MARRENE MORZKOWSKA WALERYA
CYGANERIA WARSZAWSKA
Walerya Marrene-Morzkowska, znana w ostatnich czasach powieściopisarka, urodziła się w roku 1832-im we wsi Zbożenna powiatu opoczyńskiego. Ojcem jej Napoleończyk, generał inżynieryi, Jan Mallet de Granville, Francuz z pochodzenia, który osiedliwszy się na stałe na ziemi polskiej, przybrał nazwisko Malletzkiego; matką jej była synowicą Izydora Krasińskiego. Po wyjściu za mąż, pierwszy raz za Michała Morzkowskiego, polem zaś za Władysława Marrene’go, osiadła na czas dłuższy w Warszawie, gdzie znaczną część życia spędziła. Dożyła do późnego wieku, powszechnie znana i otacżana szacunkiem, do ostatniej też chwili życia była postacią typową i popularną, a w salonach jej gromadzili się najwybitniejsi przedstawiciele literatury, sztuki i prasy. Zmarła dnia 10 października 1903-go roku.
Na arenę pisarską wystąpiła Jlarrónowa z powieściami. Pierwszy jej utwór beletrystyczny wyszedł w roku 1857-ym p. t.: Nowy Gładyator, poczem nastąpiły inne, jak: Jerzy (1804), Augusta (18(5(5), Zycie za życie (1807), Między Scyllą a Charybdą (1808), -Mąż Leonory, O proszonym chlebie (187<.j, Postąpiłam prawnie (1871), Bożek Milion (1871), lióża Î1872), Nemezys (1873), Walka, (187o), Historya dwóch serc (1874), Cel życia (1875), Mężowie i żony, Zasady i czyny (1875), Błękitna księżniczka (1875), Przeciw wodzie (1870), Smutna swudzba (1870), Suńat rzeźbiarz (1879), Dziki Tomko (1881), January (1881), Zaklęte siły (1882), Panna Felicya (1882), Ostatnia fala (1885), Emancypowana (188Ü), Historya zwyczajnego człowieka (1803), Symfonia światła.
Powieści Marronowoj, aczkolwiek dzisiaj już zupełnie niemal zapomniane, w swoim jednak czasie odgrywały pewną rolę w dziejach naszej umy- słowos'ci. Zwłaszcza od roku 1870-go zyskały one podkład społeczno-ideowy, który był bezpośrednim rezultatem panującego wówczas w naszem społeczeństwie, a zwłaszcza w Warszawie nastroju i środowiska, w którem się autorka obracała. Nie pozostawała bowiem Marrćnowa w tyle za postępem, dając w swoich powieściach wyraz ideałom pozytywistycznym. Występując więc w obronie idei liberalnych, zwalczała przesądy, nakładające pęta na swobodę myśli i swobodę uczuć. Ta strona społeczna wysuwa się u niej na pierwszy plan, z pewną nawet szkodą strony artystycznej utworów, którą nieraz poświęca tendencyjnos'ci. JUiędzy innemi
była Marrenowa w swoich powieściach gorącą, bo- jowniczką emancypacyi kobiet i pod tym względem może być postawiona obok wielkich naszych propagatorek swobody niewieściej, jak Orzeszkowa i Konopnicka.
Jest też Marrenowa autorką wieku studyów literackich, które drukowała w różnych czasopismach, zwłaszcza w Przeglądzie Tygodniowym, w tej epoce, kiedy organ ten był gorącym rzecznikiem postępu. Między innemi z pod jej pióra wyszły następujące studya i przyczynki: Kazimierz Brodziński, studyum w czasopiśmie Muzeum ("Kraków 18(ilj, Zrozpaczeni w literaturze w Tygodniku ilustrowanym (1878), Niebo- ska Komedy a Z. Krasińskiego, Kłosy (1885), Kilka słów
o działalności literackiej Kraszewskiego w Tygodniku Ilustrowanym (1874), Juljan Ursyn Niemcewicz w Dodatku do Przeglądu Tygodniowego‘ (1880), Eliza- Orzeszkowa, w Przewod?iiku Naukowym i Literackim (1892). Oprócz tego drobniejsze szkice o Cypryanie Norwidzie, o Ryszardzie Berwińskim, o pani Kriide- ner, o Korzeniowskim i inne; wreszcie kilka sylwetek z cyklu zapomnianych poetów i pisarzy, które podajemy w niniejszym tomiku, jak: Józef Bogdan Dziekoński, Roman Zmorski, Włodzimierz Wolski, Aleksander Niewiarowski (Półkozic).
Epoka, w której żyli i działali ci ludzie, należała do najsmutniejszych kart naszej historyi ubiegłego stulecia: Czasi/ reakcyi — tak charakteryzuje te lata p. Ignacy Chrzanowski w swym szkicu p. t.: Smutek Oahnjeli—która opanowała całą Europę kontynentalną po ■ stłumieniu ruchów rewolucyjnych,
a która u nas objawiła się pod postacią zaniku badań krytycznych, ślepej dogmatycznej wiary, nawrotu do konserwatyzmu, t. zw. demokracyi szlacheckiej i apoteozy przeszłości, to jedna z najsmutniejszych kart w historyi naszego życia umysłowego. W ten sam mniej więcej sposób wyraża się o tej epoce P. Chmielowski na początku VI tomu swej Historyi literału y polskiej. Po stłumieniu ruchów rewolucyjnych roku 1848-go i 1849-go zapanowała w całej kontynentalnej Europie ciężka reakcya religijno-po- lityczna, nawołująca do powrotu ku ideałom dawno już pogrzebanym. Wpływ jej odbił się oczywiście na naszych stosunkach w sposób nader wyraźny. Filozofię niezależną, myśl swobodną, badania krytyczne zagadnień wszelkich obwołano za wrogów porządku społecznego, groźnych ołtarzom i tronom. Wiara korna, bez rozbioru, stała się hasłem umy- słowem i politycznem.
Na tle tej tak smutnej reakcyi szczególnie sympatycznie odbijają postacie uczestników t. z. Cyga- neryi warszawskiej, należących do tych nielicznych wówczas ludzi, co występowali do walki z filister- stwem i wstecznictwem. Pomimo dziwactw, drobnych śmieszności, braku kultury towarzyskiej, ci ludzie naprawdę nosili w sobie iskrę ducha i godni są, by ich nie zaliczono do zapomnianych. A że pisano o nich bardzo niewiele i dzisiejszy czytelnik wie o nićh bardzo mało, o Wł. Wolskim nie więcej może nad to, że napisał libretto do Halki Moniuszki, redakcya Biblioteki Dzieł Wyborowych sądziła, że nie od rzeczy będzie przypomnieć dzisiejszemu po
koleniu o tych bojownikach postępu i światła; zebrała więc tomik szkiców Marrenowej, które nie stoją może na wysokości zadań krytyki literackiej, ale zawierają wiele niezmiernie ciekawego materyału anegdotycznego.
Studya literackie Marrenowej cechują się wykładem, żywym i zajmującym, nieraz zawierają sporo materyału naukowego, może w stanie trochę surowym, jak np. prace o Brodzińskim, Niemcewiczu,
0 „zapomnianych“. Chmielowski w swych Dziejach krytyki literackiej w Polsce temi słowy charakteryzuje tę stronę twórczości naszej autorki: „Wychowana
1 wykształcona w dobie najświetniejszego rozkwitu roruantyzmli, przebywszy okres reakcyjny, w którym powieść pisać zaczęła pod wpływem George Sand’a, gdy się przyjrzała nowemu ruchowi naukowemu, z zabarwieniem przyrodniczem, gdy poznała pisma Taine’a, a zwłaszcza Brandesa, wchłonęła bez trudu świeże pierwiastki realistyczne, jak znowu później symboliczne i mistyczne“...
Odkąd ponownie zaczęto kłaść wielki nacisk na fantazyę i uczuciowość, autorka nasza, obok skwapliwego notowania nowych zjawisk w literaturze... wydobywała z toni niepamięci takich pisarzy, którzy się do pewnego stopnia mogli uważać za zwiastunów zwrotu najświeższego.
Tak ulegając rozlicznym wpływom w ciągu długoletniej swej działalności literackiej; Marreno- wa w swoich krytykach pozostała zawsze uczciwą i bezstronną, wykazując niejednokrotnie doskonałe
*
odczucie piękna, zawartego w utworach piśmienniczych.
Jest wreszcie Marrénuwa autorką kilku rozpraw i rozprawek, między innemi o Przesądach w wychowaniu, obszernego dzieła p. t. Historya sztuki (War- * szawa l&OOj, którą opracowała na podstawie znakomitego dzieła Peyera, a także licznych szkiców i artykułów w sprawach bieżących i sprawozdań literackich, które ukazywały się na łamach pism postępowych, pisywała też sprawozdania z polskiego ruchu piśmienniczego w lievue des deux mondes.
Tak obfita i różnorodna była działalność jej pracowitego żywota.
Henryk "Galie.
Znana to rzecz, że chcąc zrozumieć autora, trzeba pr/erlewszystkiem zdać sobie dokładnie sprawę z warunków, w których ten autor wzrastał, rozwijał się i pisał. Najbardziej nawet oryginalny talent, jak roślina, czerpie soki z gleby, w której korzenie zapuszcza.
Warunki, w których żyio grono młodych talentów w piątym i szóstym dziesiątku naszego stulecia, kiedy zaczął się u nas ruch umysłowy, były niezmiernie ''óżne od dzisiejszych.
Piśmiennictwo peryodyczne jeszcze wówczas prawie nie istniało. Jedna -Gazeta, jeden Kuryer starczyły potrzebom kraju. l\llode talenty nie miały wprost ujścia dla sil swoich, przez nich więc głównie i dla nich powstały czasopisma, bo potrzeby ich nie odczuwał ogół, zasypiający w błogim letargu zadowoleń rnateryalnych.
Założenie czasopisma nie było też wcale zy- skownem przedsiębiorstwem, ale wynikiem ofiarności. Prenumeratorów rachowano nie na tysiące, ale na dziesiątki zaledwie, a w lepszych razach na setki. Książki nie przynosiły korzys'ci autorom, wychodziły najczęściej ich nakładem, przy pomocy prenumeraty.
Życie umysłowe ogniskowało się na wsi, a całe bogactwo i znaczenie skupiało się w rękach obywateli ziemskich. Przemysł był w kolebce, zawody, zaś, które obecnie reprezentują głównie inteligencyę, składały się z tak szczupłego zastępu, że ten nie mógł mieć głosu.
Dwory wiejskie były zczudzoziemczałe, używały prawie wyłącznie języka francuskiego. Bony i nauczycielki z paryzkim akcentem rugowały w sercach zamiłowanie rzeczy swojskich. Wszyscy wzdychali do Paryża, jest wierni muzułmanie do Mekki. Właściciele ziemscy, mając władzę, dostatek, szerokie pole działalności, będąc na s'wieczniku, nie1 umieli z tego korzystać. Panowie gospodarowali po większej części przez rządców. Wykształcenie ich ogólne było nizkie, zabijali czas za pomocą polowania, kart, zabaw sąsiedzkich.
Wyższego zakładu naukowego w kraju nie było, wyjazdy zagranicę utrudniały paszporty, na które nieraz trzeba było miesiące całe oczekiwać, a same podróże były bardzo kosztowne, bo rozpoczynała się zaledwie era kolejowa i trzeba było posługiwać się pocztą.
Panie uważały się za nieszczęśliwe wygnanki
bo właściwą ich ojczyzną był Paryż. Nie zajmowały się tern, co leżało przed ich oczyma i nudziły się zwykle bardzo. Naturalnie, że były w tym względzie wyjątki, ale tak rzadkie, że nie wpływały na poziom ogólny.
Z nudów panie zakładały niekiedy ogrody, które może jeszcze księżna Czartoryska wprowadziła w modę, a jeśli czytały, to tylko po francusku.
Co prawda, polskich powieści było wówczas bardzo niewiele, a na powieściach zwykle ograniczało się czytelnictwo. Kraszewski rozpoczynał dopiero swój zawód, nie był jeszcze rzucił wśród społeczeństwa owego mnóstwa powieści, odtwarzających tak wiernie nasze obyczaje. Korzeniowski * pisał do tego czasu głównie sztuki dramatyczne, bardzo rzadko grywane. Sztyrmer, którego największa działalność przypada na okres między 40-tym a 44-tym rokiem, był zbyt filozoficzny, by zyskać popularność w społeczeństwie odwykłem od myślenia.
Nie czytano więc prawie po polsku. Autoro- wie nasi musieli dopiero wyrobić sobie czytelników, a czasopisma odbiorców.
Było to zadanie olbrzymie, a jednak za sprawą ludzi dobrej woli dokonane zostało w przeciągu lat kilkunastu. Ale w ciągu tego okresu ileż mieliśmy zmarnowanych usiłowań! Czasopisma powstawały i upadały dla braku poparcia po kilku miesiącach suchotniczego istnienia. Odbiorcy uważali zwykle prenumeratę za rodzaj jałmużny, rzucanej z łaski, gdy byli o to nagabywani.
Dopiero Biblioteka Warszawska, założona w ro-
u
ku 1840 i utrzymywana ofiarnością kilkunastu akcyo- naryuszów, zogniskowała młode siły i stała się kamieniem węgielnym piśmiennictwa peryodycznego.
W pomoc przychodziły jej z początku różne wydawnictwa zbiorowe: „Noworoczniki“ „Jaskółki“ i t. p. Charakterystycznym objawem chwili była ich zawartość, bo obok prawdziwych pereł, znajdowały się tam utwory nieskończenie słabe. W nich to, Bibliotece, Warszewskiej i w istniejącym później przez lat parę Przeglądzie naukowym młodzi drukowali swoje utwory. Na czele całej grupy stal Jan Józef Bogdan Dziekoński, późniejszy autora „Sędziwoja,“ lekarz gardzący praktyką, przyrodnik, rnagne- tyzer, mistyk, może alchemik. Towarzyszami jego byli: Teofil Lenartowicz, twórca wspaniałego wiersza „ „Do poezyi“ i ślicznych piosnek ludowych, Roman Zmorski, wsławiony dramatem fantastycznym „Lesław,“ Włodzimierz Wolski, który mając niespełna lat ośmnaście, napisał „Ojca Hilarego,“ Antoni Czajkowski, zapomniany dziś autor ślicznej „Baśni o żelaznym wilku,“ Cypryan Norwid, i wielu mniej uzdolnionych, którym jednak nieraz udało się zabłysnąć jakiem szczęśliwem natchnieniem.
Skupiali się oni po części w domu Wilkońskich. Słynny uaówczas autor „Ramotek“, „kaw aler krzyża naturalnego“, chirurg filozofii, jak się sam tytułował, założył na wzór Szubrawców wileńskich towarzystwo, czy też cech głupców, do którego należała większa część młodych literatów warszawskich, jak: Teofil Lenartowicz, Włodzimierz Wolski, Józef Kenig, Aleksander Niewiarowski, oraz wielu innych.
Sam Wilkoński, jako prezes i założyciel cechu, nazywał siebie „najgłupszym,“ dodawał też niektórym towarzyszom charakterystyczne okres'lniki. I tak: Bogdan Dziekoński był „tkliwie głupi“, Kazimierz Wójcicki ,,poważnie głupi,“ Karol Witte „ kwaśno głupi,“ wreszcie Antoni Czajkowski „prawnie głupi“ gdyż został profesorem prawa w Petersburgu.
Młodzi autorowie nie byli związani żadną tra- dycyą, zoczynali niejako nową piśmienniczą erę i pełni zapału stawiali społeczeństwu nowe ideały. Naturalnie ideały te były bardzo skrajne, a że wypowiadali je bez ogródek, tem samem już razili ogół i stanęli z nim w kolizyi. . f
Byli romantykami w całem tego słowa znaczeniu, przyjmowali wierzenia ludu, oraz cały świat fantastyczny, przez wyobraźnię jego wytworzony: fakty nadprzyrodzone, duchy, czary, zaklęcia, przepowiednie miały prawo obywatelstwa w ich utworach.
Zgodnie z zasadniczą wiarą romantyzmu, całe młode grone stawiało uczucie ponad rozumem, a in- tuicyę ponad wiedzę. Co prawda, posiadało ono, z wyjątkiem niektórych, zapas wiedzy bardzo szczupły: to, co umieli, zawdzięczali jedynie prawie własnej pracy, wiadomości ich więc były luźne, fantazyjne, nie tworzyły organicznej całości i z tego powodu lekceważenie wiedzy w ich ustach, jakkolwiek szczere, wyglądało zawsze trochę na owe niedojrzałe winogrona z bajki.
Romantyzm, opierając się na pieśniach i podaniach ludu, już tem samem stawiał ten lud wysoko, czuł się z nim zbratany wierzeniami, ale po-
śród ówczesnych poetów uczucie to podniesione było do potęgi wielu okolicznościami postronnemi. Lud więc był wielbiony, a nawet bóstwiony bezkrytycznie i obdarzany na kredyt wszystkiemi wymarzonemi cnotami, jakich brakowało innym warstwom społecznym.
Te, które były na świeczniku, sfilistrzałe, w naj- gorszem tego słowa znaczeniu, zcudzoziemczałe, bezmyślne, mało wykształcone, nie troszczyły się nawet o podniesienie ekonomiczne i przemysłowe kraju, bo były nienawykłe do jakiejkolwiek pracy, a co gorsza, miały dla niej arystokratyczną pogardę. *
Trafiały się naturalnie wyjątki, ale te potwierdzały tylko regułay i nie mogły wywierać żadnego wpływu.
Nie dziw więc, że inteligencya miała dla tych warstw lekceważenie, widziała w nich pasorzytów, nie rozumiejących nic nad materyalne użycie i nadawała im powszechnie nazwę żywych trupów.
. Żywe trupy patrzyły krzywo na jednostki, dopuszczające pod jakimkolwiek względem inowacyj, uważano je poniekąd za wrogów społeczeństwa, które zasypiało spokojnie w dobrobycie i lękało się wszelkich reform.
Śmiano się i wróżono ruinę tym, co zakładali fabryki, ulepszali gospodarstwo, czynszowali włościan, albo też zakładali szkółki ludowe. Bo wreszcie na co było się uczyć, kłopotać, narażać kapitały, kiedy i tak pańszczyzna obrabiała pola, gorzelnie dawały znakomite dochody, a życie mogło płynąć bez troski starem korytem?
Królest\^tfrepocc5Wo której się cofam, opływało w dob^RTyt. ale tez1* tym dobrobycie tonęło i zamykało się wszystko.
Im większą jednak była obojętność ogółu dla wszystkich wyższych celów i aspiracyi, tem silniej przemawiali ci, co przerwać chcieli ten duchowy letarg. Była to więc epoka gorących marzeń, rwań niespokojnych, szalonych utworów i dziecinnych wybryków, wzniosłych ideałów i grubych obyczajów; epoka ciekawa, w której dopatrzeć można kiełkujące zarodki wielu idei, dzisiaj przyjętych powszechnie, a niekiedy nawet spotkać utwory zapomniane, a tak silnie spokrewnione z najświeższemi objawami obecnej doby, iż zdają się do niej należeć.
O chleb było wówczas w kraju bardzo łatwo, kto tylko chciał pracować, miał go do syta. Pomimo to młode grono literackie po większej części żyło w nędzy, bo nie mogło się poddać warunkom życiowym. Byli pomiędzy nimi synowie niezamożnych rodzin. Ci zaś, którzy mieli majątek, trwonili go szybko, z ostentacyjnem lekceważeniem grosza, by potem żyć z dnia na dzień kosztem rodziny lub przyjaciół, pysznić się swym niedostatkiem i przybrać nazwę cyganów. Filisterstwu przeciwstawiano cyganeryę. I ta francuska nazwa była powszechnie utarta. Cyganie mieli bardzo małe wymagania, mieszkali na tradycyjnych poddaszach, nigdy nie opłacanych, sprzęty ich ograniczały się do minimum możliwości, nosili z umysłu wytarty ubiór, pogniecione kapelu&jłł^łpjiTS^ż stroje dziwaczne, niebywałych kolcrfw. Trupie\łówki były
Biblioteka. — T 374 l\ I*" ' 2
*
ich ulubioną ozdobą. Starali się wyróżniać wszelkie rai sposobami od nienawistnych filistrów, lekceważyli formy towarzyskie właśnie dlatego, że ci fili- strzy przywiązywali do nich wagę.
Obowiązkiem człowieka było tylko rozwijać ducha, a nie dbać o żadne zewnętrzne rzeczy—taką była zasada całego grona młodych. Odwracali się więc z pogardą od żywych trupów, a szli do chat wieśniaczych, z głęboką wiarą, iż tam znajdą serca czyste i gorące, nieskalane samolubstwem.
W rzeczywistości nie mieli wyobrażenia o istocie ludu, znali go tylko z marzeń, a w tych marzeniach były jeszcze odbłyski szkoły Iloussa o doskonałości pierwotnego człowieka, nie zepsutego cywilizacyą. Wiara ta była wygodną dla młodych marzycieli, na niej budowali przyszłość.
Dziekoński, przodownik całej grupy, wolał: „Jeden tylko duch gminu, odwieczny, a zawsze młody, nieugięty zimnemi badaniami, buja w przestrzeni, dopóki o niezmierzonych skrzydłach jego nie zaczną rozprawiać, jak o zaginionych olbrzymach“.
Ci więc, którzy chcieli reformować społeczeństwo, winni byli zbliżyć się do tych olbrzymów. Dlatego to młodzież podróżowała pieszo po kraju, zachodziła do chat, starała się przejąć obyczaje ludu, a nawet strój jego.
W jednej ze swych powieści Dziekoński opisał uczucie wstydu, jakie ogarnęło bohatera, gdy w obec prostych ludzi ujrzał się we fraku — w tym znienawidzonym ubiorze filistrów.
Oczywiście frak prźybra! dla młodych znaczenie symbolu.
Chcąc dowieść swego lekceważenia dla form przyjętych, cała grupa dopuszczała się różnych wybryków, ażeby je ośmieszyć. Paulina Wilkońska opisuje w swych pamiętnikach jednę z ich zabawnych manifestacji. W piękne słoneczne popołudnie wiośniane, gdy całe miasto używało spaeeru, Warszawa ujrzała dziwne widowisko. Oto cyganie przenosili na nowe mieszkanie ubogie sprzęty jednego z kolegów i defilowali z wielką powagą przez najwięcej uczęszczane ulice. Improwizowani tragarze ubrani byli we fraki, cylindry i białe krawaty, które chcieli tym sposobem ośmieszyć i nieśli: ten kulawe krzesło, ów odrapany kuferek, nie bacząc na gromadzące się tłumy ciekawych.
Płatano też znienawidzonym filistrom różne figle, nie zawsze równie niewinne. Dzwoniono w nocy do spokojnych mieszkańców, budzono ich pod rozmaitemi śmiesznemi pozorami, straszono, słowem, dopuszczano się dziecinnych czynów, trudnych do zrozumienia, gdybyśmy nie znali powodów, które je wywołały.
Te wszystkie pojęcia i uczucia znalazły swój wyraz w literaturze. Literatura, chaotyczna, gwałtowna, bóstwiła lud, ale nadewszystko tonęła w mistycyzmie. Owe tajemnicze strony życia, wiążące człowieka z naturą i całym przeczuwanym, nadprzyrodzonym światem, odzywają się w Dziekoń- skim, Zmorskim, a szczególniej w Norwidzie.
Przed półwiekiem z górą nie znane były jesz
cze nazwy hypnotyzmu, medyumizmu i t. d., ja- kiemi posługuje' się dziś nauka, ale rolę odpowiednią odgrywał magnetyzm. Nasze społeczeństwo zajmowało się nim bardzo, skoro jeszcze w dru- giem dziesięcioleciu XIX wieku Emanuel Lachnicki wydał „Pamiętnik magnetyczny. “ A chociaż wówczas nie było mowy o materyalizacyach, jasnowidzące otoczone były widziadłami, przenikały rzeczy odlegle, czytały bez pomocy oczu, uzdrawiały chorych, przez lekarzy opuszczonych.
Wierzono więc w istnienie naprzyrodzonego świata, wierzono, że otaczają nas zewsząd istoty niewidzialne, a tem samem rzeczy, objęte zmysłami» musiały tracić swoje znaczenie, wydawały się symbolem przedwiecznych pierwowzorów, człowiek odczuwał, że jest igraszką potęg tajemniczych, że czyny własne wymykają się jego woli, są następstwem przyczyn, dla nas niepojętych.
Tajemniczość rodzi tajemniczość. Czy możemy wypowiadać się jasno, skoro wszystko w kolo nas i w nas samych jest nam tylko dostępne z pozoru. 13ezświadomi, błąkamy się zgubieni w- chaosie. Wobec tego niepodobna żądać, by sztuka i literatura wypowiadały się jasno. Żaden twórca nie może uzewnętrznić więcej, niż mu jest wiadomem, nie w jego mocy dać to, czego sam nie posiada. Jeśli świat cały ukazuje mu się jako szereg zagadek, musi go zagadkowa przedstawiać. Głębsze umysły jednak odczuwają i wierzą, że w tych pozornych zagadkach ukrywrają się rzeczy niedostępne słabym umysłom, że one temu chaosowi nadają ład, że ma
ją symboliczne znaczenie. Symbolizm jest jedną ze stron romantyzmu, spotykamy go we wszystkich niemal jego wyznawcach. Symbolistą był Krasiński, Słowacki i Mickiewicz, a nawet im umysł głębszy i więcej badawczy, tem symbol silniej do niego przemawia. Im umyst jest logiczniejszy, tem prędzej mistyczne przesłanki muszą doprowadzić go do symbolizmu.
Trzeba to zawsze mieć na myśli, rozbierając utwory ówczesnego literackiego bractwa, które przybrało nazwę cyganeryi, gdyż nawet ci z pomiędzy nich, którzy nie mieli nic mistycznego w usposobieniu, starali się przejąć ideami poważniejszych kolegów i nastrajali się do ich tonu. Była więc pomiędzy nimi wielka jednolitość,' przynajmniej przez lat kilka pobytu w Warszawie.
Wszyscy zajmowali się gorąco utworami kolegów, jak gdyby były ich własne, pysznili się niemi. Każde więc większe dzieło z owej epoki uważać można za wyraz myśli ogólnej, gdyż każdy jego ustęp był zwykle czytany i komentowany przez wszystkich.
Jakkolwiek cala grupa darzyła mianem filistrów obywateli wiejskich, wszyscy oni pochodzili z dworów szlacheckich i byli z niemi związani. Gniazdem rodzinnem wielu z nich były wybrzeża Bugu i Narwi. Marzyli też o wytworzeniu szkoły mazowieckiej i Mazowsze miało dla nich szczególny urok. Odwiedzali często pokrewne lub przyjazne domy, które otwierały im gościnne podwoje.
W owych czasach w dworach wiejskich pano-
wal zwykle dostatek i swoboda, potrzeby nie były tak wygórowane jak dzisiaj, poprzestawano chętnie na domowych przysmakach, lubiono nadewszystko towarzystwo i zabawy, a cyganie wnosili wszędzie życie i werwę, jakie w nich kipiały. Zapałem swym pociągali zwykle młodsze pokolenie, byli krzewicielami umysłowego ruchu i nowych idei. Deklamowali utwory własne i cudze,- mało wówczas rozpowszechnione i byli pożądanymi gośćmi.
Starsi wprawdzie kręcili na to głowami, ale młodzi umieli ich rozbrajać, bo któż nie wybaczy bujnej młodości jej wiośnianych zapałów i marzeń?
Szczególniej gościnnym dla cyganów był dom państwa M. w llybienku, dom typowy, jakich już niema, jakiego nawet wyobrazić sobie dzisiaj trudno i który z tego powodu zasługuje na opisanie, bo charakteryzuje epokę i ludzi. Żyło się tam bez pamięci o wczoraj, bez myśli o jutrze.
łlybienko była to piękna miejscowość położona nad samym Bugiem, z ogromnym piętrowym pałacem, zbudowanym przez dawnych właścicieli, Gedroyciów. Mógł on wygodnie pomieścić nietylko licznych gości, ale kilkanaście rodzin, a oprócz mnóstwa pokojów, zawierał cztery wielkie sale, z których jedna służyła za salę balową. Pięćdziesiąt par tańczyło często.
llybienku leżało przy szosie warszawskiej, każdy więc dalszy sąsiad, przejeżdżając, zawadzał o dom państwa M., gdzie było zawsze liczne towarzystwo, a panowała tak serdeczna gościnność, że jeżeli interesy nie były naglące, przejeżdżający, wstąpiwszy
na parę godzin, pozostawali dni i tygodnie,- a jeśli mieli jakiś termin konieczny, musieli przyobiecać gospodarstwu, że wracając dłużej zabawią. I zawsze dotrzymywali obietnicy.
Każdy znajdował tu dla siebie stosowną rozrywkę, wygodny pokój, doskonalą kuchnię i szczere przyjęcie. A co najważniejsze, czuł każdy, iż swoją obecnością sprawia gospodarstwu przyjemność, bez żadnego kłopotu, bo dom był odpowiednio urządzony. Całe pierwsze piętro przeznaczone dla gości, którzy mogli przyjechać w nocy i rozlokować się w niem, nie budząc gospodarzy.
Państwo M. mieli czterech synów, z których każdy miał swoich kolegów i przyjaciół, a ci chętnie przesiadywali w Rybienku; bawiły tam zawsze kuzynki i panny z sąsiedztwa. Państwo M. lubili bawić się sami, więc się kolo nich bawiono. Sama pani wiecznie kogoś swatała i żeniła.
Na każde święta był tam zwykle zjazd wielki, a szczególniej też na Boże Narodzenie, kiedy rol- nicy są swobodniejsi. Przyjeżdżali więc znajomi, znajomi znajomych, przyjaciele, krewni, nieraz z dziećmi i nauczycielami, zajmowali tyle pokojów, ile im było potrzeba. A jak kto raz przyjechał, przesiedział nieraz cały karnawał, bo sąsiedzi jedni po drugich wyprawiali zabawy, czasem jechało się kuligiem mil kilkanaście, bez względu na mróz, słoty, złe drogi. Zresztą przy tylu gościach codzień od samego rana bawiono się w Rybienku.
W wielkiej jadalni były wiekuiście zastawione stoły. Goście wstawali w różnych godzinach, mieli
też różne gusty i nawyknienia, od rana więc syczały samowary i maszynki do kawy, ciągle zmieniane przez służbę. Za stołem siedziała podręczna pani 'M., panna Eufemia, której jedynym obowiązkiem było nalewać filiżanki, częstować i pamiętać
o w-szystkich.
Około południa ci, co raniej wstali, co używali jakiego sportu, przychodzili na zakąskę, a ta już trwała aż do obiadu
Po obiedzie często przyjeżdżali nowi goście, niekiedy z dalszych stron. Gotowano dla nich drugi obiad, co zdarzało się parę razy na tydzień.
Gospodarstwo zostawiali gościom wszelką swobodę. Towarzystwo zabawiało się wedle woli w całym szeregu salonów większych i niniejszych. W pierwszym starsi panowie grali w karty, w dalszych młodzież rozmawiała, czytała, deklamowała, układała teatry amatorskie, które udawały się zawsze, bo nie brakło ani uczestników, ani miejsca. Na pierwszem piętrze była ogromna sala na ten cel przeznaczona. Domowy cieśla, pod kierunkiem improwizowanego reżysera, urządzał naprędce scenę, przystrajano ją jedliną, a w miasteczku Wyszkowie,
o parę wiorst odległem, była na każde zawołanie orkiestra żydowska, która wcale nieźle przygrywała do tańca na wieczorach w okolicy.
