Marrene Waleria WAKACJE W WARSZAWIE


Marrené Waleria

WAKACYE W WARSZAWIE

I.

ZAMIAST WSI MIASTO.

W końcu czerwca mieszkanie państwa Jaczyńskich przedstawiało obraz ruiny i nieporządku, jak zwykle w czasie, kiedy cala rodzina wybiera się gdzieś na czas dłuższy. Zdjęto firanki i portyery, zwinięto dywany, meble przykryto pokrowcami, usunięto wszystkie drobiazgi i sprzęciki, stanowiące ozdobę mieszkania. W jadalnym pokoju stały kufry i kosze upakowane, a wszędzie panowała przykra woń terpentyny i naftaliny, która nietylko mole ale i ludzi mogła z domu wystraszyć.

Dwunastoletnia Halinka i o rok starszy Tadzio, dzieci państwa Jaczyńskich, były także zajęte pakowaniem: pochowały do koszyka swoje książki i drobiazgi, myśląc, coby jeszcze zabrać: oboje byli tak rozradowani, że śmieli się bez powodu, gonili się, przeskakiwali przez kosze i paczki, ku wielkiemu zgorszeniu kucharki Marysi, która starała się jaki taki ład zaprowadzić w pokoju, gdzie państwo mieli jeszcze jeść obiad, bo wyjazd miał nastąpić dopiero jutro.

Dzieci cieszyły się, gdyż wakacye są zawsze miłe, wyjechać na wieś bardzo przyjemnie, a cóż dopiero, gdy się jedzie do stryjostwa i kuzynków, których by

ło sześcioro, do ślicznej wsi z wielkim ogrodem, pełnym tak smakowitych owoców i tylu przeróżnych dobrych rzeczy, że się nawet na obiad wracać nie chciało. Co tam obiad!.. to dobre w mieście, ale kiedy się ma na każde zawołanie kwaśne mleko na wpół ze śmietaną, i taki wyborny chleb razowy, — ktoby tam o obiedzie myślał.

A jakie tam były zabawy!.. Można było jeździć konno na ślicznych kucykach, wozić się łódką, po stawie, huśtać, grać w krokieta. Słowem, Marczyn stryjostwa, była to wieś, w której chyba ptasiego mleka brakuje, i dzieci nie mogły sobie wyobrazić, by gdziekolwiek na świecie lepiej być mogło; a jeśli kiedy pomyślały o raju, raj ten w ich główkach przybierał zawsze kształty Marczyna.

— Marysiu — spytała nagle Halinka, — dla czego my dzisiaj nie jedziemy?

Marysia spojrzała na nią zdziwiona, a Tadzio podchwycił:

— Zapomniałaś, że dziadzi wczoraj było niedobrze; mama poszła się rano dowiedzieć, jak się dziadzio miewa i dotąd nie wraca.

— A jeżeli dziadzio będzie długo chory?

— To mama powiedziała, że nie pojedzie wcale. Twarzyczka dziewczynki przedłużyła się.

— Więc jakże to będzie?

Tadzio zafrasował się także, ale po chwili z ułudą właściwą wiekowi, który jeszcze żadnych nieszczęść nie doświadczył, odparł:

— Dziadzio już pewno zdrów. Czy pamiętasz, żeby kiedy chorował?

— Prawda — zawołała siostra uspokojona — dziadzio zawsze z nami tak figluje...

I zabrali się znowu oboje do pakowania swoich drobiazgów, pewni, że jutro pojadą.

Przyszedł wkrótce pan Jaczyński, załatwiwszy różne sprawunki i interesy przed wyjazdem. Zdziwił się, że niema jeszcze żony, bo nie sądził także, aby choroba teścia była poważną, jednak zaniepokojony, poszedł dowiedzieć się. o niego.

Ponieważ Marysia na zwykłą godzinę przygotowała obiad, niezdowolona więc była, że nikt nie przychodził. Gniewała się, że pieczeń wyschnie na nic, młode kartofle zdębieją, legomina opadnie. Tymczasem zbliżała się już czwarta, dzieci były głodne: Marysia dała im po kawałku chleba.

Nadeszli wreszcie państwo Jaczyńscy, oboje bardzo zmartwieni. Choroba dziadzi była niebezpieczna i wymagała wielkich starań; w najlepszym zaś razie, mogła się długo przeciągnąć. Naturalnie, w tych warunkach pani Jaczyńska nie mogła opuścić rodziców. Kazała więc wyjąć rzeczy swoje z kufra, a dzieci tylko z ojcem miały nazajutrz jechać do Marczyna.

Dzieci zmartwiły się bardzo, kochały bowiem całem sercem dziadunia. Był on dla nich tak dobry i tyle im zawsze robił przyjemności, tak piękne opowiadał powieści!.. Zaczęły prosić, że i one do Marczyna nie pojadą, ale będą dziadunia pilnowały.

— Ja potrafię dać lekarstwo — wolał Tadzio — pamięta mama, jak Halinkę bolało gardło, to ja jej

wlewałem w buzię.

— A ja potrafię podać wody z sokiem — przerwała siostra.

— A ja dziadziowi czytać będę — pysznił się Tadzio. Dziadzio mnie chwalił, że dobrze czytani, — będziemy więc potrzebni.

Te zapały przerwała pani Jaczyńska, mówiąc, że chory potrzebuje przedewszystkiem spokoju, że ona i babunia będą kolejno czuwały przy dziadziu, a dzieci byłyby tu tylko zawadą, uradzili więc oboje z mężem, że dzieci z ojcem pojadą na wieś, potem ojciec zostawi je u stryja, a sam zaraz powróci.

Tym sposobem wakacye zapowiadały się smutno, bo Tadzio i Halinka przywykli spędzać je z tymi, których najwięcej kochali, a stryjostwo i kuzynkowie nie mogli przecież zastąpić rodziców.

Tymczasem stało się inaczej. Wieczorem nadszedł z Marczyna telegram, donoszący, że jedno z dzieci stryjostwa dostało szkarlatyny, ostrzegają więc o niebezpiecznej, zaraźliwej chorobie, którą prawdopodobnie wszystkie dzieci będą przechodziły.

Wobec tego nie można było myśleć o wyjeździe. Rozpakowano zatem kufry i rozgospodarowane się w mieszkaniu po dawnemu.

Dzieci patrzyły na to ze łzami w czach, smutne i przerażone. Mama nie mogła się niemi zająć, a tu prawie wszyscy znajomi, przyjaciółki, koledzy i koleżanki powyjeżdżali.

— Cóż — zapytał ich ojciec — gdy w domu zapanowało już trochę porządku, czy pomyślało z was które, co będziemy robili przez te wakacye, ażeby czas przeszedł, ile możności przyjemnie i pożytecznie.

— Będziemy się nudzili, tatusiu — odparł smutnie Tadzio.

Halinka zawtórowała mu westchnieniem.

— A... ślicznie!.. czyż nie wiecie, że nudzą się tylko ci, co nie mają rozumu; miałem o moim synu lepsze wyobrażenie.

— To poradź nam co, tatku, powiedz, czem te dni zapełnić!

— Na wsi biegaliście po polach, po ogrodzie... a gdybyśmy tak sprobowali pochodzić po mieście?

— Po mieście! Cóż tutaj ciekawego? Znam Warszawę jak swoją kieszeń dodał Tadzio z przechwałką.

— Doprawdy, — spytał z uśmiechem pan Jaczyński — znasz ja tak dobrze? no, to opowiedz mi jak ona wygląda?

— O, tatku! Znam przecież wszystkie główne ulice, znam kościoły, znam teatr, ratusz, Łazienki, cóż tatko chce więcej?

— Znasz kościoły? no, więc powiedz mi, jak którykolwiek z nich wygląda?

— Jakżeż ja to mogę powiedzieć?

— Zawsze można opisać rzecz, którą się zna dokładnie. No, powiedz mi np. jaki jest kościół katedralny, a może też Halinka ci dopomoże. Bywacie w nim często, byliście nie dawniej, jak zeszłej niedzieli.

— Kościół katedralny — zaczął Tadzio. Kościół katedralny powtórzył, szukając w głowie, jakąby dać ojcu odpowiedź... — Kościół katedralny jest wysoki i stoi przy bardzo wązkiej uliczce tak, że go nie można widzieć całego, — zawołał wreszcie tryumfująco, przypomniawszy sobie tę okoliczność.

— Prawda, ale cóż mi więcej o nim powiesz?

— Jest bardzo duży i bardzo piękny — wtrąciła Halinka.

— Tak, jest duży i piękny — powtórzył pan Jaczyński ale zastanówcie się, że te wyrazy: duży i piękny nie są właściwie żadnem określeniem. To, co w jednych oczach jest duże, w drugich może wydać się małem, bo to są rzeczy względne, tak samo jak piękność.

Ale dzieci nie zdawały się dobrze tego rozumieć, szukał więc ojciec odpowiedniego przykładu.

— Ot — wyrzekł — przypomnij sobie Halinko tę strojną panią, która była u nas niedawno, wszyscy nazywali ją piękną, a ty powiedziałaś Tadziowi: ona dla mnie jest brzydka.

— Tatku, to przecież chodziło o panią, nie o kościół.

— A jednak to dowodzi, że wyraz piękny określa zwykle wrażenie osobiste, a nie jest żadną cechą znamienną. W samej Warszawie jest pełno kościołów dużych i pięknych, stojących przy wązkich uliczkach: jest kościół św. Marcina, przy ul. Piwnej, św. Jacka przy ulicy Freta, Najświętszej Panny Łaskawej przy ulicy Śto Jańskiej i wiele innych, jakżebyśmy ich rozróżnili?

Tadzio i Halinka musieli przyznać, że nie potrafią nic więcej powiedzieć o budowlach, które przecież widzieli tyle razy.

— A więc — wyrzekł pan Jaczyński — miałem słuszność mówiąc, że wcale nie znacie miasta, w którem urodziliście się i wzrastacie. Gzy wiecie dla czego? Oto patrzycie, a nie widzicie.

— O tatku — przerwała Halinka — ja przecież mam doskonałe oczy, wszyscy to mówią, na końcu ulicy rozpoznam osobę.

— Żeby widzieć — nie dość dobrych oczów, trzeba czegoś więcej.

— Wiem, wiem zawołał Tadzio — uwagi, prawda?

— Naturalnie, naprzód uwagi, a potem jeszcze czegoś, co przy uwadze nabyć łatwo.

— Jakto! żeby nietylko patrzeć, ale widzieć?

— Tak, moje dzieci, trzeba także pewnej znajomości rzeczy, która nietylko liczy, jak rozróżniać przedmioty, ale także jak dopatrzeć cech znamiennych, nadać im właściwa nazwę i dobrze je określić.

Dzieci spojrzały na ojca trochę zdziwione, ale wnet zawołały:

— A czy tatko będzie z nami chodził i objaśniał nam wszystko? Mój ojczulku, bardzo prosimy!

— I owszem, będziemy chodzili po ulicach i będziemy rozmawiali o tem, co nas zastanowi.

— O, to już pewno nudzić się nie będziemy — zawołały dzieci. — I w Marczynie wtedy bawiliśmy się najlepiej, kiedy ojciec poszedł z nami w pole lub do ogrodu i uczył nas rozpoznawać drzewa, zboża, kwiaty, opowiadał jaki z nich użytek.

— Tak samo będziemy robili w Warszawie, a może znajdziemy tu rzeczy równie ciekawe, jak na wsi.

— Dobrze, dobrze ojczulku, kiedy zaczniemy?

— Choćby jutro, jeśli zdrowie dziadzia na to pozwoli. Dziś uporządkujcie swoje książki, kajety, zabawki. Jutro rozpoczniemy wakacye. Wyjdziemy przed południem, a pamiętajcie, bądźcie gotowi, gdy was zawołam.

II.

PIERWSZA WYCIECZKA NA MIASTO.

Nazajutrz dzieci obudziły się wcześnie i zaraz spojrzały w okno. Dzień był śliczny, słońce świeciło, niebo było bez chmur. Wprzód jednak dzieci po myślały, jak dziadzio noc tę spędził. Zaraz zrana pani Jaczyńska przysłała wiadomość, że choremu jest trochę lepiej, więc dzieci z lżejszem sercem zaczęły się wybierać.

Pierwszy spacer zapowiadał się bardzo przyjemnie. Mieszkali przy ulicy Długiej. Dzieci były ciekawe, gdzie też ojciec ich zaprowadzi, ale nie chciał im tego powiedzieć.

— Jak myślisz, czy pójdziemy na prawo czy na lewo? — spytał Tadzio Halinkę.

— Na prawo — odparła siostra rezolutnie. Rzeczywiście pan Jaczyński skierował się na prawo.

— Skąd ty to wiedziałaś? — zawołał Tadzio zdziwiony.

— Domyśliłam się — odparła dziewczynka z dumna minką. A potem dodała: — Kto wie, ja może nawet domyślam się, gdzie nas ojciec zaprowadzi.

— Powiedz! powiedz! — błagał brat po cichu.

— Pokaże nam naprzód to na cośmy patrzeć nie umieli. Zobaczysz, że do katedry.

Halinka dobrze odgadła, ojciec prowadził ich przez Stare Miasto na ulicę Śto Jańską, przed katedrę.

Tutaj zatrzymał się na przeciwległym chodniku, mówiąc:

— Przypatrzcie się teraz i mówcie mi, co was uderza. Naprzód powiem wam, że ściana każdego gmachu, w której jest główne wejście zowie się fasadą albo frontonem.

— To coś jakby po francusku — zauważyła Halinka.

— Niestety, na wiele rzeczy dotąd nazw swojskich nie mamy. Pierwsi budowniczowie u nas byli cudzodziemcy, nie dziw więc, że nadali obce nazwy rozmaitym częściom budowli. Otóż przypatrzcie się tej fasadzie, przyczem zauważcie jakie tu są drzwi i okna.

— Proszę ojca, główne drzwi zakończone są śpiczasto — Zauważył Tadzio — chociaż się niby zaokrąglają.

— Okna także — dodała Halinka — a jakie one wysokie a wązkie!... tylko

na środku ku górze jest jedno okrągłe, złożone z różnych cząstek, tak ładnie powycinanych.

— A jakie wąziutkie słupki biegną ku górze całej fasady! — dodał Tadzio.

— Zakończają je kanciaste wieżyczki, na niektórych z nich sterczą ostre kolce, a na innych posągi Świętych.

— Otóż teraz — wyrzekł pan Jaczyński — możnaby już mieć jakieś wyobrażenie o fasadzie katedry. Zauważyliście drzwi i okna, u góry zakończone śpiczasto, choć się niby zaokrąglają, otóż taki kształt zwany jest ostrołukiem, i ta nazwa określa go doskonale, bo mówi i o śpiczastem zakończeniu i o łuku. A to okrą

głe, z wycinków złożone okno, zowie się różycą. Będziecie to pamiętali?

— Wcale nietrudne — zawołała Halinka, — fasada, ostrołuk. Różyca, to coś jakby od róży.

— A ja wziąłem z sobą notatnik i wszystko sobie zapiszę — wyrzekł Tadzio.

— Masz słuszność — odrzekł ojciec — na pamięć nie zawsze spuszczać się można, ona często zawodzi.

— O, ja będę pamiętała — wtrąciła Halinka. — Panna Janina zawsze chwali moją pamięć.

— A jak się nazywają te wszystkie słupki, co wzdłuż przecinają fasadę? — pytał Tadzio.

— To są laskowania, wieżyczki zaś zowią się sterczynami.

— Prawda, bo one tak sterczą do góry.

— A kolce na nich to

— Iglice, igiełki, igliczki! — wołała Halinka, uszczęśliwiona z nazw, które przypominały jej znane przedmioty.

Tadzio zapisywał te nazwy sumiennie i z wielką powagą.

— Teraz, kiedyście się dobrze napatrzyli fasadzie katedry...

— O tatku, teraz nietylko patrzyliśmy ale i zobaczyliśmy — zawołały dzieci.

— Więc kiedyście zobaczyły fasadę katedry, porównajcież ją z budynkiem, który znacie dobrze, naprzykład z teatrem. Czy zachodzi między niemi jakieś podobieństwo?

— Gdzież tam, niema żadnego.

— Macie słuszność. Takie zasadnicze różnice, które muszą uderzyć najmniej wprawne oko, oznaczają, że te budynki są stawiane w różnych stylach. Jest to także wyraz, którego nie znacie.

— Przepraszam ojca — odezwała się po namyśle Halinka — ja go już nieraz słyszałam. Kiedy wujaszek się żenił, mówił, że urządza mieszkanie stylowo; pani Rajecka, zawsze opowiada o stylowych toaletach. Już chciałam się kiedyś spytać co ten wyraz znaczy, ale potem zapomniałam. Cóż to jest ten styl?

— Krótko mówiąc, w sztuce stylem nazywa się pewien sposób budowania, właściwy danej epoce, rozciąga się on do budowli, strojów i przedmiot, ów powszednich; otóż w budownictwie styl naszej katedry nazywa się gotyckim. Niektórzy styl gotycki nazywają ostrołukowym, ale ostrołuki spotkać można i w innych stylach; Anglicy nazywają go wprost stylem śpiczastym.

— A w jakich stylach są jeszcze ostrołuki?

— Zobaczymy to później i ocenimy przez porównanie. Teraz zapamiętajcie, że charakterystycznemi znamionami stylu gotyckiego jest ostrołuk, różyca, złożona z wycinków ostro zakończanych, laskowania podłużne, sterczyny, iglice, co wszystko razem nadaje całej budowli coś strzelistego, coś lotnego,

niszczy wrażenie ciężkich murów. Stanowi to właściwość gotyku, i do tego dążyli usilnie budowniczowie, którzy je stawiali. __ Proszę ojca, a jakie są jeszcze inne style?

— O, jaka Halinka ciekawa — uśmiechnął się ojciec — poczekajcie, wakacye długie, jeszcze niejedno

mamy do obejrzenia, a gdy się za dużo na raz słyszy, to się łatwo zapomina, nawet przy najlepszej pamięci. Oto lepiej przypatrzmy się jeszcze tej fasadzie, znajdziecie w niej pewno różne szczegóły, które zrazu uszły waszej uwagi.

Dzieci zwróciły znów oczy na piękny gmach, jaki miały przed oczyma.

— Proszę ojca — zawołał Tadzio — są tu jeszcze słupy przypierające do murów, po dwóch stronach drzwi głównych, i dwa niższe, przy rogach fasady, zakończone wieżyczkami.

— Takie słupy zowią się przypory, bo zadaniem ich jest wzmocnienie murów, do których przypierają; obchodząc kościół, zobaczycie jeszcze inne przypory przystawiane w odstępach odpowiednich.

— To chodźmy to zobaczyć.

Poszli na Kanonią; dzieci oglądały przypory, boczne drzwi i różne inne szczegóły,

— Patrz, patrz ojcze, co to jest? — zawołała nagle Halinka, podnosząc ciekawe oczki do góry — jakiś most wiszący, czy co?

— To przejście do loży w katedrze.

— Do loży! — zawołała Halinka — alboż to w kościele są loże?

— Byłaś tyle razy w katedrze, a przecież nie za

uważyłaś loży po lewej stronie, patrząc od wielkieołtarza.

— Ja myślałam, że loże są, tylko w teatrze.

— Lożą w budownictwie zowie się wystające okno lub balkon zwrócone do wnętrza budowli. Takie okno znajduje się w tej katedrze.

— Tatku — wtrącił Tadzio — ja w różnych nowych domach widziałem takie wystające okna.

— A prawda, — dodała Halinka — jest takie na rogu Marszałkowskiej i Śto Krzyskiej ulicy, naprzeciwko mieszkania pani Wilskiej; a ja zawsze myślałam, będąc u niej, że ten mały oszklony pokoik musi być bardza ładny i żebym taki mieć chciała.

— Taki wystający oszklony pokoik zwrócony na zewnątrz nazywa się także lożą, a ma i polską nazwę — wykusz. Budowano je u nas oddawna, pokażę wam takie na Starem Mieście, na rogu Wązkiego Dunaju; ale wyraz loża w miejscu zamkniętem, jak kościół, stosowniejszy jest, niż wykusz. Otóż ta loża i przejście do niej, które Halinka nazwała mostem wiszącym, kazała zbudować Anna Jagiellonka, która słuchała tu codziennie nabożeństwa; Zygmunt III także codziennie przychodził tu na Mszę Św.

— Pójdźmy zobaczyć tę lożę — prosiły dzieci.

— Naturalnie, pójdziemy. Tylko zanim zaczniemy oglądać wnętrze katedry i my także wysłuchajmy Mszy Św. i pomódlmy się za zdrowie dziadzi.

Właśnie kiedy wchodzili, odezwał się dzwonek, i ksiądz wyszedł ze Mszą Św., do kaplicy cudownego Pana Jezusa; nasza gromadka poszła więc za kapłanem.

III.

W KATEDRZE.

Dopiero kiedy się Msza Św. skończyła, ojciec i dzieci zaczęli się rozglądać po całym kościele. Dzieci szukały najprzód loży Anny Jagiellonki.

— Jaka ładna! to jakby koronka z kamienia lub żelaza — zawołała Halinka. — Ach! jakżebym chciała u niej być! Czy tam można wejść?

Ojciec zaczął się śmiać z tej chęci i powiedział:

— Ot, przypatrz się lepiej szczegółom loży.

— Ach ojcze, jakie zabawne drzwi prowadzą do niej.

— Dla czego zabawne?

— Bo drzwi są zwyczajne, prawie prostą linią zakończone, a dopiero nad niemi jest ozdoba, tworząca ostrołuk.

— Taka ozdoba, częsta w gotyku, zwłaszcza z czasów ostatnich, zowie się słusznie lukiem dodanym.

— Proszę ojca — wtrącił po chwili namysłu Tadzio — takie same łuki są nad dwoma bocznemi drzwiami w fasadzie. Nieprawdaż?

— Prawda! rad jestem, żeś to zauważył.

— Teraz będziemy ich wszędzie wyszukiwać.

— Ach! Boże, jakie to wnętrze katedry wspaniałe! a jakie śliczne filary podpierające sklepienie — mó

wił Tadzio — to jakby zbiór cieniutkich prętów, które rozwijając się na sklepieniu, tworzą, na niem gwiazdy powiązane z sobą.

— Bardzo to dobrze opisujesz, laskowanie filarów tworzy tak zwane żebra sklepienia, a rodzaj sklepienia, jaki tu widzimy, nazywa się istotnie gwiaździstem. Przypatrzcie mu się dobrze i starajcie się zapamiętać.

— To nie wszędzie są sklepienia jednakowe?

— Nie. W czasie naszych przechadzek, będziemy mieli sposobność widzieć rozmaite.

— Czy to Anna Jagiellonka zbudowała tę katedrę? — spytała Halinka.

— Nie, moje dziecko, jest ona daleko dawniejszą.

— Jeszcze dawniejszą?

— Albertrandi odnosi założenie tego kościoła do

roku, tylko że wówczas nie był on wcale do dzisiejszego podobny; była to sobie drewniana kaplica książąt mazowieckich. Kościół wymurował dopiero książę Janusz w sto czterdzieści lat później.

— I wtedy był już tak piękny?

— O nie! uległ on z biegiem czasu różnym przeróbkom. Dzisiejszą postać fasady z cechami gotyku nadał mu dopiero pomiędzy rokiem a budowniczy Adam Idźkowski.

— A jaki był on dawniej? czy ojciec pamięta?

— Pamiętać nie mogę, bo nie było mnie wtedy wcale na świecie — mówił pan Jaczyński — ale widziałem dawne ryciny. Kościół ten nie był z pewnością tak piękny jak dzisiaj, ale za to miał różne starożytne cechy, które zagubiono, a których szkoda. Nowy gmach zawsze można postawić, a tego co dziadowie nasi zbudowali, w czem były cechy ich smaku, ich pojęć, nikt nam powrócić nie może. Pomyślcie tylko, gdybyśmy tak mogli zobaczyć tę budowę zachowaną w pierwotnym stanie, tak, jak ją wystawili książęta mazowieccy, jakieby to było zajmujące!

— A czy budynek może stać tyle lat? — spytały dzieci zaciekawione.

— Może trwać znacznie dłużej. W Rzymie stoi dotąd w całym majestacie od dwóch tysięcy lat panteon Agryppy i bynajmniej nie grozi ruiną.

— Ojczulek go widział?

Widziałem, i wy, da Bóg doczekać, zobaczycie.

— Jakiż on jest, ojcze, jaki? czy gotycki?

Moje dzieci, wówczas jeszcze o gotyku nie słyszano. Panteon pokażę wam kiedy na rycinie. Teraz przypatrzmy się jeszcze katedrze, bo jeśli zniszczone zostały niektóre zabytki starożytne, dużo ich przecież zostało. Oto widzicie ile tu pomników.

— A dawne one?

— Z różnych czasów. Patrzcie, tu spoczywają, po

tomkowie fundatora kościoła, Stanisław i Janusz, ostatni książęta mazowieccy. Obadwaj młodzi, dzielni, szczęśliwi; zmarli w kwiecie wieku, w niespełna dwa lata jeden po drugim. Wzniesiono im wspaniały grobowiec nakształt ołtarza, bo pierwotny uległ zniszczeniu, ale zachowało się jeszcze wieko dawnego sarkofagu z czerwonego marmuru, na którem przedstawieni są dwaj bracia w zbrojach, w postawie leżącej, przedzieleni oszczepem, który Obadwaj trzymają, przytuleni jeden do drugiego.

— Prawda — zawołała Halinka — prawda, te kamienne postacie leżą. jak gdyby spały. Jeden ma nawet twarz dziecka, a ci bracia tacy smutni, jak gdyby płakali nad tem, że tak wcześnie trzeba było umierać.

— Jaka moja siostra poetyczna!.. — żartował Tadzio.

— Historycy uczą, — dodał pan Jaczyński — iż młodszy brat Janusz, był tak silny, że łamał w ręku podkowy; umarł mając zaledwie lata. Napis opiewa, że pomnik ten w gorzkości i z płaczem wystawiła braciom księżniczka Anna, ostatnia ze swego rodu.

Dzieci zamyśliły się nad smutnym losem zgasłych książąt.

* * *

Zamyślenie przecież trwało niedługo, ciekawa Halinka zobaczyła swemi bystremi, oczyma jakiś pomnik, który zwrócił w inną stronę jej uwagę.

— A toż co? — zawołała — niech tatko zobaczy. Czy to mężczyzna czy kobieta?

I ciągnąc ojca za rękę, pokazywała brunatną, płytę kamienną, do której przymocowana była bronzowa postać w ubiorze, zupełnie usprawiedliwiającym jej pytanie.

— Patrz, ojcze, osoba w pelerynie zupełnie takiej, jak dziś noszą panie, o! peleryna futrzana, doprawdy, nawet wiszą przy niej ogonki, jak u tej, co nosiła w zimie pani Rajecka; a jaka długa suknia, aż wlecze się po ziemi i z przodu i z boku, jak gdyby osoba, która ją miała, stała w dołku. Rękawy jakieś strasznie szerokie i dziwna czapeczka na głowie. O jest i kapturek na plecach, doprawdy kapturek. Włosy przecież obcięte. Co to być może, kobieta czy mężczyzna? niech tatko przeczyta.

— Przecież widzisz, że ta osoba trzyma książkę w ręku — zauważył Tadzio — to przecież nie kobieta.

— Alboż to dawniej kobiety nie czytały, oho i jak jeszcze, pisały nawet. Ja wiem, opowiadała mi pan

na Janina przy lekcyi, że w XVI wieku Zofia Oleśnicka z Pieskowej Skały pisała poezye. Jestem pewna, że były śliczne. To może właśnie ta Zofia. Ale ja sobie zawsze wyobrażałam, że i ona sama musiała być śliczna, a ta na pomniku wcale ładną nie jest, A jakie ma ogromne nogi! Widać je z pod sukni, którą podniosła bardzo niezgrabnie.

Pan Jaczyński tymczasem odczytywał napis łaciński.

— To rzeczywiście pomnik z XVI wieku — rzekł wreszcie — ale wcale nie Zofii Oleśnickiej, tylko kanonika Sanisława Strelicy.

— Ach! Boże, kanonik! — zawołała Halinka — ktoby to pomyślał.

— Widzisz tłómaczył ojciec — ten pomnik zachował nam ciekawy okaz ówczesnego stroju dygnitarzy duchownych.

— Cóż z tego! kiedy strój ten był bardzo brzydki, zauważyła dziewczynka. — Ja doprawdy nie mogłabym się wstrzymać od śmiechu, gdybym zobaczyła kogoś w tak dziwacznym stroju.

Ojciec zrobił uwagę, że każdy strój, do którego nie przywykły oczy, wydaje się dziwacznym; ale Halinka poszła już oglądać inne rzeczy. Zaciekawił ją pomnik z białego marmuru. Na wysokiej podstawie siedział mąż poważny w rzymskiej todze, mający w jednej ręce wysoką laskę, w drugiej zwój papierów. U stóp jego pół nagi rycerz i kobieta w draperyach, wsparta na herbowej tarczy, stała ze smutnie pochyloną, głową.

