w miejscach najbardziej
niedostępnych, gdzieś na szczytach urwistych skał, i dziś już nie można
dociec, w jaki sposób rzeźbiarze haczkar, najczęściej mnisi, mogli się tam
wdrapać.
Benik gościł nas winem. Siedzieliśmy na pryczy, wśród kamieni, które od kilku
lat obrabia. Nastawił nam magnetofon, żebyśmy mogli posłuchać pataraków. Pataraki to rodzaj starych psalmów ormiańskich, przejmujących, pięknych. Benik miał nowe, francuskie nagranie tych pataraków śpiewanych w Paryżu przez chór ormiański. Prawdziwych pataraków można również posłuchać w Armenii, kiedy pojedzie się pod Erewan, do Eczmiadzinu, który jest Watykanem Kościoła Ormian.
Benik rzeźbi w kamieniu, a także uprawia czekankę, rodzaj płaskorzeźby
metaloplastycznej. Ma wybitny talent. Jego rzeźba i ta czekanka krążą ciągle
wokół tematu miłości, ściślej - miłosnego uścisku. Ale w tych gestach jest
mało radości: tak obejmuje się dwoje, którzy za chwilę muszą rozstać się na
zawsze. Jeden z cyklów Benika to rozstania Adama z Ewą.
Jego rzeźby rzadko trafiają na wystawę. Najczęściej stoją, ot, tak jak teraz,
na podwórzu pod drzewami czy oparte o ścianę lub położone wprost na chodniku.
Benik rzeźbi dla mieszkańców tych czterech kamienic, które otaczają jego
podwórze. Rzeźbi dla dozorcy i dla listonosza. Dla śmieciarzy, którzy
przyjeżdżają czyścić zsypy. Dla dzieci, które te rzeźby myją dla zabawy czy w
nadziei, że dostaną cukierka. Dla inkasenta z elektrowni. A także dla
milicjanta, jeśli tu zajrzy z jakimś interesem.
W tej samej dzielnicy, w której mieszka Benik, ma swoją pracownię Amajak
Bdejan. Bdejan robi ogromne amfory, wazy i konwie, które wystawia na skwerach
Erewanu. Jest to monumentalna ceramika, właśnie doskonała do ekspozycji na
miejskich placach, na trawnikach szerokich alei Erewanu. Bdejan lubi jasne,
pogodne kolory, ale faktura jego form plastycznych jest chropowata, brylasta.
Wierzchołki tych gruzłowatych wypukłości Bdejan pokrywa lekką, świetlistą
emalią, tak że te wazy i konwie z daleka już połyskują. Amfory Bdejana można
spotkać w wielu punktach miasta. Właśnie Bdejan, profesor Instytutu Sztuki
Armenii, zapoczątkował ruch, który ma uczynić z Erewanu nie tylko dzieło architektoniczne,
ale również twór plastyczny. Władze miejskie użyczają tym ambicjom pełnego
poparcia. Bdejan zrobił więc wnętrze Teatru Dramatycznego w Erewanie —jedno z
najciekawszych osiągnięć w dziedzinie współczesnej plastyki wnętrz. Jego
dziełem jest również wnętrze kawiarni „Araks", a także znakomite wnętrze
restauracji „Ararat". „Ararat" mieści się w podziemiach i jest przykładem
nowoczesności zrobionej ze smakiem i umiarem. Takich miejsc jest w E-rewanie
już dużo. Stolica Armenii staje się fragmentami muzeum sztuki najnowszej.
Kiedy przyszliśmy do Bdejana, lał potężny deszcz i jego pracownia, położona
niżej poziomu ulicy, podcie-kała wodą. Bdejan, jak antyczny garncarz, lepił z
gliny wysmukłą stągiew. Pokazał nam zdjęcia swoich wystaw - z Kanady,
Szwajcarii, Włoch, Syrii. Ma 42 lata, jest masywnym mężczyzną, milczącym,
zapracowanym. Niestety, najciekawsze z dzieł Bdejana można zobaczyć tylko w
Erewanie. Ponieważ Bdejan tworzy przede wszystkim - miasto.
Jeszcze byliśmy u młodego kompozytora - Emina Aristakesjana. Wanik wziął mnie
tam, żebym posłuchał śpiewu wielkiego Komitasa. Komitas jest tym dla Ormian,
czym Szopen dla Polaków: ich geniuszem muzycznym. Nazywał się Soomo
Soomonjan, ale jako mnich przybrał imię zakonne Komitas i tak go tu nazywają.
Urodził się w 1869 roku w Turcji. W Turcji mieszkała wtedy większość Ormian,
różnie podają: 2 albo 3 miliony. Studiował kompozycję w Berlinie. Całe życie
oddał muzyce ormiańskiej. Wędrował po wsiach, zbiera-jąc pieśni. Stworzył
dziesiątki, inni mówią, że setki chórów ormiańskich. Był wędrownym gusanem,
improwizował eposy, śpiewał. Skomponował setki utworów, wspaniałych,
wielkich, znanych wszystkim filharmoniom świata. Napisał msze, do dziś śpiewane w kościołach ormiańskich.
W 1915 roku zaczęła się w Turcji rzeź Ormian. Do czasów Hitlera była to
największa rzeź w dziejach świata, zginęło w niej półtora miliona Ormian.
Żołnierze tureccy wciągnęli Komitasa na skałę, z której mieli go strącić. W
ostatniej chwili uratowała go córka sułtana Istanbulu, jego uczennica. Ale
już widział przepaść i to pomieszało mu zmysły.
Miał wtedy 45 lat. Ktoś go zawiózł do Paryża. Nie wiedział, że jest w Paryżu.
Żył jeszcze 20 lat. Nie wydał żadnego głosu. 20 lat w zakładzie dla umysłowo
chorych. Mało chodził, milczał, ale patrzył. Można sądzić, że widział, ci,
którzy go odwiedzali, mówią, że przyglądał się twarzom.
Zapytany, nie odpowiadał.
Próbowali różnych rzeczy. Posadzili go przy organach. Wstał i odszedł. Grali
mu płyty. Sprawiał wrażenie, że nie słyszy. Ktoś położył mu na kolanach
instrument ludowy, tar. Ostrożnie odłożył. Nikt nie wie na pewno, czy był
chory. Bo jeśli wybrał milczenie?
Może to była jego wolność.
Nie zginął, ale już nie żył.
Istniał-nie-istniał w tym zawieszeniu między życiem a śmiercią, w czyśćcu
obłąkanych. Ci, którzy go odwiedzali, mówią, że był coraz bardziej zmęczony.
Pochylił się, wychudł, sczerniał. Czasem przebierał palcami po stole, w
ciszy, bo stół nie wydawał odgłosu. Był spokojny, zawsze poważny.
Umarł w 1935 roku: a więc dopiero po dwudziestu latach upadł w przepaść,
przed którą uratowała go kiedyś córka sułtana Istanbulu, jego uczennica.
4
W Matenadaranie ogląda się stare księgi Ormian. Są dla mnie podwójnie
niedostępne: leżą w gablotach za szkłem i nie potrafię ich czytać. Pytam
Wanika, czyje rozumie. I tak, i nie, bo może czytać litery, ale nie chwyta
sensu. Alfabet jest ten sam od piętnastu wieków, natomiast język się zmienił.
Ormianin wchodzi do Mate-nadaranu jak muzułmanin do Mekki. To kres jego
pielgrzymki, jest wzruszony, przejęty. W dziejach Ormian książka była ich
narodową relikwią. Towarzyszka przewodniczka (jakaż piękna!) mówi ściszonym
głosem, że wiele tych manuskryptów, które widzimy, uratowano za cenę
ludzkiego życia. Są tu stronice zaplamione krwią. Są księgi ukrywane latami w
ziemi, w szczelinach skał. Ormianie zakopywali je, tak jak rozbite armie
zakopują swoje sztandary. Zostały znalezione bez trudu: wiadomość o miejscu
ich ukrycia była przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Naród, który nie ma państwa, szuka ocalenia w symbolach. Ochrona symbolu jest
dla niego tak ważna jak obrona granic. Kult symbolu staje się formą kultu
ojczyzny. Jest aktem patriotyzmu. Nie żeby Ormianie nigdy nie mieli państwa.
Mieli, ale zostało zniszczone jeszcze w starożytności. Potem odradza się w IX
wieku i po 160 latach ginie - w swoim dawnym kształcie -już na zawsze. Nie
chodzi tylko o państwo. Co najmniej przez 2 tysiące lat groziła Ormianom
totalna zagłada. Groziła im jeszcze w naszym wieku, jeszcze do roku 1920.
Dzieje Ormian mierzy się tysiącami lat. Jesteśmy w tej części świata, którą
przywykło się nazywać kolebką ludzkości. Poruszamy się wśród najstarszych
śladów istnienia człowieka. W dolinie Razdanu, koło Erewanu, odkopano
narzędzia kamienne sprzed pół miliona lat. Pierwsza wzmianka o Armenii ma 4 tysiące lat, ale już wtedy, jak głosi
kamienny napis, na terenie Armenii było „60 cesarstw" i „setki miast".
Armenia jest więc rówieśniczką najstarszych cywilizacji świata. Babilonia i
Asyria sąjej sąsiadami. Biblijne rzeki Tygrys i Eufrat biorą początek w jej
granicach.
Ormianie mają inną niż my miarę czasu. Swój pierwszy rozbiór przeżyli 2500
lat temu. Ich Odrodzenie przypada na IV wiek naszej ery. Chrześcijaństwo
przyjęli siedem wieków wcześniej niż my. Dziesięć wieków przed nami zaczęli
pisać we własnym języku. Ale Armenia dzieliła typowy dla tego obszaru świata
dramat starożytnego Egiptu, Sumerów i Bizancjum -jego istotą był brak
ciągłości historycznej, to nagłe pojawienie się pustych rozdziałów w
podręczniku dziejów własnego państwa.
Wspaniały wzlot, a potem przygnębiający upadek.
Stopniowo narody żyjące w owej kolebce ludzkości, stworzywszy wielkie,
monumentalne cywilizacje, jakby wyczerpane nadludzkim wysiłkiem, a może wręcz
przytłoczone ogromem stworzonego dzieła i już niezdolne rozwijać go dalej,
oddawały prowadzenie młodszym, rozpieranym energią i rwącym się do życia
ludom. Na scenę wejdzie Europa, a potem - Ameryka.
Źródłem wszystkich nieszczęść Armenii było jej fatalne położenie
geopolityczne. Trzeba spojrzeć na mapę, ale spojrzeć nie od nas, ze środka
Europy, ale z zupełnie innego miejsca, z południa Azji, tak jak patrzyli na
Armenię ci, którzy przesądzali ojej losie. Historycznie biorąc, Armenia
zajmowała obszar Wyżyny Armeńskiej, trochę mniejszy od powierzchni Polski
(ok. 300 tys. km2). Jest to kraj zdecydowanie górzysty, którego średnia
wysokość jest tylko trochę niższa od szczytu Giewontu - 1700 m. Okresami (a
były to stulecia) Armenia sięgała dalej, była państwem trzech mórz - Śródziemnego, Czarnego i Kaspijskiego. Ale pozostańmy tylko w granicach Wyżyny.
Do tego obszaru odwołuje się historyczna pamięć Ormianina. Po wieku XI
Ormianom nie udało się nigdy odbudować Armenii w tych granicach. Radziecka
Armenia zajmuje zaledwie 1/10 obszaru tej dawniej, wyżynnej Armenii. Reszta
leży w Iranie i przede wszystkim - w Turcji.
Mapa, oglądana z południa Azji, tłumaczy dramat Ormian. Los nie mógł umieścić
ich ojczyzny w miejscu bardziej nieszczęsnym. Na południu Wyżyny graniczy z
dwoma największymi potęgami minionej epoki - z Iranem i z Turcją. Dodajmy
Kalifat Arabski. I nawet Bizancjum. Cztery kolosy polityczne, ambitne,
szalenie ekspansywne, fanatyczne, żarłoczne. I teraz - co widzi, patrząc na
mapę każdy z władców tych czterech mocarstw? Widzi, że jeśli zajmie Armenię,
to mu się jego imperium zamknie na północy idealnie naturalną granicą. Bo od
północy Wyżyna Armeńska jest wspaniale osłonięta, strzegą jej dwa morza
(Czarne i Kaspijskie) oraz gigantyczna zapora Kaukazu. A północ jest groźna
dla Iranu i Turcji, dla Arabów i Bizancjum. Bo z północy groziło wtedy
nieujarzmione szaleństwo mongolskie.
Toteż Armenia spędza sen z powiek wszystkim paszom i cesarzom. Każdy z nich
chciałby, żeby to jego mocarstwo miało ładnie zaokrągloną granicę. Żeby u
niego, jak u króla Filipa, też słońce nie zachodziło. Żeby się ta rubież nie
rozłaziła po równinach, ale mogła oprzeć o porządną górę, o brzeg morski.
Owocem tych ambicji są stałe inwazje na Armenię, ciągle ją ktoś podbija i
niszczy, ciągle pacyfikuje.
To jest strefa polityki. A jest i sprawa religii. W 301 roku, za panowania
cesarza Ormian Tiridata III Arsza-kuni, Armenia przyjmuje chrześcijaństwo.
Jest pierwszym krajem świata, w którym chrześcijaństwo zdobywa rangę religii państwowej. Konflikt wisi w powietrzu: sąsiedni Iran wyznaje
zoroastryzm, wrogi chrześcijaństwu, a od zachodu nadciągnie niedługo islam,
wrogi i jednym, i drugim. Zaczyna się epoka rozpętanych fanatyzmów, rzezi
religijnych, sekciarstwa, schizm, o-błędu średniowiecza. I Armenia wkracza w
tę epokę.
Ormianie mają swój Kościół, który nazywa się Świętym Apostolskim Kościołem
Ormiańskim. W wielowiekowym sporze między Watykanem i Bizancjum zajmowali oni
pozycję pośrednią, bliższą jednak Watykanowi. Stąd, choć należeli do grupy
Kościołów obrządku greckiego, zaliczani byli w Konstantynopolu do
odłączonych, nawet - do heretyków. „Ich obrządek - opowiada Runciman - w
wielu szczegółach odbiegał od greckiego. Składali chętnie krwawe ofiary ze
zwierząt, rozpoczynali wielki post od Siedemdziesiątnicy, pościli w soboty i
przede wszystkim używali chleba przaśne-go w Eucharystii." Z powodu tego
chleba, przy którym heretycko obstawali, nazywano ich pogardliwie p r z a-
śnikami.
Głową Kościoła Ormian jest Katolikos, rezydujący zawsze w Eczmiadzinie koło
Erewanu. Wśród Katoli-kosów było kilku wybitnych poetów, filozofów, muzyków i
gramatyków. Kiedy państwo ormiańskie nie istniało - co w czasach feudalnych i
nowszych było niemal stanem permanentnym - właśnie Katolikosi reprezentowali
sprawę Ormian na arenie międzynarodowej. Spełniali więc funkcję nieoficjalnej
głowy nieistniejącego państwa. Czerpali stąd dodatkowy prestiż. Również
obecnie, w radzieckiej Armenii, osoba Katolikosa otaczana jest szacunkiem.
Należy to do tradycji. Jest to jeden z najbogatszych dziś Kościołów w obozie
socjalistycznym, ponieważ szkatułę Eczmiadzinu zaopatrują Ormianie z całego
świata. A łożą suto i w dewizach.
Tytuł obecnego Katolikosa brzmi:
Najwyższy Patriarcha Wazgen I,
Sto trzydziesty Katolikos Wszechormian
Świętego Eczmiadzinu.
Rok 396 jest dla Ormian datą historyczną.
Pewien mnich, nazwiskiem Mesrop Masztoc, tworzy ormiański alfabet. Życie
Masztoca nosi piętno anonimowej egzystencji klasztornej. Cały ukryty jest w
swoim dziele. Ormianie mówią o nim zawsze „genialny Masztoc". Za ten alfabet
Kościół ogłosił Masztoca świętym, co w tym wypadku można traktować jako
rodzaj Nagrody Państwowej. Jest zdumiewające, że wymysł mało wówczas znanego
mnicha mógł się tak natychmiast i powszechnie przyjąć. A jednak to fakt! Już
wówczas musiała istnieć wśród Ormian silna potrzeba identyfikacji i
wyodrębnienia. Byli samotną, chrześcijańską wyspą w morzu obcych, azjatyckich
żywiołów. Góry nie umiały ich ocalić: mniej więcej w okresie ogłoszenia
alfabetu Masztoca Armenia traci niepodległość.
Odtąd obce armie - perskie, mongolskie, arabskie, tureckie - będą hulać po
tym kraju jak złe wiatry. Przekleństwo uczepi się tej ziemi. Co zostanie
zbudowane, ulegnie zburzeniu. Rzeki będą spływać krwią. Kroniki są pełne
posępnych obrazów. „Wyschły armeńskie róże i fiołki - rozpacza ormiański
historyk średniowieczny, Leo - Armenia stała się ojczyzną bólu. Ormianin
wygnaniec albo tuła się na obczyźnie, albo błądzi, zgłodniały, po zasłanej
trupami ziemi ojczystej."
Pobita na polu oręża, Armenia szuka ocalenia w scriptoriach. Jest odwrót, ale
w tym cofnięciu jest godność i wola istnienia. Czym jest scriptorium? Może to
być cela, czasem izba w lepiance, nawet - pieczara skalna. W takim
scriptorium jest pulpit, a za pulpitem stoi kopista i pisze. Świadomości
ormiańskiej towarzyszyło zawsze poczucie zagłady. I związana z tym żarliwa
potrzeba ratunku. Potrzeba ocalenia swojego świata.
Skoro nie można go uratować mieczem, niech zachowa się jego pamięć. Okręt
utonie, ale niechże pozostanie dziennik kapitana.
Tak powstaje to unikalne w kulturze światowej zjawisko: ormiańska książka.
Mając swój alfabet, Ormianie zaraz biorą się do pisania książek. Sam Masztoc
daje przykład. Ledwo objawił alfabet, a już go zastajemy przy tłumaczeniu
Biblii. Towarzyszy mu druga wielkość kultury ormiańskiej, Katolikos Saak
Partef, i cała plejada zwerbowanych po diecezjach tłumaczy. Masztoc daje
początek wielkiemu ruchowi średniowiecznych kopistów, który rozwinie się
wśród Ormian do nieznanych nigdzie indziej rozmiarów.
Już w VI wieku przetłumaczyli na ormiański całego Arystotelesa. Do X wieku
przetłumaczyli większość filozofów greckich i rzymskich, setki tytułów
literatury antycznej. Ormianie mają otwartą, chłonną umysłowość. Tłumaczyli
wszystko, co było pod ręką. Przypominają mi w tym Japończyków, którzy
tłumaczą hurtem, co popadnie. Wiele dzieł starożytnej literatury ocalało dla
kultury światowej tylko dzięki temu, że zachowały się one w ormiańskich
przekładach. Kopiści rzucali się na każdą nowość i od razu brali ją na
pulpit. Kiedy Arabowie podbili Armenię, przetłumaczyli całych Arabów. Kiedy
najechali na Armenię Persowie, przetłumaczyli Persów! Byli w sporach z
Bizancjum, ale co się tam ukazało na rynku, też brali i tłumaczyli.
Zaczynają powstawać całe biblioteki. Musiały to być zbiory ogromne: w 1170
roku Seldżucy niszczą w Su-niku bibliotekę składającą się z 10 tysięcy tomów.
Są to wszystko ormiańskie manuskrypty. Do dziś zachowało się 25 tysięcy
ormiańskich manuskryptów. Z tego ponad 10 tysięcy znajduje się w Erewanie, w
Matena-daranie. Kto chciałby obejrzeć resztę, musiałby odbyć podróż dookoła
świata. Największe zbiory to Biblioteka Świętego Jakuba w Jerozolimie, Biblioteka Świętego Łazarza w Wenecji i
Biblioteka Kongregacji Meki-tarian w Wiedniu. Piękne zbiory ma Paryż i Los
Angeles. Polska też miała kiedyś wspaniały zbiór we Lwowie, gdzie zresztą
była duża drukarnia ormiańska.
Najpierw pisali na skórach, potem już na papierze. Zrobili taką książkę,
która waży 32 kilo. Poszło na nią 700 cielaków. Ale mają i drobiazg,
książeczki małe jak chrabąszcz. Kto umiał czytać i pisać, kopiował, ale byli
zawodowi kopiści, którym całe życie zeszło za pulpitem. Owanes Mankaszarenc
przepisał w XV wieku 132 księgi. „Przez 72 lata-notuje jego uczeń,
Zachariasz-zimą i latem, dniem i nocą, Owanes kopiował księgi. Kiedy dożył
późnego wieku, jego wzrok przygasł, a ręka trzęsła się i pisanie sprawiało mu
wielkie cierpienia. I umarł on w Panu, mając 86 lat, a teraz ja, Zachariasz,
uczeń Owanesa, dopisuję jego niedokończony manuskrypt." Byli to tytani
mrówczej pracy, męczennicy swojej pasji. Inny kopista opisuje, jak głodując,
kupował za ostatni grosz łuczywo, żeby oświetlać przepisywane stronice. Wiele
z tych ksiąg jest arcydziełem sztuki poligraficznej. Złote armie ormiańskich
literek pełzają przez setki stronic. Kopiści byli jednocześnie wybitnymi
malarzami. W książce ormiańskiej sztuka miniatury osiąga światowe wyżyny.
Zwłaszcza nazwiska dwóch miniaturzystów - Torosa Roślina i Sarkisa Pi-caka -
błyszczą nieśmiertelnym blaskiem. Miniatury, którymi Roślin ozdabiał
manuskrypty w XIII wieku, zachowały całą intensywność barwy i jarzą się do
dziś na stronicach ksiąg Matenadaranu.