W Rybienku tańczono codziennie bez jej pomocy. W sali balowej od rana palił się suty ogień na kominku, bo sala, zajmująca cały róg pałacu, była zimna, pomimo dwóch pieców. Grano tam, śpiewano, odbywano próby, a wreszcie ktoś zagrał
polkę lub walca, a wesołe grono młodzieży puszczało się w tany, bez względu na porę.
Ma się rozumieć, że w tak licznem towarzy- rzystwie kwitł znakomicie flirt, chociaż ta nazwa była jeszcze nieznana, i kojarzyły się małżeństwa.
W lecie Rybienko było jeszcze milsze, niż w zimie. Ogród pełen szpalerów spuszczał się do samego Bugu, za rzeką widać było zieleń rozległych łąk, a lasy zewsząd zamykały widnokrąg. Ogromne \ pokoje i szpalery ogrodu udzielały chłodu wśród największych upałów. Można było puścić się łódką z biegiem fal i zagłębić w okalające je zewsząd puszcze leśne, dziś znacznie już wytrzebione.
Gościnne Rybienko ze swem rozrzuconem, a w gruncie swobodnem życiem, przypadło do smaku większej części młodych poetów^. Najstarszy syn państw^a M., rówieśnik i kolega niektórych, przyjaźnił się z nimi i wrprowradził do domu rodziców^, którzy polubili ich dla życia i ruchu, jakie z sobą wnosili.
Z okolic Rybienka pochodził o parę lat młodszy od Wolskiego, Zmorskiego i Norwida, Aleksander Niewiarowski, piszący później pod pseudonimem „Półkozica“, ściśle z całą cyganeryą złączony. W domu jego rodziców^ koJedzy przebywali także często.
W Nadbużu znajdowały się także Dębinki, należące do rodziny Dybow-skich, z którymi przyjaźnili się Norwidowie. W domu tym były dwie piękne i wykształcone panny, Krystyna i Brygida, zajmujące się żywo ruchem literackim Im to w wiele lat później Lenartowicz przypisał sw’oją „Lirenkę.“ Wreszcie
w lasach rządowych, ciągnących się nad Bugiem i Narwią, urzędował p. Brzozowski, ojciec znanego poety, Karola i utalentowanej fortepianistki Julii, późniejszej pani Aleksandrowej Niewiarowskiej.
Były to domy o wiele skromniej prowadzone, ale równie bezpretensyonalne, jak gwarne Rybien- ko, to też cyganie bywali w nich chętnie, a nawet najmniej towarzyski Zmorski dawał się niekiedy pociągnąć towarzyszom. Przyjmowano ich z otwartemi rękoma, bez względu na lekceważenie form towarzyskich, zaniedbany ubiór, czy przyjechali żydowską furą, czy też przyszli pieszo. W lecie ten ostatni sposób lokomocyi był przez nich czysto używany. Piesze wędrówki po całym kraju były objęte ich programem, byli więc do nich przyzwyczajeni. To też, gdy zapachniała im wiosna, albo przycisnęła ostateczna bieda, we dwóch lub trzech brali kij w rękę i puszczali się przez lasy i pola do Nad- buża, gdzie mieli tylu przyjaciół. Jeśli noc ich zaszła w podróży, nocowali pod jakim dębem na mchach leśnych, aż znużeni, głodni, czasem prze- ziębli rannym chłodem, zjawiali się niespodzianie pod jakim gościnnym dachem. Najczęściej trafiali do Uybienka, którego pałac, widny zdaleka, zdawał się zapraszać i wyczekiwać przybyszów. Przytem w Rybienku zawsze zastawali którego z młodych M., a przypadało im do smaku z powodu obszernego domu i swobody, jakiej tam używali.
Pani M. burczała ich nieraz po macierzyńsku, gdy co zrobili, karmiła, poiła, w potrzebie leczyła, a usłużny krawiec w Wyszkowie był zawsze na ich
rozkazy. Faworytem jej by] Lenartowicz, spokojniejszy od współtowarzyszów. W gruncie nie miał on wcale cygańskiej natury, tylko będąc miękkiego charakteru, dawał się we wszystkiem powodować kolegom; lecz z powodu słabego zdrowia, odbywa! rzadko piesze wędrówki, w których głównie celowali ludzie zahartowani, energiczni, silni, jak Dziekoński i Zmorski.
Najstarszy wiekiem pomiędzy cyganami byt Dziekoński, urodzony w r. 1815 w Warszawie, gdy Norwid, Lenartowicz, Wolski, Zmorski, Niewiarowski przyszli na świat o siedem, osiem i dziesięć lat później. Przewodniczył on młodszej braci nietylko wiekiem samym, ale i wykształceniem uniwersyte- ckiem, rządkiem u nas w owej epoce, a które on jeden pośród nich odebrał. Oprócz tego posiadał wyrobienie charakteru, oraz znajomość życia i stosunków, nabytą w wędrówkach po rozmaitych uczelniach. Przytem wywierał on zawsze i wszędzie wielki wpływ na tych, co się do niego zbliżyli. Można więc śmiało twierdzić, iż on to nadal jednolity kierunek bujnym talentom młodszych towarzyszów.
on je skupił i urobił według swoich przekonań. Jemu więc należy się pomiędzy nimi miejsce naczelne.
On także wypowiedział się w swoich dziełach najkategoryczniej, a choć dzieła te są dzisiaj prawie zupełnie zapomniane, one najlepiej objaśniają całokształt postulatów ówczesnej młodej literatury.
Dziekoński był synem znanego pedagoga, Tomasza i Tekli z Błociszewskich. Rodzice jego, sami wykształceni, rozumieli też potrzebę wykształcenia synów.
Bogdan, ukończywszy szkoły w swem rodzinnem mieście, pojechał na uniwersytet do Dorpatu na wydział medyczny; kończył go jednak w Królewcu i Moskwie, gdzie się doktoryzował.
Pamiętnik współczesny, pisany przez kolegę Dziekońskiego, daje charakterystyczne szczegóły o jego pobycie na jednym z uniwersytetów. Założył on wraz z kilku Polakami rodzaj spółki, którą nazwał „bratniem stowarzyszeniem“ i na której czele sam stanął.
Uczestnicy składali na jego ręce swoje fundusze, któremi zawiadywał w sposób oryginalny. Wynajął wspólny lokal z wielką salą, która służyła za jadalnię i miejsce zebrań, literackich wieczorów, odczytów, dysput dla wszystkich kolegów rodaków. Zakupił do niej najprostsze sprzęty: ogromny stół, półki na książki, ławki, dla siebie zaś nieociosany pień, zamiast prezydyalnego fotelu.
Na cały miesiąc zgóry płacił dla stowarzyszonych obiady, zakupowal przedmioty spożywcze i wszystko wogóle, co im przez ten czas mogło być
potrzebne, a resztę pieniędzy obracał na ugaszczanie wszystkich polskich kolegów, którzy do nich przychodzili.
Jeżeli po miesiącu nie nadeszły nowe pieniądze, stowarzyszeni .sprzedawali wszystko, co posiadali, a długi zaciągali dopiero w ostateczności. Gdy otrzymywali fundusze, spłacali naprzód długi, zakupywali, co im było potrzebne i znowu rozpoczynała się ta sama gospodarka z zapewnieniem sobie miesięcznego istnienia.
Jakkolwiek Dziekoński skończył medycynę, nie praktykował nigdy, nauki szukał dla niej samej, a nie dla materyalnej korzyści.
Jest to rys charakterystyczny, a tem charakterystyczniej szy, iż Dziekońscy nie byli bogaci; ale Bogdan należał do ludzi poprzestających na małem a idee swoje stawiał ponad wszystko. Oddawał się on ze szczególnem zamiłowaniem chemii, posądzano go nawet o badania, których istnienia wcale nie odrzucał. .
Działalność jego literacka była bardzo krótka, przypadła na czas pomiędzy 1839 a 1847 rokiem. Później umilkł zupełnie.
W tym czasie wyjechał zagranicę. W Paryżu był w ścisłych stosunkach z Mickiewiczem i gorącym wyznawcą Towiańskiego, ale z tej epoki nie mamy żadnego utworu. Jedynym piśmiennym śladem jego działalności pozostał list, zamieszczony w korespon- dencyi wielkiego poety, list pisany ręką Dziekoń- skiego—jak objaśnia przypisek, a zwrócony do Mickiewicza w imieniu koła Towiańczyków. List ten
MIEJSKA
BiL>L;o rzxA pubu :: 31
zaczyna się od słów:' i^Bf&cPe ^d^arłiie, urzędniku nasz“.
Dziekoński miał zawsze głęboki religijny nastrój, z odcieniem ascetyzmu. W kraju jeszcze będąc, tłómaczył dzieło „O naśladowaniu Jezusa Chrystusa“; kierunek ten widocznym jest niemal zawsze w jego utworach, a mistycyzm we wszystkich swych formach miał dla niego niezmierny urok. Był to jeden z tych umysłów, które tajemniczość pociąga.
Umarł w Paryżu, dnia a lipca 1855 roku, w szpitalu Beajon, gdzie na dwa dni przed zgonem przeniesiony został. Datę szczegółową podaje przyjaciółka jego, Paulina Wilkońska. która nawet otrzymała od niego na parę dni przed śmiercią list następujący, obcą ręką pisany. „List dobrej pani zastał mnie już w tak złym stanie zdrowia, że sam pisać nie mogę. A że zamiast polepszenia ciągle mi się pogorszą, uproszoną, pożyczoną ręką choć najgłówniejsze rzeczy doniosę. Najprzód z całego serca dziękuję za wiadomość o familii mojej —
o której od dwóch lat nic nie wiedziałem. Słabość moja teraz jest to gatunek konsumcyi, z niewygód i zwykłych nieprzyjemności życia pochodząca. Szpital, do którego się udam, nie jest wcale jak inne szpitale. Sufity na siedem metrów wysokie, łóżko od łóżka o trzy metry oddalone. Położony na górze. Lekarze najlepsi w Paryżu. Słabość moja może potrzebować będzie długiego i skrupulatnego traktowania, jakiegobym w domu w żaden sposób mieć nie mógł. Mam więc nadzieję, że tu rozstrzygnie się ze mną pytanie o byt lub zmarno
wanie się. Wybacz pani, że tyle piszę o sobie, lecz jeżeli sam Bóg mnie powoła do siebie, będziesz pani mogła zaręczyć, że oddawna byłem zdecydowany i spokojny. Naturalnie, że w takiem usposobieniu nie wiele się myśli o literaturze. W tych dniach dał mi Lenartowicz „Dęboroga“ i leciutką rekomen- dacyę doskonałości tego dzieła—a jak się pani przekonasz, jest to blade naśladowanie „Mohorta“ Wincentego Pola. Szkoda, że Syrokomla zaczyna naśladować innych i już podobno całkiem przestał być sobą. A jakież to były wyborne jego utwory, kiedy pisał sam z siebie. Dziś po większej części wszyscy w pierwszej rzeczy mają talent, dalej talencik, który przy dwóch, trzech utworach zupełnie się zaciera.
Miałem bardzo wiele i długich listów pisać do pani, ale najlżejsza praca umysłowa stała mi się tak ciężką, że na ten raz poprzestaję na zawiadomieniu pani, że jestem na rozdrożu. Będzie bardzo szczęśliwa chwila, jeżeli sam własnoręcznie pisać do niej będę mógł.
Dobra pani rodzicom moim nie udzielisz tej smutnej wiadomości—chyba wtedy, jak już i pogrzeb dokonany będzie; za dni czternaście napiszę pani kilka wyrazów—czy dalsza moja droga idzie na prawo, czy na lewo. Za samą wiadomość o zdrowiu i rzeźwości drogich rodziców, brata i chłopców jego, nie potrafię dość wyrazić mej wdzięczności.
Bóg z panią i z nami.
Jozef Bogdan Dziekański*.
Podpis własną, drżącą położył ręką — dodaje Wilkońska.
List ten, dyktowany obcej osobie, nie mógł zawierać żadnych bardziej osobistych szczegółów, zresztą gdyby je zawierał, przyjaciółka nie byłaby go ogłosiła w swoich wspomnieniach. Widać z niego jednak, że Dziekoński do ostatniej chwili zajmował się literaturą swego kraju, pisze o wrażeniu, jakie na nim „Dęboróg“ uczynił, i zastanawia się nad współczesnemi sobie talentami. Widać także, iż chociaż sam kończył wydział medyczny, łudził się, jak wielu chorych w jego położeniu, nadzieją polepszenia, które nigdy nastąpić nie mogło. On sam zresztą źle stawiał dyagnozę swej choroby, jak to się pokazuje z listu przyjaciela jego, Aleksandra Pa- nosiewicza, który także przytacza Wilkońska. Zresztą w ostatnich słowach listu widać tę miłość do rodziny gorąco w nim rozwiniętą, która zwiększała cierpienia i była jednym z powodów' choroby. Nie chce, by martwiono próżno rodziców ziemi wieściami, żąda tylko, by uwiadomiono ich o śmierci.
W czternaście dni zamiast obiecanego listu Dziekońskicgo, Wilkońska wiadomość tę odebrała od Panosiewicza i zarazem wiadomości, że przed śmiercią spalił wszystkie papiery i jedyny własnej roboty ołówkowy portret.
Wobec tego dokumentu okazują się fałszywe daty znajdujące się w encyklopedyach, które śmierć Dziekońskiego podają na dwa lata wcześniej, bo na rok 1853. Z listu Panosiewicza widać, jak wielkie uznanie potrafił zyskać sobie Dziekoński pomię-
Biblioteka —T. 374 3
dzy ziomkami na obczyznie. Pisma popalone byłyby nam zapewne rozjaśniły dzieje wewnętrzne niepospolitego człowieka, który wywierał wpływ poważny przez czas pewien na budzące się u nas umysłowe życie.
Szkoda też wielka własnoręcznego portretu. Rysy mają swoją niezmierną wymowę, maluje się w nich nieraz cały charakter, a w każdym razie stanowiłby on cenny przyczynek do biografii. Ci, co go znali, twierdzą, że byl wzrostu wysokiego, postawy atletycznej, miał ciemno blond włosy i rudawy zarost. Szablonowy ten rysopis umieszczam w braku innego. Człowieka zaś, jego dążeń, wiary, talentu, poszukiwać trzeba w'dziełach.
Zawód literacki Dziekońskiego był krótki, ale okazał się w nim niezmiernie czynny i wszechstronny. Pisał powieści, nowele, recenzye, wspomnienia z wycieczek. Wykształcenie, znajomość nauk przyrodniczych, gorące serce, siła przekonań, sąd krytyczny, były to przymioty, które uczyniłyby z niego znakomitego pisarza. Nieszczęściem jego, jak i wielu współczesnych było, że żył w epoce ograniczonej działalności literackiej, w której nie miał dla siebie właściwego pola.
Utwory swoje umieszczał najczęściej w świeżo powstałej Bibliotece Warszawskiej.
Z Wilkońskim przyjaźń serdeczna łączyła Dziekońskiego, jeden i drugi jednako zapatrywali się na swoje społeczeństwo, jednako cierpieli nad jego gnuśnością. jednako pragnęli karcić jego wady, tylko jeden przywdziewał tragiczną, drugi komiczną maskę.
Cech głupców, któremu przewodniczył Wil- koński, miał swoje archiwa, przerodzone później w Dzwon Literacki. Do redakcyi tego czasopisma należeli, oprócz Wilkońskiego i Dziekońskiego, Lenartowicz, Wolski, Józef Kenig, Aleksander Niewiarowski, Walenty Zakrzewski, Józef Cwietczakiewicz. cała ówczesna plejada młodych talentów.
W roku 1S4:~> Dzirkoński wydal naczelny swój utwór „Sędziwoja“, a w roku 1848 Wilkoński zebrał w dwóch tomikach jego nowele i celniejsze artykuły rozrzucone po czasopismach, pod zbiorowym tytułem: „Wspomnienia i marzenia“ Bogdańskiego. Tutaj to szukać należy uczuć, myśli, poglądów autora i otaczających go ludzi.
We „Wspomnieniach i marzeniach“ Wilkoński. tak ścislemi węzłami złączony z Dziekońskim, pomieścił niezawodnie te utwory, które autor za najlepsze lub najważniejsze uważał. Każdy prawie przy- tem nosi ścisłą datę, i to pozwala śledzić rozwój umysłu autora, oraz zmiany jego zapatrywania, na każdem oznaczone jest miejsce, gdzie napisanym został, a to znów rzuca niejakie światło na daty i wypadki życia, skoro innych źrnrlel nawet u rodziny doszukać się trudno.
Prawdopodobnie z dziesięciu nowel, fantazyj. artykułów, składających zbiór cały, najdawniejszym jest „Dorpai^, bez daty. bo zapewne pisany był jeszcze w pierwszych latach uniwersyteckich, lub też może autor posługiwał się tylko wspomnieniami i zapiskami.
Bez daty także jest nowela „Władysław, nie
podobne do prawdy, a jednak prawdziwe zdarzenie“. Potem na rok 1839 przypada „Ogłoszenie w gazetach“ i fantazya „Moja fajka“. Pierwsza nowela pisana jest w listopadzie, we wsi Świeczkach, w powiecie wileńskim, „Moja fajka“ zaś w grudniu, w Hatowszczyznie w powiecie dziśnieńskim. Zapewne autor robif jakąś wycieczkę na Litwę do krewnych, znajomych lub kolegów. Na to ostatnie miejsce pobytu rzuca światło późniejsza dedykacya „Sędziwoja“: autor'poświęcił go Teofili z Podbipię- tów Kurowskiej, Chorążynie Dziśnieńskiej, jako słaby dowód wysokiego szacunku i poważania, na pamiątkę roku 183ih Widocznie u niej bawić musiał Dzie- koński w grudniu tegoż roku i tam napisał fan- tazyę „Moja fajka“. Fantazya to przecież tak chaotyczna, iż trudno jej myśl przewodnią uchwycić; są to marzenia i widziadła półsenno, w dymie tytoniowym upatrzone. Znajdują się tu jednak myśli charakteryzujące autora; narzeka on, iż duch jego, „jeszcze zabytkiem rozwagi przygnieciony jest w ciasnych wrębach rozsądku“. Później pokazuje mu się szatan i szydzi z marzeń, żąda, by mu duszę zaprzedał, on togo uczynić nie chce, ofiaruje swe serce, ale serce to znów tak było czcze i puste, iż szatan nie życzy sobie nabyć tak lichego towaru.
Zupełnie odmiennie przedstawia się na miesiąc wprzód napisana nowela „Ogłoszenie w gazetach“. Autor przyznaje się do ciekawości, jaką od dzieciństwa budziła w nim Hiszpania i tam umieszcza scenę swego opowiadania, które zawiera epizod z wojen napoleońskich. Córkę starego granda Amarisa
potrafił rozkochać przebiegły Francuz i uwiózł ją z ojcowskiego zamku. Nie powodowała nim przecież miłość, ale nikczemna chciwość. Wziąwszy w niewolę brata żony, a jedynego syna Amarisa, który należał do powstańców, żąda od niego oddania skarbów, grożąc zemstą, jeśli mu odmówi. Młody Amaris zabija Francuza. Stary grand skazany jest na galery, syn jego rozstrzelany, zamek zburzony. Na gruzach jego zostaje tylko ranny młody krewny Ksawery, niegdyś narzeczony niewiernej Amalii, i ksiądz, postać nie mająca nic wspólnego z miłością chrześcijańską. Ksiądz widzi świat w najczarniejszych kolorach, drwi z kochania i przyjaźni, a Dziekoński sam przyznaje w ptzypisku, iż pisał .swą nowelę pod wrażeniem urywku Schillera Men- schcnfeiiul i włożył w usta księdza odpowiednie rozumowania. Jednakoż ta postać odróżnia się stanowczo od niemieckiego pierwowzoru, bo ksiądz chce dlatego zabić wszystkie uczucia w sercu Ksawerego, ażeby w nim istniała tylko miłość ojczyzny i żądza zemsty za doznane krzywdy.
Ksawery przecież nie jest w stanie zapomnieć ° dawnej narzeczonej, odnajduje ją w Paryżu, piękną, śmiejącą się, rozbawioną, pomimo nieszczęść, jakich stała sią powodem, i hańby, której nie odczuwa. Ksawery pogardza nią, ale miłości jego nawet pogarda zwyciężyć nie może, zrozpaczony, odbiera sobie życie.
Tytuł zaś noweli nadaje sposób, w jakim śmierć jego ogłoszoną jest w gazetach wraz z następującym komentarzem: „Zdaje się, iż rozpusta i bez
czynne życie były przyczyną śmierci nędznika. Oby wypadek ten posłużył zapalonej młodzieży za przykład. iż brak religii i niezaufanie zwierzchności zwykle podobny koniec sprowadza“.
V
Jest to także chaotyczna powieść, ale wyłania się z niej wyraźne urąganie sądom świata, wypowiadanym w konwencyonalnej formie, przy niezrozumieniu wielkich nieszczęść i serc niezdolnych do poniżenia się i poddania pod strychulec ogólny.
Rok 1840 był rokiem prac obfitych. Dziekoń- ski naprzód w maju napisał w Moskwie „Trupią głowę na biesiadzie“, potem w lipcu w Nowem Siole nad Wołgą „Piosnkę“, dalej w październiku w Olkuszu drobiazg z podań ludowych „Worek“, a wreszcie w grudniu, w domu rodzicielskim w Ustroniu, rzecz ważną „Wyzwolenie zapaleńca“.
Z tych dat wnioskować można, iż zdawał wówczas egzamina lekarskie w Moskwie, odbył wycieczkę w głąb Rosyi i na zimę do Warszawy powrócił. Z roku 1841 mamy tylko „Pająka“, pisanego w sierpniu w Warszawie, a z roku 1842 „Siłę woli“, powieść magnetyczną, umieszczoną w Bibliotece War- szawslciej, a napisaną w Konstantynowie.
W powieściach tych można znaleźć nietylko już luźne myśli, ale wszystkie zasadnicze idee, panujące wśród grupy młodych pisarzy warszawskich, której Dziekoński był przywódcą i niejako mentorem.
Odbiły się w nich prądy ogólne, nurtujące wówczas całą Europę, a nadewszystko wpłynął na
nie stan własnego społeczeństwa, oraz gorące pragnienie poruszenia martwoty warstw wyższych.
Dziekoński nie posiadał może tak potężnego talentu, jak Wolski lub Lenartowicz, ale wszystkie utwory jego noszą cechę wykształcenia, znać w nich człowieka namiętnych uczuć i wyrobionej mys'li, dążącego niezmordowanie do świadomych celów. Strona ich artystyczna bywa rozmaitej wartości, ale w każdym razie nowele jego są o wiele wyższe od współczesnych utworów tego rodzaju. Chodzi mi głównie o ich zasadnicze idee, oraz o następstwa, jakie wywołały.
We wszystkich pismach Dziekońskiego spotykamy niezmiennie zwrot do ludu, lud zaś występuje w nich nietylko jako przeciwstawienie sił młodych letargiczności warstw wyższych; nasz autor zwraca się do niego także z powodu, że zachował nienaruszone tradycye przodków i naiwną ich wiarę, a tutaj już odzywa się właściwość nie samego Uziekońskiego, lecz całej romantycznej szkoły, która zawsze obok burzycielskich prądów, wyznawała cześć dla tradycyi.
Romantyzm także walczył zawsze z filister- stwem, narzekał na wiek obecny, rzemieślniczy, nie- poetyczny, martwy. U nas narzekania te musiały być spotęgowane. Kiedy więc autor nasz pisze w wycieczce do Okienik: „Dziś wszystko stało się rzemiosłem, sztuka, umiejętność, co tylko w życiu ludzki em jest wielkiego, to mniemają, że pieniędzmi
i przemysłem zdobyć można“ — łatwo zrozumieć, do
czego słowa te zmierzają. Wiemy, że nie była to wcale czcza deklamacya.
Był on zresztą pesymistą z usposobienia, chociaż wierzył, iż złe niekoniecznie leży w naturze ludzkiej, ale raczej pochodzi z jej przeinaczenia. Tym sposobem spokrewnią! się ze szkołą Rousseau^ i jej wyobrażeniami o człowieku pierwotnym. Narzeka też nieraz wyraźnie na fałszywą cywilizacyę, co zmienia właściwości umysłowe i przykrawa je do konwencyonalnej normy.
Dziekoriski odrzucał krępujące zwyczaje, śmiało stawiał czoło szyderstwom i podziwom, bo chciał wyrobić samodzielność jednostki, wyzwolić ją z pod zgubnego wpływu otoczenia, zmusić do zerwania z niem i ze czczemi idałami ówczesnego ospałego, utuczonego społeczeństwa.
Badając lud i jego obyczaje za przykładem Wójcickiego i kilku innych, Dziekoriski nadał nowy impuls całemu młodemu ^rronu poetów i wpłynął na kierunek ich twórczości. Grono to wprowadziło do literatury typy i postacie ludowe, może 'zrazu niezbyt prawdziwe, bo cały ówczesny kierunek mało się troszczył o prawdę; ale w każdym razie był to zwrot ważny, który miał być płodny w następstwa. Chłopem jest bohater poematu Wolskiego, „Ojciec Hilary“ i pyszni się z tego pochodzenia, chłopką także jest Ilalka, a pieśni ludowe tak przypadły do rodzaju talentu Lenartowicza, iż stały się jego najwyższym tytułem do sławy.
Sam Dziekoński poglądy swoje ludowo-społe- czne wypowiedział w wycieczkach na Łysą górę, do
Okienik, Dorpatu, w nowelach: ..,PająkJ, „Wyzwolenie zapaleńca“, „Władysław“.
W innych znów jak „Trupia główka na biesiadzie“, „Siła woli“, jako też w „Sędziwoju“ z kolei maluje się mistyk i marzyciel, przebywający w święcie zjawisk nadprzyrodzonych.
Opisy wędrówek Dziekońskiego świadczą, że jakkolwiek spoglądał na lud przez okulary romantyzmu, zwracał uwagę pomimo to na rzeczywisty stan jego ekonomiczny i nie ograniczając się ludem wiejskim, zajmował się także proletaryatem miejskim i fabrycznym. W opisie podróży do Dorpatu znajduje się zajmujące sprawozdanie z fabryki zwierciadeł: autor kładzie główny nacisk na los robotników, porównywa go z losem pracodawców, oraz tych wszystkich, co owocu ich pracy używają.
„Niejedna z naszych piękności, pisze, co swoją uśmiechającą się, jaśniejącą zdrowiem twarz przegląda w jasnem zwierciedle, jakżeby się wzdrygnęła, gdyby jej obok ukazał kto wybladłe, z napuchłemi oczyma, trzęsące się postacie biedaków, tracących zdrowie, a nieraz życie przy robocie tych przedmiotów zbytku“.
Natura w całym swym majestacie miała dla młodego marzyciela niezmierny urok. Wobec niej nawet opisując Łysą Górę, pobieżnie załatwia się z legendami przywiązanemi do klasztoru S-go Krzyża, chociaż te powinny były szczególniej zainteresować mistyka, a nawet nie wspomina charakterystycznej opowieści o posągu kamiennym klęczącej kobiety, znajdującym się na połowie góry, a który we
dług wiary okolicznych mieszkańców, ma zbliżać się powoli do jej szczytu i dojdzie doń dopiero na skończenie świata.
Wobec pięknej natury opadały go marzenia, roztęskniona jego dusza oddawała się im z rozkoszą.
Autor nasz często miewał napady zniechęcenia
i smutku, wtedy uciekał od ludzi nawet najbliższych sobie. Rodzice jego mieli wówczas pod Warszawą wielką majętność Ustroń, ale choć kochał ich gorąco, przecież nawet ta Ustroń była dla niego za gwarną. „W samotności dopiero — pisze we wspomnieniach z Łysej góry—człowiek myśłący jest tem, czem być powinien, tam to on zgromadza wszystkie siły swojej duszy. I czyż potrzeba mu ludzi, kiedy ma ze sobą naturę, a nie patrzy na nią przez śmieszne szkiełka form towarzyskich? W samotności, kiedy każda godzina pozostawia swój ślad, bo najmniejszą chwilę oznacza myśl, w samotności to jedynie dusza czuje całą potęgę swej niepodległości.“
Powszednie warunki życiowe, formy i formułki świata, cały zwykły zachód bytu, był mu wstrętnym jak wogóle ludziom myśli, u innych jednak rozdźwięk z otaczającym światem wygląda często na poetyczną manierę, pochodzić się zdaje z braku harmonii pomiędzy położeniem osobistem, środkami a pragnieniami, u niego jest on szczery i głęboki.
Wypowiada się on wyraźnie w nowelach „Pająk“, „Wyzwolenie zapaleńca",,Władysław“ snutych na tematach współczesnych — całą swą niechęć do konwencyonalnego świata, w którym wszystko bez
wyjątku jest zle, gdy tymczasem ludzie niezdolni zamknąć się w ciasnych szrankach powszednich obyczajów, choćby nawet byli włóczęgami, pijakami, waryatami, choćby popełnili zbrodnię, stokroć są więcej warci od tak zwanych „porządnych" ludzi.
Coś podobnego spotykamy w amerykańskim autorze Bret-Harcie, którego przemysł o wo-kupieckie obyczaje swego kraju przejmowały tak wielkim wstrętem, iż ulubionych bohaterów szukał jedynie między karciarzami, oszustami, złodziejami, bo oni jedni jeszcze,1 według niego, zdolni są do czynów szlachetnych.
Tak samo czynił Dziekoński. Oto jak w „Pająku“ opisuje, czem jest człowiek dobrze wychowany, czyli nie wychodzący z granic tłumu: „grzeczny, przyzwoicie ubrany, nie powstający na modę, mający zdolności właśnie tyle, ile potrzeba do zabaw wieczornych, a choćby trochę mniej, to nic nie szkodzi" Dalej opisuje towarzystwo baronowej, w którem rozmawiano po francusku, śpiewano po włosku, tańczono po niemiecku, jedzono kolacyę po angielsku i z pośród którego uciekł czemprędzej! Kontrast z tym sztucznym, zcudzoziemczalym światem stanowi ogródek — rodzaj szynku, na Mokotowskiej ulicy, gdzie autor zdała od ludzi „porządnych“ usłyszał swojską nutę mazura, graną przez żydowską kapelę. Goście tu byli wcale niewymyślni: kilku obdartusów, dorożkarz, baba z obwarzankami, „wobec nich jednak —pisze antor — zawstydziłem się swych szat, zazdrościłem im łachmanów, jakby frak czarny, który miałem na sobie, był jakąś nieprzepartą zawa
dą do połączenia się i zostania z gminem—ich wzrok wyrzucał mi różność kastową, spoglądali na mnie, jak spoglądać musieli il oto wie na swych dumnych panów, idących na forum-.
W tym ogródku spotyka nieszczęsnego człowieka, muzyka z natchnienia, który skarży się, iż „kazano mu się uczyć muzyki z poliniowanego papieru
i ze skali chromatycznej, wygrywanej przez starego Niemca“. Muzyk ten mial żonę, co go zdradziła, roz- pil się z rozpaczy i musi pić bez ustanku, bo gdyby na chwilę wytrzeźwiał, nie zniósłby życia. Nieszczęśliwy zyskuje sobie całą sympatyę autora, który ze czcią odprowadza go do domu. W rezultacie pokazuje się, iż baronowa, u której odbywa się modny wieczór, z którego uciekł, była właśnie przenie- wierczą żoną rozpaczającego muzyka. Zbrodnia i zepsucie tryumfuje na szczytach społecznych, a geniusz jest sponiewierany.
