Walery Przyborowski
OBLĘŻENIE WARSZAWY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Śliczne, złote słońce majowego poranku już dość wysoko wzbiło się na jasnolazurowym niebie, dogrzewając coraz mocniej, kładąc swe świetlne, migotliwe promienie na szerokich łanach zielonego zboża, na domkach rozrzuconych koło wielkiej drogi, prowadzącej ze wsi Górce do Warszawy. Droga to była szeroka, piaszczysta, obsadzona po obu stronach karłowatymi, wiecznie rozczochranymi wierzbami lub gdzieniegdzie smukłą topolą, przedwcześnie toczoną przez robactwo. Poza drogą, poza domkami z rzadka rozrzuconymi koło gościńca i ukrytymi w klombach zieleni, rozkładała się daleka, cicha, pełna poetycznego wdzięku i smutku płaszczyzna, na której szmaragdowym tle rysowały się wioski, domy, pałacyki pańskie - płaszczyzna, której jedną ścianę tworzyło olbrzymie, otulone w mgły i dymy, cielsko Warszawy. Promienie słoneczne zapalały na jej dachach jarzące, złote i purpurowe blaski, ślizgały się po wieżach strzelających śmiało pod lazury nieba i ginęły w tumanach sinej dali i nieskończoności; obraz ten wśród sielskiej ciszy panującej koło drogi, wobec szalonej burzy wrzącej w kraju, nie był pozbawiony pewnej majestatycznej, groźnej i smutnej poezji.
Na drodze, którąśmy powyżej opisali, spośród tumanów żółtego kurzu, który, nie rozpędzany wiatrem, leniwie się unosił w powietrzu, ukazała się mała bryczka, zaprzężona w jednego konika, który postępował zwolna, noga za nogą, ciągnąc z istotnym wysiłkiem koła głęboko zarzynające się w piasku gościńca. Koń był mocno spocony i widocznie nie miał wielkiej ochoty pospieszać po piasku, w który się zagłębiał po pęciny - nie naglił go też do pośpiechu powożący mężczyzna, zajęty żywą acz cichą rozmową z młodą dziewczyną.
Wózek był maleńki i oboje, tak mężczyzna, a raczej młody chłopak, jak i dziewczyna, siedzieli na tyle wózka dość niewygodnie i ciasno. Ale nie zważali oni na to - oboje byli młodzi, a jak wiadomo, w tym rozkosznym wieku największe przykrości i niewygody wydają się niczym, drobiazgiem niewartym, by na niego zwracać uwagę.
Oboje byli młodzi - zwłaszcza dziewczyna śmiała się takim życiem, taką młodością i swobodą tej młodości, że aż miło było na nią patrzeć. Jasna blondynka o bujnych, ze złotym odcieniem włosach, ukrytych pod szerokim słomianym kapeluszem, patrzyła w świat swymi dużymi, zda się z lazurów i aksamitu utkanymi oczami, tak wesoło, tak radośnie - jak gdyby nigdy smutniejsza, poważniejsza myśl nie zajrzała do tej ślicznej główki, pod te bujne, złote sploty włosów. Rumiana i biała, o twarzyczce okrągłej, o melancholijnym, powłóczystym i wilgotnym spojrzeniu, o ustach jak gdyby wyrzezanych w koralu, zbudowana dobrze, zręcznie, była tak miłym zjawiskiem, że wcale dziwić się nie należy, iż towarzyszący jej młodzieniec romansując z nią zapomniał o palących promieniach słońca, o nieznośnym kurzu i lenistwie swego konia. Od kapelusza, przewiązanego czerwoną kokardą, jak to wówczas nakazywała moda i bezpieczeństwo osobiste, spadała na główkę i kark dziewczyny biała muślinowa zasłona, z pewną kokieterią związana pod brodą, stanowiąc na pół obłoczystą, na pół eteryczną ramę koło pulchnej, rumianej i śmiejącej się twarzyczki dziewczęcia. Był to zresztą typ może niezupełnie polski, może zanadto ziemski i pełen krwi, ale z tym wszystkim powabniejszy niż wymuskane i blade salonowe pół widma, pół kobiety.
Za to siedzący obok chłopak, acz pod wzglądem swej silnej, męskiej i jędrnej budowy był podobny do dziewczyny, pod wielu jednak innymi względami stanowił z nią uderzający kontrast. Mocny brunet o dużych, ognistych oczach, o cerze śniadej, okraszonej ciemnopurpurowym rumieńcem, szczupły na twarzy, z nosem polskim, łagodnie zagiętym, był istnym czystym typem polskiej rasy. Wybitnie zarysowane brwi, ostro wydające się kąty ust, cała wreszcie twarz mówiła o energii, silnej woli i stanowczości charakteru młodzieńca. W tej chwili jednak twarz ta, zwrócona do sąsiadki, nosiła na sobie dziwnie miły, wesoły, szczęśliwy wyraz. Usta przykryte maleńkim, miękkim, czarnym wąsikiem śmiały się do dziewczyny, a ręka mimowolnie obejmowała jej kibić, czemu się dziewczyna niby broniła, niby nie, jak to zwykle bywa w takim słodkim sam na sam.
Bo w istocie byli sami. Na drodze żywej duszy nie było widać - gdzieniegdzie tylko przy chacie na przyzbie wylegiwał się pies lub kot, grzejąc się na słońcu, czasem brudny, w nędznej koszulinie przepasanej krajką dzieciak grzebał się w piasku - nic więcej. Cała ta daleka, smutna płaszczyzna pod Warszawą drzemała pod słońcem majowym w ciszy i spokoju. Od czasu do czasu lekki wietrzyk powiał, rozpędził tumany kurzu, przyniósł zapach bzu lub pól ożywionych bujną roślinnością, ochłodził nieco skwarne powietrze, pocałował dziewczynę i w końcu zanucił gdzieś w dali śpiewany, świeżo wówczas skomponowany polonez:
„A kiedy odjeżdżasz, bywaj zdrów...”
i urywając, gubiąc po drodze strofki, nikł gdzieś w przestrzeni pod czystym błękitem majowego nieba.
Mogli więc nasi podróżni swobodnie rozmawiać i swobodniej jeszcze patrzeć sobie w oczy. A zapatrzeni byli tak, że nie zważali wcale, jak kurz zmienił purpurową kokardę na kapeluszu dziewczyny na jakąś brudnożółtą wstążką, że na wojskowej, amarantowej rogatywce młodzieńca kładły się całe plastry miałkiej, duszącej ziemi. Niemniej cierpiał i mundur młodzieńca - był on bowiem w mundurze milicji, a raczej gwardii obywatelskiej, świeżo uformowanej w Warszawie. W strojnym i ozdobnym tym mundurze było mu bardzo do twarzy - amarantowe obszlegi i rabaty ubiegały się o pierwszeństwo z żywym rumieńcem policzków, a w błyszczących guzikach i w rękojeści szabli przeglądały się promienie słońca, łamiąc się i śmiejąc jarzącym blaskiem.
- To być nie może, panie Józefie - mówiła dziewczyna wysuwając się zręcznie z objęć chłopaka - to być nie może - ojciec się nigdy na to nie zgodzi.
- Jakże to, nie zgodzi się! dlaczegoby się nie miał zgodzić?
- Pan tak mówi, jakby pan nie miał ojca... już ja się dość naprosiłam i napłakałam - dodała ciszej, spuszczając oczy - a tylko ofuknął mnie i koniec.
- A! to już tego nic a nic nie rozumiem. Bo proszę ja ciebie, moja Klarciu - począł młodzieniec poprawiając się na siedzeniu - czym to ja przybłęda jaki, biedota alboli też hultaj, żeby się ojciec nie miał zgodzić na nasz ślub zaraz teraz? Przeciem ja obywatel, mam kamienicę na Starym Mieście i Balcerzy nie są dzisiejsi - piszą o nas po kronikach...
- To to ojciec mi i mówi, iż mu to honor robi, iż tak zacny obywatel jak pan Józef o mnie się stara - szeptało dziewczę rumieniąc się.
- A więc! a choć ja tam do tego nie przywiązuję żadnego znaczenia, bo teraz są takie czasy, że wszyscyśmyobie równi, wszelako dla ojca, pro decorum, to się tak gada... Ono więcej znaczy moja szarża porucznikowska gwardii municypalnej niż wszystkie przodków imiona... to ojciec powinien sobie, moja Klareczko, wziąć pod rozwagą.
Wyrzekłszy to objął dziewczynę wpół, szybko obejrzał się dokoła i jeszcze szybciej wycisnął gorący pocałunek na rubinowych ustach dziewczyny. Ta wyrwała się gwałtownie, obejrzała dokoła i rzekła spłoniona jak wiśnia:
- Co też pan Józef wyrabia, jeszcze kto zobaczy i obgada mnie.
- Nikt nie obaczy, Klareczko, nikt - żywej duszy nie ma - wszyscy są przy sypaniu okopów. Pan prezydent Zakrzewski nakazał całej Warszawie i okolicy sypać okopy - czasy wojenne, żartów nie ma.
Dziewczyna westchnęła i zapuściła swe lazurowe oczy w siną dal płaszczyzny, młodzieniec zaś tak dalej mówił:
- Albo i to - przecie ojciec winien baczyć na to, że teraz jest wojna, ciężka wojna, że jeno patrzeć, jak pod Warszawę zwali się nieprzyjaciel... co będzie wtedy?
- Jak to pod Warszawę? Co też mówicie, panie Józefie?
- A tak, tak... ludzie tak gadają i wygadają zapewne. Naszym się nie wiedzie, słyszę, pod Szczekocinami pobili naszych. Ale co tam... obaczymy, jako będzie; to tylko pewna, że w takich niebezpiecznych czasach ojciec mi cię powinien dać, Klareczko, bo któż lepiej i pewniej zdoła bronić młodej kobiety jak nie mąż? Argument ten był widocznie aż nadto przekonywający dla Klary, bo westchnęła i rzekła smutnie:
- Ja to wiem, ja to wiem, ojciec inaczej mówi. Powiada, jakże to ja mam dawać córkę za mąż, kiedy są takie czasy niespokojne i nie wiem, co będzie jutro. Niema nic pewnego... a i powiem panu Józefowi - dodała ciszej, przysuwając się do niego - że ojciec bardzo był niekontent, gdy się dowiedział, że pan został porucznikiem w milicji. Chodził po izbie i mruczał: szalona pałka! pstro w głowie! i inne tam takie rzeczy. Zły był okrutnie, ażem się bała.
Józef, bo tak go już nazywać będziemy, niecierpliwie poruszył się na siedzeniu i rzekł sucho:
- Ej, moja Klarciu, twój ojciec, widzę, zawsze jest Niemiec, i kwita - nie lubi on ani mnie, ani też narodu naszego, choć, jak wiadomo, dorobił się tutaj w Górcach niemałego grosza na młynie i wiatraku. Nie podoba mu się, żem ja, jako obywatel honorowy, został porucznikiem milicji, bo jest Niemiec i nie życzy nam dobrze. Wiem ja o tym, wiem i powiem ci, że mogłoby być z ojcem niedobrze - bo do ratusza przyszła nań delacja, niedawniej jak przedwczoraj - gdyby nie ja. Wiesz, Klarciu, czym to teraz pachnie taka delacja. Owo dowiedziawszy się o tym pobiegłem zaraz do Imci pana Jana Adama Bluma, mego opiekuna a teraz adiutanta municypalnego... no, i zatarło się. Ale nie zawsze się to uda... niechże się ojciec pilnuje!
- Jezus, Maria, Józefie Święty! - załamała ręce dziewczyna - co też pan Józef mówi!
- Mówię, jak jest, i nie głupim ja, wiem, co się święci. I powiem ci, Klarciu, jak mię widzisz, że gdyby nie ty, gdyby nie to, że cię miłuję z całego serca i żyć bym bez ciebie nie mógł, to bym cisnął to wszystko i splunął. A wiesz ty, dlaczego ja chcę, byśmy zaraz teraz brali ślub? Oto dlatego, że jak cię teraz nie dostanę, to niech nam, czego Boże broń, noga się w tej wojnie pośliźnie, już nigdy moją nie będziesz. Ojciec teraz dobrze na mnie patrzy i pozwala, bym się starał o ciebie, pozwala nawet, byś jeździła oto ze mną do Warszawy do mej matki jedynie dlatego, że się boi, że myśli sobie: dobrze mieć tam plecy jakieś u tych Polaków, a niech no inaczej się stanie, to mnie za drzwi wypchnie - a ciebie wyda za tego przebrzydłego szwaba, Fryderyka Szulca czy Szolca, co ma taką czerwoną gębę jak burak.
- O! nigdy! - zawołała dziewczyna ze wstrętem.
- Tak, tak... o! Przecież ja mam głowę na karku i wiem, co się święci. Ojciec przekłada tego durnia Fryderyka nade mnie, bo szwab zawsze do szwaba ciągnie - a mnie trzyma jak tarczę tylko. Więc ja dlatego tak nalegam i, niech co chce będzie, muszę cię mieć, tak mi Boże dopomóż!
Dziewczyna chciała coś odrzec, gdy nagle przerwał jej głośny śpiew kilku osób, śpiew arcypopularny wówczas:
„Dalej chłopcy, dalej żywo, Otwiera się dla nas żniwo!” itd.
Droga w tym miejscu właśnie skręcała i zasłonięta była domami, tak że nie można było widzieć śpiewających, których głos, niesiony przez wietrzyk, rozchodził się daleko po płaszczyźnie. Dopiero kiedy nasza zakochana para podjechała bliżej, ujrzała gromadę ludzi pracujących około sypania okopu. Pracowali oni niezbyt gorliwie, gdyż jakeśmy już rzekli, dzień był dość gorący i słońce mocno dopiekało oraz że pracujący składali się przeważnie z włościan i kilku łyków, zamieszkujących przedmieścia warszawskie. Okoliczność ta uderzyła naszego Józefa Balcera. Przyzwyczajony widzieć z łopatami, najwyższe sfery towarzyskie Warszawy, mieszczaństwo, lud zdziwił się, że tego wszystkiego dziś nie ma. Podniósł się na wózku i rzucił dokoła wzrokiem. Wszędzie to samo. Koło wszystkich redut pracowały gdzieniegdzie nieliczne gromadki ludu. Nie było widać powozów, dam ubranych podług mody w słomiane Kapelusze, w szare suknie, w czarne fartuszki, nie było przekupniów z napojami i przekąskami; nie było muzyki. Wszędzie leżała martwa cisza, której napełnić nie mógł co chwila urywający się śpiew najbliższej gromady. Za to z niedalekiej już Warszawy dobiegał ponury szum, niby zbliżającej się burzy.
- Coś musiało się stać! - szepnął Balcer do siebie i wydobywszy się już teraz na twardą drogę podciął konia i pędem ruszył naprzód. Klara, bo i ją już wypada nam tak nazywać, zasmucona słowami swego kochanka, dotyczącymi jej ojca, siedziała milcząca, zadumana, nie zwracając uwagi na to, co ją otaczało, starając się tylko osłonić od palących promieni słońca, które zalotnie zakradało się pod szerokie skrzydła kapelusza i złociło białą, pańską płeć młynarczanki.
Balcer za to był żywo zajęty jakąś posępną, mroczną myślą, gdyż czoło mu się ufałdowało, a konia popędzał gwałtownie, co chwila wstając na siedzeniu i patrząc przed siebie. Tak wjechali do miasta.
Na ulicy Chłodnej zauważył nasz podróżny, że przechodniów jest jakoś niewielu, podobnież na Elektoralnej, i ci wydawali się nieco potrwożeni. Z dala, od Starego Miasta, dochodził od czasu do czasu potężny szum, gwar jak gdyby tysiąca głosów. Dalej spotykał coraz liczniejsze tłumy, coraz głośniej krzyczące i tak w końcu zbite, że na Placu Zamkowym podle Krakowskiej Bramy musiał zatrzymać konia, gdyż ani kroku dalej postąpić nie mógł. Tu zbite masy ludu wrzały jak wzburzone fale morskie posuwając się powoli, wśród krzyków, przekleństw, śpiewów i nieokreślonych na koniec wrzasków ulicami Piwną i Świętojańską na Stare Miasto. Tuż przy Bramie Krakowskiej, na improwizowanej mównicy, składającej się z dwóch przewróconych dnem beczek i deski na nich położonej, stał jakiś średnich lat mężczyzna i głosem ochrypłym przemawiał do gromady otaczającej go dokoła. Od czasu do czasu z tej ogólnej wrzawy podnosił się jakiś potężny okrzyk, który rozlegając się echem wśród murów, wkrótce zmieniał się w jeden ogólny, olbrzymi ryk, zaczynający się na placu Zamkowym, idący potem uliczkami i konający gdzieś na staromiejskim rynku.
Balcer zapatrzył się na to wszystko i zadumał głęboko. Wtem trącił go ktoś w rękę. Żwawo odwrócił się i ujrzał dziwną przed sobą figurę.
Był to maleńki człowieczek, chudy jak szczapa, zwiędły, ubrany w wytarty i zaplamiony kontusz, karmazynowy niegdyś, dziś tak spłowiały, tak wybielały na szwach, łokciach i plecach, że trudno było zdecydować, jaka jest jego barwa. W dodatku on kontusz, widocznie nie na człowieczka robiony, wisiał na nim jak worek i dotykał się prawie kostek - a rękawy zbyt długie zawinięte były koło rąk bez ceremonii okazując straszliwe strzępy białej, jedwabnej niegdyś podszewki. U kontusza tego wszystkie guzy były oderwane, skutkiem czego roztwierał się niejednokrotnie na piersiach, pokazując brudne, czarne jak ziemia łachmany koszuli. Człowieczek przepasany był zwyczajnym rzemieniem, u którego na rapciach wisiało olbrzymie jak na tak małego rycerza szablisko w blaszanej pochwie, wlokące się po ziemi. Wykrzywione, z dziurami, mocno zabłocone, niegdyś żółte buty dopełniały tego na pół żebraczego, na pół rycerskiego stroju.
- Jak się macie, jak się macie, obywatelu poruczniku! - zawołał człowieczek ochrypłym i szyderskim głosem - skądże to, jeżeli wolno zapytać! A! widzę i synogarliczka!...
- Kożuszek! Witam cię, Kożuszku - zawołał Balcer - na miłość Boską, co się tu dzieje?
- Che! che! che! - zaśmiał się Kożuszek wysuwając szereg czarnych zębów - dobrze, wybornie się dzieje.
I wydobywając nagle z zanadrza maleńką, bardzo dokładnie i zręcznie zrobioną gilotynkę - jak wiadomo, w owych czasach szeroko we Francji używaną - podniósł jej nóż i rzekł:
- Będzie tak, obywatelu poruczniku.
Nie skończył, bo przerwał mu przenikliwy krzyk Klary. Dziewczyna siedziała zwrócona twarzą ku kościołowi bernardynów, z oczami szeroko rozwartymi, ze strasznym w nich wyrazem grozy, blada, z ręką w tymże kierunku wyciągniętą.
- Patrz, patrz pan! - szeptała do Balcera, nie spuszczając wzroku z przedmiotu, który ją tak przeraził.
- Che! che! che! - śmiał się Kożuszek, widząc silne i nieprzyjemne wrażenie, jakie ta scena wywarła na Balcerze - che! che! che! ale poczekaj, obywatelu poruczniku, poczekaj, obaczysz tu coś ciekawszego, a obywatelka - dodał zwracając się do drżącej Klary - nie powinna się przestraszać takimi rzeczami.
A widząc, że na słowa jego kochankowie wcale nie zważają, trącił znów poufale Balcera i szepnął nie spuszczając swego złośliwego wzroku z Klary:
- Czy to jest obywatelka Klara Szmit, córka młynarza ze wsi Górce?
- Tak! - odrzekł zdziwiony tym pytaniem Balcer. - O co idzie?
- Che! che! che! o nic, obywatelu, o nic... tylko widzisz, do nas przyszła wczoraj mała nota na jej ojca, który jest podobno szwab zacięty i Prusak. Ano... pilnujże się, obywatelu poruczniku, bo...
I poruszył znów nóż swej zabawki kończąc tym zaczęte zdanie. Ale Balcer zmarszczył brew groźnie i rzekł rozdrażnionym tonem:
- Kroć sto tysięcy, co mi takie rzeczy będziesz tu gadał!
- Che! che! che! nie gadaj tak, obywatelu, nie gadaj... a to widzisz? - zapytał wskazując palcem w kierunku zaniku.
Jakoż w tej chwili zrobił się tam jakiś niezwykły ruch i powiększyły się wrzaski, obelgi, wymysły. Wystąpiła milicja obywatelska i bagnety jej zabłysły pod słońce. Zaciekawiony Balcer podniósł się na wózku i ujrzał, jak lud rzucił się ku ratuszowi - i zrobiło się nieco wolniej. Balcer obejrzał się, już przy nim człowieczka zwanego powszechnie „Baranim Kożuszkiem” nie było. Milcząc ruszył stępa za ludem w Świętojańską ulicę.
Balcer zdołał się ze swoim wózkiem dostać na rynek, ale już dalej, na Krzywe Koło, gdzie miał kamienicę, przejechać nie mógł. Był więc mimowolnym świadkiem wzburzenia i kilku strasznych scen, jakie się przed jego okiem zaraz rozegrały. Klara drżała ciągle w śmiertelnym strachu.
Biedaczka przytuliła się do swego kochanka szepcząc co chwila:
- Uciekajmy stąd, uciekajmy!
Każdy głośniejszy krzyk nabawiał ją śmiertelnego strachu. Balcer uspokajał ją, jak mógł:
- Nie bój się, Klarciu, nie bój. Przecież ja jestem przy tobie i włos ci z głowy nie spadnie.
W tłumie zbitym w jedną gęstą masę przed ratuszem najgłośniejsze, najwrzaskliwsze były kobiety. Między nimi było wiele młodych, które najzawzięciej domagały się śmierci sądzonych w ratuszu przez Radę Najwyższą.
Balcer, zajęty tymi scenami, zapomniał zupełnie o Klarze. Teraz dopiero, kiedy zadość się stało woli tłumu, kiedy tenże grzmiącymi okrzykami radości napełniał powietrze, odwrócił się i ujrzał Klarę zwisła na siedzeniu wózka, bladą jak kreda, martwą prawie. Kapelusz zsunął jej się z głowy, włosy rozwiązały się i promieniami ze złota otoczyły białą twarzyczkę dziewczyny, bielszą od muślinu owiniętego koło szyi. Klara w tej nieruchomej pozycji, pół martwa, acz znikły róże z jej ust, a błękitne oczy zakryte były powiekami, była prześliczną - Balcer stał nad nią, zrazu nie mogąc pojąć, co się stało z jego ukochaną i nie wiedząc, jak sobie poradzić. Czuł, widział gwałtowną potrzebę szybkiego ratunku, który znowu był możliwym tylko w domu, a tu prawie nie podobna się było przedostać przez zbitą masę ludu. W głuchej rozpaczy porwał lejce konia i już chciał, bądź co bądź, choćby po trupach, przejechać, gdy nagle usłyszał obok siebie wesoły, silny głos:
- A co to panu się stało, panie Balcer?
Odwrócił się Balcer i ujrzał przed sobą smukłego, dwudziestokilkoletniego chłopaka, w niskiej rogatywce na głowie, w spencerku i spodniach wpuszczonych w cholewy od butów. Był to sobie typ ludowy, wyrosły wśród murów miejskich, wesoły, swobodny, a sprytny jak mało. Dużymi, niebieskimi oczami patrzył na Balcera i na leżącą martwo dziewczynę.
- Poratuj mnie, Wojtek, poratuj... narzeczona mi zemdlała - mówił Balcer - trzeźwić ją trzeba, a tu przedostać się nie można.
Wojtek spojrzał ciekawie na dziewczynę, podrapał się po głowie i rzekł żargonem warszawskim:
- To ci, panie, bal... bodajże cię morowe... a gdzie? na Krzywe Koło?
- Oczywiście.
- Ano... kedy trzeba, to trzeba. Weź pan Konia krótko i niech pan jadzie za mną, gięsiego... ja bandę suje dawał, to przejadziemy...
To mówiąc, ze zręcznością kota przecisnął się przez tłum, nie żałując kułaków i tak zwanych przez siebie „sui” i stanąwszy przed koniem zaczął krzyczeć donośnym głosem:
- Z drogi, z drogi! na bok!
Tłum się nieco rozsunął, tak że koń mógł parą kroków postąpić. Wojtek wciąż krzyczał, kłócił się, tego i owego, uparcie stojącego na drodze, w kark uderzył mówiąc:
- Odknaj się, psiaciemać!... to ci, panie, ziołądek!... i czegóżes rozdziawił giębę, co ci aż flaki widać?... a nuże matulu, zadzieraj stępory - hej, Magda, na bok, bo jak cię urznę, to ci pięć złotych wyleci...
Oczywiście nie żałował i innych, więcej charakterystycznych epitetów, których w druku powtórzyć nie podobna, co jednak tak pomagało, że koń i wózek, acz wolno, ale posuwał się ciągle. Zresztą Wojtek miał wszędzie znajomości, wszystkich witał po imieniu; wiedział, jak i co komu powiedzieć, żeby utorować sobie drogę; starym babom się kłaniał lub wymyślał, dziewczęta ściskał lub tak się z nimi obchodził, że te uciekały od niego jak oparzone, podobnych sobie witał kułakami, śpiewał, śmiał się, gwizdał i... w końcu wyprowadził wózek na Krzywe Koło, gdzie ludu już było niewiele. W parę, minut potem Balcer stanął przed swoją kamienicą i przy pomocy Wojtka poniósł łamiące się ciało Klary na pierwsze piętro, gdzie mieszkał z matką.
Matka, siwowłosa staruszka, ubrana dawnym mieszczańskim obyczajem w jubkę i czepiec, żwawa jeszcze nad wiek, przestraszyła się ogromnie widokiem zemdlonej Klary, ale nie tracąc przytomności zwołała służbę i poczęła biedaczkę trzeźwić. Wkrótce ta przyszła do siebie i pokazało się, że przerażona okropnym widokiem, którego była świadkiem, straciła przytomność.
- Święta Panno, co się to teraz dzieje - mówiła stara Balcerowa wysłuchawszy opowiadania o scenach na rynku. - Świat do góry nogami się przewraca! Albo i ty Wojtek - dodała obracając się do chłopaka - nicpoń się, widzę, robisz; zamiast pilnować tego, co ci chleb daje, to ty, huncwocie, próżniaczysz się, a z próżniactwa zawsze takie ekscesy jako dziś powstają. Żeby tak żył mój mąż nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, dałby on tobie... sto bizunów na ratuszu.
- Ej! pani gospodyni - podrapał się Wojtek po głowie - niby ja to taki nicpoń. A cóż ja bandę robił, kedy nie mą co robić. Ryb tera nijak łowić nie można, chyba koło Saskiej Kiępy, a tam stary Okoń ma rybołówstwo i nikomu przystąpić nie da. Jesiotry w tym roku nie idą... albo ja wiem! To i co ja mam robić? Wszyscy idą na ratusz... albo ja to gorszy od innych! Tera, pani gospodyni, wszyscy som obywatele, tak powieda Pan Naczelnik.)
- Obywatele! Święta Panno, jaki mi obywatel! No, no, dałabym ja ci obywatelstwo, urwipołciu jakiś! Co za czasy! Obywatele! Słychane to rzeczy - huncwot koszuli na grzbiecie nie ma i obywatelem się nazywa. A cóż ja będę, kiedy ty jesteś obywatelem?
- Hm! - podrapał się znów Wojtek po kudłatej głowie, przestąpił z nogi na nogę - hm! cóż ja wiem, juścić pani gospodyni jest obywatelką... ale tak ta gadają, co i ja jezdem obywatel... jeno, że ja nie mam kamienicy, ale zawsze jezdem obywatel kraju... O! widzi pani gospodyni, kraju!...
I tak był kontent z tego rozwiązania widocznie niezbyt jasnej dla siebie kwestii, że aż się roześmiał pokazując szereg białych jak kość słoniowa zębów. Stara dalej gderała na Wojtka, czemu nie mógł przeszkodzić młody Balcer, bo siedział i pocieszał swoją Klarcię - więc, powtarzamy, staruszka wygadywała na stojącego pod drzwiami Wojtka, na czasy obecne, na nieład, krzyki i nieporządek, co jej tylko ślina do ust przyniosła. Wojtek jednak, widocznie przyzwyczajony do gderania staruszki, nie bardzo brał do serca jej słowa, uśmiechał się niekiedy chytrze, strzelał dokoła oczami i nadsłuchiwał, co się dzieje na ulicy.
- A i cóż ty teraz robisz, z czego żyjesz, nicponiu - pytała staruszka.
- Iiii - skrzywił się Wojtek - tak ta! Ja jezdem tera pikinier municypalny, co jak Prusaki przyńdą pod Warsiawę, to jak strzelą w cyrkule z harmaty, to my marsz z pikamy na okopy i bandziemy kłuli tych pendraków Prusaków.
- On będzie kłuł - Święta Panno! dadzą tobie Prusaki bobu. Ja bym na mszę dała, żeby cię złapali, a osmagali uczciwie, to by ci może rozumu do głowy napędzili. On do wojny - ty sieci, hultaju, pilnuj a nie wojny. Wojna to nie rzecz takich łyków jak ty. Jeść to tałałajstwo nie ma co i wojować się temu chce,
- Cha! cha! cha! co też to pani gospodyni gada. Jeść to ja mam co. Jak wstanę rano, świtaniem, marsz na Wisłę... rybek się nałowi, drobiazgu, to prawda, ale i za to są grosze. Kupię sobie hycla pod pompą za dydka i mam! Albo ja to pan, co bym jadał marcepany - ale pikinier jezdem i niech śwaby nie przychodzą, bp jak ja ich zamaluję!... no!