Losy tych ksiąg to historia Ormian. Ormianie, prześladowani i niszczeni,
reagowali na swoją sytuację dwojako: część szła w góry, chroniła się w
pieczarach, a część emigrowała w świat, na wszystkie kontynenty. I jedni, i
drudzy brali z sobą ormiańskie księgi. Ponieważ tułacze opuszczali Armenię pieszo, niektóre rękopisy, zbyt ciężkie,
dzielono na pół. Te połówki wędrowały często w różne krańce globu.
Książki te przechowują komuny ormiańskie, jakie w średniowieczu pojawiły się
na całym niemal świecie. Ambicją komun jest również budowanie drukarń, w
których mogłaby powstawać książka pisana alfabetem ormiańskim. Pierwsza taka
drukarnia powstaje w Wenecji w 1512 roku. Potem zaczynają się szybko mnożyć.
Rzym - 1584, Lwów - 1616, Amsterdam - 1660, Paryż - 1663, Londyn - 1736. Na
obczyźnie Ormianie zajmowali się lichwą i handlem. Należeli do bardziej
zamożnych środowisk. Ale część majątku dawali zawsze na podtrzymanie
narodowej kultury, która jest u nich przede wszystkim kulturą książki.
5
Jedziemy do towarzysza Sergieja Agłamazjana, nad jezioro Sewan. Nie jest to
łatwe, bo są kłopoty z samochodem, ściślej: nie ma samochodu. W końcu
znajduje się terenowy gazik, ale ledwie żywy, zdezelowany do cna. A nam
trzeba jechać w niebotyczne góry. Szofer mówi, że daleko nie ujedziemy. Pytam
go, czy ma hamulce. Hamulce ma. No to, mówię, jedziemy. W górach nie jest
największym nieszczęściem stać. Najważniejsze, żeby nie sturlać się w
przepaść. Do opieki dali mi chłopaka, który przedstawił się jako
fotoreporter. Ale nie robi zdjęć.
Zaraz za Erewanem droga wchodzi na wysokie góry. Nie idzie jej to łatwo. Te
góry sanie tylko wielkie, ale, co gorsza, mają kruchą, zwietrzałą
powierzchnię. Są to miejscami gigantyczne usypiska rupiecia skalnego,
szczątków lawy, kamienia. Wszędzie tu pełno kamienia. Kamień zalega pola uprawne. Nie sposób go usunąć: jest częścią tej gleby. Dla mieszkańca równiny pola mają tu przedziwny kształt - to elipsy, to koła, to znów ciągną się wąsko i kręto jak koryta rzeczne. Bo tutaj, na tych
wyżynach, kształt i rozmiar pola jest uwarunkowany przez traktor. Traktor
jest słabym alpinistą i na ostry skłon nie wejdzie. Traktor szuka równin,
których tu nie ma. Wobec tego poprzestaje na małym - znajdzie sobie jakąś
kotlinkę albo się prześliźnie między dwoma zboczami. Pole będzie okrągłe lub
wyciągnie się w kiszkę. Można by wziąć więcej ziemi pod uprawę, ale nie ma
maszyn, które by weszły na dużą stromiznę. Takich maszyn nikt na świecie nie
wymyślił.
Jesteśmy wysoko w górach. Armenia to góry i góry. Nasza Blachówka, najwyżej
położona wieś polska, leży na wysokości 1000 m. Otóż 1000 metrów jest uważane
w Armenii za nizinę. 90 procent obszaru Republiki leży powyżej 1000 metrów.
Powyżej 1000 metrów żyje ponad połowa mieszkańców Armenii. A są tu wsie
zawieszone na wysokości 2400 metrów. To prawie nasze Rysy!
Przy każdym podejściu gazik dławi się, wstrząsają nim dreszcze, ale jedzie.
Co parę kilometrów inna pogoda. Raz słońce, za chwilę deszcz. Tu zacisznie, a
dalej dmie wicher. Wpadamy w mgłę, a potem powietrze oczyszcza się, jaśnieje.
Pogoda kapryśna, niestała, nie wiadomo jaka. Teren nie większy niż powiat
podzielony jest na 24 mikroklimaty.
Zawrotna to różnorodność.
Karuzela mikroklimatów, opór stromizny i niedostatek wody sprawiają, że
rolnictwo nie może się tu zdobyć na rozmach. Dwie trzecie obszarów rolnych
składa się z poletek mających mniej niż 1 hektar, szachownica większa niż w
Polsce, choć cała Armenia jest kołchozowa. Kołchoz na wielkich, płaskich
równinach ma swój sens oczywisty. W miejsce manufaktur drobnej gospodarki powstaje nowoczesny kombinat rolny. Duża przestrzeń uprawna ułatwia mechanizację, zwiększa szansę podnoszenia produkcji. Ale co zrobić, jeśli klimat i teren są takie jak w Armenii?
Droga pozwijana w niezliczone serpentyny. Odległość mierzy się tu dwiema
wielkościami. W linii prostej może być z miasta do miasta sto kilometrów, a
jeśli jechać drogą, będzie trzysta albo więcej. Jedzie się, jedzie, jedzie, a
to ciągle ta sama góra.
Jezioro Sewan, które widziane w słońcu jest cudem świata, zobaczyłem najpierw
w deszczu i w mgle. W małej restauracyjce zjedliśmy miskę gotowanych
pstrągów. Mięso tej ryby jest różowe i smakowite. Miejsce, w którym
zatrzymaliśmy się, to miasteczko Sewan, budujący się w szybkim tempie ośrodek
przemysłowy. Stąd pojechaliśmy brzegiem jeziora do Wardeniku, gdzie czekał
nas towarzysz Agłamazjan, zresztą również z miską dymiących pstrągów.
Towarzysz Agłamazjan jest dyrektorem budowy kanału Arpa-Sewan. Sławna to
budowa. O kanale dużo się mówi, na kanał czeka cała Armenia. Jesteśmy w Azji,
problemem Azji jest woda. Główny i praktycznie jedyny zbiornik wody w Armenii
to jezioro Sewan. Sewan jest jednym z największych wysokogórskich jezior
świata, leży na wysokości blisko 2000 metrów i ma powierzchnię 14 razy
większą od naszych Śniardw -1416 km2. Do Sewanu wpada sto rzek i strumieni,
ale wypływa tylko jedna rzeka - Razdan. Sewan silnie paruje. Ponad 90 procent
wody otrzymywanej co roku przez jezioro ulega wyparowaniu. Żeby ograniczyć to
parowanie, postanowiono zmniejszyć powierzchnię jeziora. Wodę wypuszczano
korytem Razdanu. Na Raz-danie stanęło sześć elektrowni, wodami Razdanu
nawadniano pola. Sewan zaczął szybko się kurczyć. Coś tu źle obliczono,
jezioru groziło wyschnięcie.
A bez Sewanu Armenia nie może żyć.
Powstał problem, skąd wziąć wodę dla Sewanu. I znaleziono takie wyjście: 48
kilometrów od wschodniego brzegu jeziora płynie rzeka Arpa. Pomyślano, żeby
wodę tej Arpy skierować do Sewanu. Arpę od Sewanu oddziela łańcuch gór
Wardensu, wysokich na 3400 metrów. Więc teraz kopie się pod tymi górami
tunel. Długość tunelu: 48 kilometrów (tunel alpejski ma 22 km). Gigantyczna
inwestycja! Tunelem popłynie rzeka podziemna, armeński Styks. Jezioro
zostanie uratowane i Armenia będzie miała wodę.
Agłamazjan, barczysty, ogorzały mężczyzna, wiezie nas do miejsca, gdzie
zaczyna się tunel. Po drodze opowiada, że pracują na trzy zmiany, bez świąt,
bo ich cisną terminy. Na razie zatrudnia półtora tysiąca robotników, ale
potem zatrudni ich więcej. Nie każdy robotnik tu się nada -jeden szyb kopią
na wysokości 2700 metrów. Tam jest wieczna zima, mówi, śnieg i lód. Kto ma
słabe serce, musi odejść. Naokoło bezludne tereny. Żyją w osadach, które sami
zbudowali.
Pada deszcz, jest zimno, ślizgamy się w glinie. Maszyny zakopane w tej glinie
po osie, martwe, rdzewiejące. W kantorku jednooki Ukrainiec wypisuje szoferom
kontrolki. Stoją pod ścianą milczący, zarośnięci, zapatrzeni w okno. „Na,
mówi jednooki, bieri." Kolejno, pojedynczo wychodzą w deszcz.
Małe wagonetki wiozą nas w głąb tunelu. Woda leje się po ścianach tunelu,
bryzga pod kołami. Jedziemy tak trzy kilometry. Na przodku huk maszyn,
ogłuszający hałas, szczęk kombajnów, świdrów, zderzaków. Ludzie zlani wodą,
po kolana w mazi. Ich ogromne cienie na ścianach. Czy chcę, wrzeszczy
Agłamazjan, czy chcę rozmawiać? Ślizgam się, on się ślizga, wymachujemy
ramionami, zrzucam fotoreporterowi hełm, hełm tonie. Dziwny ten fotoreporter.
Nie robi zdjęć, cały czas milczy. Agłamazjan ciągnie do mnie jakiegoś górnika. „Powiedz, jak ci się żyje" - ryczy do niego. Górnik podnosi krzyk, ale nic nie słyszę, łu-bu-du, runęła
jakaś skała, woda chlusnęła na nas, zacząłem się krztusić, Agłamazjan
potrząsa mną, wpadamy w poślizg, ratuje nas górnik. „Mów!" - krzyczy
Agłamazjan. W tej orgii hałasu pękają bębenki, widzę twarz górnika, spocona,
sympatyczna, usta, które coś mówią, prawie zaczynam chwytać, ale musimy
uskoczyć, bo wali na nas wagonetka, pędzi, uderza w ścianę, nieruchomieje jak
strzała w tarczy. Sekunda jakby ciszy i wreszcie łapię, łapię krzyk górnika,
wiem, rozumiem, słyszę przecież, co mówi, słyszę, że JUŻ MA TELEWIZOR.
Agłamazjan zadowolony, widzę, że zadowolony. „Wystarczy?" - pyta mnie, kiwam
głową, że wystarczy, obejmuję górnika, ściskamy się wszyscy trzej.
Teraz możemy wracać.
Jedziemy tą samą drogą, brzegiem Sewanu, a potem skręcamy na zachód, w
kierunku stolicy. Im bliżej Erewanu, tym więcej wsi. Ogromny postęp ostatnich
lat. Dużo nowych, murowanych domów. Dużo domków w budowie. Wszędzie burzą
stare lepianki. Kobiety z wiadrami wody. Dzieci poważne, wpatrzone w
samochód. Grupa mężczyzn przed wiejską gospodą.
Już wieczór. Jesteśmy zmęczeni. Po drodze mamy trochę emocji: milicjant ściga
na motocyklu ciężarówkę, która pędzi - po tych serpentynach śmierci! - bez
żadnych świateł.
Zjeżdżamy w dół. Pod nami połyskuje elektryczne jezioro.
- To Erewan.
Kraj pogranicza - Azerbejdżan
1
Na Bulwarze Nafciarzy Gulnara Guseinowa leczy ludzi zapachem kwiatów. Kto ma
sklerozę, wącha laurowe liście. Kto ma nadciśnienie - wącha geranie. Na astmę
najlepszy jest rozmaryn. Ludzie przychodzą do Gul-nary z kartką od profesora
Gasanowa. Na kartce profesor przepisuje nazwę kwiatu, a także czas wąchania.
Wącha się na siedząco, najczęściej przez dziesięć minut. Gulnara dogląda,
żeby każdy wąchał to, co należy, żeby, powiedzmy, jakiś sklerotyk nie zabrał
się do wąchania rozmarynu. Kwiaty stoją rzędami w szklanym domku, który
nazywa się gabinetem fitoterapii i przypomina cieplarnię. Gulnara mówi mi,
żebym usiadł i też coś powąchał. Czy czuję zapach? Nie czuję nic. Otóż to -
bo kwiat nie pachnie sam z siebie. Trzeba poruszyć łodygą, wtedy kwiat czuje,
że ktoś się nim zainteresował. I zaczyna wysiewać swój zapach. Kwiaty nie
pachną dla siebie, tylko zawsze dla kogoś. Na każde poruszenie kwiat
zareaguje zapachem -jest naiwny i lekkomyślny, każdemu chce się podobać. -
Towarzysze, poruszajcie kwiatami! - napomina Gulnara siedzących w gabinecie
staruszków, którzy zaczynają trząść gałązkami, jakby otrzepywali je z mrówek.
Pytam Gulnary, która jest studentką medycyny, czy wierzy, że kwiat może
wyleczyć człowieka. Wyleczyć nie psychicznie, bo taka możliwość jest
dowiedziona, ale wyleczyć fizycznie, na przykład nadać sprężystość
wapniejącej komórce. Gulnara uśmiecha się. Mówi tylko, że do niej przyjeżdżają leczyć się ludzie z całego świata. Podkreśla:
nawet z Ameryki. Metoda profesora Gasanowa - to właśnie leczenie zapachem
kwiatów -stała się już głośna.
Myślę, że Gulnarę, podobnie jak mnie, urzeka w tej metodzie jej rys
estetyczny, a także jej pogoda i dobrotliwa mądrość. Bo co ma zrobić profesor
ze starcem, który nosi siedem krzyżyków i zapomina swojej daty urodzenia?
Oczywiście, profesor mógłby go wsadzić do stłoczonej sali szpitalnej, w odór
chloroformu i jodyny. Ale po co? Czy nie jest piękniejszy zmierzch pachnący
kwiatami niż zmierzch, który czuć chloroformem? Więc kiedy do profesora
przychodzi ktoś taki, kto musi zajrzeć w dowód osobisty, żeby podać datę
swojego urodzenia, i narzeka, że mu coś głowę zamula, profesor słucha go
uważnie, a potem pisze mu na kartce: „Rp.: Laurowe liście. Dziesięć minut
dziennie. Przez trzy tygodnie". I patrzcie, mówi Gulnara, tłumy walą do
profesora. Na wizytę czeka się miesiącami.
Siedzimy z Gulnarą na Bulwarze Nafciarzy, nad brzegiem morza. Od tego miejsca
Baku wznosi się łagodnie kamiennymi tarasami. Miasto leży w zatoce, ma
kształt amfiteatru i przez to całe jest widoczne. Gulnara pyta, czy lubię
Baku. Odpowiadam, że tak, że bardzo. Wszystkie style paradują tu obok siebie
w wielkiej rewii mód i epok architektury. Czego tu nie ma! I pseu-dogotyk, i
pseudobarok, i styl postmauretański, i szkoła Corbusiera, i konstruktywizm
lat dwudziestych, i monumenty okresu patetycznego, i ładne, nowoczesne
konstrukcje. Unikalna to ekspozycja. Bo wszystko ma się na miejscu,
wystawione obok siebie, jak w witrynie londyńskiej firmy Mr ???? Kupno -
Sprzedaż Nieruchomości, która może zaoferować każdemu dokładnie to, co chce.
I cała ta wystawa nie razi, tak jak w Desie nie razi, że chiński czajnik leży obok szabli powstańca styczniowego.
Zresztąjest kilka Baku.
Najstarsze Baku jest najmniejsze. Jest nie tylko maleńkie, ale tak ciasno
upchane, tak ściśnięte, tak zagracone, że kiedy tu wchodzę, mimowolnie robię
głęboki wdech, żeby sprawdzić, czy będę miał czym oddychać. Jeżeli stanąć tu
na środku ulicy i rozłożyć ramiona, to można jedną ręką pogłaskać dziecko
śpiące w kołysce w mieszkaniu na lewo, a drugą ręką poczęstować się gruszką
leżącą na stole w mieszkaniu naprzeciwko. Chodzi się tu gęsiego, bo jak idzie
para, to już stwarza tłok. W dodatku ta bakijska Starówka nie ma żadnego
planu, a może ma plan, ale tak surrealistyczny, że go normalna głowa nie
pojmie. Nigdy nie wiadomo, jak stąd wyjść. Byłem tu z Walerym, który urodził
się i wychował w Baku, próbowaliśmy różnych wariantów, i tak, i tak, nic nam
nie wychodziło. Byliśmy u kresu sił, kiedy wyratowały nas dzieciaki.
Jakiś Timur i jego drużyna.
Ta część Baku nazywa się Iczeri-Szereh, to znaczy Miasto Wewnętrzne. Wiele
legend osnuwa tę dzielnicę i opiewają wiele ballad podwórzowych. Dla
mieszkańców dużego Baku Iczeri-Szereh było miejscem na wskroś egzotycznym,
gdzie ludzie mówili swoim językiem i żyli jakby pod wspólnym dachem, bez
tajemnic. Dzisiaj Iczeri-Szereh stopniowo burzą, będzie tu nowa dzielnica.
Wokół Miasta Wewnętrznego rozciąga się Baku właściwe, duże i trochę
snobistyczne. Bo to duże Baku jest miastem zrobionym na zamówienie, dla
prywaciarzy, dla dorobkiewiczów, dla królów bakijskiej nafty. Baku zawsze
robiło karierę na nafcie. Już w X wieku wspominają Baku autorzy arabscy
właśnie jako miejsce, skąd przywozi się naftę. Dziwy opowiadają na ten temat. „Adżaib ad-Dunia", traktat perski z XIII wieku, mówi, że „przez całą noc Baku płonie jak ogień. Na ziemi
stawiają kocioł i gotują w nim wodę". O tym gotowaniu pisze również w 1666
roku turecki podróżnik Ewlija Czelebi: „W Baku są różne miejsca bezpłodne.
Jeśli człowiek albo koń postawi tam nogę i trochę postoi, to jego noga
zacznie się palić. W tych miejscach przewodnicy karawan rozgrzebują ziemię,
wstawiają w nią kociołki i strawa natychmiast się gotuje. Przedziwna jest
mądrość Boga!"
Karawany rozwoziły bakijską naftę po całej Azji. Marco Polo pisze, że było to
przede wszystkim bezcenne lekarstwo na skórne choroby wielbłądów. Tak więc, w
jakimś sensie, transport średniowiecznej Azji zależał od bakijskiej nafty. Z
powodu palącej się ziemi Baku było również mekką hinduskich czcicieli ognia,
którzy ściągali tu z Indii, żeby grzać się w pobliżu swoich płonących bogów.
Zachowała się ich świątynia, Ate-szga, z czterema wygasłymi kominami.
Sto lat temu staje w Baku pierwsza wieża wiertnicza. Zaczyna się zawrotna
kariera miasta. Przyjechał tu jeden Polak - opowiadają mi - człowiek
elegancki, z polotem. Wynajął dorożkę i kazał się wozić. W pewnej chwili
zdjął cylinder i rzucił go na ziemię. Pokazał zdumionemu dorożkarzowi
miejsce, gdzie upadł cylinder. Tu będziemy wiercić, powiada. Bogatym był
później człowiekiem. Ponad dwieście zagranicznych firm eksploatuje naftę
bakijską. „W 1873 roku - pisze Harvey ?'?????? - nastąpił w Baku pierwszy
wytrysk samoczynnego szybu. W następnym dziesięcioleciu Baku u-rosło do
poziomu najbogatszego miasta na świecie, a ormiańscy i tatarscy milionerzy
naftowi zaczęli rywalizować z milionerami z Teksasu. Miasto to stało się
największym ośrodkiem rafineryjnym świata. Rosja zajęła pozycję wielkiego eksportera ropy, który miał na kilka lat usunąć w cień Stany Zjednoczone. Bracia Nobel, którzy zupełnie przypadkowo zjawili się w Baku w 1875 roku, zbudowali tu w rok później swoją pierwszą rafinerię, a w
1878 roku utworzyli spółkę Nobel Brothers Naphtha Company, która w 1883 roku
kontrolowała już 51 procent produkcji ropy. Zbudowali oni pierwszy rurociąg
na polach naftowych w rejonie Baku, sprowadzili wiertaczy z Pensylwanii i
zastosowali zdobycze nauki do organizacji tego chaotycznie rozwijającego się
przemysłu. W ciągu kilku lat bracia Nobel dorobili się floty wielkich
morskich tankowców parowych i mniejszych tankowców rzecznych do przewozu ropy
na Wołdze. Działo się to w czasie, kiedy ciągle jeszcze żaglowce przewoziły
naftę z Ameryki w beczkach i bańkach. Noblowie mieli być wyjątkiem od zasady,
która głosiła, że kto chociaż rok żył wśród magnatów naftowych w Baku, ten
nie mógł się już stać ponownie człowiekiem cywilizowanym. «Czarne Miasto»
Baku stało się jednym z naj szpetniej szych, najruchliwszych i najbardziej
niespokojnych zakątków świata. Tatarzy, Ormianie, Persowie i Żydzi tworzyli
wraz z Rosjanami etniczną mozaikę, która od czasu do czasu wybuchała
gwałtownymi masakrami. Sporo terenów roponośnych darowanych zostało przez
cara różnym dworskim faworytom. Rozpętała się spekulacja, fortuny rosły z
dnia na dzień. Świat nigdy dotąd nie oglądał czegoś podobnego, nawet w
zachodniej Pensylwanii. Ponieważ nie było sposobu ujęcia strumieni
tryskającej ropy, szyby otaczano groblami, tworząc jeziora. Jednakże często
całe rzeki ropy płynęły z szybów wprost do morza." Do Noblów dołączają się
Rotszyldowie: „W 1885 roku przedsiębiorcy kolejowi (którzy zbudowali koleje
na Kaukazie, pozwalające transportować ropę bakijską przez Morze Czarne do
Europy) otrzymali pożyczkę od barona Alfonsa Rotszylda z Paryża, z tym że Rotszyldowie mieli
przejmować całą nadwyżkę eksportową Rosji. Wkrótce już Rotszyldowie mieli
poważne udziały w wydobyciu ropy i jej rafinacji w Baku, ale nie udała im się
próba przejęcia własności braci Nobel. Paryski dom bankowy zajął drugie
miejsce w przemyśle naftowym Baku, a Noblowie utrzymali swoją pierwszą
pozycję: produkowali oni więcej ropy niż Standard Oil Co. w Ameryce, a
dorównywali niemal firmie Rockefellera, jeśli idzie o rafinację i zbyt."
