Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
Walery Przyborowski
Zdobycie
Sandomierza
2
ROZDZIAŁ I
w którym Kubuś przekonuje Ferdzia von Lausitza, że w każdej
legendzie mieści się cząstka prawdy
Śliczny, słoneczny dzień zajaśniał w Sandomierzu dn. 13 maja 1809 r.
Była to niedziela, więc Kubuś Królikowski, zwany zwykle przez kolegów
Kubkiem, Królem albo Królikiem, chłopiec liczący około szesnastu
lat i uczeń ostatniej klasy szkoły miejscowej wybrał się wczesnym
rankiem na przechadzkę. Bo jakże nie skorzystać z prześlicznej pory
majowej, nie pójść nad Wisłę albo na Góry Pieprzowe, nie zachwycać się
świeżym powietrzem, słońcem, uroczą młodą zielonością, zwłaszcza gdy
się grało w zielone z kuzynką Jadzią, do której rodziców był Kubuś
zapraszany stale na obiady we wszystkie niedziele, i trzeba było mieć
niezwiędłą gałązkę bzu lub koniczyny, bo to był warunek gry nieodzowny.
Wyszedł tedy Kubuś koło godziny ósmej rano n
a rynek sandomierski
i rozglądał się dokoła, rozmyślając, gdzie urwać bzu lub znaleźć koniczynę,
by idąc na obiad do kuzynów Białkowskich mieć zielone, świeże
i niezwiędłe, bo kuzynka Jadzia była pod tym względem nieubłaganie
wymagająca. Stał więc Kubuś wahając się, czy udać się nad Wisłę czy na
-
Góry Pieprzowe, gdy nagle z tyłu uderzył go ktoś w ramię i ozwał się głos:
—
Nu, Herr Kubek, nad czym tak rozmyślasz?
Kubuś żwawo się odwrócił i ujrzał przed sobą swego kolegę szkolnego
Ferdynanda von Lausitza, syna cesarsko-królewskiego radcy dworu,
który w Sandomierzu stał na straży całości i nienaruszalności władzy
Jego Apostolskiej Mości, Cesarza Austriackiego Franciszka Pierwszego.
Kolega Ferdynand von Lausitz był to chłopak niski, na swój wiek może
zanadto otyły, ubrany z wyszukaną elegancją, z oczami chytrymi
i biegającymi niespokojnie. Urodzony i wychowany w Sandomierzu
mówił wprawdzie po polsku, ale lubił wtrącać do rozmowy wyrazy
niemieckie, a nade
wszystko dumny był z dygnitarskiego stanowiska
swego ojca, który przecież za pan brat żył z komendantem miejscowej
załogi, generałem
-
lejtnantem von Egermanem. Ferdynand pomiatał
Polakami, szydził z obyczajów i zwyczajów polskich, starał się wyróżniać
wśród swoich kolegów. Toteż nie lubili go oni wcale i unikali, o ile mogli,
wszelkich z nim stosunków, zwłaszcza że był złośliwy, nieuczynny
i o wszystkim, co się działo w szkole, gadał ojcu, z czego nieraz bardzo
przykre wynikały h
istorie. Potajemnie nazywano go szpiclem, co wed-
ług cesarsko
-
królewskiej i apostolskiej nomenklatury oznaczało po
prostu szpiega.
Kubuś nie znosił Ferdynanda von Lausitza i nieraz ściskał pięści,
słuchając jak ten szwarcgelber[1] wyśmiewał się z Polaków i cesarza
Napoleona, jak zapowiadał głośno, że tylko patrzeć, gdy tego Korsykani
-
na żołnierze austriaccy przyprowadzą okutego w kajdany do Wiednia.
Zwłaszcza w ostatnich czasach szwarcgelberowski szpicel rozpuścił
strasznie
swój język z powodu wojny, jaką Austria wydała Księstwu
Warszawskiemu. Głosił więc, że arcyksiążę Ferdynand, dowódca korpu
-
su austriackiego, zniósł za jednym zamachem to księstwo, a księcia
Józefa jako buntownika wsadzi do fortecy. Księcia Jó
zefa Poniatowskie-
go dlatego nazywał buntownikiem, bo niegdyś służył on w wojsku
austriackim.
Wczoraj zwłaszcza w szkole szpicel rozpowiadał, że przyszły urzędo
-
we wiadomości, iż arcyksiążę Ferdynand rozbił, zniósł i zniszczył
doszczętnie armię polską pod Raszynem, zajął Warszawę, i
—
dodawał
Ferdzio —
polski bunt (bo dla niego istnienie Księstwa Warszawskiego
i wojska polskiego było buntem) raz na zawsze zostanie stłumiony.
Polscy koledzy szpicla nie mogli zaprzeczyć tym złowrogim słowom,
bo nie mieli żadnych wiadomości o tym, co się właściwie dzieje tam, koło
Warszawy, gdyż nadęty i wyprostowany, jakby kij połknął, generał
-
-
lejtnant von Egerman nie dopuszczał do Sandomierza żadnych gazet
3
i żadnych nowin. Ogłaszał tylko co parę dni przez plakaty przylepione na
rogach ulic i pisane w prawomyślnym cesarsko
-
królewskim języku, że
uzurpator Napoleon został pobity na głowę i ścigany jest przez dzielne,
waleczne wojska Jego Cesarsko-Królewskiej Apostols
kiej Mości, że
arcyksiążę Ferdynand na miazgę zgniótł buntownicze „bandy" polskie
pod „Raschin" i zajął Warszawę.
Słuchano więc w milczeniu słów szpicla, ściskano zęby i pięści, ale
nikt nie mógł mu powiedzieć; kłamiesz!
—
bo nikt naprawdę
nie
wiedział, jak się rzeczy w istocie mają. Toteż i teraz Kubuś, ujrzawszy
przed sobą nieznośnego, czarno
-
żółtego szpicla, skrzywił się, jakby mu
kto na odcisk nastąpił, i na jego pytanie odrzekł, że o niczym nie myśli,
sądząc, że tą obojętną i chłodną odpowiedzią pozbędzie się niepożądane
-
go towarzystwa.
Ale ten ani myślał go opuszczać.
— Wiesz co? —
rzekł.
—
Mam ochotę się przejść. Taki śliczny dzień.
A chciałbym też coś zobaczyć. Powiedziałbym ci coś, żebyś mnie tylko
nie zdradził, bo to wielka urzędowa tajemnica.
—
Wiesz o tym dobrze, że ja nikogo nie zdradzam, twoją zaś
urzędową tajemnicę zachowaj dla siebie, jam jej wcale nie ciekawy.
—
Ale, bo ty nie wiesz...... a zresztą, powiem, bo cię to może
pr
zekona, jakie straszne rzeczy działy się dawniej w tym kraju pod
rządami polskimi.
—
Znowu jakaś niegodna plotka!
—
Wcale nie plotka. Jeżeli pójdziesz ze mną, przekonasz się
naocznie.
—
Cóż to takiego?
—
zapytał Kubuś istotnie zaciekawi
ony.
Ferdynand von Lausitz nadął się jak pęcherz, obejrzał się dokoła,
a wziąwszy Kubusia pod ramię, pociągnął go na bok i z miną tajemniczą,
półszeptem począł mówić:
—
Zapewne uważałeś od paru dni, jakie tłumy waszego dzikiego
chłopstwa kazał spędzić generał
-lejtnant Freiherr von Egerman?
—
Uważałem, ale to chłopstwo nie wydaje mi się znów tak dzikim.
—
O! Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości, dość spojrzeć na
nich, na ich skołtunione głowy. Ale mniejsza o to. Chłopstw
o to dlatego
generał
-
lejtnant Freiherr von Egerman spędzić kazał, żeby ponaprawia
-
ło mury i pokopało fosy koło Sandomierza, bo przyszedł rozkaz z Wied
-
nia, żeby z tego miasta zrobić pierwszorzędną fortecę.
— Hm! —
odrzekł na to Kubuś.
— T
ak wszędzie zwyciężacie,
Napoleona macie w kajdanach przywieźć do Wiednia, księcia Józefa do
twierdzy, a z Sandomierza chcecie robić fortecę. Na co, przeciw komu?
——
Już ja tam nie wiem, dlaczego. Ojciec mój powiada, że będzie to
mocne więz
ienie dla polskich buntowników. Ale tu nie o to idzie.
Wczoraj, wyobraź sobie, na urwisku, od strony Wisły, gdy Freiherr von
Egerman oglądał zrujnowany klasztor i kościół, które niegdyś, ponoć,
zbudowali jezuici, i kazał tam kopać fundamenta po
d mury forteczne,
natrafiono na straszne lochy, na ogromne podziemia, ciągnące się Bóg
wie jak daleko.
— O! To nie nowina! —
zawołał Kubuś.
— Wszyscy w Sandomierzu
wiedzą o tych lochach, jak je nazywasz, a które są po prostu rozległymi
piwnicami. Nawet gadają ludzie, że jezuici zakopali tam znaczne skarby.
Aleja w to nie wierzę. U nas zawsze po starych murach i starych dziurach
mają się ukrywać niebywałe skarby.
—
Otóż, mylisz się, Kubku, nie są to piwnice, ale ogromne, ciągnące
się daleko podziemia, zakręty, korytarze, głębokie i ciasne karcery,
w których znaleziono całe góry kości ludzkich, tułowia i kościotrupy
stojące, nawet kobiece... wyobraź sobie... kobiece!
—
Więc cóż z tego? Cóż ty przypuszczasz?
—
Ja nic nie przypuszczam, bom tego jeszcze nie oglądał. Ale ojciec
mój twierdzi, że te szkielety męskie i kobiece to nieszczęśliwi więźniowie
jezuitów, że są to niecne ślady intryg jezuickich, że w tych norach
podziemnych może niejeden ojciec kilkorga dziatek o herezję posądzo
-
4
ny, niejedna żona nie chcąca wydać męża okrutną śmierć głodową
znalazła lub skonała w mękach na torturach.
—
Trą la la la!
—
zaśmiał się Kubuś.
—
Czytałem ja o takich historiach
w Hiszpanii pod panowaniem waszego habsburskiego domu, ale w
Polsce, mogę cię zapewnić, nic podobnego nigdy się nie działo. Owe
kościotrupy, które tak przeraziły twego ojca, to są ciała nieboszczyków
tam pochowanych, bo jak ci wiadomo zapewne, dawniej ludzi grzebano
pod
kościołami.
—
Gdyby tak było, jak ty mówisz, toby przecie były trumny, a tam
ich nie ma.
—
Bo zbutwiały.
—
Zawsze byłyby jakieś ślady, jakieś szczątki, a tam nic nie ma, tylko
same szkielety, kościotrupy, trupie czaszki. Nie! To z pewnością tak było,
jak mój ojciec powiada, a z tą opinią zgadza się generał
-lejtnant Freiherr
von Egerman.
—
Co tam generał
-
lejtnant wie o tym! Zna on to historię polską!
I wiesz, co ja ci powiem?
—
Cóż takiego?
—
Jeżeli to nie są nieboszczyki pochowane zwyczajnie pod kościo
-
łem, to w takim razie te lochy i te kości są o wiele starsze od przybycia
jezuitów do Sandomierza, co nastąpiło dopiero w XVII wieku.
—
Nie rozumiem cię.
—
Wiedzże o tym, nieuku jakiś, że za panowani
a króla Leszka
Czarnego Tatarzy dwa razy tu gościli, a nawet w 1260 roku wymordowali
pięćdziesięciu zakonników w kościele św. Jakuba... Powinieneś wie
-
dzieć o tym, bo przecież niedawniej jak rok temu papież tych męczenni
-
ków w poczet błogosławionych policzył.
— A tak, prawda!
—
Otóż sandomierzanie, nauczeni tym strasznym przykładem, za
panowania króla Leszka Czarnego wykopali trzy ogromne podziemia,
z których jedno właśnie zaczynało się tam, gdzie dziś ruiny kościoła
po
jezuickiego się znajdują, i które miało iść pod Wisłę na tamtą stronę
rzeki.
—
Skądże ty to wiesz?
—
Czytałem o tym w starych kronikach.
—
Hm... może być, że te podziemia wykopano tam kiedyś w obawie
przed Tatarami, ale skądże kościotrupy? Czyż nie jest to jasne, że jezuici
skorzystali z tych lochów, by w nich więzić i torturować nieszczęśliwych
heretyków. Tak nazywali oni inaczej wierzących...
—
Wszystko to, co mówisz, jest kłamstwem. Wiadomo dobrze, skąd
się tam znajdują kości i szkielety. Kiedy w roku 1287 napadli Tatarzy na
Sandomierz i ten wyczerpany, pozbawiony żywności miał już ulec,
niejaka Halina, kasztelanowa sandomierska, umówiła się z Witkonem,
wójtem sandomierskim, i w nocy udała się do obozu tatar
skiego,
stojącego na górze Salve Regina. Wiesz, gdzie...
—
Wiem. Cóż dalej?
—
pytał zaciekawiony Ferdzio von Lausitz.
—
Tam Halina stanęła przed carzykiem[2] dowodzącym całą tą hordą
najeźdźców. Przedstawiła się jako kobieta pragnąca pomścić się na
sandomierzanach, którzy jej mieli wiele krzywd wyrządzić, i wyjawiła,
że ludność miasta ze wszystkimi bogactwami i kobietami ukryła się
w lochu podziemnym, do którego tylko ona jedna może doprowadzić.
—
A wiesz, Kubek, że to bardzo ciekawe! I cóż dalej?
—
Pewno, że ciekawe. Właśnie wtedy z rozkazu wójta Witkona
pogaszono w mieście wszystkie ognie i tak się uciszono, że zdawało się,
jakoby Sandomierz stał się martwą pustynią. Ta cisza i smętek rozlany
na obliczu Halin
y tak uwiodły carzyka tatarskiego, że uwierzył jej
słowom. Natychmiast zwołał swoich murzów i wydał rozkaz, aby
zapalono jarzące, smolne pochodnie. Cała horda pod przewodnictwem
kasztelanowej Haliny ruszyła ku owym podziemiom i weszła w nie. Gd
y
już ostatni Tatarzyn, wiedziony chęcią łupu i branek, zniknął w podzie
-
miach, Witkon ukryty z garstką rycerstwa wypadł, ogromnymi głazami
5
zawalił wejście od lochów i tym sposobem pogrzebał w nich hordę
najezdniczą.
—
A cóż się stało z kasztelanową Haliną?
—
Nie wiadomo. Oczywiście, zginęła w lochach, zapewne od mie
-
czów mściwych Tatarów, ale tym sposobem własnym życiem okupiła
życie swych współmieszkańców. Taką szczytną ofiarność można tylko
znaleźć w historii polskiej, o której nie znający rzeczy nieprzyjaciele nasi
tyle głupich bajek plotą.
— Dziwne, dziwne! —
powtarzał zamyślony Ferdzio von Lausitz.
—
Te trupy, szkielety, kości, które dziś odkryto w podziemiach koło
klasztoru Jezuitów, nie są więc ofiarami fanatyzmu, jak twierdzi mądry
generał
-
lejtnant von Egerman, ale zapewne szczątkami Tatarów, któ
-
rych tam przed sześciu blisko wiekami pogrzebała dzielna kasztelanowa
Halina.
—
Tak, to może być, ale skądże się tam znajdują szkielety
kobiece?
—
Najprzód nie wiem, czy tam jest dużo szkieletów kobiecych, może
tylko jeden, a w takim razie są to szczątki bohaterskiej Haliny.
—
Jeżeli jest jeden, a jeśli ich jest więcej?
—
I na to można znaleźć odpowiedź. Wiadomo przecież, ż
e Tatarzy po
drodze rabowali wszystko, mężczyzn zabijali, a kobiety brali w jasyr.
Jeżeli tam jest więcej szkieletów kobiecych, to są to szczątki nieszczęśli
-
wych branek pogańskich.
—
Hm! Wszystko pięknie wytłumaczyłeś, Kubku... Ani słowa, mogło
tak być, ale ja myślę, że cała ta historia jest bajką, jest piękną legendą
wymyśloną przez starych kronikarzy. W waszej historii jest mnóstwo
takich bajek, na przykład o smoku pod Krakowem, o Krakusie i Wan
-
dzie, o myszach Popielą, o kołodzieju Piaście.
—
W każdej legendzie, mój Ferdziu, jest cząstka prawdy. Ale historii
o kasztelanowej Halinie nie trzeba mieszać z podaniami o smoku
i Krakusie, o Popiciu i myszach. Te ostatnie wypadki miały się dziać
w czasach bardzo
odległych, w nieoznaczonej epoce, podczas gdy
historia Haliny stała się w roku 1287, to jest w czasach, gdy ludzie
spisywali już kroniki. Tamte zdarzenia noszą charakter nadzwyczajny,
nadprzyrodzony, boć przecie wiemy, że smoków nie ma na świecie, że
siarka w brzuchu potwora palić się nie mogła, że z ciał ludzkich nie mogą
wylęgać się myszy, ani też zagryzać ludzi. Tymczasem w historii
kasztelanowej Haliny nie ma nic nadzwyczajnego, nadprzyrodzonego,
jest tylko bohaterstwo i poświęcenie dla ojczyzny. Fakt więc ten nie
jest niemożliwy, a zapisany przez współczesnych niewątpliwie jest
prawdziwy.
—
Wiesz, gdym się od ojca dowiedział o tych kościotrupach, byłem
bardzo ciekawy je zobaczyć, choć wahałem się czy pójść, bo tam musi być
bardzo brudno, a ja włożyłem na siebie nowe ubranie. Ale teraz pójdę...
zum Teufel, w nowym ubraniu! Cóż, pójdziesz ze mną? Przecież to
bardzo ciekawe zobaczyć kości ludzi, którzy przed sześciuset laty
umarli, jeżeli w rzeczy samej jest to prawdą, coś powiedział. A nuż to są
szczątki ofiar wymordowanych przez jezuitów, jak utrzymuje mój
ojciec?
—
To zobaczymy. Idę z tobą. Jeżeli to są szczątki ofiar jezuickich, to
powinny być przy nich łańcuchy, okowy i tym podobne narzędzia
męczeńskie, bo przecież wiadomo, że dawniej u nas nikogo nie wsadzano
do więzień bez oków, jak to wy jeszcze dziś robicie z waszymi więźniami.
Chodźmy, i pewien jestem, że się przekonasz, iż to co mądry generał
-
-lejtnant von
Egerman powiada, jest wierutną bajką.
Ruszyli więc co żywo w kierunku ruin dawnego kościoła i klasztoru
Jezuitów. Wszędzie dokoła miasta tłumy spędzonych z okolicy wieśnia
-
ków pracowały pod nadzorem oficerów austriackich nad naprawianiem
s
tarych murów i okopów, choć to była niedziela. Ale rząd Jego Apostol
-
skiej Mości nie zwracał na to uwagi, a kij kapralów i oficerów napędzał
opornych do ciężkiej pracy.
Widok ten przykre uczucie wzbudził w Kubusiu, wrzała w nim krew,
6
ale m
usiał milczeć, bo wiedział, że nic na to poradzić nie jest w stanie.
ROZDZIAŁ II
w którym Kubuś jest podejrzany, że otrzymał zły stopień z geografii
Do podziemi, o których Ferdzio von Lausitz opowiadał, nikogo nie
wpuszczano, jemu zaś
jako synowi wysokiego dygnitarza dano wolny
wstęp. Kapral, który z kijem w ręku pilnował nieszczęśliwych chłopów
polskich spędzonych do robót koło fortyfikacji miasta, ujrzawszy Fer
-
dzia, kłaniał mu się z wielkim uszanowaniem, z czego on był b
ardzo
dumny i, spoglądając z boku na Kubusia, zdawał się mówić:
—
Widzisz, co ja znaczę!
Piwnice, do których obaj chłopcy weszli, zrazu nic godnego uwagi nie
przedstawiały. Były to puste, sklepione mocno lochy, z których przeszli
do długiego, wąskiego korytarza, a stąd dopiero do obszernego podzie
-
mia, przedstawiającego okropny widok. Była to istna kostnica. Przy
słabym blasku, przedostającym się przez dwa zakratowane okienka,
bardzo wysoko umieszczone, ujrzeli najprzód opar
ty o mur cały szereg
szkieletów. Stały one w najrozmaitszych pozycjach. Jedne z czaszkami
do góry podniesionymi zdawały się czarnymi oczodołami szukać powie
-
trza i słońca; inne z rękami opuszczonymi, z głową na piersi przedstawia
-
ły smutny obraz, jeszcze inne miały ręce rozprostarte wzdłuż ściany,
jakby się jej czepiały w jakimś rozpaczliwym wysiłku. Były też takie,
które dziwnie podnosiły nogę, jakby chciały wykonać skok przez jakąś
przeszkodę. Były takie, które wyciągnąwszy naprzód szkieletowe dłonie
chciały coś lub kogoś chwytać w swe objęcia.
Zgroza przejmowała, gdy się patrzyło na ten okropny widok. Posadz
-
ka podziemia zarzucona była całą górą czaszek, piszczeli ludzkich, rąk
odpadłych od ciała, kości wszelkiego rodzaju oraz pyłem powstałym
zapewne ze zgniłych i przez wieki wysuszonych ciał ludzkich. Obaj
chłopcy na ten widok, przypominający marność istnienia człowieczego,
skamienieli tajemną trwogą przejęci. Trwoga ta zmieniła się w paniczny
strach, gdy nagle ni stąd, ni zowąd jeden ze szkieletów opartych o ścianę
poruszył się. Coś czarnego, ruchliwego wysunęło się z jego czaszki
i z piskiem zanurzyło się w stosie kości leżących na ziemi, sam zaś
szkielet z trzaskiem i głuchym chrzęstem runął na ziemię i prawie w pył
się rozsypał. Podniosła się przy tym cała chmura duszącego kurzu, aż
Ferdzio przerażony krzyknął:
— Ach, Herr Je! —
i schował się za Kubusia, czepiając się rozpaczli
-
wie jego ramion, jakby szukał zasło
ny i pomocy.
Kubuś nie mniej był przestraszony, ale nie cofnął kroku. Oprzytom
-
niał w jednej chwili i rzekł spokojnym, choć nieco drżącym głosem:
—
Czego się boisz? To pewno szczury.
W tejże chwili stos kości na posadzce począł się także ruszać,
chrzęścić, czaszki przewracały się i jakiś piszczel z dziwnym łoskotem
potoczył się pod same nogi Kubusia, który cofnął się nieco z niemiłym
uczuciem obrzydzenia. A że powietrze duszne w tym zamkniętym
podziemiu stało się teraz wskutek upadku szkieletu prawie niemożliwe
do oddychania, więc rzekł:
—
Chodźmy stąd, bo się udusimy. Słabo mi się robi.
Co żywo więc zawrócili, przebiegli prawie pędem przez korytarz
i pierwsze piwnice. Bardzo byli radzi, gdy się znaleźli na świeżym
powietrzu, na jasnym dniu, pod złocistymi blaskami słońca majowego.
Wciągali w płuca rześkie powietrze, a Ferdzio blady jak ściana tak się
uczuł osłabiony, że usiadł na jakimś złomie muru i rzekł:
—
Za nic w świecie drugi raz bym tam nie poszedł.
— Zapewne —
odparł Kubuś
—
nie ma tam po co chodzić. Nic
ciekawego, a powietrze strasznie jest zepsute. Można się nabawić
choroby. Cóż, lepiej ci?
7
—
Lepiej, ale jeszcze muszę sobie trochę odpocząć. Licho nadało,
żeśmy tam poszli. Po nocach będą mi się śnić szkielety.
—
Widzę, że jesteś trochę tchórzem podszyty.
—
Nie, a zresztą przyznaj, że i ty się przeraziłeś, gdy ten kościotrup
runął spod ściany. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu to się stało.
— Z bardzo naturalnego. W tych podziemiach jest mnóstwo szczu-
rów, jeden z nich nieuważnie trącił szkielet i ten upadł. Przecież nie
przypuszczasz chyba, że kościotrup chciał nas stamtąd wygnać.
Ferdzio zamyślił się i po chwili rzekł:
—
Zapewne, że to tak było. A nawet widziałem, jak z czaszki coś
czarnego i ruchliwego wyskoczyło.
—
W czaszce tej mieści się niewątpliwie gniazdo szczurze. Może to
był szkielet jakiegoś znanego murzy tatarskiego. Na co mu to przyszło,
teraz w jego głowie szczury się gnieżdżą!
—
Więc ty naprawdę przypuszczasz, że to są szczątki Tatarów,
zwabionych do lochu przez ową kasztalanową Halinę?
—
Oczywiście, że tak. Skądże wzięłaby się taka ogromna masa
szkieletów i kości? Przecież widziałeś ich post
awy rozpaczliwe; widocz-
nie umierali w strasznych męczarniach głodu. Tak, ja jestem pewien, że
to są szczątki Tatarów pogrzebanych w tych podziemiach.
Ale Ferdzio nie zgadzał się z tym. Jemu w głowie ćwiekiem utkwiło
przypuszczenie generał
a-
lejtnanta von Egermana i ojca, radcy stanu, że
w tych podziemiach kryją się ofiary zbrodni i intryg jezuickich, a skoro
generał
-
lejtnant i wysoki hofrat tak twierdzą, to niegodną jest rzeczą
wiernego poddanego Jego Cesarsko-Królewskiej Aposto
lskiej Mości
inaczej utrzymywać. Świadczyłoby to bowiem o buntowniczym usposo
-
bieniu.
Kubuś słuchał tego, ale nic się nie odzywał, bo na co by zdało się
przekonywać kogoś, kto nie chce być przekonany. Stał więc w milczeniu
i przypatryw
ał się ciężkiej pracy nieszczęśliwych chłopów polskich,
spędzonych tutaj pod kijem kaprala. Zauważył więc, że mur otaczający
Sandomierz w tym miejscu był prawie wszędzie zrujnowany, niski,
pełen wyłomów i zapewne generalicja austriacka uznała go za niemożli
-
wy do naprawienia, bo zostawiła go w spokoju, a natomiast o kilkanaście
kroków dalej kazała sypać wysoki szaniec, nad którym właśnie praco
-
wali spędzeni chłopi.
Tymczasem Ferdzio przyszedł do siebie zupełnie i obaj chłopcy
ruszyli z powrotem do miasta. Przez drogę ten kryjący się niedawno
w podziemiu za plecami Kubusia bohater szwarcgelberowski teraz,
w świetle dnia, wobec kręcących się wszędzie żołdaków austriackich
nabrał szczególnego animuszu i począł niestworzone rzeczy prawić
o jezuitach, o dawnym rządzie polskim, o polskim nieładzie i chytrości.
A wreszcie o błogim porządku, jaki w tym kraju zaprowadziła dobro
-
czynna władza Jego Cesarsko
-
Królewskiej Apostolskiej Mości.
—
Zgnilibyście w sm
rodzie i brudzie —
kończył
— gdyby nie nasz
rząd. On was cywilizuje, on was uczy, jak żyć, chociaż naprawdę żyć nie
możecie, boście stoczeni do szpiku kości przez trąd zepsucia i nieładu.
Kubuś, słysząc te zuchwałe słowa, zatrzymał się cały dygoczący od
gniewu i rzekł:
—
Wiesz, szpiclu, żeś ty strasznie głupi!
—
Szpicel? Jak śmiesz mnie nazywać szpiclem?
—
Bo jesteś nim!
—
Tak? Czekajże! Ja ci tego nie daruję, ja powiem ojcu. Zgnijesz tam
w podziemiach, ty polska świnio!
W tejże chwili rozległ się głośny policzek, Ferdzio zatoczył się jak
pijany, furażerka mu spadła z głowy i oburącz chwycił się za twarz
mocno zaczerwienioną. Kubuś zaś zły na siebie, że dał się unieść
gniewowi, zawrócił spokojnie i poszedł na ulicę Opatowską, przy której
mieszkali państwo Białkowscy ze swą córką Jadzią, bo było już blisko
południa, a tam dawnym zwyczajem polskim punktualnie siadano do
stołu.
8
Przez krótką tę drogę zdołał Kubuś opanować wzburzenie i jak
zwy
kle spokojny, uśmiechnięty wszedł do saloniku kuzynów Białkow
-
skich. Tu, będąc już we drzwiach, przypomniał sobie, że wśród przygód
tego dnia zapomniał zupełnie o tym, że z panną Jadzią gra w zielone i że
nie ma przy sobie ani świeżej gałązki
bzu, ani paru listków koniczyny,
i oczywiście stanowczo przegrał zakład. Jakoż panna Jadzia, ubrana
w krótką jasną sukienkę, mając złociste włosy związane w kosę, spada
-
jącą z tyłu aż do pasa, podbiegła żwawo do Kubusia, wołając z daleka:
—
Zielone! Zielone! Prędko! Prędko!
Kubuś nieco skonfundowany, ale uśmiechnięty, wydobył zza mun
-
durka garść zwiędniętych, zeschłych, pokruszonych liści i pokazał
pannie Jadzi z miną zabawną. Ta oburzyła się.
—
To ma być zielone? To się u kuzyna nazywa zielone, te śmiecie?
—
Ale one były zielone i jeszcze są zielone. Proszę patrzeć.
—
A ja proszę się nie wykręcać. Przegrałeś, kuzynku, i musisz teraz
zapłacić, jakeśmy się umówili.
—
Nie wiem naprawdę, jakeśmy się umówili, ale co do zapłaty... to
będzie ciężko, bo u mnie kabza pusta jak Sahara.
—
Także porównanie! Widocznie kuzynek dostałeś zły stopień z geo
-
grafii, skoro ci Sahara tak utkwiła w głowie. Ale tu wcale nie idzie
o pieniądze. Musi kuzynek zrobić teraz to, co ja będę chciała.
—
A cóż kuzynka będzie chciała?
—
To się pokaże, tyle tylko powiem, że trzeba żebyś kuzynek opuścił
Sandomierz.
Kubuś zrobił poważną minę, westchnął i rzekł:
—
I bez rozkazu kuzynki będę musiał to zrobić.
Twarz jego młoda miała taki wyraz, że panna Jadzia przestraszyła się
i zawołała:
—
Jak kuzynek to dziwnie powiedział! Mój Boże, cóż się stało?
—
Stało się coś takiego, że jeżeli dziś jeszcze nie ucieknę z Sandomie
-
rza, to mię Austryjaki* okują w kajdany i zapakują do kozy.
Właśnie w tej chwili wszedł do saloniku pan Białkowski i, usłyszaw
-
szy ostatnie słowa Kubusia, zawołał:
—
Jak się masz, chłopcze? Cóż to takiego? Dlaczegóż to Austryjaki
mają cię wsadzić do kozy?
Kub
uś zrazu nie chciał powiedzieć, zbywał półsłówkami, twierdził, że
żartował, że to nic ważnego, ale przyciśnięty do muru przyznał się do
awantury, jaką miał z Ferdziem von Lausitzem, zwanym pospolicie
szpiclem. Pan Białkowski, mąż poważny z dużym, siwym wąsem,
ubrany w kontusz karmazynowy i żółte buty, usiadł w karle, dobył
tabakierki z zanadrza, uderzył w nią palcami, zażył potężny niuch,
strzepnął ręką z kontusza rozsypany proszek, kichnął głośno mówiąc:
dziękuję aspaństwu, choć oboje dzieci zajęte swymi myślami nie winszo
-
wały mu wcale. Wytarł nos kraciastą czerwoną chustką i rzekł:
—
Hm! Mówię aspanu, że źle, bardzo źle. Po jakiego kaduka wdajesz
się aspan z taką kanalią jak ten Lausitz?
—
Wdawać to się z nim, szczerze mówiąc, nie wdaję, ale dziś
zaciekawił mię tymi kościotrupami i poszedłem z nim.
* W dialogach zachowano ówczesną formę wyrazów: Austriacy, austriacki.
Formy innych wyrazów uwspółcześniono,zgodnie z dzisiejszą pisownią.
— Bardzo le
kkomyślnie to aspan zrobiłeś. Ale może on ojcu nie
powie, żeś go aspan szpetnie spostponował onym policzkiem?
—
O! Co do tego nie ma żadnej wątpliwości, że powie. Nieraz to już
zrobił i kilku kolegów naszych mocno z^ tego powodu ucierpiało.
—
Hm! Kanalia to widzę jest ostatnia. Hm! Nie ma co, musisz aspan
uciekać. Źle to jest, bo lepiej nauki kończyć, wiadomo czego się człowiek
za młodu nauczy, to na starość znalazł. Gdybyś aspan miał rodziców, to
byłoby najlepiej pod ich skrzydło się schronić do czasu, ażby się rzecz
utarła. Cóż tedy aspan myślisz zrobić? Chcesz uciekać
— to dobrze, ale
dokąd?
—
Ucieknę do Księstwa Warszawskiego i wstąpię do wojska polskiego.
9
—
Ba, łatwo to powiedzieć, wstąpię do wojska. Przyjmą t
o aspana?
Smyk jeszcze jesteś. Ile masz lat?
—
Szesnaście skończę na święty Jakub.
—
Hm! Może i przyjmą. Sam widziałem takich młokosów w wojsku,
jakem był dwa lata temu w Warszawie. Ale to przecie teraz wojna!
—
O, tatuńciu!
—
wtrąciła się panna Jadzia.
— Kuzynek Kubek (bo
i panna Jadzia Kubkiem go nazywała) jest mężny i nie boi się wojny.
—
A asanna skąd o tym wiesz? Patrzcie no ją! Kuzynek Kubek jest
mężny. Co to znaczy
—
Kubek? Cicho bądź, dzierlatko! Asanna się nie
od
zywaj, kiedy starsi mówią.
Panna Jadzia raczka spiekła, cofnęła się zawstydzona pod okno, a pan
Białkowski mówił:
—
Nie potrzebujesz asan daleko szukać tego wojska, co się szczęśli
-
wie składa. Właśnie był tu u mnie dzisiaj rano pewien Żyd zza Wisły,
z Lubelskiego, i radosne, rzec można, przywiózł mi wiadomości. Imagi
-
nuj sobie aspan, że nasz dzielny książę Józef potłukł Austryjaków pod
Górą na zrazy, wszędzie ich bije, jest już w Lublinie, oblega Zamość i ma
wyruszyć pod Sandomierz, żeby go zdobyć. Będzie to srogi przelew krwi,
zniszczeją nasze fortuny, spalą nam domy, ale to mniejsza, dla ojczyzny
trzeba ponieść takie ofiary.
Kubuś, słuchając tych wieści, cały promieniał ze szczęścia. Więc nasi
biją tych szwarcgelberów? Więc wszystkie ich przechwałki, ogłaszane
przez drukowane plakaty, jakoby zawojowali już całe Księstwo Warsza
-
wskie, są niegodnym fałszem? Jakież to szczęście! O, jakże pragnął
Kubuś jak najprędzej znaleźć się w szeregach waleczny
ch wojowników
polskich, jak mu dusza darła się do sztandarów i orłów ojczystych! Więc
pod Sandomierz przyjdą, aby go zdobyć! O! On wie, którędy najłatwiej
będzie do niego się dostać. Tam koło ruin jezuickich mur ma zaledwie
łokieć wysokości i tak jest zrujnowany, że dość nogą kopnąć, by się
rozleciał. Wprawdzie Austriacy rękami chłopów polskich sypią tam
wysoki szaniec, ale przecie nasi przyjdą prędzej, nim ten szaniec będzie
gptowy. O! Wielki Boże, na koniec wejrzałeś na nieszczęśliwą Polskę
i dni szczęścia i radości jej dajesz.
Tak sobie Kubuś myślał, a tymczasem pan Białkowski dalej mówił:
—
Zostaniesz asan u mnie do nocy, szukać cię tu przecie nie będą,
a gdyby szukali, to cię kobiety dobrze ukryją.
W tejże chwili panna Jadzia wysunęła się spod okna i cała zarumie
-
niona zawołała:
—
Tatuńciu, ukryjemy kuzynka w garderobie!
I poczęła klaskać w ręce i tańczyć po salce, wołając:
—
W garderobie! W garderobie! Tam kuzynka nie znajdą! O! Niech
sobie szukają, figę znajdą!
I złożywszy paluszki, pokazała figę, nie wiadomo komu, prawdopodo
-
bnie Austriakom, którzy oczywiście tego nie widzieli.
Pan Białkowski patrzył na swą córkę i milczał przez chwilę, wreszcie
rzekł:
— A to koza
! Będziesz mi ty, dzierlatko, cicho? W garderobie
kuzynka ukryją! Jaka mi mądra! Cicho bądź, aspanna, do paralusza!
Panna Jadzia przestała skakać po sali, raczka znowu spiekła i jak
przedtem ukryła się zawstydzona we wgłębieniu, a pan Białkowsk
i
udając gniew mówił:
—
Skaranie boskie z tą dziewczyną!
Wreszcie uspokoiło się wszystko, więc ciągnął dalej:
— Zostaniesz tedy aspan u mnie do nocy. Ja tymczasem po obiedzie
poślę mego Jędrzeja do rybaka nad Wisłę, Kociubski się zowie.
Znam go
od dawna, jeszcze z czasów insurekcji, kiedyśmy to z panem Kościuszką,
naczelnikiem, wojowali. Kociubski jest człek godny, patriota gorący, i co
ja mu powiem, to zrobi. On aspana nocą przewiezie przez Wisłę
w Lubelskie, tam są nasi wojacy, i już sobie aspan radź, jak będziesz
umiał. Rozumiesz?
—
Rozumiem i dziękuję serdecznie wujaszkowi dobrodziejowi.
10
Nazywał Kubuś pana Białkowskiego wujaszkiem, choć prawdę
rzekłszy
—
ten nie był nim. Pokrewieństwo było dalekie, ale
przez
grzeczność wypadało tak nazywać starego kościuszkowskiego wojowni
-
ka. Ucałował potem ręce pana Białkowskiego, a on gadał:
—
No, już dobrze, dobrze. Pewien jestem, że nam wstydu nie zrobisz
i będziesz się bił, jak przystoi na Polaka. A maszże pieniądze?
Panna Jadzia znów wyskoczyła na środek salki i zawołała:
— Kabza kuzynka jest pusta jak Sahara!
Prawdopodobnie byłaby ostro zgromiona przez ojca za to niewczesne
odezwanie się, gdyby nie weszła do pokoju pani Białkowska
i nie
oznajmiła, że waza z rosołem i makaronem jest już na stole. Kubuś
przyskoczył do rąk wujenki, a panna Jadzia nie wiadomo dlaczego
rzuciła się na szyję matce i coś jej szeptać do ucha poczęła; ale już pan
Białkowski podniósł się z krzesła i podawszy rękę żonie prowadził ją
uroczyście do pokoju stołowego.
ROZDZIAŁ III
w którym panna Jadzia oświadczyła, że życzy sobie, aby Kubuś
wrócił generałem
Kubuś miał rację twierdząc, że Ferdzio powie ojcu swemu o awantu
-
rze i że pan hofrat cesarsko
-
królewski będzie chciał pomścić się za
zniewagę, jaka spotkała jego jedynaczka. Już<nad wieczorem gospodyni,
u której na stancji stał Kubek, wiedząc, że państwo Białkowscy są jego
krewnymi, przybiegła przerażona i stroskana mocno z wiadomością, że
policja u niej była, chcąc zabrać chłopca do więzienia, i że go szukają po
całym mieście. Przez ostrożność pan Białkowski odpowiedział jej, że
Kubuś dziś wcale nie był w jego domu i nikt nie wie, gdzie się znaj
duje.
Panna Jadzia okropnie się tą wiadomością przestraszyła, aż się rozpłaka
-
ła, ale na szczęście policja do domu na ulicy Opatowskiej nie zajrzała,
boby Kubusia tu z pewnością znalazła, gdyż proponowana przez pannę
Jadzię skrytka w garderobie nie była żadną skrytką. Pani Białkowska
tylko dla wszelkiego bezpieczeństwa po odwiedzinach gospodyni Kubu
-
sia kazała mu się przebrać w suknie kobiece, żeby uchodził za dziewczy
-
nę. Było to tym łatwiejsze, że chłopiec nie miał jeszcze wąsów, a owinąw
-
szy głowę chustką, wyglądał na wcale ładną pannę. Kubuś dość
niechętnie wdział na siebie spódnicę; nie umiał w niej chodzić i wstydził
się, zwłaszcza, że panna Jadzi na widok tak przebranego kuzynka
śmiała się do rozpuku, żartowała z niego i kazała mu chodzić; uczyła go,
jak ma stawiać drobne kroczki. Nauka ta jednak stanowczo się nie
powiodła i panna Jadzia wszystkim oświadczyła z zadąsaną minką, że
tak niezgrabnej panny, jak kuzynek Kubek, świat i korona polska
jeszcze nie widziały.
Na szczęście dla Kubusia późnym wieczorem zjawił się rybak Ko
-
ciubski i oznajmił, że wszystko gotowe do przeprawy panicza na drugą
stronę Wisły. Kubuś zrzucił z siebie nieszczęsną spódnicę, przebrał się po
męsku i, odziawszy się w burkę ofiarowaną mu przez pana Białkowskie
-
go, był gotów do drogi. Trochę mu było przykro, bo rzucał spokojny kąt
sandomierski i puszczał się w świat zgoła sobie nie znany, na Bóg wie
jakie przygody, gdzie już sam sobie radzić i pomagać musiał, ale
nadrabiał miną, przybierał bohaterskie postawy, śmiał się i okazywał
radość. Uważał to za tym potrzebniejsze, że panna Jadzia w ostatniej
chwili strasznie upadła na duchu, posmutniała i w skrytości gorącymi
zalewała się łzami. Pan Białkowski wsunął w rękę chłopca woreczek
z kilkudziesięcioma guldenami, uściskał, błogosławił i mówił:
—
Niech Cię Bóg prowadzi, mój chłopcze, bij się mężnie, ale nie
narażaj niepotrzebnie życia, bo męstwo nie polega na tym, by się rzucać
z zamkniętymi oczami na niebezpieczeństwo. Trzeba tu spokojnej
wytrwałości, przytomnego znalezienia się w razie potrzeby. Mam na
-
11
dzieję, że wstydu nam nie zrobisz. Masz tu karteczkę do pułkownika
Sierawaskiego, mego dawnego i do
brego znajomego. Jeżeli go spotkasz,
to ci się ta rekomendacja przyda. No, niech cię Bóg prowadzi!...
