Marrene Morzkowska Walerya CYGANERIA WARSZAWSKA

MARRENE MORZKOWSKA WALERYA

CYGANERIA WARSZAWSKA



PRZEDMOWA.

Walerya Marrene-Morzkowska, znana w osta­tnich czasach powieściopisarka, urodziła się w roku 1832-im we wsi Zbożenna powiatu opoczyńskiego. Ojcem jej Napoleończyk, generał inżynieryi, Jan Mallet de Granville, Francuz z pochodzenia, który osiedliwszy się na stałe na ziemi polskiej, przybrał nazwisko Malletzkiego; matką jej była synowicą Izydora Krasińskiego. Po wyjściu za mąż, pierwszy raz za Michała Morzkowskiego, polem zaś za Wła­dysława Marrene’go, osiadła na czas dłuższy w War­szawie, gdzie znaczną część życia spędziła. Dożyła do późnego wieku, powszechnie znana i otacżana szacunkiem, do ostatniej też chwili życia była po­stacią typową i popularną, a w salonach jej gro­madzili się najwybitniejsi przedstawiciele literatury, sztuki i prasy. Zmarła dnia 10 października 1903-go roku.

Na arenę pisarską wystąpiła Jlarrónowa z po­wieściami. Pierwszy jej utwór beletrystyczny wy­szedł w roku 1857-ym p. t.: Nowy Gładyator, poczem nastąpiły inne, jak: Jerzy (1804), Augusta (18(5(5), Zycie za życie (1807), Między Scyllą a Charybdą (1808), -Mąż Leonory, O proszonym chlebie (187<.j, Postąpi­łam prawnie (1871), Bożek Milion (1871), lióża Î1872), Nemezys (1873), Walka, (187o), Historya dwóch serc (1874), Cel życia (1875), Mężowie i żony, Zasa­dy i czyny (1875), Błękitna księżniczka (1875), Przeciw wodzie (1870), Smutna swudzba (1870), Suńat rzeźbiarz (1879), Dziki Tomko (1881), January (1881), Zaklęte siły (1882), Panna Felicya (1882), Ostatnia fala (1885), Emancypowana (188Ü), Historya zwy­czajnego człowieka (1803), Symfonia światła.

Powieści Marronowoj, aczkolwiek dzisiaj już zupełnie niemal zapomniane, w swoim jednak cza­sie odgrywały pewną rolę w dziejach naszej umy- słowos'ci. Zwłaszcza od roku 1870-go zyskały one podkład społeczno-ideowy, który był bezpośrednim rezultatem panującego wówczas w naszem społe­czeństwie, a zwłaszcza w Warszawie nastroju i śro­dowiska, w którem się autorka obracała. Nie pozo­stawała bowiem Marrćnowa w tyle za postępem, dając w swoich powieściach wyraz ideałom pozy­tywistycznym. Występując więc w obronie idei liberalnych, zwalczała przesądy, nakładające pęta na swobodę myśli i swobodę uczuć. Ta strona spo­łeczna wysuwa się u niej na pierwszy plan, z pewną nawet szkodą strony artystycznej utworów, którą nieraz poświęca tendencyjnos'ci. JUiędzy innemi

była Marrenowa w swoich powieściach gorącą, bo- jowniczką emancypacyi kobiet i pod tym względem może być postawiona obok wielkich naszych propa­gatorek swobody niewieściej, jak Orzeszkowa i Ko­nopnicka.

Jest też Marrenowa autorką wieku studyów literackich, które drukowała w różnych czasopismach, zwłaszcza w Przeglądzie Tygodniowym, w tej epoce, kiedy organ ten był gorącym rzecznikiem postępu. Między innemi z pod jej pióra wyszły następujące studya i przyczynki: Kazimierz Brodziński, studyum w czasopiśmie Muzeum ("Kraków 18(ilj, Zrozpaczeni w literaturze w Tygodniku ilustrowanym (1878), Niebo- ska Komedy a Z. Krasińskiego, Kłosy (1885), Kilka słów

o działalności literackiej Kraszewskiego w Tygodniku Ilustrowanym (1874), Juljan Ursyn Niemcewicz w Do­datku do Przeglądu Tygodniowego‘ (1880), Eliza- Orzeszkowa, w Przewod?iiku Naukowym i Literackim (1892). Oprócz tego drobniejsze szkice o Cypryanie Norwidzie, o Ryszardzie Berwińskim, o pani Kriide- ner, o Korzeniowskim i inne; wreszcie kilka sylwe­tek z cyklu zapomnianych poetów i pisarzy, które podajemy w niniejszym tomiku, jak: Józef Bogdan Dziekoński, Roman Zmorski, Włodzimierz Wolski, Aleksander Niewiarowski (Półkozic).

Epoka, w której żyli i działali ci ludzie, nale­żała do najsmutniejszych kart naszej historyi ubie­głego stulecia: Czasi/ reakcyi — tak charakteryzuje te lata p. Ignacy Chrzanowski w swym szkicu p. t.: Smutek Oahnjeli—która opanowała całą Europę kon­tynentalną po ■ stłumieniu ruchów rewolucyjnych,

a która u nas objawiła się pod postacią zaniku ba­dań krytycznych, ślepej dogmatycznej wiary, nawro­tu do konserwatyzmu, t. zw. demokracyi szlacheckiej i apoteozy przeszłości, to jedna z najsmutniejszych kart w historyi naszego życia umysłowego. W ten sam mniej więcej sposób wyraża się o tej epoce P. Chmielowski na początku VI tomu swej Historyi literału y polskiej. Po stłumieniu ruchów rewolu­cyjnych roku 1848-go i 1849-go zapanowała w całej kontynentalnej Europie ciężka reakcya religijno-po- lityczna, nawołująca do powrotu ku ideałom dawno już pogrzebanym. Wpływ jej odbił się oczywiście na naszych stosunkach w sposób nader wyraźny. Filozofię niezależną, myśl swobodną, badania kry­tyczne zagadnień wszelkich obwołano za wrogów po­rządku społecznego, groźnych ołtarzom i tronom. Wiara korna, bez rozbioru, stała się hasłem umy- słowem i politycznem.

Na tle tej tak smutnej reakcyi szczególnie sym­patycznie odbijają postacie uczestników t. z. Cyga- neryi warszawskiej, należących do tych nielicznych wówczas ludzi, co występowali do walki z filister- stwem i wstecznictwem. Pomimo dziwactw, dro­bnych śmieszności, braku kultury towarzyskiej, ci ludzie naprawdę nosili w sobie iskrę ducha i godni są, by ich nie zaliczono do zapomnianych. A że pisano o nich bardzo niewiele i dzisiejszy czytelnik wie o nićh bardzo mało, o Wł. Wolskim nie więcej może nad to, że napisał libretto do Halki Moniusz­ki, redakcya Biblioteki Dzieł Wyborowych sądziła, że nie od rzeczy będzie przypomnieć dzisiejszemu po­

koleniu o tych bojownikach postępu i światła; ze­brała więc tomik szkiców Marrenowej, które nie stoją może na wysokości zadań krytyki literackiej, ale za­wierają wiele niezmiernie ciekawego materyału aneg­dotycznego.

Studya literackie Marrenowej cechują się wykła­dem, żywym i zajmującym, nieraz zawierają sporo materyału naukowego, może w stanie trochę suro­wym, jak np. prace o Brodzińskim, Niemcewiczu,

0 „zapomnianych“. Chmielowski w swych Dziejach krytyki literackiej w Polsce temi słowy charakteryzuje tę stronę twórczości naszej autorki: „Wychowana

1 wykształcona w dobie najświetniejszego rozkwitu roruantyzmli, przebywszy okres reakcyjny, w którym powieść pisać zaczęła pod wpływem George Sand’a, gdy się przyjrzała nowemu ruchowi naukowemu, z zabarwieniem przyrodniczem, gdy poznała pisma Taine’a, a zwłaszcza Brandesa, wchłonęła bez trudu świeże pierwiastki realistyczne, jak znowu później symboliczne i mistyczne“...

Odkąd ponownie zaczęto kłaść wielki nacisk na fantazyę i uczuciowość, autorka nasza, obok skwa­pliwego notowania nowych zjawisk w literaturze... wydobywała z toni niepamięci takich pisarzy, któ­rzy się do pewnego stopnia mogli uważać za zwia­stunów zwrotu najświeższego.

Tak ulegając rozlicznym wpływom w ciągu długoletniej swej działalności literackiej; Marreno- wa w swoich krytykach pozostała zawsze uczciwą i bezstronną, wykazując niejednokrotnie doskonałe

*

odczucie piękna, zawartego w utworach piśmienni­czych.

Jest wreszcie Marrénuwa autorką kilku rozpraw i rozprawek, między innemi o Przesądach w wycho­waniu, obszernego dzieła p. t. Historya sztuki (War- * szawa l&OOj, którą opracowała na podstawie znako­mitego dzieła Peyera, a także licznych szkiców i ar­tykułów w sprawach bieżących i sprawozdań lite­rackich, które ukazywały się na łamach pism postę­powych, pisywała też sprawozdania z polskiego ru­chu piśmienniczego w lievue des deux mondes.

Tak obfita i różnorodna była działalność jej pracowitego żywota.

Henryk "Galie.

Środowisko.

Znana to rzecz, że chcąc zrozumieć autora, trzeba pr/erlewszystkiem zdać sobie dokładnie spra­wę z warunków, w których ten autor wzrastał, roz­wijał się i pisał. Najbardziej nawet oryginalny ta­lent, jak roślina, czerpie soki z gleby, w której ko­rzenie zapuszcza.

Warunki, w których żyio grono młodych ta­lentów w piątym i szóstym dziesiątku naszego stu­lecia, kiedy zaczął się u nas ruch umysłowy, były niezmiernie ''óżne od dzisiejszych.

Piśmiennictwo peryodyczne jeszcze wówczas prawie nie istniało. Jedna -Gazeta, jeden Kuryer starczyły potrzebom kraju. l\llode talenty nie mia­ły wprost ujścia dla sil swoich, przez nich więc głównie i dla nich powstały czasopisma, bo potrze­by ich nie odczuwał ogół, zasypiający w błogim le­targu zadowoleń rnateryalnych.

Założenie czasopisma nie było też wcale zy- skownem przedsiębiorstwem, ale wynikiem ofiarno­ści. Prenumeratorów rachowano nie na tysiące, ale na dziesiątki zaledwie, a w lepszych razach na se­tki. Książki nie przynosiły korzys'ci autorom, wy­chodziły najczęściej ich nakładem, przy pomocy pre­numeraty.

Życie umysłowe ogniskowało się na wsi, a ca­łe bogactwo i znaczenie skupiało się w rękach oby­wateli ziemskich. Przemysł był w kolebce, zawody, zaś, które obecnie reprezentują głównie inteligencyę, składały się z tak szczupłego zastępu, że ten nie mógł mieć głosu.

Dwory wiejskie były zczudzoziemczałe, używa­ły prawie wyłącznie języka francuskiego. Bony i nauczycielki z paryzkim akcentem rugowały w ser­cach zamiłowanie rzeczy swojskich. Wszyscy wzdy­chali do Paryża, jest wierni muzułmanie do Mekki. Właściciele ziemscy, mając władzę, dostatek, szero­kie pole działalności, będąc na s'wieczniku, nie1 umieli z tego korzystać. Panowie gospodarowali po więk­szej części przez rządców. Wykształcenie ich ogólne było nizkie, zabijali czas za pomocą polowania, kart, zabaw sąsiedzkich.

Wyższego zakładu naukowego w kraju nie by­ło, wyjazdy zagranicę utrudniały paszporty, na które nieraz trzeba było miesiące całe oczekiwać, a same podróże były bardzo kosztowne, bo rozpoczynała się zaledwie era kolejowa i trzeba było posługiwać się pocztą.

Panie uważały się za nieszczęśliwe wygnanki

bo właściwą ich ojczyzną był Paryż. Nie zajmo­wały się tern, co leżało przed ich oczyma i nu­dziły się zwykle bardzo. Naturalnie, że były w tym względzie wyjątki, ale tak rzadkie, że nie wpływa­ły na poziom ogólny.

Z nudów panie zakładały niekiedy ogrody, któ­re może jeszcze księżna Czartoryska wprowadziła w modę, a jeśli czytały, to tylko po francusku.

Co prawda, polskich powieści było wówczas bardzo niewiele, a na powieściach zwykle ogra­niczało się czytelnictwo. Kraszewski rozpoczynał dopiero swój zawód, nie był jeszcze rzucił wśród społeczeństwa owego mnóstwa powieści, odtwarza­jących tak wiernie nasze obyczaje. Korzeniowski * pisał do tego czasu głównie sztuki dramatyczne, bardzo rzadko grywane. Sztyrmer, którego największa działalność przypada na okres między 40-tym a 44-tym rokiem, był zbyt filozoficzny, by zyskać popularność w społeczeństwie odwykłem od myślenia.

Nie czytano więc prawie po polsku. Autoro- wie nasi musieli dopiero wyrobić sobie czytelników, a czasopisma odbiorców.

Było to zadanie olbrzymie, a jednak za spra­wą ludzi dobrej woli dokonane zostało w przeciągu lat kilkunastu. Ale w ciągu tego okresu ileż mie­liśmy zmarnowanych usiłowań! Czasopisma powsta­wały i upadały dla braku poparcia po kilku mie­siącach suchotniczego istnienia. Odbiorcy uważali zwykle prenumeratę za rodzaj jałmużny, rzucanej z łaski, gdy byli o to nagabywani.

Dopiero Biblioteka Warszawska, założona w ro-

u

ku 1840 i utrzymywana ofiarnością kilkunastu akcyo- naryuszów, zogniskowała młode siły i stała się ka­mieniem węgielnym piśmiennictwa peryodycznego.

W pomoc przychodziły jej z początku różne wydawnictwa zbiorowe: „Noworoczniki“ „Jaskółki“ i t. p. Charakterystycznym objawem chwili była ich zawartość, bo obok prawdziwych pereł, znajdowały się tam utwory nieskończenie słabe. W nich to, Bibliotece, Warszewskiej i w istniejącym później przez lat parę Przeglądzie naukowym młodzi dru­kowali swoje utwory. Na czele całej grupy stal Jan Józef Bogdan Dziekoński, późniejszy autora „Sędzi­woja,“ lekarz gardzący praktyką, przyrodnik, rnagne- tyzer, mistyk, może alchemik. Towarzyszami jego byli: Teofil Lenartowicz, twórca wspaniałego wier­sza „ „Do poezyi“ i ślicznych piosnek ludowych, Roman Zmorski, wsławiony dramatem fantastycznym „Le­sław,“ Włodzimierz Wolski, który mając niespełna lat ośmnaście, napisał „Ojca Hilarego,“ Antoni Czajkowski, zapomniany dziś autor ślicznej „Baśni o żelaznym wilku,“ Cypryan Norwid, i wielu mniej uzdolnionych, którym jednak nieraz udało się zabłysnąć jakiem szczęśliwem natchnieniem.

Skupiali się oni po części w domu Wilkońskich. Słynny uaówczas autor „Ramotek“, „kaw aler krzyża naturalnego“, chirurg filozofii, jak się sam tytułował, założył na wzór Szubrawców wileńskich towarzystwo, czy też cech głupców, do którego należała większa część młodych literatów warszawskich, jak: Teofil Lenartowicz, Włodzimierz Wolski, Józef Kenig, Ale­ksander Niewiarowski, oraz wielu innych.

Sam Wilkoński, jako prezes i założyciel cechu, nazywał siebie „najgłupszym,“ dodawał też niektó­rym towarzyszom charakterystyczne okres'lniki. I tak: Bogdan Dziekoński był „tkliwie głupi“, Kazimierz Wójcicki ,,poważnie głupi,“ Karol Witte „ kwaśno głupi,“ wreszcie Antoni Czajkowski „prawnie głupi“ gdyż został profesorem prawa w Petersburgu.

Młodzi autorowie nie byli związani żadną tra- dycyą, zoczynali niejako nową piśmienniczą erę i pełni zapału stawiali społeczeństwu nowe ideały. Naturalnie ideały te były bardzo skrajne, a że wy­powiadali je bez ogródek, tem samem już razili ogół i stanęli z nim w kolizyi. . f

Byli romantykami w całem tego słowa zna­czeniu, przyjmowali wierzenia ludu, oraz cały świat fantastyczny, przez wyobraźnię jego wytworzony: fakty nadprzyrodzone, duchy, czary, zaklęcia, przepo­wiednie miały prawo obywatelstwa w ich utworach.

Zgodnie z zasadniczą wiarą romantyzmu, całe młode grone stawiało uczucie ponad rozumem, a in- tuicyę ponad wiedzę. Co prawda, posiadało ono, z wyjątkiem niektórych, zapas wiedzy bardzo szczu­pły: to, co umieli, zawdzięczali jedynie prawie wła­snej pracy, wiadomości ich więc były luźne, fanta­zyjne, nie tworzyły organicznej całości i z tego po­wodu lekceważenie wiedzy w ich ustach, jakkol­wiek szczere, wyglądało zawsze trochę na owe nie­dojrzałe winogrona z bajki.

Romantyzm, opierając się na pieśniach i po­daniach ludu, już tem samem stawiał ten lud wy­soko, czuł się z nim zbratany wierzeniami, ale po-

śród ówczesnych poetów uczucie to podniesione by­ło do potęgi wielu okolicznościami postronnemi. Lud więc był wielbiony, a nawet bóstwiony bezkrytycznie i obdarzany na kredyt wszystkiemi wymarzonemi cnotami, jakich brakowało innym warstwom spo­łecznym.

Te, które były na świeczniku, sfilistrzałe, w naj- gorszem tego słowa znaczeniu, zcudzoziemczałe, bez­myślne, mało wykształcone, nie troszczyły się na­wet o podniesienie ekonomiczne i przemysłowe kra­ju, bo były nienawykłe do jakiejkolwiek pracy, a co gorsza, miały dla niej arystokratyczną pogardę. *

Trafiały się naturalnie wyjątki, ale te po­twierdzały tylko regułay i nie mogły wywierać ża­dnego wpływu.

Nie dziw więc, że inteligencya miała dla tych warstw lekceważenie, widziała w nich pasorzytów, nie rozumiejących nic nad materyalne użycie i na­dawała im powszechnie nazwę żywych trupów.

. Żywe trupy patrzyły krzywo na jednostki, do­puszczające pod jakimkolwiek względem inowacyj, uważano je poniekąd za wrogów społeczeństwa, które zasypiało spokojnie w dobrobycie i lękało się wszelkich reform.

Śmiano się i wróżono ruinę tym, co zakładali fabryki, ulepszali gospodarstwo, czynszowali wło­ścian, albo też zakładali szkółki ludowe. Bo wreszcie na co było się uczyć, kłopotać, narażać kapitały, kiedy i tak pańszczyzna obrabiała pola, gorzelnie dawały znakomite dochody, a życie mogło płynąć bez troski starem korytem?

Królest\^tfrepocc5Wo której się cofam, opły­wało w dob^RTyt. ale tez1* tym dobrobycie tonęło i zamykało się wszystko.

Im większą jednak była obojętność ogółu dla wszystkich wyższych celów i aspiracyi, tem silniej przemawiali ci, co przerwać chcieli ten duchowy letarg. Była to więc epoka gorących marzeń, rwań niespokojnych, szalonych utworów i dziecinnych wy­bryków, wzniosłych ideałów i grubych obyczajów; epoka ciekawa, w której dopatrzeć można kiełkują­ce zarodki wielu idei, dzisiaj przyjętych powszech­nie, a niekiedy nawet spotkać utwory zapomniane, a tak silnie spokrewnione z najświeższemi objawa­mi obecnej doby, iż zdają się do niej należeć.

O chleb było wówczas w kraju bardzo łatwo, kto tylko chciał pracować, miał go do syta. Pomi­mo to młode grono literackie po większej części żyło w nędzy, bo nie mogło się poddać warunkom życiowym. Byli pomiędzy nimi synowie niezamo­żnych rodzin. Ci zaś, którzy mieli majątek, trwo­nili go szybko, z ostentacyjnem lekceważeniem gro­sza, by potem żyć z dnia na dzień kosztem rodziny lub przyjaciół, pysznić się swym niedostatkiem i przybrać nazwę cyganów. Filisterstwu przeciw­stawiano cyganeryę. I ta francuska nazwa była powszechnie utarta. Cyganie mieli bardzo małe wy­magania, mieszkali na tradycyjnych poddaszach, nigdy nie opłacanych, sprzęty ich ograniczały się do minimum możliwości, nosili z umysłu wytarty ubiór, pogniecione kapelu&jłł^łpjiTS^ż stroje dzi­waczne, niebywałych kolcrfw. Trupie\łówki były

Biblioteka. — T 374 l\ I*" ' 2

Li

*

ich ulubioną ozdobą. Starali się wyróżniać wszel­kie rai sposobami od nienawistnych filistrów, lekce­ważyli formy towarzyskie właśnie dlatego, że ci fili- strzy przywiązywali do nich wagę.

Obowiązkiem człowieka było tylko rozwijać ducha, a nie dbać o żadne zewnętrzne rzeczy—taką była zasada całego grona młodych. Odwracali się więc z pogardą od żywych trupów, a szli do chat wieśniaczych, z głęboką wiarą, iż tam znajdą serca czyste i gorące, nieskalane samolubstwem.

W rzeczywistości nie mieli wyobrażenia o isto­cie ludu, znali go tylko z marzeń, a w tych ma­rzeniach były jeszcze odbłyski szkoły Iloussa o do­skonałości pierwotnego człowieka, nie zepsutego cywilizacyą. Wiara ta była wygodną dla młodych marzycieli, na niej budowali przyszłość.

Dziekoński, przodownik całej grupy, wolał: „Jeden tylko duch gminu, odwieczny, a zawsze młody, nieugięty zimnemi badaniami, buja w prze­strzeni, dopóki o niezmierzonych skrzydłach jego nie zaczną rozprawiać, jak o zaginionych olbrzymach“.

Ci więc, którzy chcieli reformować społeczeń­stwo, winni byli zbliżyć się do tych olbrzymów. Dlatego to młodzież podróżowała pieszo po kraju, zachodziła do chat, starała się przejąć obyczaje lu­du, a nawet strój jego.

W jednej ze swych powieści Dziekoński opisał uczucie wstydu, jakie ogarnęło bohatera, gdy w obec prostych ludzi ujrzał się we fraku — w tym zniena­widzonym ubiorze filistrów.

Oczywiście frak prźybra! dla młodych znacze­nie symbolu.

Chcąc dowieść swego lekceważenia dla form przyjętych, cała grupa dopuszczała się różnych wy­bryków, ażeby je ośmieszyć. Paulina Wilkońska opisuje w swych pamiętnikach jednę z ich zaba­wnych manifestacji. W piękne słoneczne popołu­dnie wiośniane, gdy całe miasto używało spaeeru, Warszawa ujrzała dziwne widowisko. Oto cyganie przenosili na nowe mieszkanie ubogie sprzęty je­dnego z kolegów i defilowali z wielką powagą przez najwięcej uczęszczane ulice. Improwizowani traga­rze ubrani byli we fraki, cylindry i białe krawaty, które chcieli tym sposobem ośmieszyć i nieśli: ten kulawe krzesło, ów odrapany kuferek, nie bacząc na gromadzące się tłumy ciekawych.

Płatano też znienawidzonym filistrom różne figle, nie zawsze równie niewinne. Dzwoniono w no­cy do spokojnych mieszkańców, budzono ich pod rozmaitemi śmiesznemi pozorami, straszono, słowem, dopuszczano się dziecinnych czynów, trudnych do zrozumienia, gdybyśmy nie znali powodów, które je wywołały.

Te wszystkie pojęcia i uczucia znalazły swój wyraz w literaturze. Literatura, chaotyczna, gwał­towna, bóstwiła lud, ale nadewszystko tonęła w mi­stycyzmie. Owe tajemnicze strony życia, wiążące człowieka z naturą i całym przeczuwanym, nad­przyrodzonym światem, odzywają się w Dziekoń- skim, Zmorskim, a szczególniej w Norwidzie.

Przed półwiekiem z górą nie znane były jesz­

cze nazwy hypnotyzmu, medyumizmu i t. d., ja- kiemi posługuje' się dziś nauka, ale rolę odpowie­dnią odgrywał magnetyzm. Nasze społeczeństwo zajmowało się nim bardzo, skoro jeszcze w dru- giem dziesięcioleciu XIX wieku Emanuel Lachnicki wydał „Pamiętnik magnetyczny. “ A chociaż wówczas nie było mowy o materyalizacyach, jasnowidzące otoczone były widziadłami, przenikały rzeczy odle­gle, czytały bez pomocy oczu, uzdrawiały chorych, przez lekarzy opuszczonych.

Wierzono więc w istnienie naprzyrodzonego świata, wierzono, że otaczają nas zewsząd istoty nie­widzialne, a tem samem rzeczy, objęte zmysłami» musiały tracić swoje znaczenie, wydawały się sym­bolem przedwiecznych pierwowzorów, człowiek od­czuwał, że jest igraszką potęg tajemniczych, że czy­ny własne wymykają się jego woli, są następstwem przyczyn, dla nas niepojętych.

Tajemniczość rodzi tajemniczość. Czy możemy wypowiadać się jasno, skoro wszystko w kolo nas i w nas samych jest nam tylko dostępne z pozoru. 13ezświadomi, błąkamy się zgubieni w- chaosie. Wobec tego niepodobna żądać, by sztuka i litera­tura wypowiadały się jasno. Żaden twórca nie może uzewnętrznić więcej, niż mu jest wiadomem, nie w jego mocy dać to, czego sam nie posiada. Jeśli świat cały ukazuje mu się jako szereg zagadek, mu­si go zagadkowa przedstawiać. Głębsze umysły je­dnak odczuwają i wierzą, że w tych pozornych za­gadkach ukrywrają się rzeczy niedostępne słabym umysłom, że one temu chaosowi nadają ład, że ma­

ją symboliczne znaczenie. Symbolizm jest jedną ze stron romantyzmu, spotykamy go we wszystkich niemal jego wyznawcach. Symbolistą był Krasiński, Słowacki i Mickiewicz, a nawet im umysł głębszy i więcej badawczy, tem symbol silniej do niego przemawia. Im umyst jest logiczniejszy, tem prę­dzej mistyczne przesłanki muszą doprowadzić go do symbolizmu.

Trzeba to zawsze mieć na myśli, rozbierając utwory ówczesnego literackiego bractwa, które przy­brało nazwę cyganeryi, gdyż nawet ci z pomiędzy nich, którzy nie mieli nic mistycznego w usposobieniu, sta­rali się przejąć ideami poważniejszych kolegów i na­strajali się do ich tonu. Była więc pomiędzy nimi wiel­ka jednolitość,' przynajmniej przez lat kilka pobytu w Warszawie.

Wszyscy zajmowali się gorąco utworami kole­gów, jak gdyby były ich własne, pysznili się niemi. Każde więc większe dzieło z owej epoki uważać można za wyraz myśli ogólnej, gdyż każdy jego ustęp był zwykle czytany i komentowany przez wszystkich.

Jakkolwiek cala grupa darzyła mianem filistrów obywateli wiejskich, wszyscy oni pochodzili z dwo­rów szlacheckich i byli z niemi związani. Gniazdem rodzinnem wielu z nich były wybrzeża Bugu i Narwi. Marzyli też o wytworzeniu szkoły mazo­wieckiej i Mazowsze miało dla nich szczególny urok. Odwiedzali często pokrewne lub przyjazne domy, które otwierały im gościnne podwoje.

W owych czasach w dworach wiejskich pano-

wal zwykle dostatek i swoboda, potrzeby nie były tak wygórowane jak dzisiaj, poprzestawano chętnie na domowych przysmakach, lubiono nadewszystko towarzystwo i zabawy, a cyganie wnosili wszędzie życie i werwę, jakie w nich kipiały. Zapałem swym pociągali zwykle młodsze pokolenie, byli krzewicie­lami umysłowego ruchu i nowych idei. Deklamo­wali utwory własne i cudze,- mało wówczas rozpo­wszechnione i byli pożądanymi gośćmi.

Starsi wprawdzie kręcili na to głowami, ale młodzi umieli ich rozbrajać, bo któż nie wybaczy bujnej młodości jej wiośnianych zapałów i marzeń?

Szczególniej gościnnym dla cyganów był dom państwa M. w llybienku, dom typowy, jakich już niema, jakiego nawet wyobrazić sobie dzisiaj tru­dno i który z tego powodu zasługuje na opisanie, bo charakteryzuje epokę i ludzi. Żyło się tam bez pamięci o wczoraj, bez myśli o jutrze.

łlybienko była to piękna miejscowość położona nad samym Bugiem, z ogromnym piętrowym pałacem, zbudowanym przez dawnych właścicieli, Gedroyciów. Mógł on wygodnie pomieścić nietylko licznych gości, ale kilkanaście rodzin, a oprócz mnóstwa pokojów, zawierał cztery wielkie sale, z których jedna słu­żyła za salę balową. Pięćdziesiąt par tańczyło często.

llybienku leżało przy szosie warszawskiej, każ­dy więc dalszy sąsiad, przejeżdżając, zawadzał o dom państwa M., gdzie było zawsze liczne towarzystwo, a panowała tak serdeczna gościnność, że jeżeli in­teresy nie były naglące, przejeżdżający, wstąpiwszy

na parę godzin, pozostawali dni i tygodnie,- a jeśli mieli jakiś termin konieczny, musieli przyobiecać gospodarstwu, że wracając dłużej zabawią. I zawsze dotrzymywali obietnicy.

Każdy znajdował tu dla siebie stosowną roz­rywkę, wygodny pokój, doskonalą kuchnię i szczere przyjęcie. A co najważniejsze, czuł każdy, iż swo­ją obecnością sprawia gospodarstwu przyjemność, bez żadnego kłopotu, bo dom był odpowiednio urządzony. Całe pierwsze piętro przeznaczone dla gości, którzy mogli przyjechać w nocy i rozlokować się w niem, nie budząc gospodarzy.

Państwo M. mieli czterech synów, z których każdy miał swoich kolegów i przyjaciół, a ci chę­tnie przesiadywali w Rybienku; bawiły tam zawsze kuzynki i panny z sąsiedztwa. Państwo M. lubili bawić się sami, więc się kolo nich bawiono. Sama pani wiecznie kogoś swatała i żeniła.

Na każde święta był tam zwykle zjazd wielki, a szczególniej też na Boże Narodzenie, kiedy rol- nicy są swobodniejsi. Przyjeżdżali więc znajomi, znajomi znajomych, przyjaciele, krewni, nieraz z dziećmi i nauczycielami, zajmowali tyle pokojów, ile im było potrzeba. A jak kto raz przyjechał, przesiedział nieraz cały karnawał, bo sąsiedzi jedni po drugich wyprawiali zabawy, czasem jechało się kuligiem mil kilkanaście, bez względu na mróz, sło­ty, złe drogi. Zresztą przy tylu gościach codzień od samego rana bawiono się w Rybienku.

W wielkiej jadalni były wiekuiście zastawione stoły. Goście wstawali w różnych godzinach, mieli

też różne gusty i nawyknienia, od rana więc sy­czały samowary i maszynki do kawy, ciągle zmienia­ne przez służbę. Za stołem siedziała podręczna pani 'M., panna Eufemia, której jedynym obowiąz­kiem było nalewać filiżanki, częstować i pamiętać

o w-szystkich.

Około południa ci, co raniej wstali, co uży­wali jakiego sportu, przychodzili na zakąskę, a ta już trwała aż do obiadu

Po obiedzie często przyjeżdżali nowi goście, niekiedy z dalszych stron. Gotowano dla nich dru­gi obiad, co zdarzało się parę razy na tydzień.

Gospodarstwo zostawiali gościom wszelką swo­bodę. Towarzystwo zabawiało się wedle woli w ca­łym szeregu salonów większych i niniejszych. W pierwszym starsi panowie grali w karty, w dal­szych młodzież rozmawiała, czytała, deklamowała, układała teatry amatorskie, które udawały się za­wsze, bo nie brakło ani uczestników, ani miejsca. Na pierwszem piętrze była ogromna sala na ten cel przeznaczona. Domowy cieśla, pod kierunkiem im­prowizowanego reżysera, urządzał naprędce scenę, przystrajano ją jedliną, a w miasteczku Wyszkowie,

o parę wiorst odległem, była na każde zawołanie orkiestra żydowska, która wcale nieźle przygrywa­ła do tańca na wieczorach w okolicy.

