Andre Norton Tajni agenci czasu tom I Ross Murdok(1)


ANDRE NORTON

TAJNI AGENCI

CZASU

TOM I CYKLU ROSS MURDOCK

(Tłumacz: Robert Pryliński)

1.

Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam młody człowiek nie wydałby się zbyt groźny. Wzrostem wpraw­dzie przewyższał nieco przeciętnego mężczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to uwagę. Brązowe włosy były obcięte krótko, a niemal chłopięca twarz nie wyróżniała się żadnymi szczególnymi cechami... no, chyba że ktoś spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szcze­gólny chłód bijący z ich głębi.

Jego ubiór również charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubra­ny mógł z łatwością roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty ulic miasta końca dwudziestego stulecia.

Ale pod mimikrą, niezbędną do przeżycia w środowisku, które zawsze uznawał za wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka - kipiąca energią i czasem ledwie kontrolowaną agresją.

Więzień doskonale zdawał sobie sprawę, że jest uważnie ob­serwowany przez strażnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, że zauważa jego obecność. Czy ten podstarzały gliniarz oczekuje jakiejś reakcji? No więc, nic z tego.

Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje ciężkie łapy. Ciekawe, dlaczego jeszcze się z nim cackają? Czemu miało służyć to pranie mózgu dzisiejszego ranka? Ross Murdock został zepchnięty do defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał mocno wysilać swój bystry umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi pytaniami śled­czego, i wciąż jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał odległe wrażenie strachu, jaki był wówczas jego udziałem.

Drzwi izby zatrzymań otworzyły się gwałtownie. Ross opano­wał odruchową chęć zwrócenia głowy w tamtym kierunku. Usłyszał tylko kaszlnięcie strażnika - jakby ten chciał rozruszać struny głosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozka­zujący głos:

- Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć!

Ross podniósł się niespiesznie, chociaż tylko siłą woli kontro­lował odruchy wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym gliną nie miały teraz sensu. Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny, chłopiec, który właśnie zrozumiał swe błędy. Taka uległość często okazywała się korzystna. Ross nieraz już miał okazję się o tym przekonać.

Przeszedł do sąsiedniego pokoju i z niepewnym uśmiechem na twarzy stanął przed mężczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał, aż ten przemówi doń pierwszy. Sędzia Ord Rawie. Co za niefart, że akurat Krzywy Nos musiał dostać jego sprawę. Będzie musiał wysłuchać długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w głowie...

- Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze...

Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne oczy spod wpół przymkniętych powiek wciąż bystro błysz­czały.

- Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa lekko drżącym głosem.

Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską pry­snął jak bańka mydlana. Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy wciąż tu siedział i przyglądał się Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka.

- Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalno­ści... - Krzywy Nos też patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie był nawet w połowie tak napawający strachem. - Powinieneś zostać skierowany do Służby Resocjalizacyjnej...

Ross poczuł nagle jakiś ciężar w żołądku. Słyszał już o tym no­wym projekcie systemu penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi raz, odkąd wszedł do tego pokoju, jego pewność siebie została poważnie zachwiana. Ale potem pojawiła się iskierka nadziei.

- Upoważniono mnie jednak do przedstawienia ci innej pro­pozycji, Murdock. Czego zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartote­kę, nie aprobuję w najmniejszym stopniu.

Ross poczuł, że strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się sędziemu, musiała być korzystna dla niego, a nie zwykł marno­wać okazji.


- Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez ochotników. Zdaje mi się, że zdałeś pomyślnie wstępne testy. Jeśli się zgłosisz, okres spędzony na realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz więc szansę przydać się na coś ojczyźnie, której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd...

- A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir?

- Ja osobiście uważam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery... - powiódł dłonią po aktach odnotowujących wy­stępki Rossa.

- Zgłaszam się do tego projektu, sir!

Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem we­pchnął rozłożone kartki do segregatora. Odwrócił się w stronę cza­jącego się w cieniu mężczyzny.

- Oto pański ochotnik, majorze.

Ross westchnął z ulgą. Pierwsza górka za nim. Dotąd zawsze dopisywało mu szczęście; wywinie się i z tej sytuacji.

Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w krąg światła. Jego spojrzenie wciąż napawało Rossa niepokojem. Na użytek Krzywego Nosa mógł przywdziewać różne maski, ale z tym człowiekiem, czuł to wyraźnie, byłaby to tylko strata czasu.

- Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogo­da nie zapowiada się najlepiej.

Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł już posłusz­nie korytarzem. Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą budynku. Może go potem szukać w mrocznych ulicz­kach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspięli się w górę po drabinkach przeciwpożarowych. Upokorzony Ross zauważył, że po wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy ciężko, podczas gdy jego starszy o co najmniej piętnaście lat towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów zmęczenia.

Wyszli na zasypany śniegiem dach. Major błysnął latarką, na­prowadzając ciemny kształt, który opadł ku nim z góry. Helikop­ter! Ross nagle zaczął wątpić w słuszność swego wyboru.

- Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny.

Ton jego donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, że Ross wzdrygnął się mimowolnie. Chwilę potem siedział już w kabinie między milczącym majo­rem i równie gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzla­tywał ponad miasto, którego wąskie i ciemne uliczki znał jak wła­sną kieszeń. Światła miasta rozmywały się w oddali, aż wreszcie znikły w mroku nocy i w śnieżycy. Przez moment widział jeszcze oświetlone wstęgi autostrad. Nie zadawał jednak żadnych pytań. Ostatecznie bywał już w życiu traktowany gorzej niż tylko ignoro­wany w milczeniu.

Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł doj­rzeć w dole ani jednego znaku orientacyjnego. Nie miał nawet po­jęcia, czy lecą na północ czy na południe. Ale zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg czerwonych lamp, świecących tak inten­sywnie, że ich blask przebijał się nawet przez grubą kurtynę śnież­nych płatków. Helikopter osiadł na ziemi.

- Wyłaź!

I znów odruchowo wykonał rozkaz. Stał drżąc z zimna pośród śnieżnej zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyłoby może od bie­dy na ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni, mroźny wiatr był bezlitosny.

Ktoś chwycił Murdocka za ramię i skierował ku niskiemu bu­dynkowi. Trzask drzwi i Ross oraz towarzyszący mu oficer wkro­czyli w błogosławiony krąg ciepła i światła.

- Siadaj! Tam!

Usiadł posłusznie, wciąż zbyt oszołomiony, by nawet pomy­śleć o jakichś próbach protestu. W pomieszczeniu byli też inni mężczyźni. Jeden ubrany w dziwaczny kombinezon ochronny, prze­glądał dokumenty. Ciężki hełm zwisał przyczepiony do jego ra­mienia. Do niego właśnie podszedł towarzysz Rossa. Przez chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywołał Murdocka ruchem dłoni. Ross przeszedł w ślad za nim do wewnętrznego pomieszczenia oddzielonego ścianą szafek.

Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przy­mierzył go do rozmiaru Rossa.

- Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu.

Ross ubrał się w kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włożył mu na głowę hełm. Drugi z mężczyzn stał już przy drzwiach.

- Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo śnieżyca przytrzyma nas tu na dobrze.

Wyszli ponownie na lądowisko. Już helikopter był dość zaska­kującym środkiem transportu, ale maszyna, do której podeszli te­raz, wyglądała jak przeniesiona wprost z następnego stulecia. Smu­kły pojazd stał pionowo na statecznikach, a ostry dziób miał skie­rowany wprost w niebo. Z boku wznosiło się rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem do wejścia.


Ross niechętnie zajął wskazane mu miejsce. Leżał na plecach z uniesionymi i podkurczonymi nogami, tak że kolanami niemal dotykał brody. Co gorsza, musiał dzielić ciasną kabinę z majorem leżącym obok w podobnej pozycji. Opuszczono przezroczystą po­krywę. Byli zamknięci.

W ciągu swego krótkiego życia Ross wiele razy musiał sta­wiać czoła strachowi. Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym uczuciem. Ale to, co czuł teraz, nie było zwy­kłym strachem - to było przerażenie graniczące z paniką, tak silne, że z trudem powstrzymał torsje. Był zamknięty w przezroczystej trumnie! Nie miał najmniejszego wpływu na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał właśnie stanąć twarzą w twarz z nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za dużo jak na jeden raz.

Jak długo już trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracił rachubę czasu.

Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę pier­siową. Walczył rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką...

Przytomność wracała powoli. Przez moment myślał, że utracił wzrok, potem jednak otaczająca go ciemność zaczęła zmieniać się w szarość...

Po dłuższej dopiero chwili dotarło do niego, że już nie leży na plecach, tylko spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały ota­czający go świat drżał w rytmie delikatnej wibracji, która przeszy­wała też jego ciało.

Ross Murdock do tej pory tak długo cieszył się wolnością, gdyż posiadał umiejętność szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat rzadko zdarzało mu się stawać w obliczu osoby lub wy­darzenia, przy których by się pogubił. A teraz wciąż był spychany do defensywy i na razie nie bardzo widział możliwość zmiany tego stanu. Patrzył w ciemność w milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie tryby i kółeczka pracowały intensywnie, aż do granicy zatarcia się. I zaczynał dochodzić do wniosku, że wszystko, co mu się przydarzyło dzisiejszego dnia, miało tylko jeden cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go uległym. Dlaczego?

Ross żywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był też bystrym obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w tak młodym wieku. Wiedział też, że Murdock jest wprawdzie ważny dla Murdocka, ale nie jest zbyt ważny dla całej reszty świata. A jego kartoteka wyglądała na tyle kiepsko, że sędzia Rawie mógł bez trudu postawić na nim kreskę. Chociaż w jed­nym różnił się od innych przestępców - jak dotąd większość za­rzutów kierowanych przeciwko niemu opierała się wyłącznie na poszlakach. Pewnie dlatego, że zawsze działał w pojedynkę i sta­rannie planował każdą akcję.

Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny także dla in­nych? Istotny do tego stopnia, że urządzono całe to przedstawie­nie, by nim wstrząsnąć? Do czego właściwie się zgłosił? Czy miał robić za świnkę morską przy testowaniu jakiejś nowoczesnej, sku­tecznej i ekonomicznej w użyciu broni? Dość usilnie, musiał przy­znać, starano się wytrącić go z równowagi. To milczenie, ten po­śpiech, ten lot... podtrzymywały nastrój. Dobrze więc, będzie za­gubionym przerażonym chłopcem, jeśli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, żeby wywieść w pole majora? Miał wrażenie, że nie wystarczy. I było to wielce przykre wrażenie.

Panowała już głęboka noc. Najwyraźniej zeszli z drogi śnieżnej burzy, a może lecieli ponad nią. Przez przezroczysta pokrywę kokpitu widział jasno świecące gwiazdy. Brakowało tylko księżyca.

Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą wiedzą zaskakiwał wielu ludzi, którym zdarzyło się mieć z nim do czynienia. Spędził bowiem wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytał książki dotyczące bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze się przydaje. Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki zapamiętanych wiadomości pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie uratowały mu życie.

Teraz więc starał się ułożyć jakąś logiczną całość z rozsypa­nych fragmentów informacji, jakimi dysponował. Siedział w kokpicie jakiejś supernowoczesnej maszyny o napędzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, że na pewno nie używano by jej do nieistotnej misji. A to znaczyło, że Ross Murdock był komuś bardzo potrzebny. Dawało to jakąś nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował tej nadziei. Zaczeka więc cierpliwie, bę­dzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym szeroko otwartych oczu i uszu.

W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej połowie państw świata, by utrzymywać “zimny po­kój"? Co prawda, jeśli wysadzą go gdzieś za granicą, ucieczka może okazać się trudniejsza, ale szczegółami zajmie się dopiero, gdy nadejdzie na to czas.


Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta ponownie opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł żadnych świateł naprowadzających na lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do celu, aż do momentu, gdy maszyna osia­dła twardo na ziemi.

Major sprawnie wydostał się na zewnątrz i Ross mógł przy­brać wygodniejszą pozycję. Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą go do wyjścia. Wyczołgał się z kabiny i stanął niepew­nie na platformie wyładunkowej.

Poniżej nie dostrzegł żadnych świateł, tylko niezmierzone śnież­ne pole. Widział za to kilku mężczyzn u podnóża struktury, na któ­rej stał. Był głodny i bardzo zmęczony. Miał nadzieję, że jeśli ma­jor zamierza dalej prowadzić swoją grę, poczeka do następnego ranka.

W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł. Jeśli miał stąd wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak dłoń na jego ramieniu ponaglała go nieubłaga­nie do marszu ku uchylnym drzwiom, które o ile widział, wiodły do wnętrza śnieżnego pagórka. Albo śnieżna zamieć, albo ludzie wykonali tu kawał dobrej maskującej roboty. Odnosił wrażenie, że ten śnieżny kamuflaż nie był jednak dziełem przyrody.

Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie można powie­dzieć, by dokładnie przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był jednym ciągiem badań lekarskich, tak dokład­nych, jakich nigdy jeszcze dotąd nie doświadczył. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwać i osłuchiwać, przeszedł całą serię dziwnych testów, których celu też oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić. Wreszcie zamknięto go w izolatce, bo chyba tak tylko można nazwać ciasne pomieszczenie, w którym znajdowało się jedynie łóżko i głośnik w jednym z rogów pod sufitem. Łóżko na szczęście było znacznie wygodniejsze niż wyglądało. Wyciągnął się więc na nim wygodnie i wlepił oczy w głośnik. Jak dotąd nie powiedziano mu nic. Sam również nie zadał ani jednego pytania, czekając spokojnie na koniec tego, co uważał wyłącznie za poje­dynek woli. Na razie nie oddał ani piędzi terenu w tej walce.

- A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco metalicznie, ale niewątpliwie należał do majora Kelgarriesa.

Ross przygryzł wargi. Uważnie obejrzał już każdy cal tego po­mieszczenia i nie dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wpro­wadzony. Mając gołe ręce za jedyne narzędzie, nie mógł marzyć o wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany tylko w koszulę, luźne spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby zdziałać.

- ... dla identyfikacji - kontynuował głos.

Ross zdał sobie sprawę, że coś umknęło jego uwadze. Nie miało to znaczenia. Zdecydował, że nie będzie dłużej uczestniczył w tej grze.

Rozległo się szczęknięcie, które było niezawodnym znakiem, że major się wyłącza. Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross usłyszał słodkie trele, które natychmiast skojarzył ze śpie­wem ptaków. Jego znajomość ptactwa ograniczała się co prawda do wróbli i parkowych gołębi, i żaden z tych gatunków z pewnością nie potrafił tak śpiewać, niemniej to z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił głowę od głośnika i spojrzał w przeciwle­głym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało, że usiadł gwałtownie, gotów do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku.

Ściany tam nie było! Zamiast na nią, patrzył na strome zbocze wzgórza, na którego szczycie znajdował się jodłowy las przykryty śnieżnym płaszczem. Zaspy śnieżne leżały też na samym zboczu, a zapach jodeł docierał do Rossa równie wyraźnie jak chłodne po­dmuchy wiejącego od wzgórza wiatru.

Nagle zadrżał cały, gdyż do jego uszu dobiegło odległe wycie, które od wieków oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polu­jącego właśnie stada wilków. Ross nigdy dotąd nie słyszał tego dźwięku, ale jego podświadomość, z całym jej dziedzictwem ge­netycznym, rozpoznała go niezawodnie - zew nadciągającej śmier­ci. Wkrótce też dostrzegł szare cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie odruchowo zacisnęły się w pięści, gdy tymcza­sem rozglądał się za jakąś skuteczniejszą bronią.

Trzy ściany pokoju wciąż zamykały go jak w klatce, a w zasię­gu ręki miał tylko łóżko, na którym dotąd leżał. Jeden z szarych, smukłych kształtów uniósł głowę i patrzył wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły czerwonym blaskiem. Ross porwał w dłonie koc okrywający łóżko, zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w momencie skoku.

Bestia zbliżyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł ponury pomruk. Rossowi zdało się, że ten potwór co naj­mniej dwukrotnie przewyższa rozmiarami każdego psa, jakiego kiedykolwiek widział. Trzymał jednak koc w rozpaczliwym odru­chu obrony. Nagle pojął, że zwierzę nie patrzy wcale na niego, że koncentruje wzrok na jakimś punkcie znajdującym się poza jego polem widzenia.


Wilk zawarczał wściekle, obnażając potężne kły. Rozległ się świst powietrza. Zwierzę wyskoczyło w górę gwałtownym susem, upadło z powrotem i potoczyło się po ziemi, próbując desperacko wgryźć się kłami w drzewce dzidy sterczącej spomiędzy jego że­ber. Zaskowyczał jeszcze raz, a potem z pyska pociekła mu strużka krwi.

Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w sobie i postąpił na trzęsących się nogach kilka kroków ku umie­rającemu wilkowi. Nie był zdziwiony, gdy jego wyciągnięta ręka natrafiła na niewidzialną przeszkodę. Powoli przesunął dłonią w lewą i w prawą stronę, pewien już teraz, że dotyka ściany swojej celi. A mimo to oczy wciąż mówiły mu, że znajduje się na zboczu wzgó­rza; potwierdzały to także uszy i nozdrza.

Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natych­miast znalazł wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i rozluźniony usiadł z powrotem na łóżku. To musi być jakaś udoskonalona wersja telewizji, taka z symulacją zapa­chów, podmuchów wiatrów i innych oddziaływań na zmysły, które czyniły obraz bardziej realnym. Efekt końcowy był na tyle przeko­nujący, iż Ross musiał się napominać, że tylko ogląda film.

Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły w las, ale ponieważ obraz wciąż trwał, Ross uznał, że pokaz jeszcze się nie skończył. Wciąż słyszał otaczające go dźwię­ki, toteż cierpliwie czekał na dalszy rozwój akcji. Choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu ten pokaz miał służyć.

W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad mar­twym wilkiem, chwycił go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując rozmiar zabitej bestii do stojącego przed nim człowie­ka, Ross uznał, że nie pomylił się w pierwszej ocenie - zwierzę było nadnaturalnych rozmiarów. Człowiek krzyknął coś przez ra­mię. Jego słowa brzmiały dla Rossa obco.

Dziwnie był też ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jeśli oceniać go po śnieżnych zaspach i lodowatych podmu­chach wiatru. Miał na sobie kubrak z niewyprawionej skóry, sięga­jący nieco powyżej kolan i ściągnięty pasem. Pas ten był zresztą nieco bardziej skomplikowanym rękodziełem niż kubrak - składał się z połączonych ze sobą małych metalowych płytek i podtrzy­mywał także wielki sztylet wiszący w poprzek piersi. Muskularne ramiona mężczyzny okrywał niebieski płaszcz, spięty pod szyją wielką broszą. Buty, również z niewyprawionej skóry, sięgały powyżej łydek, a całości ubioru dopełniała futrzana czapa, spod któ­rej widać było kosmyki ciemnobrązowych włosów. Nie miał bro­dy, a jednak błękitnawy cień biegnący wzdłuż jego żuchwy pozwalał sądzić, że tego akurat dnia nie golił się.

Czy był Indianinem? Nie. Chociaż skórę miał spaloną słoń­cem, z pewnością był biały. Jego ubiór też w niczym nie przypo­minał stroju Indian. Mimo dość prymitywnych szat, przybysza ota­czała niezwykła aura dostojeństwa, władzy i niezachwianej pew­ności siebie. Widać było, że jest kimś ważnym w swoim świecie.

Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odzia­ny, ale w rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się osiołki, które trwożliwie wpatrywały się w martwe­go wilka. Oba zwierzaki były obciążone powiązanymi liną toboł­kami. Potem pojawił się jeszcze jeden mężczyzna z następną parą osłów. I wreszcie czwarty, też odziany w skóry, z gęsta brodą na policzkach i szyi. Ten jako jedyny miał odkrytą głowę, jego płowe, niemal białe włosy rozwiewał wiatr. Ukląkł nad martwym wilkiem, dobył noża i sprawnie zdjął skórę ze zwierzęcia. Jeszcze nim skoń­czył, w polu widzenia pojawiły się trzy dalsze pary obładowanych paczkami osiołków. Wreszcie okrwawiona skóra powędrowała do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopnął padlinę i podążył za oddalającymi się już powoli towarzyszami.


2.

Ross był tak zaabsorbowany rozgrywającą się przed jego oczami sceną, że zaskoczyła go nagła, kompletna ciemność, która zapadła nie tylko nad miejscem akcji, ale także wewnątrz celi.

- Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszcze­niu, gdyż wraz ze światłem umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego szumu urządzeń wentylacyjnych, którego Ross nawet nie rejestrował, dopóki ten nie zanikł.

Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki, którego doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, że tym razem mógł się przynajmniej swobodnie poruszać.

Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, aby namacać ścianę. Miał zamiar znaleźć ukry­te drzwi, którymi go tu wprowadzono, i uciec z ciemnej celi.

Tutaj! Jego dłoń dotknęła płaskiej i gładkiej powierzchni ścia­ny. Przesunął po niej ręką i nagle trafił na pustkę. Mógł posługiwać się wyłącznie zmysłem dotyku, ale to wystarczyło, by być pew­nym, że są tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment zawahał się, tknięty nagle irracjonalną myślą, że jeśli przestąpi próg, znaj­dzie się na wzgórzu z wilkami.

- Co za głupota! - powiedział na głos sam do siebie. I właśnie dlatego, ze czuł narastający niepokój, postąpił naprzód zdecydo­wanym krokiem. Pragnął zrobić coś, cokolwiek, co nie będzie po prostu wykonywaniem rozkazów innych ludzi, ale działaniem z wła­snej inicjatywy.

Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podążał powoli, gdyż przestrzeń za drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie, które pozostało za jego plecami.

Zdecydował, że najlepiej przesuwać się wzdłuż ściany z wy­ciągniętą przed siebie ręką. Kilka kroków dalej utracił nagle kon­takt z twardą powierzchnią ściany. Niemal się przewrócił, wpada­jąc w mroczną pustkę. To były jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili ściana wróciła na swoje miejsce, a on przywarł do niej z ulgą. Po­tem następne drzwi... Ross zatrzymał się na chwilę, próbując usły­szeć najcichszy bodaj dźwięk, coś, co upewniłoby go, że nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie usłyszał jednak nic; nie czuł nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemność zdawała się przy­tłaczać go jak gęsta czarna maź.

I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a prawą wyciągnął przed siebie w mrok. Po chwili wyczuł twardą powierzchnię. Luka była szersza niż jakiekolwiek drzwi. Może to skrzyżowanie korytarzy? Miał zamiar zbadać to dokładniej, gdy nagle usłyszał dźwięki. Nie był tu sam.

Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, stara­jąc się uchwycić nawet najlżejsze odgłosy. Odkrył przy tym, że kompletny brak widoczności utrudnia także nasłuchiwanie. Nie potrafił zidentyfikować tych lekkich trzasków, tego delikatnego szumu... czy to mógł być ruch powietrza spowodowany przez otwierane drzwi?

Po chwili jednak był pewien, że coś porusza się ku niemu na poziomie podłogi. Coś pełznącego, a nie kroczącego...

Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru sta­wiać czoła temu, co tam pełzło. Zbyt duże ryzyko w kompletnych ciemnościach, które w dodatku mogły być ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej do czynienia z człowiekiem.

Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie prze­rwy. Ross dosłyszał również ciężkie sapanie, zupełnie jakby peł­znąca istota okupiała każdy ruch wielkim wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu wizję skradającego się w mroku olbrzymiego wilka, węszącego chciwie zapach ofiary. Podświa­domość nakazywała szybki odwrót, ale zmusił się do pozostania w miejscu, a nawet wychylił się nieco zza rogu, starając się prze­bić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec, co ku niemu pełznie.

Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami ośle­pione oczy. Z podłogi dobiegł go głośny jęk przechodzący w upor­czywe krztuszenie się. Światło, takie jak do tej pory, znów oświe­tlało korytarze jednostajnym blaskiem i Ross dostrzegł, że fak­tycznie stoi na skrzyżowaniu korytarzy. Przez ułamek sekundy odczuł absurdalne zadowolenie, że właściwie ocenił to w ciem­nościach...

A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwu­nożna istota przypominająca z kształtu człowieka. Leżał na ziemi o kilka kroków od Rossa. Ale jego ciało i głowa były owinięte ban­dażami w stopniu uniemożliwiającym jakąkolwiek bliższą identy­fikację.

Jedna z obandażowanych dłoni przesunęła się powoli do przo­du i całe ciało uniosło się na niej nieco, przemieszczając się o parę centymetrów do przodu. Zanim Ross zdołał się poruszyć, na prze­ciwległym krańcu korytarza pojawił się biegnący mężczyzna. Murdock rozpoznał w nim majora Kelgarriesa.

Zwilżył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy le­żącej na podłodze istocie.

- Hardy! Hardy! - głos, który Ross znał dotąd tylko z twar­dych komend, brzmiał teraz ludzko i ciepło. - Hardy, człowie­ku!

Major otoczył ramionami obandażowane ciało. Uniósł leżące­go na nogi i podparł.

- Już dobrze, Hardy. Wróciłeś. Jesteś bezpieczny. To jest baza - mówił spokojnie łagodnym głosem, jak ktoś uspokajający przera­żone dziecko.

Obandażowane ręce, które przez moment biły nerwowo po­wietrze, opadły teraz luźno wzdłuż ciała.

- Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak ochrypły skrzek.

- Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major.

- Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaża.

- To tylko awaria systemu energetycznego. Już w porządku. Wracaj do łóżka.

Obandażowana dłoń znów uniosła się nieco i dotknęła ramie­nia Kelgarriesa, jakby chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się.

- Bezpieczny?

- Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydo­wany. Dopiero teraz Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauważał jego obecności. - Murdock, idź do tamtych drzwi i za­wołaj doktora Farella!

- Tak jest, sir! - odpowiedź była równie automatyczna, jak wykonanie rozkazu. Ross dotarł do właściwych drzwi, zanim jesz­cze dobrze zrozumiał, co robi.

Oczywiście znowu nikt niczego mu nie wyjaśnił. Obanda­żowany Hardy został zabrany przez doktora i dwóch jego asy­stentów, a major poszedł wraz z nimi, wciąż podtrzymując cho­rego.

Ross zawahał się. Był pewien, że nie powinien iść za nimi, ale z drugiej strony, nie mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane korytarze czy wrócić do swej celi. Człowiek, którego przed chwilą zobaczył, radykalnie zmienił jego poglądy na temat projek­tu, do którego tak pochopnie się zgłosił.

Nie miał nigdy wątpliwości, że to coś ważnego. Że może być niebezpieczne, też podejrzewał. Ale co innego abstrakcyjne, bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo, a co innego tak konkretny i real­ny widok, jakim był czołgający się w ciemnościach Hardy. Już od pierwszych chwil Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, że musi stąd wiać, i to jak najszybciej, inaczej skończy w podob­nym stanie jak Hardy.

- Murdock?

Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, że Ross od­wrócił się błyskawicznie z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią, jaką chwilowo posiadał.

Nie wzywał go major ani też żaden z ludzi, których widział tu do tej pory i którzy zajmowali w bazie wyższe stanowiska. Stał przed nim nieznajomy, o brązowej skórze. Podobną barwę, może nieco ciemniejszą, miały jego włosy, natomiast oczy były jasno-błękitne i zupełnie nie pasowały do reszty.

Smagły nieznajomy stał w niedbałej pozie ze swobodnie opusz­czonymi wzdłuż ciała rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś łamigłówką, którą należało rozwiązać. A kiedy znów prze­mówił, jego głos był całkowicie pozbawiony jakichkolwiek emo­cji:

- Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem, jakby mówił: “To jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się opanować.

- Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? - pytał zaczepnie.

Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami.

- Póki co, będziemy partnerami...


- Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco iry­tację.

- Tu się pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedział niedbale zapytany i zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na po­siłek.

Odwrócił się na pięcie, zanim Ross zdołał coś powiedzieć. Rozzłościło go takie lekceważenie. Ostatecznie mógł się powstrzy­mać od zadawania pytań majorowi i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzielić nieco bardziej wyczerpujących wyjaśnień.

- Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim.

Ashe obejrzał się przez ramię.

- Operacja Retrograde - odparł

Ross powstrzymał wybuch.

- OK. Ale co się tutaj robi? Słuchaj, dopiero co widziałem czołgającego się po korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go prze­puścili przez betoniarkę. Co się tutaj robi? Co my mamy robić?

Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły mu wargi.

- Aha, zaniepokoił cię Hardy? Cóż, mamy pewien odsetek po­rażek. Straty w ludziach są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać nam maksymalne wsparcie...

- Jakich porażek?

- W realizacji operacji.

Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie.

- To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. - Ashe przyspieszył kroku, jakby Ross Murdock nagle zupełnie prze­stał dla niego istnieć.

Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istot­ne. Podążając za Ashem, stwierdził, że ma zamiar zrobić wszyst­ko, by istnieć dalej, i to w jednym kawałku. I dlatego miał zamiar dokładnie wypytać kogoś, o co tu właściwie chodzi.

Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Ashe jednak zaczekał na niego przed drzwiami, zza których dobiegały wyraźne odgłosy roz­mów, a także przytłumiony szczęk kuchennych naczyń i stołowej zastawy.

- Dzisiaj nie będzie dużego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę zawalony tydzień.

Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliższych stołów było pu­stych. Wszyscy obecni - Ross naliczył dziesięciu mężczyzn - ze­brali się przy pozostałych dwóch stołach. Niektórzy już jedli, a inni właśnie podchodzili do krzeseł, niosąc obficie wyładowane je­dzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, luźne spodnie i mo­kasyny - widać strój ten stanowił coś w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu mężczyzn nie wyróżniało się niczym szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, że Ross z trudem po­wstrzymał się, by nie okazać zaskoczenia. Ponieważ zebrani zda­wali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic nienaturalnego, Ross także rzucał im tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją tacką w rękach. Dwóch mężczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli, skośnoocy, z długimi czarnymi wąsami. Rozmawiali jednak w jego własnym języku, i to ze swobodą, która sugerowała, że jest to także ich język ojczysty. Oprócz imponują­cych czarnych wąsów wyróżniały ich niebieskiej barwy tatuaże umieszczone na czołach i na grzbietach ruchliwych dłoni.

Druga para wyglądała jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne włosy, ale za to zaplecione w długie warkocze, które swobodnie opadały na ich potężne plecy. Trudno jednak było nazwać ich zniewieściałymi, zważywszy na ich potężne bary, słusz­ny wzrost i zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych żuchwach.

- Gordon! - jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z miejsca, zapraszając gestem podchodzącego z tacą Ashe'a. - Kiedy wróciłeś? I gdzie jest Sanford?

Jeden z Azjatów odłożył łyżeczkę, którą dotąd energicznie mieszał kawę, i zapytał z nieukrywaną troską w głosie:

- Jeszcze jedna strata?

Ashe potrząsnął przecząco głową.

- Tylko przeniesienie. Sandy został w Faktorii Gog i nieźle sobie radzi. - Uśmiechnął się szeroko i jego twarz nagle nabrała wyrazu, jakiego Ross nigdy by się po nim nie spodziewał. - Ani się obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z handlem, jakby urodził się z wagą w ręce.

Azjata roześmiał się, a potem wskazał głową Rossa.

- Twój nowy partner, Ashe?

Uśmiech znikł z twarzy pytanego. Jej wyraz znów stał się bez­namiętny.

- Chwilowe uzupełnienie. To jest Murdock.

Powiedział to tak lakonicznie, że Ross znów się rozzłościł.

- Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko ruchem głowy wskazał obu Azjatów, stawiając przy tym na stole swoją tackę. - Jansen, Van Wyke - dodał jeszcze, wskazując blon­dynów.

- Ashe! - od sąsiedniego stołu podszedł do nich jeszcze jeden mężczyzna.

Był szczupły, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. Był też znacznie młodszy od pozostałych i znacznie go­rzej było u niego z samokontrolą, jak ocenił Ross. Ten zapewne odpowiedziałby na kilka pytań, gdyby umiejętnie pociągnąć go za język - przemknęło mu przez głowę.

- Co tam. Kurt? - Ashe zwrócił się do niego z wyraźnym lek­ceważeniem, ale nadchodzący nie dał po sobie poznać obrazy, co spodobało się Rossowi.

- Słyszałeś, co się stało z Hardym?

Feng otworzył usta, by coś powiedzieć, i zastygł tak przez mo­ment. Van Wyke zmarszczył brwi. Ashe natomiast powoli i dokład­nie przeżuł kęs pożywienia i dopiero, gdy go przełknął, odpowie­dział:

- Naturalnie. - Jego ton sugerował wyraźnie, iż dla niego jest to tylko zarejestrowanie prostego faktu, a nie powód do robienia dramatu.

- Jest cały zmiażdżony.... kaput... - lekko drżący na począt­ku głos Kurta nabrał teraz mocy. - Torturowany!

Ashe spojrzał nań chłodno.

- Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego?

Jednak Kurt nie dał się zgasić.

- Oczywiście, że nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolo­ny. Ale to nie znaczy, że coś takiego nie może przydarzyć się u mnie albo u ciebie, albo u was! - wskazał palcem Fenga, a potem obu blondynów.

- Możesz także spaść w nocy z łóżka i skręcić sobie kark - zauważył chłodno Jansen. - Idź, wypłacz się na ramieniu Millairda, jeśli masz z tym problem. Przedstawiono ci zagrożenia na wstę­pie. Wiesz, po co tu jesteś, wiesz, co się może stać...

Ross poczuł na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. Wciąż nie miał pojęcia, co tu robi, ale postanowił o nic nie pytać tych ludzi. Sądził, że częścią ich treningu jest właśnie zachowywanie w ta­jemnicy tego, co się tu dzieje. Powściągnie więc swoją ciekawość, aż do spotkania sam na sam z Kurtem. Może wtedy uda mu się coś z niego wyciągnąć. Na razie więc jadł spokojnie i zdawał się w ogóle nie interesować całą wymianą zdań.

- Więc macie zamiar powtarzać tylko: “Tak, sir", “Nie, sir", na każdy rozkaz...

Hodaki uderzył w blat stołu otwartą dłonią.

- Po cholerę błaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co je­steśmy wysyłani. Hardy miał pecha i nie była to wina projektu. To się już zdarzało i może się jeszcze zdarzać...

- Właśnie o tym mówię! Chcesz, żeby przydarzyło się tobie? Zdaje się, że ci dzikusi w twoim świecie też umieją dobrze opra­wiać więźniów?

- Oj, zamknij się! - Jansen wstał zirytowany. A ponieważ prze­wyższał Kurta o dobre dwadzieścia centymetrów i prawdopodob­nie mógłby go z łatwością złamać wpół na kolanie, jego życzeniu stało się za dość. - Jeśli masz jakieś zażalenia, zgłoś się do Millairda. I posłuchaj, człowieczku - dotknął swym wielkim paluchem piersi Kurta - najlepiej poczekaj z tym, aż sam pójdziesz na pierw­szą akcję. Dopiero potem głośno protestuj. Nikt nie jest tam pozo­stawiony bez maksymalnego wsparcia, a Hardy miał wielkiego pecha. I tyle. Wydostaliśmy go jednak stamtąd i to było jego szczę­ście. On sam będzie pierwszym, który ci to powie - przeciągnął się. - Zagrałbym, Ashe? Hodaki?

- Zawsze nerwowy - mruknął Ashe, skinął jednak głową, po­dobnie jak drobny Azjata.

Feng uśmiechnął się do Rossa.

- Ci trzej zawsze próbują pokonać się nawzajem, ale jak do­tąd pojedynki pozostają nierozstrzygnięte. Mamy jednak nadzieję, że kiedyś wreszcie....

Tak więc Ross nie miał okazji zamienić ani słowa z Kurtem. Gdy skończyli posiłek, wkroczył wraz z pozostałymi na coś w ro­dzaju małej areny z miejscem dla graczy z jednej strony i półko­lem siedzeń z drugiej. To, co nastąpiło potem, wciągnęło Rossa równie silnie, jak oglądana wcześniej scena łowów na wilki. Tu też mógł oglądać walkę, choć nie było to fizyczne starcie.

Ci trzej ludzie nie tylko różnili się proporcjami ciała, ale także, jak wkrótce zrozumiał, w zupełnie inny sposób podchodzili do pojawiających się na ich drodze problemów.

Na razie usiedli ze skrzyżowanymi nogami, stając się wierz­chołkami równobocznego trójkąta. Ashe spojrzał najpierw na jas­nowłosego olbrzyma, a potem na drobnego Azjatę.

- Teren? - spytał krótko.


- Wewnętrzne równiny! - odpowiedzieli równocześnie, a po­tem roześmiali się, spoglądając po sobie nawzajem. Ashe także zachichotał.

- Staramy się być dzisiaj sprytni, chłopcy? Dobra, równiny. Dotknął otwartą dłonią podłoża areny przed sobą i ku zdumie­niu Rossa światła wokół graczy pociemniały, okrywając ich cie­niem, natomiast cała podłoga pomiędzy nimi zamieniła się w mi­niaturowy świat. Dostrzegał nawet wysokie stepowe trawy koły­szące się pod delikatnymi podmuchami wiatru.

- Czerwone!

- Niebieskie!

- Żółte!

W ciemności zabrzmiały niemal jednocześnie trzy głosy gra­czy, a na te komendy na planszy pojawiły się maleńkie światełka w żądanych kolorach.

- Czerwone - karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena.

- Niebieskie - jeźdźcy! - zabrzmiał niemal równocześnie głos Hodakiego.

- Żółte - nieznany czynnik.

Rozległo się westchnienie, które - przysiągłby Ross - pocho­dziło od Jansena.

- Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym?

- Nie. Plemię podczas wędrówki.

- Aha - usłyszał Ross mruknięcie Hodakiego.

Niemal wyobra­ził sobie jego wzruszenie ramion.

Gra się rozpoczęła. Ross słyszał co nieco o szachach, o grach wojennych rozgrywanych miniaturowymi armiami i okrętami i o in­nych grach, które wymagały od grających szybkich reakcji i wy­ćwiczonej pamięci. Ale to, co oglądał, było połączeniem ich wszyst­kich i jeszcze czymś o wiele więcej. Gdy tylko pozwolił swobod­nie działać swojej wyobraźni, natychmiast ruchome światełka zmieniły siew nomadów, kupiecką karawanę, w wędrujący szczep. Mógł obserwować wyrafinowane formowanie szyków, bitwy, drob­ne zwycięstwa w potyczkach, za którymi często następowały stra­tegiczne porażki...

Ta gra mogła trwać całymi godzinami. Wokół siebie słyszał ożywione dyskusje, a często i sprzeczki widzów, którzy jednak sta­rali się wygłaszać swoje opinie na tyle wyciszonymi głosami, by nie wpływać na decyzje graczy. Ross sam nie mógł powstrzymać drżenia emocji, gdy karawana ledwie uniknęła zastawionej na nią chytrej pułapki; ledwie też pohamował swój entuzjazm, gdy wę­drujący szczep został zmuszony do ucieczki. Była to niewątpliwie najbardziej fascynująca gra, jaką zdarzyło mu się kiedykolwiek oglądać. Szybko też zdał sobie sprawę, że trzej grający mężczyźni są prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne zdolności prowadziły jednak do sytuacji patowej, w której daleko było do osiągnięcia zdecydowanej przewagi przez którąś ze stron.

Wreszcie Jansen roześmiał się, gdy czerwona linia karawany uformowała ścisły szyk.

- Warowny obóz przy źródle - oznajmił - ale z licznymi po­sterunkami zewnętrznymi.

Natychmiast kilka czerwonych światełek rozjarzyło się wokół głównej pozycji.

- I będą tak stali po wsze czasy. Możemy utrzymać tę pozycję aż do dnia sądu ostatecznego i nikt się nie przełamie.

- Nie - zaprotestował Hodaki - pewnego dnia warty popełnią błąd, a wtedy...

- Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjadą? - zakpił Jan­sen. - Cóż to będzie za dzień! Ale na razie rozejm.

- Zgoda!

Światła areny pogasły i zielone stepy znikły z pola widzenia.

- Gdy tylko zapragniecie rewanżu, jestem gotów - to był głos Ashe'a.

Jansen uśmiechnął się szeroko.

- Musimy to odłożyć na jakiś miesiąc. Jutro wyruszamy. I wy też uważajcie na siebie, chłopaki. Nie mam ochoty szukać innych partnerów do gry, kiedy wrócę.

Ross z trudem wyzwalał się spod panowania iluzji, która ogar­nęła jego zmysły na czas rozgrywki. Mimo to poczuł delikatne do­tknięcie na ramieniu i spojrzał w tamtym kierunku. Stał za nim Kurt, pozornie interesujący się wyłącznie krótką sprzeczką Jansena i Hodakiego, która wybuchła prawie natychmiast, gdy przyszło do pod­liczania punktów.

- Dziś w nocy - wyszeptał Kurt.

O tak. Chętnie pogada z Kurtem na osobności. Dziś w nocy albo przy jakiejkolwiek nadarzającej się sposobności. Miał zamiar się dowiedzieć, co trzyma w sekrecie to dziwaczne towarzystwo.


3.

Ross przywarł do ściany tonącego w mroku pokoju i obserwował uchylające się powoli drzwi. Obudził go lekki odgłos szurania na zewnątrz i był teraz gotowy do skoku jak dziki kot. Nie rzucił się jednak od razu na osobę, która wśliznęła się do ciemnego pomiesz­czenia. Zaczekał spokojnie, aż tajemniczy gość podejdzie do łóżka, i dopiero wtedy płynnym ruchem przymknął drzwi, blokując dojście do nich.

- Kim jesteś? - zapytał ostrym szeptem.

Usłyszał jeden, może dwa szybkie oddechy, a potem cichy śmiech w ciemnościach.

- Gotowy?

Akcent przybysza nie pozostawiał wątpliwości, z kim ma do czynienia - Kurt składał mu zapowiedzianą wizytę.

- A sądziłeś, że nie będę?

- Nie. - Nie czekając na zaproszenie, przysiadł na brzegu łóż­ka. - Inaczej nie traciłbym czasu, Murdock. Ty jesteś... ty masz jaja. Widzisz, trochę o tobie słyszałem. Tak jak ja zostałeś wrobio­ny w tę grę. Powiedz, czy to prawda, że widziałeś dziś w nocy Hardy'ego?

- Dużo słyszysz, prawda? - Ross nie zamierzał ułatwiać mu sprawy.

- Słyszę, widzę i sporo się uczę. Więcej niż te gaduły i major z jego rozkazami. Możesz mi wierzyć! Widziałeś Hardy'ego. Chcesz wyglądać tak jak on?

- A jest takie niebezpieczeństwo?

- Niebezpieczeństwo! - parsknął Kurt. - Niebezpieczeń­stwo... człowieku, ty nie wiesz, co znaczy to słowo. Jeszcze nie wiesz. Więc pytam cię jeszcze raz - chcesz skończyć tak jak Har­dy? Póki co nie pochwycili cię w swoje wnyki, dlatego tutaj je­stem. I jeśli dobrze zrozumiesz, co do ciebie mówię, zwiejesz stąd, zanim nagrają cię na taśmę.

- Nagrają na taśmę?

Kurt roześmiał się, ale przez ten śmiech przebijał gniew, nie wesołość.

- A tak. Znają tu sporo sztuczek. To są wszystko mózgowcy, jajogłowi i mają wiele ciekawych gadżetów. Wpuszczają cię w ta­ką maszynę i nagrywają. A potem, mój chłopcze, nie możesz opu­ścić bazy, nie włączając przy tym systemu alarmowego. Proste, co? Więc jeśli chcesz stąd wiać, musisz to zrobić, zanim cię zare­jestrują.

Murdock nie ufał Kurtowi, ale mimo to słuchał go bardzo uważ­nie. Jego argumenty brzmiały przekonująco, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak Ross był ignorantem, jeśli chodzi o stan współczesnej techniki. Prawdę rzekłszy, wierzył, że wszystkie wynalazki tech­niczne są możliwe, jeśli nie teraz, to w nieodległej przyszłości.

- Musieli więc nagrać i ciebie - zauważył.

Kurt znów się roześmiał, ale tym razem był rozbawiony.

- Tak sądzą. Tyle, że nie są aż tak sprytni, jak sądzą, ani oni, ani major, ani nawet Millaird. Nic z tego. Mam realną szansę wy­dostania się stąd, tylko że nie mogę tego dokonać sam. Dlatego czekałem, aż sprowadzą nowego faceta, z którym będę mógł po­gadać, zanim przyszpilą go tu na dobre. Jesteś przecież twardy, Murdock? Widziałem twoje papiery i nie sądzę, żebyś zjawił się tutaj z intencją pozostania? Więc właśnie masz szansę nawiać stąd z kimś, kto zna wyjście awaryjne. Nie będziesz miał drugi raz takiej szansy.

Im dłużej Kurt mówił, tym bardziej był wiarygodny. Ross po­zbył się już części swych podejrzeń. To prawda, że zamierzał stąd uciec przy pierwszej nadarzającej się sposobności i jeśli Kurt miał jakiś poważny plan, tym lepiej. Oczywiście możliwe, że Kurt go tylko podpuszcza, testuje, ale mimo to była to szansa, z której mu­siał skorzystać.

- Słuchaj Murdock, może ty myślisz, że łatwo stąd uciec? Czy wiesz, chłopie, gdzie my jesteśmy? Jesteśmy tak blisko bieguna północnego, że właściwie moglibyśmy być i na nim. Masz zamiar wracać do domu kilkaset mil przez śniegi i lody? Miła wycieczka, co? Bo ja myślę, że nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map i partnera, który zna nieco to miejsce.

- Jak więc uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdów? Ja nie jestem pilotem. A ty?

- Mają tu też inne pojazdy. To miejsce jest objęte ścisłą ta­jemnicą. Nawet samoloty nie lądują tu za często z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzieś ty się uchował? Nie wiesz, że Czerwoni zawsze węszą wokół takich rzeczy? Ci goście tutaj śle­dzą Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie strony grają swoje gierki. Nasze dostawy przyjeżdżają tutaj na kotach.

- Kotach?

- Pługach śnieżnych, takich traktorach - powiedział Kurt nie­cierpliwie. - Nasze zapasy są składowane o parę mil na południe i raz w miesiącu kot jedzie, by część przywieźć. Prowadzenie kota to żadna sztuka, a potrafi przebijać się przez śnieg.

- Jak daleko na południe? - spytał sceptycznie Ross.

Nawet przy założeniu, że Kurt mówił prawdę, podróż przez arktyczne pustkowia ukradzionym pługiem wydawała mu się, delikatnie mówiąc, ryzykowna. Murdock miał, co prawda, dość mgliste poję­cie o regionach polarnych, ale był pewien, że łatwo można tam stra­cić życie.

- Może ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wa­riantach i zamierzam zaryzykować. Myślisz, że rzucam się w to na ślepo?

No tak, oczywiście. Ross już wcześniej ocenił swego gościa jako kogoś, kto przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie był z tych, którzy ryzykowaliby, bez dokładnie opracowanego planu.

- No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie?

- Przemyślę to. Daj mi trochę czasu.

- Kiedy właśnie nie mamy czasu, chłopie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla ciebie nie będzie stąd wyjścia.

- Powiedzmy, że zdradzisz mi, jak można oszukać taśmę - powiedział ostrożnie Ross.

- Tego, niestety, zrobić nie mogę, bo jest to ściśle związane z budową mojego mózgu. Nie otworzę dla ciebie czaszki. Nic z te­go. Wiejesz ze mną dzisiaj albo muszę zaczekać na następnego faceta, który tu wyląduje.

Kurt wstał. Ostatnie słowa wypowiedział na tyle zdecydowa­nie, że Ross wiedział, iż faktycznie nie ma innej możliwości. A mimo to, wahał się. Oczywiście pragnął wolności, zwłaszcza że nie­zbyt podobało mu się to, co dotąd tu zobaczył. Ale nie ufał też Kurtowi, nawet nie mógł się zmusić, by go polubić. Inna sprawa, że rozumiał go znacznie lepiej niż Ashe'a i pozostałych. Z Kurtem byłby na znajomym terenie.

- Więc dzisiaj - powtórzył powoli.

- Tak, dzisiaj! - W głosie Kurta pojawiło się zniecierpliwie­nie, gdy dostrzegł, że jego rozmówca wyraźnie się waha. - Przygo­towuję się już od dłuższego czasu, ale musi być nas dwóch. Musi­my się zmieniać przy prowadzeniu kota. Nie będzie czasu na od­poczynek, dopóki nie znajdziemy się daleko na południu. Mówię ci, to nie będzie trudne. Po drodze są ukryte składy żywności na wypadek nagłej potrzeby. Mam mapę, na której zaznaczono te punk­ty. Wchodzisz w to?

Kiedy Ross nie odpowiedział. Kurt podszedł do niego i rzekł:

- Pamiętasz, co się stało z Hardy'm? Nie był pierwszy i na pewno nie będzie ostatni. Mają tu dość duże zużycie ludzi. Dlatego zresztą tak szybko tu trafiłeś. Radzę ci, lepiej jedź ze mną, zamiast ryzykować życie na wypadzie.

- A co to jest wypad?

- Aha, jeszcze cię nie wprowadzili? Wypad to krótka wyciecz­ka w przeszłość. Nie w taką miłą i przyjemną przeszłość, o jakiej czytałeś bajki jako dzieciak. Nie, wysyłają w jakieś dzikie czasy, sprzed znanej historii...

- Ależ to niemożliwe!

- Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blond dryblasów? Jak myślisz, po co im te długie warkocze? Ponieważ oni podróżują do czasów, w których wojownicy nosili takie warkoczyki... i do tego wielkie topory, którymi potrafili rozłupać człowieka na pół! A Hodaki i jego partner? Słyszałeś o Tatarach? Może i nie słyszałeś, ale ci goście kiedyś zdobyli połowę Europy.

Ross przełknął ślinę. Już sobie przypomniał, że kiedyś wi­dział ryciny przedstawiające wojowników z długimi warkocza­mi - wikingów. A Tatarzy? Oglądał film o kimś, kto nazywał się Chan... Dżyngis Chan. Ale przecież podróż w przeszłość jest nie­możliwa! Oczywiście, pamiętał te sceny z dzisiejszego ranka. Łowcę wilków i ludzi w nie wyprawionych skórach. Żaden z nich z pewnością nie pochodził z jego świata. Czyżby Kurt jednak mówił prawdę? Scena, którą dane mu było oglądać, przemawiała na korzyść tej tezy.


- Załóżmy, że zostaniesz posłany do miejsca, gdzie nie lubią obcych - ciągnął Kurt. - Wtedy naprawdę wpadłeś. To właśnie przy­darzyło się Hardy'emu i uwierz mi, nie było to szczególnie miłe, o nie.

- Ale po co?

Kurt tylko prychnął.

- Tego ci nie powiedzą, dopóki nie nadejdzie czas twojego pierwszego wypadu. Ja nawet nie chcę wiedzieć, po co. Ale wiem na pewno, że nie mam zamiaru trafić w jakąś dzicz, gdzie jakiś jaskiniowiec może mnie nadziać na włócznię tylko dlatego, że major John Kelgames czy nawet Millaird czegoś tam poszukują. Naj­pierw w każdym razie wypróbuję swój plan.

Przekonanie brzmiące w głosie Kurta przełamało wahania Rossa. Niech będzie, on też spróbuje z tym kotem. Czuł się dobrze w tym świecie i w tym czasie, i nie miał zamiaru poznawać innych.

