Minęło 70 lat od akcji Wisła (cz.1): W dwie godziny stracili niemal cały dorobek życia
2 dni temu, 16:19 (aktualizacja 11.09.2017 16:30)
www.slowopodlasia.pl | Polub nas na Facebooku
My tam nie po chęci pojechaliśmy, tylko po niewoli. Na swoją ziemię jakże więc mieliśmy nie chcieć wrócić? W końcu wróciliśmy, choć wszystko trzeba było zaczynać od nowa.
Dotknęła szyi. Łańcuszek z krzyżykiem, który dostała od polskiego żołnierza w podziękowaniu za gościnę w domu jej rodziców, był na swoim miejscu. To najcenniejsza rzecz, jaką miała. Będzie nosiła go przez długie lata i to w nim pójdzie do ślubu. Potem go komuś odda. Komu? Nie pamięta. Ale zastąpi go podobnym i będzie miała nawet wtedy, gdy jej włosy przyprószy śnieg i gdy będzie mi tę historię opowiadała.
Był jednak rok 1947 i Nina Niedźwiedzka, wtedy jeszcze Nowak, nie mogła o tym wiedzieć. Więc zanim usiadła obok mamy w załadowanej po brzegi furmance, sprawdziła, czy łańcuszek jest tam, gdzie powinien. Skoro był, mogła ruszać w nieznane. Bo wyjeżdżając z Polatycz w gminie Terespol, ani ona, ani jej rodzina, ani sąsiedzi, którzy znaleźli się na liście osób do przesiedlenia, nie mieli pojęcia, dokąd trafią.
Dali im dwie godziny
W wyznaczonym we wsi punkcie rodzina Niny pojawiła się na czas. Tak jak chcieli żołnierze, którzy zjawili się tego samego dnia wczesnym rankiem. Mieszkańcom powiedzieli, że mają dwie godziny na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, że odtąd ich domy nie będą ich domami i że zamieszkają w tych po Niemcach na ziemiach, które niemieckie już nie są.
O tym, że do przesiedleń dojść może, mieszkańcy Polatycz, owszem, słyszeli. Ale chyba nikt z nich do końca nie wierzył, że przypuszczenia staną się faktem.
"Żadnej bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii tu przecież nie ma, po co więc kogokolwiek wywozić" - powtarzali.
A jednak żołnierze pojawili się dzień przed świętem Piotra i Pawła. Był czwartek 11 lipca.
- Dali nam więc dwie godziny. Ale co to było dwie godziny? Nie wiadomo co robić, co spakować. A tu drzewo narżnięte na nowo budowany dom, drzwi i okna już niemal gotowe do wstawienia, i tylko co wylany fundament pod oborę. I żyto posiane, i kartofle. Wszystko trzeba było zostawić - wzdycha Nina Niedźwiedzka, dziś mieszkanka Kątów w gminie Kodeń.
Najpierw bieżeństwo, potem przesiedlenie
Jej ojciec, Andrzej Nowak, opuszczał rodzinne strony po raz kolejny. Za pierwszym razem z domem rozstał się, gdy wcielono go do armii carskiej w czasie pierwszej wojny światowej. Wprawdzie po rewolucji październikowej mógł wrócić do siebie, ale okazało się, że nie ma do czego. Bo mieszkańcy jego wsi zabrali się z zastępami bieżeńców (czyli ludności, głównie wyznania prawosławnego, która uciekała z zachodnich guberni Rosji w jej głąb w obawie przed zbliżającymi się wraz frontem Niemcami w 1915 r. - przypis red.). Był pewien, że jego bliscy też.
- Dopiero znacznie później dowiedział się, że oni akurat zostali w kraju. W czasie pierwszej wojny światowej jednak nie miał o tym pojęcia i pojechał w okolice rosyjskiego Czelabińska, gdzie, jak mu powiedziano, zamieszkali ludzie z jego stron. To tam poznali się z mamą, która pochodziła z Polatycz, i tam się pobrali - opowiada pani Nina. - Kiedy po latach wrócili do Polski i osiedlili się w rodzinnej wsi mamy, ojciec zaczął pracę w twierdzy brzeskiej. Sam wybudował dom. Każdego dnia w drodze powrotnej ciągnął za sobą jakąś belkę. Zbierał je, zbierał, składał jedną do drugiej i w końcu postawił z nich skromną chatę. Po drugiej wojnie światowej zaczął budować drugą.
Ale w 1947 roku musiał zostawić oba domy: ten sprzed lat, który budował z tak wielkim trudem, i ten właśnie stawiany. - Gdy wyjeżdżaliśmy, pod naszym gospodarstwem, na ławeczce przy płocie, siedzieli nieznani mężczyźni z pakunkami. Jak się potem okazało, już przyjechali zasiedlać domy po nas i naszych sąsiadach - wspomina Nina Niedźwiedzka.
Gdy po jedenastu latach od akcji Wisła Andrzej Nowak zechce wrócić do Polatycz i poprosi o zwrot domu tych, którzy go zajęli, rzecz jasna nie za darmo, ale za odstępne, usłyszy: "Nie ma mowy, dom jest nasz". Zamieszka wtedy w Toruniu u swego syna. Ale przy okazji kolejnej wizyty w rodzinnych stronach, zostanie w nich na zawsze. Odwiedzi jedną córkę, drugą, jeszcze zdąży wyspowiadać się w cerkwi, spędzi święta wielkanocne w gronie bliskich, a potem niespodziewanie umrze. Pochowają go na cmentarzu w Kobylanach. Po latach dołączy do niego żona.