Pani Białkowska uściskała chłopca po macierzyńsku, spłakała się
nad nim, sporządziła mu zawiniątko, do którego włożyła nieco bielizny,
a d
o koszyka nieco żywności. Wreszcie zawiesiła mu na szyi medalionik
z Matką Boską Częstochowską i krzyż na czole chłopca zrobiła. Panna
Jadzia podała mu rączkę i spuszczając zaczerwienione od płaczu oczy
szepnęła:
—
Proszę się bić dobrze i wrócić do nas generałem, a to, co daję, wziąć
na pamiątkę.
To rzekłszy, wybuchnęła głośnym płaczem i uciekła. Gdy Kubuś
później rozwinął papierek, w którym kryła się owa pamiątka od panny
Jadzi, zobaczył tam pukiel jej złocistych włosów i karteczkę z napisem:
„nosić to na sercu". Obok włosów był w papierku dukat złoty węgierski
z Matką Boską. Dukat schował przyrzekając sobie, że go wyda chyba
w ostatniej potrzebie, a pukiel włosów zgodnie z poleceniem kuzynki
umieścił starannie na piersiach, jak talizman serdeczny, który mu miał
dopomóc w otrzymaniu szlifów generalskich.
Tak obdarzony i błogosławiony Kubuś wyruszył z rybakiem Kociub
-
skim nad Wisłę, gdzie czekała już na nich łódka, którą mieli się
przeprawić na brzeg przeciwny. Kociubski, stary już i siwy, ale trzyma
-
jący się krzepko, z okrutnymi wąsiskami spuszczonymi na dół, mrukli
-
wy i zawsze jakby rozgniewany, gdy już znaleźli się sami, odezwał się
ostro do Kubusia:
—
Na psa się zdały te bab
skie beki!
Splunął i po chwili dodał:
—
Iść za mną, nic nie gadać, bo te przeklęte krowie nogi[3] wszędzie się
włóczą i węszą. Nie bojąc się niczego i mnie słuchać.
Szli tedy zaułkami, przekradając się ostrożnie, zatrzymując się
nieraz.
Kociubski cały czas nadsłuchiwał bacznie. Szczęśliwie dostali się
nad Wisłę, nie napotkawszy nigdzie krowich nóg. Niebawem znaleźli się
na wątłej łódce, Kociubski chwycił za wiosło, odepchnął czółno i,
energicznie pracując, puścił się na czarne fale Wisły. Noc była bardzo
ciemna, za co należy, jak mówił Kociubski, podziękować Panu Bogu, bo
pod jej zasłoną można niepostrzeżenie przedostać się na brzeg prawy.
Wicher jednak podnosił na rzece wielkie fale i rzucał łódką jak piórkiem.
Ale Kociubski był doświadczonym przewoźnikiem i rybakiem, znał
dobrze rzekę i jej kaprysy; wiedział, jak należy się na niej zachowywać.
—
Szczęśliwie się to złożyło
—
gadał, gdy już odbijali od brzegu
—
że
panicz teraz przeprawia się na tamten brzeg, bo wiem ja, że nasi już się
tam kręcą. Dzisiaj rano sam widziałem ułanów. Nie będzie panicz
potrzebował szukać naszych wojaków. Jeno patrzeć, jak przyjdą oni pod
Sandomierz i zadadzą fernepiksu[4] kajzerlikom[5]...
—
Czy naprawdę nasi chcą zdobyć Sandomierz?
—
spytał Kubuś.
—
A cóż pan myśli, że na żarty? Zdobędą, zdobędą, ja im sam
dopomogę, jak będę mógł. Dość już tych rządów nad nami przeklętych
krowich nóg. Wypędzimy to robactwo z naszego Sandomierza, da Pan
Jezu
s, że wypędzimy. Niech no się panicz do kaduka nie kręci, bo rzeka
tęgo płynie, fala jest duża i łódka może się wywrócić... Siedzieć cicho
i mnie słuchać!
Siedział więc Kubuś spokojnie i cicho, patrzył na czarne fale przele
-
wające się z szumem, przypatrywał się ciekawie błyskom, jakie się na
nich ciągle pojawiały, i słuchał gadania starego Kociubskiego.
—
Nasi ściągnęli na tamten brzeg wszystkie łodzie i promy, a na cóż
by to robili, jeżeli by nie mieli zamiaru przeprawiać się tutaj? A po cóż by
znowu przeprawiali się, gdyby nie chcieli wytatarować[6] skóry kajzerlikom
i nie wziąć Sandomierza?
—
Pewno, że tak
—
zauważył Kubuś
—
ale Austryjaki wiedzą
» zapewne o zamiarach naszych, bo na gwałt naprawiają mury, sypią
szańce i nawet dziś, choć to była niedziela, kazali chłopom pracować.
12
—
Wiem ja o tym, ale im Pan Jezus właśnie dlatego nie poszczęści.
Panicz mówi: naprawiają mury, sypią szańce. To wszystko psu na budę
się nie zda. Dowiedzą się nasi, gdzie te mury są słabe... już ja jestem
w tym, żeby się dowiedzieli. A to ładne wichrzysko!
Kubuś zaprzeczył temu, bo wichrzysko wcale nie było ładne.
Owszem, nazywał je bardzo dokuczliwym i nieznośnym, bo pomimo
ciepłej burki chłód przenikał go do kości. Ale uwaga ta oburzyła
Kociubskiego, który rzekł:
—
Panicz jest młody, to i z przeproszeniem głupi. Nie ma w głowie
nijakiej kalkulacji i penetracji. Kiej się jest w nocy na rzece, to nie
potrza
wygadywać nic złego, bo woda to rozumie i jest mądra. Siedzieć cicho
i nic nie gadać.
Stary rybak był przesądny, jak wszyscy rybacy nadwiślańscy. Uwa
-
żali oni Wisłę za żyjącą istotę i sądzili, że narzekać lub wygadywać na nią
jest rzeczą niebezpieczną, bo rzeka to rozumie i może się zemścić.
—
Kiej się jest na cudzej łasce
—
dodał Kociubski gniewnie
— to nie
potrza wymyślać.
Zgromiony Kubuś umilkł, a i Kociubski przestał gadać, tylko coraz
zawzięciej wiosłował i jak strzała przeszywał fale piętrzące się groźnie.
Wśród milczenia chłopiec pogrążył się w myśli o tych wszystkich
wypadkach, które tak nagle, tak niespodziewanie wyrzuciły go ze
zwykłej spokojnej kolei życia i otworzyły przed nim pole zupełnie nowe,
pełne Bóg wie jakich przygód. Ale nie żałował on tego wcale, ani też nie
ubolewał nad tym, co się stało. Już dawno, od miesiąca, od początku tej
wojny, wypowiedzianej, a raczej wcale nie wypowiedzianej, tylko
zdradziecko rozpoczętej przez Austrię przeciw Księstwu Warszawskie
-
mu, budziła się w Kubusiu gorąca żądza wzięcia w niej udziału. Nieraz
rozpaczał, że musi gnuśnie siedzieć w Sandomierzu, patrzeć na nienawi
-
stnych Austriaków, kiedy tam gdzieś pod Warszawą bracia jego walczą
z najeźdźcą. Przyczyniały się do tego jego myślenia wygłaszane bardzo
często przez kuzynkę Jadzię uszczypliwe słówka o młodzieży, która nie
ma w sobie rycerskiego ducha ojców i, kiedy jest wojna, woli siedzieć pod
piecem lub bruki zbijać. Z tych to powodów rad był bardzo, że
na koniec
rzeczy tak się ułożyły (nawet nie wiedział, kiedy) i że teraz w nocy przez
burzliwą Wisłę dąży do tych szeregów ojczystych, do których od miesiąca
wzdychał; i na wspomnienie trójbarwistej chorągiewki ułańskiej serce
mu w piersi t
ak biło, jakby chciało wyskoczyć. No, już teraz i on wdzieje
granatowy mundur z guzikami o srebrnych orłach, z żółtymi wyłogami,
i on będzie się bił za ojczyznę. Oj, mocny Boże, jakże będzie prał tych
znienawidzonych kajzerlików, te szpetne krowie nogi, jak ich nazywa
stary Kociubski. Kuzynka Jadzia powiedziała mu na pożegnanie, żeby
wrócił generałem. Ba! Ba! Dziewczęta są głupie i nic się nie znają na
wojnie i wojskowości. Niby to tak łatwo zostać generałem! Im się zdaje,
że to tak samo, jak zapleść warkocz, zawiązać kokardkę lub pończochę
zacerować. Tu trzeba walczyć, być mądrym, przebiegłym, dokonać
jakiegoś wielkiego czynu wojennego.
Ale z drugiej strony dlaczegóż by on nie miał dokonać takiego czynu
i zostać generałem? Przecież nie święci garnki lepią, a generałowie nie
z innej gliny są utworzeni. Dopieroż by to była uciecha i duma, i radość,
gdyby w kapeluszu stosowanym[7], w mundurze z generalskimi szlifami,
ze szpadą u boku stanął przed kuzynką Jadzią na Opatowskiej ulicy
i powiedział:
—
Pukiel włosów noszę na sercu i jestem generałem.
A co? Co wtedy będzie? Co powie kuzynka Jadzia? Z pewnością
spiecze raczka, klaśnie w ręce i nie będzie już do niego mówiła: kuzynku
Kubku, ale:
panie generale. A potem będzie ślub i wesele, pułk jego, bo
przecież jako generał będzie miał swój pułk
—
ba! co tam pułk, całą
dywizję co najmniej
—
zaprezentuje broń i będzie wołał: niech żyje nasz
generał Jakub Królikowski i jego żona Jadwiga! Dopieroż to wszyscy
będą patrzyli i co to będzie za uciecha, miły Boże! Co za radość! Co za
13
szczęście!
Kiedy tak Kubuś marzył i zapomniał przy tym zupełnie, gdzie się
znajduje, nagle gdzieś z ciemności rozległ się donośny, surowy głos:
—
Hej, kto tam płynie, stój, bo strzelę!
—
Jakże stanę, panie żołnierzu
—
odezwał się na to Kociubski
— kiej
mię fala unosi.
—
Ktoś ty jest, gadaj!
—
Przewoźnik od Sandomierza.
—
Sam jesteś?
—
Nie, wiozę żołnierza, który chce wstąpić do wojska naszego.
— Ilu was jest?
—
A iluż by było? Dwóch jeno.
— Przybijaj!
Tedy Kociubski pchnął silnie łódkę naprzód, aż się zaryła w piasku
przybrzeżnym, sam szybko wyskoczył na ląd i zawołał:
—
Wyłaź panicz!
Nie trze
ba było Kubusiowi dwa razy tego powtarzać, w jednej chwili
znalazł się na lądzie i, podczas gdy Kociubski przywiązywał łódź do
jakiegoś krzaku, sam począł się rozglądać dokoła i szukać oczami owego
żołnierza, który przed chwilą z rybakiem rozmawiał. Noc była ciemna,
brzeg gęsto zarosły wikliną i nic nie było widać zrazu, ale po chwili z tej
wikliny wysunęła się mętna figura konia, lanca i dał się słyszeć łopot
miotanej przez wiatr chorągiewki.
Ułan!
—
pomyślał sobie Kubuś i serce mu zabiło w piersi.
Tymczasem ów ułan, trzymając w ręku pistolet, zbliżył się do
Kubusia i Kociubskiego, pochylił się na koniu, żeby im się lepiej
przypatrzeć, i pytał:
—— To wy z Sandomierza?
—
Z Sandomierza, panie żołnierzu
—
odrzekł Kubuś.
—
I puściły was to Austryjaki?
—
Nie pytaliśmy się ich o to.
—
Hm! To ty, smyku, chcesz wstąpić do naszego wojska?
Nie podobało się to mocno Kubusiowi, że ten ułan nazwał go
smykiem, jego, co przed chwilą myślał o szlifach gener
alskich, ale
zamilkł i nic się nie odezwał.
—
Czemu nie gadasz, kiedy ci się pytają?
—
zawołał szorstko ułan.
—
Daj no pan spokój, panie żołnierzu
—
wtrącił się stary Kociubski
—
prowadź nas lepiej do swego komendanta, bo my też nowiny
przywozimy z Sandomierza. Ja ta nieczasowy, noc upływa, a przecie
za dnia nie będę mógł wrócić na tamtą stronę. Prowadź nas do komendanta.
—
I bez twego gadania, stary, poprowadziłbym was do komendanta,
bo taki jest przykaż.
— Stary, mój pa
nie żołnierzu, ale jary
—
odezwał się na to widocznie
obrażony Kociubski
—
aspan jeszcze koszulinę w zębach nosił, kiedym ja
już wojował z Naczelnikiem Kościuszką. A kiedy masz przykaż, to nie
gadaj, jeno prowadź!
— No, no! Ruszajta przodem
, a gęby stulić. Obaczy to pan pułkownik
Dziewanowski, jakieśta nowiny przywieźli.
—
Pewno, że obaczy
—
odpowiedział Kociubski.
Ułan ciągle z pistoletem w ręku postępował wolno za Kubusiom
i Kociubskim, wołając: Na prawo! na lewo! prosto! W międzyczasie gadał:
—
Kat was tam wie, coście wy za jedni. Może szpiegi austryjackie, po
nocy przez Wisłę się przeprawiacie, możeśta myśleli, że ja was nie
obaczę. Aleja stary wyjadacz, mam ślepie dobre i uszy też nie od parady.
Już od dawna was słyszę, jakeśta płynęli. Ho! Ho! Nie ze mną to sprawa.
Jeżeliśta szpiegi, to jeszcze słońce nie wejdzie, a już będzieta dyndać na
gałęzi.
Snadź[8] obrażony był słowami Kociubskiego o koszulinie w zębach i
i rad był, że może dokuczyć za to przybyszom. W Kubusiu krew się już
burzyła, ale stary Kociubski spokojnie i chłodno odpowiadał:
—
Obaczymy, obaczymy. Nie potrza na to słońca, żeby widzieć,
14
komu Pan Jezus poskąpił rozumu. Różnie bywa na świecie, mój panie
żołnierzu. Chcąc zebrać pszenicę, trzeba ją posiać, ale głupcy to bez
siania się rodzą. Tak już wszechmocny Pan Bóg postanowił, a mundur
ułański nie zawsze na mądrym leży.
Ułan, choć się nazwał starym wyjadaczem, widocznie nie bardzo
zrozumiał metafizycznej mowy Kociubskiego, bo mruczał coś pod
nosem, wreszcie groźnie zawołał:
—
Stulić jadaczkę, nie gadać. Przy kaź jest, żeby nie gadać, boty Icem
od lancy pomacam wam pleców.
Cała ta rozmowa, to zachowanie się ułana, to podejrzenie o szp
iegost-
wo zimną wodą oblały Kubusia. Od razu spadł z nieba słodkich marzeń
w ziemskie błoto. Jemu się zdawało, że jak przybędzie do swoich, do
rodaków, to go przyjmą z radością, serdecznie, z otwartymi rękami,
uścisną, ucałują, a tu tymczasem przywitano go szorstko, obelżywie,
a nawet posądzono o szpiegostwo. Zabolało go to mocno, a nie wiedział
biedak, że nie ostatnie to w życiu złudzenie rozbite na miazgę przez szarą
rzeczywistość.
Wydobyto się na koniec z gęstych zarośli wikliny na szeroką piaszczy
-
stą drogę, wysadzaną po obu stronach rosochatymi wierzbami, a w dali
błyszczały liczne światełka. Światełka te świadczyły, że wieś jest blisko.
Jakoż niebawem znaleziono się w niej. Przy płotach stały rzędem
prz
ywiązane konie, przy nich leżeli, siedzieli, spali żołnierze poowijani
w płaszcze; lance ustawione w piramidę sterczały obok, a gdzieś za
płotem w ciemnościach ktoś piskliwym dyszkantem śpiewał:
„Nie masz pana nad ułana
A nad tańce nie masz
broni!
Kubuś wchłaniał w siebie ten śpiew, zachwycał się tym widokiem
wojowników polskich i zapomniał już o przykrym spotkaniu ze starym
wyjadaczem ułanem. A wyjadacz ten zaprowadził ich do pustej chaty
chłopskiej, zaraportował panu wachmistrzowi o wszystkim, oddał Ku
-
busia i Kociubskiego temuż panu wachmistrzowi i kłusem odjechał,
wołając:
—
Nim słońce wejdzie, będzieta dyndać!
Tymczasem wachmistrz w ułance na bakier zadzianej, z wąsami do
góry zakręconymi, obejrzał starannie obu przybyszów, o to i owo spytał,
a dowiedziawszy się, że Kubuś chce wstąpić do wojska, spytał szorstko:
—
A umiesz jeździć konno?
Nie mówił pan, tylko ty, co przykre było dla Kubusia, nie przyzwyczajo
-
nego do takiego bezceremonia
lnego ze sobą postępowania, ale odrzekł:
— Niestety! Nie umiem.
—
No! To pójdziesz do piechoty, chociaż jesteś za młody, smarkatych
nam tu nie trzeba. No, chodźta, zaprowadzę was do pana pułkownika.
Hm! Z Sandomierza przypłynęli. Można to tak z Sandomierza wychodzić
jak z zajezdnego domu? Ha! Pułkownik to spenetruje. Marsz za mną!
ROZDZIAŁ IV
w którym Kubuś rozśmieszył pułkownika Dziewanowskiego
i co z tego wynikło
Całe to przyjęcie w obozie, to traktowanie Kubusia p
rzez „ty"
ogromnie mu się nie podobały i powoli przekonywał się, że służba
wojskowa nie będzie dla niego usłana różami. Ale stało się i inaczej już
być nie może. Znosił więc pytania, podejrzenia z pokprą, nie gniewał się,
gdy mówiono doń ty, chciał tylko jak najprędzej stanąć przed pułkowni
-
kiem, bo zdawało mu się, że ten jako człowiek wykształcony i dobrze
wychowany pozna z kim ma do czynienia. Inaczej się z nim obejdzie niż
prości żołnierze. Ale pułkownik spał, bo było zaledwie po północku,
i dopiero na usilne nalegania Kociubskiego adiutant poszedł obudzić
swego zwierzchnika.
15
Upłynął jednak kawał czasu, nim ich zawołano do izby, w której
pułkownik Dziewanowski rezydował. Siedział on na ławie pod piecem,
na
którym paliły się smolne łuczywa, ubrany w kurtkę baranami
podbitą, ziewał głośno i w ogóle miał gniewny wyraz twarzy, pochodzący
zapewne stąd, że go zbudzono ze słodkiego snu.
—
Co mi powiecie? Coście wy za jedni?
—
pytał tonem surowym
i g
roźnym.
Kociubski wystąpił tedy naprzód, pięknie się do kolan pokłonił panu
pułkownikowi i począł opowiadać, że jest z Sandomierza, że się szczęśli
-
wie przeprawił przez Wisłę, by przynieść naszym wojakom wiadomość,
co się tam dzieje. Mówił dalej, że Austriacy wiedzą o uderzeniu na
miasto, że naprawiają mury, do czego spędzili masę chłopstwa ze wsi
okolicznych, że usypali przed Bramą Opatowską wysoki szaniec, ale
jeżeli nasi się pośpieszą, to go nie będą mogli wykończyć, jak należy.
A i chłopi niechętnie pracują, nawet jak tylko się da, uciekają.
Słuchał tego pułkownik Dziewanowski w milczeniu, nie spuszczając
surowych oczu z Kociubskiego, wreszcie krzyknął na adiutanta, by
spisał to wszystko, co stary rybak opowiada. Młody adiutant w akselban
-
tach[9] i pięknym mundurze ułanów szóstego pułku usiadł przy prostym
stole i na dużym arkuszu siwego papieru spisał wiadomość o szańcach
oraz naprawie murów sandomierskich przez Austriaków.
—
Skończyłeś, waćpan, już?
—
spytał adiutanta pan Dziewanowski.
—
Skończyłem, panie pułkowniku
—
odparł tenże.
Wtedy pułkownik zwrócił się do Kociubskiego i spytał:
—
Cóż dalej? Nie wiesz, jakie mają siły Austryjaki w Sandomierzu?
—
Co nie mam wiedzieć, jaśnie panie pułkowniku, wiem.
—
Iluż ich tam jest?
—
Cztery tysiące, jak obszył.
—
Skądże to wiesz? Powiedzieli ci oni czy co?
—
A powiedzieli. Bo trzeba jaśnie panu wiedzieć, że ja też jestem
stary żołnierz i wojowałem swego czasu z księciem Józefem na Wołyniu,
byłem pod Zieleńcami i też pod Dubienką, a potem służyłem w insurekcji
pod Naczelnikiem Kościuszką i biłem się pod Racławicami, Szczękocina
-
mi, na okopach warszawskich...
— To dobrze —
przerwał niecierpliwie pułkowni
k —
ale skądże tak
dokładnie wiesz, ilu jest Austry jaków w Sandomierzu?
—
A wiem, bo ja jestem stary żołnierz i jeno okiem rzucę, a zaraz
wiem, ilu żołnierzy stojało w szeregu. A też potrza wiedzieć jaśnie panu
pułkownikowi, że w tych wojskach w Sandomierzu jest przeszło tysiąc
samych naszych Polaków, a między nimi to mam krewniaka spod
Stobnicy, Wawrzka Wiśnię, bo na ten przykład moja siostra Kaśka
wyszła za gospodarza z Nizin, Bartłomieja Wiśnię, i ten Wawrzek to jej
syn,
a mój niby siostrzeniec, wiem, co robią cy...
—
Dobrze, ale gadaj skąd wiesz o sile Austry jaków i nie marudź!
—
Nie gadam to? Przecie gadam. Otóż ten Wawrzek, bo to ja jego
wujkiem jestem, dokumentnie mi opowiedział, jakie są bataliony i ile
jest w nich żołnierzy. To ja sobie skalkulowałem, że nie może być więcej
piechoty niż trzy tysiące siedemset lub osiemset, a reszta kawaleria,
huzary węgierskie.
— Hm! —
mruknął pan Dziewanowski.
—
Może to i prawda. Panie
adiutancie, spi
sałeś to wszystko, co ten człowiek powiedział?
—
Spisałem, panie pułkowniku.
Więc pan pułkownik zwrócił się znowu do rybaka i spytał:
—
Jak się ty nazywasz i coś za jeden?
—
Nazywam się, proszę wielmożnego pana pułkownika, niby Ko
-
ciub
ski, Piotr Kociubski, rybak znad Wisły.
—
Zanotuj to, panie adiutancie. Cóż więcej wiesz o Austryjakach?
—
A to, proszę jaśnie pułkownika, że naszym, których tam jest kole
tysiąca, niby, jak oni to nazywają po swojemu, Galicjanom, to strasznie
się mierzi. Bo to naprzód nijak nie mogą zrozumieć ich, z przeprosze
-
niem, psiego gadania ani też komendy. Na mustrze te ich kaprale
16
i lejtnanty przywiązują do nóg naszych chłopaków: do jednej wiązkę
siana, do drugiej wiązkę słomy, i uczą ich maszerunku, gadając cięgiem:
słoma, siano! slima, szano! Co niby znaczy, z której na ten przykład nogi
mają zaczynać maszerunek. A kapral to stoi z kijem i niech no który się
pomyli, to go zaraz kładą na ziemię i biją kijami. To, z przepros
zeniem,
człek po takim biciu puchnie jako pierzyna, nie przymierzając.
— A to szelmy, szwaby! —
zawołał adiutant słuchający tego opowia
-
dania z nadzwyczajną ciekawością.
—
Pewnie, że szelmy
—
ciągnął dalej Kociubski
—
toteż naszym
okru
tnie to wszyćko zmierziło. Gadają, co jak nasi przyjdą, to oni zara
kaprala w pysk albo śpikulcem w żywot, i do naszych przejdą.
— Patrzajcie. A pewne jest to, co gadasz? —
spytał pułkownik.
—
Łgałbym to przed jaśnie pułkownikiem? A to byłbym,
z przepro-
szeniem, huncwot ostatni, gorszy od Szwaba. Prawdę mówię rzetelną
jako na spowiedzi. Niech no tylko nasi przyjdą pod Sandomierz, to tam
takiego bigosu narobią, że niech Pan Jezus broni. Nasze chłopaki zaraz
do nich przejdą, a reszta to nic nie warta, same rekruty. Jedne huzary są
strasznie zajadłe, ale ich ta jest niedużo, będzie może szwadron.
—
Zapisałeś to, panie adiutancie?
—
Zapisałem, panie pułkowniku.
—
Powiedzże mi, dobry człeku
—
mówił pułkownik
—
a ileż o
ni tam
mają armat?
—
Harmat to oni mają w Sandomierzu dwadzieścia siedem, z tego
piętnaście jest ciężkich, oblężniczych, a polowych dwanaście.
—
To ty wiesz, co są działa oblężnicze, a co polowe?
—
Nie wiedziałbym to ja, stary żołnierz? Przecie, że wiem. Małom to
się napatrzył i nasłuchał ich na okopach warszawskich, kiejśwa z Naczel
-
nikiem Kościuszką prali Prusaków? Oho, znam ja to! Ale to nie wszyóko
jeszcze. Za Wisłą to oni usypali mocny szaniec i stoi tam piętnaście
harmat, jeno już nie wiem jakiego kalibru, bom tam nie był, a szelmy
blisko patrzeć nie dają i jak się z łódką podpłynie, to zara krzyczą: halt!
curyk! To niby znaczy: ruszaj won, bo strzelę!
—
Ciekawe to wiadomości. Cóż więcej wiesz?
— Ano
już nic, jużem wszystko podział, com wiedział.
W tejże chwili Kubuś, który dotąd w milczeniu przysłuchiwał się
opowiadaniu Kociubskiego, wysunął się naprzód i rzekł mocno zmiesza
-
ny, ale z determinacją: ,
'—
Panie pułkowniku, ja... ja...
Pułkownik spojrzał na chłopca i powiedział:
—
Co chcesz powiedzieć? Coś ty za jeden?
—
Jestem Jakub Królikowski, uczeń szkoły normalnej z Sandomie
-
rza, uciekłem oto z panem Kociubskim, bo chcę wstąpić d
o naszego
wojska.
— Hm! Ile masz lat?
—
Szesnaście skończę na święty Jakub.
—
Za młody jesteś. Nie lepiej to było się uczyć?
—
Kiedy nie mogłem, a kuzynka Jadzia...
Tu Kubuś zaczerwienił się jak burak, gdyż spostrzegł, że głupstwo
palnął, bo cóż mogła obchodzić pułkownika kuzynka Jadzia. Tak się
zmieszał, że nie wiedział, co mówić. I adiutant, i pułkownik roześmieli się
w głos, a ten ostatni pytał:
—
No cóż, ta kuzynka Jadzia? Gadaj żywo!
Kubuś całkiem już stracił przytomność i rzekł:
—
Kuzynka Jadzia kazała mi, żebym został generałem!
Tu chłopiec zawstydzony okrutnie, zły na siebie, rozpłakał się głośno.
Pułkownik śmiał się do rozpuku i gadał:
— A to zuch dziewczyna, ta kuzynka Jadzia! Dalipan, zuch dziewu-
cha! Kazała ci, żebyś został generałem? Bagatela! A niechże cię kule biją,
mój chłopcze, dawnom się tak nie ubawił.
Śmiał się adiutant, śmiał się pułkownik, ale widząc, że to przykrość
sprawia Kubusiowi, spoważniał i rzekł:
17
,—
No! No! Nie wstydź się i nie martw, chłopcze. Kto wie, może
i zostaniesz z czasem generałem. Wszyscy powinni do tego dążyć,
a żołnierze wielkiego Napoleona powiadają, że każdy z nich w tornistrze
nosi buławę marszałkowską, co znaczy, że walecznością, męstwem,
dobrym sprawowaniem się może dosłużyć się kiedyś nie tylko szlif
generalskich, ale i buławy marszałkowskiej. No! No! Uspokój się.
Podobasz mi się i chętnie cię wezmę do swego pułku. Umiesz jeździe
konno?
— Niestety, pan
ie pułkowniku, nie umiem, ale się nauczę.
—
Szkoda, bo mi się podobasz. Na naukę teraz czasu nie ma, bo jest
wojna. Ha, trudno, zapisz się do piechoty. Ale co to chciałeś mi
powiedzieć? Zapomnieliśmy ja i ty, a wszystkiemu winna jest twoja
kuzynka Jadzia. Zuch dziewczyna, rad bym ją poznać.
—
Pewnikiem pozna ją pan pułkownik, jak zdobędziemy Sando
-
mierz, bo panna Białkowska tam mieszka
—
wtrącił się Kociubski.
—
A więc Białkowska się nazywa? Czekaj no! Znałem ja jakiegoś
Bia
łkowskiego... ano, zobaczymy. Cóż tedy, chłopcze, chciałeś mi powie
-
dzieć?
—
Chciałem powiedzieć, że... że... jest takie miejsce, przez które
łatwo dostać się będzie można do Sandomierza.
—
No! No! Cóż to za miejsce?
Tu Kubuś opowiedział o owych lochach pod murami jezuickimi,
które zwiedził dziś, a raczej wczoraj (bo już było po północy) rano
z Ferdziem szpiclem, i dodał, że tam prawie nie ma żadnej fortyfikacji, bo
mur jest niski i tak zrujnowany, iż się rozsypuje. Wprawdzi
e Austriacy
budują tam szaniec, ale go dopiero zaczęli kopać i nieprędko skończą;
Kubuś dodał, że gotów jest poprowadzić żołnierzy do tego miejsca
i prawie ręczy za skutek.
Pułkownik wysłuchał bacznie tej relacji, kazał ją spisać zaraz
adiutantowi i w końcu rzekł do tego ostatniego.
—
Wyprawisz wasan, mości adiutancie, obu tych zuchów wraz
z raportem pod eskortą dwóch żołnierzy do pułkownika Sierawskiego,
a on już będzie wiedział, co z tym wszystkim zrobić.
A zwracając się do Kubusia dodał:
—
Żałuję, że cię nie mogę, mój chłopcze, wziąć do mego pułku, bo nie
umiesz jeździć konno, a teraz nie czas na naukę. Za to możesz równie
dobrze służyć ojczyźnie w piechocie. Dopisz tam, panie adiutancie, że
polecam tego
chłopca opiece pułkownika Sierawskiego. No! Skończone.
Idźcie sobie. Pan adiutant was pośle do pułkownika Sierawskiego.
Ale Kociubski teraz wystąpił, że on nie może i nie ma po co chodzić do
pułkownika Sierawskiego, że on musi wracać do Sandom
ierza, i to zaraz,
dopóki jest noc. Ale pułkownik nie dał nawet mu skończyć i zawołał
gniewnie:
—
Co ty, stary, mi tu pleciesz? Masz słuchać, a nie rezonować. Ruszaj
precz! Panie adiutancie, zabierz tych zuchów i spełnij mój rozkaz.
Tru
dno było teraz się sprzeciwiać i Kociubski bardzo markotny
ruszył za adiutantem ku drzwiom, a pułkownik dodał:
—
Tam u Sierawskiego potrzebni są przewoźnicy i ich łodzie.
Przydasz się tam. Bądźcie zdrowi!
Wyszli tedy na dwór i Kociubski rze
kł do Kubusia:
—
Otóż to, chcieć komu dobrze zrobić. Tam moja kobita zamartwi się
z kretesem. Będzie myślała, żem się utopił albo że mię krowie nogi ubiły.
Ano, cóż'robić? Kiej tak, to tak! Trudno. A może jeszcze na stare lata
przydam się naszym. Tam potrza przewoźników, ano juści... ja tyż
przewoźnik. Pierwsza na ten przykład ojczyzna, a potem dopiero żona.
Ale się kobiecisko namartwi i nabeczy... Ha! Nieczta... tak Pan Jezus
chciał i tak będzie.
Ogniska już dogasały, bo było późno, koguty po kurnikach piały, dym
się rozwłóczył po drodze między chałupami, ułani spali przy koniach,
jeno warty czuwały. Chłód był przenikliwy i Kubuś nieprzywykły do
czuwania całonocnego, znużony wrażeniami tego dnia, tak pamiętnego
18
w jego życiu, dygotał pod burką[10]. Świt był już bliski, bo od wschodu
płynęła świeżość, i niebo bielało, ale smutek posępny leżał w naturze.
Rosochate wierzby przy drodze szumiały i od czasu do czasu dawał się
słyszeć świergot wróbli, nieomylny znak budzącego się dnia.
Adiutant zawołał wąsatego wachmistrza i oddał mu raport wraz
z ustnym rozkazem pułkownika, dodając i wskazując na Kubusia
i Kociubskiego.
—
Obu tych zuchów odeślesz pod eskortą dwóch szeregowców
natychmiast
do pułkownika Sierawskiego.
To rzekłszy, nacisnął furażerkę na czoło, otulił się płaszczem i, nie
kiwnąwszy nawet głową na pożegnanie, zniknął we drzwiach chałupy
pułkownikowskiej. Wachmistrz tymczasem popatrzył na obu podróżni
-
ków i powi
edział:
—
A, to wy, ptaszki! Cóżeśta zbroili, że was odsyłają do Sierawskiego?
—
Niceśmy nie zbroili, panie wachmistrzu
—
odparł Kociubski.
—
To się wie. Kużdy nicego nigdy nie zbroił i kużdy jest niewinny.
Wiadomo, znamy się na tym. Żeby was tam pułkownik Sierawski
przykazał rzetelnie orżnąó, o co u niego nietrudno, bo strasznie łasy jest
na skórę ludzką, to dobrze by zrobił.
—
A za cóż to ma nas pułkownik Sierawski orżnąć?
—
A choćby za to, że bez wasze hultajstwo ani ja, ani moje ułany
wywczasować się nie mogą.
—
Kiepskie to, z przeproszeniem, ułany, które myślą jeno o pierzynie
—
zauważył Kociubski.
—
Jeszcze tu będziesz pyskować!
—
krzyknął wachmistrz.
—
A dlaczego mię nazywasz hultajem?
—
ostro się stawił Kociubski.
—
Ja jestem stary żołnierz, sam Naczelnik Kościuszko mię znał, żebyś
wiedział. Masz przykaż, to go wykonaj, a ludźmi nie pomiataj, bo nie
wiesz, kto oni są i z czym tu przyszli.
Wachmistrz wytrzeszczył groźnie oczy, wąsy się mu najeżyły i miał
taką minę, jakby się chciał rzucić na Kociubskiego, ale się pohamował,
zaklął pod nosem od siarczystych pieronów, splunął i począł wołać po
nazwiskach na dwóch ułanów, żeby konie kułbaczyli, bo pojadą z ekspedycją.
Jakoż niebawem nadjechało dwóch ułanów otulonych w płaszcze,
ziewających głośno, z bardzo kwaśnymi minami, że ich ze snu zbudzono,
a wachmistrz dodał:
—
Malinowski, masz tu ekspedycję do pułkownika Sierawskiego.
Tych dwóch jegomościów doprowadzita tyż do pułkownika Sierawskie
-
go, a uważać, żeby wam nie smyrgnęli gdzie po drodze, bo byśta za to
srodze odpowiedzieli. No, w drogę marsz!
Kociubski nic już nie powiedział, dopiero gdy już szli gościńcem przed
wsią, rzekł do Kubusia:
—
OJ głupi, głupi ten wachmistrz! Ani krzty rozumu Pan Jezus mu
nie dał. On się boja, żebyśwa nie smyrgnęli! Ale co to z głupim gadać. Zna
on się na rzeczy? Jemu się widzi, co my jakie hultaje albo przeszpiegi.
Głupi! Juści, co prawda mógłby pułkownik Dziewanowski przez tej
warty odesłać nas do tego tam, Sierawskiego, bo wstyd porządnemu
człekowi iść pod wartą jak jaki złodziej, ale to inne porządki. Za
Naczelnika Kościuszki tak nie bywało. Ale niech ta! Wola Pana Jezusa,
jeno
mi mojej kobity żal, ona się ta zabeczy i zamartwi od żałości.
Szli drogą piaszczystą, wiatr świszczał po zielonej runi wiosennej
i dzień się szybko robił. Pola, drzewa, lasy, świat cały bielał, rozwidniał
się, ptactwo świergotało. Ułani drzemali na koniach, Kociubski mówił
pacierz, a Kubuś szedł smutny, zamyślony, rozczarowany i niespokojny.
Jakże mu się inaczej przedstawiało w jego wyobraźni młodzieńczej to
wstąpienie do szeregów narodowych, a jakże odmienną, strasznie
odmienną była rzeczywistość!
19
ROZDZIAŁ V
w którym Kubuś przekonał się, że guldeny wujaszka Bialkowskiego
cudowne wywołują skutki
Pułkownik Sierawski, którego wachmistrz ułański odmalował jako
„okrutnie łasego na skórę ludzką", spał jeszcze,
kiedy do jego obozu
przybył Kubuś i Kociubski; trzeba było czekać, aż się obudzi. Kwatero
-
wał on, podobnie jak pułkownik Dziewanowski, w prostej chałupie
chłopskiej, bo w tej małej wioszczynie, raczej przysiółku niż wsi, złożonej
z kilku
nędznych pod lasem chałup, nie było innego mieszkania. Na
podwórzu pułkownikowskiej kwatery przechadzały się kury ze wspa
-
niałym kogutem, a co gorsza parę średniego wzrostu prosiaków rozko
-
szowało się w cuchnącej kałuży błota, na samym środku
podwórza
leżącej. Kubuś, usiadłszy na ławie przed chałupą, przypatrywał się
obozowisku piechoty budzącej się powoli i leniwie z nocnego spoczynku.
Śliczne majowe słońce wypłynęło już na niebo, dogrzewało mocno
i złociło kozłylł z bronią, ustawione wzdłuż drogi przecinającej wioskę.
Stał tu cały batalion szóstego pułku piechoty, którego amarantowe
kołnierze i białe wyłogi przy granatowych mundurach mile wpadały w oko.
Żołnierze myli się, czesali, czyścili mundury i broń, a kuchci
ki
rozpalały ogień pod kotłami, by przygotować śniadanie, i w ogóle ruch
był ogromny, życie i wesołość biła z twarzy wojowników, przeważnie
Mazurów, krępych i nabitych jak pnie, a krzepkich jak barki chłopa
polskiego. Kubuś znużony nocą wrażeniami zapomniał o wszystkim
i nieomal pożerał oczami to życie wojskowe. Byłby tak siedział całe wieki
i patrzył na polskich wojowników, niosących w ostrzach swych bagne
-
tów całą przyszłość kraju, ale pułkownik Sierawski obudził się i adiutan
t
wezwał do pułkownika Kubusia i Kociubskiego.
Pułkownik siedział za stołem w mundurze zapiętym i zajadał z pros
-
tej miski glinianej gorący barszcz z razowym chlebem, a obok niego leżał
rozpieczętowany list Dziewanowskiego. Spojrzał ostro na wchodzących
i głosem groźnym, rozkazującym zapytał:
—
Który to z was jest przewoźnikiem z Sandomierza?
— Ja —
odrzekł Kociubski.
—
A gdzie twoja łódka?
—
Ostała na Wiśle podle wsi, w której ułany stoją.
—
Zostaniesz tu u mnie, bę
dziesz mi potrzebny. Panie adiutancie,
niech mu tam jeść dadzą.
—
Dobrze, panie pułkowniku.
—
Twoje wiadomości są ważne, odsyłam je zaraz do generała
Sokolnickiego. Będziesz za to wynagrodzony. Możesz odejść.
Kociubski zdecydował się już zostać (skoro tak chcą panowie wojacy)
i z fatalistycznym usposobieniem chłopa polskiego przyjmował nowy
swój los z mężnym poddaniem się, mówiąc:
—
Ja ta nijakiej nagrody, jaśnie panie pułkowniku, nie potrzebuję, ja
też jestem stary żołnierz i com zrobił, tom zrobił dla swoich.
—
Dobrze, dobrze, możesz odejść!
—
zawołał pułkownik szorstko,
zajadając barszcz, a spostrzegłszy Kubusia, krzyknął:
—
A! A! Czekaj no... to ty chcesz wstąpić do wojska?
—
Tak, panie pułkowniku.
— Ile masz lat?
—
Szesnaście kończę na święty Jakub.
—
Młokos! A tam, do kroćset! Strasznie jesteś cienki. Jak się ty
nazywasz?
— Jakub Królikowski i mam tu do...
—
Cicho! Nie gadać! Odpowiadać tylko na moje pytania. Pisze mi tu
pułkownik Dziewanowski, żebym się tobą zajął. Ale co ja do kroćset
zrobię z taką tyczką? Jak to się nazywasz?
— Królikowski.
— Zapisz go tam, panie adiutancie, do czwartej kompanii pierwszego
batalionu. Niech go tam kapral Michalski weźmie w o
broty. No! Na lewo
w tył zwrot, marsz!
20
Ale ta szorstkość obejścia, ten ton rozkazujący podobały się bardzo
Kubusiowi. Instynktem odgadywał, że pod tą surowością kryje się dusza
dobra i szczera. Przy tym nie szydzono tu z niego, nie wyśmiewano się
z jego naiwności, więc nabrał odwagi i rzekł:
—
Panie pułkowniku!
—
Co tam jeszcze do kroćset? Powiedziałem: na lewo w tył zwrot...
— Ale ja mam list!
— Jaki list?
—
Do pana pułkownika.
— Do mnie? Od kogo?
— Od mojego
opiekuna i krewnego pana Białkowskiego.
—
Białkowskiego? Jakiego Białkowskiego? Nie Telesfora przypadkiem?
— Tak, Telesfora.
— Z Sandomierza?
— Tak!
—
A niechże cię kule biją! Czemuś mi zaraz nie powiedział?
—
Jakżem miał powiedzieć, kiedy mi pan pułkownik nie dał przyjść
do słowa.
—
Nie gadać! U mnie nie wolno gadać! Gdzie jest ten list? Dawaj go!
Szybko go otworzył, przeczytał i rzekł na pół do siebie, na pół do
Kubusia:
—
Poczciwy Telesfor, pamięta o mnie. Więc waćpan jesteś kuzynem
Białkowskich?
Nie mówił już teraz Kubusiowi „ty", tylko waćpan.
—
Tak, panie pułkowniku.