Pokrewną tej myśli jest treść „Władysława“. Panna z zamożnego domu zakochała się w młodym agronomie, który urządzał majątek w sąsiedztwie jej rodziców. Naturalnie, rodzina nie mogła na podobne małżeństwo zezwolić, agronoma oddalono, pannę wydano zamąż za niezbyt powabnego, ale majętnego obywatela. Młoda kobieta, nie mogąc podzielać zajęć i zabaw swego męża, ograniczonego filistra, a przytem trawiona smutkiem i tęsknotą, choruje ciągle. W głębi domu leżą jej zaciszne pokoje,
o które odbija się próżno zgiełk i gwar powszedniego życia. Ona go podzielać nie może, przebywa w krainie marzeń.
Ukochany jej, zrażony do świata, kupił sobie w sąsiedztwie chatę i kawał ziemi, wśród lasu, tam mieszka ze wspomnieniami swemi, mając za cały skarb portret ubóstwianej Jadwigi i gitarę, na której niekiedy przygrywa, a za cale towarzystwo chłopską rodzinę, którą przygarnął.
Czytając opis mieszkania Jadwigi w domu mężowskim, mimowoli przychodzą na myśl owe kobiety, podobne do zaklętych księżniczek, zaludniające powieści Orzeszkowej, w których żona, nie chcąc się dotykać prozy życia, przebywa w krainach wyobraźni. Wprawdzie przed blizko pół wiekiem owa proza była raczej użyciem niż pracą i od niego to odsuwały się poetyczne żony filistrów, przecież pracy dla rąk chętnych nie brakło wcale, gdyby raczyły tylko obejrzeć się w koło zaklęte księżniczki błękitnych marzeń.
W parę lat później budziła je do społecznej pracy Narcyza Zmichowska i grono entuzyastek, któremu przewodniczyła, wskazywała zachwaszczone póki, domagające się starannej ręki, ostrzegała przed niebezpieczeństwem bezczynnej tęsknoty.
Dziekoński należał jeszcze do epoki, która ją idealizowała, i dziwić się temu nie można: ona stanowiła reakcyę przeciw zmateryalizow'aniu klas wyższych. Istniała tu wprawdzie pewna sprzecznos'ć z wielbieniem ludu. który nie ma czasu na marzenia, ale sprzeczności tej nie dostrzegano wówczas, dążąc do zamierzonego celu.
Pesymizm Dziekońskiego, zabarwiony wertery- zmem, maluje się głównie w „Wyzwoleniu zapaleń
ca“. Zapaleniec nie mógł dostroić się do powszechnej miary, a szatan, który jego dzieje opowiada twierdzi,, że on to był mu kumem i przy chrzcie dotknął palcem głowy dziecięcia, w której pali się odtąd ciągle. Możnaby podejrzewać, że w historyi tego zapaleńca autor skreślił potrosze własne dzieje, a to podejrzenie potwierdza fakt, że powieść ta pisana była w Ustroniu. Młodzieńca obdarzonego wielkiemi zdolnościami, rodzice kształcą starannie, bo stary ojciec, który go kochał nad wszystko, twierdził, iż można dzieciom nie zostawić majątku, ale wykształcenie dać im trzeba koniecznie. Taką też była zasada jego rodziców. Pomimo to, źle dzieje się w świecie bohaterowi powieści, bo świat nie jest takim, jakiego pragnął, o jakim marzył, rządzi się tylko interesem, interes do zbrodni popycha ludzi wszystkich warstw społecznych, skoro nawet prostak, szwagier gajowego, zabija po dla zrabowania marnego rubla.
Interes też staje nawspak życiu młodzieńca, który kocha się, jest kochany, ale tak samo, jak Jadwigę w Władysławie, jego ideał wydają za bogatego człowieka. Koleje życia zapaleńca poszły krzywo, wśród nauk straci! wiarę, rodzice go odumarli i zmuszony byl sam myśleć o sobie. „Z poetycznej sfery młodzieńczego życia, wpadł w chłodną prozę stosunków towarzyskich, a jemu każdy przymus zdał się niewolą, grzeczność—obłudą, nieodzowne formy— bezdusznością i dlatego wszelkie obowiązki zrzucał z siebie, jakby uciążliwe jarzmo... Czuł się wyższym od tłumu, co go otaczał... swą dumą tracił tę wyż
szość, tak, iż jedni go uważali za dziecko, drudzy za szaleńca, a wszyscy poniżyć usilo\Vali“.
Autor natrąca wprawdzie, iż na dnie tej hardej duszy tlało może najzwyczajniejsze samolub- stwo, ale nie zatrzymuje się nad tą myślą. Było to zapewne obudzenie się poczucia zwykłych obowiązków wobec rodziców. Czuł sam, że zamiast pomocy, był im ciężarem i troską, pojmował może niewyraźnie, że z pod zwykłych warunków bytu niezawsze wyłamywać się godzi. Ciekawe też są bardzo koleje, przez które przeprowadza swego bohatera; jest on czeladnikiem tokarskim, tragarzem, ... a wszędzie spotkał intrygi, zawiści, zmysłowość grubszą, bo bez osłony i wstydu“. Zostaje wreszcie gajowym w le- sie na pustkowiu i to są podobno najszczęśliwsze jego chwile, bo spędza je w samotności. Tu jednak także prześladują go ludzie, denuneyuje go, jako człowieka z wykształceniem, rywal do względów ubogiej kuzynki właściciela, u którego zostaje w obowiązku, ostrzegając., iż nie jest on tem, czem się Wydaje. Biedna kuzynka, której całą winą było ■Współczucie dla nieszczęśliwego, zostaje wypędzona z „porządnego“ domu, a bohater się zabija. I to jest owo wyzwolenie, które jedynie może mu spokój zapewnić.
Dziwna to, głęboko smutna powieść, tem smutniejsza, iż ma przebłyski realne, postacią szatana łączy się z cyklem utworów fantastycznych, choć z drugiej strony trzeźwiejszą jest od wszystkich innych utworów Dziekońskiego. Zdaje się on w bohaterze potępiać niezdolność przystosowania się do
warunków bytu, jak gdyby sam z sobą toczył walkę pod tym względem; kiedy zaś charakter marzyciela nazywa samolubnym, kto wie, czy sam o sobie nie wypowiada tego zdania.
W sprzeczności też z fantastyczną niemal wiarą w lud i ze wszystkiemi przymiotami, jakiemi go zwykle obdarzał, są ustępy, w których widzi w nim te same wady, co w klasach wyższych, tylko bardziej jeszcze rażące.
Wkrótce jednak Dziekoński zapomina o tych trzeźwych przebłyskach, powraca do przekonań, które stale wypowiada w innych utAVorach.
Na te przekonania wpływ wielki wywarły literatury obce. Jako wychowaniec niemieckich uniwersytetów, miał dla ducha niemieckiego sympatye widoczne. Przytem, jak to wówczas było w zwyczaju- wychwalal ład, porządek, akuratność niemiecką, a nawet łagodne usposobienie i miłość rodzinną Niemców. Zakrawa to dziś na ironię, tak samo jak słynne dzieło pani de Staël o Niemczech, która także cnoty niemieckie wynosiła pod niebiosa. Widać, że nie tylko zmieniają się ludzie, zmieniają się także narody. Gdyby owi chwalcy łagodności i sprawiedliwości niemieckiej zmartwychwstali i dziś rozejrzeli się po świecie, zapewne nie rozumieliby samych siebie, jak my ich dziś zrozumieć nie możemy.
Wielbiąc naród, Dziekoński wielbił też literaturę, szczególniej był mu sympatyczny szorstki Hebbel
i jego średniowieczne dramaty. On także niekiedy akcyę swych powieści lubił przenosić w przeszłość daleką, bo przeszłość była dla niego złotym wiekiem,
w którym jeszcze tajemnicze nici, łączące człowieka z naturą, nie były zerwane, a świat zaludniony był duchami.
U Dziekońskiego wyższość intuicyi nad nauką jest stałem przekonaniem, widzimy to wyraźnie w wielu jego pismach, a szczególniej w Trupiej głoioie na biesiadzie. „Bracie—przemawia do niego w tej noweli tajemniczy żebrak—ty nie szlifowałeś rozumu na cudzoziemsko-dyabelskim kamieniu, aby nim zarżnąć wiarę—ty uwierzysz mi“.
Te słowa w zestawieniu zwłaszcza z Wyzwoleniem zapaleńca, w którem bohater wśród nauk stracił wiarę, zdają się dowodzić, iż sam autor podobną fazę zwątpienia przechodził. To przypuszczenie potwierdza pierwsza powieść jego Ogłoszenie w gazetach. Nie ma w niej śladu późniejszych przekonań religijnych, a nawet ksiądz odzywa się w sposób charakterystyczny, iż walczyć będzie z Francuzem do ostatka, do ostatniej kropli krwi z Bogiem, a chociażby mimo Boga.
Widocznie lata nauki wryrobiły w Dziekońskim zwątpienie, dlatego to uważał naukę jako szkodliwą, ubożącą więcej, niż wzbogacającą umysł, który in- tuicyą mógł dojść do stokroć wyższej mądrości.
Później dopiero stopniowo autor nasz odzyskał jeśli nie pierwotną wiarę, to przynajmniej mistyczne wierzenia, widne w jego dalszych powieściach, a nawet iv Irupiej główce na biesiadzie, pisanej wpół roku po Ogłoszeniu w gazetach.
Zwątpienie tak mało było odpowiednie uspo-
Biblioteka. T. — 374. 4
sobieniu Dziekońskiego, iż długo trwać w nim nie mogło.
Dziwny to zaiste utwór ta '[rupia główka. Autor spotyka starego żebraka, przyjmowanego z wielkiem odznaczeniemfwjłomu swego przyjaciela. Przyjaciel ten twierdzi, iż jest to człowiek pochodzący ze sfer wykształconych, posądza go tylko
o lekkie pomieszanie zmysłów, nie wie przecież, jakie wypadki spowodowały ten stan, jako też ubóstwo obecne żebraka. Zaciekawiony autor korzysta z pierwszej zdarzonej sposobności, ażeby rozpytać żebraka o jego przeszłość i w odpowiedzi odbiera wyżej przytoczone słowa; są one wstępem do dziwacznego opowiadania, w którem znać wyraźnie, że nie jest utworem ludowej fantazyi, ale gorączkowem marzeniem wykształconego człowieka.
Przypomina ono bardzo legendową historyę Don Juana. W dawnych czasach—autor nie określa ich bliżej — żył Janusz, który córkę swego starego opiekuna podstolego uwiódł, a jego samego zabił. Potem zaś pośpieszył do możnego pana podczasze- 1 go, na wysoki gorejący światłem zamek i ożenił się z jego córką Hanną. Życie jego było ciągłą zabawą, ale pomimo to, gryzło go sumienie i lękał się księdza plebana, którego spokojną postać sumienie zbrodniarza przetwarzało w groźnego mściciela. Miotany niepokojem, pobiegł raz w nocy zaprosić go na wieczerzę, wstąpił na cmentarz i tam potknąwszy się na grobie o trupią główkę, zaprosił ją także. Wówczas na belce sufitowej ukazał się groźny napis:
memento mori, a do sali wszedł szkielet w ubrauiu żebraczem, z trupią główką na ramionach.
Ucztujący towarzysze Janusza wzięli go przecież za zwyczajnego żebraka, trupiej główki nie dojrzeli, tylko uczuli się dotknięci w swej godności podobnie niestosownem towarzystwem, chcieli więc wypędzić intruza, ale Janusz w imię gościnności staropolskiej stanął w obronie tajemniczego biesiadnika; to spowodowało zwadę, goście opuścili salę
i przybysz z tamtego świata przebaczył gospodarzowi bezbożne życie dlatego, że tę cnotę przodków zacho- w-ał i wzajem zaprosił go do siebie, mówiąc, (że przyśle po niego konia.
Na drugi dzień wieczorem Janusz uczuł, że mu ktoś niespokojne serce z piersi wydziera i ujrzał to serce w rękach matki, dawno zmarłej, piastowane na kształt dzieciątka. Jednocześnie odezwało się na dziedzińcu niespokojne rżenie białego rumaka, a gdy siadł na niego, koń ten uniósł go ponad ziemię
i przez dyamentowe podwoje wpadł tam, gdzie go nigdy myśl nawet nie unosiła“. Janusz szukał wśród koristelacyi i gwiazd rozsianych własnej gwiazdy, ale jej nie znalazł. Obudził się potem na skraju lasu, w piękny ranek wiosenny, słysząc wołanie kukułki. Poznaje okolicę, ale nie poznaje ani budynków, ani ludzi, bo chwila jedna, spędzona w zaziemskim świe- cie, stanowi wieki.
Ten to Janusz jest dzisiaj żebrakiem, który swoje tajemnicze dzieje opowiada Dziekońskiemu.
Gdybyśmy chcieli w tym chaotycznym utworze ^obadać się myśli jakiej, byłoby to rzeczą bardzo
trudną. Win Janusza nie mogła zmazać gościnność okazana żebrakowi, w którym poznał pozagrobowego gościa, a widzenie krain wieczności uważanem było zawsze za szczególną łaskę Bożą, na którą nie zasłużył. Bajka więc nie ma tego zwykłego moralnego sensu, jakim odznaczają się baśnie gminne i zdradza tym sposobem swoje pochodzenie.
Oprócz podobieństwa zbrodni pomiędzy Januszem a Don Juanem, jest w nich i pokrewieństwo moralne, szczególniej jeśli weźmiemy na uwagę sposób, w jaki tę postać rozumiał Hofman. Według niemieckiego romantyka, Don Juan grzeszy głównie nadmiarem fantazyi, serca jego żadne ziemskie uczucie zadowolić nie może, albowiem rwie się w nieskończoność, a w jego myśli dobre i złe instynkty toczą nieustanną walkę. Tak samo dzieje się z Januszem, nawet w słowach autora, który rozgrzesza go z powodu staropolskiej gościnności, dorozumieć się można, iż rozgrzeszenie to zyskuje on sobie głównie z powodu wielkiego animuszu i zuchwalstwa. Pomimo sympatyi autora dla ludu, ten szlachecki przymiot chwyta go za serce.
Podobne sprzeczności między usposobieniem wrodzonem a ideami, którym hołdował, przytrafiają się niekiedy w jego dziełach.
Inną zupełnie jest treść nowelli Siła woli, napisanej w dwa lata później, a drukowanej w Bibliotece Warszawskiej 184:5 r. Młody autor, podróżując zagranicą, w jakiejś oberży na Szlązku—spotyka Leonarda, magnetyzera, obdarzonego tajemniczą potęgą, którego sile spojrzenia nikt oprzeć się nie może, na
wet w najdrobniejszych rzeczach; pod jego wpływem oberżysta oddaje mu wieczerzę, sporządzoną dla poprzedniego gościa, a gość ten, pomimo niechęci, dzieli z nim swój pokój.
Pobieżna ta znajomość zostawiła niczem niezatarte wrażenie w umyśle podróżnego. Wkrótce spotyka znowu Leonarda u wód, w towarzystwie swego przyjaciela młodości, Stanisława, któremu towarzyszy narzeczona Emilia wraz z ojcem. Stanisław, dręczony chorobą nerwową, przeciw której medycyna okazuje się bezsilną, znajduje się pod opieką lekarską Leonarda. Magnetyzm sprawia mu zrazu pewną ulgę, teraz jednak czuje się coraz gorzej, a co więcej, dostał się w zupełności pod władzę tajemniczego człowieka, kłóry rządzi nim we śnie i na jawie.
„Czuję — mówi chory — iż teraz własna myśl woja już do mnie nie należy, jest ona cudzą... on (Leonard) nią włada we śnie moim. (Idy czuwając, rozmyślam, wtedy żelazna wola jego poskramia każde pokuszenie buntownicze. Oto teraz, w tej chwili, jakkolwiek murami oddzielony, gdyby zechciał, pogrążyłby mnie w sen, byłbym nieczuły na wszystkie wrażenia zewnętrznego świata... A nawet i na świat ja tylko patrzę jego oczyma. A’ie wiem, czy °n jest dobry, czy zły, to tylko wiem, że jak pies posłusznym mu być muszę“.
Leonard kocha Emilię i dlatego porzucił swe zwykło zajęcia; oddał się temu jednemu choremu, hyle tylko być przy niej, ona go jednak nienawidzi lęka się zarazem, pragnie wyzwolić Stanisława
z pod jego potęgi i zwierza się ze swoją trwogą przed jego przyjacielem, a ten, podejrzewając w Leonardzie zbrodnicze zamiary i nie widząc innego sposobu ratunku, wyzywa go na pojedynek.
Leonard z powodu grożącego niebezpieczeństwa bada we śnie magnetycznym jasnowidzącego Stani-' sława, dowiaduje się, że sam musi zginąć od kuli przeciwnika i wiedziony zagrobową zazdrością, rozkazuje uśpionemu umrzeć także. Stanisław z tego snu nie budzi się już więcej.
Powieść ta przywodzi na myśl poddawanie myśli i wszystkie cuda nowożytne.
Od czasu Mesmera magnetyzm pod różnemi postaciami kilkakrotnie już powracał na widownię umysłową, często złączony ze spirytyzmem, a Jasnowidząca z Prévost Justyna Kernera i duchy, jakie ją olaczaly, przez długi czas była rodzajem ewangelii magnetyzmu.
Do tej szkoły należał Dziekoński, widać to nie tyle jeszcze w Sile woli, ile w Sędziwoju, naczelnym jego utworze, wydanym w r. 1845.
Właśnie w owej chwili powieściowa literatura tak bujnie rozwinięta we Francyi i Anglii, u nas także rozpowszechniać się zaczęła. Kraszewski wydawał od lat kilku jedne po drugich swoje utwory, pomiędzy któremi była już Latarnia czarnoksięzka. Powieść historyczna miała jednak nad współczesną pierwszeństwo, sam Kraszewski skłaniał się ku niej, mieliśmy już pomiędzy innemi jego Stańczykową kronikę, Ostatnią z książąt Słuckich. Mistrza Twardowskiego. Powieści kozackie Michała Czajkowskiego
były w powszechnym obiegu. Michał Grabowski już był napisał Koliszczyznę, Stannicę Ilulajpolską, Rzewuski Pamiętniki Soplicy, Magnuszewski Niewiastę polską w trzech wiekach, a Hofmanowa także skłoniła się do przeszłości w Janie z Czarnolasu.
Powieści te wychodziły w Wilnie, Petersburgu, Lipsku, w Warszawie także ukazało się świeżo kilka utworów historycznych, nie mówiąc o dawniejszych. Józef Wiślicki wydał Starostę Iiabsztyńskicgo, Zbo- roicskich, Józefina Osipowska Zofię Olelkieiviczóivnę, a Fryderyk hrabia Skarbek Pamiętniki Seglasa.
Powieści fantastyczne pisał Sztyrmer.
Sędziwój jednak różnił się rdzennie od tych wszystkich powieści swym mistycznym nastrojem, ujętym niemal w systemat, a nawet różnił się w sposobie pojmowania świata nadzmyslowego od Sztyr- mera, z którym w bliższem pokrewieństwie była tylko Trupia główka na biesiadzie.
Sędziwój miał swoje legendow-e podstawmy, a czytając go, przekonać się można, iż autor wertował stare kroniki i był obznajmiony nie tylko z dziejami, ale z wierzeniami i obyczajami alchemików.
Gdybyśmy szukali dla tego utworu pokrewieństwa, znaleźlibyśmy je tylko w literaturze zagranicz- nej, w powieści Lyttona Bulwera Zanoni, wrydanej w 1842 r. Ztąd zapewne urosło zdanie, iż Sędziwój jest prostem naśladownictwem. Spotkałam się z niem nieraz. Ci jednak, co tak twierdzą, nie czytali zapewne Sędziwoja i nie porównywali go z mniemanym pierwowzorem.
Pomiędzy mnóstwem powieści swoich Bulwer
kilka razy i to w różnych epokach swej twórczości, powracał do mistycznych idei i na nich swoje utwory osnuwal. W Zanonim bohaterem jest „adepta“, czyli człowiek, który przez wypróbowaną cnotę, silę charakteru i inteligencyi, został przypuszczony do tajemniczego bractwa, posiadł władzę nad materyą, stał się nieśmiertelnym, może rozkazywać duchom pośrednim, zaludniającym powietrze, ziemię, wody
i może wyrabiać kamień filozoficzny, czyli tinkturę. Kamień ten, jak wiadomo, mógł wszystkie metale przemieniać na złoto, uzdrawiał choroby, dawał wieczną młodość i zarazem był eliksirem nieśmiertelności.
Ponieważ do Sędziwoja wchodzi jako jeden z dzialaczów takich adepta Seton, powstał ztąd zarzut naśladownictwa. Założenie przecież jednej
i drugiej powieści jest odmienne, a przytem obok żywiołu fantastycznego, Sędziwój ma wszystkie cechy powieści historycznej, do której Zanoni nie ma żadnej pretensyi. Wszystkie nawet wiadomości o Sentóme, były pracowicie zebrane z różnych współczesnych mu źródeł.
Być może, a nawet prawdopodobnie, Dziekori- ski znał Zanoniego, powieści Bulwera bowiem w owej epoce miały wielki rozgłos pomiędzy naszą inteli- gencyą. Zanoni mógł mu nasunąć myśl zbudowania utworu na dziejach polskiego alchemika, tembardziej, że przedmiot odpowiadał jego wierzeniom. Na tem jednak kończy się podobieństwo. Inny zupełnie jest plan kompozycyi, inną idea przewodnia. W powieści Bulwera, Zanoni, rozkochany w młodej
dziewczynie, której serce pozyskał, cierpi z powodu, że ona jest śmiertelną, gdy tymczasem Seton nie może wzbudzić miłości Arminii, gdyż ta drży przed nim, jak przed istotą innej natury, a serce jej skłania się do Sędziwoja.
Wilkońska słusznie twierdzi, iż myśl tego utworu powstała przy pracach chemicznych, może i alchemicznych, którym się Dziekoński oddawał.
W przedmowie do Sędziwoja, autor usiłuje scharakteryzować wiek szesnasty, zwraca też szczególną uwagę na tę gorączkę złota, która wówczas opanowała od góry do dołu świat cały i która zapala tysiące wyobraźni nadzieją szybkiego zbogace- nia się. Nizki stopień cywjlizacyi nie stawiał granic marzeniom, wszystko zdawało się możliwem, a tajemnicze osobistości, mające własny interes w rozpuszczaniu czarodziejskich powieści, snuły się po dworach możnych i łatwowiernych, łudząc ich posiadaniem kamienia filozoficznego. O przemianach, dokonanych niepojętym sposobem za pomocą tego kamienia, wspominają kroniki; bohater powieści, Sędziwój, wsławńł się niemi, biograf jego Desnoyer, sekretarz królowej Maryi Gonzagi, pisze, iż za jego czasów można było w zamku Praskim widzieć tablicę z napisem łacińskim, wmurowaną na pamiątkę takiej transmutacyi, dokonanej przez Sędziwoja wobec cesarza Rudolfa II.
Powieść płynie pełnemi żaglami po morzu cudowności, autor stawia ją na tym gruncie z dobrą wiarą mistyka, chociaż w przypiskaoh daje nieraz
do zrozumienia, że to, co ogół brał za przemianę metalu, mogło być tylko zręcznem kuglarstwem.
Powieść zawiązuje się w Bazylei, gdzie młody Sędziwój oddając się pracom alchemicznym, wynajął mieszkanie i laboratoryum zmarłego tajemniczą śmiercią Thóldena, który chociaż uchodził, za bardzo bogatego i za życia miał wszystko, czego mógł zapragnąć, zostawił jednak w nędzy żonę i córkę. Ta córka ośmnastoletnia, Arminia, kocha Sędziwoja, kiedy nagle miesza się do powieści postać umiłowana przez autora, który skupił na niej światło i otoczył ją snopami promieni. Postacią tą jest Seton.
0 Setonie wspominają także współczesne kroniki. Wpdług nich, miał on pasiadać nieśmiertelną młodość i piękność, a znanym był pod nazwą „Kosmopolity“, mówił bowiem wszystkiemi językami i wszędzie poczynał sobie tak, jakby znajdował się w rodzinnym kraju.
Dziekoński przywiązuje do nazwy kosmopolity, zohydzonej zwykle, dodatnie znaczenie, rys to charakterystyczny epoki, w której nie troszczono się w wielu razach o podstawy rzeczywiste, ale szeregowano zjawiska umysłowe wedle pojęć
Autor nasz, zakochany w abstrakcyi, za ideał człowieczeństwa uważa kosmopolityzm, bo duchy nie mają ciała, ani nic z tego, co rozróżnia ludzi; mogą być one czyste i skalane, dobre i złe, ale według niego, nie mają barwy narodowej.
Kosmopolita Seton jest istotą nadprzyrodzoną, wyzutą ze wszystkich ziemskich więzów, żyjącą tylko dla wiedzy i dla miłosierdzia. Wszędzie, gdzie
się ukazuje, znaczy ślady swoje dobrodziejstwami. Ten mędrzec dal się jednak uwikłać w sidła miłości, pokochał młodą, piękną, niewinną Arminię, i pośłu- bił ją, jakkolwiek podobny związek ziemski odradzają mu współtowarzysze magicznego bractwa.
Losy kosmopolity pośrednio tylko są z losami głównego bohatera złączone, ocalił go dwukrotnie z niebezpieczeństwa cudownym sposobem, a gdy Sędziwój błaga, ażeby przypuścił go do swoich tajemnic, stara się odwrócić młodego alchemika od niebezpiecznych pokuszeń, aż wreszcie każe mu szukać wiedzy w grobie Thiildena, gdzie ukryty jest jego rękopis i puszka zawierająca kamień filozoficzny. Zdobycie tych przedmiotów, strzeżonych przez niewidzialne siły, przypomina mocno legendy przywiązane do mistycznego kwiatu paproci. Straszne 'vidma napastują śmiałka, pomimo to Sędziwój przedsięwzięcia swego dokonał. Cóż ztąd jednak, kiedy rękopisu odczytać i zrozumieć nie jest w stanie; za pomocą wszakże kamienia filozoficznego staje się posiadaczem bajecznych skarbów. Jest to próba jego charakteru, próba wydająca ujemne rezultaty. Zostawszy bogatym, Sędziwój zapomina o szlachetnych marzeniach, używa swego złota jedynie na nieustanne orgie i szaleństwa.
Tymczasem Arminia nie zapomniała o pierwszej miłości; mąż, którego umysł 'przenosi jej miarę tak dalece, że go pojąć nie jest w stanie, przejmuje ją wiekuista trwoga, pomiędzy nim a nią istnieje przepaść; kosmopolita daremnie stara się ją zapełnić swą nieskończoną dobrocią, łagodnością, sercem, Ar-
mima drży przed nim. On marzy o tem, by podnieść ją do siebie, wcielić do bractwa, które posiadło tajemnice przyrody i rozkazywać jej umie. Ale Arminia jest do tego niezdolną, a jak utrzymują towarzysze Setona, żadna kobieta nie posiada na to dość siły ducha, dość męztwa i wytrwania. Wobec tej kobiety jednak cała potęga mędrca jest bezsilną, nie jest w stanie obudzić w niej wzajemności, aż wreszcie miłość ziemska, jej troski, obawy, walki, przyprowadzają go do takiego stanu, że potrzeba mu wybierać pomiędzy nieśmiertelnością wiedzy i potęgi a zwykłą dolą człowieka, krótkotrwałą, znikomą, osmuconą widmem zgonu.
On nie waha się jednak; życie, pozbawione uczuć, zdaje mu się tylko wiecznością męczarni, a śmierć jest w jego oczach wybawieniem, cierpi więc jak zwykły człowiek i jak zwykły człowiek umiera. W ostatniej chwili odzywa się w ten sposób do współtowarzyszów nieśmiertelności i wiedzy: „Bywajcie zdrowi na zawsze na tej ziemi. Znowu jeden z waszych braci was opuszcza. Stary wiek wasz przeżyje wszystkich młodość, a dzień ostatni zastanie was jeszcze myślących na naszych grobach. Z wolnej woli zstępuję do krainy cieniów, [lecz nowe słońca świecą mi już z głębi grobu“.
A mędrcy pomyśleli sobie:
— 1 my, żyjąc sercem, dawnobyśmy znudzeni świat opuścili, ale umrzeć nie możemy, dopóki żyjemy myślą, bo nauka jest nieśmiertelną.
Kosmopolita Arminię oddal w opiekę Sędziwojowi, który, spełniając wolę jego. z nią się ożenił.
Małżeństwo to wszakże szczęśliwem nie było. Armi- nia znalazła w alchemii nieubłaganą rywalkę, której ani miłość dla niej, ani ojcowstwo zwalczyć nie zdołało. Sędziwój zamykał się w pracowni dni i noce, a na doświadczenia stracił skarby, zostawione żonie przez kosmopolitę. Arminia wkrótce umarła z rozpaczy, a później syn, tajemniczym głosem przywołany do pracowni ojca w chwili, kiedy z retorty dobywały się zabójcze pary, został niemi zabity. Nado- miar alchemik popada na starość w położenie bez wyjścia, albowiem wierny sługa jego dopuścił się fałszerstw pod imieniem pana, byle dostarczyć mu środków prowadzenia dalej alchemicznych doświadczeń.
Wreszcie w chwili, kiedy wszystko zdaje się stracone, kiedy nędza i niesława spada na jego głowę, rękopis Tholdena staje się nagle dla niego wyraźnym, a z przestrzeni odzywają się nieśmiertelni jego bracia. Sędziwój osiąga cel marzeń, cel pracy całego życia, staje się adeptą. Taką jest treść głównego utworu Dziekońskiego w swej najprostszej osnowie.
Pod względem artystycznym zarzucićby mu można wiele, jakkolwiek należy do celniejszych powieści chwili, strona artystyczna jednak najmniej nas obchodzi; szukamy w niej myśli głównej, szukamy przekonań autora, skrystalizowanych w tym ostatnim jego literackim wyrazie.
Sędziwój gra w powieści rolę nieokreśloną. Po wszystkich wzniosłych naukach mędrca i jego towarzyszów', którym posłusznym nie bv]f trudno zrozu
mieć, jakiem prawem dostępuje laski, która spada na niego w ostatnim rozdziale,1'gdy oczy jego otwierają się nagle, a on sam wchodzi do tajemniczego przybytku wiedzy i nieśmiertelności. Człowiek, oddany naprzód szalonym namiętnościom, potem zły mąż i zły ojciec, który zamiast pracować nad własnem udoskonaleniem, jak mu to było wskazanem, upiera się materyalnemi sposobami dojść do wielkiej tajemnicy, niczem nie zasłużył na jej posiadanie.
Autor stanąłby tym faktem w sprzeczności sam z sobą, gdyby mu cośkolwiek na Sędziwoju zależało. Widocznie jednak pierwsza myśl osnucia powieści na tle historyi polskiego alchemika uległa zmianie przy dalszych studyach, jego miejsce w wyobraźni autora zajęła promienna postać Setona Chaldejczyka, jaśniejącego nieśmiertelną młodością.
