Przyborowski [Zdobycie sandomierza]


WALERIAN PRZYBOROWSKI

Zdobycie Sandomierza

ROZDZIAŁ I

w którym Kubuś przekonuje Ferdzia von Lausitza, że w każdej legendzie mieści się cząstka prawdy Śliczny, słoneczny dzień zajaśniał w Sandomierzu dn. 13 maja 1809 r. Była to niedziela, więc Kubuś Królikowski, zwany zwykle przez kolegów Kubkiem, Królem albo Królikiem, chłopiec liczący około szesnastu lat i uczeń ostatniej klasy szkoły miejscowej wybrał się wczesnym rankiem na przechadzkę. Bo jakże nie skorzystać z prześlicznej pory majowej, nie pójść nad Wisłę albo na Góry Pieprzowe, nie zachwycać się świeżym powietrzem, słońcem, uroczą młodą zielonością, zwłaszcza gdy się grało w zielone z kuzynką Jadzią, do której rodziców był Kubuś zapraszany stale na obiady we wszystkie niedziele, i trzeba było mieć niezwiędłą gałązkę bzu lub koniczyny, bo to był warunek gry nieodzowny. Wyszedł tedy Kubuś koło godziny ósmej rano na rynek sandomierski i rozglądał się dokoła, rozmyślając, gdzie urwać bzu lub znaleźć koniczynę, by idąc na obiad do kuzynów Białkowskich mieć zielone, świeże i niezwiędłe, bo kuzynka Jadzia była pod tym względem nieubłaganie wymagająca. Stał więc Kubuś wahając się, czy udać się nad Wisłę czy na -Góry Pieprzowe, gdy nagle z tyłu uderzył go ktoś w ramię i ozwał się głos:

Kubuś żwawo się odwrócił i ujrzał przed sobą swego kolegę szkolnego Ferdynanda von Lausitza, syna cesarsko-królewskiego radcy dworu, który w Sandomierzu stał na straży całości i nienaruszalności władzy Jego Apostolskiej Mości, Cesarza Austriackiego Franciszka Pierwszego. Kolega Ferdynand von Lausitz był to chłopak niski, na swój wiek może zanadto otyły, ubrany z wyszukaną elegancją, z oczami chytrymi i biegającymi niespokojnie. Urodzony i wychowany w Sandomierzu mówił wprawdzie po polsku, ale lubił wtrącać do rozmowy wyrazy niemieckie, a nade wszystko dumny był z dygnitarskiego stanowiska swego ojca, który przecież za pan brat żył z komendantem miejscowej załogi, generałem-lejtnantem von Egermanem. Ferdynand pomiatał Polakami, szydził z obyczajów i zwyczajów polskich, starał się wyróżniać wśród swoich kolegów. Toteż nie lubili go oni wcale i unikali, o ile mogli, wszelkich z nim stosunków, zwłaszcza że był złośliwy, nieuczynny i o wszystkim, co się działo w szkole, gadał ojcu, z czego nieraz bardzo przykre wynikały historie. Potajemnie nazywano go szpiclem, co wed-ług cesarsko-królewskiej i apostolskiej nomenklatury oznaczało po prostu szpiega.

Kubuś nie znosił Ferdynanda von Lausitza i nieraz ściskał pięści, słuchając jak ten szwarcgelber[1] wyśmiewał się z Polaków i cesarza Napoleona, jak zapowiadał głośno, że tylko patrzeć, gdy tego Korsykani-na żołnierze austriaccy przyprowadzą okutego w kajdany do Wiednia. Zwłaszcza w ostatnich czasach szwarcgelberowski szpicel rozpuścił strasznie swój język z powodu wojny, jaką Austria wydała Księstwu Warszawskiemu. Głosił więc, że arcyksiążę Ferdynand, dowódca korpu-su austriackiego, zniósł za jednym zamachem to księstwo, a księcia Józefa jako buntownika wsadzi do fortecy. Księcia Józefa Poniatowskie-go dlatego nazywał buntownikiem, bo niegdyś służył on w wojsku austriackim.

Wczoraj zwłaszcza w szkole szpicel rozpowiadał, że przyszły urzędo-we wiadomości, iż arcyksiążę Ferdynand rozbił, zniósł i zniszczył doszczętnie armię polską pod Raszynem, zajął Warszawę, i — dodawał Ferdzio — polski bunt (bo dla niego istnienie Księstwa Warszawskiego i wojska polskiego było buntem) raz na zawsze zostanie stłumiony. Polscy koledzy szpicla nie mogli zaprzeczyć tym złowrogim słowom, bo nie mieli żadnych wiadomości o tym, co się właściwie dzieje tam, koło Warszawy, gdyż nadęty i wyprostowany, jakby kij połknął, generał--lejtnant von Egerman nie dopuszczał do Sandomierza żadnych gazet i żadnych nowin. Ogłaszał tylko co parę dni przez plakaty przylepione na rogach ulic i pisane w prawomyślnym cesarsko-królewskim języku, że uzurpator Napoleon został pobity na głowę i ścigany jest przez dzielne, waleczne wojska Jego Cesarsko-Królewskiej Apostolskiej Mości, że arcyksiążę Ferdynand na miazgę zgniótł buntownicze „bandy” polskie pod „Raschin” i zajął Warszawę.

Słuchano więc w milczeniu słów szpicla, ściskano zęby i pięści, ale nikt nie mógł mu powiedzieć; kłamiesz! — bo nikt naprawdę nie wiedział, jak się rzeczy w istocie mają. Toteż i teraz Kubuś, ujrzawszy przed sobą nieznośnego, czarno-żółtego szpicla, skrzywił się, jakby mu kto na odcisk nastąpił, i na jego pytanie odrzekł, że o niczym nie myśli, sądząc, że tą obojętną i chłodną odpowiedzią pozbędzie się niepożądane-go towarzystwa.

Ale ten ani myślał go opuszczać.

A chciałbym też coś zobaczyć. Powiedziałbym ci coś, żebyś mnie tylko nie zdradził, bo to wielka urzędowa tajemnica.

Ferdynand von Lausitz nadął się jak pęcherz, obejrzał się dokoła, a wziąwszy Kubusia pod ramię, pociągnął go na bok i z miną tajemniczą, półszeptem począł mówić:

I wiesz, co ja ci powiem?

Widok ten przykre uczucie wzbudził w Kubusiu, wrzała w nim krew, ale musiał milczeć, bo wiedział, że nic na to poradzić nie jest w stanie.

ROZDZIAŁ II

w którym Kubuś jest podejrzany, że otrzymał zły stopień z geografii Do podziemi, o których Ferdzio von Lausitz opowiadał, nikogo nie wpuszczano, jemu zaś jako synowi wysokiego dygnitarza dano wolny wstęp. Kapral, który z kijem w ręku pilnował nieszczęśliwych chłopów polskich spędzonych do robót koło fortyfikacji miasta, ujrzawszy Fer-dzia, kłaniał mu się z wielkim uszanowaniem, z czego on był bardzo dumny i, spoglądając z boku na Kubusia, zdawał się mówić:

Piwnice, do których obaj chłopcy weszli, zrazu nic godnego uwagi nie przedstawiały. Były to puste, sklepione mocno lochy, z których przeszli do długiego, wąskiego korytarza, a stąd dopiero do obszernego podzie-mia, przedstawiającego okropny widok. Była to istna kostnica. Przy słabym blasku, przedostającym się przez dwa zakratowane okienka, bardzo wysoko umieszczone, ujrzeli najprzód oparty o mur cały szereg szkieletów. Stały one w najrozmaitszych pozycjach. Jedne z czaszkami do góry podniesionymi zdawały się czarnymi oczodołami szukać powie-trza i słońca; inne z rękami opuszczonymi, z głową na piersi przedstawia-ły smutny obraz, jeszcze inne miały ręce rozprostarte wzdłuż ściany, jakby się jej czepiały w jakimś rozpaczliwym wysiłku. Były też takie, które dziwnie podnosiły nogę, jakby chciały wykonać skok przez jakąś przeszkodę. Były takie, które wyciągnąwszy naprzód szkieletowe dłonie chciały coś lub kogoś chwytać w swe objęcia.

Zgroza przejmowała, gdy się patrzyło na ten okropny widok. Posadz-ka podziemia zarzucona była całą górą czaszek, piszczeli ludzkich, rąk odpadłych od ciała, kości wszelkiego rodzaju oraz pyłem powstałym zapewne ze zgniłych i przez wieki wysuszonych ciał ludzkich. Obaj chłopcy na ten widok, przypominający marność istnienia człowieczego, skamienieli tajemną trwogą przejęci. Trwoga ta zmieniła się w paniczny strach, gdy nagle ni stąd, ni zowąd jeden ze szkieletów opartych o ścianę poruszył się. Coś czarnego, ruchliwego wysunęło się z jego czaszki i z piskiem zanurzyło się w stosie kości leżących na ziemi, sam zaś szkielet z trzaskiem i głuchym chrzęstem runął na ziemię i prawie w pył się rozsypał. Podniosła się przy tym cała chmura duszącego kurzu, aż Ferdzio przerażony krzyknął:

W tejże chwili stos kości na posadzce począł się także ruszać, chrzęścić, czaszki przewracały się i jakiś piszczel z dziwnym łoskotem potoczył się pod same nogi Kubusia, który cofnął się nieco z niemiłym uczuciem obrzydzenia. A że powietrze duszne w tym zamkniętym podziemiu stało się teraz wskutek upadku szkieletu prawie niemożliwe do oddychania, więc rzekł:

Co żywo więc zawrócili, przebiegli prawie pędem przez korytarz i pierwsze piwnice. Bardzo byli radzi, gdy się znaleźli na świeżym powietrzu, na jasnym dniu, pod złocistymi blaskami słońca majowego. Wciągali w płuca rześkie powietrze, a Ferdzio blady jak ściana tak się uczuł osłabiony, że usiadł na jakimś złomie muru i rzekł:

Ferdzio zamyślił się i po chwili rzekł:

Kubuś słuchał tego, ale nic się nie odzywał, bo na co by zdało się przekonywać kogoś, kto nie chce być przekonany. Stał więc w milczeniu i przypatrywał się ciężkiej pracy nieszczęśliwych chłopów polskich, spędzonych tutaj pod kijem kaprala. Zauważył więc, że mur otaczający Sandomierz w tym miejscu był prawie wszędzie zrujnowany, niski, pełen wyłomów i zapewne generalicja austriacka uznała go za niemożli-wy do naprawienia, bo zostawiła go w spokoju, a natomiast o kilkanaście kroków dalej kazała sypać wysoki szaniec, nad którym właśnie praco-wali spędzeni chłopi.

Tymczasem Ferdzio przyszedł do siebie zupełnie i obaj chłopcy ruszyli z powrotem do miasta. Przez drogę ten kryjący się niedawno w podziemiu za plecami Kubusia bohater szwarcgelberowski teraz, w świetle dnia, wobec kręcących się wszędzie żołdaków austriackich nabrał szczególnego animuszu i począł niestworzone rzeczy prawić o jezuitach, o dawnym rządzie polskim, o polskim nieładzie i chytrości. A wreszcie o błogim porządku, jaki w tym kraju zaprowadziła dobro-czynna władza Jego Cesarsko-Królewskiej Apostolskiej Mości.

W tejże chwili rozległ się głośny policzek, Ferdzio zatoczył się jak pijany, furażerka mu spadła z głowy i oburącz chwycił się za twarz mocno zaczerwienioną. Kubuś zaś zły na siebie, że dał się unieść gniewowi, zawrócił spokojnie i poszedł na ulicę Opatowską, przy której mieszkali państwo Białkowscy ze swą córką Jadzią, bo było już blisko południa, a tam dawnym zwyczajem polskim punktualnie siadano do stołu.

Przez krótką tę drogę zdołał Kubuś opanować wzburzenie i jak zwykle spokojny, uśmiechnięty wszedł do saloniku kuzynów Białkow-skich. Tu, będąc już we drzwiach, przypomniał sobie, że wśród przygód tego dnia zapomniał zupełnie o tym, że z panną Jadzią gra w zielone i że nie ma przy sobie ani świeżej gałązki bzu, ani paru listków koniczyny, i oczywiście stanowczo przegrał zakład. Jakoż panna Jadzia, ubrana w krótką jasną sukienkę, mając złociste włosy związane w kosę, spada-jącą z tyłu aż do pasa, podbiegła żwawo do Kubusia, wołając z daleka:

Kubuś nieco skonfundowany, ale uśmiechnięty, wydobył zza mun-durka garść zwiędniętych, zeschłych, pokruszonych liści i pokazał pannie Jadzi z miną zabawną. Ta oburzyła się.

Kubuś zrobił poważną minę, westchnął i rzekł:

Twarz jego młoda miała taki wyraz, że panna Jadzia przestraszyła się i zawołała:

Kubuś zrazu nie chciał powiedzieć, zbywał półsłówkami, twierdził, że żartował, że to nic ważnego, ale przyciśnięty do muru przyznał się do awantury, jaką miał z Ferdziem von Lausitzem, zwanym pospolicie szpiclem. Pan Białkowski, mąż poważny z dużym, siwym wąsem, ubrany w kontusz karmazynowy i żółte buty, usiadł w karle, dobył tabakierki z zanadrza, uderzył w nią palcami, zażył potężny niuch, strzepnął ręką z kontusza rozsypany proszek, kichnął głośno mówiąc: dziękuję aspaństwu, choć oboje dzieci zajęte swymi myślami nie winszo-wały mu wcale. Wytarł nos kraciastą czerwoną chustką i rzekł:

Formy innych wyrazów uwspółcześniono,zgodnie z dzisiejszą pisownią.

Smyk jeszcze jesteś. Ile masz lat?

Panna Jadzia raczka spiekła, cofnęła się zawstydzona pod okno, a pan Białkowski mówił:

Kubuś, słuchając tych wieści, cały promieniał ze szczęścia. Więc nasi biją tych szwarcgelberów? Więc wszystkie ich przechwałki, ogłaszane przez drukowane plakaty, jakoby zawojowali już całe Księstwo Warsza-wskie, są niegodnym fałszem? Jakież to szczęście! O, jakże pragnął Kubuś jak najprędzej znaleźć się w szeregach walecznych wojowników polskich, jak mu dusza darła się do sztandarów i orłów ojczystych! Więc pod Sandomierz przyjdą, aby go zdobyć! O! On wie, którędy najłatwiej będzie do niego się dostać. Tam koło ruin jezuickich mur ma zaledwie łokieć wysokości i tak jest zrujnowany, że dość nogą kopnąć, by się rozleciał. Wprawdzie Austriacy rękami chłopów polskich sypią tam wysoki szaniec, ale przecie nasi przyjdą prędzej, nim ten szaniec będzie gptowy. O! Wielki Boże, na koniec wejrzałeś na nieszczęśliwą Polskę i dni szczęścia i radości jej dajesz.

Tak sobie Kubuś myślał, a tymczasem pan Białkowski dalej mówił:

W tejże chwili panna Jadzia wysunęła się spod okna i cała zarumie-niona zawołała:

I poczęła klaskać w ręce i tańczyć po salce, wołając:

I złożywszy paluszki, pokazała figę, nie wiadomo komu, prawdopodo-bnie Austriakom, którzy oczywiście tego nie widzieli. Pan Białkowski patrzył na swą córkę i milczał przez chwilę, wreszcie rzekł:

Wreszcie uspokoiło się wszystko, więc ciągnął dalej:

Nazywał Kubuś pana Białkowskiego wujaszkiem, choć prawdę rzekłszy — ten nie był nim. Pokrewieństwo było dalekie, ale przez grzeczność wypadało tak nazywać starego kościuszkowskiego wojowni-ka. Ucałował potem ręce pana Białkowskiego, a on gadał:

Panna Jadzia znów wyskoczyła na środek salki i zawołała:

Prawdopodobnie byłaby ostro zgromiona przez ojca za to niewczesne odezwanie się, gdyby nie weszła do pokoju pani Białkowska i nie oznajmiła, że waza z rosołem i makaronem jest już na stole. Kubuś przyskoczył do rąk wujenki, a panna Jadzia nie wiadomo dlaczego rzuciła się na szyję matce i coś jej szeptać do ucha poczęła; ale już pan Białkowski podniósł się z krzesła i podawszy rękę żonie prowadził ją uroczyście do pokoju stołowego.

ROZDZIAŁ III

w którym panna Jadzia oświadczyła, że życzy sobie, aby Kubuś wrócił generałem Kubuś miał rację twierdząc, że Ferdzio powie ojcu swemu o awantu-rze i że pan hofrat cesarsko-królewski będzie chciał pomścić się za zniewagę, jaka spotkała jego jedynaczka. Już<nad wieczorem gospodyni, u której na stancji stał Kubek, wiedząc, że państwo Białkowscy są jego krewnymi, przybiegła przerażona i stroskana mocno z wiadomością, że policja u niej była, chcąc zabrać chłopca do więzienia, i że go szukają po całym mieście. Przez ostrożność pan Białkowski odpowiedział jej, że Kubuś dziś wcale nie był w jego domu i nikt nie wie, gdzie się znajduje. Panna Jadzia okropnie się tą wiadomością przestraszyła, aż się rozpłaka-ła, ale na szczęście policja do domu na ulicy Opatowskiej nie zajrzała, boby Kubusia tu z pewnością znalazła, gdyż proponowana przez pannę Jadzię skrytka w garderobie nie była żadną skrytką. Pani Białkowska tylko dla wszelkiego bezpieczeństwa po odwiedzinach gospodyni Kubu-sia kazała mu się przebrać w suknie kobiece, żeby uchodził za dziewczy-nę. Było to tym łatwiejsze, że chłopiec nie miał jeszcze wąsów, a owinąw-szy głowę chustką, wyglądał na wcale ładną pannę. Kubuś dość niechętnie wdział na siebie spódnicę; nie umiał w niej chodzić i wstydził się, zwłaszcza, że panna Jadzi na widok tak przebranego kuzynka śmiała się do rozpuku, żartowała z niego i kazała mu chodzić; uczyła go, jak ma stawiać drobne kroczki. Nauka ta jednak stanowczo się nie powiodła i panna Jadzia wszystkim oświadczyła z zadąsaną minką, że tak niezgrabnej panny, jak kuzynek Kubek, świat i korona polska jeszcze nie widziały.