W Rybienku tańczono codziennie bez jej po­mocy. W sali balowej od rana palił się suty ogień na kominku, bo sala, zajmująca cały róg pałacu, była zimna, pomimo dwóch pieców. Grano tam, śpiewano, odbywano próby, a wreszcie ktoś zagrał

polkę lub walca, a wesołe grono młodzieży pusz­czało się w tany, bez względu na porę.

Ma się rozumieć, że w tak licznem towarzy- rzystwie kwitł znakomicie flirt, chociaż ta nazwa była jeszcze nieznana, i kojarzyły się małżeństwa.

W lecie Rybienko było jeszcze milsze, niż w zimie. Ogród pełen szpalerów spuszczał się do samego Bugu, za rzeką widać było zieleń rozległych łąk, a lasy zewsząd zamykały widnokrąg. Ogromne \ pokoje i szpalery ogrodu udzielały chłodu wśród naj­większych upałów. Można było puścić się łódką z biegiem fal i zagłębić w okalające je zewsząd puszcze leśne, dziś znacznie już wytrzebione.

Gościnne Rybienko ze swem rozrzuconem, a w gruncie swobodnem życiem, przypadło do smaku większej części młodych poetów^. Najstarszy syn państw^a M., rówieśnik i kolega niektórych, przy­jaźnił się z nimi i wrprowradził do domu rodziców^, którzy polubili ich dla życia i ruchu, jakie z sobą wnosili.

Z okolic Rybienka pochodził o parę lat młod­szy od Wolskiego, Zmorskiego i Norwida, Aleksan­der Niewiarowski, piszący później pod pseudonimem „Półkozica“, ściśle z całą cyganeryą złączony. W do­mu jego rodziców^ koJedzy przebywali także często.

W Nadbużu znajdowały się także Dębinki, należące do rodziny Dybow-skich, z którymi przyjaźnili się Norwidowie. W domu tym były dwie piękne i wy­kształcone panny, Krystyna i Brygida, zajmujące się żywo ruchem literackim Im to w wiele lat później Lenartowicz przypisał sw’oją „Lirenkę.“ Wreszcie

w lasach rządowych, ciągnących się nad Bugiem i Narwią, urzędował p. Brzozowski, ojciec znanego poety, Karola i utalentowanej fortepianistki Julii, późniejszej pani Aleksandrowej Niewiarowskiej.

Były to domy o wiele skromniej prowadzone, ale równie bezpretensyonalne, jak gwarne Rybien- ko, to też cyganie bywali w nich chętnie, a nawet najmniej towarzyski Zmorski dawał się niekiedy po­ciągnąć towarzyszom. Przyjmowano ich z otwartemi rękoma, bez względu na lekceważenie form towa­rzyskich, zaniedbany ubiór, czy przyjechali żydow­ską furą, czy też przyszli pieszo. W lecie ten osta­tni sposób lokomocyi był przez nich czysto używa­ny. Piesze wędrówki po całym kraju były objęte ich programem, byli więc do nich przyzwyczajeni. To też, gdy zapachniała im wiosna, albo przycisnęła ostateczna bieda, we dwóch lub trzech brali kij w rękę i puszczali się przez lasy i pola do Nad- buża, gdzie mieli tylu przyjaciół. Jeśli noc ich za­szła w podróży, nocowali pod jakim dębem na mchach leśnych, aż znużeni, głodni, czasem prze- ziębli rannym chłodem, zjawiali się niespodzianie pod jakim gościnnym dachem. Najczęściej trafiali do Uybienka, którego pałac, widny zdaleka, zdawał się zapraszać i wyczekiwać przybyszów. Przytem w Rybienku zawsze zastawali którego z młodych M., a przypadało im do smaku z powodu obszernego domu i swobody, jakiej tam używali.

Pani M. burczała ich nieraz po macierzyńsku, gdy co zrobili, karmiła, poiła, w potrzebie leczyła, a usłużny krawiec w Wyszkowie był zawsze na ich

rozkazy. Faworytem jej by] Lenartowicz, spo­kojniejszy od współtowarzyszów. W gruncie nie miał on wcale cygańskiej natury, tylko będąc mięk­kiego charakteru, dawał się we wszystkiem powo­dować kolegom; lecz z powodu słabego zdrowia, odby­wa! rzadko piesze wędrówki, w których głównie ce­lowali ludzie zahartowani, energiczni, silni, jak Dziekoński i Zmorski.

Józef Bohdan DzieKońsKi-

Najstarszy wiekiem pomiędzy cyganami byt Dziekoński, urodzony w r. 1815 w Warszawie, gdy Norwid, Lenartowicz, Wolski, Zmorski, Niewiarowski przyszli na świat o siedem, osiem i dziesięć lat pó­źniej. Przewodniczył on młodszej braci nietylko wiekiem samym, ale i wykształceniem uniwersyte- ckiem, rządkiem u nas w owej epoce, a które on je­den pośród nich odebrał. Oprócz tego posiadał wy­robienie charakteru, oraz znajomość życia i stosun­ków, nabytą w wędrówkach po rozmaitych uczel­niach. Przytem wywierał on zawsze i wszędzie wielki wpływ na tych, co się do niego zbliżyli. Mo­żna więc śmiało twierdzić, iż on to nadal jednolity kierunek bujnym talentom młodszych towarzyszów.

on je skupił i urobił według swoich przekonań. Je­mu więc należy się pomiędzy nimi miejsce naczelne.

On także wypowiedział się w swoich dziełach najkategoryczniej, a choć dzieła te są dzisiaj prawie zupełnie zapomniane, one najlepiej objaśniają cało­kształt postulatów ówczesnej młodej literatury.

Dziekoński był synem znanego pedagoga, To­masza i Tekli z Błociszewskich. Rodzice jego, sami wykształceni, rozumieli też potrzebę wykształcenia synów.

Bogdan, ukończywszy szkoły w swem rodzinnem mieście, pojechał na uniwersytet do Dorpatu na wy­dział medyczny; kończył go jednak w Królewcu i Moskwie, gdzie się doktoryzował.

Pamiętnik współczesny, pisany przez kolegę Dziekońskiego, daje charakterystyczne szczegóły o je­go pobycie na jednym z uniwersytetów. Założył on wraz z kilku Polakami rodzaj spółki, którą nazwał „bratniem stowarzyszeniem“ i na której czele sam stanął.

Uczestnicy składali na jego ręce swoje fundu­sze, któremi zawiadywał w sposób oryginalny. Wy­najął wspólny lokal z wielką salą, która służyła za ja­dalnię i miejsce zebrań, literackich wieczorów, od­czytów, dysput dla wszystkich kolegów rodaków. Zakupił do niej najprostsze sprzęty: ogromny stół, półki na książki, ławki, dla siebie zaś nieociosany pień, zamiast prezydyalnego fotelu.

Na cały miesiąc zgóry płacił dla stowarzyszo­nych obiady, zakupowal przedmioty spożywcze i wszystko wogóle, co im przez ten czas mogło być

potrzebne, a resztę pieniędzy obracał na ugaszczanie wszystkich polskich kolegów, którzy do nich przy­chodzili.

Jeżeli po miesiącu nie nadeszły nowe pienią­dze, stowarzyszeni .sprzedawali wszystko, co posia­dali, a długi zaciągali dopiero w ostateczności. Gdy otrzymywali fundusze, spłacali naprzód długi, zaku­pywali, co im było potrzebne i znowu rozpoczynała się ta sama gospodarka z zapewnieniem sobie mie­sięcznego istnienia.

Jakkolwiek Dziekoński skończył medycynę, nie praktykował nigdy, nauki szukał dla niej samej, a nie dla materyalnej korzyści.

Jest to rys charakterystyczny, a tem charakte­rystyczniej szy, iż Dziekońscy nie byli bogaci; ale Bogdan należał do ludzi poprzestających na małem a idee swoje stawiał ponad wszystko. Oddawał się on ze szczególnem zamiłowaniem chemii, posądzano go nawet o badania, których istnienia wcale nie od­rzucał. .

Działalność jego literacka była bardzo krótka, przypadła na czas pomiędzy 1839 a 1847 rokiem. Później umilkł zupełnie.

W tym czasie wyjechał zagranicę. W Paryżu był w ścisłych stosunkach z Mickiewiczem i gorącym wyznawcą Towiańskiego, ale z tej epoki nie mamy żadnego utworu. Jedynym piśmiennym śladem jego działalności pozostał list, zamieszczony w korespon- dencyi wielkiego poety, list pisany ręką Dziekoń- skiego—jak objaśnia przypisek, a zwrócony do Mi­ckiewicza w imieniu koła Towiańczyków. List ten

MIEJSKA

BiL>L;o rzxA pubu :: 31

zaczyna się od słów:' i^Bf&cPe ^d^arłiie, urzędniku nasz“.

Dziekoński miał zawsze głęboki religijny na­strój, z odcieniem ascetyzmu. W kraju jeszcze bę­dąc, tłómaczył dzieło „O naśladowaniu Jezusa Chry­stusa“; kierunek ten widocznym jest niemal zawsze w jego utworach, a mistycyzm we wszystkich swych formach miał dla niego niezmierny urok. Był to jeden z tych umysłów, które tajemniczość pociąga.

Umarł w Paryżu, dnia a lipca 1855 roku, w szpi­talu Beajon, gdzie na dwa dni przed zgonem prze­niesiony został. Datę szczegółową podaje przyja­ciółka jego, Paulina Wilkońska. która nawet otrzy­mała od niego na parę dni przed śmiercią list na­stępujący, obcą ręką pisany. „List dobrej pani za­stał mnie już w tak złym stanie zdrowia, że sam pisać nie mogę. A że zamiast polepszenia ciągle mi się pogorszą, uproszoną, pożyczoną ręką choć najgłówniejsze rzeczy doniosę. Najprzód z całego serca dziękuję za wiadomość o familii mojej —

o której od dwóch lat nic nie wiedziałem. Sła­bość moja teraz jest to gatunek konsumcyi, z nie­wygód i zwykłych nieprzyjemności życia pochodzą­ca. Szpital, do którego się udam, nie jest wcale jak inne szpitale. Sufity na siedem metrów wyso­kie, łóżko od łóżka o trzy metry oddalone. Poło­żony na górze. Lekarze najlepsi w Paryżu. Słabość moja może potrzebować będzie długiego i skrupu­latnego traktowania, jakiegobym w domu w żaden sposób mieć nie mógł. Mam więc nadzieję, że tu rozstrzygnie się ze mną pytanie o byt lub zmarno­

wanie się. Wybacz pani, że tyle piszę o sobie, lecz jeżeli sam Bóg mnie powoła do siebie, będziesz pa­ni mogła zaręczyć, że oddawna byłem zdecydowany i spokojny. Naturalnie, że w takiem usposobieniu nie wiele się myśli o literaturze. W tych dniach dał mi Lenartowicz „Dęboroga“ i leciutką rekomen- dacyę doskonałości tego dzieła—a jak się pani prze­konasz, jest to blade naśladowanie „Mohorta“ Win­centego Pola. Szkoda, że Syrokomla zaczyna naśla­dować innych i już podobno całkiem przestał być sobą. A jakież to były wyborne jego utwory, kiedy pisał sam z siebie. Dziś po większej części wszyscy w pierwszej rzeczy mają talent, dalej talencik, któ­ry przy dwóch, trzech utworach zupełnie się za­ciera.

Miałem bardzo wiele i długich listów pisać do pani, ale najlżejsza praca umysłowa stała mi się tak ciężką, że na ten raz poprzestaję na zawiadomieniu pani, że jestem na rozdrożu. Będzie bardzo szczę­śliwa chwila, jeżeli sam własnoręcznie pisać do niej będę mógł.

Dobra pani rodzicom moim nie udzielisz tej smutnej wiadomości—chyba wtedy, jak już i pogrzeb dokonany będzie; za dni czternaście napiszę pani kilka wyrazów—czy dalsza moja droga idzie na pra­wo, czy na lewo. Za samą wiadomość o zdrowiu i rzeźwości drogich rodziców, brata i chłopców jego, nie potrafię dość wyrazić mej wdzięczności.

Bóg z panią i z nami.

Jozef Bogdan Dziekański*.

Podpis własną, drżącą położył ręką — dodaje Wilkońska.

List ten, dyktowany obcej osobie, nie mógł zawierać żadnych bardziej osobistych szczegółów, zresztą gdyby je zawierał, przyjaciółka nie byłaby go ogłosiła w swoich wspomnieniach. Widać z nie­go jednak, że Dziekoński do ostatniej chwili zajmo­wał się literaturą swego kraju, pisze o wrażeniu, ja­kie na nim „Dęboróg“ uczynił, i zastanawia się nad współczesnemi sobie talentami. Widać także, iż chociaż sam kończył wydział medyczny, łudził się, jak wielu chorych w jego położeniu, nadzieją pole­pszenia, które nigdy nastąpić nie mogło. On sam zresztą źle stawiał dyagnozę swej choroby, jak to się pokazuje z listu przyjaciela jego, Aleksandra Pa- nosiewicza, który także przytacza Wilkońska. Zresztą w ostatnich słowach listu widać tę miłość do ro­dziny gorąco w nim rozwiniętą, która zwiększała cierpienia i była jednym z powodów' choroby. Nie chce, by martwiono próżno rodziców ziemi wieścia­mi, żąda tylko, by uwiadomiono ich o śmierci.

W czternaście dni zamiast obiecanego listu Dziekońskicgo, Wilkońska wiadomość tę odebrała od Panosiewicza i zarazem wiadomości, że przed śmier­cią spalił wszystkie papiery i jedyny własnej roboty ołówkowy portret.

Wobec tego dokumentu okazują się fałszywe daty znajdujące się w encyklopedyach, które śmierć Dziekońskiego podają na dwa lata wcześniej, bo na rok 1853. Z listu Panosiewicza widać, jak wiel­kie uznanie potrafił zyskać sobie Dziekoński pomię-

Biblioteka —T. 374 3

dzy ziomkami na obczyznie. Pisma popalone były­by nam zapewne rozjaśniły dzieje wewnętrzne nie­pospolitego człowieka, który wywierał wpływ po­ważny przez czas pewien na budzące się u nas umy­słowe życie.

Szkoda też wielka własnoręcznego portretu. Rysy mają swoją niezmierną wymowę, maluje się w nich nieraz cały charakter, a w każdym razie stanowiłby on cenny przyczynek do biografii. Ci, co go znali, twierdzą, że byl wzrostu wysokiego, posta­wy atletycznej, miał ciemno blond włosy i rudawy zarost. Szablonowy ten rysopis umieszczam w bra­ku innego. Człowieka zaś, jego dążeń, wiary, ta­lentu, poszukiwać trzeba w'dziełach.

Zawód literacki Dziekońskiego był krótki, ale okazał się w nim niezmiernie czynny i wszechstron­ny. Pisał powieści, nowele, recenzye, wspomnienia z wycieczek. Wykształcenie, znajomość nauk przy­rodniczych, gorące serce, siła przekonań, sąd kry­tyczny, były to przymioty, które uczyniłyby z niego znakomitego pisarza. Nieszczęściem jego, jak i wielu współczesnych było, że żył w epoce ograniczonej działalności literackiej, w której nie miał dla siebie właściwego pola.

Utwory swoje umieszczał najczęściej w świeżo powstałej Bibliotece Warszawskiej.

Z Wilkońskim przyjaźń serdeczna łączyła Dzie­końskiego, jeden i drugi jednako zapatrywali się na swoje społeczeństwo, jednako cierpieli nad jego gnu­śnością. jednako pragnęli karcić jego wady, tylko jeden przywdziewał tragiczną, drugi komiczną maskę.

Cech głupców, któremu przewodniczył Wil- koński, miał swoje archiwa, przerodzone później w Dzwon Literacki. Do redakcyi tego czasopisma należeli, oprócz Wilkońskiego i Dziekońskiego, Le­nartowicz, Wolski, Józef Kenig, Aleksander Niewia­rowski, Walenty Zakrzewski, Józef Cwietczakiewicz. cała ówczesna plejada młodych talentów.

W roku 1S4:~> Dzirkoński wydal naczelny swój utwór „Sędziwoja“, a w roku 1848 Wilkoński zebrał w dwóch tomikach jego nowele i celniejsze artykuły rozrzucone po czasopismach, pod zbiorowym tytu­łem: „Wspomnienia i marzenia“ Bogdańskiego. Tu­taj to szukać należy uczuć, myśli, poglądów auto­ra i otaczających go ludzi.

We „Wspomnieniach i marzeniach“ Wilkoński. tak ścislemi węzłami złączony z Dziekońskim, po­mieścił niezawodnie te utwory, które autor za naj­lepsze lub najważniejsze uważał. Każdy prawie przy- tem nosi ścisłą datę, i to pozwala śledzić rozwój umysłu autora, oraz zmiany jego zapatrywania, na każdem oznaczone jest miejsce, gdzie napisanym zo­stał, a to znów rzuca niejakie światło na daty i wy­padki życia, skoro innych źrnrlel nawet u rodziny doszukać się trudno.

Prawdopodobnie z dziesięciu nowel, fantazyj. artykułów, składających zbiór cały, najdawniejszym jest „Dorpai^, bez daty. bo zapewne pisany był jeszcze w pierwszych latach uniwersyteckich, lub też może autor posługiwał się tylko wspomnieniami i zapiskami.

Bez daty także jest nowela „Władysław, nie­

podobne do prawdy, a jednak prawdziwe zdarzenie“. Potem na rok 1839 przypada „Ogłoszenie w gaze­tach“ i fantazya „Moja fajka“. Pierwsza nowela pi­sana jest w listopadzie, we wsi Świeczkach, w po­wiecie wileńskim, „Moja fajka“ zaś w grudniu, w Hatowszczyznie w powiecie dziśnieńskim. Zape­wne autor robif jakąś wycieczkę na Litwę do kre­wnych, znajomych lub kolegów. Na to ostatnie miejsce pobytu rzuca światło późniejsza dedykacya „Sędziwoja“: autor'poświęcił go Teofili z Podbipię- tów Kurowskiej, Chorążynie Dziśnieńskiej, jako słaby dowód wysokiego szacunku i poważania, na pamiąt­kę roku 183ih Widocznie u niej bawić musiał Dzie- koński w grudniu tegoż roku i tam napisał fan- tazyę „Moja fajka“. Fantazya to przecież tak chao­tyczna, iż trudno jej myśl przewodnią uchwycić; są to marzenia i widziadła półsenno, w dymie tytonio­wym upatrzone. Znajdują się tu jednak myśli cha­rakteryzujące autora; narzeka on, iż duch jego, „jeszcze zabytkiem rozwagi przygnieciony jest w cia­snych wrębach rozsądku“. Później pokazuje mu się szatan i szydzi z marzeń, żąda, by mu duszę zaprze­dał, on togo uczynić nie chce, ofiaruje swe serce, ale serce to znów tak było czcze i puste, iż szatan nie życzy sobie nabyć tak lichego towaru.

Zupełnie odmiennie przedstawia się na miesiąc wprzód napisana nowela „Ogłoszenie w gazetach“. Autor przyznaje się do ciekawości, jaką od dzieciń­stwa budziła w nim Hiszpania i tam umieszcza sce­nę swego opowiadania, które zawiera epizod z wo­jen napoleońskich. Córkę starego granda Amarisa

potrafił rozkochać przebiegły Francuz i uwiózł ją z ojcowskiego zamku. Nie powodowała nim prze­cież miłość, ale nikczemna chciwość. Wziąwszy w niewolę brata żony, a jedynego syna Amarisa, który należał do powstańców, żąda od niego odda­nia skarbów, grożąc zemstą, jeśli mu odmówi. Mło­dy Amaris zabija Francuza. Stary grand skazany jest na galery, syn jego rozstrzelany, zamek zburzony. Na gruzach jego zostaje tylko ranny młody krewny Ksawery, niegdyś narzeczony niewiernej Amalii, i ksiądz, postać nie mająca nic wspólnego z miło­ścią chrześcijańską. Ksiądz widzi świat w najczar­niejszych kolorach, drwi z kochania i przyjaźni, a Dziekoński sam przyznaje w ptzypisku, iż pisał .swą nowelę pod wrażeniem urywku Schillera Men- schcnfeiiul i włożył w usta księdza odpowiednie rozumowania. Jednakoż ta postać odróżnia się sta­nowczo od niemieckiego pierwowzoru, bo ksiądz chce dlatego zabić wszystkie uczucia w sercu Ksa­werego, ażeby w nim istniała tylko miłość ojczyzny i żądza zemsty za doznane krzywdy.

Ksawery przecież nie jest w stanie zapomnieć ° dawnej narzeczonej, odnajduje ją w Paryżu, pię­kną, śmiejącą się, rozbawioną, pomimo nieszczęść, jakich stała sią powodem, i hańby, której nie od­czuwa. Ksawery pogardza nią, ale miłości jego na­wet pogarda zwyciężyć nie może, zrozpaczony, od­biera sobie życie.

Tytuł zaś noweli nadaje sposób, w jakim śmierć jego ogłoszoną jest w gazetach wraz z następują­cym komentarzem: „Zdaje się, iż rozpusta i bez­

czynne życie były przyczyną śmierci nędznika. Oby wypadek ten posłużył zapalonej młodzieży za przy­kład. iż brak religii i niezaufanie zwierzchności zwykle podobny koniec sprowadza“.

V

Jest to także chaotyczna powieść, ale wyłania się z niej wyraźne urąganie sądom świata, wypo­wiadanym w konwencyonalnej formie, przy niezro­zumieniu wielkich nieszczęść i serc niezdolnych do poniżenia się i poddania pod strychulec ogólny.

Rok 1840 był rokiem prac obfitych. Dziekoń- ski naprzód w maju napisał w Moskwie „Trupią głowę na biesiadzie“, potem w lipcu w Nowem Sio­le nad Wołgą „Piosnkę“, dalej w październiku w Ol­kuszu drobiazg z podań ludowych „Worek“, a wre­szcie w grudniu, w domu rodzicielskim w Ustroniu, rzecz ważną „Wyzwolenie zapaleńca“.

Z tych dat wnioskować można, iż zdawał wów­czas egzamina lekarskie w Moskwie, odbył wycieczkę w głąb Rosyi i na zimę do Warszawy powrócił. Z roku 1841 mamy tylko „Pająka“, pisanego w sier­pniu w Warszawie, a z roku 1842 „Siłę woli“, po­wieść magnetyczną, umieszczoną w Bibliotece War- szawslciej, a napisaną w Konstantynowie.

W powieściach tych można znaleźć nietylko już luźne myśli, ale wszystkie zasadnicze idee, pa­nujące wśród grupy młodych pisarzy warszawskich, której Dziekoński był przywódcą i niejako men­torem.

Odbiły się w nich prądy ogólne, nurtujące wówczas całą Europę, a nadewszystko wpłynął na

nie stan własnego społeczeństwa, oraz gorące pra­gnienie poruszenia martwoty warstw wyższych.

Dziekoński nie posiadał może tak potężnego talentu, jak Wolski lub Lenartowicz, ale wszystkie utwory jego noszą cechę wykształcenia, znać w nich człowieka namiętnych uczuć i wyrobionej mys'li, dą­żącego niezmordowanie do świadomych celów. Stro­na ich artystyczna bywa rozmaitej wartości, ale w każdym razie nowele jego są o wiele wyższe od współczesnych utworów tego rodzaju. Chodzi mi głównie o ich zasadnicze idee, oraz o następstwa, jakie wywołały.

We wszystkich pismach Dziekońskiego spoty­kamy niezmiennie zwrot do ludu, lud zaś występu­je w nich nietylko jako przeciwstawienie sił mło­dych letargiczności warstw wyższych; nasz autor zwraca się do niego także z powodu, że zachował nienaruszone tradycye przodków i naiwną ich wia­rę, a tutaj już odzywa się właściwość nie samego Uziekońskiego, lecz całej romantycznej szkoły, która zawsze obok burzycielskich prądów, wyznawała cześć dla tradycyi.

Romantyzm także walczył zawsze z filister- stwem, narzekał na wiek obecny, rzemieślniczy, nie- poetyczny, martwy. U nas narzekania te musiały być spotęgowane. Kiedy więc autor nasz pisze w wy­cieczce do Okienik: „Dziś wszystko stało się rze­miosłem, sztuka, umiejętność, co tylko w życiu ludz­ki em jest wielkiego, to mniemają, że pieniędzmi

i przemysłem zdobyć można“ — łatwo zrozumieć, do

czego słowa te zmierzają. Wiemy, że nie była to wcale czcza deklamacya.

Był on zresztą pesymistą z usposobienia, cho­ciaż wierzył, iż złe niekoniecznie leży w naturze ludzkiej, ale raczej pochodzi z jej przeinaczenia. Tym sposobem spokrewnią! się ze szkołą Rous­seau^ i jej wyobrażeniami o człowieku pierwotnym. Narzeka też nieraz wyraźnie na fałszywą cywilizacyę, co zmienia właściwości umysłowe i przykrawa je do konwencyonalnej normy.

Dziekoriski odrzucał krępujące zwyczaje, śmia­ło stawiał czoło szyderstwom i podziwom, bo chciał wyrobić samodzielność jednostki, wyzwolić ją z pod zgubnego wpływu otoczenia, zmusić do zerwania z niem i ze czczemi idałami ówczesnego ospałego, utuczonego społeczeństwa.

Badając lud i jego obyczaje za przykładem Wój­cickiego i kilku innych, Dziekoriski nadał nowy im­puls całemu młodemu ^rronu poetów i wpłynął na kierunek ich twórczości. Grono to wprowadziło do literatury typy i postacie ludowe, może 'zrazu nie­zbyt prawdziwe, bo cały ówczesny kierunek mało się troszczył o prawdę; ale w każdym razie był to zwrot ważny, który miał być płodny w następstwa. Chło­pem jest bohater poematu Wolskiego, „Ojciec Hila­ry“ i pyszni się z tego pochodzenia, chłopką także jest Ilalka, a pieśni ludowe tak przypadły do rodza­ju talentu Lenartowicza, iż stały się jego najwyż­szym tytułem do sławy.

Sam Dziekoński poglądy swoje ludowo-społe- czne wypowiedział w wycieczkach na Łysą górę, do

Okienik, Dorpatu, w nowelach: ..,PająkJ, „Wyzwole­nie zapaleńca“, „Władysław“.

W innych znów jak „Trupia główka na biesia­dzie“, „Siła woli“, jako też w „Sędziwoju“ z kolei maluje się mistyk i marzyciel, przebywający w świę­cie zjawisk nadprzyrodzonych.

Opisy wędrówek Dziekońskiego świadczą, że jakkolwiek spoglądał na lud przez okulary roman­tyzmu, zwracał uwagę pomimo to na rzeczywisty stan jego ekonomiczny i nie ograniczając się ludem wiejskim, zajmował się także proletaryatem miej­skim i fabrycznym. W opisie podróży do Dorpatu znajduje się zajmujące sprawozdanie z fabryki zwier­ciadeł: autor kładzie główny nacisk na los robotni­ków, porównywa go z losem pracodawców, oraz tych wszystkich, co owocu ich pracy używają.

Niejedna z naszych piękności, pisze, co swoją uśmiechającą się, jaśniejącą zdrowiem twarz prze­gląda w jasnem zwierciedle, jakżeby się wzdrygnęła, gdyby jej obok ukazał kto wybladłe, z napuchłemi oczyma, trzęsące się postacie biedaków, tracących zdrowie, a nieraz życie przy robocie tych przedmiotów zbytku“.

Natura w całym swym majestacie miała dla młodego marzyciela niezmierny urok. Wobec niej nawet opisując Łysą Górę, pobieżnie załatwia się z legendami przywiązanemi do klasztoru S-go Krzy­ża, chociaż te powinny były szczególniej zaintereso­wać mistyka, a nawet nie wspomina charakterystycz­nej opowieści o posągu kamiennym klęczącej kobie­ty, znajdującym się na połowie góry, a który we­

dług wiary okolicznych mieszkańców, ma zbliżać się powoli do jej szczytu i dojdzie doń dopiero na skończenie świata.

Wobec pięknej natury opadały go marzenia, roztęskniona jego dusza oddawała się im z roz­koszą.

Autor nasz często miewał napady zniechęcenia

i smutku, wtedy uciekał od ludzi nawet najbliższych sobie. Rodzice jego mieli wówczas pod Warszawą wielką majętność Ustroń, ale choć kochał ich gorą­co, przecież nawet ta Ustroń była dla niego za gwarną. „W samotności dopiero — pisze we wspo­mnieniach z Łysej góry—człowiek myśłący jest tem, czem być powinien, tam to on zgromadza wszystkie siły swojej duszy. I czyż potrzeba mu ludzi, kiedy ma ze sobą naturę, a nie patrzy na nią przez śmie­szne szkiełka form towarzyskich? W samotności, kie­dy każda godzina pozostawia swój ślad, bo naj­mniejszą chwilę oznacza myśl, w samotności to je­dynie dusza czuje całą potęgę swej niepodległości.“

Powszednie warunki życiowe, formy i formuł­ki świata, cały zwykły zachód bytu, był mu wstrę­tnym jak wogóle ludziom myśli, u innych jednak rozdźwięk z otaczającym światem wygląda często na poetyczną manierę, pochodzić się zdaje z braku har­monii pomiędzy położeniem osobistem, środkami a pragnieniami, u niego jest on szczery i głęboki.

Wypowiada się on wyraźnie w nowelach „Pa­jąk“, „Wyzwolenie zapaleńca",,Władysław“ snutych na tematach współczesnych — całą swą niechęć do konwencyonalnego świata, w którym wszystko bez

wyjątku jest zle, gdy tymczasem ludzie niezdolni zamknąć się w ciasnych szrankach powszednich oby­czajów, choćby nawet byli włóczęgami, pijakami, waryatami, choćby popełnili zbrodnię, stokroć są więcej warci od tak zwanych „porządnych" ludzi.

Coś podobnego spotykamy w amerykańskim autorze Bret-Harcie, którego przemysł o wo-kupieckie obyczaje swego kraju przejmowały tak wielkim wstrętem, iż ulubionych bohaterów szukał jedynie między karciarzami, oszustami, złodziejami, bo oni jedni jeszcze,1 według niego, zdolni są do czynów szlachetnych.

Tak samo czynił Dziekoński. Oto jak w „Pają­ku“ opisuje, czem jest człowiek dobrze wychowany, czyli nie wychodzący z granic tłumu: „grzeczny, przy­zwoicie ubrany, nie powstający na modę, mający zdolności właśnie tyle, ile potrzeba do zabaw wie­czornych, a choćby trochę mniej, to nic nie szkodzi" Dalej opisuje towarzystwo baronowej, w którem rozmawiano po francusku, śpiewano po włosku, tańczono po niemiecku, jedzono kolacyę po angiel­sku i z pośród którego uciekł czemprędzej! Kon­trast z tym sztucznym, zcudzoziemczalym światem stanowi ogródek — rodzaj szynku, na Mokotowskiej ulicy, gdzie autor zdała od ludzi „porządnych“ usły­szał swojską nutę mazura, graną przez żydowską kapelę. Goście tu byli wcale niewymyślni: kilku obdartusów, dorożkarz, baba z obwarzankami, „wobec nich jednak —pisze antor — zawstydziłem się swych szat, zazdrościłem im łachmanów, jakby frak czarny, który miałem na sobie, był jakąś nieprzepartą zawa­

dą do połączenia się i zostania z gminem—ich wzrok wyrzucał mi różność kastową, spoglądali na mnie, jak spoglądać musieli il oto wie na swych dumnych panów, idących na forum-.

W tym ogródku spotyka nieszczęsnego człowie­ka, muzyka z natchnienia, który skarży się, iż „ka­zano mu się uczyć muzyki z poliniowanego papieru

i ze skali chromatycznej, wygrywanej przez starego Niemca“. Muzyk ten mial żonę, co go zdradziła, roz- pil się z rozpaczy i musi pić bez ustanku, bo gdy­by na chwilę wytrzeźwiał, nie zniósłby życia. Nie­szczęśliwy zyskuje sobie całą sympatyę autora, któ­ry ze czcią odprowadza go do domu. W rezultacie pokazuje się, iż baronowa, u której odbywa się mo­dny wieczór, z którego uciekł, była właśnie przenie- wierczą żoną rozpaczającego muzyka. Zbrodnia i ze­psucie tryumfuje na szczytach społecznych, a geniusz jest sponiewierany.