— A cóż powiecie mi o tych strojach? — zagadnął ojciec.

— Takie widzieliśmy już nieraz na rycinach — odparł Tadzio. — To jakby posagi starożytne.

— Tak — dodała Halinka — ale przecież tego pomnika nie wystawiono żadnemu Rzymianinowi, prawda ojcze?

— To pomnik człowieka wielkich zasług, Stanisława Małachowskiego. Jego to przedstawił rzeźbiarz w górnej postaci pomnika.

— Mówiłeś ojcze, że pomnik kanonika Strelicy jest, ciekawy, bo na nim widzimy, jaki strój nosili ówcześni duchowni; tymczasem ta postać na pomniku ma ręce nagie, nogi obwiązane sandałami i jakąś luźną szatę: tak się przecież u nas nigdy nie ubierali — mówiła Halinka.

— Powiadam ci — tłómaczył zawsze trochę, powolny Tadzio, — że na posągach ludzie są zwykle w ten sposób odziani.

— Co ty wiesz! — odparła Halinka wcale nie przekonana. — Ja się pytam taty. Wiemy przecież z historyi, kiedy żył Małachowski, a tu na tablicy jest rok śmierci jego .

— Masz słuszność, Halinko, przed stu laty ogół ubierał się w Polsce tak, jak to widziałaś na portrecie twego prapradziada; chociaż wielu przyjęło już wówczas strój francuski, ale nigdy nikt u nas nie przyodziewał się w ten sposób, jak tu przedstawiono Małachowskiego, sam klimat na to nie pozwalał. Ale Tadzio ma także słuszność mówiąc, że na rycinach przedstawiających posągi, widział zwykle podobne stroje.

— A widzisz! — odezwał się Tadzio do siostry,

— Ale dlaczego to tak? — pytała zaciekawiona dziewczynka.

— Starożytni doprowadzili rzeźbę, do największej doskonałości, można powiedzieć, że Grecy byli twórcami tej sztuki; ale w wiekach średnich, przy napadach barbarzyńców, sztuka ta niemal zupełnie upadła.

— Potem przyszło odrodzeniu — wyrzekł Tadzio, bo i on miał wiadomości z historyi.

— Wiem przecież i ja, co to odrodzenie — dorzuciła siostra — panna Janina mi to śliczne wytłómaczyła. Nazwa sama pochodzi stąd, że odnajdywano księgi greckie, odszukiwano dzieła sztuki i że na tych wzorach cywilizacya odrodziła się znowu.

Halinka nie zapomniała nawet słów, któremi jej tłómaczyła nauczycielka, przecież nie powtarzała ich jak papuga, ale rozumiała dobrze ich znaczenie.

— Otóż widzicie — wyrzekł pan Jaczyński ponieważ rzeźbiarzom odrodzenia służyły za wzory dzieła starożytne, więc najczęściej nadawali im strój taki, jaki na nich widzieli.

— Ale pomnik nie jest z czasów odrodzenia — zauważyła Halinka, która chciała zawsze każdą, rzecz wiedzieć dokładnie.

— Tak samo jak odrodzenie wzorowało się na starożytności, tak znów nowsza sztuka, do ostatnich czasów wzorowała się na odrodzeniu. Stawiając pomnik wielkiemu obywatelowi, przedstawiono go w całej powadze senatora rzymskiego, i Małachowski trzyma w ręku laskę, dla tego, że był marszałkiem sejmu czteroletniego, a zwój papieru oznacza nowe prawa, postanowione na tym sejmie, któremu przewodniczył.

— A te dwie postacie, na podstawie?

— Są to postacie alegoryczne, jedna przedstawia rycerstwo, druga kraj, opłakujący zmarłego. Gzy rozumiecie ten wyraz aleftorya?

— Teraz rozumiem co to jest, gdy mi to ojciec pokazał i wytłómaczył: słyszałem nieraz ten wyraz, lecz nie wiedziałem dobrze, co on znaczy.

— Więc cóż on znaczy?

— Jest to jakby przedstawienie jakiej rzeczy za pośrednictwem innej, która nam tamtą, przypomina, czy tak, ojcze?

— Tak jest, alegorya, oznacza wiec przedstawienie pod przenością.

— To pewno te dwie postacie mi pomniku Woronicza, są także alegoryami? — mówiła Halinka, zatrzymując się przed pomnikiem.

— A co one znaczą? — pytał Tadzio

— Figury alegoryczne nie zawsze są jasne dla wszystkich, ale te można zrozumieć.

Najprzód mówi tu samo nazwisko Woronicza. Wiemy, że był w kraju pierwszym dostojnikiem kościoła, wielbionym i kochanym przez wszystkich, że zanim został arcypasterzem. był wielkim kaznodzieją. Oznaki godności jego wyrzeźbione są nad portretem.

— Woronicz był także znakomitym poetą, uczyłam się tego, — wtrąciła Halinka, — napisał Świątynię Sybilli, Lecha, Hymn do Boga i wiele pięknych rzeczy.

— Pewnie więc ta postać, co trzyma w ręku strzaskaną lirę oznacza poezyę — powiedział z namysłem Tadzio — ale ta druga z krzyżem?

— Musi to być religia, albo wiara, albo coś innego religijnego — mówiła Halinka.

— Może to być także wymowa kościelna — wyrzekł pan Jaczyński. — Alegorye mają najczęściej coś nieokreślonego. W każdym razie te dwie zasmucone figury na pomniku świadczą, że zmarły służył wierze i poezyi, że śmierć jego w jednej i drugiej kraj boleśnie dotknęła.

— Mój Boże, byliśmy tyle razy w katedrze — odezwał się Tadzio po chwili, a nigdy nie zauważyliśmy tego wszystkiego.

— Bo jak wam mówiłem, moje dzieci, patrzyliście, aleście nie widzieli; trzeba umieć patrzeć. Mówiąc to, ojciec kierował się ku drzwiom.

— Jakto, już mamy wyjść? — z żalem zawołały dzieci, — a tu jest jeszcze tyle rzeczy do oglądaniu, co tu nagrobków!

— Nagrobków przez czas trwania kościoła nagromadziło się wiele. Moglibyśmy przy nich przejść całą naszą historyę i literaturę, bo w katedrze pochowano wielu znakomitych ludzi, ale już późno, trzeba wracać do domu.

— Powiedz nam tylko ojcze — prosiły dzieci — jacy tu znakomici ludzie mają jeszcze pomniki?

— Dobrze, pokażę wam niektóre. Ot tutaj jest tablica pamiątkowa Jana Dekerta, prezydenta Warszawy z czasów sejmu czteroletniego. Pracował on nad nowemi prawami, a był tak powszechnie kochany, że gdy mu się syn urodził, Stanisław Małachowski trzymał go do chrztu w imieniu całego kraju; a tu znów spoczywają popioły bardzo zasłużonego człowieka, biskupa Jana Albertrandi'ego.

— Ojciec już o nim wspominał, miałam wtedy za

pytać, ale nie chciałam przerywać, a kto to był Albertrandi?

— Myślałem, że wiesz, panna Janina musiała ci

o nim wspominać, ale pewno zapomniałaś? Dziewczynka pokręciła główką przecząco.

— O nie, takie włoskie nazwisko byłabym zapamiętała, a przecież mam dobrą, pamięć.

— No, to Albertrandi powinien cię szczególniej

zajmować, bo słynął z nadzwyczajnej pamięci i zachowały się z tego powodu różne o nim anegdoty. W młodości swojej był przy prymasie Łubieńskim, który go bardzo cenił. Raz, kapelan prymasa, którego pokój od pokoju Albertrandi'ego oddzielała tylko cienka ściana, chodząc po pokoju, uczył się głośno kazania na wielką uroczystość, przypadającą za parę dni. Jakież jednak było kapelana zdziwienie, gdy w wigilię tego dnia Albrertrandi wygłosił z ambony słowo w słowo to samo kazanie, które on ułożył dla siebie i którego uczył się potem tak pracowicie.

Można sobie wyobrazić zmartwienie biednego kapelana. Musiał naprędce napisać nowe kazanie

i znowu się go nauczyć.

Ale to tylko anegdota o Albertrandim. Historycznie, był to jeden z naszych najzasłużeńszych ludzi; umarł na początku XIX w., mając blizko lat , a pracował od wczesnej młodości do ostatnich chwil życia. Nie mówią o nim wiele może dla tego, że unikał rozgłosu tak usilnie, jak go inni szukają, O zasługach podobnych ludzi zapominają zwykle niewdzięczni następcy. Albertrandi był synem Włocha. Kiedy została otworzona pierwsza w kraju biblioteka Załuskich, on gorliwie z niej korzystał. On też

spisał i uporządkował tę bibliotekę. Miał powołanie na historyka, więc gdy towarzyszył w podróży do Rzymu uczniowi swemu, łnibieńskiemu, szukał w archiwach watykańskich źródeł do dziejów naszych. Wyciągi własną jego ręką z archiwów włoskich spisane, miały nieprawdopodobną, objętość, stu dziesięciu tomów in folio!

— Sto dziesięć tomów in folio — powtórzyła z przerażeniem Halinka. O mój Boże! Czy to być może? Czy można tyle napisać przez życie?

— Nietylko być może, ale tak jest. A przecież to tylko część zbiorów i notat tego istotnie zadziwiającego człowieka.

— Mała część, sto dziesięć tomów in folio, przecież to straszna praca!

— Tak moje dziecko. Król Stanisław August wysłał go po powrocie z Włoch, do Szwecyi, dla dalszych poszukiwań w bibliotekach, bo Szwedzi plądrując po naszym kraju, wywieźli wiele cennych rękopisów. Ale tam, chociaż pozwolono mu przeglądać archiwa, nie pozwolono robić z nich wypisów; i tutaj to przydała mu się jego wielka pamięć, bo jedynie za jej pomocą spisał aż dwieście tomów wyciągów.

Dzieci już nie przerywały ojcu. tylko wpatrywały się w niego ze zdziwieniem. Zdawało im się to niepodobnem do wiary, i nie uwierzyłyby, gdyby im to mówił kto inny.

— Albertrandi — mówił dalej pan Jaczyński — miał dwa przymioty, nie zawsze chodzące w parze: wielkie zdolności i większą jeszcze pracowitość. Nie tracił nigdy jednej chwili czasu. Oprócz materyałów,

których zgromadził wprost ilość zdumiewającą, pisał sam bardzo wiele. Zajmował się, głównie epoką Jagiellonów. Niestety, nie wszystkie jego dzieła zostały wydrukowane, a materyały z takim wysiłkiem zbierane, po jego śmierci, w wielkiej części rozproszyły się po świecie. Wielki ten człowiek, dotąd nieoceniony, żył prawie w niedostatku, bo nie miał nigdy czasu myśleć o sobie, i przywykł ograniczać swoje potrzeby do minimum możliwości. Był on bardzo uczony. Mówił prawie wszystkiemi nowożytnemi jeżykami, oprócz tego władał wybornie łacińskim, greckim, hebrajskim...

— O mój Boże! łacińskim! greckim! a nawet hebrajskimi — jęknął Tadzio, który gorzkiemi łzami oblewał początki swojej łaciny.

— Kiedy zakładano w Warszawie Towarzystwo Przyjaciół Nauk — mówił dalej pan Jaczyński, nie zważając na tę żałosną przerwę — oddano sprawiedliwość Albertrandiemu i obrano go prezesem. Ten zaszczytny urząd sprawował aż do śmierci.

— Tu także ojcze jest włoskie nazwisko — zawołała Halinka, zatrzymując się przed pomnikiem, na którym w szerokiem obramowaniu z szarego marmuru widać było portrety, mężczyzny i kobiety, z wielkim herbem u góry. — Widzi ojciec: tu jest napis Marceli Bacciarelli, Fryderyka. Bacciarelli. Co to byli za jedni?

— Bacciarelli był malarzem, sprowadził go Stanisław August, powierzał mu ciągle różne roboty i nadał mu szlachectwo polskie. Malarz ten był ulubieńcem króla i całego dworu, szczególniej kobiet, którym umiał w swoich portretach nadawać wiele wdzię

ku. On to malował portret waszej pra prababki, który znajduje się u dziadzi.

— To on malował tę śliczną panią z różą w ręku — odezwał się Tadzio, na którą tak lubię patrzeć, a która ma takie żywe oczy i usta jej uśmiechają się, jak gdyby chciała przemówić?

— Bacciarelli miał świetny koloryt, i był w swoim czasie jednym z najlepszych portrecistów; nie dziw więc, że jego portrety rozchwytywano i przepłacano. Bacciarellemu wiodło się w Polsce doskonale, ożenił się tu także i osiadł u nas na stałe.

IV.

W POWROCIE DO DOMU.

Już było dobrze po południu, kiedy dzieci wyszły z ojcem z katedry; machinalnie przeszły na drugą stronę ulicy i długą jeszcze chwilę przypatrywały się pięknej fasadzie katedry, pełnej delikatnych szczegółów. Pan Jaczyński rad był z tego, że dzieci zrozumiały, co im mówił o stylu gotyckim i postanowił zaraz wystawić na próbę ich uwagę. Poprowadził ich ulicą Freta, a chociaż wypadało im skręcić na ulicę Długą, poszedł umyślnie z niemi dalej koło kościoła Dominikańskiego. Nagle Halinka pociągnęła go za rękę.

— Ojcze! — zawołała, wskazując do góry ręką. — Tu także jest laskowanie, jak na katedrze. Czy to także styl gotycki?

Mówiła to z pewnem wahaniem.

— To jest także styl gotycki — przywtórzył ojciec — bardzo to dobrze zauważyłaś.

— A dla czego tutaj na dole są sklepy? — spytał Tadzio — ja myślałem, że tylko kościoły są gotyckie.

W stylu gotyckim stawiane są i pałace, i wielkie gmachy, i domy — odparł pan Jaczyński.

— Ale mnie się ten gotyk tutaj nie podoba — rezolutnie zawyrokowała Halinka. — Go to za różni

ca z katedrą! to tylko jakby jakieś brzydkie naśladownictwo. Na katedrę tak przyjemnie patrzeć, że się odejść nie chce, tak jedno drugiemu odpowiada, tak wszystko razem tworzy śliczną, całość, a tutaj ten kawałek muru wygląda jak przylepiony.

— Ho! ho! jaka z mojej córki znawczyni — uśmiechną,! się pan Jaczyński. — Muszę ci przyznać słuszność, a nawet dobrze określiłaś wrażenie tego kawałka gotyku, który nie odpowiada wcale fasadzie kościoła i jest tu jak to mówią: ni przypiął ni przyłatał. Otóż styl sam przez się nie stanowi jeszcze piękna, trzeba go użyć odpowiednio, trzeba wyzyskać i dopasować szczegóły, rozmiary. W ten sposób budowniczy wykazuje swój talent.

— O, już teraz wiem, że w jednym stylu mogą być rzeczy i piękne i brzydkie — rzekła dziewczynka. — A czy w Warszawie są jeszcze inne gotyckie budowle?

— Zobaczymy — rzekł ojciec — chodząc po mieście, może co jeszcze wypatrzymy.

— A inne miasta mają również takie piękne katedry, jak nasza? — spytał Tadzio.

— Mają, nawet piękniejsze. Są takie, co słyną po całym świecie. Gdy styl gotycki pojawił się w XIII wieku we Francyi, nad brzegami Renu, wzbudził taki zachwyt, iż miasta prześcigały się jedne przed drugiemi, ażeby posiadać katedrę wyższą, wspanialszą, z wieżami strzelistszemi. Przyłożyć się do takiej budowy było aktem patryotyzmu i pobożności. Zdarzało się nawet, że królowie i możni tego świata, przez pokorę chrześciańską własnemi rękami pracowali przy budowie takiej świątyni, i wraz z robotnikami

zaprzęgali się do taczek. Murarze nieraz zrzekali się zapłaty przez czas pewien, ażeby pracować tylko dla chwały Bożej. W czasie budowy katedry w Chartres wszyscy murarze normandzcy udali się procesyonalnie do tego miasta, ażeby ja, budować przez czas iakiś bezpłatnie, żądali jedynie skromnego utrzymania.

Nieraz, gdy trzeba było ustawić jakie wielkie ciężary, tysiące osób różnej płci, wieku, stanu dźwigały je razem, modląc się, a w chwilach odpoczynku ze łzami skruchy, spowiadały się głośno ze swoich grzechów.

Miasta uważały sobie za zasługę zbudować przybytek chwały Bożej, któryby przyćmił wszystkie inne. Kiedy w Amiens wystawiono niezmiernie wysoką, katedrę, w Metz starano się prześcignąć jej wysokość. Budowa podobnych gmachów trwała niezmiernie długo, nieraz wieki całe. Katedrę w Strassburgu zaczęto stawiać w XIII w., ukończono dopiero w XV wieku i to bez drugiej wieży; zaś katedrę Kolońską" jedną z najpiękniejszych jakie istnieją, po kilkuset latach ukończono dopiero w czasach obecnych. Nie brak też legend o budowniczych, którzy za piękny plan katedry gotowi byli podług ówczesnych przesądów oddać duszę szatanowi, lub żyli w umartwieniach, byle stworzyć w swem rodzinnem mieście arcydzieło budownictwa.

— Żebym żyła w czasach, kiedy stawiano takie prześliczne katedry — zawołała z błyszczącemi oczami Halinka — tobym chciała je budować.

— A ty, Tadziu? — spytał ojciec.

— Mnie to na myśl nie przyszło — odparł Tadzio dobrodusznie.

— Budować takie wspaniałe gmachy z wieżami pod niebo strzelającemi, to musiała być rozkosz!

— Tem bardziej — mówił pan Jaczyński, — że jak słusznie pisał jeden z wielkich historyków francuskich, katedra była w owych czasach duszą, miasta, i w wielkich zdarzeniach przemawiała głosem dzwonów. Głos ten w codziennem życiu wzywał do modlitwy, jeśli niebezpieczeństwo groziło, wołał do obrony, w razie pożaru budził śpiących, a w czasach radosnych uroczystości, tryumfów, — zwycięsko ogłaszał je światu. W każdej okoliczności smutnej, czy szczęśliwej, gromadził wiernych. W razie zaś jeśli potępiony winowajca zdołał się schronić do świątyni, ona dawała mu opiekę, broniła od wykonania wyroku, dopóki skazany jej nie opuścił. W świątyni wszelki gwałt ustawał, a królowało miłosierdzie Boże. Nie dziw więc, że katedrę miłowali mieszkańcy miasta, uważając ją bardziej za dom własny, niż nędzne zazwyczaj w owym czasie swoje siedziby. Katedra była właściwym przybytkiem ich duszy. Z czci, jaką budziła, spadało też coś na tych, co ją wznosili. Murarstwo w średnich wiekach było we Francyi, Niemczech, Anglii — rzemiosłem uprzywilejowanem. Murarze byli nawet wolni od wielu podatków i ciężarów.

— A budowniczowie jak musieli być szanowani! — zawołała Halinka, idąc dalej za myślą swoją. — Widzi ojciec, że ja nie tak źle wybrałam, mówiąc, że gdybym żyła w średnich wiekach, chciałabym być budowniczym.

— Kobiety budowniczemi być nie mogły, prawda ojcze? — zaoponował Tadzio.

— I cóż z tego? Ja przecież do tych czasów nie

powrócę, a nikt mi nie zabroni myśleć, ani powiedzieć ojcu, co mi się roi po głowie. Dziś kobiety są już budowniczemi, powiedziała mi to panna Janina. Na wystawie w Chicago oddział pracy kobiet, mieścił się we wspaniałym pałacu, zbudowanym pod kierunkiem kobiety.

— I ty także myślisz, że taki zbudujesz?

— A kto wie, gdybym się uczyła, pracowała... Tato nieraz mówił, że gdy kto chce szczerze i stara się z całych sił, to zawsze dojdzie do celu. Nieprawdaż?

Gawędząc i sprzeczając się nasza gromadka szła ku domowi; dochodząc do bramy, ujrzeli panią Jaczyńską, idącą naprzeciw. Dzieci podbiegły ku niej zapytać o dziadzia, ale już z jej twarzy poznały, że wszystko dobrze! Dziadziowi było znacznie lepiej, chociaż będzie musiał jeszcze długo w łóżku pozostać i pod troskliwą opieką.

Wszyscy więc wesoło zasiedli do obiadu.

— Dziadzio wypytywał się o was — wyrzekła po chwili matka — bardzo was żałuje, że musicie spędzić wakacye w Warszawie.

— O, myśmy się dzisiaj tak doskonale bawili — zawołali razem Tadzio i Halinka.

— A ilu rzeczy tatko nas nauczył! — dodała Halinka.

— A cośmy widzieli! — przerwał Tadzio.

— A wie mama, iglica to nietylko jest do nawlekania — trzepała dziewczynka.

— A Albertrandi miał taką pamięć, że całe kazanie kapelana powtórzył — wołał chłopczyk.

— A jaki ten styl gotycki jest śliczny!

— A ja wiem teraz co to jest różyca, co ostrołuk, co przypory, laskowanie, wykusz.

Dzieci przerywały sobie nawzajem, opowiadając jedno przez drugie wszystko, co widziały i słyszały.

Pani Jaczyńska śmiała się, utrzymując, że nic nie zrozumie, dopóki jej tego porządnie nie opowiedzą. Halinka zaczęła zbierać myśli, jak to mamie w porządku opowiedzieć, ale wbrew zwyczajowi pierwszy odezwał się Tadzio z powagą, którą przybierał, gdy chciał coś ważnego powiedzieć.

— Mamo, mówiliśmy o katedrze, bo tam byliśmy.

— I pomodliliśmy się za zdrowie dziadzi — dodała także poważnie Halinka.

— Ale czy mama wie, żeśmy tam byli dopiero pierwszy raz? — ciągnął dalej Tadzio.

— Co też ty mówisz? przecież tam bywamy co niedziela na nabożeństwie.

— Tak, ale tata nas przekonał, że chociaż tam bywaliśmy, aleśmy patrzeć nie umieli, bo patrzeć a widzieć, to dwie rzeczy zupełnie różne.

— Przekonałam się i ja — rzekła Halinka. — Odtąd zawsze będę się starała dobrze widzieć. A co nam tatko jutro pokaże? — spytała po chwili — gdzie nas ojczulek zaprowadzi?

Ojciec nie chciał powiedzieć. Umysł dzieci, podniecony ciekawością, pracował nad domysłami.

Po obiedzie pani Jaczyńska zmęczona całonocnem czuwaniem, położyła się trochę, pan Jaczyński miał listy do pisania i zasiadł przy biurku.

Przez chwilę dzieci nie wiedziały co robić, nudziło ich wyglądanie przez okno. Tymczasem Halinka przypomniała sobie, że w Tygodniku Ilustrowanym,

Wędrowcu i innych czasopismach były różne ryciny, przedstawiające kościoły. Dotąd takie ryciny nie interesowały ją wcale, ale dziś, po wszystkiem co oglądała i słyszała, wyszukała te rysunki i oboje z bratem tak się niemi zajęli, że ani wiedzieli kiedy przeszło parę godzin. Wszędzie szukali znamion gotyku, niekiedy je znajdowali, sprzeczali się też o różne szczegóły. Jednak więcej nierównie spotykali rzeczy, z których nie umieli sobie zdać sprawy. Nieraz brała ich ochota biedz do ojca i spytać, ale że były to dzieci dobrze wychowane i kochające rodziców, wiedziały dobrze, iż nie należy im przeszkadzać, kiedy są czem innem zajęci.

— I cóż z tego, że patrzę na te rysunki — odezwał się Tadzio — kiedy niewiele rozumiem.

— Czy nie pamiętasz, co tatko jeszcze wczoraj powiedział, że aby rozumieć, trzeba pewnej znajomości rzeczy.

— Otóż widzisz, Halinko, że my mało mamy tej znajomości.

Zasmucili się trochę, ale trwało to chwilę.

— To nic — rzekła rezolutnie Halinka — będziemy się uczyli, to zrozumiemy.

V.

WYCIECZKA NA LESZNO I NOWOLIPKI. — STYL ROMAŃSKI.

Nazajutrz, gdy pan Jan Jaczyński wybrał się z dziećmi zaraz po śniadaniu na przechadzkę, poszedł z niemi przez ulicę Przejazd na Leszno. Dzieci oglądały się na prawo i na lewo, miały ochotę zatrzymywać się tu i owdzie, ale właściwie nic ich bardzo nie zajmowało.

Na Lesznie bywały bardzo rzadko, ruch miejski odsunął się zwolna od tej szerokiej, niegdyś chętnie przez bogatych ludzi zamieszkiwanej ulicy; teraz czyniła ona wrażenie opuszczonej. Skromne sklepy, skromna, nieliczna publiczność, trochę dorożek i wozów, sprawiających po nierównym bruku nieznośny turkot, składały się na ten jej wygląd. Halinka śmiała się z wysoko wyniesionych chodników, które tylko przez mosty przejść można, a Tadzio był uradowany, że tu nie mieszkają, bo niema nawet na co oknem wyglądać.

— Trzebaby jednak uważać — wyrzekł ojciec — może się tutaj co pięknego znajdzie.

Przechodzili właśnie około świątyni, odsuniętej trochę od ulicy i wznoszącej się za kratą.

— Jaki to ładny kościół z tą śliczną wieżą! — zawołała Halinka — myśmy tu jeszcze nie byli.

— Jest to kościół kalwiński, niedawno wystawiony.

— Kościół gotycki — zawołały razem dzieci, zaledwie na niego spojrzawszy.

— Po czem to poznajecie? — spytał ojciec.

— To bardzo łatwo, wieża kończy się taką spiczastą iglicą; o i tu są iglice po bokach — wyrzekła Halinka, którą ta nazwa niezmiernie bawiła.

— Drzwi i okna kończą, się ostrołukami — dodał brat.

— A jaka piękna różyca nad głównemi drzwiami. Obejrzyjmy wkoło ten kościół, zobaczymy przypory — dodała siostra, zadowolona, że tak wszystkie nazwy spamiętała.

— Aha, różyca, przypory — powtórzył Tadzio.

— Tym przyporom przypatrzcie się dobrze, bo spotkamy się z niemi jeszcze nieraz.

Obchodząc kościół, dzieci robiły różne uwagi. Zauważyły najprzód, że był bardzo niewielki, chociaż dźwigał tak wysoką wieżę, a ojciec powiedział im, że wieża ta jest jedna z najwyższych w Warszawie. Do wnętrza nie weszli, bo świątynia w dzień powszedni była zamknięta, a zresztą nie zawierała nic ciekawego. Udali się więc dalej Lesznem aż doszli do kościoła Narodzenia Najświętszej Panny.

— Proszę ojca — spytała Halinka — dlaczego to wszystkie kościoły nie są gotyckie? Byłyby daleko ładniejsze.

— Moje dziecko, różne wieki mają swoję style i gusta. Gotyk panował od XIII wieku przez paręset lat, w jednych krajach krócej, w innych dłużej; potem przyszła kolej na odrodzenie, a wówczas, wobec zapatrzenia się na wzory starożytne, i zupełnie inne

go pojęcia piękna, gotyk wydawał się stylem barbarzyńskim. We Francyi w XVIIItym wieku powstała nawet, dzika prawdziwie myśl zniszczenia tych cudnych katedr, które czasy minione z takiem nabożeństwem wznosiły. Na szczęście nie przyszło do jej wykonania!

— Czyż wówczas nie miano oczów! Ja nie widziałam dotąd nic piękniejszego nad naszą katedrę, wobec niej wszystkie inne kościoły wydają, mi się brzydkiemi. Ot np. ten kościół karmelicki, który ojciec nazwał kościołem Narodzenia Najświętszej Panny, wcale mi się nie podoba. Niema jak gotyk!

Pan Jaczyński nic nie odpowiedział i dalej prowadził dzieci, mało im znanemi ulicami, Karmelicką, i Nowolipkami.

— Tutaj nigdy nie byłem — odezwał się Tadzio — po co my tu idziemy?

— Może dlatego, żebyście poznali różne zakąty Warszawy — mówił, śmiejąc się, ojciec.

— Fi! te zakąty nie ciekawe — rzuciła Halinka kręcąc noskiem i rozglądając się wokoło.

Rzeczywiście, znać było, że to jest dzielnica ludzi ubogich. Nie było prawie wystawniejszego sklepu, przejeżdżały prawie same wozy, rzadko nawet mignęła dorożka. Po ulicy wałęsały się gromady dzieci, a publiczność, którą widzieli na Lesznie, mogła wobec tutejszej uchodzić za elegancką.

— Poczekajcie, poczekajcie! — powtarzał pan Jaczyński.

— O, już tak długo idziemy takiemi brzydkiemi ulicami!

Nagle z za dachów kamienic zaczęła się wysuwać

smukła, kwadratowa wieża z nietynkowanej cegły. Dzieci niebawem przyśpieszyły kroku.

— Ach! jaki śliczny kościół! — zawołały jednogłośnie, stając jak wryte przed fasadą św. Augustyna.