—
Trzeba mi było zaraz powiedzieć. Panie adiutancie, zapowiedz
Michalskiemu, żeby mi się z rekrutem tym oto obchodził delika
tnie.
Żadnych przekleństw i wymysłów. Pczciwy Telesfor! Cóż, dobrze
wygląda?
—
Doskonale, panie pułkowniku.
—
No, proszę... starszy on ode mnie. Ale, ale, a moja chrześniaczka
jak się ma?
—
Chrześniaczka?
—
No tak, czyś głuchy?
—
Kiedy nie wiem, o kim pan pułkownik mówi.
—
Acpan, widzę, nic nie wiesz. O kimże do kroćset, jak nie o mojej
chrześniaczce... Jadzi... tak, tak, Jadzia jej na imię. Musi już być duża
dziewczyna?
KuBuś zaczerwienił się jak burak i nic nie odrzekł, tak się zmieszał.
— Czemu acpan nie odpowiadasz?
I powstawszy z krzesła, pułkownik krzyknął takim głosem, jakby stał
przed swoim pułkiem i komendę mu dawał.
—
Jak się ma Jadzia?
Kubuś aż podskoczył, tak się przestraszył i natychmiast odpowiedział:
—
Doskonale, panie pułkowniku.
—
Musi być już duża?
—
Duża, panie pułkowniku.
—
Ma już z piętnaście lat?
—
Piętnaście lat, panie pułkowniku.
Pułkownik spojrzał na wystraszoną minę Kubusia i rzekł:
— Ki kaduk! Jak to acpan odpowiadasz?
I począł naśladować głos Kubusia:
—
Doskonale, panie pułkowniku, duża, panie pułkowniku, piętnaście lat,
panie pułkowniku! Cóż to? Pozytywka acpan jesteś? Nie lubię tego!
U mnie musi być przytomność, rzeczowość, a acpan, widzę
—
gamajda jesteś. Panie adiutancie, niech się tam weźmie Michalski do
niego po swojemu. Telesfor i Dziewanowski mi go poleca, na mojej jest
opiece, zrobić mi z niego człeka jak się należy! Ruszaj mi acpan za panem
adiutan
tem! Czuj duch! Znać mores i rygor! Marsz!
Kubuś zmieszany mocno, nie wiedząc naprawdę za co od krzykały
pułkownika został zgromiony, wyszedł z adiutantem, a ten zawołał
21
głośno:
—
Kapral Michalski niech się tu stawi!
Żołnierze poczęli wołać kaprala, który niebawem przybiegł i, przy
-
kładając dłoń do czoła, głosem ochrypłym rzekł:
— Na rozkazy pana adiutanta.
Ów groźny kapral Michalski w rzeczy samej wyglądał pół groźnie,
a pół zabawnie. Niski, krępy, miał dużą głowę, a na niej furażerkę,
zawadiacko na bakier nasuniętą, maleńkie, głęboko osadzone oczka, złe,
groźne, surowe, nakryte szpakowatymi krzaczastymi brwiami, nos
pałkowaty rubinowej barwy i wąsy siwe, szczecinowate. Był już niemło
-
dy, najmniej pięćdziesiąt lat liczył, i całą figurą, postawą, ruchami,
wejrzeniem zdradzał żołnierza służbistę, ale tępego, poza regulaminem
batalionu nie widzącego nic lepszego i mądrzejszego na świecie.
Stał tedy w służbowej postawie, a adiutant mu gadał wskazując na
Kubusia:
—
Z rozkazu pana pułkownika ma kapral zapisać tego rekruta do
swojej czwartej kompanii, obchodzić się z nim dobrze, dać mu broń,
lederwerki[12] i mundur.
— Wedle rozkazu, ale munduru nie ma —
odrzekł kapral.
—
No! Są przecież mundury austryjackie* „,g
—
Są, panie adiutancie.
—
Dać mu tedy mundur austryjacki tymczasem, a ja zażądam
z magazynu, by przysłano dla rekrutów nowe mundury.
— Wedle rozkazu.
—
Idź pan
—
zwrócił się adiutant do Kubusia
— za kapralem.
Poszedł tedy Kubuś z kiepską miną za groźnym kapralem, bo mu się
nadzwyczajnie przykro zrobiło, że go ubiorą w nienawistny biały
mundur austriacki, może zdarty z poległych krowich nóg. Szedł tedy
i rozmyślał, a po namyśle rzekł do
kaprala:
— Panie kapralu!
Kapral, który stąpał przodem krokiem miarowym, obrócił się jak na
komendę i warknął:
— A czego?
—
Chciałbym prosić, żeby mię nie ubierać w mundur austryjacki.
Czy to ja Austryjak? Wolę poczekać, aż z magazynu przyjdą nasze
uniformy.
—
Co? Rekrut ma milczeć i słuchać. Jeszcze czego, do stu rogatych
diabłów. Rekrut woli! Rekrutowi nie wolno woleć, a to co? Jeszcze czego!
Zapowietrzają nam rekrutami batalion! On woli! Ja ci tu skórko na buty
pokażę, co to grymasy robić!
Mruczał jeszcze coś pod nosem i poszedł naprzód, a za nim coraz
bardziej zmieszany i zniechęcony Kubuś. Weszli do jednej z chałup, gdzie ,
przy stole pisał coś jakiś młody człowiek. Kapral mówił:
— Z rozkazu pa
na pułkownika ma nasz pisarz zapisać na listek
czwartej kompanii tego oto rekruta świszczypałę i dać asygnację na
mundur austryjacki, a pan kapitan Piotrowski podpisze.
Słysząc to Kubuś wziął na odwagę i rzekł:
—
Prosiłem pana kaprala, żeby mię nie ubierać w mundur szwabski.
Jakże ja to będę chodził w takim uniformie?
—
Milczeć do stu par rogatych ancychrystów! Nie rezonować, jeno
słuchać, bo będą basy![13]
—
huknął kapral.
Pisarz uśmiechnął się i rzekł:
— Niech no pan kapral tu w kancelarii batalionowej nie dunderuje[14]
i niech sobie siądzie, i poczeka, aż wszystko przygotuję. Widzi pan kaprali
tam na kominie tę butelczynę? Warta buzi!
Kapral z ukosa spojrzał na butelkę, jego rysy zorane, jakby kto broną
po nich przejechał, wypogodziły się i rzekł:
—
A skąd pan pisarz ją mają?
—
Skąd mam, to mam, i powiadam, że warta buzi. Niech kapral
spróbuje.
Kapral chwilę wahał się, spoglądając z ukosa na butelkę, wreszcie
22
żądza zajrzenia do jej wnętrza przemogła i krokiem wolnym, skradającym się,
zbliżył się do komina. Podczas gdy kapral był zajęty butelką
i słychać było tylko gulgotanie łakomie połykanej gorzałki, pisarz,
któremu skłopotana fizjonomia Kubusia widocznie spodobała się, kiwnął na
niego, by bliżej podszedł, i szepnął:
—
Masz pan pieniądze?
—
Mam trochę.
—
Daj temu moczy gębie parę guldenów, a mundur się znajdzie.
—
Jakże ja mu dam?
—
Wprost wsadź mu w kosmate łapę i powiedz, żeby ci kupił sukna
na
mundur. Tylko nie tutaj, ale jak wyjdziecie. Takie rzeczy robią się
w cztery oczy.
— Dobrze.
Właśnie kapral skończył swą cichą pogawędkę z butelką, postawił ją
z westchnieniem, będącym zapewne wyrazem żalu, że nie całą ją
wypróżnił. Tymczasem pisarz począł głośno pytać Kubusia o imię
i nazwisko, stan, miejsce urodzenia, lata i inne szczegóły, które zaraz
wciągnął do wielkiej, ale mocno zabrudzonej i obszarpanej haniebnie
księgi. Skończywszy tę czynność, rzekł:
—
Już możesz pan odejść.
— A asygnacja? —
zapytał kapral, którego nos dzięki butelce
przybrał purpurową barwę.
—
Asygnację później wypiszę i sam ją poślę kapitanowi Piotrowskiemu.
—
Nowe jakieś porządki
—
mruknął kapral i zwracając się do
Kubusia
swym ochrypłym głosem rozkazywał:
—
Rekrut! Marsz za mną!
Gdy wyszli do sieni, w której nikogo nie było, Kubuś idąc za radą
poczciwego pisarza, wydobył z kabzy trzy srebrne guldeny i trzymając je
w ręku rzekł:
— Panie kapralu!
Kapr
al szybko odwrócił się z groźną miną i widocznie z zamiarem
wylania na głowę chłopca całego potoku przekleństw i wymysłów, ale
spojrzawszy na rękę Kubusia, w której błyszczały srebrniki od razu
złagodniał i spytał jak mógł najmilszym głosem:
— Czego wasan chcesz?
—
Może pan kapral za te pieniądze postarałby się dla mnie o mundur
pułkowy.
Kapral szybko rzucił oczkami dokoła, łapczywie schwycił pieniądze,
schował je do kieszeni i rzekł:
—
Hm! Widzi asan, trudno to będzie, bardzo trudno. Żeby tak wasan
dał jeszcze drugie tyle, toby się pewnikiem galanty mundurek znalazł.
Nowe trzy guldeny z kabzy Kubusia przelały się do kieszeni starego
wyjadacza i już obaj w jak najlepszej komitywie udali się do kwatery
kapra
la, gdzie znalazł się nowiuteńki, jak z igły mundur, z amaranto
-
wym kołnierzem i białymi wyłogami, nowiuteńkie białe płócienne
spodnie, kamasze, czapka z sutaszami[15] i kitką, lederwerki, ładownica
pełna naboi i karabin. Mundur, co prawda, był nieco za duży i za szeroki
na szczupłą figurę Kubusia, ale na to nie było już rady.
—
Żebyśwa tu dłużej stali, to posłałbym do Rachowa po Żyda krawca
i on by paniczowi (teraz już Kubusia nie nazywał wasanem, tylko
paniczem) dopasował galanto mundur, ale gadał mi pan kapitan, że
pewnikiem dziś stąd wyruszymy, nie ma więc czasu, ale jak tylko stójka
gdzie dłuższa przypadnie, to zaraz dopasujemy mundurek. A co? Nie
pięknie panicz wyglądają? Żeby tu było zwierciadło, toby się panic
z
przeźrał i obaczył, jaki galanty z niego żołnierz.
Kubuś nie przeglądał się w zwierciadle, ale rad był niezmiernie
i pysznił się, i prostował, i myślał sobie, co by to panna Jadzia
powiedziała, gdyby go zobaczyła w takim stroju rycerskim. Odtąd był
w wielkich łaskach u kaprala Michalskiego, zwłaszcza że jeszcze
niejeden srebrnik pod różnymi pozorami przelał się do kieszeni wygi
kaprala. Ale Kubuś się tym nie martwił, nie przywiązywał żadnej wagi
23
do pieniędzy, bo dotąd ich nie potrzebował, dziwił się tylko szczególnej
ich własności wpływania na usposobienie ludzkie.
Tymczasem w ciągu dnia kapral, nie odstępując ani na krok Kubusia,
uczył go pierwszych zasad służby frontowej, jak trzeba maszerować, jak
broń nabijać, jak strzelać, jaką postawę przed starszymi zachować.
Chłopiec w lot to wszystko pojmował, aż się kapral dziwił i gadał:
—
Znać, że panicz są ślacheckie dziecko. Te psiajuchy, chłopy, to
strasznie są niezgrabne. Trzeba mu dobrze zębów pomacać, żeby co
zrozumiał, a panicz jeszcze ja słowa nie rzekę, a już wie, o co idzie. Znać
ślacheckie dziecko w paniczu.
Choć Kubuś nigdy się nad tym nie zastanawiał, czy był szlachcicem
czy nie, i naprawdę nic go to nie obchodziło, jednakże słowa starego
burczymuchy, ale niewątpliwie dzielnego żołnierza, przyjmował za
dobrą monetę i rad był bardzo z siebie. A kapral gadał:
—
Tera jest wojna, a na wojnie można łatwo kulkę połknąć i nogi do
góry zadrzeć, kto nie wie jak i co potrza robić. Potrza tedy mnie słuchać.
My może dziś na tych śwabów pójdziemy, niech panicz mnie się zawdy
trzyma i robi to, co ja rzekę. Niejedną ja już wojnę widział, z Naczelni
-
kiem Kościuszką się wojował, tyż z generałem Dąbrowskim w Italii,
to
wiem, jak potrza robić. Trzymać się mnie i słuchać.
Kubuś przyrzekł, że tak robić będzie i przekonał się, że kapral miał
rację, bo nad wieczorem dobosze w werbel uderzyli, pułkownik Sieraw
-
ski siadł na koń i spiesznym marszem poprowadził swój batalion ku
Wiśle.
ROZDZIAŁ VI
w którym Wicherek głosi publicznie, że Kubuś jest najmądrzejszym
mężem w świecie
Kubuś wśród innych znajomości, porobionych w ciągu pierwszego
dnia swej służby między żołnierzami i oficerami batalionu, zapoznał się
także z doboszem batalionowym, chłopcem mniej więcej w jego wieku
będącym i nazywanym Wicherkiem. Czy on istotnie takie miano nosił,
czy też było to jego przezwisko nadane mu z powodu nadzwyczajnej jego
ruchliwości, tego się Kubuś teraz nie mógł dowiedzieć. To tylko pewne,
że Wicherek był warszawiakiem, wygadanym, dowcipnym i złośliwym
zarazem, sprytnym, przebiegłym i umiejącym się znaleźć w każdym
położeniu. A przy tym ze swoimi wadami miał on, jak się Kubuś sam
później o tym przekonał, nadzwyczaj dobre serce. Kpił sobie z kaprala
Michalskiego, naśladował jego chód, jego zabawnie groźną minę, głos,
ruchy, podrwiwał z niektórych oficerów i kamratów żołnierzy, płatał im
nieraz złośliwe, a nawet bolesne figle, ale za to w każdej ciężkiej
potrzebie można było liczyć na niego, że poda rękę pomocną; nie
pozwalał po wsiach znęcać się nad kobietami lub dziećmi, jak się to
często przytrafiało żołnierzowi zmęczonemu i wygłodzonemu, gdy mu
odmawiano tego, czego żądał.
Zauważył on zaraz z rana Kubusia, ale czy nie mógł, czy też nie
uważał za stosowne narzucać się obcesowo ze swoją znajomością, dość że
koło południa, gdy właśnie chodził po wsi i bębnił, by żołnierze szli brać
obiad, zbliżył się do Kubusia. Wykrzywiając się po łobuzowsku i przy
-
mrużywszy jedno oko, drugim mrugał wskazując na stojącego opodal
kaprala i zapytał:
—
Cóż? Jakże się panu podoba ten okaz?
— Jaki okaz?
— Ano, nasz szanowny, rubinami ozdobiony na nosie, wydmikufel,
moczygęba, semperpijus, kapral Michalski?
Kubuś roześmiał się raz z łobuzowskich min Wicherka, a potem z jego
określenia przymiotów starego kaprala, i rzekł:
—
Cóż, bardzo dobry człowiek!
—
Ujeździłeś go pan już?
24
—
Zdaje się
—
uśmiechnął się Kubuś.
—
Skoro tak, to masz, kawalerze ładny, moją łapę; lubię takich
zuchów, którzy z tym niedźwiedziem za jednym zamachem dają sobie
radę. Nazywam się Alfons, przezwany Wicherkiem, niech i tak bę
dzie.
Papa w Warszawie na Podwalu stare buty łata i zwie się Przyszczypkiewicz,
a ja, Wicherek, mama zaś na Starym Mieście kadryla[16] sprzedaje.
Do widzenia, trzymaj się kawaler ciepło, a jak ci co potrzeba, to sobie
kup. Ale, ale jak się
to pan dobrodziej wabi?
— Co takiego?
—
To ci dopiero frajer! Nie rozumiesz waćpan, o co pytam?
— Nie rozumiem.
Wicherek przybrał poważną i zabawnie groźną minę i podnosząc
palec do góry, głosem powolnym i nosowym, naśladując wybornie r
uchy
i mowę kapitana Piotrowskiego, rzekł:
—
Pytam się ciebie, młodzieńcze, jak się zowiesz i kto cię rodził?
Kubuś roześmiał się głośno i odrzekł:
—
Nazywam się Jakub Królikowski.
—
Pięknie się acpan nazywasz, ani słowa, a tymczasem bądź zdrów
i o mojej przyjaźni dobrze mów! Zobaczymy się jeszcze! Adio! Adio!
To mówiąc, podniósł lewą ręką połę swego spencerka, niby naśladując
damę unoszącą suknię, kłaniał się zgrabnie nogą, szastał i głosem
cieniutkim, kobiecym wołał:
— Adio! Adio!
Zaraz potem uderzył w bęben, a w przerwach naśladował
z prawdziwym talentem rechotanie żab:
— Rech, rech, rech, kwak, kwak!
Żołnierze śmieli się, a on im język pokazywał. Nadzwyczaj Kubusiowi
podobał się ten zręczny, wesoły, szydzący z siebie oraz innych chłopiec
i w ciągu dnia bliżej się z nim zapoznał. Wiedział on o wszystkim, co
się dzieje w batalionie i w całym pułku, i zawsze miał jak najlepsze
informacje. Jaką drogą do tego dochodził, Kubuś nie mógł odgadnąć,
to tylko było pewne, że co zapowiedział Wicherek, to zawsze się
sprawdziło. Oto i teraz, przed samym wieczorem, zbliżył się do Kubusia
i szepnął:
—
Zabierz pan swoje manatki, bo za godzinę wyruszamy.
—
Skądże to Wicherek wie?
—
Skąd wiem, to wiem. Na pe.[17] Wyruszamy! Już przyszły rozkazy
od generała Sokolnickiego. Mamy iść w dół rzeki do jakiejś wsi, której
nazwiska nie pamiętam... nazwisko to pod ostatnim psem... jakoś...
Paskudnice czy Wołka Paskudnicka. Tam mamy się przeprawić na
łodziach i przyczaić na tamtym brzegu, czekając na przybycie generała.
Rozumiesz, młodzieńcze? Taki plan powzięliśmy po naradzie w sztabie.
Tu znowu naśladował czyjś głos, postawę i ruchy, tylko że Kubuś nie
wiedział kogo; dopiero później przekonał się, że Wicherek z nieporówna
-
nym talentem małpował jednego z oficerów sztabowych, majora Jabłoń
-
skiego, który jako mający dozór nad taborem dywizyjnym i nad
magazynami w żadnym razie nie mógł być podczas narad w
kwaterze
głównej, a jednak miał tę słabość, że lubił uchodzić za znaczącą figurę i za
wielkiego strategika. Zresztą był to dobry człowiek i dzielny oficer.
Otóż teraz, jak zwykle, wiadomości udzielane przez Wicherka spraw
-
dziły się w zupełności. Ledwie słońce zaszło, musiał uderzyć werbel.
Pułkownik Sierawski siadł na koń i batalion pośpiesznym marszem
wyruszył ze swego dotychczasowego stanowiska.
Marsz ten był dość uciążliwy. Posuwano się piaszczystą boczną
drożyną, wyciągając z trudnością nogi z piasku; nakazano zachować
przy tym największą cichość, nie śpiewać, nie rozmawiać głośno, co
oczywiście czyniło ten marsz przykrzejszym. Nawet Wicherek, idąc na
czele czwartej kompanii tuż przed Kubusiom i kapralem Micha
lskim, nic
nie gadał i miał kwaśną minę. Noc była ciemna, a od Wisły ciągnął
chłodny wiatr i podwiewał płaszcze żołnierskie, wytarte i zniszczone na
podchodach i biwakach od początku trwania tej wojny, a raczej najazdu
25
austriackiego. Kubuś żałował swej burki, darowanej mu przez wujaszka
Białkowskiego, ale regulamin nie pozwalał mu jej nosić i zabrano mu ją.
Dano natomiast jakiś cienki, wytarty, prawie przezroczysty i kusy
płaszcz, który bardzo niedostatecznie ochraniał od chłodu.
Wleczono się więc powoli po piaskach, w posępnym milczeniu i przed
samym świtem zatrzymano się wśród gęstej wikliny tuż nad brzegiem
Wisły. Zabroniono pokazywać się i wychodzić z tej wikliny, o czym
zresztą nikt nie myślał, bo każdy po uciążliwym, całonocnym marszu rad
był spocząć i przespać się trochę. Kubuś, który już drugą noc nie spał,
rzucił się na pierwszą lepszą kępkę trawy i niebawem zasnął snem
kamiennym. Obudził się szarpnięty przez kogoś mocno. Otworzył oczy
i ujr
zał nad sobą Wicherka.
—
Wstawaj , śpiochu
—
wołał dobosz
—
czyż nie uczono cię
w szkołach, że aurora musis amica.[18] Co prawda, z łaciny to tylko
pamiętam, ale pan, coś chodził do szkół austryjackich, musisz przecie
więcej umieć.
— Ciekawe na co? —
rzekł Kubuś gniewny, że go obudzono.
—
Na co? Na co łacina ci się w tej chwili może przydać? O mało
-
duszny młodzieńcze! Wiedzże o tym, że tam w sztabie pułkownika
wszyscy łamią sobie głowę nad zbutwiałym papierem, który im wręczył
jakiś stary piernik, a który, oczywiście nie piernik, ale papier,
ma być pierwszorzędnej wagi i znaczenia, jak powiada kapitan Pio
-
trowski.
—
Więc cóż? Cóż ma za związek ten papier ż łaciną?
—
Taki, że na tym papierze są wypisane jakieś wiersze łacińskie.
—
Co mię to obchodzi! Jeść mi się chce.
—
Otóż to! Oni wszyscy zawsze o swym kałdunku tylko myślą i to
w takiej chwili, kiedy jakiś stary piernik przynosi pierwszorzędnej wagi
dokument. Wstawaj i chodź, w kwaterze pułkownika nie tylko ci jeść
dadzą, ale jeszcze uczczą cię należycie. Kto wie, jaką nagrodą obdarzą.
—
Po co mam tam chodzić?
—
Po to, cebulo jakaś, żeby przetłumaczyć, co jest napisane na
papierze wręczonym pułkownikowi przez starego piernik
a.
— Nic a nic nie rozumiem —
rzekł Kubuś na pół zaspany.
—
Widzę, że masz głowiznę zakutą, ale nie bój się, ja ci ją powoli
odkuję. Przekonuję się, że tylko w Warszawie rodzą się ludzkie głowy, bo
na prowincji to same główki kapusty. Chodźże do kroćset peleryn, bo
wpadnę w pasję, a wtedy nic cię nie obroni od straszliwego Achillesa
gniewu. Uważasz pan, ja cytuję Iliadę, oto co zrobiły batogi mego
nauczyciela, imć pana Koszałkowskiego. Niech mu tego na strasznym
sądzie ostatecznym Pan Bóg nie pamięta.
—
Wytłumacz no mi, tylko bez tych błazeństw, o co idzie, boja nic nie
rozumiem! —
zawołał Kubuś.
—
Gdzie mam iść i po co?
Wicherek obraził się trochę, że Kubuś mowę jego nazwał błazeń
-
stwem, ale wreszcie opowiedz
iał, co następuje: że pułkownik Sierawski
stanął kwaterą we wsi Paskudnickiej Wólce, jak ją Wicherek nazywał,
leżącej o kilka stajańod Wisły i wikliny, w której batalion się ukrywał, za
wałem, usypanym przeciw wylewom rzeki; że ta kwatera pułko
wnika
mieściła się w domu szkolnym, gdzie stary, zatabaczony (tak się wyraził
Wicherek) nauczyciel, przypominający z fizjonomii okrutnego Koszałko
-
wskiego, dowiedziawszy się o przeprawie naszych przez Wisłę, zamie
-
rzających uderzyć na Sandomierz, wydobył z kuferka jakiś obszarpany
i pożółkły papier, oświadczając, że na tym papierze jest napisane, w jaki
sposób można dostać się do miasta bez walki; że pismo to jest łacińskie,
a on tego języka nie zna, ale wie od ojca, że tam jest opis jakichś lochów
podziemnych, którymi można wyjść na rynek; że pułkownika ogromnie
zainteresowało to opowiadanie zatabaczonego nauczyciela, ale niestety,
okazało się, iż w sztabie pułkowym nikt nie umie po łacinie
— zatem nikt
nie jest
w stanie przeczytać tego tajemniczego dokumentu kryjącego tak
ważną, tak pierwszorzędną wiadomość, jak się wyraził kapitan Piotrow
-
"ski; że Wicherek na koniec sobie przypomniał, iż jest przecie w batalionie
26
niejaki pan Jakub Królikowski, któr
y z ostatniej klasy drapnął heroicz
-
nie do wojska polskiego, i że jako mąż uczony, biegły w języku
starożytnych Rzymian, tajemniczy ten dokument może odczytać i tym
sposobem przyczynić się do zbawienia ojczyzny.
— Rozumiesz wasan teraz o co idzie? —
skończył tę swoją przemowę
Wicherek.
— Rozumiem —
odrzekł Kubuś zamyślony
—
coś i ja wiem o tych
lochach, tylko nie jestem pewny, czy ten dokument potrafię odczytać.
—
W każdym razie nie zawadzi spróbować. A jeżeli odczytasz, jakaż
sława cię czeka. O, nadobny młodzieńcze! Jaka zasługa, jaki rozgłos
w całej armii polskiej, która oczywiście dumna będzie niesłychanie, że
tak uczonego męża w swym łonie posiada. A zatem, nie tracąc czasu,
chodźmy!
— Dobrze, tylko wi
dzisz... okrutnie mi się jeść chce!
—
O, pozioma duszo! Wtedy gdy rozgrywają się wypadki pierwszo
-
rzędnego znaczenia, ty myślisz o swym nędznym brzuchu! Ale pociesz
się, widziałem w kwaterze pułkownika czterołokciową kiełbasę, z której
zap
ach czosnku mile połechtał moje szewskie podniebienie (nie zapomi
-
naj, że mój papa zwie się Przyszczypkiewicz i przy szczypki przyszywa
do wszelkiego rodzaju zużytych chodaków), a obok tej wspaniałej,
pachnącej kiełbasy leży ogromny bochen razowca. Nakarmią cię tam,
upieszczą, zaszczytami obsypią, byłeś pożółkły papier zatabaczonego
mistrza wiejskiego odczytał. Dalej, jazda! Czas ucieka, wieczność czeka.
Tak zachęcony Kubuś wstał i poszedł za Wicherkiem. Jużci łacinę
znał, przecie w szkole czytywał i tłumaczył Korneliusza Neposa,,Żywoty
sławnych mężów", Cezara ,,0 wojnie galijskiej", Cycerona mowę
przeciw Katylinie, ale swoją drogą nie był pewny, czy zdoła je już
przetłumaczyć, lub nawet odczytać ów stary dokument. Ws
zak nieraz
oglądał takie stare pisma (o co w takim odwiecznym mieście jak
Sandomierz nie było trudno) i nigdy nie był w stanie ani jednego wyrazu
w nich odgadnąć, tak pismo było zagmatwane, pełne zakrętów, zygza
-
ków i skróceń. A nuż się skompromituje w oczach pułkownika Sieraw
-
skiego i całego sztabu pułkowego? Przestraszony tą myślą chciał
zawrócić, ale już było za późno, bo stali przed kwaterą pułkownika i ten
hultaj Wicherek, salutując po wojskowemu, gadał głośno do kapitana
Piotrowskiego, że przyprowadził takiego uczonego męża, który nie tylko
jakiś tam marny dokument łaciński, ale nawet same hieroglify egipskie
z łatwością jest w stanie odczytać, jeno żąda za to, żeby mu przede
wszystkim dano z pół łokcia tej wspaniałej czosnkowej kiełbasy, leżącej
w izbie na stole.
Kapitan Piotrowski, który Wicherka znał doskonale, rzekł surowo:
—
Tylko mi tu błazeństw, kpie jakiś, nie gadaj. Gdzie jest ten, co
umie przetłumaczyć ów dokument?
— Oto jest, panie kapitanie! —
zawołał Wicherek, usuwając się
i wskazując na ukrytego za sobą, mocno zmieszanego Kubusia.
— A! To ty? Rekrut wczorajszy?
— Tak, panie kapitanie.
—
Znasz łacinę?
—
Trochę znam, ale czy potrafię zrozumieć ten dokument,
nie wiem.
— Niech mu pan kapitan nie wierzy —
wtrącił się Wicherek
— to
panieńska skromność przez niego przemawia, skromność właściwa
wszystkim uczonym mężom.
Kapitan nie zwracał uwagi na paplaninę Wicherka, tylko rzekł do
Kubusia:
—
Chodź za mną!
W izbie siedział pułkownik Sierawski, obok niego paru oficerów
i jakiś staruszek zgarbiony, zasuszony, zatabaczony, w rzeczy samej,
w ogromnych okularach na nosie. Domyślił się Kubuś, że to był ów
nauczyciel wiejski od tego
tajemniczego dokumentu, o którym mówił
Wicherek. Na stole, w rzeczy samej, obok pożółkłego arkusza papieru, na
zgięciach mocno przetartego, leżała ogromna kiełbasa, której zapach
27
w istocie mile łechtał głodne podniebienie kuzynka panny Jadzi.
Kapitan Piotrowski wchodząc wołał:
—
Panie pułkowniku, mamy takiego, co nam przetłumaczy to pismo.
Oto jest rekrut wczorajszy.
—
A! Królikowski, jak się masz?
—
zawołał pułkownik.
— To ty,
co ci moja chrześniaczka przykazała wrócić generałem? Prawda! Praw
-
da! Przecie ty ze szkół uciekłeś, a tam uczą łaciny. Chodź no tu bliżej
i czytaj!
Kubuś, zmieszany mocno wspomnieniem panny Jadzi, zbliżył się na
rozkaz pułkownika i wziął do ręki ów papier, a choć mu zapach kiełbasy
przyjemną i zarazem silną robił dystrakcję,[19] jednak od pierwszego
rzutu oka na dokument przekonał się, że go łatwo będzie mógł odczytać.
Pismo było stosunkowo niedawne, bo jak data na czele świadczyła,
skreślone w r. 1770. Było zatem proste
, czytelne, pozbawione onych
nieszczęśliwych wykrętasów, jakie Kubuś widywał na starych doku
-
mentach. Atrament wprawdzie był wyblakły, tu i ówdzie całkiem pod
wpływem wilgoci zatarty, papier wskutek składania go we czworo na
zgięciach poprzerywany, ale ostatecznie rzecz odczytać się dawała. Inna
kwestia, myślał sobie Kubuś, czy tekst potrafię przetłumaczyć, zwłasz
-
cza że ta kiełbasa gwałtownie mnie ku sobie pociąga i myśli mi pląta.
Wobec tego po chwilowym przypatrzeniu się papierowi Kubuś zdobył się
na czyn heroiczny i rzekł: .
—
Panie pułkowniku, dokument ten przeczytam, ale mi się strasznie
jeść chce, prawie omdlewam i litery mi przed oczami skaczą.
— Patrzcie go! Skórka na buty! —
zawołał pułkownik.
—
Jakże to,
nie dali ci w batalionie śniadania?
—
Nie dali, bom spał.
—
A toś sobie sam winien, rekrucie! I za karę powinienbyś czekać do
obiadu z pustym żołądkiem. No! No! Panie adiutancie, ukraj mi tam
trochę tej kiełbasy i pajdę chleba. Niech żre. Tylko żywo połykaj,
rekrucie, bo nie lubię gamajdów. Kto prędko je, ten i prędko robi.
Adiutant wypełnił rozkaz. Kubuś zabrał się do jedzenia, a pułkownik
polecał majorowi Jabłońskiemu, którego przywołano, ażeby temu oto
rekr
utowi (tu wskazał na pochłaniającego kiełbasę Kubusia), jeżeli ten
dokument przetłumaczy, wypłacił z kasy pułkowej dwa złote i w dowód
szczególnej łaski dał mu z furgonu tej oto kiełbasy pół łokcia. Zwrócił się
następnie pułkownik do Kubusia i zapytał:
—
Co? Kontent jesteś, rekrucie?
—
Dziękuję panu pułkownikowi, ale dwóch złotych nie potrzebuję,
co zaś do kiełbasy, to i owszem.
—
Ty, rekrucie, masz słuchać, nie rezonować. Dwa złote dostaniesz
i kwita. A co, najadłeś się?
—
Trochę.
—
Żarłok szpetny jesteś. No bierz papier i czytaj!
Kubuś wziął po raz wtóry ów dokument tajemniczy, bacznie mu się
przyglądał i czytać począł głośno.
ROZDZIAŁ VII
w którym pan dziedzic Świtalski w bolesnym udręczeniu swego
pulchnego ciała wyrzekł się ojczyzny
Kubuś, przeczytawszy po łacinie wręczony mu przez pułkownika
Sierawskiego dokument, przekonał się, że w trzech czwartych doskona
-
le go rozumie. Tu i ówdzie znalazł się wyraz, którego znaczenia nie
pojmował, tu lub tam jakieś słowo było zmazane, ale bądź co bądź
główna treść była jasna i wyraźna. Kreślił tę osobliwą zapiskę ksiądz
Ignacy Tuszyński, rektor kolegium jezuickiego w Sandomierzu, w roku
1770, 24 lipca. Zaczynała się ona od słów następujących:
W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, ja, Ignacy Tuszyński, rektor
kolegium Jezuickiego w mieście królewskim Sandomierzu, czując, że Bóg
28
wszechmogący niebawem powota mnie do chwaty swojej, bym przed
strasznym Jego Sądem zdat sprawę z mego grzesznego żywota... (tu
brakowało kilku wyrazów, a może Kubuś ich nie rozumiał) ...którą mi
powierzyt pod pieczęcią przysięgi w chwili swego świętobliwego zgonu...
(znowu brak paru wyrazów) ...przeczuwając cios, jaki ma spaść na
nasz
tyle zasłużony Bogu i świętej naszej rzymskokatolickiej wierze zakon, po
naradzie z najdostojniejszymi braćmi i socjuszami postanowiłem tajem
-
nicę tę przelać na pismo, by zasie nie zginęla w morzu niepamięci, a Boże
broń jakiej wojny lub nieszczęścia, i przyczynita się do ratunku braci
mojej ukochanej... (tu wskutek wilgoci cały jeden ustęp kilkuwierszowy
był nieczytelny) ...podziemia te, zbudowane, ciągną się z jednej strony
pod dnem rzeki Wisty, na drugi jej brzeg, gdzie
mają wyjście starannie
zakryte ogromnymi gtazami i zaroślami tak, że nikt, kto tej tajemnicy
nie jest świadom, odkryć tego wejścia nie może; z drugiej zasie strony
wychodzą na rynek sandomierski, mając odnogę do piwnic kościota
Dominikanów
pod wezwaniem świętego Jakuba. Wejść zaś do tych
podziemi można bardzo wygodnie...
•Tu w najważniejszym miejscu pismo tak było zatarte, spłowiałe
i przez wilgoć oraz zagięcie papieru zniszczone, że zupełnie odczytać się
nie dawało, choć wszyscy obecni, a nawet sam pułkownik Sierawski,
próbowali tego dokonać.
—
Otóż nieszczęście!
—
zawołał pułkownik.
— Nic nam z tego
dokumentu nie przyjdzie, skoro nie wiemy, którędy można będzie dostać
się do podziemia.
— Jak to nie wiemy? —
odezwał się kapitan Piotrowski.
—
Dość
będzie odszukać wejście z drugiej strony Wisły, a wyleziemy na sam
środek rynku sandomierskiego.
— A prawda —
zawołał pułkownik Sierawski i nagle uderzył się
w czoło
—
że ja też zapomniałem! Przecież ty, rekrucie, gadałeś mi coś
o tych lochach. To nawet zostało zapisane..., gdzie jest u kaduka raport
pułkownika Dziewanowskiego?
—
Posłany został jenerałowi Sokolnickiemu
—
rzekł adiutant.
— Szkoda... ale to nic, powtórz Królikowski, co wiesz o tych lochach.
Więc Kubuś opowiedział, że wejście do lochów jest w ruinach
dawnego klasztoru jezuickiego, ale tam dostać się niepodobna, bo
Austriacy sypią szaniec w tym miejscu; że wejście za Wisłę, nawet gdyby
było odszukane, także się na nic nie przyda, bo tam także Austriacy
usypali mocną redutę, że na koniec on, Kubuś, wątpi, czy można by
przedostać się przez te lochy, bo najprzód powietrze tam jest tak
okropne, że on choć tylko chwilkę tam bawił, o mało jednak się ni
e
udusił; że wreszcie zdaje mu się, iż lochy te musiały się pozapadać, bo
z piwnicy, w której był, widział korytarz prawie całkiem gruzami
zawalony. Mówił to wszystko Kubuś spokojnie, skromnie i rozsądnie,
tak że spodobał się z tego oficerom i pułkownikowi, który go poklepał po
ramieniu i rzekł:
—
Masz rację! Zuch jesteś! Na nic nam się te lochy przydać nie mogą.
Schowaj sobie acpan ten papier —
zwrócił się do zatabaćzonego
nauczyciela.
Kubuś składając dokument we czworo, by go wręczyć jego właścicie
-
lowi, zauważył na stronie odwrotnej jakieś rysunki, jakieś linie czarnym
i czerwonym atramentem nakreślone.
—
Tu jest coś narysowane!
—
zawołał.
—
Co? Pokaż!
—
rozkazywał pułkownik.
Rozwinięto więc znowu papier, rozłożono go na stole i wszyscy
ciekawie przypatrywali się onym liniom. Niewątpliwie oznaczały one
kierunek i rozgałęzienie podziemia, tylko w niektórych miejscach były
narysowane czerwonym atramentem znaki krzyża świętego i jakieś
wyra
zy, których niepodobna było odczytać.
— Hm! —
rzekł pułkownik.
—
Zmieniam zdanie. Schowaj waćpan,
panie adiutancie, ten papier. Jeżeli dostaniemy się do Sandomierza, a nie
wątpię, że się dostaniemy, trzeba będzie zbadać te lochy i ten papier
29
może nam być przydatny. Tego zaś rekruta, który tak dobrze umie po
łacinie, zatrzymać przy sztabie pułkowym, pożyteczniejszy on tu będzie
niż w szeregu. Tymczasem zaprowadź go, panie adiutancie, do drugiej
izby i niech tam na piśmie przetłumaczy mi ten papier na polski język.
Jeżeli dobrze pisze, to zostanie w kancelarii pułkowej jako pisarz, bo
Wiśniewski huncwot babrzejak kura i już w sztabie dywizji zwracano mi
uwagę, że nie mogą jego hieroglifów przeczytać. No dosyć, panowie
oficerowie na swoje miejsca, pilnować żołnierzy, żeby się nie włóczyli.
Wołać mi tu przewoźnika Kociubskiego!
Zasiadł tedy Kubuś w sąsiedniej izbie do ciężkiej pracy, nierad z tego,
że pułkownik przeznaczył go na pisarza, bo on przecież przedarł się
z takim niebezpieczeństwem do szeregów narodowych nie dlatego, by
ślęczeć nad papierzyskami, ale żeby z bronią w ręku walczyć za ojczyznę.
Rozkaz pułkownika jednak był wyraźny i słuchać go trzeba było. Zabrał
się więc do tłumaczenia dokumentu łacińskiego, co mu szło bardzo
niesporo, jak wszelka praca, do której się niechętnie bierzemy, przy tym
słuchał tego, co się działo w izbie pułkownika, do której drzwi były
otwarte, i co go więcej intresowało niż wszystkie najstaroży
tniejsze
dokumenty.
Właśnie przyszedł tam wezwany przewoźnik Kociubski i pułkownik
taką z nim rozmowę prowadził:
—
Jak się masz, Kociubo?
—
Do usług wielmożnego pana pułkownika.
—
Cóż? Masz dostateczną ilość łodzi, by moich sześcius
et ludzi od
razu przewieźć na tamtą stronę?
—
Nie mam tyle, panie pułkowniku, chyba za dwoma albo i trzema
nawrotami.
—
Co mi tu gadasz, do kroćset diabłów! Czyż nie kazałem ci, żebyś się
wystarał o potrzebną liczbę łodzi?
—
Skądże ich wziąć, panie? Przecie nie stworzę. Wszyćkie, jakie
były, to się zabrało, aż pod Zawichost, a tam są nasze ułany i też łodzie
i promy zabierają. Są tu, panie pułkowniku, dwa piękne gabary,[20] co na
nich jabłka jesienią wożą do Warszawy, a na których ze stu żołnierzy by
się pomieściło. Cóż, kiej nijak ich odszukać nie możemy, a właściciel dać
nie chce...
—
Kto dać nie chce?
—
Właściciel tych gabarów, ten, do którego należą.
—
Co ty mi tu pleciesz? Jak to może być, żeby ktoś
u nas, dla ojczyzny
nie chciał dać dwóch nędznych gabarów? Przecież do stu katów nie zginą
mu!
—
Peda, że mu zginą i dać nie chce. Cóż to, peda, przeciw cysarzowi
się bijeta? Ja tyż, peda, jestem patryjotą polską, ale co cysarz to cysarz,
jakże to z nim bić się? Ja, peda, nie chcę przykładać ręki do śmierci
ojczyzny i gabarów nie dam, bo, peda, i tak by przepadły, cysarscy by je
zabrali, a oni, niby te cysarscy, jak co raz, peda, wezmą, to już nijak nie
oddadzą.
— A to o
sobliwość! Milionset piorunów. Któż to jest ten zdrajca?
—
Zdrajca, panie pułkowniku, to on nie jest, jeno tak gada.
— Odpowiadaj na moje pytanie, nie rezonuj. Kto to jest?
—
Dziedzic. Ma tu niedaleśko folwarczek maluśki, będzie ta ze ćtyry
włóki, ale ziemia dobra, jabłka rodzi. Sad z jabłoniami i śliwami ma
bardzo piękny.
—
Co mi tu u stu par diabłów gadasz o jakichś sadach? Gadaj o tym
łotrze!
—
Niby... o jakim łotrze, panie pułkowniku? Ja nic nie wiem
o żadnym łotrze!
—
Skaranie boskie z tymi ludźmi!
—
zawołał Sierawski załamując
rozpaczliwie ręce.
—
Masz mi gadać o tym dziedzicu, właścicielu
gabarów!