Pokrewną tej myśli jest treść „Władysława“. Panna z zamożnego domu zakochała się w młodym agronomie, który urządzał majątek w sąsiedztwie jej rodziców. Naturalnie, rodzina nie mogła na po­dobne małżeństwo zezwolić, agronoma oddalono, pannę wydano zamąż za niezbyt powabnego, ale majętnego obywatela. Młoda kobieta, nie mogąc po­dzielać zajęć i zabaw swego męża, ograniczonego fi­listra, a przytem trawiona smutkiem i tęsknotą, cho­ruje ciągle. W głębi domu leżą jej zaciszne pokoje,

o które odbija się próżno zgiełk i gwar powszednie­go życia. Ona go podzielać nie może, przebywa w krainie marzeń.

Ukochany jej, zrażony do świata, kupił sobie w sąsiedztwie chatę i kawał ziemi, wśród lasu, tam mieszka ze wspomnieniami swemi, mając za cały skarb portret ubóstwianej Jadwigi i gitarę, na któ­rej niekiedy przygrywa, a za cale towarzystwo chłop­ską rodzinę, którą przygarnął.

Czytając opis mieszkania Jadwigi w domu mę­żowskim, mimowoli przychodzą na myśl owe kobie­ty, podobne do zaklętych księżniczek, zaludniające powieści Orzeszkowej, w których żona, nie chcąc się dotykać prozy życia, przebywa w krainach wyobraź­ni. Wprawdzie przed blizko pół wiekiem owa proza była raczej użyciem niż pracą i od niego to odsu­wały się poetyczne żony filistrów, przecież pracy dla rąk chętnych nie brakło wcale, gdyby raczyły tylko obejrzeć się w koło zaklęte księżniczki błęki­tnych marzeń.

W parę lat później budziła je do społecznej pracy Narcyza Zmichowska i grono entuzyastek, któ­remu przewodniczyła, wskazywała zachwaszczone pó­ki, domagające się starannej ręki, ostrzegała przed niebezpieczeństwem bezczynnej tęsknoty.

Dziekoński należał jeszcze do epoki, która ją idealizowała, i dziwić się temu nie można: ona sta­nowiła reakcyę przeciw zmateryalizow'aniu klas wyż­szych. Istniała tu wprawdzie pewna sprzecznos'ć z wielbieniem ludu. który nie ma czasu na marze­nia, ale sprzeczności tej nie dostrzegano wówczas, dążąc do zamierzonego celu.

Pesymizm Dziekońskiego, zabarwiony wertery- zmem, maluje się głównie w „Wyzwoleniu zapaleń­

ca“. Zapaleniec nie mógł dostroić się do powszech­nej miary, a szatan, który jego dzieje opowiada twierdzi,, że on to był mu kumem i przy chrzcie dotknął palcem głowy dziecięcia, w której pali się odtąd ciągle. Możnaby podejrzewać, że w historyi tego zapaleńca autor skreślił potrosze własne dzie­je, a to podejrzenie potwierdza fakt, że powieść ta pisana była w Ustroniu. Młodzieńca obdarzonego wielkiemi zdolnościami, rodzice kształcą starannie, bo stary ojciec, który go kochał nad wszystko, twier­dził, iż można dzieciom nie zostawić majątku, ale wykształcenie dać im trzeba koniecznie. Taką też była zasada jego rodziców. Pomimo to, źle dzieje się w świecie bohaterowi powieści, bo świat nie jest takim, jakiego pragnął, o jakim marzył, rządzi się tylko interesem, interes do zbrodni popycha lu­dzi wszystkich warstw społecznych, skoro nawet prostak, szwagier gajowego, zabija po dla zrabowa­nia marnego rubla.

Interes też staje nawspak życiu młodzieńca, który kocha się, jest kochany, ale tak samo, jak Ja­dwigę w Władysławie, jego ideał wydają za bogate­go człowieka. Koleje życia zapaleńca poszły krzywo, wśród nauk straci! wiarę, rodzice go odumarli i zmu­szony byl sam myśleć o sobie. „Z poetycznej sfe­ry młodzieńczego życia, wpadł w chłodną prozę sto­sunków towarzyskich, a jemu każdy przymus zdał się niewolą, grzeczność—obłudą, nieodzowne formy— bezdusznością i dlatego wszelkie obowiązki zrzucał z siebie, jakby uciążliwe jarzmo... Czuł się wyższym od tłumu, co go otaczał... swą dumą tracił tę wyż­

szość, tak, iż jedni go uważali za dziecko, drudzy za szaleńca, a wszyscy poniżyć usilo\Vali“.

Autor natrąca wprawdzie, iż na dnie tej har­dej duszy tlało może najzwyczajniejsze samolub- stwo, ale nie zatrzymuje się nad tą myślą. Było to zapewne obudzenie się poczucia zwykłych obowiąz­ków wobec rodziców. Czuł sam, że zamiast pomocy, był im ciężarem i troską, pojmował może niewy­raźnie, że z pod zwykłych warunków bytu niezawsze wyłamywać się godzi. Ciekawe też są bardzo kole­je, przez które przeprowadza swego bohatera; jest on czeladnikiem tokarskim, tragarzem, ... a wszędzie spotkał intrygi, zawiści, zmysłowość grubszą, bo bez osłony i wstydu“. Zostaje wreszcie gajowym w le- sie na pustkowiu i to są podobno najszczęśliwsze jego chwile, bo spędza je w samotności. Tu jednak także prześladują go ludzie, denuneyuje go, jako człowieka z wykształceniem, rywal do względów ubogiej kuzynki właściciela, u którego zostaje w obo­wiązku, ostrzegając., iż nie jest on tem, czem się Wydaje. Biedna kuzynka, której całą winą było ■Współczucie dla nieszczęśliwego, zostaje wypędzona z „porządnego“ domu, a bohater się zabija. I to jest owo wyzwolenie, które jedynie może mu spo­kój zapewnić.

Dziwna to, głęboko smutna powieść, tem smu­tniejsza, iż ma przebłyski realne, postacią szatana łączy się z cyklem utworów fantastycznych, choć z drugiej strony trzeźwiejszą jest od wszystkich in­nych utworów Dziekońskiego. Zdaje się on w boha­terze potępiać niezdolność przystosowania się do

warunków bytu, jak gdyby sam z sobą toczył walkę pod tym względem; kiedy zaś charakter marzyciela nazywa samolubnym, kto wie, czy sam o sobie nie wypowiada tego zdania.

W sprzeczności też z fantastyczną niemal wia­rą w lud i ze wszystkiemi przymiotami, jakiemi go zwykle obdarzał, są ustępy, w których widzi w nim te same wady, co w klasach wyższych, tylko bardziej jeszcze rażące.

Wkrótce jednak Dziekoński zapomina o tych trzeźwych przebłyskach, powraca do przekonań, któ­re stale wypowiada w innych utAVorach.

Na te przekonania wpływ wielki wywarły lite­ratury obce. Jako wychowaniec niemieckich uniwer­sytetów, miał dla ducha niemieckiego sympatye wi­doczne. Przytem, jak to wówczas było w zwyczaju- wychwalal ład, porządek, akuratność niemiecką, a na­wet łagodne usposobienie i miłość rodzinną Niem­ców. Zakrawa to dziś na ironię, tak samo jak słyn­ne dzieło pani de Staël o Niemczech, która także cnoty niemieckie wynosiła pod niebiosa. Widać, że nie tylko zmieniają się ludzie, zmieniają się także narody. Gdyby owi chwalcy łagodności i sprawiedli­wości niemieckiej zmartwychwstali i dziś rozejrzeli się po świecie, zapewne nie rozumieliby samych sie­bie, jak my ich dziś zrozumieć nie możemy.

Wielbiąc naród, Dziekoński wielbił też literatu­rę, szczególniej był mu sympatyczny szorstki Hebbel

i jego średniowieczne dramaty. On także niekiedy akcyę swych powieści lubił przenosić w przeszłość daleką, bo przeszłość była dla niego złotym wiekiem,

w którym jeszcze tajemnicze nici, łączące człowieka z naturą, nie były zerwane, a świat zaludniony był duchami.

U Dziekońskiego wyższość intuicyi nad nauką jest stałem przekonaniem, widzimy to wyraźnie w wielu jego pismach, a szczególniej w Trupiej głoioie na biesiadzie. „Bracie—przemawia do niego w tej noweli tajemniczy żebrak—ty nie szlifowałeś rozumu na cudzoziemsko-dyabelskim kamieniu, aby nim zarżnąć wiarę—ty uwierzysz mi“.

Te słowa w zestawieniu zwłaszcza z Wyzwole­niem zapaleńca, w którem bohater wśród nauk stra­cił wiarę, zdają się dowodzić, iż sam autor podobną fazę zwątpienia przechodził. To przypuszczenie po­twierdza pierwsza powieść jego Ogłoszenie w gaze­tach. Nie ma w niej śladu późniejszych przekonań religijnych, a nawet ksiądz odzywa się w sposób charakterystyczny, iż walczyć będzie z Francuzem do ostatka, do ostatniej kropli krwi z Bogiem, a cho­ciażby mimo Boga.

Widocznie lata nauki wryrobiły w Dziekońskim zwątpienie, dlatego to uważał naukę jako szkodliwą, ubożącą więcej, niż wzbogacającą umysł, który in- tuicyą mógł dojść do stokroć wyższej mądrości.

Później dopiero stopniowo autor nasz odzyskał jeśli nie pierwotną wiarę, to przynajmniej mistycz­ne wierzenia, widne w jego dalszych powieściach, a nawet iv Irupiej główce na biesiadzie, pisanej wpół roku po Ogłoszeniu w gazetach.

Zwątpienie tak mało było odpowiednie uspo-

Biblioteka. T. — 374. 4

sobieniu Dziekońskiego, iż długo trwać w nim nie mogło.

Dziwny to zaiste utwór ta '[rupia główka. Autor spotyka starego żebraka, przyjmowanego z wielkiem odznaczeniemfwjłomu swego przyjaciela. Przyjaciel ten twierdzi, iż jest to człowiek pocho­dzący ze sfer wykształconych, posądza go tylko

o lekkie pomieszanie zmysłów, nie wie przecież, ja­kie wypadki spowodowały ten stan, jako też ubó­stwo obecne żebraka. Zaciekawiony autor korzysta z pierwszej zdarzonej sposobności, ażeby rozpytać żebraka o jego przeszłość i w odpowiedzi odbiera wyżej przytoczone słowa; są one wstępem do dzi­wacznego opowiadania, w którem znać wyraźnie, że nie jest utworem ludowej fantazyi, ale gorączkowem marzeniem wykształconego człowieka.

Przypomina ono bardzo legendową historyę Don Juana. W dawnych czasach—autor nie określa ich bliżej — żył Janusz, który córkę swego starego opiekuna podstolego uwiódł, a jego samego zabił. Potem zaś pośpieszył do możnego pana podczasze- 1 go, na wysoki gorejący światłem zamek i ożenił się z jego córką Hanną. Życie jego było ciągłą zabawą, ale pomimo to, gryzło go sumienie i lękał się księ­dza plebana, którego spokojną postać sumienie zbrodniarza przetwarzało w groźnego mściciela. Mio­tany niepokojem, pobiegł raz w nocy zaprosić go na wieczerzę, wstąpił na cmentarz i tam potknąw­szy się na grobie o trupią główkę, zaprosił ją także. Wówczas na belce sufitowej ukazał się groźny napis:

memento mori, a do sali wszedł szkielet w ubrauiu żebraczem, z trupią główką na ramionach.

Ucztujący towarzysze Janusza wzięli go prze­cież za zwyczajnego żebraka, trupiej główki nie doj­rzeli, tylko uczuli się dotknięci w swej godności podobnie niestosownem towarzystwem, chcieli więc wypędzić intruza, ale Janusz w imię gościnności sta­ropolskiej stanął w obronie tajemniczego biesiadni­ka; to spowodowało zwadę, goście opuścili salę

i przybysz z tamtego świata przebaczył gospodarzowi bezbożne życie dlatego, że tę cnotę przodków zacho- w-ał i wzajem zaprosił go do siebie, mówiąc, (że przyśle po niego konia.

Na drugi dzień wieczorem Janusz uczuł, że mu ktoś niespokojne serce z piersi wydziera i ujrzał to serce w rękach matki, dawno zmarłej, piastowane na kształt dzieciątka. Jednocześnie odezwało się na dziedzińcu niespokojne rżenie białego rumaka, a gdy siadł na niego, koń ten uniósł go ponad ziemię

i przez dyamentowe podwoje wpadł tam, gdzie go nigdy myśl nawet nie unosiła“. Janusz szukał wśród koristelacyi i gwiazd rozsianych własnej gwiazdy, ale jej nie znalazł. Obudził się potem na skraju lasu, w piękny ranek wiosenny, słysząc wołanie kukułki. Poznaje okolicę, ale nie poznaje ani budynków, ani ludzi, bo chwila jedna, spędzona w zaziemskim świe- cie, stanowi wieki.

Ten to Janusz jest dzisiaj żebrakiem, który swoje tajemnicze dzieje opowiada Dziekońskiemu.

Gdybyśmy chcieli w tym chaotycznym utworze ^obadać się myśli jakiej, byłoby to rzeczą bardzo

trudną. Win Janusza nie mogła zmazać gościnność okazana żebrakowi, w którym poznał pozagrobowego gościa, a widzenie krain wieczności uważanem było zawsze za szczególną łaskę Bożą, na którą nie zasłu­żył. Bajka więc nie ma tego zwykłego moralnego sensu, jakim odznaczają się baśnie gminne i zdradza tym sposobem swoje pochodzenie.

Oprócz podobieństwa zbrodni pomiędzy Janu­szem a Don Juanem, jest w nich i pokrewieństwo moralne, szczególniej jeśli weźmiemy na uwagę spo­sób, w jaki tę postać rozumiał Hofman. Według nie­mieckiego romantyka, Don Juan grzeszy głównie nadmiarem fantazyi, serca jego żadne ziemskie uczu­cie zadowolić nie może, albowiem rwie się w nie­skończoność, a w jego myśli dobre i złe instynkty toczą nieustanną walkę. Tak samo dzieje się z Ja­nuszem, nawet w słowach autora, który rozgrzesza go z powodu staropolskiej gościnności, dorozumieć się można, iż rozgrzeszenie to zyskuje on sobie głó­wnie z powodu wielkiego animuszu i zuchwalstwa. Pomimo sympatyi autora dla ludu, ten szlachecki przymiot chwyta go za serce.

Podobne sprzeczności między usposobieniem wrodzonem a ideami, którym hołdował, przytrafiają się niekiedy w jego dziełach.

Inną zupełnie jest treść nowelli Siła woli, na­pisanej w dwa lata później, a drukowanej w Bibliotece Warszawskiej 184:5 r. Młody autor, podróżując zagra­nicą, w jakiejś oberży na Szlązku—spotyka Leonar­da, magnetyzera, obdarzonego tajemniczą potęgą, którego sile spojrzenia nikt oprzeć się nie może, na­

wet w najdrobniejszych rzeczach; pod jego wpły­wem oberżysta oddaje mu wieczerzę, sporządzoną dla poprzedniego gościa, a gość ten, pomimo niechę­ci, dzieli z nim swój pokój.

Pobieżna ta znajomość zostawiła niczem nie­zatarte wrażenie w umyśle podróżnego. Wkrótce spotyka znowu Leonarda u wód, w towarzystwie swego przyjaciela młodości, Stanisława, któremu to­warzyszy narzeczona Emilia wraz z ojcem. Stani­sław, dręczony chorobą nerwową, przeciw której me­dycyna okazuje się bezsilną, znajduje się pod opie­ką lekarską Leonarda. Magnetyzm sprawia mu zra­zu pewną ulgę, teraz jednak czuje się coraz gorzej, a co więcej, dostał się w zupełności pod władzę ta­jemniczego człowieka, kłóry rządzi nim we śnie i na jawie.

Czuję — mówi chory — iż teraz własna myśl woja już do mnie nie należy, jest ona cudzą... on (Leonard) nią włada we śnie moim. (Idy czuwając, rozmyślam, wtedy żelazna wola jego poskramia ka­żde pokuszenie buntownicze. Oto teraz, w tej chwili, jakkolwiek murami oddzielony, gdyby zechciał, po­grążyłby mnie w sen, byłbym nieczuły na wszyst­kie wrażenia zewnętrznego świata... A nawet i na świat ja tylko patrzę jego oczyma. A’ie wiem, czy °n jest dobry, czy zły, to tylko wiem, że jak pies posłusznym mu być muszę“.

Leonard kocha Emilię i dlatego porzucił swe zwykło zajęcia; oddał się temu jednemu choremu, hyle tylko być przy niej, ona go jednak nienawidzi lęka się zarazem, pragnie wyzwolić Stanisława

z pod jego potęgi i zwierza się ze swoją trwogą przed jego przyjacielem, a ten, podejrzewając w Leo­nardzie zbrodnicze zamiary i nie widząc innego spo­sobu ratunku, wyzywa go na pojedynek.

Leonard z powodu grożącego niebezpieczeństwa bada we śnie magnetycznym jasnowidzącego Stani-' sława, dowiaduje się, że sam musi zginąć od kuli przeciwnika i wiedziony zagrobową zazdrością, roz­kazuje uśpionemu umrzeć także. Stanisław z tego snu nie budzi się już więcej.

Powieść ta przywodzi na myśl poddawanie my­śli i wszystkie cuda nowożytne.

Od czasu Mesmera magnetyzm pod różnemi postaciami kilkakrotnie już powracał na widownię umysłową, często złączony ze spirytyzmem, a Jasno­widząca z Prévost Justyna Kernera i duchy, jakie ją olaczaly, przez długi czas była rodzajem ewangelii magnetyzmu.

Do tej szkoły należał Dziekoński, widać to nie tyle jeszcze w Sile woli, ile w Sędziwoju, naczelnym jego utworze, wydanym w r. 1845.

Właśnie w owej chwili powieściowa literatura tak bujnie rozwinięta we Francyi i Anglii, u nas także rozpowszechniać się zaczęła. Kraszewski wy­dawał od lat kilku jedne po drugich swoje utwory, pomiędzy któremi była już Latarnia czarnoksięzka. Powieść historyczna miała jednak nad współczesną pierwszeństwo, sam Kraszewski skłaniał się ku niej, mieliśmy już pomiędzy innemi jego Stańczykową kronikę, Ostatnią z książąt Słuckich. Mistrza Twar­dowskiego. Powieści kozackie Michała Czajkowskiego

były w powszechnym obiegu. Michał Grabowski już był napisał Koliszczyznę, Stannicę Ilulajpolską, Rze­wuski Pamiętniki Soplicy, Magnuszewski Niewiastę polską w trzech wiekach, a Hofmanowa także skło­niła się do przeszłości w Janie z Czarnolasu.

Powieści te wychodziły w Wilnie, Petersburgu, Lipsku, w Warszawie także ukazało się świeżo kilka utworów historycznych, nie mówiąc o dawniejszych. Józef Wiślicki wydał Starostę Iiabsztyńskicgo, Zbo- roicskich, Józefina Osipowska Zofię Olelkieiviczóivnę, a Fryderyk hrabia Skarbek Pamiętniki Seglasa.

Powieści fantastyczne pisał Sztyrmer.

Sędziwój jednak różnił się rdzennie od tych wszystkich powieści swym mistycznym nastrojem, ujętym niemal w systemat, a nawet różnił się w spo­sobie pojmowania świata nadzmyslowego od Sztyr- mera, z którym w bliższem pokrewieństwie była tylko Trupia główka na biesiadzie.

Sędziwój miał swoje legendow-e podstawmy, a czytając go, przekonać się można, iż autor werto­wał stare kroniki i był obznajmiony nie tylko z dzie­jami, ale z wierzeniami i obyczajami alchemików.

Gdybyśmy szukali dla tego utworu pokrewień­stwa, znaleźlibyśmy je tylko w literaturze zagranicz- nej, w powieści Lyttona Bulwera Zanoni, wrydanej w 1842 r. Ztąd zapewne urosło zdanie, iż Sędziwój jest prostem naśladownictwem. Spotkałam się z niem nieraz. Ci jednak, co tak twierdzą, nie czytali zape­wne Sędziwoja i nie porównywali go z mniemanym pierwowzorem.

Pomiędzy mnóstwem powieści swoich Bulwer

kilka razy i to w różnych epokach swej twórczości, powracał do mistycznych idei i na nich swoje utwo­ry osnuwal. W Zanonim bohaterem jest „adepta“, czyli człowiek, który przez wypróbowaną cnotę, silę charakteru i inteligencyi, został przypuszczony do tajemniczego bractwa, posiadł władzę nad materyą, stał się nieśmiertelnym, może rozkazywać duchom pośrednim, zaludniającym powietrze, ziemię, wody

i może wyrabiać kamień filozoficzny, czyli tinkturę. Kamień ten, jak wiadomo, mógł wszystkie metale przemieniać na złoto, uzdrawiał choroby, dawał wieczną młodość i zarazem był eliksirem nieśmier­telności.

Ponieważ do Sędziwoja wchodzi jako jeden z dzialaczów takich adepta Seton, powstał ztąd zarzut naśladownictwa. Założenie przecież jednej

i drugiej powieści jest odmienne, a przytem obok żywiołu fantastycznego, Sędziwój ma wszystkie cechy powieści historycznej, do której Zanoni nie ma ża­dnej pretensyi. Wszystkie nawet wiadomości o Sen­tóme, były pracowicie zebrane z różnych współcze­snych mu źródeł.

Być może, a nawet prawdopodobnie, Dziekori- ski znał Zanoniego, powieści Bulwera bowiem w owej epoce miały wielki rozgłos pomiędzy naszą inteli- gencyą. Zanoni mógł mu nasunąć myśl zbudowania utworu na dziejach polskiego alchemika, tembardziej, że przedmiot odpowiadał jego wierzeniom. Na tem jednak kończy się podobieństwo. Inny zupełnie jest plan kompozycyi, inną idea przewodnia. W po­wieści Bulwera, Zanoni, rozkochany w młodej

dziewczynie, której serce pozyskał, cierpi z powodu, że ona jest śmiertelną, gdy tymczasem Seton nie może wzbudzić miłości Arminii, gdyż ta drży przed nim, jak przed istotą innej natury, a serce jej skła­nia się do Sędziwoja.

Wilkońska słusznie twierdzi, iż myśl tego utwo­ru powstała przy pracach chemicznych, może i al­chemicznych, którym się Dziekoński oddawał.

W przedmowie do Sędziwoja, autor usiłuje scharakteryzować wiek szesnasty, zwraca też szcze­gólną uwagę na tę gorączkę złota, która wówczas opanowała od góry do dołu świat cały i która za­pala tysiące wyobraźni nadzieją szybkiego zbogace- nia się. Nizki stopień cywjlizacyi nie stawiał granic marzeniom, wszystko zdawało się możliwem, a ta­jemnicze osobistości, mające własny interes w roz­puszczaniu czarodziejskich powieści, snuły się po dworach możnych i łatwowiernych, łudząc ich po­siadaniem kamienia filozoficznego. O przemianach, dokonanych niepojętym sposobem za pomocą tego kamienia, wspominają kroniki; bohater powieści, Sę­dziwój, wsławńł się niemi, biograf jego Desnoyer, se­kretarz królowej Maryi Gonzagi, pisze, iż za jego czasów można było w zamku Praskim widzieć tabli­cę z napisem łacińskim, wmurowaną na pamiątkę takiej transmutacyi, dokonanej przez Sędziwoja wobec cesarza Rudolfa II.

Powieść płynie pełnemi żaglami po morzu cudo­wności, autor stawia ją na tym gruncie z dobrą wiarą mistyka, chociaż w przypiskaoh daje nieraz

do zrozumienia, że to, co ogół brał za przemianę metalu, mogło być tylko zręcznem kuglarstwem.

Powieść zawiązuje się w Bazylei, gdzie młody Sędziwój oddając się pracom alchemicznym, wynajął mieszkanie i laboratoryum zmarłego tajemniczą śmiercią Thóldena, który chociaż uchodził, za bardzo bogatego i za życia miał wszystko, czego mógł za­pragnąć, zostawił jednak w nędzy żonę i córkę. Ta córka ośmnastoletnia, Arminia, kocha Sędziwoja, kiedy nagle miesza się do powieści postać umiłowa­na przez autora, który skupił na niej światło i oto­czył ją snopami promieni. Postacią tą jest Seton.

0 Setonie wspominają także współczesne kro­niki. Wpdług nich, miał on pasiadać nieśmiertelną młodość i piękność, a znanym był pod nazwą „Kos­mopolity“, mówił bowiem wszystkiemi językami i wszędzie poczynał sobie tak, jakby znajdował się w rodzinnym kraju.

Dziekoński przywiązuje do nazwy kosmopolity, zohydzonej zwykle, dodatnie znaczenie, rys to cha­rakterystyczny epoki, w której nie troszczono się w wielu razach o podstawy rzeczywiste, ale szere­gowano zjawiska umysłowe wedle pojęć

Autor nasz, zakochany w abstrakcyi, za ideał człowieczeństwa uważa kosmopolityzm, bo duchy nie mają ciała, ani nic z tego, co rozróżnia ludzi; mogą być one czyste i skalane, dobre i złe, ale według niego, nie mają barwy narodowej.

Kosmopolita Seton jest istotą nadprzyrodzoną, wyzutą ze wszystkich ziemskich więzów, żyjącą tylko dla wiedzy i dla miłosierdzia. Wszędzie, gdzie

się ukazuje, znaczy ślady swoje dobrodziejstwami. Ten mędrzec dal się jednak uwikłać w sidła miłości, pokochał młodą, piękną, niewinną Arminię, i pośłu- bił ją, jakkolwiek podobny związek ziemski odradza­ją mu współtowarzysze magicznego bractwa.

Losy kosmopolity pośrednio tylko są z losami głównego bohatera złączone, ocalił go dwukrotnie z niebezpieczeństwa cudownym sposobem, a gdy Sędziwój błaga, ażeby przypuścił go do swoich ta­jemnic, stara się odwrócić młodego alchemika od niebezpiecznych pokuszeń, aż wreszcie każe mu szu­kać wiedzy w grobie Thiildena, gdzie ukryty jest jego rękopis i puszka zawierająca kamień filozoficz­ny. Zdobycie tych przedmiotów, strzeżonych przez niewidzialne siły, przypomina mocno legendy przy­wiązane do mistycznego kwiatu paproci. Straszne 'vidma napastują śmiałka, pomimo to Sędziwój przedsięwzięcia swego dokonał. Cóż ztąd jednak, kiedy rękopisu odczytać i zrozumieć nie jest w sta­nie; za pomocą wszakże kamienia filozoficznego sta­je się posiadaczem bajecznych skarbów. Jest to pró­ba jego charakteru, próba wydająca ujemne rezulta­ty. Zostawszy bogatym, Sędziwój zapomina o szla­chetnych marzeniach, używa swego złota jedynie na nieustanne orgie i szaleństwa.

Tymczasem Arminia nie zapomniała o pierw­szej miłości; mąż, którego umysł 'przenosi jej miarę tak dalece, że go pojąć nie jest w stanie, przejmuje ją wiekuista trwoga, pomiędzy nim a nią istnieje przepaść; kosmopolita daremnie stara się ją zapełnić swą nieskończoną dobrocią, łagodnością, sercem, Ar-

mima drży przed nim. On marzy o tem, by pod­nieść ją do siebie, wcielić do bractwa, które posia­dło tajemnice przyrody i rozkazywać jej umie. Ale Arminia jest do tego niezdolną, a jak utrzymują to­warzysze Setona, żadna kobieta nie posiada na to dość siły ducha, dość męztwa i wytrwania. Wobec tej kobiety jednak cała potęga mędrca jest bezsilną, nie jest w stanie obudzić w niej wzajemności, aż wreszcie miłość ziemska, jej troski, obawy, walki, przyprowadzają go do takiego stanu, że potrzeba mu wybierać pomiędzy nieśmiertelnością wiedzy i potęgi a zwykłą dolą człowieka, krótkotrwałą, zni­komą, osmuconą widmem zgonu.

On nie waha się jednak; życie, pozbawione uczuć, zdaje mu się tylko wiecznością męczarni, a śmierć jest w jego oczach wybawieniem, cierpi więc jak zwykły człowiek i jak zwykły człowiek umiera. W ostatniej chwili odzywa się w ten spo­sób do współtowarzyszów nieśmiertelności i wiedzy: „Bywajcie zdrowi na zawsze na tej ziemi. Znowu jeden z waszych braci was opuszcza. Stary wiek wasz przeżyje wszystkich młodość, a dzień ostatni zastanie was jeszcze myślących na naszych grobach. Z wolnej woli zstępuję do krainy cieniów, [lecz no­we słońca świecą mi już z głębi grobu“.

A mędrcy pomyśleli sobie:

1 my, żyjąc sercem, dawnobyśmy znudzeni świat opuścili, ale umrzeć nie możemy, dopóki żyje­my myślą, bo nauka jest nieśmiertelną.

Kosmopolita Arminię oddal w opiekę Sędziwo­jowi, który, spełniając wolę jego. z nią się ożenił.

Małżeństwo to wszakże szczęśliwem nie było. Armi- nia znalazła w alchemii nieubłaganą rywalkę, której ani miłość dla niej, ani ojcowstwo zwalczyć nie zdo­łało. Sędziwój zamykał się w pracowni dni i noce, a na doświadczenia stracił skarby, zostawione żonie przez kosmopolitę. Arminia wkrótce umarła z roz­paczy, a później syn, tajemniczym głosem przywoła­ny do pracowni ojca w chwili, kiedy z retorty do­bywały się zabójcze pary, został niemi zabity. Nado- miar alchemik popada na starość w położenie bez wyjścia, albowiem wierny sługa jego dopuścił się fałszerstw pod imieniem pana, byle dostarczyć mu środków prowadzenia dalej alchemicznych doświad­czeń.

Wreszcie w chwili, kiedy wszystko zdaje się stracone, kiedy nędza i niesława spada na jego gło­wę, rękopis Tholdena staje się nagle dla niego wy­raźnym, a z przestrzeni odzywają się nieśmiertelni jego bracia. Sędziwój osiąga cel marzeń, cel pracy całego życia, staje się adeptą. Taką jest treść głó­wnego utworu Dziekońskiego w swej najprostszej osnowie.

Pod względem artystycznym zarzucićby mu można wiele, jakkolwiek należy do celniejszych po­wieści chwili, strona artystyczna jednak najmniej nas obchodzi; szukamy w niej myśli głównej, szuka­my przekonań autora, skrystalizowanych w tym ostat­nim jego literackim wyrazie.

Sędziwój gra w powieści rolę nieokreśloną. Po wszystkich wzniosłych naukach mędrca i jego towa­rzyszów', którym posłusznym nie bv]f trudno zrozu­

mieć, jakiem prawem dostępuje laski, która spada na niego w ostatnim rozdziale,1'gdy oczy jego otwierają się nagle, a on sam wchodzi do tajemniczego przy­bytku wiedzy i nieśmiertelności. Człowiek, oddany naprzód szalonym namiętnościom, potem zły mąż i zły ojciec, który zamiast pracować nad własnem udoskonaleniem, jak mu to było wskazanem, upiera się materyalnemi sposobami dojść do wielkiej taje­mnicy, niczem nie zasłużył na jej posiadanie.

Autor stanąłby tym faktem w sprzeczności sam z sobą, gdyby mu cośkolwiek na Sędziwoju zależa­ło. Widocznie jednak pierwsza myśl osnucia powie­ści na tle historyi polskiego alchemika uległa zmia­nie przy dalszych studyach, jego miejsce w wyobra­źni autora zajęła promienna postać Setona Chaldej­czyka, jaśniejącego nieśmiertelną młodością.