Dziekoński jest wyznawcą Platona, cały Sędziwój przesiąknięty jest jego pojęciami, a cała powieść jest jakoby ilustracyą rajskiej legendy o feniksie, która stanowń jej przedmowę. Legenda opiewa, że w raju stały dwa drzewa: drzewo wiadomości i drzewo życia; owocu pierwszego nie wolno było ludziom pożywać, a ze wszystkich stworzeń jeden feniks gnieździł się wśród jego konarów i żywił owocami. Tylko potężne istoty mogą karmić się wiedzą, dla innych mądrość jest śmierdodajną. Feniks wraz ze wszystkiemi tworami uleciał z raju, ale co sto lat powraca tam, odłamuje gałęzie suche z drzew cudownych i odmładza się na stosie. Jest on jedynym na świecie świadkiem nieśmiertelnej prawdy.
Adepci, co zdobyli władzę nad materyą i du
chami pośredniemi, zaludniającemi według mistycznej wiary przestrzenie, są podobni do owego feniksa, to potężne istoty, dla których mądros'ć nie Jest śmierciodajną. Autor nietylko mówi o nich, powołuje się na rozmaite wielkie powagi, wywodzi ich zakon od różokrzyżowców, przytacza przykłady białej magii i wierzy w cuda hr. Saint - Ger- nnain, Swedeborgą, Saint Martina, słynnych wizyo- narzy i taumaturgów, w których nie wzdragał się wierzyć sceptyczny wiek ośmnasty.
Pokazuje się ztąd, iż grunt był doskonałe przygotowany do przyjęcia nauki Towiańskiego, kiedy się z nim Dziekoński spotkał w Paryżu. Nic dziw więc, że stal się gorliwym jej wyznawcą i krzewicielem.
Tyle tylko udało mi się dowiedzieć o niepospolitym człowieku, który w danej chwili pracował, Walczy! i byl jednym z najczynniejszych promotorów naszego ruchu umysłowego. Kiedy się jednak przystępuje do studyowania autorów tak niedalekiej stosunkowo epoki, spotyka się trudności większe częstokroć, niż gdyby chodziło o ludzi oddzielonych od nas paru wiekami. Równie trudno odnaleźć ich dzieła, jak dowiedzieć się o kolejach życia. Utwory ich po większej części wyszły z księgarskiego obiegu a nie dostąpiły zaszczytu wejścia do bibliotek. Są to paryasowie pomiędzy białemi krukami, tułają się w antykwarniach, poszukiwane chyba przez literata przypadkowo do jakiego studyum.
Wrazie nawet, kiedy uda się zgromadzić dzieła, Występuje nowa trudność co do biografii. Nie wszyst
kie opowieści, jakie się usłyszy, są, wiarogodne, ko- respondencyi wyszukać prawie niepodobna, życiorysów przed paru dziesiątkami lat nie pisywano, a rodzina okazuje się głuchą na zwrócone do niej prośby.
Dziś stokroć mniejsze zasługi są daleko więcej uczczone. Pisma ilustrowane podają skwapliwie wizerunki i życiorysy ludzi, odznaczających się na ja- kiembądź polu, łatwo więc będzie następcom naszym odtwarzać dzisiejsze postacie, jeśli im do tego przyjdzie ochota. Tymczasem o tych, co zgaśli przed pół wiekiem, zwłaszcza też na obczyznie, głucho było zupełnie. Kilka krótkich, najczęściej niedokładnych wiadomości w historyach literatury, oto jedyne źródła, na które powołać się można. Zresztą nawet Biblioteka Warszawska, której Dziekoński był gorliwym współpracownikiem przez czas dłuższy, nie wspomniała o jego śmierci. Za życia więc już należał do zapomnianych. O ile zaś zapomnienie to było niesłusznem, starałam się wykazać na mocy tych dokumentów, jakie miałam w ręku. Pisałam jedynie prawie o dziełach biografią może zajmie się kto szczęśliwszy odemnie w wynalezieniu wiarogodnych wiadomości o jego życiu.
W plejadzie poetycznej owej epoki lloman Zmorski zajmował przez czas jakiś miejsce naczelne, a przynajmniej współtowarzysze uważali go sami i przedstawiali ogółowi jako największy talent i najbardziej wybitną indywidualność.
Zmorski urodził się w-Warszawie w r. LS24-ym, był rówieśnikiem Włodzimierza Wolskiego, z którym czas jakiś żył w ścisłych stosunkach. O jego rodzinie i dzieciństwie wiemy bardzo malo.Wykształcenie odebrał niewielkie, zaczął jńsać wcześnie, a już w r. 1842-im drukował w Bibliotece Warszawskiej jeden ze swych ważniejszych utworów „Noc Świętojańską,“ w której była wyraźna zapowiedź przyszłych kierunków
Bibliotek?. — T. 7i
Zmorski miał powierzchowność uderzającą: wydatne rysy, niezmiernie bujny zarost, włosy kruczej czarnos'ci, cerę bladą, ogniste oczy, zmysłowe war- jri, brwi silnie zarysowane i złączone nad nosem, co nadawało mu wyraz energii; średniego wzrostu, miał postać barczystą, zapowiadającą silę. Ubierał się dziwacznie, jak ogół ówczesnych cyganów, lubiących wyróżniać się strojem: chodził zwykle czarno i nosił wywinięte kołnierzyki, kapelusz także czarny, z wielkiem rondem.
Powierzchowność odpowiadała doskonale charakterystyce umysłowej młodego poety. Talent jegn miał gwałtowność i siłę, posunięty nieraz do brutalności, tembardziej. że nie złagodziło go wychowanie. ani wpływ towarzystwa, gdyż Zmorski z zasady od towarzystwa stronił. .Tako zapalony ludowiec, z salonem nie chciał mieć nic wspólnego: lubił zadymioną atmosferę podrzędnych restauracyi. kawiarni, cukierni, gdzie zbierała się cyganerya. Gardził ostentacyjnie strojem, przymusem, formami. Współtowarzysze jego mieli wszyscy swoje kółka towarzyskie lub rodzinne; on stanowił wyjątek.
Wolski, gdy chciał, mógł błyszczeć w wyborowych towarzystwach. Norwid, dzięki artystycznej naturze i dobremu wychowaniu domowemu, przystosował się z łatwością do wykwintnych sfer. Nawet Bohdan Dziekoński, nawykły do burezeryi, miał wyksziałconą rodzinę, gorąco ukochaną, której wpływ łagodził szorstkość obyczajów, nabytych w niemieckich uniwersytetach.
Teofil Lenartowicz zaś różnił się tem od współ-
towarzyszów, iż zajmował małą posadę w sądowni- c'vie i za jej pomocą zarabiał na skromne utrzymanie. Lenartowicz, także dziecię Warszawy, pochodzący z bardzo niezamożnej rodziny, miał jednak przyjazne stosunki z kilku obywTatelskiemi dobami, poznanemi u krewnych w Pułtuskiem, a rzewna jego natura, w braku bliższej rodziny, lgnęła do ludzi, którzy go przygarniali i kochali. Z nie- któremi nawet osobami, poznanemi w pierwszej młodości, zachował przez długi czas przyjazne stosunki, których nie ostudził ani czas. ani oddalenie.
Zmorski takich stosunków unikał, a nawet wyrażał się o nich pogardliwie; dość było liczniejszego grona, aż«by go odstraszyć. Wilkońska opisuje swoich wspomnieniach, iż raz przyszedłszy do nich J zastawszy kilka osób. zatrzymał się we drzwiach 1 szepnął: „Tyle kobiet“—zawróci! się i odszedł czem- lJi‘ędzej. Pył on w owej epoce małomówny, chyba, ’<e otoczony kolegami lub sztucznie podniecony wpadt zapal. Wtedy dowodził i deklamował, dobierając wyrazów, dając absolutną folgę rozkiełznanej Wyobraźni, i czynił wrażenie właśnie z powodu skrajnych doktryn, jakie głosił.
Cyganrrya była wówczas w modzie; należało do niej wielu więcej i mniej utalentowanych ludzi, jak Józef Kenig. Seweryn Fileborn, Zenon Sierpiński, oraz inni, którzy nie zostawili śladu w literatu- Młodzi próbowali w r. 1841-ym wydawać wspól- ttemi siłami własny organ miesięczny „Nadwiślanin*
1 chcieli go przeciwstawić Bibliotece Warszawskiej z którą niera/. stali w opozycyi, wyszydzali jej kry
tyki i poglądy, chociaż wszyscy do niej pisywali. Nadwiślanin jednak nie był w stanie opłacać druku i papieru, bo o honoraryach nie było mowy i po pięciu numerach zakończył suchotniczy żywot.
We dwa lata później Zmorski wespół z Dzie- końskim, nie siląc się już na czasopismo stałe, wydali książeczkę zbiorową „Jaskułkę.“ Nie wjadomo, czy był tu błąd drukarski, czy próba nowej pisowni? Chmielowski, który w swej „Historyi literatury“ ten tytuł zaznaczył, tego nie rozstrzyga.
Obadwaj ¡wydawcy przedstawiali najradykal- niejsze kierunki cyganeryi, można więc powątpiewać, czy Biblioteka Warszawska pomieściłaby w swych łamach niektóre utwory, pomieszczone w „Jaskółce,“ jak Noli me tangere, Wolskiego, lub „Anioła-niszczy- ciela“ Zmorskiego.
Wiersz ten charakteryzuje tak dosadnie i epokę i grupę ludzi, którzy go entuzyastycznie przyjęli, iż przytaczam go niemal w całości:
Moje tchnienie nie woń,
Nie gwiazdy mi .skroń Jaśniejącym obwiodły kołem,
Mój oddech siarczysty,
Mój wieniec ognisty,
A przecież jam jest aniołem
Jam anioł-niszczyciel,
Jam anioł-czyściciel,
Jam złego mściciel i wróg.
Mnie gdy czas nadchodzi,
Nim świat się odrodzi,
Na ziemię śle Bóg.
Miecz niosę w prawicy. Pochodnię w lewicy.
W gromach oblatam świat. Xa imię mi biada!
Śmierć, zgroza, zagłada, Biega mi ślad w ślad.
Ja. kędy jir/ielccę,
Skier rzęsny deszcz niecę,
Skry to niczem nio zgaszone.
Aż wszystko wypalą,
I to tylko <ioal:i
Co takie niebieskie, jak one.
Pychy dzieci wsteczne,
W głupstwie swojem bezpieczne, Oto przyszedł wasz czas.— Wasze własne na głowę Zamki wam marmurowe Runą, i pogrzebią was.
Hej ludzie, ja lecę.
Ogień wszędy niecę;—
Aby się przyjął siew nowy.
By wyczyścić pole,
By zniszczyć kąkole:
Wyplenić kłos trzeba niezdrowy.
N ie drżyjcie, uie klnijcie,
Głów waszych nie rwijcie,
Że spłoną w*m pola i włości.
Za krótki .strach, głód,
Wy i cały wasz ród,
Lichwę odbierzecie w przyszłości.
Hej burze, wy gromy!
Grady, wichrze łakomy Dalej za mną w ślad! —
Hej ognie i wody,
Mory, wojny, niezgody!...
Za mną na świat!
Ja anioł-niszczyeiel,
Ja anioł-burzyciel,
Anioł zbawiciel.
,Jaskółka“ ma tylko 174 stronice druku, a jed- i nak złożyły się na nią tak znamienne utwory, iż stanowi ważny dokument historyczno-literacki. Książeczka starczyłaby prawie do dania obrazu chwili, w której powstała, i z tego powodu zasługuje na szczególną uwagę. Można powiedzieć, że każdy z uczestników umieścił w niej swój utwór, jaki za najlepszy uważał.
Zaraz na wstępie znajduje się „Pająk,“ prześliczny wiersz Antoniego Czajkowskiego. Po nim następuje „Tęsknota“ Lenartowicza, jeden z pierwszych jego utworów, nastrojonych na nutę ludową.
Lenartowicz nie odrazu znalazł w duszy tę strunę, najdźwięczniej u niego drgającą. Pod wpływem wsptółowarzyszów chętnie potrącał o inne, zdobywał się nawet niekiedy na siłę w pięknym wier- , szu „Do poezyi,“ którym się wsławił. Autor jego, przy swym wielkim talencie, był bardzo wrażliwy na środowisko, jakie go otaczało. W samej „Jaskółce“ jest drugi wiersz Lenartowicza „Dwa pogrzeby,“ w którym widoczny jest wpływ Zmorskiego
Zmorski jednak doskonale rozumiał, jaki kierunek jest najwłas'ciwszy dla przyszłego śpiewaka „Liren- kiu iw swym wierszu „Do młodego poety“ (młodym poetą był Lenartowicz) radzi mu, by się wyłącznie poświęcił pieśniom ludowym. Ta rada świadczy
o zmyśle krytycznym.
Ukochanie ludu jest wyraźnie zaznaczone w „Jaskółce," najpierw w wycieczkach po kraju Bogdana Dziekońskiego, który w nich wypowiadał się cały, oraz w dziwacznej jego powieści „Trupia główka na biesiadzie.“ O znaczeniu ludu w literaturze wyraźniej jeszcze, bo apodyktycznie, mówi Edward Dembowski w rozprawie „Kilka stów o poemacie dramatycznym samorodnym.“ Autor pod wyrazem samorodny, rozumie dramat narodowy, oparty na pieśniach i legendach ludowych. Cytuje 011 z tego powodu tak zwane pieśni rozmowne i upatruje w n>ch pierwsze zawiązki właściwej narodowej sztuki.
Myśl Dembowskiego była już od lat kilku ziszczona w „Balladynie.“ Wątku jej dostarczyła przecież pieśń ludowa o dwóch siostrach i malinach, a ca- *y rodzimy świat fantastyczny, z Goplaną na czele, przesuwa się w poemacie. Rzecz dziwna, iż Dembowski o nim nie wspomniał, lub nie natrącił przynajmniej. Wprawdzie w owym czasie wydawnictwa zagraniczne z trudnością dostawały się do kraju. Jednakże niepodobna przypuścić, by Dembowski, który kształcił się w uniwersytetach niemieckich. nie znal Słowackiego.
Obok belletrystyki „Jaskółka' zawiera rozpra-
we naukową Zenona Sierpińskiego, dawnego redaktora Nadwiślanina: „Rys dziejów* akademii Zamojskiej“ z papierów pośmiertnych, bo autor umarł przed wydaniem zbiorowej książeczki. Rozprawę jego zamieszczono też zapewne na świadectwo braterstwa ducha z przedwcześnie zmarłym towarzyszem myśli, oraz jako dowód interesowania się całego młodego grona zabytkami historycznemi.
Po rozprawie następuje wierszyk Aleksandra Niewiarowskiego, który w latach pierwszej młodości złączony byl s'ciśle z cyganeryą warszawką, a następnie spotykał się z jej członkami w zagranicznych wędrówkach. Zdaje się, że ten wriersz „Strach,“ oparty na baśni gminnej, jest jego pierwszym utworem. Niewiarowski zresztą poetą nie byl. pisał potem powieści, a w naszem dziennikarstwie zaznaczył się jako pierwszy felietonista.
Największą jednak atrakcyą „Jaskółki“ był fragment dramatu fantastycznego „Lesław.“ który Zmor- ski wr tymże roku ukończył.
Za pierwszy wybitny utwór Zmorskiego można uważać „Noc Świętojańską.“ Nie była to jego przecież pierwsza praca. Pisywał już wprzódy w Nadiriślaninic, i Przeglądzie warszawskim wydawanym w r. 1840-ym i 1841-ym przez Hipolita Skimborowicza i Jana Budzilłowicza, oraz pomniejszych pisemkach, ale w „Nocy świętojańskiej“ zary- sowywa się już cała przyszła działalność jej autora.
Od pierwszej doby pociągały Zmorskiego, jak zresztą całe grono młodych, legendy ludowe. Stosownie więc do swego programu, tam szukali na
tchnień i tematów. Każdy z nich jednak wybierał z tej bogatej skarbnicy to, co odpowiadało jego fantazyi. Zmorskiego pociągało zawsze to, co miało siłę i grozę. Nie można w nim odnaleźć uczuć rzewnych, miękkich, dźwięczących u Lenartowicza, ani erotycznych uniesień Wolskiego, ani też mistycznych marzeń Norwida. Ody oni wszyscy podnosili lud do swego poziomu, widzieli w nim odbicie własnych uczuć, własnych ideałów. Zmorski pojmował go realnie, bez subtelności. Dzięki plebeju- szowskiej pogardzie dla wykwintych form i wyrażeń. nadawał się lepiej od innych do zrozumienia i odtworzenia prostych natur, nie idealizując ich wcale, znać, że te natury były dla niego bardziej zrozumiale od składanych wytworów subtelnej cywil i zacyi.
Uczucia i wrażenia Zmorskiego są prosie, do ludu lgnie on nie w skutek rozumowań, jak Dzie- koński, Wolski, Norwid, lecz wprost jest do niego pociągnięty pokrewieństwem ducha.
Znać to w tej „Nocy Świętojańskiej.“ w której wypowiedział się w zupełności, a która ciekawą jest jeszcze z tego względu, że gra w niej rolę szatan, którego autor, jako jednę z głównych postaci, wprowadził później do swego „Lesława,“ nadając mu przecież wprost odmienne, nie wiedzieć zkąd zapożyczone cechy.
Szatan w „Nocy świętojańskiej“ pojęty jest zupełnie na sposób ludowy: to wróg odwieczny, złośliwy wprawdzie; ale który używa najprostszycn
forteli, ażeby zgubić człowieka, działa też na zwykłe uczucia i namiętności powszednie.
Śmiały strzelec szuka czarodziejskiego kwiatu paproci, który, jak wiadomo, daje posiadaczom wszystko, czego tylko zapragną; ale ażeby go posiąść, trzeba stoczyć bój z szatanem, a jeśli on zwycięży w tym boju. zabiera z sobą w piekielne czeluście tego, co po ten kwiat sięgnął.
Młody strzelec, wierny tradycyi, określa się pu- trzykroć kredą święconą, bo do takiego koła szatan niema przystępu i jeśli tylko potrafi dotrwać w niem do świtu, kwiat czarodziejski zostanie jego własnością.
Zrazu wróg działa wprost przestrachem na najprostszy z instynktów — na zmysł zachowawczy, bo też ina do czynienia z człowiekiem pierwotnym, a nie z żadnym rozfilozofowanym mędrcem, jak Faust, lub jemu podobni. Więc straszliwa burza, pioruny, dzikie zwierzęta, larwy piekielne godzą na śmiałka, skoro zerwał kwiat cudowny. Gdy strzelec opiera im się mężnie, szatan usiłuje przemówić do jego chciwości i wszystkie skarby świata ukazują mu się w jaskrawym blasku po za kręgiem zaklętym. Ale i ta pokusa jest bezskuteczna, wówczas wchodzi w grę uczucie. Szatan udaje ojca Strzelca: starzec, jakoby napastowany przez zbójców, wzywa rozpacznie na ratunek syna. Młodzieniec, poruszony do głębi, o mało nie przekroczył granic swej niewidzialnej warowni, ale rozwaga przyszła mu w pomoc, rzucił się na ziemię i zatkał uszy, aby nie słyszeć ojcowskiego głosu. Szatan wreszcie uży
wa najsilniejszej pokusy. Cudnej piękności dziewica wyciąga do młodziana miłosne ramiona i zanim ten opamiętał się, co czyni, już byt po za kołom zaklętem i stal się pastwą czartowskiej mocy.
Szatan użył na młodzieńca pokusy, mogącej najsilniej na niego podziałać. Autor trzyma się tu powszednich legend, i gdyby to był fakt odosobniony w jego poetycznej twórczości, nie zwracałby uwagi, ale wobec innych utworów Zrnorskiego, a szczególniej wobec „Lesława.“ ma uli swoją doniosłość, bo w niem takie ziemska miłość gra rolę pokusy, odciągającej bohatera od jego śmiałych polotów. Poryw miłosny, gubiący Strzelca w „Nocy Świętojańskiej,“ nie jest więc przypadkowym obrazem, ale myślą stałą, odzywającą się, ile razy zdarzy się ku temu sposobność.
Miłość gra w romantyzmie zbyt wielką rolę ażeby nie wzbudzała reakcyi. Potęga tak wszechwładna mogła i musiała stawać się zgubną, zabijała nieraz wyższe ideały. Podobne zarzuty czyniono jej wielokrotnie. Wszakże jest to myśl przewodnia pierwszych utworów Sienkiewicza .Na marne." „Z teki Worszylły,“ w których źle umieszczone uczucie i brak wzajemności łamią dzielne charaktery, o ile stają się powodem zguby ludzi, którzy mieli szersze ukochania i wiele zdziałać mogli.
U Zmorskiego miłość jesł zawsze namiętna i zmysłowa, często bardzo prowadzi do zbrodni. W „Niewiernej“ kochanek wiejskiej dziewczyny, wzgardzony dla panicza, nie znosi swej doli z me- lancholijnem przebaczeniem, jak Jontek Wolskiego,
ale topi się z rozpaczy, jako upiór wysysa krew z panicza, który także zostaje upiorem, a wtedy we dwóch porywają do piekła dziewczynę, powód swoich nieszczęść. W „Uczcie,“ będącej ucztą weselną, gdy we wspaniałym dworcu starosty dziewosłęb wznosi zdrowie młodej pary. z za okna padają dwa strzały i zabijają oboje. Nie ma tu niądzie westchnień miłosnych, kwileń, żalów, gróźb i t. p. Odrzucony kochanek mści się krwawo, bez namysłu. W improwizacji „Dziwy*- dziewczyna, zmuszona do za- męścia z panem, który przybył po nią „cały w złocie.“ przebija mu serce w noc poślubną.
Zawsze i wszędzie znać w Zmorskim twórcę „Anioła-niszczyciela.“ oraz pokrewnej mu improwizacji „Ogień.“ w której woła. by krwi strumienie obmyły świat spróchniały, by uderzyły w niego pioruny i połowę obróciły w popiół, byle druga rozgorzała miłością i wszyscy pozostali pokochali się. połączyli bratnim węzłem.
Każde uczucie jest u Zmorskiego podniesione do potęgi, miłość jest pożarem, oburzenie — wściekłością, tęsknota — rozpaczą. Nie jest on w stanie maskować się, przezwyciężać, a tein mniej nagiąć rr czemkolwiek, przystosować do warunków, w których trzeba mu było żyć i byt sobie wywalczyć. To ostatnie było dla niego absolutnie niemożliwe. Ztąd w jego życiu są nieustanne kolizye z konie- cznośeiami istnienia, którjch uznać nie chciał, czy nie, mógł. Jest to tragiczność losu, zrozumiała tylko dla tych. co słali się jej ofiarą. Zmorski czul
swą nieudolność życiową, i wypowiedział to dosu dnie w wierszu „Do F.“
F. był to zapewne jeden z przyjaciół. ivy protektorów, który usiłował skierować go na praktyczną drogę. Poeta jest dzieckiem natury, wzrósł jak te jodły na skale, proste, nieugięte i natury swojej zmienić nie zdoła. Ażeby go określić, znajduje w końcu dobitne porównanie:
„Za dawnych czasów prawo okrutne istniało,
\Y ciasne szprychy koła wplatać człeka ciało.
Przenieś się wyobraźnią przed taki czyn krwawy, Pomyśl: rwące się żyły, wybijane stawy,
Drace sic ciało — kości łamane /■ łoskotem... Wzdrygnąłeś się i bledniesz. Otoż wiedzże o tein,
Że tyś innie na podobne skazać rad katusze,
Bo wierz mi, nim samotną, niepodległą duszę W pęta nagiąćbyś zdołał, to wpierw ona cała Takby, ach stokroć srożej łamać się musiała’1.
Uderzający w poezyaeh Zmor-kiego jest brak niemal zupełny uczuć miękkich i utworów erotycznych. Miłość u niego służy zwykle celom społecznym, jest środkiem, nie celem.
Poeta cierpi nad wszelkiem złem, nad wszelką niesprawiedliwością, nad podłością ludzką. Wypowiedział się pod tym względem w wierszu „Sny i złudzenia“. Pomimo tytułu, nadającego się tak bardzo do erotycznych biadań, nie znajdujemy ich tutaj, ale zato wyrażone są gorące uczucia przyjaźni. Złudzenia tyczą się głównie bratnich duchów, tych podniosłycłi serc, które, jak sądził, z nim razem uderzały, z nim razem marzyły o wielkich czy
nach. Cóż, kiedy wkrótce dostrzegł, że „Anioły uczuć w martwe mienią się szkielety, że za wrzącą, szczerą miłość, odpłacają podlą zdradą“.
Wówczas zrozpaczonego kusi samobójstwo. Odwodzi go przecież od niego przekonanie, że wielkie duchy dźwigają ciężar życia i walczą do ostatka, w imię prawdy i miłości.
-Więc chociaż świat g» żółci napoi kielichem,
On na świat nigdy słowem nie ciśnie przekleństwa, •lako Chrystus katownie zniesie sercem ciclieni, ł jako Chrystus z krzyża śle błogosławieństwa
W sercu jednak pozostaje mu jedno pragnienie: „Zasnąć snem, z którego nic już nie obudzi“.
Można powiedzieć, że Zmorski nakreślił sobie w niem program życiowy i wypowiada je w końcowym ozterowiers/.u. W „Lesławie“ zaś dal miarę swej potęgi twórczej.
Poemat ten ukończył w roku 1843. a przypisał go Edwardowi Dembowskiemu, który wywierał na młodego poetę wpływ niezmierny. „Lesław“ był ukochanem dziecięciem całego poetycznego grona, wykolysala go fantazya ich wszystkich, wszyscy obeznani byli z jego treścią, śledzili postęp, cieszyli każdą napisaną sceną, umieli na pamięć tyrady, uważali za naczelny utwór owej doby. a nawet za największe arcydzieło literatury powszechnej, przy którem blednie „Faust“, „Manfred" i wszystkie sławne poematy fantastyczne.
Młodzi mogli to głosić tem śmielej, że arcydzieło przez cztery lata spoczywało w tece.
Dziś niepodobna pod żadnym względem podzielać entuzyazmu współtowarzyszem' Zmorskiego, ale jego „szkic fantastyczny“ (bo tak brzmi tytuł) musi być uważany jako utwór, w którym wypowiedziały się nie osobiste pojęcia' autora, ale pojęcia, aspiracye, marzenia całego jjrrona. Są tam szalone pomysły, dziwaczne fantazye. zarysy filozofii i cygańskie wybuchy.
Nie trzeba też szukać w „Lesławie“ jednolitości. ani syntezy, których nie było w umyśle autora, ale tętnią tu echa rwari, niepokojów, mętnych Pojęć, nieprzetrawionych teoryj, jakie snuły się w głowach, młodzieży, były tematem ich rozpraw i irnprowizacyi. Z małym bardzo wyjątkiem, wszyscy oni posiadali szczupły zapas wiedzy, ale pomimo to, spuszczając się na intuieyę, poruszali bez wahania najzawilsze problematy naukowe, społeczne, etyczne, religijne, jakie im przychodziły do głowy Tlmysly ich, bystre i ciekawe, chwytały w lot wiadomości o ruchu intelektualnym i naukowym zagranicznym. Trudno więc orzec, ro w „Lesławie“ pochodziło z intuicji autora, a co poczerpnął z syste- matów filozoficznych współczesnych. Wedle swojej natury musiał chwytać najśmielsze i najskrajniejsze, bo te odpowiadały jego usposobieniu. Kochał się paradoksach, lubował w walce, szukał nadzwyczajności i miał o samym sobie wysokie wyobrażenie. Takim też jest bohater, urobiony widocznie na obraz i podobieństwo swego twórcy.
Sam lemat „Lesława“ jest wyrazem chwili, która go wydała, a spis osób, wchodzących do dra
matu, daje niejako wyobrażenie o treści. Osoby te są: Nieznajomy, Lesław, Dziewica chmura, Helena, Rybak, Śmierć, cztery czarownice, chór dziewcząt wiejskich, topielcy i topielice, upiory, strzygi. Właściwie tylko trzy osoby: Helena, Lesław, Rybak i chór dziewcząt należą do świata żyjących, reszta tu postacie fantastyczne. Tak było nieraz w dramatach niemieckich, w epoce rozkiełznanego romantyzmu, zwanego okresem „burz i rwań“. Taki sam stosunek postaci fantastycznych do żywych zachodzi w „Pięknej Izabeli z Egiptu“ Achima Arnima, w „Ondynie“ de la Motte-Fouquet’a i w wielu in. współczesnych.
Z osób, wchodzących do „Lesława“, sądzićby można, iż oprze się on na ludowych podaniach i być może taki pierwiastkowo był zamiar autora, później jednak zadanie dramatu zmieniło się w zupełności, a większa część fantastycznych postaci stanowi tylko tlo dla problematów filozoticzno- etycznych, jakie się w nim rozwijają.
Właściwie są w „Lesławie“ dwa wręcz odrębna zadania: rozterka sereowa bohatera, wahającego się pomiędzy miłością do Heleny i do Dziewi- cy-chmury, i rzecz nie mająca z nim nic wspólnego— rehabilitacya szatana. Tych dwóch zadań połączyć niepodobna, trzeba się więc nad każdem zastanowić zosobna, bo dzielą one dramat na dwie części, mechanicznie tylko z sobą połączonej szatan nie miesza się do spraw sercowych bohatera, a sprawy te nie wpływają wcale na jego stosunek do piekielnego władcy.
Wed lup idei, panujących pomiędzy cyganeryą, małżeństwo musiało prowadzić do duchowego upadku. Żona, rodzina, obowiązki uważane były jako zgubne dla artysty, a domowe ognisko — owa bezpieczna ostoja przeciw burzom życia — było potępione z zasady przez tych, którzy burzę i rozterkę uważali za konieczne warunki twórczości. Jakkolwiek więc czystą jest miłość Heleny, odpowiada ona nizkim instynktom, może być tylko ziemską kochanką, która chce Lesława przykuć do siebie małżeństwem, kiedy Dziewi<-a-chmura odpowiada jego lotnym aspiracyom.
Mistyczna walka pomiędzy duchem a ciałem odbywa się w sercu bohatera. Czar, który go nęci i pociąga ku Helenie, nazywa on „Martwem kołem bladej rzeczywistości, co go oprzędła, jako liszka kwiat“. A dalej, przypominając sobie pocałunek Dziewicy-chmury, gardzi ziemską miłością i samym sobą, „co chce w te chłódne związać dłoń okowy i życie całe pić z bielonej czary, ciepłą, mętami rozcieńczoną słodycz“.
Rola Dziewicy-chmury jest tu dziwnie podobna do tej, jaką odgrywa w „Nieboskiej komedyi“ równie tajemnicze widziadło, zwane wprost przez Krasińskiego Dziewicą. Ale tu właśnie występuje zasadnicza różnica dwóch idei. U Krasińskiego dziewicę tę wytworzył szatan na zgubę hrabiego Henryka, {idy żonę znów zsyła mu Anioł-stróż, ażeby ukoiła jego niespokojne serce, bo on jeszcze zbawiony być może przez kochającą żonę, przez dziecię, które go z nią zjednoczy.
p
Biblioteka. — T. 374
A jednak Henryk odzywa się wkrótce o swo- jem małżeństwie w sposób dziwnie podobny do narzekań Lesława, gdy mówi: „Od dnia ślubu spałem snem odrętwiałych, snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce. Świat cały zasnął wkoło mnie na podobieństwo moje“.