— Przecie gadam, nie gadam to? Dziedzic, co on to za dziedzic,
z przeproszeniem. Juści pewnie, że dziedzic, bo ma piękny folwark,
30
ziemia dobra i sad godny, ale co on za dziedzic? Przecie pamiętają ludzie
i ja sam pamiętam, że był, z przeproszeniem, świniarzem i świniami
handlował i na tym się dużego grosza dorobił, i zaraz zachciało mu się być
ślachcicem, i kupił od pana Górskiego folwark. Nawet już teraz nie
nazywa się jak dawniej Świtała, jeno pan Świtalski, niby ślachcic.
—
Więc on ma dwa gabary i dać nie chce?
—
Ma dwa piękne gabary, na których jabłka spławia do Warszawy,
i dać nie chce, bo, peda, wy głupcy chceta wojować z cysarzem, który jest
mocnijszy jak wszystkie Napolijony.
—
Dość tego! Hej, panie adiutancie! Weźmiesz mi pan czterech
żołnierzy i sprowadzisz mi tu zaraz tego Świtalskiego. Kociubski,
wskażesz drogę!
Kociubski z adiutantem wyszli i przez chwilę panowało milczenie,
tylko słychać było jak pułkownik tam i z powrotem chodził po izbie
krokiem niespokojnym. Wreszcie Kubuś usłyszał taką rozmowę.
— Dalipan, nie rozumiem, dlaczeg
o generał Sokolnicki mnie naj
-
przód z moim batalionem wysyła na tamtą stronę i prawie pod sam nos
Austryjaków, a sam dalej i później z całym korpusem się przeprawi. Nuż
mię nieprzyjaciel napadnie przeważną siłą, co ja zrobię? Nie rozumiem
tego planu.
—
I ja także
—
odrzekł kapitan Piotrowski
—
i prawdę rzec to mi się
wcale ta wyprawa na Sandomierz nie podoba. Jestem pewny, że nas
pobiją, a przy tym, gdyby nas nawet nie pobili i gdybyśmy wzięli
Sandomierz, to nieprzyjaciel wy
cofa się przez most na drugą stronę
Wisły, gdzie, jak powiadają, usypał sobie groźny szaniec.
—
Ten szaniec ma atakować jednocześnie Rożniecki.
—
Tak? A to co innego... w takim razie zwycięstwo jest możliwe.
—
Ja nie wątpię, tylko nie rozumiem, po co mnie generał wysyła
z batalionem na straconą pocztę.
—
Przecie w rozkazie musi być coś o tym powiedziane?
—
Właśnie, że nie ma nic, żadnych objaśnień. Każe mi się przepra
-
wić, ukryć się dobrze i czekać na swoje pojawienie się. S
am pod
Zawichostem ma się przeprawić. Przypuszczam, że mię naprzód wysyła
dla zasłonięcia swej przeprawy i to byłoby mądre, tylko że ja jestem na to
za słaby. Jak mię Egerman zwęszy, może napaść na mnie przeważną siłą
i pobić, nim Sokolnicki będzie mi mógł podać rękę. I to mię trapi mocno.
—
Więc cóż myślisz pan pułkownik zrobić?
—
A nic... rozkaz wykonam, niech się dzieje, co chce...
Tu zapanowało w izbie milczenie, pułkownik wciąż chodził krokiem
niespokojnym, a kapitan Pio
trowski głośno pykał z fajeczki, a palił tytoń
jakiś ordynaryjny, bo duszący dym się rozchodził i kręcił w nosie
Kubusia ślęczącego nad owym łacińskim dokumentem. Tłumaczenie
okropnie go nudziło i ziewał, ale cicho, zatykając usta ręką, żeby
pułkownik nie słyszał. Tak upłynęło pół godziny. Pułkownik wciąż
chodził i myślał, kapitan siedział i pykał z fajeczki, a Kubuś tłumaczył
i ziewał, gdy nagle zrobił się rumor, drzwi się z łoskotem otworzyły
i weszło do izby kilka osób.
—
To zapewne przyprowadzili żołnierze tegojegomścia, co gabarów
dać nie chce
—
pomyślał sobie Kubuś i, zdjęty ciekawością zobaczenia
tego człowieka, pocichutku powstał z krzesła i na palcach przysunął się
do uchylonych drzwi. Oto co zobaczył: przy drzwiach między czterema
żołnierzami uzbrojonymi w karabiny stał człowiek niski, tęgi, barczysty,
ubrany w kapotę z waszecia,[21] w wysokie juchtowe buty, mogący liczyć
około czterdziestu lat, z gębą ordynarną, wąsami szczecinowatymi
i ma
leńkimi, chytrymi oczkami niespokojnie dokoła biegającymi. Puł
-
kownik od razu wsiadł na niego z góry:
—
To wasan jesteś, co nie chcesz dać gabarów wojsku narodowemu?
— A ja —
rzekł zuchwale pan Świtała, przezwany Świtalskim.
— To wasan tak
i jesteś Polak, taki patriota?
—
A taka patryjota... nie dam i tyło.
W twarzy jego, w silnym zaciśnięciu wąskich ust, w spojrzeniu
31
małych chytrych oczek malował się upór i zaciętość.
— Tak? A wiesz wasan, czym to pachnie?
— A czym? — sp
ytał zuchwale.
— Stryczkiem.
— Owa! —
zawołał.
—
Nie wolno! Ja tyż jezdem ślachcic.
Pułkownik wybuchnął:
—
Ja ci, psi synu, dam szlachcica! Gdzie są gabąry? Gadaj!
— Nie powiem.
— Hej! —
krzyknął pułkownik już w pasji.
—
Rozciągnąć
mi tego
łotra, pod batogami wyśpiewa nam, gdzie gabary. Dalej, wziąć się do
niego!
—
Żołnierze rzucili się na Świtalskiego, który usiłował stawić opór,
krzyczał, wymyślał, ale na nic się to zdało, choć wrzeszczał, że „cysorz
zakazać bić ślachtę". Rozciągnięto pana brata jak kota i batogi zaczęły
być w robocie. Nie wytrzymał jednak, bo skórę miał łaskotliwą, wypasio
-
ną na wieprzowinie, i po kilku uderzeniach krzyczał:
—
O laboga, już powiem.
Okazało się, że gabary miał na brzegu samym w Wiśle zatopione.
Umyślnie to uczynił, żeby ich nie dać wojsku polskiemu. Na szczęście
łatwo je można było wydobyć, ale pan dziedzic Świtalski był bądź co bądź
niegodziwym łotrem, wartym szubienicy, a przynajmniej porządnego
obatożenia. Lecz pułkownik Sierawski pod pozorem groźnym i krzykli
-
wym ukrywał miękką i łagodną duszę szlachcica polskiego; przy tym był
rozkaz naczelnego wodza, księcia Józefa Poniatowskiego, zabraniający
wszelkich gwałtów i nadużyć, a przecież jakby nie patrzeć
—
obatożenie
dziedzica Świtalskiego było gwałtem. Tu miało ten szczęśliwy skutek, że
wykryto gabary, bez których jednorazowa i jednoczesna przeprawa
batalionu na drugą stronę Wisły była niemożliwa. Kazał tedy pułkownik,
osiągnąwszy to, co zamierzał, puścić imcipana Świtalskiego. Zerwał on
się zaczerwieniony jak burak, nacisnął czapkę na głowę i wrzasnął:
—
Niech diabli wezmą taką ojczyznę!
Wypadł z izby jak szalony i pomimo tuszy zmykał tak gwałtownie, że
w parę sekund zniknął z oczów oficerów i żołnierzy pokładających się ze
śmiechu na ten widok zabawny. Pułkownik zły i niezadowolony z tej
sceny kazał zaraz Kociubskiemu zająć się wydobyciem z wody gabarów.
i wszystko przygotować do przeprawy na drugi brzeg rzeki całego
batalionu, jak tylko słońce zajdzie i wieczór zapadnie.
Kubuś tymczasem zabrał się znowu do owego nieszczęsnego tłuma
-
czenia starego dokumentu. Na dworze śliczne słońce świeciło, żołnierze
i oficerowie się kręcil
i, czyniono przygotowania do przeprawy, a on
musiał siedzieć nad bezużyteczną gadaniną rektora kolegium jezuickie
-
go. A przy tym wieczór się zbliżał i należało się śpieszyć. Wziął się więc
energicznie z rozpaczy do pracy i przed samym zachodem
słońca
skończył swe ciężkie zadanie". Miał jeszcze tyle mocy nad sobą i nad
swym znudzeniem, że starannie jak mógł najpiękniej przepisał na czysto
swój elaborat. Ukończywszy to wszystko, właśnie gdy mrok zapadał
i w izbie pułkownika zapalono dwie świeczki łojowe, do których przez
otwarte okno zlatywały się ćmy i chrabąszcze, wręczył swemu zwierzch
-
nikowi owoc ciężkiej, całodziennej pracy.
Pułkownik, który widocznie zapomniał już przy nawale zajęć o całej
sprawie podziemi sa
ndomierskich, będąc zakłopotany, czy jego wypra
-
wa nie zakończy się nieszczęściem, zrazu nie mógł zrozumieć, co za
papier mu Kubuś wręcza.
— Co to jest? —
spytał gwałtownie.
— Dlaczego mi to dajesz?
Musiał mu Kubuś wyjaśnić wszystko i przypomnieć rozkaz, jaki mu
rano dał co do przetłumaczenia na język polski starożytnego dokumentu
łacińskiego.
— A prawda! —
zawołał pułkownik.
— Prawda, prawda! No i co?
Przetłumaczyłeś?
—
Przetłumaczyłem, panie pułkowniku.
Pułkownik rozwinął papier i zawołał:
32
—
Ale ty bardzo pięknie piszesz, aż miło czytać. Zostaniesz przy mnie
w kancelarii pułkowej. Panie adiutancie, proszę tego bazgracza Wiś
-
niewskiego przenieść do szeregów, a na jego miejsce naznaczyć Króli
-
kowskiego. A co tam nowego?
Słowa te były zwrócone do jednego z oficerów, który przyszedł
z jakimś doniesieniem. Kubuś bardzo markotny i niezadowolony z tego,
że ma być pisarzem w kancelarii pułkowej, wyszedł na podwórze, żeby
trochę odetchnąć świeżym powietrzem po kilkugodzinnym siedzeniu za
stołem w dusznej izbie. Noc szybko zapadła, cicha słodka noc majowa,
pełna szmerów, szeptów, głosów nieuchwytnych przyrody. W wiklinie
nad Wisłą słowiki śliczne swe trele rozpoczynały, żaby gdzieś
w bagnis-
kach rechotały, a przepiórki po zbożach zielonych i falujących jak
wielkie wody radośnie ćwierkały. Na niebie z ciemnego błękitu miliony
gwiazd mrugało złotymi oczkami. Noc była miła, rozmarzona, pełna
woni kwitnących bzów i fiołk
ów.
A z zapadającym mrokiem zrobił się żywy ruch w wiklinie. Łodzie
jedna po drugiej podpływały cicho, z lekkim pluskiem wioseł, żołnierze
na nie wsiadali i puszczano je na rzekę, która srebrzyła się za każdym
poruszeniem wioseł. Kubuś znalazł się na wielkim gabarze zapewne
należącym do pana dziedzica Świtalskiego. Natknął się tu na Wicherka,
który zobaczywszy go, zawołał:
—
Jak się masz, uczony mężu? Wiesz, że zatęskniłem się za tobą, bo
przecie z tym chamstwem (tu wskazał na żołnierzy) taki jak ja człowiek
wdawać się nie może.
ROZDZIAŁ VIII
w którym Wicherek daje Kubusiowi kilka nauk moralnych
Cały batalion szczęśliwie, bez zwrócenia na siebie niczyjej uwagi,
przeprawił się na lewy brzeg Wisły. Austr
iacy spali spokojnie w Sando-
mierzu i nie myśleli o tym wcale, by przeszkodzić przeprawie pułkowni
-
ka Sierawskiego. Żaden patrol nie ukazał się i nie oglądał ciekawego
widoku, gdy wśród ciemnej nocy, jak można najciszej, przybijała do
brz
egu jedna łódź po drugiej. Żołnierze z niej wyskakiwali i tu pod
przewodnictwem Kociubskiego szli jakiś czas wzdłuż rzeki, a potem
znikali, jak gdyby gdzieś te zbrojne szeregi zapadały się pod ziemię.
Tym miejscem, w którym wkrótce zniknął cały
batalion —
tak że gdy
słońce wzeszło, na rzece nie było ani jednej łodzi, a na lewym brzegu
najbystrzejsze nawet oko nie mogło dostrzec żołnierza
—
było szerokie
zagłębienie, półkolem wrzynające się w stromo wznoszące się wzgórze,
odnogę słynnych Gór Pieprzowych, malowniczo pod Sandomierzem się
piętrzących. Zagłębienie to, zarosło krzakami, a nade wszystko bujną
wikliną, było co prawda niezbyt wygodnym, ale za to dość bezpiecznym
ukryciem dla batalionu pułkownika Sierawskiego, który miał rozkaz od
generała Sokolnickiego, naczelnego dowódcy tej wyprawy, aby przejść
skrycie na brzeg lewy, ukryć się tam starannie i czekać na jego,
Sokolnickiego, przybycie z resztą kolumny. Wszyscy wiedzieli, że mają
uderzyć na Sandomierz i że generał Sokolnicki na czele dwunastego
pułku piechoty pułkownika Weisenhofa, szwadronu szóstego pułku
ułanów Dziewanowskiego, z którymi Kubuś na samym początku spotkał
się był za Wisłą, i dwóch dział lekkiej artylerii ma się przeprawić poniżej,
pod miasteczkiem Zawichost. Na jego to przybycie batalion pułkownika
Sierawskiego miał czekać, utaiwszy dech w sobie.
Co prawda, żołnierzom nie bardzo się uśmiechał całodzienny praw
-
dopodobnie pobyt w wiklinie, na wilgotnej ziem
i i pod gorącymi
promieniami słońca majowego, bo dość niskie krzaki i zarośla nie dawały
dostatecznego cienia. A i nie można było palić ogni, żeby dym nie
zdradził pobytu wojowników polskich, nie można było zatem ugotować
ciepłej strawy, więc żywić się musiano sucharami i tym, w co każdy
33
z żołnierzy zaopatrzył swój tornister. Za to spać mogli, ile żywnie
zapragnęli, co zresztą po bezsennie spędzonej nocy większość, nie tracąc
czasu, zaraz uczyniła. Rozstawiono od strony Sandomier
za pikiety
dobrze ukryte, mogące objąć wzrokiem znaczną przestrzeń, i oddano się
zasłużonemu, aczkolwiek przymuszonemu wypoczynkowi. A tymcza
-
sem słońce powoli i majestatycznie wypływało na niczym niezmącony
błękit, ozłociło sobą malownicze okolice starego Sandomierza, przeglą
-
dało się w lśniących falach Wisły i obudziło słodkim pocałunkiem swych
promieni całą rojną rzeszę ptactwa gnieżdżącego się w krzakach wikli
-
ny. Pierwszeństwo oczywiście należało tu do słowików, których t
rele
brzmiały dokoła i rozpływały się ujmującą melodią w ciszy porannego
powietrza; za nimi barwne wilgi usiłowały dorównać niezrównanym
słowikom , reszta zaś szarego ptactwa świergotem swoim zagłuszała
nieraz ten piękny śpiew artystów pierzastych. Wysoko w górze, kąpiąc
się w złotych blaskach słońca, uwijały się chyże jaskółki, a nad Wisłą
szybkim lotem krążyły białe ry bitwy, co chwila jak strzały spadające na
wodę i unoszące w dziobie jakąś ofiarę swej żarłoczności.
Ale zm
ęczonych żołnierzy to słońce, to rojne, bujne życie, ten śpiew
i świergot niewiele obchodziły. Większość pokładła się na wilgotnej
ziemi i spała jak zabita, inni głośno chrupali suchary lub półgłosem
rozmawiali ze sobą o czekającym ich szturmie
na Sandomierz i o niewy-
godnej pozycji, jaką w tej chwili zajmowali. Niektórzy zajęci byli
budowaniem z gałązek wikliny szałasu dla pułkownika, który po
obejrzeniu starannym całego zaimprowizowanego obozowiska, wyzna
-
czeniu stanowiska pi
kietom, zaleceniu cichości i zakazaniu surowo
wychodzenia z wikliny legł na spoczynek w owym szałasie, zbudowa
-
nym bardzo misternie z gałązek i płaszczy żołnierskich.
Kubuś, nie mając jeszcze doświadczenia wojskowego, nie zaopatrzył
się w żadną żywność, był za dumny, by prosić kolegów żołnierzy choćby
o garść sucharów, których zresztą może by mu nie dali, bo sami mieli
niewiele. Głodny więc chłopiec otulił się z rozpaczy w płaszcz i legł pod
krzakiem, pocieszając się tą mniemaną mądrą maksymą, że najlepszym
lekarstwem na głód jest sen. Był mocno zmęczony, bo prawie już dwie
noce nie spał, a i ciągłe marsze, nieustanny ruch, gwar obozowy,
rozmaitość widoków i wrażeń znużyły mocno nie przyzwyczajonego do
takich wysi
łków nadzwyczajnych chłopca tak, że ledwie położył się,
zasnął mocnym snem.
Obudził go Wicherek. Gdy Kubuś otworzył oczy, słońce już było
wysoko i jeden jego ciepły promień przedarł się przez gąszcz wikliny
i kładł się na twarz Kubusia, ściągając mnóstwo much i komarów, które
w tym wilgotnym miejscu samowładnie panowały i nielitościwie cięły
spoconą twarz chłopca. Wicherek stał nad nim, z rękami na tył założony
-
mi, i z zabawnym wyrazem politowania na swej szczupłej, nerwowej,
łobuzowskiej twarzy patrzył na opędzającego się od komarów Kubusia.
—
Widzisz, zacny, uczony młodzieńcze, który łacinę tak połykasz
gładko jak ja kiełbasę z czosnkiem, że gdybym cię nie obudził, toby cię
muchy zjadły z kretesem i do wieczora zostałby z ciebie szkielet, i nie
mógłbyś brać udziału w bohaterskim szturmie do Sandomierza, grodu,
który...
—
Żebym ci, panie Wicherek, miał być wdzięczny za to, żeś mię
zbudził, to nie powiem tego.
—
Nie jesteś mi wdzięczny, uczony mężu, Koperniku? Licho nadało,
jakoś nie mogę sobie przypomnieć ani jednego więcej nazwiska uczone
-
go... ale, zaczekaj! Koperniku, Naruszewiczu... No! I tak dalej. Pytam,
dlaczego mi nie jesteś wdzięczny, kiedy ja o tobie ciągle myślę?
— Dl
atego, że spałem smacznie, a śpiąc zapomina się o głodzie.
—
Więc głodny jesteś?
— Jak pies ostatni.
—
Hm!... Widzisz pan, powiem ci coś, co zapewne zbawienny wpływ
uczyni na twój umysł, panie ładny. Kiedym wstępował do wojska,
a raczej
drapnąłem bohatersko przed dyscypliną mistrza Koszałkows
-
34
kiego, pocięglem[22] papy Przyszczypkiewicza i pantoflem mamy, to
kapitan Piotrowski, do którego kompanii zostałem zapisany, taką miał
do mnie przemowę: ,,Skoro chłopcze wstępujesz do s
zeregów narodo-
wych, powinieneś się wyrzec żony i dzieci". Na to ja podniosłem dwa
palce do góry i rzekłem tonem uroczystym: wyrzekam się! A mogłem to
uczynić, bo jako żywo nie miałem nigdy'ani żony, ani dzieci. Potem
kapitan tak przemawia
ł: ,,Powinieneś być wytrwały na zimno i gorąco,
na niewygody, na głód nawet, i znosić go z mężnym sercem i wesołą
twarzą, jak przystało na członka walecznego rycerstwa polskiego". Więc
i ty, uczony mężu, powinieneś nie zważać na głód.
— Ba! —
mruknął Kubuś.
—
Dobrze to gadać, ale cóż, kiedy mi się
jeść chce. Głodu nie można zagłuszyć najmądrzejszymi nawet słowami.
—
Śmiej się z tego, panie ładny...
Tu Kubuś
—
który jak każdy Polak był zły, kiedy był głodny
—
rozgniewał się na zbyt poufałe traktowanie go przez Wicherka
i zapytał ostro:
—
Dlaczego mię pan nazywasz panem ładnym?
—
A jakże mam pana nazywać, brzydkim?
—
Nie lubię takich wyrażeń...
—
Nie żołądkuj się, młodzieńcze, bo gniew piękności szkodzi. A cz
y
domyślasz się, co ja tu trzymam za osobą? Co ja tam ukrywam?
—
Wcale się nie domyślam i nie mam ochoty do rozwiązywania
zagadek.
—
A więc patrz, panie brzydki, i pociesz się!
To rzekłszy, Wicherek wyciągnął obie ręce, w jednej z nich trzymał
potężny kawał suchej kiełbasy, a w drugiej pół bochenka razowego
chleba.
Na ten widok zaiskrzyły się oczy Kubusia i rzekł:
—
Wszak podzielisz się pan ze mną?
—
Nie tylko się podzielę, ale dam wszystko. Ja się już najadłem do
syta i to mi wystarczy do kolacji, którą mam nadzieję zjeść w pierwszo
-
rzędnym handlu w Sandomierzu.
Kubuś już łakomie połykał kiełbasę i mówił:
—
Skąd pan weźmiesz pierwszorzędny handel w Sandomierzu? Są
tam wprawdzie dwie traktiernie[23
], ale trzeba przede wszystkim dostać
się do miasta.
—
Dostaniemy się dziś jeszcze. Ja to panu mówię.
—
Więc naprawdę dziś ruszamy na Sandomierz?
— Tak-
—
Skądże pan to wiesz?
—
Ja wszystko wiem, ale nie jedz pan tak łakomie, bo się udławisz
i Polska straciłaby marnie swą uczoną ozdobę.
Kubuś nic na to nie odrzekł, bo i nie mógł odrzec, miał usta
zapakowane kiełbasą. Gdy ją na koniec przełknął, spytał:
—
Skąd pan dostałeś tej kiełbasy? Jest wyborna.
— Ba, od czegó
ż głowa na karku? Zrobiłem wyprawę do wsi leżącej
za tymi górami. Jakoś się nazywa Dwiekozy czy Psiekozy...
—
Wyprawę pan zrobiłeś? Przecie nie wolno się wydalać z obozu!
—
Ja też nie pytałem się o pozwolenie.
—
Hm, a gdyby pana złapały Aus
tryjaki.
—
Mnie? Śmiej się pan z tego, panie brzydki!
—
W każdym razie wykroczyłeś pan przeciw rozkazom pułkownika,
lecz zarazem dałeś dowód niemałej odwagi. Ja bym tego nie zrobił.
—
Boś pan się nie urodził w Warszawie.
— Czy to Warsza
wa daje patent na odwagę?
—
Spodziewam się, że nie wasze Psiekozy.
—
Nie słyszałem o takiej wsi, choć znam dobrze okolice Sandomierza.
—
Ba! Pan jeszcze o wielu rzeczach nie słyszałeś!
—
Kubuś, który w miarę jak połykał kiełbasę, czuł, że m
u wraca
dobry humor, nie gniewał się już wcale na ton lekceważący, z jakim
nieustannie do niego odzywał się Wicherek. Owszem, dziękował mu
35
gorąco za jego dobre serce i za pamięć o głodnym koledze.
—
No! No! Nie żołądkuj się, uczony mężu
— m
ówił Wicherek
krzywiąc się po łobuzersku
—
i nie sil się na podziękowania, bo te mnie
wcale nie rozczulają. Schowaj sobie resztę chleba i kiełbasy, żebyś miał
czym posilić się i mógł nabrać sił wieczorem, gdy ruszymy do szturmu.
Idź spać, bo kto śpi, ten nie grzeszy. Adio! Adio!
Wyprostował się, wykonał nogami jakiś nadzwyczajny piruet i,
pogwizdując mazurka legionowego, zniknął w gąszczu wikliny. Kubuś,
nasycony zupełnie, poszedł za dobrą radą poczciwego Wicherka, położył
si
ę znowu, wybrawszy takie miejsce, gdzie mu słońce i komary nie
dokuczały, i ukołysany szmerem wikliny, świergotem ptactwa, mnóst
-
wem sennych, niezdecydowanych odgłosów zasnął mocno.
Wieczorem, gdy słońce zaszło, a z Wisły poczęły się podnosić białe
opary, w tym śpiącym dotąd obozowisku zapanował ruch i ożywienie.
Żołnierze powstawali, płaszcze na siebie wdziewali, tornistry zapinali,
broń czyścili i nowe podsypki[24] na panewki kładli. Pułkownik Sierawski
niespokojnie chodził nad Wisłę, co chwila wdrapywał się na strome
wzgórza, skąd rozległy roztaczał się widok, i z utęsknieniem spoglądał
ku Zawichostowi, wyglądając przybycia generała Sokolnickiego. Z oba
-
wą patrzył pułkownik ku Sandomierzowi, skąd lada chwila mógł się
ukazać jakiś podjazd nieprzyjacielski, dostrzec jego batalion, uwiadomić
Egermana w Sandomierzu, który niewątpliwie skorzystałby z tego
i z poważną siłą napadł na szczupłą kolumnę Sierawskiego. Mógł
wreszcie ktoś z ludzi tutejszych ujrzeć ukrytych żołnierzy, mógł zoba
-
czyć płynące Wisłą łodzie. Któż zresztą był w stanie przewidzieć tysiące
wypadków, na jakie wojna naraża? Niespokojny więc był bardzo
pułkownik, a bardziej byłby niespokojny, gdyby się dowiedział, że
Wicher
ek i niektórzy żołnierze potajemnie się wymykali z obozu do wsi
sąsiednich, poszukując żywności i tym sposobem zdradzając mimowol
-
nie i lekkomyślnie pobyt na tym brzegu wojska polskiego.
—
Szczerze mówiąc
—
gadał Sierawski do kapitana Piotrows
kiego
—
jak nie wiem, dlaczego generał Sokolnicki kazał mi się przeprawić
wcześniej na ten brzeg i kryć się jak złodziej przez cały dzień, narażając
na wytępienie moich zuchów, tak nie umiem sobie wytłumaczyć
opóźnienia jego kolumny. Obiecał mi, że najpóźniej o godzinie piątej po
południu przeprawi się pod Zawichostem i ze mną się połączy... A tu ani
słychu, ani dychu o nim. Ja sam siedzę tutaj jak mysz na pudle, z obawą
przed pierwszym podjazdem nieprzyjacielskim, Cóż? Nie widzi
sz nic,
kapitanie?
Kapitan wysunął głowę, podniósł się nieco, bo obaj prawie leżeli na
ziemi, spojrzał najprzód ku Sandomierzowi i zawołał:
—
Do licha... ale tak, nie mylę się!
—
Cóż takiego? Co?
— Konny patrol...
— Co? Austryjaki?
—
Tak, raz, dwa, trzy... dziesięć koni, huzary... poznaję po czakach
czerwonych i błękitnych dolmanach.[25]
— Masz diable kaftan! —
syknął pułkownik.
—
Będzie bal. A od
Zawichosta nic nie widzisz?
Kapitan, który odznaczał się w bata
lionie wybornym wzrokiem,
spojrzał w tamtą stronę przykładając rękę do oczu, bo zachodzące słońce
rzucało jaskrawe promienie, i po chwili rzekł:
—
Widzę coś... rusza się... ale kurz zasłania.
—
Bój się Boga. Patrz! Może to nasi?
— Nie w
idzę dobrze... ale błyska coś pod słońce, jakby broń... całe
chmury kurzu.
Pułkownik patrzył tam także i wołał na pół gniewnie:
—
Gdzie u paralusza ty co widzisz? Ja nic nie widzę!
—
Ależ tak! To nasi... Ułani! Widzę wyraźnie chorągiewki.
—
Nie mylisz się? Widzisz chorągiewki?
—
Widzę, doskonale widzę... O! Patrz, pan pułkownik, huzary ich
36
także zobaczyli, zatrzymują się, niespokojni są, myślą zawracać.
—
Prawda, i ja widzę, chwała Bogu! Biegnij, kapitanie, co żywo,
niech
batalion staje pod broń, sprowadź go tu, może nam się uda trochę
przepłoszyć tych huzarów.
—
O, nie czekają oni na to . Zawrócili i zmykają... ułani ich zobaczyli
i pędzą tu cwałem.
—
Ruszaj, kapitanie, po batalion! Sprowadź go natychmiast
'. Dobo-
sze niech w bębny uderzą!
Kapitan Piotrowski począł się spuszczać ze stromego wzgórza, co mu
dość ciężko przychodziło, bo był otyły i niezgrabne buciska miał na
nogach, a pułkownik Sierawski podniósł się zupełnie i patrzył na
p
ędzących jak wicher ułanów. Tak, oni to byli. Żółte rabaty[26] złociły się
pod słońce, dwubarwiste chorągiewki migotały w promieniach, orły na
czapkach srebrzyste blaski ciskały, konie rwały cwałem, całe chmury
kurzu pryskały w górę, ziemia dudniła rozgłośnie. Aż serce rosło na
widok tej dzielnej jazdy narodowej!
Toteż pułkownik Sierawski odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł
z serca, i mruknął:
—
No, nareszcie, chwała Bogu, bo już nie wiedziałem, co robić,
Na koniec ułani nadjechali. Było ich trzydzieści kilka koni pod
dowództwem oficera, który pułkownika zobaczywszy zatrzymał swój
pluton i salutował mu po żołniersku.
—
Gdzie generał Sokolnicki?
—
pytał ten ostatni.
—
Idzie za nami. Za pół godziny tu będzie.
—
Nie wiesz, mości poruczniku, dlaczego tak późno?
—
Przeprawa była trudna, brakowało łodzi i promów. Nim je
zebrano, parę godzin upłynęło.
—
Dokąd, waćpan, tak pędzisz?
—
Właśnie mam rozkaz dotrzeć do kolumny pana pułkownika,
a zo
baczywszy podjazd nieprzyjacielski, chciałem mu nieco boków
pomacać. Ale widzę, że już drapnął.
—
Zatrzymaj się tu, waćpan, moi ludzie zaraz nadejdą. Nie widać tam
jeszcze kolumny generała?
Porucznik, młody, z zuchowatą miną oficer, spiął się na strzemio
-
nach, spojrzał w tył i po chwili rzekł:
—
Zdaje mi się, że już idzie. Kurz ogromny zasłania widok.
—
Wysuń, waćpan, pikietę ku Sandomierzowi, a plutonowi każ zejść
z koni. Zaczekamy na generała.
Niebawem też nadbiegł batalion szóstego pułku, prowadzony przez
zadyszanego mocno kapitana Piotrowskiego. Żołnierze radzi, że się
wydobyli z dusznej gęstwiny nadrzecznej, gdzie ich komary nielitościwie
cięły, biegli wesoło krokiem gimnastycznym, dobosze bili generałmar
sz,
a na ich czele Wicherek z miną zawadiacką przebierał pałeczkami
z prawdziwym wirtuozostwem. Kubuś z tornistrem na plecach, w któ
-
rym kryła się reszta kiełbasy i chleba razowego, z za ciężkim na jego siły
karabinem na ramieniu, z ładownicą, w której mieściło się kilkadziesiąt
nabojów, zmęczył się i spocił drapiąc się za innymi na górę, ale był
dumny, że idzie za kraj walczyć z nienawistnym obcym najazdem. Stary
kapral Michalski patrzył groźnym okiem na szeregi i co chwila mruczał:
—
Równaj się! Łby do góry! Piersi naprzód!
Batalion ustawił się na wzgórzu i niebawem nadciągnęła kolumna
generała Sokolnickiego. Sam on jechał na przedzie na myszatej kobyle,
zakurzony, spocony, ale z orlim wejrzeniem. Za nim szedł raźnym
krokiem pułk dwunasty piechoty ze swym pułkownikiem Weisenhofem,
potem dwa działa, a w straży tylnej reszta ułanów Dziewanowskiego.
Generał przywitał się z pułkownikiem Sierawskim. Potem obaj
z Weisenhofem, Dziewanowskim i paru oficerami zeszli nieco na bok
i tam coś długo naradzali się. Mrok już zapadał, po polach mgły poczęły
się włóczyć, gdzieś we wsi psy naszczekiwały, bydło porykiwało i cichy,
senny wieczór majowy kładł się na ziemię. Generał siadł na konia,
podjec
hał do dwunastego pułku i głosem donośnym począł mówić:
37
—
Żołnierze dwunastego pułku, pójdziemy na Sandomierz, odwiecz
-
ny gród polski, siedlisko chwały polskiej, by ostrzem bagnetów naszych
wyrzucić wroga kalającego te szanowne mury. Macie tu
obok siebie
batalion szóstego pułku, który na szańcach Góry nieśmiertelną sobie
sławę zyskał. Czyż i wy dacie się ubiec swoim towarzyszom? Nie!
Pójdziecie z równym męstwem naprzód i pokonacie wszystkie przeszko
-
dy, by sobie zasłużyć na pochwałę wielkiego Napoleona i na cześć
nieśmiertelną u potomności. Niech żyje Polska!
Słowa te przyjęte były z ogromnym zapałem. Żołnierze potrząsali
karabinami, rzucali czapki w górę i wołali:
—
Prowadź nas do Sandomierza! Prowadź, generale!
Rozległa się komenda, szeregi się zwinęły i cała kolumna potoczyła
się ku Sandomierzowi.
ROZDZIAŁ IX
w którym Kubuś dowiaduje się, że jest kapuścianą głową
Mrok zapadł. Tylko na wieżach Sandomierza, który z tych wyżyn
dawał się doskonale widzieć, gorzały jeszcze blaski zorzy wieczornej. Na
czele szturmowej kolumny, maszerującej krokiem przyśpieszonym,
posuwali się grenadierzy pierwszego batalionu dwunastego pułku pod
dowództwem młodego księcia Marcelego Lubomirskiego. Szedł on
pieszo z dobytą szpadą w ręku, piękny, rycerski, postawą swoją
i ruchami dając przykład żołnierzom, którzy dobrani wzrostem, w wyso
-
kich czapkach, błyszcząc amarantowymi wyłogami swych mundurów,
maszerowali krokiem pewnym i nieu
lękłym.
Lekki powiew wieczorny przynosił od Sandomierza gwałtowny
odgłos bicia w bębny na alarm. Grały trąbki, co świadczyło, że nieprzyja
-
ciel, ostrzeżony przez patrol huzarski, gotował się do obrony. Zapuszczo
-
no się w głęboki wąwóz, w którym, gdy kolumna wystąpiła, powitana
została z murów i baszt niesłychanie gwałtownym ogniem piechoty
nieprzyjacielskiej. Kule świstały jak osy ..kiedy ktoś w ich ul dmuchnie,
dzwoniły po bagnetach, zrywały czapki z głów, zapadały w ziemię pr
zed
szeregami i po obu ich stronach wyrywały z głuchym uderzeniem snopy
gliny i piasku, który pryskał w górę, zabijały, raniły, przenosiły wysokie
postacie grenadierów i wpadały między batalion szóstego pułku, gdzie
Kubuś szedł w pierwszym szeregu i pierwszy raz w życiu tego rodzaju
zabójczą muzykę słyszał.
Ale nie przerażała go ona wcale. Dzielny Wicherek maszerował przed
batalionem, bił w werbel do ataku energicznie, pałeczki tylko warczały
w jego ręku, od czasu do czasu podskakiwał zabawnie, a gdy jaka kula
świsnęła mu koło ucha lub zaryła się przed nim w piasku, wołał
piskliwym głosem:
— Moje uszanowanie pani dobrodziejce!
Stary kapral Michalski z miną groźną, najeżonymi wąsami, poglądał
strasznym wzrok
iem po szeregach swego batalionu i gdy który żołnierz
uchylił mimo woli głowę, słysząc koło niej świst przelatującej kuli, on to
zaraz, dostrzegał, a znając wszystkich żołnierzy po imieniu i nazwisku,
wołał ochrypłym grzmiącym głosem:
— Hej
, Walczak, będziesz się, zatracono cebulo, kłaniał? Kobus, łeb
do góry, bo ci go kroć sto tysięcy...
Reszta wymyślań czy też przekleństw ginęła we wzmagającej się
wrzawie, huku, świście kuł, biciu w bębny i grzmiącym okrzyku
grenadierów, kt
órzy ruszyli do ataku na Bramę Opatowską.
Wznosiła się ona wysoko w ciemnościach wieczornych, w swych
średniowiecznych, prostych kształtach, zabarykadowana kamieniami,
ogromnymi belkami i przez wszystkie otwory ziała ogniem, którego
nagłe błyski oświecały wszystkie blanki. Spoza niej i murów co chwila
z głośnym szumem wytryskiwały ogniste rakiety, rzucając dokoła
purpurowy odblask, oświecając polskie szeregi walecznie, krokiem
38
szturmowym posuwające się naprzód.
Już tam w tych szeregach śmierć obfite żniwo zebrała. Ten i ów padał
z głośnym jękiem. Tu ranny wlókł się ciężko i wzywał pomocy towarzy
-
szy, ówdzie cały szereg kładł się trupem jak zagon zboża, kiedy zręczna
przodownica sierpem go zagarnie. Oficerowie co c
hwila wołali:
—
Szlusuj! Ściśnij szeregi!
Ściskano więc szeregi i parto naprzód. Heroicznym męstwem wśród
coraz ciemniejszej nocy, wśród krwawych błysków ognia i rakiet.
W mgnieniu oka płac przed Bramą Opatowską zasłany został trupami,
a gdy prowadzący kolumnę szturmową książę Marceli Lubomirski padł
zabity, kolumna ta zachwiała się i w nieładzie spod tego straszliwego
ognia nieprzyjacielskiego ustępować zaczęła, chroniąc się do swoich
poza wąwozem ustawionych.
Obok gener
ała Sokolnickiego zgromadzili się pułkownicy i wyżsi
oficerowie. Generał był niezadowolony i gadał:
—
Musimy wziąć Sandomierz, bo przecież nie możemy Rożnieckiego
wystawić na sztych. Tylko patrzeć, jak z tamtej strony rzeki uderzy on na
sza
niec przedmostowy. Jeżeli nie weźmiemy Sandomierza, to on będzie
musiał się cofnąć.
— Tak —
odezwał się na to pułkownik" Dziewanowski
— byle
Rożniecki nas nie wystawił na sztych, o co u niego nie trudno. Jakoś nie
słychać nic z tamtej strony Wisły, a czas już byłby wielki, żeby on uderzył
i rozdwoił uwagę nieprzyjaciela. My tu tymczasem wyłamujemy sobie
zęby trzonowe, a Rożniecki zapewne gra w karty...
—
No! No! Daj pokój, pułkowniku. Umówiliśmy się z Rożnieckim, że
uderzy ok
oło jedenastej w nocy, a mamy dopiero dziesiątą. Ważniejszą
jest rzeczą to, że atak od strony Bramy Opatowskiej jest wprost
niemożebny. Czy nie ma tu kogo, co by dobrze znał miasto?
— Mam takiego w moim batalionie! —
zawołał pułkownik Sierawski
.
—
Wykradł on się przed paru dniami z Sandomierza i wstąpił do
szeregów. Chłopak uczony i wydaje się być bardzo rozsądny. Opowiada
on, że od strony Wisły fortyfikacje są nie ukończone, mur na pół
zrujnowany i w dodatku są jakieś lochy, którymi można dostać się na
rynek.
—
Wołaj go tu, pułkowniku!
—
rozkazywał generał żywo zaintereso
-
wany tą wiadomością.
Sprowadzono tedy Kubusia do generała, bo o nim to mówił pułkow
-
nik Sierawski, i poczęto go wypytywać o owe słabe miej
sca w fortyfikac-
jach sandomierskich. Kubuś teraz trochę zmieszany, ale powoli od
-
zyskujący zimną krew i pewność siebie
—
doskonale rozumiał, iż od jego
wskazówek zależeć może tos tej wyprawy
—
odpowiedział, że istotnie od
strony Wisły mur jest niski i zrujnowany mocno, że szaniec, który
Austriacy zaczęli za tym murem wznosić, jest nie dokończony, i że,
według niego, od tej strony łatwo będzie można wedrzeć się do miasta.
Co się zaś tyczy tych lochów, to one w rzeczy samej istnieją, ale czy nimi
można dostać się na rynek, on nie wie i wątpi, bo w lochach tych strasznie
zepsute jest powietrze, a zapewne tu i ówdzie są one zapadnięte
i zrujnowane.
Generał wysłuchał tej realacji Kubusia, relacji zwięzłej i jasnej,
zamyślił się nieco i rzekł do pułkownika Sierawskiego:
—
Weźmiesz mi, panie pułkowniku, szwadron ułanów i kompanię
woltyżerów swego pułku i pod przewodnictwem tego zucha (tu wskazał
ręką na Kubusia) udasz się ku Wiśle, zbadasz tamtejsze fort
yfikacje.
Jeżeli są tak słabe, jak ten szeregowiec mówi, uderzysz na nie, dając mi
jednocześnie znać o rezultacie. My tu z tej strony będziemy zabawiać
nieprzyjaciela fałszywymi demonstracjami, dopóki od ciebie nie odbie
-
rzemy wiadomości lub nie usłyszymy huku dział Rożnieckiego. Niech
pana Pan Bóg prowadzi.
Sierawski skłonił się po wojskowemu generałowi, skinął na Kubusia
i pobiegł do swego batalionu, który z bronią u nogi oczekiwał na rozkazy.
W mig uformowano nakazaną kolumnę. Na czele stanął szwadron
39
ułanów pod komendą starego oficera, legionisty Zaremby, a za nim
kompania woltyżerów szóstego pułku, ta sama, w której rozporządzał się
stary kapral Michalski, w której bębnił po mistrzowsku Wicherek,
w której
w pierwszym szeregu stał Kubuś Królikowski. Była ona złożona
przeważnie z młodych ludzi, i do tego warszawiaków (gdyż pułk szósty
rekrutował się po większej części w Warszawie i jej okolicach), szczup
-
łych, nerwowych, ale zręcznych, przebiegłych, głośnych w całym pułku
wydrwigroszów, szydzących ze wszystkiego i umiejących sobie radzić
w każdej potrzebie. Biada temu, kto się dostał na języki, suchej nitki na
nim nie zostawili, choć w gruncie rzeczy mieli dobre serca, na co dowód
dał Wicherek, który między nimi rej wodził. Teraz na głos swego
pułkownika złamali się w dwójki i biegiem ruszyli za szwadronem
ułanów, których Sierawski prowadził kłusem, mając przy sobie Kubusia
wskazującego drogę.