Przez czas jakiś przyglądały się wspaniałej świątyni.

— A jakiż ten kościół prześliczny! — krzyknęła z zapałem Halinka.

— Jakto! — zapytał pan Jaczyński — tylko co mówiłaś, że najpiękniejszą na świecie jest nasza katedra! a teraz znów ten kościół?

— Już nie wiem sama co piękniejsze. Ale dla czego tego kościoła nie otynkowano? Czy to mają zrobić później? Tylko, że rusztowanie już zdjęte.

— Przybliżcie się do kościoła i przypatrzcie się dobrze cegłom, z których jest zbudowany, prawda, jakie one gładkie, czyste, jednostajne w kolorze? Umyślnie wyrobiono je tak starannie, bo w planie budowy leżało, zostawić ją bez tynku, jak wiele zresztą kościołów nad Wisłą i w prowincyach nadbałtyckich. W Krakowie takich kościołów mamy kilka, a między niemi słynny kościół Maryacki.

— Proszę taty — zawołał Tadzio — czy kościół św. Augustyna jest także gotycki?

— Przyjrzyj mu się — odrzekł ojciec — i sam to osądź!

Tadzio się namyślał, a tymczasem Halinka odezwała się.

— To dziwne! niby do gotyckiego podobny, a jakiś inny. Ma wieże ze szczytem spiczasto zakończonym, ale to nie iglica. Jest i różyca, ale taka jakaś maleńka... i okna takie małe, jakby ludzie lękali się wpuścić światła do wnętrza!

Przypatrywała się, jeszcze czas jakiś z uwagą. — Me, nie — zawołała po chwili — to nie gotyk, bo drzwi i okna zamiast ostrołuku, maja zakończenie

koliste, niema też laskowań idących ku górze. Prawda ojcze, że to nie jest gotyk?

— Masz słuszność, to nie jest gotyk.

— A cóż to jest?

— Jest to styl romański.

— Ojciec nam jeszcze nic o tym stylu nie mówił — wyrzekł Tadzio, ciągle zapatrzony w fasadę.

— A jednak ma on pewne podobieństwo z gotykiem — ciągnęła dalej Halinka. — Dla czego nazywa się romański? czy pochodzi z Romanii?

— Wcale nie — rzekł pan Jaczyński — nazwa ta jest równie nieuzasadniona, jak i nazwa gotyku, a chociaż wyrobiła się dopiero w XIX wieku, jest przecież powszechnie używaną. O początek stylu romańskiego, tak samo jak o gotyk wiodą zażarty spór Niemcy i Francuzi!

— Ci się zawsze sprzeczają — zauważył Tadzio. — Ale tata powiedział, że Francuzi wynaleźli gotyk, to pewno oni także wynaleźli i styl romański.

— Styl romański powstał prawie jednocześnie po obydwóch stronach Renu, około Xgo wieku, a wyrobiła go prawdopodobnie tu i tam potrzeba, która jak wiecie, jest matką wynalazków.

— Jaka potrzeba?

— Potrzeba budowania gmachów trwałych, które nie łatwo mogły uledz spaleniu. Pierwsze kościoły tej zalety nie miały. Kiedy wreszcie, po długich prześladowaniach, chrześcianie mogli modlić się jawnie, nie w podziemiach, i stawiać kościoły na powierzchni ziemi, kiedy cesarze rzymscy nawrócili się do prawdziwej wiary, obrócono na świątynie te bu

dowie, które najwięcej nadawały się do potrzeb nowego wyznania.

— A czemu nie przerabiano świątyń pogańskich? Czy poganie ich nie mieli?

— Przeciwnie, mieli, nawet bardzo piękne, będziemy mówili o nich później, ale te świątynie były wogóle malutkie.

— Malutkie, a to czemu? Czy pogan było mało?

— Nie, ale miały one zupełnie inne znaczenie, niż kościoły chrześcijańskie. Były to jakby prywatne mieszkania bóstw rozmaitych; każdy tam mógł wejść, gdy się chciał modlić i złożyć ofiarę; kiedy zaś szło

o jakie publiczne modły lub ofiary w czasach wojen, moru, klęsk ogólnych, odprawiano je przed świątynią, wobec zgromadzonego ludu. Tymczasem przeciwnie, w obrządkach chrześcijańskich, obowiązkiem wiernych jest w nich uczestniczyć. Poganizm zresztą nie odrazu ustąpił prawdziwej wierze, trwał, miał swoich stronników, a ci oburzaliby się, gdyby zamieniono ich świątynie na nasze kościoły, tem bardziej, że z ich wzniesieniem łączyły się zwykle pamiątki historyczne. Gmachami, które można było najłatwiej zamienić na kościoły, okazały się tak zwane bazyliki — rodzaj dawnych giełd i sądów handlowych. Bazylika miała zwykle kształt podłużnego czworoboku, w głębi wzniesienie

i nisze dla sędziów, przedzieloną zaś była kolumnami na trzy lub pięć części. W wielkim budynku takie części zwane są nawami. Część środkowa była zwykle szersza i wyższa, do niej przypierały nawy boczne, mające dachy osobne. Przed wejściem był przedsionek, a cała ta wielka budowa nie miała sklepień, tylko sufity. Dużo takich bazylik w Rzymie

zamieniono na kościoły. W głębi postawiono ołtarz, a przed nim na wzniesieniu mieściło się duchowieństwo. Przedsionek miał także swoje przeznaczenie. W pierwszych czasach chrześcijaństwa nie doz walano tym, którzy jeszcze chrztu nie otrzymali, albo też nierozgrzeszonym pokutnikom, uczestniczyć w Ofierze, jaką, kapłan składał przy Mszy Świętej. Mogli oni tylko być obecni przy początkowych modłach, kiedy zaś miała rozpoczynać się właściwa Ofiara, musieli ustępować do przedsionka, — a ponieważ czynili to zwykle z wielkim płaczem i jękiem, nadano przedsionkowinazwę rośliny narteks, z której w owym czasie cięto rózgi, bo ustępujący z kościoła, moralnie przechodzili jakby przez rózgi. Z powodu, że pierwsze kościoły chrześcijańskie przerobione były z bazylik, utrzymała się ta nazwa, dawana wielkim kościołom, z którą nieraz może się spotkacie.

— To dla tego — zawołała Halinka — mówi się bazylika św. Piotra w Rzymie!

— A czy kościół św. Augustyna nic jest bazyliką? — zapytał Tadzio. — Ojciec powiedział, że to kościół romański i że potrzeba jest matką, wynalazków. Ja tego nie rozumiem.

— Zaraz ci to wytłomaczę. Rzecz naturalna, że w całem państwie rzymskiemi, skoro rozpowszechnił się, Chrześcianizm, stawiano kościoły, podobne do pierwowzoru, czyli bazyliki. Jednakże przy napadach barbarzyńców ulegały one zniszczeniu, bo cóż łatwiejszego jak zniszczyć budynek, mający strop drewniany. Dość było rozniecić ognisko w kościele, a spalił się sufit i dach, i zostawały tylko mury przepalone. Wiecie, że Europa w średnich wiekach, była ciągłą widownią, zażartych walk z barbarzyńcami.

— Przeszłam przecież historyę średniowieczną, to się o tem uczyłam — rzekła Halinka.

— I ja także — dodał Tadzio.

— Otóż zaczęto rozmyślać nad tem, jakim sposobem nadać kościołom większą trwałość.

— Bardzo prostym — zawołała Halinka — trzeba było drzewo zastąpić kamieniem. Zamiast sufitu postawić sklepienie.

— Na nieszczęście ten prosty sposób, jak go nazywasz, nie był łatwy do wykonania. Wśród ciągłych wojen nietylko zdziczały obyczaje, cofnęła się cała cywilizacya, ale zaginęła wiedza i sztuka. Ludzie wprawdzie wpadli na tę samą myśl co Halinka, chcieli zamiast sufitów, budować sklepienia, ale cóż, kiedy już nie wiedzieli jak to wykonać.

— Czy to tak trudno?

— Bardzo trudno dla tych, co nie umieją i nie mają się gdzie nauczyć. Ileż razy waliły się te

sklepienia niezmiernym trudem zbudowane, grzebiąc pod gruzami robotników i niefortunnych budowniczych. Ludzie znaleźli się wobec sprzecznych sobie zadań: chcieli, by kościoły były obszerne i wysokie, — a im sklepienie szersze i wyższe, tem trudniej je zbudować i tem łatwiej się wali. Pomyślcie więc, ile wykonano prób niefortunnych, jak bardzo umysły musiały się wysilać, zanim wytworzono typ kościoła, któryby odpowiadał zadaniu, a najmniej przedstawiał niebezpieczeństwa. Chcąc, aby mury dźwigające sklepienie, były jak najsilniejsze, wzmacniano je przyporami.

— Tak jak tutaj! — zawołały dzieci razem.

— Wewnątrz zaś podtrzymywano je kolistemi łukami, czyli podłęczami, a z obawy osłabienia murów, zostawiano w nich okienka bardzo małe.

— Tak samo jak w tym kościele, prawda ojcze?

— Ażeby zaś kościół miał więcej światła, umieszczano w fasadzie wielkie okno, albo też różycę; niekiedy jedno nad drugiem.

— Tutaj jest mała różyca — zauważyła Halinka.

— Tak jest, ale w wielu innych zobaczycie, jak wiele światła starano się wpuścić do wnętrza kościoła przez fasadę. W kościołach romańskich, tak jak i w bazylikach, nawy boczne są o wiele niższe i węższe od głównej. Z tego powodu łatwiej je było zasklepiać; przedstawiały też daleko mniejsze niebezpieczeństwo zawalenia, w tych więc nawach umieszczano okna.

Bazyliki były zwykle przedzielone kolumnami, dźwigającemi strop lekki; lecz ciężkie sklepienie wymagało silniejszych podpór, dlatego to kolumny za

stąpiono filarami; ale jakby na pamiątkę, przystrajano je w rozmaity sposób kolumnami, wpuszczanemi w filary. Czasem były w nich one uwięzione do połowy, czasem w trzech częściach, czasem znów dotykały je tylko, lub okrążały wieńcem środkową, kolumnę. Słowem, kształt filarów był rozmaity. Dzisiaj, przypatrując się arcydziełom sztuki romańskiej, z trudnością wyobrażamy sobie, ile pracy, zabiegów, prób nieszczęśliwych wymagało postawienie ich, ile głów ludzkich nabiedziło się nad rozwiązaniem tych wszystkich trudnych zagadnień, jakie nasuwały się co chwila budującym je mistrzom, a które dzisiaj wydają nam się tak łatwe.

— Czy wszystkie Krąjnik czyli gzyms. kościoły romańskie są podobne do tego kościoła? — zapytał Tadzio.

— Tak samo jak w gotyku, i w nich jest rozmaitość, ale cechy znamienne stylu pozostają zawsze.

— Jakie są te cechy? pytały dzieci, patrząc naprzemian na ojca i na kościół.

— Przypatrzcie się dobrze tej fasadzie. Czy widzicie jej gzyms ?

— A co to gzyms? — zapytała Halinka.

— To ten wązki, wystający pasek, który przecina wieżę poprzecznie, pomiędzy przyporami i jej początkiem, biegnie pod dachem, i na fasadzie odcina jej szczyt tam, gdzie jest wnęk z posągiem.

— Widzę, widzę, — zawołała dziewczynka.

— Ja także — przytakiwał chłopczyk.

— Taki wystający pasek albo listwa zowie się gzymsem, a bywa rozmaitej szerokości.

Dzieci przypatrywały się czas jakiś uważnie górnej ścianie kościoła.

— Ach! ojcze — zawołała wreszcie Halinka — ten gzyms jest jakby obdziergany ząbkami.

— Te ząbki, jak je nazywasz, są charakterystyczną cechą stylu romańskiego. W niektórych kościołach każdy ząbek podtrzymywany jest maleńką kolumną. Za pomocą tych ozdób usiłowano rozczłonkować, czyli rozdzielić wielkie przestrzenie murów i gmach cały uczynić choć trochę lżejszym. Rzędy podobnych, nieco większych kolumn, przyozdabiają fasadę, jak w tym oto kościele. Małe. kolumny stanowią nieraz węgary okien zasklepionych okrągło, a niekiedy przedzielonych kolumną i złożonych z dwóch łuków, jak to widzicie w górnem oknie wieży.

— A główne wejścia? — spytał Tadzio czy zawsze są takie, jak tutaj, złożone z trojga drzwi?

— Nie zawsze, a nawet najczęściej szerokie podwoje tworzą zagłębienie, złożone z kolumn, przypierających jedna do drugiej. Jest to nawet właściwy portal romański.

— Jak ja chciałbym zobaczyć taki portal! — zawołał Tadzio.

Poszukajmy go, a może i znajdziemy taki gdzie w innym kościele.

— W którym! w którym? pytały dzieci, przebiegając myślą te, które znały; ale jakoś nic podobnego nie doszukały się w pamięci, bo taki szczegół

nie zwrócił ich uwagi. Pan Jaczyński powtórzył tylko jeszcze raz.

— Poszukamy. A teraz przypatrzcie się temu, co macie przed oczyma. Wieża np. jest typowo romańska. Wieże romańskie stawiano zwykle kwadratowe, albo ośmiokątne, ale chociaż są najczęściej zakończone śpiczastym dachem, nie mają, lotności iglic gotyckich. Liczba wież bywa rozmaita, czasem pośród nich wznosi się kopuła.

— Dla czego tak?

— Moje dzieci, nie było wówczas żadnych zasad, każdy starał się budować wedle swego smaku, byle rozwiązać trudności, które zawsze miano na względzie, i każdy czynił to po swojemu, jak mógł i umiał, troszcząc się tylko o to, by wystawić budowlę trwałą, odpowiednią potrzebom, o ile możności prawdziwy przybytek poświęcony Bogu. Znacznie później dopiero zaczęto porównywać szereg prac wieków ubiegłych, z nich wyciągnięto reguły, zauważono oznaki charakteryzujące różne style. Jak wiecie z historyi, w tych okropnych czasach, które zgładziły niemal cywilizacyę starożytną, wszystko, cokolwiek z niej ocalało, ocalało jedynie dzięki klasztorom. W ich murach odnaleziono stosy starych rękopisów, z których dostało nam się tylko to, czego nie zjadły szczury, myszy, mole, nie strawił ogień lub wilgoć, a wreszcie i nieuctwo ludzkie. Ludzie, ceniący zajęcia umysłowe, żyli w klasztorach, a zadaniem niektórych zakonów, jak np. Benedyktynów, Cystersów, było pielęgnowanie nauki i sztuki. W ich pobożnych schronieniach przepisywano księgi, (bo wiecie, że druku nie znano jeszcze) i ozdabiano je prześlicznemi minia

turami, które stanowią, niemal jedyny zabytek malarstwa na zachodzie z owych czasów.

— Ach! jak jabym chciała takie miniatury zobaczyć! — przerwała zaciekawiona Halinka.

— Zapewne zobaczysz je kiedyś, zwiedzając biblioteki, gdzie takie odwieczne rękopisy bywają przechowywane z największą starannością..

— A ojciec takie widziały

— Widziałem ich dość dużo.

— A papier nie zniszczył się przez tyle wieków?

— Pisano wówczas nie na papierze, ale na pergaminie: był to materyał wyrobiony ze skóry i bez porównania trwalszy od papieru.

Zakonnicy byli także głównie budowniczymi, oni to stawiali opactwa i klasztory, opasywali je najczęściej murami, dodawali baszty obronne, gdyż w razie napadu nieprzyjaciół — klasztor stanowił fortecę, do której chroniła się ludność okoliczna, dopomagając w obronie.

— To tak, jak było w Częstochowie — odezwał się Tadzio — której Szwedzi zdobyć nie mogli.

— Średnie wieki, jak wiesz, były widownią nieustannych walk, z tego powodu potrzeba miejsc obronnych mnożyła tak budowane klasztory, żeby się mogły oprzeć najazdom. Sam kościół zresztą" mający wszystkie nawy sklepione, z małemi otworami, w czasach, w których broni palnej nie znano, stanowił już sam przez się warownię.

— A dlaczego teraz takie kościoły budują? — zapytała Halinka — teraz przecież nie potrzeba ciągle się bronić.

— I! cóżby tam znaczyła taka obrona — wtrącił

Tadzio, armaty odrazu rozwaliłyby mury. Więc dlaczego takie stawiają?

— A cóż powiedzieliście oboje, spojrzawszy na kościół? — z kolei zapyta! ojciec. — Czy pamiętacie?

— Ach! tak — zawołała Halinka, ja powiedziałam, że jest śliczny, a gdy ojciec zwrócił naszą uwagę na szczegóły, to jeszcze mi się piękniejszy wydaje: jest tak poważny i taki spokojny.

— Powaga i spokój są, właściwością stylu romańskiego, one przystoją kościołowi. Wolno budowniczym stawiać je w jakim chcą stylu — byle zadość uczynili tym warunkom.

VI.

NA PRADZE.

Następna przechadzka była bardzo zajmująca. Pan Jaczyński poszedł z dziećmi na plac Zygmunta, a potom przez Zjazd i most na Pragę.

— Aha! pójdziemy obejrzeć kościół św. Floryana — wyrzekł Tadzio.

— Przecieżeś się domyślił — odparła, wzruszając ramionami Halinka. — Ja zaraz się ucieszyłam, gdy zobaczyłam, że ojciec idzie na plac Zygmunta, tak jestem tego kościoła ciekawa! Tyle razy widziałam go z daleka, pamiętam nawet, kiedy jeszcze wież nie było, jak te mury rosły nam w oczach.

— A czemu mi nic powiedziałaś odrazu dokąd idziemy? — wymawiał jej Tadzio.

— E!.. zaraz wszystko mówić. Czekałam, czy się, domyślisz.

Widzisz, że się także domyśliłem.

— Wielka sztuka, kiedy byliśmy już na Pradze.

— Byliśmy dopiero na moście, kiedym się domyślił.

— Jakiś ty zabawny, gdzieżeśmy mieli pójść przez most, jeżeli nie na Pragę?

— Mogliśmy pójść na Saską, Kępę.

— Jest też tam co oglądać! A potem na płynie się łódką,. Już to, mój Tadziu, przyznaj, że nie jesteś bardzo domyślny.

— A ty czasem domyślasz się tego, czego niema.

— No, no, nie macie się o co swarzyć przerwał ojciec, widząc, że Halinka głos podnosi, a Tadziowi buzia się już rumieni — ciekaw jestem, co mi powiecie o tym kościele?

Gromadka z mostu skierowała się na prawo i wkrótce przed nimi zarysowała się świątynia w całym swym majestacie. Zbudowana w kształcie krzyża łacińskiego z dwiema strzelistymi wieżami, ze sterczynami na frontonie, wznoszącym się między niemi i na frontonach bocznych ponad ramionami krzyża, świątynia z czerwonej cegły, czyniła wspaniałe wrażenie.

Przez długą chwilę stali zapatrzeni.

— Ojcze — zawołała z zachwytem Halinka — ten kościół jest jeszcze piękniejszy i od katedry i od św. Augustyna, i chyba od wszystkich kościołów, jakie dotąd widziałam!

— Masz słuszność — odpowiedział ojciec. Wprawdzie nie wiele kościołów widziałaś, ale i ja także, choć widziałem ich więcej od ciebie, zaliczam go do bardzo pięknych

Tadzio nic nie mówił, tylko przysłuchiwał się rozmowie bardzo uważnie.

— To gotyk, ojcze wyrzekł po krótkim namyśle.

— Naturalnie, że gotyk, to zaraz rzuca się w oczy — przy wtórzyła Halinka — iglice, ostrołuki, sterczyny, cóżby innego być mogło? A jak dużo tych iglic!

Wznoszą, się wkoło wież, a wyżej, ojcze, co znaczą, te paszcze wystające przy wieżach?

— To są wylewy i rynny, zakończone fantastycznemi paszczami, które tu stanowią ozdobę, dopasowaną do całej ornamentacji średniowiecznej. Zadaniem ich jest odrzucać wodę daleko, by mury ochronić.

Długo przyglądali się wspaniałej fasadzie, nagle Halinka zawołała:

— Ojcze, ojcze! patrz, jakie to łuki na dachu. Co to jest? nie widziałam jeszcze czegoś podobnego!

— Przypatrzcie się więc dobrze, takie łuki zwane po polsku przełęcze, są to właściwe przypory gotyckie.

— A niema ich przy katedrze? — zauważył Tadzio.

— Tam są takie same przypory, jak przy kościele św. Augustyna i kościele kalwińskim na Lesznie — dodała Halinka.

— Masz słuszność, gdyż są różne rodzaje gotyku: każdy kraj kształtował go według swoich potrzeb i smaku. W Polsce takie przełęcze trafiają się rzadko, w Krakowie np. niema ich ani na kościele Maryackim, ani na Wawelu. Widzimy je także rzadko w gotyku angielskim, którego charakter, przy ostatniej restauracyi, nadano naszej katedrze. Tymczasem nad brzegami Renu, prawdziwej kolebce stylu gotyckiego, w całej Francyi, Belgii, Niemczech, Włoszech i Hiszpanii, spotykamy takie przełęcze, niekiedy nawet podwójne i potrójne. Za ich to pomocą stawiano niezmiernie wysokie sklepienia, bo one je podtrzymują i wzmacniają. One też nadają tak wielką lotność budowlom tego stylu. Przełęcze giną zazwyczaj wśród bogatej i strzelistej ornamenta

eyi wieżyczek, posągów, iglic, które jakby koronki otaczają budowlę wokoło, — wykwitającą, z pośród nich wysokością głównej nawy i wieżami lotnemi.

— Tak jak tutaj, ojcze?

— Widzicie także, iż kościoły gotyckie są stawiane z rozmaitych materyałów. We Włoszech wiele kościołów stawianych jest z marmuru, jak słynna katedra medyolańska, lub wykładane różnobarwnemi marmurami, jak katedry we Florencyi, Ferrarze i wielu innych miastach. W katedrze św. Jana, w kościele kalwińskim w Warszawie, jak i w katedrze na Wawelu, materyał pierwotny ginie pod tynkiem. Kościół św. Floryana, tak jak Maryacki i Dominikański w Krakowie — stawiane są z tak zwanej cegły modelowej, wyrabianej ze szczególną starannością.

— Tak samo jak romański kościół św. Augustyna? — przypomniała Halinka.

— Tak samo. W dawnych czasach wyrabiano także cegły emaliowane o różnych kolorach i układano z nich desenie i gzymsy.

— Czy niema takich w Warszawie? spytała zawsze ciekawa Halinka.

— Niema!

— Ach! jaka szkoda, jabym tak chciała je zobaczyć.

— Przypatrz się za to tutaj, jak ślicznie wyrobione są, z cegły węgary, obramowania okien i różyca, umieszczona nad głównem wejściem.

— Ojciec mówił — rzekła po namyśle Halinka — że w kościołach romańskich drzwi główne utworzone są przez zagłębienie, złożone z szeregu kolumn połączonych łukami.

— Pokażę wam to przy pierwszej naszej wycieczce.

— Ale, patrz ojcze, i tutaj są podobne drzwi główne, tylko zamiast półkolistych, są ostrołukowe — zauważyła dziewczynka.

— Masz słuszność. Jest to właściwość wspólna stylowi gotyckiemu, jak i romańskiemu, które pomiędzy sobą, mają, wiele szczegółów podobnych. Niema w tem nic dziwnego, ponieważ styl pierwszy przerodził się w drugi. Przemiana nie nastąpiła z dnia na dzień, ale odbywała się powoli. Przytem w średnich wiekach budowa wielkich gmachów trwała, jak wam mówiłem, bardzo długo, wymierały przy nim całe pokolenia budowniczych, plan pierwotny ulegał rozmaitym zmianom, stosował się do smaku chwili. Nieraz kościół rozpoczęty w stylu romańskim, kończono w stylu gotyckim. Nieraz też dodawano później ozdoby gotyckie do gmachów dla których nie były wcale odpowiednie.

— A jakże je rozpoznać? — spytał zafrasowany Tadzio, który lubił, by rzecz każda była określona wyraźnie. Choćbym najlepiej znał cechy stylów, czy ja mogę wiedzieć, kiedy co dodano i przerobiono?

— Dzisiaj nie trudno rozpoznać takie rzeczy, bo wszystkie znakomitsze gmachy opisane są szczegółowo w przewodnikach i historyach sztuki, wraz z datami, w których powstały, i spisem tego, co im później dodano. Ale były epoki przejściowe, kiedy sam budowniczy wahał się między dawnemi a nowemi kierunkami i tworzył dzieła pośrednie.

— Chciałabym takie budynki zobaczyć — zawołała Halinka.

— Może i zobaczymy. Takie budowle w stylu

przejściowym, spotykamy szczególniej w epoce początków gotycyzmu. Ostrołuki wciskają, się naprzód do sklepień, gdyż zauważono, iż takie sklepienia są mocniejsze od zwykłych kolistych czyli kolebkowych; ostrołukami zakończone są nieraz wązkie romańskie okna, a znów czasami, przy gotyckich sklepieniach — są wielkie okna zasklepione kolisto.

— Rozumiem — wyrzekła Halinka — trzeba uważnie patrzeć, nie pomijać żadnego szczegółu, a przytem znać historye każdego gmachu. Jak to dobrze, że nas ojciec nauczył patrzeć!

— Niby to nie trudno — dodał Tadzio — a przecież tyle lat chodziliśmy po Warszawie napróżno, jak gdyby nic nie widząc.

— Byliście jeszcze dziećmi, nie zastana wiającemi się nad szczegółami.

— Tak, a jeżeli czego w Warszawie nie widzieliśmy dotąd, to możemy jeszcze zobaczyć — mówiła Halinka — ale kiedy się podróżuje, zwiedzając różne miasta, gdzie się może potem nigdy już nie będzie, a czegoś nie zauważy, to tak, jak gdyby się wcale nie widziało.

— To też dzieci powinny jeździć za granicę tylko wtedy, gdy tego wymaga ich zdrowie, lub jakieś ważne okoliczności rodzinne, bo nie mogą jeszcze odnosić pożytku z rzeczy, których nie pojmują. Swoją drogą nie można porównywać Warszawy, która jest stosunkowo bardzo świeżem miastem, ze starożytnym Krakowem. Tam są bardzo piękne zabytki romańskie i gotyckie.

— A w Warszawie?., przecież ojciec nam pokazał

już dwa kościoły gotyckie, a nawet i romański św. Augustyna — zawołała Halinka.

Tak, to są istotnie kościoły w stylu romańskim i gotyckim, ale przecież nie sięgają czasów, kiedy te style rozwijały się i kwitły. Dzisiaj stawiane według dawnych wzorów, mogą pod względem piękności i czystego stylu przewyższać nawet starożytne, ale pomimo to nie mają nigdy tego znaczenia, co istotne dzieła dawnej epoki, na które zapatrują się naśladowcy. W Wiedniu przed kilku dziesiątkami lat postawiono gotycki kościół Wotywny, podobny do marmurowej koronki, a przecież nie dorówna on staremu tumowi św. Stefana, chociaż temu można to i owo zarzucić.

— A teraz wejdźmy, przypatrzymy się wnętrzu św. Floryana.

Pan Jaczyński poprowadził dzieci do wnętrza kościoła przez drzwi główne, które właśnie stały otworem, — ażeby objąć odrazu całą jego wspaniałość.

Dzieci stanęły zachwycone. Po chwili dopiero odezwała się Halinka.

— Jakiż ten kościół prześliczny! Zdaje mi się jeszcze piękniejszy wewnątrz niż zewnątrz.

— Cóż ci się najwięcej podoba?

— Najpierw uderza całość.

— Zdaje się — wyrzekł Tadzio, — że każda rzecz odpowiada wszystkim innym.

— To właśnie stanowi harmonię — odparł ojciec. — Teraz przypatrzcie się, jakiemi sposobami budowniczy tę harmonię otrzymał i opiszcie mi szczegóły kościoła.

— Zaraz, zaraz — mówiła Halinka rozglądając się — ale od czego zacząć?

— Mnie się, zdaje, że od sklepienia — wyrzekł Tadzio.

— Słusznie! — rzekł ojciec, — jakież tu jest sklepienie'?

— W głównej nawie, a nawet i w poprzecznej są sklepienia zwyczajne, które ojciec nazwał kiedyś krzyżowemi, tylko tutaj mają one wystające żebra z cegły, a te pięknie odbijają od tynku.

— Ale nie wszędzie są krzyżowe, przerwała mu siostra, bo tam, gdzie nawa poprzeczna przecina podłużną, sklepienie tworzy gwiazdę, podobną do tych, jakie są na sklepieniu katedry, tylko ta gwiazda jest wyraźniejsza, z powodu tych żeberek z cegły.

— Przy bocznych wejściach są takie same sklepienia, tworzące jakby półgwiazdy. Ja to już zauważyłem, tylko nie wiedziałem jak je nazwać.