W 1900 roku Baku daje ponad połowę (52 procent) światowej produkcji ropy.
Wszystko wskazuje na to, że Baku było wtedy miastem koszmarnym. „Tak musi
wyglądać piekło" - napisał o Baku Gorki. „Nie chciałbym tu mieszkać za milion
rubli!" - zawołał Czechow. W tym potwornie gorącym mieście wodę rozwozi się w
beczkach lub kupuje się u handlarzy, którzy noszą ją w skórzanych workach.
Zaledwie kilka ulic ma kanalizację. Przez śródmieście przechodzą karawany
wielbłądów, popędzane gwizdem lokomotyw, bo linie kolejowe przecinają
centralne ulice. Nad miastem unosi się wieczny grzyb sadzy i dymu. Wicher
pędzi tumany pyłu, bo nie ma chodników, nie ma drzew, a w Baku przez dziewięć
miesięcy w roku dmie silny wiatr. Miasto otaczają dzielnice rozpaczliwych
slumsów. Dzień roboczy trwa od świtu do nocy, a firmy przyjmują do pracy
chłopców od lat ośmiu. Gromady tych chłopców, całe krucjaty dziecięce,
wędrująprzez pustynie Azji, z Iranu, z Turcji, z Armenii, z Dagestanu,
wędrują do Baku, do pana Nobla. Potem pan Nobel ustanowi za te pieniądze
światową nagrodę.
Obok tych slumsów rosły jednak i dzielnice mieszczańskiego dostatku, bogate
kamienice, gmachy i pałace, budowane w różnych pseudostylach albo w konwencji secesyjnej. Każdy chciał mieć tu dom okazalszy od swego sąsiada, bardziej
ekskluzywny i wystylizowany. Jeszcze dziś chętnie się podziwia tę paradę
kamienicz-ników. Ale teraz Baku jest miastem zieleni, jasnych ulic i
bulwarów, co zresztą bardziej wyeksponowało dawne własności Noblów,
Rotszyldów i Tagijewów. Solidny, właściwie pompatyczny charakter starego
śródmieścia sprawia, że stolica Azerbejdżanu nie jest podobna ani do Tbilisi,
ani do Erewanu, w ogóle do żadnego miasta w tej części świata. W azjatyckim
kontekście Baku jest egzotyczne właśnie przez swoją mieszczańską
europejskość. Przede wszystkim Baku musiało kontrastować z samym
Azerbejdżanem. Azerbejdżan był muzułmański, na wpół koczowniczy, perski czy
turecki, i nagle w takim krajobrazie kawałek jakiegoś Chicago czy Hamburga!
Baku jest przemysłową bazą Azerbejdżanu, typowo kolonialną enklawą, jak
Katanga w Kongu, jak zagłębie Kuwejtu. Poza granicami miasta zaczyna się
świat patriarchalny, od wieków znieruchomiały, pusty, niedostępny. Dużo
zrobiono po rewolucji, żeby tę dysproporcję, ten przepastny kontrast
zniwelować. Powstały nowe miasta, nowe ośrodki przemysłu. Ale Baku jest nadal
kolosem Azerbejdżanu. Miasto daje ponad 80 procent produkcji przemysłowej
całej Republiki. Mieszka w nim 28 procent ludności Azerbejdżanu i ponad
połowa ludności miejskiej kraju. W tej chwili Baku ma tyle ludności co
Warszawa - około 1,2 miliona, ale Azerbejdżan ma siedem razy mniej ludności
niż Polska. I Baku ciągle się rozbudowuje. Powstają nowe, wielkie osiedla,
ludność ze wsi ściąga do stolicy.
Byłem w Baku w rosyj skim teatrze na sztuce „Ty zawsze ze mną"
azerbejdżańskiego dramaturga Iliasa Efen-dijewa. Pracownica zakładu
produkcyjnego kocha się w swoim dyrektorze. Dziewczyna jest młoda, egzaltowana, deklamuje wiersze. Dyrektor przeżywa dramat, ponieważ jest dużo starszy, jest właściwie stary, ma dorosłego syna, bodaj inżyniera. Dyrektor proponuje dziewczynie, że wyda ją za swojego syna, ale ona nie chce, chce za dyrektora. Dialog tych dwojga obraca się ciągle wokół kwestii przeżytków.
Dziewczyna zarzuca mu, że ma przeżytki, bo zwraca uwagę na wiek, dyrektor
broni się, jest zdenerwowany, pali papierosa za papierosem. W drugim akcie
pojawia się zły duch - koleżanka dziewczyny, bikiniara i kosmopolitka.
Koleżanka (zresztą klawa dziewucha!) nosi elastyczne spodnie, tańczy twista i
namawia dziewczynę, żeby chodziła do kawiarni. Dziewczyna słucha tego z
oburzeniem, w końcu zrywa znajomość. Dalej czeka na dyrektora. W trzecim
akcie następuje rozstrzygnięcie. Dyrektor decyduje się wyjechać, obejmuje
nowy zakład. Przedtem jednak wzywa do siebie aktyw robotniczy i prosi
zebranych, żeby przydzielili dziewczynie trudne zadania, które pomogą jej
wszystko zapomnieć.
Po teatrze kolega z Baku zaprosił mnie do restauracji. Stoi ona na brzegu
morza, a ponieważ nie ma ścian i dmie wicher, stwarza to wrażenie, jakby się
było w czasie sztormu na pokładzie okrętu. Kiedy przyszliśmy, było pełno, ale
ludzie są tu gościnni i jak kolega powiedział, że ma Polaka, zaraz znalazło
się miejsce. Siedział z nami jakiś Azerbejdżanin już podpity. - A ty skąd? -
zapytał mnie. - Ja z Polski - powiedziałem. - Z Polski - powtórzył, pokiwał
głową i zamilkł. - A ty? - zwrócił się po chwili do kolegi. - Ja z Baku -
powiedział kolega -ja bakijec. - Na to Azerbejdżanin zagadał coś po
azerbejdżańsku. - Nie znam azerbejdżańskiego - powiedział kolega, który jest
Rosjaninem. Azerbejdżanin zamilkł znowu, próbował trafić widelcem w pomidora,
milczał. - Bakijec - odezwał się w końcu -jaki ty bakijec. - Wstał i
pożeglował między stolikami.
Wracam późno do hotelu. Ogromny tłum zapełnia bulwary. W pogodny wieczór
można tu spotkać połowę Baku. Ludzie lekko ubrani, bo ciepło, spacerują,
zajadają lody. Z jednej strony bulwaru podnosi się ściana świateł - to Baku.
A z drugiej strony jest morze, ciemne, ale teraz, o północy - spokojne.
Jeszcze chodzą trolejbusy. Kelnerzy zamykają ostatnie herbaciarnie.
2
Jakoś tak we czwartek miałem mieć spotkanie z sekretarzem ?? Szichali
Kurbanowem, kiedy w środę po południu spotyka mnie Walery i mówi, że Kurbanow
nagle umarł. Walery jest przejęty tą śmiercią, która, jak mówi, wszystkich
zaskoczyła. Na rano Kurbanow wyznaczył u siebie naradę, ale ponieważ nocą
bolał go ząb, wstąpił po drodze do dentysty. Dentysta zrobił mu zastrzyk ze
streptomycyny. Po kilku sekundach Kurbanow nie żył. Miał 41 lat i był zdolnym
komediopisarzem. Był również docentem filozofii. Okazuje się, że tutaj
większość członków kierownictwa ma tytuły naukowe. Prezydent Azerbejdżanu,
Mamed Iskanderow, jest docentem geologii. I sekretarz ??, Weli Achun-dow,
jest docentem medycyny. Premier, Enwer Alicha-now, jest docentem geologii.
Wicepremier, Askier Oru-dżew, jest docentem nauk rolniczych. Wicepremier, Ta-
ira Tairowa, jest doktorem. Wicepremier, Sulejman We-zirow, jest doktorem.
Wicepremier, Rza Sadychow, jest doktorem. Sekretarz ??, Szichali Kurbanow,
był docentem filozofii, dramaturgiem i poetą. Sekretarz ??, Ali Amirow, jest
doktorem i pisarzem. Sekretarz ??, Gambar Kiazimow, jest doktorem.
Nie chodzi o to, czy wszyscy pracują naukowo. Chodzi o klimat. O powszechny
tutaj pęd do nauki i również powszechny kult uczonego. W Baku, w Erewanie, w Taszkiencie miałem kilka wypadków, że wsiadałem do taksówki, a taksiarz odkładał jakiś podręcznik
wyższej matematyki czy mechaniki ustrojów prętowych, bo w dzień siedzi za
kółkiem, a wieczorem studiuje. Taksiarz na polibudzie! Ale to fakt. Kto może,
uczy się. I rzeczywiście uczą się wszyscy. Toteż ludzi po studiach spotyka
się tu już na najniższych szczeblach organizacyjnych. Stacja kolejowa w Mary,
co jest mniej niż stacja kolejowa w Płońsku, ma już swojego etatowego
lekarza. Byłem na maleńkim lotnisku w Togtogule, gdzie dziennie przylatuje
jeden dwumotorowy ił, gdzie nie ma nawet pasa startowego. Tam też jest
etatowy lekarz dworcowy.
Każdy stara się o tytuł naukowy, bo tutaj tytuł ma wagę. Tu uczony to
specjalna pozycja. Nie tylko na u-czelni, ale w społeczeństwie, w państwie.
Uczony pięknie mieszka, zarabia krocie i jeździ wołgą. Jeśli uczony stanie w
kolejce, a będzie rozpoznany, zaraz ktoś powie:
- Towarzysze, przepuśćcie Iwana Piotrowicza. - A nieświadomym objaśni: - To
uczony. -1 wszyscy, z szacunkiem, ustąpią. Słyszę, jak mówi szofer do
szofera: - A co ty myślisz, że ja cię będę słuchał? Coś ty - uczony?
Uczonych słuchają, ustępują im miejsca.
W tym stosunku do uczonych jest trochę magii. Wierzy się, że uczony wszystko
może. Sprawy nabierają mocy, jeżeli zyskały aprobatę uczonych. Uczeni często
długo medytują, ważą, wtedy czeka się, sprawa wisi. Jeśli rodzi się jakaś
decyzja gospodarcza, a są sprzeczne opinie, wtedy przychodzi kompromisowy
wniosek:
- Wiecie, oddajmy to pod rozwagę uczonym. - Pytam sekretarza powiatu w
Armenii: - A jak będzie z tą waszą drogą? - Nie wiem - mówi - czekamy, co
powiedzą uczeni.
Poszedłem zobaczyć pogrzeb Kurbanowa, pogrzeb człowieka, z którym miałem rozmawiać, a nie będę. Mają tu zwyczaj wożenia trumny na odkrytej ciężarówce. Na platformie wokół trumny siedzi w kucki rodzina. Na budce szoferskiej montują duży portret zmarłego - powiększoną
fotografię, ale widziałem też obraz. Czasem portretu nie montują, tylko ktoś
na ciężarówce trzyma go i pokazuje tym, którzy przechodzą ulicą albo
wyglądają z okien. Znajomi i bliscy przypinają sobie fotografię zmarłego i
tak noszą na piersi. Ponieważ Kurbanow był działaczem wysokiego szczebla, pół
Baku chodziło z jego fotografią w klapie.
Pogrzeb miał wspaniały.
Odsłoniętą trumnę nieśli marynarze Floty Kaspijskiej. Przed nimi - ogromne
wieńce róż. Za trumną szła rodzina zmarłego, cały skład ?? i rząd. A potem
mnóstwo ludzi, chyba kilka tysięcy. Został pochowany w Alei Zasłużonych, a na
drugi dzień miejscowa prasa poświęciła opisowi pogrzebu całe kolumny.
3
- Proszę wybaczyć, ale będę mówiła trochę nacjonalistycznie. - Bardzo zabawna
jest ta czupurna Azer-bejdżanka, która wie, że nacjonalizm jest owocem
zakazanym, ale z drugiej strony nie umie się oprzeć pokusie. Stoimy nad
plastyczną mapą środkowej Azji i Azerbejdżanka chce mi pokazać, jak wielki
był Azerbejdżan (to właśnie uważa za ten trochę-nacjonalizm). Mówię
Azerbejdżance, że jej ambicja przedstawienia mi Wielkiego Wczoraj jest dziś
na świecie postawą u-niwersalną. Gdziekolwiek by pojechać, w każdym kraju
ludzie będą chlubić się tym, gdzie to ich przodkowie kiedyś się zapędzali. Ta
świadomość jest ludziom widocznie potrzebna, może nawet - coraz bardziej potrzebna. Mówię jej, że tu musi działać jakieś prawo rekompensaty. Dawniej
było na świecie luźno i jeśli jakiś naród poczuł nagle, że musi się
poszerzyć, to w tym poszerzaniu mógł zajść całkiem daleko. Weźmy imponujące
poszerzenie Rzymian. Spójrzmy, jak wspaniale poszerzyli się Mongołowie. Jak
poszerzyli się Turcy. Czy można nie podziwiać, jak rozszerzyli się Hiszpanie?
Nawet Wenecja, mała przecież, a jakie sukcesy w poszerzaniu.
Dzisiaj poszerzanie jest trudne i ryzykowne, z reguły poszerzanie kończy się
zwężeniem i dlatego narody muszą kompensować instynkt szerokości poczuciem
głębokości, to znaczy sięgać w głąb dziejów, żeby dowodzić swojej siły i
znaczenia. Jest to sytuacja, w jakiej znalazły się wszystkie małe narody,
którym drogi jest pokój. Na szczęście, jeśli spojrzeć na dzieje ludzkości,
okaże się, że każdy naród w tej czy innej epoce miał swój okres rozpierania i
poszerzania, przynajmniej jakieś jedno patriotyczne wyładowanie, co pozwala
dziś na zachowanie pewnej - co prawda względnej - równowagi psychicznej
rodzaju ludzkiego. Albowiem poczucie głębokości pozwala narodom zachować
godność bez uruchamiania instynktu szerokości.
Nawet nie wiem, jak ta Azerbejdżanka ma na imię. Imiona dziewcząt mają tu
zawsze swoje znaczenie, do wyboru imienia rodzice przywiązują wagę. Gulnara
o-znacza kwiat, Nargis - to narcyz, Bahar - to wiosna, Ajdyn - to jasna. Imię
Sewil otrzymuje dziewczyna, w której ktoś się kocha. Po rewolucji, mówi mi
Walery, zaczęto nadawać dziewczynkom imiona sławiące rzeczy nowoczesne, które
docierały na wieś. Są więc dziewczyny o imionach Traktor, Lemoniada, Szofer.
Jakiś ojciec, widocznie licząc na ulgi podatkowe, nadał córce imię Finotdieł,
co jest skrótem od nazwy urzędu finansowego (Finansowyj Otdieł).
Więc z tą bezimienną dla mnie Azerbejdżanka stoję nad mapą Azji i patrzę, jak
wielki był Azerbejdżan. O-tóż sięgał od Kaukazu po Teheran i od Morza
Kaspijskiego do Turcji. Azerbejdżan radziecki stanowi tylko mniejszą część
tamtego Azerbejdżanu. Reszta leży w Iranie. Tam żyje również większość
Azerbejdżan (około 4 milionów), a w Związku Radzieckim około 3,5 miliona.
W przeszłości Azerbejdżan był raczej pojęciem geograficznym i kulturowym niż
prawno-państwowym. W rzeczywistości scentralizowanego państwa Azerbejdżan
nigdy nie było i tym różnią się jego dzieje od historii Gruzji i Armenii.
Różnią się jeszcze w innych punktach. Gruzja i Armenia poprzez Morze Czarne i
Anatolie utrzymywały kontakt z Europą starożytną, a potem z Bizancjum.
Stamtąd przejęły chrześcijaństwo, które na ich terenie oparło się ekspansji
islamu. Oddziaływanie Europy na Azerbejdżan jest już słabe i co najwyżej
wtórne. Między Europą i Azerbejdżanem wznoszą się zapory Kaukazu i Wyżyny
Armeńskiej, natomiast na wschodzie Azerbejdżan przechodzi w niziny, jest
łatwo dostępny, otwarty.
Azerbejdżan to przedpole Azji Centralnej.
Religią panującąjest tu najpierw zoroastryzm, a potem islam, ale kiedy czytam
„Szkice z historii i filozofii Azerbejdżanu" Ośmiu Autorów, zdumiewa mnie,
ilu heretyków, odszczepieńców, bezbożników, sekciarzy, innowierców, mistyków,
jamników, pustelników i ka-cerzy znajdowało tu dla siebie schron i ambonę. Bo
są tutaj matazylici, batynici, izmailici, mazdakowie, manichejczycy, a także
monofizyci, czciciele ognia, bek-taszyci, nugdawidzi, oraz sufici, hurramici,
bracia czyści, a poza tym hurufici, zwani mistykami cyfry, serbe-darzy,
kadiryci i sunnici. W stosunku do centralnych ośrodków Wschodu, teren ten
musiał uchodzić za głęboką prowincję, miejsce azylu i przetrwania, choć nie zawsze było to prawdą: w 1417 roku odzierają tu żywcem ze skóry heretyckiego filozofa Imadeddina
Nasi-mi, a kilka lat przedtem ginie z rąk muzułmańskiej inkwizycji przywódca
hurufitów - Szichabedin Fazlul-lach Naimi Tebrizi Azterabadi al-Hurufi.
Uczniowie tego męczennika, hurufici - mistycy cyfry, kabaliści i wróżbiarze -
wierzyli, że początek świata sprowadza się do cyfr 28 i 32. Przy pomocy tych
cyfr można objaśnić tajemnicę każdej rzeczy. W ich pojęciu Bóg wyrażał się
poprzez piękno. Im bardziej piękne dzieło, tym bardziej przejawia się w nim
Bóg. Było to ich kryterium wartościowania zjawisk.
Szukali Boga w twarzy ludzkiej.
Choć muzułmanie, widzieli Boga w twarzach pięknych kobiet.
Światowej sławy poetą Azerbejdżanu był żyjący w XII wieku Niżami Gjandżawi.
Podobnie jak Kant, Niżami nie opuścił nigdy swojego rodzinnego miasta. Była
nim Gjandża, dzisiejszy Kirowabad. Hegel mówił o poezji Nizamiego, że jest
„miękka i słodka". „Nocami - pisze Niżami - wydobywam świecące perły wierszy,
w stu ogniach spalając swój mózg." Mądrajest jego uwaga, że „przestrzeń słowa
powinna być rozległa". Niżami był epikiem i filozofem, zajmował się logiką i
gramatyką, a nawet kosmogonią.
Przygniatany z jednej strony przez Turcję, z drugiej przez Iran, Azerbejdżan
nie mógł wywalczyć własnej autonomii. Istniało tu co prawda szereg księstw,
ale ich znaczenie było lokalne. Przez wiele wieków Azerbejdżan był prowincją
Iranu. W latach 1502-1736 rządzi Iranem dynastia Safawidów, która jest
właśnie pochodzenia azerbejdżańskiego. Za tej dynastii Iran przeżywa lata
świetności. Język azerbejdżański należy jednak nie do języków irańskich, a
tureckich. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że grupa turecka stanowi najbardziej liczną grupę językową w Związku Radzieckim. Uzbe-cy, Tatarzy, Kazachowie, Azerbejdżanie, Czuwasze,
Turkmeni, Baszkirzy, Kirgizi, Jakuci, Dołganie, Kara-kałpacy, Kumycy,
Haguzowie, Tuwini, Ujgurzy, Kara-czajewcy, Chakasi, Czułymi, Ałtaje,
Bałkarzy, Nogaje, Turcy, Szorci, Karaimowie, krymscy Żydzi i Tofalowie -
mówią językami grupy tureckiej. Uzbek z Tatarem, Kirgiz z Baszkirem itd. mogą
rozmawiać, każdy w swoim języku, dobrze się rozumiejąc.
4
Wieczorem Nik-Nik każe mi włazić wysoko na wieżę.
Z wieży będę widział, jak świecą Naftowe Kamienie, a Nik-Nik powiedział, że
nie mogę wyjechać, dopóki tego nie zobaczę. Wieża stoi na morzu, morze jest
czarne, chociaż nazywa się Kaspijskie, a ja wspinam się do nieba schodami,
które trzeszczą, bo są z desek, cała wieża jest zbita z desek a wysoka do
gwiazd, wiatr nią kołysze jak badylem, ale ona stoi, gniotsa nie łamiotsa, po
tej wieży wspinam się do nieba, które jest tu ciemne, właściwie czarne jak
morze, wchodzimy w smołę, już wolę nie patrzeć, już chciałbym stanąć, ale
słyszę, że Nik-Nik idzie dalej, więc ja też, w mrok, w czeluść, w otchłań.
Wszystko staje się nierealne, bo nic już nie widać, to znaczy widzę tylko
kawałek dechy, nieheblowa-nej, j akby włochatej, kawałek drewna wetknięty w
niebo, w zupełnie przypadkowym miejscu, wystający w ciemności,
nieprawdopodobny, abstrakcyjny.