Zeszli szybko na obsze
rne łąki, leżące nad Wisłą, okrążyli miasto nie
zauważeni przez nieprzyjaciela, który miał oczy zwrócone na Bramę
Opatowską, i pod zasłoną ciemnej nocy dotarli do owego zrujnowanego
muru obok zabudowań jezuickich. Od czasu do czasu puszczone pr
zez
Austriaków race rozświecały okolicę i przy tym migotliwym blasku
pułkownik Sierawski rozpoznał, że Kubuś mówił prawdę. Mur był niski,
pełen wyłomów, na pół walący się i zręczni wolty żerowie jednym
skokiem go przesadzili; tu napotkali n
ie ukończony wprawdzie szaniec,
ale stanowiący bądź co bądź zasłonę dla ukrytej za nim piechoty
nieprzyjacielskiej. Ta na widok wpadających woltyżerów dała ognia, bez
ładu i pospiesznie wymierzonego, świadczącego, że niespodziane zjawie
-
ni
e się wojowników polskich zastało ją nie przygotowaną. Jednakże z tak
słabą siłą, jaką miał tutaj Sierawski, z jedną kompanią woltyżerów, nie
można było myśleć o atakowaniu szańca. Żołnierze jego usadowili się
wzdłuż rowu, poza murem, i rozpoczęli strzelać do Austriaków, pułkow
-
nik zaś wysłał co prędzej jednego z oficerów do generała Sokolnickiego
z zawiadomieniem, że znalazł najsłabszy punkt twierdzy, i z prośbą, by
mu przysłano resztę batalionu, zaręczając, że z nim na czele wedrze się
niebawem do środka miasta.
W oczekiwaniu na te posiłki prowadzono dalej bezużyteczną, bo na
chybił trafił z powodu ciemności nocnych wymienianą strzelaninę.
Kubuś oszołomiony tym wszystkim, znużony marszem, usiadł sobie na
złomie muru i siedział osowiały patrząc, jak za każdym strzałem nagły
błysk rozświeca noc, jak race z szumem wzbijały się w górę, by z hukiem
pęknąć i tysiącami iskier rozprysnąć się i zgasnąć. Widok był prześliczny,
miasto po każdej takiej racy rozświecało się purpurowym blaskiem
na mgnienie oka, jego wieże, dachy, baszty wyglądały w tej krwawej
poświacie jak zaczarowane, by znów zanurzyć się w nieprzejrzanych
ciemnościach. Wrzawa bojowa rozlegała się dokoła, strzały huczały,
a niebawe
m potężny huk dział zagłuszył inne głosy.
Kubuś siedział na złomie, nie zważając, że od czasu do czasu jakaś
kula świsnęła mu koło uszu, że z głuchym trzaskiem uderzyła koło niego
w mur, patrzył na to widowisko i wsłuchiwał się w huk ognia kara
bino-
wego, w grzmoty armat, myśląc sobie, jak się tam bać musi i drżeć ze
strachu kuzynka Jadzia.
Wtem tuż przy nim zaczerniała jakaś sylwetka, jakby spod ziemi
wyrosła, i dał się słyszeć dobrze Kubusiowi znany głos Wicherka:
— Kto tu u paralusza siedzi? -—
zapytał tenże.
— Ja.
— Co za ja?
— Królikowski.
—
Uczony mąż?
— Ano... niby.
—
Kroć sto tysięcy, co pan sobie myślisz, czy chcesz dostać się na
łono Abrahama? Czy nie słyszysz, jak kule gwiżdżą? Złaź mi do
kaduka,
mój ładny panie, jeżeli nie chpesz, żebym cię za kark stąd ściągnął.
Zgłupiał chłop z kretesem, jak Stwórcę kocham. Złaź i chodź za mną!
40
—
Dokąd?
—
Nie pytaj, tylko chodź. Znalazłem takie miejsce, skąd będziemy
strzelać do kajzerlików jak do kaczek. Maszże karabin?
— Mam!
—
A więc jazda!
Poprowadził Kubusia do starej jakiejś rudery, stojącej nieco z boku
od szańca, po trzęsących i zapadających się schodach wdrapał się na
górę, ostrzegając chłopca, by szedł ostrożnie, bo może kark złamać, co
nie było niemożliwe wobec egipskich ciemności panujących tutaj, i gdy
na koniec dostali się na górę do jakiejś izby pełnej gruzów, wziął go za
rękę, postawił przy oknie i rzekł:
—
Teraz uważaj!
— Co mam
uważać, kiedy nic nie widzę.
—
Zaraz obaczysz, jak tylko kajzerliki puszczą rakietę. Dalipan, to
dobry pomysł, te rakiety, ale też te kajzerliki to osły nad osłami!
—
Dlaczegóż to?
—
Zaraz to, uczony mężu, zobaczysz.
—
Wątpię, czy co zobaczę. Własnego nosa nie widzę.
—
Aleja widzę, że pan, uczony mężu, masz kapuścianą łepetynę. No,
baczność!
W tejże chwili z trzaskiem i sykiem wypadła rakieta ognistym wężem
i oblała czerwonym blaskiem wszystko dokoła. Nim pękła i deszczem
iskier sypnęła, Kubuś ujrzał przed sobą szereg kaszkietów austriackich,
ukrytych za szańczykiem.
— Pal! —
skomenderował Wicherek i dał ognia.
Ale nim Kubuś się zorientował, w Sandomierzu znowu zalegały
ciemności, dla oka przed chwilą oślepionego jaskrawością rakiety
o wiele większe niż zwykle.
— Dlaczego pan nie strzelasz? —
ryknął gniewnie Wicherek.
—
Bo nic nie widzę.
—
Aleś, przecie przed chwilą widział!
—
Tak, ale teraz nie widzę.
—
Nie mówię ja darmo, że masz kapuściany łeb na karku. Cóż z tego,
że umiesz łacinę, kiedyś na żołnierza niezdatny. Taki gamajda powinien
iść na pomocnika tego skurczybyka, nauczyciela Koszałkowskiego,
który mi tak nielitościwie łoił skórę, tam byś doskonale władał dyscyp
li-
ną. Uważajże do kroćset, jak tylko rakieta rozjaśni nieco ciemności, pal
we łby kajzerlików!
Nie potrzeba było długo na to czekać, bo zaraz potem nie jedna, ale
dwie rakiety prysnęły ukośnie w stronę ku Wiśle, i tak samo jak
przedte
m ukazał się cały szereg białych mundurów austriackich.
— Pal! —
syknął Wicherek i sam dał ognia.
—
Trafiłeś którego?
— Nie wiem.
—
Cóż u licha! Nie mierzyłeś czy co?
—
Nie było czasu na mierzenie.
—
Nabij karabin. Ja z pewnością trafiłem. Uważałeś tego oficerka, co
stał przed frontem i szpadą wymachiwał?
—
Uważałem.
—
No, to z pewnością jak raca błyśnie, już go nie obaczysz. Posłałem
mu kulę i ręczę za to, że kopyrtnął.
—
Kopyrtnął to niby, że poległ?
—
A cóżby innego znaczyło, uczony mężu z głową kapuścianą?
—
Dość tych wyzwisk. Nie lubię, gdy kto się ze mnie wyśmiewa.
—
Akurat mnie też tam dużo obchodzi, co wasan dobrodziej lubi lub
nie. Nie żołądkuj się, bo wiadomo, gniew piękności szkodzi. Nabiłeś
karabin?
—
Nabiłem.
—
A więc baczność!
Ledwie to wyrzekł, już gdzieś z tyłu za nimi, za Wisłą, rozległ się
trzask ognia karabinowego, błysły długie, czerwone wstęgi światła,
41
a zaraz potem groźny, donośny huk armat, który z każdą chwilą się
wzmagał.
— Wiwat!—
wrzasnął Wicherek.
—
To Rożniecki zadaje feferu
kajzerlikom!
I w uniesieniu, uradowany niezmiernie, co się dość dziwne wydało
Kubusiowi, począł wyprawiać różne szprynce,[27] wreszcie wdrapał się na
okn
o i z całych sił krzyczał:
—
Wiwat, kamraty, górą nasza! Rożmeckirznie skórę kazerlikom, aż
wióry lecą! Wiwat! Wiwat!
Na nieszczęście nowa rakieta zajaśniała i oświeciła jak na dłoni
drobną, szczupłą figurkę Wicherka i obok niej pucołowatą
twarz Kubu-
sia. Austriacy, którzy już zauważyli, że parę strzałów padło na nich
z boku, teraz od razu zrozumieli, kto ich raził i kto im zabił oficera.
Natychmiast też, jakby na komendę, najmniej pięćdziesiąt luf skierowa
-
ło się w tę stronę. Zagrzmiały strzały i grad kuł począł gwizdać, uderzać
z trzaskiem w ściany, wpadać do środka tej izby, dzwonić po dachu, po
podłodze, wszędzie, burząc zrujnowany mur i podnosząc całe chmury
kurzu. Coś mocno i boleśnie uderzyło w twarz Wicherka. Co żywo więc
zeskoczył z okna i skulony ukrył się za ścianą, a jednocześnie usłyszał,
jak coś ciężkiego runęło na podłogę. Doleciał doń głos Kubusia:
— Rany boskie!
Włosy na głowie Wicherka podniosły się i zawołał przerażony:
— Kub
uś! Czy żyjesz?
—
Żyję, ale...
— Ale co?
—
Zdaje mi się, że jestem raniony.
— Gdzie?
—
Bo ja wiem. Coś mię uderzyło, zakręciło mną i obaliło na ziemię.
—
A! Szelmy kajzerliki. Na miłość boską, zobacz gdzieś ranny.
—
Zdaje mi się, że w ramię...
—
Boli cię?
—
Trochę.
—
Żeby ich kolka sparła! Czekaj, podpełznę do ciebie na czwora
-
kach... nie ruszaj się, bo ciągle strzelają do nas... nie podnoś głowy, już
idę...
Ale niepotrzebne były te ostrożności, bo nagle
w Sandomierzu, ze
strony austriackiej, i pod miastem, ze strony polskiej, ucichły strzały.
Oba wojska, jakby na znak umówiony, przerwały walkę oczekując
z dręczącym niepokojem na rezultat boju toczonego za Wisłą, od którego
zależało rozstrzygnięcie losu Sandomierza. Wicherek cały zajęty swym
ranionym towarzyszem nie zwrócił na to uwagi, podpełznął do niego
i począł go obmacywać, a dotknąwszy ramienia, wywołał bolesny jęk
z ust Kubusia.
—
A więc tak, dostałeś w ramię. Jeżeli kość cała, to kpij sobie z tego.
Możesz wstać?
Przy pomocy Wicherka podniósł się Kubuś stękając i jęcząc. Młody
dobosz począł go ostrożnie sprowadzać z trzęsących się schodów. Była to
mozolna, długa i niebezpieczna podróż, bo trzeba było wprzód każdy
stopień badać, czy można na niego stąpnąć. Nigdy Wicherkowi czas się
tak nie dłużył, a spocił się przy tym chłopiec jak mysz.
Na koniec zeszli i w tejże chwili usłyszeli jakiś głos wołający:
—
Nie strzelać, Austryjaki się poddają!
ROZDZIAŁ X
w którym panna Jadzia jest przekonana, że Kubuś został generałem
Wiadomość, że Austriacy się poddają i Sandomierz tym sposobem
dostaje się w ręce polskie, sprawiłaby Wicherkowi w innym czasie
i w innych warunkach wielką radość, ale teraz, gdy podpierał i prowadził
42
zranionego Kubusia, nie myślał o niczym innym, tylko o tym, by go jak
najprędzej doprowadzić do lekarza pułkowego, Wolfa. Niezadowolony
był z siebie zupełnie, co u niego było rzeczą rzadką, bo należał do tych
szczęśliwych natur, które zawsze w sobie i we wszystkim, co ich otacza,
widzą dobrą stronę. Niezadowolony zaś był dlatego, że nikt inny, tylko
on, swoim niewczesnym wskoczeniem na okno rudery i swymi krzykami
zwrócił uwagę Austriaków, wywołał ich strzały i ranę Kubusia.
Krew rannemu płynęła obficie z ramienia, sam on słabł widocznie
i ledwie się wlókł, a Wicherek, który nawet gdyby nie był w tej sprawie
winny, nie opuściłby w żadnym razie rannego towarzysza, teraz, kie
dy
gryzło sumienie, z podwójną pieczołowitością i troskliwością koło niego
chodził.
— Uszy do góry! —
gadał.
—
Jeżeli kość nienaruszona, to się wyliżesz
w ciągu paru tygodni. Ja ci to powiadam! Ja się znam na tym. Alboż to mi
pierwszyzna
widzieć rannych? Mało ich to własną ręką opatrzyłem pod
Raszynem? Gwiżdżę na wszystkie rany. A nawet jeżeli ci te szelmy
kajzerliki kość naruszyły, to i tak będziesz zdrów, tylko oczywiście
dłużej to potrwa. No! No! Męstwo i odwaga! Już bądź spokojny, zapłacą
mi te huncwoty za to. Dotąd to ja ich oszczędzałem, bo to zawsze jest
świństwo zabijać ludzi, choćby nawet byli kajzerlikami, ale teraz...
no! Żadnemu szelmie pardonu nie dam, jakem Alfons Przyszczypkie
-
wicz, Wicherek zwań, dobosz pierwszego batalionu szóstego pułku.
Popamiętają mnie oni i wnukom jeszcze zapowiadać będą, żeby się mnie
strzegli.
Tak gadał i prowadził jęczącego Kubusia bardzo ostrożnie. Droga
była dość uciążliwa, wśród wzgórzy, rowów i ruin, a noc ciemna narażała
co chwila na potknięcie. Dla uniknięcia tego posuwano się bardzo wolno,
zwłaszcza że Kubuś nie mógł iść prędko, bo omdlewał co trochę, tak że
dla orzeźwienia go i dodania mu sił Wicherek wlał mu z manierki
wszystką prawie wódkę do ust. Na szczęście spotkano dwóch żołnierzy
woltyżerów z pierwszego batalionu i Wicherek zażądał od nich, żeby
ponieśli na karabinie rannego Kubusia. Nie bardzo chcieli, widocznie
mieli jakieś inne zamiary, i w ogóle temu spotkaniu n
ie byli radzi,
gadając:
—
Skoro ranny może iść, po cóż go mamy nieść. Zajdzie on i bez nas.
Ale z Wicherkiem niełatwa była sprawa. Oburzył się nadzwyczajnie.
—
A wy skurczybyki, wy darmozjady, wy moczygęby, wydmikufle,
to kiedy ja do was po ludzku gadam, to wy mi, psy ostatnie, odpowiada-
cie, że ranny może sam zajść, kiedy on właśnie iść nie może? Cóż ty, jeden
i drugi, kiszko bycza, ochłapie wieprzowy, myślisz sobie, jeżeli kiedykol
-
wiek myśl może powstać w takim, jak twój łbie pustym jak stodoła na
wiosnę, że ciebie kule imać się nie będą? Otóż ja ci zapowiadam, ja dobosz
pierwszego batalionu, a znasz mię zapewne jeden i drugi, stara podeszwo
dziurawa, że w pierwszej bitwie odwrócisz kopyta do góry. Ja ci to
powiadam. Rozumiecie, łby baranie, żaby przeklęte? Rozumiecie?
I niech was siarczyste , ogniste, parzące i gorące kule biją!
Ten potok słów, wylanych za jednym tchem, te wymysły wyszukane
zapewne ze słownika ulicznego, warszawskiego tak oszołomiły obu
woltyżerów, że stali nieruchomi, drapali się po głowach i gdy dobosz
skończył, jeden z nich rzekł:
— A bo widzi pan, panie Wicherek...
—
A więc znasz mię, zgniła cebulo?
—
przerwał mu Wicherek.
—
A kiedy mię znasz, to nieś tedy tego biedaka, ty ośle dardanelski, farbo
ceglasta!
—
O laboga, niechże pan Wicherek tak straśnie nie przeklina! Ju,
zaniesiewa tego kamrata, kaj pan przykaże.
—
A więc żywo! Bierzcie go!
Wsadzili tedy Kubusia na karabin trzymany przez
obu woltyżerów
i kazali mu chwycić się ich szyi rękami. Tak go nieśli, a Wicherek szedł
przodem, drogę badał i wskazywał. Ale już teraz niedługo iść potrzebo
-
wali. Ogniska rozpalone przez pułk dwunasty z jednej strony świadczyły
43
o pokojow
ym zakończeniu szturmu na Sandomierz, z drugiej były
najlepszymi drogowskazami dla Wicherka. Niebawem znaleźli się przy
tych ogniskach, dopytano się o doktora Wolfa, który właśnie na cmenta
-
rzu przy kościele św. Pawła i w samym kościele zajęty był z cyrulikami
opatrywaniem rannych. Tam zaniesiono Kubusia i Wicherek tak się
zakręcił, tak nalegał, że doktor Wolf zaraz opatrzył rannego. Kubuś
krzyczał wniebogłosy, bo go strasznie bolało, a Wicherek trzymając go za
rękę szeptał mu d
o ucha:
—
No! No! Odwagi. Nie krzycz! Nie róbże wstydu szóstemu pułkowi.
Cicho bądź do kroćset. Boli cię? Wielka mi rzecz! Gwiżdżę, mości panie,
na wszystkie bóle!
Na koniec skończyła się ta bolesna operacja i doktor Wolf poklepał po
zd
rowym ramieniu Kubusia i rzekł:
—
Głupstwo, kochaneczku, będziesz zdrów za parę tygodni. Kość
nienaruszona, kula wyrwała ci tylko kawałek mięsa. Potrzebujesz
jedynie spokoju. Jak wejdziemy do Sandomierza, zgłoś się do mnie,
a dam ci wygodne
łóżko i wyliżesz się piorunem.
—
Ja mam kuzynów w Sandomierzu i oni mię chętnie przyjmą do
siebie —
odrzekł Kubuś, pomyślawszy o panu Białkowskim i o pannie
Jadzi, która z pewnością musi być okrutnie przestraszona. Zobaczywszy
go nie powie
teraz, że jest niezgrabny, owszem, z pewnością będzie się
zachwycała jego rycerską postawą i jego rycerskimi czynami.
— Tym lepiej —
odrzekł na to doktor i poszedł do innych rannych,
potrzebujących jego pomocy.
Wicherek ułożył Kubusia wygodnie na trawie na cmentarzu, z głową
na jakiejś mogile, która tym razem służyła za poduszkę dla rannego
rycerza, otulił go płaszczem i niebawem zniknął, mówiąc, że zaraz
powróci. Leżał więc Kubuś sobie spokojnie, rana opatrzona i starannie
obandażowana przestała mu dokuczać, patrzył na niebo usiane gwiazda
-
mi, które poczęło już rumienić się na wschodzie, i rozmyślał nad
dziwnymi kolejami oraz wypadkami, jakich doznawał od kilku dni.
Gdyby mu ktoś powiedział przed tygodniem, że będzie w nocy leżał na
cmentarzu kościoła św. Pawła z mogiłą pod głową, ranny i osłabiony, nie
uwierzyłby, uważałby to za żart, a jednak tak się stało.
Jak to los rzuca .człowiekiem!
—
pomyślał sobie filozoficznie.
Byłoby mu tu zresztą bardzo dobrze, gdyby nie ostry chłód jak zwykle
przed świtem, i gdyby nie jęki i krzyki rannych, których ciągle znoszono
i których było przeszło stu. Cyrulicy uwijali się, ognisko duże się paliło,
rzucając krwawe blaski na mury kościoła, na leżących
tu i ówdzie
rannych. To wszystko na tle nocy ciemnej dziwnie fantastyczny przed-
stawiało widok. Znużonemu Kubusiowi, zmęczonemu bólem i tylu
wrażeniami, oczy powoli zaczęły się kleić i byłby zapewne zasnął, gdyby
nie zjawienie się Wicherka, który skądsić przybiegł nieco zdyszany
i siadając koło rannego rzekł:
—
Zmęczyłem się trochę, ale wiem wszystko.
—
Cóż wiesz?
—
zapytał Kubuś.
—
Jakie są warunki kapitulacji Sandomierza.
Co prawda Kubusia niewiele obchodziły same war
unki, dla niego
ważniejsze było to, że Austriacy oddają miasto, mniejsza już na jakich
warunkach, więc ziewając głośno, spytał obojętnie:
—
Jakież są tedy te warunki?
—
Kajzerliki mają w ciągu dwunastu godzin opuścić zupełnie miasto,wyjdą
z niego z bronią, bagażami i artylerią polową, co mi się wcale nie podoba.
— Dlaczego?
—
Dlatego, że najprzód, po co im tyle czasu zostawiono do wyjścia
z miasta? Czy te żaby nie mogą się prędzej wyguzdrać? Ja mam ochotę
wypocząć sobie w mieście wygodnie na pierzynach u jakiego mieszczani
-
na, a tu czekaj prawie do jutra wieczora. A i tobie, uczony mężu,
przydałoby się wygodniejsze legowisko z puchową poduszką pod głową,
nie zaś mogiła jakiegoś nieboszczyka. Co, prawda?
—
Zapewne, ale i tak mi dobrze, skoro inaczej być nie może. Więc
44
Austryjaki swobodnie z bronią i działami pójdą sobie?
—
No, nie ze wszystkimi działami, tylko z artylerią polową, działa
oblężnicze, których ma być piętnaście, łaskawie nam zostawić raczyli.
Kroć sto tysięcy, gdybym to ja był, tohym zadał fernepiksu tym
kajzerlikom. Ale trudno, nie ja tu rządzę, co jest wielką szkodą dla
ojczyzny. Nie chwalę się, ale ja to inaczej i lepiej bym zrobił.
Kubuś mimo woli roześmiał się z tej zarozumiałości, właściwej dla
większości warszawiaków, na co Wicherek odrzekł:
—
Czego się, cebulo jakaś, śmiejesz? Myślisz, że to blaga, co ja
mówię. No, to ja ci powiem na to, że każdy warszawiak ma więcej
rozumu w pięcie niż wy tam na prowincji w głowie. To ja ci mówię,
Alfons Przyszczypkiewicz, zwany pospolicie Wicherkiem. No, ale nic
straconego. Będzie kiedyś i w mojej parafii święto, bo zostanę marszał
-
kiem, a zostanę nim na pewno, i to niedługo, bo nawet (tu obejrzał się
ostrożnie dokoła i półgłosem dokończył) wielki Napoleon niech się w kąt
schowa przed moimi czynami. Jak stwórcę kocham, tak będzie...
Kubuś śmiał się z tego, bo go bawiła ta nieszkodliwa zresztą
zarozumiałość i pewność siebie kilkunastoletniego dobosza, który świę
-
cie wierzył w to, że niedługo swoje pałki drewniane zamieni na złocistą
buławę marszałkowską.
Nazajutrz koło południa, na skutek nowej umowy z Austriakami,
głównie za staraniem poczciwego doktora Wolfa wszystki
ch rannych
przeniesiono do Sandomierza; umieszczono po klasztorach i po domach
prywatnych. Kubuś w towarzystwie nieodłącznego Wicherka udał się od
razu na ulicę Opatowską, do domu wujaszka Białkowskiego. Gdy szedł,
serce mu biło jak młot. Ciekaw był bardzo, jak go przyjmie i powita
kuzynka Jadzia. Przez drogę przypatrywał się Austriakom, którzy na
gwałt pakowali na bryczki, powózki i wszelkiego rodzaju wozy swe
manatki. Kubuś zauważył, że oprócz wojskowych wynoszą się także
r
odziny rozmaitych urzędników cywilnych. Na ogromne fury żydowskie
ładowano z pośpiechem rozmaite graty, pościel, pierzyny; a co przy tym
było łamania rąk, krzyku, wymyślań, jakim gniewnym wzrokiem pa
-
trzono na Kubusia, Wicherka i innych rannyc
h Polaków, trudno opisać.
Przechodząc przez rynek, spojrzał Kubuś na dom zajmowany przez
hofrata von Lausitza, ojca szpicla Ferdzia, ciekawy, czy i oni się wynoszą
także. Przypuszczał, że hofrat bezwarunkowo pociągnie za wojskiem, bo
był bardzo nielubiany w mieście za swą czysto austriacką dokuczliwość
i lękać się musiał nieprzyjemności ze strony rozdrażnionych na niego
mieszkańców. Ale ku wielkiemu swojemu zdziwieniu spostrzegł, że
przed domem nie stała'żadna bryczka; drzwi i okna były zamknięte,
firanki spuszczone, tylko od czasu do czasu jakaś ręka je uchylała i ktoś
patrzył na ulicę.
Czyżby zamierzali zostać
—
myślał sobie Kubuś
— ale dlaczego?
Wydawało mu się to mocno podejrzane. Wywnioskował, że chyba
Bar
dzo ważne powody zmuszają hofrata do pozostania w mieście, wśród
ludności, która go nienawidzi. Kubuś przyrzekł sobie, że baczną zwróci
uwagę na zachowanie Ferdzia i jego godnego papy. Doniesie o tym,
komu należy, że papa ten został w mieście. Ale nie było czasu na te
rozmyślania, bo już weszli w ulicę Opatowską i z daleka widzieli zielone
okiennice w dworku pana Białkowskiego.
Dworek ten, na wielki smutek Kubusia, przedstawiał teraz obraz
zniszczenia. Owe zielone okiennice, tak
ślicznie odbijające się dawniej
od białych ścian, teraz były podziurawione od kuł, potrzaskane, niektóre
z nich wypadły z zawiasów i zwieszały u okien tu i ówdzie wybitych
i naprędce albo zaklejonych papierem, albo założonych poduszkami
i m
ateracami. Ściany też, lśniące jeszcze przed paru dniami niepokalaną
białością, teraz były poobtłukiwane, przeorane, jakby pługiem kto po
nich przejechał. Wysoki komin na dachu zwalony, a sam dach był
podziurawiony i wyglądał jak rzeszoto. Piękne, także na kolor zielony
pomalowane sztachety były powyrywane, niektóre rozłupane na drzaz
-
gi, a ogródek, który odgradzał od ulicy, wczoraj jeszcze wabiący wonią
45
i urokiem róż stulistnych i innych kwiatów, wyglądał tak, jakby kto
w niego
wpędził stado nierogacizny, która wszystko zdeptała, stratowa
-
ła, róże połamała, a rabaty poryła. Był to obraz zniszczenia i ruiny.
Widok ten nadzwyczaj przykre na Kubusiu uczynił wrażenie. Dwo
-
rek, niestety, stał w pobliżu Bramy Opatowskiej
, do której wczoraj
w nocy taki zacięty przypuścili szturm grenadierzy dwunastego pułku
z księciem Marcelim Lubomirskim na czele, nic więc dziwnego, że był
wystawiony na wszystkie nieszczęścia wojny i padł też ofiarą tej wojny.
Kubuś pomyślał sobie, jakie straszne chwile musieli przeżyć mieszkańcy
tego domu, na który pociski i kule jak grad padały, skoro takie
zniszczenie wywołały.
—
Czy to tutaj mieszkają twoi kuzyni?
—
zapytał Wicherek, patrząc
na ten obraz ruiny.
— Tutaj...
—
Do licha, musieli niemało najeść się strachu. Ale wejdźmy do
środka, natchniemy ich odwagą, opowiadając twoje czyny bohaterskie.
— Tylko, mój Wicherku, nie popuszczaj wodzy twej warszawskiej
fantazji, a nade wszystko nie kłam.
—
Bądź spokojny i zdaj się na mnie. A że to i owo upiększę, to co to
komu może szkodzić? Pamiętam, jak mój nauczyciel zawsze przytaczał
jakieś łacińskie przysłowie, którego dziś sklecić bym nie potrafił, ale
które miało mniej więcej zawierać tę niezaprzeczalną prawdę, że świat
pragnie być oszukiwany, należy więc zadość uczynić temu pragnieniu.
Nie było czasu na odpowiedź, bo ledwie zapukano do drzwi, te się
otworzyły i w ciemnej sieni ukazał się sługa państwa Białkowskich, stary
J
ędrzej, a za nim wychyliła się panna Jadzia. W jednej chwili poznała ona
Kubusia, zbiegła ze schodów i stanęła cała oblana rumieńcem, z przera
-
żeniem wpatrując się w obandażowane ramię i wołając:
— Kubek!
Wicherek wysunął się naprzód, przyłożył rękę do furażerki i, z gracją
szastając nogami, rzekł:
—
Czcigodna damo, mam honor ci przedstawić walecznego i uczone
-
go rycerza Jakuba Królikowskiego, przyszłego generała.
Panna Jadzia plasnęła w ręce, zakręciła się na pięcie i znikła w głębi
we drzwiach prowadzących do tak zwanej kancelarii pana Białkowskie
-
go. Kancelaria ta wychodząca na tyły domu, na sad owocowy, nic prawie
nie ucierpiała. W tej chwili siedział w niej, w wielkim skórzanym karle,
za ogromnym biurki
em zarzuconym różnymi drobiazgami sam pan
Białkowski i palił fajkę. Panna Jadzia wpadła tu jak burza i zawołała:
—
Tatuńciu, Kubek został generałem, jest raniony. O la Boga!
To rzekłszy, padła na najbliższe krzesło i ręką poczęła przytrzymy
-
wać zbyt gwałtownie bijące serce.
Pan Białkowski przestraszony nagłym zjawieniem się swej córki,
mając od wczoraj silnie rozstrojone nerwy, zerwał się na równe nogi
i zapytał gwałtownie:
—
Co się stało?
—
Nic, tatuńciu, tylko Kubek został generałem.
— Jaki Kubek?
— No nasz Kubek, Królikowski.
— Co ty pleciesz, dziewczyno?
—
Nie plotę, tatuńciu, stoi tam w sieni, ma wielkie szlify i ramię
obandażowane, bo jest ranny i został generałem. Ach, mój Boże!
—
Oszalała d
ziewczyna! Gdzie? Kto? Co?
Na szczęście rzecz się zaraz wyjaśniła, bo do kancelarii wszedł Kubuś
nieśmiało, a za nim Wicherek z miną triumfatora. Kubuś przypadł do rąk
pana Białkowskiego, który jeszcze nie mógł zrozumieć, o co idzie, tylko
ściskał głowę chłopca i pytał:
—
Jak to? To ty? To ty, Kubusiu? W mundurze... A co to, jesteś raniony?
—
Tak, proszę wujaszka, ale to nic, będę zdrów za parę tygodni.
—
Ale co mi tu plecie Jadzia, że zostałeś generałem.
Teraz wystąpił Wicherek i kłaniając się z gracją, rzekł:
46
—
Mój przyjaciel Jakub Królikowski nie jest jeszcze generałem, ale
nim będzie z pewnością. Ja to mówię, ja, Alfons Przyszczypkiewicz,
zwany pospolicie Wicherkiem.
— Hi! Hi! Hi! —
rozległ się cieniutki śm
ieszek panny Jadzi, która
spostrzegłszy, że w niewłaściwą porę się roześmiała, zakręciła się,
buchnęła we drzwi i dopiero po niejakim czasie wróciła prowadząc swą
mamę. Nowe więc nastąpiły pytania, wyjaśnienia, łzy i uściski. Zaraz
zastawio
no wygłodzonym młodzieńcom sute śniadanie w kuchni, bo
pokój stołowy był zupełnie od kuł zrujnowany, a wygłodzeni młodzieńcy
spałaszowali wszystko w okamgnieniu. Wicherek z właściwą sobie
pewnością nie przestawał opowiadać o bohaterskich czynac
h Kubusia,
no i oczywiście o swoich. Opowiadania tego słuchała panna Jadzia
z natężoną uwagą, strzelając spod oczka na Kubusia, który się rumienił
jak panna, ilekroć Wicherek zbyt się zagalopował, twierdząc, że za
jednym strzałem z owej rudery Kubuś od razu pięciu kajzerlików
trupem położył.
A potem zaprowadzono Kubusia do pokoiku na pięterku. Usłano mu
tam łóżko miękkie, pełne poduszek, piernatów, materacy i w nim
zmęczonego, rannego ułożono. Chłopiec niebawem zasnął snem ka
miennym.
Rozdział XI
w którym kuzynka Jadzia uważa, że milo jest przelać krew za
ojczyznę
W Sandomierzu tymczasem Austriacy przygotowywali się do opusz
-
czenia miasta z bólem i wściekłością w sercu; zwłaszcza starszyzna
i różni dygnitarze cywilni, bo żołnierzy nic to nie obchodziło, owszem,
radzi byli, że ten bój tak prędko i tak gładko się zakończył. Koło
południa, osiemnastego maja 1809 roku cały nieliczny korpus polski
uszykował się w dwie linie wzdłuż gościńca prowadzącego do Bramy
Opatowskiej. Utworzyła się w ten sposób ulica, którą Austriacy pod
szyderczymi spojrzeniami polskich wojowników mieli przechodzić.
Wszyscy żołnierze polscy na tę uroczystość przybrali się w nowe
mundury; błyszczały więc amarantowe wyłogi i kołnierze, wysokie
czapki z pomponami, czerwone szlify u piechoty; bagnety u karabinów
ciskały oślepiające blaski. Jazda, ułani Dziewanowskiego, na wychudzo
-
nych trochę, ale nie mniej przeto dzielnych koniach, wdziała z fantazją
ułanki na bakier, lśniły się żółte wyłogi i kołnierze, wiatr całował
trójbarwiste chorągiewki u lanc. Przed tymi dzielnymi i zwycięskimi
szeregami stał konno generał Sokolnicki w srebrnym haftowanym
mundurze, w kapeluszu stosowanym, gr
oźny, dumny i zwycięski,
otoczony pułkownikami, oficerami sztabu, świtą wspaniałą, świecącą
haftami, orłami, pióropuszami.
A na skrzydłach piechoty stali muzycy, z olbrzymim tamburmajorem
na czele, w swych mundurach suto wyszywanych białymi taśmami.
Obok tamburmajora, opartego dumnie na swej buławie, stał Wicherek
wyprostowany, z iskrzącymi oczyma, oczekujący niecierpliwie pojawie
-
nia się Austriaków, bijący energicznie pałeczkami w swój bęben. Gdy na
znak adiutanta pułkowego tamburmajor podniósł swą buławę, zakręcił
nią zręcznie w powietrzu, rzucił w górę i znowu schwycił, wtenczas
muzyka zagrała nieśmiertelnego mazurka, przy którego dźwiękach szły
legiony ,,z ziemi włoskiej do Polski". Aż serce rosło, gdy patrzyło się
na to dzielne rycerstwo polskie i słuchało tej muzyki, którą lekki powiew
porywał i niósł na niwy sandomierskie... . '
Na koniec z Bramy Opatowskiej poczęły się wysuwać zwyciężone
wojska austriackie. Najprzód na spienionych koniach jechali huzarzy
węgierscy w niskich czarnych kaszkietach z białymi piórami, w oliwko
-
wej barwy mundurach, żółtymi taśmami szamerowanych, w takichże
dolmanach i czerwonych spodniach. Wszyscy mieli wąsy wyczernione
47
i ostr
o do góry zakręcone, jechali z dobytymi szablami, gniewnie
spoglądając na polskich wojowników, co w tych ostatnich wywołało
śmiech i mnóstwo żartów szeptanych półgłosem, bo nakazane było
surowo milczenie w szeregach, a nawet gdyby i głośno mówi
ono, toby
huzarzy tego nie zrozumieli, bo jazda składała się wyłącznie z Węgrów.
Muzyka polska wciąż grała mazurka, tamburmajor wykonywał swą
błyszczącą buławą nadzwyczajne wykrętasy, huzarzy już wjechali
w ulicę między szeregi polskie, gdy rozległa się komenda:
—
Prezentuj broń!
Szczęknęły karabiny i piechota polska broń rzuciła przed swe piersi,
bo należało przecież oddać ten honor nieszczęśliwym kajzerlikom,
zresztą taki był zwyczaj we wszystkich armiach. Huzarzy w milczen
iu
przejechali, a po nich stąpała piechota austriacka właściwym sobie
rozbujanym krokiem, mając karabiny zawieszone na prawym ramieniu.
Ta miała postawę i minę mocno zabiedzoną, białe mundury poplamione
i podarte. Szli z głowami spuszczonymi. Nagle z tych szeregów wystąpiło
paru żołnierzy, wołając:
—
Jesteśmy Polakami, chcemy u swoich służyć!
—
rzucili się między
linie polskie, które ich przyjęły radośnie, rozwarły się i zamknęły zaraz,
jakby biedaków tych, w których odezwała się miłość do polskiej
ojczyzny, chciały osłonić i ukryć.
Na to hasło, jakby na znak umówiony, rozpoczęła się tłumna dezercja
z szyków austriackich do polskich. Wśród tych ostatnich zagrzmiały
okrzyki:
—
Niech żyje Polska! Chodźcie bra
cia do nas! Kto Polak, tego tutaj
miejsce!
Wezwania te nie pozostały bez skutku. Przeszło ośmiuset żołnierzy
opuściło szeregi kajzerlików i przyłączyło się do polskich. Oficerowie
austriaccy i ich generał Egerman patrzyli na to z osłupieniem, klęli pod
nosem, ale nie sprzeciwiali się tej dezercji, bo widzieli w oczach polskich
wojowników, w ich groźnym wejrzeniu, w groźniejszym jeszcze pomru
-
ku tysiąca piersi, w drżeniu karabinów dzwoniących głośno, że najmniej
-
szy opór z i
ch strony może wywołać straszną katastrofę; że ci żołnierze
dla osłonienia swych rodaków gotowi są rzucić się bez komendy na
pozostałe resztki austriackie i wybić je do nogi. Patrzyli więc w milczeniu
.na to topnienie swych szyków, kryjąc oczy ze wstydu i pragnąc jak
Tnaj prędzej spod tego pręgierza i spod tych szyderczych wejrzeń polskiej
generalicji się wymknąć.
Przyśpieszyła więc kroku pozostała piechota austriacka, za nią już
kłusem biegło dwanaście dział polowych, na widok k
tórych znowu
.zadrżały szeregi polskie i dały się słyszeć głosy:
—
Zabrać te armaty!
Ale groźne wejrzenie generała Sokolnickiego i grzmiący jego głos
uciszyły od razu te niewczesne pragnienia.
Za piechotą, wskutek przejścia ośmiuset lud
zi do wojska polskiego
znacznie zmniejszoną, ciągnęło kilkadziesiąt bryczek, wozów, wózków,
naładowanych najrozmaitszymi sprzętami, pierzynami, dziećmi, kobie
-
tami, pościelą, łóżkami itp. Były to rodziny różnych urzędników cywil
-
nych, któ
rzy wraz z wojskiem wynosili się z Sandomierza. Kawalkadę tę
odznaczającą się nadzwyczajną rozmaitością wojsko polskie przyjęło
śmiechami, wymysłami, życzeniami, by sobie poszli na złamanie karku,
a Wicherek począł piszczeć i wołać:
—
A huź! A huż!
Jeszcze raz generał Sokolnicki musiał surowo nakazać milczenie.
W końcu przeciągnęły owe wozy wygnańców z płaczącymi i krzyczący
-
mi dziećmi i kobietami, a cały ten pochód zamykali znowu huzarzy
węgierscy z dobytymi szpadami. Wszystko to pomaszerowało gościńcem
na Opatów i teraz dopiero wojsko polskie przy biciu w bębny, z rozwinię
-
tymi sztandarami wkroczyło do Sandomierza, witane przez mieszkań
-
ców okrzykami radości. Na rynku grono panien ubranych biało i
aramanto
wo, między którymi królowała złotowłosa panna Jadzia Biał
-
48
kowska, obsypało kwiatami wjeżdżającego na czele swych zwycięskich
szeregów generała Sokolnickiego. Zaraz też zaciągnięto warty i obsta
-
wiono strażą ważniejsze punkty miasta. Mieszkańc
y na rynku pozasta-
wiali stoły i przyjmowali obfitą ucztą żołnierzy. Do późnego wieczora
bawiono się wesoło, muzyka grała, grzmiały okrzyki, a gdy ciemności
zapadły, mieszkańcy bez niczyjego nakazu iluminowali miasto. W sta
-
rym ratuszu wybitniejsi obywatele miejscy i okoliczna szlachta, która
zdołała zdążyć do Sandomierza, przyjmowali wspaniałą ucztą generała
Sokolnickiego i całą starszyznę wojskową.
Kubuś w tych wszystkich uroczystościach udziału nie brał, leżał
w dworku w
ujka Białkowskiego, stękając, bo rana poczęła mu znowu
dokuczać; ale już nad wieczorem wiedział, jak i co się odbyło, gdyż
nie zapomniał o nim poczciwy Wicherek, ani też panna Jadzia. Przyszła
ona do drzwi pokoju, w którym Kubuś leżał, i uchyli
wszy je nieco,
pytała:
— Czy kuzynek Kubek nie potrzebuje czego?
—
Nic nie potrzebuję, oprócz zdrowia.
—
I to przyjdzie, tylko trzeba być cierpliwym i leżeć spokójnie.
—
Łatwo kuzynce mówić o cierpliwości, gdy ją nic nie boli.
— A k
uzynka boli ramię?
—
Oczywiście, że boli.
—
Żałuję kuzynka, ale miło jest cierpieć dla ojczyzny.
—
Ja też nie wyrzekam, tylko się niecierpliwię.
—
Doktor Wolf ma przyjść do kuzynka wieczorem, sama go o to
prosiłam na rynku.
—
A cóż kuzynka robiła na rynku?
—
Sypałam kwiaty pod nogi generała Sokolnickiego. Do reszty
spustoszyłam mój ogródek, ale nie żałuję tego wcale... Ubrana byłam
w białą muślinową sukienkę, z przepaską amarantową. Wszyscy mi
mówili, że ładnie wygląd
am.
—
Kuzynka zawsze ładnie wygląda.
Trwało chwilkę milczenie, a potem panna Jadzia spytała jakoś
przytłumionym głosem:
—
Czy to kuzynek naprawdę mówi?