Kiedy tylko Ross podjął decyzję, Kurt natychmiast przystąpił do akcji. Jego znajomość zabezpieczeń bazy okazała się faktycz­nie doskonała. Tylko dwa razy uwięziły ich automatyczne drzwi, ale trwało to zaledwie chwilę. Kurt dysponował małym tajemni­czym przedmiotem, który wystarczyło włożyć w zatrzask drzwi, a one natychmiast ustępowały.

Korytarze były wystarczająco oświetlone, by zapewnić jaką taką widoczność, ale gdy przechodzili przez pogrążone w kompletnym mroku sale. Kurt musiał czasami prowadzić Rossa za rękę. Omijał wtedy niewidoczne meble i systemy ochronne z rutyną, która su­gerowała, że wielokrotnie już przemierzył przyszłą trasę ucieczki. Murdock miał coraz większe uznanie dla umiejętności kompana i zaczynał wierzyć, że miał niewiarygodne szczęście, trafiwszy na takiego partnera.

W ostatniej sali Ross wdział na siebie futrzane ubranie, które podał mu Kurt. Nie było może idealnie dopasowane, ale musiał przyznać, że Kurt postarał się dobrać właściwy rozmiar. Wreszcie otworzyły się ostatnie wrota i wkroczyli w mroczną i ciemną noc polarną. Kurt wciąż trzymał Rossa za ramię, nadając właściwy kierunek marszu. Razem pchnęli ciężkie drzwi hangaru, gdzie krył się ich wehikuł.

Kot był dziwną maszyną, ale Ross nie miał czasu uważniej przestudiować jego konstrukcji. Błyskawicznie zajęli miejsca w ka­binie, zamykanej od góry czymś w rodzaju szklanej bani, i po chwili silnik maszyny ożył pod wprawnymi dłońmi Kurta. Jak przypuszczał Ross, jechali z maksymalną prędkością, a mimo to zdawało się, że oddalają się od śnieżnego wzgórza maskującego bazę nie szybciej niż na piechotę.

Początkowo poruszali się w linii prostej, ale po chwili Ross usłyszał, że Kurt liczy coś powoli, jakby próbował w ten sposób dokładnie określić punkt, w którym się znajdują. Gdy doliczył do dwudziestu, maszyna pod jego ręką wykonała szeroki półkolisty skręt w prawo, a po następnej dwudziestce w przeciwnym kierun­ku. Powtórzył ten manewr sześciokrotnie i Ross nie potrafił już określić, czy wciąż podążają w powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestał na moment liczyć, zapytał:

- Po co ten taniec?

- A wolałbyś leżeć na tym śniegu w kilkunastu kawałkach? - sapnął Kurt. - Baza nie potrzebuje murów, żeby powstrzymać in­truzów. Mają inne sposoby. Powinieneś podziękować losowi, że pierwsze pole minowe minęliśmy bez eksplozji...

Ross przełknął ślinę. Ale starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo przeraziły go słowa towarzysza.

- Więc nie jest to aż takie łatwe, jak mówiłeś?

- Zamknij się! - Kurt znowu zaczął odliczać, a Ross przez moment żałował podjęcia tak szybkiej i nieprzemyślanej decyzji, która przywiodła go wprost na pole minowe, podczas gdy mógł spokojnie siedzieć sobie w bazie.

I znowu zaczęli rzeźbić dziwny wzór w śnieżnym polu, tyle że tym razem skręcali pod kątem ostrym. Ross spojrzał na ślad, który zostawiali, a potem zerknął z podziwem na człowieka siedzącego za kierownicą. Jak Kurt zdołał zapamiętać tak skomplikowaną tra­sę? Naprawdę musiało mu zależeć na zwianiu z tej bazy! Pełzli w tę i z powrotem, a na każdym skręcie w prawo i w lewo zarabia­li ledwie po kilka metrów.

- Dobrze, że koty mają napęd atomowy - mruknął Kurt pod­czas jednej z dłuższych przerw pomiędzy manewrami, - Inaczej już dawno skończyłoby się paliwo.

Ross zwalczył nagły impuls, by podkulić nogi i jak najdalej odsunąć stopy od silnika. Przecież konstrukcja musi być bezpiecz­na dla kierowcy - skarcił się w myślach. Jednak oczami wyobraźni widział promieniujący atomowy stos. Na szczęście Kurt przestał wreszcie manewrować i znów ruszył prosto.

- Wydostaliśmy się! - zakomunikował z westchnieniem ulgi. Kot wytrwale czołgał się naprzód.


Ross nie dostrzegał na tym pustkowiu ani śladu szlaku czy ja­kichkolwiek punktów odniesienia, ale Kurt prowadził maszynę z niezachwianą pewnością, co do kierunku ucieczki. Dopiero po dłuższym czasie zatrzymał się.

- Mieliśmy prowadzić na zmianę. Twoja kolej - powiedział krótko.

- No... potrafię prowadzić samochód... ale to... - Ross miał wątpliwości.

- To dziecinnie proste - uspokoił go Kurt. - Najgorsze były pola minowe, a te już za nami. Zobacz - przysłonił dłonią błysz­czące mdłym światłem kontrolki pulpitu - to będzie cię utrzymy­wać na kursie. Jeśli umiesz prowadzić samochód, dasz sobie radę. Patrz tylko.

Ponownie ruszył i ponownie skręcił ostro w lewo. Lampka, którą wskazywał, zaczęła mrugać, przy czym częstotliwość bły­sków wzrastała, gdy odchylali się od głównego kursu.

- Rozumiesz? Kontrolka musi się palić jednostajnym świa­tłem. To znaczy, że jesteś na kursie. Jeśli mruga, ustawiasz kurs tak, żeby przestała. Nawet dziecko by zrozumiało. Dobra, przejmij ster, sam zobaczysz.

Nie było łatwo zamienić się miejscami w ciasnej kabinie, ale w końcu zdołali tego dokonać i Ross zacisnął kurczowo dłonie na kole sterowym. Włączył silnik i ruszył przed siebie, wpatrując się bardziej w kontrolkę na blacie niż w białą przestrzeń rozcią­gającą się przed nim. Po kilku minutach zaczął wreszcie pojmo­wać, o co w tym chodzi. Faktycznie, było to proste. Kurt przyglą­dał mu się jeszcze przez chwilę, a potem mruknął zadowolony i zaczął układać się do drzemki. Kiedy opadło pierwsze podnie­cenie związane z prowadzeniem nieznanej maszyny, cała opera­cja stała się niezwykle monotonna. Ross ziewał potężnie raz po raz, ale trwał na posterunku z tępym uporem psa wartowniczego. Jak dotąd całą robotę odwalił Kurt, więc miał teraz zamiar poka­zać, że on też może być przydatny. Gdyby tylko na śnieżnym polu pojawiły się jakieś punkty odniesienia, jakiś cel, do którego mógł­by dążyć, wtedy nie byłoby to tak nużące. W końcu Ross zaczął od czasu do czasu celowo zbaczać z kursu, tylko po to, by ostrze­gawcze migotanie lampki wytrącało go ze snu. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że podczas jednego z takich manewrów zbudził się Kurt. Zauważył to dopiero, gdy jego towarzysz odezwał się z prze­kąsem:

- A cóż to, Murdock, prywatny budzik? W porządku, widzę, że myślisz w razie potrzeby. Ale lepiej się teraz prześpij, bo w koń­cu zboczymy na dobre.

Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Ponownie za­mienili się miejscami i prawie natychmiast po tym skulił się w fotelu, próbując przyjąć w tej ciasnocie najwygodniejszą po­zycję do snu. Ale teraz, gdy mógłby się przespać, senność go opuściła. Kurt jednak był przekonany, że jego towarzysz zapadł w sen. Podążał bowiem stałym kursem jeszcze tylko dwie mile, a potem pochylił się ostrożnie, sięgając za koło sterowe. Ross dojrzał delikatną poświatę niewielkiego obiektu, który Kurt za­słonił połą swego ubrania. Jedną ręką wciąż prowadził pojazd, drugą zaś zaczął cicho wystukiwać na tajemniczym przedmio­cie nieregularny rytm.

Dla Rossa ta czynność nie miała najmniejszego sensu. Usły­szał jednak wyraźnie coś na kształt westchnienia ulgi, jakie wydał Kurt, ponownie schowawszy dziwny instrument, jakby udało mu się wykonać właśnie jakieś trudne zadanie. Zaledwie kilka chwil później kot zatrzymał się, a Ross przeciągnął się, przecierając oczy.

- Co jest? Jakiś kłopot z silnikiem?

Kurt oparł się na kole sterowym.

- Nie. Po prostu musimy tu chwilę poczekać...

- Poczekać? Na co? Na Kelgarriesa i jego chłopców?

Kurt roześmiał się.

- A, major. Naprawdę chciałbym, żeby się tu teraz zjawił. Ależ miałby niespodziankę! Nie dwie małe myszki, które mógłby z pow­rotem wsadzić do klatki, lecz prawdziwy tygrys z kłami i pazura­mi...

Ross usiadł wyprostowany. Zaczynał czuć brzydki zapach du­żej afery i podejrzewał, że właśnie tkwi w samym jej środku. Przej­rzał w myślach wszystkie możliwości i uznał, że każda z nich gro­zi mu zmiażdżeniem przez tryby wielkiej polityki. Na kogo bo­wiem mógł czekać Kurt?

Wprawdzie Ross przez większą część swego życia prowadził prywatną wojnę z systemem prawnym, ale przez lata spędzone na tej wojnie podjazdowej zdołał sobie wypracować własny kod po­stępowania, którego nigdy nie łamał. A ten kod wykluczał zarów­no morderstwo, jak i zdradę kraju... i to na czyją korzyść? Dla ko­goś, kto opierał się wszelkiemu zniewoleniu człowieka, cele i me­tody, które stosowali mocodawcy Kurta, były nie tylko absurdalne i nielogiczne, więcej - należało im się przeciwstawiać do ostatnie­go tchu.

- Twoi przyjaciele się spóźniają? - zapytał, starając się, by jego głos nie zdradzał śladu emocji.

- Jeszcze nie. A jeśli zamierzasz zgrywać bohatera, Murdock, odradzam ci to - w głosie Kurta pobrzmiewał teraz ten sam ton rozkazu, który tak drażnił Rossa w głosie majora. - Ta operacja, kosztowała wiele wysiłku i wiele zależy od jej wyników. I nie po­zwolę jej nikomu zepsuć w ostatniej fazie...

- Czerwoni wsadzili cię do tego projektu, czy tak? - Ross sta­rał się zmusić Kurta do mówienia, aby samemu mieć czas pomy­śleć. A musiał myśleć wnikliwie i szybko.

- Nie widzę powodów, by opowiadać ci w szczegółach smut­ną historię mojego życia, Murdock. Zresztą wydałaby ci się nudna. Jeśli masz zamiar jeszcze trochę pożyć, to radzę ci siedź teraz ci­cho i stosuj się do rozkazów.

Kurt musiał być uzbrojony, inaczej nie przemawiałby z taką pewnością siebie. Z drugiej strony właśnie teraz była najodpowied­niejsza chwila, by grać bohatera - na razie miał do czynienia tylko z Kurtem. I lepiej chyba być martwym bohaterem, niż trafić w rę­ce przyjaciół Kurta z drugiej strony bieguna.

Bez ostrzeżenia Ross rzucił się w bok, całym ciężarem ciała przygniatając Kurta do ściany kabiny. Jednocześnie sięgnął dłoń­mi pod jego futrzany kaptur, próbując zacisnąć je na gardle ofiary. Prawdopodobnie zbytnia pewność siebie Kurta spowodowała, że dał się zaskoczyć. Walczył wściekle, by uwolnić ręce, ale działał przeciw niemu ciężar zarówno własnego ciała, jak i ciała Rossa. W jego ręku błysnął nóż, ale Murdock zdołał uchwycić uzbrojony nadgarstek. I szamotali się, skrępowani częściowo grubymi futrza­nymi ubraniami. Przez głowę Rossa przebiegła szybka myśl, że Kurt zrobił błąd, nie pozbywając się go przy bardziej nadającej się do tego okazji. Teraz miał przynajmniej szansę. Toteż walczył twar­do, oczekując okazji do nokautującego ciosu.

Wreszcie Kurt sam przyczynił się do własnej klęski. Kiedy uścisk Rossa nieco osłabł zaatakował i został wyprowadzony w pole nagłym unikiem przeciwnika. Nie zdołał powstrzymać bezwład­ności własnego ciała i huknął głową w koło sterowe kota.

Osunął się na ziemię.

W ciągu kilku najbliższych chwili Ross działał błyskawicznie. Związał swoim pasem nadgarstki Kurta, bez zbytniej zresztą delikatności. Potem pchnął wciąż nieprzytomnego mężczyznę na swo­je miejsce i usiadł za sterami.

Nie miał pojęcia, w którą stronę jechać, ale jednego był pe­wien - musi stąd wiać jak najszybciej. Włączył silnik i wykonał szerokie półkole, zawracając kota o sto osiemdziesiąt stopni.

Światełko na pulpicie wciąż migało. Czy zawiedzie go z pow­rotem do bazy?


4.

Z znów Ross musiał bezczynnie czekać, gdy tymczasem inni podej­mowali decyzje dotyczące jego przyszłości. Nie okazywał żadnych uczuć, jak podczas rozmowy z sędzią Rawlem, ale niepokoił się znacz­nie bardziej.

Wtedy, w mrokach polarnej nocy, nawet gdyby chciał, nie miał żadnej szansy ucieczki. Wracając z miejsca, które Kurt obrał na schadzkę ze swymi mocodawcami, wpadł wprost na drużynę pościgową z bazy. I miał okazję obejrzeć w akcji maszynę, którą wcze­śniej opisał mu Kurt - maszynę, która podążałaby ich tropem nie­strudzenie, dopóki każda z jej części nie pokryłaby się rdzą. Kurt nie potrafił jednak tak skutecznie wykiwać mechanizmów obron­nych bazy, jak się przechwalał, chociaż na początku faktycznie udało mu się je zmylić.

Ross nie miał nawet pojęcia, czy zostanie mu zapisane na plus, że złapano go podczas drogi powrotnej, i to z Kurtem w cha­rakterze jeńca. A ponieważ oczekiwanie dłużyło się już w godzi­ny, zaczynał sądzić, że w niewielkim stopniu zmieniło to jego sytuację.

Tym razem nie pokazywano mu niczego na ścianie celi. Mógł tylko siedzieć i rozmyślać. Stanowczo za wiele miał na to czasu i co gorsza nie przychodziła mu do głowy żadna przyjemna myśl. Jednak podczas próby ucieczki nauczył się przynajmniej jedne­go - Kelgarries i pozostali w tej bazie byli najtrudniejszymi przeciwnikami, z jakimi do tej pory miał do czynienia, a ponadto prze­waga w ekwipunku i nawet zwykłe szczęście najwyraźniej stały po ich stronie. Ross przekonał się, że z tej bazy nie ma ucieczki.

Był przecież pod wrażeniem przygotowań, jakie poczynił Kurt - przygotowań, które znacznie przewyższały jego możliwości. W końcu Kurta zaopatrzono we wszystkie diaboliczne urządze­nia, jakich tylko mogli dostarczyć Czerwoni. Tych ostatnich nie czekało zresztą miłe przyjęcie w miejscu spotkania z Kurtem. Kelgarries natychmiast po wysłuchaniu raportu Murdocka posłał tam dobrze przygotowaną grupę. I zanim jeszcze Ross dotarł do bazy, mógł oglądać odległy błysk eksplozji rozświetlający arktyczną noc. Wtedy nawet Kurt, już przytomny, po raz pierwszy od chwili pochwycenia nie zapanował nad emocjami - wiedział doskonale, co oznacza ten błysk.

Rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Ross usiadł na łóż­ku, spoglądając odważnie w kierunku zbliżającego się przezna­czenia. Tym razem nie miał zamiaru robić żadnego przedsta­wienia. Nie czuł się w najmniejszym stopniu winny za swą pró­bę ucieczki. Gdyby Kurt okazał się tym, kim miał być, wszystko poszłoby dobrze. To, że okazał się kimś innym, było zwykłym pechem.

Do środka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostat­niego napięcie Rossa nieco zelżało. Gdyby major chciał mu oznaj­mić bardzo surowy wyrok, nie zabierałby Ashe'a ze sobą.

- Zacząłeś paskudnie, Murdock - Kelgarries przysiadł na brze­gu wnęki w ścianie, która zwykle służyła za stół. - Dostaniesz jed­nak kolejną szansę, więc możesz uważać się za szczęściarza. Wie­my, że nie jesteś kolejnym szpiegiem naszych wrogów i to cię ratu­je. Chcesz coś dodać do tej historii, którą nam przekazałeś?

- Nie, sir - nie powiedział słowa “sir", by poprawić swoją sytuację, ono pojawiało się automatycznie, kiedy rozmawiał z Kelgarriesem.

- Ale z pewnością masz jakieś pytania?

- Całe mnóstwo - odparł Ross szczerze.

- Dlaczego więc ich nie zadasz?

Ross uśmiechnął się słabo. Tym razem nie był to udawany uśmiech nieśmiałego, zawstydzonego chłopca.

- Mądry facet nie chwali się własną ignorancją. Wytęża oczy i uszy, a jadaczkę trzyma zamkniętą na kłódkę...

- I w rezultacie robią go w wała - uzupełnił major. - Nie są­dzę, by spodobało ci się towarzystwo tych, którzy płacili Kurtowi.

- Wtedy go o to jeszcze nie podejrzewałem. Nie wtedy, gdy zaczynaliśmy ucieczkę.


- Tak. A gdy odkryłeś prawdę, podjąłeś kroki zapobiegawcze. Dlaczego?

Po raz pierwszy Ross usłyszał ślad emocji w głosie majora.

- Ponieważ nie lubię niewolnictwa, które panuje po jego stro­nie muru.

- Wiesz, Murdock, że to uratowało twoją głowę? Ale wykręć jeszcze jeden numer, a nic cię nie uratuje. Na razie jednak nie mu­simy o tym myśleć. No, zadaj te swoje pytania.

- Jak wiele z tego, co powiedział mi Kurt, jest prawdą? - za­czął Ross. - Mam na myśli te gadki o skokach w przeszłość.

- Wszystko - odparł major.

- Ale dlaczego? Jak?

- Widzisz, Murdock, jesteśmy w kropce. Z powodu twojej ma­łej wyprawy musimy powiedzieć ci więcej, niż mówimy komukol­wiek przed ostatecznym przygotowaniem. Słuchaj więc uważnie i le­piej natychmiast zapomnij wszystko, co nie dotyczy bezpośrednio zadania, które właśnie wykonujesz. Czerwoni wystrzelili Sputnika, a potem Muttnika. Jak dawno? Dwadzieścia pięć lat temu. My roz­wiązaliśmy pewne problemy nieco później. Było kilka spektaku­larnych katastrof na Księżycu, potem stacja orbitalna, która za nic nie chciała trzymać się na kursie, a potem cisza. Przez ostatnie ćwierć­wiecze nie porywaliśmy się na żadne kosmiczne ekspedycje, przynajmniej nie w świetle reflektorów. Zbyt wiele wpadek, zbyt wiele kosztownych niepowodzeń. Aż wreszcie zaczęliśmy podążać tropem czegoś naprawdę wielkiego, znacznie większego niż jakakolwiek planeta, na którą moglibyśmy polecieć. Widzisz, do każdego odkry­cia w nauce dochodzi się etapami. Można dokładnie odtworzyć dro­gę, jaka do niego prowadziła. Ale załóżmy, że nagle stajesz oko w oko z odkryciami, które pojawiają się dosłownie znikąd. Jakie roz­wiązanie tego problemu byś zaproponował?

Ross spojrzał badawczo na majora. Wprawdzie wciąż nie wi­dział związku między tą gadką a skokami w czasie, ale wyczuł, że Kelgarries oczekuje poważnej odpowiedzi. Czuł też, że to, co teraz powie, zaważy znacznie na ocenie majora.

- Albo oznacza to, że poprzednie odkrycia były trzymane w ści­słej tajemnicy - odpowiedział powoli - albo że rezultat finalny nie należy do tego, kto ogłasza się jego autorem.

Po raz pierwszy major spojrzał nań z uznaniem.

- Załóżmy dalej, że to odkrycie jest niezwykle ważne dla two­jego istnienia. Co byś zrobił?

- Starałbym się dotrzeć do jego źródła!

- No właśnie! W ciągu ostatnich pięciu lat nasi przyjaciele z drugiej strony kurtyny doszli do trzech takich wielkich od­kryć. Jedno z nich zdołaliśmy rozgryźć, skopiować, a potem użyć do własnych celów, po kilku twórczych poprawkach. Pozostałe dwa są dla nas technologiami niewiadomego pochodzenia, cho­ciaż powiązanymi z pierwszym z tych odkryć. Teraz właśnie staramy się rozwiązać ten problem, a czas, niestety, nas goni. Z nieznanych nam powodów Czerwoni, mimo iż mają już pew­ne niezwykle groźne gadżety, nie są jeszcze gotowi, by ich użyć. Czasami te rzeczy funkcjonują poprawnie, a czasami komplet­nie zawodzą. Krótko mówiąc, wszystko wskazuje na to, że Czer­woni prowadzą eksperymenty z technologiami, które dla nich też są obce...

- Więc skąd je uzyskali? Z innego świata? - wyobraźnia Rossa pracowała pełną parą. - Czyżby udało się zachować w sekrecie wyprawę międzyplanetarną? Czyżby nawiązano kontakt z inną in­teligentną rasą?

- W pewnym sensie jest to inny świat... ale raczej, jeśli cho­dzi o czas, nie o przestrzeń. Siedem lat temu dotarł do nas czło­wiek z Berlina Wschodniego. Był bliski śmierci, ale zanim umarł, zdołał nagrać na taśmę zadziwiające dane, które w pierwszej chwi­li uznano za brednie w delirium. Ale ponieważ było to już po wystrzeleniu Sputnika, nie ośmieliliśmy się zlekceważyć nawet tak dziwacznych informacji. Przekazaliśmy nagranie jednemu z na­szych naukowców, który udowodnił, że zawierają prawdę. Podró­żami w czasie jak dotąd zajmowała się wyłącznie fantastyka, wszystkie poważne gałęzie nauki uważały je za niemożliwe. I na­gle odkryliśmy, że Czerwoni to robią...

- Ma Pan na myśli, że skaczą w przyszłość i sprowadzają so­bie maszyny?

Major potrząsnął przecząco głową.

- Nie w przyszłość, w przeszłość.

Czy to miał być jakiś skomplikowany dowcip? Ross sapnął z irytacją i odpowiedział może nieco zbyt emocjonalnie.

- Słuchaj, ja wiem, że mojemu wykształceniu daleko do was, jajogłowych, ale wiem też doskonale, że im bardziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. My jeździmy sa­mochodami, a jeszcze sto lat temu ludzie używali koni. My mamy pistolety, a wystarczy cofnąć się nieco w czasie i zobaczysz face­tów wywijających mieczami i strzelających z łuków, ubranych zresztą w blachy, aby nie przebiły ich strzały wrogów...

- A i tak przebijały - wtrącił Ashe. - Przyjrzyj się bitwie pod Azincourt, a dowiesz się, jak podziałały strzały na ciężkozbrojne rycerstwo francuskie.

Ross nie zwrócił uwagi na jego słowa.

- Tak czy siak - powrócił do swej głównej myśli - im bar­dziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. Więc jak Czerwoni mogą znaleźć tam coś, czego nie potrafiliby­śmy przebić dzisiaj?

- I to jest właśnie problem, którym zajmujemy się od kilku lat - odparł major. - Tyle, że niezupełnie tym, jak zamierzają to znaleźć, ale raczej gdzie. Ponieważ gdzieś w przeszłości udało im się skontaktować z cywilizacją zdolną produkować broń i techno­logie tak zaawansowane, że są one niedostępne dla naszych eks­pertów. My musimy odnaleźć to źródło wiedzy i albo wykorzystać je dla własnych celów, albo raz na zawsze zamknąć do niego dostęp. Jak dotąd wciąż jeszcze szukamy.

Ross potrząsnął głową w zadumie.

- To musi być bardzo odległa przeszłość. A ci faceci, co grze­bią w starych grobach i odkrywają ruiny miast, czy oni nie mogli­by wam coś podpowiedzieć? Czy tak zaawansowana cywilizacja nie pozostawiłaby po sobie jakichś materialnych śladów, które moglibyśmy teraz odkryć?

- To zależy - wtrącił ponownie Ashe - od rodzaju cywiliza­cji. Egipcjanie wznosili wielkie kamienne budowle. Używali broni i narzędzi z miedzi i brązu oraz kamienia, no i byli tak uprzejmi, że zamieszkiwali obszar o suchym klimacie, co bardzo pomogło w zachowaniu ich dzieł. Miasta Azji Mniejszej też wznoszono z gli­ny i kamienia. Również używano tam miedzi i brązu i klimat też sprzyjał... Grecy wznosili marmurowe i kamienne mury, zostawili po sobie księgi opisujące ich wiedzę, podobnie Rzymianie. Po dru­giej stronie oceanu Inkowie, Majowie i inne nieznane cywilizacje przed nimi, a także Aztekowie w Meksyku budowali z kamienia i metalu. A kamień i metal mogą trwać długo. Ale co, jeśli istniała kiedyś cywilizacja, która potrafiła uzyskać plastyk i kruche stopy, która nie miała zamiaru wznosić trwałych konstrukcji, a której dzieła celowo miały szybko się zużywać i być zastępowane nowymi, co mogło wynikać choćby z przyczyn ekonomicznych? Co mogło po nich zostać, zwłaszcza jeśli w międzyczasie był okres zlodowacenia, jeśli lodowiec zmiótł wszystko, co zdołali wytworzyć? Są do­wody na to, że położenie biegunów na naszej planecie było nie­gdyś inne i że obecny północny region polarny miał klimat zbliżo­ny do tropikalnego. Katastrofa na tyle gwałtowna, by zmienić po­łożenie biegunów planety, z pewnością mogła też doszczętnie zniszczyć każdą cywilizację, nieważne jak potężną. Mamy wystar­czająco wiele dowodów, by twierdzić, że taki lud musiał istnieć, ale wciąż musimy ich szukać.

- Ashe jest jednym z naszych nawróconych sceptyków - rzekł major wstając. - Jest archeologiem, jednym z facetów grzebiących w grobach, i wie, co mówi. Musimy prowadzić poszukiwania w cza­sach, nim powstały pierwsze piramidy, nim pierwsi osadnicy poja­wili się nad Tygrysem. A w dodatku nasz wróg musi nas doprowadzić do tego miejsca. I po to tu właśnie jesteś.

- Ale dlaczego ja?

- To jest pytanie, na które nasi psychologowie wciąż jeszcze próbują znaleźć odpowiedź, mój młody przyjacielu. Zdaje się, że większość ludzi, z wielu zresztą krajów zaangażowanych w re­alizację tego projektu, stała się zbyt cywilizowana. Ich reakcje są przewidywalne, nie potrafią oni przełamać pewnych schematów. Jeżeli nawet bezpośrednie zagrożenie zmusi ich do zmiany spo­sobu postępowania, będą tak zagubieni, że nie zdołają w pełni wykorzystać swej wiedzy i umiejętności. Zresztą, jeśli nauczysz przeciętnego człowieka zabijać, tak jak na przykład zdarzało się w czasie wojny, musisz się potem mocno napracować, by ponow­nie dostosować jego osobowość do normalnych warunków. Są jednak ludzie o innym typie osobowości. Urodzeni komandosi, tajni agenci, którzy potrzebują do życia olbrzymiej dawki nie­bezpieczeństwa i emocji. Nie jest ich wielu, ale w czasie wojny stanowią potężną broń. Gorzej w czasie pokoju - wtedy te wła­śnie cechy ich osobowości stają się ciężarem dla każdego społe­czeństwa. I w rezultacie stają się albo dziwakami, albo - częściej - kryminalistami. Wszyscy, których wysyłamy w przeszłość, nie tylko otrzymali najlepszy możliwy trening, ale też mają właśnie taki typ osobowości - amerykańskich pionierów podbijających Dziki Zachód. Cenimy takich ludzi teraz, gdy są bezpiecznie pogrzebani, ale w obecnych czasach, ktoś taki, stanowi duży pro­blem dla społeczeństwa. Można powiedzieć, że ich wrodzone umiejętności pojawiły się w niewłaściwym czasie. Nasi ludzie muszą być ponadto na tyle młodzi, by móc wchłonąć sporą ilość wiedzy, przetrwać ostry trening adaptacyjny, no i przejść przez nasze testy. Rozumiesz?

Ross skinął głową potakująco.

- Potrzebujecie przestępców właśnie dlatego, że są przestęp­cami.

- Nie dlatego, że są przestępcami. Dlatego, że mają typ oso­bowości niepasujący do naszych czasów. Nie myśl sobie, Murdock, że prowadzimy tu zakład karny. Nigdy byś się tu nie zjawił tylko dlatego, że jesteś przestępcą. Musiałeś pomyślnie przejść nasze testy psychologiczne. Nawiasem mówiąc, nawet ktoś, kogo w na­szych czasach określono by mordercą, w innej epoce mógł być bohaterem - to dość ekstremalny przykład, ale jednak prawdziwy. Człowiek, którego przeszkolimy, nie tylko musi przetrwać w tam­tych czasach, on musi uchodzić za normalnego członka swej spo­łeczności...

- A co się stało z Hardym?

Major uciekł wzrokiem w bok.

- Przy takiej operacji nie sposób uniknąć pomyłek. Nigdy nie twierdziliśmy, że nie zdarzają się problemy albo że nie istnie­je ryzyko. Mamy tam do czynienia nie tylko z ludźmi z różnych epok, ale także, jeśli uda nam się natrafić na gorący trop, musimy sobie radzić z Czerwonymi. Oni podejrzewają, że podążamy ich śladem. Zdołali wsadzić tu Kurta Vogela. Teraz już wiesz wszyst­ko, Murdock. Gdy przejdziesz ostateczne testy, będziesz miał jesz­cze możliwość powiedzenia tak lub nie przed swym pierwszym skokiem. Jeśli jednak powiesz nie, pozostaniesz na zawsze w tej bazie. Nikt, kto przeszedł nasze szkolenie, nie może nigdy wró­cić do normalnego życia. Ryzyko, że przechwycą go nasi prze­ciwnicy, jest zbyt duże.

- Nigdy?

Major wzruszył ramionami.

- Ta operacja może potrwać bardzo długo. Nie potrafię okre­ślić, kiedy się zakończy. Pozostaniesz tu, dopóki nie znajdziemy tego, czego szukamy, albo dopóki nie poniesiemy całkowitej klęski. I to była ostatnia karta, którą musiałem wyłożyć na stół. - Przeciągnął się. - Jutro zaczynasz trening. Przemyśl sobie to wszystko. Gdy nadejdzie czas, musisz dać nam odpowiedź. Na razie pracujesz w ze­spole z Ashem, który pomoże ci przebrnąć przez szkolenie.

Kęs, którym go uraczono, zdawał się zbyt trudny do przełknię­cia, jednak po namyśle Ross uznał, że zdoła go strawić. Trening, jakiemu go wkrótce poddano, odsłonił przed nim całkiem nowy świat. Judo i zapasy spodobały mu się od razu i bardzo się cieszył swymi szybkimi postępami. Gorzej szło mu z wymagającą niezwy­kłej wprost cierpliwości i precyzji nauką strzelania z łuku i walki długim sztyletem z brązu. Potem zaś nadeszły długie godziny na­uki języka i nieznanych obyczajów społecznych, zapamiętywanie niezliczonych tabu i wskazań moralnych. Ross nauczył się także prowadzenia obliczeń na supełkach długich lin, którego to sposo­bu używano niegdyś w handlu. Nauczył się porównywać wartość ołowianych sztabek ze sznurami korali z bursztynu czy wyprawio­nymi skórami zwierząt. Zrozumiał też, dlaczego jako wprowadze­nie do operacji Retrograde pokazano mu niegdyś karawanę handlową.

Podczas tych dni jego odczucia względem Ashe'a zmieniły się diametralnie. Po prostu nie można z kimś pracować tak długo i tak blisko, nie zmieniając swego doń nastawienia. Albo bowiem musi dojść do gwałtownego konfliktu, albo też partnerzy muszą się do siebie dostosować. Podziw Rossa dla olbrzymiej wiedzy Ashe'a, którą ten tak chętnie dzielił się z ignorantem, musiał za­mienić się w szacunek dla tego człowieka; szacunek, który mógł­by się nawet stać przyjaźnią, gdyby Ashe ze swej strony obniżył nieco tarczę beznamiętnego nauczyciela. Ross nie starał się na siłę przełamywać dzielącej ich bariery, której przyczyną był tego pewien - był szczególny sposób, w jaki zgłosił się “na ochotni­ka" do tego projektu. Co zresztą dało mu nieco do myślenia, mimo iż odsuwał od siebie to uczucie. Jak dotąd był zawsze dumny ze swych dokonań, teraz zaczynał żałować, że nie były to dokonania nieco innego typu.

Tymczasem ludzie pojawiali się i odchodzili. Zniknął Hodaki ze swym partnerem. Podobnie Jensen i jego towarzysz. Ross pod­czas pobytu w bazie dawno już zatracił poczucie upływającego czasu. Stopniowo poznał cały ten wielki obszar pod pokrywą śnie­gu i lodu. Były tam laboratoria, doskonale zaopatrzony szpital, ar­senały zawierające uzbrojenie widywane wyłącznie w muzeum, a także biblioteki pełne kaset wideo i taśm. Ross chłonął wszystko tak intensywnie, że wiele razy, padając nocą wyczerpany na posła­nie, czuł się jak wielka gąbka, która właśnie osiągnęła niemożliwy do przekroczenia poziom absorbcji.

Nauczył się nosić jak naturalny ubiór tę niezgrabną ni to tunikę, ni kilt, jaką widział niegdyś u łowcy wilków; nauczył się golić pew­nymi ruchami za pomocą długiego noża z brązu i jeść dziwaczne pokarmy. Aby jeszcze lepiej wykorzystać czas, podczas słuchania niezliczonych taśm, leżał pod lampami kwarcowymi, aż jego skóra stała się ciemna i pomarszczona jak skóra Ashe'a. Zawsze też mógł wysłuchać w wolnej chwili jakichś ważnych nauk tego ostatniego, nauk, z których obawiał się uronić najmniejszego słowa.

- Brąz - Ashe zważył w dłoni długi sztylet. Jego rękojeść wykonano z rogu jakiegoś zwierzęcia, ozdobionego wzorkiem ze złotych kamyczków, które w odróżnieniu od ostrza błyszczały metalicznie. - Czy wiesz, Murdock, że brąz może być twardszy od stali? Gdyby nie fakt, że żelazo występuje w tak obfitych złożach i jest znacznie łatwiejsze w obróbce, prawdopodobnie nigdy nie wyszlibyśmy z epoki brązu. Żelazo jest powszechniejsze w przy­rodzie i tańsze, kiedy więc pierwszy kowal nauczył się je wykorzy­stywać, oznaczało to koniec pewnego stylu życia i początek nowe­go. Tak, brąz jest dla nas niezwykle ważny, podobnie jak ludzie, którzy w nim pracują. Kowali uważano kiedyś niemal za świętych. Tajemnice ich fachu były sekretem ważniejszym niż więzi z kla­nem, szczepem czy rasą. Kowal mógł liczyć na przyjęcie w każdej wiosce, był też bezpieczny na szlaku. Zresztą, w tamtych czasach drogami opiekowali się bogowie, między podróżnikami panował pokój. Świat był wtedy niezmierzony i pusty, a szczepy ludzkie małe i nieliczne. Wiele więc było miejsca do polowań, upraw i handlu. Człowiek prowadził walkę raczej z siłami natury niż z innym czło­wiekiem...

- Nie było wojen? - zapytał Ross. - Więc po co ta nauka wła­dania sztyletem i łukiem?

- Były wojny lokalne, ot, kłótnie pomiędzy rodami, klanami czy szczepami. A łuk... łuk przydawał się do innej walki, przeciw wielkim zwierzętom, wilkom, dzikom...

- Niedźwiedziom jaskiniowym?

Ashe westchnął z wystudiowaną cierpliwością.

- Zrozum wreszcie, Murdock, że historia jest nieco dłuższa, niźli ci się wydaje. Niedźwiedzie jaskiniowe i epoka brązu nie za­chodzą na siebie. Aby zapolować na niedźwiedzia jaskiniowego, musiałbyś się pojawić kilka tysięcy lat wcześniej i wtedy miałbyś w dłoni kamienną włócznię, o ile, oczywiście, byłbyś tak głupi, żeby się na to porywać.

- Wolałbym zabrać ze sobą strzelbę - mruknął Ross, chcąc wtrącić swoje trzy grosze w ten przydługi wykład.

5.

Ross szybko się przekonał, że zgłoszenie gotowości do drogi wcale nie oznacza, iż natychmiast wyruszy ku starożytnej Brytanii. Na za­powiedziane przez Ashe'a, „jutro" musiał jeszcze poczekać kilka dni. Tam w przeszłości miał występować jako kupiec z ludu pucharu [Ang., heakermen (beaker traders). “ludy kultury pucharów dzwonowatych" zamieszkujących duże obszary Europy we wczesnej epoce brązu, (przyp. tłum.).] i tych kilka dni przeznaczono na dokładne przetestowanie jego fał­szywej osobowości; upewnienie się, czy zapamiętał każdy jej szcze­gół, tak aby żaden niebaczny gest czy słowo nie mogły zdradzić jego prawdziwego pochodzenia.

Lud pucharu wydawał się doskonałym wyborem dla infiltracji przez agentów. Nie był to ściśle zamknięty klan, podejrzliwy wobec obcych i czujny na każde odstępstwo od przyjętych norm postępo­wania, którymi to cechami charakteryzowała się większość ludów tamtego okresu. Zajmowali się głównie handlem, toteż byli bardzo ruchliwym plemieniem. Zasięg ich “imperium", czy raczej zasięg od­działywań ich dość wysokiej jak na owe czasy kultury, znaczyły wyraźnie wizytówki, które przetrwały do czasów współczesnych - liczne groby, zawierające pomiędzy zgromadzonymi tam przedmio­tami, charakterystyczne dla tego ludu puchary. Groby te rozsiane są od Renu do Hiszpanii i od Bałkanów po Brytanię. Handlarze nie polegali w swych podróżach po dalekich stronach jedynie na sile tabu, jakim była świętość i nietykalność podróżnych. Lud pucharu słynął też z doskonałych umiejętności łuczniczych. Byli to śmiali ludzie. Pchani żądzą zysku, zakładali liczne osady i faktorie, starając się prowadzić pokojową egzystencję pomiędzy ludami o odrębnych zwy­czajach, pomiędzy osiadłymi rolnikami i wędrującymi pasterzami, pomiędzy przybrzeżnymi rybakami i leśnymi łowcami. Takim wła­śnie człowiekiem miał być Ross.

Ostatnią inspekcję przed podróżą Murdock przeszedł w towa­rzystwie Ashe'a.

Włosy nie urosły im jeszcze na tyle, by wymagały plecenia w warkocze, ale wystarczająco, by związać je z tyłu głowy. Tuniki i kilty z szorstkiego materiału, który przeniesiono z tamtych cza­sów, nieprzyjemnie ocierały skórę i nie były wcale idealnie dopa­sowane. Ale wykonanie pasów z brązu, pokrowców na łuki i koł­czanów, które nosili na plecach, oraz samych łuków, było prawdzi­wym szczytem kunsztu rękodzielnika. Ashe nosił ponadto wierzchni płaszcz o błękitnej barwie - co oznaczało mistrza kupieckiego - spięty znamionującą bogactwo polerowaną broszą zdobną w wil­cze zęby i bursztynowe paciorki. Znacznie niższą pozycję Rossa znamionował nie tylko płaszcz w barwie czerwieni i brązu, ale też fakt, że jego osobistą biżuterię stanowiły miedziana bransoleta i spinka ozdobiona pojedynczym agatem.

Ross nie miał pojęcia, jak będzie wyglądała sama podróż w cza­sie i w jaki sposób można się przenieść z polarnego obszaru za­chodniej półkuli do Brytanii, która leżała na półkuli wschodniej. A był to, jak się wkrótce przekonał, dość skomplikowany proces.

Sama podróż w czasie okazała się stosunkowo prosta, cho­ciaż powodowała nieco nieprzyjemności. Musiał tylko przejść krótkim korytarzem i stanąć przez moment bez ruchu na okrągłej płycie, na którą padał intensywny snop światła. Stojąc tam, Ross nagle poczuł, że z jego płuc dosłownie wysysane jest powietrze. Miał też silne mdłości i nieprzyjemne wrażenie zapadania się w nicość. Po tej koszmarnej chwili paniki, nagle znów złapał oddech i patrzył na przygasające światło. Kiedy zgasło, dostrzegł czekającego nań Ashe'a.

Podróż poprzez czas była łatwa i szybka. Nieco inaczej było z podróżą przez przestrzeń do Brytanii. Mógł istnieć tylko jeden punkt transferowy, jeśli mieli zachować w tajemnicy cały ten pro­jekt. Ale z drugiej strony, ludzie przybywający do danej epoki mu­sieli szybko i w tajemnicy zostać przewiezieni w wyznaczone miej­sca. Ross, który zdołał już poznać ścisłe reguły dotyczące przeno­szenia przedmiotów z jednej epoki w drugą, zastanawiał się, w jaki sposób odbywa się taka podróż. Nie mogli przecież tracić całych miesięcy i lat na podróże przez morza i lądy.

Rozwiązanie problemu było pomysłowe. Trzy dni później Ross i Ashe kołysali się na fali, stojąc na grzbiecie wieloryba. A przy­najmniej czegoś, co wyglądało jak wieloryb dla każdego, kto nie zechciałby sprawdzić twardości jego skóry harpunem. Harpunnicy zaś byli jeszcze kwestią odległej przyszłości. Ashe zrzucił canoe na wodę i Ross zsunął się do chybotliwej łódeczki, przytrzymując się wciąż burty ich zamaskowanego okrętu podwodnego.

Dzień był mglisty i pochmurny, toteż brzeg, do którego zmie­rzali, ledwie majaczył na horyzoncie. Ross trząsł się z zimna i emo­cji. Na polecenie Ashe'a chwycił wiosło i pomógł towarzyszowi skie­rować ich prymitywną łódź ku odległemu lądowi. Świtało, jednak nie dostrzegł ani śladu słońca, mgła bowiem nie ustępowała.

Ziemia, do której dobili, zdawała się dzika i niegościnna. Pobli­ski las był jeszcze przykryty resztką śnieżnego płaszcza, choć rów­nocześnie widzieli już pierwsze zwiastuny wiosennej zieleni. Ross wiedział z wcześniejszych nauk, że Brytania była w tym okresie bardzo rzadko zasiedlona przez ludzi. Pierwsza fala łowców i rybaków założyła już swe wioski, teraz zaś dołączała do nich nowa fala na­jeźdźców, którzy słynęli z budowy masywnych grobów i mieli na­der skomplikowane wierzenia. Na szczytach niektórych wzgórz po­wstawały pierwsze wioski-forty połączone drogami. Funkcjonowa­ły w nich prawdziwe “fabryki" produkujące kamienną broń i narzędzia. Przemysł ten jeszcze kwitł, gdyż metal przywożony przez handlarzy z ludu pucharu dopiero zaczynał tu płynąć. Brąz był jed­nak wciąż tak rzadki i tak cenny, że co najwyżej naczelnicy wiosek mogli poszczycić się posiadaniem metalowego sztyletu. Nawet gro­ty strzał w kołczanie Rossa zostały wykonane z kamienia.

Wyciągnęli canoe w głąb lądu i umieściwszy w naturalnym zagłębieniu w ziemi, przysypali je gałęziami i kamieniami. Potem Ashe rozejrzał się uważnie po okolicy, poszukując jakichś natural­nych drogowskazów.

- W głąb, tam... - Ashe użył języka ludu pucharu i Ross zro­zumiał, że od tej pory musi nie tylko postępować jak kupiec z tego ludu, ale także myśleć jak jeden z nich. Wszystkie wspomnienia z poprzedniego życia musi ukryć głęboko w swej podświadomo­ści. Jego zainteresowanie ma budzić wyłącznie zysk i obecna war­tość towarów.


Obaj mężczyźni ruszyli w kierunku faktorii Gog, gdzie pierw­szy partner Ashe'a, słynny Sanford, tak dobrze odgrywał swą rolę.

Deszcz wkrótce przemoczył ich buty, płaszcze zamienił w mo­kre szmaty i całkowicie zlepił włosy pod wełnianymi czapami. Jed­nak Ashe wytrwale kroczył w głąb wyspy z pewnością kogoś, kto doskonale zna swój szlak. Pewność ta została nagrodzona pół mili dalej, gdy faktycznie wyszli na jedną z dróg.

Tutaj Ashe bez wahania skręcił na wschód i ruszył przed sie­bie równym spokojnym krokiem. Pokój dla podróżnych obowią­zywał tylko za dnia. W nocy bowiem na szlaku odważali się prze­bywać jedynie najbardziej zdesperowani przestępcy i wygnańcy, a od nich nie należało się spodziewać poszanowania praw.

Teraz cała wiedza, którą wtłaczano Rossowi do głowy podczas szkolenia, zaczynała mieć jakiś sens. Podążał wprawdzie ślepo za swym przewodnikiem, ale węszył dziwne zapachy dochodzące spo­śród krzewów, nasłuchiwał odgłosów spomiędzy drzew, wyczuwał pod stopami rozmiękłą ziemię... doświadczał tego, co dotychczas było tylko zbiorem teoretycznych nauk.

Szlak, którym podążali, prowadził na niewielkie wzgórze. W pewnej chwili powiew wiatru przyniósł do ich nozdrzy swąd róż­niący się zdecydowanie od naturalnych zapachów lasów i łąk. Ashe zatrzymał się tak gwałtownie, że Ross niemal na niego wpadł. Wi­dząc napięcie na twarzy towarzysza, rozejrzał się czujnie wokół. Tak, nie mylił się, to zapach spalenizny! Wciągnął głęboko powietrze i omal nie zaczął kasłać. Drewno, spalone drewno. Ross wcale się nie zdziwił, gdy Ashe nakazał gestem ukrycie się w krzakach.

Dalszą drogę ku szczytowi wzgórza odbyli czołgając się mię­dzy wilgotnymi kępami trawy i pozbawionymi jeszcze liści krze­wami. Dopiero u samego wierzchołka zbocza znajdowało się tro­chę wiecznie zielonej kosodrzewiny, która dawała nieco lepsze schronienie. Ashe odgarnął iglaste gałęzie i wyjrzeli na odsłonięty szczyt.

Obszar pogorzeliska rozciągał się od wyraźnie widocznych ruin budynków do leżącej po przeciwległej stronie wzgórza dolinie. Kil­ka nadpalonych bali stało pionowo, jak ostatnie zęby w szczęce starca. Tyle tylko pozostało z tego, co kiedyś zapewne było ze­wnętrzną palisadą. Natomiast z tego, co kiedyś otaczała palisada, nie zostało nic.

- Nasza faktoria? - spytał Ross szeptem.

Ashe w milczeniu skinął głową. Przyglądał się wszystkiemu ze skupieniem.

Ross wiedział, że jego bystrym oczom nie umknie najmniej­szy nawet szczegół. Ustalenie przyczyny, a może i sprawców kata­strofy mogło być kwestią życia i śmierci.

Ashe badał pogorzelisko przez blisko godzinę, szukając przede wszystkim śladów walki. Wreszcie usiadł ponownie w cieniu krze­wów i wytarł zabrudzone popiołem i błotem ręce o mokrą trawę. Wciąż milczał.

- Nikt ich nie zaatakował. Chyba, że napastnicy zadali sobie potem trud zamaskowania śladów... - odezwał się Ross.

Jego towarzysz pokręcił przecząco głową.

- Tubylcy nie zacieraliby śladów, gdyby zwyciężyli. Nie, to nie był zwykły atak. Nie ma żadnych śladów napastników, ani nad­chodzących, ani opuszczających to miejsce.

- Więc co? - zapytał Ross.

- Może piorun... to możliwe i naprawdę lepiej, żeby tak było. Albo... - błękitne oczy Ashe'a były zimne i nieprzyjazne, tak jak zimny i nieprzyjazny był krajobraz wokół nich.

- Albo? - spytał Ross.

- Albo nawiązaliśmy właśnie kontakt z Czerwonymi!

Dłoń Rossa bezwiednie powędrowała do rękojeści sztyletu. Jakby sztylet mógł coś pomóc w walce z tymi, którzy dokonali tego zniszczenia.

Byli tu tylko we dwóch, lecz stanowili część większej siatki agentów, którzy we wszystkich epokach poszukiwali zatartych tropów czegoś, co nie pasowało do danego okresu, starając się zlokalizować wroga. A Czerwoni robili dokładnie to samo. Czy zniszczenia, które właśnie oglądali, były pozostałością ich suk­cesu?

Dowody na to, że tak jest istotnie, pojawiły się, gdy wkroczyli w samo serce tego, co kiedyś było posterunkiem Gog. Nawet Ross, choć niewiele wiedział o sprawach wojskowości, był pewien, że to, co oglądają, jest pozostałością po eksplozji. Na szczycie wzgó­rza był wyraźny krater. Ashe stanął właśnie na jego skraju, lustru­jąc wzrokiem rozsypane wokół resztki drewnianych bali i osmalo­nych kamieni.

- Czerwoni?

- Tak. Przyczyną zniszczeń była eksplozja.


Posterunek Gog nie mógł zameldować o ataku. Wybuch znisz­czył ich jedyne połączenie z bazą. Ukryty nadajnik wyleciał w po­wietrze wraz z całym budynkiem.

- Jedenaście - myślał na głos Ashe, licząc coś na palcach. - Mamy około dziesięciu dni, by dokładniej się temu przyjrzeć. I zdaje się, że czeka nas coś poważniejszego niż wycieczka szko­leniowa, która miała ci pokazać, jak było w Brytanii cztery tysią­ce lat temu. Musimy się dowiedzieć, co się tu wydarzyło i z ja­kiej przyczyny!

Ross spojrzał na pogorzelisko.

- Będziemy to rozgrzebywać? - spytał.

- Tak.

Zabrali się do niewdzięcznej roboty. Pracowali aż do mo­mentu, gdy czarni od sadzy i z trudem panujący nad atakami mdłości po odnalezieniu martwych ciał, opadli wreszcie bez sił na trawę.

- Musieli uderzyć w nocy - powiedział Ashe. - Mogli przy­puszczać, że tylko wtedy ludzie będą wewnątrz. Tutejsi obawiają się przebywać w nocy na zewnątrz ze strachu przed duchami, a na­si ludzie jak zawsze dostosowują się do miejscowych zwyczajów. Tylko w nocy można było zabić wszystkich jedną bombą.

A wszyscy oprócz dwóch agentów byli prawdziwymi ludźmi pucharu. Napastnicy zmietli z powierzchni ziemi dwadzieścia osób, z tego osiemnaście było niewinnymi ofiarami, wśród nich również kobiety i dzieci.

- Kiedy to się stało? - spytał Ross.

- Może dwa dni temu. Atak przyszedł bez najmniejszego ostrzeżenia, inaczej Sandy by nas zawiadomił. Nie miał żadnych podejrzeń. Jego ostatnie raporty były rutynowe, a to oznacza, że nie był świadom zagrożenia.

- Co teraz zrobimy?