Dziekoński jest wyznawcą Platona, cały Sędzi­wój przesiąknięty jest jego pojęciami, a cała powieść jest jakoby ilustracyą rajskiej legendy o feniksie, która stanowń jej przedmowę. Legenda opiewa, że w raju stały dwa drzewa: drzewo wiadomości i drze­wo życia; owocu pierwszego nie wolno było ludziom pożywać, a ze wszystkich stworzeń jeden feniks gnieździł się wśród jego konarów i żywił owocami. Tylko potężne istoty mogą karmić się wiedzą, dla innych mądrość jest śmierdodajną. Feniks wraz ze wszystkiemi tworami uleciał z raju, ale co sto lat powraca tam, odłamuje gałęzie suche z drzew cu­downych i odmładza się na stosie. Jest on jedynym na świecie świadkiem nieśmiertelnej prawdy.

Adepci, co zdobyli władzę nad materyą i du­

chami pośredniemi, zaludniającemi według mistycz­nej wiary przestrzenie, są podobni do owego fe­niksa, to potężne istoty, dla których mądros'ć nie Jest śmierciodajną. Autor nietylko mówi o nich, powołuje się na rozmaite wielkie powagi, wy­wodzi ich zakon od różokrzyżowców, przytacza przy­kłady białej magii i wierzy w cuda hr. Saint - Ger- nnain, Swedeborgą, Saint Martina, słynnych wizyo- narzy i taumaturgów, w których nie wzdragał się wierzyć sceptyczny wiek ośmnasty.

Pokazuje się ztąd, iż grunt był doskonałe przy­gotowany do przyjęcia nauki Towiańskiego, kiedy się z nim Dziekoński spotkał w Paryżu. Nic dziw więc, że stal się gorliwym jej wyznawcą i krzewi­cielem.

Tyle tylko udało mi się dowiedzieć o niepo­spolitym człowieku, który w danej chwili pracował, Walczy! i byl jednym z najczynniejszych promotorów naszego ruchu umysłowego. Kiedy się jednak przy­stępuje do studyowania autorów tak niedalekiej stosunkowo epoki, spotyka się trudności większe częstokroć, niż gdyby chodziło o ludzi oddzielonych od nas paru wiekami. Równie trudno odnaleźć ich dzieła, jak dowiedzieć się o kolejach życia. Utwory ich po większej części wyszły z księgarskiego obiegu a nie dostąpiły zaszczytu wejścia do bibliotek. Są to paryasowie pomiędzy białemi krukami, tułają się w antykwarniach, poszukiwane chyba przez literata przypadkowo do jakiego studyum.

Wrazie nawet, kiedy uda się zgromadzić dzieła, Występuje nowa trudność co do biografii. Nie wszyst­

kie opowieści, jakie się usłyszy, są, wiarogodne, ko- respondencyi wyszukać prawie niepodobna, życiory­sów przed paru dziesiątkami lat nie pisywano, a rodzina okazuje się głuchą na zwrócone do niej prośby.

Dziś stokroć mniejsze zasługi są daleko więcej uczczone. Pisma ilustrowane podają skwapliwie wi­zerunki i życiorysy ludzi, odznaczających się na ja- kiembądź polu, łatwo więc będzie następcom na­szym odtwarzać dzisiejsze postacie, jeśli im do tego przyjdzie ochota. Tymczasem o tych, co zgaśli przed pół wiekiem, zwłaszcza też na obczyznie, głu­cho było zupełnie. Kilka krótkich, najczęściej nie­dokładnych wiadomości w historyach literatury, oto jedyne źródła, na które powołać się można. Zresztą nawet Biblioteka Warszawska, której Dziekoński był gorliwym współpracownikiem przez czas dłuż­szy, nie wspomniała o jego śmierci. Za życia więc już należał do zapomnianych. O ile zaś zapomnie­nie to było niesłusznem, starałam się wykazać na mocy tych dokumentów, jakie miałam w ręku. Pi­sałam jedynie prawie o dziełach biografią może zajmie się kto szczęśliwszy odemnie w wynalezieniu wiarogodnych wiadomości o jego życiu.

Roman Ztnorcty.

W plejadzie poetycznej owej epoki lloman Zmorski zajmował przez czas jakiś miejsce naczelne, a przynajmniej współtowarzysze uważali go sami i przedstawiali ogółowi jako największy talent i naj­bardziej wybitną indywidualność.

Zmorski urodził się w-Warszawie w r. LS24-ym, był rówieśnikiem Włodzimierza Wolskiego, z którym czas jakiś żył w ścisłych stosunkach. O jego rodzi­nie i dzieciństwie wiemy bardzo malo.Wykształce­nie odebrał niewielkie, zaczął jńsać wcześnie, a już w r. 1842-im drukował w Bibliotece Warszawskiej jeden ze swych ważniejszych utworów „Noc Świę­tojańską,“ w której była wyraźna zapowiedź przy­szłych kierunków

Bibliotek?. — T. 7i

Zmorski miał powierzchowność uderzającą: wy­datne rysy, niezmiernie bujny zarost, włosy kruczej czarnos'ci, cerę bladą, ogniste oczy, zmysłowe war- jri, brwi silnie zarysowane i złączone nad nosem, co nadawało mu wyraz energii; średniego wzrostu, miał postać barczystą, zapowiadającą silę. Ubierał się dziwacznie, jak ogół ówczesnych cyganów, lubią­cych wyróżniać się strojem: chodził zwykle czarno i nosił wywinięte kołnierzyki, kapelusz także czar­ny, z wielkiem rondem.

Powierzchowność odpowiadała doskonale cha­rakterystyce umysłowej młodego poety. Talent jegn miał gwałtowność i siłę, posunięty nieraz do bru­talności, tembardziej. że nie złagodziło go wycho­wanie. ani wpływ towarzystwa, gdyż Zmorski z zasa­dy od towarzystwa stronił. .Tako zapalony ludowiec, z salonem nie chciał mieć nic wspólnego: lubił zady­mioną atmosferę podrzędnych restauracyi. kawiarni, cukierni, gdzie zbierała się cyganerya. Gardził osten­tacyjnie strojem, przymusem, formami. Współ­towarzysze jego mieli wszyscy swoje kółka towa­rzyskie lub rodzinne; on stanowił wyjątek.

Wolski, gdy chciał, mógł błyszczeć w wyboro­wych towarzystwach. Norwid, dzięki artystycznej naturze i dobremu wychowaniu domowemu, przy­stosował się z łatwością do wykwintnych sfer. Na­wet Bohdan Dziekoński, nawykły do burezeryi, miał wyksziałconą rodzinę, gorąco ukochaną, której wpływ łagodził szorstkość obyczajów, nabytych w nie­mieckich uniwersytetach.

Teofil Lenartowicz zaś różnił się tem od współ-

towarzyszów, iż zajmował małą posadę w sądowni- c'vie i za jej pomocą zarabiał na skromne utrzy­manie. Lenartowicz, także dziecię Warszawy, po­chodzący z bardzo niezamożnej rodziny, miał je­dnak przyjazne stosunki z kilku obywTatelskiemi do­bami, poznanemi u krewnych w Pułtuskiem, a rze­wna jego natura, w braku bliższej rodziny, lgnęła do ludzi, którzy go przygarniali i kochali. Z nie- któremi nawet osobami, poznanemi w pierwszej młodości, zachował przez długi czas przyjazne sto­sunki, których nie ostudził ani czas. ani oddalenie.

Zmorski takich stosunków unikał, a nawet wy­rażał się o nich pogardliwie; dość było liczniejsze­go grona, aż«by go odstraszyć. Wilkońska opisuje swoich wspomnieniach, iż raz przyszedłszy do nich J zastawszy kilka osób. zatrzymał się we drzwiach 1 szepnął: „Tyle kobiet“—zawróci! się i odszedł czem- lJi‘ędzej. Pył on w owej epoce małomówny, chyba, ’<e otoczony kolegami lub sztucznie podniecony wpadt zapal. Wtedy dowodził i deklamował, dobiera­jąc wyrazów, dając absolutną folgę rozkiełznanej Wyobraźni, i czynił wrażenie właśnie z powodu skraj­nych doktryn, jakie głosił.

Cyganrrya była wówczas w modzie; należało do niej wielu więcej i mniej utalentowanych ludzi, jak Józef Kenig. Seweryn Fileborn, Zenon Sierpiń­ski, oraz inni, którzy nie zostawili śladu w literatu- Młodzi próbowali w r. 1841-ym wydawać wspól- ttemi siłami własny organ miesięczny „Nadwiślanin*

1 chcieli go przeciwstawić Bibliotece Warszawskiej z którą niera/. stali w opozycyi, wyszydzali jej kry­

tyki i poglądy, chociaż wszyscy do niej pisywali. Nadwiślanin jednak nie był w stanie opłacać dru­ku i papieru, bo o honoraryach nie było mowy i po pięciu numerach zakończył suchotniczy żywot.

We dwa lata później Zmorski wespół z Dzie- końskim, nie siląc się już na czasopismo stałe, wy­dali książeczkę zbiorową „Jaskułkę.“ Nie wjadomo, czy był tu błąd drukarski, czy próba nowej pisowni? Chmielowski, który w swej „Historyi literatury“ ten tytuł zaznaczył, tego nie rozstrzyga.

Obadwaj ¡wydawcy przedstawiali najradykal- niejsze kierunki cyganeryi, można więc powątpie­wać, czy Biblioteka Warszawska pomieściłaby w swych łamach niektóre utwory, pomieszczone w „Jaskółce,“ jak Noli me tangere, Wolskiego, lub „Anioła-niszczy- ciela“ Zmorskiego.

Wiersz ten charakteryzuje tak dosadnie i epo­kę i grupę ludzi, którzy go entuzyastycznie przyjęli, iż przytaczam go niemal w całości:

Moje tchnienie nie woń,

Nie gwiazdy mi .skroń Jaśniejącym obwiodły kołem,

Mój oddech siarczysty,

Mój wieniec ognisty,

A przecież jam jest aniołem

Jam anioł-niszczyciel,

Jam anioł-czyściciel,

Jam złego mściciel i wróg.

Mnie gdy czas nadchodzi,

Nim świat się odrodzi,

Na ziemię śle Bóg.

Miecz niosę w prawicy. Pochodnię w lewicy.

W gromach oblatam świat. Xa imię mi biada!

Śmierć, zgroza, zagłada, Biega mi ślad w ślad.

Ja. kędy jir/ielccę,

Skier rzęsny deszcz niecę,

Skry to niczem nio zgaszone.

Aż wszystko wypalą,

I to tylko <ioal:i

Co takie niebieskie, jak one.

Pychy dzieci wsteczne,

W głupstwie swojem bezpieczne, Oto przyszedł wasz czas.— Wasze własne na głowę Zamki wam marmurowe Runą, i pogrzebią was.

Hej ludzie, ja lecę.

Ogień wszędy niecę;—

Aby się przyjął siew nowy.

By wyczyścić pole,

By zniszczyć kąkole:

Wyplenić kłos trzeba niezdrowy.

N ie drżyjcie, uie klnijcie,

Głów waszych nie rwijcie,

Że spłoną w*m pola i włości.

Za krótki .strach, głód,

Wy i cały wasz ród,

Lichwę odbierzecie w przyszłości.

Hej burze, wy gromy!

Grady, wichrze łakomy Dalej za mną w ślad! —

Hej ognie i wody,

Mory, wojny, niezgody!...

Za mną na świat!

Ja anioł-niszczyeiel,

Ja anioł-burzyciel,

Anioł zbawiciel.

,Jaskółka“ ma tylko 174 stronice druku, a jed- i nak złożyły się na nią tak znamienne utwory, iż stanowi ważny dokument historyczno-literacki. Ksią­żeczka starczyłaby prawie do dania obrazu chwili, w której powstała, i z tego powodu zasługuje na szczególną uwagę. Można powiedzieć, że każdy z uczestników umieścił w niej swój utwór, jaki za najlepszy uważał.

Zaraz na wstępie znajduje się „Pająk,“ prze­śliczny wiersz Antoniego Czajkowskiego. Po nim na­stępuje „Tęsknota“ Lenartowicza, jeden z pierw­szych jego utworów, nastrojonych na nutę ludową.

Lenartowicz nie odrazu znalazł w duszy tę strunę, najdźwięczniej u niego drgającą. Pod wpły­wem wsptółowarzyszów chętnie potrącał o inne, zdo­bywał się nawet niekiedy na siłę w pięknym wier- , szu „Do poezyi,“ którym się wsławił. Autor jego, przy swym wielkim talencie, był bardzo wrażliwy na środowisko, jakie go otaczało. W samej „Ja­skółce“ jest drugi wiersz Lenartowicza „Dwa po­grzeby,“ w którym widoczny jest wpływ Zmorskiego

Zmorski jednak doskonale rozumiał, jaki kierunek jest najwłas'ciwszy dla przyszłego śpiewaka „Liren- kiu iw swym wierszu „Do młodego poety“ (młodym poetą był Lenartowicz) radzi mu, by się wyłącznie poświęcił pieśniom ludowym. Ta rada świadczy

o zmyśle krytycznym.

Ukochanie ludu jest wyraźnie zaznaczone w „Jaskółce," najpierw w wycieczkach po kraju Bogdana Dziekońskiego, który w nich wypowiadał się cały, oraz w dziwacznej jego powieści „Trupia główka na biesiadzie.“ O znaczeniu ludu w litera­turze wyraźniej jeszcze, bo apodyktycznie, mówi Edward Dembowski w rozprawie „Kilka stów o poe­macie dramatycznym samorodnym.“ Autor pod wy­razem samorodny, rozumie dramat narodowy, opar­ty na pieśniach i legendach ludowych. Cytuje 011 z tego powodu tak zwane pieśni rozmowne i upa­truje w n>ch pierwsze zawiązki właściwej narodo­wej sztuki.

Myśl Dembowskiego była już od lat kilku zisz­czona w „Balladynie.“ Wątku jej dostarczyła prze­cież pieśń ludowa o dwóch siostrach i malinach, a ca- *y rodzimy świat fantastyczny, z Goplaną na czele, przesuwa się w poemacie. Rzecz dziwna, iż Dem­bowski o nim nie wspomniał, lub nie natrącił przy­najmniej. Wprawdzie w owym czasie wydawnictwa zagraniczne z trudnością dostawały się do kraju. Jednakże niepodobna przypuścić, by Dembowski, który kształcił się w uniwersytetach niemieckich. nie znal Słowackiego.

Obok belletrystyki „Jaskółka' zawiera rozpra-

we naukową Zenona Sierpińskiego, dawnego reda­ktora Nadwiślanina: „Rys dziejów* akademii Za­mojskiej“ z papierów pośmiertnych, bo autor umarł przed wydaniem zbiorowej książeczki. Rozprawę jego zamieszczono też zapewne na świadectwo bra­terstwa ducha z przedwcześnie zmarłym towarzy­szem myśli, oraz jako dowód interesowania się ca­łego młodego grona zabytkami historycznemi.

Po rozprawie następuje wierszyk Aleksandra Niewiarowskiego, który w latach pierwszej młodości złączony byl s'ciśle z cyganeryą warszawką, a na­stępnie spotykał się z jej członkami w zagranicznych wędrówkach. Zdaje się, że ten wriersz „Strach,“ opar­ty na baśni gminnej, jest jego pierwszym utworem. Niewiarowski zresztą poetą nie byl. pisał potem powieści, a w naszem dziennikarstwie zaznaczył się jako pierwszy felietonista.

Największą jednak atrakcyą „Jaskółki“ był fra­gment dramatu fantastycznego „Lesław.“ który Zmor- ski wr tymże roku ukończył.

Za pierwszy wybitny utwór Zmorskiego mo­żna uważać „Noc Świętojańską.“ Nie była to jego przecież pierwsza praca. Pisywał już wprzódy w Nadiriślaninic, i Przeglądzie warszawskim wy­dawanym w r. 1840-ym i 1841-ym przez Hipolita Skimborowicza i Jana Budzilłowicza, oraz pomniej­szych pisemkach, ale w „Nocy świętojańskiej“ zary- sowywa się już cała przyszła działalność jej autora.

Od pierwszej doby pociągały Zmorskiego, jak zresztą całe grono młodych, legendy ludowe. Sto­sownie więc do swego programu, tam szukali na­

tchnień i tematów. Każdy z nich jednak wybierał z tej bogatej skarbnicy to, co odpowiadało jego fantazyi. Zmorskiego pociągało zawsze to, co miało siłę i grozę. Nie można w nim odnaleźć uczuć rzewnych, miękkich, dźwięczących u Lenartowicza, ani erotycznych uniesień Wolskiego, ani też misty­cznych marzeń Norwida. Ody oni wszyscy podno­sili lud do swego poziomu, widzieli w nim odbicie własnych uczuć, własnych ideałów. Zmorski pojmo­wał go realnie, bez subtelności. Dzięki plebeju- szowskiej pogardzie dla wykwintych form i wyra­żeń. nadawał się lepiej od innych do zrozumienia i odtworzenia prostych natur, nie idealizując ich wcale, znać, że te natury były dla niego bardziej zrozumiale od składanych wytworów subtelnej cy­wil i zacyi.

Uczucia i wrażenia Zmorskiego są prosie, do ludu lgnie on nie w skutek rozumowań, jak Dzie- koński, Wolski, Norwid, lecz wprost jest do niego pociągnięty pokrewieństwem ducha.

Znać to w tej „Nocy Świętojańskiej.“ w której wypowiedział się w zupełności, a która ciekawą jest jeszcze z tego względu, że gra w niej rolę szatan, którego autor, jako jednę z głównych postaci, wpro­wadził później do swego „Lesława,“ nadając mu przecież wprost odmienne, nie wiedzieć zkąd zapo­życzone cechy.

Szatan w „Nocy świętojańskiej“ pojęty jest zu­pełnie na sposób ludowy: to wróg odwieczny, zło­śliwy wprawdzie; ale który używa najprostszycn

forteli, ażeby zgubić człowieka, działa też na zwykłe uczucia i namiętności powszednie.

Śmiały strzelec szuka czarodziejskiego kwiatu paproci, który, jak wiadomo, daje posiadaczom wszystko, czego tylko zapragną; ale ażeby go po­siąść, trzeba stoczyć bój z szatanem, a jeśli on zwy­cięży w tym boju. zabiera z sobą w piekielne cze­luście tego, co po ten kwiat sięgnął.

Młody strzelec, wierny tradycyi, określa się pu- trzykroć kredą święconą, bo do takiego koła szatan niema przystępu i jeśli tylko potrafi dotrwać w niem do świtu, kwiat czarodziejski zostanie jego wła­snością.

Zrazu wróg działa wprost przestrachem na naj­prostszy z instynktów — na zmysł zachowawczy, bo też ina do czynienia z człowiekiem pierwotnym, a nie z żadnym rozfilozofowanym mędrcem, jak Faust, lub jemu podobni. Więc straszliwa burza, pioruny, dzikie zwierzęta, larwy piekielne godzą na śmiałka, skoro zerwał kwiat cudowny. Gdy strzelec opiera im się mężnie, szatan usiłuje przemówić do jego chciwości i wszystkie skarby świata ukazują mu się w jaskrawym blasku po za kręgiem zaklę­tym. Ale i ta pokusa jest bezskuteczna, wówczas wchodzi w grę uczucie. Szatan udaje ojca Strzelca: starzec, jakoby napastowany przez zbójców, wzywa rozpacznie na ratunek syna. Młodzieniec, poru­szony do głębi, o mało nie przekroczył granic swej niewidzialnej warowni, ale rozwaga przyszła mu w pomoc, rzucił się na ziemię i zatkał uszy, aby nie słyszeć ojcowskiego głosu. Szatan wreszcie uży­

wa najsilniejszej pokusy. Cudnej piękności dziewi­ca wyciąga do młodziana miłosne ramiona i zanim ten opamiętał się, co czyni, już byt po za kołom zaklętem i stal się pastwą czartowskiej mocy.

Szatan użył na młodzieńca pokusy, mogącej najsilniej na niego podziałać. Autor trzyma się tu powszednich legend, i gdyby to był fakt odosobnio­ny w jego poetycznej twórczości, nie zwracałby uwagi, ale wobec innych utworów Zrnorskiego, a szczególniej wobec „Lesława.“ ma uli swoją do­niosłość, bo w niem takie ziemska miłość gra rolę pokusy, odciągającej bohatera od jego śmiałych po­lotów. Poryw miłosny, gubiący Strzelca w „Nocy Świę­tojańskiej,“ nie jest więc przypadkowym obrazem, ale myślą stałą, odzywającą się, ile razy zdarzy się ku temu sposobność.

Miłość gra w romantyzmie zbyt wielką rolę ażeby nie wzbudzała reakcyi. Potęga tak wszech­władna mogła i musiała stawać się zgubną, zabijała nieraz wyższe ideały. Podobne zarzuty czyniono jej wielokrotnie. Wszakże jest to myśl przewodnia pierwszych utworów Sienkiewicza .Na marne." „Z teki Worszylły,“ w których źle umieszczone uczucie i brak wzajemności łamią dzielne charakte­ry, o ile stają się powodem zguby ludzi, którzy mieli szersze ukochania i wiele zdziałać mogli.

U Zmorskiego miłość jesł zawsze namiętna i zmysłowa, często bardzo prowadzi do zbrodni. W „Niewiernej“ kochanek wiejskiej dziewczyny, wzgardzony dla panicza, nie znosi swej doli z me- lancholijnem przebaczeniem, jak Jontek Wolskiego,

ale topi się z rozpaczy, jako upiór wysysa krew z panicza, który także zostaje upiorem, a wtedy we dwóch porywają do piekła dziewczynę, powód swoich nieszczęść. W „Uczcie,“ będącej ucztą weselną, gdy we wspaniałym dworcu starosty dziewosłęb wznosi zdrowie młodej pary. z za okna padają dwa strza­ły i zabijają oboje. Nie ma tu niądzie westchnień miłosnych, kwileń, żalów, gróźb i t. p. Odrzucony kochanek mści się krwawo, bez namysłu. W im­prowizacji „Dziwy*- dziewczyna, zmuszona do za- męścia z panem, który przybył po nią „cały w zło­cie.“ przebija mu serce w noc poślubną.

Zawsze i wszędzie znać w Zmorskim twórcę „Anioła-niszczyciela.“ oraz pokrewnej mu improwi­zacji „Ogień.“ w której woła. by krwi strumienie obmyły świat spróchniały, by uderzyły w niego pioruny i połowę obróciły w popiół, byle druga rozgorzała miłością i wszyscy pozostali pokochali się. połączyli bratnim węzłem.

Każde uczucie jest u Zmorskiego podniesione do potęgi, miłość jest pożarem, oburzenie — wście­kłością, tęsknota — rozpaczą. Nie jest on w stanie maskować się, przezwyciężać, a tein mniej nagiąć rr czemkolwiek, przystosować do warunków, w któ­rych trzeba mu było żyć i byt sobie wywalczyć. To ostatnie było dla niego absolutnie niemożliwe. Ztąd w jego życiu są nieustanne kolizye z konie- cznośeiami istnienia, którjch uznać nie chciał, czy nie, mógł. Jest to tragiczność losu, zrozumiała tyl­ko dla tych. co słali się jej ofiarą. Zmorski czul

swą nieudolność życiową, i wypowiedział to dosu dnie w wierszu „Do F.“

F. był to zapewne jeden z przyjaciół. ivy pro­tektorów, który usiłował skierować go na prakty­czną drogę. Poeta jest dzieckiem natury, wzrósł jak te jodły na skale, proste, nieugięte i natury swojej zmienić nie zdoła. Ażeby go określić, znaj­duje w końcu dobitne porównanie:

Za dawnych czasów prawo okrutne istniało,

\Y ciasne szprychy koła wplatać człeka ciało.

Przenieś się wyobraźnią przed taki czyn krwawy, Pomyśl: rwące się żyły, wybijane stawy,

Drace sic ciało — kości łamane /■ łoskotem... Wzdrygnąłeś się i bledniesz. Otoż wiedzże o tein,

Że tyś innie na podobne skazać rad katusze,

Bo wierz mi, nim samotną, niepodległą duszę W pęta nagiąćbyś zdołał, to wpierw ona cała Takby, ach stokroć srożej łamać się musiała’1.

Uderzający w poezyaeh Zmor-kiego jest brak niemal zupełny uczuć miękkich i utworów eroty­cznych. Miłość u niego służy zwykle celom społe­cznym, jest środkiem, nie celem.

Poeta cierpi nad wszelkiem złem, nad wszelką niesprawiedliwością, nad podłością ludzką. Wypo­wiedział się pod tym względem w wierszu „Sny i złudzenia“. Pomimo tytułu, nadającego się tak bardzo do erotycznych biadań, nie znajdujemy ich tutaj, ale zato wyrażone są gorące uczucia przy­jaźni. Złudzenia tyczą się głównie bratnich duchów, tych podniosłycłi serc, które, jak sądził, z nim ra­zem uderzały, z nim razem marzyły o wielkich czy­

nach. Cóż, kiedy wkrótce dostrzegł, że „Anioły uczuć w martwe mienią się szkielety, że za wrzącą, szcze­rą miłość, odpłacają podlą zdradą“.

Wówczas zrozpaczonego kusi samobójstwo. Od­wodzi go przecież od niego przekonanie, że wielkie duchy dźwigają ciężar życia i walczą do ostatka, w imię prawdy i miłości.

-Więc chociaż świat g» żółci napoi kielichem,

On na świat nigdy słowem nie ciśnie przekleństwa, •lako Chrystus katownie zniesie sercem ciclieni, ł jako Chrystus z krzyża śle błogosławieństwa

W sercu jednak pozostaje mu jedno pragnie­nie: „Zasnąć snem, z którego nic już nie obudzi“.

Można powiedzieć, że Zmorski nakreślił sobie w niem program życiowy i wypowiada je w końco­wym ozterowiers/.u. W „Lesławie“ zaś dal miarę swej potęgi twórczej.

Poemat ten ukończył w roku 1843. a przypi­sał go Edwardowi Dembowskiemu, który wywierał na młodego poetę wpływ niezmierny. „Lesław“ był ukochanem dziecięciem całego poetycznego grona, wykolysala go fantazya ich wszystkich, wszyscy obe­znani byli z jego treścią, śledzili postęp, cieszyli każdą napisaną sceną, umieli na pamięć tyrady, uważali za naczelny utwór owej doby. a nawet za największe arcydzieło literatury powszechnej, przy którem blednie „Faust“, „Manfred" i wszystkie sła­wne poematy fantastyczne.

Młodzi mogli to głosić tem śmielej, że arcy­dzieło przez cztery lata spoczywało w tece.

Dziś niepodobna pod żadnym względem po­dzielać entuzyazmu współtowarzyszem' Zmorskiego, ale jego „szkic fantastyczny“ (bo tak brzmi tytuł) musi być uważany jako utwór, w którym wypowie­działy się nie osobiste pojęcia' autora, ale pojęcia, aspiracye, marzenia całego jjrrona. Są tam szalone pomysły, dziwaczne fantazye. zarysy filozofii i cy­gańskie wybuchy.

Nie trzeba też szukać w „Lesławie“ jednoli­tości. ani syntezy, których nie było w umyśle auto­ra, ale tętnią tu echa rwari, niepokojów, mętnych Pojęć, nieprzetrawionych teoryj, jakie snuły się w głowach, młodzieży, były tematem ich rozpraw i irnprowizacyi. Z małym bardzo wyjątkiem, wszyscy oni posiadali szczupły zapas wiedzy, ale pomimo to, spuszczając się na intuieyę, poruszali bez waha­nia najzawilsze problematy naukowe, społeczne, etyczne, religijne, jakie im przychodziły do głowy Tlmysly ich, bystre i ciekawe, chwytały w lot wia­domości o ruchu intelektualnym i naukowym zagra­nicznym. Trudno więc orzec, ro w „Lesławie“ po­chodziło z intuicji autora, a co poczerpnął z syste- matów filozoficznych współczesnych. Wedle swojej natury musiał chwytać najśmielsze i najskrajniejsze, bo te odpowiadały jego usposobieniu. Kochał się paradoksach, lubował w walce, szukał nadzwy­czajności i miał o samym sobie wysokie wyobraże­nie. Takim też jest bohater, urobiony widocznie na obraz i podobieństwo swego twórcy.

Sam lemat „Lesława“ jest wyrazem chwili, która go wydała, a spis osób, wchodzących do dra­

matu, daje niejako wyobrażenie o treści. Osoby te są: Nieznajomy, Lesław, Dziewica chmura, Helena, Rybak, Śmierć, cztery czarownice, chór dziewcząt wiejskich, topielcy i topielice, upiory, strzygi. Wła­ściwie tylko trzy osoby: Helena, Lesław, Rybak i chór dziewcząt należą do świata żyjących, reszta tu postacie fantastyczne. Tak było nieraz w dra­matach niemieckich, w epoce rozkiełznanego roman­tyzmu, zwanego okresem „burz i rwań“. Taki sam stosunek postaci fantastycznych do żywych zacho­dzi w „Pięknej Izabeli z Egiptu“ Achima Arnima, w „Ondynie“ de la Motte-Fouquet’a i w wielu in. współczesnych.

Z osób, wchodzących do „Lesława“, sądzićby można, iż oprze się on na ludowych podaniach i być może taki pierwiastkowo był zamiar autora, później jednak zadanie dramatu zmieniło się w zu­pełności, a większa część fantastycznych postaci stanowi tylko tlo dla problematów filozoticzno- etycznych, jakie się w nim rozwijają.

Właściwie są w „Lesławie“ dwa wręcz od­rębna zadania: rozterka sereowa bohatera, wahają­cego się pomiędzy miłością do Heleny i do Dziewi- cy-chmury, i rzecz nie mająca z nim nic wspólnego— rehabilitacya szatana. Tych dwóch zadań połączyć niepodobna, trzeba się więc nad każdem zastanowić zosobna, bo dzielą one dramat na dwie części, mechanicznie tylko z sobą połączonej szatan nie miesza się do spraw sercowych bohatera, a sprawy te nie wpływają wcale na jego stosunek do piekiel­nego władcy.

Wed lup idei, panujących pomiędzy cyganeryą, małżeństwo musiało prowadzić do duchowego upad­ku. Żona, rodzina, obowiązki uważane były jako zgubne dla artysty, a domowe ognisko — owa bez­pieczna ostoja przeciw burzom życia — było potę­pione z zasady przez tych, którzy burzę i rozterkę uważali za konieczne warunki twórczości. Jakkol­wiek więc czystą jest miłość Heleny, odpowiada ona nizkim instynktom, może być tylko ziemską ko­chanką, która chce Lesława przykuć do siebie mał­żeństwem, kiedy Dziewi<-a-chmura odpowiada jego lotnym aspiracyom.

Mistyczna walka pomiędzy duchem a ciałem odbywa się w sercu bohatera. Czar, który go nęci i pociąga ku Helenie, nazywa on „Martwem kołem bladej rzeczywistości, co go oprzędła, jako liszka kwiat“. A dalej, przypominając sobie pocałunek Dziewicy-chmury, gardzi ziemską miłością i samym sobą, „co chce w te chłódne związać dłoń okowy i życie całe pić z bielonej czary, ciepłą, mętami roz­cieńczoną słodycz“.

Rola Dziewicy-chmury jest tu dziwnie podobna do tej, jaką odgrywa w „Nieboskiej komedyi“ równie tajemnicze widziadło, zwane wprost przez Krasiń­skiego Dziewicą. Ale tu właśnie występuje zasa­dnicza różnica dwóch idei. U Krasińskiego dziewi­cę tę wytworzył szatan na zgubę hrabiego Henryka, {idy żonę znów zsyła mu Anioł-stróż, ażeby ukoiła jego niespokojne serce, bo on jeszcze zbawiony być może przez kochającą żonę, przez dziecię, które go z nią zjednoczy.

p

Biblioteka. — T. 374

A jednak Henryk odzywa się wkrótce o swo- jem małżeństwie w sposób dziwnie podobny do na­rzekań Lesława, gdy mówi: „Od dnia ślubu spałem snem odrętwiałych, snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce. Świat cały zasnął wkoło mnie na podobieństwo moje“.

I jednako też nadziemska kochanka przynosi nieszczęście zarówno hrabiemu, jak Lesławowi, i za­równo gubi swe rywalki. Dziewica-chmura zabija Helenę w chwili pierwszego pocałunku z kochan­kiem, żona hrabiego, opuszczona przez męża, umie­ra obłąkana.