Zaiskrzyły mu się oczy, a pięście ścisnęły i gdyby miał teraz przed sobą jakiego Prusaka, z pewnością żywym by go nie wypuścił. Rozmowę przerwało przybycie do pokoju Balcera i Klarci, która acz blada i osłabiona nieco, była przecież już zdrową i uśmiechała się rozkosznie do swego kochanka. Wojtek, obdarzony przez Balcera, wyszedł.
Ale zaledwie stanął na ulicy, zdybał się zaraz ze znaną nam już osobistością, zwaną powszechnie w Warszawie „Baranim Kożuszkiem”.
- Jak się masz, obywatelu Wojtku, jak się masz począł Kożuszek - cóż to nie byłeś na rynku?
- A jakże, byłem.
Kożuszek obejrzał się niespokojnie, zbliżył się do Wojtka i wspinając się nieco na palcach, począł szeptać:
- Cóż to, obywatelu Wojtku, widzę, wracasz od Balcera?
- Albo co? - zapytał głośno i dość szorstko Wojtek.
- Bo widzisz, obywatelu Wojtku... ten Balcer źle jest notowany, bardzo źle - więc...
- Ej, do stu diabłów, mości Kożuszku! - oburzył się Wojtek - szkalujesz jeno takego dobrego pana jak Balcer... Cóż to, czy ja głupi?
Kożuszek uśmiechnął się szydersko, obejrzał dokoła i szepnął:
- Balcer ma się żenić z córką Szmita, przeklętego szwaba, który jeno wzdycha do Prusaków... No, no, mam ja na niego oczy i niech no tylko kroczek jeden zrobi... pojedzie!
Tu zrobił znak ręką, jak gdy kogo wieszają, i dodał:
- Balcer, obywatelu Wojtku, zacny chłop, porucznik milicji, do rany go przyłożyć, ale cóż, kuma się ze szwabami. No, powiedz, obywatelu, czy to jest dobrze w takich czasach jak nasze kumać się ze szwabami - powiedz szczerze?
- Pewnie, że nie.
- A widzisz, a widzisz - i z jakimi jeszcze szwabami. Szmit jest zabity Prusak.
- O sielma andrus, bodajże go morowe...
- Cóż to, czy myślisz, obywatelu, że ja nie miłuję Balcera, takiego zacnego młodzieńca, taką nadzieję kraju i ludu? Czy nie odgadniesz twoim bystrym rozumem, rozumem ludu, że ja go ostrzegałem? Ostrzegałem go, prosiłem... ale cóż, z kretesem zakochał się w ładnych oczach dziewczyny. Jak to? W dzisiejszych czasach, dziś myśleć o oczach dziewczyny?...
Kożuszek zapalił się, rogatywkę nasunął na bok, wielką szablę chwycił i uderzał nią o bruk. Cały czerwony, zapomniał się i mówił głośno, donośnie:
- Tak, obywatelu Wojtku, tak! strzeż się zetknięcia z takimi ludźmi - to owce parszywe. Twoja dobra, otwarta natura ludowa może się zarazić.
Nagle oziąbł widząc, że Wojtek roztworzył szeroko usta i stał nic nie rozumiejąc. Ostygł, chrząknął, poprawił czapkę i rzekł:
- No, no, do widzenia, obywatelu... do widzenia, a przyjdź dziś do zgromadzenia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Zgromadzenie, do którego Kożuszek zapraszał Wojtka i do którego sam poszedł, mieściło się na Krzywym Kole w brudnej i odrapanej kamienicy, w dwóch izdebkach na dole od podwórza ciemnego i cuchnącego. Miejsce to było kawiarnią i znanym było powszechnie pod dziwaczną nazwą „Tłustej Kaśki”, gdyż na znaku, wiszącym nad drzwiami wchodowymi, nieznany artysta umieścił arcypulchną jakąś jejmość - stąd i nazwa pochodziła.
Robił się już wieczór, wcześniejszy w ciasnej uliczce Krzywego Koła niż gdzie indziej, wieczór cichy, ciepły i poetyczny zapewne gdzie indziej, ale nie tu, wśród tych ponurych, odrapanych i cuchnących murów, wśród gór błota uschniętego, śmieci, ogryzków wszelkiego rodzaju, kałuż obrzydliwej wody, której słońce nie miało jeszcze czasu wypić. Kożuszek szedł z głową spuszczoną zerkając z ukosa na przechodniów, kłaniając się witającym go, których było mnóstwo, gdyż osobistość ta w owej dobie była arcypopularna i znana w Warszawie. Doszedłszy do kamienicy, w której kawiarnia się mieściła, śmiało przeszedł ciemną sień i otworzył drzwi na pół szklane, na prawo od wejścia.
Uderzyła go smrodliwa, wilgotna, przesycona wszelkiego rodzaju wyziewami atmosfera - ale on widocznie przyzwyczajony był do tego.
Oprócz tego było też tak ciemno od dymu zapełniającego obie izby, że świeczka gorejąca na szynkwasie ginęła w nim jak w obłokach mgły oświecając tylko olbrzymią postać kobiety, siedzącą za szynkwasem, a którą widocznie malarz sportretował na szyldzie przed drzwiami. Głowę miała ona obwiniętą czerwoną chustką, której końce spadały jej na szerokie ramiona i kark. Na szyi, tłustej niezmiernie, zwieszały się dwa sznury korali. Na piersiach potężnych rozmiarów tej nowożytnej Cybeli leżała związana na krzyż kraciasta chustka. Jejmość ta, zwana „Grubą” albo „Tłustą Kaśką”, siedziała na zydlu za szynkwasem i doglądała kilku brzydkich i brudnych dziewek, które roznosiły kawę, grzane piwo i polewkę winną.
Izba, podobnie jak i druga, nabita była gośćmi, samymi mężczyznami, którzy siedzieli na ławach i krzesłach, pili, jedli, palili fajki i grali albo w warcaby, albo w szachy, albo w kości. - Z drugiej izby dochodził gwar żywo prowadzonej rozmowy. Kożuszek wszedłszy obejrzał się dokoła, posunął się ku szynkwasowi i widząc, że Gruba Kaśka, zajęta czym innym, nie zwraca na niego uwagi, stanął pokornie i w milczeniu, nie spuszczając z potężnej gospodyni wzroku ani na chwilę. Dziwna przemiana zrobiła się z Kożuszkiem - z butnego, zuchwałego i sprytnego oberwańca stał się milczącym, pokorniutkim, jakby trzech nie umiał zliczyć.
Na koniec Kaśka zwymyślawszy od ostatnich jedną z posługujących dziewcząt za to, że rozlała garnuszek śmietanki, umilkła i sapiąc potężnie a obcierając kroplisty pot z czoła, bo w izbie było straszliwie gorąco, spostrzegła Kożuszka. Ten trzymając czapkę w rękach skłonił się natychmiast Kaśce.
- O! znowuś tu przyszedł, hultaju jakiś, czego chcesz? Zapłać mi moje dwanaście złotych, coś je tu przeżarł, psi synu, i potem przychodź - a teraz won! - Wolała Kaśka głosem grubym, donośnym, panującym nad gwarem wszystkich gości. Zresztą na te jej słowa w pierwszej izbie zrobiło się cicho i każdy w milczeniu począł się przypatrywać tej dziwacznej i zabawnej zarazem scenie.
Kożuszek bowiem ukłonił się znowu pokorniutko rozgniewanej megierze i rzekł słodziutkim głosem: - Nadobna obywatelko! Ale nie dała mu skończyć.
- Won, mówię, szubieniczniku jakiś, won, bo jak wezmę mietły, to cię tak zamaluję, że wszystkie gwiazdy obaczysz! Won mi stąd, a nie, to ci tę kontusinę z grzbietu ściągnę za moje dwanaście złotych i za drzwi wypchnę uczęstowawszy kolanem... To ci psi syn, włóczy się po całych dniach, termedie wyprawia zamiast pracować. O! żebym ja była Królem Jegomością, dałabym ja wam. No, i cóż stoisz? Oddasz mi moje dwanaście złotych?
- Ale oddam, oddam, śliczna Kasiu, jak mię żywym widzisz! - zaklinał się Kożuszek kładąc rękę na piersi z patetycznym gestem.
- Co ty, obieżyświacie, będziesz tu sobie mną giębę wycierał - śliczna Kasiu! widzisz go, oberwańca. Ty mi się tu nie kłaniaj i nie umizgaj, dziadzie jakiś obrzydły, jeno płać, kedyś winien. Śliczna Kasiu!... jaki mi gach! bestia... No, oddasz czy nie oddasz dwanaście złotych, bo jak Boga kocham, nie wytrzymam!
Zasapała się i poczęła chwytać powietrze. Skorzystał z tej chwilowej przerwy Kożuszek, ukłonił się znowu i nie zmieniając na pół szyderskiego uśmiechu począł mówić:
- Czy sądzisz, Kasiu, żebym ja ciebie, dziecię ludu, chciał oszukać? Nigdy, nigdy, po trzykroć nigdy! Przysięgam oto, kładąc palce na palce, wobec tych zacnych obywateli, iż oddam ci niedługo, wkrótce, a potem ożenię się z tobą - tak, ożenię. I dziś publicznie oświadczam się o twoją śliczną, pulchną rączkę.
Zgiął się do połowy i brudną, kościstą, podobną do szponów jastrzębia łapę wyciągnął w kierunku Grubej Kaśki ponad szynkwasem. Ta, sapiąc jeszcze wciąż, patrzała swymi maleńkimi oczkami na Kożuszka, patrzała i w chwili gdy ten się jej oświadczył, pulchna jej twarz poczęła tracić surowy, gniewny wyraz - podniosła swą rękę i potężnie palnęła łapą Kożuszka, który z bólu nieco się skrzywił, i rzekła:
- Stary hultaj!
W głosie jej nie czuć już było gniewu, ale raczej pewien przyjazny umizg do oberwanej postaci Kożuszka. Ten widząc się teraz panem pobojowiska wyprostował się, żwawo wcisnął się za szynkwas i głośny pocałunek wycisnął na czerwonym obliczu Kaśki. A choć dostał za to niemniej głośny i zapewne bolesny policzek, przyjęty przez widzów homerycznym śmiechem, przecież w zupełności udobruchał gniewną gospodynię, tak że wkrótce dziewczyna służebna poniosła mu wielką szklanicę kurzącej się kawy i kromkę białego chleba z masłem.
Kożuszek spałaszował to wszystko jednym tchem, uśmiechając się do grubej swej kochania, poglądając spod oka na otaczających gości. Byli to przeważnie jego znajomi, majstrzy rozmaitych kunsztów, wojskowi, obywatele miejscy, wreszcie rozliczna gawiedź, której zajęcia i sposobu życia trudno określić. Rozmowa oczywiście toczyła się o najświeższych wypadkach i przyszłych nadziejach, do której jednak Kożuszek, zajęty swoją szklanicą kawy, wcale się nie mieszał, nasłuchując wszakże bardzo pilnie. Dopiero kiedy zjadł do okruszyny chleb i wypił kawę, skłonił się Kaśce i poprosił o lulkę. Podano mu ją, zapalono - cmoknął ustami parę razy z wyrazem zadowolenia i błogości, puścił kłęby dymu i wysunął się do drugiej izby.
Tu widok był całkiem inny. Jeżeli w pierwszej izbie goście oprócz jedzenia i picia zajęci byli grą w kości, warcaby itp., to tutaj siedzieli oni rządem około wielkiego stołu i paląc fajki słuchali mówiącego, którym był mężczyzna średniego wzrostu, krępy, jakby nabity, o grubym karku, jasnoblond włosach, krótko przystrzyżonych, i wielkich obwisłych a białych jak konopie wąsach. Ubrany był w strój na pól szlachecki, na pół wojskowy - miał bowiem na sobie nowiuteńki kontusik granatowy do kolan, z amarantowymi wyłogami i takiż żupan, U pasa wisiała mu kawaleryjska szabla w blaszanej pochwie, a przed nim na stole leżała para pistoletów dość ordynarnej roboty.
- Tak, obywatele - mówił ów białowąsy mężczyzna głosem donośnym i czystym - tak, obywatele, jak mię widzicie tutaj, ja byłem we Francji. Oni to nazywają tutaj insurekcją - pfu! do kaduka, czemuż już nie konfederacją! Jeżeli ma być druga Targowica, to niechże się nazywa jak i tamta. Pan Tadeusz, człowiek dobry z kościami... znam go doskonale od dawien dawna, generał wyborny, ale słaby. Jak Pana Boga kocham, słaby! Tu, obywatele, trzeba wszystko chwycić za łeb. Inaczej psu na budę się nie zda.
Wydobył zza kontusza tabakierkę, uderzył w nią palcami, poczęstował sąsiadów i sam zażył potężny niuch. Kożuszek, który właśnie w milczeniu słuchał tych wywodów białowąsego rycerza, skorzystał z przerwy i podsunąwszy się do najbliższego sąsiada zapytał szeptem:
- Obywatelu Drozdowski, kto jest ten obywatel? - Jakże to, nie znasz go?
- Nie znam.
- Hm! odwrócił się zapytany i nachyliwszy się do ucha Kożuszka szepnął: - To jest Konopka, prawa ręka obywatela podkanclerzego Kołłątaja.
- To podkanclerzy przyjechał?
- A jakże, wczoraj jeszcze.
W tej chwili obywatel Konopka począł znów mówić:
- Mówię, obywatele, psu na budę się nie zda i tak mi Boże dopomóż, mówię prawdę. Oto niedawno byłem w obozie pod Połańcem - śliczny obóz i śliczne wojsko! Aż serce rośnie! Ale cóż, i tam Się źle, bardzo źle dzieje, a pan Tadeusz dysymuluje, dysymuluje i nic więcej. Odbywał się tam przegląd Wojska - w pierwszym szeregu stal chłopek, dzielny chłopek, a przed szeregiem mnóstwo szlachty, która się zjechała oglądać obóz. Wtem jeden szlachcic zobaczył onego chłopka, który był poddanym z jego wsi, przyskoczy tedy, buch go w gębę raz i drugi, a potem w łeb i wyciągnął z szeregu: „To ty, psi synu, tutaj! A kto ci pozwolił? Kto cię uwolnił z poddaństwa? Won! w kajdanki hultaju, do sochy... dam ja ci wojaczkę, że cały miesiąc popamiętasz!” I dalejże na swoich krzyczeć, żeby go okuli. Cóż powiecie, obywatele? Onego chłopka okuli i powieźli do wsi, gdzie szlachcic bizunem Wypędził mu z głowy pewno chęć wojowania za ojczyznę. A pan Tadeusz, który patrzał na to, milczał jako sum.
Opowiadanie to Wywołało w zgromadzonych ogólne oburzenie. Powstała wrzawa nie do opisania, wszyscy chcieli mówić razem, podawali różne rady i wnioski najgwałtowniejsze, tak że obywatel Konopka nie mógł już przyjść do słowa, choć parę razy się zrywał. Zgromadzenie rozbiło się na pojedyncze gromadki, niezmiernie wrzaskliwe i niespokojne. Rozprawiano, ściągano ze stołu mówców, którzy od czasu do czasu wskakiwali na tę improwizowaną mównicę i krzycząc co mieli sił, chcieli opanować gwarne i rozhukane namiętności zebrania. Jak powiadamy, inni, niemniej żądni wygłoszenia swego zdania, ściągali mówcę ze stołu, na który sami włazili, by temuż losowi ulec z kolei. Zwykle takiemu czynowi towarzyszył ogólny, rozgłośny śmiech obecnych i oklaski nawet. Poczęto sypać docinki, prawić krotochwilne zdania, śmiać się - i zgromadzenie straciło całą powagę. Ten i ów, naśmiawszy się i nakrzyczawszy do syta, wymykał się cichaczem z izby - tak że wkrótce opróżniła się ona do połowy.
Zostawmy to zebranie, które wreszcie nie przyczynia się w niczym do postępu naszej powieści, ale jest tylko tłem historycznym (musimy to zaznaczyć, że w pracy tej nie wiele będzie romansu, ale za to dużo historii) - otóż opuśćmy huczne zebranie w kawiarni Grubej Kaśki i idźmy za obywatelem Wojtkiem, gdzie obaczymy nowe osoby, nowe obrazy i nowe fakty.
Chłopak, któremu rozprawy Kożuszka nie bardzo jakoś szły do głowy, bo ich nie rozumiał i nie pojmował, szedł zamyślony ze spuszczoną głową, zastanawiając się i rozbierając nieomal każde słowo. Wkrótce jednak widząc, że mimo najusilniejszych namyślań niewiele z tego wszystkiego pojmie, dał wszelkim zastanawianiom się za wygraną, podniósł głowę, spojrzał wesoło w świat i włożywszy ręce w kieszenie swego Spencera, zaczął wygwizdywać jedną z ulubionych owoczesnych ulicznych piosenek.
Tak, witając się ze znajomymi, uśmiechając do dziewcząt, wesoły, swobodny zaszedł nasz obywatel Wojtek na Bednarską ulicę. Spuścił się tą przykrą i spadzistą zawsze drogą na sam jej koniec i zatrzymał się przed niewielkim domkiem drewnianym, pochylonym od starości, ze ścianami wypaczonymi niegodziwie, ze szmaragdowymi grzybami na dachu pełnym łat i dziur. Pomimo tej swojej starości domek trzymał się jako tako, jak wszystko, co długie lata trwa; otaczał go maleńki ogródek, ogrodzony sztachetami. W ogródku rosło parę krzaków bzu, teraz kwitnącego i napełniającego okolicę rozkoszną wonią, nieco też fiołków i rutki. Utrzymane to było czysto, starannie, porządnie. Leżała tu zresztą, jako na końcu miasta, cisza na pół sielska, spokój jakiś, przyjemny i miły, zwłaszcza dla tego, co był świadkiem burzliwych scen na rynku staromiejskim.
Wojtek zbliżając się do opisanego przez nas domku poważniał powoli i uciszał się. Dotąd gwizdał lub śpiewał, teraz nagle umilkł, zwolnił kroku, chwilami nawet zatrzymywał się oglądając dokoła troskliwie. Na ulicy, która już w tym miejscu nie była brukowana, tylko piasek leżał na niej trudny do przejścia, a nie opodal widniały płowe fale Wisły, na ulicy, powtarzamy, nie było prawie nikogo. Obok pobliskiego domu, także drewnianego, grzebało się tylko w piasku kilkoro dzieci - zresztą, żywej duszy.
Skradając się tak, Wojtek usunął się w ciasne przejście, znajdujące się między dwoma domkami, okrążył dość obszerny sad owocowy, będący z tyłu domu najprzód przez nas opisanego, wdrapał się na niski płot z desek i zajrzał do ogrodu ciekawie. Patrzał długo, ale widocznie nic tam nie dostrzegł, bo westchnął głęboko, mruknął coś pod nosem, zeskoczył z płotu i usiadł pod nim na ziemi zamyślony. Na kolanach wsparł łokcie rąk, a na nich brodę i patrzał szklanym wzrokiem na migocące się pod wieczornymi blaskami fale Wisły, na Pragę zieleniejącą poza rzeką, na niebo gorejące purpurą i złotem zachodu. Od czasu do czasu odwracał się, przykładał głowę do szerokiej szpary w parkanie i zapuszczał wzrok do ogrodu - po czym wracał do pierwotnej swojej pozycji lub kreślił kawałkiem kija rozmaite znaki na piasku.
Tymczasem robił się powoli wieczór, wieczór cichy, wiosenny, pełen świeżości, szmerów dalekich, chłodzony lekkim wiatrem, który przynosił do ucha Wojtka pluskanie fali, urywane śpiewy, szum życia miejskiego, głuchy turkot wozów, brzęk owadów i w końcu odgłos jęczący dzwonu kościelnego, wzywający do modlitwy za umarłych. Tu, w tej ciszy na pół miejskiej, w tym kąciku zapadłym wielkiego miasta, pod ogrodem pełnym woni bzu, róż i fiołków, te głosy wieczorne tworzyły przedziwną harmonię poetyczną, na poły senną i rozmarzającą. Wojtek też oparł głowę o parkan, zapuścił wzrok w ciemny lazur niebios i zapewne marzył, gdy nagle zbudził go lekki szmer tuż za parkanem, od strony ogrodu. Żwawo się zerwał i ujrzał nad parkanem główkę ślicznej dziewczyny.
Rozpromieniły się jego oczy, usta zagrały uśmiechem i cała twarz wyrażała radość. Jakoż było się czego radować patrząc na tę główkę dziewczęcia. Była to bowiem silna brunetka o płci białej, acz nieco opalonej, o oczach dużych, ognistych, otoczonych prześliczną brwią i przykrytych długimi rzęsami. Dziewczyna była mocno zarumieniona, czy to skutkiem wzruszenia, czy też szybkiego biegu, a przy tym nieco strwożona, gdyż oglądała się co chwila i nasłuchiwała, czy kto czasem nie idzie, ktoś niepotrzebny przy rozkosznej schadzce z kochankiem.
- Andzia, Andzia! - wołał chłopak z uniesieniem radości, wspinając się na parkan.
- Cicho, Wojtuś, cicho - tatulo jeno patrzeć jak przyńdą - szeptała dziewczyna głosem srebrnym, melodyjnym, chwytając piersiami powietrze i poprawiając krucze włosy na głowie, włosy długie, wspaniałe, w które zalotnie wpięty był kwiat purpurowej róży.
- Bodajże cię! - mruknął chłopak - no, a cóż słychać?
- A...
- Jakże, gadałaś, Andziu, z tatulem?
- Ej! - machnęła ręką dziewczyna i spuściła smutnie oczy - co tu gadać! Tatulo ani wspomnieć sobie o tobie nie da, ktoś mu powiedział, że ty tu wieczorem przychodzisz pod parkan, to dziś rano, kedy miał płynąć na kiępę, przygroził mi, bym się nie ważyła z tobą widzieć, bo mnie zbije na kwaśne jabłko. Ano... i co ja mam robić! Mnie serce z żalu pęka.
Wzięła biały fartuszek w ręce i zakryła nim oczy szlochając cicho. Wojtek niecierpliwie poruszył się na parkanie i rzekł:
- A matka?
- Matka? Cóż matka pomoże, ona cię bardzo lubi, ale to nic nie znaczy - szeptała dziewczyna szlochając. Po chwili dodała:
- Bo też ty, Wojtek, sam wszystkiemu jezdeś winien. - Jak to ja jezdem winien, Andziu?
- A tak, ty... bo kedyś jest rybakiem i kedyś się tatulowi tak podobał, że mnie miał wydać za ciebie, to po co ci było zostawać jakimś tam pikinierem? Tatulo tera gada: co on wart, próżniaczy się tylko, hultaj jest do niczego, ty byś z głodu przy nim umarła. A co ja na to powiem - nic, bo tak jest.
- Przecie tera jest wojna i Prusaki mają przyńść pod Warsiawę, więc ja zostałem pikinierem, bo wszyscy tak robią i w cyrkule mnie sami zapisali - a zresztą, tatulo przecie gadał, że tera nie szlachta ma bronić kraju, jeno my.
- I ja to tatulowi mówiłam, ale cóż, tatulo gada: Wojtek dobrze robi, że został pikinierem, bo kedy jest chłop młody i zdrowy, to powinien się bić z nieprzyjacielem, ale tera jeszcze nieprzyjaciela nie ma, tera czas spokojny, więc Wojtek powinien pracować a nie hultaić się z hołotą po mieście. Widzisz, Wojtuś... tak tatulo gadają...
Chciała coś jeszcze mówić, gdy nagle rozległ się w ogrodzie głos kobiecy:
- Anuś! Anuś!
- Matka mię woła - rozpoczęła dziewczyna - tatulo przypłynęli. Bądź zdrów, Wojtuś...
Zawahała się, spuściła oczy i odwracając się dodała:
- Jutro świtaniem będę na targu przy moście. I uciekła.
Wojtek powoli zsunął się z parkanu, kopnął z gniewem jakiś kamień przy drodze i ruszył z głową spuszczoną.
- Wszyscy mi gadają, co ja nicpoń - to i tak być musi! A niechże cię morowe!...
I zniknął mrucząc w ciemnościach szybko zapadającego wieczoru.
Nazajutrz o świcie Wojtek znalazł się na targu przy moście, gdzie mu zapowiedziała schadzkę Anusia. Targ był mocno ożywiony, gdyż był to piątek, w który to dzień, jak wiadomo tym, co znają Warszawę, od wiek wieków odbywają się tu targi.
Anusia zasiadła z rybami za straganem przy Starym Moście i tu spotkali się kochankowie, a choć z przerwami, mogli jednak rozmówić się i użalić nad swą dolą. Wojtek tłumaczył się, jak mógł, mówił, że niech tylko wojna się skończy, to on się zabierze do pracy.
- Ale tera, to co ja mam robić, moja Andziu - prawił, oparty o stragan. - Ja wiem, co Prusaków jeno patrzeć, gadał mi wczoraj Kożuszek, to tu o pracy nie ma czasu myśleć. Powieda Kożuszek, co z Prusakamy nie żarty... No i ja też nie bandę żartował. Jak którego ci, panie, upalę, to i schylić ci się nie bandzie po co... już ja wiem!
Andzi się to wszystko nie bardzo podobało, ale nie miała czasu na rozmowę, gdyż ryby kupowano ciągle i trzeba było ważyć, targować się, sprzeczać - a i Wojtek niedługo siedział, gdyż mówił, że ma nakaz iść za okopy, że kto żyje, to tam idzie, „bo Prusaków jeno patrzeć”. - Jakoż poszedł, a i Andzia niedługo siedziała, gdyż sprzedawszy ryby zabrała się i poszła na Pragę po zakupienie masła, sera, jaj itp. rzeczy.
Właśnie co dopiero stargowała u chłopki osełeczkę masła i dwa sery, kiedy zjawia się oficer w towarzystwie dwóch żołnierzy zaopatrzonych w duże kosze i nie zważając na to, że Andzia masło trzymała już w ręku, pyta:
- Hej, kobieto, wiele chcesz za to masło?
- A kiej ja już sprzedałam masło tej panience.
- Co tam! sprzedałaś... wiele chcesz, ja kupuję!
I wyrwał masło z rąk Andzi. Dziewczyna oburzona tym nadużyciem, które nie pierwszy raz się przytrafiało i którego nieraz była świadkiem, zarumieniła się z gniewu i rzekła:
- Proszę pana, ja już stargowałam to masło i ono jest moje.
Oficer, haraburda wąsaty, obrzucił wzrokiem dziewczynę i rzekł:
- Ładna jesteś, synogarliczko, ale mi się tu nie stawiaj - ja biorę masło, rozumiesz acanna!
- A kedy ono jest moje!
- Kroć sto tysięcy! ja się tu z tobą sprzeczać nie będę. Hej! Kurek - zawołał na jednego z żołnierzy - bierz masło, a tego diabła w spódnicy... won!
Żołnierz zabrał masło, a Anusię chwycił oburącz za ramiona i odepchnął, aż się biedaczka potoczyła. Łzy dziewczynie stanęły w oczach, drżąca, niepewna cofnęła się i spojrzała dokoła, jakby szukając pomocy. A oficer tymczasem huczał;
- Milion kroć sto tysięcy batalionów! Te mieszczuchy strasznie hardzieją - umitygujemy my was, umitygujemy, ale bizunami. Hej, babo, gadaj, wiele chcesz za masło, a nie to ci pięścią w kark dam i basta!
W tejże chwili zrobił się ruch między ludem, poczęto się usuwać, gdyż zbliżał się do miejsca tej oburzającej sceny świetny i błyszczący orszak jeźdźców. Było ich kilku, wszyscy na dzielnych koniach, strojni w amarantowe wojskowe rogatywki z piórami, w mundurach granatowych, kapiących od złota, przy szablach, weseli, głośni, uśmiechnięci. Na czele jechał na pysznym karym koniu wysoki trzydziestokilkoletni mężczyzna w rogatywce z fantazją włożonej na głowie, z wielkim piórem czaplim, spiętym świetnym brylantem, w granatowym mundurze z amarantowymi obszlegami, pełnym świecideł i złota. Twarz jego, smagła, matowa, ocieniona była niewielkimi faworytami, czarnymi jak heban, a duże, także czarne oczy wesoło patrzały na świat. Właśnie śmiał się rozgłośnie do jednego ze swych towarzyszy, gdy rozległ się donośny głos kobiecy tuż koło jego konia:
- Mości książę!...
Książę Józef Poniatowski, gdyż to on był, odwrócił głowę żywo i spostrzegł przed sobą Andzię. - Dziewczyna spostrzegłszy księcia, wiedziona głosem oburzenia, przecisnęła się przez tłum z zamiarem szukania sprawiedliwości na nadużycie oficera. Ale po pierwszym uniesieniu, widząc zwrócone na siebie oczy młodego i pięknego panicza i całej jego świty, zmieszała się, zarumieniła jak wiśnia, spuściła oczy i nie wiedziała co powiedzieć.
Tymczasem książę zatrzymał konia i spytał głosem łagodnym i dźwięcznym:
- Co chcesz, moje dziecię?
Andzia milczała wciąż, coraz większym, gorętszym płonąc rumieńcem i mięła w rękach końce fartuszka. Książę obrócił się do swych towarzyszy, uśmiechnął znacząco i rzekł po francusku:
- Prawda, że piękna? - na co ogólne otrzymał potwierdzenie, po czym powtórnie zapytał Andzi!
- Co chcesz, piękna dzieweczko?
Komplement ten do reszty pozbawił Andzię przytomności - nie umiała ze ściśniętego gardła ani jednego wydobyć słowa. Książę patrzał, patrzał na nią obejmując pożądliwym wzrokiem jej twarzyczkę, jakby wyciętą z obrazka, jej biust i całą postać, zda się wykradzioną z sali rzeźb starożytnych, i szeptał do towarzyszów po francusku, gdy nagle przed jego koniem zjawiła się brudna, oberwana postać Kożuszka.