Ashe spojrzał na Rossa.

- Umyjemy się. Nie! - zreflektował się natychmiast. - Nie umyjemy się. Pójdziemy do wioski Nodrena. Będziemy przerażeni i zrozpaczeni. Pamiętaj, że znaleźliśmy naszych krewnych mar­twych. Wypytamy ludzi, którzy znają mnie jako mieszkańca tej faktorii.

Zeszli szlakiem ze wzgórza i skierowali się w stronę najbliż­szej wioski. Pierwszy dostrzegł ich, a może raczej wyczuł, pies.

Była to duża kudłata bestia, która warczała wściekle, obnażając kły niczym wilk. Pies był jednak nieco mniejszy od wilka, a mię­dzy ostrzegawczymi warknięciami wyrywały mu się zgoła nie wil­cze krótkie szczeknięcia. Ashe na wszelki wypadek przygotował łuk, wyciągnąwszy go z pokrowca pod płaszczem.

- Hej tam! - zawołał. - Przychodzę, by mówić z Nodrenem, z Nodrenem ze Wzgórz!

Odpowiedziało mu tylko warczenie psa. Przetarł dłonią twarz. Rozsmarował przy tym popiół, co przydało jego zasmuconemu obliczu jeszcze głębszy wyraz żałoby.

- Kto przemawia do Nodrena? - słowa zostały wypowiedzia­ne z dziwnym akcentem, ale Ross zdołał je zrozumieć.

- Ten, który z nim polował i ucztował. Ten, który zawarł z nim przyjaźń z pomocą ostrza sztyletu. Assha z handlarzy.

- Trzymaj się od nas z dala, człowieku przeklęty. Ścigają cię złe duchy - te ostatnie słowa zostały wykrzyczane wysokim, spa­nikowanym tonem.

Ashe jednak pozostał niewzruszenie tam, gdzie stał, zwracając tylko oczy na krzaki, spoza których dochodził głos jego rozmówcy.

- Kto przemawia za Nodrena, bo nie jest to głos Nodrena? - zapytał ostro. - To Assha pyta. Piliśmy swą krew na znak przyjaźni i razem polowaliśmy na śnieżnego wilka i na dzika w jego wście­kłej szarży. Nodren nie pozwala innym przemawiać w swym imie­niu, bo Nodren jest mężczyzną i wodzem szczepu!

- A ty jesteś przeklęty! - W powietrzu świsnął kamień i opadł w kałużę tuż przed Ashem, opryskując błotem jego buty. - Odejdź i zabierz ze sobą zło!

- Czy to ręką Nodrena lub rękami jego ludu została przelana krew moich krewnych? Czy pomiędzy faktorią a miastem No­drena pojawiły się strzały wojny? Czy to dlatego chowasz się w krzakach? Czy boisz się pokazać Asshy swą twarz, twarz tego, który tak odważnie przemawia z ukrycia i rzuca stamtąd kamie­niami?

- Nie pojawiły się pomiędzy nami strzały wojny, handlarzu. My nie drażnimy duchów ze wzgórz. To nie na nas spadł ogień z nieba i pożarł wśród grzmotów piorunów. To Lurgha przemówił wśród grzmotów. Lurgha wypalił was ogniem. Ściga was gniew Lurghy, handlarze! Trzymajcie się od nas z dala, aby i nas nie dosięgnął płomień jego gniewu.


Lurgha to tutejszy bóg błyskawic przypomniał sobie Ross. Dźwięk grzmotu i ogień z nocnego nieba... bomba! Prawdopo­dobnie wobec takiego sposobu ataku Ashe niewiele dowie się od tubylców. Ich przesądy już powodują, że uważają za przeklętych nie tylko tych, co zginęli na wzgórzu, ale także tych, którzy oca­leli.

- Gdyby gniew Lurghy ścigał Asshę, czy mógłby on wciąż żywy wędrować po szlaku? - Ashe wbił drzewce łuku w ziemię u swych stóp. - A jednak Assha jest żywy i widzisz go. Assha mówi i słyszysz go. Nie odpowiadaj mu więc bredniami zdatnymi dla małych dzieci.

- Duchy także chodzą i przemawiają do nieszczęśliwych lu­dzi - zabrzmiała odpowiedź. - Może to ducha Asshy teraz oglą­dam i słyszę...

Ashe nagle skoczył w krzaki. Trwała tam krótka szamotanina, a po chwili znów pojawił się na drodze, wlokąc ze sobą rzucające­go się człowieka, którego bez zbytniej ceremonii cisnął na ubity grunt drogi.

Mężczyzna był brodaty. Czarne gęste włosy miał związane w czub na szczycie głowy. Ubrany był w skórzaną tunikę, którą przytrzymywał gruby wełniany pas.

- Aha, więc to Lal o Szybkim Języku, który tak głośno mówi o duchach i gniewie Lurghy! - Ashe przyjrzał się uważnie swemu jeńcowi. - A teraz, Lal, ponieważ już przemawiasz za Nodrena - co, jak sądzę, wielce go zdziwi - opowiedz mi więcej o tym gniewie Lurghy i ogniu z nieba. I o tym, co się stało z Sanfrą, który był moim bratem, i z pozostałymi z mojego ludu. Bo ja jestem Assha i wiesz doskonale, czym jest gniew Asshy. Widziałeś, jak ten gniew pożarł Twista Wygnańca, który przybył ze złymi ludźmi. Gniew Lurghy jest straszny, ale gniew Asshy nie mniej - Ashe przybrał na tyle groźny wyraz twarzy, że Lal skulił się ze strachu i odwrócił wzrok.

Kiedy zdecydował się przemówić, z jego głosu znikła zupeł­nie poprzednia pewność siebie.

- Assha wie, że jestem jego psem. I niech nie zwraca przeciw mnie swego wielkiego noża ani szybkiej strzały. To gniew Lurghy spalił faktorię na wzgórzu. Najpierw pięść jego piorunu uderzyła w ziemię, a potem spalił ją ogień jego oddechu...

- I widziałeś to na własne oczy. Lal?

Drobny mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.

- Assha wie, że Lal nie jest wojownikiem, który mógłby stać i patrzeć na cuda Lurghy i nie utracić wzroku. Sam Nodren obser­wował ten cud...

- Ale Lurgha przybył w nocy, gdy wszyscy ludzie są w do­mach, a światem zewnętrznym władają duchy. Jak więc Nodren mógł to oglądać? Skąd wiedział, że przybywa Lurgha?

Lal przypadł bardziej do ziemi, a jednocześnie jego oczy zmie­rzyły szybkim spojrzeniem krzaki, jakby zastanawiał się nad szansą ucieczki. Potem ponownie zwrócił wzrok na czubki butów Ashe'a.

- Nie jestem wodzem, Assha. Skąd mogę wiedzieć, w jaki spo­sób sam Nodren poznał tajemnicę nadejścia Lurghy?

- Głupcze! - z krzaków po przeciwnej stronie drogi zabrzmiał drugi głos. Tym razem należący do kobiety. - Mów do Asshy pro­stą mową. Jeśli jest duchem, wie doskonale, że nie mówisz praw­dy. A jeśli jest człowiekiem, który umknął przed gniewem Lurghy... - w jej głosie brzmiał wyraźny podziw.

Po tym nakazie Lal wybełkotał cicho prawdziwą odpowiedź:

- Mówi się, że przyszła wiadomość, że na cudzoziemców spad­nie gniew Lurghy, a Nodren i ludzie Nodrena powinni być tego świadkami, aby wiedzieli, że handlarze są przeklęci i że kiedy na­stępny raz się pojawią, mają powitać ich włócznie.

- A ta wiadomość... jak została dostarczona? Czy głos Lur­ghy zabrzmiał wprost w uszach Nodrena, czy też powtórzyły go usta jakiegoś człowieka?

- Aaa - Lal przypadł twarzą do ziemi i zakrył uszy rękoma.

- Lal jest głupcem, który boi się nawet własnego cienia i cho­wa się przed nim w blasku południowego słońca!

Z krzaków wyszła na drogę młoda kobieta, która najwyraźniej była ważną osobą w szczepie. Szła bowiem dumnym krokiem, pa­trząc Ashe'owi prosto w oczy. Na rzemieniu na jej szyi wisiał błysz­czący metalowy dysk, a drugi podobny stanowił zapięcie jej pasa. Włosy miała związane na czubku głowy rzemieniem ozdobionym drobnymi agatami.

- Pozdrowiona niech będzie Cassca, ta, która Sieje - głos Ashe'a zabrzmiał bardzo formalnie. - Ale dlaczego Cassca ukrywała się przed Assha?

- Twoje wzgórze odwiedziła śmierć - odparła kobieta - i ty też pachniesz śmiercią... śmiercią z ręki Lurghy. Ci, którzy przy­chodzą ze wzgórza, może nie kroczą już w swych ciałach - wycią­gnęła rękę gwałtownym ruchem i dotknęła palcem policzka Ashe'a. Skinęła głową. - Nie jesteś duchem Assha. Wszyscy wiedzą, że duchy wyglądają normalnie dla wzroku, ale demaskuje je dotyk. A więc nie zostałeś spalony przez Lurghę.

- Chodzi mi o tę wiadomość od niego - przypomniał Ashe.

- Głos zabrzmiał wprost z niebios, a słyszał go nie tylko No­dren, ale też Hangor, Effar i ja, Cassca. Staliśmy wówczas wszyscy koło Starego Miejsca. - Wykonała dłonią dziwny gest i mówiła dalej: - Niedługo nadejdzie czas siewu i chociaż to Lurgha przy­nosi słońce i deszcz ziemi. Wielka Matka przyjmuje siew. A tylko kobiety mogą wejść ku niej do Wewnętrznego Kręgu. - Znów wy­konała dziwny gest. - Wtedy jednak staliśmy na zewnątrz i składa­liśmy pierwszą ofiarę, a z niebios rozległa się muzyka, jakiej ni­gdy nie słyszeliśmy. Głosy śpiewały w dziwnym języku. - Na jej twarzy pojawił się na moment wyraz przestrachu. - A potem prze­mówił głos. I mówił, że Lurgha został rozgniewany przez obcych ze wzgórza, i że tej jeszcze nocy spadnie na nich jego gniew. I że Nodren musi być świadkiem gniewu, aby widział, jak Lurgha ka­rze tych, którzy go rozgniewają. Nodren więc tak uczynił. I wtedy w nocy rozległ się dźwięk...

- Jaki dźwięk? - wtrącił cicho Ashe.

- Nodren powiedział, że to było jak odległy pomruk, a na nie­bie, przesłaniając gwiazdy, pojawił się ciemny cień ptaka Lurghy. I wtedy Lurgha uderzył we wzgórze grzmotem, wichrem i błyska­wicą. Nodren uciekł, bo gniew boga był przerażający. A teraz my, wyznawcy Wielkiej Matki, składamy jej wiele ofiar, aby jej moc stanęła pomiędzy nami a gniewem Lurghy.

- Assha dziękuje Cassce, która jest sługą Wielkiej Matki. Niech udany będzie siew i obfite niech będą tegoroczne zbiory! - powie­dział Ashe, ignorując leżącego u jego stóp Lala.

- Odchodzisz stąd, Assha? - zapytała kobieta. - Bo musisz wiedzieć, że choć mnie chroni ręka Matki i nie obawiam się nicze­go, wielu z mojego ludu podniesie przeciw tobie włócznię, bo tak nakazał Lurgha.

- Odchodzimy. I jeszcze raz dziękuję ci, Cassca.

Odwrócił się na pięcie w stronę, z której przyszli, a Ross bez słowa poszedł za nim.

Kobieta zaś długo patrzyła za odchodzącymi.

6.

- Ten ptak Lurghy - zapytał Ross, gdy tylko znikli z oczu Casski i La­la - czy to mógł być samolot?

- Na to wygląda - sapnął jego towarzysz. - Jeśli Czerwoni dokładnie wykonali swoją robotę, a nie ma powodu w to wątpić, to raczej nie ma już sensu nawiązywać kontaktu z miastem Dorthy lub Mungi. Prawdopodobnie tam również objawił się głos Lurghy na ich korzyść, a naszą, niestety, wielką stratę.

- Cassca nie wydawała się specjalnie zszokowana klątwą Lur­ghy, przynajmniej nie w takim stopniu jak ten mężczyzna.

- Ona jest czymś w rodzaju kapłanki. I służy bogini znacznie starszej i znacznie potężniejszej niż Lurgha - Matce Ziemi, Wiel­kiej Matce, bogini płodności i urodzaju. Lud Nodren wierzy, że je­śli Cassca nie odprawi rytuałów i nie zasieje pierwszej partii pola wiosną, nie będzie żadnych zbiorów. Czuje się więc chroniona przez boginię i nie obawia się gniewu Lurghy. Ci ludzie są teraz w trak­cie zmiany systemu wierzeń, ale część spośród rytuałów, które od­prawia Cassca, przetrwa do naszych czasów pod płaszczykiem magii, choć, oczywiście, ulegną sporym przekształceniom.

Ashe przemawiał spokojnym głosem, ale w jego głowie na pewno kotłowały się gwałtowne myśli. Nagle zamilkł i odwrócił się w stronę morza.

- Musimy się gdzieś przyczaić do czasu, aż przybędzie po nas okręt. Potrzebna nam kryjówka.

- Będą na nas polować tubylcy?

- To niewykluczone. Niech ktoś tylko wpadnie na pomysł od­czynienia uroku nad tymi, nad którymi ciąży klątwa, a będziemy mieli poważne kłopoty. Wielu z tych ludzi to doświadczeni tropi­ciele i myśliwi, a Czerwoni mogą mieć wśród nich agenta, który im doniesie, że ktoś powrócił do naszego obozu. Wielu naszych ludzi jest teraz w trasie, bo wiemy, że Czerwoni pojawili się wła­śnie w tym okresie. Oni też muszą mieć tu sporą bazę, skoro użyli samolotu. Nie można zbudować transportera w czasie na tyle du­żego, by przeniósł taką ilość sprzętu. Wszystko, czego tu używa­my, zostało zgromadzone już na miejscu, a używanie maszyn jest ściśle zabronione, jeśli mógłby to dostrzec któryś z tubylców. Na szczęście większość baz założyliśmy na terenach dzikich i niezaludnionych. Krótko mówiąc, jeśli Czerwoni mają samolot, to został on skonstruowany tutaj, a to oznacza, że mają sporą bazę. - Ashe my­ślał na głos, a jednocześnie nieświadomie przyspieszał kroku, zosta­wiając Rossa coraz bardziej w tyle. - Ostatniej wiosny dość dobrze przyjrzeliśmy się tej okolicy wraz z Sandym. Jakieś pół mili na za­chód jest jaskinia. To będzie nasze schronienie na dzisiejszą noc.

Plan Ashe'a byłby z pewnością dobry, gdyby jaskinia okazała się niezamieszkana. Dotarli do niej bez większych przygód - ot, mała dziura w skale, z której wypływał niewielki strumyczek, a je­go brzegi pokrywała cieniutka warstwa lodowej kry. Ross pierw­szy wszedł do groty, niosąc zebrane na polecenia Ashe'a gałęzie. Nie był jeszcze wytrawnym traperem, toteż po długiej wędrówce w lodowatych podmuchach wiatru marzył o jakimkolwiek schro­nieniu, choćby tak surowym jak skalna nisza. Spiesząc się, zanie­dbał podstawowych środków ostrożności. Jeden duży krok i pośli­znąwszy się na mule, wylądował na twarzy tuż przed wejściem do jaskini. Następne, co dojrzał, to śnieżna futrzana kula mknąca w jego kierunku z groźnym warczeniem. Płaszcz, który podczas upadku zawinął się wokół jego gardła i ramion, prawdopodobnie uratował mu życie - tylko on został uchwycony w kły zwierzęcia.

Z okrzykiem zaskoczenia Ross przeturlał się na bok, próbując rozpaczliwie sięgnąć do sztyletu. Jego prawe ramię rozdarł pło­mień bólu. Potem zaś walka przeniosła się gdzieś nad jego ciało, a on stracił na chwilę oddech w wyniku silnego uderzenia w pierś. Przez mgłę słyszał tylko warczenie i sapanie. Jeszcze kilka silnych szturchnięć i walczące ciała odsunęły się. Wciąż oszołomiony, zdo­łał uklęknąć. Bój trwał. O kilka kroków dalej ujrzał Ashe'a przy­walonego cielskiem olbrzymiego śnieżnego wilka. Ashe oplótł nogami grzbiet zwierza, jedną ręką chwycił go pod gardło, utrzy­mując na dystans pysk bestii, a drugą dźgał sztyletem podbrzusze.

Teraz Ross też już był gotów. Zerwał się na równe nogi i zatopił sztylet między żebrami wilka. Któreś z. kolejnych uderzeń musiało sięgnąć serca. Wilk zadrżał konwulsyjnie i zesztywniał nagle z pra­wie ludzkim jękiem. Ashe wydostał się spod bestii, ciężko dysząc, i zaczął czyścić sztylet wilgotną ziemią. Po jego udzie płynęła wą­ska strużka krwi, a kilt w tym miejscu był rozerwany aż do pasa. Pozostał jednak niewzruszony.

- Wiesz, o tej porze czasem polują w parach - odezwał się wreszcie. - Przygotuj lepiej łuk.

Ross nałożył na drzewce łuku cięciwę, którą trzymał pod tuni­ką, chroniąc przed zamoczeniem. Następnie dopasował strzałę, myśląc z ulgą, że dzięki treningom jest całkiem niezłym strzelcem. Tylko zranione ramię zaprotestowało bólem, gdy napiął łuk.

Dostrzegł, że Ashe nie wstaje.

- Coś poważnego? - wskazał ruchem głowy na krew spływa­jącą teraz obficiej ze zranionej nogi towarzysza.

Ashe w odpowiedzi podciągnął rozerwany materiał i pokazał mu paskudnie wyglądające głębokie zadrapanie po zewnętrznej stronie uda. Przycisnął dłoń do otwartej rany, ruchem głowy wska­zał jednak ponaglająco jaskinię.

- Zobacz, czy tam jest czysto! Nie możemy się tym zająć, do­póki nie mamy pewności.

Ross przeszedł przez strumień i pochylił się przy wejściu do pieczary. Od razu wyczuł nieprzyjemny odór zwierzęcego legowi­ska. Uniósł kamień i cisnął go w ciemną czeluść, czekając na reak­cję ewentualnego lokatora. Kamień uderzył głucho o skalną ścia­nę, ale poza tym nie rozległ się żaden inny dźwięk. Podobny rezul­tat przyniósł drugi rzut, pod nieco innym kątem. Wyglądało na to, że jaskinia jest pusta. Kiedy się tam usadowią i rozpalą ogień u wy­lotu, powinna być w miarę bezpiecznym schronieniem. Już uspo­kojony, wszedł nieco głębiej, by po chwili wrócić w miejsce, gdzie pozostawił partnera.

- Nie ma samca? - spytał Ashe. - Bo to jest samica, i to ciężar­na. - Trącił czubkiem buta martwe cielsko. Założył już na udo opa­skę uciskową, a jego twarz była wykrzywiona lekkim grymasem bólu.

- W każdym razie nie w jaskini. Przyjrzyjmy się temu....

Ross odłożył łuk i pochylił się nad raną Ashe'a. Była głęboka i wyglądała dość paskudnie.

- Druga płytka... przy pasie... - wystękał Ashe przez zaci­śnięte zęby.


Ross otworzył skrytkę we wskazanym miejscu i wydobył stam­tąd małą paczuszkę. Jego partner, krzywiąc się niemiłosiernie, prze­łknął trzy pigułki, czwartą Ross rozgniótł na przygotowanym opa­trunku. Kiedy zakończył bandażowanie, Ashe wyraźnie się rozluź­nił.

- Miejmy nadzieję, że podziała - mruknął. - Przysuń się te­raz, żebym mógł cię dosięgnąć. Przyjrzę się temu zadrapaniu. Ugry­zienia zwierząt potrafią się paskudnie jątrzyć.

Dopiero gdy Ross także został zabandażowany i zmusił się do przełknięcia gorzkiego lekarstwa antyseptycznego, pomógł Ashe'owi dokuśtykać do jaskini. Pozostawił go na moment przed wejściem i oczyścił nieco wnętrze. Potem zaś pomógł rannemu towarzyszo­wi ułożyć się w miarę wygodnie na legowisku z gałęzi.

Nareszcie mógł rozpalić ogień, za którym tak tęsknił. Mogli zdjąć przemoczone rzeczy i porządnieje wysuszyć. Za kolację zaś miał posłużyć ustrzelony ptak, teraz obłożony gliną i umieszczony pod gorącymi polanami.

Zaczęło się pechowo, to fakt - pomyślał Ross - ale teraz mają wreszcie schronienie, ogień i żywność. Tylko ręka bolała piekiel­nie, aż po łokieć, przy każdym poruszeniu. Chociaż Ashe nie zdra­dzał się z cierpieniem w najmniejszym stopniu, Ross przypuszczał, że jego towarzysz ma się znacznie gorzej od niego, dlatego też sta­rannie ukrywał swoje odczucia. Zjedli ptaka bez soli, rozrywając mięso rękami. Murdock wysysał z rozkoszą każdą najmniejszą kostkę, a potem do czysta wylizał z tłuszczu dłonie. Ashe legł z wy­siłkiem na zaimprowizowanym łożu. Na jego twarzy tańczyły bla­ski i cienie, których źródłem był ogień.

- Stąd jest jakieś pięć mil do morza. Nie mamy możliwości kontaktu z bazą po zniszczeniu instalacji Sandy'ego. Ja muszę tu zostać, bo nie mogę ryzykować większej utraty krwi, a ty nie jesteś jeszcze zbyt sprawny w lesie...

Ross przyjął tę uwagę w milczeniu. Doskonale wiedział, że gdyby nie Ashe, to nie śnieżny wilk byłby teraz ścierwem leżącym przed jaskinią. Nie zdobył się jednak na słowa podziękowania. Chyba blokowało je zawstydzenie.

Nie był doświadczony, ale miał sprawne ręce i nogi i mógł ofia­rować swoją siłę, jeśli tylko Ashe powie mu, co i jak zrobić.

- Będziemy musieli zapolować na....

- Sarnę - wtrącił Ashe. - Tyle że do tego trzeba się przejść w dół strumienia. Tam jest lepszy teren łowiecki. Jeśli wilczyca zalegała tu przez dłuższy czas, wypłoszyła wszystkie większe zwie­rzęta. Jednak to nie żywność mnie martwi, ale...

- ...uwięzienie w tej jaskini - Ross nie pozostał mu dłużny, także wpadając w pół słowa. - Tyle, że ja wciąż mogę wykonywać polecenia. To jest twój teren, a ja jestem zielony. Ale jeśli powiesz mi, co trzeba robić, zrobię to najlepiej jak potrafię.

Ashe przyglądał mu się badawczo, ale jego twarz jak zwykle nie zdradzała żadnych uczuć.

- Po pierwsze, musisz obedrzeć tego wilka ze skóry. A potem zakopać ścierwo. Najlepiej opraw go tu, w środku, bo jeśli będziesz to robił na zewnątrz, może zjawić się jej samiec i zaskoczyć cię przy robocie.

Ross nie miał pojęcia, do czego Ashe potrzebuje wilczej skóry, ale nie zadawał pytań. Oprawianie zwierzęcia zajęło mu co najmniej cztery razy więcej czasu niż łowcy, którego kiedyś pokazano mu na taśmie, i z pewnością nie wykonał tego lepiej. Zanim nakrył kamieniami ścierwo wilka, musiał dokładnie wyszorować się w strumieniu. Kiedy wrócił do jaskini, Ashe leżał już z zamkniętymi oczami. Ross z ulgą usiadł na swoim legowisku i starał się myśleć o wszyst­kim, tylko nie o tym piekielnym pulsowaniu bólu w ramieniu...

Zasnął. Obudził się, gdy Ashe zaczął się czołgać ku kupce drew­na, aby dołożyć chrustu do gasnącego ogniska. Ross zerwał się natychmiast wściekły, na samego siebie.

- Wracaj! - powiedział. - To moja robota. Nie mam prawa spać.

Ku jego zaskoczeniu, Ashe zawrócił bez dyskusji, pozostawia­jąc go czuwającego przy ogniu. Jak wiele zawdzięczali czujności Ashe'a, zrozumiał kilka chwil później, gdy wiatr przyniósł całkiem bliskie wycie wilka. Może nie był to nawet partner zabitej wilczy­cy, ale z pewnością jakiś nieodległy krewniak.

Następnego poranka Ross, pozostawiwszy Ashe'owi odpowied­ni zapas drewna, postanowił spróbować szczęścia na bagnach w dole strumienia. Niskie skłębione chmury, które pokrywały niebo ze­szłego dnia, gdzieś odpłynęły, i mógł cieszyć oczy pogodnym po­rankiem, chociaż podmuchy wiatru wciąż były lodowate. Mimo to był żywy i mógł znów oglądać słońce, toteż humor znacznie mu się poprawił.

Próbował sobie przypomnieć wszystkie informacje o leśnym życiu, jakie przekazywano mu podczas szkolenia w bazie. Inną jednak rzeczą była nauka teorii, a inną wykorzystanie tego w prak­tyce. Był pewien, że Ashe miałby sporo ubawu z jego skautowskich prób.

Teren wkrótce zamienił się w serię bagnistych sadzawek pomię­dzy bezlistnymi brzozami i kępami trzcin, gdzieniegdzie tylko poja­wiały się pagórki solidniejszego gruntu wyglądające jak małe wy­sepki. Wkrótce Ross dostrzegł unoszącą się zza jednego z takich pa­górków niewielką smugę dymu. Następnym interesującym obiektem był ciemniejszy punkt, w którym z bliższej odległości rozpoznał pry­mitywny szałas. Po co ktoś miałby się osiedlać na takim bagnisku? Nie miał pojęcia. Mógł to być tymczasowy obóz jakiegoś łowcy.

Jednak ptaki pożywiające się pośród trzcin, pluskające się w sa­dzawkach i hałasujące wniebogłosy nie zdawały się przez nikogo niepokojone.

Ross mógł być tego ranka naprawdę dumny ze swych umiejęt­ności łuczniczych. Miał w kołczanie tylko sześć strzał przeznaczo­nych do polowania na ptaki. Zamiast ciężkich metalowych czy kamiennych grotów używanych na grubszego zwierza były wypo­sażone w lekkie główki z zaostrzonych kości. Nie minęło kilka minut, gdy zamiast tych strzał miał cztery martwe ptaki powiązane za nóżki. Pobliskie stadko zerwało się wprawdzie na chwilę, ale zaraz powróciło do przerwanej uczty. Następną zdobyczą był zając - dorodna, tłusta sztuka, która bezczelnie bez najmniejszego lęku wpatrywała się w Rossa spoza kępy trzcin. Kiedy trafiony zając fiknął w pobliską kałużę, myśliwy odruchowo wyszedł z ukrycia by zabrać łup. Natychmiast jednak zatrzymał się w pół kroku i po­łożył dłoń na rękojeści sztyletu - z pobliskich krzewów przypatry­wał mu się nieznajomy człowiek.

Przez długą, pełną napięcia chwilę krzyżowały się spojrzenia ich oczu. Ross dostrzegł podarte i poszarpane ubranie tamtego. Kilt i tunika obcego, przybrudzone błotem i jakby spalone ogniem, przy­pominały jego własny strój. Włosy miał związane z tyłu, a nie umocowane w czub, jak większość lokalnych szczepów.

Ross odezwał się pierwszy, choć jego dłoń wciąż spoczywała na rękojeści broni.

- Wyznaję ogień i obróbkę metalu, wschodzące słońce i pły­nącą wodę - zaczął powitalną ceremonię ludu pucharu.

- Ogień daje nam ciepło z łaski Tuldena, metal jest obrabiany dzięki tajemniczemu kunsztowi kowali, słońce wschodzi bez na­szej pomocy, a któż mógłby powstrzymać nurt wody? - odpowie­dział obcy ochrypłym głosem.

Teraz, gdy Ross miał czas przyjrzeć mu się uważniej, dostrzegł paskudą oparzelinę biegnącą od ramienia w poprzek piersi. Zaczął mieć co do obcego pewne podejrzenia, które postanowił natych­miast sprawdzić.

- Jestem krewnym Asshy. Powróciliśmy na wzgórza...

- Ashe'a!

Powiedział “Ashe'a", nie “Asshy"! Mimo to Ross postanowił zachować ostrożność.

- Czy pochodzisz ze wzgórza, które omiotła gniewna błyska­wica Lurghy?

Obcy wychylił się bardziej z krzaków, ukazując nogi. Oparzelina na jego klatce piersiowej była niczym w porównaniu z paskud­nie poparzonymi i pokrytymi bąblami udami. Przyglądał się uważ­nie Rossowi, a potem jego dłoń wykonała gest, który dla niewta­jemniczonego tubylca mógł być jednym z zaklęć odpędzających zło, ale dla Murdocka miał całkiem inne znaczenie - kciuk unie­siony do góry nieodparcie kojarzył mu się ze znacznie nowszymi czasami...

- Sanford?

Zapytany zaprzeczył ruchem głowy.

- McNeil - przedstawił się. - Gdzie jest Ashe? Mógł być tym, za kogo się podawał, ale z drugiej strony, mógł też być szpiegiem Czerwonych. Ross nie zapomniał jeszcze lekcji, jaką dał mu Kurt.

- Co tam się stało? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Bomba. Czerwoni nas namierzyli. Nie mieliśmy żadnych szans. Nie oczekiwaliśmy kłopotów. Właśnie uganiałem się za osłem, który zerwał się ze sznura, i byłem w połowie stoku, kie­dy nas stuknęli. Gdy potem doszedłem do siebie, byłem już na dole, a pół fortu leżało na mnie. A reszta... no cóż, widziałeś chyba to miejsce?

Ross skinął głową.

- Co robisz tutaj?

McNeil machnął ręką z wyraźnym zmęczeniem.

- Próbowałem rozmawiać z Nodrenem, ale odegnali mnie ka­mieniami. Wiedziałem, że Ashe ma się zjawić, i miałem zamiar czekać na niego na plaży, ale dotarłem tam za późno. Potem pomy­ślałem, że będzie tędy przechodził, aby skontaktować się z okrę­tem podwodnym, więc czekam właśnie w tym miejscu. Gdzie jest Ashe?


Brzmiało to logicznie. Ale teraz, gdy Ashe był ranny, Ross postanowił nie ryzykować nawet w najmniejszym stopniu. We­pchnął sztylet do pochwy i zarzucił na plecy zająca.

- Zostań tutaj - zwrócił się do McNeila. - Wrócę...

- Czekaj! Gdzie jest Ashe, głupcze? Musimy iść razem!

Ross odszedł bez słowa. Był pewien, że nieznajomy nie zdoła go dogonić. Jeśli to szpieg, niech wie, że trafił na kogoś, kto miał już do czynienia z Kurtem Vogelem.

Wędrówka przez moczary zajęła nieco czasu, toteż było już dobrze popołudniu, gdy Ross wrócił do jaskini. Ashe siedział u jej wylotu przy ognisku. Najwyraźniej podczas nieobecności swego towarzysza spędzał czas na struganiu kostura, który leżał obok. Zdobycz łowiecka Rossa spotkała się z jego żywym entuzjazmem, ale stracił wszelkie zainteresowanie jedzeniem, gdy tylko usłyszał o spotkaniu na bagnach.

- McNeil! Facet o brązowych włosach i oczach. Jego prawa brew unosi się do góry, gdy się uśmiecha.

- Oczy i włosy w porządku. Uśmiechać się nie miał okazji.

- Nadłamany ząb z przodu. Górny, prawy.

Ross przymknął oczy, przywołując z pamięci obraz twarzy obcego. Tak, miał małą szczerbę w przednich zębach. Skinął gło­wą.

- To jest McNeil. Mimo to dobrze, że go tu od razu nie przy­prowadziłeś. Stałeś się ostrożny po przygodzie z Kurtem?

Ross przytaknął ponownie.

- I po tym, co usłyszałem od ciebie, że Czerwoni mogą tu kogoś na nas zasadzić.

Ashe pogładził swój zarośnięty policzek.

- Nigdy nie należy ich lekceważyć. Ale człowiek, którego spo­tkałeś, to faktycznie McNeil, i lepiej, żebyśmy byli razem. Dasz radę go tu przyprowadzić?

- Myślę, że tak. Mimo tych jego nóg. Zresztą wedle jego opo­wieści sam zaszedł w to miejsce.

Ashe w zamyśleniu odkroił kawałek piekącego się zająca i za­klął cicho, oparzywszy sobie język.

- Dziwne, że Cassca nic nam o nim nie powiedziała. A może nie chciała wspominać, że go odpędzili. Pójdziesz teraz?

- Mogę, nie ma sprawy. Nie wyglądał najlepiej. Założę się, że jest głodny.

Znów odbył drogę na bagna.

Tym razem nie dostrzegł smugi dymu. Zawahał się. Trzcinowa wysepka, na której stał, była z pewnością tą, na której spotkał McNeila. Była pusta. Czy McNeil sam udał się w drogę? Czy też coś się stało?

O niebezpieczeństwie ostrzegł go jakiś szósty zmysł. Nie umiał­by powiedzieć, dlaczego nagle gwałtownym ruchem odwrócił się w stronę pobliskich krzewów. Ale ponieważ to zrobił, wylatująca lina, która miała zacisnąć się na jego gardle, zsunęła się bezsilnie po jego ramieniu. Gdy opadła na ziemię, przydepnął ją błyskawicz­nie. Potem równie szybkie pochylenie się i szarpnięcie i trzymają­cy drugi koniec zaskoczony napastnik wyjechał na brzuchu na otwartą przestrzeń.

Ross znał już tę okrągłą twarz.

- Lal z miasta Nodren - słowa powitania nie przeszkodziły mu w międzyczasie walnąć kolanem w twarz sięgającego po ka­mienny nóż przeciwnika. Ten upuścił broń, którą Ross kopnął w krzaki. - Na co polujesz. Lal?

- Na handlarzy! - głos był słaby, ale brzmiała w nim nieskry­wana pasja.

Nie próbował jednak na nowo podjąć walki, gdy Ross pew­nym chwytem za gardło pchnął go w kierunku krzewów. W znaj­dującym się za nimi zagłębieniu na szczęście nie było wody, tylko nieco błota. Na szczęście dla McNeila, który leżał tam skrępowany za ręce i nogi, bez specjalnej troski o jego poparzone ciało.


7.

Ross związał Lala liną, która miała służyć jako arkan na jego włas­ną szyję. Upewnił się, że silnie zacisnął wszystkie węzły, zanim po­chylił się, by rozciąć więzy McNeila. Lal skulił się przy przeciwle­głej ściance rowu trzęsąc się na całym ciele. Jego przerażenie było tak widoczne, że Ross nawet nie czuł satysfakcji z wygranej walki. Było mu raczej głupio.

- O co tu chodzi? - spytał McNeila, gdy oswobodził go z wię­zów i pomógł wstać.

McNeil rozmasował ramiona, zrobił dwa niepewne kroki i skrzywił się z bólu.

- Nasz przyjaciel chce być zbyt oddanym sługą Lurghy.

Ross uniósł łuk i zwrócił się do jeńca:

- Czy szczep nas ściga?

- Lurgha rozkazał. Głos jego brzmiał z niebios. Każdy han­dlarz, który uciekł przed jego gniewem, ma być schwytany i złożo­ny w ofierze dla użyźnienia pól.

- Aha, starożytna ofiara przed pierwszym wiosennym siewem - przypomniał sobie Ross wyuczoną lekcję. Każdego obcego wędrowca albo członka wrogiego szczepu schwytanego określonego dnia miał spotkać taki właśnie los. Jeśli rok był pechowy i nie schwytano żad­nego człowieka, można było od biedy złożyć w ofierze wilka lub jelenia. Ale najlepsza była ofiara z człowieka. Więc Lurgha rozka­zał - głos z nieba rozkazał - że handlarze mają być tegoroczną ofia­rą. Ashe! Przecież jakiś tropiciel może trafić też do niego.

- Musimy ruszać - zwrócił się do McNeila, ujmując jedno­cześnie w dłoń linę, na której miał zamiar prowadzić Lala. - Ashe będzie chciał go wypytać o szczegóły tego nowego rozkazu Lurghy.

Mimo zniecierpliwienia, Ross musiał dostosować tempo mar­szu do możliwości swego poparzonego towarzysza, który gonił już resztkami sił. Wprawdzie zaczął dość ambitnie, ale wkrótce już wlókł się noga za nogą. Ross ponaglił Lala do szybkiego marszu. Przywiązywał go do drzewa co kilkadziesiąt metrów, a potem po­wracał, by pomóc McNeilowi. Tą metodą dotarli do jaskini tuż przed zmrokiem. U jej wylotu wciąż jeszcze płonęło ognisko.

- Macna! - Ashe pozdrowił przyjaciela tutejszą wersją jego imienia - I Lal. Ale skąd ty tu, Lalu z miasta Nodrena?

- Nieporozumienie - odpowiedział za niego Ross, pomagając McNeilowi usadowić się na swym legowisku wewnątrz jaskini. - Łowił handlarzy na podarunki dla Lurghy.

- A więc - zwrócił się Ashe do tubylca - z czyjego to rozkazu łowisz moich krewnych? Czy wydał go Nodren? Czy już zapo­mniał o więzach krwi pomiędzy nami? Bo przysięgą na samego Lurghę były one potwierdzone!

- Aaaa - Lal skulił się pod ścianą jaskini, gdzie przywlókł go Ross.

Był związany, nie mógł więc schować głowy w ramionach. Przypadł twarzą do ziemi, tak że mogli oglądać tylko jego trzęsący się czub ze splecionych włosów. Murdock zorientował się z nieja­kim zdziwieniem, że drobny człowieczek łka jak dziecko. Całe jego ciało drżało w niemym szlochu.

- Aaaa - zajęczał ponownie.

Ashe czekał cierpliwie przez chwilę, ale po kolejnym jęku chwycił za czub włosów i uniósł głowę Lala znad ziemi. Oczy tu­bylca były zamknięte, ale po policzkach płynęły łzy, a usta złożyły się do następnej żałosnej skargi.

- Przymknij się! - potrząsnął nim Ashe, chociaż starał się to zrobić w miarę delikatnie. - Przecież nie poczułeś jeszcze ostrza mojego noża. Moja strzała nie przebiła twej skóry. Wciąż żyjesz, choć mogłeś być martwy. Ciesz się więc życiem i spróbuj je zacho­wać, opowiadając nam wszystko, co wiesz.

Podczas spotkania na drodze Cassca wykazała się inteligencją rozluźniając napięcie, które pojawiło się między nimi. Wszystko wskazywało na to, że Lal jest człowiekiem całkowicie innego ro­dzaju. Jego umysł był bardzo prosty i niewiele myśli mogło się w nim zagnieździć jednocześnie. Teraz zaś najwyraźniej panował tam kompletny chaos. Wyciągali z niego opowieść niemal zdanie po zdaniu.

Lal był biedny. Tak biedny, że nie mógł nawet marzyć, iż kie­dykolwiek będzie posiadał na własność któryś z tych cennych przed­miotów, jakie handlarze ze wzgórz sprzedawali bogaczom z mia­sta Nodrena. Lal był także czcicielem Wielkiej Matki, a nie kimś, kto składa ofiary Lurghdze. Lurgha był bogiem wojowników i wiel­kich ludzi, nie zwróciłby nawet uwagi na kogoś takiego jak Lal. Kiedy więc lud Nodrena przekonał się o zagładzie osiedla handla­rzy na wzgórzach, które rozpadło się w proch po uderzeniu gniew­nej pięści Lurghy, Lal nie przejął się tym bardzo. O tyle tylko, że wpadł na pomysł przeszukania wzgórza. Gniew Lurghy mógł wszak zwrócić się przeciwko handlarzom, ale może nie dotyczył tych wszystkich pięknych przedmiotów, które posiadali? Udał się więc w sekrecie w to miejsce na poszukiwania. To, co tam ujrzał, prze­konało go o potędze Lurghy i do tego stopnia wstrząsnęło jego pro­stym umysłem, że uciekł w panice ze wzgórz, zapominając o przed­miotach, po które przybył. Ale Lurgha dostrzegł go na wzgórzu i odczytał jego chciwe myśli...

W tym momencie Ashe przerwał potok jego wymowy. Skąd wiadomo, że Lurgha dostrzegł Lala?

- Ponieważ - trząsł się ze strachu i ponownie płakał Lal - tego właśnie poranka, kiedy wyprawił się na łowy na dzikie ptactwo, Lurgha przemówił doń na bagnach. Do niego, do Lala, który jest tylko niczym marny insekt pełzający po ziemi.

- A jak przemówił doń Lurgha? - Głos Ashe'a był łagodny i ci­chy.

- Wprost z niebios. Jakby przemawiał do samego wodza Nodre­na. Powiedział, że widział Lala na wzgórzach, a więc Lal będzie jego pokarmem. Jednak Lurgha nie pożre go, jeśli Lal będzie mu usługiwał na inny sposób. A on. Lal, leżał twarzą do ziemi, słucha­jąc tego bezcielesnego głosu i przysięgał, że będzie służył Lurgh­dze aż do kresu swych dni.

Wtedy Lurgha nakazał mu pochwycenie jednego ze złych han­dlarzy, który ukrywa się na bagnach, i związanie go. Lal miał za­wołać ludzi z wioski i razem mieli zanieść jeńca na wzgórze, na którym Lurgha okazał swój gniew, i pozostawić go tam. Potem mogli powrócić i wziąć to, co tam znajdą, wraz z błogosławień­stwem ich pól w czas siewów, i błogosławieństwem dla całego ludu Nodrena. I on. Lal, przysiągł, że stanie się wedle woli Lurghy, a teraz nie może spełnić swej przysięgi. Lurgha zatem pożre go nie­chybnie. Nie ma dlań żadnej nadziei...

- Czy jednak - powiedział Ashe łagodnym głosem - nie słu­żyłeś Wielkiej Matce przez wszystkie te lata? Czy nie oddawałeś jej zawsze pierwszego owocu, nawet jeśli zbiory z twego małego pola były skromne?

Lal spojrzał na Ashe'a, a jego twarz wciąż była zapłakana i prze­rażona. Dłuższą chwilę potrwało nim pytanie przebiło się do jego umysłu. Potem przytaknął skwapliwie.

- A czy ona w zamian nie darzyła cię swą łaską. Lal? To praw­da, że jesteś biednym człowiekiem, ale nie przymierasz głodem. A przecież teraz jest najgorsza pora roku, gdy ludzie często umie­rają z głodu, nim nadejdą nowe zbiory. Wielka Matka dba o swoje dzieci i to właśnie ona oddała cię w nasze ręce. Tak właśnie mówię do ciebie. Lal, ja, Assha spośród handlarzy, i mówię do ciebie pro­stą mową - Lurgha, który zniszczył nasze osiedle, Lurgha, który przemawia z niebios, nie przyniesie ci niczego dobrego...

- Aaa - załkał Lal. - Wiem to, wiem, Assha. On jest z ciem­ności, spomiędzy mrocznych duchów!

- Tak. Nie jest on zatem krewnym Wielkiej Matki. Ona jest bowiem tworem światła i dobra, ona daje zbiory i młode jagnięta w twoim stadzie, ona daje płodność młodym kobietom, aby uro­dziły synów, którzy noszą włócznię za swym ojcem, i córki, które będą przędły i obsiewały pola złotym ziarnem. Gniew Lurghy skierowany jest ku nam. Lal. Nie ku ludowi Nodrena, nie ku tobie. I my weźmiemy na siebie jego gniew.

Pokuśtykał ku wyjściu z jaskini. Na zewnątrz panował już mrok.

- Usłysz, Lurgho, moje słowa! - zakrzyknął w ciemność. - Jam jest Assha z handlarzy i biorę na siebie twój gniew. Niech nie ściga on Lala ani też Nodrena, ani nikogo z jego ludu. Niech dosię­gnie tylko mnie. Tak rzekłem!

Ross dostrzegł nieznaczny ruch dłoni Ashe'a. Najwyraźniej przygotował on jakiś drobny pokaz, który miał przekonać dzikusa. Jakoż faktycznie u wylotu jaskini zapłonął gwałtownym błyskiem wielce widowiskowy zielony ogień. Lal jęknął przerażony, ale po­nieważ błysk trwał tylko przez moment, odważył się spojrzeć tam ponownie.

- Widziałeś, że Lurgha odpowiedział na moje wyzwanie. Lal. Na mnie tylko będzie zwrócony jego gniew. A teraz - Ashe dokuśtykał z powrotem i wyciągnąwszy skórę białego wilka, rozłożył ją przed Lalem - zaniesiesz to Cassce, a ona uczyni z tego kurtynę w drzwiach Domu Matki. Jest biała, jak sam widzisz, przeto jest bardzo rzadka. Matka będzie rada z tak cennego podarunku. A ty powiesz Wielkiej Matce, co ci się przydarzyło, i powiesz, iż wie­rzysz, że jej moc większa jest niż moc Lurghy. A Matka będzie z ciebie wielce zadowolona. Ale nie powiesz ni słowa ludziom z wioski. Bo to jest sprawa między Lurghą a Asshą i nie chcę, by ktokolwiek stanął pomiędzy nami.

To mówiąc, rozwiązał linę krępująca ręce Lala. Ten zaś do­tknął skóry śnieżnego wilka a jego oczy lśniły z podziwu.

- Zaprawdę, wielki dar dałeś mi, Assha. Matka będzie zado­wolona, bo od wielu już lat nie miała tak bogatej kurtyny u wrót swego domu. Jestem naprawdę małym człowiekiem, nie mnie przeto mieszać się w spory między wielkimi. Lurgha przyjął two­je słowa, nie moja to więc sprawa. Nie wrócę jednak do wioski przez czas jakiś, jeśli zechcesz mi zezwolić, Assha. Jestem bo­wiem człowiekiem o lekkim i długim języku i często mówię to, czego powiedzieć nie chcę. Jeśli więc zadadzą mi pytanie, odpo­wiadam. Jeśli zaś tam nie wrócę, nie zadadzą mi pytania, nie od­powiem więc.

McNeil roześmiał się.

Ashe uśmiechnął się tylko dobrotliwie.

- Tak więc będzie. Lal. Jesteś mądrzejszym człowiekiem niż sądzisz. Nie powinieneś jednak także zostawać tutaj.

Lal ponownie zgiął się w ukłonie.

- Tak i ja sądzę, Assha. Nad wami ciąży teraz gniew Lurghy, a ja nie chcę znaleźć się w jego zasięgu. Dlatego też odejdę na ba­gna. Są tam ptaki i zające, będę więc miał czas obrobić tę skórę, aby, gdy zaniosę ją do Matki, naprawdę była warta jej błogosła­wieństwa. Chciałbym za twym pozwoleniem, Assha odejść jesz­cze tej nocy.

- Niech szczęście ci sprzyja. Lal.

Ashe wskazał mu gestem wyjście. Lal nieśmiało pokłonił się jeszcze pozostałym i znikł w ciemnościach doliny.

- Co, jeśli go pochwycą? - spytał McNeil zmęczonym głosem.

- Nie sądzę, by go łatwo znaleźli - odparł Ashe. - A poza tym, co miałem z nim zrobić? Zatrzymać tutaj? Cały czas knułby uciecz­kę. A na wolności znów by na nas polował. Teraz zaś mam nadzieję, że przez jakiś czas będzie trzymał się z dala od Nodrena i w ogóle zniknie wszystkim z oczu. Lal może nie jest bardzo bystry, ale jest niezłym myśliwym. A teraz ma powody się ukrywać, więc trzeba będzie dobrego tropiciela, by go znalazł. Jednego za to się dowie­dzieliśmy. - Czerwoni wiedzą, że nie do końca wyczyścili to miej­sce. Co się właściwie stało, McNeil?

Opowiedział im wszystko ze szczegółami. Potem Ashe usiadł na posłaniu, a Ross zajął się przygotowaniem kolacji.

- W jaki sposób namierzyli posterunek? - zastanawiał się Ashe, wpatrując się w pełgające płomienie ogniska.

- Musieli namierzyć sygnał komunikacyjny i znaleźć jego źró­dło. Tylko to przychodzi mi do głowy. A to oznacza, że musieli nas szukać już od dłuższego czasu.

- Nie było ostatnio w okolicy jakichś obcych?

McNeil potrząsnął przecząco głową.

- W ten sposób nie mogli nas znaleźć. Sanford był świetny w tym, co robił. Gdybym go nie znał, sam bym przysiągł, że jest jednym z ludu pucharu. Miał przy tym wspaniałą sieć informato­rów w całej Brytanii. To zadziwiające, jak potrafił to zorganizo­wać. Myślę, że fakt jego przynależności do gildii kowali był wielce pomocny. Mógł zdobyć mnóstwo ciekawych wieści w każdej wio­sce, w której tylko było coś do roboty. I mówię ci - McNeil uniósł się nieco na łokciu dla podkreślenia swoich słów - nie działo się nic podejrzanego ani po obu stronach Kanału, ani daleko na pomo­cy. O tym, że czyste jest południe, upewniliśmy się, zanim jeszcze zdecydowaliśmy się na przykrywkę ludu pucharu. Zwłaszcza, że ich klany są niezwykle liczne w Hiszpanii.

Ashe przeżuwał w zamyśleniu pieczone skrzydełko.

- Ich stała baza z transporterem musi być gdzieś w granicach terytorium, którym władają także w naszych czasach.

- Mogą równie dobrze siedzieć na Syberii i śmiać się w głos! - wybuchnął McNeil - Tam nie mamy szansy się dostać.

- Nie - odparł Ashe wrzucając w ogień ogryzioną kość i obli­zując palce z tłuszczu. - Wtedy też natrafiliby na stare problemy odległości. Gdyby to, czego szukają, znajdowało się w ich obec­nych granicach, nigdy byśmy nie wpadli na ich trop. To leży gdzieś poza ich dwudziestowiecznym terytorium, i to jest korzystne dla nas. Oni zaś muszą umieścić swój punkt transportowy tak blisko tego miejsca, jak to tylko możliwe. Nasze problemy logistyczne i tak są znacznie poważniejsze niż ich.

- Przecież wiesz, dlaczego wybraliśmy Arktykę na miejsce głównej bazy. Tam w żadnym okresie historii nie było zbyt gęsto od ludzi. Ale jeśli chodzi o nich, założę się o wszystko, co tylko chcesz, że ich baza jest gdzieś w Europie, a do tego musieli wytłuc trochę ludzi. Jeśli używają samolotu, nie mogą robić tego otwarcie...

- Dlaczego nie? - wtrącił Ross. - Dla miejscowych to prze­cież tylko magia, ptak Lurghy.

- Oni także muszą uważać, by nie zakłócić biegu historii, po­dobnie jak my - potrząsnął głową Ashe. - Wszystko, co pochodzi z naszych czasów, musi być tak ukryte lub zamaskowane, aby nie kojarzyło się tubylcom z dziełem ludzkich rąk. Nasz okręt pod­wodny wygląda jak wieloryb. Ich samolot z pewnością przypomi­na ptaka, ale nie mogą ryzykować, że ktoś przyjrzy mu się bliżej. Nie mamy pojęcia, co mógłby spowodować taki wyciek technolo­gii w tych czy też innych prymitywnych czasach, jak mogłoby to zmienić bieg historii.

- Ale - Ross był zdecydowany przedstawić swoje przemyśle­nia na ten temat - załóżmy, że dałbym Lalowi pistolet i nawet na­uczył go, jak go używać. I tak nie uda mu się stworzyć własnego. Ta technologia leży poza jego możliwościami. Ci ludzie nie potra­filiby wytworzyć takiego przedmiotu.