Halinka chciała przyciąć bratu, ale ojciec, który nie lubił, gdy się dzieci przekomarzały, zwrócił ich uwagę na obszerne loże w presbiteryum — wcale nie podobne do loży Anny Jagiellonki, tworzącej wykusz. Te loże umieszczone w grubości murów, podparte cienkiemi kolumnami, podobały się bardzo dzieciom, które miały wielką ochotę dostać się do nich.

— A jakie tu śliczne malowania nad wielkim ołtarzem — zauważył Tadzio; — to wodne lilie czy grzybienie. Nie tylko nad ołtarzem ale i całe sklepienie pomiędzy żebrami przedstawia niebo gwiaździste.

— I okna także są malowane, a inne znów całe błękitne — mówiła Halinka. *

— Przecież i filary złożone z zebranych razem

cienkich laseczek ceglanych mają w całym kościele wierzchy złocone...

— Te wierzchy kolumn — przerwał ojciec, — nazywają się po polsku głowice. Trzeba im się dobrze przypatrzyć, bo w wielu razach one charakteryzują, style.

— Głowice — powtórzyła Halinka, — to dobra nazwa, bo to jakby głowa kolumny lub filaru.

— Zowią je także kapitelami — tłómaczył ojciec.

— Ale po polsku to głowice — rzekła dziewczynka.

— W presbiteryum — mówił znowu Tadzio, — filary są całe malowane. Szkoda, że to tylko w presbiteryum, jak również szkoda, że wszystkie okna nie są tak piękne, jak te, przy wielkim ołtarzu.

— Masz słuszność — odpowiedział pan Jaczyński, — dodałoby to powagi

kościołowi. Zapewne tez takie przy

ozdobienia będą. wykonane w przyszłości. Na razie jednak chodziło o to, by prędzej świątynię wykończyć.

— Kościoły gotyckie — mówił dalej po chwili, — mają wielkie okna, przystoją im więc bardzo malowidła na ścianach i oknach, bo nietylko stanowią ozdobę, ale przyćmiewają zbyt żywe światło i pogrążają świątynię w półcień, sprzyjający skupieniu i modlitwie. W kościołach romańskich robiono przeważnie okna małe, a wielkie przestrzenie murów, na których przystrojenie wysilała się średniowieczna fantazya, wymyślając potworne nieraz płaskorzeźby, dziś bardzo są trudne do zrozumienia.

— Chciałbym takie widzieć — zawołał Tadzio.

— Patrzmy lepiej na to, co nas otacza — rzekł ojciec. — Halinko, opisz mi, jakie tu są, filary?

— Składają się one z cienkich kolumn albo grubych lasek, które wyglądają tak, jakby okrążały wieńcem jakiś osobny filar, wszystkie związane są, głowicami, potem wszystkie te kolumienki rozkładają, się na sklepieniu, tworząc jego żebra.

— Ojcze! ojcze! — zawołał Tadzio, który rozglądał się po kościele, — jaki tu dziwny łuk przy wejściu, zdaje się podpierać chór i organy.

— Dlaczego nazywasz go dziwnym?

— Bo, proszę ojca, to nie jest ostrołuk.

— To może łuk kolisty?

— Niby kolisty — ale nie zupełnie, zdaje się odrobinkę ścieśniony u dołu.

— Dobrześ zauważył. Takie łuki spotykamy nieraz w architekturze gotyckiej, szczególniej, tam gdzie się zachował wpływ Maurów. Łuki podobne często na wschodzie noszą nazwę łuków podkowiastych, gdyż kształtem swoim przypominają podkowę.

— Prawda! prawda! — powtarzał Tadzio.

— Bywają one nieraz więcej u dołu ścieśnione, a wówczas bardziej też usprawiedliwiają swą nazwę. Ale nim wyjdziemy z kościoła, powiedzcie mi, wiele on ma naw?

— Trzy naturalnie — zawołała Halinka, — nie rachując nawy poprzecznej, tworzącej ramiona krzyża.

— Dla czego mówisz naturalnie? — spytał pan Jaczyński, — bo chciał przyzwyczaić dzieci, by wyrażały się jasno i zwięźle.

— Bo wszystkie kościoły, które oglądaliśmy dotąd, miały trzy nawy podłużne.

— Prawda, ale nie idzie zatem, żeby tak było wszędzie; są kościoły podzielone na pięć naw podłużnych, są mające tylko nawę jedną, a kościół Pijarów obok katedry, ma ich tylko dwie.

— Dwie, jak to musi być zabawnie! Byliśmy tyle razy u Pijarów, a nie zauważaliśmy tego szczegółu — zawołały dzieci.

Pan Jaczyński przyrzekł, że ich kiedy tam zaprowadzi, aby obejrzeć pomniki, a wtedy przypatrzą się kościołowi. Teraz tłómaczył im, że w dawnej Polsce tylko katedry lub kolegiaty budowano o trzech nawach, a kościoły parafialne o jednej, i podziału tego pilnie przestrzegano.

Kiedy już wyszli z kościoła, pan Jaczyński powiedział, że ma im tutaj jeszcze coś do pokazania. Poszedł więc po kościelnego, którego nizki, drewniany domek z wazonami kwiatów w oknach, przysłonionych białemi firankami, znajduje się tuż koło wejścia do placu, otaczającego świątynię, i wyszedł niebawem z zakrystyanem, niosącym duży klucz w ręku.

Zakrystyan oprowadził ich około kościoła i otworzył drzwi do miniaturowej, ale ślicznej kaplicy, z oddzielnem wejściem, z maleńkim chórem, organami, maleńką zakrystyą i mniejszym jeszcze skarbczykiem. Wszystko to było doskonale wykończone.

Przy ołtarzu odprawiano nabożeństwo.

— Jest to kaplica przedpogrzebowa — tłómaczył pan Jaczyński.

— A taka ładna i wesoła — zauważył Tadzio.

— Chciałem wam tylko pokazać sklepienie, bo zdaje mi się, że drugiego takiego niema w Warszawie.

Dwie główki podniosły się szybko i dwie pary oczu wpatrywały się pilnie w sklepienie.

— Jakie dziwne — wyrzekła wreszcie dziewczynka — jest ono całe w karby, i niewiadomo, jakim sposobem się trzyma.

— A jak się takie sklepienie nazywa, ojcze? — spytał Tadzio.

— Zowią je dyamentowe, albo kryształowe. Podobne jest w podsieniach biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie.

Dzieci przyglądały się malowaniu ścian i wszystkim sprzętom w kaplicy, która rzeczywiście nic grobowego nie miała. Wzrok ich zatrzymało krzesło misternie rzeźbione. Miało ono kształt zaokrąglony, z okrągłą poręczą. Dzieci oglądały je z ciekawością, wreszcie próbowały poruszyć, ale to przechodziło ich siły. I nic dziwnego. Ten osobliwy sprzęt, podarowany kościołowi przez jakiegoś hojnego ofiarodawcę, wyrobiony był z jednego pnia dębowego; ale masywność ta nie uderzała przy pięknym kształcie i delikatnych rzeźbach.

— Ojcze, przyjdziemy tu jeszcze — mówił Tadzio z żalem wychodząc z pięknego kościoła.

— A przytem to taki śliczny spacer — dodała Halinka. — Lubiłabym patrzeć zawsze na Wisłę i mieć przed oczami taki widok rozległy. Niech ojciec najmie takie mieszkanie, z którego możnaby ją widzieć. Mój drogi, mój złoty ojcze!

— Każdy zapewne radby patrzyć na piękne widoki, ale cóż, kiedy na całym brzegu Wisły ciągną się źle zabudowane, brudne uliczki, bez dogodnych mieszkań i łatwej komunikacyi. Tramwajów niema wcale, a o dorożki trudno. Pamiętasz, gdy byliśmy na śnia

daniu u państwa Jeleckich, którzy mają fabrykę na Czerniakowskiej, i deszcz zaczął padać, musieliśmy czekać godzinę, zanim sprowadzono dorożkę, i zapłacić co tylko żądano, byle się dostać do miasta.

— Szkoda! — westchnęły dzieci.

— Może też kiedy — rzekła po chwili Halinka — ludzie zrozumieją że z całej Warszawy tu najprzyjemniej byłoby mieszkać, może i tu rozszerzą ulice, zbudują wygodne domy, założą, linię tramwajową.

— A przedewszystkiem zabezpieczą tę część miasta od powodzi, która niestety nawiedza je często — zakończył pan Jaczyński.

VII.

TEATR. PORZĄDKI ARCHITEKTONICZNE.

— Który też kościół ojciec nam dzisiaj pokaże? — mówił rano Tadzio do siostry. Gzy ty zgadujesz?

— A może też pokaże nam coś innego, niekoniecznie kościół.

— Przecież dotąd oglądaliśmy same kościoły!

— Nie racya, żeby zawsze tak było. Poznaliśmy już styl romański i gotycki.

— Przecież nie wszystkie kościoły w Warszawie są, takie.

— A mnie się zdaje, że dziś ojciec pokaże nam coś zupełnie odmiennego, tak coś napomknął.

— Doprawdy? — zawołał Tadzio uradowany.

— Alboż ci się kościoły sprzykrzyły?

— Gdzietam, tylko chciałbym zobaczyć coś nowego.

I znowu Halinka odgadła myśl ojca, bo dnia tego wychodząc z domu, pan Jaczyński powiedział:

— Dziś nie będziemy mówili o stylach średniowiecznych.

Dzieci spojrzały na siebie, a Tadzio powiedział;

— Halinka to odgadła, wie ojciec? ja doprawdy nie rozumiem jakim sposobem ona to zawsze potrafi?

— Wielka sztuka — zawołała siostra. — Ojciec wczoraj sam powiedział, że pokaże nam coś odmiennego.

— Ja tego nie zauważyłem — mrukuął Tadzio.

— Widać, że nietylko można patrzeć, a nie widzieć, ale można także słuchać, a nie słyszeć — zaśmiała się siostra.

Gdy się tak dzieci przekomarzały, pan Jaczyński prowadził je przez ulicę Miodową, a dalej skręcił na prawo. Halinka wtedy szepnęła bratu:

— Teatr.

I powiedziała trafnie, bo ojciec zatrzymał się na skwerze przed teatrem i zapytał:

— Jak wam się podoba ten budynek i co w nim dostrzegacie?

— Proszę ojca — zawołała z wybuchem Halinka — ja zawsze tak doskonale bawiłam się w teatrze, z taką, radością szłam do niego, że wydawałby mi się piękny, chociażby nawet był najbrzydszy.

— Teraz jednak staraj się patrzeć na ten gmach, jak gdyby wewnątrz nie mieścił się teatr, który cię tak zawsze cieszył.

Halinka milczała przez chwilę, a Tadzio zawołał:

— Gmach jest ogromny, zajmuje całą szerokość placu, stosunkowo wcale nie wysoki, ale pomimo to nie jest ciężki. Im więcej na niego patrzę, tem wydaje mi się wspanialszym, — tyle ma kolumn. Ojcze, te kolumny są. bardzo piękne!

— Jaki to styl? — zapytała Halinka, która uważnie słuchała, co brat mówił.

— Są tu kolumnady i portyki. Pewno nie wiecie co to portyk?

— Portyk — odparła Halinka, to przedsionek pod trzymywany kolumnami. Ojciec przecież pokazywał nam rycinę panteonu Agryppy, który stoi w Rzymie już dwa tysiące lat. Tam jest taki piękny portyk.

— Otóż kolumnady i portyki wskazują, że mamy tu styl klasyczny, że wzorowano się na starożytności.

— Odrodzenie! — zawołała Halinka.

— Tak jest, odrodzenie. Jednak, ażeby je dobrze zrozumieć, trzeba poznać style starożytne i porządki stylowe.

— Porządki? — zapytał Tadzio, zdziwiony wyrażeniem, w ten sposób użytem.

— Tak nazywano u dawnych Greków kilka odmiennych rodzajów kolumn i belkowań do nich przystosowanych.

— Belkowanie — zauważyła Halinka, — a co to oznacza?

— Wyraz tłómaczy się sam przez się: belki są to wielkie sztuki obrobionego drzewa na których dach się wspiera. Musieliście nieraz być na strychu i w Warszawie i w Marczynie, to widzieliście je przecież.

— Ach tak — przypomniał sobie Tadzio — widziałem takie kwadratowo ociosane wielkie sztuki drzewa, ale nie bardzo uważałem, do czego służą; tutaj przecież wcale belek nie widzę.

Halinka nic nie powiedziała, tylko obiecała sobie w duchu pójść na strych za służącą, gdy ta będzie rozwieszała bieliznę.

— Belkowaniem w budownictwie nazywamy nietylko belki dźwigające dach, ale całą część budowy,

podtrzymywaną przez kolumny lub mury, a łączącą ją z dachem. U Greków belkowanie dzieliło się na trzy części: brus czyli ta część, co bezpośrednio na kolumnach spoczywa, nad nim wznosiło się nadbrusie, czyli fryz ustrojony zwykle rzeźbami, wreszcie był krajnik czyli gzyms, podzielony na kilka części, leżący bezpośrednio pod dachem, o którym już mówiliśmy. — Brus, nadbrusie, krajnik — powtórzyła Halinka

z rozmysłem, jakby sobie zapisywała w pamięci te wyrazy.

— Brus zowią także architrawem, a nadbrusie fryzem — mówił pan Jaczyński, pokazując te części na gmachu teatralnym. Tutaj dobre oczy przydadzą wam się bardzo, bo chociaż wszystkie te części są wysoko położone, jednak belkowania są najwyraźniej zaznaczone, i to według greckich wzorów, i to tam właśnie, gdzie niema kolumn, tylko kwadratowe filarki, porozdzielane

oknami; czy widzicie? są one na najwyższem piętrze, pod trójkątem, zwanym przyczółkiem, który spotykamy nad każdym portykiem greckim.

Dzieci przypatrywały się czas jakiś ogólnemu kształtowi teatru, wreszcie Halinka zapytała:

— Ojciec mówił, że są rozmaite kolumny i belkowania do nich przystosowane, i że to razem nazywa się porządkiem, a według jakiego porządku stawiany jest teatr?

— Kolumny są tu rozmaite i właśnie chciałem na to zwrócić waszą uwagę; przypatrzmy się jednak naprzód tym, co są na dole.

— Tam, gdzie cukiernia? — zawołał Tadzio, który właśnie myślał o ciastkach.

— Tam właśnie — uśmiechnął się. ojciec. Na czem stoją kolumny?

— Najpierw jest kwadratowa podstawa, nad nią coś jakby wałek, a u góry znowu wałek i kamień kwadratowy jak u podstawy. Na tem stoi kolumna, zakończona u góry głowicą, albo kapitelem.

— W kolumnach odrodzenia porządek rozpoznaje się po głowicy i po smukłości kolumny, gdyż wiele innych cech greckich zatracono. Odrodzenie przetworzyło wzory według swoich potrzeb i bujnej fantazyi. Kolumny, jakie tu widzicie, zowią się doryckie. Najstarsze zabytki greckie mają podobne. W ruinach, które się dotąd przechowały na południu Włoch w Selinuncie, Agrygencie, Pestum, można śledzić rozwój budownictwa. Kolumny były zrazu bardzo ciężkie i grube, mało oddalone jedne od drugich, stop

niowo stają się one coraz lżejsze, zawsze jednak zachowują wielką powagę.

— Ojciec pewno to wszystko widział? — westchnęła Halinka, — jaki ojciec szczęśliwy!

Da Bóg, może i wy kiedyś dostąpicie tego szczęścia, a tymczasem pokażę je wam na rycinach.

— Zobaczymy kolumny w Selinuncie i tam jeszcze gdzie ojciec wspominał. Czy one są takie, jak te?

— Przeciwnie, mówiłem wam, że tam jest czysty styl grecki, u tu mamy kolumny odrodzenia.

— A jakie one były dawniej, mój ojcze? pytały dzieci zaciekawione.

— Najprzód kolumny doryckie stały wprost, na posadzce świątyni, która była wyniesiona o kilka stopni nad ziemią.

— Nie opierały się, jak te, na podstawie i wałku?

— Nie. W porządku doryckim kolumna, jak pień drzewa, który zapewne Grekom jej myśl nasunął, wyrastała wprost z ziemi, a pierwotna głowica przypominała konary rozchodzące się u góry. Kolumna była grubsza u dołu i zwężała się stopniowo. Była też cała żłobkowana. Tymczasem te, które tu widzicie, są gładkie, niemal zupełnie równej objętości i stoją na podstawie. Niemniej, z powodu głowicy,

noszą nazwę doryckich. A teraz zobaczmy, czy wszystkie kolumny, zdobiące teatr, są jednakie.

— Nie, nie ojcze — zawołał Tadzio — tam w portyku pierwszego piętra przeważnie są zupełnie inne, składają się jakby z jakichś liści.

— Ale ja takich liści nic znam — wtrąciła Halinka, — u nas takich niema.

— Są to liście akantu, który rzeczywiście u nas nie rośnie; takie głowice zowią się korynckiemi, bo naprzód w Koryncie wytworzone zostały. Jest nawet legenda o ich pochodzeniu.

— Opowiedz nam ją ojcze!

— W Koryncie umarła młoda dziewczyna. Według pogańskiego zwyczaju, matka jej

przyniosła i postawiła na grobie — rzeczy ulubione przez zmarłą, i ażeby je ustrzedz od szkody, przykryła kosz czworograniastą dachówką. Na wiosnę wyrósł na grobie krzak akantu, a liście jego rozchylając się około kosza, oplotły go dokoła. Wypadkiem, rzeźbiarz Kallimach przechodził tamtędy i uderzony został wdziękiem liści, w ten sposób ułożonych. Patrząc na nie, powziął myśl użycia tego motywu do głowic kolumnowych, które nazwano korynckiemi, z powodu miasta, gdzie je naprzód wykonano.

— Widzisz — odezwał się Tadzio do siostry — jak to trzeba uważnie patrzeć.

— Tak, ale naprzód trzeba być artystą, takim, jak Kallimach — odparła Halinka bo cóż z tego, że ktoś coś pięknego zobaczy, jeżeli tego oddać, ani zużytkować nie potrafi?

— Chciałbym przecież widzieć prawdziwy akant — wyrzekł Tadzio.

— Zobaczysz go zapewne kiedyś w naturze powiedział pan Jaczyński, a

tymczasem przyjrzyj mu się na głowicach kolumn i całym kolumnom.

— Proszę ojca — wyrwała się Halinka — kolumny korynckie, podobają mi się lepiej od doryckich.

— To już zależy od gustu. Porządek dorycki odpowiadał poważnemu nastrojowi Grecyi w wiekach pierwotnych, a Partenon, najpiękniejsza świątynia, jaką Grecy zbudowali na cześć Ateny, była dorycka.

Dzieci szły dalej, przypatrując się gmachowi teatru, no, i trochę sklepom i cukierni. Tadzio już zatrzymał się przy niej, kiedy Halinka nagle zawołała:

— Tu z boku są jeszcze inne kolumny! To nie są ani doryckie, ani korynckie.

Tadzio zaciekawiony zapomniał o cukierni i zrównał się z siostrą.

— Prawda mówił, — przypatrując się, ale tutaj te kolumny są wpuszczone w mur i tylko w połowie z niego wyglądają. Swoją drogą mają jakieś dziwne głowice z pozakręcanemi rogami.

— Te głowice — tłómaczył pan Jaczyński, — zakończone są rzeczywiście zwojami, podobnemi do baranich rogów, zwanemi ślimacznice, albo esownice. Są. one cechą porządku jońskiego. Kolumny w tym stylu były smuklejsze od doryckich, a chociaż kolumna uwięziona jest w murze, nie

traci swego charakteru. Budowniczy, który stawiał teatr, użył bardzo rozumnie tych wszystkich rodzajów, ażeby urozmaicić ginach przez siebie stawiany.

— A kto go zbudował, ojcze"? — pytała Halinka.

— Plany wypracował Antoni Corrazi.

— Włochy

— Włoch, moje dziecko.

— Dla czego Włoch? Czy u nas nie było budowniczych;

— Budowniczych Polaków na początku XIX wieku było niewielu, bo nie było ani szkół, w którychby się mogli kształcić, ani wzorów, a co najważniejsze, nie było u nas zaufania do swoich.

— Ale teraz przecież tak nie jest?

— Teraz te wszystkie piękne kościoły, któreśmy oglądali, stawiali nasi architekci; ale teatr zbudowano już dawno, bo w roku .

— A dawniej, ojcze, czy nie było teatru?

— Gmachu nie było, ale przedstawienia odbywały się — tylko w salach daleko ciaśniej szych.

— Gdzie, w którym budynku? Niech nam ojciec opowie.

— A czy wiecie, kto był prawdziwym twórcą naszego teatru?

— Wiem, Wojciech Bogusławski — zawołała Halinka — panna Janina mi to opowiadała.

— Halinka to zawsze wszystko wie — mruknął Tadzio.

— Przed wystawieniem tego wspaniałego teatru dla naszej sceny, Ryx, ulubieniec Stanisława Augusta, któremu król oddał przedsiębiorstwo teatru, zbudował gmach teatralny na placu Krasińskich, naprzeciw pięknego pałacu tegoż nazwiska.

— Pokażesz go nam, ojcze?

— To byłoby trochę zatrudno. Budynek ten został już zwalony przed kilku laty, a na tem miejscu postawiono wielką, czteropiętrową kamienicę. Tam to niegdyś w nędznym z pozoru teatrze, zakwitła nasza sztuka. Grano tam tragedye: Ludgardę — generała Kropińskiego, Barbarę Radziwiłłównę — Felińskiego, Żółkiewskiego pod Cecorą — Humnickiego i wiele innych. Sztuki te miały wielki rozgłos, zachwycano się niemi, a artystów oklaskiwano. Teatrowi przewodniczył wówczas Ludwik Dmuszewski, zięć Bogusławskiego.

— Czy żadnej z tych dawnych sztuk teraz nie grywają? — spytała Halinka — jabym tak chciała je widzieć!

— Tych, które wam wymieniłem, nie grywają. Zdaje mi się, że z dawnego repertuaru grają jeszcze od czasu do czasu "Krakowiaków i Górali" Wojciecha Bogusławskiego.

— O ojcze! — zawołały dzieci, wznosząc na niego błagalne oczy.

Pan Jaczyński zrozumiał to spojrzenie i odparł:

— Zobaczymy, zobaczymy, gdy dziadzio będzie zdrów.

— Zeszłego roku — zawołała Halinka — dziadzio nas zaprowadził na Bożymira i Wandę, i mówił, że tę pierwszą polską operę napisał Karol Kurpiński, do słów hr. Józefa Krasińskiego. W niej przynajmniej niema nic obcego.

— Mama mówiła — wtrącił Tadzio — że doktor pozwoli niedługo dziadzi wstać z łóżka. Ale to prze

cięż nie dla tego o tem mówię, ażeby nas wziął do teatru.

— Dziadzio przez długi czas nie będzie mógł wychodzić, ani się czemkolwiek męczyć — wyrzekł pan Jaczyński — ale gdy będą grali Krakowiaków i Górali, wezmę was z sobą.

Radość zabłysła w oczach dzieci. Dziękowały ojcu tak serdecznie, że zaledwie mógł je uspokoić. W teatrze bywały rzadko, a nie było dla nich większej przyjemności.

Ta wycieczka na plac Teatralny bardzo się dzieciom podobała. Na zakończenie, ojciec zaprowadził ich na lody do Semadeniego, na które dawno chętkę miały. Orzeźwiwszy się, poszli do Saskiego ogrodu przez ulicę Wierzbową" bo ojciec miał tam jakiś sprawunek do załatwienia.

VIII.

PRZEZ OGRÓD SASKI I BIELAŃSKĄ, NA RYMARSKĄ I KRÓLEWSKĄ.

Kiedy zbliżali się do głównego wejścia od Saskiego placu, Halinka spytała brata, pokazując mu kolumnadę.

— Gzy pamiętasz, jakie tu są głowice?

— Myślisz, że nie wiem? Przecież widzę, że kolumny mają na głowicach takie zwoje, jakby zakręcone rogi baranie, ojciec mówił, że kolumny z takiemi zwojami nazywają się jońskie.

Rozmawiając, weszli do ogrodu główną aleją, wzdłuż której ciągnęły się śliczne dywany z różnokolorowych koleusów i innych kwiatów.

W ogrodzie, pomimo letniego upału, w cienistych alejach było chłodniej, lipy zaczynały kwitnąć, a powietrze przesycone było ich delikatnym zapachem.

— Jak tu przyjemnie — mówiła Halinka, jak na wsi, lipy tak samo pachną, jak w Marczynie.

Na wspomnienie Marczyna — Tadzio westchnął: stanęły mu żywo w myśli wszystkie przyjemności, jakich tam używał. Oboje z siostrą kochali kuzynków, jak

rodzeństwo, i myśleli nieraz o tej nieznośnej szkarlatynie, która ich pozbawiła rozkoszy wiejskich. Dzieci stryjostwa przechodziły ją, jedno po drugiem, z ogromnym niepokojem rodziców.

Właśnie dzisiaj pan Jaczyński odebrał świeże wiadomości z Marczyna i udzielał ich dzieciom, siedząc na ławce niedaleko wodotrysku. Na szczęście, kuzynka Milcia, która pierwsza zachorowała, była już prawie zupełnie zdrowa, i była nadzieja, że straszna choroba i u dwojga innych chorych weźmie obrót szczęśliwy. "Przebywamy jednak okropne chwile, czytał pan Jaczyński i wszyscy wyglądamy jakby z krzyża zdjęci. "

— Mój Boże — zawołała Halinka — o ile my jesteśmy szczęśliwsi od kuzynko w. Chodzimy sobie po Warszawie, ojciec nas oprowadza i tyle ciekawych rzeczy nam opowiada. Mnie się wcale nie nudzi, bo chociaż po obiedzie najczęściej siedzimy w domu i przeglądamy ryciny znane oddawna, teraz patrzymy na nie innemi oczami, i szukamy tego, czego nas ojciec nauczył.

— Dawniej dodał Tadzio — patrzyliśmy, nie widząc nic, a teraz, dzięki ojcu, możemy każdą część budowli nazwać.

— O! nie wszystkie jeszcze — zaoponowała Halinka — ale mamy przecież czas, — wakacye długie. Ojciec nas wszystkiego nauczy. Nieprawdaż?

— Wszystkiego, to chyba nie, — odparł pan Jaczyński — ale w każdym razie dowiecie się jeszcze cośkolwiek o tem naszem mieście i jego pomnikach. Tymczasem pewno już odpoczęliście, chodźmy więc dalej.

— Chodźmy — odrzekła Halinka, w główce której

powstała jakaś myśl nowa. Pociągnęła tuż ojca nad sadzawkę, a zatrzymując się nagle przed nią, podniosła wzrok na kopiec, w którym mieści się zbiornik wody, uwieńczony okrągłym budynkiem, i dodała prędko, zwracając się do brata:

— Widzisz, jakie tutaj, smukłe kolumny korynckie otaczają tę budowę?

Przez chwilę patrzyła na zgrabną budowlę odbijającą się w sadzawce.

— Jakie to ładne, ojcze! pamiętałam, że tu są kolumny, dlatego chciałam iść w tę stronę. Dotąd wszystkie kolumny zdawały mi się do siebie podobne, ale teraz jestem ciekawa, do jakiego porządku należą. Ale czy ten budynek jest w greckim stylu?

— Niekoniecznie; greckie budynki były z małym wyjątkiem prostokątne. Grecy nie znali łuków i sklepień, nie umieli stawiać kopuł. Budynek ten jest w stylu rzymskim. Takie świątynie okrągłe, otoczone kolumnami, obiegającemi je wokoło, zachowały się do dziś dnia w Rzymie i Tiwoli. W stylu rzymskim przeważają kolumny korynckie. Rzymianie też nie zachowywali pierwotnego charakteru kolumn, przystosowywali je do swoich potrzeb i smaku, a te wszystkie kolumny, któreście widzieli, choć zachowały głowice i nazwę doryckich, jońskich, korynckich, nie są już właściwie greckiemi. Odrodzenie wzorowało się na budownictwie rzymskiem i myśmy je po niem odziedziczyli.

— A jakie to są różnice? — spytał Tadzio.

— Różnice zasadzają się na szczegółach: doryckie kolumny u Greków nie miały podstawy, przytem, kolumny greckie były zawsze żłobkowane, w odmien

ny sposób doryckie, w odmienny jońskie i korynckie; tymczasem te wszystkie, któreśmy oglądali przy teatrze, w kolumnadzie ogrodowej i w zbiorniku — są, gładkie.

— A czy greckiego budynku niema wcale w Warszawie?

— Niema nietylko w Warszawie, ale i w wielu innych miastach, bogatszych pod względem sztuki.

Sadzawka i zbiornik wody w Saskim ogrodzie.

— To wielka szkoda! Wszędzie powinny być próbki różnych stylów. Ojciec pokazywałby je nam i wiedzielibyśmy, jak je rozróżnić.

— Ty je pewno postawisz, gdy będziesz budowniczym — odezwał się żartobliwie Tadzio.