- Nik-Nik! - wołam.
Bo, rozumiecie, zostałem sam z tą dechą, w jakiejś dziwnej sytuacji, już
chyba nieważki, zawieszony w nieokreślonym miejscu, gdyż za tą deską był
mrok, żadnego punktu odniesienia, żeby ustalić swoje współrzędne, żadnej szansy, żeby
się przejść parę kroków, zapalić, spokojnie rozważyć, co dalej, przede
wszystkim nie wiedziałem, co zrobić z deską, i tak tkwiłem w ciemnościach
durny i bezsensowny, dopóki nie usłyszałem głosu Nik-Nika, gdzieś pode mną, w
niższych regionach galaktyki.
- Widzisz to? - wydyszał Nik-Nik, którego dawno utraciłem z oczu. Dopiero
teraz spojrzałem w dół, zresztą z uczuciem wielkiego pietra, bo mam lęk
przestrzeni.
Zobaczyłem miasto.
Nie jest to nic dziwnego zobaczyć miasto, nawet wsiowi ludzie są dziś obyci z
widokiem miasta, aleja ujrzałem miasto na pełnym morzu, na morzu
sztormującym, rozkołysanym, ogromnym, od tego miasta do najbliższego lądu
było sto kilometrów.
Zobaczyłem światła miasta, jego ulice, które ginęły na krańcach horyzontu,
ruch w śródmieściu, widocznie ludzie wychodzili z kina, sam byłem tu
poprzedniego dnia na polskim filmie „Bumerang", w centrum migotały neony,
jeździły autobusy, jasno płonęła kawiarnia, świeciły się witryny sklepów i
okna domów. W porcie stał jakiś tankowiec, bo jest tu także port, a nawet dwa
porty, jest również lotnisko. Bardzo daleko było widać wieże wiertnicze,
które szumiały jak ule, co stąd dawało się ledwie słyszeć, na tych wieżach
pracowała nocna zmiana. To miasto nigdy nie śpi naprawdę, nawet nad ranem.
W dole, pod spodem, pod miastem przewala się morze.
Morze uderza falami w szeregi stalowych pali, na których stoi miasto, wlewa
się w labirynty metalowych konstrukcji utrzymujących ponad wodą ulice, place
i domy. Ale miasto stoi nieruchome, wsparte o potężne słupy osadzone mocno w dnie morskim. A nawet jeszcze inaczej: jest to miasto zbudowane na szczytach gór, tylko że gór leżących pod wodą.
Łańcuch podwodnych gór łączy wschodni i zachodni brzeg Morza Kaspijskiego.
Ciągną się one od Baku do Krasnowodska w Turkmenii. W tych górach, na całej
ich długości, znajdują się bogate pokłady ropy i gazu. Kiedy morze jest
spokojne, widać miejscami szczyty podwodnego łańcucha. Ze szczelin, spod
skał, tu i tam wycieka ropa. Dlatego nazwano te skały Naftowymi Kamieniami i
stąd wzięło nazwę miasto zbudowane na środku morza.
W Azerbejdżanie pola naftowe na lądzie stopniowo kurczą się i wydobycie ropy
przesuwa się coraz bardziej na teren morza. Pierwszym, kto wymyślił w Baku
wydobywanie ropy z dna morskiego, był polski inżynier -Paweł Potocki. 45 lat
temu Potocki objął kierownictwo budowy morskiego szybu naftowego. W tym
czasie był już człowiekiem ociemniałym, nie widział tego, co budowano, ale
wierzył, że znajdzie naftę. Miał wielu przeciwników, ale ufał mu Kirów. Kirów
nie pozwalał go ruszać. Szyb Potockiego dał pierwszą naftę z dna morza.
Niedaleko tego miejsca Potocki został pochowany. Jego córka była śpiewaczką w
operetce i do dziś żyje w Baku.
Potęga naftowa stopniowo gaśnie.
Pół wieku temu Baku zajmuje pierwsze miejsce w światowym wydobyciu ropy.
Jeszcze w czasie II wojny światowej Baku jest głównym dostawcą ropy dla
Związku Radzieckiego. Ale w latach pięćdziesiątych Związek Radziecki przeżywa
rewolucję naftową, zostają odkryte gigantyczne złoża ropy w Tatarii,
Baszkirii, na Syberii. Baku daje dziś tylko 8 procent ogólnej produkcji
naftowej ZSRR, z tego 1/3 dostarczająNaftowe Kamienie.
Zanim jeszcze Nik-Nik wygonił mnie na wyżkę, o-powiedział mi, jak zbudowano
Naftowe Kamienie. Jest to surowa i heroiczna epopeja.
Na tym morzu większość dni w roku szaleją sztormy. Groza burz kaspijskich
jest legendarna. Wicher u-rywa ludziom głowy, fale przesłaniają świat.
Marynarz może schować się do kajuty, statek ukryje się w porcie. Ale tu, w
samym oku cyklonu ludzie budują miasto. Ani kajut, ani portu. Mająnormy,
mająterminy, nie mogą czekać.
Rzecz dzieje się na środku morza.
To nie są poszukiwacze przygód. To szczury lądowe, monterzy, elektrycy,
stolarze. Budują miasto. Jest rok 1949. Biją stalowe słupy, kładą pierwszy
kilometr ulicy. Stawiają pierwszą ścianę. Nawałnica przewala ścianę, fala
zmywa murarzy z rusztowań. No i jak, wilki morskie? - śmieje się potem
naczelnik. Weź, przeciągnij drut od słupa do słupa, jak jest sztorm, mówi
elektryk, weź, przeciągnij. Macha ręką, przecież wie, że nie przeciągnę.
Najgorzej tym, co na wyżkach, powiada któryś, jak chce złapać powietrza, musi
odwrócić się plecami do wiatru, inaczej wiatr go udusi.
W końcu stawiają ścianę, przeciągają drut. Ci na wyżkach uczą się oddychać na
wichrze. Zapalają pierwsze światła. Już będą się golić, bo mają ciepłą wodę.
Statek przywiózł ziemi, coś można posadzić. Z prasy przyjeż-dżająpytać, jak
to było. Jeden to nawet z Moskwy. Widać coś tu takiego było, jeśli nawet z
Moskwy. Ale jak to mówić? Przewaliło ścianę, fala zmyła murarzy. „No i jak -
śmiał się potem naczelnik. - Pytacie, czy to wszystko? No to weźcie i
przeciągnijcie drut." Co jeszcze było? Nic nie było. Nie było, a jest.
Jest miasto.
Turkmenia - republika na pustyni
1
Aszchabad, spokojne miasto. Czasem ulicą przejedzie wołga. Czasem osiołek
postuka kopytami o asfalt. Na ruskim rynku sprzedają gorącą herbatę. Jeden
czajnik - 20 kopiejek. Ale czy można tak mierzyć wartość herbaty? Tutaj
herbata to życie. Stary Turkmen bierze czajnik, nalewa dwie miseczki -jedną
sobie, drugą podsuwa małemu blondasowi. „Nu - mówi do chłopca. -Oj, diadia -
odpowiada mały - zawsze powtarzam, że nie mówi się nu, tylko na." Diadia
śmieje się, może do tej samej myśli, która i mnie przychodzi: że nie można go
już niczego nauczyć. Taki Turkmen, który dożył siwej brody, wie wszystko.
Jego głowa jest pełna mądrości, jego oczy czytały księgę życia. Kiedy dostał
pierwszego wielbłąda, poznał smak bogactwa. Kiedy zdechło mu stado owiec,
poznał nieszczęścia nędzy. Widział wyschłe studnie, a więc wie, co to
rozpacz, i widział studnie z wodą, a więc wie, co to radość. On wie, że
słońce przynosi życie, ale wie również, że słońce przynosi śmierć, z czego
nie zdaje sobie sprawy żaden Europejczyk.
Wie, co to jest pragnienie i co to jest nasycenie.
Wie, że jak jest upał, trzeba się ciepło ubrać, w chałat i baranią czapę, a
nie rozbierać się do skóry, jak to robią biali. Człowiek ubrany myśli, a
rozebrany - nie. Człowiek nagi może popełnić każde głupstwo. Ci, którzy
tworzyli wielkie dzieła, byli zawsze ubrani. W Sumerze i Mezopotamii, w
Samarkandzie i w Bagdadzie mimo piekła upałów ludzie chodzili ubrani. Powstały tam wielkie cywilizacje, których nie znała Australia ani równik afrykański, gdzie chodzono po słońcu
nago. Można się o tym przekonać, czytając historię świata.
Być może ten stary zna odpowiedź na wielkie pytanie Szekspira.
Widział on pustynię i widział oazę, to znaczy widział cały świat, który w
ostatecznej ostateczności sprowadza się do tego jedynego podziału. Na świat
przychodzi coraz więcej ludzi, w oazach robi się ciasno, nawet w dużej oazie
Europy, nie licząc oazy Gangesu, oazy Nilu. Czy ludzkość, która narodziła się
na pustyniach, o czym mówią wszystkie świadectwa, nie będzie musiała wrócić
tam, gdzie jest jej kolebka? I wtedy do kogo przyjdzie po radę ten spocony
mieszczuch ze swoim przegrzanym fiatem, ze swoją lodówką, której nie będzie
miał gdzie podłączyć? Czy nie zacznie szukać Turkmena z siwą brodą, Tuarega
owiniętego turbanem? Oni wiedzą, gdzie są studnie, to znaczy znają tajemnicę
przetrwania i ocalenia. Ich wiedza, pozbawiona scholastyki i doktrynerstwa,
jest wielka, ponieważ służy życiu. W Europie mają zwyczaj pisać o ludziach
pustyni, że są zacofani, nawet skrajnie zacofani. Nikt nie pomyśli, że tak
nie wolno sądzić o ludach, które w najstraszniejszych dla człowieka warunkach
umiały przetrwać tysiąclecia, wytwarzając typ kultury najbardziej cennej, bo
praktycznej, pozwalającej całym narodom istnieć i rozwijać się, podczas gdy w
tym samym czasie wiele cywilizacji osiadłych upadło i zniknęło z ziemi na
zawsze.
Niektórzy myślą, że człowiek szedł na pustynię z biedy, bo nie miał innego
wyjścia. Ale było akurat odwrotnie. W Turkmenii na pustynię mogli iść ci,
którzy mieli stada, a więc bogatsi, koczowanie było przywilejem zamożnych.
„Pobyt na pustyni - mówi profesor Gabriel -jest zaszczytem, to teren wybrany." Przejście do życia osiadłego było dla koczownika zawsze ostatecznością, rodzajem życiowej przegranej, degradacją.
Koczownika można osiedlić tylko siłą, przymusem ekonomicznym albo
politycznym. Nie zna on ceny, którą można zapłacić za wolność, jaką daje
pustynia.
Czy można sobie wyobrazić cywilizację ludzką bez tego wkładu, który wnieśli do niej koczownicy? Weźmy Złotą Ordę i państwo Timurydów. Były to największe imperia średniowiecza. Najdłuższy epos literatury światowej, który nazywa się „Manas" i liczy 40 tomów, jest epopeją narodową ludu koczowniczego - Kirgizów. Weźmy rozkwit sztuki indyjskiej pod rządami koczowniczej dynastii Wielkiego Mogoła. Należy wymienić takie zjawisko jak islam, który trzynaście wieków wpływa na dzieje świata i jest ciągle religią w stanie ekspansji, mającą wyznawców na wielkim obszarze globu, od Senegalu do Indonezji, od Mongolii po Zanzibar.
Ale przede wszystkim w ciągu tych tysiącleci, które nie znały samolotu, a jeszcze wcześniej nie znały statku parowego, koczownicy, ten jedyny lud, który posiadł wspaniałą i niebezpieczną sztukę pokonywania martwych przestrzeni, tworzyli przez sam fakt swoich ciągłych wędrówek pierwszy w
dziejach naprawdę światowy mass-communications, przenosząc z miasta do
miasta, z kontynentu na kontynent, z jednego krańca na drugi nie tylko złoto,
korzenie i daktyle, ale książki i listy, wiadomości polityczne i relacje z
odkryć, oryginały i kopie wielkich dzieł myśli i wyobraźni, co pozwalało w
tamtych wiekach rozproszenia i izolacji wymieniać osiągnięcia i rozwijać
kulturę.
Obok tego miejsca, w którym Turkmen, chłopiec i ja pijemy herbatę, stoi
handlarka z tobołem kwiatów. „Grażdanki - woła - nie zabywajtie roz."
Aszchabadz-kie róże, ciężkie, omdlałe. Nikt nie kupuje kwiatów, o
tej porze rynek jest pusty, to południe na pustyni. Asz-chabad, przywalony
upałem, leży w słońcu odrętwiały, milczący. Od tego miejsca do mojego hotelu
jest sto metrów. Od tego miejsca do granicy Iranu - godzina jazdy. A do
Moskwy daleko - 4300 kilometrów, do Warszawy ponad pięć tysięcy. W 1935 roku
grupa Turkmenów wyprawiła się na koniach do Moskwy. Jechali dzień w dzień
blisko trzy miesiące, 83 dni, i ten rekord został zapisany w „Historii
Turkmeńskiej SRR".
Na rynku są sprzedawcy warzyw, to znaczy kołchoźnicy, którzy sprzedają plony
ze swoich ogródków i działek, sprzedawcy lekarstw, które można tu kupić na
straganie, upaństwowieni bukiniści i fryzjerzy. Dużo fryzjerów, ale tylko
męskich. Turkmenki plotą warkocze, do tego fryzjer niepotrzebny. Jest
sprzedawca ołówków i zeszytów, tak fantastycznie mokry, zroszony, ociekający,
jakby bez przerwy stał pod prysznicem. „Uzbek! - woła do sprzedawcy herbaty -
daj czaju!" I pompuje w siebie gorący napój, miska po misce. „Grażdanie! -
woła za chwilę-podnoście kulturę! Kupujcie zeszyty! Kupujcie zeszyty!"
Cały rynek pokryty jest asfaltem, ulice też pokryte asfaltem. Ulicami jeżdżą
trolejbusy rozgrzane jak marteny. Obie strony ulic są wysadzone drzewami,
jest dużo trawników i kwiatów, widać tu wielką troskę o zieleń, miasto jest
zadbane, jest czyste i umyte. Drzewa dają cień, ale spełniają też inną
funkcję-psychologiczną. Obecność zieleni łagodzi męczące uczucie klau-
strofobii, lęku zamkniętej przestrzeni, którego doznaje mieszkaniec oazy.
Człowiek osiadły boi się pustyni, pustynia przejmuje go grozą. Tymczasem
wystarczy dojść do granicy miasta, często wystarczy dojść do końca swojego
podwórka: dookoła pustynia. Pustynia wdziera się do miasta, zasypuje place i
ulice. Byłem w Nuakszott, leży na Saharze, gdzie regularnie usuwa się naniesione na asfalt zwały
piachu, tak jak u nas usuwa się zimą śnieg z ulic. Widziałem w oazie Atar
chłopów, których wysiłek polega na ciągłym odkopywaniu palm daktylowych
zasypywanych po wierzchołek przez pustynię. Pustynia atakuje domy, dlatego
nie mają okien albo o-kna są raz na zawsze zamknięte. W tym klimacie! A
jednak w ten sposób człowiek chroni się przed pyłem, który niszczy
mieszkanie, zapasy, dobytek.
Drzewa stwarzają łagodzące wrażenie, że oaza nie jest wysepką wiecznie
atakowaną przez żywioł pustyni, ale fragmentem wielkiej ziemi przychylnej
ludziom i roślinom.
Aszchabad jest miastem podwójnie młodym. Zaczął powstawać dopiero w 1881
roku, kiedy wojska rosyjskie, po złamaniu oporu Turkmenów, zbudowały tu fort
wojenny. Fort zaczął obrastać w uliczki, powstało miasteczko. W 1948 roku, w
czasie trzęsienia ziemi, jednego z najcięższych w historii współczesnej, w
ciągu 15 sekund miasto zniknęło z powierzchni ziemi. Był jeden cmentarz,
wspomina Misza, a po trzęsieniu: szesnaście. Z całego miasta pozostał
nieruszony pomnik Lenina.
Aszchabad, który ogląda się dzisiaj, jest miastem powstałym po klęsce,
właściwie od podstaw. Amator antyków nie ma tu nic do zwiedzania.
Stolica Turkmenii liczy blisko ćwierć miliona mieszkańców. Leży na równinie,
rozrzucona płasko i szeroko, bo taki typ zabudowy zwiększa odporność w
wypadku trzęsienia ziemi. W 1962 roku do granic Aszcha-badu dotarł Kanał
Karakumski, w pobliżu miasta utworzono sztuczny zalew. Wielka woda w samym
sercu pustyni jest widowiskiem imponującym. Byłem tu w niedzielę, kiedy nad
zalew ściągają tłumy stołeczne. Woda ciepła, plaże doskonałe. Dużo mężczyzn nosi tatuaże, moda tu dosyć powszechna. Widziałem człowieka, który miał wytatuowany na piersi portret
Lenina i Stalina.
2
Z wędrówek po Aszchabadzie:
- byłem w tkalni dywanów turkmeńskich, prawie tak sławnych jak perskie, choć
w Europie są one znane pod nazwą bucharskich, jako że Turkmeni sprzedawali je
dawniej na rynkach Buchary. Dominują różne odcienie głębokich, prawie
mrocznych czerwieni przeplatanych czarnym albo białym ściegiem. Dywany tkają
Turk-menki w dużej hali, w której panuje zupełna cisza. Praca ręczna
wymagająca niezwykłej biegłości. Norma państwowa na jedną tkaczkę: utkać w
ciągu miesiąca 1 m2 dywanu. Oznacza to, że w ciągu miesiąca tkaczka musi
zapleść 340 000 węzłów. Wydaje się to nieprawdopodobne, tymczasem okazuje
się, że jest to norma--minimum, w tkalni pokazywali mi taki dywan, gdzie na 1
m2 zaplecionych jest 1 148 000 węzłów. Nie wiem, jak to zostało obliczone,
ale taką cyfrę podał mi dyrektor. W tej tkalni deputowana do Rady Najwyższej
ZSRR, Bajrach Hodżediła, i deputowana do Rady Najwyższej Turkmeńskiej SRR,
Otaga Babajewa, na czele 15 kobiet tkają dywan na cześć 50-lecia Rewolucji
Październikowej. Niewiasty podjęły się utkać dywan wielkości 40 m2 w ciągu
pół roku. Będzie on liczył 16 milionów węzłów. Cała Turkmenia tka w ciągu
roku 47 000 m2 dywanów. Ponad połowa z tego tkana jest chałupniczo, po
domach. Prawie wszystkie dywany idą na eksport, a że są poszukiwane i drogie,
dochód dają fantastyczny; - zastępca głównego architekta Aszchabadu, Wiktor Kutumow, pokazał mi projekty rozbudowy miasta. Sam Kutumow jest jednym z najciekawszych ludzi,
jakich tu spotkałem. Ma 28 lat, skończył politechnikę w Leningradzie, był na
stypendium we Włoszech. Młody entuzjasta, bardzo inteligentny, doskonale
zorientowany w najnowszych kierunkach architektury. Mówi mi, że architektura
musi być przede wszystkim funkcjonalna, że budynek jest kompozycją szkła i
betonu, że formy architektury określa klimat, a nie wymyślona i sztuczna
pseudonarodowość. Pokazuje mi makiety i plany projektów już znajdujących się
w realizacji. Są to dzieła najwyższej próby, doskonałe, nowoczesne. Mówię mu,
że jak tak dalej pójdzie, za kilka lat ludzie będą przyjeżdżać do Aszchabadu
uczyć się, jak budować nowoczesne miasto. Uśmiecha się, ale czuję, że to jest
jego ambicją. Jest zafascynowany Nervim i chce budować swój Aszchabad, jak
Niemeyer budował Brasilię;
- u ministra rolnictwa Turkmenii, Sachada Murado-wa. Rozmowa w jego
gabinecie, skromnym, nawet surowym. Przy rozmowie obecny jest wiceminister,
Rosjanin. Muradow, w rozpiętej koszuli, młody, pogodny, zarzuca mnie cyframi.
Wszystkie moje rozmowy z tutejszymi działaczami państwowymi sprowadzają się w
gruncie do jednego wzorca - ile było, ile jest, ile będzie. Pytam ministra o
wielbłądy. Chodzi o to, że wielbłądy dawniej likwidowano jako przeżytek.