- Jest w tym trochę racji. Z drugiej strony, nie lekceważ umie­jętności tutejszych rzemieślników ani też wrodzonej inteligencji ludzi tej ery. Tubylcy prawdopodobnie nie potrafiliby stworzyć pi­stoletu, ale to mogłoby pchnąć ich myśli w nowym kierunku. I kto wie, czy nie unicestwilibyśmy tym samym naszego świata. Dlate­go nie śmiemy zmieniać przeszłości. To jest tak jak z wynalezie­niem broni atomowej. Każdy chciał ją wyprodukować, a teraz sie­dzimy wszyscy i trzęsiemy się ze strachu, że ktoś jednak może być na tyle szalony, by jej użyć.

- Więc kiedy Czerwoni ściągają stąd jakieś wynalazki, stara­my się nie pozostać w tyle, ale tutaj w przeszłości musimy uważać na każdy ruch, żeby przypadkiem nie zniszczyć świata, w którym żyjemy?

- Co właściwie będziemy teraz robić? - McNeil najwyraźniej znudził się tą jałową dyskusją.

- Murdock jest na próbnym skoku. To jego test. Okręt ma nas stąd zabrać za dziewięć dni.

- Jeśli zatem tu wysiedzimy, jeśli zdołamy tu wysiedzieć - McNeil spojrzał na swoje nogi - wkrótce nas zabiorą. No dobrze, dziewięć dni.

Trzy z nich spędzili w jaskini. McNeil szybko wracał do zdro­wia i wkrótce już niecierpliwił się bezczynnością, ale Ashe wciąż jeszcze kuśtykał zbyt poważnie, by mogli ryzykować marsz.

Ross na przemian z McNeilem polowali w okolicy i patrolo­wali najbliższy teren. Nie natrafili jednak na żadne ślady tubylców. Najwyraźniej Lal dotrzymał słowa i zaszył się gdzieś na bagnach z dala od swego ludu.

Kiedy czwartego dnia bladym świtem Ashe obudził Rossa, ten bez zbędnych słów zrozumiał, że nadeszła pora wymarszu. Paleni­sko było przysypane ziemią. Pożywili się naprędce upieczoną po­przedniej nocy dziczyzną i w milczeniu opuścili jaskinię, zanurza­jąc się w oparach chłodnej mgły. Nieco dalej w dolinie dołączył do nich schodzący z czat McNeil. Dostosowawszy tempo marszu do Ashe'a, podążali powoli, ale wytrwale w kierunku biegnącego po­między wioskami szlaku.

Szli wprost na północ. Teren zaczynał się wznosić. Dochodzili do zamieszkanych terenów. Ross omal nie przewrócił się w płyt­kim rowie, który, jak się potem okazało, był granicą uprawnego poletka. Mgła wciąż była gęsta, ale z oddali dochodziło beczenie owiec i ujadanie psa. Ashe zatrzymał się na moment, węsząc w po­wietrzu jak pies gończy. Ruszyli dalej we wskazanym przez niego kierunku, przecinając całą serię małych poletek.

Tymczasem mgła gęstniała. Ashe wyraźnie przyspieszył kro­ku opierając się ciężko na wystruganym przez siebie kosturze. Odetchnął głośno z wyraźną ulgą, gdy nagle z mgły wyłoniły się dwa kamienne monolity sterczące jak dziwaczne filary. Trzecia kamienna płyta leżała na nich poziomo. Konstrukcja ta przypomi­nała prymitywny łuk, pod którym należało przejść, aby zejść ze wzgórza do wąskiej doliny.

Ross nie widział jej wyraźnie poprzez mgłę, miał jednak wra­żenie, że coś się czai za tą kamienną bramą. Nigdy nie był przesąd­ny. Kiedy studiował wierzenia tych prymitywnych ludów, nie trak­tował ich poważnie ani przez chwilę. A jednak, gdyby był tu teraz sam, odwróciłby się na pięcie i zawrócił. To, co czekało za bramą, nie było dla niego.

Toteż odetchnął, gdy Ashe zatrzymał się przed kamiennym portalem i gestem nakazał obu towarzyszom, by się ukryli. Ross z ochotą wykonał to polecenie. Mimo iż czuł niemiłe, wilgotne dotknięcia mgły na karku i twarzy, przypadł do ziemi za karłowa­tymi roślinkami rosnącymi w pobliżu.


Te krzewy wyglądają jakby ktoś celowo je tu zasadził - prze­mknęło mu przez myśl. Kiedy McNeil przysiadł obok niego, Ashe wydobył z gardła miękki, przenikliwy odgłos przypominający pta­si zew. Powtórzył go trzy razy, nim z mgły wynurzyła się jakaś postać. Postać w długim, sięgającym ziemi szaro-białym płaszczu. Szła od strony zielonej doliny, a kaptur płaszcza całkowicie krył oblicze. Zatrzymała się tuż przed kamiennym łukiem, a Ashe, na­kazując gestem towarzyszom, aby nie ruszali się z miejsca, postą­pił ku niej kilka kroków.

- Niech błogosławione będą stopy i dłonie Matki, tej, która sieje to, co daje owoce.

- Obcy przybyszu, którego ściga gniew Lurghy - zabrzmiał stłumiony przez kaptur głos Casski - czego tu szukasz? Jak śmiesz pojawiać się w miejscu, do którego żaden mężczyzna nie ma wstę­pu?

- Ciebie szukam. Bo tej nocy, gdy przybył Lurgha, ty byłaś świadkiem jego przybycia.

Ross usłyszał syk gwałtownie wciągniętego powietrza.

- Skąd to wiesz, przybyszu?

- Bo służysz Matce i jesteś zazdrosna o swoją i jej potęgę. Chcia­łaś na własne oczy ujrzeć potęgę Lurghy.

Kiedy po chwili milczenia odpowiedziała, Ross słyszał gniew i frustrację w jej głosie.

- Pojmujesz zatem mój wstyd, Assha. Gdyż Lurgha przybył. Przybył, dosiadając ptaka. I okazał swą moc. Teraz więc wioska będzie składać ofiary Lurghdze i zabiegać o jego łaski. Nikt zaś nie będzie już słuchać słów Matki, nikt nie ofiaruje jej pierwszego owocu ze swych...

- Ale skąd przybył ptak, którego dosiadał Lurgha? Czy mo­żesz mi to wyjawić, ty, która czekasz nadejścia Matki?

- Jakąż różnicę czyni to, skąd przybył Lurgha? Czy to coś uj­muje lub przysparza jego mocy? - Cassca przeszła pod sklepieniem łuku. - A może tak, w jakiś dziwny sposób? Powiedz mi, Assha.

- Może tak. Odpowiedz, proszę.

Obróciła się powoli i wskazała za swe prawe ramię.

- Stamtąd przybył. Przyglądałam mu się uważnie, wiedząc, że chroni mnie moc Matki, i że nawet pioruny Lurghy nie mogą mnie pożreć. Czy ta wiedza czyni Lurghę mniejszym w twoich oczach, Assha? Przecież on pożarł wszystko, co do ciebie należa­ło, wraz z twoimi krewnymi.

- Może tak - powtórzył Ashe. - Nie sądzę, by Lurgha przybył ponownie.

Wzruszyła ramionami, a ciężki płaszcz załopotał na wietrze.

- Stanie się, co ma się stać, Assha. A teraz odejdź. Nie jest właściwe, by przebywał tu jakikolwiek mężczyzna.

I Cassca wycofała się w głąb zielonej doliny, a Ross i McNeil wyszli ze swego ukrycia.

McNeil spoglądał w stronę, którą wskazała kapłanka.

- Północny wschód - mruknął w zamyśleniu. - Tam właśnie znajduje się Bałtyk.


8.

Dziesięć dni później Ashe leżał wygodnie wyciągnięty na szpital­nym łóżku w arktycznej bazie, ze starannie zabandażowaną nogą i kubkiem gorącej kawy w ręce. Z ponurym uśmiechem spoglądał na Nelsona Millairda.

Millaird, Kelgames, doktor Webb - szefowie projektu - nie tylko przeszli przez wrota transportera, aby spotkać się z trójką przybyszy z Brytanii, ale teraz tłoczyli się w ciasnym pokoju, nie­mal przygniatając do ściany Rossa i McNeila. Bo to właśnie było to! To, na co polowali od wielu miesięcy, mieli niemal w zasięgu ręki!

Tylko Millaird, dyrektor naczelny, nie był o tym do końca przekonany. Ten potężny mężczyzna o nalanej twarzy i bujnej, rozwichrzonej czuprynie siwiejących włosów nie wyglądał na in­telektualistę. Jednak Ross siedział w tym projekcie wystarczają­co długo, by wiedzieć, że właśnie grube, owłosione ręce Millair­da pozbierały wszystkie luźne sznurki poruszające operacją Retrograde i splotły je w sprawnie funkcjonującą całość. Teraz zaś dyrektor siedział rozparty niedbale na krześle, znacznie zresztą za małym na jego potężne cielsko, i gryzł w zamyśleniu drewnia­ną wykałaczkę.

- No to mamy pierwszy trop - skomentował bez nadmiernej ekscytacji.

- Raczej porządną brukowaną drogę! - wszedł mu w słowo Kelgarries. Major był zbyt podniecony, by stać spokojnie. Przestępował z nogi na nogę, jakby był gotów już w tej chwili obrócić się na pięcie i gnać na wroga. - Czerwoni nie niszczyliby Gog, gdyby nie uważali tego posterunku za zagrożenie. W tym sektorze czaso­wym musi się znajdować ich główna baza!

- Powiedzmy raczej, jakaś większa baza - studził jego zapał Millaird. - Nie ta, której szukamy. W dodatku teraz właśnie mogą zmieniać sektor czasowy. Myślisz, że spokojnie tu na nas zaczeka­ją, aż pojawimy się z większymi siłami?

A jednak spokojny ton głosu Millairda nie zgasił entuzjazmu majora.

- Jak długo trwa rozmontowanie dużej bazy? - zapytał. - Co najmniej miesiąc. Jeśli poślemy tam ekipę, jeśli się pospieszą...

Millaird uderzył swymi ciężkimi łapskami o tłuste uda i roze­śmiał się, choć był to raczej wisielczy humor.

- A gdzie konkretnie poślemy tę ekipę, Kelgarries? Na pół­nocny wschód od Brytanii? To raczej nieprecyzyjny namiar, deli­katnie mówiąc. Oczywiście - zwracał się teraz do Ashe'a - dowie­działeś się wszystkiego, czego było można. A ty, McNeil, nie masz nic do dodania?

- Nie, sir. Zmietli nas w momencie, gdy Sandy był przekona­ny, że jesteśmy bezpieczni jak u mamusi. Nie mam pojęcia, jak nas znaleźli, chyba że namierzyli sygnał komunikacyjny. A jeśli tak, to musieli nas poszukiwać od dłuższego czasu, bo używamy bardzo nieregularnych częstotliwości nadawania.

- Czerwoni są cierpliwi i niegłupi. Mogą też mieć urządzenia, o jakich nie mamy pojęcia. My też jesteśmy cierpliwi i niegłupi, ale nie mamy ich gadżetów. I czas działa na naszą niekorzyść. Ja­kieś wnioski, Webb? - Millaird zwrócił się do trzeciego, dotąd milczącego mężczyzny.

Doktor poprawił okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa.

- Tylko jeden punkt, którym chciałbym uzupełnić nasze przy­puszczenia - odparł. - Sądzę, że mają bazę w rejonie Bałtyku. Na­wet obecnie te tereny są dla nas niedostępne, a wtedy znajdowały się tam liczne szlaki handlowe. Nie wiemy wiele o tej części Euro­py. Ich baza może być w okolicach granicy z Finlandią. Tam mogliby ukryć instalacje na sto różnych sposobów.

Millaird wydobył notes i sięgnął do kieszeni po długopis.

- Nie zaszkodzi wysłać tam kilku agentów w naszych czasach. Uruchomimy wywiad wojskowy, a może i cywilny. Może znajdą coś ciekawego. Ale to spory rejon.

Webb przytaknął.


- Mamy jedną wskazówkę - szlaki handlowe. W czasach kul­tury pucharów dzwonowatych były bardzo dobrze oznaczone. Naj­ważniejszy w tym rejonie był szlak bursztynowy. Większość miesz­kańców stanowili wtedy łowcy, było też trochę rybaków wzdłuż wybrzeża. W interesujących nas czasach mieli już kontakty z handlarzami. - Zdjął okulary nerwowym ruchem. - Poza tym Czer­woni sami mogą mieć tam kłopoty...

- To znaczy? - zainteresował się Kelgarries.

- Inwazja plemion należących do kultury czekanów bojowych. Jeśli jeszcze się nie pojawili, przybędą niedługo. To była jedna z większych fal migracyjnych w tym kraju. Prawdopodobnie byli przodkami późniejszych Celtów i plemion nordyckich. Nie wiemy nawet, czy wytępili pierwotnych mieszkańców czy też zasymilo­wali się z nimi.

- Szkoda, że nie wiemy - skomentował McNeil - bo dla nas ta różnica może się sprowadzać do topora w czaszce lub też nie.

- Nie sądzę, żeby atakowali handlarzy. Dzisiejsze znaleziska świadczą, że lud pucharu kontynuował swój handel, mimo zmiany klientów - uspokoił go Webb.

- O ile oczywiście ktoś nie będzie ich podżegał - Ashe podał pusty kubek Rossowi. - Nie zapominajcie o gniewie Lurghy. Począw­szy od tego momentu nasi wrogowie mogą podejrzewać każdą fak­torię handlarzy, która pojawi się w pobliżu ich terytorium.

Webb pokręcił w zamyśleniu głową.

- Taki totalny atak przeciwko handlarzom oznaczałby wpły­wanie na bieg historii. Na to Czerwoni by się nie odważyli, zwłasz­cza że mają tylko ogólne podejrzenia. Pamiętaj, że oni wcale nie mniej obawiają się majstrować w przeszłości niż my. Nie, raczej skupią się na uważnych obserwacjach. Musimy zrezygnować z komunikowania się radiem...

- Wykluczone! - przerwał mu gwałtownie Millaird. - Może­my zmniejszyć liczbę połączeń, ale nie poślę tam chłopców pozba­wionych możliwości szybkiego kontaktu. Niech chłopcy w labora­torium spróbują pomajstrować trochę przy radiu, tak aby nie moż­na było go wykryć. Czas! - zabębnił palcami na swym grubym kolanie. - Wszystko sprowadza się do kwestii czasu.

- Którego nie mamy - wtrącił Ashe cichym jak zazwyczaj gło­sem. - Jeśli Czerwoni obawiają się, że zostali wykryci, muszą zde­montować swoją bazę w tamtym czasie. I już nad tym intensywnie pracują. Możemy nie dostać drugiej takiej szansy, aby ich namie­rzyć. Trzeba ruszać jak najszybciej.

Millaird miał przymknięte powieki. Drzemał? Kelgarries wpa­trywał się W drzwi. Na okrągłej twarzy Webba malowało się znie­chęcenie.

- Doktorze - Millaird nagle otworzył oczy i zwrócił się do Webba. - Jaka jest twoja diagnoza?

- Ashe musi pozostać pod opieką lekarską jeszcze co najmniej pięć dni. Oparzenia McNeila nie są groźne, a ta rana Rossa właści­wie już się zagoiła.

- Pięć dni - Millaird znów przymknął oczy. Po chwili spoj­rzał bystro na majora. - Personel. Nie mamy tu pod ręką nikogo właściwego. Kogo spośród znajdujących się w akcji można ścią­gnąć bez ryzyka zakłóceń w projekcie?

- Nikogo. Chociaż nie, mógłbym odwołać Jansena i Van Wy­ke'a. Ci od czekanów mogliby do nich pasować... - Nagły błysk w oczach majora zgasł równie szybko, jak się pojawił. - Nie, nie mają odpowiedniego przygotowania językowego i kulturowego. I nie wiemy, czy te szczepy już się tam pojawiły. Nie poślę nieprzygotowanych ludzi. Jedna wpadka może nie tylko zagrozić ich życiu, ale też pogrążyć cały projekt.

- A więc zostaje ta trójka - podsumował Millaird. - Odwoła­my, kogo tylko można, i przygotujemy ich w bazie jak najszybciej, ale wiecie, że to musi potrwać. W międzyczasie zaś...

- Czy możesz określić region z większym przybliżeniem niż tylko okolice Bałtyku? - Ashe zwrócił się do Webba. Ten wyraźnie się zawahał.

- Niewiele możemy zrobić. Co najwyżej posłać tam okręt pod­wodny na te pięć dni. Jeśliby nadawali coś przez radio, cokolwiek, powinniśmy ich namierzyć. Wszystko zależy od tego, czy Czerwo­ni mają kogoś poza bazą, kto działa obecnie w terenie. To mało prawdopodobne...

- Ale zawsze coś! - przerwał mu Kelgarries ze zniecierpli­wieniem człowieka czynu.

- Oni czekają na takie właśnie posunięcie - zauważył Webb.

- No to co? Więc będą czujni! - major zaczynał tracić cierpli­wość. - To jedyne wsparcie, jakie możemy dać naszym chłopcom.

Nie kontynuując już dyskusji, wybiegł z pokoju. Webb wstał powoli.


- Popracuję trochę nad mapami - zwrócił się do Ashe'a. - Nie posyłaliśmy zwiadowców nad Bałtyk. Nie odważymy się również wysłać tam samolotu szpiegowskiego. To będzie skok w ciemność.

- Jeśli masz tylko jedną drogę, podążasz nią, prawda? Chęt­nie dowiem się wszystkiego, co jeszcze będziesz mi mógł przeka­zać, Miles.

Ross do tej pory sądził, że przygotowania do jego pierwszej wyprawy były wyczerpujące. Wkrótce śmiał się z tych myśli. Cały ciężar kolejnej podróży miał spoczywać na barkach tylko ich trzech, toteż prawie natychmiast zostali poddani intensywnemu szkoleniu i już trzeciej nocy Ross miał taki chaos w głowie, iż mimo potwor­nego zmęczenia, nie mógł zasnąć. Uważał, że więcej mu namieszano w umyśle, niż go nauczono. Zwierzył się McNeilowi z tych niewesołych myśli.

- Baza odwołała trzy inne grupy - wyjaśnił mu McNeil. - Ale oni muszą przejść znacznie poważniejsze szkolenia i nie będą go­towi szybciej niż za jakieś trzy, cztery tygodnie. Zmiana epoki wy­maga nie tylko zdobycia nowej wiedzy, ale też wymazania starej.

- A nowi ludzie?

- Gwarantuję ci, że Kelgarries przetrząsa teraz wszystkie kąty, poszukując takich. Ale oni muszą pasować fizycznie do cywiliza­cji, w której mają się znaleźć. Jeśli umieścisz na przykład niskie­go, ciemnowłosego faceta między nordyckimi żeglarzami, łatwo go będzie zauważyć i zapamiętać... zbyt łatwo. Nie możemy ryzy­kować. Więc Kelgarries musi szukać ludzi, którzy nie tylko psy­chicznie, ale także fizycznie pasują do konkretnego zadania. Facet, który nie jest człowiekiem morza, nie będzie się zachowywać jak człowiek morza, rozumiesz? A jeśli chcesz kogoś wsadzić do ple­mienia wędrującego ze stadami bydła, to musisz znaleźć pastucha. Jedyną ochroną agenta - jak i całego projektu - jest dopasowanie go do właściwego czasu i miejsca.

Ross nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym. Teraz nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo ich trójka jest podobna do siebie. Wszy­scy byli podobnego wzrostu, wszyscy mieli brązowe włosy i jasne oczy - Ashe niebieskie, on sam szare, McNeil orzechowe - i po­dobną budowę - smukli, drobnokościści, ruchliwi. Nigdy jeszcze nie spotkał prawdziwego handlarza z ludu pucharu, ale przypomniał sobie film, który widział pierwszego dnia. Wszyscy trzej przypo­minali fizycznie ludzi, pod których się podszywali.

Piątego dnia studiowali wraz z Webbem mapę rejonu Bałtyku, kiedy do pokoju wpadł Kelgames. Za nim zobaczyli ociężałą po­stać Millairda.

- Mamy ich! - krzyknął major od progu. - Tym razem to nam sprzyjało szczęście! A Czerwoni strzelili gafę! I to jaką gafę!

Webb przyglądał się rozentuzjazmowanemu majorowi z lek­kim uśmiechem.

- No cóż, cuda się czasem zdarzają - zauważył. - Przypusz­czam, że okręt ma dla nas namiary?

Kelgarries położył na stole kartkę papieru, którą dotąd wyma­chiwał tryumfalnie jak sztandarem. Webb spojrzał na zapisane tam cyfry, a potem pochylił się nad mapą i naniósł na nią naostrzonym ołówkiem dwie kropki.

- No, to nieco zawęża pole działania - mruknął.

Ashe roześmiał się głośno.

- Czasem mam ochotę zapytać, jak definiujesz słowo “wą­ski", Miles. Pamiętaj, że mamy odbyć tę drogę piechotą, więc róż­nica dwudziestu mil to niemało.

- Ten punkt jest spory kawał od wybrzeża - zaprotestował także McNeil, spojrzawszy na mapę. - W ogóle nie znamy tego regio­nu...

Webb, zapewne po raz setny tego dnia, zdjął okulary.

- Myślę, że możemy przyznać tej akcji status czerwony - po­wiedział pełnym wątpliwości tonem, jakby czekał, że ktoś się z nim nie zgodzi.

Ale nie było protestów. Millaird pochylił się nad mapą.

- Tak zrobimy, Miles - spojrzał na Ashe'a. - Zostaniecie zrzu­ceni na spadochronach. Dostaniecie specjalny sprzęt. Jeśli już go użyjecie, posypiecie go specjalnym proszkiem, który da wam Mi­les. Po dziesięciu minutach po sprzęcie nie zostanie ani śladu. Nie mamy tego za wiele i nie możemy nadużywać, ale sytuacja jest szczególna. Znajdziecie bazę i podacie współrzędne. W tym cza­sie, w którym będziecie, nie powinno to być trudne. Pamiętajcie jednak, że nas interesuje to, co jest na drugim końcu tamtejszego transportera czasowego. Dopóki nie zlokalizujecie także tamtej bazy, nie kontaktujcie się z nami.

- Istnieje możliwość - zauważył Ashe - że Czerwoni mają więcej niż jedno stanowisko pośrednie. Mogli się wycwanić i zbu­dować cały ich szereg, by zatrzeć ślady. Każdy transporter wiódłby więc dalej w przeszłość...


- Dobrze. Jeśli tak będzie, dostarczcie nam tylko położenie następnego w kolejce - odparł Millaird. - Stamtąd podejmiemy trop, choćbyśmy musieli posłać chłopaków w skórach dinozaurów. Musimy znaleźć bazę podstawową, a jeśli nie prowadzi do niej prosta droga, trudno - pójdziemy krzywą.

- Skąd macie ten namiar? - spytał McNeil.

- Jedna z ich ekip terenowych wpadła w tarapaty i wezwała pomoc.

- I dostała ją?

Major uśmiechnął się ponuro.

- A jak myślisz? Znasz reguły tej gry, a Czerwoni mają znacz­nie ostrzejsze zasady wobec swoich.

- Jakie mieli kłopoty? - zainteresował się Ashe.

- Jakaś lokalna dysputa na tematy religijne. Zrobiliśmy, co było można, ale nie jesteśmy na sto procent pewni, czy właściwie od­czytaliśmy ich kod. Zdaje nam się, że odgrywali lokalnego boga i coś tam nie poszło dobrze.

- Znów Lurgha? - uśmiechnął się Ashe.

- Głupie to - zdenerwował się Webb. - Naprawdę głupie. Ty sam, Gordon, omal nie przekroczyłeś niebezpiecznej granicy. Włą­czanie w nasze sprawy Wielkiej Matki to była bardzo śliska spra­wa. Miałeś szczęście, że poszło gładko.

- Raz się udało - zgodził się Ashe. - I być może nawet dzięki temu przeżyliśmy. Ale zapewniam cię, że nie zamierzam zaczynać żadnej świętej wojny ani ogłaszać się prorokiem.

Rossa szkolono w zakresie posługiwania się mapą, ale nadal nie potrafił wyobrazić sobie w rzeczywistości tych kolorowych pla­mek, które widniały na papierze. Miał więc nadzieję, że tam na dole znajdzie jakieś naturalne punkty orientacyjne, najlepiej du­żych rozmiarów. Tylko coś takiego mógłby zapamiętać.

Samo lądowanie, które odbyło się zgodnie z instrukcjami Mil­lairda, nie było rodzajem przygody, na którą pisałby się dobro­wolnie. Już sam wyskok wymagał dobrego wyczucia czasu, a lot na spadochronie w nocy i podczas deszczu nie należał do przy­jemnych. Ten skok na ślepo, w kompletną ciemność i nicość, był dla Rossa jednym z najtrudniejszych testów, jakie przechodził w życiu. A jednak udało się, podobnie jak udało mu się wylądo­wać bez specjalnej kontuzji na niewielkiej polance, którą obrali za cel.

Ross, wyplątawszy się z licznych pasków i uprzęży, pociągnął czaszę spadochronu na środek polany. Podczas tej roboty usłyszał donośne ryczenie dochodzące z powietrza i tylko dzięki temu zdą­żył zejść z drogi lądującemu na spadochronie osłowi, który już po chwili zaczął się rzucać pod splątanym płótnem. Zajęty swoim spadochronem zupełnie zapomniał o dwóch zwierzakach, które wy­słano wraz z nimi. Na szczęście specjalnie dobrano spokojniejsze ze spokojnych, więc kiedy zwierzę poczuło na karku ręce Rossa i usłyszało jego uspokajający głos, stanęło i pozwoliło rozplatać się ze sznurów.

- Ross - usłyszał swe imię w języku ludu pucharu.

- Tutaj. Mam jednego osła.

- Ja mam drugiego! - to był głos McNeila.

Oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności, która na po­lanie nie była tak gęsta, jak między drzewami. Praca szła spraw­nie. Spadochrony zostały zebrane w jeden tobół. Zgodnie ze sło­wami Webba, padający deszcz powinien tylko przyspieszyć pro­ces zniszczenia, który mieli wywołać za pomocą środka chemicznego. Ashe wysypał go na tkaniny. Świecił delikatnym zielonkawym blaskiem.

Potem odeszli głębiej w las i rozbili prowizoryczny obóz, by dotrwać do świtu. Wszystko w ich dotychczasowej podróży zale­żało od szczęścia i to na razie dopisywało. Jeżeli jakiś agent nie przyczaił się gdzieś w lesie i nie obserwował lądowania, ich przy­bycie pozostało niezauważone. Dalszy plan działania był bardzo elastyczny. Udając handlarzy zamierzających zbudować nową fak­torię mieli rozbić obóz nad rzeką wypływającą z pobliskiego je­ziora, która potem skręcała na południe i uchodziła do morza. Wie­dzieli, że ten rejon jest bardzo słabo zasiedlony, a szczepy były nie­wiele liczniejsze od rodziny. Większość mieszkańców stanowili myśliwi, którzy przemierzali te tereny na pomoc i południe w za­leżności od pory roku. Wzdłuż wybrzeża znajdowało się kilka sta­łych osad rybackich, które z czasem miały zamienić się w miasta. Wprawdzie na południu było kilka pionierskich osad rolniczych, ale jeśli zjawiali się tu jacyś handlarze, to nie po ryby czy płody rolne, ale po futra i bursztyn. A lud pucharu handlował oboma tymi towarami.

Kiedy znaleźli w miarę bezpieczne schronienie w wykrocie przy powalonej sośnie, Ashe rozpakował jedną z paczek i wydobył z niej puchar - przedmiot będący znakiem rozpoznawczym ludu, który ich “adoptował". Przygotował porcję gorzkiego pobudzającego napoju, który handlarze zwykli popijać w drodze. Puchar krążył z rąk do rąk. Napój smakował paskudnie, ale dawał przyjemne uczu­cie ciepła we wnętrznościach. Potem przespali się nieco do świtu, na zmianę trzymając warty. Wreszcie pojawiły się pierwsze pro­mienie słońca.

Po śniadaniu założyli osiołkom pakunki, używając węzłów i uprzęży charakterystycznych dla ludu pucharu. Jeszcze tylko zabez­pieczyli łuki przed przemoczeniem i mogli wreszcie wyruszyć na po­łudnie w poszukiwaniu rzeki.

Ashe prowadził, Ross ciągnął osły, McNeil był strażą tylną. Nie znaleźli żadnej ścieżki, toteż minęło sporo czasu, nim wreszcie do­tarli do skraju jeziora.

- Czuję palące się drewno - powiedział nagle Ashe, zatrzymu­jąc się.

Ross wciągnął powietrze i również poczuł ten zapach.

McNeil bez słowa kiwnął głową i znikł między drzewami. Kie­dy czekali w milczeniu na jego powrót, Ross dopiero zdał sobie spra­wę, jak tętni życiem otaczający ich las. Po pniu drzewa przebiegła wiewiórka. Zatrzymała się, wlepiła w obu ludzi czarne paciorki oczu, przekrzywiła głowę, by widzieć wyraźniej. Gdy poruszył się jeden z osłów, wiewiórka umknęła w mgnieniu oka, machając tylko na po­żegnanie rudą kitą.

Chociaż zdawało się, że wokół panuje cisza, Ross słyszał ci­chy szum, szum składający się z tysięcy drobnych dźwięków. Może dlatego, że tak bardzo się wsłuchiwał, usłyszał odgłos innego ro­dzaju...

Położył dłoń na ramieniu Ashe'a i ruchem głowy wskazał pobli­skie krzaki. Nie minęła chwila, a niemal bezszelestnie wynurzył się spomiędzy nich McNeil.

- Mamy towarzystwo - powiedział cicho.

- Jakie?

- Tubylcy. Ale znacznie dziksi, niż kiedykolwiek widziałem na taśmach. Zdaje się, że jesteśmy poza zasięgiem głównego nurtu cy­wilizacji. Ci ludzie wyglądają, jakby dopiero wyszli z jaskiń. Nie sądzę, by kiedykolwiek słyszeli o handlarzach.

- Ilu?

- Trzy, może cztery rodziny. Większość mężczyzn musi być na polowaniu, bo przeważają kobiety i dzieci. I sądzę, patrząc na nich, że ostatnio niezbyt im się szczęściło.

- Może ich szczęście i nasze podąża tą samą ścieżką - powie­dział Ashe. - Na razie ich ominiemy i pójdziemy do rzeki. Pohan­dlujemy później. Tak czy owak, na pewno nawiążemy z nimi kon­takt.


9.

- Nie chcę rozbudzać przesadnych nadziei - McNeil starł pot z czo­ła - ale jak dotąd idzie nam całkiem nieźle.

Odsunął nogą ze ścieżki kilka gałęzi, które wcześniej Ross odciął z powalonych drzew, i skoczył pomóc swemu towarzyszo­wi w przetaczaniu następnego drewnianego pnia. Ich tymczasowe schronienie nabierało cech trwałości. Gdyby teraz śledził ich jakiś leśny myśliwy, dostrzegłby tylko zwyczajnych handlarzy wznoszą­cych swój fort.

Wszyscy byli zresztą pewni, że są obserwowani przez łowców. Musieli zawsze dla własnego bezpieczeństwa zakładać, że są śle­dzeni. Nocą mogli zachowywać się nietypowo, ale w dzień każdy musiał grać swoją rolę i nieważne, czy była przy tym jakaś pu­bliczność czy też nie.

Wymiana towarowa, jaką przeprowadzili z szefem klanu, zwa­biła wielu onieśmielonych ludzi do obozu dziwnych przybyszy, którzy ofiarowywali różne cuda w zamian za wyprawione skóry jeleni lub futra. Wieść o przybyciu handlarzy bardzo szybko się rozeszła i już wkrótce dwa następne klany przysłały pierwszych wysłanników. Agenci zadawali tubylcom wiele pytań, gdy tylko nadarzała się okazja do dłuższej pogawędki. Chociaż tutejsi miesz­kańcy lasu mówili innym językiem, do porozumienia się wystar­czały gesty i kilka szybko wyuczonych podstawowych słów. Po­nadto Ashe zdołał się zaprzyjaźnić z najbliżej mieszkającym kla­nem, pierwszym, z którym się zetknęli, i często wyprawiał się z nimi na łowy, co było doskonałym pretekstem do badania okolicy. Wszak na tym nieznanym terenie chcieli znaleźć bazę Czerwonych.

Ross zanurzył dłonie w rzece i opłukał twarz.

- Jeśli Czerwoni nie są handlarzami myślał na głos - to ja­kiej przykrywki mogą używać?

McNeil wzruszył ramionami.

- Łowców, rybaków...

- Skąd wzięliby kobiety i dzieci?

- Albo tak jak i mężczyzn - z naszych czasów, albo poradzili­by sobie z tym na sposób wielu współczesnych plemion.

- Masz na myśli zabicie mężczyzn i przejęcie ich rodzin!? - spytał Ross.

Poczuł dreszcz na samą myśl o tym. Zawsze uważał się za twar­dziela, ale podczas realizacji tego projektu już kilka razy zdarzyło mu się stanąć oko w oko z czymś, co naprawdę nim wstrząsnęło.

- Tak to się robiło - odparł beznamiętnie McNeil. - Zdarzało się to setki razy przy różnych najazdach. A tutaj przy tak małych rodzinnych klanach, mocno zresztą rozproszonych, byłoby to nie­zwykle łatwe.

- Na pewno udają rolników, nie łowców - rzekł Ross. - Nie mogliby prowadzić koczowniczego trybu życia. Musieliby prze­nosić bazę na plecach.

- No dobrze, więc założyliby wioskę rolniczą. Aha, już wiem, co masz na myśli - w pobliżu nie ma żadnej wioski. A jednak mu­szą tu być, może pod ziemią.

Jak trafne były ich przypuszczenia, przekonali się jeszcze tej nocy, gdy Ashe wrócił z polowania z sarną przewieszoną przez ra­mię. Ross znał swego partnera wystarczająco dobrze, by wyczuć jego podekscytowanie.

- Dowiedziałeś się czegoś? - zapytał.

- Tak, o nowym rodzaju duchów - odpowiedział Ashe uśmie­chając się tajemniczo

- Duchy! - zawołał McNeil. - Zdaje się, że Czerwoni lubią się bawić w siły nadprzyrodzone. Najpierw głos Lurghy, a teraz du­chy. I co robią te duchy?

- Zamieszkują górzysty teren na południowy wschód stąd. Teren, który jest ścisłym tabu dla łowców. Ścigaliśmy bizona i zwie­rzak wlazł do tego kraju duchów. A wtedy Ulffa odwołał wszyst­kich w wielkim pośpiechu. Zdaje się, że każdy łowca, który się tam zapuścił, znikał bez śladu, a jeśli nawet zdołał się stamtąd wyczołgać, był potwornie poparzony. To jedna sprawa. - Usiadł przy ogniu i przeciągnął się ze znużeniem. - Druga jest dla nas nieco bardziej kłopotliwa. Obóz “naszego ludu", znajdujący się jakieś dwadzieścia mil stąd na południe, o ile dobrze oceniam odległość na podstawie opowieści, został tydzień temu starty z powierzchni ziemi. Powiedziano mi to jako krewnemu ofiar...

McNeil wyprostował się gwałtownie.

- Polują na nas?

- Niewykluczone. Z drugiej strony, może chodzić o standar­dowe środki ostrożności.

- Czy zrobiły to duchy? - zaciekawił się Ross.

- Pytałem o to. Nie. Zdaje się, że jacyś obcy dzicy najechali obóz w nocy.

- W nocy? - gwizdnął McNeil.

- Tak jest - głos Ashe'a był szorstki. - Tubylcy nie walczą w ten sposób. Albo ktoś niedokładnie zna tutejsze zwyczaje, albo Czerwoni są tak pewni siebie, że nie dbają o zasady. Ale to była robota dzikich albo kogoś, kto ich udawał. Chociaż krążą także paskudne pogłoski, że duchy wyjątkowo nie lubią handlarzy i mo­gą ukarać za ich przyjmowanie swym gniewem...

- Aha. Gniewem Lurghy - uzupełnił Ross.

- Zgodzicie się zatem, że brzmi to wielce podejrzanie, nawet dla tak mało podejrzliwych ludzi jak my.

- Proponuję zaprzestać na razie wypraw z łowcami - powie­dział McNeil. - Może się zdarzyć, że ktoś podczas łowów pomyli przyjaciela z wilkiem lub jeleniem.

- Masz rację - zgodził się Ashe. - Ci ludzie wydają się bar­dzo prości, ale ich umysły pracują według zupełnie innych wzor­ców niż nasze. Zdaje nam się, że wyprowadzamy ich w pole, wy­starczy jednak drobna pomyłka i rezultat może być tragiczny. W międzyczasie proponuję umocnić nieco naszą siedzibę. Propo­nuję też wystawić straże, choć możliwie nierzucające się w oczy.

- A może lepiej upozorować zniszczenie naszego obozu i na­sze przeniesienie się na łono Abrahama? - zasugerował McNeil. - Moglibyśmy wyruszyć ku górom duchów, podróżując nocami, a lu­dzie Ulffa niech sobie myślą, że nie żyjemy.

- To też niezły pomysł. Słabym punktem jest brak ciał. Zdaje się bowiem, że ci, którzy najechali poprzedni obóz, zostawili wy­raźne ślady swych morderstw. A tego raczej nie zdołamy przygoto­wać.

McNeil był nie przekonany?

- Może udałoby się upozorować coś w tym guście...

- A jeśli nie będziemy mieli czasu niczego przygotować? - powiedział cicho Ross.

Stał przy palisadzie, którą otoczyli swą chatę, i właśnie wyglądał na zewnątrz. Ashe w mgnieniu oka sta­nął u jego boku.

- Co jest?

Teraz Ross przekonał się, że długie godziny wsłuchiwania się w odgłosy lasu nie poszły na marne.

- Tego ptaka nigdy nie słyszeliśmy z głębi lasu. To ten niebie­ski, który łowi żaby nad rzeką.

Ashe nawet nie spojrzał z stronę lasu. Chwycił naczynie z wodą.

- Zabierzcie suche racje żywnościowe! - rozkazał. Zawsze mieli pod ręką po skórzanej sakwie z żelaznym zapa­sem. McNeil pośpiesznie chwycił sakwy. I znów rozległ się krzyk ptaka, donośny, przenikliwy, słyszalny z daleka. Ross wiedział, że z tego właśnie powodu został wybrany na sygnał, choć wybrany głupio. Szybkim krokiem podszedł do przywiązanych osłów i jed­nym ruchem przeciął linki. Zapewne powolne, łagodne stworzenia padną łupem jakichś leśnych drapieżców, ale przynajmniej dał im szansę ucieczki.

McNeil, zarzuciwszy na siebie obszerny płaszcz, by ukryć pod­różne sakwy, chwycił drewniane wiadro, jakby zamierzał zejść do rzeki po wodę, i dołączył spokojnym krokiem do maszerującego w tamtym kierunku Rossa.

Mieli nadzieję, że ewentualnym obserwatorom ich ruchy nie wydadzą się podejrzane. Jednak albo nie byli przekonujący, albo któryś z napastników był w gorącej wodzie kąpany, bo nagle usły­szeli świst strzały. Leciała w kierunku ogniska. Ashe uniknął śmierci tylko dlatego, że akurat pochylił się, by dołożyć drew do ognia. Teraz błyskawicznym ruchem chwycił naczynie z wodą i chlusnął w płomienie, a sam ruszył w przeciwnym kierunku. Ross i McNeil skoczyli w krzaki. Padli płasko na ziemię i zaczęli przedzierać się ku brzegowi rzeki.

- Ashe? - zapytał Murdock szeptem.

Poczuł na policzku gorący oddech McNeila.

- Da sobie radę. Jeśli o to chodzi, jest najlepszy z nas.

Czołgali się przez krzaki, dwukrotnie zastygając w komplet­nym bezruchu, ze sztyletami w dłoniach, i nasłuchując szelestu gałęzi zdradzającego zbliżanie się jednego z napastników. Za każ­dym razem Ross miał ochotę zerwać się i dźgnąć obcego, ale zdo­łał zwalczyć ten impuls.


Wstążka rzeki błyszczała blado w ciemnościach pomiędzy czar­nymi krzewami. Wciąż jeszcze widać było ślady zimy w postaci sporych zasp i, szarego w nocy, śniegu w ocienionych miejscach. O zimie nie pozwalały też zapomnieć dokuczliwe ukąszenia przenikliwego wiatru.

W mroku, gdzieś w górze rzeki, rozległ się przeraźliwy krzyk. Ross w bezwiednym odruchu paniki uniósł się już na kolana i był­by może stanął na nogi i pognał w kierunku, z którego przybyli, gdyby ciężka ręka McNeila nie opadła mu na ramię.

- To był osioł! - usłyszał ostry szept. - Spokój! Idziemy w dół rzeki do tego brodu.

Skręcili na południe i wstali z kolan. Przychyleni ku ziemi, pognali przed siebie wzdłuż rzeki. Rzeka przybrała już po wiosen­nych deszczach i chociaż wciąż daleko było jej do stanu powo­dziowego, zaczynała rozlewać się szerzej. Dopiero dwa dni wcze­śniej odkryli miejsce, w którym mogli dostrzec piaszczyste dno. Gdyby teraz udało im się przekroczyć rzekę, mogliby odgrodzić się od nieznanego wroga wodną zaporą. To dałoby chwilę odde­chu, chociaż Ross aż się kulił na samą myśl o przeprawie przez lodowatą wodę. Nie dalej jak wczoraj widział duże drzewa niesio­ne rzecznym nurtem. A przeprawa w nocy...

Nagle z gardła McNeila wydobył się dźwięk, który Ross ostat­ni raz słyszał w Brytanii - wycie polującego wilka. Po kilku se­kundach w dole rzeki rozległ się podobny odgłos.

- Ashe!

Wciąż zachowując wszelkie środki ostrożności, przesuwali się powoli wzdłuż brzegu, aż wreszcie spotkali się z Ashem. Już w komplecie przeprawili się przez rzekę i kontynuowali marsz na południe, zmierzając w kierunku gór. I wtedy wydarzyła się katastrofa.

Tym razem Ross nie został ostrzeżony przez ptasi zew. Choć to on był w ariergardzie, nie usłyszał ani nie wyczuł zbliżającego się z tyłu niebezpieczeństwa. W jednej chwili widział sylwetki po­dążających przed nim McNeila i Ashe'a, a w następnej wszystko stało się ciemnością.

Pierwszą rzeczą jaka dotarła do jego zmysłów, był pulsujący ból w tyle głowy. Zmusił się do otwarcia oczu. Promienie światła wtargnęły do wnętrza jego czaszki z siłą rzuconej włóczni, a ból nagle stał się niemożliwy do wytrzymania. Uniósł dłoń i wymacał na głowie potężnego guza.

- Assha.... - to miał być głośny krzyk, ale niestety nawet on nie usłyszał własnego głosu. Byli w dolinie, z krzaków zaatakował go wilk. Wilk? Nie, wilk już nie żył, ale przecież coś wyło na dru­gim brzegu rzeki.

Ross po raz drugi zaryzykował otworzenie oczu. Teraz roz­poznał ten przenikliwy snop światła - słońce. Odwrócił głowę, by nie patrzyć wprost na nie. Wciąż był oszołomiony, ale spróbo­wał zebrać myśli. Zdaje się, że istniała jakaś przyczyna, dla któ­rej powinien uciekać? Ale skąd uciekał, dokąd i dlaczego? Kiedy usiłował się skupić, widział tylko mgliste obrazy z przeszłości, które nie tworzyły żadnej sensownej całości. Nagle w jego polu widzenia pojawił się jakiś ruchomy obiekt. Widział go na tle in­nego obiektu, który już wcześniej uznał za pień drzewa. Czworo­nożna istota z czerwonym językiem zwisającym z pyska. Pode­szła na sztywnych nogach. W jej gardle narastał niski warkot. Zwierzę obwąchało jego ciało, a potem wydało z siebie serię krót­kich i donośnych szczęknięć. Ta fala dźwięku ugodziła głowę Rossa z taką siłą, że aż zamknął oczy. Chwilę potem poczuł na twarzy jakąś lodowatą ciecz. Jęknął i gwałtownie otworzył oczy. Ujrzał nad sobą brodatą twarz, którą, jak mu się zdawało, widział już w przeszłości.

Jakieś ręce dźwignęły go tak gwałtownym ruchem, że ponow­nie zapadł w całkowitą ciemność.

Kiedy się obudził, była już noc, a ból w jego głowie znacznie osłabł. Pomacał rękoma dookoła siebie. Leżał na stosie futer, a jedno z nich służyło mu za przykrycie.

- Assha... - jeszcze raz wyszeptał to imię.

A jednak to nie Assha pojawił się w odpowiedzi na wezwanie. Kobieta, która przy nim uklękła z kubkiem w dłoni miała związane z tyłu włosy. Siwe pasemka wyglądały w świetle ognia jak żyły srebra. Ross był pe­wien, że już ją kiedyś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i gdzie. Kobieta uniosła mu nieco głowę, przytknęła kubek do ust i wlała do gardła jakąś gorzką, palącą ciecz. Poczuł ciepło rozlewające się po całym ciele. Napoiwszy go, kobieta wyszła. Ross został sam. Mimo bólu i oszołomienia zdołał zasnąć.

Nie wiedział, ile dni spędził w obozie Ulffy pielęgnowany przez jego żonę. Stracił poczucie upływającego czasu. Zorientował się jednak, że właśnie Frigga poleciła przynieść go tu, mimo iż inni nie wierzyli, by zdołał wyrwać się śmierci. Pielęgnowała go wy­trwale i w końcu przywróciła życiu.


Dlaczego zadała sobie ten trud, Ross zrozumiał, gdy jego stan poprawił się na tyle, że mógł usiąść i uporządkować myśli. Frigga łaknęła wiedzy. Dlatego zaczęła interesować się ziołami i została znachorką. Ross stanowił wyzwanie dla jej medycznych umiejęt­ności, a teraz gdy zdołała go uleczyć, pragnęła dowiedzieć się od niego tak wiele, jak tylko można.

Ulffa czy inni mężczyźni ze szczepu na pewno bardziej pożą­daliby metalowej broni handlarzy, ale Frigga wolała poznać sekret wykonywania takiej odzieży, jaką miał na sobie obcy, chciała słu­chać opowieści o jego zwyczajach i o ziemiach, które przemierzył. Toteż zasypywała Rossa niekończącymi się pytaniami. Odpowia­dał w miarę swych możliwości, albowiem wciąż jeszcze znajdo­wał się w pół śnie pół jawie i nie był nawet pewien realności obec­nych zdarzeń, a co dopiero przeszłych. Przeszłość była zamglona i odległa, choć co pewien czas wracała doń natrętna myśl, że miał do spełnienia jakieś zadanie.

Wódz i jego wojownicy wyprawili się do zniszczonej faktorii po wycofaniu się napastników i przynieśli stamtąd mnóstwo łu­pów: brzytwy z brązu, dwa noże do oprawiania zwierząt, kilka ha­czyków na ryby oraz tkaniny, którymi zajęła się Frigga. Ross przy­glądał się obojętnie temu rabunkowi, nie protestując. W ogóle większość jego myśli koncentrowała się na potwornych bólach głowy, których powracające ataki często pozbawiały go przytomności na całe godziny lub nawet dni.

Mimo to zdołał zrozumieć, że klan Ullfy też obawia się napa­ści ze strony tych samych ludzi, którzy zniszczyli ich placówkę. Na razie jednak rozesłani we wszystkich kierunkach zwiadowcy meldowali o wycofaniu się napastników na południe.

Zaszła jeszcze jedna zmiana, której Ross wprawdzie nie był świa­domy, ale która mocno zaskoczyłaby zarówno Ashe'a jak i McNeila. Otóż Ross Murdock naprawdę umarł w momencie, gdy na brzegu rzeki powalił go cios w głowę. Młody mężczyzna, którego za po­mocą swego kunsztu przywróciła do przytomności Frigga, był Rossa z ludu pucharu. Tenże Rossa nosił w sercu gorącą chęć zemsty na tych, którzy go napadli, porwali jego krewnych. A ludzie, którzy się nim opiekowali, w pełni rozumieli to uczucie.

Żądza pomsty, jak również powracające natrętnie myśli o za­pomnianym zadaniu, pchały go do czynu, mimo że miał jeszcze kłopoty z ustaniem na nogach. Stracił wprawdzie łuk, ale potrze­bował zaledwie kilku godzin, by sporządzić nowy. Za swą miedzianą bransoletę kupił od Ullfy tuzin najlepszych strzał. Natomiast zapinkę z agatu, która przytrzymywała płaszcz, podarował Frigdze jako wyraz swej wdzięczności.

Stopniowo wracał do sił i nie mógł spokojnie usiedzieć w obo­zie. Był gotów, chociaż tył głowy wciąż pobolewał przy dotknię­ciu. Gdy Ulffa zarządził wyprawę łowiecką na południe, Ross wy­ruszył wraz z jego ludźmi.

Rozstał się z nimi dopiero, gdy dotarli do granicy ziemi, która była tabu. Ross przeżył chwilę wahania - teraz, gdy to drugie, wy­uczone „ja" zapanowało nad jego osobowością, bał się. Wiedział, że góry są tabu i nie powinien tam iść. Zarazem czuł, że właśnie w górach jest to, czego szukał

Jak długo się wahał, nim wreszcie wkroczył na zakazany szlak, nie potrafił określić. Ale w dzień po odejściu łowców z klanu, pro­mień słońca padający pomiędzy drzewa ukazał jego oczom nacię­cie na jednym z pni. Na mgnienie oka obie osobowości Rossa znów stały się całością i natychmiast podszedł do tego znaku. A kiedy znalazł kolejne nacięcia na pniach był pewien, że to oznaczenie szlaku, który poprowadzi go przez nieznane terytorium. I wtedy pragnienie odnalezienia krewnych przemogło obawy przed gnie­wem bogów.

Wkrótce się upewnił, że była to uczęszczana droga. Dostrzegł źródło oczyszczone z liści i obudowane kamieniami, widział kilka stopni wyżłobionych na torfowym zboczu. Ross szedł, rozglądając się czujnie wokół, nasłuchując każdego najmniejszego dźwięku. Nie urodził się w lesie, ale uczył się szybko, a teraz, gdy jego prawdziwa osobowość została przytłumiona, być może jeszcze szybciej.

Tej nocy nie rozpalił ognia. Spał we wnętrzu przegniłego pnia drzewa. Budził się dwukrotnie; raz, gdy zabrzmiał odległy zew wilka, drugi - gdy usłyszał łoskot padającego spróchniałego drze­wa powalonego przez wiatr.

Kiedy rankiem miał właśnie zamiar powrócić na szlak, od któ­rego oddalił się nieco na noc dla bezpieczeństwa, nagle dojrzał pię­ciu brodatych mężczyzn odzianych w futra. Przypominali łowców Ulffy. Zapadł bezszelestnie w krzaki i obserwował, jak oddalają się w kierunku, w którym zmierzał. Dopiero gdy znikli z pola widze­nia, ruszył w dalszą drogę. Szedł ich tropem cały następny dzień utrzymując bezpieczną odległość. Dostrzegł ich ponownie w od­dali tylko raz, kiedy zatrzymali się na posiłek na szczycie jednego ze wzgórz.