Nie wiem, czy Zmorski znał utwór Krasińskie­go, mato wówczas w kraju rozpowszechniony i uwa­żany za niezrozumiały? Prawdopodobnie przecież tak było. W każdym razie sytuacye są niemal iden­tyczne, a nawet podobieństwa istnieją w szczegó­łach, np. odgłos grzmotu, odzywający się w chwili, gdy hrabia całuje żonę i dziecko, obiecując je ko­chać. Przecież dwie tajemnicze dziewice mają wręcz sprzeczne w poematach znaczenie, w jednym będąc ideałem, a w drugim pokusą, obleczoną złudną kra­są przez szatana, choć cuchnie'siarką i mogiłą. A znów ziemska kochająca istota występuje w „Le­sławie“ po śmierci w roli upiora, z ohydnemi słowy na ustach: „Wstawajcie umarli, będziemy żywych żarli", jakby dla lepszego scharakteryzowania nizkich instynktów, jakie przedstawia.

Szatan, którego Zmorski wprowadził na scenę, występuje samodzielnie jako wiekuisty cierpiciel, ka­rany nie za swą pychę, ale za litość nad ludzką

dolą. Nie ma w nim żadnego podobieństwa z wy­tworem legend ludowych, z tym, jakiego sam autor przedstawił w „Nocy Świętojańskiej“. To filozof, wyznawca skrajnego pesymizmu: tlómaczy. on Le­sławowi, że wszechmiłość dla stworzenia jest mrzon­ką wobec całej natury, istniejącej tylko mordem i zniszczeniem. Wszakże każda żyjąca istota karmi się słabszymi od siebie, począwszy od najlichszego robaczka aż do człowieka, który nazywa się królem stworzenia. Wałka wre nieustanna. A gdyby usta­la. życie ustałoby zarazem.

Szatan w „Lesławie“ przemawia, jak wyznawca teoryi Darwina. Ale uczony angielski, urodzony w roku 1809-ym, jeszcze jej w owym czasie nie sformułował. Być może jednak, iż w tych roz- pacznych zapatrywaniach znalazły echo systematy filozoficzne niemieckie, które miały i u nas wy­znawców, bo szczupła garstka inteligentnej młodzie­ży z Królestwa kształciła się przeważnie w Berli­nie, Wrocławiu, Jenie, gdzie królował Hegel, rozmai­cie przez uczniów swych rozumiany. Wreszcie mo­że też doszły u nas do niektórych teorye Schopen­hauera, którego działalność na te czasy przypada.

Być bardzo może, iż Edward Dembowski, któ­ry wyższe studya odbywał w Niemczech, wpłynął na Zmorskiego, rozwijał przed nim zasady filozo­ficzne,'przez siebie poznane. Na tę myśl naprowa­dza fakt przypisania mu ..Lesława“ i blizkie sto­sunki, jakie go łączyły z jego autorem.

Szatan występuje w „Lesławie“1 w dwu posta­

ciach: raz jest nieznajomym, a znów potem pokazu­je się w całym majestacie piekielnego władcy,

W pierwszem spotkaniu, w nocy jesiennej, księżycowej, przy kamieniu Twardowskiego w Czer­wińsku, jako Nieznajomy, tłómaczy mu nicość wie­dzy, gdyż nie rozwiązuje ona żadnego z zagadnień, trapiących umysł człowieka i wita w nim pokre­wnego ducha, bo widzi na jego czole znak geniuszu, a ten jest zarazem znakiem potępienia.

Botem, gdy Lesław filozofuje wr czasie pogrze­bu Heleny i chcąc ocalić gołębia od szpon sępa, za­bija drapieżcę, Nieznajomy szydzi z miłosierdzia, opartego na rozlewie krwi i wykłada teoryę znisz­czenia, rządzącą światem. Wszakże rośliny i kamie­nie i cała natura żyje, czuje, cierpi, a człowiek jest wszechniszczycielem, .przed którym wszystko w bo- jaźni ucieka“, wrrogiem odwiecznym wszystkiego, co żyje i przez wszystko żyjące przeklętym.

A jednak, wro!a zrozpaczony Lesław', na świe- cie istnieje miłość. Ale Nieznajomy znów szydzi: miłość ziemska jest służebnicą śmierci, ona to do­starcza jej nieustannego żeru. Bez niej wygasłoby i życie i cierpienie. A zatem Lesław i miłość prze­kląć musi. Wówczas Nieznajomy wyznaje, że jt-^t szatanem, ale zarazem przedzierzga się w dobro­czyńcę ludzkości. Widząc mordy i nędzę, na które skazane jest wszystko, co żyje, ulitował się nad stworzeniem, zapragnął mu dać szczęście wbrew woli Najwyższego. Oto powód jego buntu, jego upadku. Cierpi w'ieki, wiecznie cierpieć będzie, ale

pomimo to nie żałuje .“traconych niebiosów, ho pie­kło jest jedyną ucieczką Wolnych duchów!

Lesław przerażony błądzi po cmentarzu, widzi otwierające się groby, powstające z nich upiory, słyszy straszny ich iilos. wołający:

Wstawajcie umarli.

LJędziem żywych żarli".

A na domiar rozpaczy, w lvm ohydnym koro­wodzie poznaje Helenę. Wtedy postanawia uciec do królestwa szatana. Ale s'mierc, przerażona, że lym sposobem łup swój utraci, schodzi w tradycyj­nej postaci /. kamiennego grobowca z kosą w ręku i obiecuje mu wszystkie rozkosze ziemi, byle od­wieść go od rozpacznego zamiaru.

Więc uderz mnie swą kosą—wola Lesław.

Ale s'mierć odpowiada:

Mie, jeszcze uie pora,

Mim twój czas przyjdzie, lat wieli- "W ludzkiem mi jes/.c.ze służyć będziesz ciele — Zanim służyć zaczniesz w postaci upiora”.

Ustęp ten stoi w zupełnej sprzeczności z po­jęciem ludu o upiorach, bo to właśnie szatan oży­wia umarłych, którzy krew ludzką piją. Ale poeta na to nie zważa i dalej idzie za myślą swoją, (iios śmierci niweczy wahania Lesława. „Służyć i zawsze służyć“ — woła oburzony. Przyzywa więc władzę królestwa boleści, bo tam jedynie znajduje się swo­boda, chociaż z głębi podziemnego państwa odzy­

wają się straszne glosy, wołające: „Biada!“ Szatan ukazuje się z głębi skały, rozdartej piorunem, w stra­szliwym majebtacie i płomienistej' koronie, zapytując, kto ma odwagę wejść do wiekuistych płomieni. Le­sław staje nad czeluścią piekielną. Ostatni raz śmierć usiłuje go skusić. Ale na tej ziemi nie ma już nic, coby go znęcić mogło. Wszędzie dostrzega tylko panowanie przemocy i gwałtu i dobrowolnie zstępuje do otchłani, bo męczarnie piekieł niczem są wobec tych, co tkwią w jego piersi. Nie chce uledz żadnej konieczności i mówi:

,.Oto w tej chwili silą mojej -woli Targam na sobie okowy niewoli.

¡Sain dłużej nie będę krwawić Iląk moich w piersiach .stworzenia,

I szerzyć państwa nie bodę zniszczenia.

A to wysokie przeświadczenie duszy Jęk potępienia mocą oją zgłuszy Czuć nie dopuści piekielnych katuszy.

Żegnaj! wśród gromów bicia, z mrocznych piekła bram, Ostatniem słowem, spojrzeniem — o świecie! Żegnam.... sam nie wiem, jak żegnać cię mam?

Hłogosławienstwem?

Czy przekleństwem?

"Wszystko jedno! Na wieki tyś przeklęty już raz.

Meczani żary nieśmiertelne!

Otchłani piekielne!

Witam was!...

Na tym monologu kończy się poemat.

Tutaj nasuwa się pytanie trudniejsze do ro­związania, niż odnalezienie źródeł pesymizmu- Zmor-

skiego: zkąd w jego twórczości, wykarmionej poda­niami ludowemi, powstała myśl apoteozy piekielnej potęgi? Jego szatan me ma nic wspólnego z iro­nicznym Mefistem „Fausta“, ani z marnym szatanem Manfreda, którego odtrąca z taką dumą w chwili śmierci bohater Byrona.

Wprawdzie dzisiaj zacytować można wiele przy­kładów poetycznych, uwielbień dla odwiecznego wro­ga: Karol Baudelaire identyfikuje szatana z pier­wiastkiem światła i rozumu, pisząc na jego cześć litanię. Jozue Carducci to samo czyni w sławnym hymnie, do niego zwróconym. Inny poeta wioski, łiapisardi, w poemacie „Lucifero" przedstawia swego bohatera jako wielkiego zwycięzcę, zrywającego wszędy okowy przesądu. W tym samym duchu przemawia Hiszpan, Joachim Bartrina, w „Rehabili­tacji szatana'-, ale ten ruch sataniczny w poezyi wszczął się w parę dziesiątków lat po ,Lesławie“ i był wynikiem zupełnie odmiennych prądów niż te, co istniały na początku piątego dziesięciolecia zeszłego wieku. Czy więc myśl główna „Lesława“ powstała samoistnie w ekscentrycznym duchu poety, który gardził wszelką rzeczą uznaną, poszukiwał nadzwyczajności, chciał zadziwić, przerazić, przejąć zgrozą? Czy zaczerpnął ją w jakiej średniowiecznej sekcie? Czy też, co najprawdopodobniejsze, wzoro­wał swego szatana wprost na Prometeuszu?

Za tern przepuszczeniem przemawia rola, jaką odegrał w mitach Hellady tytan, spiorunowany przez Zeusa za swTą litość nad ludźmi, za dobro­dziejstwa, jakie im wyświadczył. Takim przedsta­

wił po Eschiles. A wśród męczarni, jakie mu wład­ca Olimpu zadaje, on nie ugnie przed nim czoła, nic uczyni zadość jego woli.

Alit ten obrobił wspaniale Góthe i włożył na­wet w usta Prometeusza słowa podobne do słów szatana Zmorskiego:

Ja czcić ciebie?—przemawia tytan do Zeusa.— Za co? Czyś kiedy ulżył boleściom cierpiącego? Czyś kiedy stłumił łzy trwogi?“

Milton w „Raju utraconym“ przedstawił zbun­towanego anioła w aureoli męczeństwa i nadal mu odcień wielkości, zbliżający go do Prometeusza. Może więc i ta postać wpłynęła na wytworzenie szatana w „Lesławie“. Szatan ten jednak nie do­rasta potężnym kreacyom Eschilosa, Miltona, Guthego, jak cały dramat Zmorskiego równać się nie może z „Faustem“ lub „Manfredem-. Jest to dzieło nie­dojrzałe, przenoszące o wiele siły swego twórcy. Rozmach w nim ogromny, a rezultatowi nie odpo­wiada.

Lesław monologuje od początku do końca, wy­powiadając swoje wielkie uczucia i wielkie myśli — jałowe. Widać w nim mnóstwo chaotycznych wspo­mnień i obrazów, nie powiązanych z sobą orga­nicznie.

Pomimo to dramat jest bardzo ciekawy, gdyż daje obraz umysłowych porywow i prądów chwili, która go wydała.

Przypiski do „Leslawra“ nie tłómaczą jego ge­nezy, nie rzucają światła na wpływy, jakie go wy­wołały, odnoszą się tylko do ńiektórych istot fan-

taktycznych. Zmorski twierdzi, że tak te postacie, ■jak ich właściwości i słowa, włożone im w usta, poczerpniete są z podali ludowych. Nie wymienia jednak nigdzie miejsc, gdzie je posłyszał. Trudno więc sprawdzić, o ile są. wierne, i czy autor, przy swej bujnej fantazyi, nie przystosował ich do swoich pojęć, i jeśli nie poczerpnął ich z własnej wyobraźni, czy nie ukształtował według niej?

Podejrzenie takie nasuwa prześliczne podanie tWieża siedmiu wodzów“, o którom Zmorski pisze w przedmowie, iż to podanie zapamiętał z lat dzie­cięcych, ale nie może sobie przypomnieć, gdzie i od kogo je słyszał, a później nigdy się już z niem ni.; spotkał. Wyobraźnia nieraz wiedzie pamięć na ma­nowce, miesza wrażenia i myśli własne z temi, co poc/erpnięte są z zewnątrz, spuszczać się na nią w zupełności nie można, ani polegać na twierdze­niach Zmorskiego, nie popartych przez bliższe in- formacye. Tembardziej. że spokrewniony z ludem właściwościami swej natury, łatwo mógł fantazyom swoim nadać charakter, zbliżony do ludowych podań.

Wieża siedmiu wodzów“ jest jednym z jego najpiękniejszych utworów. Tę wieżę strażniczą osi­wiali w boju wodzowie, widząc, że godzina śmierci nadchodzi, każą budować swojej wiernej drużynie na białym piasku wiślanych wybrzeży. Spełniając ten rozkaz, towarzysze broni kopią i zakładają fun­damenta, ale w nocy roboto dnia każdego łakoma ziemia pożera. Ilobotnicy, zniechęceni próżnemi umiłowaniami, opuszczają ręce. Wodzowie jednak

każą, pomimo to, powtarzać co dnia bezużyteczną z pozoru pracę dni poprzednich i wznosić muryr które w nocy ziemia pożerać nie przestaje.

Trwa to czas długi, aż wreszcie wodzowie po­stanawiają sami stanąć na zrębie murów i zapaść się wraz z niemi, by przebłagać wrogie potęgi, przeszkadzające wzniesieniu strażnicy. Więc we­zwali cały lud na ucztę pożegnalną, a sami z cza­rami złotego miodu w ręku, ze złotemi mieczami i w złotych hełmach na głowie, obiecując, że za ty­siąc lat znów powrócą, wstąpili na zrąb wieży, zaledwie widzialnym szczątkiem wzniesiony nad ziemię.

Alis'ci zaledwie stanęli na murach, wieża za­padła dźwigać się w górę zaczęła i okazała się na powierzchni robola dni i lat całych, uważana jako daremna. Ujrzawszy wodzów na murach wieży, ła­koma ziemia swą zdobycz oddała, a wieża rosła w oczach coraz wyżtej, aż czołem dosięgła niebios. Ażeby jednak ludzie uszkodzić jej nie mogli, stała się dla nich niewidzialna i tylko w górze, pomiędzy gromadami gwiazd, świeci ich siedem, tworząc pół­kole. Są to złote hełmy wodzów, którzy w ten spo­sób z góry przyświecają swemu ludowi.

Zkądkolwiek pochodzi ta legenda, jest ona nie- zaprzeczenie piękna i nosi charakter podaniowy, jest nawet spokrewniona z legendami serbskiemi. Wszak­że w jednej z nich: „Wybudowanie Skadru“, tlóma- czonej przez Zmorskiego, wiła—rodzaj rusałki, wie­lokrotnie wspominanych w pieśniach ludowych serb­

skich, burzyła w nocy pracę dnia murarzy, jak zie­mia pochłaniała ją w „Wieży siedmiu wodzów“.

Wprawdzie legenda rozwija się dalej zupełnie odmiennie, początek jednak jest niemal identyczny,

Wieża siedmiu wodzów“ należy do później­szych utworów poety, napisał ją w roku 1848-ym w Osieku w Poznańskiem, a wydal w roku lS^O-ym. Nie wiadomo, jakie wpływy działały na niego w owej dobie. To pewne, że podania i pieśni ludowe wszyst­kich krajów zajmowały go zawsze, a wtedy właśnie tłómaczyl sagi skandynawskie.

Czas jakiś błąkał się po południowej slowiańszczy- znie, nauczył się po serbsku i przetłómaczył wiele bardzo pieśni bohaterskich. Posiadał fizyczne wa­runki, odpowiednie do podobnie ciężkich wędrówek.

Odczuwał też daleko lepiej poezye i obyczaje pierwotnych społeczeństw, niżby je odczuć mogło dzisiejsze, przesubtelizowane pokolenie i oddal praw­dziwą przysługę naszej literaturze wiernemi swemi przekładami.

Niektóre z nich, a mianowicie cykl „Królewi­cza Marka“, drukowany byl dawniej, a w ostatnich czasach ukazały się w całości w Bibliotece najcel­niejszych utworów. W pieśniach tych jest dużo zapału, bohaterstwa, zawziętych bojów, szlachetnych porywów, ale daremnie szukalibyśmy w nich bar­dziej złożonych uczuć i tej różnolitości charakterów, jaką znajdujemy w epopejach starożytnych, do któ­rych je tłómacz porównywa w swojej przedmowie. Wojak tu podobny do wojaka, dziewczyna do dziew­czyny, uczucie do uczucia, jak krople wody z jednej

krynicy. Nadaje to pieśniom wielką monotonię, tók dalece, iż czynią wrażenie ciągłych powtórzeń, na­strojonych na jednę nutę.

Zmorski tego nie zdaje się odczuwać; ukochał on widoczuie swój przedmiot i oddal mu całą du­szę. Chwytała go za serce buta junacka w pieśniach serbskich, jak unosił; ponury nastrój w sadach skan­dynawskich. Powracał też myślą stęsknioną do uko­chanego Mazowrsza, a wspomnienia swoje zawarł w cyklu opowiadań prozą „Domowe wspomnienia i powiastki“, napisanym w roku 1852, a poświęco­nym Kazimierzowi Wójcickiemu, jako badaczowi rze­czy ludowych. Są to podania, baśnie i t. p.. które weszły do wydawnictwa Biblioteki Dziel Wyboro­wych.

Twórczość Zmorskiego wyczerpała się szybko. Można, powiedzieć, iż ,Wieża siedmiu wodzów“ by­ła jego śpiewem łabędzim i jedynym utworem ory­ginalnym po wyjeździe z Warszawy.

Za granicą biedny poeta prowadził czas jakiś smutne życie tułacze; nawet tak rdzennie cygańskiej naturze dało się ono we znaki. Aż wreszrie los mu się uśmiechnął, ożenił się w Poznańskim z pan­ną piękną, wykształconą, która go ukochała gorąco i stosownie do swoich marzeń, osiadł na polskiej wsi. wśród ludu. Ale nie był stworzony do cięż­kiego zawodu rolnika. Zresztą przeminęły już były bezpowrotnie czasy, gdy ludzie, szukający spokoju i ciszy, chronili się na wieś. Stało się więc to. co stać musiało. Majątek się rozszedł, poeta gospoda­rował jak najgorzej, trapił się złym stanem intere­

sów, losem rodziny i był wpleciony w owo kolo męczarni trosk codziennych, którym bronił się tak długo.

W roku 1858-ym bawił czas jakiś w Warsza­wie, chciał się nawet tu osiedlić, rachując, że przy wzmagającym się ruchu piśmienniczym znajdzie od­powiednie dla siebie zajęcie. Widać jednak, że albo ge nie znalazł, albo też niepodległa natura nie mo­gła się do niego nagiąć. W Warszawie przez lat kilkanaście zmieniło się wiele, a nadewszystko po­glądy i kierunki, rozproszyło się znajome kółko. W nadbużu nie było ani jednego ze znajomych do­mów. Dla Zmorskiego nie było tu miejsca. Znie­chęcony, zgorzkniały, zapomniany, umarł w Dreźnie w roku 18(57-ym, zostawiając żonę i dzieci bez ża­dnych środków.

Cyganie nie byli stworzeni do zakładania ognisk rodzinnych. ,

Z całego ówczesnego grona poetów Zmorski najwięcej obiecywał, a najmniej dotrzymał, ale gdy­by po nim tylko pozostało kilka liryk ogromnej si­ły, a choćby tylko ten czterowiersz końcowy z utwo­ru do Lenartowicza:

,.Bo pieśni wieszczów »• narodzie s:t tak,

Jako w człowieku bywa serca bicie,

Co razem »' ciele utrzymuje życie,

[ o życiu daje ¿nak‘\—

starczyłby on na świadectwo, że w Zmorskim byl wielki poeta, który nigdy miary swej nie dorósł.

Włodzimierz WolsHt-

Postać poety i powieściopisarza głośnego w swo­im czasie w Warszawie zarówno z utworów, jak z ekscentrycznych wybryków, byłaby dziś niemal zu­pełnie zapomnianą, gdyby nazwisko Włodzimierza Wolskiego nie świeciło ciągle na afiszach teatral­nych obok nazwiska Moniuszki, jako twórcy libretta „Halki-1 i „Hrabiny.“ Ale jak się to dzieje 7. każdym librecistą, muzyk przytłacza go i przyćmiewa w zu­pełności.

A jednak ten librecistą zaznaczył się wybitnie w ruchu poetycznym, jaki zapanował w naszej lite­raturze po czterdziestym roku dziewiętnastego wieku i był nawet jednym z jego głównych przywódców.

Wolski urodził się, w Pułtusku r. 1825. Ojciec

jego był oficerem b. wojsk polskich; rodzice osiero­cili go bardzo wcześnie. Chłopczyk chował się w Warszawie u opiekuna swojego Bernarda, rodem Francuza, który utrzymywał pensyonat męzki.

Szczegóły to podaje rówieśnik i przyjaciel poe­ty. Aleksander Niewiarowski, znający je zapewne dokładnie, gdyż sam pochodził z Pułtuskiego, w syl­wetce drukowanej niegdyś w Słowie, jeśli mnie pa­mięć nie myli. Nauki AVolski pobierał w szkołach ■i dzięki swemu opiekunowi, nauczył się bardzo do­brze języka francuskiego i niemieckiego. W przy­szłości okazało się to rzeczą niezmiernie dla niego pożyteczną, gdyż mógł poznać gruntownie literatury zagraniczne. Nadawało mu to wyższość nad współ­towarzyszami, którzy mało wogóle znając obce ję­zyki, przy ówczesnym braku tłómaczeń, nie mogli mu dorównać ogólnem literackiem wyrobieniem. Ję­zyk francuski przydał mu się też bardzo w ostat­nich latach życia, które spędził w Belgii, gdyż utrzy­mywał się głównie, pracując w dziennikarstwie tam- tejszem.

Musiał też Wolski posiadać wielką łatwość przyswajania sobie obcych języków, bo mówił bie­gle po angielsku i po włosku; umiał także we wszystkich, dzięki zapewne muzykalnym zdolnościom, pochwycić akcent właściwy i to tak doskonale, iż nieraz wśród figlów, któremi zabawiać się lubiła cy- ganerya warszawska, brał zawsze ha siebie rolę zna­komitego cudzoziemca i olśniewał naiwnych dosko­nałą znajomością obcych języków, oraz wytwornem •obejściem, bo rzecz dziwna, ten niepoprawny cygan,

m

mieszkający na poddaszu, chodzący nieraz w mroz trzaskający bez całego obuwia, przepędzający poło­wę życia w najmniej estetycznych miejscach, umiał przybrać, gdy chciał tylko, ton wykwintnych salo­nów i wszędzie znaleźć się właściwie.

Ułatwiało mu to, naturalnie, stosunki w tak zwanym sowiecie i sprawiało, że był niekiedy ulu­bieńcem osób, zajmujących w niem wybitne miejsce.

Najczęściej jednak jaki niespodziewany wybryk poety zrywał nawiązane stosunki. Odzywała się w nim natura cygańska i człowiek wykwintny, prze­strzegający pilnie form towarzyskich, pozbywał się ich przy pierwszej lepszej sposobności, .śmiał się w oczy tym, którzy dali się niemi złudzić i, jak się dosadnio wyrażał, posyła! do dyabła to wszystko, co go krępowało lub nudziło.

Wolski odziedziczył po rodzicach kapitał, który dziś zapewne nie miałby wielkiego znaczenia, ale na owe czasy mógł stanowić bezpieczną podstawę bytu. Cóż, kiedy doszedłszy do pełnoletnosci, nie miał nic pilniejszego, jak go zmarnować. Najął wspaniały apartament, przyjął służbę, żył na wiel­ką stopę, ugaszczał znajomych i grał rolę wielkiego pana, dopóki tylko fortuny wystarczyło. .Świetności te trwały podobno niecały rok, potem musiał się przenieść z pięknego apartamentu do izdebki hotelu Nadwiślańskiego, gdzie mieszkał przez czas długi, nigdy nie opłacając komornego, dzięki miłosierdziu właściciela i protekcyi jego córek, które litowały się nad młodym i nieszczęśliwym poetą. On przynosił im swoje wiersze, wpisywał się w albumy, grał,.

śpiewał i umiał widocznie skutecznie przemawiać do 'ich serc, skoro rezultat był dla niego pomyślny.

Wszystkie te fakty opowiadali mi naoczni świadkowie. Sama zresztą widziałam go nieraz zzię­bniętym i głodnym. Wolski, wpadłszy w ostatnią nędzę, nie lubił wspominać o minionych świetno- ściach. ,

Przy swoich zdolnościach mógł z łatwością zdo­być sobie środki utrzymania, lecz za chłeb żądano pra­cy, spełnienia jakichkolwiek, chociażby najlżejszych obowiązków, a cygańska natura Wolskiego nagiąć się do nich nie mogła. Praca każda wydawała mu się nieodpowiednią, niegodną jego młodej sławy

i wygórowanych marzeń, a może wprost tylko nie­znośną! Często też odrzucał najlepszą sposobność zyskania stanowiska, o które inni starali się dla nie- üo, bo sam w tym względzie nie zrobił żadnego kroku.

Przytoczyć mogę na dowód fakt następujący:

Losem Wolskiego zajmowała się czynnie ko­bieta, której imię zaznaczyło się w calem naszem literackiem i społecznem życiu — pani Nina Łu­szczewska, promotorka wydania dzieł Kopernika, słynna z rozumu i wdzięku, z jakim umiała pod­nieść życie towarzyskie w najszlachetniejszem te^o słowa znaczeniu. Nie było więc dla niej rzeczą tru­dną przy stosunkach, jakie miała, znaleźć dla mło­dego poety odpowiedniego stanowiska, tembardziej, że on sam, skoro chciał, przedstawiał się bardzo ko- ivystnie.

Właśnie zawakowała wówczas posada bibliote-

Biblioteka — T. 374. 7

karza przy jednym z największych księgozbiorów prywatnych, którego właścicielkę, hrabinę #*s. pani Łuszczewska znała zblizka, więc postanowiła pozy­skać ją dla swego protegowanego,

Wolski pisał wówczas pierwszą swą powieść, tytułował ją Przejście i podobno wydał później pod innym tytułem. Był bardzo nią zajęty i lubił zwie­rzać się osobom przyjaznym z jej pomysłu, celu, scen napisanych, jak i tych, które pisać zamierzał. Czytując to, puszczał wodze improwizacyjnej żyłce, podnosząc jej ton coraz wyżej, stosownie do nastro­ju chwili. Słowem, powieść ta była przez czas ja­kiś konikiem, na którym jeździł bezustanku, a ule­gając bujnej fantazyi, stwierdził nawet niekiedy, że powieść była skończoną i czekała tylko odpowie­dniego wydawcy.

W owym czasie powieści pisano u nas bez po­równania mniej, niż dzisiaj, więc też budziły one więcej zaciekawienia, zwłaszcza, gdy chodziło o utwór znanego poety.

Pani Łuszczewska więc skorzystała z tej oko­liczności i zaczęła przed hrabiną wychwalać powieść Wolskiego, naturalnie na wiarę jego słów. Twierdziła, iż powieść unosi czytelnika w najwyższe sfery myśli i uczucia, a uczyniła to tak wymownie, iż hrabina objawiła życzenie poznania tego nie­znanego arcydzieła.

Co prawda, powieści Wolskiego, te przynaj­mniej, które były później drukowane, wbrew twier­dzeniu pani Łuszczewskiej nie miały zgoła nic wspól­nego z najwyższemi sferami myśli, nie unosiły wca­

le w błękity. Tego przecież ona wiedzieć nie mo­gła. Autor, jeden z pierwszych u nas realistów, forsował tony i doprowadzał je nieraz do brutal­nych efektów, a wówczas jeszcze Zola i cała szkoła naturalistów nie przyzwyczaiła do nich czytelników. Literatura, zwłaszcza francuska, najwięcej u nas roz­powszechniona, miała charakter wykwintny. Lamar- tine, pani Sand, Musset królowali w niej wespół

2 Balzakiem. A jakkolwiek wszyscy realiści wywo­dzą się od Balzaka, posiadał on przecież przedziwny smak artystyczny, który nie pozwalał mu rozwodzie się zbytecznie nad wstrętnemi scenami nawet wów­czas, gdy prawda wymagała, aby ich nie opuszczał.

Wolski tej miary artystycznej nie posiada], a powieści* swe pisał dorywczo pod wpływem róż­nych czynników, najprędzej dlatego, że powieść była wówczas najpożądańszą formą literacką, gdyż Kra­szewski wyrabiał jej coraz więcej prawo obywatel­stwa w naszem społeczeństwie. Wolski przecież nie dorównywał mu w niczem, a utwory jego tego ro­dzaju musiałyby razić wykwintny smak arystokra tycznej kobiety, jaką była hrabina.

Nie odczytała jednak nigdy rękopisu, gdyż do­stał on się w jej ręce w stanie trudnym do opi­sania, a znamionującym dosadnie niesłychaną lekko­myślność autora.

Wolski był nieporządny w najwyższem tego- słowa znaczeniu, a nieporządek ten odbił się aż nad­to na rękopisie, nietylko pisanym na świstkach, ale brudnym, zatłuszczonym, przejętym wonią łoju, tj- toniu' alkoholu. Z niepojętą prawdziwie niedbało-

ścią nie zadał sobie pracy przepisania go, obwinął lylko pięknym glansowanym papierem, obwiązał nie­bieską wstążką i wręczył swojej protektorce. Może myślał, iż żądanie rękopisu było ze strony hrabiny prostym aktem grzeczności i że zostanie mu zwró­cony nietknięty. Najprędzej jednak nie myślał nic i gdy pani Łuszczewska zażądała w imieniu hra­biny rękopisu, dał go takim, jakim był, byle jej się pozbyć. Protektorka, nie mogąc przypuścić, co kryje elegancki z pozoru zwitek, była tak nieoglę- dna, że go nie obejrzała i wprost zawiozła hra­binie.

Łatwo sobie wyobrazić, co nastąpiło. Hrabina odesłała go obrażona pani Łuszczewskiej, dziwiąc się. iż przysłała jej rzecz, której wprost nie można się dotknąć. A gdy ta czyniła gorzkie wymówki Wol­skiemu, że ją naraził na taką kompromitacyę i unie­możliwił jej dobre chęci, rozgniewał się nie żartem, powiedział, że nie jest stworzony na bibliotekarza, że drwi sobie z urzędu, z biblioteki, z jej właści­cieli i ze wszystkich, co nie umieją szanować swo­body, jaką prawdziwy artysta mieć powinien, i wy­szedł, nasuwając pomięty kapelusz na oczy.

Nie pierwszy to raz Wolski dal się we znaki pani Łuszczewskiej. Pomimo jego niepoprawnego charakteru, widząc istotną nędzę, starała się nietyl- ko być mu pomocną, ale dźwignąć go, postawić na właściwem stanowisku i dać mu możność wykazariia swych wielkich zdolności. Salon jej miał w swoim czasie niezmierne znaczenie i pozostanie na zawsze w historyi życia towarzyskiego Warszawy, jako je-

dynę niemal miejsce, w którem spotykały się wszyst­kie bez wyjątku znakomitości, stale lub czasowo prze­bywające w mieście. Bywali na poniedziałkach pań­stwa Łuszczewskich członkowie arystokracyi, uczeni, literaci, artyści, słowem ci wszyscy, którzy rodem, zasługą, talentem przodowali w kraju, a gospodar­stwo z nieporównanym wdziękiem i serdecznością zajmowali się swoimi gośćmi. Liczba ich też wzra­stała ciągle, tak, iż salony zawsze zdawały się dla bywających zbyt ciasne, chociaż rozszerzała ściany staropolska gościnność.

Pani Łuszczewska była niewyczerpana w po­mysłach ku urozmaiceniu swoich poniedziałków, a w roku 1844 urządziła przedstawienie amatorskie, którem zajmowało się cale towarzystwo warszawskie. Amatorzy pod jej kierunkiem porwali się na rzecz niemałą, na wyjątki z „Fausta“ (¡oethego z uwer­turą, pieśniami i chórami księcia Antoniego Radzi­wiłła. Ażeby rzecz podobną wykonać, trzeba było sil pierwszorzędnych, więc też w jednym tylko sa­lonie państwa Łuszczewskich udać się ona mogła.