— Pewno, żebym tak zrobiła. Chodząc po ulicach, możnaby było wszystkiego się nauczyć! Jakby to było ładnie!

— Mamy do tego rysunki — rzekł ojciec.

— Prawda, ale rycina nie daje tak jasnego wyobrażenia.

— A czy ci nie przyszło na myśl, że grecka budowla nie odpowiadałaby potrzebom dzisiejszym? Modlimy się tak samo, jak to czynili chrześcijanie pierwszych wieków, stawiamy więc kościoły i romańskie i gotyckie, i takie, jak były pierwotne bazyliki, ale żyjemy zupełnie odmiennie niż Grecy, a co więcej, żyjemy w innym klimacie. Pięknie byśmy wyglądali w tych domach bez okien i bez drzwi, jakie oni mieli.

— Bez okien?

— A tak, bez okien — powtórzył ojciec. — Grecy znali wprawdzie szkło, wyrabiali z niego czary i różne mozajki, ale nie znali szyb, a co więcej, nie odczuwali ich potrzeby.

— Jakże to być mogło? powiedz nam ojcze.

— Słuchajcie więc. Przy drzwiach od ulicy w greckim domu...

— A ojciec powiedział, że nie mieli drzwi — przerwał Tadzio.

— Drzwi wewnętrzne zastępowano zwykle zawieszoną tkanina; ale domy miały drzwi od ulicy, nawet u bogatych były one bardzo ozdobne, wykładane nieraz bronzem, perłową masą, kością słoniową, szyldkretem itp., przy drzwiach wisiał młotek, a ci co wejść chcieli, uderzali w nie tym młotkiem.

— A skądże o tem wiemy? — spytał Tadzio.

— Przecież odgrzebano Herkulanum i Pompeję — zawołała Halinka. — Zachowały się tam domy ze

wszystkiemi sprzętami, nawet ciała wyschłe ówczesnych mieszkańców, lub ich odciski.

— Gzy ci to opowiadała panna Janina?

— Właśnie ona.

— No, ale Herkulanum i Pompeja, to przecież miasta rzymskie!

— Tak, ale były to kolonje Greków, którzy tam przynieśli swoją cywilizacyę, sztukę, sposób życia, na których zresztą wzorowali się ówcześni Rzymianie — tłómaczył pan Jaczyński. — Przy drzwiach wchodowych znajdowała się izdebka odźwiernego, a dalej wchodziło się do obszernego dziedzińca, zwanego atrium. Dziedziniec ten obiegała kolumnada, podtrzymująca dach, w środku znajdowała się sadzawka, czyli zbiornik wody, do którego w razie deszczu ściekała także woda z dachu nad kolumnadą. Wokoło kolumnady były pokoje, przeznaczone dla przyjmowania interesantów, gości mniej ważnych, służby przybocznej itp. W takiem pierwszem atrium pani domu ule pokazywała się zwykle, bo kobiety zajmowały drugie, ozdobniejsze atrium, urządzone w podobny sposób, co i pierwsze; tam z kolumnady wchodziło się do pokojów sypialnych rodziny, w których okno i drzwi zarazem stanowił obszerny otwór, zawieszony kotarą.

— To nie musiało być bardzo przyjemne — zauważyła Halinka.

— A zwłaszcza w zimie — wtrącił Tadzio, który był wielkim zmarzlakiem, chociaż tam niema takiej zimy, jak u nas, jednakże są pewno słoty i chłody.

A pewno bywają i groźne burze — zaśmiała się

Halinka, bo wiedziała, że brat boi się grzmotów i piorunów.

Tadzio zarumienił się i prędko zagadał sprawę, zwracając się do ojca.

— Więc Grecy cały dzień spędzali na tych dziedzińcach?

— W domach zamożnych, pomiędzy pierwszem atrium i atrium wewnętrznem, znajdowała się najwspanialsza komnata, zwana tublinium, strojna w posągi i malowidła, gdzie przyjmowano znakomitych gości.

— A tam, czy także nie było okien?

— Mówiłem wam już — ciągnął dalej ojciec, że szyb wcale nie znano. Z jednej i drugiej strony oddzielała tablinium od atrium balustrada i bogate za słony, zwieszone u stropu, które można było według woli ściągać lub zostawiać zapuszczone.

Halinka kręciła głową.

— Bardzo to mogło być przyjemne w pogodne dni, ale przy najpiękniejszym klimacie bywają takie, w których milej jest znaleźć prawdziwą osłonę.

— Widzisz więc, jaka jest różnica obyczajów pomiędzy Grekami i ludźmi dzisiejszymi. Starożytni nie byli przyzwyczajeni do życia w zamkniętych przestrzeniach. Odbywali oni swe narady, sądzili i sprawowali rządy na placach publicznych, teatr grano także pod gołem niebem. Nasze dzisiejsze mieszkania z pewnością wydawałyby im się duszne i nieznośne, a może równie trudno byłoby im w nich wyżyć, jak nam w ich atriach i komnatach, otwartych na cztery wiatry. Oto powód, dla którego największy nawet czciciel greckiego piękna, nie mie

szkałby w domach urządzonych według wzorów starożytnych. Najprzód, nie możnaby z nich dostrzedz, co się, dzieje na ulicy i patrzeć na przechodniów, jak to czynią nieraz ciekawi.

Tadzio zarumienił się znowu, słysząc te słowa, bo za lada hałasem biegł na balkon, choćby miał najpilniejszą robotę — Jaka to szkoda, że tak jest — zawołała Halinka bo ja chciałabym koniecznie zobaczyć dom grecki. A czyby nie można zbudować go tak, nie na mieszkanie, ale na coś innego, naprzykład na muzeum.

— Dom bez okien nie bardzoby się na to przydał — odparł ojciec.

— No, to możnaby jakoś temu zaradzić, zrobić go z oknami. Tylko prawda, to byłoby już coś innego.

— Tem czemś innem jest właśnie styl odrodzenia, który starożytne wzory przystosował do naszych potrzeb, wzorował się jednak więcej na Rzymianach, niż na Grekach, gdyż rozmiarami i układem — architektura rzymska bardziej się do tego nadawała.

— A dlaczego?

— Nie zapominajcie, że najwspanialsze świątynie Greków były stosunkowo małe. Środki jakiemi rozporządzała ich architektura, nie pozwalały na wielkie rozmiary. Mówiłem wam już o różnych formach architektonicznych, jakie mieli Rzymianie. Ciekawym, czy też pamiętacie?

Dzieci spojrzały po sobie i nie wiedziały, co odpowiedzieć. Rzeczywiście, usłyszały tyle rzeczy nowych, tak się rozgadały i przeniosły myślą w świat

dawny, że na razie nic mogły sobie przypomnieć, co im ojciec mówił o budowlach rzymskich.

Była chwila milczenia, w czasie której oczy Halinki biegały niespokojnie z przedmiotu na przedmiot, jakby szukając czegoś, coby ja, naprowadziło na właściwą drogę.

— Aha, już wiem — zawołała nagle. Rzymianie mieli kopuły.

— Sklepienia i luki — dorzucił szybko Tadzio.

— I to właśnie — kończył ojciec — pozwalało im stawiać gmachy wielkie, wspaniałe, urozmaicone.

— Ale w Warszawie to pewnie i rzymskich gmachów niema? — wyrzekła Halinka.

— Są, gmachy w stylu odrodzenia.

— A kiedy je zobaczymy?

— Choćby i dzisiaj. Jeszcze mamy na to trochę czasu.

I ojciec poprowadził ich ulicą Niecałą i Bielańską. W drodze, Halinka i Tadzio, skoro tylko ujrzeli jakie kolumny, zatrzymywali się i egzaminowali wzajemnie do jakiego porządku należą.

Tak było przed kościołem Panien Kanoniczek, przed narożnym domem przy ulicy Senatorskiej i Bielańskiej, przed dawną, mennicą, której joński portyk bardzo się Halince podobał.

— Teraz mówił Tadzio — chciałbym ciągle chodzić po wszystkich ulicach, bo wszędzie znajduję rzeczy zaciekawiające...

— Kiedy masz taka ochotę wyrzekł ojciec — to chodźmy trochę dalej — może jeszcze gdzie zobaczymy kolumny.

I poprowadził ich przez Tłomackie, koło synagogi,

gdzie Tadzio znów zauważył portyk wchodowy, oparty na czterech kolumnach jońskich.

Halinka przecież utrzymywała, że portyk dawnej mennicy jest bez porównania wspanialszy.

Idąc dalej, skręcili na ulicę Rymarską i zatrzymali się przed dawną Komisya skarbu, a dzisiejszą Kasą gubernialna" której dwa skrzydła frontowe mają bardzo ładne kolumnady.

Ach! ojcze zawołała zachwycona Halinka, — te kolumnady to dopiero są wspaniale, chyba piękniejszych niema w Warszawie!

— Są rzeczywiście bardzo piękne — wyrzekł pan Jaczyński. — Ten gmach przerobił i przyozdobił ton sam Antoni Corrazi, który zbudował teatr i gmach bankowy.

— A jakie są te kolumny? — spytał Tadzio Halinki.

— Jońskie, jońskie! — wołała dziewczynka. — Ten Corrazi to był doprawdy wielki budowniczy.

— Wejdźmy w dziedziniec — rzekł ojciec — zobaczymy gmach główny, którego front zakrywają nam klomby.

— Tu także jest portyk na podjeździe, ale kolumny są korynckie — mówi! Tadzio, przypatrując się uważnie gmachowi.

— Ojcze! — prosiła po chwili Halinka — chodźmy jeszcze zobaczyć ginach bankowy. Wszak mówiłeś, że to także dzieło Corrazi'ego, a widzę, że wszystko, co on budował, jest piękne.

Odeszli, ale dzieci doznały pewnego rozczarowania. Dopiero pan Jaczyński zaczął im tłómaczyć, że gmach ten ze względów praktycznych uległ licznym przeróbkom, które odjęły mu pierwotny charakter. Dawniej obiegały go wokoło otwarte arkady, czyli podsienia, którym odpowiadały okna zakończone półłukiem na piętrze, co czyniło poważne mury lżejszemi. Na rogu gmachu wznosi się bardzo śmiało kopuła, zasklepiająca wspaniałą sale, w której przed laty odbywały się bale i festyny.

Bank trzymany także w stylu odrodzenia, niema jednak żadnego podobieństwa z innemi budowlami Corrazi'ego, a to dowodzi pomysłowości, fantazyi i talentu budowniczego, który nie potrzebował powtarzać się.

Dzieci słuchały i przyznawały ojcu słuszność. Mieli już wracać do domu, kiedy Halinka przypomniała sobie, że na Królewskiej ulicy widziała długi gmach z portykiem i zaczęła ojca prosić, by jeszcze tam poszli. Teraz już ona sama poprowadziła ojca przez

ulicę Żabią i znowu przez Saski ogród, aż wyszedłszy bramą naprzeciw Marszałkowskiej ulicy skręcili na prawo i ujrzeli dzisiejszą giełdę, którą przerobiono z ujeżdżalni.

— I... — wyrzekł Tadzio — miałaś nas też do czego tak daleko prowadzić?

— Jakto! czy to nie ładny portyk? — zawołała Halinka. — Pewnie jesteś głodny i dlatego ci się nie podoba.

— Taki sam portyk ma dawna mennica.

— Jak możesz tak mówić, portyk portykowi nie równy!

— I tu i tam są kolumnady jońskie, i tam ich jest sześć i tu także.

— Masz słuszność — odezwał się pan Jaczyński, — wymieniłeś podobieństwa, ale są też i wielkie różnice, szczególniej pomiędzy dwiema budowlami, do których te portyki prowadzą; czyś ich nie zapamiętał?

Tadzio milczał, a Halinka podchwyciła.

— Tamten portyk jest jakby przystawiony do zwyczajnej kamienicy piętrowej, a tutaj jest zupełnie co innego, gmach ma tylko wysoki parter i okna łukowe umieszczone w głębokich wnękach, a przytem ozdobny gzyms obiega cały gmach i przyczółek portyku.

— Bardzo to dobrze zauważyłaś — wyrzekł pan Jaczyński. — Różnice więc między temi dwoma gmachami są daleko większe, niż podobieństwa. W tych różnicach, w umiejętnem zastosowaniu ozdób właściwych każdemu stylowi, okazuje się smak i talent budowniczych. No, ale teraz trzeba prędko wracać do domu, bo pewno mama już na nas czeka.

IX.

NA STAREM MIEŚCIE.

W domu zastali bardzo miłych gości. Przyjechała siostra pani Jaczyńskiej, pani Borska, mieszkająca z mężem we Lwowie, wraz z córką Marynią, trochę starszą od Halinki. Dzieci nie znały tej ciotecznej siostrzyczki, ale zaraz się z nią zaprzyjaźniły, bo Marynia była dobra i miła. Marynia pierwszy raz była w Warszawie i dziwiła się, że ta Warszawa jest taka ruchliwa i tak ożywiona. Znała zato Kraków, i z kolei opowiadała kuzynom o prześlicznych kościołach, o Wawelu, Sukiennicach, o kopcach Wandy i Krakusa, oraz o wszystkich tych starożytnych gmachach, jakie Kraków posiada. Halinka i Tadzio, zaciekawieni, zadawali jej wiele pytań. Skoro mówiła o jakim kościele, nie dawali jej spokoju, ". "aż się dowiedzieli, czy był gotycki, romański, czy też w stylu odrodzenia. Na to jednak Marynia nie umiała odpowiedzieć.

A ponieważ zaprzyjaźniła się już z nimi serdecznie, mówiła z uśmiechem:

— Gdybym była wiedziała, że mam tak mądrych

kuzynków, byłabym się lepiej przygotowała na ich poznanie i może potrafiłabym im odpowiedzieć. Ale skąd wy to wszystko wiecie?

— Skąd? — zawołała Halinka. — Widzisz, byliśmy zupełnie nieświadomi przed wakacyami, ani nam nawet do głowy nie przyszło patrzeć uważnie na kościoły i gmachy, koło których przechodziliśmy prawie codziennie. Ażeby nas rozerwać przez czas wakacyi, kiedy już tak wypadło, że je spędzamy w Warszawie, ojciec oprowadza nas po mieście i opowiada różne ciekawe rzeczy o budowlach tutejszych.

— Uczy nas patrzeć! — dodał Tadzio sentencyonalnie.

— A możeby i mnie wujaszek tego nauczył? — spytała zaciekawiona Marynia.

— Chodź z nami na najbliższą wycieczkę, a zobaczysz, że to wcale nie trudno. Powiemy ojcu, że chcesz iść z nami.

— We troje będzie nam weselej — zakończył grzeczny Tadzio.

Pan Jaczyński zgodził się z największą chęcią na życzenie Maryni i, gdy nadszedł dzień odpowiedni, poszli we czworo.

Tym razem skierowali się na Podwale, a potem przez Dunaj na rynek Starego Miasta.

— Ii! — odezwała się Halinka. — Tatuś pokazuje Maryni najbrzydsze rzeczy w Warszawie.

— Czy doprawdy są one takie brzydkie? — spytał ojciec.

Dzieci spojrzały na siebie zdziwione.

— Rynek krakowski jest daleko piękniejszy — odezwała się Marynia.

— Nie przeczę — odparł pan Jaczyński — ale też rynek krakowski pamięta czasy Jagiellonów i ma tak okazałe budowle, jak kościół Maryacki, Sukiennice, wieżę ratuszową, które go zdobią; a wokoło wielo pięknych pałaców, bo tam były siedziby magnackich rodzin i dotąd ześrodkowuje się na nim cały ruch miejski. Warszawa nie miała tak świetnej przeszłości, jak Kraków, i dziś nasz rynek Starego Miasta jest siedliskiem ludzi ubogich, brak mu też pierwszorzędnych sklepów i pałaców.

— No tak, ale co tu ojciec widzi ładnego? — spytała zawsze rezolutna Halinka.

— Co? oto cechy starożytne tej części miasta. Wolę patrzeć na te wązkie domy, niż na różne nowe kamienice, budowane po większej części bez smaku i stylu. Tutaj te domy przedstawiają mi życie dawnych mieszkańców, stawiano je bowiem według potrzeby i środków, nie zaś na spekulacyę. Mieszkały w nich całe pokolenia, domy przechodziły z ojców na synów, i zawierały tradycyjne pamiątki rodzinne.

— Ale dlaczego te domy są takie wązkie? — spytała Marynia.

— Zapewne — odezwał się Tadzio, który coś słyszał o ruchu budowlanym Warszawy place wtedy były drogie.

— Czy tak, wujku? — spytała Marynia. — A ja znowu nieraz słyszałam, że dawniej ziemię można było dostać za bezcen, dzisiaj jest ona coraz droższą.

— Ziemia — wyrzekł pan Jaczyński — za czasów, gdy budowano Stary Rynek, drogą wcale nie była; ale w miastach, przy nieustannych wojnach i najazdach, szło o to, by się pomieścić w przestrzeni

obronnej, opasanej murami i fosami, do której dostęp był tylko wolny przez bramy warowne. Dlatego stawiano domy tak bardzo wysokie.

— Prawda — zawołał Tadzio, — one maja tyle pięter!

I zaczął je liczyć...

— A jak to zabawnie wołał — cztery piętra, kawałek dachu i znowu piętro. Chciałbym mieszkać w takim domu.

— E! — wtrąciła Halinka — już ja wolę te starożytne domy oglądać, a mieszkać w nowych. Nieprawdaż ojcze?

— To zależy od gustu.

— Jakoś wszyscy mamy podobny gust, bo nikt z naszych znajomych tutaj nie mieszka.

— Dawniej — mówił pan Jaczyński — były inne potrzeby, o prawdziwej wygodzie, jak ją dziś pojmujemy, nikt nie myślał. Naprzykład, nikomu nie przyszło do głowy, by do jednego mieszkania potrzeba było dwóch wejść i schodów. Przytem, przy tak wielkiej oszczędności miejsca, klatki schodowe musiały być wązkie i ciemne, najczęściej z góry oświetlone, a dziedzińce podobne do studzien; — dzisiejszemu pokoleniu potrzeba koniecznie do zdrowia — światła i powietrza. Nadto, cały ruch miejski, biura, szkoły, sklepy itp. przeniosły się do nowych dzielnic. Kto więc może, szuka dla siebie warunków odpowiedniejszych.

— Biedni są ci ludzie, którzy muszą tu mieszkać — rzekła Halinka.

— Dawniej — mówił dalej ojciec — ludzie mniej zamykali się w domach, przytem ogólnie byli silniej

si i zdrowsi od nas, chociaż mieszkania nie odznaczały się wcale hygienicznem urządzeniem; nie zwracano na to uwagi i nie miano o tem pojęcia. Ale za to miasto było małe, otaczały je pola, ogrody, lasy, skąd napływało świeże powietrze. Na rynku Starego Miasta osiedli przedniejsi z pomiędzy mieszczan warszawskich. Mieli oni swoje tradycye. Jest tu na przykład kamienica Fukiera, będąca od kilku wieków w posiadaniu jednej rodziny.

— Gzy to tu? — spytał Tadzio, wskazując szyld winnego sklepu z tem nazwiskiem.

— Nie, ta kamienica nabytą została na początku zeszłego wieku przez jednego z Fukierów, wraz ze sklepem winnym, który tu istniał od bardzo dawna. Wejdźmy do sieni, gdyż to jest jedna z najbardziej charakterystycznych.

Weszli do pięknej, sklepionej sieni i ujrzeli zawieszony u stropu okręt, misternie wyrobiony, jako godło stanu kupieckiego. Dzieci napatrzeć mu się nie mogły i byłyby rade obejrzeć go zblizka. Dziwiły się też ogromnej grubości murów.

— Ojciec ma słuszność, że tutaj ładnie — zadecydował Tadzio — doprawdy żałuję, że tu nie mieszkamy, mógłbym codzień przyglądać się okręcikowi.

Gdy jednak zobaczył ciemne schody, na których tylko z góry przebłyskiwało jakieś światełko, bo kamienica była czteropiętrowa, zgodził się z Halinką, że jednakowoż przyjemniej jest mieszkać w domu nowym.

— A teraz — powiedział pan Jaczyński, stając przed domem na rogu Starego Rynku i Wązkiego Duna

ju — przypatrzcie się, tej kamienicy, bo utrzymują, że to najstarsza w całej Warszawie.

— Ojcze, ojcze! tu jest wykusz — zawołała Halinka.

— Wykusz — powtórzyła Marynia ze zdziwieniem. — Go to jest? nigdy się z tą nazwą nie spotkałam.

— To ten wiszący pokoik tak się nazywa — tłómaczył jej Tadzio.

— Taki wykusz —

Dom na rogu Starego Rynku i Wązkiego Dunaju.

mówiła Halinka — mógł dawniej służyć do obrony, widać z niego kilka ulic i okna są gęsto zakratowane.

— A tu jest jakaś płaskorzeźba — mówiła Marynia, przypatrując się domowi.

— To wizerunek św. Anny, trzymającej Najświętszą Pannę i Pana Jezusa. Wiele bardzo domów miało różne godła i od nich je nazywano.

— W Krakowie — zawołała Marynia — są na ryn

ku pałace pod "Baranami" i pod "Krysztoforami," przy ulicy Szpitalnej — dom pod "rakiem. "

— Dawniej — wyrzekł pan Jaczyński — takie godła były niemal konieczne, bo nie było numerów porządkowych i zachodziła trudność w oznaczeniu i wynalezieniu domu. Przytem niejeden pobożny właściciel chciał dom swój oddać pod opiekę swego świętego patrona.

— Szukajmy i tutaj — zawołały dzieci.

Zaczęły więc obchodzić rynek, przypatrując się. każdemu domowi. Pan Jaczyński szedł za niemi, przypominając sobie różne zmiany zaszłe w tej dawnej dzielnicy.

Dzieci zatrzymały się przed domem, oznaczonym Nr. .

Ojcze! tu jest Najświętsza Panna w środku na ścianie, a po obydwóch stronach jacyś Święci rzekł Tadzio.

— Przypatrzcie się, może poznacie, którzy to Święci.

Po chwili Marynia zawołała.

— Po prawej to chyba św. Stanisław wskrzesza Piotrowina.

— Prawda! prawda! Jak mogliśmy nie poznać tego odrazu?

— Po lewej, to św. Elżbieta — dopomógł im ojciec. I szli znów dalej.

— A tu, już chyba nie żadni Święci? pytała Halinka, ciągnąc ojca przed dom oznaczony Nr. na rogu ulicy Zapiecek.

I pokazała mu fryz, oddzielający parter od pierwszego piętra.

— Co to jest, tatusiu? To takie zabawne.

— Co to jest, tego wam nie powiem, bo nie mogę odgadnąć fantazyi artysty, który to umieścił. Rzeczywiście, cztery pacholęta grające na fletach i bębenkach, poprzedzają kozła, na którym, tyłem do głowy, siedzi malec z zawiązanemi oczami, a czterech innych, idąc za nim, zdają się kozła popędzać, gdy inny dzieciak ciągnie go za rogi.

— No, jeśli już ojciec nie wie!. odezwał się Tadzio zafrasowany.

— Ja nie wiem wielu rzeczy — odparł, śmiejąc się pan Jaczyński — ale za to widzę, że ten dom jest bardzo oryginalny.

— Ah! prawda — wyrzekła Halinka — na czwartem piętrze jest rodzaj tarasu czy balkonu. Stamtąd to musi być dopiero ładny widok! O, już tam, to chciałabym mieszkać, a chociażby tylko zajrzeć!

— Zapewne, widok ładny, ale tak wysoko — mówił Tadzio, zadzierając głowę.

— Ty bo jesteś wygodniś! — zaśmiała się siostra. — Chodźmy dalej szukać godeł — rzekła Marynia. Znaleźli jeszcze na dwóch domach nad drzwiami

rzeźbione kamienie, tworzące tarcze przystrojone rogami jeleniemi. Nadto ojciec pokazywał im piękne odrzwia, kraty i bramy misternie kowane, sklepione korytarze wchodowe, i mówił, że wiele takich cennych zabytków ulega zniszczeniu. Dobrze jeszcze, jeżeli dostaną się do ludzi, którzy je umieją ocenić, jak np. podwoje żelazne, arcydzieło sztuki ślusarskiej, pochodzące, według tradycyi, z zamku książąt Mazowieckich, które hr. Aleksander Przeździecki zakupił do swej biblioteki. Niejeden właściciel kamieni

cy nie zdaje sobie sprawy z wartości artystycznej ozdób, które posiada, i pozwala je niszczyć. Często też dla wygody poświęcają dawne zabytki, a zdarzają się i tacy, co wprost uważają, że one są brzydkie, bo nie modne, i myślą, że usuwając je, uczynią swój dom piękniejszym.

— Czy to być może? — spytała Halinka.

— Sama przecież zrobiłaś uwagę, że pokazuję Maryni rzeczy najbrzydsze w Warszawie. A teraz co o nich sądzisz?

Halinka zastanowiła się...

— Ja nie wiem. Ulice są tu przecież ciasne, niesymetryczne, źle brukowane, wiele domów odrapanych.

— Czy ojciec nam już nic więcej nie pokaże? — rzekł Tadzio po chwili.

— Widzieliśmy dopiero rynek Starego Miasta.

I p. Jaczyński poprowadził dzieci przez Dunaj na ulicę Piwną.

— Ach! Boże, jakaż to wązką ulica, jak korytarz pomiędzy wysokiemi domami! Nie, tutaj nie chciałabym mieszkać — mówiła Halinka.

— A jednak tutaj mieszkali niegdyś ludzie znani, ludzie uczeni.

— Któż taki, ojcze?

— Patrzcie oto na tę wysoką kamienice; tu było pierwsze obserwatoryum w Warszawie. A wiecie co to jest obserwatoryum?

— Przecież ojciec nam tłómaczył w ogrodzie botanicznym, że jest to budowla ze stosownem urządzeniem do ustawiania teleskopu, w celu przypatrywania się ciałom niebieskim — przypominał Tadzio.

— Bardzo dobrze. Otóż gdy we wszystkich

kich miastach stawiano obserwatorya, w Warszawie nikt o tem nit: pomyślał; wiec Antoni Magier, profesor liceum, urządził obserwatoryum na szczycie własnego domu. Zajmował się jednak głównie spostrzeżeniami meteorologicznemi...

— Proszę ojca — odezwała się Halinka — nieraz słyszałam ten wyraz, ale doprawdy nie wiem dokładnie, co on oznacza?

— To dziwne rzekł Tadzio, kręcąc żartobliwie głową — że ci tego nie powiedziała panna Janina.

— Panna Janina wie to z pewnością, tylko się jakoś o tem nie zgadało.

— Meteorologia zajmuje się stanem powietrza, ciepłem lub zimnem, kierunkiem wiatru, stopniem wilgoci. Takie obserwatoryum meteorologiczne znajduje się na szczycie Muzeum przemysłu i rolnictwa od lat kilkunastu, nie mówiąc o obserwatoryum astronomicznem w ogrodzie Botanicznym, które założone zostało dopiero w r. . Tymczasem Magier otworzył tutaj swoje jeszcze w r. , i przez lat pracował nad tym ulubionym przedmiotem. Codzień wywieszał dla użytku Warszawian stopnie ciepła i' zimna. Był to człowiek uczony i wynalazł nawet niektóre przyrządy, dotąd noszące jego nazwę; oprócz tego pisał wiele i był u nas jednym z pierwszych popularyzatorów wiedzy.

— Mój Boże — wyrzekł Tadzio, — a my nigdy nie słyszeliśmy o nim!

— U nas, moje dzieci, było i jest na szczęście wielu ludzi cichej zasługi, którym chodzi o to, by robić rzeczy użyteczne, a nie o to, by ich sławiono. Swojego czasu jednak Magier był bardzo popularny

i zajął poważną kartę w dziejach nauki i w historyi naszego rozwoju. Czy to nie dość? Pokłońmy się jego dawnej siedzibie i chodźmy dalej na ulicę Śto Jańską. Może tam jeszcze znajdziemy co ciekawego. Wracali tedy przez Stary Rynek, a pan Jaczyński zadeklamował:

Stare Miasto, znam treść twą, znam twych ulic wnętrza, Gdzie tłum świątyń i domów bezładnie się spiętrza; Gdzie jak patrycyusz dumny, choć w odzieniu świętem. Stoją domy pod słońcem, pod lwem, pod okrętem...

— Go to za wiersze? kto je napisał? — pytały dzieci.

— Napisał je poeta współczesny, znany pod pseudonimem Orota, wielki znawca i miłośnik naszych arcydzieł.

— Dom "pod lwem" — zawołała Marynia, która także chciała się, popisać uważnem patrzeniem — to chyba ten?

I pokazała dom narożny Starego Rynku i ulicy Śto Jańskiej.

Tadzio z Halinką przybliżyli się.

— Ojcze! ależ to jakiś potwór — mówiła Halinka. — Dwa ciała, a głowa jedna.

Rzeczywiście z jednej i drugiej strony domu były lwie ciała, które na rogu łączył łeb kudłaty.