Późnym popołudniem dotarł do krawędzi skalnej skarpy, skąd mógł spojrzeć na leżącą poniżej dolinę.

I dostrzegł osadę. Solidne drewniane budowle otoczone pali­sadą. Widywał już przedtem osiedla o podobnych rozmiarach, to jednak zbudowane było z taką precyzją, że zdawało się nierealne.

Spoglądał w dół na mieszkańców niezwykłego grodu. Niektó­rzy wyglądali jak odziani w skóry łowcy, których śledził, ale by­najmniej nie wszyscy. Po chwili nie zdołał powstrzymać cichego okrzyku zaskoczenia, gdy z jednego z domów wyszedł człowiek z jego ludu!

To miejsce było dziwne, na tyle dziwne, że czuł się nieswojo, mimo iż nie wyczuwał żadnego bezpośredniego niebezpieczeństwa. Uniósł się na kolana, by dojrzeć dalsze szczegóły, gdy nagle w po­wietrzu świsnął rzucony arkan. Lina opasała go na wysokości pier­si i pociągnęła potężnym szarpnięciem, które nie tylko pozbawiło jego płuca powietrza, ale też unieruchomiło ręce.

10.

Murdock poddał się szybciej, niż się spodziewał. Jeszcze trzy tygodnie temu, gdy został pojmany, nie spodziewał się, że tak ła­two można ukorzyć jego buntowniczą naturę. Teraz zaś stał po­kornie, przyglądając się przesłuchującemu go mężczyźnie. Ten, choć ubrany jak handlarz z jego ludu, używał języka, którego Ross nie znał.

- Nie będziemy się tu bawić - wreszcie zabrzmiały słowa, które Murdock zrozumiał. - Odpowiesz na moje pytania albo zada ci je ktoś inny w znacznie mniej uprzejmy sposób. Więc się staraj. Po pierwsze, kim jesteś i skąd przybywasz?

Przez moment Ross patrzył mu hardo w oczy. Czuł wyraźnie, jak narasta w nim wrodzony sprzeciw wobec wszelkiego przymu­su i władzy, zwyciężył jednak zdrowy rozsądek. Już wstępne przy­jęcie, jakie zgotowano mu w tej wiosce, pozostawiło wiele śladów na jego ciele. Nie ma sensu dać się katować bez potrzeby, bo jeśli zbytnio go zmasakrują, nie będzie w stanie uciec, gdy nadarzy się sposobność.

- Jestem Rossa z handlarzy - odpowiedział, mierząc uważnym spojrzeniem swego rozmówcę. - Przybyłem tu w poszukiwaniu moich krewnych, którzy zostali w nocy zaatakowani przez wro­gów.

Człowiek siedzący za stołem uśmiechnął się i rzekł coś do po­zostałych w dziwnym języku. Mówił tak gniewnym tonem, że Ross, mimo iż nie rozumiał ani słowa, odruchowo cofnął się o krok.

Jeden z siedzących obok mężczyzn przerwał ten potok stów i zwrócił się do Murdocka w języku ludu pucharu:


- Skąd przybyłeś?

Wyglądał na spokojniejszego i znacznie inteligentniejszego, był też drobniejszej budowy niż człowiek, który schwytał Murdocka na arkan i w ciągu następnych paru dni pracował nad jego uległo­ścią.

- Przybyłem z południa - odpowiedział Ross. - Ta ziemia obfi­tuje w futra i inne bogactwa, które można zebrać i kupić. Handla­rze podróżują w pokoju i nie chcą z nikim walczyć. A jednak w nocy przyszli ludzie, którzy zabijali nie z chęci zysku. Powód ich ataku jest mi nieznany.

Padły dalsze pytania. Ross opowiadał historię Rossy, kupca z ludu pucharu. Tak, pochodzi z południa. Jego ojcem był Gurdi, który miał faktorię handlową w ciepłych krajach nad brzegiem wielkiej rzeki. To była pierwsza podróż Rossy na nowe tereny. Przy­był tu z bratem krwi swego ojca, Asshą, który jest znanym podróż­nikiem. Z Asshą podróżował też Makna, także sławny, choć nie tak bardzo.

Oczywiście, że Asshą jest z naszego ludu! - Ross zdumiał się słysząc to stwierdzenie. Wystarczyło przecież na niego spoj­rzeć, by być pewnym, że płynie w nim krew handlarzy, a nie dzi­kich leśnych ludzi. Jak długo zna Asshę? Ross wzruszył ramio­nami. Assha przyszedł do faktorii ojca zeszłej zimy i pozostał tam przez porę mrozów. Gurdi i Assha zmieszali swą krew, gdy Assha uratował Gurdiego z wiosennej powodzi. Podczas akcji ratunkowej Assha utracił swą łódź i towary, toteż Gurdi wyna­grodził mu te straty.

Ross opowiedział ze szczegółami także historię ich ostatniej ucieczki. Jednocześnie nie mógł się pozbyć uczucia, że mówi o spra­wach, które wydarzyły się w dalekiej przeszłości i to komuś inne­mu. Może ten ból głowy, pamiątka po uderzeniu, powodował, że przeszłość zdawała mu się obojętna i odległa.

- Sądzę - cichy mężczyzna zwrócił się do tego, który siedział za stołem - że to naprawdę Rossa, handlarz z ludu pucharu.

Jednak mężczyzna za stołem wciąż był rozdrażniony. Na gest jego dłoni ktoś obrócił brutalnie Rossa o sto osiemdziesiąt stopni i pchnął silnie w stronę drzwi wyjściowych. Murdock usłyszał sło­wa wypowiedziane w nieznanym mu gardłowym języku i silne uderzenie pięści o blat stołu. Czy to miało być ostrzeżenie? Groź­ba?

Ross wylądował w małej celi o twardej podłodze, na której nie leżała ani jedna skóra, mogąca posłużyć za posłanie. Ponie­waż mężczyzna, który wypytywał go spokojnym tonem, nakazał zdjęcie więzów, Ross mógł rozmasować zdrętwiałe ramiona, przy­wracając im normalne krążenie krwi i czucie. Wciąż też starał się zrozumieć, gdzie właściwie trafił. Przyjrzał się wcześniej osadzie ze wzgórza i był pewien, że nie jest to zwyczajna faktoria handlowa. Gdzie więc był? Czy w tej wiosce mogą przebywać Assha i Makna?

Do końca dnia tylko raz otworzono drzwi jego celi, by wstawić do środka miskę i mały dzban. Poczuł głód dopiero o zmierzchu. Zanurzył palce w letniej już papce. Zjadł wszystko, a potem wypił wodę ze dzbana. Piekielny ból głowy osłabł nieco i Ross miał nadzieję, że gdy się wyśpi, znowu będzie mieć jasny umysł. Przezor­nie ułożył się do snu pod samymi drzwiami. Teraz nikt nie mógł wejść do celi, nie budząc go od razu.

Kiedy się obudził, wciąż panowały ciemności. Nie pamiętał, co mu się śniło, ale już w momencie przebudzenia czuł wewnętrz­ną pewność, że dzieje się coś niezwykłego. Natychmiast usiadł, rozciągając ramiona i nogi zesztywniałe po śnie na twardej podło­dze. Wciąż nie mógł się pozbyć dziwnego uczucia, że coś powi­nien zrobić, że czas pracuje na jego niekorzyść.

Assha! Uchwycił się kurczowo tej myśli. Musi znaleźć Asshę i Maknę. W trojkę na pewno znajdą sposób, by się wydo­stać z tej wioski. To właśnie była ta ważna rzecz, o której miał pamiętać!

Nie obchodzono się z nim łagodnie, wtrącono do więzienia. Jednak Ross był pewien, że to wcale nie najgorsza rzecz, jaka mo­gła go tu spotkać. Wiedział też, że musi się stąd wydostać, zanim nadejdzie ta najgorsza. Ale w jaki sposób zdoła uciec? Stracił szty­let i łuk, nie ma nawet tej długiej szpili do płaszcza, ponieważ podarował ją Frigdze. Przebiegł rękami po ubraniu, sprawdzając, co pozostało mu z przedmiotów, które posiadał. Rozpiął łańcuch z brą­zu, przytrzymujący kilt. Zważył go w dłoni i ocenił długość. To był prawdziwy cud rękodzielnictwa. Pokryte wzorami koła z brą­zu, połączone po pięć, i przednia zapinka w kształcie lwiej głowy, której wysunięty język służył za uchwyt do przytrzymywania po­chwy ze sztyletem. Był ciężki. Mógł posłużyć za broń, jeśli zosta­nie użyty w dobrym momencie.


A jednak musieli się spodziewać jakiegoś oporu z jego strony. Było powszechnie wiadomo, że tylko najlepsi i najbystrzejsi wo­jownicy wyruszają na dalekie handlowe szlaki. To zaszczyt być handlarzem pośród tej głuszy - przemknęło mu przez głowę, gdy stał tak czekając w ciemnościach na dobry los zesłany przez Ba-bala o Srebrzystym Rogu. Jeśli kiedykolwiek powróci do faktorii Gurdiego, Ba-bal, którego łódź przemierza niebiosa od świtu do zmierzchu, znajdzie na swym ołtarzu pięć zarżniętych wołów, becz­kę najlepszego piwa i przepiękny bursztyn.

Ross czekał z cierpliwością, której nauczył się w obu swych przeszłościach - tej prawdziwej i tej fałszywej. Jakże często mu­siał czekać w ciemnościach, w kompletnej ciszy na właściwy mo­ment, by uderzyć. I teraz właśnie ten moment nadchodził, nadcho­dził szybkim, zdecydowanym krokiem i zatrzymał się tuż przed drzwiami jego celi....

Błyskawicznym kocim susem Ross przypadł do ściany tuż obok drzwi, gdzie miał szansę pozostać niezauważony przez potrzebną mu sekundę lub dwie. Jeśli atak ma się zakończyć sukcesem, musi nastąpić wewnątrz. Słyszał wyraźny odgłos sztaby wyjmowanej z okuć i szykował się do ciosu z prawą ręką kurczowo zaciśniętą na łańcuchu.

Drzwi otworzyły się i na tle padającego z korytarza światła dojrzał wyraźną sylwetkę wchodzącego. Mężczyzna mruknął coś pod nosem, patrząc na rzucone w kąt ubranie Rossa, które w tych ciemnościach mogło uchodzić za skulonego śpiącego człowieka. Przybysz połknął przynętę i postąpił dwa kroki naprzód, wystarczająco daleko, by Murdock zatrzasnął drzwi gwałtownym ruchem. Równocześnie uderzył z rozmachem, mierząc swą zaimprowizo­waną bronią w głowę obcego.

Rozległ się pełen zaskoczenia okrzyk, który urwał się natych­miast, gdy ciężki pas uderzył w czaszkę mężczyzny z miażdżącą siłą. Dopisało mu szczęście! Ross podtrzymał opadający kilt i ponownie go przepasał. A potem gorączkowo przeszukał leżącego u jego stóp człowieka. Nie był pewien, czy mężczyzna żyje. Tak czy owak, bez wątpienia szybko nie odzyska przytomności. Ściągnął z leżącego płaszcz, odnalazł sztylet przy jego boku i przypiął do własnego pasa. Potem powolutku uchylił drzwi i wyjrzał przez powstałą szparę. Nie dostrzegł nikogo, toteż szybkim susem wypadł z celi, trzymając w dło­ni gotowy do użycia sztylet. Nadal nikogo...

Zatrzasnął drzwi i wsunął belkę w zawiasy. Jeśli nawet za­mknięty tam człowiek odzyska przytomność i zacznie dobijać się do drzwi, jego kompani pomyślą, że to Ross, co może nieco opóź­nić pościg.

Problem w tym, że ucieczka z celi była najłatwiejszą częścią planu Murdocka. Dużo trudniejsze będzie odnalezienie Asshy i Makny w tym zamieszkanym przez wrogów labiryncie pomiesz­czeń. Nie miał wprawdzie pojęcia, w którym z wioskowych bu­dynków są trzymani, lecz ten, w którym znajdował się teraz, był największy i wyglądał na kwaterę najważniejszych członków tu­tejszej wspólnoty. To zaś mogło oznaczać, że pełni też funkcję wię­zienia.

Korytarz, w którym się znalazł, oświetlała tylko pochodnia umocowana w ścianie kilka kroków dalej. Dawała wystarczająco dużo światła, choć także mocno dymiła, powodując, iż w całym wnętrzu budynku panował charakterystyczny duszący swąd. Ross przywarł do ściany i ruszył przed siebie, gotów znieruchomieć przy najlżejszym nawet dźwięku. Najwyraźniej jednak ta część budyn­ku była o tej porze pusta, gdyż ani nie dojrzał, ani nie usłyszał żad­nego człowieka. Minął za to dwoje drzwi. Spróbował je otworzyć, ale były zablokowane z drugiej strony. Wreszcie dotarł do zakrętu korytarza, gdzie zamarł, słysząc dochodzącą zza rogu cichą roz­mowę.

Gdybyż był tak czujny i potrafił tak wytężać słuch, zanim go pochwycono. Ale teraz nikt go nie zaskoczy! Powoli dotarł do miej­sca, z którego mógł dyskretnie zajrzeć za róg, i o mało nie zdradził swej obecności nagłym okrzykiem.

Assha! Assha cały i zdrowy, i najwyraźniej wolny, właśnie odwracał się tyłem do tego samego spokojnego mężczyzny, który brał udział w niedawnym przesłuchaniu Rossa. Brązowe włosy o charakterystycznym odcieniu, głowa pochylona lekko w znajo­my sposób - wiedział, kogo ma przed sobą, mimo iż nie mógł doj­rzeć twarzy mężczyzny. Mężczyzna, który rozmawiał z Assha od­wrócił się i odszedł w dół korytarza, pozostawiając go przed zamkniętymi drzwiami. Widząc, że jego przyjaciel wchodzi do sąsiedniego pomieszczenia i zaraz zniknie mu z oczu, Ross odwa­żył się postąpić kilka kroków naprzód.

Assha wszedł do pustego pokoju i stanął na błyszczącej płycie znajdującej się na podłodze. Murdock, gnany jakąś dziwną obawą, której nie potrafił wytłumaczyć, podskoczył ku niemu jednym gwałtownym susem i również stanął w objętym luminescencją kręgu. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie.

Ross potrzebował zaledwie ułamka sekundy, by się zoriento­wać, że twarz, w którą patrzy, jest mu nieznajoma. Oczywiście malowało się na niej kompletne zaskoczenie. Zareagował błyska­wicznie. Jego potężny cios trafił obcego w tchawicę i w tym mo­mencie cały świat zawirował wokół nich w szaleńczym tańcu. Rossowi zakręciło się w głowie, a żołądek podszedł aż do gardła. Zgiął się niemal wpół nad powalonym ciałem swego przeciwnika. Obu­rącz chwycił się za głowę, czując, że jakaś przemożna siła stara się wyrwać mu ją spomiędzy ramion.

Całe to wirowanie trwało zaledwie moment. Jakiś głęboko ukryty fragment podświadomości podpowiadał Rossowi, że prze­żył już kiedyś coś podobnego. Odetchnął głęboko kilka razy. Uspo­koił się nieco i ponownie zajął się człowiekiem leżącym u jego stóp.

Nieznajomy wciąż oddychał. Ross pochylił się nad nim i z nie­jakim wysiłkiem ściągnął z płyty, na której stali. Potem związał go i zakneblował. Dopiero gdy się upewnił, że jeniec mu nie zagraża, rozejrzał się uważnie wokół.

Pomieszczenie było zupełnie puste, a płyta na podłodze przy­gasła. Rossa z ludu pucharu wytarł spocone dłonie o kilt i pomy­ślał przelotnie o leśnych duchach i innych tajemniczych sprawach. Nie znaczyło to, że handlarze wierzyli w duchy, które były postrachem prymitywnych plemion, jeśli jednak coś nagle znikało i po­jawiało się znikąd, sprawa wymagała przemyślenia. Murdock od­ciągnął wracającego powoli do przytomności jeńca pod ścianę po­koju, a sam ponownie stanął na płycie, zdecydowawszy, że duchy duchami, a wszystko musi mieć racjonalne wytłumaczenie. Ale mimo iż potarł dłońmi o gładką powierzchnię płyty, ta nie rozja­rzyła się ponownie światłem.

Ponieważ jeniec zaczynał się niepokojąco wiercić, Ross roz­ważał przez moment możliwość uciszenia go poprzez walnięcie w potylicę rękojeścią sztyletu. Odrzucił tę myśl, uznał bowiem, że przyda mu się przewodnik. Przeciął więzy na kostkach jeńca i dźwignął go zdecydowanym ruchem do pozycji stojącej, w nie­dwuznaczny sposób przykładając mu sztylet do pleców. Jeżeli są tu jakieś inne niespodzianki, sobowtór Asshy przetestuje je pierwszy.

Drzwi z tego pomieszczenia nie wychodziły na ten sam kory­tarz, ani nawet na podobny do tego, z którego przed chwilą tu wszedł. Ten był niezwykle krótki i kończył się kolejnymi drzwiami, a jego ściany zbudowano z jakiejś gładkiej substancji, błyszczącej jak wypolerowany metal, śliskiej i zimnej w dotyku. Właściwie całe to miejsce było przeraźliwie zimne, niczym górski strumień wcze­sną wiosną.

Wciąż prowadząc przed sobą jeńca, Ross doszedł do kończą­cych korytarz drzwi. Za nimi zobaczył niezwykłą plątaninę meta­lowych prętów i sześcianów. Rossa z handlarzy zmarszczył brwi i przyglądał im się ze zdumieniem. Jednak po namyśle zdecydo­wał, że nie jest to aż takie dziwne. Na przeciwległej ścianie wisiała tablica, na której w nieregularnych odstępach czasu zapalały się i gasły małe światełka. Jakiś tajemniczy obiekt z metalowego dru­tu wisiał na oparciu stojącego opodal krzesła.

Spętany jeniec rzucił się nagle w stronę tego krzesła, ale upadł. Ross dopadł go i pociągnął za ubranie, aż obaj znaleźli się przed jednym z metalowych sześcianów. Murdock wstał i rozejrzał się uważnie po całym pomieszczeniu, nie dotykając jednak niczego. Nie miał pojęcia, do czego służą wszystkie otaczające go przed­mioty. Zauważył, że z kilku otworów w podłodze dmucha ciepłe powietrze. Mimo to w pokoju było równie chłodno jak na koryta­rzu.

Tymczasem światełka na tablicy zaczęły zapalać się i gasnąć ze znacznie większą częstotliwością. Ross usłyszał buczenie, jak­by nad jego głową pojawił się rój rozgniewanych i gotowych do ataku owadów. Spoglądał z niepokojem na migające światełka, pró­bując odkryć źródło niezwykłego dźwięku. Buczenie przeszło w wyższe i głośniejsze tony.

Na korytarzu rozległ się odgłos kroków i po chwili do po­mieszczenia wszedł jakiś mężczyzna. Skierował się ku krzesłu, usiadł na nim i założył sobie na głowę tajemniczy metalowy przy­rząd. Jego ręce zaczęły poruszać się po tablicy ze światełkami. Obserwujący go Ross nie rozumiał jednak natury wykonywanej czynności.

Jeniec próbował dać jakiś sygnał, ale Murdock był czujny i nie­dwuznacznie przytknął sztylet do jego szyi. Sygnał, który przy­zwał mężczyznę, ucichł. Zgasły też kolorowe światełka; w pokoju natomiast rozległa się seria nieregularnych krótkich i długich dźwię­ków. Ręce nieznajomego mężczyzny jeszcze szybciej zaczęły po­ruszać się po tablicy. Ross tymczasem uważnie mu się przyglądał. Nie był ani dzikim łowcą, ani jednym z handlarzy. Nosił ciemno­zielony strój, najwyraźniej jednoczęściowy, który zakrywał nie tylko tułów, ale także nogi i ręce. Włosy miał tak krótkie, że jego czasz­ka zdawała się niemal łysa.

Ross potarł czoło w zamyśleniu, ponieważ jego umysł znów był atakowany przez mgliste wspomnienia. Mimo iż ten człowiek wyglądał dziwacznie, widział już kiedyś takich jak on, ale przecież nie w faktorii Gurdiego nad południową rzeką. Gdzie i kiedy on, Rossa, spotkał się z tak dziwacznymi ludźmi? I dlaczego nie pa­mięta tego dokładnie?

Jeszcze raz zabrzmiał odgłos ciężkich kroków i pojawił się kolejny mężczyzna. Jest odziany w futro, ale nie należy do le­śnych łowców - zadecydował Ross, obrzuciwszy go uważnym spojrzeniem. Luźna futrzana bluza z odrzuconym do tyłu kaptu­rem, wysokie buty i cała reszta jego stroju... z pewnością nie był to wyrób prymitywnych szczepów. I ten człowiek miał dwie pary oczu! Jedna z nich znajdowała się w zwykłym miejscu, po obu stronach nosa, a druga, o mrocznej i nieprzeniknionej barwie - wyżej, na czole.

Czterooki oparł dłoń na ramieniu pierwszego przybysza. Tam­ten zaś uwolnił częściowo głowę z drutów i zaczęli rozmawiać w dziwnym języku. Światełka dalej migotały, za to buczący dźwięk ucichł zupełnie. Nagle w jeńca Rossa znów wstąpiła energia. Korzystając z chwili nieuwagi tego ostatniego, zdołał kopnąć nogą jeden z metalowych prętów. Głośne brzęknięcie wywołało błyska­wiczną reakcję na obu rozmawiających. Ten z krótkimi włosami zdjął z głowy dziwny przyrząd, zerwał się na równe nogi, a jego towarzysz równie szybkim ruchem wydobył pistolet.

Pistolet? Jakaś uśpiona część umysłu Rossa bezbłędnie roz­poznała w czarnym metalowym przedmiocie niebezpieczną broń. Mimo to był gotów do walki. Pchnął swego jeńca w stronę nad­biegającego mężczyzny w futrzanym okryciu, a sam skoczył w przeciwnym kierunku. Za plecami usłyszał huk, który spowo­dował nagłe ukłucie bólu pod czaszką. Gnał jednak w stronę drzwi i nawet się nie obejrzał, by sprawdzić źródło tego huku. Pochylił się natomiast nisko ku ziemi, stanowił więc kiepski cel dla strzel­ca. W pełnym biegu wpadł na trzeciego człowieka, który właśnie wchodził do środka. Razem zwalili się na ziemię splątani w jed­ną ruchomą masę.

Ross walczył zaciekle. Jego ręce i nogi podświadomie wymie­rzały ciosy, których kiedyś ktoś go nauczył. Przeciwnik nie należał jednak do łatwych, i mimo desperackich wysiłków, Murdock zo­stał w końcu pokonany. Przewrócono go na brzuch i wykręcono do tyłu ręce. Poczuł, jak zimne metalowe obręcze zaciskają się na jego nadgarstkach. Potem ponownie obrócono go na plecy, mógł więc przyjrzeć się swym wrogom.

Wszyscy trzej stali nad nim, wykrzykując coś w nieznanym mu języku. Wreszcie jeden z nich odszedł na moment i powrócił z byłym jeńcem Rossa. Sobowtór Asshy był wyraźnie rozwście­czony, jego oczy rzucały gniewne błyski. Na jego skórze w miej­scach, gdzie znajdowały się więzy, widniały czerwone ślady

- Czy ty jesteś tym więźniem handlarzem? - spytał pochyla­jąc się nad Rossem.

- Ja jestem Rossa, syn Gurdiego z handlarzy - odparł Mur­dock dumnym i pewnym głosem, mimo żądzy mordu, którą czytał wyraźnie w oczach swego rozmówcy. - Byłem więźniem. Ale nie zdołaliście długo utrzymać mnie w niewoli. I nadal nie zdołacie.

Mężczyzna uśmiechnął się z wyraźną drwiną.

- Nie poprawiłeś swej sytuacji, mój młody przyjacielu. Tutaj mamy dla ciebie znacznie lepsze więzienie. Takie, z którego nigdy nie zdołasz uciec.

Powiedział coś do pozostałych i chociaż słowa były dla Rossa niezrozumiałe, w pełni rozumiał ton rozkazu w jego głosie. Posta­wiono go na nogi i pchnięto do marszu.

Podczas wędrówki przez kolejne pomieszczenia Murdock roz­glądał się wokół, rejestrując wszystkie te dziwaczne przedmioty, których zastosowania nie pojmował. Wreszcie zatrzymali się i dwaj mężczyźni odziali się w takie same futrzane stroje jak ten, który od początku miał na sobie jeden z nich.

Ross natomiast nie otrzymał futrzanej bluzy, mimo iż w walce stracił płaszcz. Drżał z zimna coraz bardziej, kąsany cały czas po­dmuchami lodowatego wiatru hulającego po opustoszałych kory­tarzach i salach. Wciąż nie rozumiał, gdzie się znajduje, ale jedne­go był pewien - nie był to żaden z drewnianych budynków wioski. Więc gdzie? I jak się tu dostał?

W końcu doszli do niewielkiego pomieszczenia wypełnionego mnóstwem metalowych przedmiotów o barwie jaskrawego szkar­łatu i fioletu, wyposażonych w pręty, które jarzyły się wszystkimi kolorami tęczy. Dalej były już tylko okrągłe drzwi. Kiedy jeden ze strażników naparł na nie, otworzyły się, wpuszczając lodowate powietrze.

11.

Chwilę tylko trwało, nim Ross zorientował się, że ściany tunelu w ko­lorze przybrudzonej bieli, przez które w wielu miejscach prześwity­wały jakieś ciemne obiekty, to zwykły lód. Wzdłuż sufitu lodowego korytarza biegł czarny kabel z podłączonymi doń w regularnych od­stępach lampami. Ich blask ani o jotę nie zmniejszał panującego tu chłodu.

Ross zadrżał. Każdy oddech mroził mu płuca, a ręce i nogi miał zesztywniałe z zimna. Poruszał się jak manekin, popychany raz po raz przez jednego ze strażników. Był przy tym pewien, że gdyby teraz upadł, gdyby poddał się temu zimnu, nigdy już nie wstałby ponownie. Nie miał pojęcia, jak długo wędrowali pomiędzy lodowymi ścianami, w końcu jednak dotarli do otworu prowadzącego na zewnątrz - wielce nieregularnego otworu, który wyglądał jak wyrąbany toporem. Kiedy zaś się wynurzyli, Ross ujrzał najbar­dziej dziką scenerię w swoim życiu.

Oczywiście śniegi i lody nie były dla niego niczym nowym, ale tutaj cały świat zdawał się jęczeć pod przeraźliwym jarzmem zimy. Był biały, pusty i całkowicie zastygły w bezruchu, jeśli nie liczyć mroźnych podmuchów wiatru rozwiewających śnieżne za­spy.

Strażnicy prowadzący Rossa opuścili na oczy ciemne okulary, które dotąd nosili uniesione na czoło, gdyż blask słońca odbijający się od grudek lodu boleśnie drażnił spojówki oczu. Murdock mógł się o tym przekonać, i to mimo iż cały czas starał się wpatrywać we własne stopy. Nie dano mu zresztą dużo czasu na rozglądanie się wokół. Jeden ze strażników szarpnął za arkan u jego szyi i po­ciągnął jak psa w dalszą drogę.

Szli wyraźnym szlakiem wyrytym pomiędzy zaspami. Nie była to ścieżka wydeptana przez przechodzących przed nimi lu­dzi, ale głęboka koleina. Najwyraźniej ciągnięto tędy jakieś cięż­kie obiekty. Ross pośliznął się na zesztywniałych nogach, ale zdo­łał utrzymać równowagę, przestraszony, że w razie upadku będą go ciągnąć na powrozie przez śnieg. Odrętwienie całego ciała za­czynało także dochodzić do jego umysłu. W głowie mu wirowa­ło. Cały świat coraz częściej zasnuwał biały opar mgły unoszącej się z lodowego podłoża.

Znów trafił nogą w koleinę i opadł na kolano. Tym razem nie zdołał zmusić swego zmarzniętego ciała do wysiłku. Śnieg był tak twardy, że Rossowi zdało się, iż upadł na ostrze noża. Nie czuł jednak bólu. Bez najmniejszych emocji obserwował kilka kropli krwi, które powoli spłynęły po jego posiniałym od mrozu kolanie. Lina szarpnęła i Ross przejechał kawałek na brzuchu. Potem jeden ze strażników chwycił go za pas i postawił z powrotem na nogi.

Murdock nie miał pojęcia, co nań czekało u kresu tej podróży przez śnieg. Tak naprawdę nie bardzo już go to obchodziło. Tylko buntownicza natura, ukryta gdzieś w głębokich pokładach świado­mości, nie pozwalała mu się poddać i zrezygnować z dalszego wysiłku, dopóki był jeszcze w stanie ruszać nogami i zachował ja­kieś przebłyski zrozumienia. Ale szedł z coraz większym wysiłkiem. Pośliznął się i upadł jeszcze dwukrotnie. Za drugim razem stało się to podczas schodzenia z oblodzonego pagórka. Kiedy z niego zje­chał, podciął też mężczyznę, który wiódł go na linie. Zatrzymali się w połowie stoku. Ross leżał bez ruchu, niezdolny stanąć na nogach. Uchodziło zeń wszelkie czucie i miał wrażenie, jakby pa­trzył z zewnątrz, jak szarpią go, policzkują, jak próbują pobudzić go do życia. Jednak jego ciało nie reagowało.

Ktoś otworzył obręcze na jego nadgarstkach i zdjął z szyi ar­kan. Gdzieś z przodu usłyszał donośny krzyk, dudniący echem na lodowym pustkowiu. Jeszcze kilka razy potrząśnięto jego ciałem. Aż wreszcie pchnięto go w dół i poturlał się bezwładnie po śniegu. Gdy dalej nie zareagował najmniejszym nawet ruchem, strażnicy stracili dla niego zainteresowanie.

Część odchodzącej już w niebyt świadomości Rossa - ta na­leżąca do handlarza - była zadowolona z ciszy i bezruchu, który go otaczał, chciała się poddać temu letargowi, poddać się temu mroźnemu światu. Ale podświadomość Rossa Murdocka przypo­mniała mu o obowiązkach wobec projektu i pchnęła do jeszcze jednego wysiłku. Jedną z podstawowych cech Rossa była zawsze osobliwa zimna nienawiść, która często motywowała go do dzia­łania. Kiedyś nienawidził warunków, w jakich przyszło mu egzy­stować, i wszelkiej władzy. Teraz zaś zaczęła się w nim rodzić nienawiść do tych, którzy pozostawili go na tym pustkowiu, by zamarzł na śmierć.

Ross podciągnął ręce pod siebie. Nie miał w nich wprawdzie czucia, ale chyba posłuchały rozkazu umysłu. Uniósł się nieco i ro­zejrzał wokół. Leżał w wąskiej lodowej rozpadlinie, której zamar­znięte ściany były twardsze od stali. Gdyby tu pozostał, jego wro­gom udałoby się spełnić swój zamiar...

Z wielkim wysiłkiem, podpierając się o lodową ścianę, dźwi­gnął się na nogi. Szczelina, która miała być jego grobem, na szczę­ście nie była aż tak głęboka, jak to - zapewne w pośpiechu - oce­nili zabójcy. Sądził, że zdoła się stąd wydostać, jeśli zmusi swe ciało do wykonywania poleceń umysłu.

I dokonał tego. Znowu stał na szlaku, z którego go zepchnięto. Ale co powinien robić dalej? Nie było sensu wracać tam, skąd przy­szedł. Nawet przy założeniu, że zdołałby pokonać taką odległość, u celu drogi znajdował się ten sam budynek, w którym go uwięzio­no. Jeśli ci ludzie zostawili go tutaj na pewną śmierć, nie zapewnią mu bezpiecznego schronienia.

A jednak tak dobrze oznakowana droga musiała dokądś pro­wadzić. Może u celu znajdzie jakieś bezpieczniejsze miejsce? Nie mając innego wyjścia, jak tylko uchwycić się tej nadziei, Ross skrę­cił w tamtym kierunku. Szlak biegł dalej w dół zbocza. Wielkie zaspy śniegu i lodowe wieże były poprzedzielane skalnymi forma­cjami, które wyglądały jak olbrzymie kły przegryzające się od dołu przez tę zimową szatę wierzchnią. Okrążając jedną z takich wiel­kich skał Ross spojrzał w dół do stóp górskiego zbocza. Biała pła­ska przestrzeń. Szlak schodził tam, biegł przez śnieżne pole i wiódł wprost do półokrągłej kopuły, prawdopodobnie górnej części struk­tury osadzonej głębiej pod ziemią. Kopułę wykonano z ciemnego materiału.

Ross porzucił ostrożność. Musiał znaleźć ciepło i schronienie przed wiatrem. Drżąc z zimna i zataczając się na zesztywniałych nogach, dotarł do zewnętrznych drzwi budynku - zamkniętych, okrągłych drzwi. Naparł na nie resztką sił i z westchnieniem ulgi wtoczył się do środka, gdy posłusznie ustąpiły. Dostrzegł, że ota­cza go błękitne pulsujące światło.

To pobudziło go ponownie do wysiłku - światło było odle­głą obietnicą ciepła, którego tak potrzebował. Doczołgał się do kolejnych drzwi w przeciwległej ścianie krótkiego, prowadzą­cego w dół korytarza. Tutaj się zatrzymał i odruchowo przyci­snął pozbawione zupełnie czucia dłonie do piersi. Nagle zdał sobie sprawę, że czuje ciepło! Jego oddech nie pozostawiał obło­ków pary, mimo iż oddychał głęboko i szybko. Gdy zrozumiał w nagłym przebłysku świadomości, co to oznacza, znów ode­zwał się w nim zwierzęcy instynkt życia. Jeśli pozostanie w tym przejściu, umrze. Musi znaleźć cieplejsze miejsce, nim straci świadomość, a czuł, że jest już bardzo, bardzo blisko momentu, gdy jego organizm się podda. Ta myśl dodała mu sił. Poruszył się gwałtownie, starając się wykorzystać, być może, ostatni już przypływ energii.

Dotarł do szerokiej platformy, z której kręcone schody prowa­dziły w mrok na dole i ku ruchomym cieniom u góry. Zrozumiał, że budynek, w którym się znajduje, jest naprawdę wielkich roz­miarów. W dół nie odważył się pójść, bo gdy tam spoglądał, czuł zawroty głowy.

Zaczął mozolną wspinaczkę w górę. Mijał kolejne platformy, z których na wzór pajęczej sieci rozchodziły się promieniście licz­ne korytarze. Zbliżał się do następnej, gdy nagle usłyszał, zwielo­krotniony przez echo, odgłos dochodzący z dołu. Coś tam się ru­szało! Wciągnął z wysiłkiem swe ciało na platformę, wyjątkowo słabo oświetloną, mając nadzieję, że wczołga się na tyle głęboko do jednego z korytarzy, że nie będzie widoczny z szybu głównego. Przebył zaledwie kilka kroków wybranym tunelem i opadł bez sił, dysząc ciężko. Przeturlał się ku ścianie korytarza i usiłował wstać, opierając się rękami o jej gładką powierzchnię. I przeleciał przez ścianę!

Przez sekundę czy dwie czuł tylko oszołomienie. Potem zo­rientował się, że leży na czymś miękkim i że otacza go ciepłe po­wietrze. Poczuł silne ukłucie na wysokości ud, a potem ramion, i nagle wszystko wokół zaczęło wirować w obłędnym tańcu barw. Jego zmęczony umysł zapadł w świat sennych marzeń.

Kiedy nadeszła pora przebudzenia, Ross, znajdujący się jesz­cze na granicy snu i jawy, przypomniał sobie z detalami wszystko, o czym śnił. Leżał z zamkniętymi oczami i układał te sny w jedną całość. Sny? Nie, był pewien, że nie były to sny, lecz wspomnienia prawdziwych zdarzeń. Rossa z ludu pucharu i Ross Murdock, agent w tajnym projekcie rządowym, znów byli jedną osobą. Jak to się stało, nie miał pojęcia. Ale stało się.

Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą sklepienie o barwie łagodnego błękitu przechodzącej na obrzeżach w szarość. Te spo­kojne kolory podziałały na jego wciąż roztrzęsiony umysł jak uspokajające słowa. Po raz pierwszy, odkąd został zaatakowany nad rzeką, znikły uporczywe bóle głowy. Uniósł rękę, by dotknąć miejsca zranienia, które jeszcze wczoraj było tak bolesne, że re­agowało na najmniejszy ucisk. Teraz nie poczuł bólu. Po potęż­nym ciosie w głowę pozostała mu na pamiątkę tylko wyczuwalna szrama.

Ross uniósł się i rozejrzał z ciekawością. Jego ciało spoczy­wało w metalowej konstrukcji przypominającej kształtem koły­skę, zanurzonej w czerwonawej galaretowatej substancji o aro­matycznym zapachu. Nie odczuwał już zupełnie zimna ani też głodu. Czuł się zrelaksowany jak chyba nigdy w życiu. Usiadł w swej kołysce, ścierając dziwną galaretę z ramion i piersi. Ze­szła bez problemów, nie pozostawiając na jego skórze ani wilgo­ci, ani żadnej plamy.

W małym cylindrycznym pomieszczeniu, w którym się znaj­dował, było oprócz dziwnego łoża, także kilka innych przedmio­tów. W przedniej, wąskiej części dostrzegł dwa siedzenia przypo­minające kształtem odwrócone wiadra, a przed nimi blat z jakimiś urządzeniami kontrolnymi, których zastosowania nie znał.

Ross zsunął się z kołyski. Gdy dotknął stopami podłoża, za jego plecami rozległ się cichy trzask. Odwrócił się natychmiast, przygotowany na kłopoty. Ale to tylko otworzyły się niewielkie drzwiczki od skrytki w ścianie. Wewnątrz znajdował się spory pa­kunek. Najwyraźniej było to zaproszenie, by go wziąć.

Zawierał złożoną tkaninę, ściśniętą i zapieczętowaną w prze­zroczystym opakowaniu, które Ross zdołał otworzyć dopiero za trzecią próbą. Wydobył ubranie wykonane z materiału, jakiego ni­gdy dotąd nie oglądał. Gładka, błyszcząca powierzchnia sugero­wała metal, ale w dotyku materiał był miększy od najdelikatniej­szego jedwabiu. Barwa tkaniny zmieniała się płynnie przy każdym poruszeniu. Była ciemnogranatowa, jasnofioletowa, to znów intensywnie zielona.

Zaczął eksperymentować z rzędem małych jasnozielonych guzików biegnących w równej linii od prawego ramienia ku lewe­mu biodru. W tym miejscu właśnie szata rozsunęła się. Kiedy wsu­nął się do środka, ubiór przylgnął do jego ciała. Przez ramię biegł zielony pas tkaniny, który zapewne należało nałożyć na rząd guzi­ków. U dołu zaś, kostium obejmujący jego nogi jak długie skarpe­ty, uformował podeszwy pod stopami.

Ross przycisnął luźny pas do guzików i zapiął szatę. Przez chwi­lę stał, przesuwając w zamyśleniu dłońmi po gładkiej powierzchni tej cudownej tkaniny, która była dlań takim samym dziwem jak całe otoczenie. Jego umysł pracował jasno. Doskonale pamiętał wszystkie przeszłe wydarzenia aż do momentu, kiedy przeleciał przez ścianę. Był pewien, że przebywał nawet nie w jednym, ale w dwóch czasowych transporterach Czerwonych. Czy to jest trze­ci? Jeśli tak, to czy nadal jest więźniem? Dlaczego więc najpierw pozostawili go umierającego na mrozie, a teraz traktowali w taki sposób? Nie widział też podobieństwa między pierwszą lodową stacją, gdzie pojmali go Czerwoni, a miejscem, w którym się teraz znajdował.

Rozległ się następny cichy trzask i Ross zerknął przez ramię, akurat w porę, by zobaczyć, jak jego łoże składa się w sześcian i przesuwa ku ścianie pokoju. Podszedł do krzeseł. Jego obute w miękką tkaninę stopy poruszały się bezszelestnie. Usiadł na jed­nym z siedzeń i przyjrzał się nieznanym urządzeniom. Przypo­minały system sterowniczy tego helikoptera, którym odbył pierw­szy etap swojej fantastycznej podróży przez czas i przestrzeń. Sie­dzenie jednak nie było zbyt wygodne. Zdał sobie sprawę, że nie zostało skonstruowane z myślą o takim kształcie jakie miało jego ciało.

Kształt, jaki miało jego ciało... Ta wanna, czy też może łoże, wypełnione galaretą... To ubranie, które z taką precyzją i łatwo­ścią dostosowało się do jego rozmiarów...

Ross pochylił się gwałtownie i ponownie przyjrzał się urzą­dzeniom na blacie. Tak, słusznie podejrzewał. Dotarł tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden z agentów! Znajduje się w pomieszczeniu obcej rasy, na której istnieniu oparli swój projekt Millaird i Kelgarries! To jest właśnie źródło, albo jedno ze źródeł, z którego Czer­woni czerpali niezwykłe technologie, przewyższające dokonania współczesnej nauki!

Świat w okowach mrozu i budynek z niezwykłymi urządzenia­mi. Cylinder z siedzeniem dla pilota i urządzeniami sterowniczy­mi. Czy należy do obcych? A wanna i cała reszta.... Czy sama jego obecność aktywowała te urządzenia? Czy to maszyny dostarczyły mu ubranie? A co się stało z tuniką, w której się tu zjawił?

Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Nie dostrzegł ani swej tuniki, ani pasa, ani skórzanych butów. Nie mógł też zrozumieć obecnego stanu swego ciała - braku zmęczenia, głodu i pragnie­nia.

Były możliwe dwa wyjaśnienia. Albo obcy wciąż tu miesz­kają i udzielili mu pomocy z jakichś nieznanych powodów, albo też całą pracę wykonywały automaty, których twórcy dawno już przestali istnieć. Nie potrafił dokładnie sobie przypomnieć drogi, jaką przebył od momentu wejścia do tej kopuły pośród lodów, ale pamiętał, że gdzieś się wspinał, że czołgał się przez puste koryta­rze, że nie widział ani nie słyszał żadnych żywych istot. Teraz zaś rozglądał się po raz kolejny wokół w poszukiwaniu drzwi, który­mi musiał się tu dostać, i nie widział najmniejszej rysy w żadnej ze ścian.

- Chcę wyjść! - zażądał głośno, stając na środku ciasnego po­mieszczenia. Jego wzrok ponownie omiatał wszystkie kąty w po­szukiwaniu ukrytych drzwi. Kiedy nic się nie stało, opukał i obma­cał każdy cal pomieszczenia - wciąż bez rezultatu. Gdyby tylko pamiętał, jak się tu dostał! Ale jedyne wspomnienie, jakie poja­wiało się w jego umyśle, to moment, gdy oparł się o jakąś ścianę, a ona ustąpiła. Potem zaś spadał w dół. A gdzie upadł? Czy nie do tej wanny z galaretą?

Tknięty nagłą myślą, Ross spojrzał na sufit. Pomieszczenie nie było wysokie. Gdy wspiął się na palce, mógł dotknąć palcami jego powierzchni. Stanął w miejscu, w którym przedtem, przed złoże­niem, stała pokryta galaretą kołyska.

Pchnięcie sufitu w tym właśnie punkcie dało wreszcie pozy­tywny rezultat. Błękitna substancja ustąpiła pod naciskiem. Stojąc na palcach, pchnął jeszcze raz na tyle silnie, na ile mógł w tak nie­wygodnej pozycji. Najwyraźniej zwolnił jakąś blokadę, bo frag­ment sufitu odskoczył tym razem tak gwałtownie, że Ross upadł­by, gdyby nie złapał dla utrzymania równowagi jednego z cylin­drycznych krzeseł.

Skoczył teraz do góry i chwyciwszy dłońmi za brzeg znajdują­cego się nad jego głową okrągłego otworu, zdołał wciągnąć się na zewnątrz. Krótki pochyły szyb z nikłym światełkiem przenikają­cym przez przeciwległą ściankę. Ross pchnął w tym miejscu i otworzywszy bez najmniejszego wysiłku kolejne przejście, wszedł do znajomego korytarza.

Przytrzymał drzwi otwarte i zerknął jeszcze raz na miejsce, z któ­rego przybył, a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Teraz bo­wiem widział wyraźnie, że wyszedł z małego, zakończonego ostrym dziobem pojazdu w kształcie pocisku. Pojazd spoczywał w czymś w rodzaju kieszeni przymocowanej u boku większej struktury, jak statek w śluzie, i najprawdopodobniej mógł być stąd wystrzelony jak pocisk z lufy strzelby. Ale jakie było jego zastosowanie?

Ross zaczął się zastanawiać. Podobny do torpedy pojazd to zapewne rakieta o napędzie atomowym. Kiedy do niego wpadł, był w na tyle złym stanie, że został automatycznie umieszczony w ja­kimś urządzeniu regenerującym. Jakie małe pojazdy mogłyby być wyposażone w systemy regenerujące? Tylko takie, które mają dzia­łać w niebezpiecznych sytuacjach. Przeznaczone do transportu ran­nych, którzy opuścili główną strukturę w pośpiechu. Krótko mówiąc, szalupa ratunkowa!

Tylko po co w budynku szalupa ratunkowa? Takie urządzenie byłoby przydatne na statku. Ross postąpił kilka kroków korytarzem i rozejrzał się wokół z narastającym zaciekawieniem. Czy możli­we, że cała ta budowla jest statkiem, który tu wylądował, został opuszczony i zapomniany, a Czerwoni teraz po prostu go plądru­ją? To by pasowało! Fakty składały się w tak spójną całość, że Ross był prawie przekonany, iż jego wnioski są słuszne. Musiał jednak udowodnić tę hipotezę.

Przymknął drzwi wiodące do łodzi ratunkowej, tak aby w ra­zie potrzeby móc je łatwo odnaleźć. To było doskonałe miejsce, gdyby musiał się ukryć.

Bezszelestnie podszedł do schodów w głównym szybie i za­trzymał się tam nasłuchując. W dole słyszał dźwięki. Brzęknięcia metalu uderzającego w metal i chyba przytłumione ludzkie głosy. Na górze zaś panowała cisza. Najpierw więc zbada ten rejon, zo­stawiając bardziej niebezpieczne miejsce na później.

Wspiął się po schodach jeszcze dwa poziomy wyżej, aż sta­nął w szerokim pomieszczeniu z półokrągłym sklepieniem, które zapewne było czubkiem całej kopuły. Znajdowało się tu tak wie­le nieznanych mu urządzeń, dźwigni, przycisków, że aż stanął zdu­miony, sycąc oczy samym widokiem. Naliczył pięć tablic kontrol­nych podobnych do tej, jaka znajdowała się w szalupie ratunko­wej, a przy każdej z nich stały dwa albo trzy cylindryczne siedzenia. Te jednak unosiły się lekko nad ziemią, oplecione pa­jęczyną lin. Położył dłoń na jednym z nich - ugięło się elastycz­nie.

Tablice kontrolne też były znacznie bardziej skomplikowa­ne. Ta w małym stateczku przypominała przy nich dziecinną za­bawkę. Ross pociągnął nosem. Powietrze w szalupie ratunkowej miało świeży i przyjemny zapach; tutaj wyczuwał lekki odór stęchlizny.

Przeszedł pomiędzy urządzeniami sterowniczymi, przyglą­dając im się z uwagą. Tego, że znajduje się w głównej kabinie pilotów, był całkowicie pewien. Właśnie z tego miejsca można było wprawić w ruch całą tę olbrzymią masę, którą miał pod sto­pami, i skierować w dowolnym kierunku. Czy to pojazd morski, czy powietrzny? Półkolisty kształt przemawiał raczej za tym dru­gim. Ale cywilizacja tak zaawansowana jak ta, musiała pozosta­wić po sobie jakieś ślady. Ross był gotów uwierzyć, że znajduje się teraz w znacznie odleglejszej przeszłości niż 2000 rok p.n.e., ale mimo wszystko nie wątpił, że jakieś ślady po tych, którzy potrafili budować takie urządzenia, przetrwałyby do czasów współczesnych. Może właśnie Czerwoni je znaleźli. Może od­kryli je na swych terenach, powiedzmy na Syberii. Albo w ja­kichś dzikich zakątkach Azji.

Ross niewiele wiedział o zamierzchłych czasach. Mógł pole­gać tylko na informacjach zdobytych podczas kursu w bazie i wła­snych bardzo nieuporządkowanych wiadomościach, które groma­dził, czytając różne książki. Jednak świadomość istnienia tak za­awansowanej rasy, zdolnej stworzyć taki statek, poruszyła go do głębi. Gdyby można ich odnaleźć, gdyby można nawiązać kontakt z istotami, które miały taką wiedzę... Ale przecież o to właśnie chodziło w projekcie! A on był jedynym jego członkiem, który tra­fił na ten ślad! Musi jakoś wydostać się z tego śnieżnego świata, z tego zagrzebanego w lodzie statku i odnaleźć swoich towarzy­szy. Może jest to niemożliwe, ale przecież trzeba spróbować. Już ci, którzy porzucili go na śnieżnym pustkowiu, uważali, że nie zdoła przeżyć. A jednak żyje. I dzięki tej nieznanej rasie i jej wynalaz­kom jest nawet w zupełnie dobrej formie.

Ross usiadł na jednym z cylindrycznych krzeseł. Tym samym uniknął natychmiastowej katastrofy, jako że chwilowo nie był wi­doczny od strony schodów, które właśnie zadudniły odgłosem cięż­kich kroków. Ktoś wspinał się na górę, a z kabiny sterowniczej było tylko jedno wyjście.

12

Ross w mgnieniu oka zeskoczył z napowietrznego siedzenia i padł na podłogę. Próbował wsunąć się pod blat w przedniej części kabi­ny, ale okazał się on zdecydowanie za mały. Poczuł natomiast, że od strony najmniejszej z tablic rozdzielczych, przy której znajdowały się tylko dwa siedzenia, dochodzi bardzo intensywny i nieprzyjemny swąd. Nie miał czasu badać tego zjawiska. Ponieważ w całym po­mieszczeniu nie znalazł niczego co mogłoby od biedy posłużyć za broń, w ostatnim desperackim odruchu skoczył w kierunku schodów. Pozostała tylko walka.

Podczas treningu w bazie nauczono go pewnego ciosu, który wymagał wprawdzie dużej precyzji, ale był bardzo skuteczny w działaniu, często nawet miał skutki śmiertelne. Teraz Ross za­mierzał go użyć. Człowiek, który wchodził na górę, był już tuż.

Na poziomie podłogi pokazała się ludzka głowa. Ross uderzył, wiedząc już w momencie, gdy jego ręka trafiła na fałdy spoczywa­jącego na karku futrzanego kaptura, że zamiar się nie powiódł. Ale na szczęście wystarczył sam impet nieoczekiwanego ciosu. Ze zdu­szonym okrzykiem mężczyzna znikł w otworze podłogi, spadając wprost na swego towarzysza znajdującego się kilka stopni niżej. Ross usłyszał wyraźnie wrzask ich obu, a potem dalsze krzyki z niż­szego poziomu i wreszcie huk strzału, który rozdarł ciszę szybu. Cofnął się gwałtownie ze schodów z powrotem do kabiny sterow­niczej. Wprawdzie opóźnił nieco moment ostatecznej konfronta­cji, ale mieli go tu w pułapce. Wystarczyło, by poczekali cierpliwie na dalszy rozwój wypadków. Wprawdzie podczas pobytu w szalu­pie ratunkowej odzyskał siły, ale mimo wszystko, jak długo wy­trzyma tu bez wody i jedzenia?