Noc pod gołym niebem
- W lipcu 1947 r. jechało nas ze wsi około dwudziestu pięciu rodzin. Fura za furą, jak tabor cygański. Na naszej furmance mieliśmy jakieś rzeczy osobiste, ale też świnie i kury w klatkach. Do wozu, na powrozach, uczepiliśmy krowy, które pędzili ojciec z bratem. W Kobylanach dołączyli do nas kolejni przesiedleńcy - wspomina pani Nina.
Według danych przywołanych przez Andrzeja Tłomackiego w książce "Akcja »Wisła« w powiecie bialskim na tle walki politycznej i zbrojnej w latach 1944-1947", 11 lipca z Polatycz wysiedlono 27 rodzin. 110 osób. 63,2 proc. mieszkańców wsi. W Kobylanach do przesiedleńców dołączyło 39 rodzin. 130 osób.
- Dotarliśmy długą kolumną do stacji kolejowej w Chotyłowie, gdzie obok państwowego tartaku na stacji urządzono punkt załadowczy. Nie od razu wsiedliśmy do pociągu. Siedzieliśmy wszyscy pod gołym niebem: krowy, konie, kury, świnie i my. Nie pamiętam jak długo. Potem kazano nam wsiadać do wagonów towarowego pociągu. W drodze spędziliśmy kilka dni - opowiada mieszkanka Kątów.
Standardowo w ramach akcji przed transportem sporządzano karty przesiedleńcze. Zamieszczano w nich informacje o rodzinie, liczbie wywożonego inwentarza i rodzaju pozostawionego mienia nieruchomego. W założeniu to pozostawione mienie trwałe przysługiwało przesiedleńcom w nowym miejscu. Ale jak pisze Tłomacki, w praktyce bywało z tym różnie.
Trudne początki
Pociąg, którym przewożono rodzinę pani Niny, tak jak większość z powiatu bialskiego, trafił do punktu rozdzielczego w Olsztynie. Dopiero stamtąd przesiedleńców dowożono do punktów docelowych.
Kolejowa podróż Nowaków zakończyła się na stacji Pasłęk. - Tam już czekał na nas transport. Ja z mamą wsiadłyśmy na traktor, który zawiózł nas do miejscowości Wilczęta w gminie Młynary, gdzie mieliśmy teraz mieszkać. Brat z ojcem musieli cały nasz dobytek doprowadzić oddzielnie, pieszo. Zajęło im to kilka godzin. Dla nas pełnych strachu. Bo jak im się stanie coś złego albo zabłądzą? Co, jak zostaniemy na noc same? Kiedy zobaczyłyśmy ich po zachodzie słońca, odetchnęłyśmy z ulgą, choć czekała nas noc pod gołym niebem - wspomina moja rozmówczyni.
Dom, przy którym wysadzono Ninę i jej mamę, nie miał okien i drzwi, a w środku było pełno gruzu. To niejedyne jego wady. Lokal miał już lokatorów: rodzinę przesiedleńców, która trafiła tu nieco wcześniej. Żal jej było Nowaków, więc chociaż Ninę zaprosili na noc do środka. Nie chciała. Strach przed rozdzieleniem z bliskimi był silniejszy.
Nowego domu przyszło ojcu Niny szukać na własną rękę. Odpowiedzialni za opiekę nad przybyłymi powiedzieli mu: "Sami poszukajcie sobie lokalu w okolicy". Szukał. Jeden dzień, cztery, siedem, czternaście. Nie znalazł. Z bezsilności zażądał w gminie: "Albo nam coś dajcie, albo odeślijcie na nasze". No więc dali. Połówkę zajmowanego już domu, za to murowanego, z kuchnią i pokojem. Nowakowie nie mieli być tu jednak szczęśliwi. Nie spodobali się swojemu sąsiadowi.
- Wyzywał nas od Ukraińców, groził. Najgorzej było, gdy się napił. Kiedyś zostałyśmy z mamą w domu same. Zaczął walić w nasze drzwi i krzyczeć: "Czego was tu przygnało, Ukraińcy? Zabiję was". Mama zamknęła drzwi, ale bez trudu mógłby je wyważyć. Uciekłyśmy więc przez okno i schowałyśmy się w krzakach bzu. Przesiedziałyśmy w nich kilka godzin, aż do powrotu taty i brata - pani Nina bez trudu odtwarza przeszłość. - U sąsiadów pracowała Niemka w moim wieku. Właściwie powinnam powiedzieć służyła, bo Niemców pozostałych jeszcze na tzw. Ziemiach Odzyskanych polscy ochotnicy, przybyli na nie zaraz po wojnie, traktowali jak tanią siłę roboczą. Zaprzyjaźniłam się z tą Niemką. To od niej dowiedziałam się, że sąsiad kradnie nam ze strychu słoninę i cebulę. Rodzice uznali, że tak się nie da żyć. Więc tato znów szukał nam domu. W końcu znalazł. Był w nim pokój, korytarz, kuchnia. Nie było za to ani okien, ani drzwi, ani pieca. Wszystko trzeba było zrobić samemu. Więc tato nazbierał z różnych rozwalisk cegieł i pobudował piec. W listopadzie mogliśmy się już przeprowadzić.
Marzenia o "ciasnej" Polsce
W 1951 roku pani Nina wyszła za mąż. Tak jak kiedyś jej matka, tak i ona zrobiła to z dala od Polatycz. Tak jak kiedyś matka, tak i ona na męża wybrała chłopaka z rodzinnych stron. I wreszcie tak jak matka z bieżeństwa, tak i ona z akcji Wisła z mężem wróciła w nadbużańskie okolice.
Kamila Kolęda
www.slowopodlasia.pl | Polub nas na Facebooku