Tymczasem jest wiadome, że w różnych sytuacjach pustynnych wielbłąd jest
stworzeniem niezastąpionym. Minister mówi mi, że ostatnio zwyciężył w tej
sprawie pogląd bardziej realistyczny i obecnie w Republice rozwija się
hodowlę wielbłądów na dużą skalę. Rozmowa trwała pół godziny, z czego pewną
część zajęła wymiana różnych zwrotów grzecznościowych;
- chciałem, bardzo chciałem zwiedzić Instytut Pustyń. Jest to placówka unikalna, jedyna w świecie. Instytut zajmuje się możliwością zagospodarowania pustyń, co ma dziś ogromne znaczenie dla
gospodarki światowej. Powiedziałem o tej chęci Aszyrowi, który zajmował się
mną w Aszchabadzie. Z Aszyrem nigdy nie u-miałem znaleźć języka. Wydaje mi
się, że uważał, iż wszystko, co mnie otacza, jest tajne, toteż kiedy mu
powiedziałem, że chciałbym spotkać się z kimś z Instytutu Pustyń, od razu
odpowiedział, że to jest niemożliwe. Aleja się uparłem. Na to Aszyr mówi, że
potrzebna jest zgoda prezydenta Turkmeńskiej Akademii Nauk. Dobrze, mówię,
pójdziemy na audiencję do prezydenta. Profesor Biham Azimow, wybitny
językoznawca turk-meński, na którego podręcznikach uczy się od pokoleń
młodzież Republiki, przyjął nas chętnie. Jest to człowiek pełen uroku i
skromności. Powiedziałem mu, że chciałbym zobaczyć Instytut Pustyń, a
mianowicie, jak wykorzystać energię słońca do odsalania wody. Gdyby tę jedną
sprawę dało się rozwiązać, byłaby to rewolucja na miarę wielkiej rewolucji
przemysłowej. Problem jest taki: w gruntach wszystkich pustyń świata znajdują
się wielkie złoża wody. Ale ta woda jest słona, nieprzydatna dla ludzi,
zwierząt i roślin. Żeby ją wykorzystać, trzeba najpierw wytrącić z niej sól,
a do tego konieczna jest energia. Olbrzymie zapasy tej energii zawierają
promienie słoneczne. 1 km2 pustyni otrzymuje rocznie 1,4-1012 kilokalorii
energii słońca, co jest równoważne energii cieplnej uzyskanej ze spalenia 200
tys. ton węgla. Wystarczy przemnożyć tę cyfrę przez dziesiątki milionów
kilometrów kwadratowych, jakie zajmują na świecie pustynie, żeby uświadomić
sobie, jak zawrotne kryją się tu możliwości. Poza tym świat, który na skutek
rozwoju przemysłu i rolnictwa zaczyna odczuwać brak wody słodkiej, ma w
morzach, w oceanach i pod powierzchnią pustyń nieograniczone zapasy wody
słonej, niezdatnej jednak do użytku. Wodę słodką można otrzymać z wody słonej
różnymi metodami - elek-trodializy, zamrażania, wymiany jonowej, destylacji
itd., ale wymaga to kolosalnych ilości energii. A więc gdyby udało się
napędzić energią słońca urządzenia oczyszczaj ące wodę słoną można by
skierować rozwój świata na zupełnie nowe tory, nakarmić miliard ludzi do
syta, obsiać całe lądy, zamienić pustynie w ogrody. Nie każdy człowiek
zastanawia się nad takimi sprawami, ale mają one znaczenie dla losów
ludzkości.
Prezydent zapewnił, że odwiedzenie Instytutu nie jest żadnym problemem, i
zadzwonił do dyrektora. Dyrektor, powiedział prezydent, czeka na mnie. Ale o
tej samej godzinie miałem spotkanie z ministrem, którego nie mogłem odwołać.
Dyrektor nie mógł mnie przyjąć później, bo odlatywał do Moskwy. Powiedziałem
prezydentowi, że nie muszę rozmawiać z dyrektorem, że Instytut ma wielu
innych naukowców. Ale tutaj panuje zwyczaj rozmawiania z samym dyrektorem.
Więc na tym się wszystko skończyło.
3
Raszyd pokazał mi na mapie, którędy płynął Uzboj.
Uzboj brał wody z Amu-darii, przecinał pustynię Ka-ra-Kum i wpadał do Morza
Kaspijskiego. Była to piękna rzeka, powiedział Raszyd, długa jak Sekwana. Ta
rzeka umarła, powiedział, a jej śmierć stała się początkiem wojny. Dodał, że
historię Uzboju badał archeolog Jusupow. Jego zdaniem, rzeka pojawiła się na
pustyni nagle i stosunkowo niedawno, może pięć tysięcy lat temu. Razem z wodą
ściągnęły na pustynię ryby i ptaki. Potem przyszli ludzie. Ci ludzie należeli
do plemion Ali-ili, Chyzr i Tiwedżi. Turkmeni dzielili się wtedy na 110 plemion, a może nawet i więcej. Ludzie Ali-ili, Chyzr i Tiwedżi podzielili Uzboj na trzy odcinki, każdemu plemieniu przypadła jedna trzecia długości rzeki. Brzegi Uzboju zamieniły się w kwitnącą i ludną oazę. Powstały
osady i faktorie, ogrody i plantacje. W samym wnętrzu pustyni zrobiło się
rojno i gwarnie. Oto co może sprawić woda. Woda jest początkiem wszystkiego.
Jest pierwszym pokarmem. Jest krwią ziemi. Ludzie wyobrażali wodę, rysując
trzy faliste kreski. Ponad kreskami rysowali rybę. Ryba była symbolem
szczęścia. Trzy kreski plus ryba oznaczało - życie.
Po rzece pływały kupieckie łodzie. Tędy szedł towar z Indii do Anatolii, z
Chorezmu do Persji. Uzboj był znany na całym świecie. W tych krajach, gdzie
byli piśmienni ludzie, zachowały się na ten temat różne wzmianki. Mamy
wzmianki u Greków i Persów, a także wzmianki u Arabów. Na brzegach Uzboju
stały gościnne kara-wanseraje, gdzie wioślarze mogli odpocząć, dostać nocleg
i strawę. W Dow-Kała, Orta-Kuju i Talaj chanie były bazary, każdy mógł tam
kupić towar wysokiej, eksportowej jakości.
Ludzie Uzboju oddawali cześć świętym kamieniom. Jest to typowe dla
mieszkańców pustyń, którzy oddają cześć wszystkiemu, co mają pod ręką-
kamieniom, wąwozom, studniom i drzewom. Tam, gdzie stał święty kamień, nie
wolno było walczyć. Kamień ratował przed śmiercią. Tkwiła w nim siła stężona,
zamknięta w formie wiecznej, danej raz na zawsze. Całowanie kamienia dawało
ludziom niemal zmysłową rozkosz. Raszyd mówi mi, żebym zwrócił uwagę na ten
fragment tekstu „Podróży", gdzie Abu Abd Allah Mohammed ibn Abd Allah ibn
Mohammed ibn Ibrahim al-Lawati at-Tandżi, znany jako Ibn Batuta, a w krajach
Wschodu pod imieniem Szams ad-Dina, pisze, że „usta odczuwają niezmierną
słodycz przy całowaniu kamienia, tak iż chciałoby się go całować bez końca". Dla ludzi Uzboju kamień był istotą boską.
Myśl człowieka obracała się wtedy wokół takiej sprawy jak podział wody.
Możemy to stwierdzić, stosując metodę dedukcji. Jeszcze po Rewolucji, dopóki
nie było reformy, podział wody był dla Turkmena wydarzeniem tak samo ważnym
jak wybuch wojny albo zawarcie pokoju. Od tego zależało właściwie wszystko.
Woda dostawała się na pola kanałami, które nazywają się aryki. Podział wody
dokonywał się przy głównym aryku. Jeżeli była dobra wiosna, podział wody był
świętem. Ale dobre wiosny bywają tu rzadko. W ciągu całego roku może spaść
tylko tyle wody, ile w Europie przynosi jeden deszcz. A może być i tak, że
cały roczny opad wyleje się z nieba w ciągu dwóch dni, a potem jest tylko
susza. Podział wody zamieniał się wtedy w wojnę. Po obu stronach aryków
ciągną się cmentarze, na dnie kanałów leżą ludzkie kości.
Bogacze mieli duże aryki, a biedni - małe. Biedny starał się cichcem uchylić
zastawkę, żeby przypuścić do swojego aryku więcej wody. Bogacz tępił podobne
praktyki. Tak wyglądała walka klasowa. Woda była przedmiotem spekulacji, była
towarem na czarnym rynku. Istniała giełda wodna, hossa wodna, krach wodny.
Ludzie zdobywali na wodzie fortuny albo tracili cały majątek. Powstały wtedy
różne obyczaje, które zniosła dopiero Rewolucja. Kobieta nie miała prawa do
przydziału wody. Wodę dostawali tylko żonaci mężczyźni. Ojciec, któremu
urodził się chłopiec, żenił niemowlaka z dorosłą dziewczyną. Niemowlak, jako
żonaty, dostawał nadział wody, była to droga bogacenia się tych ludzi, którym
rodziło się dużo chłopców. Dopiero w 1925 roku I Zjazd Rad Turkmenii uchwalił
rewolucyjny dekret, który zabrania żenić niemowlaki i przyznaje kobiecie
prawo do wody.
Każdy starał się żyć jak najbliżej Uzboju. Rzeka niosła wodę, niosła życie.
Wzdłuż brzegów prowadziły szlaki karawan. W nurtach Uzboju armia Dżyngis-
chana pławiła konie. Tutaj docierali kupcy Samarkandy i Jo-muci - handlarze
niewolników.
Agonia rzeki, powiedział Raszyd, zaczęła się czterysta lat temu. Rzeka, która
nagle pojawiła się na pustyni, zaczęła teraz szybko znikać. Uzboj stworzył
cywilizację w samym wnętrzu pustyni, żywił trzy plemiona, łączył Zachód ze
Wschodem, na brzegach Uzboju stały dziesiątki miast i osiedli, które odkopał
Jusupow. Teraz rzekę pochłaniały piaski. Jej energia zaczęła słabnąć, jej
prąd utracił siłę. Nie wiadomo, kto to pierwszy zauważył. Ali-ili, Chyzr i
Tiwedżi zbierali się na brzegu patrzeć, jak odchodzi ich rzeka, źródło życia,
siedzieli i patrzyli, ponieważ ludzie lubią przyglądać się swojemu
nieszczęściu. Poziom wody opadał z dnia na dzień, przed ludźmi otwierała się
przepaść. Cała walka klasowa wokół otwierania i zamykania zastawek straciła
wszelki sens. Nie miało znaczenia, kto majaki aryk -w żadnym aryku nie było
wody. Ludzie biegali do muł-łów, biegali do iszanów, obłapywali każdy
napotkany kamień. Nic nie pomagało. Wysychały pola i więdły drzewa. Za worek
wody kupowało się karakułową owcę. Karawany, które przedtem zatrzymywały się
tu i tam, teraz przebiegały w pośpiechu, j akby tę ziemię nawiedziła
epidemia. Pustoszały bazary, kupcy zamykali sklepiki.
Jusupow, który kopał w oazach Uzboju, twierdzi, że wśród znalezionych tam
rzeczy panuje wielki nieporządek. Ludzie rzucali wszystko, co mieli. Dzieci
rzucały zabawki, kobiety rzucały naczynia. Musiała ich ogarnąć panika,
histeria, strach. Na pewno krążyły najbardziej fantastyczne plotki. Może
pojawili się prorocy i wróżbici. Ludzie czuli, jak zaciska się obręcz
pustyni, na progu ich domów śpiewał piasek.
Zaczął się wielki exodus. Ludzie plemienia Ali-ili, plemienia Chyzr i Tiwedżi
(ci ostatni zwani również poganiaczami wielbłądów) ruszyli na południe,
ponieważ powszechna była wówczas sława południowych oaz Mary i Tedżenu.
Wygnańcy szli przez pustynię Ka-ra-Kum, co oznacza Czarne Piaski, największą
pustynię Turkmenii i całej Azji Środkowej. Za sobą mieli martwą rzekę, która
leżała wśród piasków jak rozbity dzban. Piasek zasypywał aryki, pola i domy.
Raszyd mówi, że plemiona martwej rzeki natrafiły na opór ludności oaz
południowych. Mieszkały tam plemiona Tekę i Saryk. To wszystko byli Turkmeni,
ci przybysze i miejscowi, to był jeden naród rozdzierany walką o wodę. Raszyd
mówi, że w oazach panuje idealna proporcja między ilością wody i liczbą
mieszkańców i dlatego oaza nie może przyjmować nowych ludzi. Oaza może
przyjąć gościa, może przyjąć kupca, ale nie przyjmie całego plemienia, bo to
od razu naruszy jej bilans, od którego zależy cały byt. Dlatego między
pustynią i oazą musi toczyć się wojna. Człowiek jest tu postawiony w sytuacji
bardziej kategorycznej niż jego brat żyjący w strefie umiarkowanej i dlatego
przyczyny wojen są tu głębsze i, chciałoby się powiedzieć, bardziej ludzkie
niż w Europie, gdzie historia zna wojny wszczynane z tak błahych powodów, jak
obraza prestiżu, spór dynastyczny czy mania prześladowcza panującego. Na
pustyni przyczyną wojny jest chęć życia, człowiek rodzi się od razu zaplątany
w tę sprzeczność, na tym polega dramat. Dlatego Turkmeni nigdy nie znali
jedności, rozdzielał ich pusty aryk.
Śmierć Uzboju, która wygnała na południe plemiona martwej rzeki, dała
początek bratobójczym wojnom Turkmenów. Ciągnęły się one wiekami, aż do
naszych czasów. Zdarzały się jeszcze tuż po Rewolucji, chociaż te wojny
porewolucyjne były już bardziej upolitycznione. Raszyd powiedział, że teraz wodę rozdziela ministerstwo. Powiedział, że w 1954 roku przyjechały do Bosagi spychacze. Bosaga leży w Turkmenii, nad rzeką Amu-darią, niedaleko granicy Afganistanu. Od tego miejsca zaczęli kopać
kanał. W ten sposób rzeka, która raz pojawiła się sama i odeszła, została z
powrotem wprowadzona na pustynię przez człowieka. Oto jakie koło zatoczyła
historia. Podobnie jak kiedyś, razem z wodą ściągnęły na pustynię ryby i
ptaki. Brzegi kanału zamieniły się w kwitnącą i ludną oazę. Kanał ma teraz
osiemset kilometrów, a będzie miał dwa razy tyle i dojdzie do Morza
Kaspijskiego, jak kiedyś Uzboj.
Woda w kanale jest słodka, powiedział Raszyd. Nabrał dzbanek i kazał mi
wypić. Była chłodna i smaczna. Ponton kołysał się przy brzegu, naokoło była
pustynia. Na tym pontonie, w dużej kajucie wyklejonej zdjęciami aktorek i
porozbieranych modelek, mieszkała brygada Jarosława Szczawieja, czterech
Ukraińców. Raszyd i ja byliśmy ich gośćmi, zresztą przypadkowo, bo zepsuła
nam się motorówka, musieliśmy stanąć. Brygada kopie odnogę kanału, żeby woda
mogła dojść do kołchozu. Ogromne ciężarówki, o kołach tak wysokich jak
człowiek, wożą ziemię z miejsca na miejsce. Na górze piachu stoi jasnooka
dziewczyna, która zapisuje kierowcom kursy. A jak zapisuje? A tak, żeby mieli
wykonaną normę. Ma na imię Palina i przyjechała tu gdzieś spod Charkowa.
Jeżeli kierowca jest sympatyczny, Palina postawi mu tyle kresek, że zostanie
przodownikiem. Kiedy robi się bardzo gorąco, Palina odkłada zeszyt, skacze do
kanału, płynie na drugi brzeg, wraca i znowu stawia kreski. Szczawiej goni
Palinę, żeby smażyła ryby. Sam posłał jedną z tych wielgachnych ciężarówek
gdzieś hen, do kołchozu, po wódkę. Zrobili nam sute przyjęcie. Odjeżdżaliśmy
wieczorem. Światła statków odbijały się w wodzie kanału.
4
Wizyta w kołchozie „Moskwa".
Kołchoz jest częścią oazy Murgab, położonej na wschodnim krańcu pustyni Kara-
Kum. W Europie upowszechniono przy pomocy kolorowych pocztówek obraz oazy
jako zielonego, kwitnącego raju. Dalekie to od prawdy. Pustynia, choć
pokonana, jest tu wszędzie o-becna. W kurzu, w spiekocie i w znoju chłop
walczy o każdy skrawek ziemi. Tam, gdzie człowiek ustąpi - pustynia wraca.
Człowiek jest śmiertelny, a pustynia -wieczna. Dlatego na świecie jest tyle
porzuconych i zasypanych piaskami oaz. Oaza Murgab jest podzielona na 19
kołchozów, a „Moskwa" błyszczy wśród nich jako kołchoz wzorowy. O „Moskwie"
piszą w gazetach. „Moskwę" wymieniają w referatach rocznicowych. Do „Moskwy"
przywożą zagranicznych gości.
Program wizyty:
-punkt 1,
zwiedzanie plantacji bawełny.
Jest wiosna, bawełna ładnie wzeszła. Rośnie w równych rzędach, na dużym,
płaskim polu. Na tym polu pracują trzy młode Turkmenki. Okopują motykami
bawełnę, pełno kurzu, bo ziemia sucha i miałka. Dziewczęta są ubrane bardzo
elegancko, wyjściowo. Majądłu-gie do kostek, tradycyjne, luźne suknie, na
tych sukniach duże broszki, na rękach bransolety, na szyi korale, a we
włosach jakieś diademy. Na nogach mają pantofle na wysokim obcasie. Wyglądają
tak, jakby za chwilę miały śpiewać w pełnej przepychu operze wschodniej. Na
nasz widok odwracają się. Nie chcą odpowiadać na żadne pytanie, milczą. Może
nie znają rosyjskiego, a może taki jest zwyczaj. Jeszcze 30 lat temu widok
Turkmenki pracującej w kołchozie był wyjątkiem. Dziewczyna nie mogła wyjść w
pole, ponieważ nie wolno jej było pokazywać się obcym mężczyznom. Rewolucja nastąpiła dopiero
niedawno, w czasie drugiej wojny, kiedy mężczyźni poszli na front i kobiety
musiały wyjść do pracy. Ta trójka, którą widzimy na polu, to świadectwo
wielkiego przełomu. Stoimy, one w dalszym ciągu milczą, do końca nie powiedzą
ani słowa. Ktoś chce zrobić zdjęcie, więc znowu odwracają się tyłem. Po
długich namowach stają przed obiektywem, wyprostowane jak struna, poważne.
Elegancja dziewcząt jest odbiciem pięknego obyczaju, który wymaga od kobiety
stałej dbałości o swój wygląd. Do fabryki i w pole Turkmenki idą ubrane jak
na zabawę karnawałową. W wielu krajach podobny zwyczaj został zarzucony.
Kobiety noszą tam spodnie, krótkie spódnice, a nawet męskie koszule i swetry.
Tego typu moda jest jak na gust turkmeński zbyt przewrotna i nawet
niesmaczna;
- punkt 2,
wizyta w kołchozowym przedszkolu.
Dzieciarnia ustawiona w dwuszereg śpiewa z przejęciem powitalną piosenkę.
Potem towarzyszka przedszkolanka pokazuje nam czyste, zadbane sale. Takie
przedszkole to znowu rewolucja obyczajowa. Dziecka nie wolno było oddawać
obcym. Śmiertelność wśród dzieci turkmeńskich była straszliwa - na każde
tysiąc umierało siedemset. Teraz kołchoz ma swojego lekarza, swój szpitalik.
Troska o dziecko jest widoczna na każdym miejscu, śmiertelność spadła do
minimum;
-punkt 3,
zwiedzanie domu kultury.
Jest to nowy budynek, w którym znajduje się duża sala, o tej porze pusta,
gdzie odbywają się pokazy filmowe, występy zespołów amatorskich i zebrania
kołchoźników. Na ścianach wiszą obrazy współczesnych malarzy turkmeńskich,
ilustrujące radość pracy socjalistycznej i osiągnięcia Republiki. Dom kultury
ma etatowego artystę, który maluje hasła mobilizujące do czynów produkcyjnych. Na
piętrze znajduje się obszerna biblioteka, zaopatrzona w książki rosyjskie i
turkmeńskie;
- punkt 4,
rozmowa z AddąBegdurdijewem, przewodniczącym Rady Starców kołchozu, rozmowa
przez tłumacza, ponieważ Adda nie zna rosyjskiego.
Adda chodzi w ciepłym chałacie, ma 64 lata, długą brodę i olbrzymią baranią
czapę, zwaną telpek. Adda mówi, że ma 30 wnuków: 20 chłopców i 10
dziewczynek. Kobiety, które się przyglądają, kiwają głowami z uznaniem, że to
dobra proporcja. Adda też jest zadowolony z tego stosunku 2:1, gdyby było na
odwrót, nie miałby się czym chwalić. Syn, syn był wszystkim. Kobieta była
bezimienna, dopóki nie urodziła syna. Wtedy przyjmowała jego imię: Umm-Ali,
Umm-Ahmed, to znaczy Matka Alego, Matka Ahmeda. Również ojciec przybierał
imię syna: Abu-Ali, Abu-Ahmed, to znaczy Ojciec Alego, Ojciec Ahmeda. Mieć
rodzinę, to był sens życia. „Rodzina - pisze o chłopie azjatyckim Wuelers-se
- to jego nieśmiertelność. Otrzymawszy życie, musi dać życie, w tym jego
wielkość i jego misja." Ta tradycja żyje do dziś. Dużo dzieci to radość i
duma. Kobieta, która urodzi dużo dzieci, dostaje medal, a ojciec specjalny
dodatek. O takich ludziach dobrze mówią, chętnie wybierają ich do władz. Rada
Starców powstała sześć lat temu. Dawniej starców zwalczano jako feudalny
przeżytek, a teraz mówi się, że trzeba ich szanować, bo tak nakazuje
tradycja. Teraz starcy, mówi Adda, zwalczają przeżytki, ot, jaka nowość!
Pytam o te przeżytki, z których Adda wylicza sześć jako główne. A więc starcy
walczą, żeby: a) mężowie nie bili żon, b) żeby rodzice posyłali dziewczęta do
szkoły, c) żeby rodzice nie wydawali dziewcząt za mąż wbrew ich woli, d) żeby
mułłowię nie handlowali talizmanami, e) żeby młodzi nie brali ślubów
kościelnych, f) żeby wydając dziewczynę za mąż, jej rodzice nie domagali się
kałymu. Oto z czym Adda toczy wojnę.
Adda wspomina historię „Moskwy". Oaza Murgabu została w pełni
skolektywizowana dopiero 20 lat po Rewolucji, taki był tu opór sił
antykołchozowych. Bajowie rozsiewali plotki, że kołchozy to „ruska sprawka".