—
Naturalnie, że naprawdę. Jakżeby inaczej...
Znowu milczenie, a potem pytanie n
i stąd, ni zowąd.
—
Więc kuzynek się nudzi?
— Okropnie!
—
Mówiłam mamie, żeby mi pozwoliła siedzieć przy kuzynku, ale
mama powiada, że to nie wypada...
— Okrutna mama!
—
Jeżeli kuzynek się nudzi, to mu przyślę przez Antoniową śliczną
książkę napisaną przez panią Genlis... .
—
Cóż to jest? Romans?
—
Ja nie wiem, bo mama nie pozwoliła mi jej czytać.
—
A więc skądże kuzynka wie, że ta książka jest śliczna?
—
Taki mi się zdaje... ej, co to o tym gadać. A nie zgubił kuzynek
talizmanu ?
—
Wiązanki z włosów kuzynki?
—
Wcale nie z moich włosów.
—
Aż czyichże? Wszak na papierku jest napis ręką kuzynki skreślo
-
ny?
—
Wcale nie moją ręką.
—
A czyją?
—Ej, brzydal jest kuzynek. Do widzenia!
Drzwi się zamknęły i rozległy się szybkie kroki zbiegającej po
schodach panny Jadzi. Kubuś wstał, wsłuchując się w okrzyki brzmiące
w mieście, w tony muzyki wesołej, nieustannie wypełniającej cały
Sandomierz szumną, pełną otuchy melodią mazurka.
Przed samym wieczorem wpadł Wicherek rozpromieniony, wesoły,
śtoniejący się i począł Kubusiowi opowiadać barwnie, długo o tym, co się
49
działo przez dzień cały w Sandomierzu. Sypał konceptami jak z rękawa
tak, że Kubuś chociaż mu ramię dokuczało, śmiać się musiał. Wreszcie
wypowiedziawszy wszystkie nowiny, pomacał ręką pościel Kubusia
i rzekł:
—
Fiu! Fiu! Na piernatach panicz sobie leży jak jaki hrabia! Bodaj to
mieć ładne kuzynki. Mnie dali kwaterę u szewca, a wyznaczył mija ten
stary wyga Michalski. Kiedym tam wszedł, patrzę
— jedna izba,
dzieciaków cały tuzin, zaduch okropny, a szewcowa szewca pierze aż
miło.,,Gdzież ja tu będę kwaterował?"
—
mówię do Michalskiego. A on
mi powiada na to: „
Szewieckiemu synkowi będzie dobrze u szewieca",
Szelma, nie mówi szewca, tylko szewieca! Żeby go kolka sparła! Ale on
myśli, że ja tam będę mieszkał. No! Grubo się omylił! Niby to pijaczyna
szewc da mi takie posłanie jak twoje. Mają tam jedno łóżko, na którym
leży siennik brudny jak nieszczęście, bez poduszki, bez kołdry, a dziecia
-
ki się drą, a szewc z szewcową się biją! Ty to w puchach leżysz. Bodaj to
mieć młodą kuzynkę!
Kubusiowi nie podobało się to bezceremonialne gadanie W
icherka
o pannie Jadzi, więc odparł chłodno:
—
Cóż to ma za związek jedno z drugim? Ranny jestem i potrzebuję
lepszych wygód niż ty, coś zdrów jak ryba.
—
Trą la! Trą la la! Tak się to mówi. Ale spotkałem też dziś te
twoją kuzynkę, na rynku sypała kwiaty i z innymi pannami pod
nogi generałowi. Wyglądała w białej sukience z amarantową przepa
-
ską jak anioł. Opowiadałem jej o tobie dziwy, o twej waleczności,
męstwie, czynach, jakich dokonałeś oraz o tym, że zostaniesz pod
-
oficerem.
—
Podoficerem? Skądże znowu?
—
Stąd, że zostaniesz.
—
Wierz mi, Wicherek, że twoje kłamstwa już mnie nudzą.
— Czy tak?
—
A tak. Jesteś dobrym chłopcem, dobrym kolegą, kocham cię
bardzo, ale masz szkaradną wadę, że co stąpn
iesz, to...
—
Dokończ... to zełżesz, czy nie tak?
— Ano tak.
—
Więc wątpisz, że zostaniesz podoficerem?
—
Rozumie się, że wątpię.
—
O małowierni, przeczże wątpicie! To jest ustęp z Pisma Świętego,
który mi mistrz Koszałkowski, niech go piekło pochłonie, wbił w pamięć
przy pomocy pięciorzemiennej dyscypliny.
—
Przydałoby ci się jeszcze i teraz.
—
To mi tak źle życzysz? Wiedzże o tym, że ja mam lepsze serce. Nie
tylko nie życzę ci bodaj dyscypliny, ale przeciwnie, postarałem się o to,
żeby cię pułkownik mianował podoficerem w pierwszej grenadierskiej
kompanii naszego pułku.
—
Co też ty pleciesz?
—
Prawdę mówię, jak Stwórcę kocham, wielkie słowo!
—
Ale jakimże sposobem ty się mogłeś o to postarać?
—
Co ci do tego, dość że się postarałem. Bo ty może myślisz, że ja nie
mam w pułku znaczenia i wpływu? Cóż tam znaczy jakiś dobosz, jeszcze
do tego syn szewca warszawskiego, nazywający się w dodatku Przy
-
szczypkiewicz, wobec szlachcica, pana Jakuba Królikowskiego, który
tak łacinę zna, że niech się w kąt schowa arcybiskup warszawski z całą
swoją kapitułą! Otóż, mój chłopcze, jeżeli tak sądzisz, to się grubo aspan
dobrodziej mylisz. Słowo Wicherka dużo znaczy w pułku.
— Nie wiedz
iałem o tym
—
zauważył Kubuś z ironią.
—
Więc dowiedz się, a jak dostaniesz nominację podoficera, wypra
-
wisz mi bal. A teraz bądź zdrów, bo noc za pasem, a ja naprawdę nie mam
gdzie skołatanej głowy złożyć. Ptaszkowie leśni mają swe gniazda, a
ja
syn szewca warszawskiego chyba na rynku się położę, co znowu ze
względu na damy sandomierskie nie byłoby przyzwoite. Prawda?
— Prawda!
50
—
A widzisz, więc niech cię bogowie mają w swej opiece, Kubku. Ki
licho, dlaczego cię twoja kuzyn
ka Kubkiem nazywa?
— Jest to skrócenie imienia Jakub.
—
O patrzcież, a ja tego się nie domyśliłem. Stanowczo tępieję
w twoim towarzystwie. No, panie podoficerze kompanii grenadierskiej
walecznego pułku szóstego, bądź zdrów, ja idę szukać wygodniejszej niż
u szewca kwatery i takich puchów jak te, na których gnuśnie spoczy
-
wasz.
Wyszedł w końcu zostawiając Kubusia oszołomionego i skrycie
uradowanego wiadomością, że mają go zrobić podoficerem. Przypusz
-
czał, że tym razem Wicherek nie skłamał, choć oczywiście nie wierzył
w to, by narwany dobosz mógł mieć jakikolwiek wpływ na tę nominację.
Wieczorem przyszedł doktor Wolfz felczerem, obejrzał ranę, opatrzył
ją starannie, obandażował na nowo i rzekł:
— Za tydzie
ń będziesz zdrów, chłopcze!
Jakoż pod tym względem poczciwy doktor nie mylił się wcale.
Z każdym dniem rana coraz więcej się goiła i Kubuś czuł się coraz
silniejszy wśród spokoju, wygód i dostatniego jadła, o które panna Jadzia
bardzo usiln
ie się starała. Do tej rekonwalescencji Kubusia przyczyniła
się też wielce okoliczność, że Wicherek istotnie prawdę powiedział,
i Kubuś został podniesiony na stopień podoficera „za zasługi i walecz
-
ność okazaną przy zdobyciu Sandomierza", jak brzmiał rozkaz dzienny,
uwiadamiający pułk o tym. Kubuś był niezmiernie rad i dumny z tego, a
panna Jadzia, przeczytawszy o tej nominacji, klasnęła w ręce i zawołała:
—
No, już teraz ręczę za to, że kuzynek Kubek za rok zostanie
kapitanem,
za dwa pułkownikiem, a za trzy generałem.
Wprawdzie Kubuś tych słów nie słyszał, ale stary Jędrzej, który
czasem zachodził do „pana oficera" na pogawędkę, zawiadomił go o tym.
Wicherek też co wieczór wpadał jak istny wicher do Kubusia i donosił
mu, co się w mieście i w pułku dzieje. Mówił mu tedy, że do Sandomierza
przyjechali sławni inżynierowie francuscy, służący w wojsku polskim,
generał Pelletier i pułkownik Mallet, że obejrzeli fortyfikacje i rozkazali
wykonać mnóstwo robót dla umocnienia miasta, a mianowicie usypać
nowe okopy przed Bramą Opatowską; że wszystkie rowy zaopatrują
w palisady, że z Zamościa mają sprowadzić sześć dział, a załoga ma być,
znacznie zwiększona.
—
Czyżby obawiali się, że Austryjaki mogą napaść na Sandomierz?
—
spytał Kubuś.
—
Nie inaczej! I zdaje się, że będziemy tu mieli niedługo ich na karku.
Żeby popuchły kajzerliki! Już sobie człowiek znalazł wygodną kwaterę,
słodko wypoczywa, używa jak pączek w maśle, a tu te krowie
nogi
przerywają mi moje wywczasy. Czekajcież, zapłacę ja wam za to!
Wśród tego wszystkiego rana Kubusia wygoiła się prawie zupełnie
i wychodził już na miasto, gdzie go towarzysze z kompanii radzi witali.
Do szeregów i służby atoli nie wstępował, bo doktor Wolf zabronił mu
tego. Ramię miał obandażowane, ale chodził, przypatrywał się robotom,
jakie zarządził generał Sokolnicki, i przypuszczał, że Austriacy dobrze
będą musieli się napracować, nim Sandomierz znowu dostaną. Widział,
że teraz jest tu 39 armat, że załoga została zwiększona o cały pułk
trzeci piechoty, że pod komendą generała Sokolnickiego jest obecnie
5000 ludzi.
Wśród takich przechadzek, obserwacji, rozmów zauważył on pewną
szczególną okoliczność, która mu dała dużo do myślenia i tak go zajęła,
że zapomniał o wszystkim, a wyłącznie oddał się badaniu tej tajemniczej
sprawy.
ROZDZIAŁ XII
w którym Wicherek oświadczył Kubusiowi, że dokona czynu
51
wzbudzającego podziw całego świata
Tajemnica, którą Kubuś odkrył, a raczej nie odkrył jeszcze, tylko
szczególną swoją baczność na nią zwrócił, była następująca:
Chodząc po mieście i przypatrując się wszystkiemu, a zwłaszcza
robotom koło umocnienia miasta, znając sam wszystkie zaułki miejskie,
boć przecie wychował się w Sandomierzu, zaszedł pewnego dnia na tyły
posesji, mających front od strony ulicy Żydowskiej. W owe czasy
znajdowało się tam kilka ogrodów przytulających się do zaułku bez
nazwy i do wąwozu broniącego miasto od tej strony, a z którego można
było dostać się do Wisły. Wąwóz ten mało, a raczej wcale nie był
strzeżony, gdyż w ogóle teraz generał Sokolnicki niewiele dbał o właści
-
we rozstawienie wart i pilnowanie miasta, wierząc, że nieprz
yjaciel jest
daleko jeszcze, a między Polakami nie mogą się znajdować ani zdrajcy,
ani szpiedzy.
Wąwóz był gęsto zarośnięty. Ogromne krzaki leszczyny, przedmiot
wypraw jesiennych wszystkich uliczników sandomierskich, jałowiec,
wierzby,
lipy, graby rosły w bujnym, dzikim pomieszaniu. Choć je
łamano, choć długo bydło nieraz tu zachodziło i niszczyło nowe pędy
i objadało liście, jednakże krzaki tworzyły tu gąszcz zbity i trudny do
przebycia. Parę tylko ścieżek, wydeptanych Bóg w
ie przez kogo i w ja-
kim celu, przecinało to samotne i dzikie miejsce.
Kubuś znał ten wąwóz doskonale. Podobała mu się dzikość tych
zarośli rozrastających się swobodnie, pewna tajemniczość ich głębi,
nieustanny, najrozmaitszy świergot i śpiew ptactwa drobnego, które się
tu tysiącami gnieździło. Zwłaszcza na wiosnę, gdy jasna, młoda zieleń
okryła swą majową szatą wszystkie nagości wąwozu, gdy czeremchy
poczęły kwitnąć i podlaszczki bielić się na szmaragdowym tle traw,
słowiki napełniały cały wąwóz swym melodyjnym śpiewem, niemałego
uroku dodając tej pół dzikiej, pół romantycznej miejscowości.
Otóż i teraz, zwłaszcza że to był przecież maj i słowików z pewnością
było mnóstwo w wąwozie, wybrał się do niego Kubuś, a wybrał bardzo
wcześnie, żeby jeszcze usłyszeć śpiew tych ptasząt. Poranek był piękny,
ciepły i zanosiło się na dzień słoneczny. Przeszedłszy ów zaułek bez
nazwy, na który wychodziło kilka ogrodów należących do posesji przy
ulicy Żydowskiej, zaczął się już spuszczać w głąb wąwozu, gdy wśród
ciszy i świeżości wiosennego poranku dobiegł do niego odgłos jakichś
kroków i rozmowy niemieckiej.
Zdziwiony i zaniepokojony mocno, bo skądby teraz szwaby mogły się
wziąć w Sandomierzu, zatrzymał się, ukryty za bujnie rozrosłym
krzakiem leszczyny, i począł nadsłuchiwać, skąd te kroki i ta rozmowa
może pochodzić. Niebawem nabył pewności, że ktoś po jednym z ogro
-
dów chodzi i dość głośno rozmawia. Zastanawiając się i kombinując, do
kogo ten ogród należeć może, doszedł do przekonania, że stanowi on
przynależność domu, w którym dawniej mieszkał hofrat austriacki von
Lausitz razem ze swym godnym synkiem Ferdziem. Przypomniał sobie
następnie, że kiedy szedł przez rynek do dworku wujka Białkowskiego,
by tam spocząć i ranę swą opatrzyć, to przed domem von Lausitza nie
zauważył żadnego ruchu, podczas gdy wszyscy inni na gwałt pakowali
swe rzeczy w zamiarze jednoczesnego z wojskiem opuszczenia Sando-
mierza. O
d Wicherka dowiedział się, że w istocie kilkadziesiąt wozów
i bryk napełnionych kobietami, dziećmi i wszelkiego rodzaju gratami
wyjechało za wojskiem z miasta. Czy jednak hofrat von Lausitz zrobił to
samo, czy też pozostał w mieście
—
Kubuś nie wiedział i gorzko wyrzucali
sobie teraz, że całkiem o tej sprawie zapomniał.
Bo jeżeli
—
rozumował Kubuś
—
hofrat von Lausitz został w mieście,
to z pewnością nie dlatego, żeby pomagać Polakom, ale dlatego, żeby im
szkodzić.
Wśród jego rozmyślań tymczasem kroki się zbliżały i rozmowa coraz
wyraźniej dochodziła do uszu Kubusia. Jeden z mówiących miał głos
niski, zachrypły i nieprzyjemny. Drugi głos uderzył Kubusia tym, że go
znał, że mu kogoś przypominał, ale kogo
— na razie
nie mógł się
52
zorientować. Zresztą i czasu nie było na to, i kroki się coraz bardziej
zbliżały, skrzypnęła jakaś dobrze ukryta furtka w parkanie otaczającym
ogród i Kubuś ku wielkiemu swojemu zdziwieniu, a zarazem przeraże
-
niu poznał w jednym z rozmawiających Ferdzia von Lausitza. Drugi
mężczyzna był zupełnie nie znany. Niski, krępy, prawie opasły, ubrany
w wyszarzałą kurtkę, w wysokie buty, w czapkę zniszczoną i zasmoloną,
wyglądał na kolonistę niemieckiego albo na handlarza nierogacizną.
I jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia nieznajomy począł odwią
-
zywać od krzaka dość dużego wieprzka, który rozciągnięty spał sobie
wygodnie, a teraz kopnięciem nogi został przebudzony, kwicząc przeraź
-
liwie. Z pozoru więc nieznajomy był to sobie zwyczajny handlarz
nierogacizną albo może masarz z jakiegoś małego miasteczka, który
kupiwszy gdzieś na targu lub we wsi tłustego wieprzaczka, pędził go
teraz do siebie. Ale niespokojne, niezmiernie ruchliwe, bystre, siwe oczy,
którymi szybko obrzucił całe otoczenie, zdawały się co innego mówić.
Pod tym przebraniem pospolitego wieprzarza kryła się jakaś mocno
podejrzana figura.
Odwiązując swego kwiczącego prosiaka, handlarz rozmawiał z Fer
-
dziem w da
lszym ciągu po niemiecku. Kubuś znał dobrze ten język, bo
przecie uczył się w szkołach austriackich. Był dobrze ukryty za krza
-
kiem leszczyny i, wstrzymując dech w sobie, żeby się nie zdradzić,
wszystko mógł widzieć oraz słyszeć doskonale.
—
No, więc przygotujcie wszystkie wiadomości
—
mówił mniemany
handlarz —
jutro świtaniem będzie u was Wilhelmina.
—
A pan kapitan kiedy będzie?
—
Nie wiem, może już wcale nie będę, bo obawiam się, czy na mnie te
przeklęte buntownik! nie zwróciły już uwagi. Wilhelminy nikt tu nie zna
i ona tymczasem będzie się z wami widywała.
—
Ojciec prosi, żeby pan kapitan uwiadomił o naszych staraniach
generała Geringera.
—
Naturalnie, że uwiadomię, jakżeby inaczej być mogło? Moje
usz
anownie czcigodnemu panu hofratowi. No, naprzód, ty moja zasłono
przed oczami głupich Polaków!
Słowa te skierowane były do wieprzka, którego uderzeniem pręta
nieznajomy popędził przed sobą, śmiejąc się cicho, i kiwnąwszy głową
Ferdziowi, po
czął spadzistą ścieżką spuszczać się w głąb wąwozu.
Ferdzio przez jakiś czas stał i patrzył za nim, potem zawrócił, wszedł do
swego ogrodu i furtkę za sobą starannie zamknął na zasuwę od
wewnątrz.
Podniosła się teraz w umyśle Kubusia myśl, jak postąpić z tym
odkryciem, które zrobił. Nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości,
że knuje się tu jakaś niegodziwa zdrada, że przez hofrata i jego synka
udzielane są jakieś wiadomości Austriakom, zapewne o sile polskiej
załogi w Sandomierzu, o jej położeniu, o stanie fortyfikacji itp. Kto wie
nawet, czy właśnie tym wąwozem, przez ogród hofrata, nie będą się
chcieli szwarcgelberzy dostać do miasta; ale teraz już im się to nie uda,
bo jest tu Kubuś Królikowski, któremu Bóg pozwolił wykryć haniebną
zdradę. Bo że tu była zdrada, to rzecz jasna, wszak Ferdzio wyraźnie
prosił przebranego za handlarza świń kapitana austriackiego, aby
o staraniach jego i Ferdzia ojca uwiadomił generała Geringera. A przecie
Kubuś wiedział od wujka Białkowskiego, że o tym lub podobnym
nazwisku generał austriacki stoi ze znacznym korpusem między miaste
-
czkami Bogorią a Szydłowem, niejako w obserwacji Sandomierza. On to
wie zapewne wysyła tego szpiega, przebranego za wieprza
rza, i przez
niego komunikuje się ze zdrajcą von Lausitzem, który w tym celu
umyślnie pozostał w Sandomierzu.
Tak, wszystko to jest bardzo prawdopodobne, ale co teraz czynić
trzeba, żeby temu przeszkodzić?
Takie pytanie postawił sobie Kubuś. Czy iść wprost do generała
Sokolnickiego i wszystko mu powiedzieć? Chyba tak należy postąpić.
Generał Sokolnicki jest tu komendantem naczelnym, powinien zatem
53
wiedzieć, jaka haniebna zdrada przeciw niemu pod ziemią się knuje,
Ale po n
amyśle poczęły się w Kubusiu budzić pewne wątpliwości,
pewne wahania. Z czym tu iść do generała, którego postawa chłodna,
surowa budziła we wszystkich podwładnych uszanowanie, ale mroziła
też ich mocno. Żaden oficer, nawet pułkownicy nie śmieli zbliżyć się do
Sokolnickiego, a cóż dopiero jakiś tam podrzędny podoficer. Jak tu iść do
niego i jakie mu dać dowody, że to wszystko jest prawdą? Wszak Kubui
widział i słyszał, ale jak to udowodni?
Nie, on nie pójdzie do generała, nie będzie budził niepotrzebnej
trwogi, ale działać zacznie sam, na własną rękę. Wszak jutro świtaniem
ma się tu zjawić jakaś Wilhelmina, szpieg kobiecy. On zaczai się na nią,
schwyci i poprowadzi do generała
—
tym sposobem położy koniec
szpiegostwu.
Ale tu znowu przypomniał sobie, że rana jego nie jest jeszcze zupełnie
wyleczona, że jest mocno osłabiony. Czy zatem zdoła schwytać i pokonać
ową Wilhelminę, której zapewne z pomocą pobiegnie i Ferdzio, i może
sam hofrat, mężczyzna tęgi i silny, bo go Kubuś znał i nieraz widział,
—
Nie, sam nic nie zrobię. Trzeba mieć kogoś ze sobą, ale kogo?
Bijąc się z myślami, szukając kogoś do wtajemniczenia w tę historię,
przypomniał sobie Wicherka, jedynego człowieka, na którego liczyć i
na
którym polegać można. Po starannym rozpatrzeniu tej sprawy z różnych
Stron zdecydował Kubuś uświadomić Wicherka o wszystkim pod wiel
-
kim sekretem i ostatecznie zasięgnąć u niego rady: czy donieść o wszyst
-
kim komu należy, czy też samym we dwóch działać.
Powziąwszy takie postanowienie, Kubuś zabrał się zaraz do jego
wykonania i, nie tracąc czasu, ruszył do miasta szukać Wicherka. Znalazł
go wygrywającego na bębnie marsza dla mustrujących się żołnierzy,
niepodobna więc było z nim się rozmówić i Kubuś musiał czekać aż do
wieczora, nim w końcu złapał Wicherka.
-
Mam z tobą o bardzo ważnych sprawach pogadać
—
rzekł, gdy
Wicherek zjawił się wieczorem jak zwykle w jego izdebce
—
od rana cię
szukam.
— Ba, moj
e dziecko, na mojej głowie tysiące spoczywa interesów
—
odpowiedział Wicherek ze zwykłą sobie warszawską blagą
—
ale cóż
to za ważne sprawy?
Kubuś podszedł ku drzwiom, wyjrzał, potem zamknął je starannie
i zwrócił się do zdziwionego nieco t
ymi przygotowaniami Wicherka:
—
Siadaj tu, przysuń się do mnie i słuchaj!
—
Na mój honor, cóż to takiego? Masz diablo tajemniczą minę! Ale
skoro chcesz, słucham.
—
Przede wszystkim musisz mi dać słowo, że żadnemu z kamratów
o tym nie powiesz.
— W mojej piersi setki spoczywa tajemnic! —
zawołał na to z emfazą
Wicherek. —
Leżą tam one jak w grobie. Możesz mówić, chłopcze,
a raczej... uczony mistrzu.
Wydobywszy z Wicherka słowo uroczyste, że nie będzie rozgadywał
powierz
onej mu wiadomości, Kubuś opowiedział mu zdarzenie, którego
był świadkiem dziś rano, i tak swą relację zakończył:
—
Dwie drogi, a raczej dwa sposoby pozostają nam do położenia
końca tej ohydnej zdradzie i dlatego chcę się ciebie poradzić, którą
z nich
wybrać.
—
Doskonale, opowiedz mi o tych dwóch sposobach, a moje doświad
-
czenie, mój umysł krytyczny, wskażą ci, mistrzu, który jest dobry.
Kubuś na tę nową blagę wzruszył ramionami i przekonany, że pod
tym względem jego przyjaciel jest niepoprawny, rzekł:
—
Jednym z tych sposobów jest udanie się wprost do generała
Sokolnickiego i zawiadomienie go o wszystkim.
—Wybornie, a drugi sposób?
—
Drugi: ażebyśmy jutro świtaniem we dwóch zaczaili się w krza
-
kach na tę jakąś Wilhelminę i, schwytawszy ją na gorącym uczynku,
oddali w ręce naszej władzy.
54
Wicherek tym razem umilkł i poważnie się zamyślił; dopiero po
chwili odrzekł:
—
Oba sposoby są dość głupie, a pierwszy najgłupszy.
—
Dlaczegóż to?
— sp
ytał Kubuś nieco obrażony takim określeniem
jego ciężko wymyślonych projektów.
—
Dlatego, mój uczony mistrzu, że można doskonale umieć łacinę,
a nie wiedzieć, jak się praktycznie wziąć do rzeczy. Pójść do generała
Sokolnickiego i wszystko m
u powiedzieć! Myślał, myślał i wymyślił
głupstwo, kapitalne, na honor, głupstwo! Cóż to ty sądzisz, że taki jak ty
podoficerzyna, świeżo upieczony, może sobie iść do generała, jak ja do
ciebie przychodzę?
—
A dlaczegóż by nie? Sprawa tak ważna...
—
Dlatego, koniu dardanelski (nie mówię
—
ośle, aby cię nie obrazić),
że według regulaminu, ty, z wszelkimi wiadomościami dotyczącymi
służby i bezpieczeństwa wojskowego, powinieneś się udać do twego
kaprala, ten do porucznika, porucznik do kapitana, kapitan do majora,
major do pułkownika, a dopiero pułkownik do generała. Rozumiesz to?
—
Rozumiem, ale tu jest wypadek wyjątkowy.
—
Nie ma w służbie wypadków wyjątkowych, wszystko musi iść
podług regulaminu, bo inaczej nieład się wkradnie i porządek hierarchi
-
czny naruszony zostanie. Oto mądre zdanie, którego na pamięć nauczyć
się winieneś. A teraz zastanówmy się nad tym, co by z tego wynikło,
gdybyś według tego przepisu postąpił? Otóż, mój chłopcze, znam dobrze
kaprala Michalskiego. Cóż by on zrobił, wysłuchawszy twej relacji?
Najprzód skrzyczałby .cię i zwymyślał porządnie, że zajmujesz się
rzeczami, które do ciebie nie należą, potem by się upił i poszedł spać.
Jutro rano, otrzeźwiwszy się i przypomniawszy sobie coś mu powiedział,
zastanowiłby się trochę i powiedział by sobie: ano, do stu piorunów, nie
ma co, trzeba powiedzieć o tym panu porucznikowi. Ten wezwałby cię do
siebie, wypytał się szczegółowo i po długim namyśle poszedłby do
kapitana, ten znów po namyśle do majora, major po namyśle do
pułkownika, pułkownik ze swej strony kazałby cię wezwać, pytałby,
krzyczał i wreszcie poszedł do generała. Czy masz, uczony mistrzu,
pojęcie, ile by to czasu zajęło?
— Czy ja wiem?
—
Aleja wiem! Cały dzień, caluteńki, jak obszył, a tymczasem twoja
nadobna Wilhelmina (bo nie wątpię, że jest nadobna) załatwiłaby od
dawna swe szpiegowskie sprawy, otrzymałaby potrzebne dla generała
Geringera wiadomości i czmychnęłaby tak, że ani oko, ani ucho
wszystkich kapralów, poruczników, kapitanów, majorów nie ujrzałoby
jej i nie słyszałoby. Pojmujesz ty to, uczony koniu dardanelski? Uważaj
proszę, że przez wrodzoną mi grzeczność nie nazywam cię imieniem
właściw
ego stworzenia dardanelskiego.
Lecz Kubuś nie zwrócił uwagi na tę subtelną różnicę i srodze
zmartwiony rzekł:
—
Nic więc nie pozostaje, jeno chwycić się drugiego sposobu i samym
tę sprawę załatwić.
—
Cóż to rozumiesz pod wyrazem „samym"
?
— Ano... niby ja i ty...
—
Takeś postanowił?
— Tak.
—
No, proszę! Nie lubię, gdy kto beze mnie coś postanawia. Ale
mniejsza, to tylko powiem, że i ten sposób tyle jest głupi, ile ryzykowny.
—
Nie widzę tu żadnego ryzyka.
— Ale
ja widzę. Wiesz dobrze, że ja mam serce mężne, lecz z babą
wojować... padam do nóżek!
—
Bój się Boga, Wicherek
—
zawołał przerażony Kubuś
—
cóż więc
zrobimy? Przecież tak tych rzeczy zostawić nie można.
—
Rozumie się, że nie można.
— W
ięc radź, co robić!
—
Hm! Czekaj, niech się namyślę. Moja dobra, tęga głowa warszaw
-
55
ska coś takiego wymyśli, że klękajcie narody!
Począł tedy myśleć, a to myślenie objawiało się tym, że podszedł do
okna i wybębnił na szybie palcami marsza. Kubuś, zaniepokojony do
żywego, patrzał na niego jak w tęczę i czekał cierpliwie, co ta dobra, tęga
głowa warszawska wymyśli. A głowa bębniła wciąż na szybie dość długo,
tak że Kubuś poczynał już wątpić, czy z niej wyjdzie coś takiego, przed
czym miałyby klękać narody. Ale wreszcie Wicherek zaprzestał bębnie
-
nia i pogwizdywania, odwrócił się i rzekł:
—
Wymyśliłem oto taki sposób. Pójdziemy jutro skoro świt we
dwóch do wąwozu, ukryjemy się w krzakach i capniemy na gorącym
uc
zynku nadobną Wilhelminę.
Kubuś, który oczekiwał jakiegoś nadzwyczajnego projektu, zawie
-
dziony w swych nadziejach, rzekł:
—
Ale przecież ja to od razu proponowałem.
—
Tyś to proponował, mistrzu?
—
A tak... wszak zaraz ci to powiedział
em...
Wicherek przybrał postawę oburzoną:
—
Nie! Bezczelność teraz śród ludzi nie ma granic. On to proponował!
Ściany, wzywam was na świadka! Ale to tak zawsze bywa na świecie.
W ciężkiej pracy ducha wysnujesz jakąś myśl, zaraz ci ją schwycą
i powiedzą, że to ich jest własność. O ludzie! Jakżeście zepsuci! Lecz
mniejsza, tu nie idzie o to, kto spłodził tę myśl, tylko o to, żeby ją
wykonać. Czekaj na mnie jutro, pójdziemy razem i wykonamy czyn,
który wzbudzi podziw Polski. Co
mówię
—
całego świata. Do jutra więc!
To rzekłszy, porwał furażerkę i wybiegł.
ROZDZIAŁ XIII
w którym Wicherek oświadcza, że jest najlepszym aktorem
Nazajutrz o świcie zgodnie z wczorajszą umową obaj przyjaciele,
Wicherek i Kubuś, znaleźli się w wąwozie. Obaj byli uzbrojeni w krótkie
pałasze i wypożyczone pod pierwszym lepszym pozorem od ułanów
pistolety, które Wicherek starannie nabił, mówiąc:
—
Nie dlatego je nabijam, żebym chciał nim życie odebrać nadobnej
Wilhelm
inie, ale żeby nastraszyć babę.
A Kubuś śmiejąc się, zauważył:
—
Nie wiadomo, czego się z tobą trzymać, raz ją nazywasz nadobną
Wilhelminą, to znowu babą.
—
O! Mój uczony mężu, pytam się ciebie, zali i najpiękniejsza panna
nie jest babą
?
—
Chyba że nie
—
śmiał się Kubuś.
—
Widzę, mój koniu dardanelski, że o ile władasz znakomicie łaciną,
o tyle nie jesteś mocny w polszczyźnie, co winno wstydem pokryć twoje
czoło. A tymczasem bądź łaskaw wstrzymać potok twej wymowy, bo się
zbliżamy do wąwozu, gdzie niebawem ma się rozstrzygnąć jeden
z najdramatyczniejszych epizodów tej wojny, epizodów, w których
niejaki Alfons Przyszczypkiewicz, znany powszechnie ze swego boha-
terstwa, główną rolę odegra. Historia kiedyś będzie o tym pisała
i przekaże potomności do naśladowania.
—
Może by w tej historii dało się także pomieścić wzmiankę
— zau-
ważył Kubuś
—
że w tym bohaterskim epizodzie brał także udział niejaki
Jakub Królikowski.
—
To mi się wydaje zupełnie zbyteczne. Promienie światła winny
padać na postać główną, resztę zostawiając w cieniu. Ale sza, milczenie,
głos po rosie rozchodzi się daleko.
W rzeczy samej poranek był świeży i chłodny, obfita rosa pokrywała
liście drzew i krzaków, a na wschodzie chmury zasłaniały słońce. Ale
mimo to zanosiło się na pogodę, bo powoli chmury znikały, rozpraszały
się, uciekając przed jasnym obliczem gwiazdy dziennej, gdzieś w
56
nie skończoność. Obaj chłopcy, już teraz zachowując najgłębsze mi
lcze-
nie i niektóre ostrożności, ukryli się w gąszczu, obserwując furtkę od
ogrodu, którą wczoraj wyszedł Ferdzio von Lausitz z przebranym za
handlarza mężczyzną. Tu w gęstwinie jeszcze mroki nocne panowały
i chłód, który nieprzyjemnie owionął młodzieńców, tak że w swych
wiatrem podszytych mundurkach dygotali, nie tyle może z zimna, ile
z nerwowego naprężenia i niepokoju.
Umieścili się tak, że ich najbystrzejsze oko dostrzec nie mogło, a sami
jednocześnie widzieli dobrze parkan i furtkę od ogrodu, Wicherek
szepnął do ucha Kubusia:
— Nic nie rób sam, czekaj zawsze na mój znak.
Jakkolwiek Kubuś był niewątpliwie mądrzejszy od Wicherka, jednak
ulegał jego energicznej, czynnej naturze, jego warszawskiej bladze
i pewności siebie. Sam z usposobienia łagodny i miękki, stawał się
narzędziem w ręku każdej silniejszej, a raczej ruchliwszej osobowości.
Taki był właśnie stosunek między nim a Wicherkiem: Kubuś widział
nieraz, że ten plecie i robi głupstwa, jednak nie śmiał oponować,
zagadany i zakrzyczany przez zuchwalszą od siebie naturę.
I oto teraz siedząc pod krzakiem leszczyny, z którego za najmniej
-
szym poruszeniem spadały na nich krople obfitej rosy, rozmyślał nad
tym, że o wiele lepiej byłoby zawiadomić zwierzchników o szpiegostwie
hofrata i jego synka niż na swoją rękę działać. Działanie to może chybić
zupełnie i Sandomierz, a z nim waleczną załogę, narazić na niebezpie
-
czeństwo. Wydało mu się obecnie przy jasnym dniu, że całe gadanie
Wicherka o hierarchicznym porządku w wojsku jest prostą blagą, że
niepodobna, aby w tak ważnym wypadku nie można było udać się
bezpośrednio do generała i o wszystkim mu opowiedzieć. Ale stało się
i nie czas było teraz żałować oraz myśleć o tym, jak się to źle zrobiło. Oto
właśnie zaszeleściły krzaki w wąwozie i dało się słyszeć gdzieś w głębi
parowu lekkie i ostrożne czyjeś stąpanie.
Jednocześnie z nieprzyjemnym zgrzytem, który wstrząsnął obu
wojowników, otworzyła się wolno furtka od ogrodu i ukazał się w niej
Ferdzio szpicel, otulony w płaszcz i trzymający pod pachą jakąś teczkę.
Wyszedł skradając się. Obejrzał się bacznie dokoła i stał nadsłuchując
pilnie z wyraźnym niepokojem na twarzy. Ale wokoło leżała cisza, tylko
wiatr szeleścił liśćmi krzaków, a chór słowików oraz innego ptactwa
napełniał swym śpiewem i świergotem całą okolicę.
Wicherek nieznacznie trącił łokciem Kubusia i nachylając się mu do
ucha, szepnął:
—
Baczność! Chwil
a stanowcza nadchodzi!
Kubuś nic na to nie odrzekł, cały zajęty patrzeniem na Ferdzia
i wsłuchiwaniem w lekkie i ciche stąpanie dochodzące z głębi
parowu.
Wreszcie kroki te rozległy się tuż przy ukrytych młodzieńcach
i z gęstwiny wysunęła się wysoka postać kobieca. Ubrana była po
wiejsku, w spódnicę krótką i zapaskę samodziałową, z czerwoną chustką
na głowie. Nogi jednak bose, białe, czyste i małe, chód śmiały, pewny
i zręczny zdradzały ją, że nie pochodziła spod strzechy wieśniaczej.
Twarz była młoda, ładna, oczy duże, czarne, niespokojnie oglądające się
dokoła, a spod kraśnej chustki zalotnie związanej wydobywały się
kosmyki czarnych, bujnych włosów. Szła trzymając na ręku zwyczajny
koszyk wiejski, z którego
wyglądało parę białych serków i dzbanek
pełny mleka. Widocznie starała się nadać sobie wygląd kobiety wiejskiej,
idącej z rana z nabiałem do miasta, ale nie bardzo jej się to udawało.
W ruchach, w spojrzeniu, w całym zachowaniu się tej kobiety widać było
nadzwyczajny niepokój i obawę.
Gdy ją Ferdzio zobaczył, pobiegł ku niej żywo i zawołał po niemiecku:
—
Ach, jesteś pani przecie, strasznie niespokojny byłem o panią.
Papa całą noc nie śpi i drży z trwogi.
Ona obejrzała się dokoła i spytała:
—
Czy tu bezpiecznie rozmawiać?
57
—
Bezpieczniej w każdym razie jak w ogrodzie. Pełno Żydów, od
których papa wynajmuje ogród. Papa nie kazał mi pani wprowadzać.
Czy nikt pani nie widział?
—
Niestety, spotkałam patrol ułanó
w.
—
I cóż?
—
spytał Ferdzio z widocznym przerażeniem.
—
Jeszcze cała drżę z przestrachu. Za nic w świecie więcej tu nie
przyjdę.
—
Ale cóż ten patrol?
—
Bóg się mną opiekował. Zapatrzyli się oni na gromadkę wron,
które opadły małego zajączka, i wskutek tego nie zwracali na mnie
uwagi. Szybko przebiegłam koło nich, ale jaką straszną chwilę przeży
-
łam! O! Herr Je!
Przyłożyła rękę do serca, które musiało bić mocno, i mówiła dalej:
—
Mam polecenie powiedzenia panom, że te wycieczki nocne muszą
się skończyć, są one zbyt niebezpieczne. Generał Geringer kazał zawia
-
domić panów, że jeżeli dziś nie dacie potrzebnych wiadomości i planów
fortyfikacji, jakie Polacy wznoszą koło Sandomierza, to ostatecznie
obejdz
ie się bez nich i zerwie wszelkie stosunki z panami.
—
Mówił już o tym wczoraj pan kapitan von Schwarzfeid, ale papa na
to odpowiedział, że generał zbyt się niecierpliwi, że na wszystko trzeba
czasu i pieniędzy, że nie tak to łatwo dowiedzieć się o liczbie i składzie
załogi polskiej, o ilości amunicji i zapasów żywności. Trzeba również
niemałej przebiegłości, by odrysować plany nowych fortyfikacji.
Pani Wilhelmina, bo ona to zapewne była, obejrzała się, westchnęła,
poprawiła chustkę na głowie i rzekła:
—
Więc cóż? Co mam odpowiedzieć, jaką wiadomość zanieść?
—
Papa kazał się przede wszystkim zapytać, czy pieniądze są, bo
musimy opłacać każdy krok, wiadomo, że papa z powodu zajęcia przez
Polaków Sandomierza nie ma żadnych dochodów. Papa już zupełnie nie
ma pieniędzy, ani krajcara nawet.
Sięgnęła za gorset i wydobyła woreczek płócienny dość pękaty i,
pokazując go Ferdziowi z pewnym wyrazem pogardy na swej ładnej
twarzy, rzekła:
—
Tu jest sto reński
ch srebrem, ale mam rozkaz oddania ich wtedy
dopiero, gdy będę miała w ręku żądane wiadomości.
—
One są w tej teczce. Proszę!
—
rzekł Ferdzio chwytając gorączko
-
wo za woreczek.
Ale pani Wilhelmina cofnęła szybko rękę i rzekła:
— Mam ro
zkaz obejrzenia wprzód tych papierów. Pan przecież wie,
że nikt kota w worku nie kupuje.
— I owszem —
syknął Ferdzio
— jest tu plan nowych fortyfikacji,
wykaz liczebności załogi i zapasów żywności. Co do ilości amunicji dotąd
nic nie mogliśmy się dowiedzieć, ale papa kazał zakomunikować, że za
parę dni będzie wiedział.
Gdy to Ferdzio mówił, Wilhelmina postawiła koszyk na ziemi. Nie
puszczając z ręki worka z pieniędzmi, siadła na wystającym nieco
pagórku i poczęła papiery w teczce przeglądać. Ferdzio tymczasem dalej
gadał:
—
Papa bardzo się dziwi tej nieufności, jaką generał Geringer mu
okazuje. Z generałem Egermanem papa znał się dobrze i był przez niego
szanowany, a generał Geringer zupełnie inaczej postępuje. Papa kazał
mi powiedzieć, że go to obraża.
Na te słowa Wilhelmina podniosła głowę i spojrzała na Ferdzia takim
wzrokiem, że ten zarumienił się i rzekł pośpiesznie:
—
Papa robi to przecież nie dla pieniędzy.
— A po co? —
spytała Wilhelm
ina. —
Wszak generał płaci panom?
—
Te pieniądze idą na opłacenie tych, którzy nam potrzebnych
wiadomości udzielają. Papa z nich ani grosza dla siebie nie bierze.
— Czy tak? —
spytała chłodnym tonem Wilhelmina, wciąż przeglą
-
dając wręczone
jej papiery.
—
Ręczę, że tak. Papa nie pracuje dla pieniędzy, ale dla naszego
58
ukochanego cesarza i dlatego, że nienawidzi tych szlachciców polskich.