— Widzicie, jaką to bujną fantazyę mieli dawni mieszkańcy Warszawy!

— Doprawdy ojcze — rzekła Halinka, — gdy na to wszystko patrzę, zdaje mi się, że przeglądam jakąś starą książkę, z ciekawemi rycinami. To nawet ciekawsze niż style. Bo co prawda, to w tych wszystkich domach, stylu dopatrzeć się trudno.

— Jednak wszystkie te domy, stawiano według panującego w danej chwili smaku; ale uległy one już kilkakrotnie przeróbkom rozmaitym, a tynk zatarł krzywdy i rany, jakie im zadano. Tylko więc gdzieniegdzie pozostały ślady dawnych ozdób i w nich to odszukać można coś gotyckiego lub też ślad odrodzenia.

— Okręt! okręt! — wołała Marynia, stając przed numerem — dom pod okrętem!

— A tu, taki ładny kamień zamyka sklepienie drzwi — pokazywał Tadzio numer . ..

— A tu znowu jest wyryta data — mówiła Halinka, pokazując numer , a że miała wyborne oczy, wyczytała rok .

— Tutaj jest jeszcze dawniejsza data — doczytywał się Tadzio — bo r. . To pewno oznaczony jest czas postawienia domu. Prawda ojcze?

— Tak się zdaje, ale może to być także data jego restauracyi. I to jest prawdopodobniejsze, bo ulica ta była zabudowana jedna z pierwszych.

Marynia, ujrzawszy katedrę, ogromnie się nią zachwycała, a Halinka i Tadzio tłómaczyli jej to, co o niej słyszeli od ojca; pan Jaczyński przekonał się, że wszystko doskonale zapamiętali.

Poszli jeszcze obejrzeć Kanonię. Wprawdzie byli już tutaj wówczas, gdy obchodzili naokoło kościół katedralny, wtedy jednak tylko na niego patrzyli, teraz zaś ojciec zwrócił ich uwagę na domy, które się wznoszą naprzeciw katedry. Domy te mają także znamiona starożytności: są wysokie i wązkie, a nawet je den z nich ma tylko po jednem oknie na każdem piętrze.

Dzieci śmiały się, bo takiego domu jeszcze nie

widziały, a pan Jaczyński powiedział, że istnieje podobny jednookienny dom czteropiętrowy na Nowem Mieście.

— Ale dlaczego, ojcze, stawiano takie zabawne domy? — spytała Halinka.

— Istnieje twierdzenie, że im większe znaczenie miał mieszczanin warszawski, tem o większej liczbie okien frontu, dom miał prawo budować, i jakoby domy o jednem oknie świadczyły, że stawiający go był stanu chłopskiego; jednakże twierdzenie to nie jest poparte żadnym dokumentem historycznym. Kanonia — mówił po chwili pan Jaczyński — ma dla niektórych wielki urok. Tak pięknego widoku niema w całej Warszawie, bo z frontowych okien widać katedrę, a z dziedzińców Wisłę; panuje tu wielka cisza, bo na ulicę zajeżdżają tylko jej mieszkańcy, a przytem oddycha się tu przeszłością,. Wszystko to sprawia, że są ludzie, rozmiłowani w tej oryginalnej ulicy, tak blizkiej wrzącego życia miasta, a przytem tak spokojnej.

Widocznie pan Jaczyński sam należał do zwolenników Kanonii, bo porzucał ją niechętnie! Dzieci rozglądały się także po starożytnych, a tak czystych domach.

X.

U Pijarów.

Wyszli znowu na ulicę Śto Jańską.

— Proszę wuja — zawołała Marynia, której podobała się coraz więcej przechadzka po mieście — słyszałam zawsze, że Warszawa ma tak mało kościołów, a tutaj oto drugi tuż przy katedrze...

— Dużo kościołów jest tylko w starej dzielnicy, ale kiedy już tu jesteśmy, zastanowimy się nad tym sąsiadem Fary.

— On wcale do niej niepodobny — wyrzekła Halinka.

— Jest to kościół Najświętszej Panny Łaskawej, przedtem księży Pijarów.

Tadzio przypatrywał się uważnie fasadzie kościoła, przeszedł na drugą stronę ulicy, kręcił głową z widocznem zafrasowaniem, aż wreszcie wrócił do ojca,

— Nie wiem, jaki jest styl tego kościoła — wyrzekł. — Jest on taki dziwny, jakby podzielony na pietra, ma jakieś kawałki filarów płaskich, z głowicami korynckiemi, na dole coś nakształt przystawki, która je zakrywa do połowy, a w tej przystawce nie

ma nawet głównego wejścia, tylko drzwi dosyć nizkie. Proszę ojca, wszystko razem tak wygląda, jakby się z sobą, kłóciło.

— Rzeczywiście — odparł pan Jaczyński ten kościół trudno pięknym nazwać.

— Ale jakiż to styl, ojcze? — pytała natarczywie Halinka. — Jeszcze o takim nie mówiliśmy.

— To prawda, bo należało wprzód poznać te, które go poprzedziły.

— Maryniu, trafiłaś na nowy styl — mówiła Halinka.

— Niebardzo on nowy — wyrzekł pan Jaczyński — raczej zepsuty, skoszlawiony, powykręcany.

— Ale jaki?

— W końcu XVI wieku styl odrodzenia zaczął się przetwarzać. Zaczęto szukać czegoś nowego. Znudzono się prostemi, szlachetnemi liniami, naśladującemi starożytnych, wtedy to powstał styl, zwany baroko.

— Baroko! — powtórzyły dzieci.

— Po francusku baroque znaczy śmieszny, dziwaczny — rzekła Halinka.

— Dziwaczny — oto rzeczywiście najwłaściwsza nazwa zepsutego odrodzenia. Ma on różne odcienia, jak to: rokoko, styl perukowy, styl jezuicki itp. Tadzio też bardzo trafnie nazwał kościół, który mamy przed oczami, dziwacznym. Wszystkie te style mają jednakie cechy, tylko więcej lub mniej rozwinięte. Barok lubuje się w ornamentacyi przesadzonej, często nawet bezsensownej. Nie pyta wcale o pierwotne przeznaczenie kolumn, gzymsów, belkowania, płaskosłupów itp., mieści je tam nawet, gdzie ich

wcale nie potrzeba. Gzymsy i szczyty często bardzo łamią, się, urywają...

Tak jak tutaj te płaskosłupy — zawołał Tadzio.

— Zdarza się, że płaskosłup przypiera do drugiego, szerszego od siebie, a ten znów drugi, kryje za sobą trzeci, którego widać także tylko krawędź. Te płaskosłupy mają odpowiednie głowice, z których jedna zakrywa drugą, a druga trzecią, że tylko boki ich wystają, a nad niemi biegną przysadziste, cudacznego profilu gzymsy, te znów, stosując się do tych płaskosłupów, łamią się, to występują naprzód, to w tył się cofają. Fasady kościołów mają po kilka piętr.

— Jak tutaj! jak tutaj! — zawołała Halinka. Patrz ojcze, nawet sam szczyt ma dwa piętra.

— Tak, a często te piętra mają jeszcze właściwe sobie rzędy pilastrów, kolumn, okien.

— To trudno taki styl rozpoznać — wyrzekł Tadzio.

— Wcale nie — przerwała siostra. — Gdy zobaczymy jaki gmach dziwaczny, będziemy wiedzieli, że to styl barokowy.

— Ja teraz ciągle będę go upatrywał — rzekł Tadzio.

— I znajdziesz bardzo łatwo — mówił ojciec — bo Warszawa wzrastała właśnie w wiekach panowania baroku, więc wszystkie prawie nasze dawne świątynie stawiane są w tym stylu. Ma się rozumieć, budowle barokowe mogą być więcej lub mniej dziwaczne. Utalentowany budowniczy potrafi nieraz nawet w tym stylu stworzyć coś pięknego, jednakże brakuje mu zawsze spokoju i powagi.

— A czy ten styl ma wieże czy też kopuły? — spyta

la Marynia, która przypatrywała się bardzo uważnie dwóm fasadom kościołów, obok siebie stojących.

— Barok używa jednych i drugich, i wogóle form architektonicznych, wcale z sobą, nie pasujących. Ot, naprzykład, ktoby się domyślił, że ten kościół ma gdzieś w głębi, od presbiteryum, schowaną wieże, i to wieżę bardzo piękną, w stylu odrodzenia. Trzeba wejść w dziedziniec, żeby ją zobaczyć. Lecz teraz obejrzymy wnętrze kościoła.

— Ach Boże! Go tu za dziwolągi — zawołały dziewczynki, wchodząc do przedsionka. Mówiąc to, wskazywały panu Jaczyńskiemu oryginalne zwierzęta, wyrobione z twardego kamienia, stojące po obu stronach drzwi kościelnych.

— Gzy to także barok? ojcze — spytał Tadzio.

— Nigdzie nie mogłem się doczytać pochodzenia tych zwierząt, ani dla czego się tu znajdują, bo też co prawda, nie bardzo te rzeczy badałem.

Kościół wydal się dzieciom bardzo skromny; lecz schludnie utrzymany, posiada posadzkę terrakotową i kaloryfery do ogrzewania.

— Ma on jednak coś osobliwego, a przynajmniej coś, co się rzadko spotyka — wyrzekł ojciec — przyjrzyjcie mu się dobrze.

— O, już wiem — zawołał Tadzio — kościół ma tylko dwie nawy.

— Aha! ojciec nam to już kiedyś mówił — przypomniała sobie Halinka.

— Pomimo to, wnętrze kościoła ma więcej harmonii niż strona zewnętrzna. Są tu obrazy pendzla Czechowicza i pomniki znakomitych ludzi. Poszukamy ich.

— Znakomici ludzie? — pytał Tadzio — którzy? Dzieci zaczęły obchodzić kościół, odczytując nazwiska wyryte na pomnikach.

— To pewno wuj mówił o Janie Tarle z czasów Saskich — odezwała się Marynia — jest tu wspaniały pomnik z czarnego marmuru, ale doprawdy, nie mogę sobie o tym Tarle nic przypomnieć,

— Myślałem o innych — wyrzekł pan Jaczyński. — Rodzina Tarłów była znakomitą, a Jan Tarło, który tu leży, wojewoda lubelski i sandomierski, był kilka razy przy obcych dworach posłem Augusta II; ale Marynia ma słuszność, karty w dziejach sobie nie zdobył.

— Już wiem — zawołała Halinka, zatrzymując się przed bardzo skromnym pomnikiem z dwoma popiersiami; — spoczywa tu Stanisław Konarski, reformator wychowania, twórca Collegium Nobilium. Panna Janina nauczyła mnie kochać go, mówiąc mi o nim z takim zapałem. Ona powtarza często: "gdyby nie Konarski, kto wie, czy mielibyśmy dzisiaj taką literaturę... On rzucił podwaliny naszego wykształcenia. "

Uklękła i zaczęła się modlić za jego duszę. Wszyscy poszli za jej przykładem.

— W jednym pomniku — rzekł po chwili ojciec — umieszczono jego popiersie i popiersie człowieka, mającego także wielkie zasługi — Onufrego Kopczyńskiego. Dziś mamy wielu badaczów naszego języka, ale Kopczyński był niemal najpierwszym, który napisał wyborną gramatykę języka polskiego. Towarzystwo Przyjaciół Nauk, uznając jego zasługi, kazało wybić w r. na jego cześć medal z napisem: "Za gramatykę języka polskiego — wdzięczni ziomkowie."

Przy wręczeniu tego medalu, Brodziński deklamował prześliczny swój wiersz. Zaczyna się on od słów:

Czcij twój język Lechów rodzie...

Znaj języka obraz własny,

Obfity jak twoje ziemie,

Jak twe serce szczery, jasny,

I czysty jak twoje plemię.

— Jaki to ładny wiersz! — zawołała Halinka. — Niech nam go ojciec przeczyta.

— Dobrze, przypomnij mi, gdy wrócimy do domu. Kopczyński był twórcą, nietylko pierwszej naszej gramatyki ale i pierwszego dobrego elementarza i wielu książek początkowych. Pisał też o błędach w mowie pisanej i ustnej, a tak bardzo kochał się w czystości języka, że przekupniom, wołającym po mieście "gaików, rynków," płacił za to, by wołali poprawnie "garnków, rynek," zaś chłopcom z pieczywem, by wymawiali obwarzanki zamiast obarzanki.

— Boże! — zawołał Tadzio — coby on się dziś musiał napłacić. Tyle słyszymy osób, które rażące błędy popełniają i to wcale nie prości ludzie, ale nawet osoby wykształcone.

— U nas — przerwała Marynia — jest skarbonka, do której każde z nas, wrzuca centa za błąd popełniony w polskim języku.

— To bardzo dobry zwyczaj — wyrzekł pan Jaczyński — należałoby go w każdym domu zaprowadzić; dzieci uczyłyby się mówić poprawnie, a ubodzy skorzystaliby na tem. Ale w naszym kraju w wielu domach dzieci uczą się własnego języka od służby; jakże więc mają mówić poprawnie! To też zdarzają

się osoby nawet bogate, pochodzące z rodzin niby wykształconych, które mówią: srybło zamiast srebro, porcynela zamiast porcelana, karafiol zamiast kalafior, wziena zamiast wzięła, wziąść zamiast wziąć.

— Ach, ojcze, a jakże oni piszą?

— Tego to już nie wiem, bo nie koresponduję z niemi.

— Biedny Kopczyński, gdyby on to słyszał! — westchnął Tadzio. — I to się jeszcze przytrafia blizko w ośmdziesiąt lat po jego śmierci.

— Ale teraz, przyjrzyjcie się tym pomnikom z czarnego marmuru — rzekł ojciec.

— Sarbiewski! — zawołała Halinka. — Cóż, kiedy on pisał tylko po łacinie — dodała po chwili.

— W siedmnastym wieku, kiedy żył Sarbiewski, ten język był u nas, jak wiecie, bardzo rozpowszechniony. Sarbiewski długi czas przebywał we Włoszech, pragnął więc być i tam zrozumiany. Zasłynął też po całym świecie, i do dziś dnia szukają w nim wzorów doskonałej poezyi łacińskiej.

— A co przedstawia ta scena na płaskorzeźbie jego pomnika? — spytał Tadzio.

— Widzisz przecież — tłomaczyła Halinka — że Papież wieńczy laurem Sarbiewskiego, tylko nie pamiętam który to Papież.

— Urban VIII — rzekł ojciec. — Takie wieńczenie stanowiło przez długi czas najwyższy zaszczyt poetyczny na świecie; dostąpił go Dante, twórca Boskiej komedyi; Petrarca, jeden z pierwszych przywódców odrodzenia — za poemat łaciński "Afryka," Ariosto autor" Orlanda szalonego." Torquato Tasso, piewca "Jerozolimy wyzwolonej," zasłużył także na koronę

poetycką, ale umarł na parę dni przed zaszczytnym obrzędem, uwieńczono tylko jego wizerunek i trumnę. Widzicie więc, jacy wielcy ludzie dostąpili podobnego zaszczytu i jak on był rzadkim. Sława Sarbiewskiego rozbrzmiała po całym świecie.

— Cóż, kiedy nic nie napisał po polsku — utrzymywała swoje Halinka. — Jabym zawsze wolała, żeby mnie każdy w moim kraju zrozumiał, niż żeby mnie świat cały sławił.

— Ja czytałam po polsku bardzo piękne wiersze Sarbiewskiego — powiedziała Marynia po namyśle.

— Tłómaczył go rzeczywiście ślicznie Syrokomla — odrzekł pan Jaczyński — ale to dopiero w drugiej połowie zeszłego wieku. Ta płaskorzeźba na jego grobowcu, wykonana przez Kryńskiego, pochodzi także z lat ostatnich.

— Jak tu dużo ciekawych rzeczy w tym małym kościele! — odezwał się Tadzio.

— Ten kościół ma swój charakter, nadany przez zakon Pijarów, krzewicieli oświaty — mówił ojciec — tutaj też zbierał się pierwszy w Warszawie chór amatorów, który wykonywał śpiewy religijne co niedziela w czasie sumy.

Dzieci chciały jeszcze więcej oglądać, ale było już późno i trzeba było wracać do domu.

XI.

NA NOWEM MIEŚCIE.

— A co dzisiaj pokażemy Maryni? — spytała Halinka, gdy znowu wybierali się na zwykłą przechadzkę.

— Przecież nie widzieliśmy jeszcze wszystkiego — powiedział Tadzio. — Warszawa taka duża, a my zwiedziliśmy zaledwie kilka kościołów i kilka ulic.

— Czy też wam nie przyszła na myśl dzielnica, mająca swoją osobną nazwę, a od której byliśmy wczoraj bardzo blizko?

Dzieci zastanowiły się.

— Wiem, wiem — odezwała się Halinka. — Nowe Miasto! prawda ojcze?

— Właśnie o niem myślałem. Na Starem Mieście bywaliście dawniej jeszcze, chodząc na nabożeństwo do katedry, ale nie wiem czy znacie Nowe Miasto?

— Doprawdy, nie pamiętamy. Poszli więc na ulicę Freta.

— Byliśmy już tutaj — powiedziała Halinka — przecież ojciec pokazywał nam ten gmach podominikański, z gotyckiemi ozdobami.

— A ja nie wiedziałem, że to jest Nowe Miasto — przyznał się Tadzio.

— Takie tam nowe! — odrzekła siostra. — Takie same tu wązkie, wysokie kamienice, jak na Starem.

— Bo też to już bardzo dawno, jak ono było nowem. Dziś pozostała mu tylko nazwa Nowego. Dzielnica ta znajdowała się dawniej poza murami miasta i jest dość rozległa. Me nosi już przecież tej cechy starożytności, nadającej taki urok Staremu Miastu, i ma też mało zabytków architektonicznych. Wyjątek stanowi ciekawy kościół Panny Maryi.

— Dlaczego ciekawy?

— Zobaczycie. To podobno najdawniejszy kościół w Warszawie. Jest podanie, że stoi na miejscu świątyni pogańskiej. Budowa jego rozpoczętą została jeszcze w XIV wieku, a ukończoną w r. . Założyła go księżna Anna Danuta Mazowiecka, córka Kiejstuta, a żona księcia Janusza.

— Ta, o której pisze Sienkiewicz w Krzyżakach — zawołała Marynia — opiekunka tej ślicznej Danusi, nad którą tyle się napłakałam. Mama opowiadała mi jej historyę. Jakże się cieszę, że widzę kościół założony przez tę dobrą księżnę.

Kościół Panny Maryi nie jest zbyt wielki, ale wygląda wspaniale, z powodu wielkiej, czworograniastej dzwonnicy, która stanowi osobną budowlę i jest niemal dwa razy wyższa od niego.

— Ojcze — odezwała się po pewnym czasie Halinka — ja doprawdy poznać nie mogę, w jakim stylu jest ten kościół.

— Przypatrz mu się uważnie. Czy ci nic nie przypomina?

— Ja widzę — wyrzekł Tadzio po namyśle, — że ma pod dachem ozdoby romańskie, a te filary przysa

dziste przy kruchcie, podtrzymujące arkady, to także romańskie, nieprawdaż?

Spojrzał na ojca uszczęśliwiony, że tak dobrze spamiętał jego słowa.

— Bardzoś to trafnie zauważył — przywtórzył mu pan Jaczyński.

— Jaka dziwna ta wielka, ciężka, kwadratowa wieża, — odezwała się Halinka.

— To dzwonnica, w wiekach średnich bardzo często budowano takie dzwonnice przy kościołach. Widzieliście takie na rycinach z Florencyi i Pizy.

— Pamiętani, pamiętam — zawołał Tadzio. — Pochyła wieża w Pizie, to dzwonnica,

— Ale czy ten kościół przechował się do tej pory takim, jakim go zbudowano? — spytał Tadzio.

— O nie, przerabiano go i naprawiano kilkakrotnie; ale przy ostatniej restauracyi dokonanej przed dwudziestu laty, budowniczy Feliks Zygadlewicz, zachował i przywrócił mu wiele cech pierwotnych, o ile to było możliwe. Szczyty dzwonnicy są romańskie, takie też są przypory, różne szczegóły i część okien, pozostałe okna mają kształt ostrołukowy. Widocznie więc budowano tę dzwonnicę w chwili, gdy styl romański przechodził w gotycki.

Marynia słuchała bardzo uważnie i przypatrywała się tym wszystkim rzeczom, o których mówił pan Jaczyński.

— Słyszałam nieraz — rzekła wreszcie — o kościołach romańskich i gotyckich, ale co prawda nie rozumiałam nigdy, co to znaczy i nie przyszło mi do głowy zapytać; ale teraz, gdy będę w Krakowie, to

muszę prosić rodziców, by mi pokazali różne kościoły, a obecnie gdy z wujaszkiem i z wami po Warszawie pochodzę, to już może sama zrozumiem, na czem polega różnica pomiędzy stylami tych kościołów.

— A my, kiedy pojedziemy do Krakowa? — zawołała niecierpliwa Halinka — abyśmy mogli oglądać te wszystkie piękne rzeczy, które znamy tylko z rycin i kart pocztowych.

— Nie wiem jeszcze — odrzekł ojciec, — ale zdaje mi się, że na przyszły rok będę mógł wykonać mój zamiar i pojechać z wami do Krakowa i Lwowa.

— Ach, jak to dobrze ojczulku! Żeby tylko ten przyszły rok nadszedł jak najprędzej!..

— Ale tymczasem — wyrzekł ojciec — możebyśmy weszli do wnętrza kościoła Panny Maryi?

Dzieci bardzo uważnie rozpatrywały szczegóły budowy; Halinka zauważyła, że w głównej nawie sklepienie jest ostrołukowe, a Tadzio, — że w bocznych jest kolebkowe.

— To znowu dowód — rzekł pan Jaczyński, — że w czasie, gdy je stawiano, styl gotycki nie wszędzie był ustalony. Jednakże Kazimierz Wielki był wielkim jego zwolennikiem, a wszystkie budowle, jakie wznosił, były gotyckie. Ale Mazowsze było przez czas jakiś osobnem państwem, i może mniej posuniętem pod względem sztuki, niż Kraków, który w owym czasie słynął już ze swej wspaniałości, — kiedy Kazimierz przyjmował na swym dworze cesarza i wielu królów, a Wierzynek, mieszczanin krakowski miał zaszczyt ugaszczać ich ucztą, której okazałość zdumiewała zgromadzonych monarchów.

— Ja widziałam ucztę Wierzynka, malowaną przez Matejkę — zawołała Marynia. — Jaki to śliczny obraz! aż się wesoło robi, gdy się na niego patrzy, wszystkie twarze takie tam są rozpromienione. A jakie dziwaczne stroje mają kobiety!

— Jakie, jakie? — pytała Halinka — ja tego obrazu nie znam nawet z ryciny.

Marynia zaczęła opowiadać i tak się zajęły rozmową, o obrazie Matejki, że nie zwracały już uwagi na rzeczy, koło których przechodziły.

— Proszę ojca — odezwał się nagle Tadzio — czy kościół św. Anny na Krakowskiem Przedmieściu pochodzi ze średnich wieków?

— Dla czego się o to pytasz?

— Bo ten kościół ma także dzwonnicę odosobnioną, a ojciec mówił, że takie dzwonnice budowano przeważnie w średnich wiekach.

— Skądże ci się przypomniał kościół św. Anny?

— Bo proszę ojca, ja sobie rozważam to wszystko, co usłyszę i staram się zapamiętać.

Pan Jaczyński spojrzał na syna z widocznem zadowoleniem.

— Widzę z tego — powiedział, — że nasze wędrówki po mieście nie były daremne, skoro zadałeś mi tak słuszne pytanie. Tak jest, kościół św. Anny fundowany był jeszcze w połowie XVgo wieku przez Annę, księżnę mazowiecką. Wprawdzie, jak wam mówiłem, nie były to już średnie wieki, ale w wielu miejscach trzymano się dawnych form budowlanych i dzwonnice stawiano osobno,

— To ten kościół jest tak stary, jak kościół Pan

ny Maryi? — spytała Halinka, — a jest przecież zupełnie odmienny.

— Przyjrzymy mu się jutro — rzekł pan Jaczyński — bo dzisiaj już późno; i tak nie straciliśmy dzisiejszego poranku.

XII.

KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE.

— Dzisiaj pewno zwiedzać będziemy kościoły i gmachy na Krakowskiem Przedmieściu — odezwał się Tadzio, gdy przygotowywali się do wyjścia.

— I ja jestem tego pewna — rzekła Halinka. Rzeczywiście, gdy ojciec wyszedł, cała gromadka

poszła prosto ulicą NowoMiodową przed kościół św. Anny.

Dzieci przyglądały się, najprzód wieży, która po różnych odnawianiach utraciła swój charakter: szczególnie belweder, ustawiony na szczycie, nie odpowiada całości.

— Ale kościół podoba mi się — zawyrokowała po długiej chwili Halinka. — Fasada ma takie wspaniałe kolumny.

— Jakie? — spytał Tadzio.

— Korynckie, naturalnie, tylko nad belkowaniem wznosi się jeszcze mur i nad przyczółkiem znowu jakieś mury. Ojcze, jaki to styl?

— Jak ci się zdaje?

— Niby odrodzenie. Nieprawdaż?

— Masz słuszność. Jest to odrodzenie z przy

mieszka baroku, jak większa część kościołów warszawskich. W każdym razie ta fasada jest jedną z piękniejszych jakie posiadamy: ma prostotę i szlachetne linie. Wykonał ją budowniczy Piotr Aigner na wzór słynnego kościoła św. Jerzego w Wenecyi. Prawda, że tu niema żadnego śladu cechującego dawne budowle. Gdyby nie ta dzwonnica, możnaby sądzić, że to kościół niedawno wystawiony.

— A tu wuju? — spytała Marynia. — Co to za ładny gmach z takiemi wielkiemi oknami, zakończonemi kolisto?

— To Muzeum przemysłu i rolnictwa. Przypatrzcie mu się dobrze.

— Proszę ojca, tu są między oknami jońskie kolumny.

— Ta galerya, w czystym stylu odrodzenia, miała różne przeznaczenia. Przez czas jakiś mieściła się tutaj Wystawa Towarzystwa Zachęty Sztuki, potem sale rysunkowe.

— Co to znaczy Muzeum przemysłu i rolnictwa? — spytała Halinka — ja zawsze myślałam, że Muzeum to galerya obrazów lub rzeźb.

— Dlaczego?

— No, bo Muzeum — to niby muzy, i nazwa ta musi od nich pochodzić.

— Masz słuszność, ale muzy opiekowały się nietylko sztuką, ale także naukami.

— Prawda, ale nie rozumiem dobrze, co znaczy Muzeum przemysłu i rolnictwa?

— Jest to instytucye niedawna i bardzo pożyteczna. Powstała staraniem i kosztem ludzi, którzy pragnęli, ażeby w kraju rozwinął się przemysł i pod

niosło rolnictwo. Głównie do powstania Muzeum przyczynił się śp. hr. Ludwik Krasiński. Zgromadzono tu okazy różnych wyrobów ulepszonych, modele i rysunki pięknych sprzętów i różnych przedmiotów z drzewa, metalu, skóry; próbki materyi, obić i tego wszystkiego, co ma związek z przemysłem, ażeby za ich pomocą kształcić smak rękodzielników, tak, iżby nasze wyroby mogły dorównywać zagranicznym, a nawet przewyższyły je z czasem.

— Mnie to zawsze gniewa — zawołała Halinka — gdy w sklepach, zachwalając jakiś towar, mówią: to rzecz zagraniczna, to pochodzi z Wiednia, Paryża, Londynu, i już nie wiem z jakiego kraju. Ja wolałabym mieć rzeczy głównie swojskie.

— Tak właśnie myśleli założyciele Muzeum i starali się o to. Ale same wzory tu zgromadzone i ciągle powiększane, choćby najpiękniejsze i dla każdego dostępne, bo bezpłatnie oglądać je można, nie wystarczą do podniesienia przemysłu. Są tu więc szkoły rysunkowe dla rzemieślników, a przytem Muzeum urządza co pewien czas wystawy, na których każdy ma sposobność porównać swoje wyroby z wyrobami innych.

— Ale cóż to ma do rolnictwa?

— Są tu także wystawy nasion i wystawy rolnicze, urządzone w innem miejscu staraniem Muzeum. Tam można widzieć piękne konie, bydło, owce, nierogaciznę, drób i wszelkie przedmioty, jakie gospodarstwo wiejskie wytwarza. Jest tak zwana stacyą doświadczalna, w której próbują dobroci ziarn, używanych do zasiewów; laboratoryum chemiczne, w którem rozkładają na pierwiastki ziemie, wody, nawozy

sztuczne, ażeby poznać ich właściwości, przymioty i wady. Jest też stacyą meteorologiczna.

— Taka, jaką miał Magier, którego dom pokazywał nam ojciec na Piwnej ulicy?