Na szczęście dla Kubusia późnym wieczorem zjawił się rybak Ko-ciubski i oznajmił, że wszystko gotowe do przeprawy panicza na drugą stronę Wisły. Kubuś zrzucił z siebie nieszczęsną spódnicę, przebrał się po męsku i, odziawszy się w burkę ofiarowaną mu przez pana Białkowskie-go, był gotów do drogi. Trochę mu było przykro, bo rzucał spokojny kąt sandomierski i puszczał się w świat zgoła sobie nie znany, na Bóg wie jakie przygody, gdzie już sam sobie radzić i pomagać musiał, ale nadrabiał miną, przybierał bohaterskie postawy, śmiał się i okazywał radość. Uważał to za tym potrzebniejsze, że panna Jadzia w ostatniej chwili strasznie upadła na duchu, posmutniała i w skrytości gorącymi zalewała się łzami. Pan Białkowski wsunął w rękę chłopca woreczek z kilkudziesięcioma guldenami, uściskał, błogosławił i mówił:

To rzekłszy, wybuchnęła głośnym płaczem i uciekła. Gdy Kubuś później rozwinął papierek, w którym kryła się owa pamiątka od panny Jadzi, zobaczył tam pukiel jej złocistych włosów i karteczkę z napisem:

„nosić to na sercu”. Obok włosów był w papierku dukat złoty węgierski z Matką Boską. Dukat schował przyrzekając sobie, że go wyda chyba w ostatniej potrzebie, a pukiel włosów zgodnie z poleceniem kuzynki umieścił starannie na piersiach, jak talizman serdeczny, który mu miał dopomóc w otrzymaniu szlifów generalskich.

Tak obdarzony i błogosławiony Kubuś wyruszył z rybakiem Kociub-skim nad Wisłę, gdzie czekała już na nich łódka, którą mieli się przeprawić na brzeg przeciwny. Kociubski, stary już i siwy, ale trzyma-jący się krzepko, z okrutnymi wąsiskami spuszczonymi na dół, mrukli-wy i zawsze jakby rozgniewany, gdy już znaleźli się sami, odezwał się ostro do Kubusia:

Splunął i po chwili dodał:

Siedział więc Kubuś spokojnie i cicho, patrzył na czarne fale przele-wające się z szumem, przypatrywał się ciekawie błyskom, jakie się na nich ciągle pojawiały, i słuchał gadania starego Kociubskiego.

Panicz mówi: naprawiają mury, sypią szańce. To wszystko psu na budę się nie zda. Dowiedzą się nasi, gdzie te mury są słabe... już ja jestem w tym, żeby się dowiedzieli. A to ładne wichrzysko! Kubuś zaprzeczył temu, bo wichrzysko wcale nie było ładne. Owszem, nazywał je bardzo dokuczliwym i nieznośnym, bo pomimo ciepłej burki chłód przenikał go do kości. Ale uwaga ta oburzyła Kociubskiego, który rzekł:

Stary rybak był przesądny, jak wszyscy rybacy nadwiślańscy. Uwa-żali oni Wisłę za żyjącą istotę i sądzili, że narzekać lub wygadywać na nią jest rzeczą niebezpieczną, bo rzeka to rozumie i może się zemścić.

Zgromiony Kubuś umilkł, a i Kociubski przestał gadać, tylko coraz zawzięciej wiosłował i jak strzała przeszywał fale piętrzące się groźnie. Wśród milczenia chłopiec pogrążył się w myśli o tych wszystkich wypadkach, które tak nagle, tak niespodziewanie wyrzuciły go ze zwykłej spokojnej kolei życia i otworzyły przed nim pole zupełnie nowe, pełne Bóg wie jakich przygód. Ale nie żałował on tego wcale, ani też nie ubolewał nad tym, co się stało. Już dawno, od miesiąca, od początku tej wojny, wypowiedzianej, a raczej wcale nie wypowiedzianej, tylko zdradziecko rozpoczętej przez Austrię przeciw Księstwu Warszawskie-mu, budziła się w Kubusiu gorąca żądza wzięcia w niej udziału. Nieraz rozpaczał, że musi gnuśnie siedzieć w Sandomierzu, patrzeć na nienawi-stnych Austriaków, kiedy tam gdzieś pod Warszawą bracia jego walczą z najeźdźcą. Przyczyniały się do tego jego myślenia wygłaszane bardzo często przez kuzynkę Jadzię uszczypliwe słówka o młodzieży, która nie ma w sobie rycerskiego ducha ojców i, kiedy jest wojna, woli siedzieć pod piecem lub bruki zbijać. Z tych to powodów rad był bardzo, że na koniec rzeczy tak się ułożyły (nawet nie wiedział, kiedy) i że teraz w nocy przez burzliwą Wisłę dąży do tych szeregów ojczystych, do których od miesiąca wzdychał; i na wspomnienie trójbarwistej chorągiewki ułańskiej serce mu w piersi tak biło, jakby chciało wyskoczyć. No, już teraz i on wdzieje granatowy mundur z guzikami o srebrnych orłach, z żółtymi wyłogami, i on będzie się bił za ojczyznę. Oj, mocny Boże, jakże będzie prał tych znienawidzonych kajzerlików, te szpetne krowie nogi, jak ich nazywa stary Kociubski. Kuzynka Jadzia powiedziała mu na pożegnanie, żeby wrócił generałem. Ba! Ba! Dziewczęta są głupie i nic się nie znają na wojnie i wojskowości. Niby to tak łatwo zostać generałem! Im się zdaje, że to tak samo, jak zapleść warkocz, zawiązać kokardkę lub pończochę zacerować. Tu trzeba walczyć, być mądrym, przebiegłym, dokonać jakiegoś wielkiego czynu wojennego.

Ale z drugiej strony dlaczegóż by on nie miał dokonać takiego czynu i zostać generałem? Przecież nie święci garnki lepią, a generałowie nie z innej gliny są utworzeni. Dopieroż by to była uciecha i duma, i radość, gdyby w kapeluszu stosowanym[7], w mundurze z generalskimi szlifami, ze szpadą u boku stanął przed kuzynką Jadzią na Opatowskiej ulicy i powiedział:

A co? Co wtedy będzie? Co powie kuzynka Jadzia? Z pewnością spiecze raczka, klaśnie w ręce i nie będzie już do niego mówiła: kuzynku Kubku, ale: panie generale. A potem będzie ślub i wesele, pułk jego, bo przecież jako generał będzie miał swój pułk — ba! co tam pułk, całą dywizję co najmniej — zaprezentuje broń i będzie wołał: niech żyje nasz generał Jakub Królikowski i jego żona Jadwiga! Dopieroż to wszyscy będą patrzyli i co to będzie za uciecha, miły Boże! Co za radość! Co za szczęście!

Kiedy tak Kubuś marzył i zapomniał przy tym zupełnie, gdzie się znajduje, nagle gdzieś z ciemności rozległ się donośny, surowy głos:

Tedy Kociubski pchnął silnie łódkę naprzód, aż się zaryła w piasku przybrzeżnym, sam szybko wyskoczył na ląd i zawołał:

Nie trzeba było Kubusiowi dwa razy tego powtarzać, w jednej chwili znalazł się na lądzie i, podczas gdy Kociubski przywiązywał łódź do jakiegoś krzaku, sam począł się rozglądać dokoła i szukać oczami owego żołnierza, który przed chwilą z rybakiem rozmawiał. Noc była ciemna, brzeg gęsto zarosły wikliną i nic nie było widać zrazu, ale po chwili z tej wikliny wysunęła się mętna figura konia, lanca i dał się słyszeć łopot miotanej przez wiatr chorągiewki.

Ułan! — pomyślał sobie Kubuś i serce mu zabiło w piersi. Tymczasem ów ułan, trzymając w ręku pistolet, zbliżył się do Kubusia i Kociubskiego, pochylił się na koniu, żeby im się lepiej przypatrzeć, i pytał:

Nie podobało się to mocno Kubusiowi, że ten ułan nazwał go smykiem, jego, co przed chwilą myślał o szlifach generalskich, ale zamilkł i nic się nie odezwał.

Ułan ciągle z pistoletem w ręku postępował wolno za Kubusiom i Kociubskim, wołając: Na prawo! na lewo! prosto! W międzyczasie gadał:

Snadź[8] obrażony był słowami Kociubskiego o koszulinie w zębach i i rad był, że może dokuczyć za to przybyszom. W Kubusiu krew się już burzyła, ale stary Kociubski spokojnie i chłodno odpowiadał:

Ułan, choć się nazwał starym wyjadaczem, widocznie nie bardzo zrozumiał metafizycznej mowy Kociubskiego, bo mruczał coś pod nosem, wreszcie groźnie zawołał:

Cała ta rozmowa, to zachowanie się ułana, to podejrzenie o szpiegost-wo zimną wodą oblały Kubusia. Od razu spadł z nieba słodkich marzeń w ziemskie błoto. Jemu się zdawało, że jak przybędzie do swoich, do rodaków, to go przyjmą z radością, serdecznie, z otwartymi rękami, uścisną, ucałują, a tu tymczasem przywitano go szorstko, obelżywie, a nawet posądzono o szpiegostwo. Zabolało go to mocno, a nie wiedział biedak, że nie ostatnie to w życiu złudzenie rozbite na miazgę przez szarą rzeczywistość.

Wydobyto się na koniec z gęstych zarośli wikliny na szeroką piaszczy-stą drogę, wysadzaną po obu stronach rosochatymi wierzbami, a w dali błyszczały liczne światełka. Światełka te świadczyły, że wieś jest blisko. Jakoż niebawem znaleziono się w niej. Przy płotach stały rzędem przywiązane konie, przy nich leżeli, siedzieli, spali żołnierze poowijani w płaszcze; lance ustawione w piramidę sterczały obok, a gdzieś za płotem w ciemnościach ktoś piskliwym dyszkantem śpiewał:

„Nie masz pana nad ułana

A nad tańce nie masz broni!

Kubuś wchłaniał w siebie ten śpiew, zachwycał się tym widokiem wojowników polskich i zapomniał już o przykrym spotkaniu ze starym wyjadaczem ułanem. A wyjadacz ten zaprowadził ich do pustej chaty chłopskiej, zaraportował panu wachmistrzowi o wszystkim, oddał Ku-busia i Kociubskiego temuż panu wachmistrzowi i kłusem odjechał, wołając:

Tymczasem wachmistrz w ułance na bakier zadzianej, z wąsami do góry zakręconymi, obejrzał starannie obu przybyszów, o to i owo spytał, a dowiedziawszy się, że Kubuś chce wstąpić do wojska, spytał szorstko:

Nie mówił pan, tylko ty, co przykre było dla Kubusia, nie przyzwyczajo-nego do takiego bezceremonialnego ze sobą postępowania, ale odrzekł:

X.........................X

ROZDZIAŁ IV

w którym Kubuś rozśmieszył pułkownika Dziewanowskiego i co z tego wynikło Całe to przyjęcie w obozie, to traktowanie Kubusia przez „ty” ogromnie mu się nie podobały i powoli przekonywał się, że służba wojskowa nie będzie dla niego usłana różami. Ale stało się i inaczej już być nie może. Znosił więc pytania, podejrzenia z pokprą, nie gniewał się, gdy mówiono doń ty, chciał tylko jak najprędzej stanąć przed pułkowni-kiem, bo zdawało mu się, że ten jako człowiek wykształcony i dobrze wychowany pozna z kim ma do czynienia. Inaczej się z nim obejdzie niż prości żołnierze. Ale pułkownik spał, bo było zaledwie po północku, i dopiero na usilne nalegania Kociubskiego adiutant poszedł obudzić swego zwierzchnika.

Upłynął jednak kawał czasu, nim ich zawołano do izby, w której pułkownik Dziewanowski rezydował. Siedział on na ławie pod piecem, na którym paliły się smolne łuczywa, ubrany w kurtkę baranami podbitą, ziewał głośno i w ogóle miał gniewny wyraz twarzy, pochodzący zapewne stąd, że go zbudzono ze słodkiego snu.

Kociubski wystąpił tedy naprzód, pięknie się do kolan pokłonił panu pułkownikowi i począł opowiadać, że jest z Sandomierza, że się szczęśli-wie przeprawił przez Wisłę, by przynieść naszym wojakom wiadomość, co się tam dzieje. Mówił dalej, że Austriacy wiedzą o uderzeniu na miasto, że naprawiają mury, do czego spędzili masę chłopstwa ze wsi okolicznych, że usypali przed Bramą Opatowską wysoki szaniec, ale jeżeli nasi się pośpieszą, to go nie będą mogli wykończyć, jak należy. A i chłopi niechętnie pracują, nawet jak tylko się da, uciekają. Słuchał tego pułkownik Dziewanowski w milczeniu, nie spuszczając surowych oczu z Kociubskiego, wreszcie krzyknął na adiutanta, by spisał to wszystko, co stary rybak opowiada. Młody adiutant w akselban-tach[9] i pięknym mundurze ułanów szóstego pułku usiadł przy prostym stole i na dużym arkuszu siwego papieru spisał wiadomość o szańcach oraz naprawie murów sandomierskich przez Austriaków.

Wtedy pułkownik zwrócił się do Kociubskiego i spytał:

Więc pan pułkownik zwrócił się znowu do rybaka i spytał:

W tejże chwili Kubuś, który dotąd w milczeniu przysłuchiwał się opowiadaniu Kociubskiego, wysunął się naprzód i rzekł mocno zmiesza-ny, ale z determinacją: , `— Panie pułkowniku, ja... ja...

Pułkownik spojrzał na chłopca i powiedział:

Tu Kubuś zaczerwienił się jak burak, gdyż spostrzegł, że głupstwo palnął, bo cóż mogła obchodzić pułkownika kuzynka Jadzia. Tak się zmieszał, że nie wiedział, co mówić. I adiutant, i pułkownik roześmieli się w głos, a ten ostatni pytał:

Kubuś całkiem już stracił przytomność i rzekł:

Tu chłopiec zawstydzony okrutnie, zły na siebie, rozpłakał się głośno.

Pułkownik śmiał się do rozpuku i gadał:

Śmiał się adiutant, śmiał się pułkownik, ale widząc, że to przykrość sprawia Kubusiowi, spoważniał i rzekł:

,— No! No! Nie wstydź się i nie martw, chłopcze. Kto wie, może i zostaniesz z czasem generałem. Wszyscy powinni do tego dążyć, a żołnierze wielkiego Napoleona powiadają, że każdy z nich w tornistrze nosi buławę marszałkowską, co znaczy, że walecznością, męstwem, dobrym sprawowaniem się może dosłużyć się kiedyś nie tylko szlif generalskich, ale i buławy marszałkowskiej. No! No! Uspokój się. Podobasz mi się i chętnie cię wezmę do swego pułku. Umiesz jeździe konno?

Tu Kubuś opowiedział o owych lochach pod murami jezuickimi, które zwiedził dziś, a raczej wczoraj (bo już było po północy) rano z Ferdziem szpiclem, i dodał, że tam prawie nie ma żadnej fortyfikacji, bo mur jest niski i tak zrujnowany, iż się rozsypuje. Wprawdzie Austriacy budują tam szaniec, ale go dopiero zaczęli kopać i nieprędko skończą;

Kubuś dodał, że gotów jest poprowadzić żołnierzy do tego miejsca i prawie ręczy za skutek.

Pułkownik wysłuchał bacznie tej relacji, kazał ją spisać zaraz adiutantowi i w końcu rzekł do tego ostatniego.

A zwracając się do Kubusia dodał:

Przydasz się tam. Bądźcie zdrowi!

Wyszli tedy na dwór i Kociubski rzekł do Kubusia:

Ogniska już dogasały, bo było późno, koguty po kurnikach piały, dym się rozwłóczył po drodze między chałupami, ułani spali przy koniach, jeno warty czuwały. Chłód był przenikliwy i Kubuś nieprzywykły do czuwania całonocnego, znużony wrażeniami tego dnia, tak pamiętnego w jego życiu, dygotał pod burką[10]. Świt był już bliski, bo od wschodu płynęła świeżość, i niebo bielało, ale smutek posępny leżał w naturze. Rosochate wierzby przy drodze szumiały i od czasu do czasu dawał się słyszeć świergot wróbli, nieomylny znak budzącego się dnia. Adiutant zawołał wąsatego wachmistrza i oddał mu raport wraz z ustnym rozkazem pułkownika, dodając i wskazując na Kubusia i Kociubskiego.

To rzekłszy, nacisnął furażerkę na czoło, otulił się płaszczem i, nie kiwnąwszy nawet głową na pożegnanie, zniknął we drzwiach chałupy pułkownikowskiej. Wachmistrz tymczasem popatrzył na obu podróżni-ków i powiedział:

Wiadomo, znamy się na tym. Żeby was tam pułkownik Sierawski przykazał rzetelnie orżnąó, o co u niego nietrudno, bo strasznie łasy jest na skórę ludzką, to dobrze by zrobił.

Wachmistrz wytrzeszczył groźnie oczy, wąsy się mu najeżyły i miał taką minę, jakby się chciał rzucić na Kociubskiego, ale się pohamował, zaklął pod nosem od siarczystych pieronów, splunął i począł wołać po nazwiskach na dwóch ułanów, żeby konie kułbaczyli, bo pojadą z ekspedycją. Jakoż niebawem nadjechało dwóch ułanów otulonych w płaszcze, ziewających głośno, z bardzo kwaśnymi minami, że ich ze snu zbudzono, a wachmistrz dodał:

Tych dwóch jegomościów doprowadzita tyż do pułkownika Sierawskie-go, a uważać, żeby wam nie smyrgnęli gdzie po drodze, bo byśta za to srodze odpowiedzieli. No, w drogę marsz!