— Bardzo chwalebne uczucia! —
szepnęła ironicznie Wilhelmina
i dalej zagłębiła się w przeglądanie papierów.
Trwało to dość długą chwilę, podczas której Ferdzio już milczał i miał
mocno nadąsaną minę. Wreszcie Wilhelmina się podniosła i rzekła:
—
Nie wiem, czy pan generał będzie zadowolony z tych papierów
i czy powinnam panu dać te pieniądze, ale... ostatecznie, skoro ich tak
bardzo potrzebujecie i pan mówisz, że musicie płacić...
—
Papa mi powiedział, żeby nie oddawać tych papierów bez pienię
-
dzy. Zebranie tych wiadomości kosztowało papę bardzo wiele. Jak się
woj
na skończy i papa będzie mógł wyjechać, to uda się zaraz do Wiednia,
przedstawi cesarzowi i wszystko opowie...
—
Cóż takiego opowie?
—
zapytała Wilhelmina.
—
Opowie... opowie, jak za jego gorliwość i wierność cesarzowi
ganerał Geringer z nim postępował.
—
Zakomunikuję i tę wiadomość panu generałowi, a co on z nią
zrobi, to już jego rzecz. Ostatecznie biorę na siebie odpowiedzialność,
dając panu te sto reńskich, bo, powtarzam, nie wiem, czy wiadomości
zawarte w tych papierach
są tego warte. Ale niech już tak będzie.
proszę...
To mówiąc wręczyła Ferdziowi worek z guldenami, które ten
skwapliwie wsunął do kieszeni. Następnie zabrała się do schowania
otrzymanych od zdrajcy papierów. W tym celu odwróciła się od nieg
o
i rozpinać zaczęła gorset.
Wszystkiego tego byli niemymi świadkami Kubuś i Wicherek, wysłu
-
chali całej rozmowy i teraz, kiedy obie strony miały się rozejść, Wicherek
dał znak i krzyknął:
—
Naprzód, wiara, schwytać tych łotrów!
— wysk
oczył z ukrycia
i pobiegł ku Wilhelminie, wydzierając jej z rąk fatalne dokumenty.
Za nim wypadł Kubuś i tak gwałtownie rzucił się na stojącego doń
tyłem Ferdzia, że go obalił na ziemię, wołając:
—
Mam cię, szpiclu!
Ferdzio wrzasnął przeraźliwie:
— Herr Je! —
i zemdlał.
O wiele przytomniejszą okazała się kobieta. Ujrzawszy nieszczęsne
papiery w ręku Wicherka, nie usiłowała nawet ich odebrać i sądząc
zapewne, że w krzakach znajduje się więcej żołnierzy, w jednej chwili
z nadzwyczajną zręcznością i szybkością rzuciła się w bok między krzaki
i znikła. Jakiś czas słychać było po twardej ziemi jej bieg szalony,
ale i ten ucichł wkrótce. Wicherek, oszołomiony tym niespodzianym
postępkiem kobiety, stał jak skamieniały trzymając w ręku zdobyte
papiery i patrząc osowiałym wzrokiem w tę stronę, w którą uciekła
Wilhelmina.
—
Cóż stoisz?
—
zawołał Kubuś rozgorączkowany.
—
Leć za nią, złap
ją, ja tymczasem zajmę się tym łotrem.
Ale Wicherek się nie ruszał i, oprzytomniawszy, rzekł tonem chłod
-
nym:
—
A to szwed baba! No, no! Rzetelnie dała nogę i wzięła nas na kawał.
Szwed baba!
—
Leczę za nią, bo ucieknie!...
—
Ani myślę, niech ucieka.
—
Więc jakże, co będzie?
—
Nic nie będzie. Papiery mamy, a to główna rzecz, co zaś do tej
dzielnej białogłowy... niech sobie leci gdzie indziej się powiesić. Co nam
po niej! UfR Aleśmy się gracko spisali.
Popatrzył na leżącego nieruchomo Ferdzia.
—
Cóż to? Ten, widzę, kopyrtnął
ze strachu.
—
Zdaje mi się, że tylko zemdlał. Cóż teraz zrobimy?
—
Tego gagatka trzeba nam zabrać i zaprowadzić do pułkownika
Sierawskiego. Niech sobie tam z nim robią, co chcą, tylko... uważasz
Kubek, ty nic nie gadaj, już ja za dwóch będę mówił i w należytym
59
świetle przedstawię pułkownikowi nasz czyn heroiczny... Przede
wszystkim nie trzeba mówić, żeśmy wczoraj wiedzieli o tych schadzkach
szpiegowskich, boby nam porządnie głowę zmyto, a może i pod sąd
wojenny oddano. Diabe
ł nie śpi, a generał Sokolnicki nie żartuje.
—
Jak to? Więc teraz powiadasz, żeśmy źle zrobili nie donosząc o tym
generałowi?
—
Czyśmy źle zrobili, to zupełnie inna kwestia, mój uczony koniu
dardanelski. Teraz zaś powiemy, żeśmy przypadkiem natknęli się na tę
parę szpiegowską... Źle, powiadam, parę, należy powiedzieć, że było co
najmniej czterech okrutnych chłopów, uzbrojonych od stóp do głów, że
my, nie zważając na to, rzuciliśmy się na nich po bohatersku, papiery im
wydarli
śmy, jednego wzięliśmy do niewoli, a reszta dała drapaka wobec
naszej szalonej waleczności. Już ja to wszystko opowiem i w należytym
świetle nasz czyn wystawię, tylko ty nic nie gadaj... rozumiesz?
Kubuś skrzywił się, bo miał już dość blag Wicherka, i rzekł:
—
Nie podoba mi się to wszystko i żałuję mocno, żem twojej rady
posłuchał. Twoje zaś zamiary przedstawienia naszej zasadzki jako czynu
bohaterskiego na nic się nie przydadzą.
—
No, proszę, a to dlaczego, panie uczony łacinnik
u?
—
Dlatego, że jak tam w sztabie zaczną tego szpiega indagować, toć
on powie, że nie było czterech okrutnych chłopów, uzbrojonych od stóp
do głów, ale on jeden, bez broni, i równie bezbronna kobieta.
—
Do pierona! Masz rację! Słowo honoru, nie pomyślałem o tym.
Prawda, prawda! A to licho nadało. Czemu ten kiep także nie dał nogi,
tylko zemdlał jak baba? Cóż, co myślisz?
—
Trzeba go najprzód otrzeźwić.
Ale trzeźwić Ferdzia nie trzeba było, bo sam odzyskał przytomność,
po
dniósł się nieco i siadł, przetarł czoło i wystraszonymi oczami rozglą
-
dał się dokoła, a poznawszy Kubusia, zawołał:
— Kubek Królikowski, to ty?
—Jak widzisz, to ja.
—
Hm! Aleś mię przestraszył. Nie godzi się tak z kolegą postępować.
—
Ty nie jesteś moim kolegą, ja wśród kolegów nie mam szpiegów.
Wstawaj i chodź z nami!
—
Mam iść z wami, a to gdzie i po co?
——
Dowiesz się. No, wstawaj i ruszaj.
—
Bój się Boga, Kubek... czyż ja nie byłem twoim kolegą?
—
Byłeś, ale nim nie jesteś. Wstawaj i w drogę!
—
Powiedz mi przynajmniej, co chcesz ze mną zrobić?
—
Oddać cię w ręce naszego generała, a ten zapewne każe cię wraz
z twoim godnym papą powiesić jako szpiegów. Widzisz, ze względu na
dawne koleżeństwo mówię
ci wszystko otwarcie.
—
Ach, mój Boże, więc nie ma u ciebie żadnych względów dla
dawnego kolegi?
—
Dla szpiegów nie mam żadnych względów.
—
Zmiłuj się, Kubek... cóż ci z tego przyjdzie, że mnie powieszą? Co
ludzie na to powiedzą, żeś własnego kolegę wydał w ręce kata. Przysię
-
gam ci, że więcej nie będę szpiegował, że do niczego nie będę się mieszał.
Tu ukląkł, złożył ręce jak do modlitwy i wołał jękliwym głosem:
—
Gotów jestem wstąpić do waszego wojska, Kubek, panie Kubek,
zlituj się, puść mnie, jestem słaby, chory... ja umrę... O, mój Boże,
litości, litości!
Chciał się rzucić do nóg Kubka, który ze wstrętem słuchał tych próśb
i wahać się począł, boć przecie ten żebrzący u jego nóg miłosierdzia
chłopiec był do niedawna jego kolegą.
Wtem Wicherek milczący dotąd i przypatrujący się tej scenie zawołał:
—
Za pozwoleniem, ucisz no się, panie ładny, i powiedz, czy oprócz
tych papierów, które odebraliśmy dającej dzielnie nogę białogłowie, nie
masz przy sobie innych?
—
Nie mam żadnych.
— Czy mieszkasz w Sandomierzu?
60
— Tak.
—
Hm! Czy przysięgasz, że nie będziesz więcej szpiegować.
—
Przysięgam!
—
A więc ruszaj sobie, niech cię oczy moje nie widzą! Zmykaj, bo jak
wpadnę w pasję, to ci twój łeb farmazoński urwę i na kołku powieszę.
Uciekaj, bo jak Stwórcę kocham, wściekłość mię porywa!
Zrobił straszne oczy, trząsł się, zgrzytał zębami, co Ferdzia tak
przeraziło, że zerwał się na równe nogi i w dwóch skokach znalazł się
przy furtce ogrodowej, zniknął za nią i na dwa spusty za sobą zamknął.
Teraz dopiero Wicherek wypogodził swą twarz, zaczął się śmiać i klepać
po brzuchu Kubusia, mówiąc:
—
A co, znakomity ze mnie aktor? Niech się wszyscy inni schowają!
Cóż masz taką kapcańską minę? Chodźmy, a po drodze wszystko ci
wyłożę jasno i dokumentnie, dlaczegom tego durnia wypuścił.
ROZDZIAŁ XIV
w którym panna Jadzia wdziała na czoło Kubusia wieniec
triumfatorski z bławatków i maków
Łatwo domyślić się, dlaczego Wicherek wypuścił Ferdzia szpicla. Szło
mu bowiem o to, żeby rzecz się nie wydała przed zwierzchnością, iż oni
obaj z Kubusiom wiedzieli o schadzkach szpiegowskich jeszcze wczoraj,
nikomu o tym nie donieśli i na swoją rękę rzecz załatwić postanowili. Tak
zaś, gdy Ferdzio drapnął, a w zdobytych papierach okaże się coś
niebezpiecznego dla Sandomierza, Wicherek wszystko złoży, komu
wypada, i opowie ze zwykłą sobie blagą, jakich to cudów waleczności,
męstwa i przebiegłości obaj z Kubusiom dokonali, by owe papiery z rąk
licznych i uzbrojonych Austriaków odebrać na szpiegowskiej schadzce,
przypadkiem odkrytej.
Ale te piękne zamysły popsuła mu wiadomość, że Ferdzio ze swym
ojcem hofratem mieszk
a w Sandomierzu. Nuż, gdy Wicherek będzie
opowiadał o owych cudach waleczności, rzecz się cała wyda i okaże się,
że obaj mężni rycerze mieli do czynienia z jedną kobietą, która zresztą
zaraz uciekła, i z jednym szczupłym, słabym chłopakiem. Ale
po chwili
Wicherek pomyślał, że ta okoliczność nie może szkodzić jego pomysłowi,
bo przecie w interesie Ferdzia i jego papy godnego leży, żeby siedzieć
cicho i milczeć. A zatem on, Wicherek, może swój pierwotny plan
przeprowadzić i bardzo dobrze zrobił, że tego kpa szpiega wypuścił i tym
sposobem jedynego niepotrzebnego świadka usunął.
Wracając do miasta, cały ten plan ze zwykłą sobie wymową przedsta
-
wił Kubusiowi, ale Kubuś słuchał go niechętnie
—
widocznie był
niezadowolo
ny i zamyślony mocno.
—
Wszystkie te kłamstwa nie podobają mi się zupełnie. Źle zrobiłem,
nie zawiadamiając zaraz wczoraj pułkownika Sierawskiego o swym
odkryciu. Ale skoro raz źle zrobiłem, nie myślę nowych błędów do tego
dodawać. Mam zamiar pójść zaraz i te papiery gdzie należy złożyć.
—-
I nowe kapitalne głupstwo zrobić!
—
zawołał z gniewem Wiche
-
rek. —
Powiadasz, chodząca cnoto, że nie lubisz kłamstw, za co
z pewnością za życia jeszcze będziesz kanonizowany, a jednak będzies
z
musiał kłamać, bo nie możesz się przyznać do tego, żeś wiedział jeszcze
wczoraj o szpiegach, żeś na nich zasadzkę dziś uczynił. A jak uspra
-
wiedliwisz wypuszczenie tego durnia, twego kolegi? Niech licho porwie,
pięknych miałeś kolegów, ani słowa!
—
Wypuszczenie młodego von Lausitza nie ma żadnego znaczenia,
bo przecie obaj z ojcem mieszkają w mieście i uciec nie mogą.
—
Tak myślisz? Może sądzisz, koniu dardanelski, że po dzisiejszej
scenie będą oni czekali, aż ich powieszą? Jeżeli tak w rzeczy samej
myślisz, to jestem najświęciej przekonany, że w twojej pięknej głowie
nie ma mózgu, jeno sieczka owsiana.
61
Uwaga ta zastanowiła Kubusia i rzekł:
—
W takim razie nic nie pozostaje, jak uwiadomić o wszystkim
prędko pułkownika i prosić go, żeby kazał aresztować obu Lausitzów,
—
Powiedział, co wiedział, a że nic mądrego nie wiedział, więc też
głupio powiedział. Cóż teraz Lausitzowie mogą szkodzić? Zaręczam ci, że
są obecnie w śmiertelnym strachu i na całe życie wyrzekli się szpiegost
-
wa. Po co o tym gadać komu? Chyba masz ochotę, żeby nas pod sąd
wojenny oddali i w dwadzieścia cztery godziny rozstrzelali. U generała
Sokolnickiego o to nie trudno, a ja naprawdę nie mam ochoty przenosić
si
ę na tamten świat, skoro mi na tym wcale jest nieźle.
Tak mówił, tak przekonywał, że ostatecznie wymógł na Kubusiu
milczenie, tylko taki postawił warunek: że nim coś postanowią, należy
wprzód przejrzeć owe papiery wydarte z rąk szpiega Wilhelmi
ny.
Zamknęli się więc w izdebce Kubusia, którą tenże ciągle jeszcze
zajmował u swego wujka pana Białkowskiego, i zabrali się do roboty.
Wicherek tylko słuchał, bo papiery były pisane po niemiecku, a więc
w języku, którego nauczyciel, mistrz Koszałkowski, w Warszawie
pomimo obficie udzielanych dyscyplin nie mógł Wicherka nauczyć.
Kubuś więc czytał i tłumaczył mu treść tych papierów.
Okazało się, że były one dość ważne. Zawierały więc wykaz sił załogi
sandomierskiej: ile jest p
ułków, jazdy, piechoty i armat. Następnie był
dość niezręcznie zrobiony szkic nowych robót fortyfikacyjnych, zarzą
-
dzonych według wskazówek inżynierów Malleta i Pelletiera. Wreszcie
było kilka słów o stanie żywności w Sandomierzu. Hofrat donosił, że
żywności jest tyle, że może na rok wystarczyć dla pięciotysięcznej załogi.
O amunicji —
pisał
—
nie ma bliższych danych, ale spodziewa się je,
w ciągu kilku dni pozyskać.
Wysłuchawszy tego wszystkiego, Wicherek rzekł:
— Bardzo do
brze się stało, żeśmy te papiery chwycili. Krowie nogi
nic nie będą wiedziały. Ciekawe jednak, za czyim pośrednictwem te łotry
dowiadują się o tym wszystkim?
—
To w rzeczy samej jest nie tylko ciekawe, ale bardzo ważne, bo o ile
wiem, to żaden z Lausitzów, ani ojciec, ani syn, nie pokazują się na
mieście. Siedzą w swym domu jak zaklęci. Że mają kogoś, kto im zbiera
te wiadomości
—
tego dowodzą słowa młodego Ferdzia. Sam powiedział,
że nie mają już pieniędzy na opłacenie tych dono
sicieli.
Wicherek się zamyślił i po chwili rzekł:
—
Trzeba wziąć pod obserwację dom Lausitzów. Bądź spokojny, już
ja się tym zajmę, a gdy takiego łotra schwycę... No! Będzie się miał
z pyszna. Zadam ja mu piekielnego feferu.
— A tymczas
em cóż z tym fantem zrobić?
—
spytał Kubuś wskazując
na papiery.
— A nic, wrzucisz je do pieca i koniec.
Gdy Kubuś nie okazał chęci wykonania tego, lecz twierdził uparcie,
że bądź co bądź należy je wręczyć pułkownikowi Sierawskiemu,
Wic
herek aż skoczył z krzesła i zawołał:
—
Wręczyć pułkownikowi Sierawskiemu? Czyś oszalał, uczony ko
-
niu dardanelski, cebulo włoska, czosnku egipski? Czy ci się w głowie
pomieszało? Więc masz ochotę, żeby ci najdalej jutro wpakowano
w twoją kapuścianą głowę kulę? Czy ci się życie sprzykrzyło do kroćset
czerwonych szatanów?
I począł tak wymownie dowodzić, tak przekonywać Kubusia, że
skoro te papiery są u nich, nie zaś w rękach Austriaków, to Sandomierzo
-
wi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, a zatem byłoby prostym
szaleństwem wystawiać swe życie na szwank.
—
Bo gdybym wiedział
—
kończył Wicherek
—
że niezawiadomienie
naszej zwierzchności w czymkolwiek może zaszkodzić naszej sprawie, to
nie dbając o to, co się ze mną stanie, w tej chwili pobiegłbym do
pułkownika i opowiedział wszystko, ale skoro tak nie jest, to po kiego
licha ja mam moją piękną fizys wystawiać pod kule własnych rodaków.
Nie, tak głupi nie będę.
62
Tyle mówił, tak przekonywał, że Kubuś ze swą miękką naturą,
przywykłą ulegać woli silniejszej i energiczniejszej, i tym razem zgodził
się na to, by o całej sprawie jak najgłębsze zachować milczenie. Ze swej
strony Wicherek przyrzekł, że będzie bardzo pilnie strzegł domu Lausit
-
za, w czym i Kubuś mu pomoc obiecał, jakkolwiek zniechęcony był do
całej tej sprawy, która nie po jego myśli poszła. Kubuś czuł w głębi
sumienia, że nie postąpił jak należy, i drżał na myśl, iż mógł przez to jaką
szkodę ojczyźnie wyrządzić. Siedział zamknięty w swym pokoiku, gryzł
się, mało się pokazywał, a przy obiedzie miał tak straszną minę, że panna
Jadzia nazywała go,,rycerzem smutnej postaci" lub,,płaczącą wierzbą".
Wśród takiego to stanu duszy i serca rana się jego zupełnie zagoiła
i musiał wracać do szeregów, gdzie ciągłe musztry, życie czynne
i ruchliwe powoli te zgryzoty rugowały w jego pamięci i zacierały
wspomnienie smutnych zdarzeń. Ponieważ już nie ulegało wątpliwości,
że nieprzyjaciel ma zamiar oblegać Sandomierz, by go znowu z rąk
polskich wydobyć, więc z rozkazu generała Sokolnickiego podwojono
czujność w mieście. Liczne straże i wysunięte posterunki jazdy strzegły
wszelkich dróg wiodących do miasta, a często wysyłane w różnych
kieru
nkach podjazdy przynosiły wiadomości o najmniejszych ruchach
nieprzyjaciela, a i nikomu podejrzanemu nie pozwalały się zbliżyć do
miasta. Wicherek też zapewniał Kubusia, że do domu Lausitzów nikt nie
przychodzi i nikt stamtąd nie wychodzi, prócz jednej służącej, która
biega codziennie na targ po żywność. Podejrzewając jednak, że ta
służąca może ułatwić porozumienie się Lausitzów z jakimś szpiegiem,
chodził Wicherek za nią przez kilka dni, ale nic podejrzanego nie
zauważył. Poznał nawet tę służącą, choć to na nic się nie przydało, bo to
była Niemka bardzo źle mówiąca po polsku, a wiadomo z drugiej strony,
że on, Wicherek, tego jej szwargotu wcale nie rozumiał.
—
Niech go piekło pochłonie, tego Koszałkowskiego
—
kończył swą
relację Wicherek
—
bić to on bił rzetelnie, ale za to nic nie nauczył.
Gdybym umiał szprechać, to wziąłbym na spytki Szarlotę, bo takie
romantyczne imię nosi służąca Lausitzów, i wszystkiego się od niej
dowiedział. No powiedzcie, bogowi
e, kto tu winien, ja czy mój mistrz.
Jeżeli ten łupiskóra żyje jeszcze, to jak wrócę do Warszawy, poproszę
kamratów, wpadniemy do niego, rozciągniemy pana brata jak kota na
ławie i oddam mu z sutą nawiązką wszystkie dyscypliny, jakie kiedykol
-
wiek wymierzył na moją skórę. Bo gdybym nauczył się po niemiecku, to
od Szarloty wywiedziałbym się, co się dzieje u Lausitzów.
Tak gadał Wicherek, a Kubuś tylko ruszał ramionami, bo był
przekonany, że Lausitzowie nie tacy niemądrzy, jak się
wydaje Wicher-
kowi, żeby zaraz po wykryciu zdrady zajmować się jeszcze szpiego
-
stwem. Na pewno siedzą w swym domu w śmiertelnym ciągle strachu.
Tymczasem w mieście pod czujnym okiem generała Sokolnickiego
zajmowano się przygotowaniami do
energicznej obrony Sandomierza.
Część żołnierzy, mieszkańcy i okoliczni wieśniacy sypali szańce, wbijali
palisady; naprawiano mury, wycinano tu i ówdzie w różnych budynkach
strzelnice. Codziennie rozsyłał generał palety[28] do szlachty sandomi
er-
skiej, nakazując jej pod groźbą egzekucji dostawę oznaczonej ilości
mąki, mięsa, krup i wódki
—
ciągnęły długim szeregiem wozy wiozące te
wiktuały. Przygotowania te przekonywały wszystkich, że Sokolnicki
zamierza w odwiecznym grodzie st
awić uparty i niezłomny opór; groźne
jego oblicze, gdy się pokazywał wojsku lub ludowi, tchnęło spokojem
i pewnością siebie, i nikt nie przypuszczał, że pod tą maską budzącą
ufność kryje się ponury niepokój z powodu niewielkiej ilości amunicji,
zwłaszcza nabojów dla armat sześcio
- i trzyfuntowych. Nikt tych braków
nie podejrzewał. Załoga i mieszkańcy pełni byli ufności, że raz zdobyty
przez Polaków Sandomierz pozostanie na zawsze w ich rękach.
Był już czerwiec, w tym roku niezwykle gorący. Dnia jedenastego
czerwca przyszła wiadomość, że Austriacy w znacznej sile posuwają się
ku miastu, że sam naczelny wódz, arcyksiążę Ferdynand d'Este,
pobiwszy księcia Józefa pod wsią Wrzawy, w kącie między Sandomie
-
63
rzem a Wisłą, zamierza przeprawić się na lewy brzeg, by połączyć się
z generałem Geringerem i przystąpić do szturmu miasta.
Mimo to nazajutrz o świcie Kubuś otrzymał rozkaz, aby na czele swej
sekcji, złożonej z dziesięciu ludzi, wyruszyć do niedalekiej wsi S
trachaj-
ce i wręczyć jej właścicielowi palet na niezwłoczną dostawę pewnej ilości
furażu[29] dla koni. Uradował się bardzo z tego rozkazu, bo zamknięty
w murach miasta wśród nieustannych upałów rad był odetchnąć
świeżym powietrzem i nacieszyć oczy widokiem pól, pokrytych bujnym
zbożem. Uśmiechała mu się myśl, że będzie wodzem dziesięciu zuchów
i może mu się uda na ich czele jakiego pięknego czynu wojennego
dokonać. Panna Jadzia, dowiedziawszy się o tej wyprawie, zerwała się
o świcie, by pożegnać się z Kubusiom, i powiedziała:
—
No, kuzynku, mam nadzieję, że mi przyniesiesz cały bukiet
bławatków, maków i innych polnych kwiatów, z których ja uwiję
wieniec i po powrocie uwieńczę nim czoło twoje, jak walecznego rycerz
a.
Kubuś przyrzekł, że nazrywa całe snopy żądanych kwiatów i zdziwił
się bardzo, gdy wujek Białkowski wyszedł także z sypialni w szlafroku,
w pantoflach, w szlafmycy i gadał:
—
A bądź ostrożny, bo podobno huzary włóczą się wszędzie po
o
kolicy. Dziwi mię bardzo, że ci taki rozkaz dano, skoro wiem, że wczoraj
przyszła wiadomość o Austryjakach. Są bardzo blisko Sandomierza.
Miej się na baczności, chłopcze, bo o nieszczęście nietrudno!
Ale Kubuś uśmiechnął się na te przestrogi, uważając je w duszy za
zrzędzenie starego wujka. Odrzekł, dumnie się prostując:
—
Nie boję sieja Austryjaków, a rozkaz mam wyraźny i wykonać go
muszę.
—
Jużcić, wykonać go musisz, ale 'bądź ostrożny!
—
O tatuńciu!
—
zawołała panna Jadzia
. — Kuzynek Kubek nie boi
się wcale Austryjaków i jest walecznym rycerzem.
—
No, no, no, niechże i tak będzie! Wszelako rozkaz ten nie wydaje mi
się właściwy, i musi to być nieporozumienie. Niech cię Bóg prowadzi,
chłopcze. Zachowaj wszelkie ostrożności i nim krok zrobisz, obejrzyj się
wprzód na wszystkie strony.
—
O, jestem pewna, że kuzynek Kubek wróci z triumfem, pobije
Austryjaków, a ja go jak starożytne niewiasty greckie wieńcem przyo
-
zdobię.
—
Cicho byłabyś, dzierlatko, i głupstw nie gadała. Wieńcem go
przyozdobi! Jak starożytne niewiasty greckie! Co się w tej głowie troi!
Na tym zakończyło się pożegnanie i Kubuś na czele swych dziesięciu
zuchów wyruszył z Sandomierza do wskazanej mu wioski. Te zuchy byl
i
to młodzi chłopcy od dwudziestu do dwudziestu paru lat, rodem spod
Mińska Mazowieckiego i Sochaczewa, szczupli, weseli, sypiący kon
-
ceptami jak z rękawa.
— Panie podoficerze — gadali —
a jak spotkamy gdzieś kajzerlików,
to co będzie?
—
O, to ci głupi
—
odezwał się inny
—
on się pyta, co będzie.
—
A pytam się, bom ciekaw.
—
Będziemy się bili i basta!
Już byli za miastem brnąc po piaszczystej drodze, gdy nagle usłyszeli
za sobą krzyki:
— Stój, stój!
Był to Wicherek, który, dowiedziawszy się o wyprawie Kubusia,
wyprosił u kapitana, żeby mu pozwolił połączyć się z nią. Biegł teraz co
tchu z bębnem na plecach i karabinem w ręku, zziajany, spocony,
zakurzony, ale wesoły, wołając:
—
Cóż ty, uczony mistrzu, myślisz sobie? Chcesz beze mnie czynić
wyprawy? Otóż nie! I ja też z tobą!
Kubuś rad był bardzo z towarzystwa Wicherka i przyjął go z otwarty
-
mi ramionami, bo naprzód potrafił on rozweselić wszystkich, a potem
pewność, z jaką mówił i czynił wszystko, dodawała otuchy.
Posuwano się w piasku po kostki drogą wysadzaną karłowatymi, na
64
pół uschłymi wierzbami. Dzień był skwarny, spokojny i pod nogami
kilkunastu ludzi wzbijały się całe chmury kurzu, które tę wycieczkę
czyniły mniej przyjemną, jak się pierwotnie spodziewano. Po polach
bujne zboża zieleniały, skowronki wieszały się w powietrzu, świergocąc
wesoło. Jak okiem sięgnąć, nigdzie żywej duszy nie było widać. Sielski,
cichy spokój leżał na tych niwach polskic
h.
Wicherek plótł niestworzone rzeczy, wywołując w zmęczonych
towarzyszach wybuchy śmiechu, i tak, nie napotkawszy żadnej prze
-
szkody, nie widząc nigdzie nawet śladu Austriaków, dotarli do owej wsi
Strachaj ce. Pośpieszono do dworu i palet właścicielowi wręczono.
Zaprosił on wszystkich na śniadanie złożone z siadłego mleka i chleba
razowego. Kiedy żołnierze pałaszowali jedzenie, wygłodzeni całodzien
-
ną przechadzką pod skwarnym niebem, wziął Kubusia na stronę i rzekł
mu:
—
Radzę panom zawrócić jak najprędzej. O ćwierć mili stąd nocują
huzary węgierskie i ciągle się włóczą po okolicy. Wczoraj wieczorem byli
u mnie. Dziwię się bardzo, że panów z głupim paletom wysłano w takiej
małej liczbie.
Słowa te zaniepokoiły trochę Kubusia i ze stanowczością, której się
sam nie spodziewał, pomimo oporu żołnierzy, którzy radzi byli odpocząć
w cieniu drzew i od miski niechętnie wstawali, nakazał natychmiastowy
odwrót. Znalazł w tym poparcie w osobie Wicherka, k
tóremu zakomuni-
kował słowa dziedzica.
Wyruszono więc z powrotem Z kwaśnymi minami i niechęcią, wlokąc
się leniwie po piasku, choć Kubuś z Wicherkiem nalegali na pośpiech.
Ale żołnierze z młodego, świeżo upieczonego podoficera niewiele sob
ie
robili, szli w bezładnej kupie, wlokąc się noga za nogą, wymyślając na
skwar i kurz. Już uszli połowę drogi i Kubuś powoli odzyskiwał spokój,
bo dotąd nic nie zakłóciło tego pochodu, gdy nagle, obejrzawszy się za
siebie, spostrzegł ogromną chmurę kurzu wzbijającą się na drodze,
a niebawem z pośrodka tej chmury zdawało mu się, że widzi czerwone
czamary[30] huzarskie i błyszczące czaka. Na chwilę wszystko to znowu
zasłonił kurz, ale za to dawał się słyszeć wyraźny tętent kilkuna
stu lub
kilkudziesięciu może koni.
— Huzary! —
zawołali żołnierze i wielu z nich pobladło.
Dwadzieścia koni pędziło cwałem. Byli to huzarzy węgierscy. Wyma
-
chiwali szablami i krzyczeli jakieś niezrozumiałe wyrazy.
—
Stać!
— zakomendero
wał Kubuś i skupił swoich pod wierzbą,
której szeroko rozpostarta korona ocieniała garść polskich wojowników
i broniła od ciosów z góry.
Wicherek zerwał bęben z pleców i począł weń bić generałmarsz, a gdy
huzarzy zbliżyli się, Kubuś zakomenderował: ognia!
Huknęły strzały, dym się rozpłynął i oto dwóch huzarów leżało na
ziemi, brocząc krwią. Reszta uciekała. Ale niebawem zatrzymali się,
sformowali znowu i jeszcze raz ruszyli z kopyta na garść wojowników,
wrzeszcząc przeraźliwie i potrząsając szablami. Powitani ogniem i żela
-
zem znów utracili trzy konie i jednego jeźdźca; żołnierze polscy ucieszeni
tym podwójnym triumfem machali bronią i krzyczeli: niech żyje Polska?
Wicherek bębnił zawzięcie i wołał:
—
Trzymać się kupy, dzieci, mierzyć dobrze! Damy fernepiksu
kajzerlikom.
Gdy ci ruszyli do nowej szarży, przykląkł i mierzył do oficera
dowodzącego nimi. Dał ognia i na wielką swoją radość ujrzał, że oficer
upadł na ziemię obok trzech żołnierzy austr
iackich.
Po tej trzykrotnej próbie huzarzy zawstydzeni, straciwszy kilku ludzi
i kilka koni, okaleczeni mocno, skowycząc jak pies obity, zawrócili
i niebawem znikli z oczu zwycięskiej garści wojowników polskich.
Ci stali teraz zmęczeni, spo
ceni, uczernieni dymem prochowym, ale
dumni, z błyszczącymi oczami, oddychając ciężko. A Wicherek podska
-
kiwał, wykrzykując: hu! ha!, i pobiegł schwytać konia, który stał
spokojnie nad trupem swego zabitego pana.
65
Na tym koniu wjechał triumfalnie do Sandomierza, gdzie już wiedzia
-
no o bohaterskiej obronie garści polskiej. Witano ich więc radośnie.
Nazajutrz w rozkazie dziennym znalazł się opis tej potyczki z tym
dodatkiem, że podoficer Jakub Królikowski za przytomność, roztrop
-
ność i męstwo okazane mianowany jest podporucznikiem i przeniesiony
zostaje do sztabu pułkowego jako pomocnik adiutanta.
Toteż panna Jadzia wieńcząc kwiatami (o których Kubuś mimo tak
krwawej przygody nie zapomniał) czoło zwycięzcy, pewnie twierdziła;
—
Teraz to już tylko patrzeć, jak kuzyn Kubek zostanie generałem,
Prawda, tatuńciu?
Ale tatuńcio kiwał jakoś niedowierzająco głową i mówił:
—
Dzielny chłopak, ani słowa, ale do generalstwa jeszcze mu bardzo
daleko.
Panna
Jadzia na te słowa zrobiła kwaśną minkę i była przekonana,
choć tego głośno nie wyjawiła, że tatuńcio nie zna się nic a nic na
wojskowości i tak tylko mówi, aby jej dokuczyć.
ROZDZIAŁ XV
w którym Kubuś znowu spotyka handlarza świń
Austriacy zbliżyli się do Sandomierza. Połączyły się tu prawie
wszystkie korpusy austriackie pod naczelnym dowództwem Ferdynan-
da d'Este, tak że blisko dwadzieścia kilka tysięcy ludzi miało się
zmierzyć z pięciotysięczną garstką, zamkniętą w murach starożytnego
grodu, który właściwie nie był fortecą, bo nie miał ani kazamat, ani dróg
krytych, tylko odwieczne, walące się mury i trochę szańców usypanych
w ostatniej prawie chwili, zaopatrzonych w palisady.
Korpus księcia Józefa Poniatowskiego, wyparty z kąta między
Sanem a Wisłą, ułatwiał Austriakom otoczenie ze wszystkich stron
Sandomierza, który tym sposobem zostawiony był sobie samemu i włas
-
nym siłom. Ale mężna załoga nie myślała o tym i pewna była, że potrafi
obronić powierzone jej stanowisko. Kubuś, ustrojony teraz w szlify
podporucznikowskie, ze szpadą u boku, dumnie się nosił i gadał
każdemu, kto go chciał słuchać:
—
Niech no te krowie nogi przyjdą pod Sandomierz, generał sprawi
im takie basy
, jakie ja sprawiłem huzarom pod Strachajcami.
Mówiąc to dumnie podnosił głowę i lewą ręką opierał ze wspaniałym
gestem na rękojeści szpady. Należał teraz do sztabu szóstego pułku
piechoty, gdzie właściwie z rozkazu pułkownika Sierawskiego od
samego początku był umieszczony jako pisarz, ale wskutek rany, jaką
otrzymał przy szturmie na Sandomierz, zapomniano o tym zupełnie.
Teraz dopiero, gdy czyn Kubusia pod Strachajcami i jego nominacja na
podporucznika stały się w całym Sandomierzu głośne, przypomniał sobie
pułkownik Sierawski o nim. Rzekł przyzwawszy do siebie Kubusia:
—
No! No! Mój rekrucie, kto by przypuszczał, że tak prędko pójdziesz
w górę. Ale czemu to do kaduka nie widzę cię w moim sztabie?
—
Ranny byłem, panie pułkowniku.
—
Hm! Jużcić, teraz jako oficer pisarzem być nie możesz, ale będziesz
moim adiutantem. Niech ci tam akselbanty przypną.
Tym sposobem został Kubuś adiutantem pułkowym przy pułkowni
-
ku Sierawskim i jeszcze dumniejszy się zrobił, błyszcząc nowiuteńkimi
akselbantami przy szlifach podporucznikowskich. Czy mu było potrzeb
-
ne czy nie, przechodził przez ulicę Opatowską koło domu wujka
Białkowskiego i spoglądał w okna, a tak się jakoś zdarzało, że zawsze
w tych okn
ach siedziała panna Jadzia i niby gdzie indziej patrzyła lub
udawała, że jest jakąś robótką zajęta, wszakże gdy Kubuś przykładał po
wojskowemu rękę do czaka, nagle go spostrzegała i wdzięcznym
kiwnięciem złotowłosej główki na jego ukłon odpowiadała. Nie było
dnia, aby on ze swej strony nie wpadł kilka razy do wuja Białkowskiego;
66
gadał, że tylko na chwilę przyszedł, bo ma mnóstwo zajęcia, że pułkow
-
nik Sierawski wysyła go nieustannie z różnymi interesami, mimo to
siedział nieraz parę godzin, ciągle niby wstając i śpiesząc się, na co pan
Białkowski odpowiadał:
—
Nie plótłbyś głupstw, gdzie ci się tam może śpieszyć? Siedź, kiedy
ci dobrze.
Więc Kubuś siedział, a panna Jadzia mustrowała go ciągle, mówiąc:
— Niech
kuzynek Kubuś prosto się trzyma!
Lub:
—
Kiedyż to kuzynkowi wąsy urosną? Jakże to może być, żeby pan
adiutant-
porucznik nie miał wąsów!
Kuzynek Kubuś czerwieniał i ręką sięgał, by świeży ledwie widzialny
meszek pod nosem z fantazją zakręcić, z czego panna Jadzia głośno
chichotała, co wprawiało pana adiutanta w mocny ambaras. To znowu,
gdy się z czymś odezwał, czego ona dobrze nie zrozumiała lub nie
dosłyszała, stawała przed nim wyprostowana, salutując po wojskowemu
i głosem, który usiłowała zrobić grubym, wołała:
— Wedle rozkazu pana adiutanta!
Taka była przy tym ładna, że kuzynek Kubuś miał ochotę ją uściskać,
ale nie śmiał. A i na to ona zapewne sama by nie pozwoliła.
Wśród tego wszystkiego dnia dziewiętn
astego czerwca wieczorem
Kubuś, owinąwszy się płaszczem, zamierzał zabrać się właśnie do spania
w szańcu przed Bramą Opatowską, gdy zjawił się generał Sokolnicki
w towarzystwie pułkownika Sierawskiego, by zlustrować szaniec.
Sprawdzali, czy
wszystko w nim w porządku, czy warty czuwają, bo
Austriacy już stali pod Sandomierzem i widać było z dala szeroko
rozłożone ognie ich obozowisk. Noc była bardzo ciemna, niebo zachmu
-
rzone i z obozu nieprzyjacielskiego dochodził odgłos nieusta
nnych
jakichś ruchów, dudnienie wozów czy dział, a czasem bębny i trąbki
grały, dając jakieś hasła. Zaniepokoiło to generała i dlatego wybrał się na
zwiedzanie wszystkich szańców, by pobudzić dowódców, oficerów i żoł
-
nierzy do bacznej czuj
ności.
Kubuś usłyszał głos swego pułkownika, z obowiązku podniósł się
i stanął przy nim, by być gotowym na jego rozkazy. Właśnie generał
zalecał Sierawskiemu, ażeby ze względu na noc nadzwyczaj ciemną
podwoił warty i gęstszy ich łańcuch ustawił, gdy nagle w ciemności na
dole wzgórza, na którym szaniec się wznosił, ukazały się dwie pochodnie
w odległości strzału karabinowego, oświecając trzech jeźdźców. Jeden
z nich trzymał w ręku szpadę do góry podniesioną z zawieszoną na niej
białą chustką. Zaraz też trębacz'zatrąbił, jakby wzywał załogę do
rozmowy.
—
Co to? Parlamentarz? Ależ tak, nie mylę się
—
mówił generał
wpatrując się w jeźdźca
—
czego oni u licha chcą od nas? Ale wypada ich
wysłuchać. Niech trębacz da odzew, a pan, panie pułkowniku, wyślij
oficera z trębaczem i dwoma żołnierzami naprzeciwko tych panów,
niech ich się zapyta, czego chcą? Trzeba kogoś wysłać, co umie gadać po
niemiecku.
Pułkownik obrócił się do Kubusia:
—
Ty umiesz gadać tym derdydasem, weź trębacza i dwóch żołnierzy
i ruszaj naprzeciw kajzerlikom. Spytaj się, czego chcą, a bądź grzeczny!
Generał zaś dodał:
—
Jeżeli tam jest oficer i zażąda widzenia się ze mną, to tylko jego
jednego tu przyprowadzisz, zawi
ązawszy mu wprzódy oczy starannie.
Kubuś skłonił się po wojskowemu i skoczył do batalionu, by wziąć
dwóch żołnierzy i trębacza, gdy nagle zbliżył się do niego Wicherek,
który chyba słyszał całą rozmowę, i szepnął:
—
Weź mnie.
— Dobrze,
chodź!
I zaraz też Kubuś w towarzystwie kaprala Michalskiego, który się
sam nastręczył, i trębacza Wicherka, uzbrojonego w karabin, opuścił
szaniec. Dając odzew na trąbce, zbliżył się do nieruchomo stojących
67
wysłańców. Tworzyli oni na tle c
iemnej nocy, w krwawym i migotliwym
oświetleniu pochodni iście tajemniczo
-romantyczny obraz.
Gdy się Kubuś do nich zbliżył, oficer trzymający na szpadzie białą
chustkę zszedł z konia i, przykładając rękę do czaka, rzekł po niemiecku:
— Z ro
zkazu generała Geringera przysłany jestem do generała von
Sokolnicky.
—
Mam rozkaz zaprowadzić pana do generała Sokolnickiego, ale pod
jednym warunkiem.
—
Pod jakimże to?
—
Że pan pójdzie z nami sam i pozwoli sobie zawiązać oczy.
Au
striak chwilę pomyślał i rzekł tonem szorstkim:
—
Dobrze, zgadzam się.