— Daleko lepsza, bo meteorologia, jak wszystkie nauki, rozwinęła się ogromnie; nie można nawet porównać tego, czem była dawniej, z tem, czem jest dzisiaj. Nie wszyscy w kraju zdają, sobie sprawę z ogromnego znaczenia tego Muzeum, ale doniosłość jego chociaż powoli, pokazuje się w skutkach, a temi są ciągłe ulepszenia naszych wyrobów.

— Oj to! to! — zawołała Halinka. — Mama zawsze kupuje rzeczy krajowe. I ja też tak będę robiła.

— Bo inaczej, jakżeby się mógł nasz przemysł utrzymać i udoskonalić, gdybyśmy go sami nie popierali? — odparł ojciec.

— Gdy byłam w Krynicy — odezwała się Marynia — widziałam pełno drobiazgów ze śmiesznym francuskim napisem: "Souvenir de Krynica. " Mama nie chciała ich kupować, ale wiele osób na to nie zważało.

— To źle — odezwał się Tadzio — powinniśmy pilnować się w każdej rzeczy. Mamy w Zakopanem takie śliczne rzeźby z drzewa, takie oryginalne wyroby z gliny w Kołomyi, że wcale nie potrzebujemy cudzych.

— A gdzież ty je widziałeś? — zawołała Marynia — w Warszawie ich nie dostanie.

— Przecież twoja mama przywiozła mojej mamie pięknie rzeźbioną półeczkę i ojcu wazon do kwiatów, a babci taki śliczny kołnierz z zakopańskiej koronczar

skiej szkoły. Aż miło patrzeć, że to wszystko u nas robione.

— Otóż założyciele Muzeum powodowani byli tem samem uczuciem, co ty, Tadziu. Pragnęli, ażeby nietylko nasze wyroby nie ustępowały obcym, ale żeby miały cechy własne. Chodziło im nie o same już obce napisy, ale o to, byśmy i bez napisu mogli poznać, co jest wyrobem krajowym — po rysunku i ozdobach zaczerpniętych ze swojskich wzorów.

W gmachu Muzeum odbywają się także posiedzenia i narady rozmaitych wydziałów Towarzystwa Popierania swojskiego przemysłu i handlu, utworzonego właśnie w tym celu, o jakim mówi Halinka. Naradzają się więc tutaj i przemysłowcy i kupcy i rolnicy nad wszystkiem, co może przyczynić się do podniesienia tych gałęzi bogactwa krajowego.

XIII.

JESZCZE NA KRAKOWSKIEM PRZEDMIEŚCIU.

Dzieci tak bardzo były zajęte opowiadaniem ojca, że zatrzymywały się przy każdym domu, obok którego przechodzili i ciągle o coś pytały. Zastanowiła ich Resursa obywatelska a za nią gmach Towarzystwa Dobroczynności. Ten ostatni znały już dobrze, z przedstawień jasełek.

— To bardzo pożyteczna i piękna instytucya! — mówiła Marynia.

— A ile sierot ona już wychowała i wychowuje — rzekła Halinka. — Te sieroty, pod kierunkiem opiekunów i dobrych zakonnic dają po Bożem Narodzeniu przedstawienia jasełek, na których zawsze bywamy.

— Towarzystwo Dobroczynności zajmuje się także starcami, kalekami i wspiera ubogich po domach: daje im w zimie zapomogę na węgiel, na żywność, lekarstwa w razie choroby i wspiera ich pieniężnie. Słowem, stara się wedle możności łagodzić nędzę ludzką.

— A wiecie, kto założył w Warszawie Towarzyrzystwo Dobroczynności?

— Kto, ojcze?

— Założyła je jeszcze na początku zeszłego wieku, w roku Zofia, z książąt Czartoryskich, ordynatowa Zamoyska, która tym sposobem prowadziła dalej w Warszawie tradycye dworu puławskiego, opiekując się nieszczęśliwemi i czyniąc tyle dobrego, ile tylko mogła. Towarzystwo to założone jej staraniem, trwa dotąd i rozwija się ogromnie. Do tego Towarzystwa należało wówczas za jej przykładem wszystko, co tylko znakomitego Warszawa posiadała. A dzisiaj Towarzystwo to posiada członków w całej prawie Warszawie; każdy człowiek współczujący biedzie, stara się należeć do tej użytecznej instytucyi.

Jednak dopiero w kilkanaście lat później osiedliło się ono w dzisiejszej siedzibie, na miejscu, gdzie istniał dawniej słynny ze wspaniałości pałac Kazanowskich. W salce, gdzie dzisiaj odbywają się jasełka, odbywały się przez pewien czas przedstawienia teatru Rozmaitości, dopóki nie zbudowano dzisiejszej sali.

— Mój Boże! — zawołał Tadzio — w takiej małej salce?

— Ojciec przecież tego nie pamięta? — zawołała Halinka.

— Nie, tego nie pamiętam; ale te rzeczy opowiadali mi starzy ludzie, inne wyczytałem.

— Jabym chciał — rzekł Tadzio — przeczytać taką książkę, w której by była napisana historya każdego domu, każdej ulicy, każdego kościoła w Warszawie. Niech mi ojciec da taką.

— Właściwie, dotąd takiej książki niema, są tylko pobieżne wiadomości w "Przewodnikach" po Warszawie,

ale to nie jest to, czego pragniesz. Braknie tam części historycznej, która nie leżała w zadaniu przewodnika. Zresztą postać miasta zmienia się. ciągle. Ileż to już za mojej pamięci powstało kościołów, pałaców, ulic nowych, ile rozwalono starych gmachów! W waszych oczach nawet w środku miasta zburzono szpital Dzieciątka Jezus, a na miejscu jego zabudowań i ogrodów powstało i powstaje wiele nowych gmachów, między innemi Filharmonia. Jednocześnie na krańcu Warszawy wzniosły się nowe gmachy tegoż szpitala Dzieciątka Jezus i Politechniki. Często słyszymy teraz o ulicach Szopena, Moniuszki, Flory, Polnej, dawniej nie istniejących. Stanęły na nich piękno domy. Miasto wzrasta i przetwarza się ciągle.

— Ale przecież na Krakowskiem Przedmieściu są stare kościoły — odezwała się Halinka.

— Niebardzo one stare. Kościoły św. Józefa Oblubieńca, (Pokarmelicki) i Opieki św. Józefa (Panien Wizytek), powstały w XVII wieku i noszą cechy epoki barokowej. Fasada pierwszego, przerobiona w końcu XVIII wieku, ozdobiona jest, jak widzicie, dwoma piętrami kolumn.

— Na dole kolumny są doryckie, i fryz nad niemi... jest także dorycki — zawołał Tadzio, wyprzedzając siostrę.

— A górne kolumny są korynckie — dorzuciła szybko Halinka.

— Ale jakie te dzwonnice po bokach są dziwne!

— Masz słuszność, są one i dziwne i brzydkie, szpecą fasadę, która ma swój charakter. Nawet zakończająca ją atyka, nie jest bez wdzięku. Ale znów dziwacznym jest pomysł umieszczenia na jej szczy

cie kuli ziemskiej. Nie wiem, czy dojrzycie, że około tej kuli owija się wąż, symbol grzechu, zwyciężony Sakramentem Ciała i Krwi Pańskiej.

— Ja widzę — rzekł Tadzio, który miał dobry wzrok.

— A kościół Wizytek? — zapytała Marynia.

Słuchała ona bardzo uważnie wszystkiego, co mówił pan Jaczyński, a gdy czego nie rozumiała, pytała kuzynko w, którzy dumni ze swojej wiedzy, powtarzali jej wiernie nauki ojca.

— To także okaz baroku, w odcieniu francuskiego rokoko. Niema tu wcale dążenia do powagi, do wywołania szlachetnego wrażenia. Wszystko tu drobne, nikłe, sili się na wdzięk, którego nie osiąga, a już najmniej jest odpowiednie dla kościoła.

— Prawda — zawołała Halinka. — Niema jak kościoły gotyckie, ze strzelistemi iglicami, wzbijającemi się w niebo.

Całe towarzystwo poszło dalej.

— Tu także są dwie wieże! — zawołała Marynia, wskazując na kościół Świętokrzyski.

— I... — przerwała Halinka — to zupełnie co innego. Co to za wieże!..

— Zdaje mi się — rzekł pan Jaczyński, — że one przecież zasługują na uwagę.

— Ale nie są ani gotyckie, ani romańskie.

— Rzeczywiście. Jest to także kościół w stylu barokowym i naturalnie takie same są jego wieże.

— Ale on wcale niepodobny do tych. któreśmy już oglądali.

Tadzio przypatrywał mu się bardzo uważnie.

— Aha! — zawołał — tu są te charakterystyczne

gzymsy, co to się jedne z za drugich wychylają, o których nam ojciec mówił.

— Tak, tak — podchwyciła Halinka, jest to jedna z cech baroku

— Widzieliście jednak, że to nie jest cecha jedyna.

— Jakże się w tym stylu połapać, kiedy on jest pełen rozmaitości! Jakże go odróżnić?

— Wszędzie, gdzie się widzi kolumny i łuki koliste, wiemy, że mamy do czynienia ze stylem odrodzenia, a ponieważ barok jest zepsutem odrodzeniem, widać w nim przeładowanie ozdobami niczem nieumotywowane; ślimacznice, gzymsy połamane, kryjące się jedne za drugie, dziwaczue kształty, — jak te dzwonnice na kościele Pokarmelickim.

— Jednakże przypatrzywszy się bliżej, to ten kościół Świętokrzyski niema nic przesadzonego — zauważyła Halinka — przeciwnie, jest prawie bez ozdób a ma linie szlachetne.

— Zapewne, ale też za to pozbawiony jest wdzięku, jaki cechowało odrodzenie. Linie jego są, rzeczywiście szlachetne, tylko, że ta szlachetność jest sucha, zimna, formalna.

— Co to, to prawda.

— Ten rodzaj baroku — mówił dalej pan Jaczyński — nosi odrębną nazwę, stylu jezuickiego. Pochodzi on z Włoch, a rozpowszechnił się szybko w Niemczech i Polsce. Za typ służył mu kościół w Rzymie, zwany dcl Gesu` czyli kościół Jezusa. Na nim wzorowany był kościół świętego Piotra w Krakowie,. fundowany przez Zygmunta III.

Kościoły w stylu jezuickim mają, kształt krzyża łacińskiego, lub wydłużonego czworoboku, posiadają.

zwykle trzy nawy, a dzielą je pilastry, tworzące rodzaj kaplic, które łączą się pomiędzy sobą.

— Pokaż nam ojcze, jak to jest.

— Wejdźmy do wnętrza, to zobaczycie.

Gdy weszli i przypatrzyli się, dzieci zdały sobie sprawę z tego rodzaju wewnętrznego urządzenia kościołów, który spotyka się w wielu świątyniach budowanych w Warszawie w w. XVII.

— A kto zbudował kościół Świętokrzyski? — zapytała Marynia.

— Na tem miejscu, jeszcze na początku XVI w., bo w roku , była drewniana kapliczka pod wezwaniem Św. Krzyża. W XVII w. zamieniono ją na kościół parafialny i znacznie powiększono. Ale dzisiejszą świątynię zaczęto budować według planów Włocha Bellotti'ego dopiero ku końcowi XVII wieku, gdy sprowadzono z Francyi do Polski księży Missyonarzy i tu ich osadzono. Królewicz Jakób Sobieski sam położył kamień węgielny pod budowę, którą wykonano dość szybko, jak na gmach tak wspaniały. Wieże jednak dostawiono dopiero w wieku następnym, a chociaż Halinka je lekceważy, bo nie są gotyckie, przecież mają swoją piękność, bo stylem i wielkością doskonale odpowiadają całości kościoła.

— Cóż ja winna jestem, że najwięcej podoba mi się, gotyk!

— I mnie także — odpowiedział pan Jaczyński — ale to nie racya, by na inne style nie zwracać uwagi.

— Otóż teraz — odezwał się Tadzio — poznaliśmy w istocie kościół Świętokrzyski Ale skądże ojciec to wszystko zna?

— Niewielka sztuka znać rzeczy, które nas ota

czają, a kto je kocha, ten musi dobadywać się, jaka była ich przeszłość, jakie koleje przechodziły.

— Jestem pewny, że mnóstwo ludzi przechodzi około tych wszystkich gmachów, a o tem nie pomyśli.

— Ale za to jest wielu takich, którzy mozolnie szukają po archiwach historyi każdej piędzi ziemi w Warszawie.

— Ja myślę, że moglibyśmy cały rok chodzić po różnych ulicach, i jeszcze nie poznalibyśmy w zupełności wszystkich ciekawych rzeczy, jakie się na nich znajdują. Dotąd oglądaliśmy tylko kościoły, no i teatr, a przecież tyle jest jeszcze pałaców i pięknych gmachów!

— Masz słuszność, gdybyśmy chcieli badać historyę każdego domu, który był siedzibą znakomitego człowieka, lub zawiera jakieś wspomnienie historyczne, nie wystarczyłyby nam na to wakacye.

— Szkoda! — zawołały dzieci jednogłośnie.

— O wszystkich mówić niepodobna, ale wybierzemy jeszcze parę rzeczy ciekawszych, może będę mógł opowiedzieć wam ich dzieje i zmiany kolejne, jakim ulegały. Ot, tu zaraz mamy i bibliotekę publiczną i zabudowania uniwersyteckie.

— Proszę ojca — odezwała się Halinka — nasza kucharka nazywa uniwersytet pałacem Kazimierowskim, a pokojowa sprzeczała się z nią, że to nie jest pałac Kazimierowski, ale kadeckie koszary, ja zaś powiedziałam im, że to ani jedno ani drugie, tylko uniwersytet.

— Otóż i Marysia i Józefa i ty także miałyście wszystkie słuszność, tylko one mówiły o tem, co było niegdyś, a ty o tem, co jest. Sprzeczka ta do

wodzi pamięci ludu, u którego najdłużej przechowują się wszelkie tradycye.

— Niechże nam ojciec opowie.

Weszli długim chodnikiem koło nowego gmachu biblioteki, na ogromny dziedziniec. W głębi wznosił się wielki budynek w stylu odrodzenia, po bokach różne pawilony, a poza głównym gmachem widać było drzewa i krzewy.

— Tam musi być ładny ogród — zauważyła Halinka.

— Bardzo ładny, ciągnie się prawie do Wisły.

— Gzy tam nie można pójść? — spytała.

— Nie, ogród należy do władzy naukowej. Dawniej, dawniej, jeszcze za książąt Mazowieckich, był tutaj ich dwór letni, a cały ogród, wybrzeże rzeki i ziemię okoliczną, zajmował zwierzyniec.

— Dopiero to musiało być ładnie! — zawołał Tadzio. — Jaka szkoda tego zwierzyńca, takby przyjemnie było mieć las w samym środku miasta.

— To przecież było już tak dawno, że miasta tu jeszcze zapewne nie było — zauważyła Marynia.

— Tak jest. Jeszcze Władysław IV na miejsce drewnianego starego dworu wzniósł pałac murowany i darował go swemu bratu.

— Janowi Kazimierzowi — zawołała Halinka. — To pewno stąd jeszcze pochodzi nazwa pałacu Kazimierzowskiego, przy której upierała się nasza Marysia.

— Potem pałac i cała miejscowość przechodziła różne koleje, aż król Stanisław August, umieścił tutaj założoną przez siebie szkołę kadetów. Stąd powstała i zachowała się nazwa tradycyjna koszar kadeckich.

— Aha, rozumiem!

— Odtąd pałac ten był siedzibą różnych zakładów naukowych, w głównym zaś gmachu pomieszczono bibliotekę publiczną..

— A kto tę bibliotekę założył?

— Początek jej odnosi się do r. , kiedy przy liceum warszawskiem założono bibliotekę szkolną, której podstawą był nabyty księgozbiór, pozostały po biskupie Ignacym Krasickim.

— To tam musi być dużo starych książek?

— Stare księgi stanowią nieraz największą wartość biblioteki; pozatem i powiększa się ona ciągle nowemi dziełami, bo każdy wydawca musi obowiązkowo składać kilka egzemplarzy dla różnych istytucyi. Naturalnie, na pierwszym planie stoi ta biblioteka; przytem zakupowano i zakupują do niej wiele dzieł nie u nas drukowanych, zwłaszcza gdy z biblioteki licealnej została w r. uniwersytecką. Po zamknięciu uniwersytetu, nie straciła ona swojego znaczenia, a od roku należała do świeżo otworzonej Szkoły Głównej, którą w ośm lat później znowu zamieniono na uniwersytet. Dzisiaj ta biblioteka liczy sto kilkadziesiąt tysięcy dzieł, a wśród nich jest wiele bardzo rzadkich.

— Takie rzadkie dzieła nazywają białymi krukami, nieprawdaż ojcze? — zawołała Halinka.

— Tak jest.

— Pewno nauczyłaś się tej nazwy od panny Janiny? — wyrzekł Tadzio.

— Naturalnie, ona mi zawsze coś ciekawego opowie i czegoś pożytecznego nauczy.

— Z biegiem czasu, biblioteka okazała się zbyt

ciasną na pomieszczenie ciągle przybywających książek; wystawiono więc przed kilku laty ginach nowy, znacznie większy, a dawny oddano na laboratorya, sale wykładowe itp. Przy bibliotece istnieją bogate zbiory atlasów, rycin, numizmatów, wykopalisk i zbroi; są też różne portrety historyczne i przedmioty pamiątkowe.

— Tu także pewno jest gabinet zoologiczny, do którego nas ojciec miał zaprowadzić.

— Ten gabinet jest bardzo ciekawy, i warto zwiedzać go jak najczęściej, ale z uwagą, nie przelotem, jak to ludzie robią tylko z ciekawości. Ale oprócz niego są tutaj i rozmaite zbiory naukowe.

— Ojciec nam to pokaże — zawołały dzieci błagalnie.

— Pokażę wam, co tylko będzie można. Kiedy? kiedy?

— Skoro obejdziemy ciekawości budowlane Warszawy. Wszystkiego naraz robić nie można.

— Prawda — potwierdziły dzieci.

XIV.

DAWNA BIBLIOTEKA ZAŁUSKICH.

— Gilzie toż nas ojciec dzisiaj poprowadzi — odezwała się Halinka na następnej wycieczce, widząc, że pan Jaczyński skierował się z Długiej na Bielańską, a z tej skręcił w wązką i brzydką, uliczkę.

Ojciec jakby tych słów nie słyszał, szedł naprzód rozmawiając z Marynią — Nigdy w takim zaułku nie byłam — zawołała wreszcie Halinka. — Doprawdy, nie wiedziałam, że podobne istnieją w samym środku tak wielkiego miasta. Jak się ta ulica nazywa?

— Daniłłowiczowska, od Jana Mikołaja Daniłłowicza, który na początku XVII wieku zakupił od mieszczan kawał ziemi i zbudował tu sobie wspaniały pałac, a przy nim założył ogród.

— W takim zaułku! — zawołała Halinka.

— Zabawna jesteś z taką, uwagą — przyciął jej brat — przecież dawniej były wszędzie takie zaułki, a te wszystkie ulice i domy powstały pewno znacznie później.

— Może masz słuszność — odparła Halinka — ale trudno sobie wyobrazić, jak tutaj wszystko dawniej było.

— Nie długo stał ten pałac Daniłłowicza, — mówił pan Jaczyński — wkrótce Szwedzi obrócili go w perzynę. Potem posiadłość przechodziła w różne ręce aż w XVIII wieku stała się własnością biskupa, Andrzeja Załuskiego.

— Ach! — przerwała Halinka — to ten, co założył sławną bibliotekę. Pamiętasz Tadziu? ojciec nam już o niej mówił.

— Tak, tak, pracował w niej uczony historyk, biskup Albertrandy, pamiętam to dobrze.

— Otóż mieściła się owa biblioteka tutaj, w pałacu wzniesionym na gruzach pałacu Daniłłowiczów — mówił pan Jaczyński, wchodząc z dziećmi na obszerny dziedziniec przed pałacem, na którego ścianach wmurowany był szereg popiersi. Tylko nie wyobrażajcie sobie, że tak wyglądał dawny gmach biblioteki Załuskich. Ulegał on wielu klęskom i przeróbkom. Po wywiezieniu księgozbioru, spłonął w r. , a dopiero w kilkanaście lat później odbudował go jakiś nowonabywca, i w tej postaci przetrwał do niedawnych czasów.

— A cóż znaczą te popiersia? — spytała Marynia.

— Są to popiersia wszystkich królów polskich, jak świadczą napisy. Dawniej były one w sali bibliotecznej. Gdy pałac przerobiono na mieszkanie prywatne, umieszczono je w ścianie od strony dziedzińca.

Dzieci zaczęły je ciekawie oglądać.

— A czy te popiersia są podobne? — spytała Halinka.

— Zdaje mi się, że o to nie troszczono się wcale — objaśnił pan Jaczyński. — Mamy tu nawet wizerunki pierwszych królów z tych czasów, gdy sztuka

była w całej Europie w stanie upadku, a u nas wcale nie istniała. Są to więc z konieczności postacie fikcyjne, przynajmniej do tych wieków, w których mieliśmy już portrety autentyczne. Nieznany rzeźbiarz widocznie słabo władał sztuką i więcej zadawalniał się strojem osób, które miał przedstawiać... W ostatnich latach pałac znowu został przerobiony tak, jak go teraz widzicie, zostawiono mu tylko starą basztę, znajdującą się do tej pory w ogrodzie.

— Jaka szkoda — zawołał Tadzio! — Gdybym ja był właścicielem, nigdy nie pozwoliłbym nic podobnego burzyć.

— Nie każdy ma cześć dla pamiątek. Codzień znikają one z powierzchni ziemi, mniej zniszczone przez czas, niż przez ludzi. A co najgorsze, iż dopuszczają się często różnych wandalizmów osoby, które kierują się w naprawach starych gmachów swoim smakiem, fantazyą, albo też panującą w danej chwili modą.

— Proszę ojca — odezwała się Halinka — mnie się zdaje, że każdy wykształcony człowiek powinien umieć rozpoznawać styl architektoniczny każdej budowli. Czy to tak trudno?

— Wszystko, co się umie, zdaje się rzeczą łatwą. Przytem nie wyobrażajcie sobie, żeście już poznali architekturę, jeżeliście o niej nabrali zaledwie bardzo ogólnikowego pojęcia. Ja wam tylko pobieżnie wskazałem główne cechy różnego rodzaju budownictw, nauka ta jednak wymaga porządnych studyów.

— Ja też o tem nie mówię, ale zdaje mi się, że to, czego nas ojciec nauczył, uchroniłoby nas

od wielu błędów, popełnianych przy naprawie starych gmachów.

— Ja — wtrącił Tadzio — nigdybym nie pozwolił budować kopuły przy kościele gotyckim.

— A jabym przywróciła wszędzie gotyckie przełęcze, tam, gdzie je zniszczono przy nieudolnych przeróbkach.

— A gdybym miał jakie wątpliwości, spytałbym się ojca. Ojciec poradziłby mi najlepiej.

— Poradziłbym ci. abyś się udał do wykształconego architekta.

— Przecież ojciec się zna na wszystkiem?

— Jestem tylko tem, co nazywają dyletantem.

— Tego wyrazu nie rozumiem.

— Pochodzi on od włoskiego diletto, co znaczy przyjemność, rozkosz, ukochanie. Kocham sztukę, rozkoszuję się nią" ale nie jestem fachowcem gruntownym, a to stanowi wielką, różnicę.

— Ale przecież ojciec nas tyle nauczył.

— Jest to w gruncie bardzo mało. Wskazałem wam tylko cechy ogólne; ale każdy styl ma swoje odłamy i epoki, kształtowały go zresztą w różnych krajach i strefach warunki klimatyczne, materyał budowlany, wpływy powietrzne, wreszcie potrzeba przystosowania budowli świeckich do ich przeznaczenia.

— Mój Boże! co tu trudności!

— Otóż widzicie, że trzeba prawdziwej wiedzy, ażeby powstające co chwila wątpliwości dobrze rozstrzygnąć. Mówiłem wam też, że gmachy utrzymane w czystym stylu, są rzadkie, a najwięcej takich, u nas przynajmniej, powstało w ostatniem pięćdzie

sięcioleciu. Wiele zresztą, mamy budowli, w których mieszają się style różne.

— Więc jak je określić? — spytał Tadzio, który jako wielki porządnicki nie lubił tego, z czego nie mógł zdać sobie dokładnej sprawy.

— Niema na to prawidła, określa się szczegóły, daje się nazwę tych, które przeważają, albo wreszcie uważa się wprost taką budowlę za wytwór stylu mieszanego.

— A czy takie budowle mogą być piękne? — spytała Marynia.

— Zadajesz mi trudne pytanie, bo właściwie piękno wymyka się wszelkim szkolarskim określeniom.

— Przecież wszyscy widzą, że kościół św. Floryana jest piękny — zawołała Halinka.

— A przypomnijcie sobie, że był czas, kiedy we Francyi, rozmiłowanej w odrodzeniu, chciano zniszczyć owe prześliczne katedry, arcydzieła wieków średnich, uważając, że szpecą miasta.

— To okropne! więc czegóż się trzymać?

— My lubimy dzisiaj gmachy stylowe, które znów mogą być różnej wartości estetycznej, stosownie do talentu i smaku tego, co je stawiał. Ale nie idzie za tem, by genialny budowniczy nie potrafił wytworzyć rzeczy pięknych z pomieszania form różnych.

Halinka kręciła głową z niedowierzaniem.

— Wchodzą też obecnie do budownictwa materyały nowe: szkło i żelazo. Może z nich wytworzy się styl nowy.

— Przecież budują także pałace kryształowe, a wieża Eiffla jest cała z żelaza — zawołał Tadzio.

— Pałace kryształowe, śliczna nazwa, niema co

mówić! Czytałam o nich w bajkach czarodziejskich i wyobrażałam sobie, że to istne cuda, ale kiedy zobaczyłam je na rysunkach!... fi!.. to takie brzydkie, aż się oczy odwracają... Jeśli to ma być styl nowy, ślicznie dziękuję. Już ja go chwalić nie będę!

— Są to dopiero początki. Nie można przesądzać co przyszłość wytworzyć może — powiedział pan Jaczyński. — Należy szanować dawne zabytki, umieć je cenić, ale nie trzeba dlatego potępiać z góry tego, czego jeszcze nie znamy.

— Proszę ojca, ja tylko mówię o tem, co na rysunkach widziałam, a to wydaje mi się brzydkie — tłómaczyła się Halinka.

XV..

KOŚCIÓŁ EWANGIELICKI. — PAŁAC SZTUKI.

— Mówiliśmy ostatnim razem o stylach mieszanych — wyrzekł pan Jaczyński, wychodząc z dziećmi na zwykłą przechadzkę — otóż jestem ciekawy, czy je teraz rozróżnicie.

Ojciec prowadził ich ulicą Bielańską i Niecałą ku ogrodowi.

— My to wszystko już znamy — odezwała się Halinka — prawda Tadziu?

— A gdybyście się, tak przypatrzyli, nietylko kościołom, ale i niektórym kamienicom rzekł pan Jaczyński. — Czy one wszystkie są jednakowe?

— Ja myślałem — rzekł Tadzio, — że kamienice nie mają żadnego stylu, a dopiero kościół, pałac, gmach publiczny, powinny mieć styl.

— Właściwie ma go każda budowla. — 'Każda? Nawet wiejskie chaty?

— Naturalnie, inaczej je buduje nasz lud, inaczej Niemcy, Francuzi, Włosi. Nie widziałaś ich, więc porównywać nie możesz, ale gdy będziesz w Galicyi, zobaczysz, że wieś polska ma właściwy sobie charakter, czyli styl.

Dzieci były tem bardzo zdumione; pan Jaczyński opowiadał im o Zakopanem, gdzie teraz na wzór chat góralskich budują piękne domy, zachowując pierwotny układ i ozdoby. Tak samo też w stylu zakopańskim wyrabiają, sprzęty domowe i meble podobne do tych, jakie mają, górale, tylko przystosowane do naszych potrzeb; tym sposobem artyści starają się rozwinąć styl polski, który w tym odludnym zakątku, zdala od wpływów cywilizacyi, zachował swój charakter pierwotny.

— Przecież chaty są drewniane? — zauważyła Halinka.

— Budownictwo pierwotne było przeważnie drewniane, a pomimo to rozwinęło się potem wspaniale. No, ale odbiegliśmy daleko od kamienic warszawskich. Są one po większej części stawiane bez żadnej artystycznej myśli, ozdoby ich są najczęściej szablonowe, jednakże spotykamy i wyjątki. Czy je też zauważycie?

— O, tutaj jest taki niewielki dom jednopiętrowy, z czterema posągami na szczycie — zauważyła Marynia, — a dachu nie widać zupełnie.

— To dom Towarzystwa lekarskiego. Gzy też potraficie określić styl jego?

Halinka i Tadzio przeszli na drugą stronę ulicy i przyglądali się uważnie.

— Ten dom jest o wiele ładniejszy, od tych, które go otaczają, a taki jakiś szlachetny — wyrzekł Tadzio — prawda ojcze?