I jednako też nadziemska kochanka przynosi nieszczęście zarówno hrabiemu, jak Lesławowi, i zarówno gubi swe rywalki. Dziewica-chmura zabija Helenę w chwili pierwszego pocałunku z kochankiem, żona hrabiego, opuszczona przez męża, umiera obłąkana.
Nie wiem, czy Zmorski znał utwór Krasińskiego, mato wówczas w kraju rozpowszechniony i uważany za niezrozumiały? Prawdopodobnie przecież tak było. W każdym razie sytuacye są niemal identyczne, a nawet podobieństwa istnieją w szczegółach, np. odgłos grzmotu, odzywający się w chwili, gdy hrabia całuje żonę i dziecko, obiecując je kochać. Przecież dwie tajemnicze dziewice mają wręcz sprzeczne w poematach znaczenie, w jednym będąc ideałem, a w drugim pokusą, obleczoną złudną krasą przez szatana, choć cuchnie'siarką i mogiłą. A znów ziemska kochająca istota występuje w „Lesławie“ po śmierci w roli upiora, z ohydnemi słowy na ustach: „Wstawajcie umarli, będziemy żywych żarli", jakby dla lepszego scharakteryzowania nizkich instynktów, jakie przedstawia.
Szatan, którego Zmorski wprowadził na scenę, występuje samodzielnie jako wiekuisty cierpiciel, karany nie za swą pychę, ale za litość nad ludzką
dolą. Nie ma w nim żadnego podobieństwa z wytworem legend ludowych, z tym, jakiego sam autor przedstawił w „Nocy Świętojańskiej“. To filozof, wyznawca skrajnego pesymizmu: tlómaczy. on Lesławowi, że wszechmiłość dla stworzenia jest mrzonką wobec całej natury, istniejącej tylko mordem i zniszczeniem. Wszakże każda żyjąca istota karmi się słabszymi od siebie, począwszy od najlichszego robaczka aż do człowieka, który nazywa się królem stworzenia. Wałka wre nieustanna. A gdyby ustala. życie ustałoby zarazem.
Szatan w „Lesławie“ przemawia, jak wyznawca teoryi Darwina. Ale uczony angielski, urodzony w roku 1809-ym, jeszcze jej w owym czasie nie sformułował. Być może jednak, iż w tych roz- pacznych zapatrywaniach znalazły echo systematy filozoficzne niemieckie, które miały i u nas wyznawców, bo szczupła garstka inteligentnej młodzieży z Królestwa kształciła się przeważnie w Berlinie, Wrocławiu, Jenie, gdzie królował Hegel, rozmaicie przez uczniów swych rozumiany. Wreszcie może też doszły u nas do niektórych teorye Schopenhauera, którego działalność na te czasy przypada.
Być bardzo może, iż Edward Dembowski, który wyższe studya odbywał w Niemczech, wpłynął na Zmorskiego, rozwijał przed nim zasady filozoficzne,'przez siebie poznane. Na tę myśl naprowadza fakt przypisania mu ..Lesława“ i blizkie stosunki, jakie go łączyły z jego autorem.
Szatan występuje w „Lesławie“1 w dwu posta
ciach: raz jest nieznajomym, a znów potem pokazuje się w całym majestacie piekielnego władcy,
W pierwszem spotkaniu, w nocy jesiennej, księżycowej, przy kamieniu Twardowskiego w Czerwińsku, jako Nieznajomy, tłómaczy mu nicość wiedzy, gdyż nie rozwiązuje ona żadnego z zagadnień, trapiących umysł człowieka i wita w nim pokrewnego ducha, bo widzi na jego czole znak geniuszu, a ten jest zarazem znakiem potępienia.
Botem, gdy Lesław filozofuje wr czasie pogrzebu Heleny i chcąc ocalić gołębia od szpon sępa, zabija drapieżcę, Nieznajomy szydzi z miłosierdzia, opartego na rozlewie krwi i wykłada teoryę zniszczenia, rządzącą światem. Wszakże rośliny i kamienie i cała natura żyje, czuje, cierpi, a człowiek jest wszechniszczycielem, .przed którym wszystko w bo- jaźni ucieka“, wrrogiem odwiecznym wszystkiego, co żyje i przez wszystko żyjące przeklętym.
A jednak, wro!a zrozpaczony Lesław', na świe- cie istnieje miłość. Ale Nieznajomy znów szydzi: miłość ziemska jest służebnicą śmierci, ona to dostarcza jej nieustannego żeru. Bez niej wygasłoby i życie i cierpienie. A zatem Lesław i miłość przekląć musi. Wówczas Nieznajomy wyznaje, że jt-^t szatanem, ale zarazem przedzierzga się w dobroczyńcę ludzkości. Widząc mordy i nędzę, na które skazane jest wszystko, co żyje, ulitował się nad stworzeniem, zapragnął mu dać szczęście wbrew woli Najwyższego. Oto powód jego buntu, jego upadku. Cierpi w'ieki, wiecznie cierpieć będzie, ale
pomimo to nie żałuje .“traconych niebiosów, ho piekło jest jedyną ucieczką Wolnych duchów!
Lesław przerażony błądzi po cmentarzu, widzi otwierające się groby, powstające z nich upiory, słyszy straszny ich iilos. wołający:
„Wstawajcie umarli.
LJędziem żywych żarli".
A na domiar rozpaczy, w lvm ohydnym korowodzie poznaje Helenę. Wtedy postanawia uciec do królestwa szatana. Ale s'mierc, przerażona, że lym sposobem łup swój utraci, schodzi w tradycyjnej postaci /. kamiennego grobowca z kosą w ręku i obiecuje mu wszystkie rozkosze ziemi, byle odwieść go od rozpacznego zamiaru.
Więc uderz mnie swą kosą—wola Lesław.
Ale s'mierć odpowiada:
„Mie, jeszcze uie pora,
Mim twój czas przyjdzie, lat wieli- "W ludzkiem mi jes/.c.ze służyć będziesz ciele — Zanim służyć zaczniesz w postaci upiora”.
Ustęp ten stoi w zupełnej sprzeczności z pojęciem ludu o upiorach, bo to właśnie szatan ożywia umarłych, którzy krew ludzką piją. Ale poeta na to nie zważa i dalej idzie za myślą swoją, (iios śmierci niweczy wahania Lesława. „Służyć i zawsze służyć“ — woła oburzony. Przyzywa więc władzę królestwa boleści, bo tam jedynie znajduje się swoboda, chociaż z głębi podziemnego państwa odzy
wają się straszne glosy, wołające: „Biada!“ Szatan ukazuje się z głębi skały, rozdartej piorunem, w straszliwym majebtacie i płomienistej' koronie, zapytując, kto ma odwagę wejść do wiekuistych płomieni. Lesław staje nad czeluścią piekielną. Ostatni raz śmierć usiłuje go skusić. Ale na tej ziemi nie ma już nic, coby go znęcić mogło. Wszędzie dostrzega tylko panowanie przemocy i gwałtu i dobrowolnie zstępuje do otchłani, bo męczarnie piekieł niczem są wobec tych, co tkwią w jego piersi. Nie chce uledz żadnej konieczności i mówi:
,.Oto w tej chwili silą mojej -woli Targam na sobie okowy niewoli.
¡Sain dłużej nie będę krwawić Iląk moich w piersiach .stworzenia,
I szerzyć państwa nie bodę zniszczenia.
A to wysokie przeświadczenie duszy Jęk potępienia mocą oją zgłuszy Czuć nie dopuści piekielnych katuszy.
Żegnaj! wśród gromów bicia, z mrocznych piekła bram, Ostatniem słowem, spojrzeniem — o świecie! Żegnam.... sam nie wiem, jak żegnać cię mam?
Hłogosławienstwem?
Czy przekleństwem?
"Wszystko jedno! Na wieki tyś przeklęty już raz.
Meczani żary nieśmiertelne!
Otchłani piekielne!
Witam was!...
Na tym monologu kończy się poemat.
Tutaj nasuwa się pytanie trudniejsze do rozwiązania, niż odnalezienie źródeł pesymizmu- Zmor-
skiego: zkąd w jego twórczości, wykarmionej podaniami ludowemi, powstała myśl apoteozy piekielnej potęgi? Jego szatan me ma nic wspólnego z ironicznym Mefistem „Fausta“, ani z marnym szatanem Manfreda, którego odtrąca z taką dumą w chwili śmierci bohater Byrona.
Wprawdzie dzisiaj zacytować można wiele przykładów poetycznych, uwielbień dla odwiecznego wroga: Karol Baudelaire identyfikuje szatana z pierwiastkiem światła i rozumu, pisząc na jego cześć litanię. Jozue Carducci to samo czyni w sławnym hymnie, do niego zwróconym. Inny poeta wioski, łiapisardi, w poemacie „Lucifero" przedstawia swego bohatera jako wielkiego zwycięzcę, zrywającego wszędy okowy przesądu. W tym samym duchu przemawia Hiszpan, Joachim Bartrina, w „Rehabilitacji szatana'-, ale ten ruch sataniczny w poezyi wszczął się w parę dziesiątków lat po ,Lesławie“ i był wynikiem zupełnie odmiennych prądów niż te, co istniały na początku piątego dziesięciolecia zeszłego wieku. Czy więc myśl główna „Lesława“ powstała samoistnie w ekscentrycznym duchu poety, który gardził wszelką rzeczą uznaną, poszukiwał nadzwyczajności, chciał zadziwić, przerazić, przejąć zgrozą? Czy zaczerpnął ją w jakiej średniowiecznej sekcie? Czy też, co najprawdopodobniejsze, wzorował swego szatana wprost na Prometeuszu?
Za tern przepuszczeniem przemawia rola, jaką odegrał w mitach Hellady tytan, spiorunowany przez Zeusa za swTą litość nad ludźmi, za dobrodziejstwa, jakie im wyświadczył. Takim przedsta
wił po Eschiles. A wśród męczarni, jakie mu władca Olimpu zadaje, on nie ugnie przed nim czoła, nic uczyni zadość jego woli.
Alit ten obrobił wspaniale Góthe i włożył nawet w usta Prometeusza słowa podobne do słów szatana Zmorskiego:
„Ja czcić ciebie?—przemawia tytan do Zeusa.— Za co? Czyś kiedy ulżył boleściom cierpiącego? Czyś kiedy stłumił łzy trwogi?“
Milton w „Raju utraconym“ przedstawił zbuntowanego anioła w aureoli męczeństwa i nadal mu odcień wielkości, zbliżający go do Prometeusza. Może więc i ta postać wpłynęła na wytworzenie szatana w „Lesławie“. Szatan ten jednak nie dorasta potężnym kreacyom Eschilosa, Miltona, Guthego, jak cały dramat Zmorskiego równać się nie może z „Faustem“ lub „Manfredem-. Jest to dzieło niedojrzałe, przenoszące o wiele siły swego twórcy. Rozmach w nim ogromny, a rezultatowi nie odpowiada.
Lesław monologuje od początku do końca, wypowiadając swoje wielkie uczucia i wielkie myśli — jałowe. Widać w nim mnóstwo chaotycznych wspomnień i obrazów, nie powiązanych z sobą organicznie.
Pomimo to dramat jest bardzo ciekawy, gdyż daje obraz umysłowych porywow i prądów chwili, która go wydała.
Przypiski do „Leslawra“ nie tłómaczą jego genezy, nie rzucają światła na wpływy, jakie go wywołały, odnoszą się tylko do ńiektórych istot fan-
taktycznych. Zmorski twierdzi, że tak te postacie, ■jak ich właściwości i słowa, włożone im w usta, poczerpniete są z podali ludowych. Nie wymienia jednak nigdzie miejsc, gdzie je posłyszał. Trudno więc sprawdzić, o ile są. wierne, i czy autor, przy swej bujnej fantazyi, nie przystosował ich do swoich pojęć, i jeśli nie poczerpnął ich z własnej wyobraźni, czy nie ukształtował według niej?
Podejrzenie takie nasuwa prześliczne podanie tWieża siedmiu wodzów“, o którom Zmorski pisze w przedmowie, iż to podanie zapamiętał z lat dziecięcych, ale nie może sobie przypomnieć, gdzie i od kogo je słyszał, a później nigdy się już z niem ni.; spotkał. Wyobraźnia nieraz wiedzie pamięć na manowce, miesza wrażenia i myśli własne z temi, co poc/erpnięte są z zewnątrz, spuszczać się na nią w zupełności nie można, ani polegać na twierdzeniach Zmorskiego, nie popartych przez bliższe in- formacye. Tembardziej. że spokrewniony z ludem właściwościami swej natury, łatwo mógł fantazyom swoim nadać charakter, zbliżony do ludowych podań.
„Wieża siedmiu wodzów“ jest jednym z jego najpiękniejszych utworów. Tę wieżę strażniczą osiwiali w boju wodzowie, widząc, że godzina śmierci nadchodzi, każą budować swojej wiernej drużynie na białym piasku wiślanych wybrzeży. Spełniając ten rozkaz, towarzysze broni kopią i zakładają fundamenta, ale w nocy roboto dnia każdego łakoma ziemia pożera. Ilobotnicy, zniechęceni próżnemi umiłowaniami, opuszczają ręce. Wodzowie jednak
każą, pomimo to, powtarzać co dnia bezużyteczną z pozoru pracę dni poprzednich i wznosić muryr które w nocy ziemia pożerać nie przestaje.
Trwa to czas długi, aż wreszcie wodzowie postanawiają sami stanąć na zrębie murów i zapaść się wraz z niemi, by przebłagać wrogie potęgi, przeszkadzające wzniesieniu strażnicy. Więc wezwali cały lud na ucztę pożegnalną, a sami z czarami złotego miodu w ręku, ze złotemi mieczami i w złotych hełmach na głowie, obiecując, że za tysiąc lat znów powrócą, wstąpili na zrąb wieży, zaledwie widzialnym szczątkiem wzniesiony nad ziemię.
Alis'ci zaledwie stanęli na murach, wieża zapadła dźwigać się w górę zaczęła i okazała się na powierzchni robola dni i lat całych, uważana jako daremna. Ujrzawszy wodzów na murach wieży, łakoma ziemia swą zdobycz oddała, a wieża rosła w oczach coraz wyżtej, aż czołem dosięgła niebios. Ażeby jednak ludzie uszkodzić jej nie mogli, stała się dla nich niewidzialna i tylko w górze, pomiędzy gromadami gwiazd, świeci ich siedem, tworząc półkole. Są to złote hełmy wodzów, którzy w ten sposób z góry przyświecają swemu ludowi.
Zkądkolwiek pochodzi ta legenda, jest ona nie- zaprzeczenie piękna i nosi charakter podaniowy, jest nawet spokrewniona z legendami serbskiemi. Wszakże w jednej z nich: „Wybudowanie Skadru“, tlóma- czonej przez Zmorskiego, wiła—rodzaj rusałki, wielokrotnie wspominanych w pieśniach ludowych serb
skich, burzyła w nocy pracę dnia murarzy, jak ziemia pochłaniała ją w „Wieży siedmiu wodzów“.
Wprawdzie legenda rozwija się dalej zupełnie odmiennie, początek jednak jest niemal identyczny,
„Wieża siedmiu wodzów“ należy do późniejszych utworów poety, napisał ją w roku 1848-ym w Osieku w Poznańskiem, a wydal w roku lS^O-ym. Nie wiadomo, jakie wpływy działały na niego w owej dobie. To pewne, że podania i pieśni ludowe wszystkich krajów zajmowały go zawsze, a wtedy właśnie tłómaczyl sagi skandynawskie.
Czas jakiś błąkał się po południowej slowiańszczy- znie, nauczył się po serbsku i przetłómaczył wiele bardzo pieśni bohaterskich. Posiadał fizyczne warunki, odpowiednie do podobnie ciężkich wędrówek.
Odczuwał też daleko lepiej poezye i obyczaje pierwotnych społeczeństw, niżby je odczuć mogło dzisiejsze, przesubtelizowane pokolenie i oddal prawdziwą przysługę naszej literaturze wiernemi swemi przekładami.
Niektóre z nich, a mianowicie cykl „Królewicza Marka“, drukowany byl dawniej, a w ostatnich czasach ukazały się w całości w Bibliotece najcelniejszych utworów. W pieśniach tych jest dużo zapału, bohaterstwa, zawziętych bojów, szlachetnych porywów, ale daremnie szukalibyśmy w nich bardziej złożonych uczuć i tej różnolitości charakterów, jaką znajdujemy w epopejach starożytnych, do których je tłómacz porównywa w swojej przedmowie. Wojak tu podobny do wojaka, dziewczyna do dziewczyny, uczucie do uczucia, jak krople wody z jednej
krynicy. Nadaje to pieśniom wielką monotonię, tók dalece, iż czynią wrażenie ciągłych powtórzeń, nastrojonych na jednę nutę.
Zmorski tego nie zdaje się odczuwać; ukochał on widoczuie swój przedmiot i oddal mu całą duszę. Chwytała go za serce buta junacka w pieśniach serbskich, jak unosił; ponury nastrój w sadach skandynawskich. Powracał też myślą stęsknioną do ukochanego Mazowrsza, a wspomnienia swoje zawarł w cyklu opowiadań prozą „Domowe wspomnienia i powiastki“, napisanym w roku 1852, a poświęconym Kazimierzowi Wójcickiemu, jako badaczowi rzeczy ludowych. Są to podania, baśnie i t. p.. które weszły do wydawnictwa Biblioteki Dziel Wyborowych.
Twórczość Zmorskiego wyczerpała się szybko. Można, powiedzieć, iż ,Wieża siedmiu wodzów“ była jego śpiewem łabędzim i jedynym utworem oryginalnym po wyjeździe z Warszawy.
Za granicą biedny poeta prowadził czas jakiś smutne życie tułacze; nawet tak rdzennie cygańskiej naturze dało się ono we znaki. Aż wreszrie los mu się uśmiechnął, ożenił się w Poznańskim z panną piękną, wykształconą, która go ukochała gorąco i stosownie do swoich marzeń, osiadł na polskiej wsi. wśród ludu. Ale nie był stworzony do ciężkiego zawodu rolnika. Zresztą przeminęły już były bezpowrotnie czasy, gdy ludzie, szukający spokoju i ciszy, chronili się na wieś. Stało się więc to. co stać musiało. Majątek się rozszedł, poeta gospodarował jak najgorzej, trapił się złym stanem intere
sów, losem rodziny i był wpleciony w owo kolo męczarni trosk codziennych, którym bronił się tak długo.
W roku 1858-ym bawił czas jakiś w Warszawie, chciał się nawet tu osiedlić, rachując, że przy wzmagającym się ruchu piśmienniczym znajdzie odpowiednie dla siebie zajęcie. Widać jednak, że albo ge nie znalazł, albo też niepodległa natura nie mogła się do niego nagiąć. W Warszawie przez lat kilkanaście zmieniło się wiele, a nadewszystko poglądy i kierunki, rozproszyło się znajome kółko. W nadbużu nie było ani jednego ze znajomych domów. Dla Zmorskiego nie było tu miejsca. Zniechęcony, zgorzkniały, zapomniany, umarł w Dreźnie w roku 18(57-ym, zostawiając żonę i dzieci bez żadnych środków.
Cyganie nie byli stworzeni do zakładania ognisk rodzinnych. ,
Z całego ówczesnego grona poetów Zmorski najwięcej obiecywał, a najmniej dotrzymał, ale gdyby po nim tylko pozostało kilka liryk ogromnej siły, a choćby tylko ten czterowiersz końcowy z utworu do Lenartowicza:
,.Bo pieśni wieszczów »• narodzie s:t tak,
Jako w człowieku bywa serca bicie,
Co razem »' ciele utrzymuje życie,
[ o życiu daje ¿nak‘\—
starczyłby on na świadectwo, że w Zmorskim byl wielki poeta, który nigdy miary swej nie dorósł.
Postać poety i powieściopisarza głośnego w swoim czasie w Warszawie zarówno z utworów, jak z ekscentrycznych wybryków, byłaby dziś niemal zupełnie zapomnianą, gdyby nazwisko Włodzimierza Wolskiego nie świeciło ciągle na afiszach teatralnych obok nazwiska Moniuszki, jako twórcy libretta „Halki-1 i „Hrabiny.“ Ale jak się to dzieje 7. każdym librecistą, muzyk przytłacza go i przyćmiewa w zupełności.
A jednak ten librecistą zaznaczył się wybitnie w ruchu poetycznym, jaki zapanował w naszej literaturze po czterdziestym roku dziewiętnastego wieku i był nawet jednym z jego głównych przywódców.
Wolski urodził się, w Pułtusku r. 1825. Ojciec
jego był oficerem b. wojsk polskich; rodzice osierocili go bardzo wcześnie. Chłopczyk chował się w Warszawie u opiekuna swojego Bernarda, rodem Francuza, który utrzymywał pensyonat męzki.
Szczegóły to podaje rówieśnik i przyjaciel poety. Aleksander Niewiarowski, znający je zapewne dokładnie, gdyż sam pochodził z Pułtuskiego, w sylwetce drukowanej niegdyś w Słowie, jeśli mnie pamięć nie myli. Nauki AVolski pobierał w szkołach ■i dzięki swemu opiekunowi, nauczył się bardzo dobrze języka francuskiego i niemieckiego. W przyszłości okazało się to rzeczą niezmiernie dla niego pożyteczną, gdyż mógł poznać gruntownie literatury zagraniczne. Nadawało mu to wyższość nad współtowarzyszami, którzy mało wogóle znając obce języki, przy ówczesnym braku tłómaczeń, nie mogli mu dorównać ogólnem literackiem wyrobieniem. Język francuski przydał mu się też bardzo w ostatnich latach życia, które spędził w Belgii, gdyż utrzymywał się głównie, pracując w dziennikarstwie tam- tejszem.
Musiał też Wolski posiadać wielką łatwość przyswajania sobie obcych języków, bo mówił biegle po angielsku i po włosku; umiał także we wszystkich, dzięki zapewne muzykalnym zdolnościom, pochwycić akcent właściwy i to tak doskonale, iż nieraz wśród figlów, któremi zabawiać się lubiła cy- ganerya warszawska, brał zawsze ha siebie rolę znakomitego cudzoziemca i olśniewał naiwnych doskonałą znajomością obcych języków, oraz wytwornem •obejściem, bo rzecz dziwna, ten niepoprawny cygan,
m
mieszkający na poddaszu, chodzący nieraz w mroz trzaskający bez całego obuwia, przepędzający połowę życia w najmniej estetycznych miejscach, umiał przybrać, gdy chciał tylko, ton wykwintnych salonów i wszędzie znaleźć się właściwie.
Ułatwiało mu to, naturalnie, stosunki w tak zwanym sowiecie i sprawiało, że był niekiedy ulubieńcem osób, zajmujących w niem wybitne miejsce.
Najczęściej jednak jaki niespodziewany wybryk poety zrywał nawiązane stosunki. Odzywała się w nim natura cygańska i człowiek wykwintny, przestrzegający pilnie form towarzyskich, pozbywał się ich przy pierwszej lepszej sposobności, .śmiał się w oczy tym, którzy dali się niemi złudzić i, jak się dosadnio wyrażał, posyła! do dyabła to wszystko, co go krępowało lub nudziło.
Wolski odziedziczył po rodzicach kapitał, który dziś zapewne nie miałby wielkiego znaczenia, ale na owe czasy mógł stanowić bezpieczną podstawę bytu. Cóż, kiedy doszedłszy do pełnoletnosci, nie miał nic pilniejszego, jak go zmarnować. Najął wspaniały apartament, przyjął służbę, żył na wielką stopę, ugaszczał znajomych i grał rolę wielkiego pana, dopóki tylko fortuny wystarczyło. .Świetności te trwały podobno niecały rok, potem musiał się przenieść z pięknego apartamentu do izdebki hotelu Nadwiślańskiego, gdzie mieszkał przez czas długi, nigdy nie opłacając komornego, dzięki miłosierdziu właściciela i protekcyi jego córek, które litowały się nad młodym i nieszczęśliwym poetą. On przynosił im swoje wiersze, wpisywał się w albumy, grał,.
śpiewał i umiał widocznie skutecznie przemawiać do 'ich serc, skoro rezultat był dla niego pomyślny.
Wszystkie te fakty opowiadali mi naoczni świadkowie. Sama zresztą widziałam go nieraz zziębniętym i głodnym. Wolski, wpadłszy w ostatnią nędzę, nie lubił wspominać o minionych świetno- ściach. ,
Przy swoich zdolnościach mógł z łatwością zdobyć sobie środki utrzymania, lecz za chłeb żądano pracy, spełnienia jakichkolwiek, chociażby najlżejszych obowiązków, a cygańska natura Wolskiego nagiąć się do nich nie mogła. Praca każda wydawała mu się nieodpowiednią, niegodną jego młodej sławy
i wygórowanych marzeń, a może wprost tylko nieznośną! Często też odrzucał najlepszą sposobność zyskania stanowiska, o które inni starali się dla nie- üo, bo sam w tym względzie nie zrobił żadnego kroku.
Przytoczyć mogę na dowód fakt następujący:
Losem Wolskiego zajmowała się czynnie kobieta, której imię zaznaczyło się w calem naszem literackiem i społecznem życiu — pani Nina Łuszczewska, promotorka wydania dzieł Kopernika, słynna z rozumu i wdzięku, z jakim umiała podnieść życie towarzyskie w najszlachetniejszem te^o słowa znaczeniu. Nie było więc dla niej rzeczą trudną przy stosunkach, jakie miała, znaleźć dla młodego poety odpowiedniego stanowiska, tembardziej, że on sam, skoro chciał, przedstawiał się bardzo ko- ivystnie.
Właśnie zawakowała wówczas posada bibliote-
Biblioteka — T. 374. 7
karza przy jednym z największych księgozbiorów prywatnych, którego właścicielkę, hrabinę #*s. pani Łuszczewska znała zblizka, więc postanowiła pozyskać ją dla swego protegowanego,
Wolski pisał wówczas pierwszą swą powieść, tytułował ją Przejście i podobno wydał później pod innym tytułem. Był bardzo nią zajęty i lubił zwierzać się osobom przyjaznym z jej pomysłu, celu, scen napisanych, jak i tych, które pisać zamierzał. Czytując to, puszczał wodze improwizacyjnej żyłce, podnosząc jej ton coraz wyżej, stosownie do nastroju chwili. Słowem, powieść ta była przez czas jakiś konikiem, na którym jeździł bezustanku, a ulegając bujnej fantazyi, stwierdził nawet niekiedy, że powieść była skończoną i czekała tylko odpowiedniego wydawcy.
W owym czasie powieści pisano u nas bez porównania mniej, niż dzisiaj, więc też budziły one więcej zaciekawienia, zwłaszcza, gdy chodziło o utwór znanego poety.
Pani Łuszczewska więc skorzystała z tej okoliczności i zaczęła przed hrabiną wychwalać powieść Wolskiego, naturalnie na wiarę jego słów. Twierdziła, iż powieść unosi czytelnika w najwyższe sfery myśli i uczucia, a uczyniła to tak wymownie, iż hrabina objawiła życzenie poznania tego nieznanego arcydzieła.
Co prawda, powieści Wolskiego, te przynajmniej, które były później drukowane, wbrew twierdzeniu pani Łuszczewskiej nie miały zgoła nic wspólnego z najwyższemi sferami myśli, nie unosiły wca
le w błękity. Tego przecież ona wiedzieć nie mogła. Autor, jeden z pierwszych u nas realistów, forsował tony i doprowadzał je nieraz do brutalnych efektów, a wówczas jeszcze Zola i cała szkoła naturalistów nie przyzwyczaiła do nich czytelników. Literatura, zwłaszcza francuska, najwięcej u nas rozpowszechniona, miała charakter wykwintny. Lamar- tine, pani Sand, Musset królowali w niej wespół
2 Balzakiem. A jakkolwiek wszyscy realiści wywodzą się od Balzaka, posiadał on przecież przedziwny smak artystyczny, który nie pozwalał mu rozwodzie się zbytecznie nad wstrętnemi scenami nawet wówczas, gdy prawda wymagała, aby ich nie opuszczał.
Wolski tej miary artystycznej nie posiada], a powieści* swe pisał dorywczo pod wpływem różnych czynników, najprędzej dlatego, że powieść była wówczas najpożądańszą formą literacką, gdyż Kraszewski wyrabiał jej coraz więcej prawo obywatelstwa w naszem społeczeństwie. Wolski przecież nie dorównywał mu w niczem, a utwory jego tego rodzaju musiałyby razić wykwintny smak arystokra tycznej kobiety, jaką była hrabina.
Nie odczytała jednak nigdy rękopisu, gdyż dostał on się w jej ręce w stanie trudnym do opisania, a znamionującym dosadnie niesłychaną lekkomyślność autora.
Wolski był nieporządny w najwyższem tego- słowa znaczeniu, a nieporządek ten odbił się aż nadto na rękopisie, nietylko pisanym na świstkach, ale brudnym, zatłuszczonym, przejętym wonią łoju, tj- toniu' alkoholu. Z niepojętą prawdziwie niedbało-
ścią nie zadał sobie pracy przepisania go, obwinął lylko pięknym glansowanym papierem, obwiązał niebieską wstążką i wręczył swojej protektorce. Może myślał, iż żądanie rękopisu było ze strony hrabiny prostym aktem grzeczności i że zostanie mu zwrócony nietknięty. Najprędzej jednak nie myślał nic i gdy pani Łuszczewska zażądała w imieniu hrabiny rękopisu, dał go takim, jakim był, byle jej się pozbyć. Protektorka, nie mogąc przypuścić, co kryje elegancki z pozoru zwitek, była tak nieoglę- dna, że go nie obejrzała i wprost zawiozła hrabinie.
Łatwo sobie wyobrazić, co nastąpiło. Hrabina odesłała go obrażona pani Łuszczewskiej, dziwiąc się. iż przysłała jej rzecz, której wprost nie można się dotknąć. A gdy ta czyniła gorzkie wymówki Wolskiemu, że ją naraził na taką kompromitacyę i uniemożliwił jej dobre chęci, rozgniewał się nie żartem, powiedział, że nie jest stworzony na bibliotekarza, że drwi sobie z urzędu, z biblioteki, z jej właścicieli i ze wszystkich, co nie umieją szanować swobody, jaką prawdziwy artysta mieć powinien, i wyszedł, nasuwając pomięty kapelusz na oczy.
Nie pierwszy to raz Wolski dal się we znaki pani Łuszczewskiej. Pomimo jego niepoprawnego charakteru, widząc istotną nędzę, starała się nietyl- ko być mu pomocną, ale dźwignąć go, postawić na właściwem stanowisku i dać mu możność wykazariia swych wielkich zdolności. Salon jej miał w swoim czasie niezmierne znaczenie i pozostanie na zawsze w historyi życia towarzyskiego Warszawy, jako je-
dynę niemal miejsce, w którem spotykały się wszystkie bez wyjątku znakomitości, stale lub czasowo przebywające w mieście. Bywali na poniedziałkach państwa Łuszczewskich członkowie arystokracyi, uczeni, literaci, artyści, słowem ci wszyscy, którzy rodem, zasługą, talentem przodowali w kraju, a gospodarstwo z nieporównanym wdziękiem i serdecznością zajmowali się swoimi gośćmi. Liczba ich też wzrastała ciągle, tak, iż salony zawsze zdawały się dla bywających zbyt ciasne, chociaż rozszerzała ściany staropolska gościnność.
