Miller się cieszy
„Ja to się cieszę byle czym”, była kiedyś taka piosenka, całkiem zresztą przyjemna dla ucha. Pokaz, jak się cieszyć byle czym, dał tuż przed świętami premier Leszek Miller. Oznajmił on państwowemu radiu (z prywatnymi zasadniczo nie gada, bo te zadają nie uzgodnione pytania), że cieszy się ze stanu polskiej gospodarki. Cieszy go, konkretnie, wzrost gospodarczy. Stanowi ten wzrost realizację przedwyborczych obietnic, jakie partia Millera składała elektoratowi. Rząd obiecał wzrost gospodarczy w tempie 1-3-5 (to znaczy l proc. w roku ubiegłym, 3 w obecnym, 5 w przyszłym) i rząd słowa dotrzymuje.
Nad tą wypowiedzią warto się zatrzymać, bo z pozoru na rzecz radości Millera przemawiają niepodważalne fakty. Istotnie, przyrost PKB w roku 2003 przekroczy 3 proc., może nawet sięgnie 3,5. Teoretycznie więc powody do radości i triumfu ze spełnienia obietnicy premier ma. Dopóki ktoś się chwilę nad sprawą nie zastanowi i nie zechce dopytać o parę szczegółów.
Od czasu do czasu warto sobie przepowiedzieć na głos rzeczy elementarne. Co to takiego jest ów PKB, Produkt Krajowy Brutto, którego zwiększanie lub zmniejszanie przywykło się potocznie utożsamiać z poprawianiem albo pogarszaniem stanu gospodarki? Mówiąc w dużym uproszczeniu, jest to suma wszystkich dóbr i usług, które w ciągu roku sprzedano i nabyto w naszym kraju. Stosunkowo łatwa do obliczenia, jest taka suma nader pomocna ekonomistom do rozmaitych ocen i porównań. Rzecz w tym, że fachowcy zdają sobie sprawę, iż jest to tylko jeden z wielu parametrów opisujących gospodarkę, a nie jakaś obiektywna, nieomylna wyrocznia. Dla przykładu, wiemy, że pan Kowalski wydaje miesięcznie średnio 5 tys. zł, a pan Malinowski tylko 3 tys. Jeśli kierować się tylko tą wiedzą, nie sposób nie uznać, że pan Kowalski prosperuje, a Małinowskiemu wiedzie się średnio. Ale jeśli wiedzę tę uzupełnimy informacją, że pan Kowalski średnio miesięcznie 2 tys. dopożycza, bo mu nie starcza na wydatki, a pan Malinowski co miesiąc tysiąc zł odkłada na lokatę... No?
Nie jest przypadkiem, że w rocie przysięgi sądowej wymaga się od przesłuchiwanych, aby nie tylko mówili prawdę, ale by była to „cała prawda ". Mówić o wzroście PKB w Polsce, nie wspominając o wzroście zadłużenia, spadku oszczędności i wciąż bardzo małym, zdecydowanie niewystarczającym poziomie inwestycji - to dokładnie to samo, co w powyższym przykładzie o Kowalskim i Malinowskim.
No cóż, można powiedzieć, że Leszek Miller nie zapowiadał nam, że gospodarka w ogóle będzie się miała lepiej, tylko że wzrośnie PKB (czemu zadłużanie państwa akurat doskonałe służy) i w tym zakresie słowa dotrzymał. Zapewne. Godzi się jednak wspomnieć, że składając swe deklaracje, rząd Millera obiecywał, iż gospodarkę nakręci wzrost popytu wewnętrznego, pobudzonego poprzez rządowe instrumenty. Pobudzanie popytu wewnętrznego to socjalistyczny paternoster; od zarania swej ideologii socjaliści wierzą święcie, że transferując pieniądze z budżetu państwa do kieszeni obywateli, sprawią, iż obywatele ci zaczną więcej kupować, nakręcając koniunkturę - wszelkie ekonomiczne dowody, że z równym powodzeniem można się metodą barona Munchausena samemu wyciągnąć za włosy z bagna, idą mimo uszu. Miał więc rząd Millera, w zgodzie z lewicową doktryną, pobudzić popyt wewnętrzny, bo eksport - niestety - ulec miał nieuchronnemu zdławieniu wskutek obłąkańczej, monetarystycznej polityki Rady Polityki Pieniężnej, która odmawiając obniżenia stóp procentowych, spowodować miała tegoż eksportu całkowitą nieopłacalność. Proszę sprawdzić w starych gazetach, kto nie wierzy.
A teraz proszę zerknąć w gazety nowe -i co widzimy? Ano to, że lokomotywą polskiej gospodarki jest właśnie eksport, stale wzrastający. Pobudzany zaś uporczywie przez Millera popyt krajowy leży i cicho kwiczy. Tym zaś, co sprzyjało w ostatnich latach wzrostowi eksportu, był - po pierwsze - wzrost siły euro do dolara (w ciągu trzech lat aż o 50 proc.), bo przypadkiem kupujemy surowce i energię za dolary, a sprzedajemy finalne produkty za euro, po drugie zaś - kryzys we Francji i Niemczech, gdzie nabywcy odchodzą od markowych produktów na rzecz taniego badziewia, za jakie uważają wyroby z Polski. Na oba te czynniki Leszek Miller ze swą ekipą nie miał zaś najmniejszego wpływu. Jeśli więc ma powód być z czegokolwiek zadowolonym, to na pewno nie z siebie.
7 stycznia 2004