— Mnie się zdaje, że to styl odrodzenia — zawyrokowała dziewczynka po namyśle — są tu filary, okna

objęte kolumnami, linie są, proste i wdzięczne, a całość lekka.

— Tak jest, bardzo wiele ozdobniejszych domów w Warszawie ma styl podobny, często jednak wpadający w barok. Idąc dalej, pokażę wam jeden z najpiękniejszych i utrzymanych w czystym stylu.

Przeszli przez ogród ku ulicy Mazowieckiej.

— Oho! już wiem, obejrzymy nowy pałac sztuki — zawołała Halinka.

— Możemy go po drodze obejrzeć, ale tym razem nie zgadłaś, miałem co innego na myśli.

— A może kościół ewangielicki?

Doszli właśnie do bramy ogrodu, przeszli ulicę Królewską, i stanęli w alei, prowadzącej do kościoła.

— Portyk jest dorycki — zawołał Tadzio — fryz z trój wrębami.

— A cały kościół przypomina Panteon rzymski;

ale Panteon ma tylko jeden portyk, a tu oprócz niego, są, trzy przystawy, przybudówki, nie wiem wreszcie jakby je nazwać.

— Dano je zapewne z potrzeby. Widzimy ciągłe i konieczne przystosowywanie stylów do potrzeb.

— Ale w Rzymie nie zrobiono tego z Panteonem!

— Czy nie dodano mu czegoś? przypomnij sobie rycinę, którą niedawno oglądaliśmy.

Dzieci przez chwilę, spoglądały na siebie zafrasowane, wreszcie zawołały prawie razem:

— Dzwonnice!

— Przezwane oślemi uszami Berniniego! — dorzuciła Halinka.

— Właśnie — odparł pan Jaczyński, rad, że dzieci tak dobrze spamiętały wszystko, co im mówił.

Marynia tego nie rozumiała, ale Halinka jej szepnęła:

— Gdy wrócimy do domu, to ci pokażę tę rycinę i wytłómaczę.

— Proszę ojca — zapytał po chwili Tadzio. — Jakiż jest właściwie styl tego kościoła?

— Naturalnie styl odrodzenia — odpowiedziała mu siostra.

— Eh! kiedy on wcale niepodobny do innych budowli tego stylu.

— Tak, ale przecież odrodzenie wzorowało się na budownictwie rzymskiem, mamy portyk z kolumnami, kopułę jak w Panteonie, a tam wysoko, wysoko, przy...

Zacięła się.

— Przy latarni — dopomógł jej Tadzio.

— Są kolumny jońskie.

Pan Jaczyński słuchał uważnie tej rozmowy.

— Halinka ma słuszność — wyrzekł wreszcie — świątynia jest renesansowa, świadczą, o tera szczegóły, które trafnie wymieniła. Jednakowoż kształt okrągły nie jest właściwością odrodzenia, bo styl romański używał go także. Wszystko więc znaczą tutaj szczegóły i ozdoby... Ale skoro już tu jesteśmy przypatrzmy się pałacowi sztuki.

— Byliśmy już tutaj z rodzicami, no, ale wtenczas spotkaliśmy tyle znajomych — wyrzekła Halinka — przechodziło się nieraz...

— A teraz cóż widzicie?

Dzieci oddaliły się od fasady, obeszły gmach i znowu wróciły do poprzedniego miejsca, naradzając się pomiędzy sobą...

— I cóż — zapytał pan Jaczyński — nad czem się tak namyślacie?

— Nie możemy się zgodzić, czy ten pałac jest piękny, czy nie?

— Cóż wam się w nim nie podoba?

— To trudno powiedzieć — odezwał się Tadzio.

— Taki niby wspaniały, a jakby tym schodom brakło miejsca — rzekła Halinka.

— Wejście zdaje się nie do niego należy — dodał Tadzio. — Szukałem, którędy się tu wchodzi, bo to wejście nie wygląda wcale na główne, ale innego niema.

— A powiedzcież rai, jaki to styl?

— Dwie kolumny, przy wejściu mają głowice korynckie, te ciężkie filary także mają liście akantowe...

— O! i jakąś głowę na środku.

— A pomiędzy oknami pierwszego piętra są małe kolumny jońskie.

— Ale dlaczego cały dół jest pokrajany jakby w wielkie kamienie?

— We Włoszech, gdzie, jak wiecie, jest pełno marmurowych łomów, używają, często marmuru, jako materyału budowlanego, tembardziej, że w tamtym łagodnym klimacie marmur jest bardzo trwały, gdy u nas przeciwnie, trzeba go chronić od mrozu. Otóż tam stawiano nieraz całe pałace z brył marmuru obrobionego. Z czasów odrodzenia mamy wiele gmachów, w połowie albo też w całości marmurowych, W innych krajach naśladują ten rodzaj, zwany rustico, z kamienia albo też wprost za pomocą, tynku. Tutaj sam dół, czyli cokół, odcina się nietylko za pomocą wystającego gzymsu, ale także innem obrobieniem składających go kamieni.

— Ja już nieraz zauważyłam takie domy — rzekła Halinka.

— A czemuż mnie nie zapytałaś?

— Bo wtedy ojciec mówił o czem innem, nie chciałam więc przerywać, a potem zapomniałam.

— Kolumny wejściowe pałacu sztuki — wyrzekł po chwili Tadzio — mają takie dziwne podstawy, stopy, prawda ojcze, że to się nazywa stopa?

— Tak jest, stopa. Ale dla czego ja, nazywasz dziwną?

— Bo robi na mnie takie wrażenie, jakby ta stopa, złożona z tylu części, była jakaś chwiejna, niepewna.

— Budowniczy chciał ją przystosować do cokołu.

— Ja nie mogę, dobrze zdać sobie sprawy ze stylu całego budynku — mówił dalej Tadzio — zdaje mi się, że to odrodzenie.

— I dobrze ci się zdaje, ten pałac ma wszystkie cechy odrodzenia.

— Tylko znowu wygląda jakoś ciężko, a przytem tyle ma ozdób, tam u góry, nad oknami, pod tym ciasnym portykiem, że trudno im się pomieścić.

— Oho! jaki z ciebie krytyk — zawołała Halinka.

— Może to bardzo śmieszne, co ja mówię — dodał Tadzio zawstydzony — ale cóż, ojciec kazał powiedzieć, co myślę, a mnie się tak wydaje.

— Ale czy to odrodzenie, czy barok? — zapytała Halinka.

— Właściwie odrodzenie, chociaż niektóre ozdoby zbliżają się do baroku. Całość jest może trochę za ciężka, zwłaszcza fasada, ale trzeba uwzględnić trudność położenia, w jakiem znalazł się budowniczy.

— Trudność! jaką trudność?

— Pałac sztuki, który widzicie, stanowi dopiero połowę tego, czem kiedyś będzie.

— Dla czego? Czemuż nie postawiono go odrazu?

— Bo przytyka do niego dom zapisany "Towarzystwu Zachęty" przez panią Ludwikę z Lindów Górecką, córkę sławnego autora słownika.

— Bogumiła Lindego! — wtrąciła Halinka.

— A nie postawiono go odrazu, bo zapisodawczyni zastrzegła sobie na nim dożywocie. Musiano więc stawiać gmach w taki sposób, by mógł być później dopełniony bez szkody całości i dopiero wówczas będzie go można sądzić sprawiedliwie.

— A kiedy to nastąpi?

— Już niezadługo. Po śmierci pani Góreckiej brak pieniędzy stał na przeszkodzie, ale obecnie już się zabrano do budowy reszty gmachu.

— Wuj chciał nam jeszcze coś innego pokazać? — odezwała się Marynia.

— No, to spojrzyjcie na ten ogromny, ciemny gmach Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Jest to jedna z piękniejszych budowli w Warszawie i służyć może za wzór odrodzenia z jego najlepszej doby. Mało tu ozdób, tyle tylko, ile potrzeba, ażeby tę masę murów uczynić możliwie lekką; a jaka tu szlachetność linii, jaka powaga!

— Mnie się to bardzo podoba — wyrzekła Halinka.

— O i mnie, także — wtórował jej Tadzio. A po chwili dodał:

— Przechodziłem tu tyle razy, a nigdy mi nie przyszło na myśl, że ten gmach jest taki piękny!

— Nie dziw, nie bije on niczem w oczy, dopiero przypatrzywszy mu się, można ocenić, jak prostemi

środkami otrzymać można wrażenie artystyczne. Wszystko tu jest rozumne i logiczne, żadnych niepotrzebnych ozdób, tylko kolumny, uwięzione pomiędzy oknami, podtrzymują gzyms doskonale do nich dopasowany.

— Któż ten piękny gmach wybudował? — zapytał Tadzio.

— Wzorowany on jest na sławnych Prokuracyach weneckich. A budował je Henryk Marcom i Józef Górecki.

— Wielka mi sztuka powtórzyć cudze arcydzieło! — zawołała Halinka.

— Dobrze wybrać i dostosować gmach do jego przeznaczenia, do miejscowości i klimatu, nie jest tak łatwo. Przytem trudność leżała w tem, że Prokuracye weneckie mają tylko jedno piętro, a tutaj trzeba było dodać drugie. Nasi budowniczowie dokonali tego, a jednak potrafili cały gmach utrzymać w stylu, bez dysonansów, których trudno uniknąć w podobnych robotach, więc należy im się uznanie.

Ojciec mówił, że prawie wszystkie pałace w Warszawie są barokowe, niech nan ojciec jaki pokaże — mówiła Halinka.

— To najłatwiej; barokowych gmachów jest w naszem mieście pełno, ale pokażę wam jeden z piękniejszych budynków, postawiony w czasie panowania tego stylu; budowla ta zachowała dotąd swą pierwotną postać.

— A która to? Czy my ją znamy?

— Przechodzicie koło niej często.

Mówiąc to pan Jaczyński skierował się ku ogrodowi Saskiemu przez ulicę Kotzebue.

— Ojcze! — zawołała nagle Halinka, — pewnie to

pałac Brüthlowski będzie jednym z tych pięknych pałaców.

Pan Jaczyński uśmiechnął się potakująco.

— Skąd ta Halinka zaraz tak wszystko wie? — spytał zdumiony Tadzio:

— Bo niedawno szłam tędy z mamą do biura telegraficznego, aby podać depeszę do Marczyna. Pamiętam, jest tam piękny portyk, nad nim wielki balkon, a nad balkonem na szczycie cyfry właściciela. A wiem przecież, że kiedy Brühl przebywał w Warszawie, — była to epoka baroku.

— Bardzo to wszystko dobrze zestawiłaś — wyrzekł ojciec uradowany.

— Tylko nie wiem jakiego porządku są kolumny portyku, nie zdołałam jeszcze tego zauważyć.

Przyszli przed ginach telegrafu.

— Kolumny są. doryckie — zawołał Tadzio.

— To i ja już poznam — odezwała się Marynia.

Pan Jaczyński zwrócił uwagę dzieci, że piękny fronton, który mieli przed oczyma, był właściwie zwrócony ku ogrodowi, należącemu do pałacu, który ciągnął się w miejscu, gdzie teraz stoją wielkie domy przy ulicy Kotzebue aż do Niecałej, i odgrodzony był tylko od ogrodu Saskiego. Fronton ten nie przeładowany ozdobami, ma bardzo szlachetne linie i tylko niektóre ozdoby oraz posągi z rozwianemi szatami, stojące pomiędzy kolumnami portyku, świadczą o zepsutym ówczesnym stylu.

XVI.

KOŚCIÓŁ ŚW. ALEKSANDRA.

Czas szybko upływał, jak zwykle w porze wakacyj, koniec sierpnia się zbliżał i wszystko powoli wracało do zwykłego trybu. Troski o drogiego chorego, które tak wpłynęły na sposób spędzenia wakacyj, ustąpiły: ojciec pani Jaczyńskiej miał się znacznie lepiej, wnuki widywały go często, chociaż krótko, ażeby osłabionego nie męczyć.

W Marczynie kuzynkowie szczęśliwie przebyli szkarlatynę, chociaż trwało jeszcze niebezpieczeństwo zarazy, bo dzieci jedne po drugich przebywały tę straszną chorobę, wiec nawet w ostatni tydzień wakacyi nie można ich było odwiedzić.

Marynia z matką także za parę dni opuszczały Warszawę. Halinka i Tadzio mieli wkrótce rozpocząć nowy rok szkolny, a urlop ich ojca skończył się, więc już tylko w dni świąteczne odbywali swoje wycieczki.

— Ciekawam, czy pójdziemy jeszcze co obejrzeć? — spytała Marynia.

— O, pewno pójdziemy. Jeszcze mamy jedną niedzielę wakacyi, potem jeszcze święto, a potem wy dopiero jedziecie.

Rzeczywiście w niedzielę rano pan Jaczyński powiedział:

— Pójdziemy do kościoła, a potem może jeszcze coś zobaczymy.

Halinka spojrzała tryumfalnie na brata i kuzynkę.

— A co, nie mówiłam?

— Tylko nie zabałamućcie się zbyt długo — prosiła pani Jaczyńska żeby się na obiad nie spóźnić.

— Wrócimy punktualnie.

Tego dnia szli długo: Krakowskiem Przedmieściem, Nowym Światem i minęli Aleję Jerozolimską.

— Gdzie nas ojciec prowadzi? — pytały dzieci zaciekawione.

Ale pan Jaczyński odpowiedział swoim zwyczajem:

— Zobaczycie.

Zatrzymał się dopiero przed kościołem św. Aleksandra. Wszyscy weszli na nabożeństwo. Po skończonej sumie pan Jaczyński oprowadził swoją gromadkę naokoło kościoła, który ze wszystkich stron obejść łatwo, bo stoi na środku placu, i zapytał.

— Jakże wam się ten kościół podoba?

— Hm! — mruknęła Halinka — podoba mi się i nie podoba. Proszę ojca on z każdej strony jest inny!

— Prawda! — zawołał Tadzio — Halinka ma słuszność.

— Tak, od strony Nowego Świata jest bardzo piękny, portyk i kopuła czynią wspaniałe wrażenie, ale za to z boku wygląda tak, jakby te mury i te kopułki były do głównego budynku przyklejone.

— A już od strony Alei, te wieżyczki są wcale nieładne — zawołał Tadzio.

— Opowiem wam historyę tego kościoła. Kiedy

go stawiano w drugim dziesiątku zeszłego wieku, Warszawa była, jak wiecie, bardzo niewielka, a plac Św. Aleksandra, który tę nową, nazwą, niedawno otrzymał, zwał się dawniej placem Trzech Krzyży i znajdował się zupełnie prawie za obrębem miasta. Nie rachowano się więc z dzisiejszemi potrzebami i postawiono kościołek maleńki.

— Jakto, nie ten?

— Ten zaledwie od dziesięciu lat postawiono. Dawny, wzorowany na Panteonie, był okrągły, miał płaską kopułę i te dwa portyki, które dziś widzicie, jeden od strony Alei drugi od Nowego Świata. Rzymski styl był tu zachowany w zupełności.

— Jaka szkoda, że go przerobiono!

— Szkoda tem większa, że Warszawa, oprócz kościoła Ewangelickiego, ma tylko jedną świątynię Sakramentek, nie okrągłą wprawdzie, lecz nie w stylu barokowym.

— I jakże się stało, że kościół św. Aleksandra przerobiono?

Okazał się za mały do potrzeb miasta, które cale rozszerzało się właśnie ku tej stronie i nie miało tu żadnej innej świątyni.

— To trzeba było postawić drugi kościół.

— Tymczasem pani Grodzicka zapisała testamentem dwieście tysięcy rubli na powiększenie tej właśnie świątyni. Jakże tu powiększyć budynek okrągły?

— Było to rzeczą bardzo trudną: każda piękna budowla stanowić powinna całość skończoną, którą rzadko można powiększyć lub zmniejszyć bez szkody. O ile np. byłby piękniejszy kościół św. Florya

na, gdyby mu nie ujęto długości dla zmniejszenia kosztu.

— Szkoda, że pani Grodzicka zrobiła zapis w takiej formie — zauważył Tadzio.

— Żeby się znała na sztuce i stylach — zawołała Halinka — pewnieby jej na myśl nie przyszło projektować powiększenie kościoła okrągłego. Czemu to w szkołach tego nie wykładają? Bo przecież nie każdy ma takiego ojca, jak nasz.

Mówiąc to, miała wielką ochotę rzucić się ojcu na szyję, ale, że to było na ulicy, popatrzyła tylko na niego z miłością i dumą.

— Pani Grodzicka wiedziała to tylko, że tłumy pobożnych stały w święto przed kościołem, nie mogąc się do niego dostać i chciała zaradzić ich potrzebom, jak mogła i umiała. Należy się jej za to

wdzięczność. Ale wyobraźcie sobie kłopot budowniczych, gdy ogłoszono konkurs na projekt powiększenia budowli, tak samej w sobie skończonej. Ostatecznie ze wszystkich projektów uznano za najodpowiedniejszy plan budowniczego Dziekońskiego, który go też wykonał.

— Teraz, kiedy nam ojciec opowiedział historyę tego kościoła, już mi się ładniejszym wydaje — powiedziała Halinka — gdyż pojmuję, jakie to było trudne zadanie i uważam, że budowniczy doskonale się z niego wywiązał.

— Widzicie, tak się dzieje z wielu rzeczami na świecie, nie tylko tyczącemi się budownictwa, i gdybyśmy zawsze wiedzieli, jak i co było, nie potępialibyśmy bliźnich tak surowo, jak to często czynimy.

— Prawda — zawołały dzieci — ojciec ma zawsze słuszność.

— W każdym razie, w tym kościele budowniczy ocalił to, co się dało, skoro od strony miasta widok kościoła czyni wrażenie imponujące.

— Przy dawnym kościele — zauważyła Marynia — to i plac musiał inaczej wyglądać.

— Plac wcale nie był tak piękny, jak dzisiaj: posiadał okrągły trawnik z krzewiastemi klombami, wśród których stały dwa krzyże i posąg św. Jana Nepomucena na miejscu trzeciego.

— Dla czego ten plac zwał się dawniej Trzech Krzyży? — zapytał Tadzio.

— Istnieją o tem różne legendy, ale nie mają one żadnej historycznej podstawy. Utrzymują, jakoby trzech braci pojedynkowało się tu z sobą i wzajem pozabijało. Postawiono więc na tem miejscu trzy krzy

że złocone na kamiennych słupach, bo byli to synowie wielkiego pana, wojewody, czy też innego dygnitarza. Kiedy się to dziać miało, legenda przemilcza.

— Ale tu są tylko dwa krzyże, a trzecia figura.

— Z biegiem czasu uległ zniszczeniu jeden ze słupów, a na jego miejsce wzniesiono posąg św. Jana, w czasach już historycznych. Fundowali go w połowie XVIIIgo wieku Franciszek Bieliński i Jerzy Mniszech, a w sto lat później, gdy grasowała w Warszawie straszliwa cholera, w r. , odnowiono go z gruntu. No, ale teraz trzeba wracać do domu, żeby mama na nas nie czekała.

— Już wracać? — zawołały dzieci jednogłośnie — jeszcze bardzo wcześnie. Proszę ojca, dopiero pierwsza, a obiad o drugiej.

— Obiad dziś będzie wcześniej, bo po obiedzie jedziemy do Wilanowa. Trzeba go pokazać Maryni.

Marynia aż się zarumieniła z radości i dziękowała wujowi, a Halinka i Tadzio mieli ochotę skakać.

Zaraz po obiedzie, wybrano się z domu, bo pan Jaczyński po drodze wstąpił z dziećmi do Łazienek, mówiąc, że muszą zdać jeszcze jeden egzamin i powiedzieć mu, co myślą o tamtejszym pałacyku. Stanęli więc naprzeciwko na moście, skąd mogli go widzieć w całej okazałości.

— Cóż mi o tym pałacyku powiecie?

— Proszę ojca — zawołała po chwili namysłu, zawsze szybsza w odpowiedzi Halinka — oto ze wszystkich oglądanych domów i pałaców ten stanowczo wydaje mi się najpiękniejszy.

Tym razem Tadzio siostrę wyprzedził w odpowiedzi.

— Wszak to styl odrodzenia, prawda ojcze? Portyk

wejściowy o kolumnach korynckich, takież płaskosłupy przegradzają okna szklane; boczne portyki mają. kolumny doryckie. Zamiast dachu obiega cały pałac balustrada, jakby to był taras przeznaczony do używania świeżego powietrza; na balustradzie posągi. Czytałem, że na wschodzie są takie tarasy na każdym domu, gdzie pod namiotami lub innemi ochronami od słońca, tamtejsi mieszkańcy przebywają część dnia na świeżem powietrzu, chroniąc się od duszności w mieszkaniach zamkniętych. U nas jest to jednak niepotrzebne.

— Nie wszystko w architekturze robi się dla użytku, ale uwaga twoja jest bardzo trafna, gdyż pałac Łazienkowski budowany jest w stylu odrodzenia włoskiego i dlatego przystosowany jest do ciepłego klimatu, nietylko z powodu szukania przed skwarem ochrony na dachu, ale, że tam, gdzie nie grożą śniegi, dachy mogą mieć łagodną pochyłość, którą balustrada zasiania, co nadaje stylowi dużo wdzięku i elegancyi, przystosowanej właśnie do stylu odrodzenia, a początek jego, jak już wiecie, powstał w Rzymie i starożytnej Grecyi.

— Ale my nie mamy do tego odpowiedniego klimatu — wyrzekła Halinka.

— To też taki płaski dach jest rzadkim okazem w naszym kraju, ale król Stanisław August, założyciel Łazienek, mógł sobie na niego pozwolić. Służba musiała zmiatać śnieg skoro tylko upadł, a jeśli zrządził jaką szkodę, naprawiano ją natychmiast. W parku Łazienkowskim jest jeszcze maleńki śliczny pawilon w tym samym stylu co pałac, zwany Domkiem białym — także z balustradą i belwederem pośrodku.

— Znam go, znam — zawołała Halinka — jest zupełnie kwadratowy i ma po pięć parapetowych okien z każdej strony, a pomimo, że niema ani kolumn, ani balkonów, ani żadnych ozdób jest nadzwyczaj lekki.

— A kto budował te śliczne pałacyki? — spytał Tadzio.

— Niestety, moje dziecko, znowu cudzoziemcy Merlini, Fontanna, Kamsetzer. Z tych, o ile wiem, Fontanna pozostał w kraju i spolszczył się zupełnie.

Obejrzawszy pałac, pan Jaczyński z dziećmi pośpieszył na dworzec kolejki wilanowskiej, a w pół godziny byli już w Wilanowie.

Marynia z zachwytem patrzyła na wspaniały pałac z ogromnym dziedzińcem i bramą wjazdową. Bo istotnie stanowi to całość godną rezydencyi królewskiej.

Po chwili pan Jaczyński powiedział:

— Widzieliście już pałace w stylu baroko i pewno się co do tego nie pomylicie?

— Pomimo stylu baroko pałac ten ma wielka powagę i całość, wywiera przyjemne, a jednocześnie wspaniałe wrażenie — wyrzekła Halinka.

— Istnieje tradycya, że sam król Jan III nakreślił plan tego pałacu, a wykończył go budowniczy Belloti. Są też w ogrodzie stare topole sadzone ręką króla, a przynajmniej pod jego okiem, które właściciele Wilanowa szanują jak relikwie i pielęgnują starannie.

— Ojcze! czy nie wejdziemy do pałacu i nie obejrzymy jego wnętrza? — mówiła Halinka. — Tam jest tyle tak pięknych pamiątek. Bardzo bym chciała, żeby je Marynia zobaczyła.

— Zostawimy sobie tę przyjemność na drugi raz. Pałac taki i jego pamiątki trzeba obejrzeć dokładnie, nie pobieżnie, a na to brak nam dzisiaj czasu. Poprzestańmy dzisiaj na obejrzeniu strony zewnętrznej, pięknego parku i jego ślicznego położenia.

Długo dzieci oglądały pałac ze wszystkich stron i chodziły po parku zachwycając się jego pięknością.

Kiedy wieczorem powrócili do domu, Tadzio wyrzekł żałośnie.

— Więc to już nasza ostatnia wycieczka wakacyjna!

— Mam w Bogu nadzieję, że będziemy jeszcze długie lata chodzili po Warszawie — rzekł pan Jaczyński.

— Będziemy, pewno, ale to już nie to, co teraz, gdy nam ojciec każdą rzecz pokazywał i tłómaczył.

— No, pokazywać i tłómaczyć będę wam zawsze,

co tylko będę mógł. Ale powiedzcie szczerze, czyście się w te wakacye nudzili?

— Gdzież tam! — zawołali razem Halinka i Tadzio tonem prawdziwego żalu, że ojciec mógł powątpiewać o ich zadowoleniu.

— Ja — dodała z przekonaniem dziewczynka — nigdy tak dobrze wakacyi nie spędziłam.

— Ej! przypomnij sobie Siarczyn i wszystkie wiejskie przyjemności.

— To było co innego, a tutaj co innego. Wiem, że nie nudziłam się ani chwili. A ty, Tadziu?

— Jakże się miałem nudzić, kiedy ojciec opowiadał i pokazywał nam tyle zajmujących rzeczy.

— A cośmy się nauczyli! Teraz każda rzecz, ktorą, widzimy, ma dla nas znaczenie.

— Czyż każda? zapytał pan Jaczyński.

— No, każda w zakresie budownictwa poprawiła się Halinka.

— Pamiętajcie, że tak jest z każdą rzeczą, którą się choć trochę rozumie. Bo nie sądźcie, żebyście dużo wiedzieli o budownictwie. To co wam mówiłem, są to zaledwie jego najbardziej elementarne zarysy, powierzchowne określenie stylów.

— Proszę ojca — mówił Tadzio z namysłem — zdaje mi się, że właśnie to zrozumienie musi być największa, korzyścią z nauki.

— Masz wielką słuszność, nauka może nam być na świecie do wielu rzeczy potrzebna, może zabezpieczyć byt i dać stanowisko. Jest to jej strona praktyczna. Ale człowiek, któryby miał ten cel jedynie na względzie, byłby tylko rzemieślnikiem; bo przedewszystkiem każda nauka dobrze pojęta, otwiera

człowiekowi oczy na wszystko, co go otacza, nasuwa mu tysiące myśli, tysiące porównywań i spostrzeżeń, zapełnia mu życie, broni od nudy, uczy wystarczać samemu sobie, stanowi jakby skarb wewnętrzny, który może się z każdą, chwilą, powiększać i którego utraty nie potrzebuje się obawiać. Skarbu tego nikt mu nie odbierze.

— Ojcze, my zbogaciliśmy się przez te wakacye.

— A wiecie, do czego bogactwo każdego obowiązuje?

Dzieci zamyśliły się przez chwilę.

— Nie wiecie? to przecież takie proste. Ot, kiedy widzisz biedaka, co siedzi na stopniach kościoła i żebrze, dajesz mu choć drobny pieniądz, ty co jesteś syty.

— Rozumiem, rozumiem — zawołała Halinka — bogaty powinien pomagać biedakowi, a umiejętny nauczać nieświadomych.

— Tak jest, moje dzieci, każdy powinien się dzielić z bliźnimi skarbami, które posiada.

KONIEC.

SPIS RZECZY.

... Str.

I. Zamiast wsi — miasto ...

II. Pierwsza wycieczka na miasto ...

III. W katedrze ...

IV. W powrocie do domu ...

V. Wycieczka na Leszno i Nowolipiu. — Styl romański ...

VI. Na Pradze ...

VII. Teatr. Porządki architektoniczne ...

VIII. Przez ogród Saski i Belańską" na Rymarską, i Królewską ...

IX. Na Starem Mieście ...

X. U Pijarów ...

XI. Na Nowem Mieście ...

XII. Krakowskie Przedmieście ...

XIII. Jeszcze na Krakowskiem Przedmieściu ...

XIV. Dawna biblioteka Załuskich ...

XV. Kościół ewangielicki. — Pałac sztuki ...

XVI. Kościół św. Aleksandra ...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Błękitna księżniczka Marrene Waleria
Marrene Waleria PRZESĄDY W WYCHOWANIU
Marrene Waleria DZIECI SZCZĘŚCIA
Marrene Waleria JÓZWA SZYMCZAK
Marrene Morzkowska Walerya CYGANERIA WARSZAWSKA
Pensjonarki Waleria Marrené Morzkowska ebook
Pensjonarki Waleria Marrené Morzkowska ebook
Bożek Milion Waleria Marrené Morzkowska ebook
Waleria Marrené Morzkowska Mięśnie i nerwy
Dzieci szczęścia Waleria Marrené Morzkowska ebook
Bożek Milion Waleria Marrené Morzkowska ebook
System Warset na GPW w Warszawie
prezentaja Warszawa i okolice
bezpieczne wakacje 3
IV SA Wa 198 08 Wyrok WSA w Warszawie ws zakazu reklamy świetlnej
ort wakacje 3
Cathy Williams Włoskie wakacje
Dederko Guma Warszawska

więcej podobnych podstron