Kociubski nic już nie powiedział, dopiero gdy już szli gościńcem przed wsią, rzekł do Kubusia:

X.........................X

ROZDZIAŁ V

w którym Kubuś przekonał się, że guldeny wujaszka Bialkowskiego cudowne wywołują skutki Pułkownik Sierawski, którego wachmistrz ułański odmalował jako „okrutnie łasego na skórę ludzką”, spał jeszcze, kiedy do jego obozu przybył Kubuś i Kociubski; trzeba było czekać, aż się obudzi. Kwatero-wał on, podobnie jak pułkownik Dziewanowski, w prostej chałupie chłopskiej, bo w tej małej wioszczynie, raczej przysiółku niż wsi, złożonej z kilku nędznych pod lasem chałup, nie było innego mieszkania. Na podwórzu pułkownikowskiej kwatery przechadzały się kury ze wspa-niałym kogutem, a co gorsza parę średniego wzrostu prosiaków rozko-szowało się w cuchnącej kałuży błota, na samym środku podwórza leżącej. Kubuś, usiadłszy na ławie przed chałupą, przypatrywał się obozowisku piechoty budzącej się powoli i leniwie z nocnego spoczynku. Śliczne majowe słońce wypłynęło już na niebo, dogrzewało mocno i złociło kozłylł z bronią, ustawione wzdłuż drogi przecinającej wioskę. Stał tu cały batalion szóstego pułku piechoty, którego amarantowe kołnierze i białe wyłogi przy granatowych mundurach mile wpadały w oko. Żołnierze myli się, czesali, czyścili mundury i broń, a kuchciki rozpalały ogień pod kotłami, by przygotować śniadanie, i w ogóle ruch był ogromny, życie i wesołość biła z twarzy wojowników, przeważnie Mazurów, krępych i nabitych jak pnie, a krzepkich jak barki chłopa polskiego. Kubuś znużony nocą wrażeniami zapomniał o wszystkim i nieomal pożerał oczami to życie wojskowe. Byłby tak siedział całe wieki i patrzył na polskich wojowników, niosących w ostrzach swych bagne-tów całą przyszłość kraju, ale pułkownik Sierawski obudził się i adiutant wezwał do pułkownika Kubusia i Kociubskiego. Pułkownik siedział za stołem w mundurze zapiętym i zajadał z pros-tej miski glinianej gorący barszcz z razowym chlebem, a obok niego leżał rozpieczętowany list Dziewanowskiego. Spojrzał ostro na wchodzących i głosem groźnym, rozkazującym zapytał:

Ale ta szorstkość obejścia, ten ton rozkazujący podobały się bardzo Kubusiowi. Instynktem odgadywał, że pod tą surowością kryje się dusza dobra i szczera. Przy tym nie szydzono tu z niego, nie wyśmiewano się z jego naiwności, więc nabrał odwagi i rzekł:

Szybko go otworzył, przeczytał i rzekł na pół do siebie, na pół do Kubusia:

Nie mówił już teraz Kubusiowi „ty”, tylko waćpan.

KuBuś zaczerwienił się jak burak i nic nie odrzekł, tak się zmieszał.

I powstawszy z krzesła, pułkownik krzyknął takim głosem, jakby stał przed swoim pułkiem i komendę mu dawał.

Kubuś aż podskoczył, tak się przestraszył i natychmiast odpowiedział:

Pułkownik spojrzał na wystraszoną minę Kubusia i rzekł:

I począł naśladować głos Kubusia:

U mnie musi być przytomność, rzeczowość, a acpan, widzę

Żołnierze poczęli wołać kaprala, który niebawem przybiegł i, przy-kładając dłoń do czoła, głosem ochrypłym rzekł:

Ów groźny kapral Michalski w rzeczy samej wyglądał pół groźnie, a pół zabawnie. Niski, krępy, miał dużą głowę, a na niej furażerkę, zawadiacko na bakier nasuniętą, maleńkie, głęboko osadzone oczka, złe, groźne, surowe, nakryte szpakowatymi krzaczastymi brwiami, nos pałkowaty rubinowej barwy i wąsy siwe, szczecinowate. Był już niemło-dy, najmniej pięćdziesiąt lat liczył, i całą figurą, postawą, ruchami, wejrzeniem zdradzał żołnierza służbistę, ale tępego, poza regulaminem batalionu nie widzącego nic lepszego i mądrzejszego na świecie. Stał tedy w służbowej postawie, a adiutant mu gadał wskazując na Kubusia:

Poszedł tedy Kubuś z kiepską miną za groźnym kapralem, bo mu się nadzwyczajnie przykro zrobiło, że go ubiorą w nienawistny biały mundur austriacki, może zdarty z poległych krowich nóg. Szedł tedy i rozmyślał, a po namyśle rzekł do kaprala:

Kapral, który stąpał przodem krokiem miarowym, obrócił się jak na komendę i warknął:

Czy to ja Austryjak? Wolę poczekać, aż z magazynu przyjdą nasze uniformy.

Mruczał jeszcze coś pod nosem i poszedł naprzód, a za nim coraz bardziej zmieszany i zniechęcony Kubuś. Weszli do jednej z chałup, gdzie , przy stole pisał coś jakiś młody człowiek. Kapral mówił:

Słysząc to Kubuś wziął na odwagę i rzekł:

Jakże ja to będę chodził w takim uniformie?

Pisarz uśmiechnął się i rzekł:

Kapral z ukosa spojrzał na butelkę, jego rysy zorane, jakby kto broną po nich przejechał, wypogodziły się i rzekł:

Kapral chwilę wahał się, spoglądając z ukosa na butelkę, wreszcie żądza zajrzenia do jej wnętrza przemogła i krokiem wolnym, skradającym się, zbliżył się do komina. Podczas gdy kapral był zajęty butelką i słychać było tylko gulgotanie łakomie połykanej gorzałki, pisarz, któremu skłopotana fizjonomia Kubusia widocznie spodobała się, kiwnął na niego, by bliżej podszedł, i szepnął:

Właśnie kapral skończył swą cichą pogawędkę z butelką, postawił ją z westchnieniem, będącym zapewne wyrazem żalu, że nie całą ją wypróżnił. Tymczasem pisarz począł głośno pytać Kubusia o imię i nazwisko, stan, miejsce urodzenia, lata i inne szczegóły, które zaraz wciągnął do wielkiej, ale mocno zabrudzonej i obszarpanej haniebnie księgi. Skończywszy tę czynność, rzekł:

Gdy wyszli do sieni, w której nikogo nie było, Kubuś idąc za radą poczciwego pisarza, wydobył z kabzy trzy srebrne guldeny i trzymając je w ręku rzekł:

Kapral szybko odwrócił się z groźną miną i widocznie z zamiarem wylania na głowę chłopca całego potoku przekleństw i wymysłów, ale spojrzawszy na rękę Kubusia, w której błyszczały srebrniki od razu złagodniał i spytał jak mógł najmilszym głosem:

Kapral szybko rzucił oczkami dokoła, łapczywie schwycił pieniądze, schował je do kieszeni i rzekł:

Kubuś nie przeglądał się w zwierciadle, ale rad był niezmiernie i pysznił się, i prostował, i myślał sobie, co by to panna Jadzia powiedziała, gdyby go zobaczyła w takim stroju rycerskim. Odtąd był w wielkich łaskach u kaprala Michalskiego, zwłaszcza że jeszcze niejeden srebrnik pod różnymi pozorami przelał się do kieszeni wygi kaprala. Ale Kubuś się tym nie martwił, nie przywiązywał żadnej wagi do pieniędzy, bo dotąd ich nie potrzebował, dziwił się tylko szczególnej ich własności wpływania na usposobienie ludzkie. Tymczasem w ciągu dnia kapral, nie odstępując ani na krok Kubusia, uczył go pierwszych zasad służby frontowej, jak trzeba maszerować, jak broń nabijać, jak strzelać, jaką postawę przed starszymi zachować.

Chłopiec w lot to wszystko pojmował, aż się kapral dziwił i gadał:

Choć Kubuś nigdy się nad tym nie zastanawiał, czy był szlachcicem czy nie, i naprawdę nic go to nie obchodziło, jednakże słowa starego burczymuchy, ale niewątpliwie dzielnego żołnierza, przyjmował za dobrą monetę i rad był bardzo z siebie. A kapral gadał:

X.........................X

ROZDZIAŁ VI

w którym Wicherek głosi publicznie, że Kubuś jest najmądrzejszym mężem w świecie Kubuś wśród innych znajomości, porobionych w ciągu pierwszego dnia swej służby między żołnierzami i oficerami batalionu, zapoznał się także z doboszem batalionowym, chłopcem mniej więcej w jego wieku będącym i nazywanym Wicherkiem. Czy on istotnie takie miano nosił, czy też było to jego przezwisko nadane mu z powodu nadzwyczajnej jego ruchliwości, tego się Kubuś teraz nie mógł dowiedzieć. To tylko pewne, że Wicherek był warszawiakiem, wygadanym, dowcipnym i złośliwym zarazem, sprytnym, przebiegłym i umiejącym się znaleźć w każdym położeniu. A przy tym ze swoimi wadami miał on, jak się Kubuś sam później o tym przekonał, nadzwyczaj dobre serce. Kpił sobie z kaprala Michalskiego, naśladował jego chód, jego zabawnie groźną minę, głos, ruchy, podrwiwał z niektórych oficerów i kamratów żołnierzy, płatał im nieraz złośliwe, a nawet bolesne figle, ale za to w każdej ciężkiej potrzebie można było liczyć na niego, że poda rękę pomocną; nie pozwalał po wsiach znęcać się nad kobietami lub dziećmi, jak się to często przytrafiało żołnierzowi zmęczonemu i wygłodzonemu, gdy mu odmawiano tego, czego żądał.

Zauważył on zaraz z rana Kubusia, ale czy nie mógł, czy też nie uważał za stosowne narzucać się obcesowo ze swoją znajomością, dość że koło południa, gdy właśnie chodził po wsi i bębnił, by żołnierze szli brać obiad, zbliżył się do Kubusia. Wykrzywiając się po łobuzowsku i przy-mrużywszy jedno oko, drugim mrugał wskazując na stojącego opodal kaprala i zapytał:

Kubuś roześmiał się raz z łobuzowskich min Wicherka, a potem z jego określenia przymiotów starego kaprala, i rzekł:

Wicherek przybrał poważną i zabawnie groźną minę i podnosząc palec do góry, głosem powolnym i nosowym, naśladując wybornie ruchy i mowę kapitana Piotrowskiego, rzekł:

Kubuś roześmiał się głośno i odrzekł:

Zaraz potem uderzył w bęben, a w przerwach naśladował z prawdziwym talentem rechotanie żab:

Żołnierze śmieli się, a on im język pokazywał. Nadzwyczaj Kubusiowi podobał się ten zręczny, wesoły, szydzący z siebie oraz innych chłopiec i w ciągu dnia bliżej się z nim zapoznał. Wiedział on o wszystkim, co się dzieje w batalionie i w całym pułku, i zawsze miał jak najlepsze informacje. Jaką drogą do tego dochodził, Kubuś nie mógł odgadnąć, to tylko było pewne, że co zapowiedział Wicherek, to zawsze się sprawdziło. Oto i teraz, przed samym wieczorem, zbliżył się do Kubusia i szepnął:

Kapitan Piotrowski, który Wicherka znał doskonale, rzekł surowo:

Kapitan nie zwracał uwagi na paplaninę Wicherka, tylko rzekł do Kubusia:

W izbie siedział pułkownik Sierawski, obok niego paru oficerów i jakiś staruszek zgarbiony, zasuszony, zatabaczony, w rzeczy samej, w ogromnych okularach na nosie. Domyślił się Kubuś, że to był ów nauczyciel wiejski od tego tajemniczego dokumentu, o którym mówił Wicherek. Na stole, w rzeczy samej, obok pożółkłego arkusza papieru, na zgięciach mocno przetartego, leżała ogromna kiełbasa, której zapach w istocie mile łechtał głodne podniebienie kuzynka panny Jadzi.

Kapitan Piotrowski wchodząc wołał:

Oto jest rekrut wczorajszy.

Kubuś, zmieszany mocno wspomnieniem panny Jadzi, zbliżył się na rozkaz pułkownika i wziął do ręki ów papier, a choć mu zapach kiełbasy przyjemną i zarazem silną robił dystrakcję,[19] jednak od pierwszego rzutu oka na dokument przekonał się, że go łatwo będzie mógł odczytać. Pismo było stosunkowo niedawne, bo jak data na czele świadczyła, skreślone w r. 1770. Było zatem proste, czytelne, pozbawione onych nieszczęśliwych wykrętasów, jakie Kubuś widywał na starych doku-mentach. Atrament wprawdzie był wyblakły, tu i ówdzie całkiem pod wpływem wilgoci zatarty, papier wskutek składania go we czworo na zgięciach poprzerywany, ale ostatecznie rzecz odczytać się dawała. Inna kwestia, myślał sobie Kubuś, czy tekst potrafię przetłumaczyć, zwłasz-cza że ta kiełbasa gwałtownie mnie ku sobie pociąga i myśli mi pląta. Wobec tego po chwilowym przypatrzeniu się papierowi Kubuś zdobył się na czyn heroiczny i rzekł: .

Kubuś wziął po raz wtóry ów dokument tajemniczy, bacznie mu się przyglądał i czytać począł głośno.

X.........................X

ROZDZIAŁ VII

w którym pan dziedzic Świtalski w bolesnym udręczeniu swego pulchnego ciała wyrzekł się ojczyzny Kubuś, przeczytawszy po łacinie wręczony mu przez pułkownika Sierawskiego dokument, przekonał się, że w trzech czwartych doskona-le go rozumie. Tu i ówdzie znalazł się wyraz, którego znaczenia nie pojmował, tu lub tam jakieś słowo było zmazane, ale bądź co bądź główna treść była jasna i wyraźna. Kreślił tę osobliwą zapiskę ksiądz Ignacy Tuszyński, rektor kolegium jezuickiego w Sandomierzu, w roku 1770, 24 lipca. Zaczynała się ona od słów następujących:

W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, ja, Ignacy Tuszyński, rektor kolegium Jezuickiego w mieście królewskim Sandomierzu, czując, że Bóg wszechmogący niebawem powota mnie do chwaty swojej, bym przed strasznym Jego Sądem zdat sprawę z mego grzesznego żywota... (tu brakowało kilku wyrazów, a może Kubuś ich nie rozumiał) ...którą mi powierzyt pod pieczęcią przysięgi w chwili swego świętobliwego zgonu... (znowu brak paru wyrazów) ...przeczuwając cios, jaki ma spaść na nasz tyle zasłużony Bogu i świętej naszej rzymskokatolickiej wierze zakon, po naradzie z najdostojniejszymi braćmi i socjuszami postanowiłem tajem-nicę tę przelać na pismo, by zasie nie zginęla w morzu niepamięci, a Boże broń jakiej wojny lub nieszczęścia, i przyczynita się do ratunku braci mojej ukochanej... (tu wskutek wilgoci cały jeden ustęp kilkuwierszowy był nieczytelny) ...podziemia te, zbudowane, ciągną się z jednej strony pod dnem rzeki Wisty, na drugi jej brzeg, gdzie mają wyjście starannie zakryte ogromnymi gtazami i zaroślami tak, że nikt, kto tej tajemnicy nie jest świadom, odkryć tego wejścia nie może; z drugiej zasie strony wychodzą na rynek sandomierski, mając odnogę do piwnic kościota Dominikanów pod wezwaniem świętego Jakuba. Wejść zaś do tych podziemi można bardzo wygodnie...

Więc Kubuś opowiedział, że wejście do lochów jest w ruinach dawnego klasztoru jezuickiego, ale tam dostać się niepodobna, bo Austriacy sypią szaniec w tym miejscu; że wejście za Wisłę, nawet gdyby było odszukane, także się na nic nie przyda, bo tam także Austriacy usypali mocną redutę, że na koniec on, Kubuś, wątpi, czy można by przedostać się przez te lochy, bo najprzód powietrze tam jest tak okropne, że on choć tylko chwilkę tam bawił, o mało jednak się nie udusił; że wreszcie zdaje mu się, iż lochy te musiały się pozapadać, bo z piwnicy, w której był, widział korytarz prawie całkiem gruzami zawalony. Mówił to wszystko Kubuś spokojnie, skromnie i rozsądnie, tak że spodobał się z tego oficerom i pułkownikowi, który go poklepał po ramieniu i rzekł:

Schowaj sobie acpan ten papier — zwrócił się do zatabaćzonego nauczyciela.

Kubuś składając dokument we czworo, by go wręczyć jego właścicie-lowi, zauważył na stronie odwrotnej jakieś rysunki, jakieś linie czarnym i czerwonym atramentem nakreślone.

Rozwinięto więc znowu papier, rozłożono go na stole i wszyscy ciekawie przypatrywali się onym liniom. Niewątpliwie oznaczały one kierunek i rozgałęzienie podziemia, tylko w niektórych miejscach były narysowane czerwonym atramentem znaki krzyża świętego i jakieś wyrazy, których niepodobna było odczytać.

Zasiadł tedy Kubuś w sąsiedniej izbie do ciężkiej pracy, nierad z tego, że pułkownik przeznaczył go na pisarza, bo on przecież przedarł się z takim niebezpieczeństwem do szeregów narodowych nie dlatego, by ślęczeć nad papierzyskami, ale żeby z bronią w ręku walczyć za ojczyznę. Rozkaz pułkownika jednak był wyraźny i słuchać go trzeba było. Zabrał się więc do tłumaczenia dokumentu łacińskiego, co mu szło bardzo niesporo, jak wszelka praca, do której się niechętnie bierzemy, przy tym słuchał tego, co się działo w izbie pułkownika, do której drzwi były otwarte, i co go więcej intresowało niż wszystkie najstarożytniejsze dokumenty.

Właśnie przyszedł tam wezwany przewoźnik Kociubski i pułkownik taką z nim rozmowę prowadził:

Kociubski z adiutantem wyszli i przez chwilę panowało milczenie, tylko słychać było jak pułkownik tam i z powrotem chodził po izbie krokiem niespokojnym. Wreszcie Kubuś usłyszał taką rozmowę.

Tu zapanowało w izbie milczenie, pułkownik wciąż chodził krokiem niespokojnym, a kapitan Piotrowski głośno pykał z fajeczki, a palił tytoń jakiś ordynaryjny, bo duszący dym się rozchodził i kręcił w nosie Kubusia ślęczącego nad owym łacińskim dokumentem. Tłumaczenie okropnie go nudziło i ziewał, ale cicho, zatykając usta ręką, żeby pułkownik nie słyszał. Tak upłynęło pół godziny. Pułkownik wciąż chodził i myślał, kapitan siedział i pykał z fajeczki, a Kubuś tłumaczył i ziewał, gdy nagle zrobił się rumor, drzwi się z łoskotem otworzyły i weszło do izby kilka osób.

W twarzy jego, w silnym zaciśnięciu wąskich ust, w spojrzeniu małych chytrych oczek malował się upór i zaciętość.