Pani Łuszczewska była niewyczerpana w pomysłach ku urozmaiceniu swoich poniedziałków, a w roku 1844 urządziła przedstawienie amatorskie, którem zajmowało się cale towarzystwo warszawskie. Amatorzy pod jej kierunkiem porwali się na rzecz niemałą, na wyjątki z „Fausta“ (¡oethego z uwerturą, pieśniami i chórami księcia Antoniego Radziwiłła. Ażeby rzecz podobną wykonać, trzeba było sil pierwszorzędnych, więc też w jednym tylko salonie państwa Łuszczewskich udać się ona mogła.
„Faust“ w owym czasie nie byl jeszcze przełożony na nasz język, Uómaczenie więc kilku wybranych scen powierzono Wolskiemu. Dyla to praca, jakby dla niego stworzona, gdyż zdolny byl odczug piękności oryginału i oddać je w odpowiedniej poetycznej formie. Na nieszczęs'cie, Uómaczenie nudziło Ko, niepoprawny próżniak nie znosił żadnego wysiłku i dlatego to zapewne, pomimo doskonalej znajomości obcych literatur nie przysłużył się ojczystej
żadnym innym przekładem, prócz owych wyjątków z „Fausta“.
W p rojek to wanem przedstawieniu miał on wziąć na siebie rolę Mefista. Ówczesna powierzchowność jego nadawała się do odpowiedniej charakteryzacyi. Szczupły, blady blondyn, o nieregularnych, ale delikatnych rysach, miał jasno stalowe oczy, wielkie rozwinięte czoło i spiczastą brodę, Nadawało mu to podobieństwo do kota, ale można też było z tej fizyognomii urobić łatwo typ szyderczego Mefista, tembardziej, że Wolski w życiu towarzyskiem i ser- cowem pozował zawsze na demoniczność.
Wziął też bardzo do serca i swoją rolę i tłó- maczenie. Łatwiej mu jednak było zapalić się do jakiej myśli, aniżeli ją wykonać. Z tego powodu pani Łuszczewska żyła w ciągłej trwodze, czy tłómaczenie wykończy na czas oznaczony, musiała używać najrozmaitszych forteli, a nawet niekiedy ustanawiała straż nad poetą, którego nie wypuszczano z pokoju, dopóki nie ukończył zadania.
Trudność położenia powiększał fakt, że‘ Wolski nie miał stałego locum, a raczej miał ich wiele, gdyż wolał mieszkać u innych, niż u siebie, więc skoro tylko który z kolegów- lub zamożniejszych braci literatów przyjeżdżał do Warszawy, przenosił się do niego ze swojej izdebki. Z tego powodu znaleźć go na razie było bardzo trudno i zdarzało się nieraz, że iro jak szpilki szukano po mieście. A trzeba jeszcze dodać, że lubił otaczać się tajemnicą.
Przenosiny nie przedstawiały dla niego tru- dmwri żadnej. Rzeczy jego ograniczały się najeżę-
ściej do tych, jakie miał na sobie, a w potrzebie posługiwał się bez żadnej ceremonii garderobą przyjaciół. Umeblowanie izdebki, którą zamieszkiwał na Bednarskiej ulicy, składało się z prostego łóżka, krzesła i stołu, nie zawsze całych. Całą izdebkę, pełną kurzu i pajęczyn, nigdy niesprzątaną, nie zamiataną, zapełniały stosy książek i papierów, służących także za wygodne składy śmieci różnego rodzaju. Nie dziw więc, że Wolski chętnie z niej uciekał, skoro tylko znalazł gdzieindziej schronienie
Dzięki pilnemu dozorowi, któremu chcąc nie chcąc poddać się musiał, poeta dokonał tłórnaczenia. iłoże też działała na niego podniecająco ważna rola. jaką mial w przedstawieniu odegrać, tembardziej. że cała Warszawa żywo się niem zajmowała. Zawczasu starano się o zaproszenia, tembardziej, żo liczba ich musiała być ograniczona miejscami, a żądań było bez liku.
Wszystkie szczegóły o tym pamiętnym wieczorze słyszałam wielokrotnie opowiadane przez jednego z głównych uczestników przedstawienia.
Wybrane wyjątki składały się z monologu Fausta i sceny -z duchem z pierwszego aktu, oraz /. dwóch znamiennych scen pomiędzy Faustem a Me- listem. Na tem kończyła się część deklamacyjna- l'otem (iretchen śpiewała pieśń przy kołowrotku
i pieśń w kościele, a chóry odzywały się kilkakrotnie. Roli Gretchen podjęła się młoda i ładna pani Aniela Kurtzowa, do chóru męzkiego, któremu przywodził Ignacy Komorowski, wchodziło wielu dobrze znanych Warszawie osobników, brał w nich udział
między innymi Józef Kenig, wówczas jeszcze w zaraniu swego dziennikarskiego zawodu. Amatorowie występowali w zwykłym balowym ubiorze.
Na wieczór uroczysty przybyli wszyscy punktualnie o naznaczonej godzinie, brakło tylko dwóch głównych postaci Mefista i Fausta.
Tymczasem salony państwa Łuszczewskich zapełniały się szybko, a chociaż zwykle zbierano się w nich bardzo późno, tak dalece, iż z tego powodu były nieraz narzekania, śmiechy, twierdzenia, że ło nie są wieczory pyniedziałkowe, ale wtorki ranne» dnia tego już o dziesiątej zebrało się wszystko, co najświetniejszego miała ówczesna Warszawa, tak wielkie było zaciekawienie.
Pani Łuszczewska, zaniepokojona niepojętą nieobecnością głównych aktorów, posłała kogoś z zaufanych przyjaciół do Fausta, u którego najczęściej przebywał Wolski. Poseł powrócił niebawem z hiobową wieścią, iż znalazł Fausta niemniej zaniepokojonego, przechadzającego się po pokoju w balowym stroju w oczekiwaniu na Mefista, ale ten zawieruszył się gdzieś od samego rana i nie można go było odszukać w żadnem ze znajomych domów, ani w restauracyi, ani w żadnem miejscu, gdzie się mógł znajdować. Faust uczynił wszystko, co do niego należało, przygotował nawet szatańskiemu towarzyszowi cały strój, zacząwszy od lakierków, a skończywszy na rękawiczkach, chodziło o to tylko, by się znalazł i przywdział go.
Położenie było rozpaczliwe, tembardziej, iż nikt nie mógł zaręczyć, czy nie był to złośliwy figiel ekscen
trycznego poety i jak daleko chciał go posunąć, Mógł on zresztą bez zlej myśli w jakiem hulaszczem towarzystwie zapomnieć o wieczorze pani Łuszczewskiej, Fauście i całym s'wiecie, a wreszcie mógł spać w jakim kącie snem sprawiedliwych. Wszystko to było możliwem.
Pani Łuszczewska słała posła za posłem do nieszczęśliwego Fausta i odbierała jednę odpowiedź: „Wolskiego niema. Wszelkie poszukiwania daremne,“ Faust zaś nietylko sam nic nie znaczył, ale w nim była jedyna nadzieja dostawienia Mefista, skoro się tylko ukaże.
Położenie pani Łuszczewskiej nie było wcale godne zazdrości.
Wreszcie około godziny 11-ej Wolski zjawił się w hotelu w Rzymskim u swego towarzysza, ale wja- kimże stanie! Zabłocony, zziajany, brudny, a do tego zły piekielnie. Niepodobna się było od niego dopytać, gdzie był i co robił dotychczas. Podobno odprowadzał o parę mil za Warszawę i żegnał jakąś piękność miłą swemu sercu.
Zjawił się znowu poseł pani Łuszczewskiej z karetą, ażeby prędzej dostawić głównych aktorów, ale Wolski na czynione sobie wymówki odpowiedzą! swoim zwyczajem, żeby mu dano święty spokój, że jest zmęczony, głowa go boli, chce spać. deklamować dziś nie myśli i nie robi sobie nic a nic z przedstawienia i z całej Warszawy.
Kiedy wreszcie udało go się udobruchać, nakarmić, wystroić i przywieźć, było już po dwunastej, a pomiędzy zniecierpliwionymi gośćmi snuła się bla
da gospodyni, nie wiedząc, jak upozorować niepojęte opóźnienie przedstawienia. Można sobie wyobrazić, jakie westchnienie ulgi wyrwało się z jej piersi, kiedy ujrzała wreszcie wchodzących pośpiesznie głównych aktorów.
Pomimo tak niefortunnego wstępu, przedstawienie udało się świetnie, a oklaskując tłómacza
i aktora, pani Łuszczewska darowała mil opóźnienie, które ją takiego niepokoju nabawiło.
Wchodziła tu tylko w grę cygańska lekkomyślność. Wolski jednak bywał często złośliwy. Po Warszawie kursowały nieraz jego satyryczne wiersze, ośmieszające niemiłosiernie różne osoby, grupy towarzyskie, wspólliteratów, bez żadnego względu na ich stanowisko. Obrażał ich tym sposobem i robił sobie wielu nieprzyjaciół. Lubił też żartować z ludzi, wywlekać na jaw ich słabe strony, a to przebaczano mu mniej jeszcze. Nieraz naprzykład opowiadał osobom, zajmującym się ruchem literackim zagranicznym, o utworach znanych autorów, które naprędce wymyślał, cytował ich treść, zachwycał się pięknościami, które wynosił pod niebiosa, czatując złośliwie, czy słuchacz tych wiadomości nie puści dalej w świat, jako spostrzeżeń własnych. Sam też niekiedy zapytywał ponownie o te fikcyjne utwory i gdy spotkał się z zapewnieniem, że je czytano, puszczał wodze swej satyrycznej żyłce.
Kobietom starał się zawsze przypodobać i miał do nich szczęście. Nie brakło też w jego życiu głębszego uczucia, wogóle jednak pozował na demonicz- ność i na każdej spotkanej kobiecie usiłował wy
wrzeć wrażenie. A przy jego bystrości, układności, talencie i sławie, udawało mu się to często, tem- bardziej, że powierzchowność, pomimo częstego zaniedbania, umiała zwrócić uwagę. Przepadały za nim nieraz poważne matrony, których opowiadań umiał słuchać ze szczególną uwagą. Między innemi był w wielkich łaskach u wojewodziny Nakwaskiej, autorki „Czarnej mary“ i kilku nowelek dla młodzieży, oraz pamiętników, które nie wiem z jakiego powodu spisywała po francusku. Zapewne w młodym wieku szła bezkrytycznie za panującą modą. Gdy teraz zapragnęła pamiętniki przygotować do druku, nie mogła tego sama uczynić, mają<* wzrok bardzo osłabiony. Szukała więc kogoś, coby jej w tem dopomógł,, ale tu okazała się trudność w znalezieniu osoby, któraby przy uzdolnieniu literackiem doskonale władała językiem francuskim. Ktoś nastręczył jej do tej roboty Wolskiego i za jego namową uprosiła szczupłe kółko zaufanych przyjaciół i znawców, ażeby im owe pamiętniki odczytać, a były one ciekawe ze względu na wysokie położenie, jakie zajmował niegdyś wojewoda Nakwaski. Żona więc jego miała sposobność widzieć i obserwować wiele.
Wolski był lektorem pamiętników, a czytał znakomicie, umiał też dykcyą podnosić każdy lepszy ustęp. Nie poprzestając na tem, dodawał od siebie pochwalne słówka, jakby mimowolne wykrzykniki zachwytu, np. Jhielle finesse albo Comme c-est dit, które wypowiedziane z odpowiednim akcentem, musiały głaskać miłość własną autorki, tembardz'iej> że lektor zatrzymywał się w odpowiedniem miejscu
i spoglądał po słuchaczach, oczekując pochwalnego ■echa, które zawieść nie mogło.
Zacna pani Nakwaska była uradowana. Czytanie pamiętników zabrało parę wieczorów i rzecz bardzo naturalna dla tych, którzy znali Wolskiego, na jeden z nich spóźnił się on o całą godzinę, a z nim spóźnił się także jeden z zaproszonych, Józef Kenig, mniej jednak winny w tym razie, bo był tylko słuchaczem.
Pani Nakwaska miała wiele przymiotów, ale cierpliwą wcale nie była, pod względem zaś etykiety towarzyskiej miała nieubłagane zasady. Sama myśl, 7,e ktoś lekceważył jej zaproszenie i nie uznał za stosowne wytłómaczyć się choćby jednem słówkiem, była dla niej nieznośną. Przez tę całą godzinę kipiała z gniewu, nasłuchując, czy kto nie nadchodzi. Wreszcie odezwał się dzwonek w przedpokoju i po chwili weszli winowajcy. Wszyscy myśleli, że ich spotka ostre polajanie. Ale stało się inaczej. Oba- dwaj mieli wyraz tak żałobny, iż słowa zamarły na ustach gospodyni . domu, a oni złożyli jej głęboki ukłon. Wolski zaś wyrecytował, jak wytrawny aktor z odpowiednim nastrojem, zapewne przez drogę ułożoną bajeczkę. Nie przepraszał nawet za opóźnienie, bo był pewny, że pani Nakwaska rozumiała, iż tylko jakaś nieodwołalna konieczność mogła go zatrzymać. Oto z Kenigiem byli przy łożu konąjącefro przyjaciela.
Podał tak wzruszające szczegóły, iż musiano go pocieszać. Przez cały wieczór zachował nastrój ponury i czytał też mniej dobr/e. niż zwykle. Mo
żna to było przypisać strapieniu. W rzeczywistości jpdnak ci panowie zabałamucili się na jakimś koleżeńskim obiadku i mieli się na baczności, by tego po nich nie poznano.
Wolski był przez parę miesięcy — czas stosunkowo bardzo dla niego długi — ulubieńcem pani Na- kjvaskiej, dopóki jakaś głośna awantura, w którą był wmieszany, nie wytrąciła go na czas jakiś przynajmniej z warszawskiego towarzystwa,
Na arenie literackiej Wolski wystąpił bardzo młodo, bo mając lat ośmnaście i to od razu z dziełem, które musiało zwrócić uwagę. W r. 1843 w Przeglądzie Naukowym, wydawanym przez Edwarda Dembowskiego i Hipolita Skimborowicza, ukazał się jego poemat Ojciec Hilary, który cała ówczesna grupa uznała za swoj programat.
Ojciec Hilary nie jest zapewne arcydziełem, za jakie go wówczas okrzyknięto, ale nie jest też utworem pospolitym, a co najważniejsze treścią, formą, szczegółami i układem charakteryzował moment,, w którym był napisany.
Osnowę bardzo prostą wikła tylko autor bezładem opowiadania. Danił, poddany—w owej epoce poddaństwo, chociaż zniesione jeszcze za czasów Księstwa Warszawskiego w dzisiejszem Królestwie,, istniało jednak w innych prowincyach polskich — bohater Wolskiego, chowany przy dworze podczaszego, był celem naigrawań, szyderstw i razów. Później uczył się z rokazu pańskiego, co nie przeszkodziło paniczowi, gdy dorósł, pozostawić go w roli. lokaja.
J\Ia się rozumieć, stosownie do ówczesnych ten- dencyi, lokaj przerósł o całe niebo swoje otoczenie. Chełpi się on ze swego pochodzenia, poniżeń, wśród których wzrastał:
Ja cliłop niewolnik z imienia i rodu,
Ujea nie znam. a matka, żebraczka zgrzybiała
Psom pana podczaszego obiady dawała.
• Ja, ojcze, miałem urząd piękniejszy, dwojaki:
Uyłem zwierzę, na które panicz strzelał z łuku
I jak pies, pilnowałem pańskiego ogrodu.
Autor gromadzi wszystkie poniżenia i nieszczęścia około swego bohatera. Gdy matka mu umarła, musiał ją pochować wlasnemi rękoma i wtedy to w jego duszy powstał jad wściekłej nienawiści do całego rodu ludzkiego.
Nienawiść ta nie przeszkodziła mu jednak pokochać kuzynkę swego pana, Zofię-anioła, lilię, jak ją nazywa. Miłość poddanego była pokorna, jak modlitwa, ognista, jak piorun, a razem tchnęła mistycyzmem, obwiewającym cały poemat, jako charakterystyczna cecha epoki.
Zofia pokochała wzajem bohatera, ale pomimo to ma zostać żoną karykaturalnego bogacza szambe- lana, a bohater, zelżony przez niego w obecności ukochanej i skazany na chłostę, mści się uderzeniem noża.
Wszystko to przecież jest raczej szkicowane, napomknięte, niż wypowiedziane. Styl Wolskiego jest mglisty i płomienny zarazem; figury działające nie mają wyraźnych konturów, ale dyszą namiętno
ścią. Autor wypowiada przez ich usta własne gwałtowne uczucia.
■ Miłość, nienawiść, zazdrość, zemsta, są to czynniki zupełnie wystarczające do wywołania dramatycznych kolizyi, siły piekielne nie potrzebują tutaj mieszać się widomie. A jednak sam szatan podsuwa Daniłowi nóż, którym uderza szambelana, sam szatan tajemniczym sposobem wyprowadza go z więzienia, a wreszcie, gdy szukał schronienia w ciszy klasztornej, stawia mu przed oczy parę oblubieńców, których ma połączyć ślubnym węzłem. Jest to Zołia i szambelan. Szatan zadrwił z duszy, pałającej żądzą zemsty, bo szambelan z rany się wyleczył. Widząc to, bohater dostaje pomieszania zmysłów i umiera. Poemat jego jest spowiedzią, naturalnie spowiedzią bezładną i urywaną.
W dopisku spowiednika mieści się wiadomość, że umarła w tymże czasie młoda i piękna Zofia, pochodząca z wielkiego rodu.
Sam układ poematu świadczy o genezie utworów młodziutkiego poety. Jak zwykle bywa w pierwszym okresie twórczości, posiłkował się on wspomnieniami wielkich poprzedników. Ojciec Hilciuj przywodzi na myśl Giaura Byrona i Mnicha Słowackiego, a przytem zabarwiony jest ideami, panu- jącemi naówczas w naszej literaturze, stawia lud na pierwszym planie, obdarza go wszystkiemi cnotami, jakich brakło wyższym warstwom, a jednocześnie nadaje mu nietylko inteligencyę, ale kulturę i subtelność tych warstw. Chłop w ówczesnej literaturze musiał być zawsze szlachetny. Co do panów, Wol
ski wysilił się zaraz na początku na potworną postać podczaszego oraz zcudzoziemczałego szambe- lana, ale już syn podczaszego jest przedstawiony w zupełnie odmiennem świetle. Widocznie niechęci dla wyższych warstw nie było w głębi duszy poety; była ona tylko naleciałością, zaczerpniętą ze środowiska, w którem żył, tak samo, jak i mistycyzm.
Bo szatan także w Ojcu Hilarym wprowadzony jest jedynie dla uczynienia zadość wymaganiom ówczesnego romantyzmu, właściwie nie odgrywa on w poemacie żadnej roli. Wolski wcale mistykiem nie był, świat nadzmysłowy nie nęcił go, nie przemawiał do niego. Inaczej ta struna, drgająca nieustannie w Norwidzie, Dziekońskim lub nawet Zmor- skim, odezwałaby się \ymnych jego utworach. Tymczasem spotykamy ją zaledwie raz w pierwszej noweli Skrzypce, współczesnej Ojcu Hilaremu. Wyznaje to sam w przedmowie do swoich poezyi, wydanych w Wilnie przez Zawadzkiego w r. 1839. Jego nutą właściwą była niezmierna siła całego poematu, jego nastrój gorący, oraz pełno pięknych ustępów, świadczących o wielkim talencie.
Z tego samego czasu i równie silny jak Ojciec Hilary jest wiersz Zapał. Wolski charakteryzuje w nim swą twórczość z naiwną dumą:
Moje marzenia to szr/.yty Tatrów,
\ moje myśli to Wisty fala.
Kiedy szalona krami przewala,
V me uczucia to powiew wiatrów.
Ho ma istota zrodzona w chmurach,
A moje czoło w piorunach leży...
Dalej wypowiada poeta swoje pragnienia i Iłó- maezy demonicznośc swej natury nieszczęściami ludz- kiemi:
Patrz«; na ziemię, jak ua skład prochu,
Xa który piorun mój chciałbym zwalić, Rozżarzyć iskrę, pożar zapalić I sztandar szczęścia zatknąć w popłochu,
Jak szara Wisła, kiedy w wściekłości Szydzi z brzegowisk, obala domy,
•Jabym ciskając gromy na gromy ¡Szydził, zabijał, nic miał litości.
Był to czas, gdy Zmorski pisa! w podobnym tonie „Anioła-niszczyciela“, a pani Aniela z Chłędow- skich Dembowska, żona Edwarda, wspólwydawcy Przeglądu Naukowego, słynny w swoim czasie wiersz Co ja lubię, który treścią spokrewnią! się z Zapałem i z innym wierszem Wolskiego, Xóli me tangere, drukowanym w Jaskółce r. 1843, kończącym się wy- krzykiem:
Wolę być czynnym, ognistym szaleńcem,
Niżeli cichą, bladą, bierną cuotą.
Wypowiadali więc wszyscy oni to, co drgało w piersiach całej młodej grupy pisarzy. Jednakże wczytując się w te pierwsze gwałtowne utwory Wolskiego zna«;, że jest to zapał robiony, że autor nie odczuwał go rzeczywiście, ale zapalał się. na zimno, a mając bujną wyobraźnię, pobudzał ją sztucznie^ bo
Biblioteka. —T. 374. 8
wiedział, za pomocą targnięcia jakich strun efekt otrzymać można. Zawsze przecież naj wdzięcznie j- szemi jego pieśniami są liryki z odcieniem namiętnym. Nadawały się one bardzo do śpiewu i treścią i formą, to też wiele z nich podkładali ęod muzykę Moniuszko, Ignacy Komorowski, Dobrzyński. Franciszek Wilczek, Emanuel Kania, Julia Niewiarowska.
W późniejszych poezyach Wolskiego niema już pierwotnej gwałtowności; życif3 położyło na nim swoje piętno, zwiało to, co było naleciałością chwili, zostawiając rdzenne właściwości, liryzm zabarwiony silnie erotyzmem, z odcieniem tęsknoty, odzywającej się niemal w każdym naszym poecie, z większą tylko lub mniejszą silą.
Tęsknotą Wolski spokrewniony był z Szopenem, dla którego miaf tern większe uwielbienie, iż sam był bardzo muzykalny. Posiadał też nie wielki, ale dźwięczny i czysty głos tenorowy, którym nieraz czarował słuchaczki, śpiewając własne piosenki, przystosowane do okoliczności, a skierowane do tych, czyje serce podbić usiłował.
W całej twórczości jego muzyka odgrywała wielkę rolę, a najznakomitszym utworem jest fanta- zya na cześć Chopenu, po śmierci mistrza napisana, w której charakteryzuje w sposób obrazowy całą jego działalność, opisuje marzenia, jakie budzą różno- lite kompozycye jego zabarwione zawsze nieujętym smutkiem, drgającym nawet w skocznych z pozoru tonach, bo, jak mówi:
Trzeba pojąć śpiewaka, Gdy dla siebie śpiewa I lotem króla — ptaka, Nad te góry i drzewa,
Nad ludzi skrzydła wzbił, A świat pierzcha daleko, Jak mgła. ranna nad rzek;;, Jak pył.
Bo to mroku był śpiewak, tak cichy i łzawy,'
Jak od listka akacji drżący cień na ścianie,
A czasem tak posępny, tak mało jaskrawy,
Jak zachodu nad rzeką posępne konanie.
On swemi marzeniami, on swemi pieśniami 1 tęsknoty dźwiękami i tęsknoty łzami Wyśpiewał chwile żalu, męztw .1 i boleści.
Poeta chwytał w lot i przejmował się ideami panującemi, stroił się w nip niby w nowe szaty, można jednak powątpiewać, by się z niemi zespalał sercem i duszą, jak to czynił Dziekoński.
Odpowiednikiem do Ojca Hilarego była „Halka“ Tam poddany pokochał się w hrabiance, tutaj zno- vvu panicz uwiódł góralkę. „Iłalka“ naprzód miała być poematem, później jednak przyjęła formę operowego Iibreta. W r. 184(5 Wolski napisał ją w dwóch
aktach, a następnie przerobił na cztery, które znamy wszyscy.
Skrzywdzonym byi bohater Ojca Hilarego i skrzywdzoną Halka. Przyczyną nieszczęs'cia jednego i drugiej była niesprawiedliwość społeczna, nierówność stanu, przesąd rodowy. W nawpół obłąkanej dziew-
czynie zakiełkowała, jak w Danile, chęć zemsty, ale była to tylko zla chwila i przeminęła szybko. Halka nie chce mścić się na ukochanym i rzuca się w nurty rzeki.
t
Gdy jednak w kilkanaście lat później powstały w społeczeństwie inne prądy i czyniono zarzuty Wolskiemu, iż pisząc te dwa utwory, rozdmuchiwał nienawiści klasowe, napisał on poemat Połoikę, wprawdzie bez porównania słabszy od poprzednich, ale który kończył się pojednaniem młodego dziedzica i ludu przy poświęceniu przez zacnego plebana chat, odbudowanych po pogorzeli. Tym sposobem . poeta wcielił desiderata chwili i przedstawił je jako fakt spełniony.
Poloślca jest także poematem zawiłym. Wchodzi do niego niegodziwa macocha, cudzoziemka, co pokazuje wyraźnie, że autor nie chciał żadną zbrodnią obciążać szlachty naszej. Z powodu tej macochy pasierb musiał iść w świat daleki, a nawpół chłopskie dziecię, śliczna i niewinna Połośka. którą okrutna kobieta katowała przez zazdrość, szuka ucieczki w śmierci. Połośka topi się, jak Halka. Matka, chcąc ją pomścić, podpaliła dwór i chciała panią zamordować, ale dziwnym trafem zabitą została przez wracającego z długiej wędrówki dziedzica.
Dziedzic ten, będąc tak samo jak Połośka ofiarą niegodziwej kobiety, poświęca się dobru ludu. Za jego staraniem wieś powstaje z popiołów, lud powraca do swych nowych siedzib, a wielka grzeszni-
ca-macocha nawraca się i pokutuje. Jest to poemat pojednania.
Ojciec Hilary, Halka, Polośka stanowią rodzaj trylogii i wcielają wiernie kolejne aspiracye i porywy czasu, które zakończyły się przynajmniej w krainach myśli bratniem połączeniem dworu z chatą. Poeta posiadał dar chwytania i wypowiadania pragnień powszechnych.
Poemat Wielki pan, napisany w r. 1852, snuje się już zupełnie z odmiennego wątka. Jest to jedna z tych gawęd szlacheckich, któremi w owym czasie Pol i Kondratowicz zachwycali nasze społeczeństwo. Poeta wmieszał tu historyczną postać Kazimierza Puławskiego, ale uczynił to w taki sposób, iż trudno w rozkochanym młodzieńcu poznać późniejszego bohatera.
Do gawędy przecież brakło Wolskiemu plastyki, stawiajęcej przed oczyma czytelnika nigdy niezapomniane obrazy, rzeźbione słowem, jak dłutem, brakło mu przytem staropolskiego zacięcia, chociaż usiłuje je sobie nadać. Czuł to może sam, skoro TVielJcietjo pana poprostu nazwał powiastką.
Pomimo jednak wielu pięknych utworów, Wolski jako poeta, nie dotrzymał tepo, co zdawały się obiecywać jego pierwsze wysiępy. Talent jego poetyczny, zamiast rozwijać się, słabł coraz więcej. Czul to sam zapewne, bo przerzucił się do prozy. Wprawdzie pierwszą próbą tego rodzaju Były Skrzypce', ale próba ta, niezmiernie słaba, nie zapowiadała powie- ściopisarza. Drukował ją w owej Jaskółce, która wobec Biblioteki warszawskiej i Przeglądu naukowego
była czemś nakształt dzisiejszych secesyi artystycznych.
Zajmowano się u nas bardzo w owym czasie fantastycznemi powieściami Hofmana i znać też wyraźnie w Skrzypcach, że Wolski byt pod wpływem Hofmana, a zaświadcza o tem fakt, że tłómaczył nowelę Don Żuan i przekład, ten włączył do pierwszej seryi swoich powieści, wydanych w Wilnie u Zawadzkiego w roku 1850 i 1852.
Do Skrzypiec wchodzi jakiś bardzo stary instrument, wyrobiony z nieznanego drzewa i akord tajemniczy, który bohaterowi zawsze zapowiada nieszczęście. Bohater ten, zawiedziony w miłości, spot- kawszy dawny ideał na ostatnim stopniu poniżenia, ciska skrzypce o ziemię, a te, tłukąc się w drobne kawałki, wydają raz jeszcze tajemniczy akord, którego dźwięk znal on zbyt dobrze, gdyż był dla niego zawsze przepowiednią nieszczęścia, a teraz zwiastuje mu ostatnią godzinę, bo zrozpaczony rzuca się do Wisły.
Dobrowolna śmierć w nurtach rzeki jest to zakończenie wielu utworów Wolskiego. Kto wie, czy nie wypowiadał on w ten sposób pokusy, która go może nieraz nawiedzała.
Inne nowele są bardzo rozmaitej wartości; do najlepszych należy Czarna wstążka i La cachiicha, ^ obie osnute na tle życia towarzyskiego ówczesnej Warszawy. W pierwszej szczególniej umieszczone są sylwetki osób znanych, naturalnie trochę tylko ubarwione fantazyą autora.
Bohaterem tej noweli jest młody muzyk Anto-
ni, pełen talentu a nieceniony, gdyż nie umiał ehwa- łić się, narzucać, reklamować. Usłyszała go raz przypadkiem wielka pani, zamiłowana w muzyce, która poznawszy się na jego wartości, proteguje go skutecznie. Ale gdy ona proteguje artystę, a dla człowieka ma tylko sympatyę, on zakochuje się w kobiecie. Jest tu nieporozumienie, zbyt często zdarzające się w życiu, łamiące nieraz przyszłość, brzemienne nieszczęściem. Nieszczęs'ciem stało się też dla biednego muzyka, który rozpija się z rozpaczy, zatracd talent i umiera, zaziębiwszy się pod balkonem ukochanej.
Faktem znamiennym jest. że postać kobieca narysowana jest z wielką starannością. Łatwo jednak było zrobić z niej wietrznicę, kokietkę, igrającą z cudzem sercem. Tymczasem „blada pani-1, bo to imię tylko ona nosi w noweli, nie jest kokietką, nie lekceważy cudzego serca. Wchodzi tu w grę jedno z tych nieporozumień, które nieraz doprowadzić mogą do rozpaczy naturę namiętną, a dziecinnie naiwną, jakim był wielki artysta. Niepodobna też się dziwić, że blada pani miała jedynie sympatyę dla artysty, ale nie pomyślała nawet o innem uczuciu.
Jest to jeden z najlepszych utworów Wolskiego, napisany ciepło i serdecznie, nasu'va myśl. że opisywał rzecz widzianą, a kto wie, może nawet rzecz przeżytą.
Prócz sylwetek towarzyskich, spotykamy tu osobistości ze świata urzędniczego, typu nie istniejącego już dzisiaj, zatraconego oddawna w prze-
mianach społecznych. Postacie te są widocznie brane z natury, jak ów nieoszacowany rendant Korneli, brat artysty, ze swoim urzędowym stylem, drobiazgową systematycznością i poezciwem sercem ukrytem pod śmiesznemi formami.