Już Kubuś, trochę podrażniony tym tonem, chciał odpowiedzieć, że
tu wcale o to nie idzie, czy acpan się zgadzasz lub nie, tylko o to, że
inaczej nie możesz się dostać do generała Sokolnickiego. Dał jednak
pokój, zwłaszcza że jedna rzecz go uderzyła. Już od pierwszych słów
wysłańca zauważył, że ten głos ostry, gruby, nieprzyjemny już skądś
zna, gdzieś słyszał, ale gdzie
—
nie potrafił sobie na razie przypomnieć
.
Twarzy oficera nie mógł widzieć, bo dygoczące światło pochodni źle ją
oświecało, widział tylko przed sobą postać wysoką, barczystą, w ciem
-
nym płaszczu, spod którego wyglądał biały mundur. W chwili jednak gdy
Austriak podał Kubusiowi chustkę, by mu oczy zawiązał, blask pochodni
padł na tę twarz i doskonale ją na moment oświecił. Wtedy po oczach
stalowych, zimnych, bystrych i ruchliwych poznał Kubuś w osobie
oficera owego handlarza nierogacizny, który przed paru tygodniami
w wąwozie za ulicą Żydowską rozmawiał z Ferdziem von Lausitzem.
Widok tego szpiega, który zapewne znowu w takim samym za-
miarze chce dostać się do Sandomierza pod pozorem poselstwa od
swego generała, taki gniew w Kubusiu obudził, że stał chwilę jak
skamieniały, trzymając chustkę w ręku i nie zawiązując oczu Austriako
-
wi. Ale na szczęście szybko oprzytomniał i, mówiąc sobie w duszy:
,,Żebyś pękł łotrze, a nic nie zobaczysz!", zabrał się do tak starannego
zawiązywania oczu wysłańca, jakby to był jasny dzień a nie noc, która
i tak nic widzieć nie dozwalała. Uskuteczniwszy to, rzekł Kubuś do
Michalskiego:
—
Panie kapralu, weź tego pana pod rękę i uważaj, żeby chustki nie
podniósł.
Nie potrzeba tego było mówić staremu Michalskiemu, wiedział on
dobrze, jak należy takich ichmościów pilnować. Ruszono tedy ku
szańcowi, puszczając przed siebie wysłańca z Michalskim. Gdy tak szli,
Kubuś zbliżył się do Wicherka i szepnął mu:
— Wiesz ty, kto to jest?
—
A wiem, poseł kajzerlików.
—
Tak, ale on jest tym handlarzem świń, którego zdybałem tam
w wąwozie na rozmowie z Ferdziem von Lausitzem.
— Co mówisz?
—
Tak, poznałem go doskonale!
—
Święta Weroniko, patronko mojej mamy, i ten hycel znowu
idzie
szpiegować? Jak Stwórcę kocham, wpakuję mu szpikulec we wnętrze.
—
Nie pleć głupstw, to poseł, a posłów nawet dzikie narody szanują.
—
Tak, no proszę, co to znaczy być uczonym mężem. Mnie tego
mistrz Koszałkowski wcale nie nauczył, choć dyscypliny nie żałował,
żeby mu tam Lucyper w piekle w dwójnasób oddał. Dzikie narody! Więc
może lepiej, żeby wyszpiegowawszy naszą słabiznę wiedział, gdzie
uderzyć i jak nas wziąć. Przyznaj, uczony mężu, co nosisz szlify
podporucznikowsko-
adiutanckie, że to będzie kapitalne głupstwo. Po
-
proszę ja pułkownika, żeby mi pozwolił ten rożenek wpakować w kajzer
-
licki brzuszek, a bądź pewien, że spełnię to z przyjemnością i należy
-
tym wdziękiem.
—
Ciebie się wiecznie błazeństwa trzymają!
—
Taki to już mój los, żebym zawsze z bębnem chodził, pozwalał się
68
innym w awansach prześcigać i prześcigać, choć czuję w piersi zdolność
i talent wielkiego wodza.
—
Nie wiedziałem o tym, że talenty w piersiach siedzą.
— No
, u ciebie, panie adiutancie, z pewnością siedzą nie w głowie, ale
gdzie... nie powiem.
—
Przestań pleść błazeństwa i radź, co mam z tym fantem zrobić?
—
No, no świat się do góry nogami przewraca. Pan podporucznik
adiutant radzi się dobosza
.
—
Radzę się nie dobosza, tylko przyjaciela.
—
A! Skoro tak, to powtarzam, nadziać hycla jak prosiaka na
szpikulec.
—
Wiesz, że to jest niemożliwe!
.—
Tak, dzikie narody... osoba posła jest święta... słyszałem nieraz te
frazesy, al
e to jest nie poseł, tylko handlarz świń, z przeproszeniem pana
porucznika adiutanta.
Zbliżano się już do szańca. Rozmowa się urwała. Kubuś wywniosko
-
wał, że jego nagłe zaawansowanie na oficera zazdrość w Wicherku,
a może i w innych obudziło. Zmartwiło go to bardzo i przyrzekł sobie, że
w zbliżającej się walce i obronie Sandomierza dowiedzie niechętnym, że
nie protekcją, ale męstwem i odwagą zasłużył sobie na szlify oficerskie.
Co do tego handlarza nierogacizny i szpiega wysłane
go w poselstwie
postanowił Kubuś uwiadomić o tym pułkownika Sierawskiego. Przypo
-
mniał sobie jednak, że w takim razie należy też powiedzieć, skąd wie
o tym i skąd zna tego szpiega. Dał więc spokój. Takie to zawsze
następstwa jeden nierozważny krok za sobą pociąga.
Widocznie tego samego lękał się Wicherek, bo już przy wejściu do
szańca zbliżył się do Kubusia i szepnął:
—
Tylko, mości, uczony podporuczniku adiutancie, niech ci się
czasem nie zachciewa mówić o tym szpiegu pułkow
nikowi, bo nie tylko
postradałbyś te piękne szlify i akselbanty, ale pojechałbyś tam, skąd nikt
nie wraca, czego ci, mimo wszystko, wcale nie życzę. A teraz padam do
nóżek!
W szańcu kapitan Piotrowski uwiadomił Kubusia, że generał kazał
posła zaprowadzić do swej kwatery, gdzie go oczekuje. Kwatera ta
mieściła się w rynku w ratuszu, tam więc ruszono z posłem, mającym
ciągle zawiązane oczy, czego Michalski skrupulatnie pilnował.
Generał czekał na nich w dużej izbie, suto oświetlonej, mając koło
siebie pułkowników: Sierawskiego, Dziewanowskiego, Blumera, Wei
-
senhofa, podpułkownika ułanów
—
Brzechwę, kapitana Zawadzkiego
z trzeciego pułku, kapitana Płończyńskiego z dwunastego pułku i kilku
niższych oficerów. Do izby tej Kubuś wprowadził posła, cały czas
w towarzystwie kaprala Michalskiego, i na rozkaz generała Sokolnickie
-
go zdjął mu przepaskę z oczu.
Niedawny handlarz nierogacizny, a teraz poseł generała austriackie
-
go, ubrany był w świeżej białości mundur i pąsowy kołnierz, na którym
złote gwiazdki świadczyły, że ma stopień kapitana. Olśniony światłem
stał przez chwilę z zamkniętymi oczami, które przetarłszy ręką, otwo
-
rzył i spojrzał po obecnych. Teraz Kubuś mógł mu się przyjrzeć
dokładnie i przekonał się, że go pamięć nie omyliła, że ma przed sobą
w istocie handlarza nierogacizny, który przed paru tygodniami podjął się
misji szpiegowskiej. Taką uczuł pogardę dla tego człowieka, że gdyby nie
obecność starszyzny plunął
by mu w oczy.
Tymczasem generał Sokolnicki zapytał po francusku:
—
Kto pan jesteś i czego chcesz?
—
Jestem kapitan von Schwarzfeid z pułku generała Straucha.
— Z czym pan kapitan przybywasz?
—
Czy mówię z generałem Sokolnicky?
— Tak, ja nim jestem.
—
Generał Geringer przysyła mię tutaj w imieniu jego Cesarsko
-
-
Królewskiej Wysokości, arcyksięcia Ferdynanda d'Este, wzywając cię,
panie generale, do poddania się i otwarcia bram Sandomierza wojsku
69
Jego Cesarsko-Królewski
ej Apostolskiej Mości. Jego Cesarsko
-Królews-
ka Wysokość, arcyksiążę Ferdynand d'Este, powodowany uczuciem
ludzkości, dla uniknięcia rozlewu krwi zgoła niepotrzebnego, wobec
zwycięskiego pochodu naszej armii i pokonania pod Essiing wojsk
f
rancuskich przyrzeka, że załoga Sandomierza w razie poddania się
będzie mogła z bronią, bagażami i działami własnymi wyjść i ruszyć dla
połączenia się ze swoimi za Pilicą, w przeciwnym zaś razie...
Tu poseł na chwilę się zatrzymał, dumnie podniósł głowę i spojrzał po
obecnych, a generał Sokolnicki zawsze tym samym chłodnym tonem
rzekł:
—
Kończ, mości kapitanie, cóż będzie w razie przeciwnym?
— Panie generale —
rzekł kapitan
—
generał Geringer kazał mi
zawiadomić waszą ekscelencję, że posiada pod bronią 26 000 ludzi i dział
76, z których dwanaście jest dwunastofuntowych. Wobec tak przeważa
-
jącej siły mniemam, że wszelki opór jest niemożliwy.
—
Jakie siły posiada generał Geringer, wiemy dobrze
—
przerwał tę
mowę
Sokolnicki —
ale nie powiedziałeś nam, mości kapitanie, co |
będzie, jeżeli propozycję twego dowódcy odrzucimy z przynależną jej
pogardą.
Zaiskrzyły się zimne, złe i ruchliwe oczy Schwarzfelda, wyprostował
się, położył dłoń na rękojeści szpady i rzekł:
—
Miasto zburzymy granatami i bombami, weźmiemy je szturmem,
a wtedy wobec rozdrażnienia żołnierza nie ręczymy za niczyje życie i za
niczyją własność.
Generał Sokolnicki po tych słowach zuchwałych z cechującym go
spokojem
zwrócił się do otaczających go oficerów i spytał po polsku:
—
Cóż, panowie, powiecie na te warunki?
—
Są one niesłychane!
—
zawołał z groźnym brwi zmarszczeniem
pułkownik Sierawski.
—
Gdyby nawet przyjęte były przez załogę, mój
pułk je odrzuci i bagnetem w ręku przedrze się przez szeregi nieprzyja
-
cielskie.
—
Mój pułk także to zrobi!
—-
odezwał się Weisenhof.
— I mój —
dodał Blumer.
— A mój —
krzyknął Dziewanowski
— po staremu lancami utoruje
sobie drogę!
—
A więc, mości kapitanie Schwarzfeldzie
—
zakomunikował gene
-
rał Sokolnicki po francusku
—
idź pan, powiedz swemu generałowi, że
gdy wypalę do was ostatni ładunek, zjem ostatnią podeszwę u butów
moich żołnierzy, wtedy zgodzę się może na wasze warunki.
—
Jednakże, ekscelencjo, zważ...
—
zaczął Schwarzfeld.
—
Już zważyłem. Odprowadzić tego pana za nasze posterunki.
Zawiązać mu oczy!
Kapral Michalski, mrucząc coś groźnie pod nosem, co żywo schwycił
przepaskę i tak silnie nią ścisnął głowę posła, że ten zaklął po niemiecku:
—
Donnerwetter, cóż to, chcą mi tu głowę urwać!
Musiał Michalski nieco rozluźnić przepaskę i, wziąwszy z serdecz
-
nym uściskiem posła pod ramię, wyprowadził go w towarzystwie
Kubusia z izby. Na ulicy cze
kała już eskorta z żołnierza i Wicherka, który
zbliżywszy się do Kubusia szepnął:
—
Wiesz, przyszła mi do głowy pewna myśl.
—
Cóż to za myśl?
—
Jak wyprowadzisz tego łotra za szaniec, to powiedz mu, że wiesz,
kto on jest.
Kubuś zamyślił się.
— Hm —
rzekł po chwili
—
masz słuszność, powiem mu to.
—
I dodaj, że jako handlarz świń zasługuje na to, by go nazwać
świnią.
—
Już bądź spokojny, powiem mu kilka należytych duserów. Wszys
-
tko we mnie kipi, jak sobie przypomn
ę, co ten hultaj gadał tam
w kwaterze generała. Takie zuchwalstwo warte skarcenia.
—
A generał Sokolnicki go nie skarcił?
70
—
Nie! Wiesz, jaki generał jest zawsze spokojny i pewny siebie. Ale
bądź co bądź dobrze mu powiedział.
Szli dalej
w milczeniu, przedostali się za szaniec, a gdy znaleźli się już
na polu, Kubuś kazał Michalskiemu zdjąć przepaskę z oczu posła i rzekł:
—
Mości kapitanie Szwarzfeldzie, jak wiem, kto jesteś!
— Co to znaczy?
—
Wiem, że jesteś handlarzem świń
i szpiegiem.
— Co?
—
Tak, nie udało ci się i twojej Wilhelminie. Jesteś szpiegiem,
świniarzem, psem ostatnim, rakarzem i łajdakiem. Strzeż się, bo jak
jeszcze raz wpadniesz w moje ręce, to ci każę dać sto kijów i powiesić na
pierwszej
lepszej gałęzi jak hycla i szelmę. Ruszaj precz na złamanie
karku!
To rzekłszy Kubuś pchnął go gwałtownie, aż się tamten potoczył.
Kubuś zaś zawrócił i wołając na swoich
—
chodźmy!
—
ruszył ku
szańcowi.
Kapitan Schwarzfeid skamieniał i przez chwilę nie mógł mówić
z wściekłości, która go dusiła. Oprzytomniawszy dobył szpady i rzucił się
za Kubusiom, ale noc była ciemna, potknął się o jakiś kamień na drodze
i runął jak długi. Szczęście to było dla niego, bo Wicherek umyślnie się
zatrzymał, gotów szpikulcem, jak nazywał bagnet, zmierzyć głębokość
brzucha kajzerlika.
Nim się kapitan podniósł, nim odszukał szpadę, która mu z ręki
wypadła, Kubuś ze swoimi już był w szańcu, mocno zadowolony z tego,
że tak zwymyślał posła szpiega.
W szańcu gorączkowe czyniono przygotowania do obrony.
ROZDZIAŁ XVI
w którym Wicherek utrzymuje, że o mało nie kopyrtnął
W godzinę może potem, a jak utrzymywał kapitan Piotrowski, bo
patrzył na zegarek, punktualnie w trzy kwadranse po oddaleniu się
parlamentarza Austriacy rozpoczęli ze wszystkich stron zasypywać
ogniem i żelazem szańce polskie i nieszczęśliwe miasto. Zwłaszcza
z prawego brzegu Wisły ogień ten był bardzo dokuczliwy. Nieprzyjaciel
miał tam sześć granatników i sześć dział dwunastofuntowych, których
ogromne pociski i liczne granaty, pękając, druzgotały wszystko przed
sobą. Na lewym brzegu trzy baterie równie parzącą wstęgą ognia
ogarnęły nędzne okopiska polskie, które pod tą ulewą żelaza stękały
i rozsypywały się na pył niczego nie zasłaniający i niczego nie broniący.
Jednocześnie piechota austriacka, korzystając z ciemności, podkrad
-
ła się pod same kretowiska polskie, rozstawiła się po domach przed
-
mieść, o których zapomniano lub może nie chciano burzyć, i tutaj
dośrodkowym ogniem karabinowym starała się razić obrońców Sando
-
mierza. Artyleria polska, nie mogąc celować z powodu ciemności, mając
jednocześnie rozkaz oszczędzania naboi, rzadko tylko odpowiadała
nieprzyjacielowi, a starzy kanonierowie, co jeszcze za Naczelnika
Kościuszki z okopów warszawskich prażyli Prusaków, targali z gniewu
wąsy, że milczeć muszą, i rażeni gęsto pociskami kładli się w groźnym
pomruku na sen wieczny prz
y swych działach.
Straszna to była noc i wspomnienie jej przez całe życie nie zatarło się
w pamięci Kubusia. Niebo było zaciągnięte chmurami, tak że nigdzie ani
jednej gwiazdki nie można było dojrzeć, a ciemności tak wielkie, że gdy
Kubuś wyciągnął przed siebie rękę, to jej dostrzec nie mógł, choć wzrok
miał doskonały. Zdaje się, że koło godziny jedenastej podniosła się od
Wisły gęsta mgła i tę resztę blasków, jakie dotąd choć trochę rozświecały
nieprzejrzane ciemności, do szczętu zgasiła. Wśród tej czarnej, ponurej
nocy co chwila, niby wąż ognisty, leciał zakreślając łuk jakiś pocisk
i padał wśród polskich nasypów, roznosząc śmierć i zniszczenie. Widać
71
było te nagłe, nieustanne, łączące się ze sobą ognie krwawe, które
opasały purpurową wstęgą szańce polskie i zamkniętą w nich załogę.
Ta z bronią u nogi w posępnym milczeniu stać musiała, przyjmując
z heroiczną rezygnacją śmierć czyhającą na nią ze wszystkich stron,
czekając, by w dopierśnym boju przy ost
atnim podskoku szturmowym
bagnet skąpać w posoce rakuskiej[31] i kolbę mózgiem nieprzyjaciół
umalować.
Kubuś stał tuż przy pułkowniku Sierawskim, który chodził ciągle od
armat do piechoty, potykając się co chwila to o trupa, to o jakiś szczątek
rozbity, i zachęcał do wytrwania, gadając:
—
Przecie skoczą oni tu do nas, a wtedy zapłacimy im z nawiązką.
W jednej z takich przechadzek z pułkownikiem z jednego końca
w drugi ktoś Kubusia zaczepił słowami szeptem wypowiedzianymi:
— Kubek, czy to ty?
— Ja, a kto mówi?
—
Alfons Przyszczypkiewicz, Wicherkiem pospolicie zwań. Wiesz,
uczony mężu, że mi tak w gardle zaschło, iż mówić nie mogę. Nie masz
tam czasem czym go odwilżyć?
Ale Kubuś nic nie miał, bo nie pijał żadnych gorących trunków, więc
Wicherek, zapominając o żartach, począł się gorzko uskarżać i wymyślać
na Austriaków, że zamiast
—
jak przystało na prawdziwych żołnierzy
—
pójść z bagnetem w ręku do szturmu, zasypują okopiska polskie
pociskami.
—
Trudno będzie wytrzymać
—
mówił Wicherek
—
jeżeli to dłużej
potrwa.
.—
A jednak trzeba wytrzymać.
—
Kiedyż te kajzerliki uderzą na nas? Czy chcą nas wprzódy
pozabijać, a potem dopiero wdrapać się na te istne cmentarzysko?
— N
ie bój się, przyjdą oni do nas. O! Nawet... zdaje mi się, bębny biją
werbel do ataku.
Wicherek nadstawił uszów, chwilę posłuchał i zawołał:
— Nareszcie!
Splunął w ręce:
—
No, teraz będę prał, Chryste Panie!
Jakoż w rzeczy samej ogień począł słabnąć i kolumny austriackie
z głośnym krzykiem potoczyły się do ostatecznego szturmu. Wiatr
powiał i rozpędził widocznie mgłę, bo się zrobiło widniej nieco i widać
było jak ciemne masy, rozniecane niekiedy błyskami ognia karabinowe
-
go, bujać się zaczęły, by jednym wytężonym skokiem dopaść szańca
i w dopierśnym boju triumfem zakończyć te zmagania śmiertelne.
Pułkownik Sierawski przebiegał przed szeregami i wołał głosem
donośnym:
—
Ognia, wiara! A potem kolbą i bagnetem! Pamiętajcie Raszyn
i Górę, pamiętajcie, żeście Polacy!
A dobiegłszy do kapitana Płończyńskiego, który dowodził baterią,
rozkazywał:
—
A powitajże ich tam, kapitanie, kartaczami! A dogodź im dobrze,
masz ich jak na półmisku.
Ro
zhukała się tedy artyleria polska. Starzy kanonierowie, postacie
godne, by je ze spiżu wykuć i na wieczną pamięć na placach publicznych
ustawić, ze spokojem jakby na paradzie nabijali działa podwójnymi
puszkami kartaczy, mierzyli krótko, lont p
rzykładali, a po każdym
strzale równo, sfornie, prawie bez komendy naprowadzali cofającą się
armatę, by nowym wymiotom kartaczowym przeszywać szeregi nie
-
przyjacielskie. Kładły się też one pokotem po każdym strzale, który
krwawe bruzdy w n
ich orał, ale następni Austriacy upojeni wódką,
pędzeni przez oficerów szli naprzód jak huragan.
Już byli tak blisko, że dzwonić poczęły po ich kaszkietach kule
karabinowe polskie. Cały dzielny batalion szóstego pułku wyskoczył na
parapet s
zańca i czekał z nastawionym bagnetem na pędzącą ku niemu
falę ludzką. Wicherek zawzięcie bębnił w werbel, a od czasu do czasu
72
porywał za karabin, przyklękał, dawał ognia, znów nabijał odgryzając
z jakąś wściekłością naboje, potem jeszcze raz chwytał za pałeczki
i bębnił, krzycząc:
—
A sprawcież tam, kamraty, łaźnię tym krowim nogom!
Pułkownik Sierawski stał z obnażoną szpadą w ręku wśród swoich
żołnierzy, z groźnym i dumnym poczuciem hetmaństwa swojego, głosem
i postawą swoją zachęcając żołnierzy do zaciętego oporu, a obok niego
Kubuś, zapomniawszy o swojej godności oficerskiej, schwycił pierwszy
lepszy karabin poległego żołnierza i czekał niecierpliwie, kiedy będzie
mógł go utopić w piersi nieprzyjaciół.
W te
jże chwili gdy dysząc zmęczeniem od przydługiego biegu
kolumny austriackie dopadły do szańca, z tyłu za nimi zapaliła się jakaś
chałupa drewniana i ogień podsycany wiatrem rozgorzał tak wielkim
płomieniem, że zrobiło się jasno jak w dzień. Przy
blasku tego ognia
widać było twarze żołnierzy austriackich, czerwone od potu, dyszące
ciężko, z oczami błędnymi, krwią zaszłymi, dziką żądzą mordu przejęte.
Na wielu białe mundury były zaczerwienione prochem, krwią pobryzga
-
ne, inni po dr
odze zgubili swe kaszkiety lub kule im je zerwały, a wśród
huku dział grzmiących ciągle, trzeszczenia ognia karabinowego niemal
słychać było ich świszczące oddechy. Na ich czele w stosowanym
kapeluszu z ogromnym piórem czerwonym jechał wyciągniętym kłusem
jakiś oficer, wskazując szpadą na szaniec i krzycząc ochrypłym głosem:
— Vorwarts! Vorwarts!
Właśnie w tej chwili Wicherek uznając, że bębnienie do niczego nie
prowadzi, rzucił bęben i z karabinem skoczył na parapet szańca; znalazł
się tuż przy Kubusiu. Zobaczywszy innego oficera, zmierzył do niego, dał
ognia, ale chybił.
—
Chybiłem
—
zawołał gniewnie, odgryzając ładunek
—
chybiłem,
jak Stwórcę kocham, jakem Alfons Przyszczypkiewicz, chybiłem... ale
co się odw
lecze, to nie uciecze.
Gorączkowo nabijał karabin, a Kubuś mu gadał:
—
Chybiłeś, niezdaro!
—
Poczekaj, zaraz go poczęstuję drugą kulą, tylko prochu nasypię na
panewkę.
Ale już strzelać było za późno, bo kolumna austriacka dopadła do
szańca i z zajadłością wdzierać się nań zaczęła. Oficer wciąż siedział na
koniu, mając odwróconą głowę od szańca, ręką, szpadą i głosem
wzywając żołnierzy do posuwania się naprzód. Wreszcie odwrócił się
twarzą, na którą padł odlask pożaru, a Kubuś krzyknął:
—
Widzisz, widzisz... szpieg, świniarz!
Ale Wicherekjuż tego nie słyszał, bo właśnie rozpoczął śmiertelny bój
z jakimś Austriakiem, który wskoczył na rów okalający szaniec, obalił
palisadę i darł się zuchwale na wał. Wicherek, obaczywszy go, rzucił się
ku niemu, starł się z nim na bagnety, cofnął i, podniósłszy karabin do
góry, trzasnął kolbą Austriaka w łeb. Tamten runął jak długi, ale padając
chwycił Wicherka za nogi i obalił. Na dnie rowu obydwaj dusząc się
rękami, gryząc zębami, zniknęli w ciemnościach sprzed oczu innych.
Kubuś zaś podniecony do najwyższego stopnia widokiem szpiega
Schwarzfelda, opuszczającego już konia i ze szpadą w ręku przewodni
-
czącego swoim we wdzieraniu się na szaniec, skoczył ku niemu, mając za
całą broń cienką szpadę w ręku.
Od niejakiego czasu pożar, strawiwszy chałupę, ustawać zaczął
i tylko niekiedy wybuchał snopem iskier, by zaraz zgasnąć i w większych
jeszcze ciemnościach pogrążyć walczących. W jednej
z takich chwil
nagłego rozjaśnienia Kubuś przypadł do Schwarzfelda, krzycząc po
niemiecku:
—
Tuś mi, handlarzu świński, szpiegu!
—
i rzucił się na niego, godząc
go szpadą w piersi.
Schwarzfeid obrócił się i, nie mając czasu zasłonić się do ciosu,
uderzył Kubusia szpadą tak silnie w głowę, że chłopiec oszołomiony
padł, czując ogromny ból głowy. Przez jakiś czas słyszał jeszcze koło
73
siebie wrzawę, huk, jęki, zgrzyt bagnetów, a potem wszystko ucichło
i już nie wiedział, co się z nim dzieje.
Obudził się pod wpływem dokuczliwego. zimna. Otworzył oczy.
i począł się rozglądać dokoła. Widno już było i w oczy uderzyło go
ogromne, czerwone jak krew słońce, powoli podnoszące się na wscho
-
dzie. Wiatr świszczał przeraźliwie, głowa go bolała mocno, zimno mu
było, a oddech dusił mu mdły, nieprzyjemny zapach. Zrazu nie mógł
sobie zdać sprawy, gdzie się znajduje, i dopiero powoli począł sobie
przypominać, że w nocy, w ciemnościach toczono upartą walkę, że on
chciał zabić Schwarzfelda. Ale teraz widział, że jest dzień, wielka cisza
leżała dokoła, tylko tuż przy nim ktoś jęczał i rzężał chrapliwie.
Nie wiedział, czy żyje czy śni. Z trudnością podniósł się nieco i ujrzał,
że leży na dnie rowu. Dokoła niego walały się w strasznych pozycjach, ze
szklanymi oczami trupy polskich i austriackich żołnierzy. Wszędzie było
pełno krwi i ta krew taki mdły, nieprzyjemny zapach wydawała.
Obmacał rękę, głowę, która go bolała bardzo, ale przekonał się, że jest
cała, że nie jest raniony, tylko potłuczony ciężko.
Wtedy przypomniał sobie wszystko, walkę, uderzenie, jakie otrzymał
od szpiega Schwarzfelda, i przede wszystkim zadał sobie pytanie, kto
zwyciężył, nasi czy Austriacy? Ale pytania tego nie mógł rozwiązać,
a przykry jęk rozlegający się gdzieś blisko zmusił go zwrócić oczy w tę
stronę.
O parę kroków od niego leżał na wznak, cały krwią zalany, straszny,
siny dobosz Wicherek, przygnieciony ogromnym cielskiem grenadiera
austriackiego, który skostniałymi rękami trupa wpił się w szyję nie
-
szczęsnego chłopca i tak zastygł. Wicherek, który zapewne był ciężko
raniony, nie mógł oswobodzić się z tego trupiego uścisku i leżał
oddychając ciężko i jęcząc od czasu do czasu. Był to tak okropny widok,
że Kubusiowi włosy na głowie powstały ze zgrozy.
Ale trzeba było ratować Wicherka, który widać już ledwie dyszał. Żal
go się serdecznie zrobiło Kubusiowi, usiłował się podnieść i pobiec ku
towarzyszowi i prz
yjacielowi, ale tak go głowa zabolała, że zachwiał się
i usiąść musiał na ziemi. Po chwilowym odpoczynku powlókł się ku
rzężącemu śmiertelnie Wicherkowi i usiłował skostniałe ręce grenadiera
oderwać od szyi towarzysza. Ale wbiły się one tak mocno, że osłabiony
Kubuś nie mógł tego dokonać. Grozę położenia jeszcze to zwiększyło, że
Wicherek otworzył oczy, zaszłe już mgłą, i czy poznał Kubusia, dość że
coś niezrozumiale wymówił i znowu powieki mu opadły.
Rozpacz ogarnęła chłopca, czuł się zupełnie bezsilny. Z niemą prośbą
podniósł wzrok w górę, ku niebu, skąd
—
zdawało mu się
— jedyny
ratunek przyjść może. Ale, o radości! Na szczycie zrujnowanego,
zoranego kulami, pokrytego zwłokami walecznych szańca, ujrzał kilku
-
na
stu żołnierzy ze swego pułku, którzy z noszami pod przewodnictwem
kaprala Michalskiego widocznie przyszli zbierać rannych. Ostatek sił
dobywając, krzyknął:
— Ratujcie!
Poczciwy Michalski poznał Kubusia i zawoławszy:
— O, pan adiutant! —
co żywo zsunął się z szańca w rów.
Przybiegłszy do Kubusia, kapral nachylił się nad nim i pytał troskli
-
wie:
— A co to? Pan adiutant ranny?
— Nie, ale ratujcie Wicherka.
W jednej chwili znalazło się dziesięć rąk, które zwaliły trupa g
rena-
diera z biednego dobosza i oswobodziły mu szyję od śmiertelnego
uścisku. Wicherek otworzył oczy, wciągnął w płuca powietrza i szepnął:
—
Pić!
Od razu kilka manierek z wódką znalazło się przy ustach Wicherka.
Począł pić. Pił długo, odetchnął mocno, otworzył oczy, spojrzał dokoła,
podniósł się, usiadł i rzekł:
—
A co, skurczybyki, myśleliśta, żem już kopyrtnął? Oho! Rogata
dusza w warszawiaku. Dajcie no mi jeszcze gorzaliny, bo mię zemdliło
74
nieco.
Podano mu manier
kę skwapliwie, a on znowu pił długo, a gdy
skończył, zapytał:
—
A gdzież jest ten wielkolud? Chciał mię zdusić, a łapy miał szelma
silne jak u niedźwiedzia; kiedy mię chwycił, to aż coś zatrzeszczało we
mnie, alem go pchnął szpikulcem pod piąte żebro, piszczał jeno jak
kurczę: aj, Herr Je! Zwalił się na mnie i dusza jego dała nogę, ale mi szyi
nie puścił. Maluśko, a byłbym już na łonie papy Abrahama.
Wyciągnął ręce, odetchnął głęboko i gadał:
—
O, laboga, jak to dobrze, żeśta mię uratowali kamraty, jeno boję
się, czy mi kręgów nie nadłamał ten wielkolud.
Macał się po szyi i śmiał się głośno, rad, że żyje.
Tymczasem poczciwy kapral Michalski zajął się Kubusiom. Obmacał
mu głowę i przekonawszy się, że jest cała, gadał:
—
Nic nie będzie panu adiutantowi, boli, bo potłuczona, ale to furda.
Zara w gorzałce umaczam chustę, owinę łepetynę pana adiutanta
i będzie dobrze.
Zrobił tak i w rzeczy samej lżej się poczuł Kubuś; przy pomocy
Michalskiego mógł już się podnieść. Teraz dopiero Wicherek go spo
-
strzegł:
—
Cóż to, Kubuś, raniony jesteś?
—
Nie, tylko mi ten świniopas głowę trochę potłukł.
—
I co? Nie zakantowałeś rakarza?
— Nie!
—
To szkoda, jak widzisz, mojego wielkoluda uśmierciłem. Ale
kiedym tu leżał i dusiłem się, to mi się zdawało, żem już umarł i na
tamtym świecie ciebie widziałem.
—
Widziałeś mię, ale nie na tamtym, tylko na tym świecie.
—
Tak? Ano to dobrze. Ale cóż, kamraci, powiedzcie no, czy
spr
aliście Austryjaków?
—
A jakże
—
odezwali się chórem
—
trzy razy kąjzerliki powracały
do szturmu i trzy razy odrzuciliśmy ich. Patrz jeno, co ich tu leży!
—
Więc zwycięstwo przy nas?
—
A jużci, jakżeby było inaczej!
—
Nie gadać
— zakome
nderował Michalski
—
jeno zbierać rannych.
A pan adiutant może chodzić?
—
Mogę, już mi lepiej.
—
Po mojemu to niech pan adiutant idzie do miasta i położy się do
łóżka. Jak się wy leży, zaraz będzie lepiej.
—
Idę z tobą, Kubuś!
—
zawołał
Wicherek. —
Choć mi się we łbie
kręci jak na diabelskim młynie.
Podpierając się wzajem, stękając, opowiadając sobie przygody tej
strasznej nocy, powlekli się w ulicę Opatowską, ale tu oczy ich uderzył
okropny widok. Cała ta ulica zawalona była rannymi, których tu i na
rynek znoszono ze wszystkich stron, kładziono na bruku, na siennikach,
materacach poznoszonych z sąsiednich domów, na słomie i na sianie.
Kilkunastu felczerów i kilku lekarzy z doktorem Wolfem na czele, bez
surd
utów, z zakasanymi po łokcie rękawami biegało śród tych nieszczęś
-
liwych, niosąc im pomoc. Jęki, krzyki, wołanie o ratunek napełniały
ulicę wrzawą straszliwą. Pełno kobiet, mieszczek, panien, szlachcianek
pomagało lekarzom. Znosiły wodę, szarpie, bandaże; między nimi Kubuś
ujrzał złotowłosą główkę panny Jadzi, jak cała zapłakana, klęcząc,
dawała pić jakiemuś rannemu oficerowi. Generał Weisenhof z twarzą
opaloną od wybuchu prochu siedział na przyniesionym mu skądś krześle
i stękał głośno.
Kubuś przedostał się do panny Jadzi, która zobaczywszy go krzyknę
-
ła, rączkami uderzyła w powietrze i zemdlała. Przeniesiono ją zaraz do
domu, otrzeźwiono, a ona, patrząc na owiązaną głowę Kubusia, rzekła:
—
Mówili, że kuzynka zabił jakiś straszny Austryjak.
—
Widzi kuzynka, że mię nie zabił, tylko mi głowę stłukł mocno
pałaszem.
75
—
No, już teraz powinni kuzynka zrobić generałem.
—
Generałem jak generałem... może jeszcze nie, ale z czasem i to
nastąpi.
Umies
zczono Kubusia i Wicherka w tym samym pokoju na pięterku,
gdzie już raz się leczył, i tutaj dowiedzieli się o dwóch bolesnych
nowinach: naprzód, że Austriacy żadnego szańca nie zdobyli, prócz
jednego za Żydowską ulicą, za parowem. Przez jakąś zdradę, jak
mówiono, Austriacy cichaczem, korzystając z ciemnej nocy, przedostali
się do tego parowu i z tyłu uderzyli na szaniec, tak że załoga jego
i szwadron ułanów pułkownika Dziewanowskiego musiały bagnetem
i lancami przebyać się przez
nieprzyjaciela do miasta.
Wiadomość ta jak piorun uderzyła Kubusia, przeszyła mu na wskroś
serce.
—
To moja wina, że ten szaniec dostał się w ręce Austryjaków
—
mówił do Wicherka
—
moja, moja wina. Gdybym był od razu
powiedział pułkownikowi o szpiegostwie tego łotra Schwarzfelda i Fer
-
dzia von Lausitza, do tego by nie przyszło. Nigdy w życiu sobie tego nie
daruję, nigdy!
—
Głupstwo rozum zjadło
—
odpowiedział na to Wicherek
—
co się
stało, to się nie odstanie, i żadne żale na to nie pomogą. Jużcić,
gdybyśmy powiedzieli pułkownikowi o szpiegach, byłoby może lepiej...
Nie przeczę, żeśmy źle zrobili, ale cóż na to teraz poradzić, kiedy już po
sprawie? Nie gadaj no, uczony mężu, że to tylko twoja wina, bo i moja
także, i za pokutę przysięgam sobie, że jak mi jeno szyja nieco się
wyprostuje, pójdę prać szelmów kajzerlików, co się zmieści. Dwóch już
uśmierciłem, da Bóg, uśmiercę jeszcze więcej. Nie martwić się, nie gadać
głupstw, bo to z przeproszeniem psu na budę się nie przyda, uszy do góry
i jazda!
Druga nowina, którą im nad wieczorem przyniósł sam wujek Biał
-
kowski, była tak samo bolesna. Generał Sokolnicki, utraciwszy
w nocnym szturmie przeszło tysiąc ludzi, nie mając naboi, nie widząc
znikąd pomocy, postanowił poddać Sandomierz Austriakom, a Wiche
-
rek wymyślał:
—
Gadali, co ten Sokolnicki to tęgi generał, a ja widzę, że jest kapcan
ostatni. Cóż to znaczy, że stracił tysiąc ludzi? Może i mnie policzył!
Ale ja żyję jeszcze i żyje także cztery tysiące zuchów, którzy samego
Lucypera się nie zlękną, a cóż dopiero kajzerlików. Nie spraliśmy im to
skóry dzisiejszej nocy? Nie ma naboi! Wielka rzecz! Ja w mojej ładownicy
mam ich pięćdziesiąt i każdy kamrat musi ich mieć jeszcze choć po kilka.
A i co tu po nabojach? Nie mamy to kolb i bagnetów? Babski to jakiś
sentyment u tego generała i oświadczam publicznie, że stracił on
zupełnie mój szacunek.
— Niewiele go tam obchodzi twój szacunek, mój Wicherku — zauwa-
żył Kubuś
—
ja ci teraz powiem, bo głupstwo twój rozum zjadło. Chcesz
się bić bez naboi? Toć Austryjaki nie takie głupie. Nie będą się darli na
szaniec jak dzisiejszej nocy, ale poczną bezpiecznie strzelać do nas
i wystrzelaj
ą jak kaczki. Podług mnie generał mądrze robi.
Wicherek przeciw temu oponował, spierał się i wreszcie zakończył
oświadczeniem, że rad by się dowiedzieć, jakie są warunki kapitulacji.
Późno w nocy przyszedł do nich kapral Michalski srodze zmartw
iony i na
frasunek dobrze, jak to mówią, cięty. Powiedział, że załoga polska
w ciągu dwudziestu czterech godzin opuści Sandomierz z bronią i baga
-
żami, że zostawi tylko te armaty, które poprzednio zdobyła na Austria
-
kach, i że ma się udać za Pilicę; że ci ranni, którzy nie będą mogli
wyruszyć za wojskiem, pozostaną pod opieką austriacką, a gdy wyzdro
-
wieją, odesłani także zostaną do swych pułków.
Zmartwiło to bardzo obu młodych wojaków, ale że nic nie mogli na to
poradzić, poczęli się namyślać, co ze sobą zrobią. Obaj do marszu
w czasie skwaru letniego nie byli zdolni i Kubusia głowa wciąż bolała,
a Wicherek był mocno osłabiony i jakoś szyi nie mógł doprowadzić do
właściwej pozycji; zostać zaś w Sandomierzu za n
ic nie chcieli, bo
76
najprzód mógł Kubusia poznać Schwarzfeid i pomścić się za zniewagę
mu wyrządzoną, a potem Ferdzio von Lausitz wychyli na świat głowę
i z pewnością nie będzie względem nich tak głupio wspaniałomyślny, jak
oni byli względem niego. Nie wiedzieli więc, co robić, i całą noc
przegadali, przemęczyli się nad sposobami wyruszenia za wojskiem, ale
nic wynaleźć nie mogli.
Dopiero rano wujek Białkowski wybawił ich z kłopotu, oświadczając,
że nie myśli pozostać w Sandomierzu, ale z żoną i panną Jadzią wyruszy
za wojskiem; że w tym celu wystarał się o powóz i brykę, i jeżeli chcą obaj
chłopcy, to ich zabierze ze sobą.
Z podziękowaniem i radością zgodzili się na to. Nazajutrz, 18 czerwca
wraz z wojskiem zni
echęcony, smutny i pomrukujący wyruszyli z tego
starego grodu, którego tak walecznie i tak na próżno bronili. Austriacy
zaraz zajęli zamek i obsadzili wszystkie szańce i bramy, triumfalnie
uśmiechali się i szyderczo patrzyli na wyruszające wojs
ko polskie. Ale
niedługo tu bawili. Jak wiadomo, niebawem musieli Sandomierz opuścić
i zwrócić go prawym właścicielom.
* * *
Tak się skończyło to sławne oblężenie Sandomierza i te zacięte walki
o jego posiadanie. Wojna już krótko trwała i Kubuś w końcu tej kampanii
został kapitanem, a Wicherek po jej ukończeniu, nie mogąc, jak mówił,
dojść do ładu ze swoją szyją, która ilekroć chciał ją obrócić w prawo,
wykręcała się na lewo, wziął dymisję i na Podwalu w Warszawie założył
sklep z wyrobami swego papy Przyszczypkiewicza. Podobno dobrze mu
się powodzi.
Kubuś pewnego pięknego poranka, ubrany w mundur kapitana
grenadierów szóstego pułku, w błyszczące szlify na ramionach, oświad
-
czył się uroczyście wujkowi Białkowskiemu o rączkę panny Jadzi.
Wujek się chętnie zgodził, mama się rozpłakała, a panna Jadzia,
rumieniąc się jak róża, szepnęła:
—
Dobrze, pójdę za kuzynka Kubka, ale pod warunkiem, że zostanie
generałem.
Kuzynek Kubek przyrzekł, że się postara, więc było wesele sute, na
którym był pułkownik Sierawski, kapitan Piotrowski, kapral Michalski
i kupiec Wicherek, wciąż nie mogący sobie dać rady ze swoją szyją.
Panna Jadzia ślicznie wyglądała, Kubuś promieniał radością i wszyscy
tego dnia byli bardzo szczęśliwi. A potem żyli długo, kochali się i mieli
dużo dzieci...
Koniec
Radom, w sto drugą rocznicę zdobycia Sandomierza (1901 r.).