Pułkownik wybuchnął:

Okazało się, że gabary miał na brzegu samym w Wiśle zatopione. Umyślnie to uczynił, żeby ich nie dać wojsku polskiemu. Na szczęście łatwo je można było wydobyć, ale pan dziedzic Świtalski był bądź co bądź niegodziwym łotrem, wartym szubienicy, a przynajmniej porządnego obatożenia. Lecz pułkownik Sierawski pod pozorem groźnym i krzykli-wym ukrywał miękką i łagodną duszę szlachcica polskiego; przy tym był rozkaz naczelnego wodza, księcia Józefa Poniatowskiego, zabraniający wszelkich gwałtów i nadużyć, a przecież jakby nie patrzeć — obatożenie dziedzica Świtalskiego było gwałtem. Tu miało ten szczęśliwy skutek, że wykryto gabary, bez których jednorazowa i jednoczesna przeprawa batalionu na drugą stronę Wisły była niemożliwa. Kazał tedy pułkownik, osiągnąwszy to, co zamierzał, puścić imcipana Świtalskiego. Zerwał on się zaczerwieniony jak burak, nacisnął czapkę na głowę i wrzasnął:

Wypadł z izby jak szalony i pomimo tuszy zmykał tak gwałtownie, że w parę sekund zniknął z oczów oficerów i żołnierzy pokładających się ze śmiechu na ten widok zabawny. Pułkownik zły i niezadowolony z tej sceny kazał zaraz Kociubskiemu zająć się wydobyciem z wody gabarów. i wszystko przygotować do przeprawy na drugi brzeg rzeki całego batalionu, jak tylko słońce zajdzie i wieczór zapadnie. Kubuś tymczasem zabrał się znowu do owego nieszczęsnego tłuma-czenia starego dokumentu. Na dworze śliczne słońce świeciło, żołnierze i oficerowie się kręcili, czyniono przygotowania do przeprawy, a on musiał siedzieć nad bezużyteczną gadaniną rektora kolegium jezuickie-go. A przy tym wieczór się zbliżał i należało się śpieszyć. Wziął się więc energicznie z rozpaczy do pracy i przed samym zachodem słońca skończył swe ciężkie zadanie”. Miał jeszcze tyle mocy nad sobą i nad swym znudzeniem, że starannie jak mógł najpiękniej przepisał na czysto swój elaborat. Ukończywszy to wszystko, właśnie gdy mrok zapadał i w izbie pułkownika zapalono dwie świeczki łojowe, do których przez otwarte okno zlatywały się ćmy i chrabąszcze, wręczył swemu zwierzch-nikowi owoc ciężkiej, całodziennej pracy.

Pułkownik, który widocznie zapomniał już przy nawale zajęć o całej sprawie podziemi sandomierskich, będąc zakłopotany, czy jego wypra-wa nie zakończy się nieszczęściem, zrazu nie mógł zrozumieć, co za papier mu Kubuś wręcza.

Musiał mu Kubuś wyjaśnić wszystko i przypomnieć rozkaz, jaki mu rano dał co do przetłumaczenia na język polski starożytnego dokumentu łacińskiego.

Przetłumaczyłeś?

Pułkownik rozwinął papier i zawołał:

Słowa te były zwrócone do jednego z oficerów, który przyszedł z jakimś doniesieniem. Kubuś bardzo markotny i niezadowolony z tego, że ma być pisarzem w kancelarii pułkowej, wyszedł na podwórze, żeby trochę odetchnąć świeżym powietrzem po kilkugodzinnym siedzeniu za stołem w dusznej izbie. Noc szybko zapadła, cicha słodka noc majowa, pełna szmerów, szeptów, głosów nieuchwytnych przyrody. W wiklinie nad Wisłą słowiki śliczne swe trele rozpoczynały, żaby gdzieś w bagnis-kach rechotały, a przepiórki po zbożach zielonych i falujących jak wielkie wody radośnie ćwierkały. Na niebie z ciemnego błękitu miliony gwiazd mrugało złotymi oczkami. Noc była miła, rozmarzona, pełna woni kwitnących bzów i fiołków.

A z zapadającym mrokiem zrobił się żywy ruch w wiklinie. Łodzie jedna po drugiej podpływały cicho, z lekkim pluskiem wioseł, żołnierze na nie wsiadali i puszczano je na rzekę, która srebrzyła się za każdym poruszeniem wioseł. Kubuś znalazł się na wielkim gabarze zapewne należącym do pana dziedzica Świtalskiego. Natknął się tu na Wicherka, który zobaczywszy go, zawołał:

X.........................X

ROZDZIAŁ VIII

w którym Wicherek daje Kubusiowi kilka nauk moralnych Cały batalion szczęśliwie, bez zwrócenia na siebie niczyjej uwagi, przeprawił się na lewy brzeg Wisły. Austriacy spali spokojnie w Sando-mierzu i nie myśleli o tym wcale, by przeszkodzić przeprawie pułkowni-ka Sierawskiego. Żaden patrol nie ukazał się i nie oglądał ciekawego widoku, gdy wśród ciemnej nocy, jak można najciszej, przybijała do brzegu jedna łódź po drugiej. Żołnierze z niej wyskakiwali i tu pod przewodnictwem Kociubskiego szli jakiś czas wzdłuż rzeki, a potem znikali, jak gdyby gdzieś te zbrojne szeregi zapadały się pod ziemię. Tym miejscem, w którym wkrótce zniknął cały batalion — tak że gdy słońce wzeszło, na rzece nie było ani jednej łodzi, a na lewym brzegu najbystrzejsze nawet oko nie mogło dostrzec żołnierza — było szerokie zagłębienie, półkolem wrzynające się w stromo wznoszące się wzgórze, odnogę słynnych Gór Pieprzowych, malowniczo pod Sandomierzem się piętrzących. Zagłębienie to, zarosło krzakami, a nade wszystko bujną wikliną, było co prawda niezbyt wygodnym, ale za to dość bezpiecznym ukryciem dla batalionu pułkownika Sierawskiego, który miał rozkaz od generała Sokolnickiego, naczelnego dowódcy tej wyprawy, aby przejść skrycie na brzeg lewy, ukryć się tam starannie i czekać na jego, Sokolnickiego, przybycie z resztą kolumny. Wszyscy wiedzieli, że mają uderzyć na Sandomierz i że generał Sokolnicki na czele dwunastego pułku piechoty pułkownika Weisenhofa, szwadronu szóstego pułku ułanów Dziewanowskiego, z którymi Kubuś na samym początku spotkał się był za Wisłą, i dwóch dział lekkiej artylerii ma się przeprawić poniżej, pod miasteczkiem Zawichost. Na jego to przybycie batalion pułkownika Sierawskiego miał czekać, utaiwszy dech w sobie. Co prawda, żołnierzom nie bardzo się uśmiechał całodzienny praw-dopodobnie pobyt w wiklinie, na wilgotnej ziemi i pod gorącymi promieniami słońca majowego, bo dość niskie krzaki i zarośla nie dawały dostatecznego cienia. A i nie można było palić ogni, żeby dym nie zdradził pobytu wojowników polskich, nie można było zatem ugotować ciepłej strawy, więc żywić się musiano sucharami i tym, w co każdy z żołnierzy zaopatrzył swój tornister. Za to spać mogli, ile żywnie zapragnęli, co zresztą po bezsennie spędzonej nocy większość, nie tracąc czasu, zaraz uczyniła. Rozstawiono od strony Sandomierza pikiety dobrze ukryte, mogące objąć wzrokiem znaczną przestrzeń, i oddano się zasłużonemu, aczkolwiek przymuszonemu wypoczynkowi. A tymcza-sem słońce powoli i majestatycznie wypływało na niczym niezmącony błękit, ozłociło sobą malownicze okolice starego Sandomierza, przeglą-dało się w lśniących falach Wisły i obudziło słodkim pocałunkiem swych promieni całą rojną rzeszę ptactwa gnieżdżącego się w krzakach wikli-ny. Pierwszeństwo oczywiście należało tu do słowików, których trele brzmiały dokoła i rozpływały się ujmującą melodią w ciszy porannego powietrza; za nimi barwne wilgi usiłowały dorównać niezrównanym słowikom , reszta zaś szarego ptactwa świergotem swoim zagłuszała nieraz ten piękny śpiew artystów pierzastych. Wysoko w górze, kąpiąc się w złotych blaskach słońca, uwijały się chyże jaskółki, a nad Wisłą szybkim lotem krążyły białe ry bitwy, co chwila jak strzały spadające na wodę i unoszące w dziobie jakąś ofiarę swej żarłoczności. Ale zmęczonych żołnierzy to słońce, to rojne, bujne życie, ten śpiew i świergot niewiele obchodziły. Większość pokładła się na wilgotnej ziemi i spała jak zabita, inni głośno chrupali suchary lub półgłosem rozmawiali ze sobą o czekającym ich szturmie na Sandomierz i o niewy-godnej pozycji, jaką w tej chwili zajmowali. Niektórzy zajęci byli budowaniem z gałązek wikliny szałasu dla pułkownika, który po obejrzeniu starannym całego zaimprowizowanego obozowiska, wyzna-czeniu stanowiska pikietom, zaleceniu cichości i zakazaniu surowo wychodzenia z wikliny legł na spoczynek w owym szałasie, zbudowa-nym bardzo misternie z gałązek i płaszczy żołnierskich. Kubuś, nie mając jeszcze doświadczenia wojskowego, nie zaopatrzył się w żadną żywność, był za dumny, by prosić kolegów żołnierzy choćby o garść sucharów, których zresztą może by mu nie dali, bo sami mieli niewiele. Głodny więc chłopiec otulił się z rozpaczy w płaszcz i legł pod krzakiem, pocieszając się tą mniemaną mądrą maksymą, że najlepszym lekarstwem na głód jest sen. Był mocno zmęczony, bo prawie już dwie noce nie spał, a i ciągłe marsze, nieustanny ruch, gwar obozowy, rozmaitość widoków i wrażeń znużyły mocno nie przyzwyczajonego do takich wysiłków nadzwyczajnych chłopca tak, że ledwie położył się, zasnął mocnym snem.

Obudził go Wicherek. Gdy Kubuś otworzył oczy, słońce już było wysoko i jeden jego ciepły promień przedarł się przez gąszcz wikliny i kładł się na twarz Kubusia, ściągając mnóstwo much i komarów, które w tym wilgotnym miejscu samowładnie panowały i nielitościwie cięły spoconą twarz chłopca. Wicherek stał nad nim, z rękami na tył założony-mi, i z zabawnym wyrazem politowania na swej szczupłej, nerwowej, łobuzowskiej twarzy patrzył na opędzającego się od komarów Kubusia.

Tu Kubuś — który jak każdy Polak był zły, kiedy był głodny

To rzekłszy, Wicherek wyciągnął obie ręce, w jednej z nich trzymał potężny kawał suchej kiełbasy, a w drugiej pół bochenka razowego chleba.

Na ten widok zaiskrzyły się oczy Kubusia i rzekł:

Kubuś już łakomie połykał kiełbasę i mówił:

Kubuś nic na to nie odrzekł, bo i nie mógł odrzec, miał usta zapakowane kiełbasą. Gdy ją na koniec przełknął, spytał:

Kapitan wysunął głowę, podniósł się nieco, bo obaj prawie leżeli na ziemi, spojrzał najprzód ku Sandomierzowi i zawołał:

Kapitan, który odznaczał się w batalionie wybornym wzrokiem, spojrzał w tamtą stronę przykładając rękę do oczu, bo zachodzące słońce rzucało jaskrawe promienie, i po chwili rzekł:

Pułkownik patrzył tam także i wołał na pół gniewnie:

Kapitan Piotrowski począł się spuszczać ze stromego wzgórza, co mu dość ciężko przychodziło, bo był otyły i niezgrabne buciska miał na nogach, a pułkownik Sierawski podniósł się zupełnie i patrzył na pędzących jak wicher ułanów. Tak, oni to byli. Żółte rabaty[26] złociły się pod słońce, dwubarwiste chorągiewki migotały w promieniach, orły na czapkach srebrzyste blaski ciskały, konie rwały cwałem, całe chmury kurzu pryskały w górę, ziemia dudniła rozgłośnie. Aż serce rosło na widok tej dzielnej jazdy narodowej!

Toteż pułkownik Sierawski odetchnął, jakby mu wielki ciężar spadł z serca, i mruknął:

Porucznik, młody, z zuchowatą miną oficer, spiął się na strzemio-nach, spojrzał w tył i po chwili rzekł:

Niebawem też nadbiegł batalion szóstego pułku, prowadzony przez zadyszanego mocno kapitana Piotrowskiego. Żołnierze radzi, że się wydobyli z dusznej gęstwiny nadrzecznej, gdzie ich komary nielitościwie cięły, biegli wesoło krokiem gimnastycznym, dobosze bili generałmarsz, a na ich czele Wicherek z miną zawadiacką przebierał pałeczkami z prawdziwym wirtuozostwem. Kubuś z tornistrem na plecach, w któ-rym kryła się reszta kiełbasy i chleba razowego, z za ciężkim na jego siły karabinem na ramieniu, z ładownicą, w której mieściło się kilkadziesiąt nabojów, zmęczył się i spocił drapiąc się za innymi na górę, ale był dumny, że idzie za kraj walczyć z nienawistnym obcym najazdem. Stary kapral Michalski patrzył groźnym okiem na szeregi i co chwila mruczał:

Batalion ustawił się na wzgórzu i niebawem nadciągnęła kolumna generała Sokolnickiego. Sam on jechał na przedzie na myszatej kobyle, zakurzony, spocony, ale z orlim wejrzeniem. Za nim szedł raźnym krokiem pułk dwunasty piechoty ze swym pułkownikiem Weisenhofem, potem dwa działa, a w straży tylnej reszta ułanów Dziewanowskiego. Generał przywitał się z pułkownikiem Sierawskim. Potem obaj z Weisenhofem, Dziewanowskim i paru oficerami zeszli nieco na bok i tam coś długo naradzali się. Mrok już zapadał, po polach mgły poczęły się włóczyć, gdzieś we wsi psy naszczekiwały, bydło porykiwało i cichy, senny wieczór majowy kładł się na ziemię. Generał siadł na konia, podjechał do dwunastego pułku i głosem donośnym począł mówić:

Słowa te przyjęte były z ogromnym zapałem. Żołnierze potrząsali karabinami, rzucali czapki w górę i wołali:

Rozległa się komenda, szeregi się zwinęły i cała kolumna potoczyła się ku Sandomierzowi.

X.........................X

ROZDZIAŁ IX

w którym Kubuś dowiaduje się, że jest kapuścianą głową Mrok zapadł. Tylko na wieżach Sandomierza, który z tych wyżyn dawał się doskonale widzieć, gorzały jeszcze blaski zorzy wieczornej. Na czele szturmowej kolumny, maszerującej krokiem przyśpieszonym, posuwali się grenadierzy pierwszego batalionu dwunastego pułku pod dowództwem młodego księcia Marcelego Lubomirskiego. Szedł on pieszo z dobytą szpadą w ręku, piękny, rycerski, postawą swoją i ruchami dając przykład żołnierzom, którzy dobrani wzrostem, w wyso-kich czapkach, błyszcząc amarantowymi wyłogami swych mundurów, maszerowali krokiem pewnym i nieulękłym.

Lekki powiew wieczorny przynosił od Sandomierza gwałtowny odgłos bicia w bębny na alarm. Grały trąbki, co świadczyło, że nieprzyja-ciel, ostrzeżony przez patrol huzarski, gotował się do obrony. Zapuszczo-no się w głęboki wąwóz, w którym, gdy kolumna wystąpiła, powitana została z murów i baszt niesłychanie gwałtownym ogniem piechoty nieprzyjacielskiej. Kule świstały jak osy ..kiedy ktoś w ich ul dmuchnie, dzwoniły po bagnetach, zrywały czapki z głów, zapadały w ziemię przed szeregami i po obu ich stronach wyrywały z głuchym uderzeniem snopy gliny i piasku, który pryskał w górę, zabijały, raniły, przenosiły wysokie postacie grenadierów i wpadały między batalion szóstego pułku, gdzie Kubuś szedł w pierwszym szeregu i pierwszy raz w życiu tego rodzaju zabójczą muzykę słyszał.

Ale nie przerażała go ona wcale. Dzielny Wicherek maszerował przed batalionem, bił w werbel do ataku energicznie, pałeczki tylko warczały w jego ręku, od czasu do czasu podskakiwał zabawnie, a gdy jaka kula świsnęła mu koło ucha lub zaryła się przed nim w piasku, wołał piskliwym głosem:

Stary kapral Michalski z miną groźną, najeżonymi wąsami, poglądał strasznym wzrokiem po szeregach swego batalionu i gdy który żołnierz uchylił mimo woli głowę, słysząc koło niej świst przelatującej kuli, on to zaraz, dostrzegał, a znając wszystkich żołnierzy po imieniu i nazwisku, wołał ochrypłym grzmiącym głosem:

Reszta wymyślań czy też przekleństw ginęła we wzmagającej się wrzawie, huku, świście kuł, biciu w bębny i grzmiącym okrzyku grenadierów, którzy ruszyli do ataku na Bramę Opatowską. Wznosiła się ona wysoko w ciemnościach wieczornych, w swych średniowiecznych, prostych kształtach, zabarykadowana kamieniami, ogromnymi belkami i przez wszystkie otwory ziała ogniem, którego nagłe błyski oświecały wszystkie blanki. Spoza niej i murów co chwila z głośnym szumem wytryskiwały ogniste rakiety, rzucając dokoła purpurowy odblask, oświecając polskie szeregi walecznie, krokiem szturmowym posuwające się naprzód.

Już tam w tych szeregach śmierć obfite żniwo zebrała. Ten i ów padał z głośnym jękiem. Tu ranny wlókł się ciężko i wzywał pomocy towarzy-szy, ówdzie cały szereg kładł się trupem jak zagon zboża, kiedy zręczna przodownica sierpem go zagarnie. Oficerowie co chwila wołali:

Ściskano więc szeregi i parto naprzód. Heroicznym męstwem wśród coraz ciemniejszej nocy, wśród krwawych błysków ognia i rakiet. W mgnieniu oka płac przed Bramą Opatowską zasłany został trupami, a gdy prowadzący kolumnę szturmową książę Marceli Lubomirski padł zabity, kolumna ta zachwiała się i w nieładzie spod tego straszliwego ognia nieprzyjacielskiego ustępować zaczęła, chroniąc się do swoich poza wąwozem ustawionych.

Obok generała Sokolnickiego zgromadzili się pułkownicy i wyżsi oficerowie. Generał był niezadowolony i gadał:

Sprowadzono tedy Kubusia do generała, bo o nim to mówił pułkow-nik Sierawski, i poczęto go wypytywać o owe słabe miejsca w fortyfikac-jach sandomierskich. Kubuś teraz trochę zmieszany, ale powoli od-zyskujący zimną krew i pewność siebie — doskonale rozumiał, iż od jego wskazówek zależeć może tos tej wyprawy — odpowiedział, że istotnie od strony Wisły mur jest niski i zrujnowany mocno, że szaniec, który Austriacy zaczęli za tym murem wznosić, jest nie dokończony, i że, według niego, od tej strony łatwo będzie można wedrzeć się do miasta. Co się zaś tyczy tych lochów, to one w rzeczy samej istnieją, ale czy nimi można dostać się na rynek, on nie wie i wątpi, bo w lochach tych strasznie zepsute jest powietrze, a zapewne tu i ówdzie są one zapadnięte i zrujnowane.