Skoro jednak zyskał nieco na czasie, musi to wykorzystać. Przyjrzawszy się ponownie siedzeniom, Ross dostrzegł, że można je odczepić z sieci. Dokonawszy tego, przyciągnął wszystkie do wylotu klatki schodowej i zbudował prowizoryczną barykadę. Nie wytrzyma długo, jeśli ktoś zdecydowanie naprze od dołu, ale miał przynajmniej nadzieję, że przyjmie na siebie kule, jeżeli ktoś bę­dzie próbował trafić go z dołu rykoszetem. Jakoż od czasu do cza­su słyszał huk wystrzału i krzyki skierowane wyraźnie do niego, decydował jednak, że to za mało, by zmusić go do opuszczenia kryjówki.

Ponownie przeszedł się po kabinie w poszukiwaniu broni. Symbole na przyciskach i dźwigniach przyrządów nic mu nie mówiły. Zmartwiło go to, miał bowiem nadzieję, że pośród nie­zliczonych mechanizmów znajdzie takie, które zdoła zidentyfi­kować i wykorzystać. Jeszcze raz stanął przy urządzeniach kon­trolnych i zamyślił się głęboko. Z tego miejsca kierowano stat­kiem. A więc te przyrządy muszą umożliwiać pilotowi nie tylko sterowanie pojazdem, ale kontrolowanie oświetlenia, ogrzewa­nia, wentylacji, oraz systemów obronnych! Oczywiście mechani­zmy mogą już nie działać, ale przecież w łodzi ratowniczej wszyst­ko funkcjonowało bez zarzutu. Pozostawało mu tylko spróbować szczęścia.

Podjąwszy decyzję, Ross po prostu zamknął oczy i tak jak to robił w dzieciństwie, obrócił się trzykrotnie dookoła własnej osi, wskazując przed siebie palcem. Potem zaś otworzył oczy, by zoba­czyć, co ma do powiedzenia przeznaczenie.

Jego palec wskazywał tablicę kontrolną, przy której znajdo­wały się trzy siedzenia. Podszedł do niej powoli, będąc w pełni świadom, że dotknięcie tych urządzeń może rozpocząć łańcuch zdarzeń, których nie zdoła kontrolować. Z dołu rozległ się następ­ny strzał, co przypomniało mu, że nie ma innego wyjścia.

Ponieważ symbole nie oznaczały dlań kompletnie nic, Ross kierował się kształtem poszczególnych urządzeń. Wybrał drążek przypominający mały przełącznik. Był ustawiony w pozycji gór­nej, więc pociągnął go w dół i policzył powoli do dwudziestu, ocze­kując na efekt. Nic. Poniżej był okrągły przycisk oznaczony dwo­ma wężykami i dwiema czerwonymi kropkami. Murdock wcisnął go do poziomu blatu, a kiedy cofnął dłoń, przycisk nie powrócił do swej poprzedniej pozycji. Brak widocznych efektów zachęcił Rossa do dalszego działania. Po obu stronach przycisku znajdowały się dwie dźwignie. Spróbował je poruszyć w poziomie, wcisnąć. Bez efektu. Aha, pociągnął je do siebie.

Tym razem efekt był, a jakże! Rozległ się donośny, dudniący sygnał, który narastał do głośności powodującej drgania całej ka­biny. Ross, kompletnie ogłuszony, wcisnął z powrotem jedną dźwignię, a potem drugą. Sygnał wciąż ryczał, chociaż teraz znacz­nie ciszej i z nieco niższą częstotliwością. Ross potrzebował jed­nak czegoś więcej niż hałasu. Przesunął się z pierwszego siedze­nia na drugie. Tutaj rzuciło mu się w oczy pięć okrągłych przyci­sków oznaczonych symbolami w barwie tej samej żywej zieleni, jaką miały guziki na jego szacie. Dwa wężyki, kropka, podwójna linia, dwa zachodzące na siebie okręgi i skrzyżowane linie...

Który przycisk wybrać? Oparłszy się zdecydowanie o pulpit, Ross wcisnął wszystkie szybkimi ruchami. Tym razem efekt był wręcz spektakularny. Przeciwległy kraniec blatu uniósł się nagle w górę i przybrał kształt sporego trójkątnego ekranu, na którym zatańczyły i zamigotały kolorowe fale. Sygnał dźwiękowy prze­szedł w gniewne skrzeczenie, jakby statek protestował przeciwko temu, co robił Ross.

No dobrze, coś się działo. Szkoda tylko, że nie miał pojęcia co. Ale przynajmniej wiedział, że statek wciąż jest sprawny. Zamie­rzał wydobyć z niego nieco więcej niż oburzone skrzeczenie, bo to właśnie przypominały mu dźwięki, które teraz słyszał. Zupełnie jakby - zastanowił się - ktoś pouczał go w nieznanym języku. A jed­nak potrzebował czegoś więcej niż efektów dźwiękowych i świetl­nych.

Przy trzecim siedzeniu, ostatnim przy tym stanowisku, wybór był mniejszy - tylko dwa przełączniki. Kiedy Ross pchnął w górę pierwszy z nich, kolorowe fale tańczące na ekranie nagle zamieni­ły się w jednolite brązowe tło, na którym przez moment zamigotał jakiś obraz. Może nie trzeba przesuwać tej dźwigni maksymalnie w górę? Ross przyjrzał się szczelinie, w której poruszał się drążek, i dojrzał kilkanaście małych punkcików wzdłuż niej. Wybór czę­stotliwości? Nie zaszkodzi sprawdzić. Najpierw jednak podskoczył szybko do swej zaimprowizowanej barykady u wejścia na schody. Nie dostrzegł śladów świadczących, by ktoś próbował ją forsować z dołu. Skrzeknięcia za to wciąż się odzywały, ale pojedynczo i w re­gularnych odstępach czasu.

Ross powrócił do dźwigni i przesunął ją o dwa punkty w dół. Z otwartymi ze zdumienia ustami przyglądał się rezultatowi tej akcji. Biało-brązowe linie zaczęły tworzyć wyraźny obraz. Dalsze przesuwanie dźwigni powodowało przybliżanie lub oddalanie tego obrazu. Kojarzyło mu się to z przekazem telewizyjnym. Ross chwy­cił drugi przełącznik i ustawił go w takiej samej pozycji jak pierw­szy. Rozmazany obraz i tańczące wokół cienie nagle nałożyły się na siebie z właściwą ostrością. Tylko kolory wciąż były brązowe, choć spodziewał się czerni i bieli.

Patrzył wprost w czyjąś twarz! Przełknął gwałtownie ślinę, a je­go dłoń chwyciła kurczowo za brzeg sąsiedniego krzesła. Twarz nie należała do człowieka, ale nieco przypominała ludzką. Była trójkątna, o ostro wystających kościach policzkowych. Poniżej nich, zwężała się przechodząc następnie w szeroką żuchwę, łączącą się po bokach z górną częścią. Ciemna skóra była obficie porośnięta włosem, a na szczycie głowy, włosy tworzyły spory czub. Istota miała wydamy, zakrzywiony, błyszczący nos i dwoje dużych, okrą­głych oczu. W tych oczach niewątpliwie błyszczała inteligencja, jak również niebotyczne zdumienie na widok Rossa. Murdock miał wrażenie, że patrzą na siebie przez okno.

Skrzek, chrząknięcie, skrzek... Istota za szybą, czy raczej na ekranie, poruszała swymi nienaturalnie małymi wargami. Ross ponownie przełknął ślinę.

- Halo - powiedział automatycznie.

Głos, który wydobył z gar­dła, był tylko cichym westchnieniem i być może nawet nie dotarł do istoty na ekranie, bo ta wciąż zadawała pytania, o ile to byty pytania. Ross, opanowawszy pierwsze zaskoczenie, próbował doj­rzeć, co jest za plecami jego rozmówcy. Mimo iż obraz był nie­ostry, zdawało mu się, że obca istota znajduje się w pomieszczeniu podobnym do tego, w którym sam przebywał. A więc skontakto­wał się ze statkiem tego samego typu, tyle że tamten nie był opusz­czony!

Istota o zarośniętej twarzy obróciła się przez ramię i wydała pełen irytacji skrzek skierowany do kogoś z tyłu. Potem odsunęła się od ekranu, by zrobić miejsce dla tego, kogo wezwała.

Pojawienie się Futrzaka było dla Rossa niespodzianką, a teraz czekała go następna. Istota, która wpatrywała się w niego z ekranu, wyglądała zupełnie inaczej. Miała bladą skórę i twarz znacznie bardziej podobną do ludzkiej. Jajowata głowa była całkiem łysa. Ponadto obcy miał na sobie identyczne ubranie jak to, które Ross zabrał z szalupy ratunkowej. Łysoń nic nie mówił, wpatrywał się tylko w Murdocka przenikliwym wzrokiem, a wyraz jego oczu z każdą chwilą stawał się bardziej wrogi. Ross pamiętał dreszcz, jakim przejmowało go spojrzenie Kelgarriesa, ale to było nic w po­równaniu z siłą gniewu, jaka biła ze wzroku obcego. Gniewu i przestrogi. Futrzak go zaskoczył, ale ta niema groźba obudziła w nim przekorę i zawziętość. Oddychał ciężko, patrzył jednak obcemu prosto w oczy i miał nadzieję, że to spojrzenie wyraźnie mówi Łysoniowi, iż będzie miał poważne kłopoty, jeśli spróbuje stanąć Rossowi na drodze.

Ten pojedynek woli z obcym z ekranu wydał go w ręce wro­gów na statku. Za późno usłyszał, jak forsują barykadę, a kiedy odwrócił się w tamtym kierunku, dostrzegł rozrzucone krzesła i pi­stolet skierowany w swą pierś. Po krótkiej chwili wahania podniósł ręce do góry, bo niebezpieczeństwo, w którym się teraz znalazł, rozumiał doskonale. Do kabiny wkroczyli dwaj Czerwoni odziani w filtra.

W tym z przodu Murdock rozpoznał mężczyznę, którego wcze­śniej pomyłkowo wziął za Ashe'a. On także zdumiał się, widząc twarz Rossa, ale natychmiast wydał zdecydowany rozkaz swemu towarzyszowi. Ten stanął za Murdockiem i związał mu ręce na ple­cach. Ross jeszcze raz spojrzał na ekran i dostrzegł Łysonia wpatrującego się w odbywające się tu widowisko. Twarz obcego nie była już zimna i obojętna, malowało się na niej kompletne zasko­czenie

Teraz także przeciwnicy Rossa dostrzegli twarz na ekranie. Jeden z nich skoczył do urządzeń kontrolnych i poruszył kilkakrot­nie drążkami, aż zarówno w pokoju, jak i na ekranie zapanowała cisza.

- Kim jesteś? - mężczyzna podobny do Ashe'a przemówił po­woli w języku ludu pucharu, świdrując Rossa przenikliwym spoj­rzeniem.

- A jak myślisz? - odpowiedział Murdock pytaniem na pyta­nie.

Miał na sobie taki sam uniform jak Łysoń i najwyraźniej na­wiązał kontakt z byłymi właścicielami tego statku. Niech to da Czer­wonym do myślenia.


Ci jednak nie odezwali się. Bez słowa pchnęli Rossa w stronę schodów.

Ponieważ pokonanie stromych stopni ze związanymi rękoma okazało się niemożliwe, zatrzymali się na pierwszej platformie i uwolnili mu dłonie. Oczywiście pistolet wciąż był wymierzony w je­go plecy. Spieszyli się wyraźnie, toteż Ross starał się opóźniać tempo marszu, jak tylko mógł. Zdał sobie bowiem sprawę, że poprzez sam fakt rozpoznania pistoletu jako broni, poprzez poddanie się tej groźbie, zdradził swoje prawdziwe pochodzenie. Musi więc teraz zrobić wszystko, aby nie doprowadzić ich do projektu. Tym razem był pewien, że nie pozostawią go w pierwszej lepszej lodowej szcze­linie.

Przekonał się, że ma rację, gdy przy wyjściu ze statku podali mu futrzane okrycie, ponownie związali ręce i zarzucili na szyję pętlę. A więc zabierali go z powrotem do swojej bazy w tym cza­sie. Dobrze. Tam jest transporter, którym będzie mógł powrócić do swoich. Na pewno znajdzie jakiś sposób, by się do niego dostać. Dlatego też nie sprawiał więcej kłopotu eskorcie i bez protestu po­dążał znajomą już drogą w górę ku ośnieżonym skałom. Miał na­dzieję, że uznali to za objaw całkowitej rezygnacji, taki przynaj­mniej wyraz starał się nadać swej twarzy. Gdy dotarli na wzgórze, obejrzał się jeszcze raz na kopułę statku.

Ocenił, że co najmniej połowa leży poniżej powierzchni gruntu. Albo więc pojazd spoczywa tu przez bardzo długi czas, albo, o ile jest to statek powietrzny, musiał z wielką siłą uderzyć o ziemię w poważnej katastrofie. On zaś nawiązał kontakt z in­nym, podobnym statkiem! I żadna z istot, które tam widział, nie była człowiekiem.

Ross rozmyślał o tym w trakcie wędrówki. Uważał, że ludzie, którzy go pojmali, po prostu plądrują statek. A sądząc po rozmia­rach pojazdu, ładunek musi być duży. Ale skąd pochodzi? Czyje ręce wykonały te przedmioty? A raczej jaki rodzaj rąk? Dokąd sta­tek zmierzał? I w jaki sposób Czerwoni go zlokalizowali? Pytań było wiele, a odpowiedzi żadnej. Ross miał nadzieję, że poprzez nawiązanie kontaktu z prawowitymi właścicielami statku zaszko­dził Czerwonym. Może obcy podejmą jakieś kroki, by odzyskać swoją własność? Łysoń zrobił na nim spore wrażenie podczas ich krótkiego pojedynku na spojrzenia. Wolałby nie poznawać go oso­biście, zwłaszcza jeśli zjawi się z jakimiś pretensjami. Teraz jednak musiał skoncentrować się na czym innym. Musiał utrzymy­wać Czerwonych w niepewności, co do jego tożsamości, tak dłu­go, jak to możliwe, i liczyć na uśmiech losu, który pozwoliłby mu użyć transportera czasowego. Nie wiedział do końca, na jakiej za­sadzie działa ta platforma. Był natomiast pewien, że właśnie z jej pomocą został tu przeniesiony z czasów handlarzy. Gdyby więc udało mu się wrócić, być może zdołałby uciec. Musiał tylko do­trzeć do rzeki i pójść wzdłuż jej nurtu aż do ujścia. Tam w regular­nych odstępach czasu miał pojawiać się ich okręt. Ross zdawał sobie sprawę, że prawdopodobieństwo realizacji tego planu jest znikome, ale nie widział najmniejszego powodu, żeby się podda­wać i ustępować Czerwonym.

Kiedy doszli do ich bazy, zauważył, że w jej zbudowanie wło­żono naprawdę wiele umiejętności i wysiłku. Nawet z bliska wy­glądała tylko jak krawędź jęzora lodowca i gdyby nie prowadzące do niej ślady, nikt by nie podejrzewał, że pod zewnętrzną warstwą lodu kryje się coś więcej.

Weszli przez lodowy tunel do wnętrza. Szybkim krokiem minęli szereg małych pomieszczeń, którym Ross nie miał nawet czasu się przyjrzeć. Wreszcie pchnięto go do jakiegoś pokoju, a drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem. Ręce wciąż miał zwią­zane.

Pomieszczenie było ciemne i znacznie chłodniejsze niż kory­tarze, którymi szli. Ross stał bez ruchu, czekając, aż jego oczy przy­zwyczają się do mroku. Po kilku chwilach usłyszał dochodzące gdzieś z ciemności stłumione puknięcie.

- Kto tam jest?- zapytał w języku ludu pucharu, zdecydowa­ny utrzymywać swą fałszywą tożsamość, choć prawdopodobnie było to już bez znaczenia. Nie usłyszał odpowiedzi, ale po chwili głuchy odgłos stuknięcia zabrzmiał znowu. Ross powoli postąpił krok naprzód, i zaczął obmacywać otaczające go ściany. Zoriento­wał się, że znajduje się w małej pustej celi. Odgłos uderzeń docho­dził zza jednej ze ścian. Przyłożył do niej głowę, nasłuchując. Nie był to regularny dźwięk pracującej maszyny - niektóre przerwy trwały dość długo, to znów kilka uderzeń następowało po sobie bardzo szybko. Jak gdyby ktoś coś kopał!

Czyżby Czerwoni poszerzali swoją podziemną kryjówkę? Wątpliwe - stwierdził Ross, nasłuchując przez dłuższą chwilę - odgłosy były zbyt nieregularne. Wyglądało na to, że te dłuższe prze­rwy są chwilami oczekiwania na rezultat pracy. A może ktoś wstrzy­mywał oddech, nasłuchując z niepokojem, czy jego działalność wyjdzie na jaw?

Ross położył się na ziemi z głową przytkniętą do ściany, aby wyraźnie słyszeć dziwne odgłosy, i spróbował uwolnić ręce. Nie­stety, jedynym rezultatem tych prób była zdarta skóra na nadgarst­kach. Wciąż miał na sobie futrzane okrycie i było mu zdecydowa­nie za gorąco, mimo panującego w celi chłodu, który odczuwał wyraźnie na gołych dłoniach. Tylko w części ciała odzianej wy­łącznie w szatę obcych nie czuł ani zimna, ani ciepła. Wszystko wskazywało na to, że była wyposażona w jakiś regulator termiczny.

Podjął jeszcze jedną próbę uwolnienia rąk, pocierając nimi energicznie o ścianę za swymi plecami. Bez rezultatu. Odległe stu­kanie ucichło. Tym razem przerwa trwała tak długo, że Ross zupeł­nie nie wiedząc kiedy zapadł w sen. Opierał się o ścianę, a głowa opadła mu na piersi.

Kiedy się obudził, był wściekle głodny, a wraz z uczuciem głodu wzrósł też jego wewnętrzny bunt. Zerwał się na nogi i namacał drzwi, przez które został wtrącony do tej celi. Zaczął kopać w nie ze złością. Miękkie podeszwy jego dziwnego ubioru tłumiły te ude­rzenia, ale mimo to coś musiało być słychać, bo drzwi otworzyły się nagle i Ross stanął twarzą w twarz z jednym ze strażników.

- Jeść! Chcę jeść! - krzyknął w języku ludu pucharu. Strażnik zignorował jego żądanie. Pociągnął Rossa na zewnątrz tak gwałtownie, że ten stracił równowagę. Murdock został zawle­czony do innego pomieszczenia, gdzie stanął przed czymś, co w my­ślach nazwał trybunałem.

Dwóch z siedzących tam mężczyzn znał - sobowtór Ashe'a i ten spokojny człowiek, który przesłuchiwał go w poprzedniej ba­zie. Trzeci mężczyzna, najwyraźniej o największej władzy, przy­glądał mu się uważnie, chociaż zachowywał przy tym obojętny wyraz twarzy.

- Kim jesteś? - zapytał ten spokojny.

- Rossa, syn Gurdiego. Ale zanim będę z tobą rozmawiał, mu­szę coś zjeść. Nie zrobiłem wam nic złego, a traktujecie mnie jak barbarzyńcę, który ukradł sól z faktorii...

- Jesteś agentem - przerwał mu beznamiętnym głosem ten, którego Ross oceniał jako najwyższego rangą. - A czyim, powiesz nam we właściwym czasie. Najpierw opowiesz nam o statku, o tym, co tam znalazłeś, i o tym, co robiłeś z jego urządzenia­mi... I lepiej zastanów się chwilę, nim odmówisz, mój młody przyjacielu. - Sięgnął do boku i Ross po raz kolejny patrzył na wycelowany w siebie pistolet. - O, widzę, że wiesz, do czego to służy. Dziwna wiedza jak na handlarza z niewinnej epoki brązu. I nie miej wątpliwości, że użyję tego przedmiotu. Oczywiście nie zabiję cię - mówił dalej spokojnym tonem - ale niektóre rany, sprawiają potworny ból, mimo iż nie są groźne dla życia. Kirszow, zdejmij z niego to futro!

Ręce Rossa zostały uwolnione, a futrzana bluza znalazła się na ziemi. Przesłuchujący uważnie przyjrzał się ubiorowi, który znajdował się pod spodem.

- A teraz powiesz nam wszystko, co chcemy usłyszeć.

Ton, jakim wyrzekł te słowa, przejął Rossa chłodem. Podob­nie czuł się w obecności majora Kelgarriesa. Może także Ashe miał w sobie coś takiego. No i ten Łysoń, którego oglądał na ekranie. Nie miał wątpliwości, że jego rozmówca dokładnie wie, czego chce. Na pewno znał wiele metod, za pomocą których mógł wydobyć z jeńca wszystko, co chciałby usłyszeć, i na pewno metody te nie były przyjemne dla ofiary. Ross postanowił bronić się w jedyny możliwy sposób - selekcjonować informacje i rzucać im stopnio­wo te ochłapy, odwlekając maksymalnie to, co nieuniknione. Nie­łatwo tracił nadzieję. No i miał sporą praktykę w słownych potycz­kach z władzą. Niech więc wyciągają z niego to, co wie, ale słowo po słowie. Może czas będzie pracował na jego korzyść...

- Jesteś agentem...

Ross przyjął to oświadczenie bez potwierdzenia i bez zaprze­czenia.

- Przyszedłeś tu na przeszpiegi pod maską barbarzyńskiego handlarza - płynnie, bez żadnej zmiany w tonie głosu, przesłuchu­jący przeszedł z mowy ludu pucharu na język angielski.

Jednak Ross dobrze władał bronią, za jaką uważał swoją umie­jętność nie zdradzania się z emocjami w nieoczekiwanych sytu­acjach. Spojrzał na przesłuchującego go mężczyznę wzrokiem za­gubionego chłopca, który nie bardzo rozumie, co do niego mówią. W przeszłości nieraz używał tego spojrzenia, by wprowadzić w błąd swych przeciwników. Czy teraz mu się powiedzie? Bardzo w to wątpił. Prawdopodobnie tylko dzięki temu, co nastąpiło po chwili, Ross Murdock zachował szacunek do samego siebie.


Usłyszeli odległy wybuch, który zadudnił jak potężny grzmot. Podłoga pod ich stopami, ściany wokół nich oraz sufit nad ich gło­wami nagle poruszyły się gwałtownie, jakby dłoń rozzłoszczonego giganta wyrwała całą bazę z lodowego gniazda i pchnęła poprzez śnieżne pustkowie.

13.

Ross wpadł na strażnika, został odepchnięty i wleciał na ścianę. Mężczyzna krzyczał coś w języku, którego Murdock nie rozumiał. Zdecydowany rozkaz dowódcy opanował nagłą panikę, ale jasne było, że dla niego te wydarzenia też są zaskoczeniem. Dwóch mężczyzn natychmiast porwało Rossa i brutalnie pociągnęło do celi. Jeszcze nie zatrzasnęli za nim drzwi, gdy dał się odczuć drugi silny wstrząs. Pchnęli go więc do środka bez zbytnich ceremonii.

Przywarł w ciemnościach do dającej wątpliwe poczucie bez­pieczeństwa ściany. Całe pomieszczenie zadrżało jeszcze dwukrot­nie i za każdym razem Ross słyszał towarzyszące wstrząsom odle­głe wybuchy. Bombardowanie! Ostatni wstrząs był wyjątkowo po­tężny. Ross padł na ziemię. Wyraźnie odczuwał drżenie podłogi. Jego żołądek kurczył się w konwulsjach strachu, jakiego dotąd ni­gdy nie zaznał.

Ale po ostatniej eksplozji, jeśli to była eksplozja, wszystko ucichło.

Ross, odczekał dłuższą chwilę i ostrożnie usiadł. Podłoga i ściany przestały drżeć. Tam, gdzie znajdowały się drzwi, do­strzegł ich wyraźny świetlny obrys. To znaczyło, że w ścianach pojawiły się pęknięcia i rysy. Podszedł do drzwi na czworakach. Nagle za plecami usłyszał ostry dźwięk, który osadził go w miej­scu. Chociaż nie widział nic w ciemnościach, mógłby przysiąc, że było to pocieranie metalu o metal. Dźwięk dochodził zza ściany. Podczołgał się tam i przyłożył ucho do jej powierzchni. Te­raz słyszał nie tylko skrobanie, ale też wyraźne stukanie i szele­sty...


Powierzchnia ściany, którą gorączkowo zbadał dłońmi, pozo­stawała gładka i nienaruszona. Nagle tuż nad głową, usłyszał ko­lejne skrobnięcie metalu. Tym razem dźwięk był bardzo wyraźny, a w ścianie pojawił się otwór. Ktoś się przez nią przebijał! Ross dostrzegł słabe migotanie światła, potem zaś coraz wyraźniej wi­dział poruszający się w otworze czubek narzędzia. Kawał ściany odpadł z hałasem, a w powstałej dziurze pojawiła się ręka trzyma­jąca światło. Przez moment Ross miał ochotę ją pochwycić, ale liznąwszy, że może mieć do czynienia z potencjalnym sojuszni­kiem, postanowił spokojnie poczekać na dalszy rozwój wypadków. Ręka cofnęła się z powrotem za ścianę. Rozległo się następne ude­rzenie i duży fragment muru upadł na podłogę. Kiedy opadł pył, Ross dostrzegł wyczołgującą się postać, a za nią kolejną. Oświe­tlenie było wprawdzie słabe, ale pierwszego z wchodzących wi­dział aż nadto wyraźnie.

- Assha! - zawołał.

Nie przebrzmiało nawet echo jego krzyku, gdy szczupły męż­czyzna skoczył jak pantera, zwalając Murdocka z nóg. Przygwoź­dził go do ziemi, zacisnął ręce na szyi i zaświecił latarką prosto w oczy. Dopiero po chwili uścisk na szyi zelżał i Ross zaczął z tru­dem łowić powietrze. Czuł się, co tu dużo mówić, nieco oszoło­miony.

- Murdock! A co ty tu.... - resztę pytania Ashe'a zagłuszyła kolejna gwałtowna eksplozja. Tym razem wstrząs nie tylko zwalił ich z nóg. Potężne drżenie przebiegło także wzdłuż wszystkich ścian i sufitu. Ross odruchowo nakrył głowę ramieniem. Nie mógł się pozbyć paskudnego wrażenia, że cały budynek zaczyna się powoli osuwać. Po chwili jednak znów zapanowała cisza. Podniósł powo­li głowę.

- Co tu się dzieje? - to był głos McNeila.

- Jakiś atak - odpowiedział Ashe - ale nie pytaj mnie, kto i dla­czego atakuje. Ty, Murdock, jesteś tu mam nadzieję, więźniem?

- Tak, sir - odparł Ross, zadowolony, że w jego głosie nie sły­chać drżenia.

- Następny kret - odezwał się McNeil.

- Zaraz, nie rozumiem - Ross zwrócił się ku temu obszarowi ciemności, gdzie prawdopodobnie siedział Ashe. - Czy byliście tu przez cały czas? Próbujecie wydostać się z więzienia, kopiąc? Jak macie zamiar przekopać się przez ten lodowiec, pod którym sie­dzimy?

- Lodowiec! - wykrzyknął Ashe zapominając o ostrożności. - Jesteśmy wewnątrz lodowca! To wiele wyjaśnia. A więc jesteśmy...

- Na lodzie - dokończył McNeil i roześmiał ponuro. - Lodo­wiec, lód, no tak.

- Potulnie współpracujemy - wyjaśnił Ashe. - Dostarczamy naszym przyjaciołom mnóstwa informacji, które już od dawna mają, oraz wielu fantastycznych opowieści, o jakich nawet im się nie śniło. Nie wiedzą tylko, że mamy przy sobie mały pakiet ratowniczy i cały czas próbujemy uciec. Zadziwiające, co można zapakować do środ­ka pasa albo pod podeszwy butów. Tak więc prowadzimy własne poszukiwania...

- Ale ja nie dostałem żadnego specjalnego sprzętu - Ross był oburzony tą jawną niesprawiedliwością.

- Nie - przyznał Ashe, a jego ton pozostał chłodny. - Nigdy nie dostają go początkujący. Mogliby go użyć w niewłaściwym momencie. Mimo to radziłeś sobie całkiem nieźle...

Narastająca złość Rossa zapewne znalazłaby teraz ujście, ale przeszkodził temu wyraźny trzask pękającego sufitu, który przejął przerażeniem ich wszystkich. Murdock zaczął już sobie wyobra­żać grobowiec pod lodem. Cisza, która teraz zapadła, była nie mniej przerażająca niż ten trzask. A potem usłyszeli krzyk, nie, raczej przeraźliwy wrzask. Szczelina wokół drzwi zaczęła się nagle po­szerzać, a potem one same wysunęły się z zawiasów. Ogarnął ich paniczny strach przed pułapką.

- Chodu!!!

Ross zerwał się w mgnieniu oka, ale już w drzwiach zatrzyma­ła ich kolejna seria dźwięków, które kojarzyły im się tylko z jed­nym - z seriami z karabinów. Gdzieś dalej toczyła się walka. Ross przypomniał sobie twarz łysego oficera ze statku i przemknęło mu przez głowę, że może właśnie on toczy ten bój. Obcy przeciwko Czerwonym plądrującym ich statek. A jeśli tak, to czy obcy odróż­nią Czerwonych od ich jeńców? Obawiał się, że nie.

Korytarz był pusty. Niedługo jednak. Kiedy stali tam w bezru­chu, przypłaszczeni do ściany, pojawiło się dwóch biegnących mężczyzn. Stanęli, zaskoczeni widokiem zbiegłych jeńców.

Zza ich pleców rozległ się krzyk, jakby nakazujący im powrót na opuszczone stanowisko. Jeden z mężczyzn zawahał się i chciał zawrócić, drugi jednak szarpnął go za ramię i pociągnął za sobą. Rozległa się seria z automatu. Pierwszy z biegnących jęknął cicho, padł na kolana i osunął się twarzą na ziemię. Drugi spojrzał na swego towarzysza, a potem skoczył w boczny korytarz o włos unikając śmierci, gdy kolejna seria z karabinu odłupała fragment ściany na skrzyżowaniu tuneli.

Nie pojawił się jednak pościg. Zamiast tego w ciemnościach rozległa się kakofonia wrzasków, strzałów i jęków bólu, którym towarzyszyło dziwne syczenie. Ashe skoczył do leżącego na kory­tarzu i pochwycił jego karabin. Następnie zdecydowanym gestem nakazał pozostałej dwójce ucieczkę w stronę przeciwną do odgło­sów bitwy.

- Nic z tego nie rozumiem - wydyszał McNeil, gdy biegiem dotarli do następnego oświetlonego skrzyżowania korytarzy. - Co to jest? Bunt? Nasi chłopcy ich znaleźli?

- To ludzie ze statku - odpowiedział mu Ross.

- Jakiego statku? - Ashe chwycił go za ramię.

- Tego wielkiego, który plądrują Czerwoni...

- Statku? - zawtórował McNeil. - A to skąd? - Teraz w jasnym świetle wyraźnie było widać obce pochodzenie ubrania Rossa. McNeil przejechał dłonią po jego powierzchni tkaniny.

- Ze statku - odparł Ross niecierpliwie. - Ale jeśli atakują ci ze statku, nie odróżnią nas od Czerwonych...

Przerwała mu następna potężna eksplozja i po raz trzeci już Ross wylądował na ziemi. Światła na korytarzu zamigotały, zsza­rzały, a wreszcie zgasły.

- Świetnie - usłyszeli zgryźliwy komentarz McNeila. - Teraz możemy sobie urządzić wyścig ślepców.

- Platforma transportera. - Ross powrócił do swego pierwot­nego planu ucieczki. - Jeśli zdołamy się do niej dostać...

Zapaliła się latarka, której Ashe i McNeil używali podczas drą­żenia tunelu. Ponieważ zdawało się, że wstrząsy na razie ustały, ruszyli dalej. Ashe szedł przodem, McNeil zamykał pochód. Ross miał nadzieję, że Ashe wie dokąd ich prowadzi. Odgłosy walki osta­tecznie ucichły, zatem któraś z walczących stron musiała odnieść zwycięstwo. A to oznaczało, że za chwilę ktoś może odkryć ich obecność.

Ross zawsze uważał, że ma dobre wyczucie kierunku, teraz jednak dostrzegł, iż daleko mu w tym względzie do Ashe'a. Tyle tylko, że Ashe, wcale nie prowadził ich do transportera. Weszli do małego archiwum.

Na stole, leżały trzy szpule z taśmą, które Ashe natychmiast pochwycił. Dwie wsunął pod tunikę, trzecią podał McNeilowi.

Potem szybko posprawdzał wszystkie szafki i szuflady - niestety, wszystkie były zamknięte. Dopiero teraz zdecydował się opuścić pokój. Ross czekał już przy drzwiach.

- Do platformy! - ponaglił.

Ashe jeszcze raz z żalem obejrzał się na zamknięte szuflady.

- Gdybyśmy mogli tu spędzić choć dziesięć minut... - mruknął.

Teraz zdenerwował się nawet McNeil.

- Jeśli chcesz być wkładką do lodowego hamburgera, proszę bardzo. Ja nie zamierzam. Jeszcze jeden wstrząs i będziemy po­chowani tak głęboko pod lodem, że nawet nas nie namierzą. Wy­nośmy się stąd! Dzieciak ma rację. Wiejmy!

I jeszcze raz Ashe powiódł ich bezbłędnie przez opustoszałe korytarze bazy do punktu transferowego. Ku wielkiej uldze Rossa płyta świeciła się. Miał już pewne obawy, że skoro siadła elek­tryczność, także płyta mogła przestać działać. Wskoczył błyska­wicznie na platformę. Ashe i McNeil dołączyli do niego skwapli­wie.

Gdy już otaczał ich snop zielonkawego światła, usłyszeli do­chodzący z dali krzyk, a potem huk wystrzału. Ross poczuł, że Ashe osuwa się na niego, i podtrzymał go ręką. Zdawało mu się, że za świetlistą zasłoną dostrzegł postać przywódcy Czerwonych, a za jego plecami pozbawioną włosów głowę obcego - samą głowę, zanurzoną w zielonej poświacie.

Czy ci dwaj byli teraz sojusznikami? Zanim jednak mógł się upewnić, czy widział ich naprawdę czy też było to tylko złudzenie, dopadły go znajome zawroty głowy związane z podróżą w czasie. Wszystko znikło z pola widzenia.

- ... wolni. Zjeżdżajmy stąd!

Ross dostrzegł pochylone barki Ashe'a i podekscytowaną twarz McNeila. McNeil właśnie ściągał Ashe'a z płyty. Ashe został tra­fiony. Strumień krwi płynął z dziury w jego barku, cała górna część tuniki była przesiąknięta krwią. Wzięli go pod ręce. Zachował na tyle świadomości, że poruszał nogami, w miarę jak go wlekli.

Tak, zdołali uciec. I nie czekał na nich żaden komitet powital­ny. Ross w myślach podziękował za to wszystkim bogom, jakich znał. Bo nawet jeśli trafili znów do epoki brązu, wciąż byli na tery­torium wroga. A z rannym Ashem ich szansę na ucieczkę spadły niemal do zera. Zrobili mu prowizoryczny opatrunek, drąc na paski kilt McNeila. Ashe, chociaż osłabiony, nie poddawał się - gnał go ten sam strach, który był motorem działań całej trójki. Czas był teraz ich najgorszym wrogiem! Ross chwycił karabin rannego i wpa­trywał się w płytę transportera, gotów przywitać ołowiem każde­go, kto by się na niej pojawił.

- To musi wystarczyć - rzekł Ashe słabym głosem. - Musimy ruszać.

Zawahał się przez moment, a potem wyjął taśmy spod skrwa­wionej tuniki.

- Lepiej ty je nieś - wręczył szpule McNeilowi.

- Dobra - odpowiedział ten beznamiętnie.

- Naprzód! - zakomenderował Ashe. - Platforma... - powie­dział jeszcze.

Ale platforma wciąż pozostawała pusta. Ross zauważył, że pojawili się we właściwym czasie, bo otaczały ich ściany z drew­nianych bali i kamieni, które pamiętał z wioski.

- Czy ktoś tu nadejdzie? - spytał.

- Powinien...wkrótce.

Pognali więc przed siebie, nie czekając.

Skórzane buty Ashe'a i McNeila czyniły niewiele hałasu, Ross zaś poruszał się bezszelestnie. Sam jednak nieprędko znalazłby drzwi prowadzące na zewnątrz. I Ashe znowu przejął rolę przewodnika. Tylko raz musieli się chować. Poza tym, bez przeszkód dotarli do właściwych drzwi. Ashe ciężko dysząc oparł się o ścianę. McNeil przytrzymywał go, by nie upadł. W tym czasie Ross zdjął z uchwy­tów belkę. Weszli do pogrążonej w nocnych ciemnościach wioski.

- Którędy? - zapytał McNeil.

Ku zdumieniu Rossa, Ashe nie skierował się w stronę bramy w palisadzie, lecz wskazał górskie zbocze.

- Spodziewają się, że pójdziemy doliną. Lepiej więc właźmy na górę.

- To wygląda na ciężką wspinaczkę - powątpiewał McNeil.

Ashe spojrzał na niego.

- Jeśli będzie dla mnie za ciężka, powiem ci - rzekł. - A teraz naprzód.

Zaczął szybkim tempem, okazując, że marsz nie sprawia mu trudności, ale jego towarzysze szli po obu stronach gotowi do na­tychmiastowej pomocy.

Wiele razy później Ross zastanawiał się, czy tamtej nocy zdo­łaliby uciec z wioski tylko o własnych siłach. Był pewien, że zro­bili wszystko, co w ich mocy, ale powodzenie ucieczki wymagało w tamtych warunkach niesamowitego szczęścia.

Miało być jednak inaczej, niż sobie wyobrażali. Ledwie dotarli do małej chatki, odległej zaledwie o dwa budynki od tego, z którego wybiegli, zaczęły się fajerwerki. Jakby wiedzeni jedną myślą, wszy­scy trzej padli płasko na ziemię. Z dachu budynku stojącego w cen­trum wioski uniósł się nagle snop jaskrawozielonego światła. Wokół tego promienia dach zajął się ogniem o bardziej już naturalnym czerwono żółtym kolorze. Z innych domów wybiegli krzyczący ludzie. Tymczasem ogień ogarnął całą budowlę.

- Teraz! - głos Ashe'a przebił się do nich mimo narastającego hałasu.

Pognali w stronę palisady, mieszając się z tłumem zdezoriento­wanych i wyrwanych ze snu ludzi biegających wokół. Fala ognia roz­przestrzeniała się, oświetlając dokładnie teren. Zbyt dokładnie. Ashe i McNeil mogli roztopić się w tłumie, ale niezwykła odzież Rossa zbytnio rzucała się w oczy.

Dotarli jednak do palisady. Najpierw podsadzili Ashe'a, a gdy on znalazł się po drugiej strome, McNeil podążył jego śladem. Ross, wspi­nający się jako trzeci, siedział już niemal na czubku, kiedy nagle objął go snop światła. Rozległ się wysoki, rozdzierający powietrze wrzask, jakiego nigdy w życiu nie słyszał. Murdock błyskawicznie podciągnął się w górę, wiedząc, jak doskonały stanowi cel, wisząc na palisadzie. Spojrzał w dół, w ciemność. Nie miał pojęcia, czy Ashe i McNeil cze­kają tam na niego, czy już uciekli dalej. Wrzask rozległ się znowu, więc Ross nie namyślając się ani chwili, skoczył na ślepo w mrok.

Wylądował paskudnie na kolanie. Na szczęście dzięki przygoto­waniu do skoków spadochronowych nie złamał nogi. Zerwał się więc i pobiegł co sił w stronę gór. Za plecami słyszał innych ludzi wspina­jących się na palisadę i skaczących w dół, toteż nie odważył się krzy­czeć, by nie ściągnąć sobie na kark wrogów.

Wioska położona była w najszerszej części doliny. Za palisadą otwarty teren zwężał się gwałtownie i przybierał kształt wąwozu. Ross najbardziej obawiał się, że zgubi swych towarzyszy i nie zdoła odna­leźć ponownie ich śladów. Dzięki swemu ubraniu, które w nocy przy­bierało ciemną barwę ochronną, dwukrotnie zdołał, przypadłszy do ziemi, umknąć uwadze uciekinierów, którzy przebiegli koło niego. Słysząc jednak ich przerażony bełkot w języku, którego używał klan Ullfy, przekonał się, że większość mieszkańców wioski to niewinni ludzie, nieświadomi jej prawdziwej funkcji. Byli pewni, że zaatako­wały ich nocne demony. A więc wśród uciekających mogło być zale­dwie kilku Czerwonych.


Ross zmusił się do ostrej wspinaczki i dopiero na sporej wyso­kości zatrzymał się, by odpocząć. Spojrzał za siebie. Nie był zasko­czony ujrzawszy w wiosce obcych, zaglądających do domów. Za­pewne szukali ukrywających się mieszkańców. Wszyscy byli ubrani w takie same uniformy jak on, a ich pozbawione włosów czaszki błyszczały w świetle ognia. Zdumiało go, że przechodzili przez pło­nące ściany, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z żaru i ognia.

Ludzie, którzy nie zdołali uciec z wioski bądź biegali głośno krzycząc, bądź też padali na ziemię i zakrywszy rękoma głowę, czekali na swój los. Każdego z pochwyconych prowadzono do grupy obcych, którzy stali przy głównym budynku. Większość ludzi odpychano z powrotem w ciemność, kilku jednak pozostało tam w niewoli. Najwyraźniej trwało jakieś sortowanie. Nie było wąt­pliwości, że obcy załatwiają swe porachunki z Czerwonymi. Ross wcale nie pragnął poznać szczegółów. Zaczął więc znów mozolną wspinaczkę, aż wreszcie dotarł do przełęczy.

Czekała go droga w dół, toteż nie czekając długo, ruszył wprost w mrok.

Zdecydował się zatrzymać, gdy był już zbyt zmęczony i zbyt głodny, by utrzymać się na nogach. Odkrył małą niszę skalną i wczołgał się do niej skwapliwie. Serce tłukło mu się nieznośnie w piersi, a każdy oddech powodował kłucie w płucach.

Obudził się o świcie, gotów do walki z nieznanym czającym się obok przeciwnikiem. Czyjaś ciepła dłoń wylądowała na jego ustach, a nad sobą zobaczył twarz McNeila. Widząc ulgę w oczach Rossa, McNeil cofnął dłoń.

Murdock wyczołgał się ze skalnej dziury, zmuszając do wysił­ku zesztywniałe i poobijane ciało. Rozejrzał się. McNeil był sam...

- A Ashe? - zapytał.

Pokryta kilkudniowym rudym zarostem twarz McNeila miała zatroskany wyraz. Ruchem głowy wskazał w dół i sięgnął pod swój kilt. Po chwili wyciągnął w kierunku Rossa zaciśniętą pięść, w której najwyraźniej coś trzymał. Murdock nastawił dłoń i McNeil wsypał w nią garść ziarna. Ross popatrzył na suche ziarno i natychmiast poczuł głód. Zaczął przeżuwać suchy pokarm. Gdy skończył, po­dążył za swym towarzyszem, który, wciąż nie raczywszy się ode­zwać, schodził ku położonemu niżej lasowi.

- Nie jest dobrze - wychrypiał wreszcie McNeil w języku ludu pucharu. - Ashe czasami traci przytomność. Rana na jego ramie­niu jest znacznie poważniejsza niż początkowo sądziłem. Grozi mu zakażenie. W lesie aż roi się od ludzi, którzy zwiali z tej prze­klętej wioski. Wszyscy są głęboko przekonani, że demony podąża­ją ich tropem. Jeśli zobaczą cię w tym ubraniu...

- Wiem. Zdjąłbym je, gdybym mógł - zgodził się Ross. - Ale najpierw muszę zdobyć jakieś inne ciuchy. Nie mogę biegać nago po tym mrozie.

- A może powinieneś. To byłoby bezpieczniejsze - mruknął McNeil. - Nie wiem, co tam się stało, ale działo się niemało.

Ross pochylił się i nabrał garść śniegu leżącego w zagłębieniu skalnym. Nie było to wprawdzie to samo, co napić się wody, ale pozwoliło ugasić palące pragnienie.

- Mówiłeś, że Ashe traci przytomność. Co możemy zrobić, żeby mu pomóc, i jaki jest dalszy plan?

- Musimy jakoś dotrzeć do rzeki. Wpada do morza, a u jej ujścia mamy spotkać się ze statkiem.

Wyglądało to na niemożliwe do wykonania, ale przecież tak wiele niemożliwych rzeczy wydarzyło się ostatnio. Trzeba spróbo­wać. Ross nabrał kolejną garść śniegu i wepchnął go do ust, a po­tem podążył za znikającym między drzewami McNeilem.


14.

- I tyle mojej opowieści. Resztę już wiesz.

Ross trzymał ręce tuż nad płomieniem skromnego ogniska, ja­kie rozpalili w niewielkiej dziurze w ziemi, którą wykopali spe­cjalnie w tym celu. Czuł przyjemne ciepło rozchodzące się po zmar­zniętych dłoniach.

Patrzył w błyszczące oczy Ashe'a. Czy to płomień odbijał się w jego źrenicach, czy rozpalało je podniecenie po tym, co usły­szał, czy była to tylko gorączka? Znaleźli tymczasowe schronienie w miejscu, gdzie zwały skał, które osunęły się wraz z lawiną, utworzyły prowizoryczną grotę. Od czasu ich ucieczki z wioski minęło czterdzieści osiem godzin. Teraz, o zmierzchu, McNeil robił ob­chód najbliższej okolicy.

- Więc mieli rację, mimo wszystko. Pomylili się tylko co do czasu - Ashe przesunął się na posłanie z gałęzi i liści, które dla niego przygotowali.

- Nie rozumiem.

- Latające talerze - odparł Ashe. - Była i taka hipoteza. Bra­no ją pod uwagę. Teraz Kelgarries będzie się rumienił...

- Latające talerze? - Ross przypuszczał, że Ashe znów bredzi w gorączce. Zastanawiał się nawet, co powinien zrobić, jeśli Ashe wstanie i będzie chciał odejść. Nie może przecież go związać. No i nie był pewien, czy zdołałby obezwładnić Ashe'a w prawdziwej walce.

- Ten okrągły statek nie został zbudowany w naszym świecie. Pomyśl trochę, Murdock. Pomyśl o tej istocie z futrem na twarzy albo o tym łysym. Czy któryś z nich wyglądał na Ziemianina?

- Ale.... statek kosmiczny!

Więc jednak. Chociaż dotychczas wszyscy tylko kpili na ten temat. Odkąd człowiek zaniechał eksperymentów z lotami kosmicz­nymi po pierwszych nieudanych próbach z satelitami, podróże międzyplanetarne były co najwyżej przedmiotem kpin. Ale prze­cież widział statek na własne oczy. Nawet urządzenia, które zna­lazł w kapsule ratunkowej, przewyższały wszystko, co kiedykol­wiek wymyślili ludzie.

- Taką hipotezę już wysunięto - Ashe leżał na wznak i wpa­trywał się w zwał kamieni, pni i ziemi, który stanowił ich sufit. - Wysunął ją facet o nazwisku Charles Fort, autor paru innych śmia­łych pomysłów, który zresztą znajdował dużą przyjemność w draż­nieniu, zadufanego w sobie i napęczniałego jak balon świata na­uki. Zebrał kilka półek dokumentów zawierających informacje o niewyjaśnionych wydarzeniach i zwrócił się do naukowców, aby spróbowali znaleźć wytłumaczenie. Jedna z jego hipotez zakłada­ła, że system olbrzymich sztucznych robót ziemnych znalezionych w Ohio i Indianie to w rzeczywistości sygnał SOS wyryty przez jakichś kosmicznych rozbitków. Intrygująca hipoteza i kto wie, czy właśnie nie udowodniliśmy jego słuszności.

- Ale jeśli na Ziemi rozbiły się jakieś statki kosmiczne, dla­czego nie znaleźliśmy żadnego ich śladu w naszych czasach?

- Ponieważ wrak, który odwiedziłeś znajdował się w erze lo­dowcowej. Czy zdajesz sobie sprawę, jak dawno to było? Były trzy okresy lodowcowe i nie wiemy, w którym Czerwoni mają swą bazę. Zaczęło się to około miliona lat temu, a ostatni lodowiec cofnął się z okolic stanu Nowy Jork jakieś trzydzieści osiem tysięcy lat temu. To był początek epoki kamienia gładzonego, jeśli chodzi o rozwój człowieka, i pierwsi ludzie dopiero zaczynali się pojawiać na cie­plejszych obrzeżach tego obszaru. Zmieniał się klimat, zmieniały się kontynenty. W Kansas było kiedyś morze, Anglia była częścią Europy. Gdyby więc nawet rozbiło się i pięćdziesiąt statków, mo­gły zostać starte na proch przez sunące masy lodu, pogrzebane przez trzęsienia ziemi lub po prostu zardzewiałyby, nim pojawiłby się jakiś człowiek, który by je podziwiał. Ale tak wielu wraków z pew­nością nie było. Czy ty myślisz, że Ziemia działała na nich jak lam­pa na owady?

- Ale jeśli statki mogły rozbić się wtedy, dlaczego nie mogły później, kiedy ludzie byliby w stanie nawiązać kontakt? - Ross wciąż miał wątpliwości.


- Wiele może być przyczyn, a wszystkie można dopasować do naszej obecnej wiedzy. Cywilizacje rozwijają się, istnieją i upadają, i często zabierają ze sobą w nicość wynalazki i odkrycia, które uczyniły je wielkimi. Bo w jaki sposób Indianie zdołali utwardzić złoto do tego stopnia, że nadawało się jako materiał na broń? Jakimi sekretami dysponowali wznoszący piramidy Egip­cjanie? Setki uczonych do dziś spierają się o to i o wiele innych rzeczy. Egipcjanie korzystali ze szlaku handlowego do Indii. Han­dlarze z epoki brązu podróżowali w głąb Afryki. Rzymianie wiedzieli o istnieniu Chin. Potem nastąpił upadek tych imperiów, a o szlakach zapomniano. Dla naszych europejskich przodków w średniowie­czu Chiny były niemal legendą, a o tym, że Egipcjanie żeglowali niegdyś wokół Przylądka Dobrej Nadziei, nawet nie wiedziano. Załóżmy, że nasi obcy reprezentowali jakąś międzygwiezdną fe­derację albo imperium, które doszło do najwyższego punktu swego rozwoju, a potem znów stoczyło się do poziomu pojedynczych, odciętych od siebie barbarzyńskich planet, i że stało się to, nim ludzie zaczęli malować pierwsze obrazki na ścianach jaskiń. Albo załóżmy, że nasza planeta była pechowa i rozbiło się tu zbyt wie­le statków, więc zrezygnowano z całego tego sektora i kapitano­wie statków kosmicznych na wszelki wypadek omijali go. A mo­że mieli prawo, że jeśli na jakiejś planecie powstaną istoty ro­zumne, muszą być pozostawione w spokoju, dopóki nie dorosną do kosmicznych lotów.

- Tak. - Każda z hipotez Ashe'a wydawała się sensowna i Ross gotów był w nie uwierzyć. Łatwiej było przyjąć, że zarówno Fu­trzak, jak i Łysoń pochodzą z innego świata, niż że należą do przod­ków jego własnej rasy. - Ale w jaki sposób Czerwoni zlokalizowa­li statek?