Potem nawet ogłaszali przeciw kołchozom świętą wojnę. Musa Serdar ogłaszał.
Szałtaj Batyr, Bedy Murad i Daria Geok też ogłaszali. Babul Karakuli miał
siedmiu synów, każdy dowodził bandą. Palili kołchozy, ścinali kołchoźnikom
głowy. Adda pamięta, że jeszcze w 1935 roku wychodził w pole z karabinem.
Strach było pracować. A walka z bandami trudna. Banda pójdzie na pustynię,
tam ją trudno dostać. W pustyni można się schować lepiej niż w lesie. Walka z
bandami toczyła się o studnie. Kto miał studnię, ten rządził pustynią. Potem
bolszewicy wytępili bandy. Czerwone oddziały przyniosły Turkmenii spokój.
Sławnym dowódcą tych oddziałów był towarzysz Waśkowski, tokarz z Łodzi. Był
także towarzysz Bańkowski, towarzysz Tkaczenko. Adda ma teraz spokojną
starość i chwali swoje życie;
-punkt 5,
rozmowa z dyrektorem kołchozu „Moskwa".
Inżynier Abdulla Gulnazarow ma 32 lata. Studia kończy w Aszchabadzie.
Ciekawy, rzeczowy, mądry. Kołchoz uprawia ponad cztery tysiące hektarów ziemi
i ma 60 tysięcy hektarów pastwisk. Ludziom żyje się dobrze, mówi, chociaż
praca ciężka. Każdy kołchoźnik ma swój dom, swoją działkę, swoje stadko
owiec. Zarobki ostatnio są duże. Kołchoz ma dosyć wody, więc jest bogaty.
Mają 12 tysięcy owiec, które żyją na pustynnych pastwiskach. Jedna owca
potrzebuje 5-? hektarów pastwiska. To dużo, mówię. A tak, zgadza się Gulnazarow, bo owca musi jeść bez przerwy, dosłownie - bez przerwy. To potwór!
Powrót do Mary i ostatni dzień w Turkmenii. Mary jest stolicą oazy Murgabu i
drugim miastem po Aszchabadzie, ma 60 tysięcy mieszkańców. Ludność Turkmenii
(mniej niż 2 miliony) żyje w pięciu oazach, reszta Republiki,
dziewięćdziesiąt procent powierzchni, to pustynia. Śródmieście Mary jest
stare, parterowe, pomalowane na kolor niebieski i żółty. Kiedyś były tu setki
sklepików uzbeckich, rosyjskich i ormiańskich, teraz upaństwowionych albo
zamienionych na warsztaty i składy. Gorąco, duszno, w połowie dnia robi się
szaro. Od pustyni nadciąga pylna zamieć. Ostry wiatr i tumany kurzu, które
wypełniają całą przestrzeń między ziemią i niebem. Pył, który oślepia i
dławi, nie ma czym oddychać. Zamiera życie, stają maszyny. Teraz Palina i
Szczawiej, Adda i te dziewczęta ubrane jak do opery chowają się po kątach,
zapadają w szczeliny, naciągają na głowy prześcieradła, koce, co kto ma pod
ręką, żeby się nie podusić, burza piaskowa zasypuje, potop zalewa ludzi i
stada (bo na pustyni są potopy!), a zamieć pylna dławi, dusi, knebluje na
śmierć. Ten kurz, ta drobina (to kamień zmielony na pył przez wiatr i wodę),
zawieszone w powietrzu, nagrzewają się w słońcu, tak powstaje sucha mgła,
postrach wszystkich ludzi pustyni, sucha i gorąca mgła, kłęby miału
rozżarzonego jak węgiel, to jest to, czym pustynia każe oddychać w godzinie
swojej furii. Jestem w hotelu, w swoim pokoju, nie ma światła, przede
wszystkim nie ma wody, wiatr musiał pozrywać druty, piach pozatykał rury,
jeszcze mam łyk ciepłej cieczy w dzbanku, ale co będzie potem? Miasto nie ma
wody, telefony odcięte, działa tylko łączność radiowa. Leżę na łóżku, ale
wszystko jest mokre, zakurzone, poduszka grzeje jak piec, pić, na pustyni, w
czasie burzy, ludzie popadają w obłęd wodny, wypijają nagle cały swój zapas wody, łapczywie, bezmyślnie, właściwie jest to rodzaj szaleństwa, piją nie dlatego, że w tej chwili męczy ich pragnienie, piją ze strachu, opętani myślą, że więcej wody nie będzie, piją, żeby
uprzedzić cios. Wymarłe ulice, cisza w hotelu, pusty korytarz, schodzę na
dół. Pusta restauracja. Bufetowa siedzi, patrzy w okno. Z ulicy wchodzi
Rosjanin, zakurzony, wiatr wyciągnął mu na wierzch koszulę, na głowie ciepła
uszanka zapięta pod brodą. Dajcie dwieście gram, mówi do bufetowej. Ona
wstaje, nalewa mu szklankę. On to wypija i wydaje z siebie takie ahhhhhhhhh!
Teraz będzie lepiej, mówi i wychodzi z tym ogniem w środku na ulicę - w ogień
pustyni. Bufetowa przez chwilę odprowadza go wzrokiem. Nasz człowiek, odzywa
się, taki wszystko wytrzyma. Potem patrzy na mnie, dobrotliwie, ale i z
odrobiną ironii, i bez słowa podaje mi butelkę lemoniady.
Tadżykistan wysoki jak Tybet
1
W Duszanbe Turan zaprowadził mnie do Związku Pisarzy. Spotkałem tam poetę
nazwiskiem Amindżon Szukuchi. Powiedział, że największy poeta tadżycki,
Rudaki, napisał 1 300 000 wierszy, co jest światowym rekordem. Niestety,
prawie wszystkie wiersze zginęły. Rudaki żył w VIII wieku i oprócz poezji
zajmował się polityką, ale zajmował się źle i został oślepiony przez swoich
wrogów. Rudaki jest klasykiem trzech krajów: Tadżykistanu, Iranu i
Afganistanu, ponieważ języki w tych trzech krajach rozwinęły się z jednego
pnia i należą do wspólnej grupy irańskiej. W Kabulu i w Teheranie Tadżyk mówi
swoim językiem i jest doskonale rozumiany. Szukuchi powiedział mi, że
Awicenna był filozofem tadżyckim. Odparłem, że Uzbecy nazywają Awi-cermę
filozofem uzbeckim. Tak, zgodził się. Uzbecy mają go za Uzbeka, a Tadżycy za
Tadżyka. Swoją wielkość, powiedział Szukuchi, Awicenna osiągnął nie tylko
dzięki walorom umysłu, ale również dzięki niespotykanej kondycji. Tajemnica
geniuszu Awicenny polega na tym, że Awicenna nie musiał spać. Wystarczyło mu
pół godziny drzemki na dobę. W jednym miejscu pisze, że pokazano mu dużą
bibliotekę: usiadł i przeczytał całą. W innym miejscu opowiada, że na bazarze
kupił książkę. Przeczytał, ale nie zrozumiał. „Żeby zrozumieć tę książkę -
powiada Awicenna - musiałem ją przeczytać sześćdziesiąt cztery razy." Żaden
zwykły człowiek nie miałby sił do takich rzeczy. W trakcie rozmowy, która dotyczy głównie tematu, jakim się od dawna zajmuję, a mianowicie asymilacji kultury arabskiej na gruncie irańskim, ktoś wtrąca nieoczekiwanie, że w Duszanbe mieszka przyjaciel Bruno Jasieńskiego. Pytam,
czy mógłbym się z nim zobaczyć. Tak, nie ma przeszkód. Telefonują i po kilku
minutach wchodzi do pokoju starszy człowiek. Pociągła twarz w głębokich
bruzdach, siwe pasma we włosach, włosy rozrzucone.
Przedstawił się: Gani Abdullo.
Zaczął coś mówić, nerwowo, niewyraźnie, w końcu machnął ręką, ale zrozumiałem
nazwisko Jasieński, Bruno Jasieński, jego laska stukała o podłogę, był tu,
tu, w tym miejscu. Umilkł, w pokoju nastąpiła cisza. Czułem, że w tym
wszystkim o coś chodzi, o czym oni wiedzą więcej niż ja. Gani nie chciał
usiąść, sprawiał wrażenie człowieka, któremu się spieszy, powiedział, że
czeka nas jutro u siebie w domu.
Pojechaliśmy do niego z Turanem. Potem przyszedł również Fieokist
Aleksandrin. Gani mieszka w ekskluzywnej dzielnicy Duszanbe, małe ciche
uliczki, zamknięte furtki, a wewnątrz ogrody i ładne wille. Posadził nas na
ławce pod dużą wierzbą. W 1934 roku był tu Bruno Jasieński. Gani był wtedy
młodym Tadżykiem, który zaczął pisać wiersze. Jasieński zapalił się do tych
wierszy, wziął je do Moskwy i tam ukazały się w druku Tak zostałem pisarzem,
powiedział Gani. Jasieńskiego fascynował Tadżykistan. Przyjeżdżał tu kilka
razy, a potem napisał powieść „Człowiek zmienia skórę". Jasieński wierzył, że
socjalizm zmieni naturę człowieka. On nas kochał, powiedział Gani, mając na
myśli Tadżyków. Gani widział go ostatni raz w 1936 roku. Potem Jasieński
zniknął. Kilka miesięcy później zniknął Gani. Bo znałem Jasieńskiego,
wytłumaczył. Gani miał wtedy 25 lat.
Po dwunastu latach wrócił do domu.
Gani przechowuje zdjęcie Jasieńskiego z 1934 roku. To zdjęcie oglądamy w
czasie rozmowy pod wierzbą. W Leninabadzie, mówi Gani, mieszka Tadżyk, który
ma całe muzeum pamiątek po Jasieńskim. Żyją ludzie, którzy dobrze pamiętają
książki Bruno. W roku pięćdziesiątym którymś syn Jasieńskiego poszedł w
Taszkiencie do biblioteki zmienić książkę. Jakaś kobieta poprosiła
bibliotekarkę o powieść Jasieńskiego. Książek tego pisarza nie wypożycza się
czytelnikom, odezwał się syn Jasieńskiego. Kiedy nie, odparła bibliotekarka,
ten pisarz jest zrehabilitowany, dam wam jego książkę „Człowiek zmienia
skórę". Syn Jasieńskiego napisał do ?? list z zapytaniem, czy bibliotekarka
mówiła prawdę. Odpowiedziano mu, że tak, mówiła prawdę.
Całe życie Gani związało się z Jasieńskim. Gani mówi, że się od tego nigdy
nie uwolni. W 1964 roku Gani napisał sztukę „Mo az Bomi Dżachon" („My z Dachu
Świata"). Ta sztuka ma czterech bohaterów. Występuje w niej dwóch Polaków -
Bruno Jasieński i czekista Czesław Putowski, kolega Dzierżyńskiego. Obaj oni
oddali życie za Tadżykistan. W sztuce występuje również dwóch Tadżyków,
więźniów Pawiaka. Ci dwaj oddali życie za Polskę. Tłem muzycznym sztuki są
utwory Szopena. Premiera odbyła się w 1965 roku w Horogu, w Tadżykistanie.
W tej rozmowie pod wierzbą często zapada milczenie.
Z ogrodu Gani widać Pamir, Dach Świata. Góry Pamiru zajmują trzy czwarte
obszaru Tadżykistanu. Pamir jest prawie tak wysoki jak Himalaje. Część
Republiki pokrywają wieczne śniegi. Przez kilka miesięcy w roku śniegi
odcinają wschodni rejon kraju, można tam dotrzeć tylko samolotem, ale też nie
zawsze. Samolot nie lata nad górami, lata między górami i jeśli napłyną
chmury, komunikacja ustaje.
Są tu wsie, do których nigdy nie dojedzie samochód. Takie wsie opisywał
Jasieński. Kto chciał tam dotrzeć, musiał wdrapywać się po drabinach
przyczepionych do skał i korzeni. Do takich wiosek ziemię znosili w workach.
Pole chłopa mogło być tak małe, że jeśli położył się na nim krzyżem, jego
ręce leżały na ziemi sąsiada. Jasieński opisał wypadki, kiedy w takich
wioskach chłopi kradli sobie grunty - wystarczyło jednej nocy, żeby przenieść
workami ziemię z czyjegoś pola na swoje. Pod spodem zostawała skalista
niecka, jałowa, pusta.
Jasieński lubił tadżyckie przysłowie: „Jeżeli masz ciepłe pantofle, to co cię
obchodzi rozległość świata". A jednak sam ciągle jeździł, chciał wszystko
widzieć. Najpierw jeździł do Paryża, potem do Duszanbe. Du-szanbe w tamtych
latach było małym miasteczkiem ulepionym z gliny i słomy. Duszanbe znaczy -
poniedziałek. Karawany, które wyruszały w piątek z Buchary w drogę do Indii,
docierały w duszanbe, właśnie w poniedziałek, do małej osady, która jest
dzisiaj miastem, 340 tysięcy ludzi, stolicą Tadżykistanu.
Szlak karawanowy jest teraz zalany asfaltem i jeżdżą po nim samochody. Turan
powiózł mnie tą drogą w głąb Pamiru. Mało widziałem tak niezwykłych dróg, bo
szosa biegnie cały czas płasko, a tylko góry wznoszą się coraz wyżej i wyżej.
Jedzie się wąskim korytarzem, między dwiema skalnymi ścianami, którym za
każdym kilometrem przybywa więcej i więcej pięter. Wrażenie takie, jakby ktoś
idąc po dnie, schodził w głąb oceanu. Ta sama potęgująca się niesamowitość.
To samo uczucie wtapiania się w ogrom. Stan rosnącego niepokoju, czy odwrót
będzie jeszcze możliwy. Czasem naprzeciwko pokaże się ciężarówka. Samotny
człowiek w szoferce. Samochody zwalniają, bo wąsko tu, niewygodnie. No, posuń
się trochę, woła ten z naprzeciwka, jego głos dudni w skałach. Koła ślizgają się po śniegu, wyją motory.
O zmierzchu byłem w Duszanbe. Wieczorem wyszedłem na miasto. Wspaniały,
ciepły wieczór, ulice pełne ludzi, tłum, który spaceruje godzinami. Na
głównej ulicy, w alei Lenina, neony i dużo nowoczesnych domów. Drzewa,
trawniki, kwiaty, jak w parku. Przed kinem kolejka: jest festiwal filmów
ukraińskich, tłum szturmuje kasy. Druga kolejka przed wózkiem z czereśniami,
pełno czereśni, tylko trzeba mieć swoją torebkę.
Nocą czytałem w hotelu książkę Tatiany Iwanowny Kuchtikowej pt. „Trzęsienia
ziemi w Tadżykistanie". Tatianę Iwanownę zastanawia przedziwna cecha umysłu
ludzkiego: trzęsienia ziemi były znane już ludziom starożytnym, a jednak
badaniem tego zjawiska człowiek zajął się dopiero niedawno, w końcu XIX
wieku. Całe tysiąclecia ludzie zajmowali się badaniem gwiazd. Miał rację
Bacon, kiedy powiedział, że umysłowi ludzkiemu potrzeba bardziej ołowiu niż
skrzydeł. Człowiek nie myśli o tym kawałku ziemi, od którego zależy jego
życie, bo myśl człowieka, poruszana niezbadaną siłą ucieka stale w Kosmos.
Tatiana Iwanowna pisze, że ponad 80 procent obszaru Tadżykistanu leży w
strefie silnych, niszczycielskich trzęsień. Jest to najbardziej groźny
sejsmicznie rejon na całej przestrzeni między Atlantykiem a Oceanem
Spokojnym. Najwięcej trzęsień jest w samym Pamirze.
Góry Pamiru ciągle rosną.
Być może za naszego życia powstanie tam jeszcze kilka nowych gór. W 1911 roku
było wielkie trzęsienie koło Sarezu. W dolinę rzeki Murgab zwaliło się 2
miliardy metrów sześciennych ziemi. Powstała nowa góra. Na wysokości 3
tysięcy metrów powstało nowe jezioro długości 20 kilometrów. W 1949 roku w
czasie trzęsienia zwaliła się góra Czoku-Rak, ziemia pochłonęła cały powiat. Temu trzęsieniu towarzyszył ogromny huk i potężny huragan.
Fale sejsmiczne rozeszły się po całym świecie. Powstała kraina jezior. W
ciągu sekundy wyzwoliło się tyle energii, ile dały w ciągu 10 lat pracy
wszystkie elektrownie Związku Radzieckiego zbudowane do 1935 roku. W miejscu
tego trzęsienia jeszcze dzisiaj, po 18 latach, ziemia nie może się uspokoić i
przyrządy notują jej drgania.
Raz poruszona ziemia potrzebuje wielu lat, żeby odzyskać spokój.
2
Rano czekam na przyjście Turana. Bez niego nie mogę się ruszyć: nikogo tu nie
znam. Zresztą jest gorąco, chodzić ciężko, a Turan ma samochód. Turan zawsze
wie, co będziemy robić. Dzisiaj, mówi, zobaczymy fabrykę. Albo dzisiaj
zobaczymy komsomolskie jezioro. Mówię, że mnie interesuje polityka i kultura.
To nic, odpowiada Turan, pojedziemy nad jezioro. I rzeczywiście: jedziemy nad
jezioro. Po jeziorze pływają łódki, chłopcy skaczą do wody. Podoba ci się?,
pyta Turan. Bardzo, odpowiadam. Herbaty?, pyta. Wiezie mnie do czajchany. Na
dywanach siedzą Uzbecy, siedzą Tadżycy i piją herbatę. Jak w całej Azji,
usługują mali chłopcy, roznoszą czajniki, myją naczynia. Uzbecy i Tadżycy
widzą gościa, podchodzą i witają się w milczeniu. Ściskamy sobie ręce. Potem,
nie mówiąc ani słowa, wracają na swoje dywany. Wszyscy siorbiemy herbatę.
Rozglądam się - drzewa, droga, czyjeś plecy, czyjaś twarz. Czwarta godzina,
upał, chłopak niesie herbatę i ziewa. Co, pojedziemy?, pytam Turana.
Pojedziemy, godzi się. Dojeżdżamy do hotelu, samochód staje. Zmęczony?, pyta
mnie Turan. Kiedy nie, mówię, wcale. Chyba zmęczony, mówi Turan. Wiem, o co mu chodzi. Jak zmęczony, to musi odpocząć. Jak odpoczywa, to siedzi w hotelu. Jak siedzi w hotelu, to Turan jest wolny. A Turan ma dzieci, ma wnuki i chce mieć dla nich czas. Głupio, że o tym
zapomniałem. Ale to nic, żegnamy się serdecznie i lecę do siebie na piętro.
A od rana wyglądam przez okno. Turana ciągle nie widać. Siedzę i czytam
książkę. Czy Tadżycy są narodem? Śledzę dyskusję na ten temat. „Naród
tadżycki -pisze M. P. Szukurow - powstał przed wielu wiekami. Z łona tego
narodu wyszli tak wielcy myśliciele i poeci, jak Rudaki, Firdausi, Awicenna
itd." (Duszanbe 1966). Jeszcze dalej idzie B. G. Gafurow, który w „Historii
narodu tadżyckiego" (Moskwa 1949) wysuwa tezę, że Tadżycy ukształtowali się
jako naród już w czasach Aleksandra Macedońskiego. Natomiast K. Sabi-row jest
zdania, że Tadżycy stali się narodem dopiero w wyniku Rewolucji
Październikowej. „Do chwili zwycięstwa Rewolucji Październikowej Tadżycy nie
byli w stanie ukształtować się jako naród" - pisze on w swojej książce
„Socjalistyczny naród tadżycki - dziecię Października" (Duszanbe 1967). „Do
czasu powstania Władzy Radzieckiej pojęcie ojczyzny ogranicza się u Tadżyka
do jego wsi czy miasteczka. Jeszcze dziś - kontynuuje Sabirow - pojęcie
jedności narodowej jest wśród Tadżyków słabo rozwinięte. Ludzie zarażeni
przeżytkami do tej pory dzielą jeden socjalistyczny naród tadżycki według
zasady terytorialnej - na Tadżyków sa-markandzkich, leninabadzkich,
kuliabskich, garmskich, bucharskich itd. W poszczególnych wypadkach przy
doborze i rozmieszczeniu kadr szefowie kierują się nie fachowymi czy
politycznymi walorami pracownika, a tym, z jakiej miejscowości pochodzi."
Kto ma rację w tej sprawie: Szukurow czy Sabirow? Nie umiem się wypowiedzieć.
Tadżyków jest obecnie około 4,5 miliona. Z tego 1,5 miliona żyje w Związku Radzieckim, a reszta w Afganistanie. Dwie trzecie Tadżyków żyje w świecie feudalno-kapitalistycznym.
Trzymając się tezy Szukurowa można twierdzić, że wszyscy Tadżycy, radzieccy i
afgańscy, a także irańscy i chińscy (bo w Iranie i w Chinach są również
kolonie tadżyckie), stanowią jeden niepodzielny naród. Według Szukurowa
ustrój - to jedno, a naród - to drugie. To prawda, godzi się Szukurow, że są
Tadżycy socjalistyczni i Tadżycy feudalno-kapitalistyczni, ale niemniej
tworzą oni jeden naród. Stanowisko Sabirowa jest bardziej ostrożne. Po
przeczytaniu jego książki mam jasność co do Tadżyków radzieckich: ci tworzą
naród. Ale jaki jest status Tadżyków afgańskich, którzy przecież nie przeszli
przez Rewolucję? Czy wobec tego Tadżycy afgańscy nie stanowią części narodu
tadżyckiego, mimo że są Tadżykami?