Generał wysłuchał tej realacji Kubusia, relacji zwięzłej i jasnej, zamyślił się nieco i rzekł do pułkownika Sierawskiego:

Sierawski skłonił się po wojskowemu generałowi, skinął na Kubusia i pobiegł do swego batalionu, który z bronią u nogi oczekiwał na rozkazy. W mig uformowano nakazaną kolumnę. Na czele stanął szwadron ułanów pod komendą starego oficera, legionisty Zaremby, a za nim kompania woltyżerów szóstego pułku, ta sama, w której rozporządzał się stary kapral Michalski, w której bębnił po mistrzowsku Wicherek, w której w pierwszym szeregu stał Kubuś Królikowski. Była ona złożona przeważnie z młodych ludzi, i do tego warszawiaków (gdyż pułk szósty rekrutował się po większej części w Warszawie i jej okolicach), szczup-łych, nerwowych, ale zręcznych, przebiegłych, głośnych w całym pułku wydrwigroszów, szydzących ze wszystkiego i umiejących sobie radzić w każdej potrzebie. Biada temu, kto się dostał na języki, suchej nitki na nim nie zostawili, choć w gruncie rzeczy mieli dobre serca, na co dowód dał Wicherek, który między nimi rej wodził. Teraz na głos swego pułkownika złamali się w dwójki i biegiem ruszyli za szwadronem ułanów, których Sierawski prowadził kłusem, mając przy sobie Kubusia wskazującego drogę.

Zeszli szybko na obszerne łąki, leżące nad Wisłą, okrążyli miasto nie zauważeni przez nieprzyjaciela, który miał oczy zwrócone na Bramę Opatowską, i pod zasłoną ciemnej nocy dotarli do owego zrujnowanego muru obok zabudowań jezuickich. Od czasu do czasu puszczone przez Austriaków race rozświecały okolicę i przy tym migotliwym blasku pułkownik Sierawski rozpoznał, że Kubuś mówił prawdę. Mur był niski, pełen wyłomów, na pół walący się i zręczni wolty żerowie jednym skokiem go przesadzili; tu napotkali nie ukończony wprawdzie szaniec, ale stanowiący bądź co bądź zasłonę dla ukrytej za nim piechoty nieprzyjacielskiej. Ta na widok wpadających woltyżerów dała ognia, bez ładu i pospiesznie wymierzonego, świadczącego, że niespodziane zjawie-nie się wojowników polskich zastało ją nie przygotowaną. Jednakże z tak słabą siłą, jaką miał tutaj Sierawski, z jedną kompanią woltyżerów, nie można było myśleć o atakowaniu szańca. Żołnierze jego usadowili się wzdłuż rowu, poza murem, i rozpoczęli strzelać do Austriaków, pułkow-nik zaś wysłał co prędzej jednego z oficerów do generała Sokolnickiego z zawiadomieniem, że znalazł najsłabszy punkt twierdzy, i z prośbą, by mu przysłano resztę batalionu, zaręczając, że z nim na czele wedrze się niebawem do środka miasta.

W oczekiwaniu na te posiłki prowadzono dalej bezużyteczną, bo na chybił trafił z powodu ciemności nocnych wymienianą strzelaninę. Kubuś oszołomiony tym wszystkim, znużony marszem, usiadł sobie na złomie muru i siedział osowiały patrząc, jak za każdym strzałem nagły błysk rozświeca noc, jak race z szumem wzbijały się w górę, by z hukiem pęknąć i tysiącami iskier rozprysnąć się i zgasnąć. Widok był prześliczny, miasto po każdej takiej racy rozświecało się purpurowym blaskiem na mgnienie oka, jego wieże, dachy, baszty wyglądały w tej krwawej poświacie jak zaczarowane, by znów zanurzyć się w nieprzejrzanych ciemnościach. Wrzawa bojowa rozlegała się dokoła, strzały huczały, a niebawem potężny huk dział zagłuszył inne głosy. Kubuś siedział na złomie, nie zważając, że od czasu do czasu jakaś kula świsnęła mu koło uszu, że z głuchym trzaskiem uderzyła koło niego w mur, patrzył na to widowisko i wsłuchiwał się w huk ognia karabino-wego, w grzmoty armat, myśląc sobie, jak się tam bać musi i drżeć ze strachu kuzynka Jadzia.

Wtem tuż przy nim zaczerniała jakaś sylwetka, jakby spod ziemi wyrosła, i dał się słyszeć dobrze Kubusiowi znany głos Wicherka:

Poprowadził Kubusia do starej jakiejś rudery, stojącej nieco z boku od szańca, po trzęsących i zapadających się schodach wdrapał się na górę, ostrzegając chłopca, by szedł ostrożnie, bo może kark złamać, co nie było niemożliwe wobec egipskich ciemności panujących tutaj, i gdy na koniec dostali się na górę do jakiejś izby pełnej gruzów, wziął go za rękę, postawił przy oknie i rzekł:

W tejże chwili z trzaskiem i sykiem wypadła rakieta ognistym wężem i oblała czerwonym blaskiem wszystko dokoła. Nim pękła i deszczem iskier sypnęła, Kubuś ujrzał przed sobą szereg kaszkietów austriackich, ukrytych za szańczykiem.

Ale nim Kubuś się zorientował, w Sandomierzu znowu zalegały ciemności, dla oka przed chwilą oślepionego jaskrawością rakiety o wiele większe niż zwykle.

Nie potrzeba było długo na to czekać, bo zaraz potem nie jedna, ale dwie rakiety prysnęły ukośnie w stronę ku Wiśle, i tak samo jak przedtem ukazał się cały szereg białych mundurów austriackich.

Ledwie to wyrzekł, już gdzieś z tyłu za nimi, za Wisłą, rozległ się trzask ognia karabinowego, błysły długie, czerwone wstęgi światła, a zaraz potem groźny, donośny huk armat, który z każdą chwilą się wzmagał.

I w uniesieniu, uradowany niezmiernie, co się dość dziwne wydało Kubusiowi, począł wyprawiać różne szprynce,[27] wreszcie wdrapał się na okno i z całych sił krzyczał:

Na nieszczęście nowa rakieta zajaśniała i oświeciła jak na dłoni drobną, szczupłą figurkę Wicherka i obok niej pucołowatą twarz Kubu-sia. Austriacy, którzy już zauważyli, że parę strzałów padło na nich z boku, teraz od razu zrozumieli, kto ich raził i kto im zabił oficera. Natychmiast też, jakby na komendę, najmniej pięćdziesiąt luf skierowa-ło się w tę stronę. Zagrzmiały strzały i grad kuł począł gwizdać, uderzać z trzaskiem w ściany, wpadać do środka tej izby, dzwonić po dachu, po podłodze, wszędzie, burząc zrujnowany mur i podnosząc całe chmury kurzu. Coś mocno i boleśnie uderzyło w twarz Wicherka. Co żywo więc zeskoczył z okna i skulony ukrył się za ścianą, a jednocześnie usłyszał, jak coś ciężkiego runęło na podłogę. Doleciał doń głos Kubusia:

Włosy na głowie Wicherka podniosły się i zawołał przerażony:

Ale niepotrzebne były te ostrożności, bo nagle w Sandomierzu, ze strony austriackiej, i pod miastem, ze strony polskiej, ucichły strzały. Oba wojska, jakby na znak umówiony, przerwały walkę oczekując z dręczącym niepokojem na rezultat boju toczonego za Wisłą, od którego zależało rozstrzygnięcie losu Sandomierza. Wicherek cały zajęty swym ranionym towarzyszem nie zwrócił na to uwagi, podpełznął do niego i począł go obmacywać, a dotknąwszy ramienia, wywołał bolesny jęk z ust Kubusia.

Możesz wstać?

Przy pomocy Wicherka podniósł się Kubuś stękając i jęcząc. Młody dobosz począł go ostrożnie sprowadzać z trzęsących się schodów. Była to mozolna, długa i niebezpieczna podróż, bo trzeba było wprzód każdy stopień badać, czy można na niego stąpnąć. Nigdy Wicherkowi czas się tak nie dłużył, a spocił się przy tym chłopiec jak mysz.

Na koniec zeszli i w tejże chwili usłyszeli jakiś głos wołający:

X.........................X

ROZDZIAŁ X

w którym panna Jadzia jest przekonana, że Kubuś został generałem Wiadomość, że Austriacy się poddają i Sandomierz tym sposobem dostaje się w ręce polskie, sprawiłaby Wicherkowi w innym czasie i w innych warunkach wielką radość, ale teraz, gdy podpierał i prowadził zranionego Kubusia, nie myślał o niczym innym, tylko o tym, by go jak najprędzej doprowadzić do lekarza pułkowego, Wolfa. Niezadowolony był z siebie zupełnie, co u niego było rzeczą rzadką, bo należał do tych szczęśliwych natur, które zawsze w sobie i we wszystkim, co ich otacza, widzą dobrą stronę. Niezadowolony zaś był dlatego, że nikt inny, tylko on, swoim niewczesnym wskoczeniem na okno rudery i swymi krzykami zwrócił uwagę Austriaków, wywołał ich strzały i ranę Kubusia. Krew rannemu płynęła obficie z ramienia, sam on słabł widocznie i ledwie się wlókł, a Wicherek, który nawet gdyby nie był w tej sprawie winny, nie opuściłby w żadnym razie rannego towarzysza, teraz, kiedy gryzło sumienie, z podwójną pieczołowitością i troskliwością koło niego chodził.

Tak gadał i prowadził jęczącego Kubusia bardzo ostrożnie. Droga była dość uciążliwa, wśród wzgórzy, rowów i ruin, a noc ciemna narażała co chwila na potknięcie. Dla uniknięcia tego posuwano się bardzo wolno, zwłaszcza że Kubuś nie mógł iść prędko, bo omdlewał co trochę, tak że dla orzeźwienia go i dodania mu sił Wicherek wlał mu z manierki wszystką prawie wódkę do ust. Na szczęście spotkano dwóch żołnierzy woltyżerów z pierwszego batalionu i Wicherek zażądał od nich, żeby ponieśli na karabinie rannego Kubusia. Nie bardzo chcieli, widocznie mieli jakieś inne zamiary, i w ogóle temu spotkaniu nie byli radzi, gadając:

Ale z Wicherkiem niełatwa była sprawa. Oburzył się nadzwyczajnie.

A kiedy mię znasz, to nieś tedy tego biedaka, ty ośle dardanelski, farbo ceglasta!

Wsadzili tedy Kubusia na karabin trzymany przez obu woltyżerów i kazali mu chwycić się ich szyi rękami. Tak go nieśli, a Wicherek szedł przodem, drogę badał i wskazywał. Ale już teraz niedługo iść potrzebo-wali. Ogniska rozpalone przez pułk dwunasty z jednej strony świadczyły o pokojowym zakończeniu szturmu na Sandomierz, z drugiej były najlepszymi drogowskazami dla Wicherka. Niebawem znaleźli się przy tych ogniskach, dopytano się o doktora Wolfa, który właśnie na cmenta-rzu przy kościele św. Pawła i w samym kościele zajęty był z cyrulikami opatrywaniem rannych. Tam zaniesiono Kubusia i Wicherek tak się zakręcił, tak nalegał, że doktor Wolf zaraz opatrzył rannego. Kubuś krzyczał wniebogłosy, bo go strasznie bolało, a Wicherek trzymając go za rękę szeptał mu do ucha:

Cicho bądź do kroćset. Boli cię? Wielka mi rzecz! Gwiżdżę, mości panie, na wszystkie bóle!

Na koniec skończyła się ta bolesna operacja i doktor Wolf poklepał po zdrowym ramieniu Kubusia i rzekł:

Wicherek ułożył Kubusia wygodnie na trawie na cmentarzu, z głową na jakiejś mogile, która tym razem służyła za poduszkę dla rannego rycerza, otulił go płaszczem i niebawem zniknął, mówiąc, że zaraz powróci. Leżał więc Kubuś sobie spokojnie, rana opatrzona i starannie obandażowana przestała mu dokuczać, patrzył na niebo usiane gwiazda-mi, które poczęło już rumienić się na wschodzie, i rozmyślał nad dziwnymi kolejami oraz wypadkami, jakich doznawał od kilku dni. Gdyby mu ktoś powiedział przed tygodniem, że będzie w nocy leżał na cmentarzu kościoła św. Pawła z mogiłą pod głową, ranny i osłabiony, nie uwierzyłby, uważałby to za żart, a jednak tak się stało. Jak to los rzuca .człowiekiem! — pomyślał sobie filozoficznie. Byłoby mu tu zresztą bardzo dobrze, gdyby nie ostry chłód jak zwykle przed świtem, i gdyby nie jęki i krzyki rannych, których ciągle znoszono i których było przeszło stu. Cyrulicy uwijali się, ognisko duże się paliło, rzucając krwawe blaski na mury kościoła, na leżących tu i ówdzie rannych. To wszystko na tle nocy ciemnej dziwnie fantastyczny przed-stawiało widok. Znużonemu Kubusiowi, zmęczonemu bólem i tylu wrażeniami, oczy powoli zaczęły się kleić i byłby zapewne zasnął, gdyby nie zjawienie się Wicherka, który skądsić przybiegł nieco zdyszany i siadając koło rannego rzekł:

Co prawda Kubusia niewiele obchodziły same warunki, dla niego ważniejsze było to, że Austriacy oddają miasto, mniejsza już na jakich warunkach, więc ziewając głośno, spytał obojętnie:

Nazajutrz koło południa, na skutek nowej umowy z Austriakami, głównie za staraniem poczciwego doktora Wolfa wszystkich rannych przeniesiono do Sandomierza; umieszczono po klasztorach i po domach prywatnych. Kubuś w towarzystwie nieodłącznego Wicherka udał się od razu na ulicę Opatowską, do domu wujaszka Białkowskiego. Gdy szedł, serce mu biło jak młot. Ciekaw był bardzo, jak go przyjmie i powita kuzynka Jadzia. Przez drogę przypatrywał się Austriakom, którzy na gwałt pakowali na bryczki, powózki i wszelkiego rodzaju wozy swe manatki. Kubuś zauważył, że oprócz wojskowych wynoszą się także rodziny rozmaitych urzędników cywilnych. Na ogromne fury żydowskie ładowano z pośpiechem rozmaite graty, pościel, pierzyny; a co przy tym było łamania rąk, krzyku, wymyślań, jakim gniewnym wzrokiem pa-trzono na Kubusia, Wicherka i innych rannych Polaków, trudno opisać. Przechodząc przez rynek, spojrzał Kubuś na dom zajmowany przez hofrata von Lausitza, ojca szpicla Ferdzia, ciekawy, czy i oni się wynoszą także. Przypuszczał, że hofrat bezwarunkowo pociągnie za wojskiem, bo był bardzo nielubiany w mieście za swą czysto austriacką dokuczliwość i lękać się musiał nieprzyjemności ze strony rozdrażnionych na niego mieszkańców. Ale ku wielkiemu swojemu zdziwieniu spostrzegł, że przed domem nie stała'żadna bryczka; drzwi i okna były zamknięte, firanki spuszczone, tylko od czasu do czasu jakaś ręka je uchylała i ktoś patrzył na ulicę.

Czyżby zamierzali zostać — myślał sobie Kubuś — ale dlaczego? Wydawało mu się to mocno podejrzane. Wywnioskował, że chyba Bardzo ważne powody zmuszają hofrata do pozostania w mieście, wśród ludności, która go nienawidzi. Kubuś przyrzekł sobie, że baczną zwróci uwagę na zachowanie Ferdzia i jego godnego papy. Doniesie o tym, komu należy, że papa ten został w mieście. Ale nie było czasu na te rozmyślania, bo już weszli w ulicę Opatowską i z daleka widzieli zielone okiennice w dworku pana Białkowskiego.

Dworek ten, na wielki smutek Kubusia, przedstawiał teraz obraz zniszczenia. Owe zielone okiennice, tak ślicznie odbijające się dawniej od białych ścian, teraz były podziurawione od kuł, potrzaskane, niektóre z nich wypadły z zawiasów i zwieszały u okien tu i ówdzie wybitych i naprędce albo zaklejonych papierem, albo założonych poduszkami i materacami. Ściany też, lśniące jeszcze przed paru dniami niepokalaną białością, teraz były poobtłukiwane, przeorane, jakby pługiem kto po nich przejechał. Wysoki komin na dachu zwalony, a sam dach był podziurawiony i wyglądał jak rzeszoto. Piękne, także na kolor zielony pomalowane sztachety były powyrywane, niektóre rozłupane na drzaz-gi, a ogródek, który odgradzał od ulicy, wczoraj jeszcze wabiący wonią i urokiem róż stulistnych i innych kwiatów, wyglądał tak, jakby kto w niego wpędził stado nierogacizny, która wszystko zdeptała, stratowa-ła, róże połamała, a rabaty poryła. Był to obraz zniszczenia i ruiny. Widok ten nadzwyczaj przykre na Kubusiu uczynił wrażenie. Dwo-rek, niestety, stał w pobliżu Bramy Opatowskiej, do której wczoraj w nocy taki zacięty przypuścili szturm grenadierzy dwunastego pułku z księciem Marcelim Lubomirskim na czele, nic więc dziwnego, że był wystawiony na wszystkie nieszczęścia wojny i padł też ofiarą tej wojny. Kubuś pomyślał sobie, jakie straszne chwile musieli przeżyć mieszkańcy tego domu, na który pociski i kule jak grad padały, skoro takie zniszczenie wywołały.

Wicherek wysunął się naprzód, przyłożył rękę do furażerki i, z gracją szastając nogami, rzekł:

To rzekłszy, padła na najbliższe krzesło i ręką poczęła przytrzymy-wać zbyt gwałtownie bijące serce.

Pan Białkowski przestraszony nagłym zjawieniem się swej córki, mając od wczoraj silnie rozstrojone nerwy, zerwał się na równe nogi i zapytał gwałtownie:

Na szczęście rzecz się zaraz wyjaśniła, bo do kancelarii wszedł Kubuś nieśmiało, a za nim Wicherek z miną triumfatora. Kubuś przypadł do rąk pana Białkowskiego, który jeszcze nie mógł zrozumieć, o co idzie, tylko ściskał głowę chłopca i pytał:

Teraz wystąpił Wicherek i kłaniając się z gracją, rzekł:

A potem zaprowadzono Kubusia do pokoiku na pięterku. Usłano mu tam łóżko miękkie, pełne poduszek, piernatów, materacy i w nim zmęczonego, rannego ułożono. Chłopiec niebawem zasnął snem kamiennym.