- O ile ta informacja nie znajduje się na taśmach, które zabra­liśmy, prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy - powiedział w za­myśleniu Ashe. - Chociaż jedną hipotezę mam. Czerwoni przez ostatnie sto lat badali Syberię. Na olbrzymich obszarach tej krainy w przeszłości zachodziły bardzo gwałtowne zmiany klimatyczne. Czasem nawet w ciągu jednej doby. Mamuty, które znajdowano w wiecznej zmarzlinie, miały w żołądkach na wpół strawione tro­pikalne rośliny. Zupełnie, jakby zamarzły niemal natychmiast. Je­żeli podczas badań terenu Czerwoni trafili na pozostałości statku, pozostałości na tyle dobrze zachowane, że mogli pojąć, co znaleź­li, zaczęli przesuwać się dalej w przeszłość, aby zbadać je lepiej we wcześniejszym czasie. Ta teoria pasuje do tego, co wiemy do tej pory.

- Ale dlaczego obcy zaatakowali Czerwonych właśnie teraz?

- Oficerowie statków w żadnej epoce czy kulturze nie lubią piratów - Ashe zaniknął oczy.

Wciąż była cała masa pytań, które Ross chciał mu zadać. Po­gładził obcą tkaninę. Choć przylegała do skóry tak ściśle, że nie­mal jej nie czuł, dawała tyle ciepła, iż nie potrzebował żadnego innego ubioru. Jeśli Ashe miał rację co do innego świata, to gdzie był ten świat, na którym potrafiono utkać taką szatę? Jak daleką drogę odbyła ta szata, zanim trafiła w jego ręce?

Zupełnie nieoczekiwanie do ich kryjówki wsunął się McNeil z dwoma zającami w dłoniach.

- Jak leci? - zapytał.

Ross wstał, by zabrać się do oporządzania zdobyczy.

- Nie najgorzej - oczy Ashe'a były wciąż zamknięte, ale od­powiedział na pytanie McNeila szybciej, niż Ross zdołał otworzyć usta. - Jak daleko jesteśmy od rzeki? I czy mamy towarzystwo?

- Około pięciu mil - odpowiedział McNeil sucho. - A towa­rzystwo mamy, i to nader liczne.

To rozbudziło Ashe'a. Uniósł się nieco na zdrowym łokciu.

- Jakie?

- Nie z wioski - McNeil pochylił się nad ogniem i dołożył kilka patyków. - Coś się dzieje w górach. Wygląda to jak duża fala migracyjna. Naliczyłem pięć rodzinnych klanów dążących na za­chód - a to tylko jeden poranek.

- Opowieści wieśniaków o demonach mogły ich przepłoszyć - zastanowił się Ashe.

- Może - McNeil nie wyglądał na przekonanego. - Im szyb­ciej dojdziemy do rzeki, tym lepiej. Mam nadzieję, że chłopcy na okręcie będą czekać, tak jak obiecali. Jedna rzecz działa na naszą korzyść - wzbiera fala powodziowa.

- A woda powinna nieść sporo materiału do budowy tratwy - Ashe znów położył się na plecach. - Jutro dojdziemy do rzeki.

McNeil spojrzał niepewnie na Rossa, który oporządził właśnie zające i wieszał je nad ogniskiem.

- Pięć mil w tym terenie - powiedział powoli - to dobry dzień marszu... - powstrzymał się przed dokończeniem “dla zdrowego człowieka".

- Dam radę - zapewnił ich Ashe.


Obaj jego towarzysze byli pewni, że dopóki jego ciało będzie wykonywać rozkazy umysłu, dotrzyma słowa. Wiedzieli też, że nie ma sensu dyskutować.

Dotarli do rzeki następnego dnia. Wiele drzew spływało z we­zbraną falą wiosennej powodzi. Migracja wciąż trwała. Dwa razy musieli zaszyć się w krzakach, skąd obserwowali wędrujące klany. Za drugim razem była to naprawdę spora grupa, niosąca wielu ran­nych i poszukująca dogodnego miejsca do przeprawy.

- Nieźle oberwali - skomentował McNeil. Kiedy zwiadowcy plemienia powrócili z wieścią, że nigdzie w pobliżu nie ma dogodnego brodu, mężczyźni rozpoczęli budowę tratw.

- Śpieszą się, uciekają - powiedział Ashe. - To nie są ludzie z wioski. Spójrzcie na ich stroje i pomalowane na czerwono twa­rze. Nie są także krewniakami Ulffy. Chyba przybyli z dalszych okolic.

- To mi przypomina zwierzęta uciekające przed pożarem lasu. Niemożliwe, żeby wszystkie te plemiona nagle postanowiły szu­kać nowych terenów - zauważył McNeil.

- Wykurzyli ich Czerwoni - zasugerował Ross - albo obcy ze statku.

Ashe pokręcił przecząco głową i zamyślił się.

- Kim mogą być? - zmarszczka między jego brwiami pogłę­biła się. - Wiem, to ci od czekanów bojowych - powiedział po chwi­li tryumfalnym szeptem, dumny, że udało mu się dopasować bra­kujący fragment układanki.

- Od czekanów?

- Inwazja ze wschodu. Oni pojawili się w tym rejonie mniej więcej w tym okresie historii. Pamiętasz, wspominał o tym Webb. Topory były ich podstawową bronią, mieli też konie.

- Tatarzy? - zdziwił się McNeil - Tak daleko na zachodzie?

- Nie Tatarzy. Nie. Ci przybędą z Azji dopiero za parę tysięcy lat. Nie wiemy zbyt wiele o topornikach poza tym, że wędrowali na zachód ze wschodnich stepów. Dotarli ostatecznie do Brytanii. Prawdopodobnie byli przodkami Celtów, którzy także kochali ko­nie. Ale w tych czasach to dopiero pierwsza fala przypływu.

- Im szybciej wyniesiemy się w dół rzeki, tym lepiej - zawy­rokował McNeil, ale zdawali sobie sprawę, że muszą pozostać w ukryciu, dopóki ten klan nie pójdzie swoją drogą.

Leżeli więc bezczynnie do końca następnej nocy, a o poranku byli świadkami przybycia dodatkowej niewielkiej grupy mężczyzn z pomalowanymi na czerwono twarzami; ci także mieli wielu ran­nych. Wraz z ich nadejściem gorączkowy ruch nad rzeką nabrał rozmiarów paniki.

Trzej czający się w krzakach agenci również byli poważnie zaniepokojeni. Nie mogli po prostu przekroczyć rzeki - musieli zbudować tratwę na tyle porządną, by poniosła ich aż do ujścia, do morza. Na zbudowanie takiej tratwy potrzebowali czasu. A tego właśnie nie mieli.

Gdy tylko ostatnia tratwa z uchodźcami znalazła się na rzece i odpłynęła na odległość strzału z łuku, McNeil pognał nad rzekę. Ross za nim. Nie mieli nawet kamiennych narzędzi, jakimi dyspo­nowali tubylcy, ale mimo to pod kierunkiem Ashe'a zaczęli budo­wać swoją tratwę. Pracowali do wieczora. W nocy było zbyt ciem­no, a poza tym zmęczenie dawało im się we znaki.

W pewnej chwili Ashe wskazał w stronę, z której przybyli. Do­strzegli tam wyraźne światło ognia. Ognisko musiało być spore, skoro widzieli je z takiej odległości.

- Obóz? - zastanowił się McNeil.

- Tak - zgodził się Ashe. - Ci, którzy rozpalili ten ogień, są najwyraźniej tak liczni, że nie muszą zachowywać środków ostroż­ności.

- Będą tu już jutro?

- Mogą tu dotrzeć ich zwiadowcy. Ale jest wczesna wiosna i nie ma zbyt wiele trawy dla koni. Gdybym to ja był wodzem, skręciłbym w stronę tych łąk, które ominęliśmy wczoraj i zarzą­dził co najmniej tygodniowy popas. Jeżeli jednak potrzebują wody...

- Przyjdą po nią wprost tutaj - dokończył ponuro McNeil. - Nie możemy zostać w tym miejscu.

Ross przeciągnął się, krzywiąc się niemiłosiernie z powodu bólu w plecach. Ręce go paliły, a to przecież był dopiero początek pra­cy. Gdyby Ashe był sprawny, mogliby przywiązać się do pojedyn­czych bali i spłynąć w dół z prądem, by znaleźć jakieś bezpiecz­niejsze miejsce na stocznię. Ale wiedział, że Ashe nie da rady pod­jąć takiego wysiłku.

Ross przespał tę noc głębokim snem, ponieważ jego ciało było zbyt zmęczone, by przejmować się zmartwieniami umysłu. Wczes­nym świtaniem obudził go McNeil i razem podjęli na nowo walkę z opornymi pniami, mając za jedyne narzędzie noże. Za łącznik mogły służyć tylko pasy tkaniny z ich kiltów i kawałki skóry zająców, które upolowali kilka dni temu. Pracowali głodni, nie mając ani chwili czasu, by udać się na polowanie. Ale kiedy słońce chyli­ło się ku zachodowi, tratwa była gotowa. Inna sprawa, że nikt nie gwarantował, iż będzie ona posłuszna tyczce lub wiosłu sternika.

Ashe wgramolił się na platformę i położył się bezsilnie na kil­ku gałęziach, które dla niego przynieśli. Miał wypieki, oczy błysz­czały gorączką. Chciwie wypił wodę, którą podali mu w dłoniach, i odetchnął z wyraźną ulgą, gdy Ross przetarł jego twarz mokrą trawą. Mamrotał coś niewyraźnie o Kelgarriesie, ale nie mogli zrozumieć słów.

McNeil zepchnął tratwę na wodę. Zatańczyła w bystrym nur­cie, który natychmiast porwał ich ze sobą. Start mieli niezły, ale gdy tylko stracili z oczu miejsce, w którym obozowali, szczęście opuściło ich. McNeil wściekle odpychał się tyczką, by utrzymać tratwę w głównym nurcie, przeszkadzały mu jednak liczne skały i kawały drewna. Zbliżało się do nich także całe wyrwane z korze­niami olbrzymie drzewo. Rozłożyste gałęzie zahaczyły o jakieś skały i przez chwilę pozostawało ono z tyłu, ale ledwie Ross ode­tchnął z ulgą, znowu dojrzał zbliżający się groźny taran

- Bliżej do brzegu! - wrzasnął ostrzegawczo.

Wielkie korzenie zdawały się mierzyć prosto w tratwę i był pe­wien, że jeżeli w nią uderzą, nie będą mieli żadnych szans. Próbo­wał odepchnąć tratwę tyką, ale jego silne pchnięcie nie napotkało oporu - musiał trafić w jakieś zagłębienie w rzecznym dnie.

Usłyszał jeszcze krzyk McNeila i wylądował w wodzie, która zalała mu usta. Na wpół przytomny zdołał utrzymać głowę na po­wierzchni. Trening w bazie obejmował też pływanie, ale zajęcia w basenie i pod kontrolą znacznie różniły się od walki o życie w lo­dowato zimnej rzece.

Kątem oka dojrzał jakiś ciemny przedmiot. Czy to brzeg tra­twy? Chwycił go desperacko i otarł sobie skórę na dłoniach o szorst­ką powierzchnię. Drzewo! Zamrugał oczami, aby odzyskać zdol­ność widzenia. Nie mógł jednak dźwignąć się na tyle wysoko, by spojrzeć ponad splątanymi korzeniami. Mógł tylko przylgnąć do drzewa i liczyć, że rzeka poniesie go w końcu do miejsca, gdzie znów spotka się z tratwą.

Po dłuższej chwili zaczepił się nieco wygodniej pomiędzy dwoma korzeniami, utrzymując głowę nad powierzchnią wody. Lodowata woda zmroziła zupełnie jego dłonie, na szczęście resztę ciała pokrywała szata obcych i jej ochrona wciąż działała. Był jednak zbyt zmęczony, by puścić drzewo i próbować dotrzeć do brze­gu, zwłaszcza że zapadał już zmierzch.

Nagle gwałtowny wstrząs przeszył całe jego ciało, a jedna z rąk, która uwięzia między korzeniami zaprotestowała tak gwałtownym bólem, że nie mógł powstrzymać się przed głośnym wrzaskiem. Prąd rzeczny zawirował wokół niego i woda na moment zakryła mu głowę - drzewo zahaczyło konarami o kamienne dno.

Ross wyplątał się spomiędzy korzeni i przedarł przez gęste trzci­ny i śmierdzący zgnilizną muł. Niczym ranne zwierzę wydźwignął się z błota na wyżej położony ląd i opadł na skąpaną w łagodnym blasku księżyca łąkę.

Przez chwilę leżał bez ruchu, tuląc do ciała skostniałe dłonie. Był zbyt zmęczony, by się poruszyć. Z drętwoty wyrwał go głos ujadającego psa. Krótkie, przyzywające szczęknięcia, które na pew­no nie wydobywały się z gardzieli wilka czy polującego lisa. Słu­chał ich, wciąż otępiały, a potem doszedł go jeszcze jeden odgłos - kopyt pędzących w galopie.

Kopyta? Konie! Konie z gór. Konie, które mogły być zwiastu­nem niebezpieczeństwa. Jego umysł był równie zdrętwiały jak dło­nie, więc dłuższą chwilę trwało, nim w pełni zdał sobie sprawę, co to może oznaczać.

Zrywając się na nogi, Ross dostrzegł skrzydlaty cień na tle ja­snej tarczy księżyca lecący ku ziemi jak bezszelestna strzała. Z tra­wy dobiegł go pojedynczy zduszony skrzek i skrzydlaty cień uniósł się ponownie z ofiarą w szponach. I znów zabrzmiało ujadanie - tym razem bliżej.

Spojrzał w tamtą stronę i dojrzał poruszające się światła na li­nii lasu. Czy to strażnicy pilnujący koni? Ross wiedział, że powi­nien wrócić do rzeki, jednak nie potrafił się do tego zmusić. Jej nurt przejmował go zgrozą. Ale co się stanie, jeśli psy go wytro­pią? Czytał kiedyś, że psy gubią trop w wodzie, i to pobudziło go do działania.

Dotarłszy do wysokiego brzegu, na który dopiero co z takim trudem się wspiął, Ross stąpnął w niewłaściwym miejscu i zjechał w dół po błocie. Zatrzymał się dopiero w trzcinach. Mechanicznie odgarnął śmierdzący muł z twarzy. Drzewo, na którym tu dotarł, wciąż było przy brzegu. Jakiś boczny przybrzeżny prąd wypchnął jego ukorzenioną część na piaszczystą mieliznę.

Powyżej na łące szczekanie rozległo się znów, tym razem bar­dzo blisko, i zaraz też odpowiedział na nie zew drugiego psa. Ross ponownie odbył drogę przez trzciny, a potem przepłynął wąską przestrzeń wody pomiędzy nimi a zaczepionym drzewem.

Wkrótce dojrzał na wysokim brzegu sylwetkę psa, do którego wkrótce dołączył drugi, jeszcze większy i głośniej ujadający kom­pan. Ross zastanawiał się przez chwilę, czy zwierzęta są w stanie go dojrzeć pomiędzy cieniami w dole, czy też po prostu tylko wę­szą jego obecność. Gdyby miał więcej sił, wspiąłby się na pień i odpłynął dalej ku środkowi rzeki, ale na razie mógł tylko leżeć jak leżał - między korzeniami, które wprawdzie zasłaniały go nie­co od strony lądu, jednak mamą byłyby zasłoną, gdyby pojawili się tam ludzie z pochodniami.

Jednak Ross mylił się. Nie zdawał sobie sprawy, że gdy czoł­gał się poprzez trzciny, całe jego ciało pokryło się warstwą ciemne­go błota, które stanowiło znakomity kamuflaż. Dlatego też męż­czyźni, którzy w ślad za psami pojawili się na skarpie, nie dostrze­gli nic poza pniem drzewa spoczywającym na błotnistej mieliźnie, mimo że cisnęli w dół pochodnię, by oświetlić trzcinowe pole.

Słyszał ich głosy pośród jazgotu psów. Potem jeden z mężczyzn uniósł pochodnię i w jej świetle Ross dostrzegł wyraźnie, że inny gestami odwołuje psy, które niechętnie, nadal ujadając, wycofały się wreszcie.

Ross z cichym szlochem opadł pomiędzy mokre i niewygodne korzenie. Wciąż był wolny.

15.

W pierwszych promieniach wschodzącego słońca Ross dostrzegł strzęp tkaniny zaczepiony o jeden z niesionych przez wodę konarów. Przeszedł kilka kroków ku przybrzeżnej mieliźnie, na której utknął ten kawałek drewna. Rozpoznając strzęp materiału, zanim jeszcze go dotknął - rzemień, którym związane były włosy McNeila - Murdock usiadł ciężko na piasku, bezwiednie obracając go w dło­niach i patrząc z rozpaczą na pustą rzekę. Utracił wszelką nadzie­ję. Tratwa musiała się rozpaść. Ani Ashe, ani McNeil nie przeżyli katastrofy.

Ross Murdock był zatem sam, zagubiony w innej epoce. Nie­wielką miał szansę ucieczki. Przez jego głowę przemknęła myśl, czy aby warto znowu wstawać, znów szukać żywności, znów szu­kać ciepłego schronienia...

Zawsze sądził, że potrafi iść przez życie zupełnie sam, że czu­je się najpewniej, gdy polega tylko na sobie. Teraz to przekonanie zostało porwane przez rzeczny nurt razem z całą siłą woli, która utrzymywała go przy życiu podczas ostatnich dni. Dotychczas za­wsze widział przed sobą jakiś cel, nieważne jak odległy. Teraz nie miał nic. Gdyby nawet zdołał dotrzeć do ujścia rzeki, nie wiedział, gdzie i w jaki sposób skontaktować się z okrętem podwodnym. Poza tym w bazie mogli ich już uznać za zaginionych, bo jak dotąd nie nawiązali żadnego kontaktu.

Ross zawiązał bezwiednie na nadgarstku przepaskę McNeila, ostatnią pamiątkę po swych towarzyszach. Mimo zmęczenia i roz­paczy starał się nie poddawać zwątpieniu. Nie miał szans, by po­nownie skontaktować się z klanem Ulffy. Podobnie jak wszystkie plemiona leśnych łowców, z pewnością uciekli przed najazdem konnych nomadów. Nie było więc sensu wracać. A czy był sens iść naprzód?

Słońce grzało mocno. To był jeden z tych wiosennych dni, które zapowiadają letnie upały. W nabrzeżnych krzewach, które już za­czynały się zielenić, brzęczały roje owadów. Ptaki zerwały siew gó­rę, kołując nad jego głową i krzycząc podekscytowane - przekazy­wały swym pobratymcom ostrzeżenie przed zbliżającym się człowiekiem.

Ross wciąż był pokryty mułem i wodnymi wodorostami. Ścią­gnął wszystkie te ozdoby, odkrywając szatę obcych, która najwy­raźniej nie ucierpiała podczas rzecznej podróży. Przynajmniej mógł się wreszcie umyć.

Zanurzył ręce w strumieniu i spłukał całe ciało, oczyszczając je z błota. W świetle słońca jego dziwna szata błyszczała tak inten­sywnie, jakby nie tylko pochłaniała słoneczne promienie, ale także je odbijała. Ross wszedł głębiej w rzekę i zaczął płynąć. Nie dlate­go, że miał przed sobą jakiś konkretny cel, ale dlatego, że wydało mu się to prostsze niż ponowne wspinanie się na brzeg.

Popychany prądem, płynął leniwie, przyglądając się obu brze­gom. Właściwie nie miał nadziei, że ujrzy tratwę, nie łudził się też, że któryś z jej pasażerów mógł dotrzeć na ląd. Chociaż z drugiej strony, jakaś część jego przekornego umysłu jeszcze się nie podda­ła zupełnemu zwątpieniu.

Wysiłek związany z pływaniem przynajmniej przełamał to uczu­cie kompletnej obojętności, które opanowało go dzisiejszego ranka. Toteż kiedy ponownie wyszedł na ląd, miał nieco więcej chęci do życia. Miejsce wydawało się bezpieczne - dość głęboka zatoka wrzy­nająca się w ląd oraz wysoka skarpa. U jej podnóża Ross rozebrał się i rozwiesił ubranie, wystawiając je na słoneczny żar.

Surowa ryba, którą ku swej radości odkrył odciętą w jednej z kałuż wodnych, była jednym z najcudowniejszych posiłków, ja­kie jadł w życiu. Zaspokoiwszy głód, przeciągnął się leniwie i pod­szedł do konaru wierzby, na którym powiesił ubranie. I wtedy prze­konał się, że fortuna patrzyła na niego łaskawiej tylko przez krótką chwilę.

Zmiana losu nadeszła cicho i bezszelestnie - tak bezszelest­nie, jak bezszelestny był drobny ruch wierzbowych witek, które zadrżały, gdy w pień drzewa uderzyła włócznia. Ross pospiesznie złapał swoje ubranie i w tym pośpiechu potknął się, padając jak długi na piasek. Już tylko z dołu mógł się przyjrzeć dwóm stoją­cym tuż nad nim mężczyznom, na których łasce się znalazł.

W odróżnieniu od ludzi Ulffy czy handlarzy, byli niezwykle wysocy. Ich jasne włosy splecione były w długie warkocze. Skó­rzane tuniki sięgały do polowy ud, na nogach mieli również skó­rzane spodnie przepasane ciasno kilkoma kolorowymi paskami. Stroje uzupełniały ołowiane bransolety na przedramionach oraz naszyjniki z paciorków i zwierzęcych kłów. Ross nie przypominał sobie, by widział podobnych ludzi na którejś z taśm szkoleniowych w bazie.

Pierwsza włócznia stanowiła zapewne ostrzeżenie, ale druga była już gotowa do groźniejszego rzutu, toteż Ross uczynił znany we wszystkich chyba epokach gest poddania się - powoli puścił ubranie i uniósł obie otwarte dłonie na wysokość ramion.

- Przyjaciel - powiedział w języku ludu pucharu. Handlarze docierali daleko, była szansa, że kontaktowali się kiedyś i z tym plemieniem.

Włócznia drgnęła nieznacznie. Młodszy z przybyszy szybkim susem podskoczył ku Rossowi i porwał porzuconą przez niego szatę. Uniósł ją i powiedział coś do swego towarzysza. Zdawał się zafa­scynowany tkaniną. Ross zastanawiał się, czy istnieje szansa przehandlowania ubrania za własną wolność.

Obaj mężczyźni byli uzbrojeni, nie tylko zresztą w długie szty­lety, których z chęcią używali także handlarze, ale również w to­pory. Kiedy tylko Ross opuścił nieco dłonie, człowiek stojący przed nim natychmiast sięgnął do pasa po topór, wydając przy tym groź­ne warknięcie. Murdock natychmiast znieruchomiał. Zdał sobie sprawę, że mogą mu dać toporem po głowie i wziąć szatę bez zbęd­nych targów.

Ostatecznie jednak zdecydowali potraktować także jego jako część łupu. Zarzuciwszy szatę Rossa na ramię, obcy chwycił go i pchnął przed siebie niedwuznacznym gestem.

Nie była to przyjemna droga. Chłodne podmuchy wiatru sma­gały plecy, a ostre kamienie raniły bose stopy.

Gdy dotarli na szczyt skarpy, przez moment kusiło go, by sko­czyć w dół i uciekać rzeką, ale obcy byli przewidujący. Jeden z nich szedł tuż za Rossem i kiedy tylko zakończyli wspinaczkę, uchwy­cił jego nadgarstek i wykręcił mu rękę za plecy. W takiej pozycji Murdock odbył resztę drogi prowadzącej przez podmokłą łąkę. U celu pasły się trzy kudłate koniki, które trzymał na długich li­nach trzeci obcy. W pewnej chwili Ross stąpnął na ostry kamień ukryty w trawie. Nieoczekiwany ból wyzwolił w nim wybuch tłu­mionej dotąd złości. Murdock obrócił się gwałtownie, podcinając zaskoczonego przeciwnika. Obaj zwalili się na ziemię, ale Ross znalazł się na górze. Zaatakowany zdążył tylko wydać okrzyk za­skoczenia, a Ross już trzymał w jednej dłoni jego sztylet, drugą zaś, wreszcie uwolnioną z upokarzającego chwytu, chwycił go za gardło.

Ze sztyletem gotowym do uderzenia podniósł wzrok na pozo­stałych mężczyzn. Ci patrzyli na to, co się działo, z otwartymi usta­mi. Dopiero po chwili oprzytomnieli i chwycili za włócznie. Ross oparł ostrze sztyletu na gardle powalonego przeciwnika i przemó­wił w języku, którego nauczył się od ludzi Ulffy:

- Wy uderzyć... on umrzeć.

Musieli wyczytać determinację w jego spojrzeniu, bo powoli opuścili broń. Osiągnąwszy pierwsze zwycięstwo, Ross poważył się na więcej.

- Brać - wskazał na czekające konie - wy brać i odjechać. Przez moment myślał, że nie usłuchają, przycisnął więc ostrze do gardła swego jeńca. Ten jęknął cicho. Mężczyzna niosący szatę Rossa zrzucił ją z ramienia i położył na trawie, a sam wycofał się. Przytrzymał konia, dosiadł go i nakazał gestem to samo swemu kompanowi. Obaj oddalili się stępa.

Ross puścił jeńca i pochwycił swą szatę. Zdążył w nią wsko­czyć, gdy zobaczył, że leżący na ziemi mężczyzna otwiera oczy i błyskawicznie sięga do pasa w poszukiwaniu broni. Ross nie spusz­czał z niego wzroku, kończąc dopinać swój strój.

- Co ty robić? - to była mowa leśnego ludu, choć zniekształ­cona przez dziwny akcent.

- Ty iść. - Ross wskazał na trzeciego konia, który pozostał na łące. - Ja iść - wskazał w stronę rzeki. - Ja wziąć to - poklepał szty­let i topór.

Obcy aż zawył z oburzenia.

- Nie być dobrze...

Ross roześmiał się.

- Nie być dobrze twoja - zgodził się. - Dobrze moja.

Ku jego zdumieniu, obcy rozpogodził się i ryknął gromkim śmie­chem. Usiadł, rozcierając gardło. Wciąż szczerzył zęby, ubawiony.

- Ty łowca? - wskazał na północny wschód ku lasom otacza­jącym podnóże gór.

Ross potrząsnął przecząco głową

- Ja handlarz - odparł.

- Handlarz - powtórzył tamten. Potem dotknął jednej z meta­lowych bransolet na swym przedramieniu - Handlować to?

- To. I więcej rzeczy.

- Gdzie?

Ross wskazał na ujście rzeki.

- Słona woda. Handel tam.

Mężczyzna wyglądał na zagubionego.

- Dlaczego ty tu?

- Ja jechać woda, jak ty jechać - Ross wskazał na konia. - Ja jechać na drzewach - wiele drzew razem. Drzewa rozdzielić się. Ja być tu.

Najwyraźniej idea podróży tratwą nie była mu obca, bo męż­czyzna skinął ze zrozumieniem głową.

Wstał i podszedł do swego konia.

- Ty pójść obóz Foscar. Foscar wódz. On lubić, gdy ty poka­zać, jak zrobić Tulka spać. Zabrać Tulka sztylet i topór.

Ross zawahał się. Tulka wydawał się teraz przyjaźnie usposo­biony, ale jak długo to potrwa? Potrząsnął głową.

- Ja iść słona woda. Mój wódz tam.

Tulka zaprzeczył energicznie.

- Ty mówić nieprawda. Twój wódz tam! - wskazał na wschód teatralnym gestem. - Twój wódz mówić Foscar. Powiedzieć: dać dużo to - dotknął swej bransolety - też noże, topory, jeśli on przy­prowadzić ty.

Ross przyglądał mu się, nie rozumiejąc. Ashe? Ashe był w obozie Foscara i obiecywał nagrodę za znalezienie go? Ale jak to możliwe?

- Skąd ty znać mój wódz?

Tulka roześmiał się tym razem, jakby ubawiony niedomyślnością Rossa.

- Ty nosić świecąca skóra i twój wódz nosić świecąca skóra. Powiedzieć: wy znaleźć druga świecąca skóra, ja dać mnóstwo dobrych rzeczy dla tego, kto przywieść ty.

Świecąca skóra! Szata ze statku obcych! Czy to byli ludzie ze statku? Ross pamiętał snop światła, który namierzył go, gdy opusz­czał wioskę Czerwonych. Ale dlaczego go szukają, i to tak inten­sywnie, że włączają w to tubylców? Czemu Ross Murdock jest dla nich tak ważny? Wiedział jednak na pewno, że nie zamierza ułatwiać im tego zadania, dlatego też nie miał najmniejszego zamiaru spotykać się z wodzem, który obiecał nagrodę za jego pochwycenie.

- Ty pójść! - Tulka zaatakował bez ostrzeżenia. Jego wierz­chowiec pomknął wprost na Rossa, który w ostatniej chwili uskoczył przed stratowaniem. Jednocześnie uderzył toporem, ale ta broń była dlań za ciężka i nie potrafił się nią posługiwać.

Toteż cios przeciął tylko powietrze, a że bark konia zahaczył go w biegu, Ross przewrócił się, o włos tylko unikając kopnięcia w głowę przez końskie kopyto. W następnej chwili jeździec już leżał na nim, przyciskając go do ziemi. Na szczęce Rossa wylądowała potężna pięść i zapadł w ciemności.

Kiedy powróciła mu świadomość, zorientował się, że leży na brzuchu w poprzek czegoś, co podskakuje miarowo, a jego głowa i nogi zwisają w dół, nie mieszcząc się na tej podpórce. Regularne podskoki powodowały nieprzyjemne łupanie w głowie. Ross pró­bował zmienić niewygodną pozycję i wtedy zdał sobie sprawę, że ręce ma związane na plecach. Czuł ich ciężar uciskający wygięty kręgosłup. Zrozumiał, że leży przerzucony przez grzbiet jadącego konia. Nie mógł nic zrobić, by zmienić swe położenie, pozostawa­ła tylko nadzieja, że koń nie przejdzie w cwał. Do jego uszu docho­dziły strzępy rozmowy, a kiedy uniósł nieco głowę, dostrzegł dru­giego konia idącego bok w bok z tym, na którym jechał.

Wkrótce znalazł się w jakimś hałaśliwym miejscu. Zewsząd dochodziły doń krzyki ludzi. Koń zatrzymał się, a Ross został ścią­gnięty z jego grzbietu i bezceremonialnie rzucony na ziemię. Mimo pyłu w oczach i ustach, starał się przyjrzeć otaczającej go scenerii.

Dostrzegł skórzane namioty, służące za schronienie długowło­sym gigantom i ich równie wysokim kobietom. Całe to towarzy­stwo właśnie się schodziło, by przyjrzeć się jeńcowi. Nagle krąg wokół niego przerzedził się i otaczający go ludzie odwrócili się ku nadchodzącemu mężczyźnie. Już ci, którzy pochwycili Rossa, byli imponującej postury, ale ten był prawdziwym olbrzymem. Leżąc na ziemi u jego stóp, Ross czuł się jak małe, bezradne dziecko.

Foscar, o ile to był Foscar, nie osiągnął jeszcze wieku średnie­go. Potężnie umięśniony, musiał mieć siłę niedźwiedzia. Ross jed­nak śmiało spojrzał na przybysza. Kipiała w nim taka sama złość, jak wtedy, gdy atakował Tulkę.

- Ty wyglądać dobrze, Foscar. Uwolnić mnie, a zobaczyć, czy ja więcej wart niż wyglądać - powiedział, używając łamanej mowy łowców.

Błękitne oczy Foscara rozszerzyły się ze zdumienia. Opuścił dłoń, która z powodzeniem mogła pomieścić obie dłonie Rossa. Chwycił Murdocka za szatę i podniósł na nogi, nie zdradzając przy tym najmniejszego wysiłku. Nawet stojąc, Ross był o dobre dwa­dzieścia centymetrów niższy od wodza, jednak uniósł głowę i spojrzał mu hardo w oczy.

- Moje ręce wciąż związane - powiedział to najbardziej pro­wokującym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Przygoda z Tulką dała mu pewne zrozumienie charakteru tych ludzi. Cenili tylko tych, którzy potrafili pokazać, że są im równi.

- Dziecko - Foscar puścił szatę Rossa i przesunął ręką po jego barkach i klatce piersiowej.

Murdock zachwiał się.

- Dziecko? - mimo wszystko zdołał wydobyć z siebie śmiech. - Zapytaj Tulkę. Ja nie dziecko. Nóż Tulki, topór Tulki w moich rękach. Konia Tulka użyć... pokonać ja.

Foscar spojrzał na niego uważnie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Ostry język - skomentował. - Tulka utracić nóż i topór? Ennar! - zawołał, obracając się przez ramię, a jeden z mężczyzn postąpił ku niemu.

Był niższy i dużo młodszy od wodza, jego twarz miała chło­pięcy wygląd. Patrzył na Foscara z podekscytowaniem. Był uzbro­jony w topór i sztylet, a ponieważ miał też dwa naszyjniki oraz, podobnie jak wódz, bransolety na przedramionach, Ross domyślił się, że musi to być krewny Foscara.

- Dziecko! - Foscar klepnął ręką ramię Rossa. - Dziecko! - powtórzył, wskazując na Ennara, który zaczerwienił się wyraźnie. - Ty wziąć topór i nóż Ennara - rozkazał. - Tak jak wziąć Tulki.

Na jego sygnał ktoś rozciął więzy krępujące nadgarstki Murdocka. Ross rozprostował zdrętwiałe dłonie, a potem pomacał swą szczękę. Foscar zapewne upokorzył tego młodzieńca, nazywając go dzieckiem. A więc chłopak będzie chciał pokazać, co jest wart. To nie będzie tak łatwe, jak atak z zaskoczenia na Tulkę. Ale jeśli odmówi, Foscar może na przykład kazać go zarżnąć od razu. Musi więc zrobić, co w jego mocy.

- Wziąć topór i nóż - Foscar cofnął się o kilka kroków, naka­zując gestem swym ludziom, by utworzyli szerokie koło wokół obu walczących.

Ross poczuł się nieswojo, widząc dłoń Ennara opartą na rękoje­ści topora. Nikt przecież nie powiedział, że chłopak nie może uży­wać broni w walce. Jednak przekonał się, że te dzikusy mają wyczu­cie sportowego ducha. Dostrzegł, że Tulka szepce coś wodzowi do ucha. W chwilę potem Foscar zaryczał donośnym głosem.

Ennar zsunął dłoń z rękojeści topora, jakby ten nagle go oparzył. Ross widział jego gniewne spojrzenie. Młodzieniec musiał wygrać tę walkę, by ocalić honor, on zaś musiał ją wygrać, by oca­lić życie. Krążyli czujnie wokół siebie. Ross patrzył raczej w oczy swego przeciwnika niż na jego zaciśnięte pięści.

W bazie miał okazję trenować walkę wręcz z Ashem, a przedtem jeszcze z muskularnymi i bezlitosnymi instruktorami. Wiele razy spu­ścili mu niezłe manto, tylko po to, aby go nauczyć kilku chwytów i ciosów, które mogły ocalić życie w sytuacji takiej jak ta. Ale wtedy był przygotowany i wypoczęty. Teraz zaś miał się przekonać, czy jest takim twardzielem, jak zawsze o sobie myślał. Wygra albo zginie.

Komentarze widzów pobudziły Ennara do żwawszej akcji. Ruszył na przeciwnika pochylony nisko jak zapaśnik, ale Ross zszedł jeszcze niżej. Nabrał w garść piasku i sypnął w twarz atakujące­mu. Ich ciała zderzyły się i Ennar przeleciał nad jego ramieniem, lądując jak długi na ziemi. Gdyby Ross był wypoczęty, walka była­by już zakończona. Ale poruszał się zbyt wolno. Ennar nie czekał bezczynnie i po chwili Murdock znalazł się w trudnej sytuacji. Ręka leżącego wystrzeliła ku niemu błyskawicznie i chwyciła go za nogę nieco powyżej kostki. Ross, pomny nauk, upadł bez oporu, stara­jąc się przynajmniej częściowo przygnieść przeciwnika. Ennar, nie­co zaskoczony tak łatwym sukcesem zawahał się na moment. Murdock wykorzystał to. Uwolnił nogę i obrócił się, starając się rąbnąć łokciem w nerki przeciwnika. Nie trafił czysto, ale przynajmniej umknął przed niedźwiedzim uściskiem, w jakim tamten starał się go zamknąć. Dzięki treningom w bazie wciąż mógł walczyć, ale zarazem uzmysłowił sobie, że nie zdoła wygrać. Jedyne, co osią­gnie, to opóźnienie własnej klęski.

Palce przeciwnika sięgnęły ku jego oczom. Ross odruchowo zacisnął na nich zęby i jednocześnie kopnął kolanem Ennara w brzuch. Poczuł na twarzy gorący oddech i ostatnim wysiłkiem wyszarpnął się spod przywalającego go ciała. Zdołał klęknąć na jedno kolano. Ennar także się dźwignął - stał na czworaka, jak gotowe do skoku zwierzę. Ross zaryzykował całą stawkę w ostatnim ataku. Splótł dłonie, uniósł najwyżej jak mógł i opuścił błyskawicz­nym ruchem na kark przeciwnika. Ennar opadł płasko na ziemię, a sekundę później Ross osunął się bez czucia na jego ciało.

16.

Murdock leżał na plecach i wpatrywał się w rozciągniętą skórę, która stanowiła dach namiotu. Całe jego ciało było jedną bolącą raną. Chwi­lowo całkowicie stracił zainteresowanie swym dalszym losem. Na razie liczyła się teraźniejszość, a ta rysowała się w czarnych barwach. Powiedzmy, że nie uległ Ennarowi - czy raczej osiągnął remis - ale też nie błysnął niczym nadzwyczajnym, więc właściwie poniósł klę­skę. Trochę go wprawdzie zaskoczyło, że wciąż żyje, ale zaraz do­szedł do wniosku, że to ze względu na jego wartość handlową. W koń­cu obcy obiecali hojną zapłatę. Nie najlepsza perspektywa.

Jego ręce były związane nad głową i przymocowane do wbite­go w ziemię pala. W podobny sposób unieruchomiono mu nogi. Mógł jedynie przekręcać głowę z boku na bok. Niewolnik, jeden z łowców wziętych do niewoli przez migrujących jeźdźców, kar­mił go kawałkami wędzonego mięsa.

- Ho, złodzieju toporów! - Ross poczuł, jak czubek ciężkiego buta ląduje między jego żebrami. Jęknął z bólu, co miało być też protestem przeciw takiemu traktowaniu. W mdłym świetle dojrzał twarz Ennara i nie mógł się powstrzymać przed grymasem uśmie­chu, widząc jego podbite oko i siniaki na szczęce.

- Ho, wielki wojowniku! - odpowiedział, starając się, by brzmiało to maksymalnie pogardliwie.

Dostrzegł rękę Ennara uzbrojoną w długi nóż.

- Uciąć za długi język dobra rzecz! - Ennar wykrzywił twarz w uśmiechu, klękając przy więźniu.

Ross poczuł dreszcz przerażenia, stokroć bardziej nieprzyjem­ny od bólu. Ennar naprawdę mógł to zrobić! Ale po chwili Murdock zobaczył, że młodzieniec rozcina więzy na jego rękach. A więc Ennar nie przyszedł tu, by się nad nim znęcać. Ręce miał wolne, ale całkowicie odrętwiałe. Dlatego leżał bez ruchu, podczas gdy Ennar uwolnił też jego nogi. W górę!

Gdyby nie pomocna dłoń Ennara, Ross nie zdołałby stanąć na nogach. Długo na nich nie ustał, padł jak długi na twarz, gdy tylko młodzieniec go puścił.

Ostatecznie Ennar wezwał dwóch niewolników, którzy wyciągnęli Rossa z namiotu i doholowali do ogniska, przy którym toczyła się jakaś narada.

Była tak gorąca, że dyskutanci nader często chwytali za rękojeść topora lub noża podczas wykrzykiwania swych argumentów. Ross nie rozumiał wprawdzie ich języka, ale szybko się zoriento­wał, że to on jest przedmiotem sporu i że decydujący głos będzie należał do Foscara, który jeszcze nie poparł żadnej ze stron.

Usiadł tam, gdzie pozostawili go niewolnicy, i zaczął rozcie­rać zdrętwiałe ramiona. Był tak obolały i tak zmęczony, że nie dbał o rezultat debaty. Cieszył się, że uwolniono go ze sprawiających ból więzów.

Nie miał nawet pojęcia, jak długo trwała narada. W końcu Ennar podszedł do niego i powiedział.

- Twój wódz - on dać wiele dobrych rzeczy za ciebie. Foscar wziąć ciebie do twój wódz.

- Mój wódz nie tu - odpowiedział Ross zmęczonym głosem, mimo iż wiedział, że protestowanie nic nie da. - Mój wódz czekać nad słona woda. On być zły, gdy ja nie przyjść. Foscar spotka jego gniew...

Ennar roześmiał się.

- Ty uciec od twój wódz. On zadowolony, gdy ty znów jego. Ty nie zadowolony - tak myśleć ja.

- Tak myśleć i ja - zgodził się z rezygnacją Ross.

Resztę nocy spędził, leżąc pomiędzy Ennarem a drugim czujnym strażnikiem. Okazali się oni na tyle łaskawi, że nie związali go ponownie. Rano mógł więc już zjeść bez niczyjej pomocy. Odrywał kawały pieczystego brudnymi rękoma. Wspaniały był to po­siłek.

Podróż jednak nie zapowiadała się zbyt przyjemnie. Posadzo­no go na jednym z kudłatych koników, z nogami związanymi liną biegnącą pod brzuchem zwierzęcia. Również ręce miał związane, na szczęście w taki sposób, że mógł uchwycić się grzywy wierz­chowca. Dzięki temu miał nadzieję, że się na nim utrzyma. Jego konia ciągnął na linie jadący z przodu Tulka. Obok jechał Ennar, który równie często patrzył na więźnia, co na drogę przed nimi.

Skierowali się na północny wschód w stronę gór. Chociaż Ross me miał najlepszego wyczucia kierunku w terenie, był gotów się założyć, że zmierzają wprost do wioski, którą swego czasu znisz­czyli obcy. Postanowił się dowiedzieć, jak przebiegało spotkanie ludzi ze statku z jeźdźcami.

- Jak wy spotkać drugi wódz? - spytał Ennara.

Młodzieniec odrzucił jeden ze swych warkoczy na plecy i ut­kwił oczy w twarzy Rossa.

- Twój wódz przyjść do nasz obóz. Mówić Foscar - dwa, cztery spania temu.

- Jak mówić Foscar? Mowa łowców?

Po raz pierwszy Ennar zawahał się. Mruknął coś pod nosem i wreszcie wysapał:

- Mówić Foscar, mówić my. My słyszeć dobre słowa, nie sło­wa ludzi lasu. Mówić do nas dobrze.

Ross był zaintrygowany. W jaki sposób obcy pochodzący z in­nego czasu mógł mówić językiem prymitywnego barbarzyńskiego plemienia, które żyło w czasach odległych o tysiąclecia? Czy obcy ze statku także potrafili podróżować w czasie? Czy mieli własne stacje transferowe?

- Ten wódz - czy on jak ja?

Ennar znów się zawahał.

- Jego szata jak twoja.

- Ale czy on jak ja? - nalegał Ross.

Sam nie wiedział, do cze­go zmierza. Może po prostu chciał przekonać tych tubylców, że jest kimś innym niż człowiek, który płaci za jego głowę i któremu go sprzedają?

- Nie jak ty - odrzekł Tulka. - Ty jak ludzie lasu - włosy, oczy. Dziwny wódz nie mieć włosów na głowie, oczy inne.

- Ty też widzieć? - zapytał Ross.

- Tak. Ja przyjechać do obóz. Oni przyjść. Stanąć na skałach i wołać Foscar. Zrobić magię z ogniem, polecieć do góry! - wska­zał ręką jeden z krzaków rosnących opodal. - Oni wskazać mała, mała włócznia... ogień z ziemi i spalić. My powiedzieć, cały obóz, że my nie dać człowiek. Oni powiedzieć dużo dobrych rzeczy, jeśli my znaleźć i dać człowiek.


- Oni nie mój lud - wtrącił się Ross. - Włosy, oczy, inne. Oni źli...

- Ty jeniec. Niewolnik wodza. Ennar znalazł wytłumacze­nie, które w pełni pasowało do zwyczajów jego ludu. - Oni chcieć swój niewolnik - tak jest.

- Mój lud bardzo potężny, dużo magii - nalegał Ross. - Wy wziąć mnie do słona woda, oni zapłacić dużo, więcej niż dziwny wódz.

Obaj jeźdźcy wyglądali na rozbawionych.

- Słona woda gdzie? - spytał Tulka.

Ross wskazał na zachód.

- Kilka spań tam...

- Kilka spań! - powtórzył gwałtownie Ennar. - My jechać wie­le spań, gdzie nie znać szlak... może nic ludzi tam, może nic słonej wody. Mówisz wszystkie rzeczy podwójnym językiem, żeby my nie wieźć ty do wódz. My nie iść ten szlak nawet jedno słońce... znaleźć wódz, dostać dobre rzeczy. Dlaczego my robić trudne rze­czy? My móc robić łatwe.

Jakiż jeszcze argument mógł przeciwstawić Ross tej prostej logice? Zaklął cicho w poczuciu bezsilności. Ale już dawno temu przekonał się, że uleganie ślepej furii nie rozwiąże problemu, chy­ba że taki wybuch miał na kimś zrobić wrażenie. A do tego trzeba mieć przewagę, on zaś nie miał nawet wolnych rąk.

Podróżowali przez otwartą przestrzeń. Podczas ucieczki Ross i jego dwaj towarzysze musieli kryć się po lasach, nadrabiając dro­gi. Teraz zbliżali się do gór nieco z innego kierunku i Murdock, chociaż bardzo się starał, nie widział żadnych znajomych znaków rozpoznawczych w terenie. Gdyby jakimś cudem zdołał się uwol­nić, musiałby po prostu podążać na zachód w linii prostej i liczyć, że trafi na rzekę.

W południe stanęli na popas przy kilku drzewach rosnących nad niewielkim strumieniem. Słońce grzało niezwykle mocno jak na tę porę roku. Wygłodzone zimą owady dawały się mocno we znaki, szczególnie koniom i Rossowi, który nie mógł ich odganiać związanymi rękoma. Wkrótce chodziły po całym jego ciele.

Jeźdźcy zdjęli Rossa z konia i przywiązali do drzewa, przy czym drugi koniec liny zarzucili mu na szyję. Rozniecili ognisko i zaczęli na nim przypiekać kawałki sarniny.

Foscar chyba niespecjalnie się spieszył z wykonaniem za­dania, gdyż po posiłku większość jego ludzi zaczęła leniwą sjestę, niektórzy nawet zapadli w sen. Kiedy Ross rozejrzał się po otaczających go twarzach dostrzegł, że Tulka i Ennar znikli. Być może udali się naprzód, by powiadomić obcych o przybyciu ple­mienia.

Wrócili dopiero późnym popołudniem, równie niezauważal­nie, jak odeszli. Stanęli przed Foscarem i zdali mu raport. Wkrótce Foscar podszedł do Rossa i rzekł:

- Idziemy. Twój wódz czeka...

Ross uniósł głowę i ponownie zaprotestował.

- Nie mój wódz!

Foscar wzruszył ramionami.

- On tak mówić. On dać dobre rzeczy, gdy ty wrócić pod jego rękę. Więc on twój wódz!

I znów Ross został wsadzony na konia i przywiązany do jego grzbietu. Ale tym razem plemię rozdzieliło się na dwie grupy. On sam pojechał z Ennarem i Foscarem oraz dwoma innymi ludźmi, którzy stanowili ariergardę. Pozostali mężczyźni nie dosiedli koni tylko poprowadzili je w kierunku lasu. Ross w zamyśleniu obser­wował ich cichy odwrót. Zdaje się, że Foscar nie ufał tym, z który­mi robił interesy, i zabezpieczał się na wszelki wypadek. Jednak Murdock nie miał pojęcia, czy ten brak zaufania - który zresztą mógł być tylko zwyczajną ostrożnością Foscara - okaże się ko­rzystny dla niego.

Mała grupka jadąc stępa zbliżyła się do łączki pod lasem. Po raz pierwszy Ross wiedział dokładnie, gdzie jest. Byli u wrót ukry­tej doliny, mniej więcej milę od wąskiego przesmyku, powyżej któ­rego leżał między skałami, szpiegując wioskę, i gdzie został pojmany. Wtedy dotarł tu od północy, idąc górą parowu.

Koń Rossa ruszył nieco gwałtowniej, gdy Foscar ponaglił swe­go wierzchowca u wejścia do przesmyku. Galopował ku miejscu, gdzie czekali obcy.

Murdock czuł, że zdoła opanować strach przed Czerwonymi, nie bał się też jeźdźców Foscara, ale na myśl o zetknięciu z obcy­mi ogarniał go lęk, przeraźliwy lęk. Wiedział bowiem, co może go spotkać z rąk ludzi, choćby najgorszych, ale nie miał pojęcia, co zrobią z nim te istoty?

Foscar zatrzymał się, zsiadł z wierzchowca i usiadł naprzeciw obcych. Ross naliczył ich czterech. Chyba rozmawiali. Nie był pe­wien, bo wciąż spora odległość dzieliła konnych od postaci w nie­bieskich uniformach.


Minęły długie minuty, nim wreszcie Foscar uniósł rękę i gestem przyzwał swych ludzi, by zbliżyli się wraz z Rossem. Ennar ponaglił konia uderzeniem pięt i wyrwał do przodu, wyprzedzając i nieco wierzchowca Rossa. Pozostali dwaj jeźdźcy zbliżyli się w wolniejszym tempie. Murdock dostrzegł, że obaj są uzbrojeni we włócz­nie, które teraz przesunęli do przodu.

Przebyli już trzy czwarte odległości dzielącej ich od Foscara. Ross widział wyraźnie pozbawione włosów głowy obcych, którzy patrzyli w jego kierunku. I wtedy nastąpił niespodziewany atak.

Jeden z przybyszy uniósł broń, przypominającą nieco karabin maszynowy, tyle że o nieco dłuższej rękojeści.

Ross wrzasnął ostrzegawczo, ale Foscar był uzbrojony tylko w topór i nóż. W dodatku do końca nie rozumiał, co mu zagraża. Nagle osunął się na ziemię, i nie poruszył się więcej. Tylko jego koń drgnął niespokojnie, jakby targnięty nagłym uczuciem strachu.

Powstałą ciszę przeciął drugi krzyk - krzyk Ennara. Młodzie­niec ściągnął wodze swego galopującego konia tak gwałtownie, że ten niemal przysiadł na tylnych nogach. Zakręcił błyskawicznie i pomknął w kierunku lasu. Tuż obok Rossa przeleciała włócznia! Otarła się o jego ramię. Nie mógł jednak kontrolować konia, toteż ten skręcił i pognał w las za swym poprzednikiem, co zmyliło drugiego z rzucających. Obaj strażnicy również skierowali konie w ślad za uciekającym Ennarem.

Ross przywarł do grzywy swego wierzchowca. Największym przerażeniem przejmowała go myśl, że może zsunąć się z grzbietu zwierzęcia. Ponieważ nogi miał przywiązane, byłby wleczony po ziemi i narażony na śmiertelne niebezpieczeństwo. Trzymał więc grzywę kurczowo i pochylił głowę. Gdyby zdołał pochwycić linę przywiązaną do pyska swego konia, miałby jakąś szansę, by kon­trolować jego bieg. Ale w obecnej sytuacji mógł tylko trzymać się z całych sił i mieć nadzieję, że nie spadnie.