- Obywatelu generale! - zawołał tenże głosem ochrypłym, uchylając nieco zatłuszczonej swej konfederatki - ja wiem, czego to dziecię, dziecię ludu warszawskiego, chce od ciebie. Ja wiem, ja! obywatelu generale, znasz mię dobrze i wiesz, że Kożuszek nigdy nie kłamie
- Dobrze, doskonale, obywatelu Kożuszku, znam cię, ale powiedz mi, czego ona chce? - pytał niecierpliwiąc się już nieco książę.
Tu Kożuszek wystąpił nieco naprzód, odepchnął cisnący się tłum i głosem donośnym opowiedział całą scenę, ukazując na trzech winowajców, stojących opodal i wyprostowanych jak struny. Książę wysłuchawszy patetycznego opowiadania Kożuszka, obrócił się do Andzi, która się znów zarumieniła i spytał:
- Czy to prawda, panienko?
- Prawda, mości książę.
Wówczas książę zmarszczył groźnie brew i głośna zawołał:
- Mości kapitanie, proszę tutaj.
Kapitan krokiem wojskowym zbliżył się, salutował i stanął,
- Jak się waćpan nazywasz?
- Wścieklica Marcin, kapitan pułku podlaskiego.
- Mości Wścieklico, jesteś aresztowany - idź na hauptwachtę i czekaj dalszej rezolucji.
Oficer skłonił się i odszedł wśród śmiechów i szyderstw ludu oraz okrzyków na cześć księcia. Ten ostatni, Korzystając z zamieszania, schylił się na Koniu, pogłaskał Andzię pod brodę i zapytał:
- Jak ci na imię, śliczna panienko?
Dziewczyna podniosła swe duże oczy na pięknego ulana i szepnęła:
- Andzia!
- Śliczna Andziu... jestem zakochany w tobie, gdzie mieszkasz?
Dziewczyna zarumieniła się, znowu spojrzała na nachylonego nad nią księcia i zrobiło jej się tak, jak gdyby spadał na nią jakiś wielki, olbrzymi gmach. W głowie jej się zakotłowało, nie wiedziała nic, co się koło niej dzieje, nie czuła nic, tylko dwoje wielkich, szeroko rozwartych, ognistych oczów księcia. Wzrok ten palił ją, piekł, przenikał do głębi, do serca, wpijał się tam, napełniał sobą, rósł do niezmierzonej wielkości. Czuła, jak z tego serca krew jej płynęła falami do głowy, jak oblewała jej twarz. W oczach jej migotał się tłum, kary koń księcia, amarantowe jego obszlegi, złocista szlifa, błyszczące guziki, szabla świecąca pod słońce jak roztopione srebro - wszystko to przesuwało się przed nią w jakimś tańcu szalonym, w jakimś nieskończonym korowodzie. Stała, stała, a bruk piekł ją w nogi, oczy księcia piekły ją w twarz, w serce... stała i milczała nie mogąc, nie śmiejąc się ruszyć.
- Andziu, Anusiu - szeptał książę głosem cichym, stłumionym, ale trochę niecierpliwym, wciąż schylony na koniu - powiedzie mi, gdzie mieszkasz?
Andzia milczała - ona teraz, gdyby sam Bóg grzmotem i piorunami do niej przemówił, słowa by nie wyrzekła. Pragnęła, żeby niebiosa na nią się zwaliły w tej chwili, żeby ziemia się pod nią rozstąpiła i żeby mogła w nią zapaść się uciekając przed palącym a tak pożądliwym, tak powabnym i pociągającym wzrokiem pięknego księcia.
Ten począł się niecierpliwić - tłum, na chwilę zajęty oddalającym się kapitanem Wścieklicą, zwracał powoli uwagę na cichą scenę między Andzią i księciem. Tu i ówdzie zaczęto szeptać, uśmiechać się... Książę widząc, że scena staje się dalej niemożliwą, wyprostował się na koniu i, gniewny nieco, miał już dalej jechać, gdy znów zbliżył się Kożuszek, skłonił się, wykrzywił czarne usta do cynicznego uśmiechu i mrugając spod oka na skamieniałą Andzię, szepnął:
- Obywatelu generale, ja znam tę synogarliczkę.
- Znasz ją?
- Jak siebie samego.
- I wiesz, gdzie mieszka?
- Wiem.
- Mój Kożuszku - nachylił się znów książę - przyjdź do mnie dziś o czwartej pod Blachę.
I spiął konia ostrogami i w szczupakach pognał dalej wśród okrzyków ludu, kłaniając się dokoła.
ROZDZIAŁ TRZECI
Gdy się powyższe sceny rozgrywały na Pradze, na drugim końcu miasta, pod okopami Woli, Wojtek nie domyślając się nawet, jak niebezpiecznego zyskał rywala w osobie świetnego i pięknego księcia Józefa, znanego powszechnie ze swego powodzenia u kobiet, pracował gorliwie i z zapałem koło sypania szańców. Pracujących była ogromna ilość - zdawało się, że cała Warszawa wyległa pod Mokotów, Czyste, Wolę i Powązki, by wznieść wał z ziemi dla obrońców stolicy przed najazdem Prusaków.
Nie opodal od Wojtka weseliła się z łopatami w rękach strojna i głośna gromada znanych mu dobrze osób. Był tam więc najprzód porucznik Józef Balcer, świecąc pod słońce błyskotliwym strojem munduru i amarantową rogatywką, była panna Klara, na której nie znać było wcale wczorajszych wzruszeń i słabości. Zmęczenie i słońce zarumieniło jej bladą twarzyczkę, a złote zwoje włosów kłóciły się z promieniami słońca o jasność, piękność i blask. Podobnie jak wczoraj, miała ona na głowie swój wielki, z szerokimi skrzydłami kapelusz słomiany, przewiązany nową dziś, jasnopurpurowej barwy wstążką, której końce unosił od czasu do czasu lekki wietrzyk lub plątał ze złotymi kosami włosów. Ubrana była zgodnie z panującą modą w szarą sukienkę, obcisłą, wybornie oddającą jej pełne, dziewicze kształty, w fartuszek szary, zawieszony na piersiach na szelkach.. Dziewczyna raczej bawiła się łopatą, niż istotnie pracowała, uśmiechając się i gawędząc prawie ciągle z Józefem, który tuż przy niej siedział na kawałku faszyny, z twarzą poważną i zniechęconą, patrząc błędnymi oczyma w szarzejącą przed nim płaszczyznę.
Przyczyną tego smutku wobec lazurowych ocząt dziewczęcia był sąsiad Balcera, siedzący także na szańcu z nogami spuszczonymi w fosę, z rękami i brodą opartą na rękojeści łopaty. Był to wysoki, barczysty i zapasiony mężczyzna, z wielkim brzuchem, nadającym całości dość karykaturalne kształty. Spod wielkiego, pilśniowego kapelusza wyglądały kosmyki ryżych, kędzierzawych włosów otaczając twarz szeroką, płaską, ogromną i czerwoną jak burak. Nos pałkowaty rozdzielał dwoje oczów małych., siwych, ciągle będących w ruchu, z wyrazem chytrości, podstępu i złości tajonej. Brwi, wąsów i brody mężczyzna ten nie miał - księżycową tylko jego twarz otaczały ognistoczerwone faworyty, ciągnące się nieprzerwanie od ucha do ucha i zwieszające się szkaradnie na pulchnym podbródku. Ubrany on był w długą, drelichową kapotę, w czerwoną kamizelkę i w szerokie, z takiegoż materiału jak kapota, spodnie. Siedział oparty na łopacie, spocony, zasapany, poglądając swymi siwymi i bystrymi oczkami dokoła.
- Bog by to dala - mówił imci pan Szmit, ojciec Klary, bo to on był - Bóg by to dala, szebyśmy te szańca usypali, ale jako mówią, co Nemcy... aj, aj, ne Nemcy, bo Nemcy to naród uczciwa, ja sam Nemec i kochać Polaków bardzo - ale Prusaki, o! Prusaki! Herr Jesus! jaka gorąco!
- Może by się pan Szmit napił czego, może piwa? - pytał Balcer.
- O ja, ja... piwa.
Poskoczył Balcer do bliskich kramów i przyniósł Niemcowi piwa, które tenże wypił duszkiem, odsapnął, zdjął kapelusz, obtarł połą kapoty spocone czoło i rzekł.
- Ja wiem, co my pobijem te Prusaków, ja to wiem - aber pane Józef, fojna to tak jak gral w kręgle - o! raz trafisz, a druga raz nichts. Ja chciała pogadać... na, Klara ty fort, syp szańca! Alzo ja chciala pogadać, co ja teraz moja córka ne dać panu Józefowi, ne, ne! po fojna to co innego, ale ne teraz. Pan Józef może ginąć, kulki są z olofia i zabijają, to moja córka fdofa... ja tak ne chciala. Czemu pana Jozefa poszła do fojska, hę? Kiedy pan Jozef tak kochać moja córka, to niech nie chodzi do fojska, a ja córkę, majne Klarchen, dać. Fojska to piękne, szurum burum, aber tu nichts... wskazał na kieszeń - i w glofa kulka pac, a tu Klarchen sama i małe dzieciątka, hę? Tak ja ne chciala.
- Panie Szmit - pocznie na to poważnym głosem Balcer - pan źle się patrzysz na rzeczy i gryziesz tylko mnie i pannę Klarę niepotrzebnie. Właśnie dlatego, że jestem w wojsku i że mogę zginąć, powinieneś mi pan zaraz dać córkę, któż ją bowiem obroni, jak Prusaki przyjdą?
- Nu kto? ich, ich, panie Jozef... aber co tu gadać - ja teraz nie dać majne Klarchen pan Jozef, ne i basta! Ja na wsistko pozfolić, pan Jozef byfać u mnie, kochać Klarchen, ale ne szenić, ne! To już ja tak pofiedziala i tak być!...
- Panie Szmit - ozwie się na to drżącym od wzruszenia i gniewu głosem Balcer - strzeż się pan. Na pana mają oko, źle o panu mówią w mieście - i ja tylko pana bronię, strzeż się pan, powiadam, bo jak ja cofnę się, to pana nikt i nic nie zasłoni.
- So?... - syknął Niemiec, a siwe jego oczki przybrały złowrogi wyraz - so? źle o mnie mówić, a ja dobry Polak... co ja złego zrobiła? hę?... Niech gadają i ja gadać...
Tu zatrzymał się, usmiechnął dobrotliwie, poklepał Balcera po kolanach i rzekł:
- No, no, ja fiedzieć, co pan Jozef dobra szlofik, ja to wiedzieć i ja dać mu Klarchen, aber jeszcze czas... jeszcze... no, no, nie gniefać się, alles dobzie pójść...
Jeszcze Niemiec chciał coś dalej mówić, gdy nagle od miasta rozległ się huk działa, przeciągły, głuchy, a za nim inne. Strzały szły po strzałach. Na okopach zrobił się rejwach niemały. Kto żył rzucał robotę i biegł do miasta, bo te strzały wzywały gwardię municypalną do broni, na zborne punkty, przed cyrkuły. Porwał się i Balcer i biegł żegnać się z przerażoną nieco Klarą, kiedy na okop wskoczył znany nam już imci pań Konopka i głosem donośnym zawołał:
- Obywatele, król oddala się z Warszawy! Ogólny, przeciągły okrzyk rozległ się wśród tłumu i wszystko co żyło pędem ruszyło ku rogatkom, mając na czele Konopkę, który wciąż coś prawił i rękami machał na wszystkie strony.
Balcer podszedł do Szmita i rzekł mu:
- Zabierz pan córkę i jedźcie do domu, tylko prędko! Ja muszę na swoje stanowisko iść. Bądź zdrowa, Klarciu.
I pobiegł za innymi. Szmit, który całą tą sceną zaburzenia był niemało przerażony, obejrzał się dokoła i kiwnął palcem na jakiegoś opasłego, o rudych włosach chłopaka, który opodal stał z łopatą w ręku i rozdziawiwszy szeroko usta patrzał na tłumy biegnące ku miastu. Na znak dany przez Szmita żwawo przybiegł do niego, a ten mu rzekł po niemiecku:
- Chodźmy.
Kiedy się już nieco oddalili od okopów w kierunku wsi Górce, Szmit poklepał po ramieniu owego rudego chłopaka i szepnął mu do ucha:
- No, Fryc, Klarchen jest twoja.
Frycowi na te słowa rozpromieniła się gruba, płaska i głupowata twarz, spojrzał z ukosa na Klarę, pospieszającą przodem, i ucałował pulchną łapę Szmita - po czym zbliżywszy się do prostego wózka, stojącego w cieniu drzew, siedli nań i w końcu zniknęli w tumanach białego kurzu.
Tymczasem Balcer dopadłszy swego konia, ukrytego w stajni karczmy wolskiej, pognał na nim do Warszawy. Na ulicach spotykał zbrojne tłumy, spieszące w najróżnorodniej szych kierunkach ku swoim cyrkułom, sam też wkrótce znalazł się przed zamkiem, gdzie jego cyrkuł miał oznaczony punkt zebrania. Szeregi gwardii municypalnej stały już wyciągnięte pod linię. Zbite tłumy otaczały szeregi gwardii, między którą Kożuszek ze starym jakimś garłaczem, obwiązanym sznurkami, patetycznie opartym na ramieniu, uwijał się i wszędzie coś szeptał.
W drugim szeregu, poza gwardią umundurowaną jednakowo i uzbrojoną w bagnety, stał rząd tak zwanych pikinierów. Ci ubrani byli, jak kto miał, przeważnie boso, z kosami w rękach, osadzonymi na prostym drzewcu na sztorc. Szereg ten wcale nie miał wojskowej postawy, wcale nie był groźny, ale za to był najgłośniejszy i najswarliwszy.
Tutaj to, na skrzydle, stał i nasz Wojtek, oparty na kosie, z głową odkrytą, obcierając rękawem spocone czoło i patrząc głupowato i dość obojętnie na ruchliwy obraz, jaki się przed nim rozwijał. Kożuszek, kręcąc się tu i owdzie, doszedł i do Wojtka.
Obejrzał się dokoła, wspiął się na palce i szepnął mu do ucha:
- Obywatelu, pilnuj ty twoją Anusię.
Chłopak na te słowa spłonął krwią, duże jego, bystre oczy rozwarły się straszliwie, a usta drżeć poczęły. Odtrącił nieco od siebie Kożuszka, chwycił go silną swoją żylastą ręką za ramię i syknął:
- Co ty gadasz, psi synu?
- Oj, oj! obywatelu, nie ściskaj tak mocno - krzywił się Kożuszek usiłując się wydostać z żelaznych objęć chłopaka - jeszcze nie ma nic złego, nie... ale może być.
- Gadajże mi, jak Pana Boga kocham, tak cię ścisnę, że ci kiszki nosem wylizą...
- Widział ją dziś na Pradze, na targu książę Józef... wiesz, obywatelu, jaki to kobieciarz, rozpustnik... ano patrzał na nią, pytał, jak się nazywa, gdzie mieszka...
- I powiedziała mu, gdzie mieszka?
- No nie... nie!... Ale widzisz, obywatelu, ci Poniatowscy to rozpustnicy... Pilnujże się. Albo i ten - wskazał ręką na zamek - opuszcza stolicę.
Odskoczył od Wojtka, podniósł swój garłacz i krzyknął:
- Obywatele!
- Czego mi tu drzesz gębę, obieżyświacie jakiś! - huknął mu nad uchem potężny głos. Kożuszek obejrzał się i ujrzał pułkownika. Ten popatrzał pogardliwie na naszego bohatera, splunął i wskazując mu palcem tyły poza szeregami, krzyknął:
- Won! tam za szeregi!
I w tejże chwili zawołany, odjechał ku bramie w szczupakach. Kożuszek popatrzał za nim wzrokiem jadowitej żmii, wykrzywił się, obrócił do szeregów i głosem nosowym zaintonował:
- I na ogromnym smoku jeździć będziesz! - co było aluzją do wielkiego i ciężkiego konia pułkownika.
Gwardia ten dowcip przyjęła śmiechem, a Kożuszek, nie chcąc się jeszcze raz spotkać z szorstką osobą pułkownika, cofnął się za szeregi i szeptał wciąż do ucha Wojtka, który stał twarzą do zamku i groził mu pięścią.
Wtem zadudniło w Krakowskiej Bramie i na plac wpadło pędem jedno działko zaprzężone w trzy kościste konie, widocznie świeżo odcięte od brony.
Na działku tym siedział olbrzymi mężczyzna z toporem w ręku, ubrany w mundur gwardii municypalnej, i głosem stentora wołał:
- Na bok, bo działa jadą!
Tłum ujrzawszy go wywijającego toporem zaczął krzyczeć wiwaty.
Tymczasem pułkownik ujrzawszy działo zakomenderował donośnie:
- Baczność! na ramię broń!
Chrzęsnęły karabiny i bagnety zabłyszczały pod słońce. Nowa komenda:
- Dwójkami od prawego, prawe ramię naprzód, marsz!
Gwardia zwinęła się w dwójki i ruszyła długim, wężowatym szeregiem poza Bramę Krakowską - i skierowała się mostem na Pragę. Tu spotkała tłumy lecące pędem na Pragę, gwardie innych cyrkułów, działa cwałujące galopem. A wszyscy byli przerażeni, wszędzie rozlegały się głosy:
- Król wyjechał!
Tymczasem gwardie przyspieszonym krokiem maszerowały ku Pradze. Dzień był prześliczny, cichy, ciepły, słoneczny. Wisła powoli toczyła swe wody odbijając w ich głębiach i lazurowe niebo, i białe na nim obłoki, i blask złotego słońca, i różnobarwne, zbrojne tłumy ludu warszawskiego. Okrzyki, dudnienie dział, miarowy marsz gwardii zlewały się w jedną chaotyczną, olbrzymią wrzawę, która płynąc z falami rzeki, szła daleko, daleko... by skonać w końcu gdzieś pod Bielańskim laskiem. W tyle wznosiła się ku niebiosom majestatyczna, wspaniała Warszawa, ze swymi zębatymi szczytami, z szeregiem wież bodących dumnie powietrze, złotych od złotego słońca, błękitnych od błękitnego nieba.
Tłumy, postępujące naprzód i popychające się ciągle, nagle na środku mostu zatrzymały się i poczęły wahać, rozstępować. W dali ukazał się powóz królewski, odkryty, posuwający się wolno, otoczony zbitą masą ludu.
Król, ubrany w granatowy frak, wielką perukę, upudrowaną suto, błyszczący od świecideł, siedział nieruchomy, blady i niespokojny nieco. Obok niego na stopniu powozu stał prezydent miasta, Zakrzewski, suchy, chuderlawy staruszek. Żaden okrzyk nie towarzyszył temu smutnemu pochodowi. Pułkownik obaczywszy powóz królewski kazał zatrzymać się szeregom gwardii, rozstąpić - i gdy powóz wjechał, otoczyć go dokoła.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nazajutrz po wypadkach w poprzednim rozdziale przez nas opisanych, około południa zjawił się Kożuszek w kawiarni pod „Grubą Kaśką”. Nie była to pora, w której by kawiarnia obfitowała w gości; schodzili się oni dopiero przed wieczorem samym - teraz oprócz paru osób, milczących i nieznanych, prawie nikogo więcej nie było. Poza szynkwasem właścicielka drzemała opędzając się od much tłustą ręką. Spostrzegłszy Kożuszka rzekła swym grubym głosem:
- O! niecnota... manić tylko umie... gdzieżeś to był przez wczoraj, coś ani zajrzał tutaj, hę?
Kożuszek uśmiechnął się rozkosznie, roztwierając szeroko swe czarne, przepaściste usta, skłonił się Kaśce i kładąc palce na wargach szepnął:
- Tsst, Kasiu, cicho! Wielką, wspaniałą, złotą przynoszę ci nowinę.
- Ej! nie mań mię tu z twymy nowinamy, obieżyświacie.
Kożuszek wcisnął się za szynkwas, ucałował pulchne rączki Kaśki, na co ona uśmiechała się tylko, i wydobywając z kieszeni garść świecących dukatów rzekł:.
- Czy widzisz to, nadobna Kasiu? Czy widzisz to świetne, błyszczące złotko?
Nadobna Kasia wytrzeszczyła oczy i widocznie zabrakło jej słów na ten wspaniały, niezwykły widok, bo tylko patrzała, patrzała na dukaty milcząca, przerażona nieomal. Kożuszek tymczasem wziął jedną sztukę, położył na stole przed kawiarką i szepnął:
- To za kawę, którą wypiłem u ciebie, piękna Kasiu... widzisz, jaki jestem uczciwy, jak zacne, szlachetne serce we mnie bije. Oddaję, coś mi zborgowała. A teraz...
Obejrzał się dokoła, przysunął do zdumionej Kasi i szepnął:
- A teraz, miła Kasiu, posłuchaj mnie pilnie, mam ważny, bardzo ważny interes do zakomunikowania tobie. Jeszcze jeden taki świecący, taki złoty dukacik złożę na twoją piękną rączkę, jeżeli zrobisz to, po co tu przyszedłem.
I wsunął jej w rękę drugi dukat. Ale Kasia już oprzytomniała, obejrzała dukat i spytała:
- Skąd ty to masz, Kożuszku? Ej, ej! musiałeś chyba zabić kogoś?
- O, Kasiu! - zawołał patetycznie Kożuszek kładąc rękę na piersiach. - O niedobra Kasiu, niegodna mej miłości, którą pałam ku tobie, jak możesz tak niecną kalumnię na mnie ciskać!... To jest pieniądz, który dostałem dla dopełnienia przysługi mej ojczyźnie, wielkiej przysługi, niezmiernie ważnej”.
Umilkł i po chwili począł mówić szeptem:
- Bez ciebie, piękna Kasiu, nie będę mógł zrobić tego, co mi polecono, nie zdołam - jakem Kożuszek! Na tobie losy świata spoczywają teraz, uważasz, Kasiu, losy świata!
- Ej! nie bańdurzyłbyś mi tutaj... gadaj, skąd masz pieniądze?
- Kasiu! Kasiu! - rzekł płaczliwie - posłuchajże mnie. Znasz rybaka Okonia z Bednarskiej ulicy, obywatela Okonia?
- Co on za obywatel, ma ta chałupinę nad Wisłą... Obywatel!... możeś i ty obywatel, oberwańcze?
- Tak, Kasiu, jestem obywatelem, najprzód Kraju, a potem świata! Ty tego nie rozumiesz, nie chcesz rozumieć, bo wielkie, prawdy... ale mniejsza z tym, znasz więc Okonia?
- A jakże, znam, ja się znam ze wszystkimy rybakamy.
- I wiesz, że ma piękną córkę Andzię? - Ano tak.
- Otóż, śliczna Kasiu, dałem ci ten świecący, złoty dukat dlatego, ażebyś dziś wieczorem, kiedy mrok ogarnie ziemię, poszła do tej Andzi, zabrała ją ze sobą i przywiodła do zamku, pod Blachę... wiesz gdzie...
Kasia na te słowa popatrzała uważnie na Kożuszka i spytała:
- Do księcia?
- Tak... zgadłaś... twoja przenikliwość niewieścia jest cudowna.
- Ej, hultaju! - pogroziła mu palcem - wiemcić ja, co się święci, i nie głupiam, żebym za jednego dukacinę wiodła dziewczynę na zatracenie. Gadaj, ileś dostał?
- Kasiu, Kasiu! nie wierzysz-li mnie, twemu narzeczonemu?
- Gadaj, ileś dostał, a nie, to cię mietłą stąd wygonię!
- Trzy dukaty - tobie dałem dwa, a sobie jeden zaledwie zatrzymałem.
- Manisz, łobuzie, widziałam przecie, że masz całą garść.
- To na inne sprawy! dla dobra kraju... przysięgam ci, Kasiu.
Ale Kasia nie patrząc na zaklęcia, na dramatyczną postać Kożuszka, uchwyciła jego chude, jastrzębie palce jedną swoją ręką i trzymała jak w żelaznych kleszczach, drugą zaś obrewidowała kieszenie i wyjęła z nich garść dukatów.
- Kasiu! Kasiu! - wołał Kożuszek ścigając błyszczącym wzrokiem dukaty - zabijasz mnie, zabijasz kraj, przyszłość!
Ale Kasia nie zwracała na to uwagi, tylko przeliczyła skrupulatnie dukaty, których było dziesięć, wzięła sobie sześć, cztery zaś oddała wijącemu się jak wąż Kożuszkowi i rzekła:
- To dla ciebie dosyć - i, żebyś sobie nie krzywdował, będziesz miał u mnie kawę przez cały miesiąc... a tera idź, Andzia będzie wieczór pod Blachą, już moja w tym głowa.
Na próżno Kożuszek zaklinał, modlił się, klękał, całował, płakał nawet, Kasia była niewzruszona.
- Ty, hultaju, wyłżesz tam jeszcze od księcia niemało. Taką dzieweczkę jak Andzia to się na wagę złota kupuje, a nie za dziesięć dukatów - mówiła. - A ja co? Ja już nic nie dostanę, bo ty powiesz, żeś ją sam przyprowadził... no, no, ruszaj sobie do kaduka, a wieczór czekaj pod zamkiem, bo ja nie wiem, gdzie tam iść.
Kożuszek, widząc, że nic nie poradzi, zły nieco, zabrał się i wyszedł klnąc pod nosem i mrucząc:
- Czekaj, szelmo babo, herodzie, dam ja ci! Odpłacę ja ci się za wszystko.
Tak więc Andzia została sprzedana za dziesięć dukatów. Cóż się z nią działo od wczoraj, od owej chwili, kiedy ujrzała błyszczącego od złota ułana, księcia, królewskiego synowca, kiedy usłyszała pieściwe jego słowa, kiedy jej szepnął, że ją kocha? Ona nigdy nic podobnego nie słyszała w życiu - Wojtek ani był tak piękny, ani tak świetny, ani nigdy jej nie umiał tak trafić do serca, do duszy. On po prostu, kiedy chciał jej się przypodobać, to chwytał ją wpół i głośny pocałunek wyciskał na jej różowych wargach. A teraz ujrzała pięknego rycerza, strojnego jak w bajce, szepczącego miłosne słowa, głaszczącego ją po twarzy aksamitną ręką.
W głowie jej wrzało. Cały dzień stał jej w oczach piękny książę. Książę! Ten wyraz ją ogłuszał - ona, córka wyrobnika, prostego rybaka, rozmawiała z księciem, zwróciła jego uwagę na siebie. I jaki jeszcze książę! Zda się żywcem wydarty z jakiego obrazka, taki piękny, taki świetny, taki błyszczący od złota.
- Jaki on musi być bogaty! - szeptała sobie.
Ale to ją zresztą niewiele obchodziło, nie myślała o jego złocie i pieniądzach. W uszach jej brzmiał ciągle jego głos miękki, jedwabny, niby dźwięk srebra lub szmer strumyka. Powtarzała sobie ciągle jego wyrazy takie słodkie, takie miodowe:
- Śliczna Andziu, jestem zakochany w tobie. Śliczna! Ona - śliczna! Nie wiedziała o tym wcale, nie miała pojęcia o swej piękności, nikt jej tak nie nazywał, nikt do niej jeszcze tak nie mówił. I ten książę, ten piękny książę zakochał się w niej, w niej, prostej dziewczynie, od razu, od jednego rzutu oka, jak w bajce. Uważała to za rzecz możliwą. Wszak w dzieciństwie nasłuchała się tyle bajek, w których piękni rycerze zakochują się od jednego razu w pięknych księżniczkach i królewnach. To było tak proste, tak naturalne! Na myśl o tym, że książę, którego widywała nieraz, jak jechał w powozie przez Krakowskie Przedmieście, strojny, głośny, uśmiechnięty, otoczony gronem pięknych pań, otóż na myśl o tym, że ten książę się w niej zakochał, jakiś dreszcz rozkoszny przebiegał po niej. Drżała, rozpływała się w ekstazie nie wiedząc o tym, nie zdając sobie wcale sprawy. Przypominała sobie jego słowa, jego wyraz twarzy, jego oczy...
Ach, te oczy, te oczy! Duże, rozwarte szeroko, czarne jak węgiel, błyszczące jak dwie świece, aksamitne, wilgotne, rozkochane takie - te oczy ścigały ją ciągle, nie ustępowały z myśli. Widziała go, jak nachylony na koniu, otoczony rojną i strojną świtą, patrzy się na nią, jak jej przenika do duszy, do serca, jak ją pali tym wzrokiem...
Zasłaniała sobie twarz i myślała, myślała ciągle.
- Gdzie Wojtkowi równać się z nim, z tym księciem! I porównywała ich - i oczywiście porównanie takie wypadało zawsze na niekorzyść prostego, brudnego i nieokrzesanego Wojtka. Przypominała sobie woń, jaką roztaczał ten błyszczący rycerz - woń ta upajała ją.
- Ale on zapomni o mnie, ma tyle na głowie! - szeptała drżąc w głębi duszy, żeby się to przypuszczenie nie sprawdziło. Nie myślała zresztą o niczym, o przyszłości, o tym, jakie może zająć stanowisko przy tym księciu, ona, dziecko ludu - wszystko to ją nie obchodziło. Ona pragnęła zobaczyć raz jeszcze tego pięknego rycerza, pomówić z nim, posłuchać jego szeptu miłosnego, spojrzeć w jego wielkie, palące oczy, a potem... choćby umrzeć.
Serce jej biło jak młotem. Do głowy i twarzy krew falami uderzała. Była oszołomiona, rozmarzona, zakochana. Nie pomyślała wcale o Wojtku, o jego miłości, o nadziejach, jakie razem budowali i śnili.
Wszystko to pierzchło teraz, runęło, rozwiało się jak mgła poranna wobec tego wonnego rycerza, tego księcia z bajki. Marzyła tylko o nim - powtarzała jego słowa, czuła dotąd dotknięcie jego ręki na swej twarzyczce.