X.........................X

Rozdział XI w którym kuzynka Jadzia uważa, że miŁo jest przelać krew za ojczyznę W Sandomierzu tymczasem Austriacy przygotowywali się do opusz-czenia miasta z bólem i wściekłością w sercu; zwłaszcza starszyzna i różni dygnitarze cywilni, bo żołnierzy nic to nie obchodziło, owszem, radzi byli, że ten bój tak prędko i tak gładko się zakończył. Koło południa, osiemnastego maja 1809 roku cały nieliczny korpus polski uszykował się w dwie linie wzdłuż gościńca prowadzącego do Bramy Opatowskiej. Utworzyła się w ten sposób ulica, którą Austriacy pod szyderczymi spojrzeniami polskich wojowników mieli przechodzić. Wszyscy żołnierze polscy na tę uroczystość przybrali się w nowe mundury; błyszczały więc amarantowe wyłogi i kołnierze, wysokie czapki z pomponami, czerwone szlify u piechoty; bagnety u karabinów ciskały oślepiające blaski. Jazda, ułani Dziewanowskiego, na wychudzo-nych trochę, ale nie mniej przeto dzielnych koniach, wdziała z fantazją ułanki na bakier, lśniły się żółte wyłogi i kołnierze, wiatr całował trójbarwiste chorągiewki u lanc. Przed tymi dzielnymi i zwycięskimi szeregami stał konno generał Sokolnicki w srebrnym haftowanym mundurze, w kapeluszu stosowanym, groźny, dumny i zwycięski, otoczony pułkownikami, oficerami sztabu, świtą wspaniałą, świecącą haftami, orłami, pióropuszami.

A na skrzydłach piechoty stali muzycy, z olbrzymim tamburmajorem na czele, w swych mundurach suto wyszywanych białymi taśmami. Obok tamburmajora, opartego dumnie na swej buławie, stał Wicherek wyprostowany, z iskrzącymi oczyma, oczekujący niecierpliwie pojawie-nia się Austriaków, bijący energicznie pałeczkami w swój bęben. Gdy na znak adiutanta pułkowego tamburmajor podniósł swą buławę, zakręcił nią zręcznie w powietrzu, rzucił w górę i znowu schwycił, wtenczas muzyka zagrała nieśmiertelnego mazurka, przy którego dźwiękach szły legiony ,,z ziemi włoskiej do Polski”. Aż serce rosło, gdy patrzyło się na to dzielne rycerstwo polskie i słuchało tej muzyki, którą lekki powiew porywał i niósł na niwy sandomierskie... . ` Na koniec z Bramy Opatowskiej poczęły się wysuwać zwyciężone wojska austriackie. Najprzód na spienionych koniach jechali huzarzy węgierscy w niskich czarnych kaszkietach z białymi piórami, w oliwko-wej barwy mundurach, żółtymi taśmami szamerowanych, w takichże dolmanach i czerwonych spodniach. Wszyscy mieli wąsy wyczernione i ostro do góry zakręcone, jechali z dobytymi szablami, gniewnie spoglądając na polskich wojowników, co w tych ostatnich wywołało śmiech i mnóstwo żartów szeptanych półgłosem, bo nakazane było surowo milczenie w szeregach, a nawet gdyby i głośno mówiono, toby huzarzy tego nie zrozumieli, bo jazda składała się wyłącznie z Węgrów. Muzyka polska wciąż grała mazurka, tamburmajor wykonywał swą błyszczącą buławą nadzwyczajne wykrętasy, huzarzy już wjechali w ulicę między szeregi polskie, gdy rozległa się komenda:

Szczęknęły karabiny i piechota polska broń rzuciła przed swe piersi, bo należało przecież oddać ten honor nieszczęśliwym kajzerlikom, zresztą taki był zwyczaj we wszystkich armiach. Huzarzy w milczeniu przejechali, a po nich stąpała piechota austriacka właściwym sobie rozbujanym krokiem, mając karabiny zawieszone na prawym ramieniu. Ta miała postawę i minę mocno zabiedzoną, białe mundury poplamione i podarte. Szli z głowami spuszczonymi. Nagle z tych szeregów wystąpiło paru żołnierzy, wołając:

Na to hasło, jakby na znak umówiony, rozpoczęła się tłumna dezercja z szyków austriackich do polskich. Wśród tych ostatnich zagrzmiały okrzyki:

Wezwania te nie pozostały bez skutku. Przeszło ośmiuset żołnierzy opuściło szeregi kajzerlików i przyłączyło się do polskich. Oficerowie austriaccy i ich generał Egerman patrzyli na to z osłupieniem, klęli pod nosem, ale nie sprzeciwiali się tej dezercji, bo widzieli w oczach polskich wojowników, w ich groźnym wejrzeniu, w groźniejszym jeszcze pomru-ku tysiąca piersi, w drżeniu karabinów dzwoniących głośno, że najmniej-szy opór z ich strony może wywołać straszną katastrofę; że ci żołnierze dla osłonienia swych rodaków gotowi są rzucić się bez komendy na pozostałe resztki austriackie i wybić je do nogi. Patrzyli więc w milczeniu .na to topnienie swych szyków, kryjąc oczy ze wstydu i pragnąc jak Tnaj prędzej spod tego pręgierza i spod tych szyderczych wejrzeń polskiej generalicji się wymknąć.

Przyśpieszyła więc kroku pozostała piechota austriacka, za nią już kłusem biegło dwanaście dział polowych, na widok których znowu .zadrżały szeregi polskie i dały się słyszeć głosy:

Ale groźne wejrzenie generała Sokolnickiego i grzmiący jego głos uciszyły od razu te niewczesne pragnienia.

Za piechotą, wskutek przejścia ośmiuset ludzi do wojska polskiego znacznie zmniejszoną, ciągnęło kilkadziesiąt bryczek, wozów, wózków, naładowanych najrozmaitszymi sprzętami, pierzynami, dziećmi, kobie-tami, pościelą, łóżkami itp. Były to rodziny różnych urzędników cywil-nych, którzy wraz z wojskiem wynosili się z Sandomierza. Kawalkadę tę odznaczającą się nadzwyczajną rozmaitością wojsko polskie przyjęło śmiechami, wymysłami, życzeniami, by sobie poszli na złamanie karku, a Wicherek począł piszczeć i wołać:

Jeszcze raz generał Sokolnicki musiał surowo nakazać milczenie. W końcu przeciągnęły owe wozy wygnańców z płaczącymi i krzyczący-mi dziećmi i kobietami, a cały ten pochód zamykali znowu huzarzy węgierscy z dobytymi szpadami. Wszystko to pomaszerowało gościńcem na Opatów i teraz dopiero wojsko polskie przy biciu w bębny, z rozwinię-tymi sztandarami wkroczyło do Sandomierza, witane przez mieszkań-ców okrzykami radości. Na rynku grono panien ubranych biało i aramantowo, między którymi królowała złotowłosa panna Jadzia Biał-kowska, obsypało kwiatami wjeżdżającego na czele swych zwycięskich szeregów generała Sokolnickiego. Zaraz też zaciągnięto warty i obsta-wiono strażą ważniejsze punkty miasta. Mieszkańcy na rynku pozasta-wiali stoły i przyjmowali obfitą ucztą żołnierzy. Do późnego wieczora bawiono się wesoło, muzyka grała, grzmiały okrzyki, a gdy ciemności zapadły, mieszkańcy bez niczyjego nakazu iluminowali miasto. W sta-rym ratuszu wybitniejsi obywatele miejscy i okoliczna szlachta, która zdołała zdążyć do Sandomierza, przyjmowali wspaniałą ucztą generała Sokolnickiego i całą starszyznę wojskową.

Kubuś w tych wszystkich uroczystościach udziału nie brał, leżał w dworku wujka Białkowskiego, stękając, bo rana poczęła mu znowu dokuczać; ale już nad wieczorem wiedział, jak i co się odbyło, gdyż nie zapomniał o nim poczciwy Wicherek, ani też panna Jadzia. Przyszła ona do drzwi pokoju, w którym Kubuś leżał, i uchyliwszy je nieco, pytała:

Trwało chwilkę milczenie, a potem panna Jadzia spytała jakoś przytłumionym głosem:

Znowu milczenie, a potem pytanie ni stąd, ni zowąd.

Drzwi się zamknęły i rozległy się szybkie kroki zbiegającej po schodach panny Jadzi. Kubuś wstał, wsłuchując się w okrzyki brzmiące w mieście, w tony muzyki wesołej, nieustannie wypełniającej cały Sandomierz szumną, pełną otuchy melodią mazurka. Przed samym wieczorem wpadł Wicherek rozpromieniony, wesoły, śtoniejący się i począł Kubusiowi opowiadać barwnie, długo o tym, co się działo przez dzień cały w Sandomierzu. Sypał konceptami jak z rękawa tak, że Kubuś chociaż mu ramię dokuczało, śmiać się musiał. Wreszcie wypowiedziawszy wszystkie nowiny, pomacał ręką pościel Kubusia i rzekł:

Kubusiowi nie podobało się to bezceremonialne gadanie Wicherka o pannie Jadzi, więc odparł chłodno:

Wyszedł w końcu zostawiając Kubusia oszołomionego i skrycie uradowanego wiadomością, że mają go zrobić podoficerem. Przypusz-czał, że tym razem Wicherek nie skłamał, choć oczywiście nie wierzył w to, by narwany dobosz mógł mieć jakikolwiek wpływ na tę nominację. Wieczorem przyszedł doktor Wolfz felczerem, obejrzał ranę, opatrzył ją starannie, obandażował na nowo i rzekł:

Jakoż pod tym względem poczciwy doktor nie mylił się wcale. Z każdym dniem rana coraz więcej się goiła i Kubuś czuł się coraz silniejszy wśród spokoju, wygód i dostatniego jadła, o które panna Jadzia bardzo usilnie się starała. Do tej rekonwalescencji Kubusia przyczyniła się też wielce okoliczność, że Wicherek istotnie prawdę powiedział, i Kubuś został podniesiony na stopień podoficera „za zasługi i walecz-ność okazaną przy zdobyciu Sandomierza”, jak brzmiał rozkaz dzienny, uwiadamiający pułk o tym. Kubuś był niezmiernie rad i dumny z tego, a panna Jadzia, przeczytawszy o tej nominacji, klasnęła w ręce i zawołała:

Żeby popuchły kajzerliki! Już sobie człowiek znalazł wygodną kwaterę, słodko wypoczywa, używa jak pączek w maśle, a tu te krowie nogi przerywają mi moje wywczasy. Czekajcież, zapłacę ja wam za to! Wśród tego wszystkiego rana Kubusia wygoiła się prawie zupełnie i wychodził już na miasto, gdzie go towarzysze z kompanii radzi witali. Do szeregów i służby atoli nie wstępował, bo doktor Wolf zabronił mu tego. Ramię miał obandażowane, ale chodził, przypatrywał się robotom, jakie zarządził generał Sokolnicki, i przypuszczał, że Austriacy dobrze będą musieli się napracować, nim Sandomierz znowu dostaną. Widział, że teraz jest tu 39 armat, że załoga została zwiększona o cały pułk trzeci piechoty, że pod komendą generała Sokolnickiego jest obecnie 5000 ludzi.

Wśród takich przechadzek, obserwacji, rozmów zauważył on pewną szczególną okoliczność, która mu dała dużo do myślenia i tak go zajęła, że zapomniał o wszystkim, a wyłącznie oddał się badaniu tej tajemniczej sprawy.

X.........................X

ROZDZIAŁ XII

w którym Wicherek oświadczył Kubusiowi, że dokona czynu wzbudzającego podziw całego świata Tajemnica, którą Kubuś odkrył, a raczej nie odkrył jeszcze, tylko szczególną swoją baczność na nią zwrócił, była następująca:

Chodząc po mieście i przypatrując się wszystkiemu, a zwłaszcza robotom koło umocnienia miasta, znając sam wszystkie zaułki miejskie, boć przecie wychował się w Sandomierzu, zaszedł pewnego dnia na tyły posesji, mających front od strony ulicy Żydowskiej. W owe czasy znajdowało się tam kilka ogrodów przytulających się do zaułku bez nazwy i do wąwozu broniącego miasto od tej strony, a z którego można było dostać się do Wisły. Wąwóz ten mało, a raczej wcale nie był strzeżony, gdyż w ogóle teraz generał Sokolnicki niewiele dbał o właści-we rozstawienie wart i pilnowanie miasta, wierząc, że nieprzyjaciel jest daleko jeszcze, a między Polakami nie mogą się znajdować ani zdrajcy, ani szpiedzy.

Wąwóz był gęsto zarośnięty. Ogromne krzaki leszczyny, przedmiot wypraw jesiennych wszystkich uliczników sandomierskich, jałowiec, wierzby, lipy, graby rosły w bujnym, dzikim pomieszaniu. Choć je łamano, choć długo bydło nieraz tu zachodziło i niszczyło nowe pędy i objadało liście, jednakże krzaki tworzyły tu gąszcz zbity i trudny do przebycia. Parę tylko ścieżek, wydeptanych Bóg wie przez kogo i w ja-kim celu, przecinało to samotne i dzikie miejsce. Kubuś znał ten wąwóz doskonale. Podobała mu się dzikość tych zarośli rozrastających się swobodnie, pewna tajemniczość ich głębi, nieustanny, najrozmaitszy świergot i śpiew ptactwa drobnego, które się tu tysiącami gnieździło. Zwłaszcza na wiosnę, gdy jasna, młoda zieleń okryła swą majową szatą wszystkie nagości wąwozu, gdy czeremchy poczęły kwitnąć i podlaszczki bielić się na szmaragdowym tle traw, słowiki napełniały cały wąwóz swym melodyjnym śpiewem, niemałego uroku dodając tej pół dzikiej, pół romantycznej miejscowości. Otóż i teraz, zwłaszcza że to był przecież maj i słowików z pewnością było mnóstwo w wąwozie, wybrał się do niego Kubuś, a wybrał bardzo wcześnie, żeby jeszcze usłyszeć śpiew tych ptasząt. Poranek był piękny, ciepły i zanosiło się na dzień słoneczny. Przeszedłszy ów zaułek bez nazwy, na który wychodziło kilka ogrodów należących do posesji przy ulicy Żydowskiej, zaczął się już spuszczać w głąb wąwozu, gdy wśród ciszy i świeżości wiosennego poranku dobiegł do niego odgłos jakichś kroków i rozmowy niemieckiej.

Zdziwiony i zaniepokojony mocno, bo skądby teraz szwaby mogły się wziąć w Sandomierzu, zatrzymał się, ukryty za bujnie rozrosłym krzakiem leszczyny, i począł nadsłuchiwać, skąd te kroki i ta rozmowa może pochodzić. Niebawem nabył pewności, że ktoś po jednym z ogro-dów chodzi i dość głośno rozmawia. Zastanawiając się i kombinując, do kogo ten ogród należeć może, doszedł do przekonania, że stanowi on przynależność domu, w którym dawniej mieszkał hofrat austriacki von Lausitz razem ze swym godnym synkiem Ferdziem. Przypomniał sobie następnie, że kiedy szedł przez rynek do dworku wujka Białkowskiego, by tam spocząć i ranę swą opatrzyć, to przed domem von Lausitza nie zauważył żadnego ruchu, podczas gdy wszyscy inni na gwałt pakowali swe rzeczy w zamiarze jednoczesnego z wojskiem opuszczenia Sando-mierza. Od Wicherka dowiedział się, że w istocie kilkadziesiąt wozów i bryk napełnionych kobietami, dziećmi i wszelkiego rodzaju gratami wyjechało za wojskiem z miasta. Czy jednak hofrat von Lausitz zrobił to samo, czy też pozostał w mieście — Kubuś nie wiedział i gorzko wyrzucali sobie teraz, że całkiem o tej sprawie zapomniał.

Bo jeżeli — rozumował Kubuś — hofrat von Lausitz został w mieście, to z pewnością nie dlatego, żeby pomagać Polakom, ale dlatego, żeby im szkodzić.

Wśród jego rozmyślań tymczasem kroki się zbliżały i rozmowa coraz wyraźniej dochodziła do uszu Kubusia. Jeden z mówiących miał głos niski, zachrypły i nieprzyjemny. Drugi głos uderzył Kubusia tym, że go znał, że mu kogoś przypominał, ale kogo — na razie nie mógł się zorientować. Zresztą i czasu nie było na to, i kroki się coraz bardziej zbliżały, skrzypnęła jakaś dobrze ukryta furtka w parkanie otaczającym ogród i Kubuś ku wielkiemu swojemu zdziwieniu, a zarazem przeraże-niu poznał w jednym z rozmawiających Ferdzia von Lausitza. Drugi mężczyzna był zupełnie nie znany. Niski, krępy, prawie opasły, ubrany w wyszarzałą kurtkę, w wysokie buty, w czapkę zniszczoną i zasmoloną, wyglądał na kolonistę niemieckiego albo na handlarza nierogacizną. I jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia nieznajomy począł odwią-zywać od krzaka dość dużego wieprzka, który rozciągnięty spał sobie wygodnie, a teraz kopnięciem nogi został przebudzony, kwicząc przeraź-liwie. Z pozoru więc nieznajomy był to sobie zwyczajny handlarz nierogacizną albo może masarz z jakiegoś małego miasteczka, który kupiwszy gdzieś na targu lub we wsi tłustego wieprzaczka, pędził go teraz do siebie. Ale niespokojne, niezmiernie ruchliwe, bystre, siwe oczy, którymi szybko obrzucił całe otoczenie, zdawały się co innego mówić. Pod tym przebraniem pospolitego wieprzarza kryła się jakaś mocno podejrzana figura.

Odwiązując swego kwiczącego prosiaka, handlarz rozmawiał z Fer-dziem w dalszym ciągu po niemiecku. Kubuś znał dobrze ten język, bo przecie uczył się w szkołach austriackich. Był dobrze ukryty za krza-kiem leszczyny i, wstrzymując dech w sobie, żeby się nie zdradzić, wszystko mógł widzieć oraz słyszeć doskonale.

Słowa te skierowane były do wieprzka, którego uderzeniem pręta nieznajomy popędził przed sobą, śmiejąc się cicho, i kiwnąwszy głową Ferdziowi, począł spadzistą ścieżką spuszczać się w głąb wąwozu. Ferdzio przez jakiś czas stał i patrzył za nim, potem zawrócił, wszedł do swego ogrodu i furtkę za sobą starannie zamknął na zasuwę od wewnątrz.