Faust“ w owym czasie nie byl jeszcze przeło­żony na nasz język, Uómaczenie więc kilku wybra­nych scen powierzono Wolskiemu. Dyla to praca, jakby dla niego stworzona, gdyż zdolny byl odczug piękności oryginału i oddać je w odpowiedniej poe­tycznej formie. Na nieszczęs'cie, Uómaczenie nudziło Ko, niepoprawny próżniak nie znosił żadnego wysił­ku i dlatego to zapewne, pomimo doskonalej znajo­mości obcych literatur nie przysłużył się ojczystej

żadnym innym przekładem, prócz owych wyjątków z „Fausta“.

W p rojek to wanem przedstawieniu miał on wziąć na siebie rolę Mefista. Ówczesna powierzchowność jego nadawała się do odpowiedniej charakteryzacyi. Szczupły, blady blondyn, o nieregularnych, ale deli­katnych rysach, miał jasno stalowe oczy, wielkie rozwinięte czoło i spiczastą brodę, Nadawało mu to podobieństwo do kota, ale można też było z tej fizyognomii urobić łatwo typ szyderczego Mefista, tembardziej, że Wolski w życiu towarzyskiem i ser- cowem pozował zawsze na demoniczność.

Wziął też bardzo do serca i swoją rolę i tłó- maczenie. Łatwiej mu jednak było zapalić się do jakiej myśli, aniżeli ją wykonać. Z tego powodu pani Łuszczewska żyła w ciągłej trwodze, czy tłómaczenie wykończy na czas oznaczony, musiała używać naj­rozmaitszych forteli, a nawet niekiedy ustanawiała straż nad poetą, którego nie wypuszczano z pokoju, dopóki nie ukończył zadania.

Trudność położenia powiększał fakt, że‘ Wol­ski nie miał stałego locum, a raczej miał ich wiele, gdyż wolał mieszkać u innych, niż u siebie, więc skoro tylko który z kolegów- lub zamożniejszych braci literatów przyjeżdżał do Warszawy, przenosił się do niego ze swojej izdebki. Z tego powodu zna­leźć go na razie było bardzo trudno i zdarzało się nieraz, że iro jak szpilki szukano po mieście. A trze­ba jeszcze dodać, że lubił otaczać się tajemnicą.

Przenosiny nie przedstawiały dla niego tru- dmwri żadnej. Rzeczy jego ograniczały się najeżę-

ściej do tych, jakie miał na sobie, a w potrzebie posługiwał się bez żadnej ceremonii garderobą przy­jaciół. Umeblowanie izdebki, którą zamieszkiwał na Bednarskiej ulicy, składało się z prostego łóżka, krzesła i stołu, nie zawsze całych. Całą izdebkę, pełną kurzu i pajęczyn, nigdy niesprzątaną, nie za­miataną, zapełniały stosy książek i papierów, służą­cych także za wygodne składy śmieci różnego ro­dzaju. Nie dziw więc, że Wolski chętnie z niej uciekał, skoro tylko znalazł gdzieindziej schronienie

Dzięki pilnemu dozorowi, któremu chcąc nie chcąc poddać się musiał, poeta dokonał tłórnaczenia. iłoże też działała na niego podniecająco ważna ro­la. jaką mial w przedstawieniu odegrać, tembardziej. że cała Warszawa żywo się niem zajmowała. Za­wczasu starano się o zaproszenia, tembardziej, żo liczba ich musiała być ograniczona miejscami, a żą­dań było bez liku.

Wszystkie szczegóły o tym pamiętnym wieczo­rze słyszałam wielokrotnie opowiadane przez je­dnego z głównych uczestników przedstawienia.

Wybrane wyjątki składały się z monologu Fausta i sceny -z duchem z pierwszego aktu, oraz /. dwóch znamiennych scen pomiędzy Faustem a Me- listem. Na tem kończyła się część deklamacyjna- l'otem (iretchen śpiewała pieśń przy kołowrotku

i pieśń w kościele, a chóry odzywały się kilkakrot­nie. Roli Gretchen podjęła się młoda i ładna pani Aniela Kurtzowa, do chóru męzkiego, któremu przy­wodził Ignacy Komorowski, wchodziło wielu dobrze znanych Warszawie osobników, brał w nich udział

między innymi Józef Kenig, wówczas jeszcze w zara­niu swego dziennikarskiego zawodu. Amatorowie występowali w zwykłym balowym ubiorze.

Na wieczór uroczysty przybyli wszyscy punk­tualnie o naznaczonej godzinie, brakło tylko dwóch głównych postaci Mefista i Fausta.

Tymczasem salony państwa Łuszczewskich za­pełniały się szybko, a chociaż zwykle zbierano się w nich bardzo późno, tak dalece, iż z tego powodu były nieraz narzekania, śmiechy, twierdzenia, że ło nie są wieczory pyniedziałkowe, ale wtorki ranne» dnia tego już o dziesiątej zebrało się wszystko, co najświetniejszego miała ówczesna Warszawa, tak wielkie było zaciekawienie.

Pani Łuszczewska, zaniepokojona niepojętą nie­obecnością głównych aktorów, posłała kogoś z za­ufanych przyjaciół do Fausta, u którego najczę­ściej przebywał Wolski. Poseł powrócił nieba­wem z hiobową wieścią, iż znalazł Fausta nie­mniej zaniepokojonego, przechadzającego się po po­koju w balowym stroju w oczekiwaniu na Mefista, ale ten zawieruszył się gdzieś od samego rana i nie można go było odszukać w żadnem ze znajomych domów, ani w restauracyi, ani w żadnem miejscu, gdzie się mógł znajdować. Faust uczynił wszystko, co do niego należało, przygotował nawet szatańskie­mu towarzyszowi cały strój, zacząwszy od lakier­ków, a skończywszy na rękawiczkach, chodziło o to tylko, by się znalazł i przywdział go.

Położenie było rozpaczliwe, tembardziej, iż nikt nie mógł zaręczyć, czy nie był to złośliwy figiel ekscen­

trycznego poety i jak daleko chciał go posunąć, Mógł on zresztą bez zlej myśli w jakiem hulaszczem to­warzystwie zapomnieć o wieczorze pani Łuszczew­skiej, Fauście i całym s'wiecie, a wreszcie mógł spać w jakim kącie snem sprawiedliwych. Wszystko to było możliwem.

Pani Łuszczewska słała posła za posłem do nieszczęśliwego Fausta i odbierała jednę odpowiedź: „Wolskiego niema. Wszelkie poszukiwania daremne,“ Faust zaś nietylko sam nic nie znaczył, ale w nim była jedyna nadzieja dostawienia Mefista, skoro się tylko ukaże.

Położenie pani Łuszczewskiej nie było wcale godne zazdrości.

Wreszcie około godziny 11-ej Wolski zjawił się w hotelu w Rzymskim u swego towarzysza, ale wja- kimże stanie! Zabłocony, zziajany, brudny, a do te­go zły piekielnie. Niepodobna się było od niego do­pytać, gdzie był i co robił dotychczas. Podobno od­prowadzał o parę mil za Warszawę i żegnał jakąś piękność miłą swemu sercu.

Zjawił się znowu poseł pani Łuszczewskiej z ka­retą, ażeby prędzej dostawić głównych aktorów, ale Wolski na czynione sobie wymówki odpowiedzą! swoim zwyczajem, żeby mu dano święty spokój, że jest zmęczony, głowa go boli, chce spać. deklamo­wać dziś nie myśli i nie robi sobie nic a nic z przed­stawienia i z całej Warszawy.

Kiedy wreszcie udało go się udobruchać, na­karmić, wystroić i przywieźć, było już po dwunastej, a pomiędzy zniecierpliwionymi gośćmi snuła się bla­

da gospodyni, nie wiedząc, jak upozorować niepo­jęte opóźnienie przedstawienia. Można sobie wyo­brazić, jakie westchnienie ulgi wyrwało się z jej piersi, kiedy ujrzała wreszcie wchodzących pośpiesz­nie głównych aktorów.

Pomimo tak niefortunnego wstępu, przedsta­wienie udało się świetnie, a oklaskując tłómacza

i aktora, pani Łuszczewska darowała mil opóźnienie, które ją takiego niepokoju nabawiło.

Wchodziła tu tylko w grę cygańska lekkomyśl­ność. Wolski jednak bywał często złośliwy. Po Warszawie kursowały nieraz jego satyryczne wier­sze, ośmieszające niemiłosiernie różne osoby, grupy towarzyskie, wspólliteratów, bez żadnego względu na ich stanowisko. Obrażał ich tym sposobem i ro­bił sobie wielu nieprzyjaciół. Lubił też żartować z ludzi, wywlekać na jaw ich słabe strony, a to przebaczano mu mniej jeszcze. Nieraz naprzykład opowiadał osobom, zajmującym się ruchem literac­kim zagranicznym, o utworach znanych autorów, które naprędce wymyślał, cytował ich treść, zachwy­cał się pięknościami, które wynosił pod niebiosa, czatując złośliwie, czy słuchacz tych wiadomości nie puści dalej w świat, jako spostrzeżeń własnych. Sam też niekiedy zapytywał ponownie o te fikcyjne utwo­ry i gdy spotkał się z zapewnieniem, że je czytano, puszczał wodze swej satyrycznej żyłce.

Kobietom starał się zawsze przypodobać i miał do nich szczęście. Nie brakło też w jego życiu głęb­szego uczucia, wogóle jednak pozował na demonicz- ność i na każdej spotkanej kobiecie usiłował wy­

wrzeć wrażenie. A przy jego bystrości, układności, talencie i sławie, udawało mu się to często, tem- bardziej, że powierzchowność, pomimo częstego za­niedbania, umiała zwrócić uwagę. Przepadały za nim nieraz poważne matrony, których opowiadań umiał słuchać ze szczególną uwagą. Między innemi był w wielkich łaskach u wojewodziny Nakwaskiej, au­torki „Czarnej mary“ i kilku nowelek dla młodzieży, oraz pamiętników, które nie wiem z jakiego powodu spisywała po francusku. Zapewne w młodym wieku szła bezkrytycznie za panującą modą. Gdy teraz za­pragnęła pamiętniki przygotować do druku, nie mo­gła tego sama uczynić, mają<* wzrok bardzo osłabio­ny. Szukała więc kogoś, coby jej w tem dopomógł,, ale tu okazała się trudność w znalezieniu osoby, któraby przy uzdolnieniu literackiem doskonale wła­dała językiem francuskim. Ktoś nastręczył jej do tej roboty Wolskiego i za jego namową uprosiła szczupłe kółko zaufanych przyjaciół i znawców, aże­by im owe pamiętniki odczytać, a były one ciekawe ze względu na wysokie położenie, jakie zajmował niegdyś wojewoda Nakwaski. Żona więc jego miała sposobność widzieć i obserwować wiele.

Wolski był lektorem pamiętników, a czytał zna­komicie, umiał też dykcyą podnosić każdy lepszy ustęp. Nie poprzestając na tem, dodawał od siebie pochwalne słówka, jakby mimowolne wykrzykniki zachwytu, np. Jhielle finesse albo Comme c-est dit, które wypowiedziane z odpowiednim akcentem, musiały głaskać miłość własną autorki, tembardz'iej> że lektor zatrzymywał się w odpowiedniem miejscu

i spoglądał po słuchaczach, oczekując pochwalnego ■echa, które zawieść nie mogło.

Zacna pani Nakwaska była uradowana. Czyta­nie pamiętników zabrało parę wieczorów i rzecz bardzo naturalna dla tych, którzy znali Wolskiego, na jeden z nich spóźnił się on o całą godzinę, a z nim spóźnił się także jeden z zaproszonych, Jó­zef Kenig, mniej jednak winny w tym razie, bo był tylko słuchaczem.

Pani Nakwaska miała wiele przymiotów, ale cierpliwą wcale nie była, pod względem zaś etykie­ty towarzyskiej miała nieubłagane zasady. Sama myśl, 7,e ktoś lekceważył jej zaproszenie i nie uznał za stosowne wytłómaczyć się choćby jednem słówkiem, była dla niej nieznośną. Przez tę całą godzinę ki­piała z gniewu, nasłuchując, czy kto nie nadchodzi. Wreszcie odezwał się dzwonek w przedpokoju i po chwili weszli winowajcy. Wszyscy myśleli, że ich spotka ostre polajanie. Ale stało się inaczej. Oba- dwaj mieli wyraz tak żałobny, iż słowa zamarły na ustach gospodyni . domu, a oni złożyli jej głęboki ukłon. Wolski zaś wyrecytował, jak wytrawny aktor z odpowiednim nastrojem, zapewne przez drogę uło­żoną bajeczkę. Nie przepraszał nawet za opóźnie­nie, bo był pewny, że pani Nakwaska rozumiała, iż tylko jakaś nieodwołalna konieczność mogła go za­trzymać. Oto z Kenigiem byli przy łożu konąjącefro przyjaciela.

Podał tak wzruszające szczegóły, iż musiano go pocieszać. Przez cały wieczór zachował nastrój ponury i czytał też mniej dobr/e. niż zwykle. Mo­

żna to było przypisać strapieniu. W rzeczywistości jpdnak ci panowie zabałamucili się na jakimś kole­żeńskim obiadku i mieli się na baczności, by tego po nich nie poznano.

Wolski był przez parę miesięcy — czas stosun­kowo bardzo dla niego długi — ulubieńcem pani Na- kjvaskiej, dopóki jakaś głośna awantura, w którą był wmieszany, nie wytrąciła go na czas jakiś przynaj­mniej z warszawskiego towarzystwa,

Na arenie literackiej Wolski wystąpił bardzo młodo, bo mając lat ośmnaście i to od razu z dzie­łem, które musiało zwrócić uwagę. W r. 1843 w Przeglądzie Naukowym, wydawanym przez Edwar­da Dembowskiego i Hipolita Skimborowicza, ukazał się jego poemat Ojciec Hilary, który cała ówczesna grupa uznała za swoj programat.

Ojciec Hilary nie jest zapewne arcydziełem, za jakie go wówczas okrzyknięto, ale nie jest też utworem pospolitym, a co najważniejsze treścią, for­mą, szczegółami i układem charakteryzował moment,, w którym był napisany.

Osnowę bardzo prostą wikła tylko autor bez­ładem opowiadania. Danił, poddany—w owej epo­ce poddaństwo, chociaż zniesione jeszcze za czasów Księstwa Warszawskiego w dzisiejszem Królestwie,, istniało jednak w innych prowincyach polskich — bohater Wolskiego, chowany przy dworze podcza­szego, był celem naigrawań, szyderstw i razów. Później uczył się z rokazu pańskiego, co nie prze­szkodziło paniczowi, gdy dorósł, pozostawić go w roli. lokaja.

J\Ia się rozumieć, stosownie do ówczesnych ten- dencyi, lokaj przerósł o całe niebo swoje otoczenie. Chełpi się on ze swego pochodzenia, poniżeń, wśród których wzrastał:

Ja cliłop niewolnik z imienia i rodu,

Ujea nie znam. a matka, żebraczka zgrzybiała

Psom pana podczaszego obiady dawała.

Ja, ojcze, miałem urząd piękniejszy, dwojaki:

Uyłem zwierzę, na które panicz strzelał z łuku

I jak pies, pilnowałem pańskiego ogrodu.

Autor gromadzi wszystkie poniżenia i nieszczę­ścia około swego bohatera. Gdy matka mu umarła, musiał ją pochować wlasnemi rękoma i wtedy to w jego duszy powstał jad wściekłej nienawiści do całego rodu ludzkiego.

Nienawiść ta nie przeszkodziła mu jednak po­kochać kuzynkę swego pana, Zofię-anioła, lilię, jak ją nazywa. Miłość poddanego była pokorna, jak modlitwa, ognista, jak piorun, a razem tchnęła mi­stycyzmem, obwiewającym cały poemat, jako cha­rakterystyczna cecha epoki.

Zofia pokochała wzajem bohatera, ale pomimo to ma zostać żoną karykaturalnego bogacza szambe- lana, a bohater, zelżony przez niego w obecności ukochanej i skazany na chłostę, mści się uderzeniem noża.

Wszystko to przecież jest raczej szkicowane, napomknięte, niż wypowiedziane. Styl Wolskiego jest mglisty i płomienny zarazem; figury działające nie mają wyraźnych konturów, ale dyszą namiętno­

ścią. Autor wypowiada przez ich usta własne gwał­towne uczucia.

Miłość, nienawiść, zazdrość, zemsta, są to czyn­niki zupełnie wystarczające do wywołania drama­tycznych kolizyi, siły piekielne nie potrzebują tutaj mieszać się widomie. A jednak sam szatan podsu­wa Daniłowi nóż, którym uderza szambelana, sam szatan tajemniczym sposobem wyprowadza go z wię­zienia, a wreszcie, gdy szukał schronienia w ciszy klasztornej, stawia mu przed oczy parę oblubień­ców, których ma połączyć ślubnym węzłem. Jest to Zołia i szambelan. Szatan zadrwił z duszy, pa­łającej żądzą zemsty, bo szambelan z rany się wy­leczył. Widząc to, bohater dostaje pomieszania zmy­słów i umiera. Poemat jego jest spowiedzią, natu­ralnie spowiedzią bezładną i urywaną.

W dopisku spowiednika mieści się wiadomość, że umarła w tymże czasie młoda i piękna Zofia, po­chodząca z wielkiego rodu.

Sam układ poematu świadczy o genezie utwo­rów młodziutkiego poety. Jak zwykle bywa w pierw­szym okresie twórczości, posiłkował się on wspo­mnieniami wielkich poprzedników. Ojciec Hilciuj przywodzi na myśl Giaura Byrona i Mnicha Sło­wackiego, a przytem zabarwiony jest ideami, panu- jącemi naówczas w naszej literaturze, stawia lud na pierwszym planie, obdarza go wszystkiemi cnotami, jakich brakło wyższym warstwom, a jednocześnie nadaje mu nietylko inteligencyę, ale kulturę i subtel­ność tych warstw. Chłop w ówczesnej literaturze musiał być zawsze szlachetny. Co do panów, Wol­

ski wysilił się zaraz na początku na potworną po­stać podczaszego oraz zcudzoziemczałego szambe- lana, ale już syn podczaszego jest przedstawiony w zupełnie odmiennem świetle. Widocznie niechęci dla wyższych warstw nie było w głębi duszy poety; była ona tylko naleciałością, zaczerpniętą ze środo­wiska, w którem żył, tak samo, jak i mistycyzm.

Bo szatan także w Ojcu Hilarym wprowadzo­ny jest jedynie dla uczynienia zadość wymaganiom ówczesnego romantyzmu, właściwie nie odgrywa on w poemacie żadnej roli. Wolski wcale mistykiem nie był, świat nadzmysłowy nie nęcił go, nie prze­mawiał do niego. Inaczej ta struna, drgająca nieu­stannie w Norwidzie, Dziekońskim lub nawet Zmor- skim, odezwałaby się \ymnych jego utworach. Tym­czasem spotykamy ją zaledwie raz w pierwszej no­weli Skrzypce, współczesnej Ojcu Hilaremu. Wy­znaje to sam w przedmowie do swoich poezyi, wy­danych w Wilnie przez Zawadzkiego w r. 1839. Jego nutą właściwą była niezmierna siła całego poe­matu, jego nastrój gorący, oraz pełno pięknych ustępów, świadczących o wielkim talencie.

Z tego samego czasu i równie silny jak Ojciec Hilary jest wiersz Zapał. Wolski charakteryzuje w nim swą twórczość z naiwną dumą:

Moje marzenia to szr/.yty Tatrów,

\ moje myśli to Wisty fala.

Kiedy szalona krami przewala,

V me uczucia to powiew wiatrów.

Ho ma istota zrodzona w chmurach,

A moje czoło w piorunach leży...

Dalej wypowiada poeta swoje pragnienia i Iłó- maezy demonicznośc swej natury nieszczęściami ludz- kiemi:

Patrz«; na ziemię, jak ua skład prochu,

Xa który piorun mój chciałbym zwalić, Rozżarzyć iskrę, pożar zapalić I sztandar szczęścia zatknąć w popłochu,

Jak szara Wisła, kiedy w wściekłości Szydzi z brzegowisk, obala domy,

Jabym ciskając gromy na gromy ¡Szydził, zabijał, nic miał litości.

Był to czas, gdy Zmorski pisa! w podobnym tonie „Anioła-niszczyciela“, a pani Aniela z Chłędow- skich Dembowska, żona Edwarda, wspólwydawcy Przeglądu Naukowego, słynny w swoim czasie wiersz Co ja lubię, który treścią spokrewnią! się z Zapałem i z innym wierszem Wolskiego, Xóli me tangere, drukowanym w Jaskółce r. 1843, kończącym się wy- krzykiem:

Wolę być czynnym, ognistym szaleńcem,

Niżeli cichą, bladą, bierną cuotą.

Wypowiadali więc wszyscy oni to, co drgało w piersiach całej młodej grupy pisarzy. Jednakże wczytując się w te pierwsze gwałtowne utwory Wol­skiego zna«;, że jest to zapał robiony, że autor nie odczuwał go rzeczywiście, ale zapalał się. na zimno, a mając bujną wyobraźnię, pobudzał ją sztucznie^ bo

Biblioteka. —T. 374. 8

wiedział, za pomocą targnięcia jakich strun efekt otrzymać można. Zawsze przecież naj wdzięcznie j- szemi jego pieśniami są liryki z odcieniem namię­tnym. Nadawały się one bardzo do śpiewu i tre­ścią i formą, to też wiele z nich podkładali ęod muzykę Moniuszko, Ignacy Komorowski, Dobrzyński. Franciszek Wilczek, Emanuel Kania, Julia Niewia­rowska.

W późniejszych poezyach Wolskiego niema już pierwotnej gwałtowności; życif3 położyło na nim swoje piętno, zwiało to, co było naleciałością chwili, zostawiając rdzenne właściwości, liryzm zabarwiony silnie erotyzmem, z odcieniem tęsknoty, odzywającej się niemal w każdym naszym poecie, z większą tylko lub mniejszą silą.

Tęsknotą Wolski spokrewniony był z Szope­nem, dla którego miaf tern większe uwielbienie, iż sam był bardzo muzykalny. Posiadał też nie wielki, ale dźwięczny i czysty głos tenorowy, którym nieraz czarował słuchaczki, śpiewając własne piosenki, przy­stosowane do okoliczności, a skierowane do tych, czyje serce podbić usiłował.

W całej twórczości jego muzyka odgrywała wielkę rolę, a najznakomitszym utworem jest fanta- zya na cześć Chopenu, po śmierci mistrza napisana, w której charakteryzuje w sposób obrazowy całą jego działalność, opisuje marzenia, jakie budzą różno- lite kompozycye jego zabarwione zawsze nieujętym smutkiem, drgającym nawet w skocznych z pozoru to­nach, bo, jak mówi:

Trzeba pojąć śpiewaka, Gdy dla siebie śpiewa I lotem króla — ptaka, Nad te góry i drzewa,

Nad ludzi skrzydła wzbił, A świat pierzcha daleko, Jak mgła. ranna nad rzek;;, Jak pył.

Bo to mroku był śpiewak, tak cichy i łzawy,'

Jak od listka akacji drżący cień na ścianie,

A czasem tak posępny, tak mało jaskrawy,

Jak zachodu nad rzeką posępne konanie.

On swemi marzeniami, on swemi pieśniami 1 tęsknoty dźwiękami i tęsknoty łzami Wyśpiewał chwile żalu, męztw .1 i boleści.

Poeta chwytał w lot i przejmował się ideami panującemi, stroił się w nip niby w nowe szaty, można jednak powątpiewać, by się z niemi zespalał sercem i duszą, jak to czynił Dziekoński.

Odpowiednikiem do Ojca Hilarego była „Halka“ Tam poddany pokochał się w hrabiance, tutaj zno- vvu panicz uwiódł góralkę. „Iłalka“ naprzód miała być poematem, później jednak przyjęła formę ope­rowego Iibreta. W r. 184(5 Wolski napisał ją w dwóch

aktach, a następnie przerobił na cztery, które zna­my wszyscy.

Skrzywdzonym byi bohater Ojca Hilarego i skrzy­wdzoną Halka. Przyczyną nieszczęs'cia jednego i dru­giej była niesprawiedliwość społeczna, nierówność stanu, przesąd rodowy. W nawpół obłąkanej dziew-

czynie zakiełkowała, jak w Danile, chęć zemsty, ale była to tylko zla chwila i przeminęła szybko. Halka nie chce mścić się na ukochanym i rzuca się w nurty rzeki.

t

Gdy jednak w kilkanaście lat później powstały w społeczeństwie inne prądy i czyniono zarzuty Wolskiemu, iż pisząc te dwa utwory, rozdmuchiwał nienawiści klasowe, napisał on poemat Połoikę, wprawdzie bez porównania słabszy od poprzednich, ale który kończył się pojednaniem młodego dziedzi­ca i ludu przy poświęceniu przez zacnego plebana chat, odbudowanych po pogorzeli. Tym sposobem . poeta wcielił desiderata chwili i przedstawił je jako fakt spełniony.

Poloślca jest także poematem zawiłym. Wcho­dzi do niego niegodziwa macocha, cudzoziemka, co pokazuje wyraźnie, że autor nie chciał żadną zbro­dnią obciążać szlachty naszej. Z powodu tej ma­cochy pasierb musiał iść w świat daleki, a nawpół chłopskie dziecię, śliczna i niewinna Połośka. którą okrutna kobieta katowała przez zazdrość, szuka ucieczki w śmierci. Połośka topi się, jak Halka. Matka, chcąc ją pomścić, podpaliła dwór i chciała panią zamordować, ale dziwnym trafem zabitą zo­stała przez wracającego z długiej wędrówki dzie­dzica.

Dziedzic ten, będąc tak samo jak Połośka ofiarą niegodziwej kobiety, poświęca się dobru ludu. Za jego staraniem wieś powstaje z popiołów, lud po­wraca do swych nowych siedzib, a wielka grzeszni-

ca-macocha nawraca się i pokutuje. Jest to poemat pojednania.

Ojciec Hilary, Halka, Polośka stanowią rodzaj trylogii i wcielają wiernie kolejne aspiracye i pory­wy czasu, które zakończyły się przynajmniej w krai­nach myśli bratniem połączeniem dworu z chatą. Poeta posiadał dar chwytania i wypowiadania pra­gnień powszechnych.

Poemat Wielki pan, napisany w r. 1852, snuje się już zupełnie z odmiennego wątka. Jest to jedna z tych gawęd szlacheckich, któremi w owym czasie Pol i Kondratowicz zachwycali nasze społeczeństwo. Poeta wmieszał tu historyczną postać Kazimierza Puławskiego, ale uczynił to w taki sposób, iż trudno w rozkochanym młodzieńcu poznać późniejszego bo­hatera.

Do gawędy przecież brakło Wolskiemu plasty­ki, stawiajęcej przed oczyma czytelnika nigdy nie­zapomniane obrazy, rzeźbione słowem, jak dłutem, brakło mu przytem staropolskiego zacięcia, chociaż usiłuje je sobie nadać. Czuł to może sam, skoro TVielJcietjo pana poprostu nazwał powiastką.

Pomimo jednak wielu pięknych utworów, Wol­ski jako poeta, nie dotrzymał tepo, co zdawały się obiecywać jego pierwsze wysiępy. Talent jego poe­tyczny, zamiast rozwijać się, słabł coraz więcej. Czul to sam zapewne, bo przerzucił się do prozy. Wpraw­dzie pierwszą próbą tego rodzaju Były Skrzypce', ale próba ta, niezmiernie słaba, nie zapowiadała powie- ściopisarza. Drukował ją w owej Jaskółce, która wobec Biblioteki warszawskiej i Przeglądu naukowego

była czemś nakształt dzisiejszych secesyi artystycz­nych.

Zajmowano się u nas bardzo w owym czasie fantastycznemi powieściami Hofmana i znać też wy­raźnie w Skrzypcach, że Wolski byt pod wpływem Hofmana, a zaświadcza o tem fakt, że tłómaczył nowelę Don Żuan i przekład, ten włączył do pierw­szej seryi swoich powieści, wydanych w Wilnie u Zawadzkiego w roku 1850 i 1852.

Do Skrzypiec wchodzi jakiś bardzo stary in­strument, wyrobiony z nieznanego drzewa i akord tajemniczy, który bohaterowi zawsze zapowiada nie­szczęście. Bohater ten, zawiedziony w miłości, spot- kawszy dawny ideał na ostatnim stopniu poniże­nia, ciska skrzypce o ziemię, a te, tłukąc się w dro­bne kawałki, wydają raz jeszcze tajemniczy akord, którego dźwięk znal on zbyt dobrze, gdyż był dla niego zawsze przepowiednią nieszczęścia, a teraz zwiastuje mu ostatnią godzinę, bo zrozpaczony rzuca się do Wisły.

Dobrowolna śmierć w nurtach rzeki jest to za­kończenie wielu utworów Wolskiego. Kto wie, czy nie wypowiadał on w ten sposób pokusy, która go może nieraz nawiedzała.

Inne nowele są bardzo rozmaitej wartości; do najlepszych należy Czarna wstążka i La cachiicha, ^ obie osnute na tle życia towarzyskiego ówcze­snej Warszawy. W pierwszej szczególniej umieszczo­ne są sylwetki osób znanych, naturalnie trochę tylko ubarwione fantazyą autora.

Bohaterem tej noweli jest młody muzyk Anto-

ni, pełen talentu a nieceniony, gdyż nie umiał ehwa- łić się, narzucać, reklamować. Usłyszała go raz przypadkiem wielka pani, zamiłowana w muzyce, która poznawszy się na jego wartości, proteguje go skutecznie. Ale gdy ona proteguje artystę, a dla człowieka ma tylko sympatyę, on zakochuje się w kobiecie. Jest tu nieporozumienie, zbyt często zdarzające się w życiu, łamiące nieraz przyszłość, brzemienne nieszczęściem. Nieszczęs'ciem stało się też dla biednego muzyka, który rozpija się z rozpa­czy, zatracd talent i umiera, zaziębiwszy się pod bal­konem ukochanej.

Faktem znamiennym jest. że postać kobieca narysowana jest z wielką starannością. Łatwo je­dnak było zrobić z niej wietrznicę, kokietkę, igrają­cą z cudzem sercem. Tymczasem „blada pani-1, bo to imię tylko ona nosi w noweli, nie jest kokietką, nie lekceważy cudzego serca. Wchodzi tu w grę jedno z tych nieporozumień, które nieraz doprowa­dzić mogą do rozpaczy naturę namiętną, a dziecin­nie naiwną, jakim był wielki artysta. Niepodobna też się dziwić, że blada pani miała jedynie sympa­tyę dla artysty, ale nie pomyślała nawet o innem uczuciu.

Jest to jeden z najlepszych utworów Wolskie­go, napisany ciepło i serdecznie, nasu'va myśl. że opisywał rzecz widzianą, a kto wie, może nawet rzecz przeżytą.

Prócz sylwetek towarzyskich, spotykamy tu osobistości ze świata urzędniczego, typu nie istnie­jącego już dzisiaj, zatraconego oddawna w prze-

mianach społecznych. Postacie te są widocznie brane z natury, jak ów nieoszacowany rendant Kor­neli, brat artysty, ze swoim urzędowym stylem, dro­biazgową systematycznością i poezciwem sercem ukrytem pod śmiesznemi formami.

Inne znow warstwy społeczne przedstawił Wol­ski w Bakalarzu. Mamy tu mieszkańców wiejskich dworów, warstwę najwięcej wówczas wpływową, z jej ujemnemi i dopatniemi stronami

Główny bohater Ufalski może być śmiało uwa­żany jako typ przeciętnego obywatela: serdeczny, dobroduszny, poczciw y z natury, popełnia przecież pełno uczynków, nie mających nic z uczciwością wspólnego, jest najgorszym mężem, najgorszym opie­kunem dla pasierbów, których pomimo to kocha, obowiązków^ zaś społecznych nie tylko nie spełnia, ale niema wyobrażenia o tem, że one istnieją. Gra, pije, hula, ma kosztowne miłostki, pragnie wysta- wnością życia dorównać bogatszym sąsiadom, po­życza, nie wiedząc zkąd odda i traci nie wiedzieć na co pożyczone na ogromny procent pieniądze. Sło- wem, jest to jeden, których pokolenie wygasnąć nie może, choć na nieszczęście, tak już nie wiele mają do zmarnowania.