Cały dzień chodziła jak senna. Zapomniała o świecie całym, nie wiedziała o niczym. Cóż ją wreszcie mogło obchodzić, że w Warszawie ludzie burzyli się - ją, co śniła o złocistym rycerzu, księciu. W sercu jej powstał bożek, ozłocony snami młodości, ukraszony fantazją dziecka ludu, piękny jak marzenie i jak marzenie niedościgniony. Robiła wszystko, co do niej należało, sprzątała w izbach domku, gotowała obiad, ale myślą była gdzie indziej. Po południu wyrwała się do ogrodu, siadła w cieniu wonnego krzaku bzu i pogrążyła się w myślach o księciu. Tak jej było z tym dobrze, tak miło, tak rozkosznie. Nad nią zwieszały się wielkie kiście kwitnącego bzu, szemrały listki jego poruszane wiatrem, woń unosiła się w powietrzu, a wyżej - ponad drzewami ogrodu - w olbrzymiej nieskończoności świata rozkładał się wielki namiot czystego lazuru, ozłocony słońcem majowym, ubrany w białe jak śnieg, puszyste chmurki. Kiedy niekiedy na tym niepokalanym błękicie niebios zarysowała się gromada gołębi kąpiących się w przestworach powietrza, zawisł skowronek, przeleciało stado jaskółek. Od czasu do czasu wietrzyk przynosił jej do uszów ponury gwar miejski, urywane okrzyki, wrzawę głuchą. Zresztą była tu cisza - wróble świergotały w krzakach i Wisła pluskała o brzegi niedalekie - a Andzia tonęła w marzeniach.
Pod wieczór nie mogła już opanować wzburzonego serca. Uczuła gwałtowną potrzebę orzeźwienia się ruchem, zobaczenia księcia.
- Muszę pójść - szeptała do siebie - ja tu nie wytrzymam.
Serce jej mówiło: idź pod zamek, on tam mieszka, może go obaczysz, ujrzysz jego oczy czarne i palące, jego usta rumiane, jego mundur świetny.
I poszła. Po placu zamkowym pochodziła, zobaczyła tłumy ludu, gwardię municypalną, otaczające łańcuchem cały gmach, gwar rozmów, okrzyków. Nic tego wszystkiego nie rozumiała, nic ją to wreszcie nie obchodziło. Jej wzrok błądził po zamku, po jego wspaniałych murach, po oknach gorejących złotem od zachodzącego słońca. Uparcie szukała pięknej twarzy swego wyśnionego rycerza i nie znalazła jej - ale za to znalazła Kożuszka.
Zbliżył się do niej uradowany jakiś, z szyderskim uśmiechem, zawsze zbrojny w swój garłacz, niegodziwie powiązany sznurkami.
- A co, obywatelko Andziu, jak się mamy?
Spojrzała na niego błędnym wzrokiem, nic nie odrzekła, nie była nawet pewna, czy do niej mówił, i znów wpatrzyła się w zamek. Oko jej ślizgało się po bramie, po oknach, po wieży i zawisło na orle, co chwiał się u szczytu miotany wiatrem.
Kożuszek wykrzywił się niemiłosiernie, obejrzał nachylił do ucha dziewczyny i szepnął:
- Byłem u księcia Józefą, obywatelko.
Drgnęła cała. Zwróciła swe wielkie, czarne oczy na mówiącego i spytała:
- Byłeś u księcia, panie Kożuszku?
- Jak mię widzisz, piękna obywatelko - właśnie wracam od niego. Mówił mi o tobie, tylko o tobie, obywatelko. No i powiem ci pod sekretem, śliczna Andziu, że ten obywatel książę jest w tobie rozmiłowany z kretesem jak kot w marcu. Aj! aj! obywatelko, jakie ty masz szczęście!...
Chciał coś jeszcze mówić, ale ruchliwe fale ludu popchnęły go, poniosły, tak że całkiem stracił z oczów dziewczynę. Ta nie chciała się już o nic więcej dowiadywać - wszak wszystko wiedziała.
- Książę jest we mnie rozmiłowany, mówi tylko o mnie! - szeptała do siebie.
Serce jej biło jak młotem. Czuła, że twarz jej pała rumieńcem gorączkowym. Wstydziła się wszystkich, tłumu, który nie patrzał na nią, popychał ją, potrącał, deptał jej po nogach. Jej się zdawało, że wszyscy wiedzą o tym, że książę się w niej kocha, a ona w nim. Drżała ekstazie miłosnej.
- Ma tyle pięknych, bogato ubranych pań, a we mnie się kocha - szeptała i obcierała z palącego rumieńca twarz.
Wracała wolno, napawając się rozkoszą tego zdania tak starego jak świat a tak jednak nowego zawsze: on mię kocha! Przeciskała się przez tłumy nie wiedząc, gdzie idzie, co robi, ale chciała stąd jak najprędzej uciec, żeby gdzieś w ciszy i samotności pomyśleć o tym wszystkim, o czym dowiedziała się od Kożuszka.
Wieczór już się robił, wieczór szary, osrebrzony księżycem, kiedy przyszła do domu. Matka rzekła jej w progu:
- Wojtuś tu był - i nie zastał cię.
Andzia nic nie odrzekła. Ona zapomniała o Wojtku, o całej swej przeszłości, o wszystkim. Ona żyła teraz tylko marzeniem o księciu.
- Był strasznie nieswój! - mówiła dalej matka. - A gdzieżeś, Anuś, była?
- Poszłam obaczyć, co się dzieje na mieście.
Na tym się skończyła rozmowa. Obie rozmawiające nie myślały o tym, co mówiły. Matka Andzi, prosta kobieta, nie zastanawiała się nigdy nad objawami uczuć, nie wiedziała nawet, że takowe istnieją: Wojtek był dla niej „nieswój” i to dosyć - nie pragnęła badać przyczyny tego stanu. Cóż ją to wreszcie obchodziło? Ją, dla której życie było jedną długą, mozolną troską o chleb powszedni...
Następny dzień przeszedł tak samo. Andzia wciąż była jak senna, jak pijana. Szalała już w niej krew i namiętność. Pierwszy raz rozkochała się w życiu, ale rozkochała jak prawdziwe dziecko ludu. Wszystko w niej wrzało:
- Na kraj świata pójdę za nim - szeptała sobie. Toteż kiedy pod wieczór przyszła Gruba Kaśka, ubrana w jaskrawą jubkę i czepiec z mnóstwem żółtych i czerwonych wstążek, nie napotkała, ku wielkiemu swojemu zdziwieniu, zbytnich trudności. Wywołała Andzię do ogrodu, zaprowadziła ją w daleki kąt i mówiła:
- Anuś, Anuś, wielkie cię szczęście spotkało, jak Boga kocham, wielkie szczęście. Książę Józef zakochał się w tobie, ano i mnie przysyła, żebym ci to powiedziała.
A gdy Andzia rozpromieniona, oblana rumieńcem, chciała coś odrzec, Kasia zawołała:
- Cicho, cicho! Bo ty nie wiesz, ty nic nie wiesz, głupia dzieucho... ubieraj się i chodź!
- Ale gdzie?
- Gdzie? To ci, panie, frajerka... no, gdzie?... do księcia, jeno sza... stul giębę!
Andzia chwilę zawahała się. Krew jej falami biła do głowy. Stała wpatrzona w ziemię, drżąca jak w febrze, niepewna. Cała młodość, wszystkie sny dziewczęce przebiegły jej przez myśl - stary ojciec, taki surowy i groźny, matka, domek, ogród, w którym tyle chwil przepędziła, tyle marzeń prześniła, pies Burek, kot, co się wygrzewał przy progu na piasku, na słońcu, Wojtek na koniec... Przypomniała sobie wczorajsze słowa matki o nim, że jest „nieswój”, przypomniała jego miłość, schadzki przy parkanie ogrodowym, nadzieje połączenia się z nim kiedyś - wszystko to przebiegło jej błyskawicą przez myśl i zawahała się.
Ale Gruba Kasia nie dała się jej opamiętać.
- No i czego stoisz, głupia dzieucho? Tam książę czeka z pięknymy sukniamy, z dukatamy, a wszystko dla ciebie. Żebym ja była tobą, oj, leciałabym też, leciała do tego ślicznego księcia!
Westchnęła i dalej prawiła:
- Powiedam ci, on taki zakochany w tobie, że aż strach. O tobie jeno mówi i płacze, że ty go nie będziesz chciała. Dziś zawołali mię do niego, a on mi powieda: Kasiu, moja kochana Kasiu, bo my się znamy od dawna, idź ty do Andzi rybarczanki i powiedz jej, że jak do mnie dziś nie przyńdzie, to ja się zastrzelę, w Wiśle utopię... No, widzisz, słychane to rzeczy, żeby taki wielki pan się topił dla jednej dzieuchy?... A ja mu na to powiedam: mości książę, już moja w tym głowa, co Andzia dziś w zamku będzie. To gięś, mości książę...
- A po coście tak powiedzieli? - oburzyła się Andzia.
- Po co? To ci głupia dzieucha! Ja dlatego tak powiedziałam, żeby książę myślał, że z tobą będzie trudno, i żeby cię szanował. Ho! ho! już ty mnie nie ucz!... mnie to nie pierwszyzna.
Odetchnęła, otarła pot z czoła i rzekła:
- No, idź, wdziej na siebie suknię i chodźmy. On, ten biedny książę, umiera tam bez ciebie, Anuś. Ach! żebym ja była tobą...
- Umiera, mówicie, chce się utopić?
- Przecieć ci powiedam - widziałam, jak na stole pqłożył przy sobie srebrny pinstolet, nabity kulami, i jak mówił: jeżeli Andzia nie przyńdzie za godzinę, zastrzelę się jak pies...
Dziewczyna pobladła, załamała rączki, zawahała się chwilę i frunęła do domu mówiąc:
- Czekajcie tu na mnie.
Kasia popatrzała za nią, siadła na trawie zasapana i szepnęła:
- No, z tą niewiele miałam chłopotu!...
Szary mrok ogarniał już ogród, kiedy Andzia ubrana w swe świąteczne suknie, zapłakana nieco, strwożona i niespokojna stanęła przed Kasią.
- Chodźmy prędko - szeptała oglądając się dokoła - tatula jeno patrzeć.
Kasia nie dała sobie tego powtarzać dwa razy. Żwawo zerwała się i furtką w parkanie ogrodu, od której klucz Andzia przyniosła, wymknęły się na ulicę. Andzia okryła głowę chustką i biegła nie śmiejąc patrzeć na świat i ludzi, Czuła, że źle robi, że rzuca za sobą wszystko, że zrywa z całą przeszłością, z rodziną z Wojtkiem, ale nie chciała, nie mogła się już cofać. Namiętność wrzała w niej ukropem, dziewicza dusza unosiła się w ekstazie miłosnej.
- Niech co chce się stanie - mówiła - a ja go muszę zobaczyć.
Kasia wreszcie nie dawała jej czasu do namysłu. Zepsuta do gruntu i wytrawna w swym rzemiośle, wiedziała, jak obałamucać młode i niedoświadczone serca, jak należy nie dopuszczać poważniejszych myśli do główki dziewczyny. Kłamała, co się zmieści, roztaczała z wprawą złej duszy cały urok tajemnej i namiętnej miłości.
- Tobie zazdrościć będą wszystkie wielkie panie... co ty myślisz? Ty będziesz księżną, będziesz jeździć w koczu, stroić się w atłasowe suknie, będziesz jadła marcepany! Ho! ho! wielka będziesz pani.
- Czy tylko prawda, że książę mię kocha? - pytała dziewczyna, bo jej sercu nie uśmiechał się zbytek, ale uśmiechała się miłość pięknego rycerza.
- Powiedam ci, że chce się utopić z wielkiego kochania albo zastrzelić. Co ty wiesz? Tacy panowie to się kochają na zabój. Dla nich piękna dzieucha to wszystko.
Kiedy dostały się pod zamek, już był wieczór. Na jasnym od blasków miesiąca niebie rysowały się wspaniale mury zamku, strzelała wieża wysoko, migotały w oknach krwawe światełka. Podeszły nieco bliżej i zaraz zjawił się Kożuszek. Pokłonił się Andzi i szepnął:
- Witam obywatelkę księżnę. - książę czeka z niecierpliwością, z biciem serca, Wysłał mnie, ażebym cię, obywatelkę Andziu, bezpiecznie przez straże poprowadził.
Potem poszeptał coś na stronie z Kasią i obróciwszy się do Andzi rzekł:
- Chodźmy, piękna obywatelko.
- Idź, Andziu, idź - rzekła Kasia - Kożuszek cię zaprowadzi; A jak zostaniesz wielką panią, księżną, pamiętaj też o Kasi, sukienczynę ta jaką, jubkę, parę złotych, ja wszystko wezmę, No, no, ja wiem, co za moje dobre serce ty się odwdzięczysz. No, niech cię Pan Jezus prowadzi!
I objęła śliczną główkę dziewczyny swymi tłustymi łapami i złożyła na jej czystym czole judaszowy pocałunek.
Kożuszek się już niecierpliwił.
- No, dość, dość tych czułości. Książę czeka, a i tu może nas kto zobaczyć. Chodźmy!
I pociągnął płaczącą Andzię, i zawiódł do pałacu. Bocznymi drzwiami, przez parę korytarzy na pół ciemnych poprowadził ją do niewielkiego pokoiku z oknami wychodzącymi na Wisłę i rzekł:
- Zaczekaj tu, Andziu, ja księciu powiem - i znikł. Andzia została sama. Z początku nie ruszała się z miejsca, na którym postawił ją Kożuszek, okryta chustką, tłumiąc serdeczne łkanie i silne bicie serca. Ogarnęła ją jakaś niewypowiedziana żałość, tęsknota za przeszłością, za rodzinnym, cichym domkiem, za ojcem i matką, za psem Burkiem i kotem, za wszystkim. Zdawało jej się, że już tego nigdy nie zobaczy, że oddalona jest od Bednarskiej ulicy setkami mil. Stanęły jej w myśli zajęcia domowe, troski i kłopoty codzienne, czuła obok siebie woń bzu z rodzinnego ogrodu - i taki ją żal ogarnął, taki strach, że porwała się i chciała uciekać. Rzuciła dokoła wzrokiem i została olśniona.
Jak żyje, nie równie pięknego, równie wspaniałego nie widziała. Znajdowała się w niewielkim pokoiku, którego dwa okna, jakeśmy rzekli - wychodziły na Wisłę. Widziała więc czerniejącą w dali Pragę, pełną czerwonych ogników od świateł palących się w oknach, widziała Wisłę snującą się jak wstęga, migoczącą roztopionym srebrem od księżyca, który toczył się spokojny i blady po ciemnym szafirze niebios. Gdzieniegdzie widać było tratwy z drzewem i na nich gorejące krwawe ogniska, koło których jak czarne szatany kręciły się sylwetki flisaków. Odblask tych ognisk unosił się na wodzie, mieszał ze srebrem księżyca, mienił się, migotał i płynął z falami, by zniknąć w cieniach nocy. Od czasu do czasu wietrzyk przyniósł gwar jakiś, śpiew urywany lub tęskne granie fujarki. Widok był niezwykle piękny.
Ale to nie olśniło wcale Andzi, ona, jako warszawianka i do tego córka rybaka, obyta była z tym cudownym, uroczym pejzażem, jaki przedstawia Wisła w noc letnią, noc księżycową - ją zachwyciło co innego.
Ją zachwycił pokój, w którym się znalazła nagle po skrytej i mozolnej wędrówce z Kożuszkiem po na wpół ciemnych korytarzach. Najprzód pokój ten był jarząco oświecony dwoma świecznikami srebrnymi o kilku ramionach. Same świeczniki te budziły zdumienie w Andzi, Przedstawiały one bowiem drzewo, którego liczne gałęzie, suto ozdobione liśćmi, unosiły piękne, białe, woskowe świece. Pokoik był niewielki i było tu widno jak w dzień. Ściany obite jasnoróżową materią w kwiaty, pełne złoceń, unosiły kilka obrazów, od których Andzia oczów oderwać nie mogła. Wprost niej, między dwoma oknami, wisiało nad maleńkim złoconym stoliczkiem wielkie zwierciadło w bogato rzeźbionych, złotych ramach. W zwierciadle tym dziewczyna widziała całą swoją postać, swe wielkie, gorączkowym ogniem pałające źrenice, swą kibić, rysującą się wspaniale pod chustką. - Dalej wisiał wielki obraz przedstawiający nagą kobietę, ale tak nagą, jak ją Bóg stworzył, leżącą na wznak i całującą się z łabędziem... Andzia nie rozumiała znaczenia tego obrazu, ale instynktownie wstyd jej było, że takie obrazy wiszą u księcia. Było tu bowiem jeszcze parę mniejszych obrazków, także z nagimi kobietami, parę miniatur maleńkich, przedstawiających ufryzowane piękności i na pół obnażone - był na koniec portret królewski na koniu. Króla Andzia widziała kilka razy i z łatwością go poznała. Zresztą, na ścianach nic więcej nie było - tylko na suficie mglistymi farbami malarz wymalował także grono nagich kobiet wśród mnóstwa złoceń.
W pokoju tym było cicho. Przez na wpół otwarte okna dostawał się wietrzyk od Wisły i chwiał ciężkimi, z karmazynowego aksamitu firankami. Miękkie, takimże aksamitem kryte meble, złocone bogato, mitrą książęcą i „ciołkiem” u szczytu ozdobione, zapraszały, by na nich usiąść - posadzka, lśniąca jak zwierciadło, pokryta była kilku perskimi dywanami. Po kątach, na słupach marmurowych, w wazonach z białego marmuru stały całe bukiety nieznanych Andzi kwiatów, które napełniały niewielki pokoik duszącą wonią. Na stołach, szafkach szklanych znajdowało się tu mnóstwo cacek, ozdób, posążków, figurynek, których potrzeby i znaczenia Andzia nie pojmowała, a które stanowiły nieodłączny przymiot każdego najwykwintniejszego mieszkania w XVIII w. Nad marmurowym kominkiem poważnie mierzył czas wytworny zegar i ponurą ciszę tego pokoiku przerywał monotonnym swoim: tik, tak.
Andzia stała, stała i patrzała na to wszystko z wyrazem zdumienia i pewnego przestrachu. Tyle zbytku, tyle przepychu roztoczonego w jednym maleńkim pokoiku olśniło ją, przerażała ją cisza panująca tutaj, przerażała jasność i te nagie ciała kobiece na obrazach. Chwilami owiewało ją świeże, wiślane powietrze, jakie wiatr przynosił przez otwarte okno - i porywała ją dziwna tęsknota za wolnością, za światem dawnym, za rzeką i jej płowymi falami. Przypomniała sobie, jak nieraz, dzieckiem będąc, pływała z ojcem na wątłej łódce po Wiśle, jak wracali niekiedy od Saskiej Kępy przy blasku księżyca w taki sam wieczór jak teraz. Znowu zapragnęła uciec, zwróciła się ku drzwiom i... ujrzała w nich świetną, błyszczącą postać wyśnionego rycerza - kochanka.
Stał w swym mundurze granatowym z amarantowymi obszlegami, rozpięty, swobodny, piękny jak zawsze, uśmiechając się i pożerając palącym swym wzrokiem drżącą postać dziewczyny. Nad nim zwieszała się ciężka, purpurowa kotara i czerwony blask, padając od niej na twarz księcia, krasił ją prześlicznym rumieńcem.
- Więc jesteś, Andziu? - przemówił do skamieniałej dziewczyny swym dźwięcznym, srebrnym głosem. - A! jak dobrze zrobiłaś, jak ja cię kocham!
I zbliżył się do niej z otwartymi ramionami płomienny jak bóg miłości, i objął jej kibić, i pierwszy, palący pocałunek wycisnął na jej ustach różowych...
ROZDZIAŁ PIĄTY
Od wypadków powyżej przez nas opisanych upłynęło parę miesięcy, parę miesięcy ciszy wewnętrznej i przygotowań do ostatecznej walki. Jesteśmy w pierwszej połowie lipca 1794 r. - kiedy z hukiem dział pod Gołkowem Warszawa dowiedziała się o zbliżających się wojskach króla pruskiego, wojskach liczących ogółem trzydzieści sześć tysięcy ludzi i sto siedem dział - siły straszliwe na owe czasy!
Przez ciąg tych dwóch miesięcy, których dzieje opuszczamy, w losach bohaterów i bohaterek naszego opowiadania nie zaszły żadne ważniejsze zmiany. Balcer, jak zawsze, nie może doprosić się Szmita, żeby mu oddał rękę Klary, Kożuszek ciągle obiecuje, że się ożeni z Grubą Kasią, Wojtek... O! Wojtek najwięcej podobno przecierpiał i najbardziej się zmienił.
Od owej chwili, w której dowiedział się, że jego ukochana Andzia opuściła potajemnie dom rodzicielski, z wesołego i swawolnego chłopaka stał się dziwnie ponury i smutny. Już teraz nie zaczepiał nikogo, nie śmiał się nigdy, nie śpiewał, zbladł, zesechł jakoś, zaniedbał się w ubraniu całymi godzinami wystawał pod zamkiem, wpatrzony w jego okna. Dowiedział się bowiem w końcu, że Andzia jest w rękach księcia, powiedział mu to Kożuszek, który bardzo często zaczepiał pod zamkiem zadumanego chłopaka.
Wojtek zwykle nic na to nie odpowiadał, ale konwulsyjnie ściśnięte pięści, wzrok dziki, znamionowały, co się w jego wnętrzu dzieje.
Raz zdarzyło się, że spotkał Andzię na ulicy, jadącą w otwartym koczu, ubraną w atłasy, strojną jak księżna, bladą i smutną... Potem dowiedział się, zawsze od Kożuszka, że Andzia nie mieszka w zamku, ale na Wiejskiej ulicy, za miastem, w rozkosznej willi. Poszedł tam.
Willa ta stała już za okopami, niedaleko reduty usypanej na polach Mokotowskich, otoczona parkanem z zaostrzonych u szczytu słupów. Przez szpary w parkanie mógł Wojtek dojrzeć niewielki domek, na pół murowany, na pół drewniany, z zielonymi okiennicami, ukryty wpośród mnóstwa drzew rozkwitłych teraz, wpośród bujnych krzaków bzu, jaśminu i róż, napełniających powietrze dokoła aromatyczną wonią. Po ścianach domku wił się bluszcz i dzikie wino tworząc z całej willi rozkoszne, pełne ciszy, cienia i zieleni schronienie. Na żółtawym piasku przed gankiem domku przechadzała się poważnie para pawiów roztaczając swe pyszne, różnobarwne pióra. W paru otwartych oknach lekki wietrzyk chwiał różowymi firankami, które harmonijnie odbijały od zielonych okiennic i zielonych ścian.
Odtąd Wojtek co dzień prawie przychodził pod parkan willi na Wiejskiej ulicy. Siadał zwykle pod parkanem, w którym wyciął nożem duży otwór, tak że nie ruszając się mógł widzieć wszystko, co się dzieje na dziedzińcu willi. Andzię bardzo rzadko widywał - - niekiedy ukazywała się w oknie, niekiedy ubrana w pyszne suknie, wyglądająca jak wielka księżna, przechodziła powoli przez podwórze i ginęła w gąszczu ogrodu roztaczającego się za domem.
Wojtek całymi dniami przesiadywał tak pod parkanem. Blady, z oczyma gorączkowym pałającymi ogniem, śledził najmniejszy ruch w tym domu, gdzie kryła się jego ukochana niegdyś. Czasami, pod wieczór, widywał księcia, przybywającego w towarzystwie paru adiutantów do willi; widział, jak się w oknach zapalały światła, jak na firankach ukazywał się niekiedy cień kobiety i mężczyzny, jak potem adiutanci sami wracali, jak światła gasły... i cisza, poważna cisza nocy letniej ogarniała ziemię.
Wówczas zrywał się, obcierał pot kroplisty z czoła, chwytał się rękami za parkan, jak gdyby go chciał przesadzić... ale zawsze cofał się i odchodził z głową spuszczoną.
Tak stały rzeczy, gdy pewnego dnia lipcowego, trzynastego podług kalendarza, Wojtek jak zwykle wybrał się do willi księcia. Ponieważ od miejsca, w którym pospolicie siadywał, przechodził niedaleko gościniec, na którym w dniu tym niezwykły ruch panował, maszerowały kolumny piechoty, toczyły się działa, tętniły szwadrony kawalerii, więc Wojtek obszedł dookoła dom i siadł z drugiej jego strony, mianowicie od strony ogrodu. Myślał sobie:
- Co prawda niewiele tu obaczę, ale jak się ściemni, przesadzę parkan i dostanę się do okna.
Był w tym dniu uzbrojony w karabinek i miał na sobie ładownicę z nabojami, bo nakazano się gwardii zbroić, ile że Prusacy mieli być niedaleko. Zresztą, nie myślał on o tym. Życie jego skończyło się niejako w fatalnym dniu, w którym dowiedział się o ucieczce Andzi z domu rodzicielskiego - teraz wegetował tylko. Kazano mu uzbroić się, więc wziął ładownicę i karabin, kazano być gotowym na każde zawołanie, a on zapomniał o tym i poszedł do willi księcia. Nie myślał już teraz o niczym - nic go nie obchodziło. Prusacy! A niech sobie przychodzą - a biada każdemu z nich, który wejdzie Wojtkowi w drogę.
Teraz siadł pod parkanem, oparł się o niego plecami, nogi wyciągnął, karabin położył obok siebie i wpatrzył się w tę szeroką, posępną i monotonną płaszczyznę, jaka się przed nim roztaczała. Na lewo od niego, w odległości jakiej pół ćwierci mili, czerwieniała maleńka, ostro zakończona, czarna reduta - na prawo, pod Czystem, druga. Pomiędzy nimi wił się piaszczysty gościniec i ginął w szarej dali. Na redutach błyszczały pod słońce paszcze dział, kręcili się żołnierze, migotały bagnety. Gościńcem przechodziły ciągle szeregi wojska, słychać było tętent koni, dudnienie dział, rozlegały się rozkazy - a Wojtek nie zważał na to, siedział nieruchomy, patrzył na reduty, na czysty błękit nieba, na wszystko i na nic... Spoza parkanu zwieszały się nad jego głową olbrzymie gałęzie lipy otoczonej rojem brzęczących pszczół, wydostawały się przez otwory w parkanie ciemnozielone gałązki malin. W skwarnym powietrzu wrzało życie tysiąca owadów napełniając ciszę letniego dnia szmerem, gwarem głuchym, brzękiem. Czasami pod lazur nieba wystrzelił skowronek, zawisł w błękitach jak czarna plamka i śpiewał patrząc z wyżyn na mizerne ludzkie namiętności, na niesprawiedliwość, na krwawe żądze...
Tak przesiedział Wojtek do wieczora. Wraz z zapadającymi ciemnościami zaległa teraz wielka cisza całą tę płaszczyznę, tak gwarną i ruchliwą dotąd. Ustały ciągłe przechody wojsk na gościńcu, czarne reduty zanurzyły się w cieniu, tylko wielkie ognie rozpalone w ich wnętrzu krasiły purpurą rzędy broni ustawionej w kozły i rysowały sylwetki żołnierzy jeść sobie gotujących.
Wojtek, jak tylko zrobił się szary wieczór, przeskoczył parkan i stanął we wnętrzu dużego, cienistego ogrodu. Pierwszy raz ośmielił się tutaj dostać. Serce biło mu jak młotem. Przed nim szła długa aleja, wysadzona starymi lipami i klonami, na końcu której widać było rozwarte drzwi willi i pokój oświecony jasno. Wojtek mógł stąd dostrzec złote ramy jakiegoś obrazu, wiszącego wprost drzwi, w których to ramach łamało się światło świec. Zeszedł z alei i zapuścił się w gąszcz ogrodu kierując się ku domowi. Było zupełnie cicho i Wojtek stąpał bardzo ostrożnie, usuwając gałęzie rękami, skradając się jak najstaranniej, żeby nie zdradzić swej obecności. Nagle usłyszał rozmowę. Stanął, odchylił nieco gałęzi i ujrzał przed sobą Andzię i księcia siedzących na darniowej ławeczce pod olbrzymim rozłożystym jaworem.
Andzia, ubrana w jasną sukienkę, siedziała, a raczej leżała w ramionach pięknego rycerza. Pyszne zwoje jej kruczych włosów dotykały się jego twarzy. Maleńka nóżka, obuta w grecki, wykwintny bucik, wysuwała się spod sukni i przyciskała nogę księcia. Ten obejmował kibić dziewczyny jedną ręką, a drugą bawił się jej włosami, różą w nie wpiętą, perłami wiszącymi na jej białej szyi lub na koniec guzikami jej stanika. Cała ta grupa była obrazem najtkliwszej miłości.
Otoczenie też było po temu. Ten cichy wieczór lipcowy, dyszący aromatem lip, róż i jaśminu, to ciepło pełne woni, te cienie drzew starych, to niebo wreszcie z ciemnego szafiru, ustrojone w miliony gwiazd mrugających swymi złotymi źrenicami i zdających się mówić: „kochajcie się, kochajcie jak najwięcej, radujcie swą miłością wszechświat” - ten na koniec leciutki, swawolny wietrzyk, co szemrał po liściach, chwiał kosami dziewczyny, jej sukienką białą - wszystko to było wspaniałym, rozkosznym tłem tego najrozkoszniejszego z uczuć, jakim jest miłość dwojga młodych ludzi.
I Wojtek patrzał na to, widział przed sobą tę, którą kocha, w objęciach innego. Drżał jak w febrze. Patrzał, patrzał, a kto by mógł spojrzeć wówczas w jego oczy, byłby tam ujrzał straszne, otchłanne piekło. Cicho, jak kot, podsunął się bliżej, zdjął karabin z pleców, wziął go w dwie ręce i już miał odwieść kurek, gdy książę, dotąd milczący, rzekł swym srebrnym, dźwięcznym głosem:
- Czegoś taka smutna, Andziu?