Podniosła się teraz w umyśle Kubusia myśl, jak postąpić z tym odkryciem, które zrobił. Nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości, że knuje się tu jakaś niegodziwa zdrada, że przez hofrata i jego synka udzielane są jakieś wiadomości Austriakom, zapewne o sile polskiej załogi w Sandomierzu, o jej położeniu, o stanie fortyfikacji itp. Kto wie nawet, czy właśnie tym wąwozem, przez ogród hofrata, nie będą się chcieli szwarcgelberzy dostać do miasta; ale teraz już im się to nie uda, bo jest tu Kubuś Królikowski, któremu Bóg pozwolił wykryć haniebną zdradę. Bo że tu była zdrada, to rzecz jasna, wszak Ferdzio wyraźnie prosił przebranego za handlarza świń kapitana austriackiego, aby o staraniach jego i Ferdzia ojca uwiadomił generała Geringera. A przecie Kubuś wiedział od wujka Białkowskiego, że o tym lub podobnym nazwisku generał austriacki stoi ze znacznym korpusem między miaste-czkami Bogorią a Szydłowem, niejako w obserwacji Sandomierza. On to wie zapewne wysyła tego szpiega, przebranego za wieprzarza, i przez niego komunikuje się ze zdrajcą von Lausitzem, który w tym celu umyślnie pozostał w Sandomierzu.

Tak, wszystko to jest bardzo prawdopodobne, ale co teraz czynić trzeba, żeby temu przeszkodzić?

Takie pytanie postawił sobie Kubuś. Czy iść wprost do generała Sokolnickiego i wszystko mu powiedzieć? Chyba tak należy postąpić. Generał Sokolnicki jest tu komendantem naczelnym, powinien zatem wiedzieć, jaka haniebna zdrada przeciw niemu pod ziemią się knuje, Ale po namyśle poczęły się w Kubusiu budzić pewne wątpliwości, pewne wahania. Z czym tu iść do generała, którego postawa chłodna, surowa budziła we wszystkich podwładnych uszanowanie, ale mroziła też ich mocno. Żaden oficer, nawet pułkownicy nie śmieli zbliżyć się do Sokolnickiego, a cóż dopiero jakiś tam podrzędny podoficer. Jak tu iść do niego i jakie mu dać dowody, że to wszystko jest prawdą? Wszak Kubui widział i słyszał, ale jak to udowodni?

Nie, on nie pójdzie do generała, nie będzie budził niepotrzebnej trwogi, ale działać zacznie sam, na własną rękę. Wszak jutro świtaniem ma się tu zjawić jakaś Wilhelmina, szpieg kobiecy. On zaczai się na nią, schwyci i poprowadzi do generała — tym sposobem położy koniec szpiegostwu.

Ale tu znowu przypomniał sobie, że rana jego nie jest jeszcze zupełnie wyleczona, że jest mocno osłabiony. Czy zatem zdoła schwytać i pokonać ową Wilhelminę, której zapewne z pomocą pobiegnie i Ferdzio, i może sam hofrat, mężczyzna tęgi i silny, bo go Kubuś znał i nieraz widział, — Nie, sam nic nie zrobię. Trzeba mieć kogoś ze sobą, ale kogo? Bijąc się z myślami, szukając kogoś do wtajemniczenia w tę historię, przypomniał sobie Wicherka, jedynego człowieka, na którego liczyć i na którym polegać można. Po starannym rozpatrzeniu tej sprawy z różnych Stron zdecydował Kubuś uświadomić Wicherka o wszystkim pod wiel-kim sekretem i ostatecznie zasięgnąć u niego rady: czy donieść o wszyst-kim komu należy, czy też samym we dwóch działać. Powziąwszy takie postanowienie, Kubuś zabrał się zaraz do jego wykonania i, nie tracąc czasu, ruszył do miasta szukać Wicherka. Znalazł go wygrywającego na bębnie marsza dla mustrujących się żołnierzy, niepodobna więc było z nim się rozmówić i Kubuś musiał czekać aż do wieczora, nim w końcu złapał Wicherka.

Kubuś podszedł ku drzwiom, wyjrzał, potem zamknął je starannie i zwrócił się do zdziwionego nieco tymi przygotowaniami Wicherka:

Wydobywszy z Wicherka słowo uroczyste, że nie będzie rozgadywał powierzonej mu wiadomości, Kubuś opowiedział mu zdarzenie, którego był świadkiem dziś rano, i tak swą relację zakończył:

Wicherek tym razem umilkł i poważnie się zamyślił; dopiero po chwili odrzekł:

Lecz Kubuś nie zwrócił uwagi na tę subtelną różnicę i srodze zmartwiony rzekł:

Począł tedy myśleć, a to myślenie objawiało się tym, że podszedł do okna i wybębnił na szybie palcami marsza. Kubuś, zaniepokojony do żywego, patrzał na niego jak w tęczę i czekał cierpliwie, co ta dobra, tęga głowa warszawska wymyśli. A głowa bębniła wciąż na szybie dość długo, tak że Kubuś poczynał już wątpić, czy z niej wyjdzie coś takiego, przed czym miałyby klękać narody. Ale wreszcie Wicherek zaprzestał bębnie-nia i pogwizdywania, odwrócił się i rzekł:

Kubuś, który oczekiwał jakiegoś nadzwyczajnego projektu, zawie-dziony w swych nadziejach, rzekł:

Wicherek przybrał postawę oburzoną:

Ściany, wzywam was na świadka! Ale to tak zawsze bywa na świecie. W ciężkiej pracy ducha wysnujesz jakąś myśl, zaraz ci ją schwycą i powiedzą, że to ich jest własność. O ludzie! Jakżeście zepsuci! Lecz mniejsza, tu nie idzie o to, kto spłodził tę myśl, tylko o to, żeby ją wykonać. Czekaj na mnie jutro, pójdziemy razem i wykonamy czyn, który wzbudzi podziw Polski. Co mówię — całego świata. Do jutra więc! To rzekłszy, porwał furażerkę i wybiegł.

X.........................X

ROZDZIAŁ XIII

w którym Wicherek oświadcza, że jest najlepszym aktorem Nazajutrz o świcie zgodnie z wczorajszą umową obaj przyjaciele, Wicherek i Kubuś, znaleźli się w wąwozie. Obaj byli uzbrojeni w krótkie pałasze i wypożyczone pod pierwszym lepszym pozorem od ułanów pistolety, które Wicherek starannie nabił, mówiąc:

A Kubuś śmiejąc się, zauważył:

W rzeczy samej poranek był świeży i chłodny, obfita rosa pokrywała liście drzew i krzaków, a na wschodzie chmury zasłaniały słońce. Ale mimo to zanosiło się na pogodę, bo powoli chmury znikały, rozpraszały się, uciekając przed jasnym obliczem gwiazdy dziennej, gdzieś w nie skończoność. Obaj chłopcy, już teraz zachowując najgłębsze milcze-nie i niektóre ostrożności, ukryli się w gąszczu, obserwując furtkę od ogrodu, którą wczoraj wyszedł Ferdzio von Lausitz z przebranym za handlarza mężczyzną. Tu w gęstwinie jeszcze mroki nocne panowały i chłód, który nieprzyjemnie owionął młodzieńców, tak że w swych wiatrem podszytych mundurkach dygotali, nie tyle może z zimna, ile z nerwowego naprężenia i niepokoju.

Umieścili się tak, że ich najbystrzejsze oko dostrzec nie mogło, a sami jednocześnie widzieli dobrze parkan i furtkę od ogrodu, Wicherek szepnął do ucha Kubusia:

Jakkolwiek Kubuś był niewątpliwie mądrzejszy od Wicherka, jednak ulegał jego energicznej, czynnej naturze, jego warszawskiej bladze i pewności siebie. Sam z usposobienia łagodny i miękki, stawał się narzędziem w ręku każdej silniejszej, a raczej ruchliwszej osobowości. Taki był właśnie stosunek między nim a Wicherkiem: Kubuś widział nieraz, że ten plecie i robi głupstwa, jednak nie śmiał oponować, zagadany i zakrzyczany przez zuchwalszą od siebie naturę. I oto teraz siedząc pod krzakiem leszczyny, z którego za najmniej-szym poruszeniem spadały na nich krople obfitej rosy, rozmyślał nad tym, że o wiele lepiej byłoby zawiadomić zwierzchników o szpiegostwie hofrata i jego synka niż na swoją rękę działać. Działanie to może chybić zupełnie i Sandomierz, a z nim waleczną załogę, narazić na niebezpie-czeństwo. Wydało mu się obecnie przy jasnym dniu, że całe gadanie Wicherka o hierarchicznym porządku w wojsku jest prostą blagą, że niepodobna, aby w tak ważnym wypadku nie można było udać się bezpośrednio do generała i o wszystkim mu opowiedzieć. Ale stało się i nie czas było teraz żałować oraz myśleć o tym, jak się to źle zrobiło. Oto właśnie zaszeleściły krzaki w wąwozie i dało się słyszeć gdzieś w głębi parowu lekkie i ostrożne czyjeś stąpanie.

Jednocześnie z nieprzyjemnym zgrzytem, który wstrząsnął obu wojowników, otworzyła się wolno furtka od ogrodu i ukazał się w niej Ferdzio szpicel, otulony w płaszcz i trzymający pod pachą jakąś teczkę. Wyszedł skradając się. Obejrzał się bacznie dokoła i stał nadsłuchując pilnie z wyraźnym niepokojem na twarzy. Ale wokoło leżała cisza, tylko wiatr szeleścił liśćmi krzaków, a chór słowików oraz innego ptactwa napełniał swym śpiewem i świergotem całą okolicę. Wicherek nieznacznie trącił łokciem Kubusia i nachylając się mu do ucha, szepnął:

Kubuś nic na to nie odrzekł, cały zajęty patrzeniem na Ferdzia i wsłuchiwaniem w lekkie i ciche stąpanie dochodzące z głębi parowu.

Wreszcie kroki te rozległy się tuż przy ukrytych młodzieńcach i z gęstwiny wysunęła się wysoka postać kobieca. Ubrana była po wiejsku, w spódnicę krótką i zapaskę samodziałową, z czerwoną chustką na głowie. Nogi jednak bose, białe, czyste i małe, chód śmiały, pewny i zręczny zdradzały ją, że nie pochodziła spod strzechy wieśniaczej. Twarz była młoda, ładna, oczy duże, czarne, niespokojnie oglądające się dokoła, a spod kraśnej chustki zalotnie związanej wydobywały się kosmyki czarnych, bujnych włosów. Szła trzymając na ręku zwyczajny koszyk wiejski, z którego wyglądało parę białych serków i dzbanek pełny mleka. Widocznie starała się nadać sobie wygląd kobiety wiejskiej, idącej z rana z nabiałem do miasta, ale nie bardzo jej się to udawało. W ruchach, w spojrzeniu, w całym zachowaniu się tej kobiety widać było nadzwyczajny niepokój i obawę.

Gdy ją Ferdzio zobaczył, pobiegł ku niej żywo i zawołał po niemiecku:

Papa całą noc nie śpi i drży z trwogi.

Ona obejrzała się dokoła i spytała:

Przyłożyła rękę do serca, które musiało bić mocno, i mówiła dalej:

Sięgnęła za gorset i wydobyła woreczek płócienny dość pękaty i, pokazując go Ferdziowi z pewnym wyrazem pogardy na swej ładnej twarzy, rzekła:

Ale pani Wilhelmina cofnęła szybko rękę i rzekła:

Gdy to Ferdzio mówił, Wilhelmina postawiła koszyk na ziemi. Nie puszczając z ręki worka z pieniędzmi, siadła na wystającym nieco pagórku i poczęła papiery w teczce przeglądać. Ferdzio tymczasem dalej gadał:

Na te słowa Wilhelmina podniosła głowę i spojrzała na Ferdzia takim wzrokiem, że ten zarumienił się i rzekł pośpiesznie:

Trwało to dość długą chwilę, podczas której Ferdzio już milczał i miał mocno nadąsaną minę. Wreszcie Wilhelmina się podniosła i rzekła:

To mówiąc wręczyła Ferdziowi worek z guldenami, które ten skwapliwie wsunął do kieszeni. Następnie zabrała się do schowania otrzymanych od zdrajcy papierów. W tym celu odwróciła się od niego i rozpinać zaczęła gorset.

Wszystkiego tego byli niemymi świadkami Kubuś i Wicherek, wysłu-chali całej rozmowy i teraz, kiedy obie strony miały się rozejść, Wicherek dał znak i krzyknął:

Ferdzio wrzasnął przeraźliwie:

O wiele przytomniejszą okazała się kobieta. Ujrzawszy nieszczęsne papiery w ręku Wicherka, nie usiłowała nawet ich odebrać i sądząc zapewne, że w krzakach znajduje się więcej żołnierzy, w jednej chwili z nadzwyczajną zręcznością i szybkością rzuciła się w bok między krzaki i znikła. Jakiś czas słychać było po twardej ziemi jej bieg szalony, ale i ten ucichł wkrótce. Wicherek, oszołomiony tym niespodzianym postępkiem kobiety, stał jak skamieniały trzymając w ręku zdobyte papiery i patrząc osowiałym wzrokiem w tę stronę, w którą uciekła Wilhelmina.

Ale Wicherek się nie ruszał i, oprzytomniawszy, rzekł tonem chłod-nym:

Szwed baba!

Popatrzył na leżącego nieruchomo Ferdzia.

Kubuś skrzywił się, bo miał już dość blag Wicherka, i rzekł:

Prawda, prawda! A to licho nadało. Czemu ten kiep także nie dał nogi, tylko zemdlał jak baba? Cóż, co myślisz?

Ale trzeźwić Ferdzia nie trzeba było, bo sam odzyskał przytomność, podniósł się nieco i siadł, przetarł czoło i wystraszonymi oczami rozglą-dał się dokoła, a poznawszy Kubusia, zawołał:

Wstawaj i chodź z nami!

Tu ukląkł, złożył ręce jak do modlitwy i wołał jękliwym głosem:

Chciał się rzucić do nóg Kubka, który ze wstrętem słuchał tych próśb i wahać się począł, boć przecie ten żebrzący u jego nóg miłosierdzia chłopiec był do niedawna jego kolegą.

Wtem Wicherek milczący dotąd i przypatrujący się tej scenie zawołał:

Cóż masz taką kapcańiską minę? Chodźmy, a po drodze wszystko ci wyłożę jasno i dokumentnie, dlaczegom tego durnia wypuścił.

X.........................X

ROZDZIAŁ XIV

w którym panna Jadzia wdziała na czoło Kubusia wieniec triumfatorski z bławatków i maków Łatwo domyślić się, dlaczego Wicherek wypuścił Ferdzia szpicla. Szło mu bowiem o to, żeby rzecz się nie wydała przed zwierzchnością, iż oni obaj z Kubusiom wiedzieli o schadzkach szpiegowskich jeszcze wczoraj, nikomu o tym nie donieśli i na swoją rękę rzecz załatwić postanowili. Tak zaś, gdy Ferdzio drapnął, a w zdobytych papierach okaże się coś niebezpiecznego dla Sandomierza, Wicherek wszystko złoży, komu wypada, i opowie ze zwykłą sobie blagą, jakich to cudów waleczności, męstwa i przebiegłości obaj z Kubusiom dokonali, by owe papiery z rąk licznych i uzbrojonych Austriaków odebrać na szpiegowskiej schadzce, przypadkiem odkrytej.

Ale te piękne zamysły popsuła mu wiadomość, że Ferdzio ze swym ojcem hofratem mieszka w Sandomierzu. Nuż, gdy Wicherek będzie opowiadał o owych cudach waleczności, rzecz się cała wyda i okaże się, że obaj mężni rycerze mieli do czynienia z jedną kobietą, która zresztą zaraz uciekła, i z jednym szczupłym, słabym chłopakiem. Ale po chwili Wicherek pomyślał, że ta okoliczność nie może szkodzić jego pomysłowi, bo przecie w interesie Ferdzia i jego papy godnego leży, żeby siedzieć cicho i milczeć. A zatem on, Wicherek, może swój pierwotny plan przeprowadzić i bardzo dobrze zrobił, że tego kpa szpiega wypuścił i tym sposobem jedynego niepotrzebnego świadka usunął. Wracając do miasta, cały ten plan ze zwykłą sobie wymową przedsta-wił Kubusiowi, ale Kubuś słuchał go niechętnie — widocznie był niezadowolony i zamyślony mocno.

Uwaga ta zastanowiła Kubusia i rzekł:

Wysłuchawszy tego wszystkiego, Wicherek rzekł:

Wicherek się zamyślił i po chwili rzekł:

Gdy Kubuś nie okazał chęci wykonania tego, lecz twierdził uparcie, że bądź co bądź należy je wręczyć pułkownikowi Sierawskiemu, Wicherek aż skoczył z krzesła i zawołał:

I począł tak wymownie dowodzić, tak przekonywać Kubusia, że skoro te papiery są u nich, nie zaś w rękach Austriaków, to Sandomierzo-wi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, a zatem byłoby prostym szaleństwem wystawiać swe życie na szwank.

Tyle mówił, tak przekonywał, że Kubuś ze swą miękką naturą, przywykłą ulegać woli silniejszej i energiczniejszej, i tym razem zgodził się na to, by o całej sprawie jak najgłębsze zachować milczenie. Ze swej strony Wicherek przyrzekł, że będzie bardzo pilnie strzegł domu Lausit-za, w czym i Kubuś mu pomoc obiecał, jakkolwiek zniechęcony był do całej tej sprawy, która nie po jego myśli poszła. Kubuś czuł w głębi sumienia, że nie postąpił jak należy, i drżał na myśl, iż mógł przez to jaką szkodę ojczyźnie wyrządzić. Siedział zamknięty w swym pokoiku, gryzł się, mało się pokazywał, a przy obiedzie miał tak straszną minę, że panna Jadzia nazywała go,,rycerzem smutnej postaci” lub,,płaczącą wierzbą”. Wśród takiego to stanu duszy i serca rana się jego zupełnie zagoiła i musiał wracać do szeregów, gdzie ciągłe musztry, życie czynne i ruchliwe powoli te zgryzoty rugowały w jego pamięci i zacierały wspomnienie smutnych zdarzeń. Ponieważ już nie ulegało wątpliwości, że nieprzyjaciel ma zamiar oblegać Sandomierz, by go znowu z rąk polskich wydobyć, więc z rozkazu generała Sokolnickiego podwojono czujność w mieście. Liczne straże i wysunięte posterunki jazdy strzegły wszelkich dróg wiodących do miasta, a często wysyłane w różnych kierunkach podjazdy przynosiły wiadomości o najmniejszych ruchach nieprzyjaciela, a i nikomu podejrzanemu nie pozwalały się zbliżyć do miasta. Wicherek też zapewniał Kubusia, że do domu Lausitzów nikt nie przychodzi i nikt stamtąd nie wychodzi, prócz jednej służącej, która biega codziennie na targ po żywność. Podejrzewając jednak, że ta służąca może ułatwić porozumienie się Lausitzów z jakimś szpiegiem, chodził Wicherek za nią przez kilka dni, ale nic podejrzanego nie zauważył. Poznał nawet tę służącą, choć to na nic się nie przydało, bo to była Niemka bardzo źle mówiąca po polsku, a wiadomo z drugiej strony, że on, Wicherek, tego jej szwargotu wcale nie rozumiał.