Inne znow warstwy społeczne przedstawił Wolski w Bakalarzu. Mamy tu mieszkańców wiejskich dworów, warstwę najwięcej wówczas wpływową, z jej ujemnemi i dopatniemi stronami
Główny bohater Ufalski może być śmiało uważany jako typ przeciętnego obywatela: serdeczny, dobroduszny, poczciw y z natury, popełnia przecież pełno uczynków, nie mających nic z uczciwością wspólnego, jest najgorszym mężem, najgorszym opiekunem dla pasierbów, których pomimo to kocha, obowiązków^ zaś społecznych nie tylko nie spełnia, ale niema wyobrażenia o tem, że one istnieją. Gra, pije, hula, ma kosztowne miłostki, pragnie wysta- wnością życia dorównać bogatszym sąsiadom, pożycza, nie wiedząc zkąd odda i traci nie wiedzieć na co pożyczone na ogromny procent pieniądze. Sło- wem, jest to jeden, których pokolenie wygasnąć nie może, choć na nieszczęście, tak już nie wiele mają do zmarnowania.
Złe interesy popychają Ufalski ego aż do fałszerstwa. Popełnia je niechcący, nie wiedząc sam kiedy, nie zdając sobie sprawy dokładnej z tego, co uczynił. Dopiero kiedy wierzyciel rzuca mu w oczy ohydę tego faktu, grozi następstwami, oburza się w nim duma szlachecka, rzuca się na wierzyciela
i uderza go tak nieszczęśliwie, że kładzie trupem na miejscu.
Na szczęście Ufalskiego jedynym świadkiem wypadku, jaki się zdarzył wieczorem na publicznej drodze, byl nauczyciel jego pasierba, Szyk, tytułowa postać powieści, najzacniejsza dusza w świecie. Szyk, będący od lat kilku w domu Ufalskich, przywiązał się do nieb całem sercem, a przytem kocha się w milczeniu, beznadziejnie w Paulinee, siostrze swego ucznia. Paulinka naturalnie nigdy się tego nie domyśla; dla niej ten suchy, nudny bakalarz, którego walka o byt toczona od dzieciństwa uczyniła nieśmiałym i niezgrabnym, nie istnieje właściwie, jest on tylko w jej oczach bratem Feliksa. Szyk ma młodszego brata, którego wychował troskliwie kosztem wielu ofiar, któremu dał wyższe wykształcenie. Widząc miłość dwojga młodych, godzi się z losem i patrzy bez zazdrości, że brat ten osiągnie szczęście, o jakiem on nigdy marzyć nie śmiał. Teraz, gdy widzi Ufalskiego zagrożonego sprawą
o morderstwo, pozwala, by posądzenia skierowały się na niego, choć mógł je słowem jednem rozproszyć.
Wolski jeden z pierwszych zwrócił uwagę na skromną postać domowego nauczyciela, podniósł ją do ideału, obdarzając ‘wszystkiemi cnotami, jakich brakło takim Ufalskim. Jednakże na pochwalę Ufalskich powiedzieć trzeba, że umieli Szyka ocenić. Autor nie kreślił tutaj tendencyjnie karykaturalnych postaci, przeciwnie, malował z pewną sympatyą choć wiernie świat, jaki go otaczał. Powieść jego
poprzedzała o lat dwadzieścia Bakalarzy Pługa, a chociaż równać się z nią nie może, jest tu widoczne pokrewieństwo idei. On także chciał podnieść stan nauczycielski, lekceważony w owym czasie.
Najważniejszą jednak z powieści Wolskiego jest ostatnia Dworek przy ulicy Głębokiej, opisuje w nim bowiem sfery rzemieślnicze Warszawy, nie- tykane dotąd przez naszych autorów. Kraszewski nawet, który w Latarni Czarnoksięzkiej i innych opisał chłopów (Historya Sawki, Ulana), żydów (Hi- storya Herszka), a nawet arystokracyę małego miasteczka, rzemieślników nie wprowadził jednak do żadnej swojej powieści. Uczynił to pierwszy Wolski, a co dziwniejsze na owe czasy, uczynił to w sposób dziwnie realistyczny. Realizm przeblyskiwał już u niego w najpierwszej noweli Skrzypce, bo jakkolwiek zapatrywał się wówczas na Hofmana, nie był to jego jedyny pierwowzór. Wykształcenie literackie i znajomość obcych języków przyszły mu w pomoc widocznie i przywiodły na myśl jednego z największych powieściopisarzy angielskich.
W przedmowie do Domku- przy ulicy Głębokiej przyznaje sam, iż pisząc go zapatrywał się na Di- rkensa. Wolski i Dickens nie były to jednak talenty pokrewne. Naszemu autorowi brakło zarówno humoru, jak rzewnej nuty, dźwięczącej tak silnie w twórcy Copperfielda. W zakroju przecież i ukła- d/tie ostatniej powieści Wolskiego znać, że sobie zakreślił on także szerokie horyzonty, wprowadził i zręcznie poplątał losy ludzi, należących do sfer różnych, Głównym przecież bohaterem jest uczciwy
\
kowal Szczepaniak i jego hoża, gospodarna córka Marysia. Obok nich występuje komiczna i przebiegła lokatorka z faeyatki, wdowa po urzędniku, z pre- tensyami do eiegancyi, do francusczyzny. Chełpi się ona sivoją sferą, pochodzeniem, udaje dostatek, gardzi niby uczciwym kowalem, ale chętnie korzysta z gościnności jego. Jedynak jej, Marceli, próżniak, wyzyskiwacz, stara się bałamucić piękną kowałczan- kę, która jednak w rezultacie zaślubia zacnego i wykształconego rzemieślnika.
Pod tym względem autor pozostał wierny wierzeniom lat młodzieńczych, lud zachował urok ideału, tylko tak samo jak w poematach późniejszej doby czas, doświadczenie życiowe zatarły zbyt ostre kontury, ustąpiła bezwzględność Ojca Hilarego. Marcelemu, który kończy jaknajgorzej, przeciwstawiony jest jego krewny Paweł; ten toruje sobie drogę własną pracą, wywalcza stanowisko, ale pomimo to za- ’ chow uje zawsze jednaką przyjaźń dla rodziny kowala, z którą w dniach biedy łączyły go blizkie stosunki. Paweł więc, choć został budowniczym, nie gardzi skromną ucztą Szczepaniaków.
l)o powieści tej wchodzą różne dobrze zaobserwowane postacie, które dotąd nie pojawiały się na kartach książki: pokątny doradca, lichwiarka, szulerzy niższego rodzaju, wyborna baba pijaczka, służąca Szczepaniaków, która po kieliszku przypomina sobie przeszłość, kiedy to jako markielanka odbywała kampanię^l8l2 roku, wreszcie mieszkańcy wiejskich dworów, wśród których Paweł znalazł swój ideał. Osobniki te, poczerpnięte ze sfer najrozma-
itszych, świadczą, że istotnie Wolski zapatrywał się na Dickensa.
W tej Ostatniej powieści, jak i w innych, Wolski nie szczędził zdrowych rad społeczeństwu, którego wszystkie niedobory dostrzegał. W Bakalarzu zacny krewny Ufalskich wypowiada słuszną uwagę, stanowiącą morał utworu, że nie brak u nas dobrych chęci, nawet dobrych ludzi, ale brak pracy, statku i charakterów, bez których nic trwałego zbudować nie można.
Jak wszyscy bez wyjątku nasi moraliści, autor przy każdej sposobności narzeka na cudzoziemczy- znę, na brak zamiłowania dn rzeczy swojskich. Pisząc
o muzyce, skarży się na zaniedbanie motywów swojskich, których mamy takie bogactwo, bo trzy odrębne typy: szlachecki, chłopski i kościelny. Dodaje też bardzo trafnie, że nie umiemy cenić tych motywów, bo od pierwszego dzieciństwa otaczają nas cudzoziemcy. którzy śpiewają nam swoje melodye Frzytem za czasów Wolskiego wszyscy prawie nauczyciele muzyki u nas byli to Niemcy lub Czesi. Jakżeż więc mogliśmy zwrócić się do rzeczy swojskich? Autor nawołuje gorąco amatorów i amatorki śpiewu, ażeby zamiast włoskich lub francuskich aryi, śpiewali własne piosnki, stokroć łatwiejsze i milsze dla ucha.
Do powieści swoich Wolski kilkakrotnie wprowadza nauczycieli cudzoziemców ze złej lub komicznej strony, a w Bakalarzu opisuje okropną pen- syę Niemca Pajczera, pijaka i pasyonata, który najgorzej obchodził się z uczniami i naturalnie niczego
ich nauczyć nie mógł. Czyżby to były dzieje własne? Posługiwał się on nieraz wspomnieniami, często też można się w jego utworach dopatrzeć faktów indywidualnych, spotkać osoby, z któremi był w stosunkach.
Ze wszystkich swoich powieści najwyżej cenił Uśmiech losu, wydaną w r. 18o5-m. Czy słusznie, sprawdzić nie mogłam, bo powieści Wolskiego stały się dziś bialemi krukami; szukałam bezskutecznie długi czas Uśmiechu losu po bibliotekach i anty- kwarniach, aż wreszcie zdecydowałam' się pominąć ją z konieczności i skorzystać z materyałów, jakie miałam w ręku i pamięci. Zresztą na sądzie Wol- 9 skiego o swojem dziele niekoniecznie polegać można, bo autorowie są rzadko sprawiedliwi dla swego duchowego potomstwa.
Ostatecznie Wolski znakomitym powieściopi- sarzem nie był. Czytając te jego utwory, widzimy, że je pisał człowiek wykształcony, dobrych chęci, dobry obserwator, wierny historyograf swego społeczeństwa — będą więc zawsze miały wartość dokumentu—ale nie autor, któryby porwał czytelnika lub wrył mu się w pamięć jaką sceną wybitną lub plastycznym opisem. Plastyki brakowało mu zawsze, w poezyi zastępował ją siłą i formą, na owe czasy kunsztowną, w opowieści brak ten uczuwać się daje.
W ostatnich lalach pisał coraz mniej. Jfoże się wyczerpał, może raziła go obojętność, do której jiie nawykł, on, co tak świetnie zaczynał swą karyerę? Pojawiały się też coraz nowe talenty, występowały
nowe prądy, nowi ludzie, towarzysze jego pierwszych lat oddawna rozproszeni byli po świecie, a on sam zniechęcił po kolei tych, co pozostali. Żył więc w wielkiej biedzie, a co najsmutniejsze, byl zapomniany.
Czasy zmieniły się zupełnie, cyganerya zatraciła swój pierwotny charakter, zniżyła poziom. Po ludziach ekscentrycznych, ale utalentowanych, których wybrykami kierowała myśl poważniejszą, cyganerya miała marnych naśladowców. Zresztą cy- ganeryę wybaczyć można pierwszej młodości, nie przystoi ona ludziom dojrzałym, a Wolski do końca życia byl i został niepoprawnym cyganem.
W początku roku 1863-go opuścił Warszawę, zostawał przez krótki czas na prowincyi, potem wyjechał za granicę. Osiadł ostatecznie w Brukselli. Za młodu, we własnym kraju, okazał się niezdolnym do jakiejkolwiek systematycznej pracy, tem mniej mógł się do niej nagiąć wśród obcych na starość. Przedwcześnie zestarzały, podupadły na zdrowiu, zatraciwszy talent, utrzymywał się z przygodnych artykułów dziennikarskich, a więcej jeszcze żył przemysłem i jałmużną.
Umarł w r. 1882-im, ale powiedzieć można, że był już umarłym za życia.
ftlcfcattdcr j^iewiarowstji (półljozic).
Obraz naszych stosunków literackich w połowie XIX wieku nie byłby zupełnym, gdyby pominąć tego typowego cygana, który właściwości, przywiązane do tej nazwy, posuwał do ostatecznych granic, chlubił się niemi, w powieściach swoich był wyraźnerti echem prądów chwili i zastawił « nich charakterystyczny obraz cygańskich obyczajów.
Niewiarowski zajmował zrazu wśród współto- warzyszów młodości, którzy zdobyli sobie szybko sławę literacką, podrzędne stanowisko. Wmieszany do całej grupy młodych, bujnych talentów, pisał za ich przykładem. Nie był jednak właściwie ani poeto, ani powieściopisarzem i był to zapewne jeden z powodów, dla których literatura stała się później dla
niego wprost rzemiosłem. Kilka napisanych przez niego powieści stanowi ciekawy objaw chwili; uważane być mogą za zwierciadło obyczajów bardzo już od nas dalekich, za echo haseł przebrzmiałych; ale nie mają one społecznej doniosłości utworów Wolskiego, który bez porównania patrzył głębiej w życie i przy szalonych wybrykach, potrafił przecież niektóre ideały zachować w sercu nieskalane i wypowiadać się piórem.
Niewiarowski rzucał na papier swoje pomysły z lekkomyślnością, będącą jego rysem znamiennym. Był on w stanie wymyślać samemu sobie, lżyć się z największą gwałtownością i jednocześnie popełniać czyny, za które potępiał się gwałtownie. A jednak, można było przysiądz, że oburzenie jego i głośne spowiedzi, jakie czynił, zwłaszcza przy kieliszku, w gronie dawnych przyjaciół, były zupełnie szczere. Jednały mu też zwykle pobłażliwość.
Niewiarowski podobnym był do grzesznika pełnego wiary, wyznawał nieustannie swoje winy i to z największą skruchą, ale je dalej popełniał. Za wymówkę służył mu brak środków, liczna rodzina, którą kochał szczerze, choć naturalnie po swojemu, zdobywał jej chleb powszedni, chociaż nieraz tracił na hulankę przeznaczone dla niej pieniądze. Ale w takich razach przepraszał żonę ze łzami i nazywał sam siebie ostatnim z ludzi.
Miał niezaprzeczenie dobre serce, szlachetne popędy, talent dziennikarski, ale grzeszył niepojętą lekkomyślnością, a przytem sama bujność natury stanowiła dla niego pokusę. Być może, że w szczęśliw-
szych okolicznościach życie jego byłoby poszło torem odmiennym, cóż jednak wart człowiek, zależny od okoliczności? Sam Niewiarowski czuł to dobrze i nie miał co do siebie żadnych złudzeń.
Nieszczęściem jego było także zbyt małe wykształcenie w stosunku do aspiracyi, do polotu, do literackiego talentu, który długo szukał właściwej drogi, zanim ją znalazł. Umiejąc bardzo mało, a nie mając czasu, ani kierunku, by pracą dopełnić braki swego umysłu, chwytał w lot pojęcia, idee, zasady posłyszane i przyswajał je sobie z dziwną łatwością, i mógł na krótką metę olśnić nieraz błyskotliwą frazeologią, wydać się wszechstronnie wykształconym i nie zdradzić istotną niewiadomością. Umiał także i to na szczero dostrajać się do tonu osób, z któ- remi przestawał, bo miękka jego natura poddawała się łatwo i zupełnie obcym wpływom. Tutaj także leży jedna z przyczyn smutnych kolei jego życia. Brakło mu charakteru, a więcej jeszcze zasad, które w niektórych razach zastępują charakter.
Niewiarowski był dzieckiem wsi; urodził się w r. 182."» w majątku Niecieczy, w powiecie warszawskim. Później rodzice jego przenieśli się w Pułtuskie. które stało się następnie głównem siedliskiem cygańskiej młodzieży. Aleksander, najstarszy z rodzeństwa, uczęszczał do szkół w Warszawie, tu poznał się z kółkiem pokrewnych duchów, przystał do nich, przejął poglądy. Wraz z nimi też odbywał piesze wycieczki do okolicznych miejscowości, skoro te zaciekawiały ich pięknem położeniem, wspomnie-
BiMiot^kn — T. 374. t 9
niem historycznem, ruinami, legendą, lub wreszcie jakim zakładem fabrycznym.
Do literatury Niewiarowski, tak jak Wolski, wziąt się bardzo wcześnie, ale nie zaznaczył się w tej epoce swego życia żadną wybitniejszą pracą. W „Jaskółce“ znajduje się jeden z pierwszych jego utworów, wierszowana baśń gminna „Strach“, nie nosząca jednak wcale charakteru ludowego, prawdopodobnie pomysłu autora, bardzo słaba w obrobieniu. Niewiarowski miaJ wówczas lal zaledwie osiemnaście. Podobno szkół nie skończył, poprzestając na kilku klasach, wolał wraz ze współtowarzyszami prowadzić żywot koczowniczy, niż poddać się rutynie szkolnej'. Przebywa] w domu rodziców lub też u sąsiadów, którzy chętnie otwierali swoje podwojp młodzieży.
W owych czasach na wsi panował dostatek i swoboda, którą wytwarza dostatek. Potrzeby nie były jak dziś wygórowane, poprzestawano na skromnych warunkach bytu. lubiono powszechnie towarzystwo, zabawy, wesołość, a cyganie wnosili wszędzie owo bujne życie, które w nich wrzało. Pociągali też zwłaszcza młode pokolenie poetyckim zapałem, deklamowali utwory własne i cudze, byli krzewicielami nowych idei i rozpowszechniali je z gorliwością wyznawców. Zwracali uwagę dworów na lud, tak gorąco przez nich umiłowany, choć tak mało znany i wśród zapleśnialych umysłów rzucali ferment ówczesnych idei pojęć. Starsi wprawdzie kręcili no to głowami, ale ostatecznie na tem ograniczały się oznaki niezadowolenia. l>o wszystkich pociągała
szczerość, żywość, werwa młodzieńczych zapałów i marzeń.
Niewiarowski prowadził przez lat parę to bujne życie. Miało ono dla niego tem więcej uroku, że poznał i pokochał pannę Julię Brzozowską, późniejszą swoją żonę. Pan Brzozowski, ojciec Karola i Julii, był nadleśnym w puszczach nadbużańskich i młodzi widywali się często.
Panna Julia obdarzona była wielkim talentem muzycznym, a chociaż okoliczności nie pozwoliły go rozwinąć należycie, przecież kilka jej kompozycyi na fortepian cieszyło się w swoim czasie uznaniem. Szczególniej łubianą była ballada „Świtezianka“. i. harmonią naśladującą łaskotliwy szmer fali, przeplatany wabiącym śpiewem czarodziejki.
Panna Brzozowska była dla całego grona cyganów duchem pokrewnym, ich siostrzycą, ich muzą. %ła ona wychowaną zdała od świata, a obdarzona artystycznem poczuciem, nie gorszyła się ich dziwactwami, przeciwnie, dziwactwa te pociągały ją, stanowiły urok, pojmowała niesforne, gorące natury, wybaczała wybryki, umiała przystosować się do ich środowiska, przyjąć los niepewny, na który nie każda zgodzićby się chciała. Była więc najwłaściwszą żoną dla Niewiarowskiego.
Idylla ta jednak trwała krótko. W r. 1842 nasz cygan wyjechał za granicę, zostawiając w kraju młodziutką żonę i pr/ez IM cztery przebywał na obczyźnie. Najdłużej bawił w Paryżu. Tam to bowiem poznał Słowackiego, dla którego powziął entuzya-
styczną cześć, właściwą gorącej jego naturze i zachowa! ją do końca życia.
Jakie były właściwie stosunki pomiędzy wielkim poetą, trawionym już nieuleczalną chorobą, a nieznanym młodzieńcem, przybyłym z kraju, mało mamy danych. W listach Słowackiego z owej epoki jak i w opowiadaniach jego otoczenia, niema wrzmianki o Niewiarowskim, gdyż była to zbyt mało znacząca osobistość. To zaś, co mówił sam Niewiarowski, nie może zasługiwać na zupełną. wiarę, chociaż w’ opowiadaniach jego nie było nic nieprawdopodobnego. Znał on Cypryana i Ludwika Norwidów, będących w ścisłych stosunkach ze Słowackim. Prawdopodobnie więc jeden z nich przedstawił mu go. Poeta nas/, w ostatnich latach wiódł żywot ascety, opisywany przez niego samego w listach do matki.
Zamieszkiwał trzy pokoiki na piątem piętrze przy ulicy Ponthieu, które miały być ostatnią jego siedzibą na ziemi, nie wychodząc z nich prawie. Jadał nawet w domu lichą strawę, ugotowaną przez żonę odźwiernego, gdyż uważał jako rzecz nieprzystojną „włóczyć swego ducha po jadłodajniach, gdzie godność człowieka cierpi, mieszając się z ludźmi, którzy domu swego nie chcą wyświęcić“. Było to może dziwactwem, ale charakteryzowało ono nastrój Słowackiego. Nie mówił już wówczas wcale o rzeczach błahych, trawił czas na rozmyślaniu i poważnej rozmowie z tymi, którzy go otaczali. Miał też sobie za obowiązek nikogo nie odtrącać, więc nic dziwnego, iż przygarnął młodego ziomka, znajomego i współtowarzysza przyjaciół.
W owym to czasie Słowacki pisał do matki: „Teraz żyję, jak gdyby we mnie nic. ludzkiego nie było: ani krwi, ani żądzy, ani chęci, ani zawrzenia, ani wybuchu. Uśmiechnąć się nawet z ludzi nie wolno. Trzeba wszystko zrozumieć, przyjąć, ukochać, ożywić, przemienić. Mogu na ziemi pokazać pracę anielską“.
Nie były to czcze słowa. Według świadectwa otaczających. Słowacki wprowadza! je w czyn, nie odczuwał żadnej zmysłowej przyjemności, ból fizyczny nie czynił na nim żadnego wrażenia, nawet tak silny, jak przy rwaniu zęba. ,
Obojętnych Słowacki znać nje chciał, bo jak pisał: „Kogo dotykam, dotykam całą piersią“. Pierś la widać miała ożywczą siłę, bo znów w ósmym liście pis/o, iż widuje wielu ludzi, których do niego sprowadza miłość.
Urywki te rzucają światło na stosunek, jaki mógł istnieć pomiędzy autorem „Króla-ducha“ a Niewiarowskim. który przygotowany czytaniem dzieł jego, zbliżał się niezawodnie z największą czcią i miłością do wielkiego dogorywającego poety. Nie dziw więc, ż(* wrażenie, jakie odebrał, musiało być niestarte. Słowacki panował nad swem otoczeniem podniosło- scią nastroju, gorącą wiarą, a nadewszystko jednolitością zasad i czynów, tak trudną do otrzymania w życiu. Odłączył się on by! wprawdzie od towia- nizmu. nie należał do żadnego koła, ani grupy, odrzucał nawet wielkie wierzenia mistrza Andrzeja, ale zachowa! w głównych zarysach jego naukę i godził ią w swej myśli z nauką Kościoła. Towianizm znaj-
dowal oddźwięk wr istniejącej w nim zawsze skłonności do mistycyzmu. Wszakże nie wiele lat wprzódy ową podróż na Wschód, którą mu odradzał wuj, Teofil Januszewski, bawiący naówczas we Włoszech, przedsięwziął z powodu Biblii otworzonej w chwili wahania. Oczy jego padły naprzód na słowa: ..Kościoły aryjskie pozdrawiają was“. Jednakże opisując ten fakt malce, tłómaezy się z tego i prosi, by ona nie brała za przesąd faktu, iż wierszowi temu zawierzył. Działo się to przecież w r. I80G. kiedy nikt jeszcze w emigracyi o Towiańskim nip słyszał.
O Słowackim i chwilach z nim spędzonych opowiadał Niewiarowski wiele szczegółów ciekawych i dziwnych, za których wiarogodność ręczyć trudno, ale które odpowiadały zupełnie przedśmiertnemu nastrojowi poety i temu, co mówili wiarogodni świadkowie ostatnich lat jego życia. Niewiarowski opo wiadał je zawsze w jednaki sposób, sama kilkakrotnie słyszałam je z ust jego — i zawsze z wielkiem przejęciem, niemal z nabożeństwem. Zresztą, gdyby nawet sam nie był ich świadkiem, zaczerpnął je niezawodnie od otaczających poetę, którzy niejednokrotnie powtarzali fakty podobne. Między innemi Józef Komierowski, człowiek znany i szanowany powszechnie, będący w stosunkach ze wszystkiemi wybilniejszemi osobistościami w kraju i emigracyi, który znal Słowackiego, opowiadał o nim rzeczy podobne.
Słowacki wierzył, jak i mistrz Andrzej, w przechodzenie dusz i twierdził nieraz, iż Ludzi się wr nim niekiedy pamięć przeszłych żywotów. Pomiędzy in
n**mi utrzymywał, iż w jednem ze swych wcieleń był Kopernikiem, dlatego to zajmowała go niezmiernie astronomia, a ile razy wczytywał się książki tej nauce poświęcone, doznawał uczucia, że były to rzeczy dobrze mu znane, które sobie tylko przypominał. Kiedy zaś wśród wieczornych rozmow wpadał v, zapał, mowa jego stawała się świetną improwizacyą. Dotykał w niej przedmiotu, nad którym skupiała się wówczas jego twórczość, to jest myśli dziejowej, wypowiedzianej o Królu-duchu. Mówił więc o daleki^., przeszłości, jak gdyby sam w niej uczestniczył, przytaczał słowa, które miał wypowiadać za Jagiellonów na krakowskim zamku, a czynił to z takicm przekonaniem, iż słuchacze oniemieli spoglądali na niego z podziwem i trwogą. jakbyr mieli przed sobą nie żywego człowieka, ale ducha, którego przywodziła na myśl blada, wychudła twarz poety, oświetlona ognistemi oczyma.'
Takie samo wrażenie na otaczających, według opisu współczesnych, czynił niegdyś Shelley. Zył on także na poły tylko z ludźmi, na poły z marami własnej wyobraźni, i te nieraz stawały pr/ed nim wi- domie.
To, co Słowacki mówił o przeszłości, o swoim w niej udziale, pochodziło z głębokiej wiary. Wierzył on także w możność czynienia cudów, która daną jest każdemu człowiekowi, byle posiadał na to dość wiary i duchowej siły. Mickiewicz to samo wypowiedział w „Dziadach“, a mistycy w tym względzie powołują się na św. Pawła. Słowacki jednak niekiedy w czyn wprowadzał swoją wiarę, odejmował
za pomocą przyłożenia dłoni dolegliwości fizyczne swoich przyjaciół i sam cierpiał za nich; zdarzało się to wówczas szczególniej, gdy te dolegliwości tak dalece dokuczały cierpiącemu, że przeszkadzały mu w umysłowej pracy. Niewiarowski twierdził, że był świadkiem podobnych faktów. Wprawdzie bujna jego wyobraźnia mogła je przetworzyć i-wznies'ć do potęgi, przecież nie były one w sprzeczności z opowiadaniom tych, co w ostatnich latach otaczali naszego waeszcza. Nie mamy więc powodu wątpić o wiaro- godności Niewiarowskiego w tym razie. Mial on tak wielką cześć dla Słowackiego, że oskarżając sam siebie o wiele czynów lekkomyślnych, dodawał zawsze, że winy jego są tem cięższe, gdyż miał szczęście zbliżyć się do największego i najczystszego z ludzi i że jeśii pozostało mu cośkolwiek poczciwego w sercu, zawdzięcza to temu zbliżeniu.
Niewiarowski, wróciwszy do kraju, powtarzał nieraz z pamięci poezye ukochanego mistrza, które dopiero o wiele lat później ukazały się w wydaniu pośmiertnem. Były to wyjątki z dalszych rapsodów „Króla-Ducha“, z „Podróży na Wschód“, „Testament“, sama naprzód przez niego poznałam.
Przy śmierci Słowackiego Niewiarowski nie był obecny, chociaż wrócił do kraju po jej nastąpieniu. Zapewne okoliczności zmusiły go do wyjazdu z Paryża.
Kiedy Niewiarowski ukazał się znowu w Pułtuskiem, znalazł się w krytycznem położeniu, tembar- dziej, że miał żonę i dziecko. Nie posiadał on ani majątku, ani zawodowego wykształcenia. Miał już
lat 25, o posadzie rządowej trudno było marzyc, niższe, od których byłby musiał zaczynać, nie mogły dać utrzymania rodzinie, posady prywatne przedstawiały gorsze jeszcze widoki, a zresztą było ich bardzo mało, kolej była tylko jedna, przemysł był zaledwie w zawiązku, a dziennikarstwo i literatura rozwijały się tak powoli, że trudno było brać je za podstawę bytu.
Trudno też było z rodziną wieść dawne koczownicze istnienie, mieszkać w nieopalanych izdebkach, bez mebli, lub korzystać z gościny w dworach wiejskich. Biedny cygan był miody, śmiały, nie wątpił sam o swoim talencie, ale nic miał o co rąk zaczepić. Cztery lala z górą był nieobecny w kraju, a przez ten czas wiele rzeczy się w nim zmieniło Towarzysze pierwszych literackich występów byli po większej części rozproszeni po świecie. W tem położeniu umyślił napisać jaką sztukę teatralną i w niej wystąpić jako aklor, bo i w tym kierunku ufał swoim zdolnościom.
Do wstąpienia na scenę namawiał go Józef Komorowski, pierwszy ówczesny kochanek, człowiek bardzo zacny i wykształcony, brat Ignacego, twórcy „Kaliny“, przyjaciela Lenartowicza, który do wielu jego piosenek podkładał muzykę. Z powodu tej przyjaźni obaduaj Komorowscy żyli w ścisłych stosunkach z całą eyganeryą, chociaż mieli zupełnie odmienne obyczaje.
Scena warszawska miała wówczas znakomity personel. Wprawdzie opuszczała ją wówczas Hal- pertowa, ale Żołkowski był w pełni swego talentu
panna Szymanowska, późniejsza Bakatowieżowa, stawiała na niej pierwsze kroki, a Jasiński, panna Moroz i wiele innych sil tworzyło bardzo dobrą całość.
Komorowski, zamiłowany w swoim zawodzie, marzył o nadaniu scenie warszawskiej znaczenia, jakiego później dopiero nabrać miała, marzył o doborze artystów wykształconych, rozumiejących swoje zadanie, o repertuarze przeważnie polskim, któryby odtwarzał nasze obyczaje, karcił nasze wady i śmie- sznośH. Mieliśmy już Fredrę i Korzeniowskiego, ale sztuki ich grywano rzadko. Pierwszy odtwarzał przeważnie stosunki przeszłości, drugi brał w owym czasie zbyt często tematy obce, jak „Umarli i żywi“. „Izabela d;Ayamonte“ i t. p. Gdyby jednak ukazał się utalentowany komedyopisarz. któryby umiał pa- Irzeć na ówczesne społeczeństwo, zrozumiał warunki, w jakich znajdowała się scena, kto wie, czyby to nie wpłynęło na zmianę jej kierunku. Dlatego to Komorowski starał się pozyskać dla teatru młode i dzielne siły.
Niewiarowski zabrał się do napisania komedyi. (¡rali ją w Pułtuskiem amatorowie w domu państwa Młodzianowskich, w Płoniawach, a sam autor wystąpił w głównej roli. Ale niestety i sztuka i gra okazały się tak słabe, że zniweczyły nadzieje i autora i Komorowskiego. Niewiarowski przekonał się, że dobra wola nie zastąpi szkoły i że ażeby wystąpić z powodzeniem, potrzeba mu było nawet przy zdolnościach parę lat pracy. Praca zaś,"zwłaszcza praca systematyczna i wytrwała, nie rleżała w życiowym programie cyganów, intuicya zaś w tym razie zawio-
dła najzupełniej. Niewiarow ski przekonał się, iż pisa' nie sztuki dramatycznej, a choćby tylko farsy, jest rzeczą daleko trudniejszą, niż się to zdaje tym, co tego nie próbowali.