- Tak sobie - szeptała dziewczyna - ja zawsze jestem smutna wieczorem. Mam swoje myśli, a przy tym jestem niespokojna.
Wyrażała się teraz poprawnie. Głos jej, zauważył Wojtek, choć nie umiał sobie zdać z tego sprawy, nabra3 melodyjności jakiejś, pieszczotliwej śpiewności, która grała na duszy jak na strunach. Sposób jej mówienia, głos, lekki grymas w twarzy, słowem wszystko zrobiło takie wrażenie na Wojtku, jakby widział przed sobą wielką damę a nie Andzię rybarczankę z Bednarskiej ulicy.
- Czego jesteś niespokojna, Anusiu? - pytał książę.
- poję się Prusaków... rada bym stąd uciec... bo... boję się o ciebie, Józiu.
I objęła jego szyję białymi rękami, które, obnażone aż po łokcie, na szarym tle ogrodu rysowały się jak wyrzeźbione w kararyjskim marmurze. Książę uśmiechnął się, ucałował różowe usta dziewczyny i rzekł:
- Nie bój się, nic mi nie będzie. Jutro zresztą stąd wyjedziesz, nająłem dla ciebie całe pierwsze piętro na Krakowskim Przedmieściu. Tu rzeczywiście może być niebezpiecznie, jak nieprzyjaciel się zbliży, jakkolwiek domek ten jest w obrębie fortyfikacji. Ale dziś nie masz się czego obawiać. Niedawno wrócił podjazd wysłany aż pod Raszyn - Prusacy jeszcze daleko i dziś przybyć nie mogą... bądź spokojna, Anusiu.
Dziewczyna umilkła. Książę zaś dalej mówił:
- Żebyś mi zresztą powiedziała wczoraj, że się obawiasz, byłbym na dziś wszystko przygotował do twego stąd wyjazdu. Ale dziś, po nocy... to jest niemożliwe. Nie bój się, nie bój, Anusiu, ja przecież jestem przy tobie.
I całował jej oczy, pieścił się z jej rękami, z jej kibicią.
Mój zloty, mój książę - szeptała dziewczyna - tylko nie narażaj się bardzo. Mówił mi wczoraj pan Wielhorski młody, że ty będziesz dowodził pod Powązkami i że tam zapewne Prusaki najprzód uderzą... O! gdybyś ty zginął, ja bym... ja... zabiła się chyba.
- Nie lękaj się, nie zginę. Reduty są dobrze usypane, bo to ważny punkt, dobrze uzbrojone, nie puścimy Prusaków. A zresztą, zginę - to dla kraju!
- Nie mów tak! - szeptała Andzia - nie mów!...
I pochyliła mu się do ucha i coś długo mu prawiła, co się skończyło szeregiem namiętnych pocałunków ze strony księcia.
Wojtek patrzał na to wszystko, patrzał wciąż z ręką na cynglu. Ale kiedy usłyszał ostatnie słowa księcia: „zginę - to dla kraju”, zarzucił na plecy karabin i ze spuszczoną głową, zachowując wszystkie ostrożności, odszedł.
Skoro znalazł się już za parkanem i padł raczej, niż siadł na dawne swe miejsce, rzekł:
- I ja go mam zabić, ja! jego, co jest potrzebny dla kraju, co bandzie bronił Powązków przed Prusakamy!... Nie!... Cóż ja znaczą przy ojczyźnie! Ano, nie zabiję go... ale po wojnie, kiedy Prusaków diabli wezmą, porachuję się z tym paniczem.
Położył się na ziemi, podparł brodę na rękach i w głębokiej pogrążył zadumie. Koło niego w łanach zboża świerszczał konik polny, odzywała się przepiórka, żaby gdzieś w bagnisku rechotały, od czasu do czasu chrząszcze z mrukiem uderzały się o parkan, puszczyk, ukryty w starej lipie, posępnie huczał, tysiące wreszcie nie dających się określić głosów i tonów grało olbrzymią harmonią cichej i pogodnej nocy lipcowej. W oddali, z reduty, wiatr przynosił urywane strofki śpiewki żołnierskiej:
„Idzie sobie żołnierz lasem...”, która tęskna, monotonna, zlewała się w jedną całość z tym chórem przyrody. Kiedy niekiedy Wojtek mógł słyszeć poważny głos zegara, wydzwaniającego godziny w willi książęcej. W końcu wszystko to ucichło i noc, wspaniała, gwiaździsta, pełna poważnego milczenia zapanowała nad uśpioną ziemią. W reducie zgaszono ognisko i tylko kiedy niekiedy na jej szczycie, na jasnym pasie nieba od zachodu zarysowywała się nieruchoma sylwetka straży.
Wojtek, jak się położył na ziemi, tak leżał, z głową wspartą na rękach, rzekłbyś, posąg zadumy.
Jak długo tak leżał i myślał, nie umiałby tego powiedzieć. Obudziło go ciche stąpanie jakby kilkudziesięciu koni, głuche od czasu do czasu parskanie zwierząt i głuchszy jeszcze szczęk broni. Podniósł głowę. Obok niego rósł wielki krzak róży dzikiej - poza tym krzakiem ujrzał skradających się kilku jeźdźców. Jakkolwiek noc była bezksiężycowa i stosunkowo dość ciemna, mógł jednak dojrzeć wyraźnie, że to są Prusacy. Zbliżali się wolno, gotowi każdej chwili do ataku i do ucieczki.
Wojtek obejrzał się dokoła. Reduta jak zawsze pogrążona była w ciemnościach i jak zawsze rysowała się nieruchoma, spokojna postać straży na jej szczycie. Oczywistą było rzeczą, że Prusacy, korzystając z ciemnej nocy, wsunęli się między reduty raczej na przeszpiegi niż w jakim stanowczym celu. W dali, na drodze, czerniał długi szereg koni, widocznie główny oddział - ten zaś, który zbliżał się do willi, składał się może z ośmiu jeźdźców i posuwał się bardzo ostrożnie.
Przez chwilę Wojtek patrzał nie mogąc oprzytomnieć. Machinalnie przykląkł za krzakiem róży, wziął karabin w rękę i odwiódł kurek. Zaraz potem przypomniał sobie, że książę Józef jest w willi sam jeden, prawie bezbronny, że może w tej chwili, spokojny o swe bezpieczeństwo, spoczywa w objęciach Andzi... Krew uderzyła mu do głowy - odsunął karabin i usiadł na ziemi.
- Pomszczę się! - szepnął - nie ja jezdem temu winien, że go capną.
I patrzał na zbliżających się jeźdźców. Podsunęli się do parkanu, może w odległości dziesięciu kroków od ukrytego za krzakiem Wojtka. Jeden z nich wspiął się na strzemionach i zajrzał do wnętrza ogrodu. Wojtek zrobił to samo i widział przez szparę w parkanie, że willa jest jeszcze oświecona, że drzwi od ogrodu są otwarte i z pokoju długie pasy jasnego światła kładą się na drzewach i na piaskiem wysypanej alei.
W tejże chwili ten, co zajrzał, odezwał się coś po niemiecku, czego oczywiście Wojtek nie zrozumiał, ale domyślał się z ruchów i ukazywania rękami na willę księcia.
Nagle przyszło mu na myśl:
- Wezmą księcia, wodza, synowca królewskiego... zemszczę się, a sprawa?...
W mgnieniu oka podniósł się na kolana, chwycił karabin, szepnął:
- Niech go Bóg sekunduje, nie ja!
Rzekłszy to przyłożył karabin do oka, potrzymał chwilę... błysło, rozległ się huk przeciągły i w tejże chwili ze strasznym przekleństwem spadł z konia przełożony oddziału. Prusacy rozpryśli się na wszystkie strony.
Wojtek już był na nogach, rozogniony strzałem, dyszący ogniem, i potrząsając w jednej ręce karabinem, z którego lufy unosił się błękitnawy dymek, skoczył na parkan.. Tu zatrzymał się chwilę i popatrzał. W owej długiej kolumnie, co stała na drodze, zawrzało jak w garnku i rozlegały się głosy komendy. Szybko zeskoczył na ziemię i pędem ruszył ku otwartym drzwiom willi. Przez drogę odgryzł zębami nabój, wsunął go w lufę i kiedy przybijał stemplem, stał już na kamiennych schodkach ganku.
Tymczasem za nim, poza parkanem podniosła się głucha wrzawa, a potem nagle na ciemnoszafirowym niebie błysła rakieta jedna i druga pryskając tysiącami iskier.
Wojtek już był w sali i we drzwiach do drugiego pokoju spotkał się twarz w twarz z księciem, do połowy rozebranym, bez munduru i z pistoletem w ręku. Za nim w głębi biegła Andzia z włosem rozwianym, z wyrazem strasznej trwogi, na pół naga.
- Mości książę - krzyknął Wojtek - uciekaj, uciekaj... nieprzyjaciel!
- Gdzie, co, jak? - pytał książę, gorączkowo się miotając.
Wojtek szybko opowiedział mu, co zaszło, i radził uciekać. W tejże chwili spojrzał na Andzię. Stała we drzwiach, oparta na purpurowej kotarze, blada jak chusta, z oczami przymkniętymi, których rzęsy rzucały wielki cień, obnażona prawie do połowy, dając znak życia tylko falowaniem pysznych, nagich piersi...
Wojtek patrzał, patrzał na nią i drżał. - Ale opamiętał się wkrótce:
- Uciekaj, książę, uciekaj! Droga do Warszawy wolna... uciekaj, książę!...
I zabierał się już wyjść, gdy do uszu jego doszedł ledwie dosłyszalny szept:
- Wojtuś!
Zatrzymał się i spojrzał w szeroko, gorączkowo rozwarte oczy dziewczyny:
- Tak, Anuś, to ja... a, niech ci Bóg tego nie pamięta! I rzucił się we drzwi jak szalony i zniknął w ciemnościach ogrodu. Tu już z redut grzmiały działa.
W pół godziny potem zaległa zupełna cisza. Wojtek włożywszy spokojnie karabin na plecy powlókł się powoli do Warszawy, zawsze smutny, zawsze milczący i nieświadomy tego, że dokonał dopiero co jednego z największych poświęceń, z największych bohaterstw, do jakich zdolna jest dusza ludzka, bo ocalił życie księciu i serdecznemu swemu nieprzyjacielowi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nazajutrz, ledwie świt zarumienił wschód, Warszawa ze szczytu swych wież i okopów przypatrywała się osobliwszemu i smutnemu zarazem widokowi. Wszystkimi drogami od południa przesuwały się ku jej murom długie szeregi piechoty, jazdy, dział, tocząc się powoli, rosnąc co chwila, rozwijając swe sploty jak węże. Jasne lipcowe słońce oświecało ten widok - oświecało daleką płaszczyznę, złotą od zbóż dojrzewających, szmaragdową od zieleni, oświecało smutne, czarne reduty, oświecało kolumny pruskich żołnierzy, których bagnety błyszczały iskrami, których działa jak roztopione złoto świeciły z daleka.
Wszystkie te kolumny posuwając się powoli skupiły się w trzech głównych punktach. W Rakowcu, Szczęśliwicach i Górcach. W tych miejscach czerniało od masy żołdactwa, niby dalekie morze. Kiedy niekiedy zrywała się gromada jeźdźców i pędem podjeżdżała pod reduty, witana zaraz gęstym ogniem, który jak grzechot grochu w pęcherzu głucho odzywał się między murami miasta. Zresztą, dnia tego było w ogólności cicho. Nieprzyjaciel zajmował pozycje, sypał szańce, rekognoskował pole, ale nie zaczepiał. Toteż i na polskich redutach było cicho i spokojnie. Działa wylotami skierowane na wroga stały gotowe ryknąć ogniem i żelazem - artylerzyści jak posągi, z lontami zapalonymi, z uchem natężonym czekali rozkazów starszyzny.
Siły polskie wobec nieprzyjacielskich były stosunkowo bardzo małe. Ogółem liczono wszystkiego siedemnaście tysięcy piechoty i pięć tysięcy jazdy. Za to artyleria polska przewyższała ilością i jakością pruską.
Byli tam i nasi znajomi. Na szańcach Woli, najbardziej naprzód wysuniętych, stał oparty na swym karabinie, z wzrokiem wytężonym na rojne tłumy Niemców, nasz ponury i posępny Wojtek - błyszczał swoim świetnym mundurem Balcer, wpatrując się, czy przez mgły kurzawy nie dojrzy z wysokości wałów młyna w Górcach, a w tym młynie swej Klary. Oblężenie bowiem zaskoczyło naszych kochanków rozdzielonymi. Balcer był w Warszawie, a Klara w domu ojca w Górcach. Łatwo sobie można wyobrazić, jak to niepokoiło Balcera. Kręcił się wśród szańców Woli i snuł najrozmaitsze projekty sprowadzenia Klary do Warszawy, w tej chwili jednak było to prostym niepodobieństwem. Górce były zajęte przez kirasjerów pruskich, których świetne szwadrony błyszczały pod słońce hełmami i pancerzami.
- Co robić, co robić, Wojtek? - mówił Balcer do zadumanego rybaka.
- A cóż, trza czekać.
- Ba! łatwo ci powiedzieć... ale ja jestem okrutnie niespokojny. Diabli nadali! Ci Prusacy to strasznie, słyszę, rozpuszczeni. A i to ci muszę powiedzieć, że boję się o Szmita starego. Natura ciągnie wilka do lasu, Niemiec to z kościami i nie bardzo nam przyjazny, gotów co jeszcze zrobić takiego, za co czeka go szubienica... nie ma co! Ja Klarę muszę sprowadzić, niech się co chce dzieje!
- Czemu nie? - mruknął Wojtek - ale nie tera, panie Balcer, nie tera. Niech się to trochę uspokoi... w nocy wybierzemy się, bo Ja pana nie opuszczę. Za dwa albo trzy dni póńdziemy.
Ułożyli się więc i Balcer był już trochę spokojniejszy.
Spomiędzy naszych znajomych jeden tylko Kożuszek od chwili, w której pokazali się Prusacy, zniknął zupełnie i nie zajrzał nawet na okopy. Tego samego dnia koło południa zjawił się on w kawiarni Tłustej Kasi na Krzywym Kole straszliwie skrzywiony i jęczący.
- Ratuj mnie, piękna Kasiu - mówił płaczącym głosem - ratuj, jestem ciężko chory... boleści, zimno, szum w uszach... och! mnie chyba przyjdzie umrzeć.
Kasia obrzuciła go wzrokiem - a widząc, że trzyma się oburącz za brzuch, zgięty do połowy, uśmiechnęła się i spytała:
- Ano... cóż ci to?
- Bóg to raczy wiedzieć, piękna Kasiu, Bóg jeden. Któż wreszcie zdoła odgadnąć, skąd nieszczęście nań spadnie. Chory jestem, śmiertelnie chory. Czyż to nie wzruszy twego serca? I jeszcze w takiej chwili, w tak ważnej chwili, kiedy moja głowa i ręka jest najpotrzebniejsza dla ojczyzny, w takiej chwili zachorowałem. Ratuj mnie, Kasiu!
- Iiii... co mi ta zawracasz głowę, nicponiu! Czy myślisz, co ja wierzę w twoją chorobę? No! no! nie krzyw gięby. Choroba! choroba! Niby to ja taka głupia. Boisz się Prusaków, boś ty rycerz, ale z babamy... znam ja cię, znam!
Kożuszek wyprostował się, załamał ręce z rozpaczliwym gestem i rzekł:
- I to ty, nadobna Kasiu, tak mówisz? Ty, dla której serce moje rozpływa się w najszlachetniejszym uczuciu, dla której gotów jestem wszystko uczynić, wszystko poświęcić, ostatnią kroplę krwi wysączyć? Oj! Kasiu, ciężką, bardzo ciężką ranę zadałaś memu sercu.
I przykładając ręce do oczów począł obcierać łzy, których wcale nie było, po czym dodał:
- Nie wierzysz w moją chorobę? O, małowierna Kasiu! Wszak to wiadoma rzecz, że przy takim nagromadzeniu ludzi i koni, jakie obecnie jest pod Warszawą, w takie dni gorące, kanikularne, wywiązują się liczne choroby. To wszystkim jest wiadome. I ja, ja, który jestem tak potrzebny mej ojczyźnie, padam pierwszy ofiarą tych chorób. Kasiu! Kasiu!
- Czego się drzesz, przecie słyszę.
- O! ty nie wiesz, nie domyślasz się najstraszniejszej rzeczy.
Czekłszy to, zbliżył się do swej grubej kochanki, spiął się na palcach, rozszerzył z ruchem patetycznym ręce, wytrzeszczył oczy i syknął:
- To mór, Kasiu, to morowe powietrze, dżuma! Umieram! umieram!
I padł na pół nieżywy na pobliską ławę. Ale Kasia wcale się tym nie przestraszyła, owszem, zerwała się, pobiegła do swego ulubionego, chwyciła go swą rączką za kołnierz, wstrzęsła jak piłką i stawiając na nogach, poczęła prawić trzęsąc mu palcem pod nosem:
- Ja ci tu dam mór, psi synu! Nie wyzywaj nieszczęścia, bo cię tak zamaluję, że ci się rodzona babka przyśni. Widzisz go! Mór, mór! Jak zawołam na dzieuchy, to cię, oberwańcze, rozłożymy tu na ławie i z pięćdziesiąt mieteł ci wsypiemy, to zara ozdrowiejesz. Hultaj jakiś! Stchórzył przed Prusakamy i udaje: chorobę. Żeby tak kużdy zrobił, to by co było? hę? Ty rycerzu spod pieca. Ja ci powiedam, żebyś wiedział, jak jeno poczną te śwaby strzelać z harmat, to ja za mietłę i wygonię cię won, na okopy! Żebyś wiedział.
- Kasiu! Sroga, okrutna Kasiu! - jęczał Kożuszek.
- Kasiu! Kasiu! - zawołała kawiarka przedrzeźniając głos swego adoratora - ty jeno to umiesz, obieży świacie. Zapowiedam ci, że cię wygonię jak psa, jak Prusaki zaczną strzelać. I ja sama z tobą pójdę i będę cię pilnowała.
I odeszła zasapana i gniewna. Kożuszek siedział na ławie z głową spuszczoną, z rękami obwisłymi, nieruchomy, szlochając tylko od czasu do czasu. Po niejakiej chwili zerknął spod oka na stojącą doń tyłem Kasię, skrzywił się z szyderskim grymasem i wstał. Obejrzał się dokoła, skradł się na palcach do swej ukochanej, objął ją wpół i gorący pocałunek wycisnął na jej spoconej szyi. Oburzona Kasia żwawo się odwróciła z okiem zaiskrzonym, ale już Kożuszek był daleko. Stał wyprostowany, z nogą naprzód wysuniętą, z jedną ręką opartą na rękojeści szabli, z drugą teatralnie wyciągniętą naprzód i rzekł:
- Uwielbiam cię, ubóstwiam, nadobna Kasiu. To mi kobieta, to niewiasta, to spartanka!
Po czym, wracając do zwykłej postawy, tarł ręce ze swym uśmiechem szatańskim i rzekł:
- Z tym wszystkim, piękna Kasiu, wierz mi, trochę czuję tu boleści. Żebyś tak dała kieliszeczek gdańskiej...
- Aha! widzisz... no, dam ci, ale tylko jeden kieliszek.
- Niech” i tak będzie, okrutna Kasiu. Ty wiesz, że cię uwielbiam, że słowo twoje jest święte dla mnie.
Wypił, obtarł rękawem usta, przegryzł kawałkiem chleba i siadając obok swej ubóstwianej na ławie, rzekł:
- Wiesz co, Kasiu, straszne pustki u mnie w kieszeni. - A cóż, to już nie doisz księcia?
- Ej, książę teraz zajęty wojną, wynieśli się na Krakowskie Przedmieście i ani rusz, nie ma przystępu ani do Andzi, ani do księcia. Niech diabli wezmą tych Prusaków. Wprawdzie można by zrobić jeden interes, ale to... widzisz... nie bardzo bezpieczne.
- No,- cóż za interes?
- To tajemnica, Kasiu.
- Gadaj zaraz, psi synu... tajemnica! Widzisz go!
- Ha! to ci powiem. Ale zaklnij mi się, Kasiu, że nikomu o tym nie piśniesz, przysięgnij.
- Głupiś, gadaj zaraz!
- Kasiu! jesteś niezwyciężona. A więc powiem ci. Książę prymas, wiesz, brat królewski, widział raz Andzię i jest nią zachwycony... gdyby tak wykraść dla niego tę dziewczynę. Rzecz teraz łatwa, książę ciągle będzie na okopach... a prymas tak ją ukryje, że i sam diabeł nie znajdzie. Co, dobry interes?
- Juścić że dobry, jeno ci się nie uda.
- Spróbować by można, ale nuż książę Józef się dowie i przyczepi się do mnie. Teraz czasy wojenne, łatwo się przejechać można.
I ruchem ręki, wysoce charakterystycznym, wskazał na swą szyję. Kasia milczała długo, zamyślona, po czym rzekła:
- Obaczymy. Ale ty, hultaju, jak tylko Prusaki zaczną strzelać, musisz iść na okopy, żeby cię tam widzieli - rozumiesz?.
- Aj, Kasiu, ja jestem człowiek niewojenny, nie cierpię krwi rozlewu, zmiłuj się!
- No, no, nie gadaj po próżnicy! Musisz iść i basta - a ja już spenetruję prymasa. Trafię ja do niego.
- Ba! ba! twój bystry, nieporównany rozum bez wątpienia jest godzien uwielbienia, twoja wynalazczość znaną jest powszechnie, z tym wszystkim, wierz mi, piękna Kasiu, że do prymasa trudny, bardzo trudny jest dostęp...
- Już ciebie niech głowa o to nie boli... już ja trafię. Ho! ho! nie do takich ja panów chodziłam, a chodziłam!
Kożuszek już nic nie oponował i na tym skończyła się rozmowa między tą czułą i zacną parą. Kasia w rzeczy samej jeszcze tego samego wieczoru była i rozmawiała dość długo z księciem prymasem. Porzucimy jednak te sprawy, by pójść na inną, szlachetniejszą scenę.
Nazajutrz, równo ze świtem, Prusacy rozpoczęli piekielny ogień ze swych baterii do szańców warszawskich, ogień trwający przez trzy dni z rzędu.
Między innymi, w nocy, trzeciego dnia bombardowania, kiedy cisza zastąpiła straszliwy przed chwilą huk przeszło stu pięćdziesięciu dział, wysunęła się z szańca pod Wolą gromadka jeźdźców i puściła w kierunku wsi Górce. Gromadka ta, dopóki przesuwała się koło kobiet i dzieci zbierających po polu kule, dopóty stąpała wolno, kiedy zaś oddaliła się od nich na parę stajań, puściła się wyciągniętego kłusa. Składało ją czterech jeźdźców owiniętych w ciemne płaszcze. Na czele postępował, jak się zapewne czytelnik domyśla, pan Józef Balcer, za nim Wojtek i dwóch jeszcze odważnych i zdeterminowanych ułanów. - Wszyscy byli na karych koniach, ażeby łatwiej się ukryć przed bystrym wzrokiem placówek nieprzyjacielskich - i uzbrojeni tylko w szable i pistolety. Balcer wiedział, że właśnie tego dnia Prusacy opuścili Górce i że prawdopodobnie wieś ta zajęta jest zaledwie przez łańcuch wedet, co w żadnym razie nie było zbyt groźne dla czterech uzbrojonych należycie i dzielnych ludzi. Biorąc to wszystko na uwagę, szarpany tęsknotą i niepokojem Balcer postanowił bądź co bądź dostać się do młyna Szmita i widzieć się z Klarą. Oczywiście Wojtek, któremu wszystko już jedno było, czy zginie, czy będzie żył, towarzyszył mu w tej ryzykownej wyprawie dobrawszy jeszcze dwóch równie odważnych ludzi. Wystarali się więc o kare konie, o płaszcze ciemne i... widzimy ich puszczających się długą, wysadzoną drzewami drogą ku Górcom.
Na szczęście noc była dość ciemna. Po niebie bezksiężycowym i bezgwiezdnym przewalały się tylko czarne chmurzyska, gnane wiatrem, który nie napotykając na tej szerokiej płaszczyźnie pod Warszawą na żaden opór, wył i szalał. Drzewa, stare wierzby i topole, którymi wysadzona była droga prowadząca z Woli do Górc, chwiały się z szumem, wyglądając jak widma, jak duchy jakieś jęczące po nocy za grzechy żywota. Kiedy niekiedy wiatr porywał gromadą piasku z drogi i ciskał nią w górę i na drzewa z głuchym szelestem. Było zresztą dość parno i zanosiło się widocznie na burzę. Naokoło nic nie było widać na pięć kroków nawet, przed jeźdźcami tylko na zachodzie bielał jasny pas nieba, a na nim w oddali rysowały się drzewa i dachy wsi Górce. Na całym tym smutnym, ponurym i groźnym obrazie leżała poważna, martwa cisza, przerywana tylko posępnym wyciem wichru.
Nasi jeźdźcy postępowali w milczeniu. Konie pędziły wyciągniętym kłusem, a odgłos ich kopyt ginął w piaszczystej drodze. Od czasu do czasu brzękła szabla, na co zaraz - zwracał uwagę Balcer nakazując ostrożność, lub koń uderzył kopytem o kamień na drodze - zresztą cisza. Tak jechali dobry kwadrans czasu. Nagle Wojtek zbliżył się do Balcera i szepnął:
- Panie, skręćmy na lewo i przez pola na przełaj do młyna.
Balcer milcząc skierował konia i już stępa, skróciwszy cugle, z ręką na kolbie pistoletu posuwali się naprzód. Teraz widzieli wyraźnie przed sobą ukrytą wśród drzew wieś, czerwone ogniki w oknach jej chat, słyszeli na koniec szum wody w młynie. Zdwojono ostrożność, gdyż można było lada chwila natknąć się na jaką placówkę nieprzyjacielską. Wiatr wyraźnie przynosił ze wsi naszczekiwanie psów, a gdy się bardziej jeszcze zbliżyli, zagrzmiały tuż prawie przy nich przeciągłe okrzyki wedet pruskich, nawołujących się do czuwania. Jeszcze kilka kroków i ujrzeli wyraźnie na jasnym pasie na zachodzie czarną sylwetkę pruskiego kawalerzysty. Stał nieruchomy na koniu, trzymając w ręku karabinek, a wiatr miotał kitą z końskiego włosia, zdobiącą jego hełm. W odległości może dwudziestu kroków stał drugi, stali i inni, których dojrzeć nie można było, ale których nawoływanie słychać było ciągle.
Balcer nakazał jeszcze raz opatrzyć szable, żeby nie brzęczały, skrócić cugle i zachować wszelkie ostrożności. Po czym, pochyłem na karki końskie, ruszyli naprzód stępa w największej cichości. Wojtek z ręką na rękojeści szabli, przesuwając się w odległości najwięcej dziesięciu kroków od placówki, nie spuszczał jej z oka ani na chwilę, gotów za najmniejszym, podejrzanym jej ruchem rzucić się na nią. Ale wyjący wicher, szum bliskiej wody, naszczekiwanie psów we wsi, zagłuszyły pochód naszych bohaterów, noc zaś ciemna ukryła ich zupełnie, W kilka minut potem stali już na moście, tuż przy młynie Szmita, bezpieczni o tyle, o ile można było być bezpiecznym prawie w pośrodku obozowisk pruskich.
Balcer obcierając pot z czoła zatrzymał się na moście i rzekł:
- Zaczekajcie tutaj chwilę, ja podjadę i zobaczę przez okno, czy nie ma kogo u Szmita.
Wkrótce wrócił i rozporządził szczupłymi swoimi siłami w następujący sposób: jednego wysłał po drodze ku wsi, drugiego zatrzymał na moście i kazał im stać na straży, sam zaś z Wojtkiem pojechał do domu Szmita.
Był to duży, drewniany dworek, otoczony kępkami bzu i drzew, ustrojony w bluszcz i dzikie wino pnące się po ścianach. W dwóch oknach się świeciło. Gdy się zbliżyli przed sam ganek, wsparty na dwóch słupach, zerwał się na nich wielki pies - ale Balcer szepnął:
- Cicho, Nero! Cicho - to ja!
Pies umilkł i począł się, łasić. Balcer zeskoczył z konia i oddając cugle Wojtkowi rzekł:
- Mój Wojtuś, czekajże tu na mnie. Ja niedługo zabawię.
W pierwsze izbie zastał rozpartego na ławie Szmita nad kuflem piwa i z fajką w gębie. Zobaczywszy Balcera ogromnie się zdziwił i prawie przestraszył: - Herr Jezus! - pane Jozef, pan tutaj, w Górce?
- Tak, panie Szmit, przyjechałem zobaczyć się z panną Klarą i jeżeli będzie można, zabrać ją do Warszawy.
Szmit stał i patrzał, patrzał na Balcera, widocznie głęboko zamyślony, po czym rzekł:
- No, to czyste fariactwo, jak Pana Boga kocham!... pan ne wiesz, tu kirasjery... tu fusfolk, kanonen... aj! aj!
Uśmiechnął się szkaradnie i rzucił dokoła wzrokiem.
- No, no, siadać, pane Jozef, siadać... ja kazala pifa przynieść.
Zakręcił się po izbie i wyszedł, dziwnie jakiś ożywiony, uśmiechnięty. Balcer został sam, obejrzał się i skierował ku drzwiom w głąb domu. Nagle w drzwiach ukazała się Klara, z oczami pełnymi trwogi, drżąca od przestrachu i rzuciła się ku swemu narzeczonemu.
- Co pan tu robisz? Uciekaj, uciekaj, na rany Boskie... tu naokoło Prusaki, co chwila prawie przyjeżdżają do ojca, złapią pana.
Balcer przy błękitnych oczach swej ukochanej zapomniał nie tylko o Prusakach, ale o świecie całym. Objął ją wpół i całował.