Złe interesy popychają Ufalski ego aż do fał­szerstwa. Popełnia je niechcący, nie wiedząc sam kiedy, nie zdając sobie sprawy dokładnej z tego, co uczynił. Dopiero kiedy wierzyciel rzuca mu w oczy ohydę tego faktu, grozi następstwami, oburza się w nim duma szlachecka, rzuca się na wierzyciela

i uderza go tak nieszczęśliwie, że kładzie trupem na miejscu.

Na szczęście Ufalskiego jedynym świadkiem wypadku, jaki się zdarzył wieczorem na publicznej drodze, byl nauczyciel jego pasierba, Szyk, tytuło­wa postać powieści, najzacniejsza dusza w świecie. Szyk, będący od lat kilku w domu Ufalskich, przy­wiązał się do nieb całem sercem, a przytem kocha się w milczeniu, beznadziejnie w Paulinee, siostrze swego ucznia. Paulinka naturalnie nigdy się tego nie domyśla; dla niej ten suchy, nudny bakalarz, którego walka o byt toczona od dzieciństwa uczy­niła nieśmiałym i niezgrabnym, nie istnieje właści­wie, jest on tylko w jej oczach bratem Feliksa. Szyk ma młodszego brata, którego wychował troskli­wie kosztem wielu ofiar, któremu dał wyższe wy­kształcenie. Widząc miłość dwojga młodych, godzi się z losem i patrzy bez zazdrości, że brat ten osią­gnie szczęście, o jakiem on nigdy marzyć nie śmiał. Teraz, gdy widzi Ufalskiego zagrożonego sprawą

o morderstwo, pozwala, by posądzenia skierowały się na niego, choć mógł je słowem jednem rozpro­szyć.

Wolski jeden z pierwszych zwrócił uwagę na skromną postać domowego nauczyciela, podniósł ją do ideału, obdarzając ‘wszystkiemi cnotami, jakich brakło takim Ufalskim. Jednakże na pochwalę Ufal­skich powiedzieć trzeba, że umieli Szyka ocenić. Autor nie kreślił tutaj tendencyjnie karykaturalnych postaci, przeciwnie, malował z pewną sympatyą choć wiernie świat, jaki go otaczał. Powieść jego

poprzedzała o lat dwadzieścia Bakalarzy Pługa, a chociaż równać się z nią nie może, jest tu wido­czne pokrewieństwo idei. On także chciał podnieść stan nauczycielski, lekceważony w owym czasie.

Najważniejszą jednak z powieści Wolskiego jest ostatnia Dworek przy ulicy Głębokiej, opisuje w nim bowiem sfery rzemieślnicze Warszawy, nie- tykane dotąd przez naszych autorów. Kraszewski nawet, który w Latarni Czarnoksięzkiej i innych opisał chłopów (Historya Sawki, Ulana), żydów (Hi- storya Herszka), a nawet arystokracyę małego mia­steczka, rzemieślników nie wprowadził jednak do żadnej swojej powieści. Uczynił to pierwszy Wolski, a co dziwniejsze na owe czasy, uczynił to w spo­sób dziwnie realistyczny. Realizm przeblyskiwał już u niego w najpierwszej noweli Skrzypce, bo jakkol­wiek zapatrywał się wówczas na Hofmana, nie był to jego jedyny pierwowzór. Wykształcenie literackie i znajomość obcych języków przyszły mu w pomoc widocznie i przywiodły na myśl jednego z najwię­kszych powieściopisarzy angielskich.

W przedmowie do Domku- przy ulicy Głębokiej przyznaje sam, iż pisząc go zapatrywał się na Di- rkensa. Wolski i Dickens nie były to jednak ta­lenty pokrewne. Naszemu autorowi brakło zarówno humoru, jak rzewnej nuty, dźwięczącej tak silnie w twórcy Copperfielda. W zakroju przecież i ukła- d/tie ostatniej powieści Wolskiego znać, że sobie za­kreślił on także szerokie horyzonty, wprowadził i zręcznie poplątał losy ludzi, należących do sfer różnych, Głównym przecież bohaterem jest uczciwy

\

kowal Szczepaniak i jego hoża, gospodarna córka Marysia. Obok nich występuje komiczna i przebie­gła lokatorka z faeyatki, wdowa po urzędniku, z pre- tensyami do eiegancyi, do francusczyzny. Chełpi się ona sivoją sferą, pochodzeniem, udaje dostatek, gar­dzi niby uczciwym kowalem, ale chętnie korzysta z gościnności jego. Jedynak jej, Marceli, próżniak, wyzyskiwacz, stara się bałamucić piękną kowałczan- kę, która jednak w rezultacie zaślubia zacnego i wy­kształconego rzemieślnika.

Pod tym względem autor pozostał wierny wierzeniom lat młodzieńczych, lud zachował urok ideału, tylko tak samo jak w poematach późniejszej doby czas, doświadczenie życiowe zatarły zbyt ostre kontury, ustąpiła bezwzględność Ojca Hilarego. Mar­celemu, który kończy jaknajgorzej, przeciwstawiony jest jego krewny Paweł; ten toruje sobie drogę wła­sną pracą, wywalcza stanowisko, ale pomimo to za- ’ chow uje zawsze jednaką przyjaźń dla rodziny ko­wala, z którą w dniach biedy łączyły go blizkie sto­sunki. Paweł więc, choć został budowniczym, nie gardzi skromną ucztą Szczepaniaków.

l)o powieści tej wchodzą różne dobrze zaobser­wowane postacie, które dotąd nie pojawiały się na kartach książki: pokątny doradca, lichwiarka, szu­lerzy niższego rodzaju, wyborna baba pijaczka, słu­żąca Szczepaniaków, która po kieliszku przypomina sobie przeszłość, kiedy to jako markielanka odby­wała kampanię^l8l2 roku, wreszcie mieszkańcy wiej­skich dworów, wśród których Paweł znalazł swój ideał. Osobniki te, poczerpnięte ze sfer najrozma-

itszych, świadczą, że istotnie Wolski zapatrywał się na Dickensa.

W tej Ostatniej powieści, jak i w innych, Wolski nie szczędził zdrowych rad społeczeństwu, którego wszystkie niedobory dostrzegał. W Bakalarzu zacny krewny Ufalskich wypowiada słuszną uwagę, stano­wiącą morał utworu, że nie brak u nas dobrych chęci, nawet dobrych ludzi, ale brak pracy, statku i charakterów, bez których nic trwałego zbudować nie można.

Jak wszyscy bez wyjątku nasi moraliści, autor przy każdej sposobności narzeka na cudzoziemczy- znę, na brak zamiłowania dn rzeczy swojskich. Pisząc

o muzyce, skarży się na zaniedbanie motywów swoj­skich, których mamy takie bogactwo, bo trzy odrę­bne typy: szlachecki, chłopski i kościelny. Dodaje też bardzo trafnie, że nie umiemy cenić tych moty­wów, bo od pierwszego dzieciństwa otaczają nas cu­dzoziemcy. którzy śpiewają nam swoje melodye Frzytem za czasów Wolskiego wszyscy prawie nau­czyciele muzyki u nas byli to Niemcy lub Czesi. Jakżeż więc mogliśmy zwrócić się do rzeczy swoj­skich? Autor nawołuje gorąco amatorów i amatorki śpiewu, ażeby zamiast włoskich lub francuskich aryi, śpiewali własne piosnki, stokroć łatwiejsze i milsze dla ucha.

Do powieści swoich Wolski kilkakrotnie wpro­wadza nauczycieli cudzoziemców ze złej lub komi­cznej strony, a w Bakalarzu opisuje okropną pen- syę Niemca Pajczera, pijaka i pasyonata, który naj­gorzej obchodził się z uczniami i naturalnie niczego

ich nauczyć nie mógł. Czyżby to były dzieje wła­sne? Posługiwał się on nieraz wspomnieniami, czę­sto też można się w jego utworach dopatrzeć faktów indywidualnych, spotkać osoby, z któremi był w sto­sunkach.

Ze wszystkich swoich powieści najwyżej cenił Uśmiech losu, wydaną w r. 18o5-m. Czy słusznie, sprawdzić nie mogłam, bo powieści Wolskiego stały się dziś bialemi krukami; szukałam bezskutecznie długi czas Uśmiechu losu po bibliotekach i anty- kwarniach, aż wreszcie zdecydowałam' się pominąć ją z konieczności i skorzystać z materyałów, jakie miałam w ręku i pamięci. Zresztą na sądzie Wol- 9 skiego o swojem dziele niekoniecznie polegać mo­żna, bo autorowie są rzadko sprawiedliwi dla swe­go duchowego potomstwa.

Ostatecznie Wolski znakomitym powieściopi- sarzem nie był. Czytając te jego utwory, widzimy, że je pisał człowiek wykształcony, dobrych chęci, dobry obserwator, wierny historyograf swego społe­czeństwa — będą więc zawsze miały wartość doku­mentu—ale nie autor, któryby porwał czytelnika lub wrył mu się w pamięć jaką sceną wybitną lub pla­stycznym opisem. Plastyki brakowało mu zawsze, w poezyi zastępował ją siłą i formą, na owe czasy kunsztowną, w opowieści brak ten uczuwać się daje.

W ostatnich lalach pisał coraz mniej. Jfoże się wyczerpał, może raziła go obojętność, do której jiie nawykł, on, co tak świetnie zaczynał swą karyerę? Pojawiały się też coraz nowe talenty, występowały

nowe prądy, nowi ludzie, towarzysze jego pierwszych lat oddawna rozproszeni byli po świecie, a on sam zniechęcił po kolei tych, co pozostali. Żył więc w wielkiej biedzie, a co najsmutniejsze, byl zapo­mniany.

Czasy zmieniły się zupełnie, cyganerya zatra­ciła swój pierwotny charakter, zniżyła poziom. Po ludziach ekscentrycznych, ale utalentowanych, któ­rych wybrykami kierowała myśl poważniejszą, cy­ganerya miała marnych naśladowców. Zresztą cy- ganeryę wybaczyć można pierwszej młodości, nie przystoi ona ludziom dojrzałym, a Wolski do końca życia byl i został niepoprawnym cyganem.

W początku roku 1863-go opuścił Warszawę, zostawał przez krótki czas na prowincyi, potem wy­jechał za granicę. Osiadł ostatecznie w Brukselli. Za młodu, we własnym kraju, okazał się niezdolnym do jakiejkolwiek systematycznej pracy, tem mniej mógł się do niej nagiąć wśród obcych na starość. Przedwcześnie zestarzały, podupadły na zdrowiu, zatraciwszy talent, utrzymywał się z przygodnych artykułów dziennikarskich, a więcej jeszcze żył prze­mysłem i jałmużną.

Umarł w r. 1882-im, ale powiedzieć można, że był już umarłym za życia.

ftlcfcattdcr j^iewiarowstji (półljozic).

Obraz naszych stosunków literackich w połowie XIX wieku nie byłby zupełnym, gdyby pominąć tego typowego cygana, który właściwości, przywiązane do tej nazwy, posuwał do ostatecznych granic, chlubił się niemi, w powieściach swoich był wyraźnerti echem prądów chwili i zastawił « nich charaktery­styczny obraz cygańskich obyczajów.

Niewiarowski zajmował zrazu wśród współto- warzyszów młodości, którzy zdobyli sobie szybko sławę literacką, podrzędne stanowisko. Wmieszany do całej grupy młodych, bujnych talentów, pisał za ich przykładem. Nie był jednak właściwie ani poeto, ani powieściopisarzem i był to zapewne jeden z po­wodów, dla których literatura stała się później dla

niego wprost rzemiosłem. Kilka napisanych przez niego powieści stanowi ciekawy objaw chwili; uwa­żane być mogą za zwierciadło obyczajów bardzo już od nas dalekich, za echo haseł przebrzmiałych; ale nie mają one społecznej doniosłości utworów Wol­skiego, który bez porównania patrzył głębiej w życie i przy szalonych wybrykach, potrafił przecież nie­które ideały zachować w sercu nieskalane i wypo­wiadać się piórem.

Niewiarowski rzucał na papier swoje pomysły z lekkomyślnością, będącą jego rysem znamiennym. Był on w stanie wymyślać samemu sobie, lżyć się z największą gwałtownością i jednocześnie popełniać czyny, za które potępiał się gwałtownie. A jednak, można było przysiądz, że oburzenie jego i głośne spowiedzi, jakie czynił, zwłaszcza przy kieliszku, w gronie dawnych przyjaciół, były zupełnie szczere. Jednały mu też zwykle pobłażliwość.

Niewiarowski podobnym był do grzesznika peł­nego wiary, wyznawał nieustannie swoje winy i to z największą skruchą, ale je dalej popełniał. Za wy­mówkę służył mu brak środków, liczna rodzina, którą kochał szczerze, choć naturalnie po swojemu, zdoby­wał jej chleb powszedni, chociaż nieraz tracił na hu­lankę przeznaczone dla niej pieniądze. Ale w takich razach przepraszał żonę ze łzami i nazywał sam sie­bie ostatnim z ludzi.

Miał niezaprzeczenie dobre serce, szlachetne po­pędy, talent dziennikarski, ale grzeszył niepojętą lekkomyślnością, a przytem sama bujność natury sta­nowiła dla niego pokusę. Być może, że w szczęśliw-

szych okolicznościach życie jego byłoby poszło to­rem odmiennym, cóż jednak wart człowiek, zależny od okoliczności? Sam Niewiarowski czuł to dobrze i nie miał co do siebie żadnych złudzeń.

Nieszczęściem jego było także zbyt małe wy­kształcenie w stosunku do aspiracyi, do polotu, do literackiego talentu, który długo szukał właściwej drogi, zanim ją znalazł. Umiejąc bardzo mało, a nie mając czasu, ani kierunku, by pracą dopełnić braki swego umysłu, chwytał w lot pojęcia, idee, zasady posłyszane i przyswajał je sobie z dziwną łatwością, i mógł na krótką metę olśnić nieraz błyskotliwą fra­zeologią, wydać się wszechstronnie wykształconym i nie zdradzić istotną niewiadomością. Umiał także i to na szczero dostrajać się do tonu osób, z któ- remi przestawał, bo miękka jego natura poddawała się łatwo i zupełnie obcym wpływom. Tutaj także leży jedna z przyczyn smutnych kolei jego życia. Brakło mu charakteru, a więcej jeszcze zasad, które w niektórych razach zastępują charakter.

Niewiarowski był dzieckiem wsi; urodził się w r. 182."» w majątku Niecieczy, w powiecie war­szawskim. Później rodzice jego przenieśli się w Puł­tuskie. które stało się następnie głównem siedliskiem cygańskiej młodzieży. Aleksander, najstarszy z ro­dzeństwa, uczęszczał do szkół w Warszawie, tu po­znał się z kółkiem pokrewnych duchów, przystał do nich, przejął poglądy. Wraz z nimi też odbywał piesze wycieczki do okolicznych miejscowości, skoro te zaciekawiały ich pięknem położeniem, wspomnie-

BiMiot^kn — T. 374. t 9

niem historycznem, ruinami, legendą, lub wreszcie jakim zakładem fabrycznym.

Do literatury Niewiarowski, tak jak Wolski, wziąt się bardzo wcześnie, ale nie zaznaczył się w tej epoce swego życia żadną wybitniejszą pracą. W „Ja­skółce“ znajduje się jeden z pierwszych jego utworów, wierszowana baśń gminna „Strach“, nie nosząca je­dnak wcale charakteru ludowego, prawdopodobnie pomysłu autora, bardzo słaba w obrobieniu. Niewia­rowski miaJ wówczas lal zaledwie osiemnaście. Po­dobno szkół nie skończył, poprzestając na kilku kla­sach, wolał wraz ze współtowarzyszami prowadzić żywot koczowniczy, niż poddać się rutynie szkolnej'. Przebywa] w domu rodziców lub też u sąsiadów, którzy chętnie otwierali swoje podwojp młodzieży.

W owych czasach na wsi panował dostatek i swoboda, którą wytwarza dostatek. Potrzeby nie były jak dziś wygórowane, poprzestawano na skro­mnych warunkach bytu. lubiono powszechnie towa­rzystwo, zabawy, wesołość, a cyganie wnosili wszę­dzie owo bujne życie, które w nich wrzało. Pociągali też zwłaszcza młode pokolenie poetyckim zapałem, deklamowali utwory własne i cudze, byli krzewicie­lami nowych idei i rozpowszechniali je z gorliwością wyznawców. Zwracali uwagę dworów na lud, tak gorąco przez nich umiłowany, choć tak mało znany i wśród zapleśnialych umysłów rzucali ferment ówczesnych idei pojęć. Starsi wprawdzie kręcili no to głowami, ale ostatecznie na tem ograniczały się oznaki niezadowolenia. l>o wszystkich pociągała

szczerość, żywość, werwa młodzieńczych zapałów i marzeń.

Niewiarowski prowadził przez lat parę to bujne życie. Miało ono dla niego tem więcej uroku, że po­znał i pokochał pannę Julię Brzozowską, późniejszą swoją żonę. Pan Brzozowski, ojciec Karola i Julii, był nadleśnym w puszczach nadbużańskich i młodzi widywali się często.

Panna Julia obdarzona była wielkim talentem muzycznym, a chociaż okoliczności nie pozwoliły go rozwinąć należycie, przecież kilka jej kompozycyi na fortepian cieszyło się w swoim czasie uznaniem. Szczególniej łubianą była ballada „Świtezianka“. i. harmonią naśladującą łaskotliwy szmer fali, prze­platany wabiącym śpiewem czarodziejki.

Panna Brzozowska była dla całego grona cy­ganów duchem pokrewnym, ich siostrzycą, ich muzą. %ła ona wychowaną zdała od świata, a obdarzona artystycznem poczuciem, nie gorszyła się ich dziwac­twami, przeciwnie, dziwactwa te pociągały ją, stano­wiły urok, pojmowała niesforne, gorące natury, wy­baczała wybryki, umiała przystosować się do ich środowiska, przyjąć los niepewny, na który nie każda zgodzićby się chciała. Była więc najwłaściwszą żoną dla Niewiarowskiego.

Idylla ta jednak trwała krótko. W r. 1842 nasz cygan wyjechał za granicę, zostawiając w kraju mło­dziutką żonę i pr/ez IM cztery przebywał na obczy­źnie. Najdłużej bawił w Paryżu. Tam to bowiem poznał Słowackiego, dla którego powziął entuzya-

styczną cześć, właściwą gorącej jego naturze i za­chowa! ją do końca życia.

Jakie były właściwie stosunki pomiędzy wielkim poetą, trawionym już nieuleczalną chorobą, a nie­znanym młodzieńcem, przybyłym z kraju, mało mamy danych. W listach Słowackiego z owej epoki jak i w opowiadaniach jego otoczenia, niema wrzmianki o Niewiarowskim, gdyż była to zbyt mało znacząca osobistość. To zaś, co mówił sam Niewia­rowski, nie może zasługiwać na zupełną. wiarę, cho­ciaż w’ opowiadaniach jego nie było nic nieprawdo­podobnego. Znał on Cypryana i Ludwika Norwidów, będących w ścisłych stosunkach ze Słowackim. Pra­wdopodobnie więc jeden z nich przedstawił mu go. Poeta nas/, w ostatnich latach wiódł żywot ascety, opisywany przez niego samego w listach do matki.

Zamieszkiwał trzy pokoiki na piątem piętrze przy ulicy Ponthieu, które miały być ostatnią jego siedzibą na ziemi, nie wychodząc z nich prawie. Jadał nawet w domu lichą strawę, ugotowaną przez żonę odźwiernego, gdyż uważał jako rzecz nieprzy­stojną „włóczyć swego ducha po jadłodajniach, gdzie godność człowieka cierpi, mieszając się z ludźmi, którzy domu swego nie chcą wyświęcić“. Było to może dziwactwem, ale charakteryzowało ono nastrój Słowackiego. Nie mówił już wówczas wcale o rze­czach błahych, trawił czas na rozmyślaniu i powa­żnej rozmowie z tymi, którzy go otaczali. Miał też sobie za obowiązek nikogo nie odtrącać, więc nic dziwnego, iż przygarnął młodego ziomka, znajomego i współtowarzysza przyjaciół.

W owym to czasie Słowacki pisał do matki: „Teraz żyję, jak gdyby we mnie nic. ludzkiego nie było: ani krwi, ani żądzy, ani chęci, ani zawrzenia, ani wybuchu. Uśmiechnąć się nawet z ludzi nie wolno. Trzeba wszystko zrozumieć, przyjąć, uko­chać, ożywić, przemienić. Mogu na ziemi pokazać pracę anielską“.

Nie były to czcze słowa. Według świadectwa otaczających. Słowacki wprowadza! je w czyn, nie odczuwał żadnej zmysłowej przyjemności, ból fizy­czny nie czynił na nim żadnego wrażenia, nawet tak silny, jak przy rwaniu zęba. ,

Obojętnych Słowacki znać nje chciał, bo jak pisał: „Kogo dotykam, dotykam całą piersią“. Pierś la widać miała ożywczą siłę, bo znów w ósmym liście pis/o, iż widuje wielu ludzi, których do niego sprowadza miłość.

Urywki te rzucają światło na stosunek, jaki mógł istnieć pomiędzy autorem „Króla-ducha“ a Nie­wiarowskim. który przygotowany czytaniem dzieł jego, zbliżał się niezawodnie z największą czcią i mi­łością do wielkiego dogorywającego poety. Nie dziw więc, ż(* wrażenie, jakie odebrał, musiało być niestarte. Słowacki panował nad swem otoczeniem podniosło- scią nastroju, gorącą wiarą, a nadewszystko jednoli­tością zasad i czynów, tak trudną do otrzymania w życiu. Odłączył się on by! wprawdzie od towia- nizmu. nie należał do żadnego koła, ani grupy, od­rzucał nawet wielkie wierzenia mistrza Andrzeja, ale zachowa! w głównych zarysach jego naukę i godził ią w swej myśli z nauką Kościoła. Towianizm znaj-

dowal oddźwięk wr istniejącej w nim zawsze skłon­ności do mistycyzmu. Wszakże nie wiele lat wprzódy ową podróż na Wschód, którą mu odradzał wuj, Teofil Januszewski, bawiący naówczas we Włoszech, przedsięwziął z powodu Biblii otworzonej w chwili wahania. Oczy jego padły naprzód na słowa: ..Ko­ścioły aryjskie pozdrawiają was“. Jednakże opisując ten fakt malce, tłómaezy się z tego i prosi, by ona nie brała za przesąd faktu, iż wierszowi temu zawie­rzył. Działo się to przecież w r. I80G. kiedy nikt jeszcze w emigracyi o Towiańskim nip słyszał.

O Słowackim i chwilach z nim spędzonych opo­wiadał Niewiarowski wiele szczegółów ciekawych i dziwnych, za których wiarogodność ręczyć trudno, ale które odpowiadały zupełnie przedśmiertnemu na­strojowi poety i temu, co mówili wiarogodni świad­kowie ostatnich lat jego życia. Niewiarowski opo wiadał je zawsze w jednaki sposób, sama kilkakro­tnie słyszałam je z ust jego — i zawsze z wielkiem przejęciem, niemal z nabożeństwem. Zresztą, gdyby nawet sam nie był ich świadkiem, zaczerpnął je nieza­wodnie od otaczających poetę, którzy niejednokro­tnie powtarzali fakty podobne. Między innemi Jó­zef Komierowski, człowiek znany i szanowany po­wszechnie, będący w stosunkach ze wszystkiemi wybilniejszemi osobistościami w kraju i emigracyi, który znal Słowackiego, opowiadał o nim rzeczy po­dobne.

Słowacki wierzył, jak i mistrz Andrzej, w prze­chodzenie dusz i twierdził nieraz, iż Ludzi się wr nim niekiedy pamięć przeszłych żywotów. Pomiędzy in­

n**mi utrzymywał, iż w jednem ze swych wcieleń był Kopernikiem, dlatego to zajmowała go niezmiernie astronomia, a ile razy wczytywał się książki tej nauce poświęcone, doznawał uczucia, że były to rze­czy dobrze mu znane, które sobie tylko przypominał. Kiedy zaś wśród wieczornych rozmow wpadał v, za­pał, mowa jego stawała się świetną improwizacyą. Dotykał w niej przedmiotu, nad którym skupiała się wówczas jego twórczość, to jest myśli dziejowej, wy­powiedzianej o Królu-duchu. Mówił więc o daleki^., przeszłości, jak gdyby sam w niej uczestniczył, przytaczał słowa, które miał wypowiadać za Jagiel­lonów na krakowskim zamku, a czynił to z takicm przekonaniem, iż słuchacze oniemieli spoglądali na niego z podziwem i trwogą. jakbyr mieli przed sobą nie żywego człowieka, ale ducha, którego przywo­dziła na myśl blada, wychudła twarz poety, oświe­tlona ognistemi oczyma.'

Takie samo wrażenie na otaczających, według opisu współczesnych, czynił niegdyś Shelley. Zył on także na poły tylko z ludźmi, na poły z marami wła­snej wyobraźni, i te nieraz stawały pr/ed nim wi- domie.

To, co Słowacki mówił o przeszłości, o swoim w niej udziale, pochodziło z głębokiej wiary. Wie­rzył on także w możność czynienia cudów, która daną jest każdemu człowiekowi, byle posiadał na to dość wiary i duchowej siły. Mickiewicz to samo wypowiedział w „Dziadach“, a mistycy w tym wzglę­dzie powołują się na św. Pawła. Słowacki jednak niekiedy w czyn wprowadzał swoją wiarę, odejmował

za pomocą przyłożenia dłoni dolegliwości fizyczne swoich przyjaciół i sam cierpiał za nich; zdarzało się to wówczas szczególniej, gdy te dolegliwości tak dalece dokuczały cierpiącemu, że przeszkadzały mu w umysłowej pracy. Niewiarowski twierdził, że był świadkiem podobnych faktów. Wprawdzie bujna jego wyobraźnia mogła je przetworzyć i-wznies'ć do po­tęgi, przecież nie były one w sprzeczności z opowia­daniom tych, co w ostatnich latach otaczali naszego waeszcza. Nie mamy więc powodu wątpić o wiaro- godności Niewiarowskiego w tym razie. Mial on tak wielką cześć dla Słowackiego, że oskarżając sam siebie o wiele czynów lekkomyślnych, dodawał zawsze, że winy jego są tem cięższe, gdyż miał szczęście zbliżyć się do największego i najczystszego z ludzi i że jeśii pozostało mu cośkolwiek poczci­wego w sercu, zawdzięcza to temu zbliżeniu.

Niewiarowski, wróciwszy do kraju, powtarzał nieraz z pamięci poezye ukochanego mistrza, które dopiero o wiele lat później ukazały się w wydaniu pośmiertnem. Były to wyjątki z dalszych rapsodów „Króla-Ducha“, z „Podróży na Wschód“, „Testament“, sama naprzód przez niego poznałam.

Przy śmierci Słowackiego Niewiarowski nie był obecny, chociaż wrócił do kraju po jej nastąpieniu. Zapewne okoliczności zmusiły go do wyjazdu z Pa­ryża.

Kiedy Niewiarowski ukazał się znowu w Pułtu­skiem, znalazł się w krytycznem położeniu, tembar- dziej, że miał żonę i dziecko. Nie posiadał on ani majątku, ani zawodowego wykształcenia. Miał już

lat 25, o posadzie rządowej trudno było marzyc, niższe, od których byłby musiał zaczynać, nie mogły dać utrzymania rodzinie, posady prywatne przedsta­wiały gorsze jeszcze widoki, a zresztą było ich bar­dzo mało, kolej była tylko jedna, przemysł był za­ledwie w zawiązku, a dziennikarstwo i literatura ro­zwijały się tak powoli, że trudno było brać je za podstawę bytu.

Trudno też było z rodziną wieść dawne koczo­wnicze istnienie, mieszkać w nieopalanych izdebkach, bez mebli, lub korzystać z gościny w dworach wiej­skich. Biedny cygan był miody, śmiały, nie wątpił sam o swoim talencie, ale nic miał o co rąk za­czepić. Cztery lala z górą był nieobecny w kraju, a przez ten czas wiele rzeczy się w nim zmieniło Towarzysze pierwszych literackich występów byli po większej części rozproszeni po świecie. W tem po­łożeniu umyślił napisać jaką sztukę teatralną i w niej wystąpić jako aklor, bo i w tym kierunku ufał swoim zdolnościom.

Do wstąpienia na scenę namawiał go Józef Ko­morowski, pierwszy ówczesny kochanek, człowiek bardzo zacny i wykształcony, brat Ignacego, twórcy „Kaliny“, przyjaciela Lenartowicza, który do wielu jego piosenek podkładał muzykę. Z powodu tej przyjaźni obaduaj Komorowscy żyli w ścisłych stosunkach z całą eyganeryą, chociaż mieli zupełnie odmienne obyczaje.

Scena warszawska miała wówczas znakomity personel. Wprawdzie opuszczała ją wówczas Hal- pertowa, ale Żołkowski był w pełni swego talentu

panna Szymanowska, późniejsza Bakatowieżowa, sta­wiała na niej pierwsze kroki, a Jasiński, panna Moroz i wiele innych sil tworzyło bardzo dobrą całość.

Komorowski, zamiłowany w swoim zawodzie, marzył o nadaniu scenie warszawskiej znaczenia, jakiego później dopiero nabrać miała, marzył o do­borze artystów wykształconych, rozumiejących swoje zadanie, o repertuarze przeważnie polskim, któryby odtwarzał nasze obyczaje, karcił nasze wady i śmie- sznośH. Mieliśmy już Fredrę i Korzeniowskiego, ale sztuki ich grywano rzadko. Pierwszy odtwarzał przeważnie stosunki przeszłości, drugi brał w owym czasie zbyt często tematy obce, jak „Umarli i żywi“. „Izabela d;Ayamonte“ i t. p. Gdyby jednak ukazał się utalentowany komedyopisarz. któryby umiał pa- Irzeć na ówczesne społeczeństwo, zrozumiał warunki, w jakich znajdowała się scena, kto wie, czyby to nie wpłynęło na zmianę jej kierunku. Dlatego to Ko­morowski starał się pozyskać dla teatru młode i dzielne siły.

Niewiarowski zabrał się do napisania komedyi. (¡rali ją w Pułtuskiem amatorowie w domu państwa Młodzianowskich, w Płoniawach, a sam autor wy­stąpił w głównej roli. Ale niestety i sztuka i gra okazały się tak słabe, że zniweczyły nadzieje i autora i Komorowskiego. Niewiarowski przekonał się, że dobra wola nie zastąpi szkoły i że ażeby wystąpić z powodzeniem, potrzeba mu było nawet przy zdol­nościach parę lat pracy. Praca zaś,"zwłaszcza praca systematyczna i wytrwała, nie rleżała w życiowym programie cyganów, intuicya zaś w tym razie zawio-

dła najzupełniej. Niewiarow ski przekonał się, iż pisa' nie sztuki dramatycznej, a choćby tylko farsy, jest rzeczą daleko trudniejszą, niż się to zdaje tym, co tego nie próbowali.

Zrozumiawszy może, iż nie posiada talentu dra­matycznego, przerzucił się do powieści. Powieść, wprowadzona do odcinków dziennikarskich, zaczy­nała być poszukiwaną. Z tego powodu wziął się do niej Wolski. Obadwaj pochodzili z jednej epoki, byli złączeni ścislemi węzłami wspólnych nawyknień, •wspólnych idei i dążeń, mieli więc w swoim sposobie ujęcia i traktowania przedmiotów pewne podobień­stwa, jak mają je często członkowie jednej rodziny. Ale po za temi wspólnemu cechami występują te rdzenne różnice umysłowo dwóch powieściopisarzy.

Wolski bez porównania głębiej obmyślał utwory i przeprowadzał w nich swoje założenia. Posiadał inercyę i spostrzegawczość, umiał utr/.ymac logikę charakterów, malować z subtelnością sobie właściwą wykwintne kobiety. Znajomość świata pozwalała mu wprowadzać do powieści rozmaite warstwy społeczne aż do najlepszego towarz3’stwa. zawiązywać między bohaterami swemi dowcipne dyalogi.