Przerywam rozważania: ktoś puka do drzwi. Ale to nie Turan. Przychodzą dwaj
towarzysze z powiatu. Jedziemy do kołchozu „Komintern". Kołchoz leży
niedaleko Duszanbe i obejmuje piętnaście wsi. Jest to duży kołchoz, ale
bywają większe, jak cały powiat w Polsce. Dyrektor „Kominternu" nazywa się
Abdulkarin Szari-pow. Ciężki, ogromny mężczyzna, bez nogi. Nogę stracił na
wojnie, w obronie Ukrainy. Dostał niemieckim odłamkiem, zabrali go do
szpitala, stamtąd wrócił do domu. Niemca nie widział nigdy, ani na wojnie,
ani potem.
Szaripow nie może chodzić, wszędzie wozi nas dyrektorskim gazikiem. Po drodze
opowiada, co może mieć kołchoźnik: trzy krowy, dwanaście baranów, a osłów i
koni - ile chce. Dobry baran kosztuje 150 rubli, nowy dom kosztuje piętnaście
baranów. Oprócz hodowli uprawiają ziemię. Zbierają osiem kwintali pszenicy z hektara. Nie należy dziwić się, że tak mało - pola znajdują się wysoko w górach. Żniwa trwająkilka miesięcy, bo pola leżą na różnych wysokościach, niskie pola dojrzewają wcześnie, a wysokie - późno. Tak jest w całym Tadżykistanie, gdzie sieją i zbierają przez okrągły rok. W czerwcu w dolinie
Wachszu już są żniwa, a w Pamirze chłopi wychodzą dopiero siać. O tej porze w
Leninabadzie już dojrzewają morele, a w Isfarze morela dopiero zakwita.
Przejeżdżamy przez wieś. Kobiety tadżyckie przystają, odwracają się tyłem do
samochodu i ręką zasłaniają twarz. Rewolucja uwolniła te twarze od zasłon,
kobiety zdjęły parandże, ale odruch pozostał. Na uniwersytecie w Duszanbe
poznałem Rochat Nabijewą, pierwszą kobietę tadżycką, która w roku 1963
zdobyła tytuł naukowy. Tematem jej pracy była walka o zniesienie parandży. Ta
walka kosztowała wiele ofiar. Zginęły setki kobiet, które odsłoniły twarz.
Basmacze dokonali na takich kobietach publicznych egzekucji. Ciekawe, że ten
sam człowiek, którego natura jest w swojej istocie tak podobna i niezmienna,
wytwarza pod różnymi szerokościami tak sprzeczne obyczaje. Bo w jednych
cywilizacjach ambicją mężczyzny jest twarz swojej kobiety jak najbardziej
odsłonić, a w innych -jak najbardziej zakryć.
Szaripow zawiózł nas na koniec wsi, w cień rozłożystego czinara. Tutaj
Szaripow wydał przyjęcie. Były czereśnie, morele i jabłka. Wielkie misy
dymiącego mięsiwa. Sterty pszennych placków. Jakieś zupy, narodowe potrawy,
sałaty. Góry wszelakiego jadła. Skrzynie wódki. Szaripow wzbraniał się przed
piciem, mówił, że muzułmanom pić nie wolno. W końcu jednak coś wypił. Potem
wstał, rozebrał się, odpiął protezę i wlazł do strumienia, który płynął obok.
Chłopi wpatrywali się w nagiego dyrektora. Co on robi?, spytałem. On sobie o-puszcza ciśnienie,
odpowiedział któryś.
Uczta trwała dalej bez dyrektora. Zebrało się pełno Tadżyków. Jeden z nich
zaczął coś opowiadać, wszyscy wybuchali śmiechem. Spytałem, o czym mówią.
Wtedy nauczyciel przetłumaczył mi historię młodego Tadżyka, który wrócił z
wojny do kołchozu „Komin-tern". Młody Tadżyk wrócił z wojny i zapomniał
swojego języka. Do wszystkich mówił po rosyjsku. We wsi mało ludzi zna
rosyjski. Wszyscy mówią po tadżycku. Mów po tadżycku, powiedział mu ojciec,
ale młody Tadżyk udawał, że nie rozumie, czego ojciec chce. Pod dom tego ojca
zaczęli się schodzić ludzie, każdy chciał zobaczyć, jak wygląda Tadżyk, który
zapomniał swojego języka. Najpierw przyszli sąsiedzi, potem cała wieś. Tłum
stał i przyglądał się młodemu Tadżykowi, który wrócił z wojny. Ktoś zaśmiał
się i wszyscy zaczęli się śmiać. Śmiała się cała wieś, cała wieś huczała od
śmiechu, ludzie trzymali się za brzuchy, pokładli się na ziemi. W końcu młody
Tadżyk nie wytrzymał, wyszedł z domu i krzyknął do ludzi: dosyć! Krzyknął po
tadżycku i potem sam zaczął się śmiać. Tego dnia młody Tadżyk przypomniał
sobie swój język, we wsi zarżnęli barana i wszyscy ucztowali cały wieczór.
Dobrze znać język rosyjski, zakończył nauczyciel, ale Tadżyk musi znać
również swój język. Wypiliśmy toast za wszystkie języki świata.
Rano odlatywałem do Kirgizji. Turan odwiózł mnie na lotnisko. Każda strona
świata to inny krajobraz. Na północy - łagodne, zielone wzgórza. Na południu
- wysokie, śnieżne góry. Na wschodzie - góry pustynne, wypalone słońcem. I
wreszcie - pogrążone w zieleni Du-szanbe. Za górami śnieżnymi - Indie, za
górami pustynnymi - Chiny. Otwieram swój tranzystor marki „Siel-ga". Słyszę
głos spikerki radia Pekin, która mówi, że wczoraj, w zachodnich rejonach kraju, Chiny dokonały wybuchu pierwszej bomby wodorowej. W zachodnich rejonach, myślę, to znaczy gdzieś niedaleko stąd.
Spikerka mówi, że przewodniczący ??? przewidział ten wybuch na dziesięć lat
wcześniej. Po tym komunikacie grają marsza.
No i co?, pytam Turana.
A nic, mówi ze spokojem, nawet z uśmiechem.
Kirgiz schodzi z konia
1
W Kirgizji towarzyszy mi Rustam Umralin. Rustam jest małomówny, przez cały
dzień wypowiada kilka słów. Bardzo nie lubię mówić, powiedział mi w pierwszym
dniu znajomości. Wobec tego spędzamy czas w milczeniu. W niedzielę wyszliśmy
na miasto. Frunze jest podobne do Aszchabadu, do Duszanbe, ale ma lepszy
klimat i Rosjanie, którym wypadło żyć w Azji, starają się osiedlić we Frunze.
Z wyglądu i z nastroju miasto jest europejskie, jest rosyjskie. Główna ulica,
która nazywa się XXII Zjazdu KPZR, służy za świąteczny deptak. Widać tu dużo
młodzieży spacerującej w grupkach albo parami - para rosyjska, para uzbecka,
para kirgiska. Na XXII Zjazdu KPZR można kupić lody i pierogi z mięsem, można
obejrzeć nowoczesne wystawy. Można posiedzieć na ławce.
Przed starą pocztą zbierają się studenci afrykańscy, niesłychanie eleganccy,
znudzeni, bez dziewczyn. Nie bardzo wiadomo, dokąd pójść. Jest bar, ale przed
barem kolejka. Zaglądamy na stadion. Grająjuniorzy, trybuny puste. Idziemy
dalej, ale gdzie, ale po co? Czuję, że Rustam nie wie, co ze mną zrobić.
Rustam musi ze mną spacerować, bo to jest w programie wizyty. Program to taki
plan -jest, to trzeba wykonać. Nie wiem, jak się zachować.
Przerwać spacer?
Może przerwiemy spacer?, pytam Rustama, ale on protestuje. Jakże można?,
mówi, nie, nie, będziemy spacerować. Znowu zapada w milczenie, idzie dalej, ja za nim, on jakiś kanciasty i ja kanciasty, nie możemy się dopasować, doszlifować, zbliżyć, zbratać, nie
możemy się porozumieć w najprostszej zdawałoby się sprawie, a mianowicie,
żeby przerwać spacer.
Z XXII Zjazdu KPZR skręcamy na ulicę Sowietska-ja. Stoją tu wiejskie domki,
przytulne, zadbane, pod oknami rosną malwy i maliny. Pejzaż żywcem
przeniesiony ze Smoleńska tutaj, do podnóża Tien-szanu. Na gankach siedzą
rosyjskie babcie, mimo gorąca otulone w kraciaste chusty, w ciepłych
serdakach, w długich do kostek spódnicach. Babcie handlują ostrożnie, na
widoku trzymająjedną albo dwie szklanki wiśni, za szklankę biorą 10 kopiejek.
Staruszki siedzą samotne, po jednej na każdym ganku, wzdłuż całej ulicy
Sowietskaja, która ciągnie się kilometrami.
Frunze jest senne, łagodne, żyje bez pośpiechu. Nic nie zakłóca spokoju
miasta. Wielki świat leży daleko: do Moskwy i Kijowa są tysiące kilometrów.
Miejscowe gazety zajmują się sprawami Kirgizji - który kołchoz przoduje w
zasiewach, która brygada nie wypuszcza braków. Wiadomościom ze świata
przeznacza się mały kącik. Pytam o sprawy chińskie. Kirgizja ma długą,
liczącą 800 kilometrów granicę z Chinami, dużo Kirgizów mieszka w Chinach, z
kolei w Kirgizji żyją Dun-gowie - chińscy muzułmanie. Pytam o sytuację na
granicy. Okazuje się, że wszędzie panuje spokój.
2
Skąd wzięli się Kirgizi? „Spór o pochodzenie Kirgizów - pisze S. M. Abramzon
- trwa od półtora wieku." Należą oni do wielkiej rodziny ludów mongoidalnych
zamieszkujących Azję Wewnętrzną. Ale to jeszcze wszystkiego nie wyjaśnia. Na świecie żyją dwie grupy Kirgizów: jedna nad Jenisejem, druga w górach Tien--szanu (to znaczy w dzisiejszej Republice Kirgizji). Spór toczył się o to, czy Kirgizi j enisej scy pochodzą od
tienszańskich, czy tienszańscy od j enisej skich. Długi czas przeważała ta
ostatnia hipoteza. Ale był w niej słaby punkt, a mianowicie hipoteza ta
zawierała sugestię, że skoro tienszańscy pochodzą od j enisej skich, to można
sądzić, że dawniej Kirgizów w Kirgizji nie było. W 1956 roku zebrała się we
Frunze specjalna sesja Akademii Kirgiskiej SRR, której celem było dokonanie
wyboru między dwiema teoriami o pochodzeniu Kirgizów, uważanymi dotąd za
równorzędnie poprawne. Sesja wypowiedziała się za teorią o tienszańskiej
genezie Kirgizów. Mocną stroną tej teorii jest sugestia, że Kirgizi zawsze
byli w Kirgizji, a dopiero stąd rozprzestrzenili się do Jeniseju. Odtąd ta
wersja jest obowiązująca, choć S. M. Abramzon pisze, że „sprawy te jednak nie
są ostatecznie wyjaśnione" (Moskwa 1963).
W przeszłości Kirgizi koczowali, podzieleni na rody i plemiona. Nazywano ich
Narodem Czterdziestu Plemion. Długi czas podlegali uzbeckiemu chanatowi Ko-
gandy. Chan przydzielał każdej grupie koczowników swojego policjanta. Taki
koczujący policjant nazywał się ilbegi. Wędrował on z koczownikami w góry,
wędrował z nimi przez całe lata, odpowiedzialny za lojalność, porządek i
podatki. Ciekawe, że tych ilbegów Kirgizi nie zabijali. Przeciwnie, obie
strony dobrze ze sobą współżyły. Z czasem ilbeg miał w grupie swoich
donosicieli, z kolei grapa korumpowała ilbega.
Wśród Kirgizów rozwinął się silnie szamanizm, którego przeżytki spotyka się
tu i tam do dzisiaj. Każdy szaman miał swoją specjalizację. Dałyczy - wróżył
z baranich łopatek, Tegoczu - wróżył z kamieni, Żajczy - zaklinał deszcz,
Symczy - przepowiadał przyszłość.
Szczególną cześć oddawali Kirgizi mogiłom. Jeżeli ktoś umarł, robili manekin,
ubierając go w szaty zmarłego. Kukła stała w jurcie przez rok, kto wchodził,
oddawał manekinowi pokłon. O zacofaniu Kirgizów niech świadczy fakt, że
jeszcze do czasów Rewolucji kosili trawę końskim żebrem.
Jeszcze na początku naszego wieku Kirgizom groziło zupełne wyniszczenie. W
latach 1903-1913 liczba Kirgizów zmalała o 10 procent. W 1916 roku wybuchło
wielkie antycarskie powstanie kirgiskie. Zginęło 200 tysięcy Kirgizów, a
jeszcze więcej uciekło do Chin. Do roku 1920 liczba Kirgizów zmalała o dalsze
30 procent. Można sądzić, że w okresie Rewolucji w Kirgizji było nie więcej
niż pół miliona Kirgizów. Dzisiaj jest ich o-koło miliona. W dalszym ciągu
jednak Kirgizi stanowią w Kirgizji mniejszość narodową (40,5 procent ogółu
ludności Republiki). Ponad 30 procent stanowią Rosjanie, 11 procent - Uzbecy.
3
Wieczór spędziłem w jurcie Dżumala Smanowa, w Tien-szanie, w dolinie Susamyru
odległej od Frunze o 200 kilometrów. Dżumal pasie stado owiec kołchozu
Panfiłowa, a ponieważ wyróżniał się w pracy, przyznano mu dekretem rządu
tytuł „Wybitny Pastuch Kirgiskiej SRR". Stado, które pasie Dżumal, liczy 600
owiec. Jeśli popytać dokładnie, okaże się, że w tym kołchozowym stadzie jest
tylko połowa kołchozowych owiec. Reszta to owce Dżumala, jego brata, jego
wujka, jego sąsiada itd. Dżumal skończył 7 klas, ma 41 lat i dziewięcioro
dzieci. Wszędzie rodziny są tu liczne, wielodzietne. Całe lato Dżumal spędza
w swojej jurcie, na zimę wraca do kołchozu. W jurcie mieszka z żoną, z innymi pastuchami i z dużą gromadą swoich i cudzych dzieci. Gościnność tych ludzi jest niebywała, na mój przyjazd, zresztą tym razem zupełnie przypadkowy, Dżumal zarżnął barana i wyprawił kolację. Cała jurta wypełniła
się ludźmi, którzy zawiadomieni przez konnego posłańca, pościągali z innych
pastwisk. Siedzieliśmy w kucki na wojłokach, ogryzając baranie kości i pijąc
wódkę. W piciu wódki Kirgizi przewyższają Rosjan, nie mówiąc o Polakach. Piją
również kobiety. Z reguły w czasie uczty przebywają one poza jurtą. Gospodarz
nalewa szklankę stolicznej i wywołuje imię kobiety. Ona wchodzi, kuca i
duszkiem wychyla całą szklankę. Potem bez słowa, bez zakąski, wstaje i znika
w ciemnościach.
W czasie uczty podają gościowi na talerzu ugotowaną głowę barana. Gość musi
zjeść mózg. Potem musi wydłubać oko i zjeść oko. Należy pamiętać, że oko
baranie jest duże jak śliwka. Drugie oko zjada gospodarz. W ten sposób
zawiązuje się więzy braterstwa. Jest to doświadczenie, które na długo zostaje
w pamięci.
Rano pojechaliśmy dalej, zobaczyć budowę wielkiej elektrowni w kanionie rzeki
Syr-darii, która na terenie Kirgizji nazywa się Naryn. Długi czas samochód
jedzie przez Susamyr. Nie ma słów, którymi można by opisać piękno tej doliny,
jednej z najcudowniejszych na świecie. Naokoło ośnieżone góry, a tu, w dole,
niekończące się łąki, słońce, wspaniałe powietrze. Susamyr leży powyżej
naszych Rysów, na wysokości 2800 metrów, a latem jest tu tak ciepło jak na
Wybrzeżu Lazurowym. Kilka razy miałem wrażenie, że przejeżdżamy obok dużych
jezior. Podjeżdżaliśmy bliżej i okazywało się, że to wielkie pola
niezapominajek.
Był czerwiec, stada ściągały w głąb doliny. Wielbłądy niosły na grzbietach
wojłokowe jurty. Koło nas przelatywali na koniach Kirgizi. Droga od jurty
Dżumala do miejsca, gdzie inżynier Leonid Tołkaczew kieruje budową elektrowni, wynosi
250 kilometrów. Na tym odcinku przejeżdża się przez trzy klimaty. Najpierw
jest Susamyr. Potem góry, śnieg, lodowate wichry. Potem tropik - pustynny,
posępny krajobraz, bez jednej rośliny, bez śladu życia. Dalej, w górach,
powstaje elektrownia.
Jest to unikalna budowla.
Dwie skalne ściany wznoszą się pionowo na wysokość 500 metrów. Dołem płynie
rzeka. Między tymi ścianami stanie zapora. Budowa wygląda tak, jakby w tym
miejscu odbywało się masowe zdawanie egzaminu na oznakę alpinistyczną. W
istocie robotnicy przechodzili tu najpierw alpinistyczne przeszkolenie. Wielu
z nich pracuje przyczepionych hakami i linami do skalnej ściany. Zbudowano
też drabiny, po których wchodzi się pionowo 120 pięter w górę. Robotnik
odbywa tę trasę codziennie, na szczyt i z powrotem. Byłem ciekaw, jaki to
jest wysiłek - wszedłem raz i wróciłem na dół ledwie żywy. A przecież oprócz
tej wspinaczki ludzie jeszcze pracują. Latem panujątu saharyjskie upały,
zimą-syberyjskie mrozy. Wichry są tak silne, że odrywają człowieka od skały.
Ludzie, czytając za kilka lat wzmiankę o otwarciu elektrowni w kanionie rzeki
Naryn, nie będą wiedzieć, jakim kosztem zostało wykonane to dzieło.
Bilard w meczecie Buchary
1
Erkin powiedział, że ma sprawę na mieście, i poszedł, a ja zostałem sam w
twierdzy emira Buchary. W twierdzy zrobione jest muzeum. Można tu obejrzeć
złote płaszcze emira, można obejrzeć nóż kata, tak spiłowany, że z ostrza
niewiele zostało. Stare Amerykanki biegają po dziedzińcu, po sypialni emira,
fotografują, zaglądająw głąb lochów. Sąprzejęte płaszczem, widokiem noża. A
teraz popatrzcie, mówi nauczycielka do szkolnej wycieczki. Gromada dzieci
przepycha się w stronę zakratowanych kazamat. Wewnątrz, w półmroku, widać
figury więźniów emira. Jedna figura wisi na stryczku, druga ocieka krwią.
Kilka figur siedzi na ziemi, przykutych łańcuchami do ściany. Pani objaśnia,
jak okrutnym władcą był emir, i że to wszystko razem - ta twierdza, te
płaszcze, ten na stryczku - nazywa się feu-dalizmem.
Było południe, wyszedłem z twierdzy na wielki, zakurzony plac, naprzeciwko
znajdowała się czajchana. O tej porze czajchany są pełne Uzbeków. Siedząw
kucki, w kolorowych tiubietiejkach na głowie, piją zieloną herbatę. Piją tak
godzinami, często przez cały dzień. Przyjemne to życie, spędzane w cieniu
drzewa, na dywaniku, wśród bliskich kompanów. Usiadłem na trawie i zamówiłem
czajnik. Po jednej stronie miałem widok twierdzy, tak dużej jak Wawel, tyle
że zrobionej z gliny. Ale po drugiej stronie miałem widok jeszcze lepszy.
Po drugiej stronie stał cudowny meczet.
Ten meczet przyciągnął moją uwagę, ponieważ był zrobiony z drzewa, co jest
niezwykle rzadkim przypadkiem w architekturze muzułmańskiej, której tworzywem
jest kamień i glina. W dodatku wśród upalnej i zdrętwiałej ciszy pustynnego
południa słychać było, że w meczecie coś stuka. Odstawiłem czajnik i
poszedłem zbadać sprawę.
Stukały kule bilardowe.
Ten meczet nazywa się Bala Chauz. Jest to unikalny zabytek architektury Azji
Środkowej XVIII wieku, właściwie jedyny, jaki z tego okresu ocalał. Portal i
ściany Bala Chauzu zdobi ornament drzewny, którego piękno i precyzja nie mają
sobie równych. Każdy musi się tym zachwycać.
Zajrzałem do wnętrza. Było tam sześć zielonych stołów, przy każdym stole
młodzi chłopcy o rozwichrzonych, jasnych czuprynach grali w bilard. Tłum
kibiców dopingował zawodników. Wynajęcie stołu kosztuje 80 kopiejek za
godzinę, więc tanio, jest dużo chętnych, przed wejściem stoi kolejka. Nie
chciało mi się stać w kolejce, przez to nie mogłem dobrze obejrzeć wnętrza i
wróciłem do czajchany.