- Klarciu, Klarciu, nic się nie bój, jestem uzbrojony, mam ze sobą kilku ludzi. Cóż, co tu słychać, co robisz?
Dziewczyna przerażona, nadsłuchując ciągle, szepnęła:
- Jeśli mię pan kochasz, panie Józefie, zaklinam cię na wszystko, uciekaj. Ja jestem bardzo nieszczęśliwa, bardzo! Ojciec chce mnie gwałtem wydać za Fryca, dali już wczoraj w Raszynie na zapowiedzie...
- Za Fryca, za tego hultaja, pasibrzucha!- zawrzał Balcer - gdzie on jest?
- Cicho, cicho! - zawołała dziewczyna, kładąc białą rączkę na ustach Balcera. - Ja za niego nie pójdę, ja nie chcę...
- Klarciu - szepnął młodzian - każę ci osiodłać konia w stajni, jedź ze mną do Warszawy.
- Ojciec nie pozwoli.
- Nie będę go się o to pytał - kiedy tak ze mną postępuje, to...
Nie skończył, bo wtoczył się nagle Szmit niosąc w ręku gąsior piwa. Zobaczywszy Klarę zmarszczył groźnie brew i huknął surowym głosem:
- Klara, fort!
Dziewczyna chwilę zawahała się, zarumieniła, spojrzała miłosiernym wzrokiem na swego kochanka i odeszła. Balcer czerwony od gniewu postąpił do Niemca i zaczął:
- Panie Szmit, co to znaczy?
A Szmit wziąwszy się pod boki napuszył się i rzecze:
- Ny, pane Balcer, to znaczy, co ja tak chcieć...
- Panie Szmit - ozwie się drżąc już od gniewu Balcer - panie Szmit, nie żartuj pan, bo się to źle może dla ciebie skończyć... ja...
W tejże chwili rozległo się stukanie do okna i gło3 Wojtka:
- Panie Józefie, panie Józefie... Prusacy!
Nie było ani minuty czasu do stracenia. Balcer potrząsnął pięścią i miał się ku drzwiom, kiedy Szmit zastąpił mu drogę:
- No, pane Jozef, pifa, pifa...
I wyraźnie bronił mu wyjścia. Widząc to Balcer i przeczuwając zdradę, dobył zza munduru pistolet i mierząc do Niemca huknął:
- Won! bo jak psu w łeb strzelę!...
Wobec lufy pistoletowej Niemiec zmiękł i żwawo, gnąc się jak trzcina, skoczył w bok. W jednym mgnieniu oka Balcer był już na podwórzu i siadając na konia pytał:
- Co się stało?
- Słyszysz pan? - rzekł Wojtek.
Jakoż wyraźnie słychać było, jak przez wieś szłabość znaczna liczba koni i ludzi. Tętent i brzęk szabel rozlegał się z wiatrem donośnie.
Balcer już siedział na koniu i razem z Wojtkiem i towarzyszem, który stał na drodze, ruszyli żwawo ku mostowi. Tu ściągnęli swą straż i puścili się kłusem z powrotem. Zaledwie jednak przebyli most i tu połączyli się ze swą wedetą, kiedy nagle zaszarzało coś przed nimi, zadudniły kopyta ciężkich koni i zaraz potem zagrzmiało donośne:
- Wer da?
- Prusacy! - szepnął Balcer i zatrzymał konia, a za nim jego towarzysze. Przez chwilę w tym strasznym położeniu, oskoczony z tyłu, mając zagrodzoną drogę z przodu, biedny pan Józef nie wiedział co robić. Przez głowę przebiegła mu ciężka odpowiedzialność wobec sumienia własnego za tych trzech ludzi, tak odważnych i tak dzielnych, których na niechybną wystawił śmierć nie dla sprawy ogólnej, sprawy kraju, ale dla swego partykularnego interesu. Stał na koniu nieruchomy, nadsłuchując głuchego tętentu i brzęku szabel z tyłu, wpatrując się w ciemny, ponury pas zbliżających się wrogów od przodu, i umysł jego ciężko pracował, szukając jakiegokolwiek wyjścia z tej fatalnej matni - i nie mogąc go znaleźć.
W tej chwili zwrócił jego uwagę chrzęst odwodzonego zamku od karabina. Był to Wojtek, który ze spokojem posągu wysunął się nieco naprzód i podsypywał spokojnie proch na panewkę swego karabina. Skoczył do niego Balcer:
- Schowaj karabin! - syknął nakazującym głosem Balcer i odwracając się do dwóch pozostałych towarzyszy zawołał:
- Panowie bracia, weźmy ich na szable - trzymajmy się tylko kupy!
I skoro mignęły w powietrzu cztery szable, dodał:
- W imię Boże, naprzód!
Konie, spięte ostrogami, porwały naprzód jak wicher. Uderzyli z takim impetem i z taką rycerską fantazją w zbliżający się ku nim wolno i ostrożnie szereg pruskiej jazdy, że ten pękł we środku i nasi bohaterzy ujrzeli się wkrótce na otwartym polu, cali i oswobodzeni zupełnie. Wprawdzie po krótkim zamieszaniu Prusacy się opamiętali i rzucili się w pogoń, ale Balcer i jego towarzysze zyskali już na czasie i na odległości, ażeby mogli być dogonieni.
W dziesięć może minut potem znajdowali się już w reducie wolskiej, spokojni i bezpieczni.
- Panie - mówił Wojtek do Balcera, kiedy tenże odpoczywał na łóżku w swej kwaterze - ten
Niemiec psiawiara nas zdradził.
- Wiem o tym, wiem.
- Ja mu tego nie daruję.
- A cóż mu teraz zrobisz?
- Co, pojadę do niego... i Niemca zakantuję, jak Boga kocham.
Balcer milczał przez chwilę, a potem zrywając się z łóżka zawołał:
- Masz słuszność, Wojtuś, to tak ostać nie może. I ja z tobą jadę... bo Klarcię zabrać stamtąd, z tej jaskini niegodziwości, koniecznie trzeba. Tak, tak, jadę - niech się co chce dzieje. Klarcię porwiemy... a ze Szmitem... rób sobie, jak chcesz, Wojtek, tylko jeśli złapiesz Fryca, to już mnie go oddaj. Pojedziemy jutro w nocy. Żałuję, żem tego dziś nie zrobił, ale już czasu nie było. Najechali nas tak gwałtownie.
- Ale, ale... co też to pan gada. Najechali nas, to prawda, ale o tych, co od wsi przybyli, to Szmit wiedział, że przyńdą, a do tamtych, co nam od przodu zastąpili, posłał tego szelmę Fryca. Przeciera go widział, jak chyłkiem leciał pod płotem.
- Widziałeś go? - Widziałem, panie, widziałem. Balcer stał już przy Wojtku gniewny, straszny, czerwony i kładąc swą rękę na ramieniu rybaka, rzekł:
- Pomścimy się, Wojtek, pomścimy. Do jutra!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Zamiar Balcera zrobienia jeszcze jednej wyprawy do Górc dla wykradzenia złotowłosej Klary, z powodu ponawianych ciągle szturmów do okopów wolskich, musiał być odłożony na później. Tymczasem w losach bohaterów i bohaterek naszej powieści zaszły poważne zmiany, zwłaszcza w losach Andzi, ukochanej księcia Józefa. Dla opisania więc tragicznych dziejów córki rybaka warszawskiego, porzucamy na chwilę tytaniczne boje u szańców Woli i przenosimy czytelnika na ciche i na pół umarłe ulice Warszawy.
W parę dni po szczęśliwym wywinięciu się Balcera z matni pruskiej w Górcach, Wojtek korzystając z chwilowej ciszy baterii pruskich, wieczorem już późnym, trawiony smutkiem i tęsknotą, zarzucił nieodstępny karabin na plecy i wymknął się do Warszawy. Nie przestał on kochać Andzi - w tym sercu pełnym dziecięcej prostoty i świeżości, uczucie zapuściło głęboko korzenie, które rozrastając się ciągle, ogarniały całą istność chłopaka i trawiły go powoli. Zdradzony haniebnie, pozbawiony wszelkiej nadziei, kochał jednak Andzię, tęsknił za nią i uważał za największe szczęście, jeżeli mógł choć popatrzeć na jej okna na Krakowskim Przedmieściu. Mieszkała ona bowiem w jednym z domów na tej ulicy w najciaśniejszym jej załomie, naprzeciw grupy kamienic, na miejscu których dziś wznosi się wodotrysk otoczony gromadą drzew szmaragdowych.
Tam to przychodził niekiedy Wojtek, stawał wsparty o ścianę domu naprzeciwko i wpatrywał się całymi godzinami w okna Andzi. Niekiedy widywał jej sylwetkę, rysującą się cieniem na białych firankach oświeconego okna, niekiedy też ukazywała mu się oparta o ramy otwartego okna, wsłuchana w głuchy ryk dział pruskich...
Chwile takie były niebem dla Wojtka, ale były też i piekłem. Co tam uczuć, myśli i marzeń gorzkich przebiegło przez duszę zrozpaczonego chłopaka, ile razy zrywał się i chciał biec do mieszkania Andzi, żeby jej wyrzucić zdradę, i zatrzymywał się znowu, by trawić się własnym smutkiem i gniewem, tego opisywać nie będziemy, bo do niczego by nas to nie doprowadziło. Uczucia ludzkie są zawsze mniej więcej jednakie i jednakie przedstawiają objawy.
Otóż dnia owego Wojtek wymknął się z szańców wolskich, drzemiących w metalicznym blasku księżyca, i poszedł na Krakowskie Przedmieście. Noc była już na dobre, kiedy wszedł na tę ulicę. Księżyc wydostawał się spoza poważnych murów bernardyńskiego kościoła i ciskał w drzemiącą ulicę kilka snopów światła, które kładło się na wąskich i wysokich domach, gorzało roztopionym srebrem w ich oknach i gasło przy wielkich, wyrazistych i czarnych cieniach, włóczących się po ulicy. - Wieczór był cichy, ciepły i poetyczny. Na ciemnym szafirze niebios, oblanym srebrną, mglistą siatką światła księżycowego, migotało się nieco gwiazd, błąkało się nieco białych chmurek i mleczna droga tonęła w poważnej, milczącej nieskończoności.
Ulica, tak z powodu spóźnionej godziny, bo było już koło północy, jako też i z powodu stanu wojennego, była całkiem pusta. Przy Bramie Krakowskiej drzemał tylko oparty na karabinie gwardiak, a w srebrnych jego szlifach przeglądał się ciekawie księżyc. Cisza była taka, że kroki Wojtka dudniły po bruku rozgłośnie i głuche echo odbijając się o mroczne mury Bernardyńskiego kościoła podawało je innym murom, by skonać gdzieś w dali.
Cisza ta jednak niedługo trwała. Zaledwie bowiem Wojtek uszedł kilka kroków, kiedy rozległ się posępny ryk dział, który wśród nocy i murów miejskich huczał jak głuchy grzmot. Huk ten zwiększał się z każdą chwilą i wkrótce nabrał niezwykłej mocy, dochodząc z różnych stron, co dowodziło, że rozpoczęto ogień na całej linii bojowej od Mokotowa do Powązek. Zwłaszcza od strony Powązek słychać było najsilniejszy, najgęstszy ogień. Wojtek przystanął i nastawił uszów. Wśród ciszy nocnej i przy wprawie, jakiej nabył od czasu oblężenia, wyraźnie rozróżniał od przeciągłych, ponurych salw armatnich - grzechot ognia karabinowego. Oczywistą więc było rzeczą, że Prusacy przypuścili główny atak na reduty pod Powązkami, współcześnie ostrzeliwując liczną swą artylerią całą linię szańców polskich. Wojtek stał i słuchał - i jak koń bojowy, którego dobiegł odgłos trąbki wojennej, tak i nasz rybak najprzód spłonął rumieńcem, uszy natężył, nozdrza mu się rozwarły, jakby w nie wciągał zapach prochu, a ręka konwulsyjnie ściskała kolbę karabina.
- To Powązki atakują, ani chybi. Byle książę był tam - szeptał do siebie półgłosem.
- Ano... mnie tu nie siedzieć, polecę ja tam.
I już zawracał się, gdy nagle przyszło mu na myśl, że książę może jest u Andzi i że koniecznie trzeba zobaczyć i wyprawić go na szańce, Zapomniał, że gdyby nawet tak było, to wzmagający się z każdą chwilą huk armatni byłby księciu, dowódcy szańców powązkowskich, przypomniał obowiązek. Ale Wojtek nie zastanawiał się nad tym - przyszła mu myśl i postanowił ją natychmiast wykonać, zwłaszcza że go serce ciągnęło, biedne zdradzone serce!...
Posunął się więc żwawo naprzód, gdy nagle zaturkotało po bruku i środkiem ulicy przebiegł pędem powóz Przed końmi gnał laufer niosąc pochodnię zapaloną, koło powozu konno leciało też kilku ludzi uzbrojonych i z pochodniami. Przy migotliwym ich blasku Wojtek, jako warszawiak, z łatwością poznał barwę dworzan prymasowskich. Zresztą, w tej chwili niewiele go to obchodziło. Powóz pomknął jak strzała, a pochodnie niesione przez dworzan ciskały za sobą snopy purpurowych iskier, które gasły na bruku. W kilka chwil potem turkot ucichł - widocznie powóz się zatrzymał.
Wojtek pobiegł dalej i rzeczywiście ujrzał, jak w tak zwanym „ciasnym Krakowskim” czerwone ognie pochodni stanęły, a ich chwiejące się płomienie ciskały krwawy odblask na kamienice miejskie. To uderzyło Wojtka:
- Co oni tam robią? Tam Andzia mieszka - szeptał i biegł, tknięty jakimś złowrogim przeczuciem.
Z pochodni nie spuszczał oka ani na chwilę. Widział, jak one się zniżyły, widocznie dworzanie zeskoczyli z koni, jak biegały niespokojnie, podobne do błędnych ogników na czarnym tle ciemnej ulicy. Coraz bardziej niespokojny, podążał, co miał sił - i już był niedaleko, gdy wyraźnie wśród ponurego huku dział usłyszał przeraźliwy, krótki, urywany głos kobiecy.
- Ratujcie! ratujcie!
Zdawało mu się, że to głos Andzi. Włosy mu na głowie powstały, kroplisty pot oblał mu czoło, ogarnęła go jakaś szalona wściekłość i potrząsając karabinem rzucił się na środek ulicy krzycząc z całej piersi:
- Hej! zbóje! zbóje!
Głos jego grzmiał ponad hukiem dział, powtarzany przez tysiączne echa, wśród murów miejskich. W kamienicach na piętrach otworzyło się parę okien, wyjrzało kilka głów, ale widząc gromadę zbrojnych jeźdźców schowało się co prędzej. Tymczasem Wojtek już nadbiegał, widzi wyraźnie Kożuszka i paru uzbrojonych dworzan prymasowskich, jak niosą Andzię szamoczącą się do powozu. Zrozpaczony, wściekły, niewiele myśląc przyłożył karabin do oka, potrzymał chwilą i wypalił...
Kożuszek ze strasznym przekleństwem zwalił się na ziemię.
Niespodziany ten strzał zmieszał na chwilę dworzan, ale widocznie zwyczajni ognia, poprawili się zaraz, szamoczącą się wciąż i krzyczącą dziewczynę jedni wsadzili do landary, drudzy dosiadłszy koni popędzili w stronę, skąd strzał padł. Tu na środku ulicy, oblany światłem księżycowym, stał Wojtek groźny, straszny, z karabinkiem opartym o ziemię, przybijając z wściekłością stemplem nowy nabój. Ale zabrakło mu już czasu - nim zdołał podsypać prochu na panewkę, już trzy nagie szable zabłysły mu nad głową. Zasłonił się karabinem raz i drugi, ale za trzecim razem padł na pół martwy pod strasznym uderzeniem... W chwilę potem powóz przeleciał koło niego jak strzała, zamigotały mu w oczach pochodnie, zahuczało w głowie i... stracił przytomność.
Obudziło go świeże tchnienie poranku. Otworzył oczy, popatrzał, znów je przymknął, znów otworzył, rozejrzał się dokoła, podniósł się i usiadł. Głowa mu strasznie ciążyła. Począł rozmyślać, skąd się tu wziął, i przypominać sobie wypadki ubiegłej nocy. Przychodziło mu to z pewną trudnością, jednakże po niejakim wysileniu przypomniał sobie w zupełności szkaradną scenę, której był świadkiem, przypomniał krzyk Anusi, swój strzał, atak trzech jeźdźców i uderzenie, które go z nóg zwaliło. Obmacał głowę - była cała i sucha, acz bolała go mocno. Kombinując dalej, doszedł do przekonania, że szabla dworzanina zwinęła się w cięciu i uderzyła go płazem. Podziękował w duszy Bogu za cudowne ocalenie i przytomny już prawie całkowicie, obejrzał się dokoła.
Robił się szary świt. Ulica pogrążona jeszcze była w tym niezdecydowanym aroku, pełnym cichego smutku i nieuchwyconej jakiejś tęsknoty. Na niebie, gnane wschodzącym słońcem, uciekały czarne z jednej, krwawe z drugiej strony chmury - a poza domami od Wisły niebo gorzało już złotem i purpurą. Spoza tych domów, gdzieś z jakiegoś samotnego drzewa dobiegał wesoły świergot ptactwa - zresztą, panowała martwa, niczym niezakłócona cisza.
Wojtek, siedząc wciąż na środku ulicy, przypomniał sobie nocny huk dział i dziwną wydawała mu się cisza grobowa. - Dokoła nie było żywej duszy - cała ulica wyglądała, jakby ludzie na niej wymarli. - Przetarł czoło, odetchnął z głębi piersi i dostrzegłszy swój karabin obok siebie na ziemi, wziął go, wsparł się na nim i podniósł z pewnym trudem. Nogi chwiały się pod nim i głowa mu ogromnie ciążyła. Brała go nieprzezwyciężona ochota położyć się znów na ziemi i przespać. Oczy kleiły mu się same, a czuł się tak osłabiony, że karabin wydawał mu się stucetnarowym brzemieniem.
- To ci panie hultaj, zakantował mię, co się zowie! - szepnął.
Postąpił parę kroków. Rozmyślając dalej, postanowił bądź co bądź dostać się do niedalekiego już stąd mieszkania Andzi. Zataczając się jak pijany, dzięki jednak karabinowi, który mu służył za laskę, dowlókł się w zwężone Krakowskie Przedmieście.
Tu uderzył go straszny widok. Na środku ulicy, nie opodal rynsztoka leżał na wznak trup Kożuszka, w granatowym, zaplamionym kontuszu, w amarantowej konfederatce, której białe, duże pióro walało się w błocie ulicznym. Spod tej konfederatki sterczała koścista, sina twarz Kożuszka, z okropnym wyrazem grozy i przestrachu, zastygłego w chwili bolesnego i niespodziewanego zgonu. Oczy szeroko rozwarte, otoczone czarną, trupią obwódka, patrzały przed siebie nieruchomie, szklisto, z wyrazem nieopisanego przerażenia. Jedna ręka wpiła się jastrzębimi palcami między kamienie bruku, widocznie w konwulsyjnym, rozpaczliwym ruchu przedśmiertnym, druga trzymała się za piersi, z których wysączył się długi strumień zapiekłej krwi znacząc swą drogę purpurową bruzdą po granatowym kontuszu, po bruku i rozpływając się w brudnej wodzie rynsztoka. Zza kontusza, rozwartego uderzeniem kuli, wyglądały czarne, kosmate piersi, do połowy zakryte zielonym, jedwabnym workiem, który, poszarpany kulą, ukazywał świecące, nowiuteńkie dukaty. Kilka z nich potoczyło się nawet na bruk...
Wojtek ujrzawszy ten straszny obraz zatrzymał się wstrząśnięty do głębi, popatrzał, przeżegnał się, odmówił krótką modlitwę i szepcząc: - Zmiłuj się, Panie Jezu, nad nimi i nade mną - poszedł dalej.
Dom Andzi już od ulicy przedstawiał widok niezwykły. Ciężkie, dębowe, suto nabijane gwoździami drzwi stały na roścież otwarte, podobnie jak i okna na pierwszym piętrze. Wojtek widział nawet przy szarym mroku poranku, że światło tam jeszcze się pali - a białe firanki, miotane wietrzykiem, chwiały się na wszystkie strony.
Wszedł do długiej, wąskiej i ciemnej sieni. Na samym wstępie uderzył nogą o jakiś przedmiot. Schylił się i podniósł. Był to pantofelek, widocznie zgubiony przez Andzię, śliczne cacko z różowego safianu, suto haftowany złotem i perłami, maleńki, zgrabniutki, pełen jakiejś aromatycznej woni. Widok tego pantofelka, który ona nosiła, który miała na swoich nóżkach, wycisnął łzy z oczów chłopaka. Oparł się o ścianę i trzymając w obu rękach trzewiczek płakał jak dziecko. Stanął mu w myśli obraz tej ślicznej, czarnobrewej i czarnookiej Andzi, jej domek na Bednarskiej ulicy, ogród, pod parkanem którego się schodzili, szepty takie błahe a takie nieskończone, pocałunki kradzione przelotnie, marzenia, nadzieje... Przypomniał sobie to wszystko, ucieczkę Andzi, jej pobyt w willi za miastem, ową noc napaści Prusaków, scenę w ogrodzie, szept miłosny z księciem, wszystko mu to zarysowało się w głowie tak wyraziście, jakby miał przed oczami, i ogarnął go dziwny, nieutulony smutek i tęsknota.
- Oj, Anuś! Anuś! - szeptał - com ci winien, żeś mię tak porzuciła!
W uniesieniu przyciskał do ust pantofelek, wciągał jego woń w siebie, oblewał go strumieniami łez, przyciskał do piersi, tulił, pieścił się z nim jak z kochanką.
Ale męska dusza tego dziecięcia ludu nie mogła długo roztapiać się w niewieścim żalu. Otrząsnął się, jakby go dreszcz przeszedł, po raz ostatni ucałował jedyną spuściznę po dawnej, młodzieńczej miłości i oglądając się dokoła trwożliwie, jak gdyby się lękał, żeby go kto nie podpatrzył, wsunął szybko pantofelek za spencer, na piersi. Po czym obtarł łzy kułakiem, wziął karabin i krokiem pewnym, śmiałym ruszył po schodach na piętro.
Tu, podobnie jak na dole, drzwi od pokojów zastał na oścież otwarte, w pierwszej komnatce, a raczej antykamerze, parę krzeseł gwałtownie rzuconych na ziemię, wielki świecznik srebrny tuż przy progu przewrócony i dużą świecę woskową połamaną. We drzwiach prowadzących do drugiego pokoju zwieszała się oberwana kotara ciemnowiśniowej barwy, a złote frędzle walały się poszarpane na pysznym tureckim dywanie. Dywan ten w paru miejscach był sfałdowany, widocznie skutkiem szamotania się Andzi.
Pokój ten miał dwa okna wychodzące na ulicę. Na przepysznie inkrustowanym stoliczku przy łóżku stał kilkuramienny świecznik srebrny, w którym dopalały się resztki świec walcząc swym żółtym światłem z szybko budzącą się jasnością dnia letniego. Łóżko duże, szerokie, ciężkie, rzeźbione, zasłane śnieżnej białości pościelą, widocznie było nietknięte, tylko jasnoczerwona, atłasowa kołdra zsunęła się nieco i kładła jak czerwona plama na ciemny dywan. I tu także było kilka przewróconych krzeseł, rozbity kubek kryształowy, którego szczątki walały się po dywanie. Na tymże dywanie leżało kilka figurek porcelanowych, zrzuconych z misternej szafki, potłuczonych i pomiażdżonych niegodziwie. Gdzieniegdzie wiatr wsuwający się przez otwarte na roścież okna poruszał kawałkami gwałtownie poszarpanej błękitnej wstążki. Na każdym na koniec kroku widać było gwałt dokonany na tym cichym, wytwornym schronieniu kobiety ukochanej przez takiego księcia-donżuana, jakim był Józef Poniatowski.
Wojtek, który chciał się tylko naocznie przekonać, czy Andzia została istotnie porwana, nie widząc tu żywej duszy, pogasił światła, pozamykał okna, drzwi i wyszedł na ulicę z postanowieniem udania się jak najprędzej na Powązki do księcia i zawiadomienia go o wszystkim.
Kiedy stanął we drzwiach od ulicy, dzień już był jasny. Na wschodzie, ponad zębatymi szczytami domów niebo paliło się purpurą, fioletem i złotem, a na ciasnej ulicy biały dzień oświecał wyraźnie wszystkie przedmioty. Od Wisły wiatr przynosił świeży oddech poranku, rozwiewał reszty tumanów nocnych i spędzał z zenitu lazurowego nieba szare chmury.
Pierwszym widokiem, który uderzył Wojtka, stojącego wciąż w sieni, był trup Kożuszka, a nad nim schylona Gruba Kaśka. Zbierała ona skrzętnie rozrzucone świecące dukaty i trzymała już w ręku zielony worek, który widocznie wydobyła zza kontusza trupa. Tak była zajęta tą swoją robotą, że nie spostrzegła Wojtka, który się do niej zbliżył i rzekł:
- A co się tu stało?
Kaśka wzdrygnęła się, wyprostowała i oczami pełnymi gniewu i trwogi spojrzała na chłopaka. Twarz jej była czerwona i choć poranek był dość chłodny, spływał po pulchnych policzkach pot kroplisty. - A! to ty, Wojtuś - odetchnęła - skądżeś się tu wziął do stu diabłów?
- Idę od księcia pana do Andzi z poleceniem, ale widzę, że się tu coś stało.
Popatrzała na niego, schowała worek za pazuchę rzekła:
- Oho! już Andzi nie zastaniesz. - Jak to, a gdzież ona jest?
- Ej! - machnęła ręką i obejrzała się dokoła. - Co to gadać po próżnicy. Widzisz, Wojtuś, ja ci powiem, jeno mię nie zdradź. Dziś w nocy prymasowscy ją porwali i oto co zrobili, psie syny, memu Kożuszkowi.
A słysząc, że się ktoś zbliża, żwawo podniosła fartuch, zakryła nim oczy i dalejże lamentować:
- O mój Kożuszku, moje złotko, moje serce, na co ci to przyszło. Zabili cię jak psa. O! ja nieszczęśliwa, bidna kobieta, co ja teraz zrobię. Nie żyć mi przez ciebie - chiba puńdę i w Wiśle się utopię! O mój Kożuszku, moje ty kochanie!
I tak lamentowała dalej, a głos jej silny brzmiał wśród ciszy porannej donośnie. Ten i ów wyjrzał z kamienicy i wkrótce gromadka ludzi się zbiegła, a Kaśka coraz głośniej lamentowała krzycząc i obcierając gwałtownie suche oczy. Wojtek pewny już, gdzie jest Andzia, zabrał się i odszedł. Postanowił pójść do szańców powązkowskich i donieść o wszystkim księciu. Oprzytomniał teraz zupełnie, a choć ból głowy mu dokuczał, szedł jednak prędko. Chwilami ogarniała go rozpacz na myśl, że jego Andzia dostała się w ręce takiego człowieka jak prymas. Książę, mówił sobie, przynajmniej młody, mogła go Andzia pokochać, ale prymas! Wrzał cały z gniewu. Pewny był, że książę surowo, strasznie się pomści na swoim stryju. Nie pojmował, nie mógł zrozumieć tego, jak może stryj wydzierać synowcowi kochankę. Niekiedy zatrzymywał się, bo czuł, że mu się w głowie miesza. Na myśl, że ta śliczna Andzia przechodzi z rąk do rąk jak towar, ogarniał go szał jakiś. Ona, którą należy ubóstwiać, czcić! Wściekłość go porywała.
Wśród takich uczuć dobiegł do szańców powązkowskich. Były jeszcze w rękach naszych. Widząc masy trupów, szańce poryte kulami, Wojtek przypomniał sobie nocny huk dział i cieszył się, że nasi tak dzielny dali odpór. Począł się pytać o dzieje ubiegłej nocy i ogarniał go zapał, kiedy mu opowiadano o zwycięskiej walce. Gotowano się zresztą do nowej, bo widziano w dali szykujące się nowe kolumny nieprzyjaciół.
Nagle spostrzegł Wojtek księcia. Stał otoczony świetnym sztabem na szczycie szańca i przez lunetę patrzał na ruchy Prusaków. Wojtek przypomniał sobie Andzię i zbliżył się do księcia: - Mości książę! - zawołał.
Książę odjął lunetę od oczów i spojrzał na Wojtka. Poznał go i rzekł przyjaźnie: - A! to ty, mój zuchu! - cóż mi powiesz?
Wojtek zabierał się do relacji, gdy nagle w mglistej dali błysło, zabielał kłąb dymu, rozległ się huk i kula zaryła się o kilka kroków od księcia, obrzucając go ziemią i darnią. Jak gdyby czekały tylko na to hasło, zagrzmiały zaraz inne działa i grad kul począł obsypywać redutę.
Książę żwawo obrócił się i głosem donośnym zawołał:
- Mości panowie, na miejsca! Artyleria ognia!
I począł schodzić z reduty. Wojtek, zajęty swą Andzią, jeszcze raz przedarł się do księcia i zaczepił go:
- Mości książę, dziś w nocy prymas porwał Andzię. Książę chwilę zastanowił się:
- Andzię?
- Tak.
Świetny rycerz uśmiechną się, obrzucił chłopaka ognistym wzrokiem i rzekł spokojnie:
- Tym lepiej, kochanku, mam już jej dosyć!
To powiedziawszy dosiadł konia i pognał galopem do sąsiedniej reduty, na którą Prusacy skierowali główny ogień swych baterii, swobodny, spokojny, rozpłomieniony walką i sławą uśmiechającą się do niego spoza ogni i dymu bojowego.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Dnia 27 lipca wzięta została przez Prusaków Wola po długiej, upartej i krwawej walce. Wypadek ten pomieszał nieco zamiary Balcera. Projekt wykradzenia Klary z rąk jej ojca musiał być odłożony na później.