Zrozumiawszy może, iż nie posiada talentu dramatycznego, przerzucił się do powieści. Powieść, wprowadzona do odcinków dziennikarskich, zaczynała być poszukiwaną. Z tego powodu wziął się do niej Wolski. Obadwaj pochodzili z jednej epoki, byli złączeni ścislemi węzłami wspólnych nawyknień, •wspólnych idei i dążeń, mieli więc w swoim sposobie ujęcia i traktowania przedmiotów pewne podobieństwa, jak mają je często członkowie jednej rodziny. Ale po za temi wspólnemu cechami występują te rdzenne różnice umysłowo dwóch powieściopisarzy.
Wolski bez porównania głębiej obmyślał utwory i przeprowadzał w nich swoje założenia. Posiadał inercyę i spostrzegawczość, umiał utr/.ymac logikę charakterów, malować z subtelnością sobie właściwą wykwintne kobiety. Znajomość świata pozwalała mu wprowadzać do powieści rozmaite warstwy społeczne aż do najlepszego towarz3’stwa. zawiązywać między bohaterami swemi dowcipne dyalogi.
Niewiarowskiemu brakło tych wszystkich stron ' dodatnich. Miał raczej zamiary niż pomysły powieściowe, daru obserwacj i nie posiadał, albo też tylko mógł go używać w bardzo ścieśnionem kole, o pol- f-kich kobietach prawie nie miał pojęcia, malował je też bardzo dziwacznie, wzorując się często na pa- ryzkich gryzetach. Ratowało go środowisko cygańskie, występując w wielu powieściach, młodzieńczy
zapał dla ideałów królujących w umysłach w połowie zeszłego stulecia i styl barwny, błyskotliwy, pełen werwy, który zapowiadał przyszłego fejletonistę. Zresztą, pod względem po\vies'ci, byliśmy o wiele mniej wymagający niż dzisiaj, piszących było niewielu, a publiczność witała życzliwie każde nowe imię pojawiające się w literaturze. Przytem dawni sąsiedzi. koledzy szkolni, resztki rozbitych cyganów, popierali Niewiarowskiego, którego książki rozchodziły się szybko.
W roku 18;>1 wydał on „Pamiętniki mego kuzyna waryata“, „Kuzyn lub przyjaciel waryat“ była to w owym czasie postać często spotykana u naszych powieściopisarzy; „potem wydal „Laokoona“, „Rotmistrza bez roty“ i trochę później, widocznie pisane jedynie na obstalunek „Galeryę konkurentów“ i „Galeryę panien na wydaniu-. W roku 1<S.~>4 wyszło „Życie na żart“ i „Los opiekun“, wreszcie w r. 18G7 „Szkice psychologiczne“. Prócz tego nowele, wspomnienia z lat cygańskich, spędzonych w kraju i za granicą, które drukował w rozmaitych czasopismach.
Wszystkie te utwory pisane były widocznie od ręki, jakby bez namysłu i wszystkie miały wspólne cechy. Występował w nich zwykle sam autor, bądź to jako jedna z osób działających, np. Gustaw w ,Lao- koonie“, bądź jako opowiadacz zdarzenia, nad którem odbywa się dyskusya, jak w „Losie opiekunie“.
Co prawda, powieści same przez się nie zasłu gują na głębszą uwagę, autor nie był ani dramatur giem, ani powieściopisarzem, żadna z jego postaci
nie żyje, są to kreacyc widocznie na to stworzone, by odegrały z góry oznaczoną rolę. wypowiedziały jakąś ideę, były przedmiotem miłości, troski albo współczucia. Analiza jednego utworu, np. „Laokona“, który, podobno wzbudził silne, zajęcie i byl najwięcej ceniony przez autora, wystarczy, by dać o wszystkich pojęcie.
Niewiarowski wziął w tej powieści tytuł i motto z jednego z najlepszych wierszy Lenartowicza, pisanych przed wyjazdem z kraju, w którym poeta opisuje tragiczną śmierć trojańskiego wieszcza, ginącego z powodu mściwej Ateny, za karę, że ostrzegał współziomków o grożącem im niebezpieczeństwie. IJohater powieści, Gustaw, cytuje ciągle „Laokoona“ Lenartowicza i przyrównywa los swój do jego losu a nawet umiera, wypowiadając ostatnie słowa wiersza: „Któ- regoż z wielkich koniec nie był taki“, chociaż porównanie jest tak naciągnięte, że autor co chwila przypominać je musi.
Gustaw umiera nie przy ołtarzu swego boga, ale przy hucznem śniadaniu; na ten drobiazg jednak autor uwagi nie zwrócił. Bohater jego jest wielkim, sam się za takiego uważa, analogię zaś pomiędzy nim a Laokoonem wypowiada jeden z rezonerów powieści, która ma ich kilku—ksiądz Adryan, mistrz, przyjaciel i dobroczyńca Gustawa, wyprawiając w świat biednego korepetytora, by go oderwać od zalotnej dziewczyny, co nim owładnęła, gdy mówi: „Pamiętaj, że człowiek, idący do wyższego celu, zawsze spotyka węże przeciwnych bogów, gady opaszą ci biodra, ścisną piersi, skrępują ramiona... Starożytni głęboko
myśleli i figura Laokoona znaczy wiele“. Można powiedzieć, że na tych słowach podobieństwo zaczyna się i kończy, a w ciągu całej powieści krępuje autora, który swego bohatera chce gwałtem do tej postaci przystosować, chociaż się on wcale do tego nie nadaje. Natura obdarzyła go hojnie: Gustaw posiada wielkie zdolności, szlachetne poczucia, talent muzyczny, który w ubogim chłopcu wykształcił się jakimś cudem, a wreszcie urodę, ale wielkiego niema w sobie nic zgoła; a pretensye czynią go wprost śmiesznym, pomimo woli i wiedzy autora.
Powieść rozpoczyna się w chwili, gdy ukończywszy szkołę, Gustaw wraz z kolegą i rówieśnikiem Eugeniuszem, przyjeżdża na wieś do jego rodziców w charakterze korepetytora. Zawiera zaś takie mnóstwo wydarzeń nadzwyczajnych, szczególniej mało prawdopodobnych w życiu naszej szlachty, płynącem zwykle powszedniem korytem, iż starczyłoby ich nie na kilkaset stronnic, ale na wielką ilość grubych tomów. Znać, że autor przejął się ówczesną literaturą francuską, przeniósł wyczytane w niej wypadki na grunt polskich wiosek i od niej zapożyczył kobiecych postaci, bo uczucia, romanse, miłostki, plączą się tu ciągle w sposób u nas niebywały, a karykatury posunięte są wprost do absurdum, jak np. prezes, ojciec Eugeniusza, który ciągle opłakuje fa- worytalnego ptaka, z wypchanym nawet rozstać się nie może i literalnie o niczem Rinnem mówić nie jest w stanie.
Do najnieprawdopodobniejszych postaci należy także tajemnicza osobistość Paulinki, sieroty, wy
chowywanej z niezmierną, starannością w domu Chorążanki, mającej być przedstawicielką cnót staropolskich. Kto jest ta sierota, nazywająca Chorą- żankę babką, którą ona i ksiądz Adyan kochają wielką miłością, dla której gromadzą skrzętnie wielką fortunę, stanowiącą cel życia obojga — czytelnik ani jednem słówkiem nie jest o tem powiadomiony, może więc snuć przypuszczenia, uwłaczające dwom osobistościom, mającym w powieści najbardziej di.- datnie znaczenie.
W domu prezesa na pięknego korepetytora zaczyna czule spoglądać młoda jeszcze i powabna prezesowa, ale sercem jego zawładnęła jej córka. Henryka, zręczna kokietka, bawiąca się zawracaniem głowy biednemu chłopcu, który daje się pochłonąć tej miłości. Tymczasem Paulinka darzy go swern pierwszem uczuciem, on jednak na to nie zważa, a zimna zalotność Henryki nasuwa mu myśl samobójstwa.
Wówczas to ratuje go ksiądz Adryan, który poznawszy jego zdolności, wysyła go zagranicę dla dalszego kształcenia, nie szczędząc rad w rodzaju wyżej przytoczonych.
Jakkolwiek Paulina kochała Gustawa, po jego wyjeździe, w czasie ciężkiej choroby Chorążanki, daje się uwieść Eugeniuszowi. Czytelnik dowiaduje się przecież o tym fakcie w dwóch wierszach, jak i o tein także, iż nieszczęśliwa dziewczyna uciekła z domu opiekunki i pomimo największych starai>. odszukaną nie została.
Dopiero po kilku latach Gustaw', na którego
ksiądz Adryan umierając, wlożyl obowiązek czuwania nad Paulinką, odnajduje ją w Poznaniu, jako wielką śpiewaczkę wioską pod obcym pseudonimem.
Gustaw zwraca wówczas także uwagę wielkiego świata dystynkcyą, postawą, pięknością, majątkiem. Przytem nie wiadomo z jakiego powodu, także udaje Włocha.
Signore Gastaldi podoba się Paulinie, t.ak jak dawniej podobał jej się Gustaw. On jednak daremnie usiłuje zwrócić ją na właściwą drogę. Oddaje śpiewaczce przekazany przez księdza Adryana majątek, przemawia do jej uczuć, próbuje zbudzić ,po- czucie obowiązków, przywiązanych do majątku, wzruszyć ją wspomnieniami dzieciństwa, opowiadaniem o smutku Chorążanki. umierającej samotnie.
Paulina słucha go ze Izami, ale pragnienie wrażeń, upojeń, szalu przemaga, może też chce, by przemówił do niej w inny sposób. On tego nie czyni Więc niezdolna do ofiary, ucieka przed nim, jakkolwiek go kocha.
Gustaw powraca sam do kraju, ażeby spełnić misyę przekazaną przez księdza Adryana, podnosić upadłych, budzić zasypiających, pocieszać nieszczęśliwych, rozdawać ludziom chleb cielesny i duchowy.
Chociaż blizko lat dziesięć upłynęło od czasu, jak porzucił dom prezesa, mało się tam zmieniło. Tylko Eugeniusz, ten niegdyś delikatny młodzieniec, zatonął w dobrobycie i rzapil, zagrał w karty wszystkie władze umysłowe“. Henryka została żoną
bogatego w mamonę i lata hreczkosieja. Zresztą prozes jak wprzódy opłakuje swego ptaka, prezeso- wa prowadzi czuły stosunek z Francuzem, następcą Gustawa, a córka z nią rywalizuje w tym względzie.
Gustaw, spostrzegłszy to, oddala się od niej z niesmakiem. Rozwiał się na zawsze ideał jego młodości. I wówczas przychodzi mu na myśl, że tylko odpowiadając miłości Pauliny, może kierować tą namiętną duszą; postanawia więc z wyżyn zstąpić na ziemię. Wpływu jednak nad zepsutą kobietą nie osiągnął, przeciwnie, ona wciągnęła go w wir ohydnego życia, jakie prowadzi. Ale są ludzie, których zgniła atmosfera zabija. Gustaw, wyczerpany walką wewnętrzną, poczuciem swego upadku, umiera przy uczcie z kieliszkiem w ręku, deklamując wiersz Lenartowicza i przy ostatnich słowach: „Któregoż z wielkich koniec nie był taki“ zatacza się bez życia w objęcia Pauliny. Nie zdolal jej podnieść, ona poniżyła go do swego poziomu.
Zagmatwaną myśl powieści wypowiada Juliusz S. (Słowacki; w swej korespondencyi z Gustawem. Juliusz także pasuje go na wielkiego, przemawiając jak do równego sobie: „My wszyscy—pisze—przyprawiamy sobie skrzydła do ramion, bo spodziewamy się walczyć w górze z olbrzymami wyższych sfer. Nikt nie przeczuwa, że polem walki będą mu nizkie bagniska“. A dalej pisze już o nim autor wr ten sposób: ,Gustaw wraz z innemi pokrewnemi duchami próbował skrzydeł, by w archanielskim rynsztunku stanąć do boju i... został podniesiony z upadku duchem Juliusza, odpasał skrzydła, na-
Biblioteka-T 374
uczył się pokory i z koszturem pielgrzymim, skrępowany więzami namiętności jak Laokoon, szukał pomocy. Ale nawet cień krzyża Golgoty nie zdołał go od nich uwolnić. Napróżno czyni ofiary, napróżno żyje pracą i miłością dla ludzi'-'.
Niestety, o tych pracach, cierpieniach i ofiarach Gustawa mówi on sam, mówi autor, czytelnik ich nie dostrzega. Bohater flirtuje tylko z pięknemi paniami, które go sobie wyrywają, deklamuje niekiedy o obowiązkach możnych dla ubogich i ciemnych, ale nie działa wcale. O swoich walkach i upadkach pisze dość niejasno do Juliusza, wzywając ratunku: „Żałuj mnie, mój mistrzu, dla którego oka kolor cierpienia nieznany“. (Czyż Słowacki go nie znal). „Ale mój bracie, który w miłU- jącem sercu tworzysz uczucia litości dla nizkich i ubogich w duchu. A jeśli zwyciężony od węża, który w ostatniej godzinie opasał mi piersi, jak Laokoon ofiarnik, zawołam ratunku u ciebie, nie bądźże mi bronzowym posągiem Neptuna i z aureolą spokoju przybądź uciszyć me boleści“.
Odpowiedź mistrza brzmi rzeczywiście prześlicznie i odbija od tej czczej frazeologii tak dalece, iż kto wie, czy rzeczywiście nie pochodzi od niego. Pisze on do Gustawa, iż chcąc świat poprawiać, trzeba ludzi podnosić, nie zaś stawać na ich poziomie, bo to tylko jeden Bóg mógł uczynić, kończy zaś temi słowy: „W krainie zaświata nie będziesz sam, miłość moja towarzyszyć ci będzie, a łzy ubogich, stoczone w ostatnią perlę twego wieńca, wyproszą u Boga nową, zwycięzką postać dla ciebie“.
Uderza w tych słowach charakterystyczna cecha wierzeń Słowackiego w chwili, w której znał go Niewiarowski, i to samo już rzuca świetlane odblyski na cały chaotyczny utwór. Znaczenie jego psychologiczne polega także na fakcie, iż autor przedstawił samego siebie w postaci Gustawa i tę rozterkę pomiędzy wysokiemi aspiracyami a czynami, która stanowiła zawsze jego cechę znamienną. Dlatego to pomimo rażących wad układu i wykonania, Laokoon stanowi ciekawy dokument do hi- storyi epoki i ludzi, jak się wyrażono przed lat dziesiątkiem.
Szczegółowa analiza tej powieści uwalnia od rozbioru następnych, gdyż wszystkie miały też same zalety i w'ady. Zawsze podniosły pomysł pozostaje w sprzeczności z wykonaniem, które stanowi z nim ciągły rozdźwięk i z tego powodu musi być ciągle przypominany tak, jak w Laokoonie. Inaczej czytelnik zapomniałby o nim.
W „Rotmistrzu bez roty“ znowu bohaterem jest sam Niewiarowski. Czuje on w sobie zdolności wodza, prowadziłby swoje społeczeństwo ku dobru, alo cóż znaczy człowiek samotny? Gdyby miał swój zastęp, walczyłby skutecznie z przesądem, ciemnotą, sobkostwem i nie wątpi, iż odniósłby zwycięztwo. Jest więc tutaj myśl żywotna, ale ta, pomimo wielu pięknych frazesów, nie starczy za dobrze pos^wione charaktery i logicznie przeprowadzoną akcyę.
Toż samo powiedzieć można o „Życiu na żart“, które ma jeszcze poważniejsze założenie. Sam tytuł tłómaczy pomysł. Rzecz napisana nieco później od
poprzednich, zdaje się owocem gorzkich doświadczeń. Przedstawił w tej powieści siebie i garstkę współtowarzyszów cyganeryi. Bawili się oni i żartowali z życia, a z kolei, gdy chcieli stać się pożytecznymi, zająć stanowiska, życie zażartowało z nich dotkliwie. Wśród figur powieściowych można odnaleźć Wolskiego, Zmorskiego i paru mniej znanych satelitów utalentowanej plejady, którzy naśladowali przeważnie jej wybryki.
Pomysł był świetny i pełen prawdy. Ileż razy skutki młodzieńczych wybryków, zapomnianych od- dawna przez tych, co je spełnili, powstają niespodzianie, jako mary przeszłości i tamują późniejszą drogę lekkomyślnym. Ale cóż, kiedy podobne pomysły, wymagające umiejętnego opracowania i talentu, przenosiły twórczą siłę Niewiarowskiego, wychodziły nieudolnie, często karykaturalnie z pod jego pióra. Nawet ów świat szlachecki, malowany trafniej od innych warstw' społecznych, przedstawia on dziwnie jednostronnie. Pamiętać jednak trzeba, że było to hasłem owej doby. Pod każdym względem uprzywilejowanej kaście stawiano wielkie wymagania i gorzko wyrzucano, że ich nie spełniała.
Niewiarowski, zgodnie zresztą z ogółem po- wieściopisarzy owej doby, zarzuca dworom wiejskim^ a głównie ich mieszkańcom, śmieszną manię francuszczyzny, gonienie za pozorem, a co gorzej, niezrozumienie zadania, jakie spełniać były winny, próżniactwo i za nim idący zanik moralności; mężczyznom zaś brak poważniejszej myśli, oddanie się
jedynie zmysłowym przyjemnościom, lub wreszcie ponienie za groszem nieuszlachetnione żadnym społecznym celem, ani obowiązkiem. Jako typ może tu posłużyć Eugeniusz z „Laokoona“, który według trafnego wyrażenia, ..zapił, zapolował, zagrał w karty wszystkie władze umysłowe1".
W roku 1854 nastąpił zwrot szczęśliwy w ka- ryerze literackiej Niewiarowskiego: został współpracownikiem Gazety Warszawskiej. Dziś trudno nam już wyobrazić sobie, czem w owym czasie była Gazda Warszawska. Obecnie zdolny pisarz może być współpracownikiem tego lub owego dziennika, jest ich tyle, może wśród nich wybierać; ale w owym czasie piśmiennictwo peryodyczne zaczynało się dopiero rozwijać, a pod umiejętnym kierunkiem Antoniego Lesznowskiego, Gazeta Warszawska nabrała wyjątkowego znaczenia. Nazywano ją wprost gazetą i ta nazwa starczyła w potocznej mowie, wiedziano, że odnosiła się do czasopisma, ogniskującego ruch umysłowy kraju. Znajdowało się ono w “każdym szanującym się domu, od góry do dołu społeczeństwa, wszędzie, gdzie tylko czytano. Oprócz polityki, literatura, sztuka, wiedza tak polska, jak zagraniczna, znajdowały w niem swój wyraz i nie było żadnego ważniejszego faktu na świecie, w ja- kiejbądź dziedzinie, o którymby nie wspomniało.
Pomimo, że format Gazety był dużo mniejszy niż dzisiejszych dzienników, tekst był o wiele bogatszy. Druk był ścisły, a co najważniejsze, wiadomości bieżące nie zajmowały całych szpalt. Co prawda, ruch ekonomiczny był mało rozwinięty,
stowarzyszeń, klubów było niewiele, nie było więc sprawozdań z posiedzeń i odczytów. Zabawami zaś, strojami pań i t. p. Gazeta nie zajmowała się wcale, zostawiając tę dziedzinę pismom brukowym.
Co do sprawozdań teatralnych—.teatrów było wówczas dwa tylko — te ograniczały się do sztuk nowych, do rzadkich bardzo występów gościnnych znakomitych artystów, nie należących do naszej sceny, albo też debiutów'. Nie było codziennie powtarzanych wzmianek, iż pani X, panna Y, lub pan Z, ze zwykłym talentem, wdziękiem, doskonałością, finezyą odegrali znowu rolę taką a taką, w której widywano ich nawet co wieczór. O grze artystów, jak
i o sztuce, pisano po premierze, a potem trzeba było jakiej szczególnej okoliczności, by powracano do rzeczy już znanej.
Zato pomieszczała <iazeta sprawozdania z każdej świeżo wyszłej książki, pisane wyczerpująco przez recenzentów, na których zdaniu polegała publiczność i którzy się z nią liczyli. Koresponden* cye zagraniczne, starannie prowadzone, dawały wyobrażenie o wszechświatowym ruchu umysłowym, a wiadomości ze wszystkich stron kraju pisywali ówcześni przodownicy literaccy: Kraszewski, Syrokomla, Pług, Padalica, Nowosielski i wielu innych.
W odcinku ukazywały się pierwszorzędne powieści. ltej wiódł Kraszewski, Korzeniowski, Kaczkowski, Ignacy Chodźko, Żmichowska. Już sam fakt, że jaki utwór drukowany był w Gazecie, stanowił dla niego reklamę. Gazeta nie lękała się też kilko- tomowych powieści, nie wymagała od autorów ogra-
niezania twórczości i nie drobiła utworów w odcinku na okruszyny, skoro np. w roku 1853 odcinek zawie al po kolei „Murdeliona“ Kaczkowskiego „Garbatego“ Korzeniowskiego „Dyabla,“ Kraszewskiego
i „Braci ślubnych“ Kaczkowskiego. Wszystkie te powieści mają po kilka tomów.
W r. 1854 ukazała się w gazecie ostra krytyka „Laokoona“ Niewiarowskiego, podpisana literami W. P., w której zarzucano autorowi brudne sceny, oraz to, że wszystkie pokusy Gustawa stanowią jedynie kobiety, gdy tyle innych istnieje na świecie, ale podniesiono też zapał,- bijący, z powieści, barwność stylu i dobre chęci. Krytyka, aczkolwiek niepochlebna, przecież drukowana w parę lat po wydaniu powieści, miała jednak widocznie na celu przypomnieć Niewiarowskiego czytelnikom Gazety, lub poznajomić ich z jego nazwiskiem. A już same umieszczenie tej krytyki było świadectwem uznania dla autora. Sumienność przecież ówczesnych recenzentów, nawet w razie kiedy chciano kogoś zareklamować, nie pozwalała na przedstawienie książki w nie- slusznem oświetleniu.
Krytyka w rzeczywistości stanowiła zapowiedź przyjęcia Niewiarowskiego do grona współpracowników Gazdy. Jakoż niebawem zaczęła wychodzić w odcinku jego powieść „Los opiekun.“ Autor przywiązywał do tej pracy wielką wagę, rzecz była podobno osnuta na zdarzeniu prawdziwem. Jest to może najlepiej zbudowany utwór Niewiarowskiego, ale zato niema w niem cygańskich wspomnień, charakteryzujących epokę, ani gorących porywów
które nadawały jakąś młodzieńczą cechę pierwszym jego powieściom i pomimo wad, czyniły je sym- patycznemi.
„Los opiekun“ pisany jest w odmienny sposób, znać, iż życie przygasiło nieco ognistą wyobraźnię autora, ostudziło zapały. Rozpoczyna ją rozmowa z przyjacielem sądownikiem z zawodu, Edwardem C. Zapewne Niewiarowski miał na myśli Edwarda Cwierczakiewicza, który żył w ścisłych stosunkach z młodymi literatami. Edward zarzuca powieści naszej, że trzyma się tylko sfer uprzywilejowanych, że opisuje sercowe rozterki i zawody, a nie bada dziejów rzeczywistej nędzy, pełnych rozdzierających dramatów. Na dowód zaś przytacza wypadek ze swojej sądowej praktyki i len stanowi wątek po- powieściowy. Autor ujął ją w ramy dziennika, jakoby napisanego przez oskarżoną o dzieciobójstwo Felicyę.
Felicya, wychowana jak własne dziecko przez kobietę dobrą, bogatą i bezdzietną, po jej nagłej śmierci zostaje w okropnem położeniu, gdyż opiekunka nie zdążyła dopełnić prawnych formalności, zabezpieczających majątek przybranej córce. Felicya więc, mając lat ośmnaście, piękna, przyzwyczajona do zbytku, pewnego dnia ujrzała się samą na świeci e i bez żadnych środków.
Spadkobierca, siostrzeniec opiekunki Ludwik, za życia ciotki, zgodnie z jej wolą, starał się o ręku Felicyi, ale nieopatrzna dziewczyna nietylko go odrzuciła, lecz uczyniła to w sposób obraźliwy, miała
"bowiem do niego antypatyę. aż nadto potem usprawiedliwioną.
Nie znając świata, wychowana jak ówczesne panny, które odsuwano systematycznie od realnych wurunków życiowych, Felicya, zupełnie bezradna, poślubia rządcę z majątku opiekunki, dziś należącego do Ludwika, człowieka nie młodego już, wdowca z kilkorgiem dzieci.
Łatwo zrozumieć, czem stało się jej życie. Na- domiar Ludwik prześladuje ją swą miłością, dając poznać jednocześnie dotkliwie zmianę położenia
i zależność, w jakiej się znajduje. Nieszczęśliwa kobieta odtrąca go ze wstrętem.
Uządca umiera po długiej chorobie, a Ludwik, mszcząc się i chcąc zmusić opuszczoną z maleńkiem dzieckiem kobietę do przyjęcia jego warunków, zabiera wszystko, co posiadała, za jakieś urojone preten- sye. Felicya, nie mogąc wyżywić dziecka, ani patrzeć na jego nędzę, doprowadzona do ostateczności, zabija je w przystępie rozpaczy. Jest sądzona, skazana, ułaskawiona i dostaje pomieszania zmysłów.
Według Edwarda, istotnym sprawcą zbrodni jest Ludwik, on to spowodował ją ohydnem postępowaniem. Wypływa to nawet z całego toku opowiadania, w którem Felicya przedstawiona jest jako niewinna ofiara. Jednakże Niewiarowski inaczej formułuje myśl swego utworu, nadając mu tym sposobem szersze znaczenie. „Gdy jesteśmy zamknięci ciasnym lochu ¿i/ria, pozostają nam dwie os ta-, teczności: albo przyzwyczaić płuca do atmosfery, której nas zamknięto, lub stworzyć sobie inną,
właściwszą, lecz jeśli nie mamy dość wytrwałości w pierwszym, ani dość twórczości w drugim razie... zdajemy się na los i...“
Temi słowami kończy się powieść, zamykająca pierwszy okres twórczości życia Niewiarowskiego. Dźwięczy w nich jakby przeczucie zmian, które zajść miały w nim samym, jakby potrzeba wyrobienia sobie jakiegoś modus vivendi, obwarowania się od pokus, którego w czyn wprowadzić nie potrafił. Może czul się instynktownie równie bezradnym, jak Fe- lieya, jak ona nie posiadał ani siły wytrwania, ani dostatecznej twórczości, zdał się więc na los, a że miał słaby charakter, ulegający łatwo cudzym wpły- Avoni, dał się losowi sponiewierać.
Na teraz jednak był pod zacnym kierunkiem Antoniego Lesznowskiego, który jako doskonały redaktor , umiał rozpoznawać i odpowiednio użytkować współpracowników'. Ocenił też Niewiarowskiego i zaprowadził dla niego w Gazecie nieznaną dotąd u nas rubrykę felietonów tygodniowych. Otworzyły one jego zdolnościom świetne pole.
W sam dzień wigilijny, w r. 1854 rozpoczął Niewiarowski swoje felietony w Gazecie, pod znakiem gwiazdki i pisywał je nieprzerwanie przez trzy lata co sobota. Była to najlepsza epoka w jego literackim zawodzie.
Powodzenie gwiazdki — bo tak ją nazywano— było niezmierne. Publiczność przyzwyczaiła się szybko do felietonów, w których tętnial puls życia nie- tylko Warszawy, ale całego kraju, w których drgało
odbicie wszechświatowego ruchu. W mieście i na prowincyi wyrywano je sobie.
Niewiarowski był istotnie jakby stworzony do zdawania sprawy z rzeczy bieżących. Zawsze bakowym stylem dotykał różnorodnych przedmiotów, przerzucając się z dziwną łatwością od jednych do drugich, pisał lekko o rzeczach toAvarzyskich, zaznacza! z naciskiem fakty poważne, dowcipnie zarysowywał śmieszności i umiał to czynić nie raniąc, potrafił też karcić także, gdy tego zachodziła potrzeba. AJiał w piórze ogień zapału i łzę rozrzewnienia, a co najważniejsze, dzięki obcowaniu z umysłami takiemi, jak Dziekoński, jak Norwidowie, dzięki choćby nawet przelotnej znajomości ze Słowackim, umiał patrzeć na rzeczy z wysoka, posiadał szorokie horyzonty i dlatego nadawał faktom właściwe znaczenie.
Słowem, pierwszy felietonista polski okazał się odrazu mistrzem w swoim zawodzie. Czuwało też nad nim baczne oko redaktora, który umiał wskazywać mu wytyczne punkty i granice, powstrzymywał też nieraz wybryki, od których autor gwiazdki nigdy w zupełności wolnym nie był, a do których nieokreślona rubryka, jaką prowadził, dawała łatwe pole.
Potrzeba tu było wielkiego taktu, znajomości ludzi, stosunkóur, które posiadał Lesznowski, by kierować nawą dziennikarską i niesfornym a dzielnym współpracownikiem. Dzięki tej kontroli, wiadomej tym tylko, co znali zakulisowe stosunki Gazety, można powiedzieć, iż był czas, kiedy Niewiarowski sta
nowił o powodzeniu lub niepowodzeniu wydawnictw, instytucyi, artystów, kiedy reprezentował opinię w najlepszem tego słowa znaczeniu i byl jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju, bo wszędzie gdzie dochodziła Gazeta, roznosiła jego sławę.
Trwało to lat parę nieprzerwanie. Tymczasem piśmiennictwo zaczęło się rozwijać i Niewiarowskiemu przyszła myśl wyzyskać na własną korzyść swoje powodzenie. Wyobraził sobie, że może istnieć o własnych siłach, że czytelnicy gwiazdki pozostaną mu wierni i przejdą za nim do innego czasopisma. Porzuciwszy więc dotychczasowe stanowisko, objął redacyę Gazety Codziennej i prowadził ją około dwóch lat bez wielkiego powodzenia.
Świetny felietonista nie miał wcale przymiotów redaktora. Brakło mu odpowiedniego wykształcenia, siły charakteru, subtelnego taktu, jakie musi mieć kierownik czasopisma. Wydawał także co dziesięć dni ulotną broszurkę pod tytułem „Gwiazdka.“ Ale minęły już dla niego dni świetności. Zmieniły się stosunki, społeczeństwo potrzebowało czegoś więcej niż żywej frazeologii. Przytem felietonista wyczerpuje się szybko, jeżeli nie pracuje nad sobą, nie odświeża swego talentu, nie wchłania nowych prądów. Niewiarowski nie pracował nigdy i pracować nie umiał, wyszafował więc szybko wrodzone dary, zaczął się powtarzać i żył tylko okruchami przeszłości.
Gwiazda jego ćmiła się coraz bardziej. Aż wreszcie on także został zapomnianym, jakby umarłym za życia, choć jeszcze długie lata błąkał się po
świecie, jak widmo przeszłości. Wtedy tylko budziła się w nim iskra życia, gdy przypominał sobie dawne cygańskie czasy, współtowarzyszów młodości, wędrówki po kraju i obczyźnie. Sam stawał się coraz bardziej obcy społeczeństwu. Niekiedy jeszcze drukował w różnych czasopismach fragmenta wspomnień, używając przygodnie pseudonimu Półkozic, zapożyczonego od herbu, z którym wiązały się różne zagraniczne przygody.
Wspomnienia te czytano chętnie, chociaż zawsze z niedowierzaniem, bo nie można było polegać na nich, ani rozpoznać, co było prawdą, a co fan- tazyą. Zawsze jednak miały one woń rzeczy przeżytych i charakteryzowały epokę, jak po części cha-
M I E J S K *. BIEl^iTSKA PUBLIC
u fi a d o m i v