Oślepiające słońce padało na plac. Po placu wałęsały się psy. Z twierdzy
wychodziły wycieczki, najpierw Amerykanki, potem dzieci. W meczecie stukały
kule, chłopcy pokrzykiwali. Między twierdzą zamienioną w muzeum a meczetem
zamienionym w salę bilardową siedzieli Uzbecy i pili herbatę. Siedzieli w
milczeniu, zwróceni twarzami do meczetu, bo tak nakazuje zwyczaj ojców. W
milczącej obecności tych ludzi była jakaś godność i mimo szarych chałatów
wyglądali oni dostojnie. Miałem ochotę podejść i uścisnąć im ręce. Chciałem
im jakoś wyrazić swój szacunek, ale nie umiałem tego zrobić. W tych ludziach,
w ich zachowaniu, w ich mądrym spokoju było coś, co w tym momencie budziło mój spontaniczny i rzeczywisty podziw. Od pokoleń siadali w tej czaj chanie, która była stara, może starsza niż twierdza i meczet. Wiele rzeczy jest teraz innych, wiele, ale nie wszystkie. Można by powiedzieć, że świat się zmienia, ale nie zmienia się zupełnie, w każdym razie nie zmienia się na
tyle, żeby Uzbek nie mógł posiedzieć w czaj chanie i wypić herbaty nawet w
godzinach pracy.
W Bucharze zobaczyłem jeszcze rojne i kolorowe bazary. Są to stare bazary,
tysiącletnie, a jednak ciągle żywe, wypełnione tłumem ludzkim. Erkin pokazał
mi bazar, po którym lubił przechadzać się Awicenna. Pokazał mi bazar, gdzie
kupował daktyle Ibn Batuta. Małe sklepiki, stragany, stoiska, każde z
numerem, bo upaństwowione. Erkin powiedział, że Uzbek woli przepłacić, ale
kupi na bazarze, a nie w sklepie. Bazar to tradycja, to miejsce spotkań i
rozmów, to drugi dom.
Byłem też na dziedzińcu Medrese Mir-i Arab. Me-drese - to muzułmański
uniwersytet. Mir-i Arab jest imponującym zespołem architektonicznym
zbudowanym w 1503 roku, a teraz poddanym troskliwej restauracji. Po Rewolucji
uniwersytet został zamknięty, obecnie jest znowu otwarty. Nowa nazwa uczelni
brzmi:
„Seminarium Duchowne Muzułmanów
Azji Środkowej i Kazachstanu".
Jest to jedyna tego rodzaju uczelnia w Związku Radzieckim. W 1966 odbywały
się przyjęcia na pierwszy rok. Było szesnastu kandydatów na jedno miejsce.
Kolor Buchary jest brunatny, to kolor gliny wypalonej w słońcu. Kolor
Samarkandy jest intensywnie błękitny, to kolor nieba i wody.
Buchara jest kupiecka, hałaśliwa, konkretna i materialna, jest miastem
towarów i rynków, jest wielkim składem, pustynnym portem, brzuchem Azji.
Samarkanda jest natchniona, abstrakcyjna, wyniosła i piękna, jest miastem
skupienia i refleksji, jest nutą i obrazem, jest zwrócona do gwiazd. Erkin
powiedział mi, że Samar-kandę trzeba oglądać w noc księżycową, kiedy jest
pełnia. Ziemia pozostaje ciemna, cały blask przejmująmu-ry i wieże, miasto
zaczyna się świecić, a potem unosi się do góry, jak lampion.
3
H. Papworth w swojej książce „The Legend of Ti-mur" (Londyn 1937), chciałby
kwestionować fakt, że cud Samarkandy jest dziełem Timura, zwanego też Ta-
merlanem. Jest coś niepojętego w tym - pisze autor -że miasto, które całym
swoim pięknem i kompozycją kieruje myśl człowieka w stronę mistyki i
kontemplacji, zostało stworzone przez tak okrutnego demona, łupieżcę i
despotę, jakim był Timur.
Nie da sięjednak zaprzeczyć, że to, co stanowi o sławie Samarkandy, powstało
na przełomie XIV i XV wieku, a więc za panowania Timura. Postać Timura to
zadziwiający fenomen historii. Jego nazwisko budziło grozę przez dziesiątki
lat. Był to wielki władca, który trzymał pod butem Azję, ale ta wielkość nie
przeszkadzała mu w zajmowaniu się drobiazgami. Timur poświęcał drobiazgom
wiele uwagi. Jego armie słynęły z okrucieństwa. Tam, gdzie pojawił się Timur
- pisze arabski historyk Zaid Wosifi - „krew wylewała się z ludzi jak z
naczyń", a „niebo miało kolor pola tulipanów". Timur sam stawał na czele
wypraw, sam wszystko nadzorował. Tym, których podbił, kazał ścinać głowy.
Kazał z czaszek budować wieże, budować mury i drogi. Sam doglądał, jak postępują
prace. Kazał kupcom pruć brzuchy i szukać w nich złota. Sam doglądał, czy
pilnie szukają. Kazał truć przeciwników i oponentów. Sam szykował im
mikstury. Niósł śmierć i ta misja pochłaniała go przez pół dnia. W drugiej
połowie dnia pochłaniała go sztuka. Timur poświęcał się krzewieniu sztuki z
takim samym oddaniem, z jakim poświęcał się krzewieniu śmierci. W świadomości
Timura między śmiercią i sztuką przebiegała niesłychanie wąska granica, i to
jest właśnie ten moment, którego Papworth nie może zrozumieć. To prawda, że
Timur ścinał. Ale jest również faktem, że ścinał nie wszystkich. Kazał
zostawiać przy życiu ludzi twórczych kwalifikacji. W imperium Timura
najlepszym azylem był talent. Timur ściągał talenty do Samarkandy, zabiegał o
każdego twórcę. Nie dał ruszyć nikogo, kto nosił w sobie iskrę bożą. Twórcy
kwit-nęli i kwitnęła Samarkanda. Miasto było jego dumą. Na jednej z bram
Timur kazał wypisać zdanie: „Jeżeli wątpisz w naszą potęgę - spójrz na nasze
budowle!" i zdanie to przeżyło Timura o wiele wieków. Jeszcze dziś Samarkanda
oszołamia nas swoim niepowtarzalnym pięknem, doskonałością formy, geniuszem
plastycznym. Każdej budowli Timur doglądał sam. To, co było nieudane, usuwał,
a miał smak doskonały. Rozważał różne warianty ornamentów, dbał o delikatność
rysunku, o czystość linii. A potem rzucał się znowu w wir nowej wyprawy, w
rzeź, w krew, w płomień, w krzyk.
Papworth nie rozumie, że Timur uprawiał grę, na którą stać niewielu ludzi.
Timur pokazywał granice możliwości człowieka. Timur pokazał to, co później
opisał Dostojewski: że człowiek może wszystko. Dzieło Timura można wyrazić
zdaniem, które należy do Saint--Exupćry'ego: „Tego, co zrobiłem, nie
zrobiłoby nigdy żadne zwierzę". I w dobrym, i w złym. Nożyce Timura miały dwa ramiona - ramię
tworzenia i ramię niszczenia. Są to ramiona działania każdego człowieka.
Tylko że zwykle te nożyce są ledwo rozchylone. Czasem są rozchylone bardziej.
U Timura były rozwarte do końca.
Erkin pokazał mi w Samarkandzie grób Timura, zrobiony z zielonego nefrytu.
Przed wejściem do mauzoleum jest napis, którego autorem jest Timur:
„Szczęśliwy, kto wyrzekł się świata wcześniej, nim świat wyrzekł się jego".
Umarł, mając 69 lat, w 1405 roku, w czasie wyprawy na Chiny.
4
Po Samarkandzie zobaczyłem Taszkient. Taszkient wyglądał jak wielki port,
tyle tu dźwigów i kramów, wystających ponad drzewa i dachy. W kwietniu 1966
roku trzęsienie ziemi zniosło gliniane dzielnice miasta i dzisiaj stolica
Uzbekistanu żyje w gorączce odbudowy. Taszkient jest tak duży jak Warszawa,
ma ponad 1200 tysięcy mieszkańców. W czasie trzęsienia ziemi ponad 200
tysięcy ludzi straciło dach nad głową. Odbudowa Taszkientu imponuje swoim
tempem i rozmachem. Ilość oddawanej tu powierzchni mieszkaniowej idzie w
miliony metrów kwadratowych. Taszkient budują wszystkie republiki radzieckie,
każda republika stawia własnym kosztem jedną dzielnicę. Kilka z tych dzielnic
jest na ukończeniu, również w śródmieściu powstało już wiele nowoczesnych
gmachów. Jednym z najbardziej nowoczesnych i doskonale rozwiązanych
architektonicznie budynków w Azji radzieckiej jest siedziba ?? ??
Uzbekistanu. Taszkient ma wiele uroku, dobrą komunikację i przede wszystkim przyjemną atmosferę. Spotkałem tu wielu ludzi, których chciałbym zawsze w życiu spotykać. Jest to miasto z tradycją, a równocześnie bardzo współczesne, otwarte, z perspektywą.
Taszkient poznałem dzięki Erkinowi, a potem Mai.
Kiedyś poszedłem z nią do parku i Maja pokazała mi pusty cokół. Tutaj,
powiedziała, kiedy umarł, stał tłum i płakał. Ludzie szlochali, mdleli, co
chwila podjeżdżało pogotowie i zabierało tych, co słabli.
Maja umilkła.
A teraz, dodała po chwili, teraz wiemy, że robił błędy.
Wejście na pustynię
1
W Samarkandzie wdałem się w spór o Mahometa.
W czasie pielgrzymki, jaką odbyłem do mauzoleum Bibi Chanum, powiedziałem
Erkinowi, że Mahomet był wielki, ponieważ stworzył islam, który dał
natchnienie tak niezwykłej architekturze. Ale na to Erkin odpowiedział,
zupełnie serio, że Mahometa nigdy nie było.
Aż mnie zatkało.
Zaraz też powołałem się na Koran, na świadectwo Czterech Kalifów, na
komentarze Al-Beidawiego. Przypomniałem Erkinowi, że Ibn Saada w ośmiu tomach
swojej Wielkiej Księgi Klas przeprowadza niezbity dowód na istnienie
Mahometa. Podobnie Al-Buhari w 97 księgach zawierających 7300 świadectw
opartych na najbardziej wiarygodnych autorytetach. Zacząłem cytować autora
Czwartej Sunny - Ibn Madżę, a także wymieniłem dzieło Al-Hasana z Basry,
którego nawet sceptyczni krytycy nie ważą się w całości kwestionować.
Nic to nie pomogło.
Erkin upierał się, że Mahomet został wymyślony, że Mahomet to przeżytek.
Nasza dysputa zakończyła się właściwie impasem. Zbliżał się czas odjazdu,
więc poszliśmy jeszcze na bazar kupować pszenne placki. W każdym mieście
Erkin kupuje pszenne placki. Jest to uzbecki zwyczaj, który nakazuje, żeby
człowiek wracający z podróży przywiózł do domu chleb. We wszystkich siedmiu
republikach Zakaukazia i Azji Środkowej zauważyłem, że ludzie przywiązują dużą wagę do tradycji. Dotyczy to zwłaszcza ubiorów, kuchni, życia domowego i świąt. Turkmenki chodzą ubrane w te same stroje, które noszono kilka wieków temu, w restauracjach gruzińskich można
dostać tylko gruzińskie potrawy, jurty pasterzy kirgiskich zachowały swój
pradawny kształt, a Święto Wiosny Azerbejdżanie obchodzą według ustalonego
przez przodków rytuału. Wątpię, żeby można to nazwać rysem prowincjonalnym.
Jest to raczej typowe dla pewnych obszarów świata zjawisko dualizmu
kulturowego, którego kontrastowość odczuwałem najsilniej w Japonii, a potem w
Algierii. Dualizm ten jest szczególnie wyrazisty na tych terenach, które
przez długie wieki znajdowały się z dala od głównych ognisk cywilizacji
technicznej, a potem zostały gwałtownie do nich włączone.
Nastąpiło jak gdyby podwojenie rzeczywistości. Do istniejącej, choć znacznie
już zdegradowanej, rzeczywistości kultury tradycyjnej doszła nowa
rzeczywistość - cały świat techniki, przemysłu, nowoczesnej oświaty, innych
zasad współżycia. A wszystko to pojawiło się nie na drodze wewnętrznego
rozwoju, ale zostało przyniesione z zewnątrz. Zderzenie tych dwóch światów
wywołuje często konflikt, sytuację walki, ale nie zawsze musi tak być.
Doświadczenia naszego wieku wskazują, że może się również wytworzyć typ
kulturowej koegzystencji, dualizmu, któremu poddany zostaje każdy członek
społeczności dopiero niedawno awansowanej do grupy społeczeństw
przemysłowych. Klasyczną postacią takiej rzeczywistości będzie inżynier,
który w dzień pracuje nad udoskonaleniem mikroskopu elektronowego, a
wieczorem, w domu, przebrany w strój tradycyjny, będzie oddawał się
skomplikowanej ceremonii picia herbaty według reguły Okakura Kakuzo.
Siedem południowych republik radzieckich dostarcza wielu podobnych przykładów. Niezależnie od związków łączących Gruzję i Armenię z Europą, historia ludów zamieszkujących dzisiaj południowe republiki Kraju Rad - Gruzję, Armenię, Azerbejdżan, Turkmenię, Tadżykistan, Kirgizję i
Uzbekistan - była do niedawna częścią dziejów Azji i azjatyckiej cywilizacji.
Przez całe stulecia obszary te podlegały politycznym i kulturalnym wpływom
arabskim, mongolskim i tureckim. Ścierały się tu interesy największych potęg
średniowiecznych, które pragnęły utrzymać te tereny w orbicie swojej władzy.
Gra szła o wysoką stawkę. W okresie średniowiecza właśnie tędy przebiegała
droga karawanowa, Jedwabny Szlak, jedyna arteria łącząca dwa krańce świata,
dwie cywilizacje - Wschód i Zachód. Na trasie karawan wędrujących z Pekinu do
Damaszku leżały sławne oazy i miasta - Chodżent, Fergana, Samar-kanda,
Buchara, Merw. Przez pewien okres czasu było tu centrum świata, w którym
handel i nauka, architektura i rzemiosło przeżywały swoje lata rozwoju i
prosperity.
Ale przeszłość była tu równie pełna blasku, co i cienia. Postęp dokonywał się
głównie w miastach, a miasta były tylko małymi wyspami. Wieś wegetowała
pogrążona w biedzie, nękana bezprawiem władców, rozbojem koczowników i ciągle
powracającymi klęskami żywiołowymi, których tutejszy klimat nigdy nie
szczędzi. Pod tym względem sytuacja była identyczna dla Armenii i
Tadżykistanu, dla wszystkich siedmiu republik.
To, że cały omawiany obszar był przez stulecia terenem otwartym, pośrednim,
tranzytowym, miało silny wpływ na jego historię. Sytuacja polityczna była tu
z reguły chwiejna, chaotyczna, przejściowa. „Badacz tureckiej i mongolskiej
historii w tej części świata - pisze Sir Olaf Caroe - znajduje się w sytuacji
człowieka, który stojąc na balkonie, obserwuje chaotyczne i nie-dąjące się przewidzieć
zachowanie tłumu zebranego z jakiejś wielkiej okazji. Jedne grupy spotykają
się i łączą, inne mieszają się ze sobą, a potem rozpadają. Nagle pojawił się
jakiś obiekt zainteresowania i cały tłum zaczyna zmierzać w jednym kierunku
tylko po to, żeby za chwilę znowu się rozpełznąć. Jakiś mówca gromadzi na
moment garstkę słuchaczy. Tu i tak konflikty polityczne i personalne stają
się zaczynem tumultu. A potem następuje rzeź i zniszczenie, choć okresami
pojawiają się również zdrowy rozsądek i twórcze działanie."
Zmieniają się imperia, dynastie i władcy. Po Arabach przychodzą Mongołowie,
po Mongołach - Turcy. Ciągła dominacja obcych elementów uniemożliwiała proces
formowania się na tych ziemiach miejscowych narodów. W XVIII wieku kraj tak
mały jak ówczesna Gruzja jest rozbity na 18 księstw toczących ze sobą wojny.
Jeszcze na początku naszego stulecia Turkmeni dzielą się na 110 plemion,
Uzbecy na 97, a Kirgizi na 40. Stosunki między tymi plemionami cechuje często
zaciekła wrogość. Tak więc nie tylko najeźdźcy wyniszczają miejscowych,
również miejscowi wyniszczają się wzajemnie. Dopiero Rewolucja Październikowa
stworzy klimat przyspieszający procesy integracyjne.
Pomyślne lata Azji Środkowej kończą się w XVI wieku. Losy tego obszaru
zostały rozstrzygnięte daleko poza jego granicami - na oceanach. Następuje
rozwój komunikacji morskiej, rozwój transportu okrętowego i w zetknięciu z tą
nową, praktyczną i tanią techniką łączności międzynarodowej stary, ryzykowny
i powolny sposób transportowania ludzi i towarów na grzbietach wielbłądów
traci znaczenie i wyłączność. Jedwabny Szlak zasypują piaski, a Azja Środkowa
zapada w stan izolacji i apatii, przesuwa się na daleki margines świata.
W XIX wieku ziemie te opanowuje rosyjski carat. Petersburg traktuje zdobyte tereny jako obszary surowcowe i jako zyskowny, choć mały rynek zbytu. Władze kolonialne kładą nacisk na rozwój bawełny i hodowli, ponieważ bawełna, wełna i skóry są potrzebne przemysłowi Rosji
centralnej. Wydobywa się również naftę, miedź, mangany. Rząd popiera ruch
osadników rosyjskich na te ziemie.
Władza radziecka zwycięża tutaj nieco później niż w centrum Rosji. Jeszcze na
początku roku 1920 państwem Buchary rządzi emir, a w Gruzji rząd mienszewi-
ków panuje do roku 1921. Szajki basmaczy dezorganizują życie południowych
republik niemal przez cały o-kres lat dwudziestych, a sporadycznie dają o
sobie znać również i później. Ale podstawowa trudność, na jaką natrafia tu Rewo-lucj a, leży gdzie indziej: jest nią ogromne zacofanie Południa. Ziemie te należą w owych czasach do
najbardziej zacofanych rejonów świata. W Tadżykistanie jedynie pół procent
ludzi umie czytać i pisać. W całej Kir-gizji jest pięć kilometrów bitych
dróg. W Turkmenii jeden lekarz przypada na 100 tysięcy miejscowej ludności.
Przemysł, jeśli jest, to drobny, przetwórczy, ale najczęściej nie ma go w
ogóle. Miejscowy proletariat to w sumie kilkanaście tysięcy ludzi. Na
obszarze czterokrotnie większym od Polski jedno tylko miasto ma ponad 100
tysięcy ludności. W Kirgizji uprawiają ziemię drewnianym narzędziem, które
nazywa się bursun.
W roku 1960 ekspedycja archeologiczna odkopuje koło Frunze identyczny bursun,
ale pochodzący z VIII wieku p.n.e. A więc na tych ziemiach od 28 wieków nie
zmieniają się podstawowe narzędzia pracy i uprawy. Taki jest stan tutejszej
gospodarki w 1917 roku.
Punkt startowy był więc szalenie niski.
Budowali tu wszystko od podstaw.
Wymagało to wielkich nakładów, licznej kadry. Sprowadzano fachowców z Rosji, z Ukrainy. Stamtąd też przybywały pierwsze maszyny, urządzenia do pierwszych fabryk. Ważnym odcinkiem ofensywy było rolnictwo. Ziemia jest tu pustynna, wypalona słońcem, pozbawiona wody. Żeby
ta ziemia rodziła, trzeba budować kosztowne i rozległe systemy irygacyjne.
Więc takie systemy budowano. Dzisiaj sieć irygacyjna Azji Środkowej i
Kazachstanu wynosi kilkaset tysięcy kilometrów. Dzięki temu można już
nawadniać 3 procent powierzchni Azji Środkowej. Plan na najbliższych 10 lat
przewiduje nawodnienie dalszych 2 milionów hektarów ziem, to znaczy 10
procent nadających się potencjalnie pod uprawę terenów. Są to gigantyczne
cyfry.
Rozwój przemysłu jest jeszcze bardziej imponujący.
We wszystkich republikach zbudowano ośrodki przemysłu ciężkiego, zagłębia
górnicze, wielkie elektrownie. W pustkowiach powstały duże nowoczesne miasta
- Rustawi, Sungait, Nebit-Dag, Ałmałyk. Jednocześnie gwałtownie rozbudowują
się miasta stare i ciasne. Azja radziecka jest dzisiaj wielkim placem budowy,
terenem nieustającej rewolucji technicznej, a zarazem szkołą życia, uczelnią
stu narodów.
Zwłaszcza lata ostatnie odznaczają się zadziwiającym wszystkich postępem. Są
to już lata owocowania, po trudnym okresie pionierskim, który wymagał
wyrzeczeń i samozaparcia. A plany na przyszłość zapowiadają dalszy,
nieprzerwany rozwój.
Ale przede wszystkim powstał tu nowy typ człowieka, wyzwolonego z nędzy i
przesądów, człowieka otwartych horyzontów i przywróconej godności. Jest on
największą zdobyczą Rewolucji.
Kończy się wiosna, muszę wracać do Warszawy. Er-kin chce mnie jeszcze
zatrzymać w Samarkandzie. A ja nie mogę zostać, mówię mu, że moi szefowie
obliczyli, iż muszę być pierwszego lipca w Warszawie. A może oni pomylili się, zastanawia się Erkin, i mógłbyś zostać dłużej? Na to odpowiadam mu słowami Al-Gazalego, ideologa sufickiej doktryny islamu: „I niechaj wie, ostrzegał Al-Gazali, że korzyść, jaką osiągnie z błędu swego
Szejcha, jeśliby ten zbłądził, będzie większa niż korzyść, jaką mógłby zyskać
ze swojej własnej słuszności, nawet gdyby rzeczywiście miał słuszność."
Erkin, który nie wierzy w Mahometa, zgadza się jednak z Al-Gazalim. Kiwa
głową i podaje mi rękę.
I tak się rozstajemy.