Oczywiście kosztowało go to bardzo wiele. Na myśl, że pod zasłoną bagnetów pruskich, za żelazną ścianą dział nieprzyjacielskich bezpiecznie ukryty Fryc zaleca się Klarze i lada dzień na rozkaz jej ojca może być z nią połączony nierozerwalnymi ślubami małżeńskimi, krew Balcerowi uderzała do głowy. Niekiedy zrywał się jak szalony i chciał biec do Górc pomimo widocznego niebezpieczeństwa, pomimo wyraźnej śmierci, jaka go czekała. Powstrzymywał go tylko Wojtek, który czuwał nad kapitanem (bo kapitanem teraz został Balcer) jak matka rodzona, jak kochanka. Sam ciągle smutny, zrozpaczony do głębi, trawiący się wewnątrz powoli tragicznymi losami Andzi, podzielał troski Balcera i pocieszał go, jak umiał.
- Na co tu się gryźć, panie Józefie - przekładał nieraz Balcerowi - abo się to na co przyda? Niech no te Prusaki paskudne zwolnią trochę, pojadziemy do Górc, pojadziemy. I żeby tam nie wiem co, pannę Klarę weźmiemy, a tego Miemca Fryca już ja zakantuję... O! ja mu nie daruję, jakem Wojtek, rybak warsiawski!
Na koniec w pierwszych dniach sierpnia, kiedy ucichło bombardowanie, bo król pruski postanowił czekać na ciężkie działa, Balcer w towarzystwie Wojtka i sześciu oddanych mu ludzi późną nocą wymknął się, podobnie jak pierwszym razem, do Górc Noc, umyślnie wybrana, była ciemna, bezksiężycowa i bezgwiezdna. Wicher tylko przechadzał się swobodnie po zdeptanych tysiącem nóg i kopyt, po zoranych kulami polach i przynosił do uszów garstki jeźdźców rozpustną śpiewkę niemieckich żołdaków lub naszczekiwanie psów ze wsi sąsiednich. Szczęśliwie przedostali się przez drzemiące na swych stanowiskach placówki pruskie i wkrótce stanęli przed domem Szmita.
Jak wtedy, kiedy po raz pierwszy Balcer tu przybył, tak i teraz świeciło się w jednym z okien. Szum spadającej wody w młynie i wicher zagłuszył brzęk podków końskich. Balcer, stanąwszy szepnął do ucha Wojtkowi:
- Rozstaw ludzi naokoło domu, a sam chodź ze mną do środka.
Wojtek wykonał szybko to polecenie i wrócił zaraz. Zsiedli z koni, przywiązali je do płota pod dozorem jednego z jeźdźców i udali się do wnętrza domu. W pierwszej izbie, oświeconej słabo kopcącym kagańcem, zastali drzemiącego na ławie Szmita. Na stole przed nim leżał pistolet i kufel piwa.
Na trzask otwierających się drzwi Szmit, śpiący bardzo czujnie, podniósł leniwie ryżą swą głowę i wpatrzył się w Balcera i Wojtka, którzy groźni i uzbrojeni stanęli we drzwiach i poglądali po izbie. Zrazu widocznie Szmit nie chciał wierzyć swoim oczom, przetarł je raz i drugi, przymknął, znowu otworzył i przekonany o prawdziwości tego, co widzi, zerwał się na równe nogi blady i drżący:
- Herr Jesus, was ist denn das? - szeptał trzęsąc się na całym ciele.
Tymczasem Balcer i Wojtek nie spuszczając ani na chwilę z oczów Niemca zbliżyli się do stołu milczący, straszni w tej ciszy i samotności nocnej.
- Tak, panie Szmit, to ja, Józef Balcer - przyszedłem się z panem porachować.
Gdy to mówił nasz kapitan, głos mu drżał od gniewu, oczy ciskały błyskawice, a ręka mimowolnie chwytała za rękojeść szabli. Wojtek, stojący tuż przy nim, wlepił w Niemca swe bystre oczy i bawił się cynglem pistoletu. Ale i Niemiec już się opamiętał. Przetarł czoło obficie potem zroszone, obejrzał się prędko dokoła i ciskając straszne spojrzenie na Balcera szybko wyciągnął rękę po pistolet leżący na stole. Szczęściem Wojtek, przytomniejszy od swego towarzysza, który niecierpliwie spoglądał na drzwi prowadzące do dalszych izb i niewiele zważał na Niemca, zajęty jedynie nadzieją zobaczenia Klary, otóż Wojtek spostrzegł ruch i widząc, że nie zdąży na czas, odwiódł kurek od swego pistoletu i syknął swym zimnym, suchym, okropnym głosem:
- Miemcze, jeżeli się jeno ruszysz, jak psu w łeb palnę!
Szmit, widząc skierowaną na siebie lufę pistoletu i palec Wojtka na cynglu, skamieniał jak posąg, z oczami wytrzeszczonymi w grożące mu śmiercią narzędzie, z ręką wyciągniętą przed siebie, nieruchomy, blady jak ściana. Balcer ze swej strony, oprzytomniony tą sceną, wziął pistolet ze stołu, schował go za pas i rzekł do Wojtka: - Zwiążemy tego hultaja i gębę mu zakneblujemy, żeby nie wrzeszczał.
Wojtek nie dał sobie dwa razy powtarzać tego rozkazu. Żwawo zabrał się do zdrętwiałego od strachu młynarza, liną raczej niż sznurem, który z sobą przyniósł, mocno go skrępował przy pomocy Balcera, przywiązał do stołu, w usta napakował szmat, jakie tylko znalazł pod ręką. Kiedy już Szmit leżał rozciągnięty jak baran na rzeź, nieruchomy i siny, Balcer odezwie się:
- Daruję ci życie, a daruję przez wzgląd jeno na to, żeś jest ojcem Klary.
I obracając się do Wojtka rzekł:
- Wojtuś, idź do stajni, okulbacz najlepszego, jak jest, konia i czekaj na mnie.
Wojtek jeszcze raz obejrzał, czy Szmit dobrze jest związany, i wyszedł. W pięć może minut potem Balcer stał już na ganku przed domem tuląc do siebie drżącą z bojaźni Klarę, owiniętą w jakiś ciemny płaszcz. Dziewczyna zanosiła się od płaczu, który gwałtownie w sobie tłumiła.
Pan Józef pocieszając i uspokajając płaczącą, jak umiał, niecierpliwie oczekiwał na Wojtka, który jakoś się nie pokazywał. Wprawdzie niebezpieczeństwa widocznego w tej chwili nie było - noc była cicha i ciemna, tylko wicher wył pośród drzew, a niebo gorzało łuną obozowych, dalekich ogni pruskich - z tym wszystkim, czas był drogi, zwłaszcza że na wschodzie poczynało już świtać. A tu Wojtka nie było.. Jeździec zostawiony przed domem na drodze szarzał ciemną, nieruchomą sylwetką, konie uwiązane u płota niecierpliwie gryzły munsztuki i grzebały kopytami ziemię. Noc była, ile że sierpniowa i nad samym ranem, dość chłodna. Balcer czuł, jak Klara drży przy jego boku, i sam poczynał się już niepokoić nieco przydługą nieobecnością Wojtka.
Na koniec zjawił on się przecie, ale sam.
- Panie - szepnął - w stajni nie ma ani jednego konia.
- Nie ma? - spytał drżącym głosem Balcer - ale to być nie może!
I posunął się parę kroków, zostawiając Klarę na ganku, jakby się chciał sam, osobiście, przekonać o prawdzie słów swego towarzysza.
- Panie - zatrzymał go Wojtek - nie traćmy po próżnicy czasu. Koni nie ma. Już świta, jadźmy.
Atoli Balcer, jakby nie mógł zrozumieć tej fatalnej dla siebie wieści, stał ocierając czoło z zimnego potu i mówił:
- Ale z Klarą, z Klarą co zrobimy?
I nie czekając na odpowiedź Wojtka zwrócił się do swej kochanki i spytał szeptem prawie, z widocznym, głębokim wzruszeniem: - Klarciu, nie wiesz, gdzie są konie?
- Nie wiem, nic nie wiem! - Może Fryc?...
- Fryca nie ma cały dzień dzisiejszy w domu. Wojtek już odwiązał konie od płotu i przyprowadził przed ganek.
- Panie - rzekł - niech panienka siada na mojego gniadego i... jadźcie z Bogiem.
- A ty? - spytał Balcer.
- Ja? Co tam ja! Mniejsza o takiego urwipołcia jak ja... dam ja sobie radę... no, siadajcie, siadajcie, bo czas...
I oglądał się i nasłuchiwał niespokojnie. Ale Balcer oprzytomniał już zupełnie - wróciła mu wobec niebezpieczeństwa cała męska energia. Rzekł więc głosem stanowczym:
- To być nie może. Tyś mi potrzebny: bez ciebie nie dałbym sobie rady. Siadaj na konia i ściągnij ludzi, tylko prędko. Ja z Klarą pomieszczę się na moim karym, silny jest i wytrzymały, uniesie nas. Żwawo, Wojtek, ściągaj wedety!
Wojtek chciał zaoponować, ale rozkazujący ruch ręki cera nie dozwolił na to. Przyuczony do wojskowego posłuszeństwa, skoczył na konia i w parę minut potem cała ta gromada wyjeżdżała już na drogę prowadzącą do Warszawy.
Balcer umieścił Klarę przed sobą na koniu, otulił ją płaszczem i całując szeptał:
- Nie lękaj się, Klarciu, nie lękaj. Jesteś przy mnie, niebezpieczeństwa nie ma prawie żadnego. Jest nas ośmiu, doskonale uzbrojeni i na dobrych koniach. Sam diabeł nie dałby nam rady a cóż dopiero ci pieczeniarze, Prusacy!
Tak mówił, a inaczej myślał. Drżał na samą myśl spotkania się z nieprzyjacielem. Teraz, kiedy przyciskał dc siebie ukochaną Klarę, kiedy ogrzewał jej zdrętwiałe rączęta pocałunkami, teraz rad by być jak najdalej od Prusaków. Możność utraty bliskiego szczęścia przerażała go śmiertelnie.
- O! co bym ja dał teraz za to, myślał sobie, żebym już był z Klarą w naszym cichym domku na Krzywym Kole!
I wśród tej ciemnej, wietrznej i kryjącej w sobie groźne niebezpieczeństwa nocy mimowolnie nasunął mu się na pamięć cichy, ciepły, wygodny pokoik, w którym Klara stawała, ilekroć przyjeżdżała w odwiedziny do jego matki, w którym tyle słodkich, miłosnymi całunkami kraszonych przepędzili chwil oboje. Porównanie tego bezpiecznego, spokojnego kąta z dzisiejszą nocą, w pośrodku obozowisk pruskich, ciemną i zimną, z groźbą śmierci nad głową, odejmowało Balcerowi odwagę, którą tylko siłą woli w sobie utrzymywał.
Odejmowała mu wreszcie tę odwagę sama Klara. Dziewczyna, przestraszona tą nagłą i niebezpieczną podróżą, dostała jakiejś nerwowej gorączki i nie mogła utulić się w płaczu.
- Pocałuj mnie, Józiu - szeptała wieszając się u szyi Balcera - pocałuj, bo to już ostatni raz. My nie dojedziemy do Warszawy.
A gdy ją Balcer uspokajał, jak mógł, dodawała:
- To wszystko przeze mnie, wszystko. Ja sobie nigdy nie daruję tego... twoją śmierć będę miała na sumieniu.
Puść mnie lepiej, wrócą pieszo do domu, a ty uciekaj, uciekaj mój Józiu, mój serdeczny!...
I zaklinała go najtkliwszymi słowami, obsypywała mu ręce pocałunkami, żeby ją puścił.
- Klarciu moja - mówił Balcer - uspokój się, Wrócić już nie możesz, to nie podobna - dojedziemy szczęśliwie. Zawiozę cię do mej matki, oddam pod jej opiekę, a za parę tygodni weźmiemy ślub i będziemy szczęśliwi.
Uśmiechała się na te słowa smutno, ale nie przestawała prosić, Na koniec, gdy się zbliżyli do łańcucha placówek pruskich, dopiero wówczas ucichła wstrzymując prawie oddech w piersi. Wojtek z karabinkiem w ręku, z szablą na temblaku, postępował z dworna ułanami na przodzie, za nim posuwał się Balcer z Klarą, otoczony czterema towarzyszami, a dwóch pozostałych tworzyło straż tylną. Przesuwali się po miękkiej łące zarosłej wierzbami, jak cienie.
Przez szereg drzemiących placówek przesunęli się szczęśliwie i wydostawszy się potem na drogę ruszyli wyciągniętym galopem ku szańcom powązkowskim, jako najbliższym. Widać już było w dali przy szarym zmroku poranku czarne sylwetki redut, ognie na nich i Balcer odetchnął. Czuł się prawie bezpieczny, jeszcze z dziesięć minut takiej jazdy, a znajdą się w pośrodku swoich. Na wschodzie niebo ustroiło się już w purpurę i na ziemi, jakeśmy rzekli, poczęło szarzeć, Jechali właśnie drogą obrosłą po obu stronach gęstymi krzakami jałowcu, bzu dzikiego, berberysu i głogu. Gdzieniegdzie z pośrodka tego płotu zielonego strzelała pokurczona dziwacznie wierzba lub grusza polna.
Nagle droga, zakręcając pod kątem prostym, skryła przed oczami Balcera postępującego w przedniej straży Wojtka z dwoma ułanami, W tejże chwili rozległ się krzyk, tętent koni, strzały i głuchy łoskot gęstych razów.
Przerażony tym Balcer osadził na miejscu konia i nie wiedział co robić.
Wtem z pośrodka wrzawy rozległ się donośny, wzburzony głos Wojtka:
- Panie Józefie, uciekaj bokiem, ja ich utrzymam na sobie!
Oprzytomniały, jakby zlany zimną wodą, Balcer poprawił się na koniu, osadził mocno w strzemionach, przechylił nieco na lewą stronę omdlałą Klarę, dobył z trudnością szabli i skręcił konia w bok. Ale tu z drogi nie podobna się było dostać na pole przez gęsty płot krzaków i krzewów wszelkiego rodzaju. Towarzyszący mu ułani poczęli niespokojnie rwać się na koniach, paru poskoczyło Wojtkowi na pomoc, reszta rozbiegła się szukając wyjścia z tej matni, Balcer czuł całą grozę niebezpieczeństwa, wiedział, że wszystko zależy na czasie, że Wojtek nie zdoła długo wytrzymać nacisku przeważnej siły, po której wnioskował z krzyków i rozkazów, że na koniec sam, obarczony ciężarem Klary, nie potrafi się dzielnie i skutecznie bronić, że trzeba więc uciekać, póki chwila po temu sposobna, gdyż koń w razie pościgu daleko nie zdoła ponieść. Wiedział to wszystko i ze straszliwym niepokojem rzucał dokoła wzrokiem szukając jakiego wyjścia. A tam, na skręcie drogi, bitwa wrzała jak w garnku. Uderzenia szabli brzmiały nieustannie - i nagle Balcer ujrzał, jak jeden ułan wyskoczył ku niemu, zachwiał się na koniu i zlany krwią padł na żółty piasek drogi. Za nim w pędzie, z gołymi, prostymi mieczami w rękach, z krzykiem na ustach wypadło trzech kirasjerów pruskich. Wiatr miotał czarnymi kitami ich hełmów, a wschodzące właśnie pierwsze promienie słońca przeglądały się w ich blachach na piersiach. Spostrzegłszy Balcera i paru ułanów, którzy złożyli swe lance do ataku, kirasjerzy zatrzymali się chwilę, I Balcer z ułanami, i kirasjerzy pruscy stali tok wprost siebie i patrzyli sobie oko w oko...
Na koniec jeden z kirasjerów niepostrzeżenie wydobył długi pistolet, zmierzył, dał ognia i Klara, rzuciwszy się w rękach Balcera konwulsyjnie, zwisła na jego ramieniu blada, oblewając go potokiem krwi. Na straszny, bolesny ten widok ogarnęła Balcera jakaś wściekłość. Zgrzytając zębami, tuląc do siebie bluzgającego krwią trupa kochanki, podniósł szablę, spiął konia ostrogami i jak wicher rzucił się na kirasjerów. Stratował, porąbał tych, co mu drogę zastąpili, wpadł w kolumnę walczącą jeszcze z Wojtkiem i garstką ułanów, przerżnął się, siejąc śmierć dokoła i widząc wolne od zarośli pole, pomknął dalej jak strzała, prawie nie ścigany.
Wojtek, który dotąd z trzema ułanami walczył uparcie - w tej myśli, iż tym sposobem ocala życie kochankom i ułatwia im ucieczkę, widząc Balcera oswobodzonego postanowił także ratować swe życie. Osłabiony kilku ranami, oblany krwią, odparł jeszcze raz nacisk wroga, spiął konia i pomknął w pole biegnąc co koń wyskoczy. Kirasjerzy ścigali go przez jakiś czas, w końcu, nie chcąc się narażać na ogień z baterii polskich, zawrócili.
Wojtek biegł jeszcze z piędziesiąt kroków, ale czuł, że go siły opadają. W oczach mu się mroczyło, krew lała się po nim purpurowym strumieniem, usiłował utrzymać się na koniu, ale nie mógł. Zaszarzały mu w oczach okopy powązkowskie, błysnął oślepiającym blaskiem bagnet straży na nich; zachwiał się, stracił przytomność i padł omdlały w gęste, mocno stratowane zboże...
Obudził się palony promieniami słońca, które wprost padały na niego. Pomacał głowę, mokrą od skrzepłej krwi. Czuł w tyle głowy wielki ból, jak również w lewym ramieniu. Z trudnością zdołał się podnieść i usiąść na ziemi. Obejrzał się dokoła. Otaczało go gęste, bujne żyto, w wielu miejscach stratowane i połamane, wbite w piasek i ziemię, ale jeszcze nieźle osłaniające od oka ludzkiego. Otaczała go głęboka cisza. Przepiórki świergotały, skowronek wieszał się ze śpiewem na błękicie, w promieniach słońca ścigało się tysiące drobnych muszek. Koniki polne skakały po bruzdach wygrzewając się na cieple słonecznym.
Wróciła mu cała przytomność. Urwał kawałek koszuli i obwiązał nim mocno głowę dla zatamowania upływu krwi sączącej się ciągle, tak że leżał w kałuży krwawego błota. Z trudnością mu to przyszło, bo lewe ramię mocno biedakowi dokuczało, ale w końcu dokonał swego. Zmęczony niezmiernie, przecisnął się parę kroków od mokrego z krwi miejsca, na którym spoczywał, i położył się znowu. Odpoczął nieco i począł zastanawiać się nad tym, gdzie jest i czy niebezpieczeństwo zupełnie już minęło. Rezultat tego namysłu wypadł widocznie ujemny, bo począł szukać przy sobie broni. Na wielką swoją radość znalazł oba pistolety wiszące na nim na rzemiennych paskach. Odetchnął swobodniej, zwłaszcza że i pałasz wisiał na temblaku u prawej ręki - był więc uzbrojony, jak należy. Ponieważ oba pistolety były wystrzelone, nabił je na nowo i spokojniejszy już, położył się w zbożu chcąc przez spoczynek wrócić nieco do sił, nim coś dalej postanowi. Paliło go tylko mocno pragnienie.
Niedługo jednak leżał tak spokojnie. Uwagę jego zwrócił jakiś szelest, szum i trzask przytłumiony łamanego zboża. Chwycił za pistolet i podniósł głowę. Przez chwilę nic nie widział, choć szelest nie ustawał, owszem wzrastał, gdy nagle ujrzał w odległości może pięciu kroków jakiegoś człowieka przekradającego się chyłkiem między zbożem. Szedł on od strony Warszawy ku obozowi pruskiemu oglądając się dokoła trwożliwie.
Kiedy się nieco zbliżył, Wojtek wyraźnie rozpoznał rudą, czerwoną, piegowatą twarz Fryca. Ubrany w szarą, lekką kapotę, z kijem w ręku przemykał się śród zboża, oblany potem, widocznie mocno strudzony. Wojtek na ten widok, czując instynktownie, że w tym przemykaniu się Niemca kryje się coś złego, odzyskał wszystkie siły. Zerwał się na równe nogi, odwiódł kurek u pistoletu i jednym skokiem stanął przed przerażonym Frycem, oblany zaschniętą krwią, blady, straszny jak widmo.
- Stój - huknął - ani kroku, bo ci kulę w łeb wpakuję!
Fryc aż usiadł z przerażenia na ziemi i drżąc na całym ciele jak w febrze, wpatrywał się czerwonymi swymi oczkami z wyrazem śmiertelnej trwogi w Wojtka.
- Skąd idziesz?
- Ja... ja... nie wiem! - jąkał się zapinając kapotę na piersiach gorączkowo.
- Gadaj, skąd idziesz, bo jak Pana Boga kocham, łeb ci rozwalę.
Fryc zdjął czapkę, przetarł spocone czoło, odetchnął i szepnął:
- Panie wojak, ja panu powiem... ja wszystko powiem... aj, Herr Jesus! ja powiem...
- Gadaj, skąd idziesz?
- Z Warszawy.
- Od kogo?
- No, ja tam miałem interes, ja sprzedałem mąkę.
Przypatrzył się dobrze Wojtkowi i widząc go poranionego, bladego, osłabionego tak, że chwytał gwałtownie piersiami powietrze, w swej podstępnej niemieckiej naturze postanowił z tego wyciągnąć korzyść i uratować się. Powstał, nałożył czapkę i ściskając kij w ręku przybrał pewniejszą postawę. Ale i Wojtek to spostrzegł, zmierzył się pistoletem i rzekł tym strasznym, suchym głosem, jaki przybierał w chwilach stanowczych:
- Jak mi się ruszysz, palnę ci w łeb! Niemiec cofnął się przestraszony.
- Rzuć kij! - rozkazał Wojtek, a gdy Niemiec spełnił rozkaz, zapytał:
- Skąd idziesz? Tylko nie łżyj, bo ja nie żartuję.
Niemiec pod lufą pistoletu wahał się jeszcze przez chwilę, w końcu ze złością bezsilną rzucił czapką na ziemię, podeptał ją klnąc po niemiecku straszliwie i rzekł:
- Kiedy tak, to powiem - idę od prymasa. Wojtek zadrżał:
- Od prymasa! - szeptał - od prymasa! Bóg mi go daje w ręce.
I przypomniał sobie nocny napad na Krakowskim Przedmieściu, porwanie Andzi, jej krzyk przeraźliwy, który mu ciągle brzmiał w uszach, krwawą ranę, jaką sercu jego zadali Poniatowscy, kupczący ciałem jego kochanki jak towarem, i ogarnęła go wściekłość.
- Bóg mi go daje w ręce - pomszczę się, pomszczę straszliwie!
- Idziesz od prymasa - rzekł głośno do Fryca - a do kogo?
- Do króla pruskiego.
- Czy masz list?
- Mam.
- Daj go!
Niemiec jeszcze raz zawahał się, obejrzał dokoła, jakby szukając skąd pomocy, ale żywej duszy nigdzie nie dostrzegł, więc z rezygnacją odpiął kapotę i wyjął list. Wojtek uchwycił go, obejrzał, a choć nie umiał czytać, znał jednak prymasowską pieczęć, łatwo więc mógł się przekonać, że Niemiec go nie oszukuje. List schował starannie i rzekł:
- Daruję ci życie, hultaju, za to, żeś się przyznał. Powiedz to Szmitowi, bądź zdrów!
I puścił się na przełaj przez zboże ku czerniejącej reducie, o ile mu siły dozwalały, dość szybko. Idąc szeptał wciąż:
- Pomszczę się! Pomszczę za Andzię. Nagle uderzyła go jedna myśl.
- Czy mogą za swoją prywatną sprawą, za osobistą urazę potępiać takiego dygnitarza jak prymas.
- Mogę! - mówił sobie - to nie moja sprawa. Tym gorzej dla prymasa, jeśli na mnie trafił.
Musimy teraz na chwilę opuścić walecznych młodzieńców, których dzieje dotąd opowiadaliśmy, a zająć się natomiast losami Andzi, którą po raz ostatni widzieliśmy owej strasznej nocy na Krakowskim Przedmieściu, w chwili gdy Kożuszek zapłacił życiem za wszystkie swe niegodziwości. Losy Andzi przy tym dadzą nam sposobność opowiedzenia jednego ustępu, który wprawdzie luźno wiąże się z naszą powieścią, wszelako dosadnie maluje czasy i ludzi.
Tego samego poranku, w którym Wojtek odebrał na polu między okopami powązkowskimi i Górcami tajemniczy list prymasa Frycowi, słońce zakradło się przez firanki do małego pokoiku w pałacu prymasowskim na Senatorskiej ulicy i oświeciło złotym swoim blaskiem prześliczną twarz śpiącej Andzi.
Leżała ona na wielkim, bogato rzeźbionym łożu, pełnym brązów, pod jedwabnymi firankami, spiętymi pod sufitem złotą koroną i odsłoniętymi prawie całkowicie. Atłasowa, czerwona kołdra zsunęła się z łóżka ukazując białą, suto haftowaną koszulę dziewczyny i bielsze jeszcze ramiona, piersi i nogi. Długie, krucze włosy wysuwając się spod czepeczka oszytego brabanckimi koronkami spadały kaskadą roztopionej lawy na poduszki. Jedną rękę, zda się wyrzezaną w marmurze, podłożyła pod głowę i spała mocno. Sen jednak nie był spokojny; co chwila się rzucała wymawiając jakieś niezrozumiałe wyrazy, a twarz jej, zawsze piękna, zawsze pełna tego uroku niewinności i dziewiczej świeżości, której nie zdołały zatrzeć ani gorące całunki księcia rycerza, ani zapewne satyrowe uściski księcia prymasa - otóż twarz jej była nieco blada, zmęczona, a koło przysłoniętych długimi rzęsami oczów widać było ciemnoczerwoną obwódkę, od płaczu zapewne.
Pokoik, w którym Andzia spała, był niewielki, o jednym oknie wychodzącym na ogród; był więc umieszczony z tyłu pałacu, ukryty między wielkimi drzewami, które zaglądały przez szyby. Karmazynowe, aksamitne kotary wiszące u okien nie dopuszczały światła i słońca.
Panowała tu martwa cisza, przerywana tylko gorączkowym oddechem Andzi i lekkim szelestem liści uderzających o szyby okien. Na marmurowym postumencie wielki brązowy zegar, otoczony mnóstwem pasterzy i pasterek, poważnie wygłaszał upływający czas - a z obrazu wiszącego nad zegarem śmiała się bezmyślnie naga kobieta kołysząc się w objęciach jakiegoś żołdaka... Wszystko zresztą w tym pokoiku mówiło o rozpustnej myśli. Na suficie, w purpurowym półcieniu od purpurowych firanek u okna, nagi Amor obsypywał pocałunkami nagą Psyche, znad kominka mierzył z napiętego łuku brązowy Kupido, przy oknie marmurowa Wenus kryła - nie chcąc ukrywać - swe wdzięki. Na wielkim, miękkim dywanie nóżka Andzi stąpała po miłostkach Jowisza i Ledy...
Andzia wciąż spała, choć zegar wydzwonił cichym i poważnym głosem godzinę dziesiątą. Jeszcze dźwięki jego drgały w pokoiku, kiedy skrzypnęły lekko drzwi, zadrgała przykrywająca je purpurowa kotara i spoza niej ukazała się głowa mężczyzny.
Była to pyszna głowa niemłodego już człowieka, rumiana, starannie wygolona, jakby zdjęta z kamei greckiej, z oczami czarnymi, pełnymi rozumu i bystrości, z nosem prostym, ostro zakończonym, z ustami ułożonymi do - przyjaznego, acz nieco szyderskiego uśmiechu. Gdyby nie lekkie zmarszczki koło oczów i pewien wyraz znużenia i rozczarowania, malujący się w całej twarzy, można by ją było wziąć za twarz młodzieńca, tyle w niej było świeżości, galanterii, zalotności i żądzy. Duże, czarne oczy, pełne jeszcze ognia, szybko obejrzały cały pokoik i spoczęły na śpiącej Andzi. Z pewnym namiętnym uniesieniem wpatrywały się one w to pyszne i pół nagie ciało dziewczyny, obejmowały jej śliczną główkę, kosy jej włosów, jej ciało, ramiona, pierś i nogi - i lekkie westchnienie zakończyło ten przegląd.
Po chwili otworzyła się lepiej kotara i wysunęła się spoza niej cała postać. Był to mężczyzna wysoki, dobrej tuszy, pańskiej postawy, ubrany w ranną, fioletową sutannę księżą, w czerwone pończochy i trzewiki czarne ze świecącymi sprzączkami. Na białych delikatnych rękach błyszczały liczne pierścienie. Z okiem gorejącym żądzą, z ustami na pól otwartymi, począł on się skradać do łóżka wpatrzony w śpiącą Andzię, tłumiąc oddech w sobie.
Ale nie postąpił on i trzech kroków po miękkim, z Ledą i Jowiszem dywanie, gdy u bocznych drzwi rozsunęła się cicho kotara i ukazała się tłusta, czerwona twarz znanej nam dobrze kochanki
Kożuszka, eks-kawiarki z Krzywego Koła, Grubej Kaśki. Ustrojona była ona teraz, co się zowie. Na głowie miała wielki, śnieżnej białości czepiec, pełen wstążek wszystkich nieomal kolorów tęczy. Suknia jej, jasnoczerwonej barwy, była jedwabna i szeleściła straszliwie, a grube, tłuste i czerwone palce u rąk ozdobione były pierścionkami. Twarz wyglądała jak pączek w maśle, a maleńkie oczka uśmiechały się do świata.