Niewiarowskiemu brakło tych wszystkich stron ' dodatnich. Miał raczej zamiary niż pomysły powie­ściowe, daru obserwacj i nie posiadał, albo też tylko mógł go używać w bardzo ścieśnionem kole, o pol- f-kich kobietach prawie nie miał pojęcia, malował je też bardzo dziwacznie, wzorując się często na pa- ryzkich gryzetach. Ratowało go środowisko cygań­skie, występując w wielu powieściach, młodzieńczy

zapał dla ideałów królujących w umysłach w poło­wie zeszłego stulecia i styl barwny, błyskotliwy, pełen werwy, który zapowiadał przyszłego fejletonistę. Zresztą, pod względem po\vies'ci, byliśmy o wiele mniej wymagający niż dzisiaj, piszących było nie­wielu, a publiczność witała życzliwie każde nowe imię pojawiające się w literaturze. Przytem dawni sąsiedzi. koledzy szkolni, resztki rozbitych cyganów, popie­rali Niewiarowskiego, którego książki rozchodziły się szybko.

W roku 18;>1 wydał on „Pamiętniki mego ku­zyna waryata“, „Kuzyn lub przyjaciel waryat“ była to w owym czasie postać często spotykana u na­szych powieściopisarzy; „potem wydal „Laokoona“, „Rotmistrza bez roty“ i trochę później, widocznie pisane jedynie na obstalunek „Galeryę konkurentów“ i „Galeryę panien na wydaniu-. W roku 1<S.~>4 wy­szło „Życie na żart“ i „Los opiekun“, wreszcie w r. 18G7 „Szkice psychologiczne“. Prócz tego nowele, wspomnienia z lat cygańskich, spędzonych w kraju i za granicą, które drukował w rozmaitych czaso­pismach.

Wszystkie te utwory pisane były widocznie od ręki, jakby bez namysłu i wszystkie miały wspólne cechy. Występował w nich zwykle sam autor, bądź to jako jedna z osób działających, np. Gustaw w ,Lao- koonie“, bądź jako opowiadacz zdarzenia, nad którem odbywa się dyskusya, jak w „Losie opiekunie“.

Co prawda, powieści same przez się nie zasłu gują na głębszą uwagę, autor nie był ani dramatur giem, ani powieściopisarzem, żadna z jego postaci

nie żyje, są to kreacyc widocznie na to stworzone, by odegrały z góry oznaczoną rolę. wypowiedziały jakąś ideę, były przedmiotem miłości, troski albo współczucia. Analiza jednego utworu, np. „Laokona“, który, podobno wzbudził silne, zajęcie i byl najwięcej ceniony przez autora, wystarczy, by dać o wszystkich pojęcie.

Niewiarowski wziął w tej powieści tytuł i motto z jednego z najlepszych wierszy Lenartowicza, pisa­nych przed wyjazdem z kraju, w którym poeta opi­suje tragiczną śmierć trojańskiego wieszcza, ginącego z powodu mściwej Ateny, za karę, że ostrzegał współ­ziomków o grożącem im niebezpieczeństwie. IJohater powieści, Gustaw, cytuje ciągle „Laokoona“ Lenar­towicza i przyrównywa los swój do jego losu a nawet umiera, wypowiadając ostatnie słowa wiersza: „Któ- regoż z wielkich koniec nie był taki“, chociaż poró­wnanie jest tak naciągnięte, że autor co chwila przy­pominać je musi.

Gustaw umiera nie przy ołtarzu swego boga, ale przy hucznem śniadaniu; na ten drobiazg jednak autor uwagi nie zwrócił. Bohater jego jest wielkim, sam się za takiego uważa, analogię zaś pomiędzy nim a Laokoonem wypowiada jeden z rezonerów powieści, która ma ich kilku—ksiądz Adryan, mistrz, przyja­ciel i dobroczyńca Gustawa, wyprawiając w świat biednego korepetytora, by go oderwać od zalotnej dziewczyny, co nim owładnęła, gdy mówi: „Pamiętaj, że człowiek, idący do wyższego celu, zawsze spotyka węże przeciwnych bogów, gady opaszą ci biodra, ścisną piersi, skrępują ramiona... Starożytni głęboko

myśleli i figura Laokoona znaczy wiele“. Można po­wiedzieć, że na tych słowach podobieństwo zaczyna się i kończy, a w ciągu całej powieści krępuje autora, który swego bohatera chce gwałtem do tej postaci przystosować, chociaż się on wcale do tego nie na­daje. Natura obdarzyła go hojnie: Gustaw posiada wielkie zdolności, szlachetne poczucia, talent muzy­czny, który w ubogim chłopcu wykształcił się jakimś cudem, a wreszcie urodę, ale wielkiego niema w sobie nic zgoła; a pretensye czynią go wprost śmiesznym, pomimo woli i wiedzy autora.

Powieść rozpoczyna się w chwili, gdy ukoń­czywszy szkołę, Gustaw wraz z kolegą i rówieśnikiem Eugeniuszem, przyjeżdża na wieś do jego rodziców w charakterze korepetytora. Zawiera zaś takie mnó­stwo wydarzeń nadzwyczajnych, szczególniej mało prawdopodobnych w życiu naszej szlachty, płynącem zwykle powszedniem korytem, iż starczyłoby ich nie na kilkaset stronnic, ale na wielką ilość grubych to­mów. Znać, że autor przejął się ówczesną literatu­rą francuską, przeniósł wyczytane w niej wypadki na grunt polskich wiosek i od niej zapożyczył ko­biecych postaci, bo uczucia, romanse, miłostki, plą­czą się tu ciągle w sposób u nas niebywały, a kary­katury posunięte są wprost do absurdum, jak np. prezes, ojciec Eugeniusza, który ciągle opłakuje fa- worytalnego ptaka, z wypchanym nawet rozstać się nie może i literalnie o niczem Rinnem mówić nie jest w stanie.

Do najnieprawdopodobniejszych postaci należy także tajemnicza osobistość Paulinki, sieroty, wy­

chowywanej z niezmierną, starannością w domu Chorążanki, mającej być przedstawicielką cnót sta­ropolskich. Kto jest ta sierota, nazywająca Chorą- żankę babką, którą ona i ksiądz Adyan kochają wielką miłością, dla której gromadzą skrzętnie wiel­ką fortunę, stanowiącą cel życia obojga — czytelnik ani jednem słówkiem nie jest o tem powiadomiony, może więc snuć przypuszczenia, uwłaczające dwom osobistościom, mającym w powieści najbardziej di.- datnie znaczenie.

W domu prezesa na pięknego korepetytora zaczyna czule spoglądać młoda jeszcze i powabna prezesowa, ale sercem jego zawładnęła jej córka. Henryka, zręczna kokietka, bawiąca się zawracaniem głowy biednemu chłopcu, który daje się pochłonąć tej miłości. Tymczasem Paulinka darzy go swern pierwszem uczuciem, on jednak na to nie zważa, a zimna zalotność Henryki nasuwa mu myśl samo­bójstwa.

Wówczas to ratuje go ksiądz Adryan, który poznawszy jego zdolności, wysyła go zagranicę dla dalszego kształcenia, nie szczędząc rad w rodzaju wyżej przytoczonych.

Jakkolwiek Paulina kochała Gustawa, po jego wyjeździe, w czasie ciężkiej choroby Chorążanki, da­je się uwieść Eugeniuszowi. Czytelnik dowiaduje się przecież o tym fakcie w dwóch wierszach, jak i o tein także, iż nieszczęśliwa dziewczyna uciekła z domu opiekunki i pomimo największych starai>. odszukaną nie została.

Dopiero po kilku latach Gustaw', na którego

ksiądz Adryan umierając, wlożyl obowiązek czuwa­nia nad Paulinką, odnajduje ją w Poznaniu, ja­ko wielką śpiewaczkę wioską pod obcym pseudo­nimem.

Gustaw zwraca wówczas także uwagę wielkiego świata dystynkcyą, postawą, pięknością, majątkiem. Przytem nie wiadomo z jakiego powodu, także udaje Włocha.

Signore Gastaldi podoba się Paulinie, t.ak jak dawniej podobał jej się Gustaw. On jednak darem­nie usiłuje zwrócić ją na właściwą drogę. Oddaje śpiewaczce przekazany przez księdza Adryana mają­tek, przemawia do jej uczuć, próbuje zbudzić ,po- czucie obowiązków, przywiązanych do majątku, wzruszyć ją wspomnieniami dzieciństwa, opowiada­niem o smutku Chorążanki. umierającej samotnie.

Paulina słucha go ze Izami, ale pragnienie wrażeń, upojeń, szalu przemaga, może też chce, by przemówił do niej w inny sposób. On tego nie czyni Więc niezdolna do ofiary, ucieka przed nim, jakkolwiek go kocha.

Gustaw powraca sam do kraju, ażeby spełnić misyę przekazaną przez księdza Adryana, podnosić upadłych, budzić zasypiających, pocieszać nieszczę­śliwych, rozdawać ludziom chleb cielesny i du­chowy.

Chociaż blizko lat dziesięć upłynęło od czasu, jak porzucił dom prezesa, mało się tam zmieniło. Tylko Eugeniusz, ten niegdyś delikatny młodzieniec, zatonął w dobrobycie i rzapil, zagrał w karty wszystkie władze umysłowe“. Henryka została żoną

bogatego w mamonę i lata hreczkosieja. Zresztą prozes jak wprzódy opłakuje swego ptaka, prezeso- wa prowadzi czuły stosunek z Francuzem, następcą Gustawa, a córka z nią rywalizuje w tym względzie.

Gustaw, spostrzegłszy to, oddala się od niej z niesmakiem. Rozwiał się na zawsze ideał jego młodości. I wówczas przychodzi mu na myśl, że tylko odpowiadając miłości Pauliny, może kierować tą namiętną duszą; postanawia więc z wyżyn zstą­pić na ziemię. Wpływu jednak nad zepsutą ko­bietą nie osiągnął, przeciwnie, ona wciągnęła go w wir ohydnego życia, jakie prowadzi. Ale są lu­dzie, których zgniła atmosfera zabija. Gustaw, wy­czerpany walką wewnętrzną, poczuciem swego upad­ku, umiera przy uczcie z kieliszkiem w ręku, dekla­mując wiersz Lenartowicza i przy ostatnich słowach: „Któregoż z wielkich koniec nie był taki“ zatacza się bez życia w objęcia Pauliny. Nie zdolal jej podnieść, ona poniżyła go do swego poziomu.

Zagmatwaną myśl powieści wypowiada Juliusz S. (Słowacki; w swej korespondencyi z Gustawem. Juliusz także pasuje go na wielkiego, przemawiając jak do równego sobie: „My wszyscy—pisze—przy­prawiamy sobie skrzydła do ramion, bo spodziewa­my się walczyć w górze z olbrzymami wyższych sfer. Nikt nie przeczuwa, że polem walki będą mu nizkie bagniska“. A dalej pisze już o nim autor wr ten sposób: ,Gustaw wraz z innemi pokrewnemi duchami próbował skrzydeł, by w archanielskim rynsztunku stanąć do boju i... został podniesiony z upadku duchem Juliusza, odpasał skrzydła, na-

Biblioteka-T 374

uczył się pokory i z koszturem pielgrzymim, skrępo­wany więzami namiętności jak Laokoon, szukał po­mocy. Ale nawet cień krzyża Golgoty nie zdołał go od nich uwolnić. Napróżno czyni ofiary, napróżno żyje pracą i miłością dla ludzi'-'.

Niestety, o tych pracach, cierpieniach i ofia­rach Gustawa mówi on sam, mówi autor, czytelnik ich nie dostrzega. Bohater flirtuje tylko z pięknemi paniami, które go sobie wyrywają, deklamuje nie­kiedy o obowiązkach możnych dla ubogich i cie­mnych, ale nie działa wcale. O swoich walkach i upadkach pisze dość niejasno do Juliusza, wzy­wając ratunku: „Żałuj mnie, mój mistrzu, dla którego oka kolor cierpienia nieznany“. (Czyż Sło­wacki go nie znal). „Ale mój bracie, który w miłU- jącem sercu tworzysz uczucia litości dla nizkich i ubogich w duchu. A jeśli zwyciężony od węża, który w ostatniej godzinie opasał mi piersi, jak Laokoon ofiarnik, zawołam ratunku u ciebie, nie bądźże mi bronzowym posągiem Neptuna i z aure­olą spokoju przybądź uciszyć me boleści“.

Odpowiedź mistrza brzmi rzeczywiście prze­ślicznie i odbija od tej czczej frazeologii tak dalece, iż kto wie, czy rzeczywiście nie pochodzi od niego. Pisze on do Gustawa, iż chcąc świat poprawiać, trzeba ludzi podnosić, nie zaś stawać na ich po­ziomie, bo to tylko jeden Bóg mógł uczynić, kończy zaś temi słowy: „W krainie zaświata nie będziesz sam, miłość moja towarzyszyć ci będzie, a łzy ubo­gich, stoczone w ostatnią perlę twego wieńca, wy­proszą u Boga nową, zwycięzką postać dla ciebie“.

Uderza w tych słowach charakterystyczna ce­cha wierzeń Słowackiego w chwili, w której znał go Niewiarowski, i to samo już rzuca świetlane odblyski na cały chaotyczny utwór. Znaczenie jego psychologiczne polega także na fakcie, iż autor przedstawił samego siebie w postaci Gustawa i tę rozterkę pomiędzy wysokiemi aspiracyami a czyna­mi, która stanowiła zawsze jego cechę znamienną. Dlatego to pomimo rażących wad układu i wyko­nania, Laokoon stanowi ciekawy dokument do hi- storyi epoki i ludzi, jak się wyrażono przed lat dzie­siątkiem.

Szczegółowa analiza tej powieści uwalnia od rozbioru następnych, gdyż wszystkie miały też same zalety i w'ady. Zawsze podniosły pomysł pozostaje w sprzeczności z wykonaniem, które stanowi z nim ciągły rozdźwięk i z tego powodu musi być ciągle przypominany tak, jak w Laokoonie. Inaczej czytelnik zapomniałby o nim.

W „Rotmistrzu bez roty“ znowu bohaterem jest sam Niewiarowski. Czuje on w sobie zdolności wodza, prowadziłby swoje społeczeństwo ku dobru, alo cóż znaczy człowiek samotny? Gdyby miał swój zastęp, walczyłby skutecznie z przesądem, ciemno­tą, sobkostwem i nie wątpi, iż odniósłby zwycięztwo. Jest więc tutaj myśl żywotna, ale ta, pomimo wielu pięknych frazesów, nie starczy za dobrze pos^wione charaktery i logicznie przeprowadzoną akcyę.

Toż samo powiedzieć można o „Życiu na żart“, które ma jeszcze poważniejsze założenie. Sam tytuł tłómaczy pomysł. Rzecz napisana nieco później od

poprzednich, zdaje się owocem gorzkich doświad­czeń. Przedstawił w tej powieści siebie i garstkę współtowarzyszów cyganeryi. Bawili się oni i żar­towali z życia, a z kolei, gdy chcieli stać się poży­tecznymi, zająć stanowiska, życie zażartowało z nich dotkliwie. Wśród figur powieściowych można od­naleźć Wolskiego, Zmorskiego i paru mniej zna­nych satelitów utalentowanej plejady, którzy naśla­dowali przeważnie jej wybryki.

Pomysł był świetny i pełen prawdy. Ileż razy skutki młodzieńczych wybryków, zapomnianych od- dawna przez tych, co je spełnili, powstają niespo­dzianie, jako mary przeszłości i tamują późniejszą drogę lekkomyślnym. Ale cóż, kiedy podobne po­mysły, wymagające umiejętnego opracowania i ta­lentu, przenosiły twórczą siłę Niewiarowskiego, wy­chodziły nieudolnie, często karykaturalnie z pod je­go pióra. Nawet ów świat szlachecki, malowany trafniej od innych warstw' społecznych, przedstawia on dziwnie jednostronnie. Pamiętać jednak trzeba, że było to hasłem owej doby. Pod każdym wzglę­dem uprzywilejowanej kaście stawiano wielkie wymagania i gorzko wyrzucano, że ich nie speł­niała.

Niewiarowski, zgodnie zresztą z ogółem po- wieściopisarzy owej doby, zarzuca dworom wiejskim^ a głównie ich mieszkańcom, śmieszną manię fran­cuszczyzny, gonienie za pozorem, a co gorzej, nie­zrozumienie zadania, jakie spełniać były winny, próżniactwo i za nim idący zanik moralności; męż­czyznom zaś brak poważniejszej myśli, oddanie się

jedynie zmysłowym przyjemnościom, lub wreszcie ponienie za groszem nieuszlachetnione żadnym spo­łecznym celem, ani obowiązkiem. Jako typ może tu posłużyć Eugeniusz z „Laokoona“, który według trafnego wyrażenia, ..zapił, zapolował, zagrał w kar­ty wszystkie władze umysłowe1".

W roku 1854 nastąpił zwrot szczęśliwy w ka- ryerze literackiej Niewiarowskiego: został współpra­cownikiem Gazety Warszawskiej. Dziś trudno nam już wyobrazić sobie, czem w owym czasie była Ga­zda Warszawska. Obecnie zdolny pisarz może być współpracownikiem tego lub owego dziennika, jest ich tyle, może wśród nich wybierać; ale w owym czasie piśmiennictwo peryodyczne zaczynało się do­piero rozwijać, a pod umiejętnym kierunkiem Anto­niego Lesznowskiego, Gazeta Warszawska nabrała wyjątkowego znaczenia. Nazywano ją wprost gazetą i ta nazwa starczyła w potocznej mowie, wiedziano, że odnosiła się do czasopisma, ogniskującego ruch umysłowy kraju. Znajdowało się ono w “każdym szanującym się domu, od góry do dołu społeczeń­stwa, wszędzie, gdzie tylko czytano. Oprócz poli­tyki, literatura, sztuka, wiedza tak polska, jak za­graniczna, znajdowały w niem swój wyraz i nie było żadnego ważniejszego faktu na świecie, w ja- kiejbądź dziedzinie, o którymby nie wspomniało.

Pomimo, że format Gazety był dużo mniejszy niż dzisiejszych dzienników, tekst był o wiele bo­gatszy. Druk był ścisły, a co najważniejsze, wiado­mości bieżące nie zajmowały całych szpalt. Co prawda, ruch ekonomiczny był mało rozwinięty,

stowarzyszeń, klubów było niewiele, nie było więc sprawozdań z posiedzeń i odczytów. Zabawami zaś, strojami pań i t. p. Gazeta nie zajmowała się wcale, zostawiając tę dziedzinę pismom brukowym.

Co do sprawozdań teatralnych—.teatrów było wów­czas dwa tylko — te ograniczały się do sztuk nowych, do rzadkich bardzo występów gościnnych znakomi­tych artystów, nie należących do naszej sceny, albo też debiutów'. Nie było codziennie powtarzanych wzmianek, iż pani X, panna Y, lub pan Z, ze zwy­kłym talentem, wdziękiem, doskonałością, finezyą odegrali znowu rolę taką a taką, w której widywa­no ich nawet co wieczór. O grze artystów, jak

i o sztuce, pisano po premierze, a potem trzeba by­ło jakiej szczególnej okoliczności, by powracano do rzeczy już znanej.

Zato pomieszczała <iazeta sprawozdania z każ­dej świeżo wyszłej książki, pisane wyczerpująco przez recenzentów, na których zdaniu polegała pu­bliczność i którzy się z nią liczyli. Koresponden* cye zagraniczne, starannie prowadzone, dawały wyobrażenie o wszechświatowym ruchu umysłowym, a wiadomości ze wszystkich stron kraju pisywali ówcześni przodownicy literaccy: Kraszewski, Syro­komla, Pług, Padalica, Nowosielski i wielu innych.

W odcinku ukazywały się pierwszorzędne po­wieści. ltej wiódł Kraszewski, Korzeniowski, Kacz­kowski, Ignacy Chodźko, Żmichowska. Już sam fakt, że jaki utwór drukowany był w Gazecie, stanowił dla niego reklamę. Gazeta nie lękała się też kilko- tomowych powieści, nie wymagała od autorów ogra-

niezania twórczości i nie drobiła utworów w od­cinku na okruszyny, skoro np. w roku 1853 odcinek zawie al po kolei „Murdeliona“ Kaczkowskiego „Gar­batego“ Korzeniowskiego „Dyabla,“ Kraszewskiego

i „Braci ślubnych“ Kaczkowskiego. Wszystkie te powieści mają po kilka tomów.

W r. 1854 ukazała się w gazecie ostra krytyka „Laokoona“ Niewiarowskiego, podpisana literami W. P., w której zarzucano autorowi brudne sceny, oraz to, że wszystkie pokusy Gustawa stanowią jedynie kobiety, gdy tyle innych istnieje na świecie, ale pod­niesiono też zapał,- bijący, z powieści, barwność stylu i dobre chęci. Krytyka, aczkolwiek niepochle­bna, przecież drukowana w parę lat po wydaniu powieści, miała jednak widocznie na celu przypo­mnieć Niewiarowskiego czytelnikom Gazety, lub po­znajomić ich z jego nazwiskiem. A już same umiesz­czenie tej krytyki było świadectwem uznania dla autora. Sumienność przecież ówczesnych recenzen­tów, nawet w razie kiedy chciano kogoś zareklamo­wać, nie pozwalała na przedstawienie książki w nie- slusznem oświetleniu.

Krytyka w rzeczywistości stanowiła zapowiedź przyjęcia Niewiarowskiego do grona współpracowni­ków Gazdy. Jakoż niebawem zaczęła wychodzić w odcinku jego powieść „Los opiekun.“ Autor przywiązywał do tej pracy wielką wagę, rzecz by­ła podobno osnuta na zdarzeniu prawdziwem. Jest to może najlepiej zbudowany utwór Niewiarowskie­go, ale zato niema w niem cygańskich wspomnień, charakteryzujących epokę, ani gorących porywów

które nadawały jakąś młodzieńczą cechę pierwszym jego powieściom i pomimo wad, czyniły je sym- patycznemi.

Los opiekun“ pisany jest w odmienny sposób, znać, iż życie przygasiło nieco ognistą wyobraźnię autora, ostudziło zapały. Rozpoczyna ją rozmowa z przyjacielem sądownikiem z zawodu, Edwardem C. Zapewne Niewiarowski miał na myśli Edwarda Cwierczakiewicza, który żył w ścisłych stosunkach z młodymi literatami. Edward zarzuca powieści na­szej, że trzyma się tylko sfer uprzywilejowanych, że opisuje sercowe rozterki i zawody, a nie bada dziejów rzeczywistej nędzy, pełnych rozdzierających dramatów. Na dowód zaś przytacza wypadek ze swojej sądowej praktyki i len stanowi wątek po- powieściowy. Autor ujął ją w ramy dziennika, ja­koby napisanego przez oskarżoną o dzieciobójstwo Felicyę.

Felicya, wychowana jak własne dziecko przez kobietę dobrą, bogatą i bezdzietną, po jej nagłej śmierci zostaje w okropnem położeniu, gdyż opie­kunka nie zdążyła dopełnić prawnych formalności, zabezpieczających majątek przybranej córce. Felicya więc, mając lat ośmnaście, piękna, przyzwyczajona do zbytku, pewnego dnia ujrzała się samą na świe­ci e i bez żadnych środków.

Spadkobierca, siostrzeniec opiekunki Ludwik, za życia ciotki, zgodnie z jej wolą, starał się o ręku Felicyi, ale nieopatrzna dziewczyna nietylko go od­rzuciła, lecz uczyniła to w sposób obraźliwy, miała

"bowiem do niego antypatyę. aż nadto potem uspra­wiedliwioną.

Nie znając świata, wychowana jak ówczesne panny, które odsuwano systematycznie od realnych wurunków życiowych, Felicya, zupełnie bezradna, po­ślubia rządcę z majątku opiekunki, dziś należącego do Ludwika, człowieka nie młodego już, wdowca z kilkorgiem dzieci.

Łatwo zrozumieć, czem stało się jej życie. Na- domiar Ludwik prześladuje ją swą miłością, dając poznać jednocześnie dotkliwie zmianę położenia

i zależność, w jakiej się znajduje. Nieszczęśliwa ko­bieta odtrąca go ze wstrętem.

Uządca umiera po długiej chorobie, a Ludwik, mszcząc się i chcąc zmusić opuszczoną z maleńkiem dzieckiem kobietę do przyjęcia jego warunków, zabie­ra wszystko, co posiadała, za jakieś urojone preten- sye. Felicya, nie mogąc wyżywić dziecka, ani pa­trzeć na jego nędzę, doprowadzona do ostateczności, zabija je w przystępie rozpaczy. Jest sądzona, ska­zana, ułaskawiona i dostaje pomieszania zmysłów.

Według Edwarda, istotnym sprawcą zbrodni jest Ludwik, on to spowodował ją ohydnem postę­powaniem. Wypływa to nawet z całego toku opo­wiadania, w którem Felicya przedstawiona jest jako niewinna ofiara. Jednakże Niewiarowski inaczej for­mułuje myśl swego utworu, nadając mu tym spo­sobem szersze znaczenie. „Gdy jesteśmy zamknięci ciasnym lochu ¿i/ria, pozostają nam dwie os ta-, teczności: albo przyzwyczaić płuca do atmosfery, której nas zamknięto, lub stworzyć sobie inną,

właściwszą, lecz jeśli nie mamy dość wytrwałości w pierwszym, ani dość twórczości w drugim razie... zdajemy się na los i...“

Temi słowami kończy się powieść, zamykająca pierwszy okres twórczości życia Niewiarowskiego. Dźwięczy w nich jakby przeczucie zmian, które zajść miały w nim samym, jakby potrzeba wyrobienia so­bie jakiegoś modus vivendi, obwarowania się od po­kus, którego w czyn wprowadzić nie potrafił. Może czul się instynktownie równie bezradnym, jak Fe- lieya, jak ona nie posiadał ani siły wytrwania, ani dostatecznej twórczości, zdał się więc na los, a że miał słaby charakter, ulegający łatwo cudzym wpły- Avoni, dał się losowi sponiewierać.

Na teraz jednak był pod zacnym kierunkiem Antoniego Lesznowskiego, który jako doskonały re­daktor , umiał rozpoznawać i odpowiednio użytko­wać współpracowników'. Ocenił też Niewiarowskie­go i zaprowadził dla niego w Gazecie nieznaną do­tąd u nas rubrykę felietonów tygodniowych. Otwo­rzyły one jego zdolnościom świetne pole.

W sam dzień wigilijny, w r. 1854 rozpoczął Niewiarowski swoje felietony w Gazecie, pod zna­kiem gwiazdki i pisywał je nieprzerwanie przez trzy lata co sobota. Była to najlepsza epoka w jego lite­rackim zawodzie.

Powodzenie gwiazdki — bo tak ją nazywano— było niezmierne. Publiczność przyzwyczaiła się szyb­ko do felietonów, w których tętnial puls życia nie- tylko Warszawy, ale całego kraju, w których drgało

odbicie wszechświatowego ruchu. W mieście i na prowincyi wyrywano je sobie.

Niewiarowski był istotnie jakby stworzony do zdawania sprawy z rzeczy bieżących. Zawsze bako­wym stylem dotykał różnorodnych przedmiotów, przerzucając się z dziwną łatwością od jednych do drugich, pisał lekko o rzeczach toAvarzyskich, zazna­cza! z naciskiem fakty poważne, dowcipnie zaryso­wywał śmieszności i umiał to czynić nie raniąc, po­trafił też karcić także, gdy tego zachodziła potrzeba. AJiał w piórze ogień zapału i łzę rozrzewnienia, a co najważniejsze, dzięki obcowaniu z umysłami takiemi, jak Dziekoński, jak Norwidowie, dzięki choć­by nawet przelotnej znajomości ze Słowackim, umiał patrzeć na rzeczy z wysoka, posiadał szorokie ho­ryzonty i dlatego nadawał faktom właściwe zna­czenie.

Słowem, pierwszy felietonista polski okazał się odrazu mistrzem w swoim zawodzie. Czuwało też nad nim baczne oko redaktora, który umiał wska­zywać mu wytyczne punkty i granice, powstrzymy­wał też nieraz wybryki, od których autor gwiazdki nigdy w zupełności wolnym nie był, a do których nieokreślona rubryka, jaką prowadził, dawała ła­twe pole.

Potrzeba tu było wielkiego taktu, znajomości ludzi, stosunkóur, które posiadał Lesznowski, by kie­rować nawą dziennikarską i niesfornym a dzielnym współpracownikiem. Dzięki tej kontroli, wiadomej tym tylko, co znali zakulisowe stosunki Gazety, mo­żna powiedzieć, iż był czas, kiedy Niewiarowski sta­

nowił o powodzeniu lub niepowodzeniu wydawnictw, instytucyi, artystów, kiedy reprezentował opinię w najlepszem tego słowa znaczeniu i byl jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju, bo wszędzie gdzie dochodziła Gazeta, roznosiła jego sławę.

Trwało to lat parę nieprzerwanie. Tymczasem piśmiennictwo zaczęło się rozwijać i Niewiarowskie­mu przyszła myśl wyzyskać na własną korzyść swo­je powodzenie. Wyobraził sobie, że może istnieć o własnych siłach, że czytelnicy gwiazdki pozostaną mu wierni i przejdą za nim do innego czasopisma. Porzuciwszy więc dotychczasowe stanowisko, objął redacyę Gazety Codziennej i prowadził ją około dwóch lat bez wielkiego powodzenia.

Świetny felietonista nie miał wcale przymio­tów redaktora. Brakło mu odpowiedniego wykształce­nia, siły charakteru, subtelnego taktu, jakie musi mieć kierownik czasopisma. Wydawał także co dziesięć dni ulotną broszurkę pod tytułem „Gwiazdka.“ Ale minęły już dla niego dni świetności. Zmieniły się stosunki, społeczeństwo potrzebowało czegoś więcej niż żywej frazeologii. Przytem felietonista wyczer­puje się szybko, jeżeli nie pracuje nad sobą, nie odświeża swego talentu, nie wchłania nowych prą­dów. Niewiarowski nie pracował nigdy i pracować nie umiał, wyszafował więc szybko wrodzone dary, zaczął się powtarzać i żył tylko okruchami prze­szłości.

Gwiazda jego ćmiła się coraz bardziej. Aż wreszcie on także został zapomnianym, jakby umar­łym za życia, choć jeszcze długie lata błąkał się po

świecie, jak widmo przeszłości. Wtedy tylko budzi­ła się w nim iskra życia, gdy przypominał sobie dawne cygańskie czasy, współtowarzyszów młodości, wędrówki po kraju i obczyźnie. Sam stawał się co­raz bardziej obcy społeczeństwu. Niekiedy jeszcze drukował w różnych czasopismach fragmenta wspo­mnień, używając przygodnie pseudonimu Półkozic, zapożyczonego od herbu, z którym wiązały się różne zagraniczne przygody.

Wspomnienia te czytano chętnie, chociaż za­wsze z niedowierzaniem, bo nie można było polegać na nich, ani rozpoznać, co było prawdą, a co fan- tazyą. Zawsze jednak miały one woń rzeczy prze­żytych i charakteryzowały epokę, jak po części cha-

M I E J S K *. BIEl^iTSKA PUBLIC

u fi a d o m i v


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cyganeria warszawska - wstęp BN, Romantyzm
Pensjonarki Waleria Marrené Morzkowska ebook
Pensjonarki Waleria Marrené Morzkowska ebook
Przyborowski Walery Oblężenie Warszawy 2
Bożek Milion Waleria Marrené Morzkowska ebook
Waleria Marrené Morzkowska Mięśnie i nerwy
Dzieci szczęścia Waleria Marrené Morzkowska ebook
Bożek Milion Waleria Marrené Morzkowska ebook
Przyborowski Walery Oblężenie Warszawy
!Walery Przyborowski Szwedzi w Warszawie
Marrene Waleria WAKACJE W WARSZAWIE
System Warset na GPW w Warszawie
prezentaja Warszawa i okolice
IV SA Wa 198 08 Wyrok WSA w Warszawie ws zakazu reklamy świetlnej
Dederko Guma Warszawska
Catalyst Przewodnik dla inwestorów, Giełda Papierów Wartościowych, Warszawa 2009
PRAWO HARCERSKIE W HUFCU WARSZAWA PRAGA PÓŁNOC
test nr 7 wyrażenia regularne, STUDIA, LIC, TECHNOGIE INFORMACYJNE POLONISTYKA ZAOCZNE UW Uniwersyt

więcej podobnych podstron