Nagle kilka jardów z przodu z ziemi trysnął w górę jaskrawy płomień podobny do tego, który pochłonął wioskę Czerwonych. Koń Rossa oszalał. Pojawiły się następne wykwity ognia. Przera­żony wierzchowiec reagował za każdym razem zmianą kierunku ucieczki. Ross zorientował się, że obcy chcą go w ten sposób odciąć od bezpiecznego lasu. Nie miał tylko pojęcia, dlaczego go po prostu nie zastrzelą, tak jak Foscara.

W powietrzu zrobiło się gęsto od dymu, który odgradzał Rossa od lasu. Ale wiatr przesuwał ciemne kłęby w kierunku obcych.

Gdyby tak podobna ściana dymu pojawiła się z drugiej strony! Na razie jednak koń zawracał ku obcym. Ross słyszał ich krzyki po­śród białych kłębów.

I wtedy jego wierzchowiec popełnił błąd. Przebiegł zbyt bli­sko ognistego języka, który osmalił mu nogę i lewy bok. Zwierzę zarżało z bólu i rzuciło się gwałtownym susem pomiędzy dwa pło­mienie, oddalając się od ludzi ze statku.

Ross zakasłał, niemal dusząc się w gęstym dymie. Oczy mu łzawiły, czuł zapach palących się włosów. Ale po chwili spłoszony koń wyniósł go z kręgu ognia i znowu był na otwartej przestrzeni. Wierzchowiec gnał dalej z tą samą prędkością. Z lewej strony po­jawił się inny koń. Pod wprawną ręką jednego z niedawnych go­spodarzy Rossa z łatwością dopasował swój pęd do pędu jego ko­nia, a potem, biegnąc równolegle, zaczął stopniowo zwalniać.

Cwał przeszedł stopniowo w galop, a wtedy jeździec dokonał zadziwiającej dla Rossa sztuki, pochylając się w siodle i w biegu chwytając z ziemi linę jego wierzchowca. Wkrótce też zaczął ha­mować zbiega.

Ross był roztrzęsiony i wciąż zanosił się kaszlem. Ledwie utrzy­mywał się na końskim grzbiecie, ale kurczowo trzymał się grzywy.

Galop zwolnił do stępa, aż wreszcie oba pokryte białą pianą konie zatrzymały się.

Wydawało się, że jeździec zupełnie zapomniał o obecności Rossa. Patrzył do tyłu ku gęstej ścianie dymu i zmarszczył brwi, obserwując szybkie rozprzestrzenianie się ognia. Zamruczał coś pod nosem i pociągnął konia Murdocka w kierunku, z którego Ennar przyprowadził go wcześniej.

Ross starał się zebrać myśli. Niespodziewana śmierć wodza mogła kosztować go życie, jeśli szczep będzie chciał się mścić. Z drugiej strony, mógł próbować ich przekonać, że naprawdę nale­ży do innego plemienia i że sojusz z jego ludem to najlepsze, co mogą zrobić, by wystąpić przeciwko wspólnemu wrogowi.

Trudno było coś zaplanować, a przecież wiedział, że jeśli co­kolwiek może go uratować, to tylko spryt. Spotkanie, które zakoń­czyło się śmiercią Foscara, podarowało mu tylko kilka chwil. Wciąż był więźniem, chociaż przynajmniej należał do jeźdźców, a nie do obcych. Być może dla obcych ci dzicy nie byli więcej warci niż zwierzęta.

Ross nawet nie próbował rozmawiać ze swym obecnym straż­nikiem, który wiódł go wprost na zachód. Zatrzymali się przy tym samym strumyku, przy którym obozowali w południe. Jeździec przywiązał konie, a potem poluzował linę, którą przywiązany był Murdock do końskiego grzbietu i bezceremonialnie pchnął go na ziemię. Ross uniósł się nieco na łokciu i zobaczył szeroką oparzelinę biegnącą wzdłuż lewego boku zwierzęcia.

Mężczyzna przyłożył do skóry konia kilka garści chłodnego, wilgotnego błota i rozsmarował je dokładnie w poparzonych miej­scach. Zerknął jeszcze tylko, czy oba wierzchowce mają wokół wystarczająco trawy, a potem pochylił się nad Rossem. Bez słowa pchnął go na ziemię i przyjrzał się uważnie jego lewej nodze.

Ross rozumiał, o co chodzi strażnikowi. Jego udo, wedle wszelkich praw natury, powinno być także spalone przez ogień, a jednak nie czuł bólu. Teraz, gdy jeździec oglądał jego nogę, sam mógł stwierdzić, że na dziwnej tkaninie nie ma najmniejszego śladu ognia. Przypomniał sobie, jak obcy przeszedł przez ogień w wiosce. Sko­ro tajemnicza tkanina chroniła przed zamrożeniem pośród lodów, dlaczego nie miała chronić także przed żarem.

Jednak brak oparzeń na ciele Rossa najwyraźniej zaskoczył strażnika. Odszedł od Murdocka szybkim krokiem i usiadł w spo­rej od niego odległości, jakby się czegoś obawiał.

Nie czekali długo. Jeźdźcy, którzy tworzyli grupę Foscara, je­den po drugim przybywali nad strumień. Jako ostatni nadjechali Ennar i Tulka z ciałem wodza. Ich twarze były wysmarowane py­łem. Gdy pozostali ujrzeli ciało, także pokryli twarze pyłem, recy­tując przy tym jakieś formułki. Potem podchodzili kolejno i doty­kali prawej ręki martwego.

Ennar zsiadł z konia i przez długą chwilę stał bez ruchu z opusz­czoną głową. Potem spojrzał wprost na Rossa i podszedł do niego szybkim krokiem. Jego oczy miały bezlitosny wyraz, gdy pochylił się nad jeńcem i przemówił, wymawiając powoli i wyraźnie każde słowo, aby Murdock mógł dokładnie zrozumieć jego przerażającą obietnicę:

- Foscar na pogrzebowy stos. I wziąć niewolnik, aby mu słu­żyć poza niebem, aby przybiegać na jego wezwanie i drżeć na jego gniew. Psie, ty za Foscarem poza niebo. A on będzie deptać twój kark na wieki. Ja, Ennar, tak przysięgać! Foscar do nieba jak wódz. A ty, pies, leżeć u jego stóp!

Nie tknął go, ale Ross był pewien, że zamierza spełnić swoją obietnicę.

17.

Przygotowania do pogrzebu Foscara trwały do rana. Przez całą noc rósł stos, budowany z wiązek drewna znoszonych ze wszystkich za­kątków lasu. Wreszcie górował nad całym obozem. Ciągłe zawodze­nie siedzących w namiotach kobiet było tak przejmujące, że mogło doprowadzić do szaleństwa.

Ross, choć był trzymany pod strażą, mógł obserwować przy­gotowania. Zorientował się, że Ennar, jako najbliższy krewny zmar­łego, poprowadzi ceremonię pogrzebową.

Najlepszy ogier w stadzie, piękny deresz, miał być złożony - obok Foscara - jako ofiara. Właśnie go przyprowadzono i przywią­zano u stóp stosu. Podobny los miał spotkać dwa ogary Foscara.

Sam Foscar, odziany w czerwony płaszcz i z bronią u boku, był już przygotowany do ceremonii. Obok zmarłego podskakiwał w natchnionym tańcu szczepowy czarownik, potrząsając grzechot­kami i zawodząc głosem przypominającym skrzeczenie kruka. Rossowi trudno było uwierzyć, że to dzieje się naprawdę i że właśnie on ma być jednym z głównych aktorów w tym przedstawieniu.

Wreszcie jednak, mimo iż wiedział, że ta koszmarna noc jest jego ostatnią, zapadł w sen. Obudził się oszołomiony, czując, jak czyjaś silna dłoń trzyma go za włosy i unosi w górę jego głowę.

- Ty spać? Ty nie bać się, psie Foscara?

Ross zamrugał jeszcze nie do końca rozbudzony. Bać się? Jasne, że się bał. Bał się, jak nigdy wcześniej. Ale w chwilach zagrożenia zawsze spychał strach do podświadomości, nigdy mu się nie poddawał. Nie podda się i teraz... przynajmniej miał taką nadzieję.


- Nie boję się! - rzucił Ennarowi prosto w twarz. Nie będzie się bał.

- Zobaczymy, co mówić, gdy ukąsi ogień - odparł tamten, ale widać było, że odwaga Rossa zrobiła na nim wrażenie.

Gdy ukąsi ogień - brzmiało w uszach Murdocka. Coś chodzi­ło mu po głowie z związku z tym ogniem. Wciąż drzemała w nim resztka nadziei. To przecież niemożliwe - znów jasna myśl - żeby człowiek porzucił wszelką nadzieję, dopóki jeszcze oddycha. Za­wsze trzeba wierzyć do ostatniej sekundy, że zdarzy się coś, co odwróci los.

Mężczyźni przywiedli ofiarnego ogiera do stosu, którego zwieńczeniem były teraz zwłoki Foscara. Koń stał spokojnie, dopóki na jego kark nie spadł ciężki topór, a wówczas upadł niemal bez dźwięku. Także psy zostały zabite i złożone u stóp swego pana.

Ale Ross nie miał zakończyć życia w tak prosty sposób. Wo­kół niego już zaczynał swój taniec czarownik - obrzydliwa figura w masce potwora, z pasem oplecionym zaschłymi wężowymi skó­rami. Potrząsając grzechotką, zawodził jak głodny kot, a tymcza­sem inni popychali Murdocka ku ofiarnemu stosowi.

Ogień, było coś z tym ogniem... Gdyby tylko mógł sobie przy­pomnieć!

Ross niemal upadł, potknąwszy się o jedną z nóg martwego konia, którego właśnie wleczono na stos. I nagle przypomniał so­bie ten ogień na łące, który poparzył wierzchowca, ale nie tknął jeźdźca. Wprawdzie dłonie i głowę ma odkrytą, ale resztę ciała chroni ognioodporna tkanina obcych! Czy zdoła to przeżyć? Szan­sa była niewielka.

Już wprowadzono go na stos, i to z wciąż związanymi rękoma.

Ennar pochylił się i spętawszy Rossowi nogi, przymocował je do jednego z większych bali.

Tak związanego zostawili go.

Plemię zebrało się w kręgu wokół ofiarnego stosu, zachowu­jąc bezpieczną odległość. Ennar i pięciu innych mężczyzn zbliży­ło się z różnych stron z pochodniami w dłoniach. Ross obserwo­wał w milczeniu, jak podpalają stos. Suche gałęzie zajęły się bły­skawicznie

Po chwili język ognia lizał już jego stopy. Ross wstrzymał od­dech, przygotowując się na ból. Nad jego nogami zaczął unosić się dym. Szata nie izolowała całkowicie od żaru, ale już wiedział, że zdoła stać spokojnie wystarczająco długo.

Ogień strawił więzy na jego stopach, a on nie czuł na nogach większego gorąca, niż gdyby były wystawione na promienie let­niego słońca. Zwilżył usta językiem. Sprawa z rękoma i twarzą przedstawiała się znacznie gorzej. Pochylił się i zbliżył dłonie do ognia. Ze stoickim spokojem znosił ból, czekając, aż płomień przy­niesie mu wolność.

Chwilę później, gdy płomienie skoczyły w górę, tak że zdawał się otoczony czerwonymi jęzorami jak powiewającymi na wietrze sztan­darami, przeskoczył przez nie, starając się osłonić głowę i dłonie.

Stanął na obrzeżu stosu i spojrzał na stojących wokół ludzi. Usłyszał przeraźliwe krzyki - prawdopodobnie przerażenia - lecz ktoś odważył się rzucić płonącą pochodnię, która ugodziła go w udo. Poczuł co prawda impet uderzenia, ale płomień nie pozostawił najmniejszego śladu na gładkiej tkaninie.

- Aaaa!

Czarownik doskoczył do niego, potrząsając wściekle grzechot­kami. Ross odepchnął go energicznie zwalając z nóg, a potem po­chylił się i podniósł pochodnię, którą w niego rzucano. Zamachał nią nad głową, chociaż każdy ruch był torturą dla jego poparzonych rąk, aż zapłonęła ogniem raz jeszcze. Trzymając głownię przed sobą niczym broń, zszedł ze stosu, kierując się wprost na najbliższego mężczyznę i stojącą u jego boku kobietę.

Pochodnia była słabą bronią w porównaniu z włóczniami i to­porami, ale Rossowi było wszystko jedno. Musiał zaryzykować. I nawet nie zdawał sobie sprawy, jakie przerażenie wzbudzał teraz w dzikich. Człowiek, który przeszedł przez ogień, któremu płomie­nie nie uczyniły najmniejszej krzywdy i który teraz sięgał po ten sam ogień i zmieniał go w swą broń, to nie był człowiek, lecz de­mon!

Szpaler ludzki zakołysał się i pękł. Kobiety podniosły histe­ryczny wrzask i uciekły w popłochu. Mężczyźni też krzyczeli grom­kimi głosami, cofając się. Ale żaden z nich nie odważył się rzucić włóczni ani unieść topora. Ross przeszedł pomiędzy nimi nie oglą­dając się ani w prawo, ani w lewo.

Ruszył w stronę płonącego równolegle z pogrzebowym stosem namiotu Foscara i przeszedł przez sam środek także tego ognia. Ryzykował tym samym dalsze obrażenia, ale również zapewnił sobie całkowite bezpieczeństwo.

Wszyscy uciekli w popłochu, gdy mijał ostatnią linię namio­tów, za którymi zaczynał się otwarty step. Konie - przeprowadzo­ne na tę stronę obozu, aby nie wpadły w panikę na widok płonące­go ofiarnego stosu - teraz, gdy zbliżał się z pochodnią, zaczęły ruszać się nerwowo.

Ross jeszcze raz zakręcił pochodnią nad głową, aby spłoszyć konie; a potem cisnął ją na suchą trawę pomiędzy namioty a stado. Ogień natychmiast wybuchł gwałtowną pożogą. Teraz nawet gdy­by chcieli go ścigać, nie będzie im łatwo.

Murdock szedł równym krokiem, nie oglądając się za siebie. Dłonie miał poparzone, włosy i brwi osmalone, a w poprzek szczęki biegła paskudna oparzelina. Ale był wolny i nie sądził, by któ­rykolwiek z ludzi Foscara odważył się go ścigać. Gdzieś przed nim była rzeka i ta rzeka płynęła do morza. Ross szedł więc ku niej, a za nim pozostały kłęby czarnego dymu, które przysłaniały niebo.

Kilka następnych dni uciekło z jego pamięci - pamiętał tylko ból poparzonych rąk i to, że szedł i szedł wciąż naprzód gnany ja­kąś wewnętrzną siłą. Pamiętał też, że opadł na kolana przed stru­mieniem i zanurzył w nim dłonie, co przyniosło ogromną ulgę i że jego spieczone gorączką wargi chwytały chłodną wodę.

Zdawało mu się, że kroczy przez świat ze snu, świat, w którym nie było formy ani czasu, tylko nierealne widziadła i otaczająca wszystko mgła. Mgła ta rozpraszała się na krótkie okresy i wów­czas rozpoznawał otoczenie, a czasem nawet przypominał sobie, co pozostało za nim. Dzięki tym krótkim przebłyskom świadomości mógł utrzymywać właściwy kierunek. Ale to, co działo się po­między owymi przebłyskami na zawsze miało pozostać dla niego tajemnicą.

Dotarł nad rzekę i niemal od razu, gdy znalazł się nad jej brze­giem, prawie wszedł na łowiącego ryby niedźwiedzia. Potężna be­stia stanęła na dwóch nogach i zaryczała donośnie, a Ross przeszedł obok, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Nie został nawet zaatakowany przez oszołomione zwierzę.

Czasem spał, kiedy robiło się ciemno, a czasem maszerował nocą w świetle księżyca. Czasami jego stopa źle stąpnęła i wtedy nagły ból, który wskutek tego wstrząsu przeszywał poparzone dło­nie, budził go na chwilę z letargu. Kiedyś usłyszał śpiew... i zo­rientował się, że to on śpiewa donośnym głosem melodię, która będzie popularna za kilka tysięcy lat w miejscu, przez które teraz wędrował. Ale zawsze wiedział, że musi iść i że nurt rzeki jest jego przewodnikiem ku celowi, jakim było morze.

Po kilku dniach okresy świadomości stawały się coraz dłuższe i następowały coraz częściej jeden po drugim. Pod przybrzeżnymi kamieniami znajdował jakieś zwierzaki w skorupach, które zjadał chciwie. Raz miał prawdziwa ucztę, gdy udało mu się zabić drą­giem zająca. Wysysał ptasie jajka z ukrytych pomiędzy trzcinami gniazd. To wystarczało, by móc iść dalej, chociaż gdyby ktoś spoj­rzał teraz w jego twarz, tylko po blasku szarych oczu mógłby po­znać, że ma do czynienia z żywym człowiekiem.

Ross nawet nie wiedział, kiedy się zorientował, że znów jest ścigany. Po prostu w pewnym momencie, do jego umysłu zaczęły docierać dziwne impulsy, które różniły się znacznie od tworzonych w gorączce poprzednich halucynacji.

Coś wewnątrz jego jaźni próbowało go zatrzymać, skierować w inna stronę. Coś mówiło mu coraz wyraźniej, że musi wrócić, że w górach musi kogoś spotkać, że ktoś lub coś czeka na niego w miej­scu, od którego ucieka.

Ale Ross kontynuował marsz. Obawiał się jedynie spać. Kie­dyś bowiem, gdy zapadł w sen, obudził się w marszu, idąc w prze­ciwnym kierunku, tak jakby nieznana siła atakująca jego umysł potrafiła przejąć kontrolę nad ciałem, kiedy zmęczona wola zej­dzie ze straży.

Odpoczywał więc w marszu. Jednak dziwne pragnienie wciąż atakowało jego wolę, starając się odebrać jej kontrolę nad ciałem. Ross był pewien, że to obcy chcą przejąć nad nim kontrolę. Nie próbował jednak zgadywać, dlaczego to robią.

Ponieważ twarde dotąd brzegi rzeki zaczęły ustępować bagien­nym rozlewiskom, szedł teraz przez moczary. Raz po raz przedzie­rał się przez nadrzeczne trzciny, co zawsze wywoływało głośne protesty krążących nad jego głową ptaków, a drobne rzeczne zwie­rzątka z zaciekawieniem wychylały łebki, aby przyjrzeć się dziw­nej dwunożnej istocie.

Pragnienie powrotu wciąż w nim było. Dlaczego obcy chcą, by wrócił? Dlaczego nie podążają za nim? Może obawiają się od­dalać zbytnio od punktu transferowego? Ich niewidzialna siła od­działywania wcale nie słabła, w miarę jak oddalał się od doliny. Ross nie rozumiał ani ich motywów, ani metod, jakie stosowali, ale był zdecydowany, że im nie ulegnie.

Bagna wydawały się bezkresne. Znalazł jakąś wyspę i przy­wiązał się pasem do pojedynczej rosnącej tam wierzby. Wiedział, że musi się wyspać, bo inaczej nie uda mu się przetrwać kilku następnych dni. I zasnął, a obudził go chłód i wilgoć, i przerażenie. Woda sięgała mu już do ramienia. Zdał sobie sprawę, że odwiązał się przez sen i tylko dzięki temu, że był na wyspie i musiał wejść do wody, w porę odzyskał świadomość.

Powrócił do drzewa i przywiązał się do gałęzi na tyle solidnie, iż był pewien, że nie zdoła rozplatać węzłów w ciemności. Jakoż z głębokiego snu obudziły go dopiero krzyki ptactwa o poranku. Wciąż był przywiązany. Rozwiązując się, Ross przyjrzał się swej szacie. Czy to ona może być łącznikiem, dzięki któremu obcy mają dostęp do jego umysłu? Czy jeśli się rozbierze i zostawi szatę, będzie bezpieczniejszy?

Próbował rozpiąć ją na pasku biegnącym na ukos przez pierś, ale mechanizm nie chciał się poddać lekkim pociągnięciom, na jakie mogły się zdobyć jego poranione ręce. Nie zdołał też rozedrzeć tkaniny. Zrezygnował więc i kontynuował marsz, wciąż odziany w szatę nie z tego świata.

Krajobraz wokół niego znów zaczął się zmieniać. Rzeka roz­dzielała się tu na tuziny małych strumyczków. Ross stanął na nie­wielkim wzgórzu i rozejrzał się uważnie. Poczuł radość i ulgę. Takie miejsce było na mapie, którą wielokrotnie studiowali z Ashe'em. A więc znalazł się blisko morza.

Poczuł na twarzy podmuch słonego morskiego wiatru. Ciężkie ołowiane chmury przysłoniły słońce i nad wiosennym jeszcze przed chwilą krajobrazem znów pojawił się cień odchodzącej zimy. Usły­szawszy odległe krzyki ptaków, Ross ruszył ciężko w tamtym kierunku. Mijał niewielkie bajora i splątane trzcinowe zarośla. W ja­kimś gnieździe znalazł kilka jajek. Zaczął je chciwie wysysać, nie zwracając uwagi na nieprzyjemny odór ryb. Popił jajka stęchłą wodą z pobliskiego bajorka.

Nagle znieruchomiał, usłyszawszy dźwięk, który w pierwszej chwili wydał mu się grzmotem. Ale choć niebo zasnuły ciężkie chmury, nie widział na nim ani śladu błyskawicy. Wsłuchując się w powtarzające się dźwięki, nagle zdał sobie sprawę, że to, co sły­szy, to odgłos fal rozbijających się o brzeg! Był naprawdę blisko morza!

Zmusił ciało do biegu i podążył w tamtym kierunku, choć wciąż musiał wkładać wiele wysiłku, by trzymać na wodzy siłę, która ciągnęła go wstecz. Wydostał się z moczarów. Zaczynało się piasz­czyste podłoże. Przed sobą zaś widział czarne skały, które otaczała biała piana przyboju!

Ross pobiegł wprost ku nim i zatrzymał się dopiero, gdy stanął po kolana w kłębiącej się i falującej morskiej wodzie. Ukląkł, po­zwalając, by słona woda znów rozbudziła ból w każdej z ran na jego ciele, a potem pochylił się i zaczął ją pić. Woda była zimna i słona. Morska woda. Dotarł nad morze! Dokonał tego!

Ross cofnął się i usiadł na piasku. Rozejrzał się wokół. Do­strzegł, że miejsce, w którym się znajduje, jest trójkątem ziemi. Jego wierzchołki stanowiły dwie niewielkie odnogi rzeki - teraz o nieco wyższym poziomie wody po wiosennej powodzi. Zresztą woda, którą niosły, była właśnie wpychana z powrotem na ląd przez przypływ.

Było tu mnóstwo chrustu na ognisko, ale nie miał jak go rozpa­lić, utracił bowiem hubkę i krzesiwo. Trudno. Ważne, że dotarł nad morze, i to wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu. Położył się wygodnie na plecach. Jego pewność siebie wzrosła na tyle, że od­ważył się pomyśleć o przyszłości. Wzrokiem leniwie śledził mewy zataczające niezliczone kręgi w swym powietrznym tańcu. Przez moment zapragnął tylko jednego - nie ruszać się z tego miejsca i odpocząć...

Ale nie poddał się pierwszemu odruchowi zmęczonego ciała. Był głodny i zmarznięty, zanosiło się na burzę - wiedział, że musi rozpalić ogień! Zwłaszcza, że ogień mógł być także sygnałem dla okrętu podwodnego. Nie wiedząc, co go do tego gnało, bo ten frag­ment wybrzeża był równie dobry jak każdy inny, Ross wstał i zaczął myszkować między czarnymi przybrzeżnymi skałami.

Wkrótce już wiedział, czego szukał. W chroniącym przed wiatrem załomie skalnym natrafił na krąg osmolonych kamieni, pomiędzy którymi znajdowały się resztki zwęglonego drewna. Wokół walało się sporo pustych muszli. Z pewnością była to pozostałość obozowiska! Ross pochylił się nad pogorzeliskiem i włożył dłoń w czarny krąg. Ku swemu zdumieniu poczuł cie­pło!

Rozgrzebał kawałki spalonego drewna i dmuchnął w to, co zda­wało się tylko bezużytecznym popiołem. I ujrzał kilka iskierek! To było niewiarygodne szczęście. Zebrał błyskawicznie parę gałązek z pozostałych tu zapasów i ułożył je na żarzących się węgielkach. Kilka dmuchnięć, w które włożył całe serce, i udało się. Płomień objął pierwszą gałązkę. Teraz trzeba być bardzo ostrożnym, a on miał poranione i sztywne palce. Ale uczył się cierpliwości w na­prawdę dobrej szkole, toteż powoli, patyczek po patyczku, zdołał wreszcie rozniecić prawdziwy ogień. Dopiero wtedy oparł się z wysiłkiem o skałę i przyglądał mu się z ulgą.

Teraz dostrzegł, jak dobrze ktoś wybrał to miejsce - skały osła­niały płomień przed podmuchami wiatru. Co ciekawe, od strony lądu tworzyły coś w rodzaju okapu. A więc przygotowujący to obo­zowisko wiedział, że ogień nie będzie widoczny od tamtej strony, natomiast od strony morza, zwłaszcza w nocy, powinno być go widać całkiem dobrze.

Miejsce wyglądało na wymarzone, jeśli ktoś chciał dawać sy­gnały - ale kto i komu?

Ręce Rossa zadrżały lekko. Przychodził mu na myśl tylko je­den odbiorca i jeden nadawca. A więc McNeil, a może i Ashe, mimo wszystko przeżyli katastrofę. Dotarli w to miejsce i opuścili je nie dalej niż dzisiejszego ranka, sądząc po żarze, jaki znalazł. Nadali sygnał. Zostali zabrani na pokład i teraz zapewne zmierzają ku Ameryce Północnej. Czyli nie przypłyną po niego. Podobnie jak on był przekonany o ich śmierci, gdy znalazł w wodzie rzemień McNeila, tak i oni musieli myśleć, że zakończył żywot w rzece. Spóźnił się zaledwie o kilka godzin!!!

Ross z rezygnacją otoczył kolana rękoma i oparł o nie głowę. Nie było absolutnie żadnej możliwości, by sam dotarł do bazy... nie tym razem. Dzielą go od niej tysiące mil.

Tak dalece pogrążył się w rozpaczy, iż nie od razu dostrzegł, że stała presja wywierana na jego umysł gdzieś znikła. Dotarło to do niego, gdy dokładał drew do ognia. Czyżby ci, którzy na niego polowali, wreszcie się poddali? I tak przegrał wyścig z czasem, więc było mu to obojętne. Jakie to ma teraz znaczenie?

Drewna na opał nie miał za dużo. Uznał, że to też nie ma zna­czenia. Jednak wstał, by zebrać go więcej, nim nadejdzie burza. Niby dlaczego ma siedzieć przy tej bezużytecznej latarni morskiej? A jednak wiedział, że nie może jej porzucić. Ściągnął do swej kry­jówki tyle drewna, że aż sam się roześmiał na widok barykady, którą wzniósł.

- Mogą oblegać! - Po raz pierwszy od wielu, wielu dni prze­mówił na głos. - Mogą mnie tu nawet oblegać...

Dorzucił ostatnią kłodę, a potem znów pochylił się nad ogniem.

Na wybrzeżu są przecież rybackie wioski. Odpocznie tu, a jutro pójdzie na południe i znajdzie jedną z nich. Na te ziemie zaczną przybywać handlarze, zwłaszcza teraz, gdy znikną napastnicy prowokowani przez Czerwonych. Zdoła się z nimi skontaktować...

Jednak ten delikatny płomyczek nadziei zgasł tak szybko, jak się pojawił. Być handlarzem z ludu pucharu jako agent w projek­cie to jedno, ale przeżyć w tej roli całe życie?

Ross stanął przy ogniu i patrzył na morze, jakby oczekiwał znaku, którego już nigdy nie miał zobaczyć. I nagle został zaatako­wany tak gwałtownie, jakby w plecy wbiła mu się rzucona z impe­tem włócznia.

Nie był to jednak cios fizyczny, lecz rozdzierający umysł ból wewnątrz czaszki, który całkowicie sparaliżował ciało. Ross czuł, że za jego plecami czai się śmiertelne niebezpieczeństwo.

18.

Ross walczył z całych sił, by przełamać ten paraliż, by chociaż od­wrócić głowę i spojrzeć na to, co do niego pełzło. Nigdy dotąd nie czuł czegoś podobnego, to mogło pochodzić tylko z obcego źródła. Walka toczyła się wewnątrz jego umysłu, walka woli przeciwko woli. I ten sam bunt przeciwko wszelkiej władzy, który był głównym mo­torem jego postępków i który ostatecznie wciągnął go w orbitę pro­jektu, teraz będzie główną bronią Rossa w owej walce.

Zamierzał odwrócić głowę i zobaczyć, kto tam stoi. I zrobi to! Centymetr po centymetrze głowa Rossa zaczęła się obracać, cho­ciaż po całym jego ciele spływał pot, a każdy oddech wiązał się z wielkim wysiłkiem. Złowił kątem oka plażę poza skałami i wi­dział tam tylko piasek. Mewy też znikły, jakby były tylko złudze­niem. Albo jakby zostały usunięte przez napastnika, który nie chciał, by cokolwiek go rozpraszało...

Obróciwszy głowę, Ross postanowił obrócić całe ciało. Naj­pierw lewa ręka, powoli, jakby dźwigała jakiś potworny ciężar. Zacisnął ją na skale i poczuł okropny ból poparzonej skóry. A jed­nak cieszył go ten ból, bo był silniejszy niż nacisk, który wywiera­no na jego umysł. Toteż celowo przesunął dłonią po ostrym kamie­niu, koncentrując wolę na cierpieniu fizycznym, i chociaż niemal omdlewał z bólu, poczuł, że moc atakująca jego umysł słabnie. Wreszcie Ross obrócił się niezgrabnym ruchem. Plaża była pusta, jeśli nie liczyć kilku przyniesionych przez rzekę kawałków drew­na, głazów i innych rzeczy, które widział już wcześniej. A mimo to wiedział, że coś tam przyczaiło się do ataku. Odkrywszy, że ma przynajmniej defensywną broń w postaci bólu, zdecydował, że nie wezmą go bez walki.

Nagle poczuł, że napierająca nań siła słabnie wyraźnie, jakby przeciwnik został zaskoczony albo tą prostą czynnością jakiej Ross dokonał przed chwilą, albo też jego determinacją.

Ross przesunął się naprzód zdecydowanym krokiem, wciąż trąc zranioną ręką o skałę dla podtrzymania impulsu. Złapał drewnianą kłodę i włożył jej koniec do ogniska.

Raz już użył ognia, aby ocalić życie i był zdecydowany zrobić to ponownie, chociaż jakaś jego część aż się skuliła na samą myśl o tym.

Trzymając płonące polano na wysokości piersi, Ross rozglą­dał się wokół, poszukując najmniejszego śladu przeciwnika. Nie widział wiele, gdyż zapadał już zmierzch. A huk przyboju mógł zagłuszyć odgłosy nawet całej maszerującej armii.

- Chodź i weź mnie!

Zamachał płonącą gałęzią nad głową i cisnął ją na piaszczyste wydmy. Zanim uderzyła o ziemię pomiędzy korzeniami jakiegoś przewróconego drzewa, trzymał w dłoni kolejną pochodnię.

Czekał w napięciu. Groźne ostrze czyjejś woli, które przed chwilą ugodziło go tak mocno, teraz znikało powoli, cofając się jak morze podczas odpływu. Ale jakoś nie mógł uwierzyć, że ten skromny pokaz odwagi na tyle oszołomił jego niewidzialnego prze­ciwnika, iż zrezygnował z walki. Raczej wyglądało to, że wróg przy­czaił się niczym zapaśnik szykujący się do śmiercionośnego chwy­tu.

Przeto wciąż trzymał w ręku płonąca pochodnię. Miała to być druga linia jego obrony i chociaż wołałby nie być do tego zmuszony, zamierzał zrealizować swój plan, jeśli pierwsza broń zawiedzie. A tą była jego poraniona ręka, którą wciąż przyciskał do skały.

Tam, gdzie upadła pierwsza pochodnia, stary zeschnięty pień zajął się żywym ogniem, oświetlając najbliższą okolicę. Ross był z tego niezwykle zadowolony, bo niebo zakryły ciemne burzowe chmury. Miał tylko nadzieję, że atak nastąpi, zanim zacznie padać deszcz...

Jeśli będzie padać, straci tę niewielką przewagę, którą może dać płomień, ale wtedy postara się znaleźć coś innego. Nie podda się, choćby musiał skoczyć w morze i płynąć na grzbietach północ­nych zimnych fal, aż do momentu, gdy nie będzie już mógł ruszyć ręką ani nogą.


Jeszcze raz potężne ostrze cięło umysł Rossa, badając jego upór i siłę woli. Pochylił pochodnię i przytknął jej płomień do poparzonej dłoni. Nie zdołał powstrzymać ryku bólu... nie miał pewności, czy zdoła to powtórzyć...

Ale znów wygrał! Presja na jego umysł znikła w mgnieniu oka, jakby swym czynem przekręcił jakiś niewidzialny wyłącznik. Po­przez purpurową mgłę cierpienia Ross odebrał nagle wyraźnie pochodzące z zewnątrz uczucie zaskoczenia i niedowierzania. Nawet nie wiedział, że w tym pojedynku wykazał się tak ogromną siłą woli i tak głęboką percepcją, iż wstrząsnął przeciwnikiem bardziej, niżby wstrząsnął nim fizyczny cios.

- Chodź i weź mnie! - krzyknął jeszcze raz ku opustoszałej plaży, na której tylko łakomy ogień pożerał pień drzewa. Lecz choć nic było widać nic innego, to coś tam było - niewątpliwie żywe i doskonale ukryte. Tym razem w głosie Rossa zabrzmiało coś wię­cej niż tylko wyzwanie - to był ton tryumfu.

Uderzyła weń gwałtowna fala przyboju i pochodnia, którą trzy­mał w dłoni, zgasła. Nieważne, niech morze pochłonie i ogień, i ten bezużyteczny teraz patyk. Znajdzie sobie inną broń. Był tego pewien i czuł, że jego niewidzialny przeciwnik też to wie i jest zaniepokojony.

Wiatr rozdmuchał ogień, teraz zajęło się całe powalone drze­wo. Między Rossem a nieznanym wrogiem powstała olbrzymia ściana ognia, która jednak z pewnością nie była barierą nie do prze­bycia dla tego, kto się za nią znajdował.

Ross wychylił się spomiędzy skał i ponownie dokładnie przyjrzał się plaży. Może pomylił się, sądząc, że przeciwnik znajduje się w zasięgu wzroku? Siła, która go atakowała ma z pewnością więk­szy zasięg.

Wrzasnął jeszcze raz z całych sił, wyzywająco i pogardliwie. Ogarnęło go prawdziwe szaleństwo, które wzmagał huczący wiatr, ryk morza i wściekły ból zranionej dłoni. Był gotów przyjąć wszyst­ko, co tylko mogli mu przesłać, a potem odepchnąć to i uderzyć ich umysły z taką siłą, z jaką oni atakowali jego umysł. Nie było odpowiedzi na jego wyzwanie, nie było próby kontrataku...

Ross zaczął iść w kierunku płonącego drzewa.

- Tutaj jestem! - krzyknął. - Pokaż się, stań do walki!

I wtedy dojrzał swych przeciwników - dwie wysokie postacie w ciemnych szatach, stały w kompletnym milczeniu, obserwując go. Ich czarne oczy wyglądały jak puste oczodoły na tle trupio bla­dych owali twarzy.

Ross zatrzymał się. Mimo iż oddzielał ich piasek, skały i ścia­na ognia, wyraźnie czuł moc obcych. Zmieniła się jednak jej natu­ra. Poprzednio używali jej do punktowego ataku, jak ostrza włócz­ni, teraz zaś uformowali tarczę, która miała ich chronić.

Ross nie potrafił przełamać tej tarczy, a oni nie śmieli jej zrzu­cić nawet na chwilę. Przeto w dziwnej walce, zapanowała sytuacja patowa. Murdock patrzył w ich blade, pozbawione jakichkolwiek emocji twarze i zastanawiał się, jak przełamać tę barierę. W jego umyśle błysnęła nagła myśl, że ta walka będzie trwała tak długo, dopóki on będzie żył lub dopóki oni będą żyć. Z jakiegoś tajemni­czego powodu chcieli dostać go pod swoją kontrolę. Ale do tego nigdy nie dojdzie, choćby mieli stać na tym kawałku piachu tak długo, aż wszyscy umrą z głodu. Ross starał się przesłać im tę myśl.

- Murrrdock!!!

Ten ochrypły krzyk niesiony przez wiatr od strony morza rów­nie dobrze mógł być odległym krzykiem mewy.

- Murrrdock!!!

Ross odwrócił się. Widoczność była bardzo słaba, ale zdawało mu się, że widzi jakiś okrągły ciemny przedmiot kołyszący się na falach. Kiosk okrętu? Ponton?

Wyczuwszy jakiś ruch za plecami, Ross ponownie się odwró­cił. W samą porę, by dostrzec, że jeden z obcych przeskoczył przez płonące drzewo, nie zważając zupełnie na ogień, i biegł wprost ku niemu, niewątpliwie zamierzając go pochwycić. Trzymał w ręku identyczną broń jak ta, która powaliła Foscara.

Murdock bez wahania skoczył ku nadbiegającemu wrogowi i powalił go na ziemię siłą zderzenia. W pierwszej chwili przeciw­nik wydał mu się bardzo słaby, ale poruszał się tak błyskawicznie, że Ross nie mógł uchwycić i unieruchomić jego ręki trzymającej broń ani też przydusić go do piasku.

Tak był przy tym pochłonięty walką, że nie usłyszał odgłosu strzału i cichego jęku dochodzącego od strony płonącego drzewa. Zdołał natomiast uderzyć uzbrojoną ręką swego przeciwnika o kamień. Twarz obcego wykrzywił niemy grymas bólu. Jednak w dalszym ciągu wił się z zadziwiająca szybkością i Ross, nagle przetoczył się na piasek przez jego ramię.

Upadł na swą lewą rękę i od tego uderzenia aż łzy stanęły mu w oczach. Na moment znieruchomiał. Trwało to ledwie ułamki sekundy, ale obcy zdążył zerwać się na nogi. Nie kontynuował jed­nak walki. Pognał ku swemu kompanowi leżącemu bez ruchu przy ścianie ognia. Błyskawicznie przerzucił nieprzytomnego towarzy­sza przez tę barierę, a następnie sam wskoczył w płomienie.

W tej samej chwili Ross poczuł, że niewidzialna więź łącząca go z obcymi znikła.

- Murdock!

Na falach kołysał się gumowy ponton. Siedzieli w nim dwaj ludzie. Ross wstał, ponownie próbując poparzoną ręką rozpiąć swą szatę. Teraz dopiero zrozumiał - okręt jednak nie odpłynął. Dwaj mężczyźni biegnący do niego od strony morza należeli do jego gatunku.

- Murdock!

Nie wydało mu się nawet dziwne, gdy w jednym z biegnących rozpoznał Kelgarriesa. Ross wskazał gestem nic nierozumiejące­mu majorowi, aby pomógł mu z zatrzaskami. Jeśli obcy ze statku śledzili go dzięki tej szacie, nie miał zamiaru doprowadzić ich do bazy, by zniszczyli ją jak bazę Czerwonych.

- Musimy...się...tego...pozbyć..- powiedział z wysiłkiem, szarpiąc stawiające opór zatrzaski. - Można to namierzyć...

Major nie potrzebował więcej wyjaśnień. Szarpnął za pasek z zatrzaskami, rozrywając go, a potem ściągnął tkaninę z Rossa, który ryknął z bólu przy zdejmowaniu lewego rękawa...

Kiedy płynęli na pontonie, przechodził dodatkowe tortury, bo lodowaty wiatr i fale smagały jego nagie ciało. Momentu przybicia do okrętu już nie pamiętał... Gdy ponownie otworzył oczy, poczuł dobrze znane wibracje płynącego okrętu podwodnego. Leżał bez­pieczny w jego wnętrzu, a nad sobą widział twarz Kelgarriesa. Obandażowany Ashe leżał na sąsiedniej koi, a McNeil stał obok, przyglądając się lekarzowi, który rozkładał na stoliku różne medy­kamenty.

- Trzeba mu zrobić zastrzyk - lekarz wskazał Rossa, widząc, że ten otworzył oczy.

- Zostawiliście tam szatę? - zapytał Murdock z niepokojem.

- Zostawiliśmy. Co to znaczy, że można ją namierzyć? Kto może ją namierzyć?

- Obcy ze statku kosmicznego. Tylko w ten sposób mogli mnie śledzić podczas drogi wzdłuż rzeki.

Mówił z trudnością, ale mimo protestów lekarza opowiedział całą historię - o śmierci Foscara, o swej ucieczce ze stosu ofiarnego, i o pojedynku woli, który stoczył na plaży. Teraz, opowiadając, nagle zdał sobie sprawę, jak niewiarygodnie to brzmi, jednak Kelgarries akceptował każde słowo. Także na twarzy Ashe'a ani przez moment nie dostrzegł niedowierzania.

- Stąd więc te oparzenia - powiedział powoli major, gdy Ross skończył opowieść. - Włożyłeś rękę w ogień, aby wyrwać się spod ich kontroli...

Uderzył pięścią w ścianę kabiny, a kiedy Murdock drgnął, po­spiesznie już otwartą dłoń oparł na jego ramieniu. I uścisnął wyjąt­kowo ciepło i delikatnie.

- Niech śpi - powiedział do lekarza. - Należy mu się co naj­mniej miesiąc odpoczynku. Osiągnął znacznie więcej niż mogli­śmy przypuszczać.

Ross poczuł ukłucie igły i po chwili zapadł w sen. Nie obudził się, gdy opuszczali okręt i odbywali powrotną podróż do właści­wego czasu. Był pogrążony w półśnie i nie docierały do niego żad­ne bodźce zewnętrzne.

Ale wreszcie nadszedł dzień, gdy odzyskał ochotę do życia. Usiadł na łóżku i zażądał obfitego posiłku. Powróciła też dawna pewność siebie.

Doktor, przebadawszy Rossa dokładnie, pozwolił mu wstać na chwilę z łóżka i sprawdzić siłę nóg. Murdock był naprawdę z siebie dumny, gdy udało mu się przejść od koi do stojącego obok krzesła.

- Przyjmujesz odwiedziny? - usłyszał znajomy głos.

Uniósł głowę i uśmiechnął się do Ashe'a. Jego partner wciąż nosił rękę na temblaku, ale poza tym wyglądał zupełnie dobrze.

- Powiedz, co się działo? Czy jesteśmy znów w głównej ba­zie? Co z Czerwonymi? Ci ze statku nie podążali naszym tropem?

Ashe roześmiał się.

- Dopiero pozwolono ci wstać, a już chcesz wszystko wiedzieć. Tak, jesteśmy znów w domu. A co do reszty... no, to dość długa hi­storia. Wciąż składamy całość z fragmentów, którymi dysponujemy.

Ross wskazał swoją koję zapraszającym gestem.

- Możesz mi powiedzieć, co już wiadomo?

Wciąż czuł się trochę nieswojo w towarzystwie Ashe'a. Tyle razy ten człowiek temperował jego zbytnią zapalczywość i teraz też obawiał się jednego z jego zniecierpliwionych westchnień, które zazwyczaj kończyły dyskusję. Ale Ashe usiadł na koi. Z jego za­chowania znikła formalna bariera, która zwykle ich oddzielała.

- Zaskoczyłeś nas trochę, Murdock - powiedział to wpraw­dzie w starym stylu, ale nie tak beznamiętnym tonem. - Byłeś nie­co zajęty od czasu, gdy wpadłeś do rzeki, prawda?


Ross wykrzywił twarz w ponurym uśmiechu.

- To o już słyszałeś. - Nie miał ochoty teraz wracać do swoich przygód zresztą wydawały mu się tak odległe i nieistotne. - Co się działo z wami i z projektem, i...

- Jedna rzecz naraz, i uważaj na swoje bandaże - Ashe przyglądał mu się z dziwną intensywnością, której Ross nie mógł zrozumieć. Mówił jednak dalej swym belferskim tonem. - Dotarli­śmy do ujścia - jak, nie pytaj. To była prawdziwa szkoła przeżycia - roześmiał się. - Tratwa rozpadała się kawałek po kawałku i zdaje się, że ostatnich kilka mil brodziliśmy w wodzie. Nie pa­miętam zbyt dokładnie szczegółów, musisz o to wypytać McNeila, bo on był wtedy przytomny. No, ale nic z tego, co przeżyliśmy, nie dorównuje twoim przygodom. Potem rozpaliliśmy ognisko i spędziliśmy przy nim kilka dni, aż zjawił się okręt i nas zabrał...

- I odpłynęliście - Ross przypomniał sobie pustkę, którą poczuł, gdy badając wciąż ciepłe pozostałości ogniska, przekonał się, że przybył zbyt późno.

- Tak, odpłynęliśmy. Ale Kelgarries zgodził się pozostać w pobliżu wybrzeża przez następne dwadzieścia cztery godziny, na wypadek, gdyby jednak udało ci się przeżyć. Potem zobaczyliśmy twoje widowiskowe fajerwerki na plaży. Reszta była już prosta.

- Ci ze statku nie podążali dalej naszym tropem?

- Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Inna sprawa, że zlikwi­dowaliśmy bazę na tamtym poziomie czasowym. Może cię za to zainteresować doniesienie naszych współczesnych agentów zza żelaznej kurtyny. Zanotowano ostatnio sporą eksplozję w tamtym rejonie Bałtyku. Wyleciała w powietrze jakaś duża instalacja. Czerwoni trzymają w tajemnicy szczegóły dotyczące tego wypad­ku.

- Obcy poszli za nimi aż do naszych czasów! - Ross uniósł się z krzesła. - Ale dlaczego? I dlaczego ścigali mnie?

- Tu możemy tylko zgadywać. Ale nie sądzę, żeby kierowali się jakimiś prywatnymi urazami. Myślę, że istnieje znacznie waż­niejsza przyczyna, dla której nie chcą, abyśmy używali czegokol­wiek z ich przedmiotów.

- Ależ oni istnieli tysiące lat temu. Ich światy mogą już nie istnieć. Dlaczego więc przejmują się tym, co robimy dzisiaj?

- Jak widać, przejmują się. I to poważnie. A my musimy do­piero poznać przyczynę.

- Jak? - Ross odruchowo spojrzał na swą lewą rękę owiniętą szczelnie bandażami, pod którymi próbował poruszyć swędzącym go palcem. Może powinien mieć ochotę na ponowne spotkanie z ludźmi ze statku, ale szczerze mówiąc, wolał ich nie spotykać. Uniósł wzrok, pewien, że Ashe odczytał jego wahanie. Ten jednak nie dał nic po sobie poznać.

- Prowadząc dalej ten rabunek na własną rękę - odpowiedział spokojnie. - Te taśmy, które przywieźliśmy, są bardzo cenne. Znale­ziono więcej, niż jeden statek. Słuszne były nasze przypuszczenia, że Czerwoni najpierw natknęli się na wrak na Syberii. Był jednak zbyt zniszczony i nie nadawał się do eksploracji. Mieli już wtedy jakieś pojęcie o podróżach w czasie, więc zaczęli poszukiwać innych statków, rozsyłając ludzi w różne epoki, tak jak my to czyniliśmy, poszukując ich. Znaleźli ten statek, który znasz, i kilka innych. Co najmniej trzy z nich są po naszej stronie Atlantyku, więc możemy swobodnie się do nich dostać. I tymi właśnie się zajmiemy.

- A czy obcy tego właśnie nie będą oczekiwać?

- Wszystko wskazuje na to, że oni nie wiedzą, gdzie rozbiły się te statki. Albo nikt nie przeżył katastrofy, albo załoga opuściła statek w kapsułach ratunkowych jeszcze w przestrzeni. Pewnie ni­gdy nie dowiedzieliby się o działalności Czerwonych, gdybyś nie uruchomił komunikatora na statku.

Ross skulił się jak mały chłopiec, który nabroił i teraz szuka jakiegoś usprawiedliwienia.

- Nie chciałem. - To była na tyle słaba linia obrony, że wcale się nie zdziwił, gdy w odpowiedzi usłyszał śmiech.

- Zważywszy na to, jak bardzo pokrzyżowałeś w ten sposób plany naszym rywalom, zostaje ci to wybaczone. Inna sprawa, że musisz jeszcze dokładnie wyjaśnić, czego możemy się spodziewać po obcych, abyśmy byli przygotowani następnym razem.

- To jednak będzie następny raz?

- Ściągamy wszystkich agentów i koncentrujemy siły na wła­ściwym okresie czasu. Tak, będzie następny raz. Musimy się do­wiedzieć, co tak starannie chcą ukryć.

- Jak myślisz, co to jest?

- Podróże kosmiczne! - Ashe powiedział te słowa miękko, jakby rozkoszując się obietnicą, którą ze sobą niosły.

- Podróże kosmiczne?

- Ten statek był wrakiem. Ale przecież kiedyś latał, i to po­między układami planetarnymi. Rozumiesz? Te rozbite statki kryją sekret, który poprowadzi nas ku gwiazdom. Poznamy ten sekret.

- Damy radę?

- My? - chociaż tym razem twarz Ashe pozostała poważna, jego oczy śmiały się do Rossa. - A więc wciąż chcesz grać w tę grę?

Ross ponownie spojrzał na swą obandażowaną rękę i na chwi­li; pogrążył się we wspomnieniach: wybrzeże Brytanii w mglisty poranek, podniecenie, gdy odkrył statek obcych, walka z Ennarem, nawet ta koszmarna podróż ku morzu. I na koniec radość, jakiej zaznał, gdy przełamał wolę obcych w śmiertelnym pojedynku umysłów. Wiedział, że nie może i nie chce zrezygnować.

- Tak - odparł krótko, ale kiedy jego wzrok spotkał spojrze­nie Ashe'a, zrozumiał, że zabrzmiało to lepiej niż jakakolwiek uroczysta przysięga.

Skan poprawił: Bogusław P. Marcela

76



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andre Norton Tajni agenci czasu tom I Ross Murdok
Andre Norton Tajni agenci czasu 1
Andre Norton Klucz spoza czasu tom IV Ross Mmurdok(1)
Andre Norton Klucz spoza czasu tom IV Ross Mmurdok
Andre Norton Cykl Ross Murdock (1) Tajni agenci czasu
Andre Norton Ross Murdock 1 Tajni agenci czasu
Norton Andre Ross Murdock 01 Tajni Agenci Czasu
Norton Andre Ross Murdock 1 Tajni agenci czasu
Andre Norton Ross Murdock 1 Tajni agenci czasu
Andre Norton Zuchwali Agenci tom III Ross Murdock
Andre Norton Zuchwali Agenci tom III Ross Murdock(1)
Norton Andre Tajni agenci czasu
Norton Andre Ros Murdock 1 Tajni agenci czasu
Andre Norton Operacja Poszukiwanie czasu
ebook PL Andre Norton Klucz spoza czasu (www dodane pl)
Andre Norton Klucz spoza czasu 4
Andre Norton Operacja Poszukiwanie czasu
1 Tajni Agenci Czasu (Handlarze czasem)
Książki spoza serii Fantastyka Andre Norton Operacja poszukiwanie czasu

więcej podobnych podstron