Spostrzegłszy prymasa, bo to on był we własnej osobie, skradającego się do śpiącej Andzi, uśmiechnęła się okazując szereg czarnych i zepsutych zębów. A gdy prymas ujrzawszy megerę położył palec na ustach, kiwnęła parę razy ręką jakby na zgodę i znikła. Ciężka kotara zapadła za nią chwiejąc się i fałdując i znowu cisza zaległa pokoik. Prymas po krótkiej przerwie spowodowanej zjawieniem się Kasi rozpoczął dalszą peregrynację do łóżka śpiącej kochanki swego synowca, gdy nagle przez purpurowe firanki u okna przedarł się snop złotego światła słonecznego i ślizgając się po rzeźbach łóżka, po białej poduszce, spoczął na zamkniętych oczach dziewczyny. Ta poruszyła się parę razy, ciężko westchnęła i potarła rączką czoło, jakby chciała odegnać palący pocałunek słońca. Widząc to prymas i lękając się zbudzić do reszty śpiącą swymi, jakkolwiek cichymi, ruchami - zatrzymał się na środku pokoju i stał, jak posąg, z okiem wlepionym w Andzię, okiem gorejącym większym żarem niż żar promieni słonecznych.
A żar palący namiętną duszę prymasa zwiększał się z każdą prawie chwilą. Andzia poruszając się niecierpliwie pod rażącym ją blaskiem i szukając od niego ochrony, zrzuciła z siebie kołdrę ukazując pożądliwym oczom mężczyzny pyszne, białe jak marmur ciało leżącej kobiety. Krew wystąpiła na twarz prymasa. I widział, jak prześliczne, nagie, różowe piersi wznoszą się i opadają miarowym ruchem, jak pod białą skórą plącze się sieć błękitnych żyłek, jak purpurowa krew obiega po nich, jak wszystkie na koniec klasyczne kształty i wdzięki w anielskiej niewinności i nagości roztaczają się przed jego wzrokiem. Pod złotym blaskiem słońca białe to ciało przybierało barwę brązu, mając jego jędrność i elastyczność, jak od amarantowej firanki u okien stawało się różowe niby marmur różowy.
Ale niedługo to trwało. Palona wciąż słońcem, Andzia otworzyła swe wielkie, czarne oczy i wlepiła je w stojącego przed nią prymasa. Sądząc zapewne, że to sen, dość zresztą nieprzyjemny, przymknęła je znowu i po chwili znów otworzyła. Prymas stał wciąż na tym samym miejscu, skamieniały prawie. Teraz dziewczyna przetarła oczy i wlepiła je z wyrazem przerażenia i gniewu w czerwoną twarz mężczyzny. Instynktownym ruchem ściągnęła koszulę na piersiach, porwała kołdrę, otuliła się nią i głosem drżącym od wzruszenia czy gniewu zawołała:
- Co pan chcesz tutaj - precz! Precz ode mnie! Prymas ochłonął, uśmiechnął się swym ironicznym uśmiechem i siadając na fotelu wprost łóżka, rzekł głosem zimnym i spokojnym:
- Piękną Andziu, cóż mam robić? Nie pozwalasz mi przyjść do siebie wtedy, kiedy czuwasz, muszę więc przychodzić, kiedy śpisz.
- To jest nikczemność, to... o! nie mam wyrazu... Była widocznie wzburzona do głębi, kołdrę mięła w swoich rękach konwulsyjnie, a wielkie jej, wilgotne oczy ciskały piorunami.
- Nie unoś się, proszę cię, nie egzaltuj. Wcześniej czy później musisz być moją, to kwestia czasu tylko - mówił prymas strzepując jakiś pyłek z fioletowej sutanny.
- Nigdy! nigdy! Odejdź pan stąd, bo zawołam na służbę...
I sięgnęła ręką po srebrny dzwonek, na stoliczku łóżka będący. Prymas nie ruszył się, rzekł tylko z uśmiechem:
- Nie fatyguj się, Andziu, bp ci się to na nic nie zda. Zapominasz, że jesteś w moim domu, że ja tu panem, że nikt tutaj kroku nie zrobi bez mego rozkazu. Radzę ci więc, Andziu...
Nie skończył, bo dziewczyna przerwała mu z gwałtownym gniewem:
- Jak pan śmiesz nazywać mię Andzią! Ja panu zabraniam tego, rozumiesz? Zabraniam!
Prymas począł się śmiać, czym dziewczyna rozgniewana jeszcze bardziej, mówiła:
- Bezwstydny pan jesteś... Jak pan możesz myśleć nawet o dotknięciu się mnie, mnie, która będę matką ziecięcia twego synowca rodzonego! Wychodź pan stąd, wychodź, bo ci ten lichtarz roztrzaskam o głową.
I w uniesieniu porwała za ciężki świecznik, stojący na stole. Prymas porwał się na równe nogi, uskoczył w bok krzyknął gniewnie:
- Kasiu! Kasiu!
Kasia natychmiast pojawiła się we drzwiach. Prymas mówił:
- Uspokój tę wariatkę! Uspokój! Pięknie mi się wywdzięczasz! Cóż to, myślisz, że za darmo będziesz tu pasła się moim chlebem? Jeżeli mi jej nie ułagodzisz i nie ugłaskasz do wieczoru, osmagać cię każę rózgami i wypędzę... Przeklęta dziewka!
I podczas gdy Kasia wydzierała z rąk Andzi świecznik, prymas przechadzał się wzburzony po pokoju klnąc po francusku głośno.
- Cóż ty myślisz - obrócił się do Andzi - że ten półgłówek Józef wróci do ciebie?... Nie marz nawet o tym.
Zaplątał się wariat w tę głupią wojnę i diabli go wezmą, a ja zostanę. Otoczę cię złotem, przepychem, wszystko ci dam, czego zapragniesz.
Opanował wzburzenie, uspokoił się i siadł znowu na fotelu.
- To trudno - począł znowu - stało się. Jesteś w moim ręku, do Józefa wrócić nie możesz, wreszcie on sam tego nie chce. Namyśl się! Przecież ja jestem dla ciebie delikatny, grzeczny, choć mógłbym być inny... Trzeba mieć rozum brać rzeczy, jak one są.
- Nie myśl pan o mnie - rzekła na to Andzia, uspokojona także. - Uwolń mnie, a będę ci wdzięczna do śmierci. Jestem matką, czuję, iż nią zostanę.
Zarumieniła się jak wiśnia i zakryła twarz białymi rękami
- Głupstwo - odezwie się na to prymas - zdaje ci cię. Wreszcie, jeśli tylko o to chodzi, przyślę ci zaraz mego medyka, Straussa... On temu zapobiegnie, zwłaszcza że...
Zatrzymał się, gdyż Andzia poczęła spazmatycznie płakać. Przez palce łzy jej ciekły jak uriańskie perły. Drżała całym ciałem jak w febrze. Prymas spostrzegłszy to skrzywił się niechętnie, bo nie lubił płaczów, skinął na milczącą Kaśkę, żeby odeszła, i gdy został sam na sam z Andzią, rzekł głosem łagodnym:
- Moja Andziu, nie płacz, proszę ja ciebie, na co się to przyda. Szkoda twoich ślicznych oczów. Józio dobry chłopiec, ale pstro w głowie. Widzisz, wojna ta cała nie warta jest niucha tabaki, to się źle skończy. Porwali się z motyką na słońce. Przegrają, pobiją ich z kretesem! Józio będzie musiał uciekać z kraju. Cóż ty wtedy zrobisz? Zastanów się, moje serce. Zostań przy mnie, obsypię cię złotem, nawet, jeśli chcesz, dziecię, jakie będziesz miała, każę wychować na mój koszt. Wszystko zrobić, jak mię widzisz, tylko nie bądź uparta.
Chciał coś jeszcze mówić do płaczącej wciąż Andzi, gdy znowu uchyliła się kotara i weszła Kasia.
- Czego chcesz? - zapytał z gniewem prymas.
- Mości książę, pilny interes... Poseł od Króla Jegomości.
- Nie mam czasu... Nie ma mię! Zawsze mi muszą przeszkadzać! Idź sobie!
A gdy Kasia zabierała się do wyjścia, zatrzymał ją i rzekł z wyraźną niechęcią:
- Czekaj! Dowiedz się, czego chce, i przyjdź mi powiedzieć.
Zapanowało chwilowe milczenie po wyjściu kawiarki. Prymas poprawiał fałdy swej fioletowej sukni, a Andzia tłumiła spazmatyczny płacz. Ze dworu dobiegał głuchy turkot powozów, a w pokoju miarowe, monotonne tik-tak zegara rozlegało się poważnie.
Na koniec Andzia odejmując ręce od oczów szepnęła błagającym głosem:
- Proszą pana, wyjdź stąd. Chcę wstać i ubrać się... Chcę się pomodlić... proszę pana!...
Prymas z gniewnym ruchem zerwał się z fotelu, odtrącił go i zabierał się już do wyjścia, gdy nagle we drzwiach spotkał się z Kasią. Ta podając mu małą paczkę i list rzekła:
- Od Króla Jegomości.
Prymas z pewnym zdziwieniem, którego ukryć nie umiał, wziął najprzód ową paczkę, obejrzał ją dokoła i kiwnąwszy parę razy głową, postawił na marmurowym postumencie, na którym stała naga Wenus. Andzia śledząc jego ruchy zauważyła, że paczka owa, owinięta starannie papierem i opieczętowana dokoła, miała formę czworokątną. Po zagięciach papieru sądząc, przypuszczać można było, że się w niej mieści pudełeczko.
Tymczasem prymas, wciąż stojąc na środku pokoju, bokiem zwrócony do Andzi, otworzył list i począł czytać. Zrazu twarz jego obojętna pobladła śmiertelnie. Ręce mu poczęły tak drżeć, że papier wyraźnie i głośno szeleścił. Kroplisty pot wystąpił prymasowi na czoło i ciekł mu po białej jak płótno twarzy szerokimi strumieniami. Oddychał ciężko, głęboko, a słabł tak, że po skończeniu listu chwiejącym krokiem, wspierając się o meble doszedł do fotelu i padł raczej, niż siadł na niego. Widocznie był głęboko, straszliwie wzburzony. Rękę z listem opuścił na poręcz fotelu, a drugą obcierał czoło z potu, z pewnym machinalnym, bezwiednym ruchem. Usta mu drżały - a czarne oczy rozwarte były szeroko i z ognistych stały się martwe, bez blasku, szkliste i miały w sobie wyraz straszliwej, nie dającej się opisać trwogi. Czoło było głęboko zbruzdowane. Otarłszy je począł jak ten, co majaczy, odpinać i zapinać na powrót guziki u swej sutanny, mnąc przy tym konwulsyjnie jej fałdy. Co chwila wstrząsały nim dreszcze, a oczy błędnie biegały po pokoju. Na najmniejszy szelest zrywał się, nastawiał uszów i uspokojony, siadał znowu...
W ogóle przedstawiał sobą straszliwy obraz, człowieka przerażonego do głębi, śmiertelnie, obraz, na który Andzia ze swego łóżka strojnego w atłasy patrzała ze zdumieniem, grozą, nawet wstrętem. Nie wiedziała, nie pojmowała, co to znaczy. Na liście, który prymas trzymał otwarty, dostrzegała podpis króla, znany jej dobrze, bo nieraz czytywała bileciki królewskie, pisane do księcia Józefa. Zresztą, nie mogła zrozumieć, co w tym liście, liście pochodzącym od króla, brata prymasa; mogło być tak strasznego. Zdziwiona była do głębi i zapominając o wszystkim patrzała na drżącego prymasa, sama lękając się czegoś i drżąc także. Zdawało jej się, że wisi nad nią jakaś okropna katastrofą, że zbliża się jakiś fatalny koniec, jakiś los tragiczny. Choć w pokoju było duszno, parno nawet, jej było zimno. Otuliła się kołdrą; bo nią wstrząsały dreszcze. W końcu, lękając się szarego tnroku panującego w sypialni, wyskoczyła z łóżka i nie uważając na to, że jest na pól naga, że patrzy na nią człowiek, który jej przed chwilą tak gorąco pożądał, zbliżyła się do okna i gwałtownie rozsunęła firanki.
Snop jasnego światła oblał pokoik. Złocone jego ściany i sufit zapaliły się blaskiem, Amor namiętniej całował Psyche na plafonie. Kupido w nimbie słonecznym naciągał silniej łuk, a szyszak żołdaka na obrazie nad zegarem świecił srebrem. Ciche to schronienie rozkoszy w świetle słonecznym nosiło na sobie charakter spokoju niczym niezamąconego, rozpustnej nieco miękkości. Jakiż zatem dziwny kontrast stanowiła rozpaczliwa zaduma prymasa i gorączkowe przerażenie Andzi!...
Ta odywracając się od okna spostrzegła wlepiony w siebie wzrok prymasa i zarumieniła się cała, przypomniała sobie, że jest obnażona, że jest kobietą i ruchem pełnym niewieściego wdzięku założyła ręce na alabastrowych piersiach i wskoczyła pod kołdrę. Prymas patrzał wciąż na nią - ale, wzrok jego nie miał już w sobie tej namiętnej pożądliwości, z jaką wszedł do sypialni Andzi,; nie błyszczał ogniem krwi, ale jakeśmy rzekli, był szklisty, martwy; zagłębiony w sobie. Widocznie człowiek ten, patrzący na, jedno z najpiękniejszych ciał niewieścich, jakie kiedykolwiek natura utworzyła, nie myślał o nim, ale zupełnie o czym innym.
W chwili gdy Andzia wstydliwie otulała się kołdrą, prymas powstał, potarł czoło i włosy i chwiejąc się, podszedł do postumentu, na którym białą Wenus śmiała się do niego i na którym stała tajemnicza, opieczętowana paczka. Wziął ją, wrócił na fotel i począł oglądać starannie. Po chwili opuścił rękę z paczką i wpatrzył się nieruchomo w okno, przez które lało się potokiem słoneczne światło, a w nim drgały pyłki jakieś drobniutkie, ścigały się, przewracały i nikły.
Patrzał, patrzał na purpurowe firanki, na szyby, na liście drzew szumiące za oknem, na koniec wstrząsnął się, jak gdyby straszna jakaś myśl przyszła mu do głowy, automatycznym ruchem obmacał swoją szyję, zacisnął rękę i gwałtownie rozerwał papier na paczce. Ukazało się maleńkie, srebrne pudełeczko. Otworzył je... i patrzał nieruchomy na przedmiot wewnątrz się znajdujący, jak gdyby siła jakaś straszna przykuła go do niego.
Andzia mimowolnie, zdjęta ciekawością, wychyliła się z łóżka i zajrzała do pudełka. Znajdowały się w nim dwa niewielkie, krystaliczne kawałki jakiegoś białawego, nieznanego jej ciała. Jednakże domyślając się czegoś, czy też zdjęta wewnętrzną trwogą, rzuciła się ku ścianie i patrzała na wciąż nieruchomego prymasa. Pragnęła, a nie śmiała się odezwać. Dusiła ją cisza, straszna cisza pokoju, z tym nieruchomym na pół widmem w fioletach, tuż obok, na fotelu.
Tymczasem gdy prymas na pudełko, a Andzia na prymasa się patrzy, nagle w tę ciszę senną pokoju uderzył rozgłośny tętent koni, brzęk szabel i głosy, Prymas zadrżał, podniósł głowę i począł słuchać. Głosy się wzmagały... a nawet wkrótce dały się słyszeć kroki w sąsiednim pokoju.
Wówczas blady jak trup, straszliwy, zerwał się i krzycząc: „Już idą” połknął owe białawe kawałki z pudełk..
W tejże chwili rozwarły się drzwi i ukazał się w nich marszałek dworu prymasa.
- Mości książę - rzekł zadyszanym głosem - pan Kościuszko przyjechał!
- Dobrze! - odpowiedział na to prymas - odejdź!
Marszałek odszedł, a prymas padł znów na fotel. Był teraz spokojny, choć blady i oblany potem.
- Otrułem się - szeptał - otrułem... chyba trupa mego dostaną.
A podnosząc się nagle z wysileniem na nogi zawołał chrapliwym głosem:
- Tak umierają tylko ludzie wielkich imion!
I padł na dywan, na którym łabędź całował namiętnie nagą Ledę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W chwili gdy prymas wyrzekł w poprzednim rozdziale przytoczone słowa i padł na kobierzec, Andzia przerażona do najwyższego stopnia, zdjęta śmiertelną trwogą, wyskoczyła z łóżka. Paliło ją powietrze tego strasznego pokoju, paliła ją posadzka, słońce, rozpustne otoczenie, tak nie licujące z okropną sceną, rozgrywającą się przed oczami dziewczyny. Tak jak była, ubrana w lekką koszulę, obnażona prawie do połowy, z włosem rozwianym, który wydobywszy się spod czepka zrzuconego w chwili przestrachu spadał kaskadą lawy na biały jak alabaster kark i ramiona, drżąca nerwowo, wstrzymując mimowolny krzyk w piersiach odrzuciła kołdrę i stanęła na ziemi. Widocznie miała zamiar uciekać stąd, uciekać choćby najdalej, choćby na koniec świata, byle wydobyć się z tego pokoju, z tej duszącej atmosfery śmierci.
Ale pomiędzy nią a drzwiami leżał, drgający trup prymasa. Zagrodził jej drogę zupełnie. Dotykając się głową stoliczka, będącego tuż przy ścianie, leżał w poprzek pokoju i opierał się nogami o łóżko. Można było iść dalej tylko przeskakując przez niego. Myśl taka nawet nie przyszła Andzi do głowy. Widząc więc, że ruszyć się nie może, stanęła przytulona do łóżka starając się jak najmniej miejsca zajmować, blada jak chustka i drżąca febrycznie. Choć ją opanowała nieokreślona groza, choć czuła, że włosy jej na głowie powstają, przecież nie mogła oderwać oczow od leżącego na kobiercu trupa.
Był on istotnie straszny. Padł na wznak i twarz jego można było doskonale widzieć. Oczy miał szeroko rozwarte, nieruchome, szkliste, z tym wyrazem nie dającej się opisać grozy, jaka uderzyła Andzię w chwili, gdy począł fatalny list czytać. Usta, silnie zaciśnięte, pokryte były pianą - pierś ciężko robiła, jakby chwytała ostatki powietrza i życia gwałtownie uciekającego. Jedną rękę rzucił na kobierzec i gwałtownie go w niej gniótł, w drugiej trzymał zmiażdżone prawie; srebrne pudełeczko w którym była trucizna. Twarz cała była niebieska, a żyły na czole i szyi były naprężone jak postronki. Po fioletowej jego sutannie powoli, spokojnie ślizgał się złoty promień słońca, w którym unosiły się miriady drobnego pyłu, maleńkich niteczek kobierca; wyrzuconych do góry upadkiem ciała prymasa.
W pokoju zresztą, oprócz głuchego i ciężkiego oddechu konającego, panowała martwa cisza. Zegar wciąż wygłaszał swoje nieskończone tik, tak - a pasterki i pasterze na nim całowali slę tak samo w obliczu śmierci; jak wczoraj, jak zawsze. Kupido znad kominka naciągał łuk i biała Wenus kryłą swe białe wdzięki. Nic się, słowem, nie zmieniło od chwili; w której do tej rozkosznej i połswawolnej sypialni niewieściej wstąpił geniusz śmierci, nieubłagany, stanowczy, niezłomny jak przeznaczenie. Ze dworu tylko dochodził gwar różnych głosów; tętent koni; brzęk szabel..
Andzia wciąż stała drżąca przy swym łóżku; zapatrzona w konającego; nieruchoma; jakby urzeczona okropnym, szklistym jego wzrokiem. Straciła zupełnie przytomność, nie Wiedziała co robić; bała się straszliwie, a nie śmiała się ruszyć. Ten trup zdawał się jej mówić: nie pójdziesz dalej! Chciała krzyczeć, a głos jej zamierał w piersiach, chciała rzucić się naprzód, a nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Stałą więc jak kamienny posąg, biała, naga, podobna do nagiej Wenus na postumencie...
Nagle prymas rzucił się gwałtownie całym ciałem, uchwycił za pobliskie krzesło i usiadł. Spojrzał po pokoju błędnym wzrokiem i zatrzymał go na Andzi. Patrzał, patrzał... i widziała, jak źrenice jego się rozszerzają, jak dawny ogień zda się wybiega z nich strumieniem żaru i namiętności. Urzekał, piekł ją tym wzrokiem. Sina jego twarz drgała, blade, okryte pianą wargi miotały się konwulsyjnie, a ręce macały po kobiercu jak u tego, co ma malignę.
Andzia, przerażona okropnie, zrobiła ostatni wysiłek i chciała skoczyć w bok korzystając z wolnego miejsca, jakie zrobił prymas powstając. Ale zaledwie pierwszy ruch uczyniła, gdy uczuła, jak jej nogi obejmują wilgotne ręce, jak ją ściskają niby kajdany żelazne, jak palce wpijają się w jej białe ciało, jak na koniec ziejące żarem usta palą jej stopy pocałunkami. Oblał ją pot śmiertelny.
- W uściskach trupa! - pomyślała i straciła prawie przytomność.
A ręce prymasa ślizgały się tymczasem coraz wyżej po jej ciele, dosięgały jej korpusu, usta zostawiały gryzącą pianę na alabastrowym ciele dziewczyny, cały ciężar podnoszącego się prymasa zwalał się na nią powoli, przygniatał ją, dławił Czuła już oddech jego ciężki, posępne rzężenie w piersi, widziała jego wzrok straszny tuż przy swoim, jego usta tuż przy swoich...
Z ostatnim, rozpacznym wysiłkiem szarpnęła się, oderwała ręce konającego, pchnęła go tak mocno, że padł uderzając głucho o posadzkę i wyskoczyła na środek pokoju Koszulę miała na sobie podartą i w wielu miejscach od paznokci prymasa krwawe ślady. Wybiegła, stanęła i poczęła się głośno, strasznie śmiać...
W tejże chwili rozwarły się drzwi i stanęła w nich spokojna, poważna, smutna swą poetyczną melancholią postać naczelnika. Za nim szedł Wojtek i paru starszych dworzan prymasowskich.
Andzia nie zważając na to, że całą jej osłoną są strzępki koszuli, że patrzy na nią kilkoro oczów męskich, stała wciąż twarzą do nich zwrócona, śmiejąca się rozgłośnie swym srebrnym śmiechem, który brzmiał przez otwarte drzwi po dalszych komnatach tysiącznymi odgłosami. Wielkie jej, czarne oczy latały w oprawie jak szalone i śmiała się ciągle.
A potem, kiedy wszyscy, co weszli, patrzyli nie mogąc zrozumieć, co się tu stało, urwała kawałek wiszącej koszuli, zwinęła, usiadła w kącie pod ścianą i tuląc ową szmatę do piersi przestała się śmiać, a natomiast poczęła nucić wesołym głosem:
„Aaa, kotki dwa, szare, bure obydwa!
Było w tym widoku coś dziwnie okropnego, coś tragicznego, wzruszającego do głębi. Pierwszy naczelnik przemówił:
- Ta kobieta szalona! Wyprowadźcie ją stąd... I podszedł do nieżyjącego już prymasa.
Wojtek, jakby wypełniając rozkaz naczelnika, chwycił kołdrę z łóżka, okrył nią śpiewającą wciąż Andzię i chciał ją podnieść. Ale dziewczyna zerwała się na równe nogi i odpychając z ogromną siłą, zawołała:
- Precz! precz, trupie...
I poczęła biegać po pokoju włócząc za sobą kołdrę jak płaszcz królewski z purpury. Potrącała sprzęty w tym ciasnym buduarze, zrzuciła Wenus, która się potłukła na szczątki, przewracała stoliczki, to śmiejąc się, to śpiewając, naga, z włosem rozwianym, przepyszna tym ciałem, w którym niestety już duch nie mieszkał.
Wojtek, blady, zmęczony nocną wyprawą do Górc i walką, strawiony smutkiem, palony wstydem i rozpaczą, biegał za nią... ale widząc bezsilność swych usiłowań rzekł zwracając się do naczelnika głosem błagalnym:
- Panie naczelniku! niech wszyscy wyjdą, ja ją uspokoję.
Więc naczelnik, pogrążony dotąd w głębokiej zadumie nad trupem prymasa, kazał go zabrać i wyszedł. Zostaj Wojtek sam i śpiewająca wciąż Andzia.
Na chwilę uspokoiła się, usiadła znów w kącie na kobiercu i poczęła bezmyślnymi, ale zawsze cudownymi oczami patrzeć na Wojtka. Ten ukląkł przy niej, wziął ją za rękę, czego mu nie broniła, i począł mówić głosem tak rzewnym, tak pełnym boleści, że i kamienie by zapłakały:
- Anuś, moja złota Anuś, uspokój się... przecie wiesz, kto ja jezdem. Wojtek, twój Wojtek, coś go tak dawniej kochała. To ja, Wojtek, rybak. O! moja Anuś, co oni z tobą zrobili, na co ci to przyszło. Porzucili cię jak psa i ja jeno przy tobie ostałem... Ale ja cię nie opuszczę, nie...
Takem sobie postanowił. Wstań, Anuś, ubierz się, pójdziemy stąd, z tego przeklętego pałacu, nad Wisłę, do naszego domku, do ogródka z wiśniamy... chodź, Anuś.
I podniósł ją i jak matka począł ubierać w suknie, które znalazł w sąsiednim pokoju. Pozwoliła ze sobą wszystko robić, patrząc wciąż przed siebie błędnymi oczami, uśmiechając się niekiedy tym swoim śmiechem pełnym niewinności i cichego szczęścia. Od czasu do czasu nuciła coś ledwie dosłyszalnym głosem, a Wojtkowi wielkie łzy toczyły się po zwiędłej, ogorzałej od słońca i dymu bojowego twarzy.
Kiedy ją już ubrał zupełnie, spojrzał na nią. Wydawała mu się tak cudownie piękną, taką wielką damą, ustrojoną w ciężką, jedwabną suknię, silnie obcisłą według mody ówczesnej, z długim ogonem, który wlokąc się szeleścił za nią nadając jej ruchom pełen powagi majestat. Patrzał przecierając co chwila łzy, które mu zasłaniały oczy, i szeptał:
- I oni ją porzucili...
Nie mógł tego pojąć. On byłby ją tak kochał, tak czcił, tak szanował, a oni kupczyli nią jak towarem. Andzia przechadzała się po pokoju nieustannie, gnana jakąś gorączką wewnętrzną, a Wojtek stał oparty o ścianę i ścigał wzrokiem jej ruchy, jej kibić, jej biust, jej śliczną, anielską twarzyczkę, jej włosy krucze. Myślał, że ona stworzona jest na królową, że jej tylko koronę włożyć na głowę, ubrać w purpurę...
Ogarnęła go w tej chwili szaloną, niewygasłą miłość i zazdrość, rozpacz i żal.
- Wszystko przepadło! - szeptał - ona nie dla mnie... co ją bym z nią robił?
I przypomniał sobie koleje, przez jakie Andzia przeszła od owej schadzki ostatniej w sadzie, pod cieniem drzew przy Bednarskiej ulicy. Jakież zmiany od tego czasu! Przypomniał sobie, że ta suknia bogata, to otoczenie całe, kupione kosztem jej wstydu, że go porzuciła dla świetnego rycerza, księcia, że w łonie nosi owoc tej miłości, że rozpustne uściski prymasa skaziły to białe łono, że na koniec oszalałą...
Zimny pot oblewał mu czoło, a wściekłe uczucie zazdrości szarpało mu serce. Oni ją mieli, bo byli bogaci, bo mieli pieniądze, a ona się sprzedała. Wrzał gniewem i chwilami chciał stąd wyjść i zostawić ją tutaj.
- Niech się z nią dzieje co chce! - myślał.
Ale dawne uczucia wróciły, walczyły i zwyciężyły na koniec. Porzucić ją samą w tym wielkim i strasznym pałacu, do którego przed chwilą śmierć zajrzała, w którym nie ma już ręki, która by ją choćby przez rachubę mogła bronić, zostawić ją na pastwę śmiechów i szyderstw gawiedzi dworskiej, ją - samą bez zmysłów - na to, żeby ją pewnej nocy wyrzucono na ulicę... nie! Nigdy. Weźmie ją, zaprowadzi do domu rodziców na Bednarską ulicę, wróci im marnotrawne, zgubione dziecię.
Tak myślał i obrzucał wzrokiem pełnym miłości tę smutną, tragiczną a tak piękną postać dziewczęcia, przesuwającą się miarowym, automatycznym krokiem po pokoju. W uniesieniu przybliżył się do niej, uchwycił za rękę, ukląkł i całując namiętnie, rozpłakał się jak dziecko...
Potem ją wyprowadził z tego pałacu, wyszukał jakiś wózek i powiózł na Bednarską ulicę, do cichego, skromnego domku rodziców.
I cóż dodamy jeszcze do naszej powieści? Losy naszych bohaterów i bohaterek wypełniły się - parę słów uzupełni je całkowicie.
Dzieje oblężenia Warszawy znane są skądinąd. Prusacy, jak wiadomo, odstąpić musieli nic nie zdziaławszy. Radości, jaka stąd panowała w Warszawie, nie dzielił ani Wojtek, ani Balcer. Ich serca na zawsze były złamane - wspólnie teraz żyli, wspólnie płakali.
Kasia, Gruba Kasia z Krzywego Koła, żyła potem jeszcze bardzo długo. Przy śmierci prymasa umiała skorzystać z zamieszania, jakie stąd powstało, i obładowała swe kieszenie, co się zowie. Za Księstwa Warszawskiego uchodziła za bardzo uczciwą i pobożną damę.
Andzia umarła w rok potem, zawsze uśmiechnięta, wesoła, szczęśliwa, nie odczuwając swego stanu. Dziecię jej chowali biedni rybacy, jej rodzice.
KONIEC
Kwiecień - maj 1878