Już byli za miastem brnąc po piaszczystej drodze, gdy nagle usłyszeli za sobą krzyki:

Był to Wicherek, który, dowiedziawszy się o wyprawie Kubusia, wyprosił u kapitana, żeby mu pozwolił połączyć się z nią. Biegł teraz co tchu z bębnem na plecach i karabinem w ręku, zziajany, spocony, zakurzony, ale wesoły, wołając:

Kubuś rad był bardzo z towarzystwa Wicherka i przyjął go z otwarty-mi ramionami, bo naprzód potrafił on rozweselić wszystkich, a potem pewność, z jaką mówił i czynił wszystko, dodawała otuchy. Posuwano się w piasku po kostki drogą wysadzaną karłowatymi, na pół uschłymi wierzbami. Dzień był skwarny, spokojny i pod nogami kilkunastu ludzi wzbijały się całe chmury kurzu, które tę wycieczkę czyniły mniej przyjemną, jak się pierwotnie spodziewano. Po polach bujne zboża zieleniały, skowronki wieszały się w powietrzu, świergocąc wesoło. Jak okiem sięgnąć, nigdzie żywej duszy nie było widać. Sielski, cichy spokój leżał na tych niwach polskich.

Wicherek plótł niestworzone rzeczy, wywołując w zmęczonych towarzyszach wybuchy śmiechu, i tak, nie napotkawszy żadnej prze-szkody, nie widząc nigdzie nawet śladu Austriaków, dotarli do owej wsi Strachaj ce. Pośpieszono do dworu i palet właścicielowi wręczono. Zaprosił on wszystkich na śniadanie złożone z siadłego mleka i chleba razowego. Kiedy żołnierze pałaszowali jedzenie, wygłodzeni całodzien-ną przechadzką pod skwarnym niebem, wziął Kubusia na stronę i rzekł mu:

Słowa te zaniepokoiły trochę Kubusia i ze stanowczością, której się sam nie spodziewał, pomimo oporu żołnierzy, którzy radzi byli odpocząć w cieniu drzew i od miski niechętnie wstawali, nakazał natychmiastowy odwrót. Znalazł w tym poparcie w osobie Wicherka, któremu zakomuni-kował słowa dziedzica.

Wyruszono więc z powrotem Z kwaśnymi minami i niechęcią, wlokąc się leniwie po piasku, choć Kubuś z Wicherkiem nalegali na pośpiech. Ale żołnierze z młodego, świeżo upieczonego podoficera niewiele sobie robili, szli w bezładnej kupie, wlokąc się noga za nogą, wymyślając na skwar i kurz. Już uszli połowę drogi i Kubuś powoli odzyskiwał spokój, bo dotąd nic nie zakłóciło tego pochodu, gdy nagle, obejrzawszy się za siebie, spostrzegł ogromną chmurę kurzu wzbijającą się na drodze, a niebawem z pośrodka tej chmury zdawało mu się, że widzi czerwone czamary[30] huzarskie i błyszczące czaka. Na chwilę wszystko to znowu zasłonił kurz, ale za to dawał się słyszeć wyraźny tętent kilkunastu lub kilkudziesięciu może koni.

Dwadzieścia koni pędziło cwałem. Byli to huzarzy węgierscy. Wyma-chiwali szablami i krzyczeli jakieś niezrozumiałe wyrazy.

Wicherek zerwał bęben z pleców i począł weń bić generałmarsz, a gdy huzarzy zbliżyli się, Kubuś zakomenderował: ognia! Huknęły strzały, dym się rozpłynął i oto dwóch huzarów leżało na ziemi, brocząc krwią. Reszta uciekała. Ale niebawem zatrzymali się, sformowali znowu i jeszcze raz ruszyli z kopyta na garść wojowników, wrzeszcząc przeraźliwie i potrząsając szablami. Powitani ogniem i żela-zem znów utracili trzy konie i jednego jeźdźca; żołnierze polscy ucieszeni tym podwójnym triumfem machali bronią i krzyczeli: niech żyje Polska?

Wicherek bębnił zawzięcie i wołał:

Gdy ci ruszyli do nowej szarży, przykląkł i mierzył do oficera dowodzącego nimi. Dał ognia i na wielką swoją radość ujrzał, że oficer upadł na ziemię obok trzech żołnierzy austriackich. Po tej trzykrotnej próbie huzarzy zawstydzeni, straciwszy kilku ludzi i kilka koni, okaleczeni mocno, skowycząc jak pies obity, zawrócili i niebawem znikli z oczu zwycięskiej garści wojowników polskich. Ci stali teraz zmęczeni, spoceni, uczernieni dymem prochowym, ale dumni, z błyszczącymi oczami, oddychając ciężko. A Wicherek podska-kiwał, wykrzykując: hu! ha!, i pobiegł schwytać konia, który stał spokojnie nad trupem swego zabitego pana.

Na tym koniu wjechał triumfalnie do Sandomierza, gdzie już wiedzia-no o bohaterskiej obronie garści polskiej. Witano ich więc radośnie. Nazajutrz w rozkazie dziennym znalazł się opis tej potyczki z tym dodatkiem, że podoficer Jakub Królikowski za przytomność, roztrop-ność i męstwo okazane mianowany jest podporucznikiem i przeniesiony zostaje do sztabu pułkowego jako pomocnik adiutanta. Toteż panna Jadzia wieńcząc kwiatami (o których Kubuś mimo tak krwawej przygody nie zapomniał) czoło zwycięzcy, pewnie twierdziła;

Ale tatuńcio kiwał jakoś niedowierzająco głową i mówił:

Panna Jadzia na te słowa zrobiła kwaśną minkę i była przekonana, choć tego głośno nie wyjawiła, że tatuńcio nie zna się nic a nic na wojskowości i tak tylko mówi, aby jej dokuczyć.

X.........................X

ROZDZIAŁ XV

w którym Kubuś znowu spotyka handlarza świń

Austriacy zbliżyli się do Sandomierza. Połączyły się tu prawie wszystkie korpusy austriackie pod naczelnym dowództwem Ferdynan-da d'Este, tak że blisko dwadzieścia kilka tysięcy ludzi miało się zmierzyć z pięciotysięczną garstką, zamkniętą w murach starożytnego grodu, który właściwie nie był fortecą, bo nie miał ani kazamat, ani dróg krytych, tylko odwieczne, walące się mury i trochę szańców usypanych w ostatniej prawie chwili, zaopatrzonych w palisady. Korpus księcia Józefa Poniatowskiego, wyparty z kąta między Sanem a Wisłą, ułatwiał Austriakom otoczenie ze wszystkich stron Sandomierza, który tym sposobem zostawiony był sobie samemu i włas-nym siłom. Ale mężna załoga nie myślała o tym i pewna była, że potrafi obronić powierzone jej stanowisko. Kubuś, ustrojony teraz w szlify podporucznikowskie, ze szpadą u boku, dumnie się nosił i gadał każdemu, kto go chciał słuchać:

Więc Kubuś siedział, a panna Jadzia mustrowała go ciągle, mówiąc:

Lub:

Kuzynek Kubuś czerwieniał i ręką sięgał, by świeży ledwie widzialny meszek pod nosem z fantazją zakręcić, z czego panna Jadzia głośno chichotała, co wprawiało pana adiutanta w mocny ambaras. To znowu, gdy się z czymś odezwał, czego ona dobrze nie zrozumiała lub nie dosłyszała, stawała przed nim wyprostowana, salutując po wojskowemu i głosem, który usiłowała zrobić grubym, wołała:

Taka była przy tym ładna, że kuzynek Kubuś miał ochotę ją uściskać, ale nie śmiał. A i na to ona zapewne sama by nie pozwoliła. Wśród tego wszystkiego dnia dziewiętnastego czerwca wieczorem Kubuś, owinąwszy się płaszczem, zamierzał zabrać się właśnie do spania w szańcu przed Bramą Opatowską, gdy zjawił się generał Sokolnicki w towarzystwie pułkownika Sierawskiego, by zlustrować szaniec. Sprawdzali, czy wszystko w nim w porządku, czy warty czuwają, bo Austriacy już stali pod Sandomierzem i widać było z dala szeroko rozłożone ognie ich obozowisk. Noc była bardzo ciemna, niebo zachmu-rzone i z obozu nieprzyjacielskiego dochodził odgłos nieustannych jakichś ruchów, dudnienie wozów czy dział, a czasem bębny i trąbki grały, dając jakieś hasła. Zaniepokoiło to generała i dlatego wybrał się na zwiedzanie wszystkich szańców, by pobudzić dowódców, oficerów i żoł-nierzy do bacznej czujności.

Kubuś usłyszał głos swego pułkownika, z obowiązku podniósł się i stanął przy nim, by być gotowym na jego rozkazy. Właśnie generał zalecał Sierawskiemu, ażeby ze względu na noc nadzwyczaj ciemną podwoił warty i gęstszy ich łańcuch ustawił, gdy nagle w ciemności na dole wzgórza, na którym szaniec się wznosił, ukazały się dwie pochodnie w odległości strzału karabinowego, oświecając trzech jeźdźców. Jeden z nich trzymał w ręku szpadę do góry podniesioną z zawieszoną na niej białą chustką. Zaraz też trębacz'zatrąbił, jakby wzywał załogę do rozmowy.

Pułkownik obrócił się do Kubusia:

Generał zaś dodał:

I zaraz też Kubuś w towarzystwie kaprala Michalskiego, który się sam nastręczył, i trębacza Wicherka, uzbrojonego w karabin, opuścił szaniec. Dając odzew na trąbce, zbliżył się do nieruchomo stojących wysłańców. Tworzyli oni na tle ciemnej nocy, w krwawym i migotliwym oświetleniu pochodni iście tajemniczo-romantyczny obraz. Gdy się Kubuś do nich zbliżył, oficer trzymający na szpadzie białą chustkę zszedł z konia i, przykładając rękę do czaka, rzekł po niemiecku:

Austriak chwilę pomyślał i rzekł tonem szorstkim:

Już Kubuś, trochę podrażniony tym tonem, chciał odpowiedzieć, że tu wcale o to nie idzie, czy acpan się zgadzasz lub nie, tylko o to, że inaczej nie możesz się dostać do generała Sokolnickiego. Dał jednak pokój, zwłaszcza że jedna rzecz go uderzyła. Już od pierwszych słów wysłańca zauważył, że ten głos ostry, gruby, nieprzyjemny już skądś zna, gdzieś słyszał, ale gdzie — nie potrafił sobie na razie przypomnieć. Twarzy oficera nie mógł widzieć, bo dygoczące światło pochodni źle ją oświecało, widział tylko przed sobą postać wysoką, barczystą, w ciem-nym płaszczu, spod którego wyglądał biały mundur. W chwili jednak gdy Austriak podał Kubusiowi chustkę, by mu oczy zawiązał, blask pochodni padł na tę twarz i doskonale ją na moment oświecił. Wtedy po oczach stalowych, zimnych, bystrych i ruchliwych poznał Kubuś w osobie oficera owego handlarza nierogacizny, który przed paru tygodniami w wąwozie za ulicą Żydowską rozmawiał z Ferdziem von Lausitzem. Widok tego szpiega, który zapewne znowu w takim samym za-miarze chce dostać się do Sandomierza pod pozorem poselstwa od swego generała, taki gniew w Kubusiu obudził, że stał chwilę jak skamieniały, trzymając chustkę w ręku i nie zawiązując oczu Austriako-wi. Ale na szczęście szybko oprzytomniał i, mówiąc sobie w duszy:

,,Żebyś pękł łotrze, a nic nie zobaczysz!”, zabrał się do tak starannego zawiązywania oczu wysłańca, jakby to był jasny dzień a nie noc, która i tak nic widzieć nie dozwalała. Uskuteczniwszy to, rzekł Kubuś do Michalskiego:

Nie potrzeba tego było mówić staremu Michalskiemu, wiedział on dobrze, jak należy takich ichmościów pilnować. Ruszono tedy ku szańcowi, puszczając przed siebie wysłańca z Michalskim. Gdy tak szli, Kubuś zbliżył się do Wicherka i szepnął mu:

.— Tak, dzikie narody... osoba posła jest święta... słyszałem nieraz te frazesy, ale to jest nie poseł, tylko handlarz świń, z przeproszeniem pana porucznika adiutanta.

Zbliżano się już do szańca. Rozmowa się urwała. Kubuś wywniosko-wał, że jego nagłe zaawansowanie na oficera zazdrość w Wicherku, a może i w innych obudziło. Zmartwiło go to bardzo i przyrzekł sobie, że w zbliżającej się walce i obronie Sandomierza dowiedzie niechętnym, że nie protekcją, ale męstwem i odwagą zasłużył sobie na szlify oficerskie. Co do tego handlarza nierogacizny i szpiega wysłanego w poselstwie postanowił Kubuś uwiadomić o tym pułkownika Sierawskiego. Przypo-mniał sobie jednak, że w takim razie należy też powiedzieć, skąd wie o tym i skąd zna tego szpiega. Dał więc spokój. Takie to zawsze następstwa jeden nierozważny krok za sobą pociąga. Widocznie tego samego lękał się Wicherek, bo już przy wejściu do szańca zbliżył się do Kubusia i szepnął:

W szańcu kapitan Piotrowski uwiadomił Kubusia, że generał kazał posła zaprowadzić do swej kwatery, gdzie go oczekuje. Kwatera ta mieściła się w rynku w ratuszu, tam więc ruszono z posłem, mającym ciągle zawiązane oczy, czego Michalski skrupulatnie pilnował. Generał czekał na nich w dużej izbie, suto oświetlonej, mając koło siebie pułkowników: Sierawskiego, Dziewanowskiego, Blumera, Wei-senhofa, podpułkownika ułanów — Brzechwę, kapitana Zawadzkiego z trzeciego pułku, kapitana Płończyńskiego z dwunastego pułku i kilku niższych oficerów. Do izby tej Kubuś wprowadził posła, cały czas w towarzystwie kaprala Michalskiego, i na rozkaz generała Sokolnickie-go zdjął mu przepaskę z oczu.

Niedawny handlarz nierogacizny, a teraz poseł generała austriackie-go, ubrany był w świeżej białości mundur i pąsowy kołnierz, na którym złote gwiazdki świadczyły, że ma stopień kapitana. Olśniony światłem stał przez chwilę z zamkniętymi oczami, które przetarłszy ręką, otwo-rzył i spojrzał po obecnych. Teraz Kubuś mógł mu się przyjrzeć dokładnie i przekonał się, że go pamięć nie omyliła, że ma przed sobą w istocie handlarza nierogacizny, który przed paru tygodniami podjął się misji szpiegowskiej. Taką uczuł pogardę dla tego człowieka, że gdyby nie obecność starszyzny plunąłby mu w oczy.

Tymczasem generał Sokolnicki zapytał po francusku:

Zaiskrzyły się zimne, złe i ruchliwe oczy Schwarzfelda, wyprostował się, położył dłoń na rękojeści szpady i rzekł:

Generał Sokolnicki po tych słowach zuchwałych z cechującym go spokojem zwrócił się do otaczających go oficerów i spytał po polsku:

Zawiązać mu oczy!

Kapral Michalski, mrucząc coś groźnie pod nosem, co żywo schwycił przepaskę i tak silnie nią ścisnął głowę posła, że ten zaklął po niemiecku:

Musiał Michalski nieco rozluźnić przepaskę i, wziąwszy z serdecz-nym uściskiem posła pod ramię, wyprowadził go w towarzystwie Kubusia z izby. Na ulicy czekała już eskorta z żołnierza i Wicherka, który zbliżywszy się do Kubusia szepnął:

Szli dalej w milczeniu, przedostali się za szaniec, a gdy znaleźli się już na polu, Kubuś kazał Michalskiemu zdjąć przepaskę z oczu posła i rzekł:

To rzekłszy Kubuś pchnął go gwałtownie, aż się tamten potoczył. Kubuś zaś zawrócił i wołając na swoich — chodźmy! — ruszył ku szańcowi.

Kapitan Schwarzfeid skamieniał i przez chwilę nie mógł mówić z wściekłości, która go dusiła. Oprzytomniawszy dobył szpady i rzucił się za Kubusiom, ale noc była ciemna, potknął się o jakiś kamień na drodze i runął jak długi. Szczęście to było dla niego, bo Wicherek umyślnie się zatrzymał, gotów szpikulcem, jak nazywał bagnet, zmierzyć głębokość brzucha kajzerlika.

Nim się kapitan podniósł, nim odszukał szpadę, która mu z ręki wypadła, Kubuś ze swoimi już był w szańcu, mocno zadowolony z tego, że tak zwymyślał posła szpiega.

W szańcu gorączkowe czyniono przygotowania do obrony.

X.........................X

ROZDZIAŁ XVI

w którym Wicherek utrzymuje, że o mało nie kopyrtnął W godzinę może potem, a jak utrzymywał kapitan Piotrowski, bo patrzył na zegarek, punktualnie w trzy kwadranse po oddaleniu się parlamentarza Austriacy rozpoczęli ze wszystkich stron zasypywać ogniem i żelazem szańce polskie i nieszczęśliwe miasto. Zwłaszcza z prawego brzegu Wisły ogień ten był bardzo dokuczliwy. Nieprzyjaciel miał tam sześć granatników i sześć dział dwunastofuntowych, których ogromne pociski i liczne granaty, pękając, druzgotały wszystko przed sobą. Na lewym brzegu trzy baterie równie parzącą wstęgą ognia ogarnęły nędzne okopiska polskie, które pod tą ulewą żelaza stękały i rozsypywały się na pył niczego nie zasłaniający i niczego nie broniący. Jednocześnie piechota austriacka, korzystając z ciemności, podkrad-ła się pod same kretowiska polskie, rozstawiła się po domach przed-mieść, o których zapomniano lub może nie chciano burzyć, i tutaj dośrodkowym ogniem karabinowym starała się razić obrońców Sando-mierza. Artyleria polska, nie mogąc celować z powodu ciemności, mając jednocześnie rozkaz oszczędzania naboi, rzadko tylko odpowiadała nieprzyjacielowi, a starzy kanonierowie, co jeszcze za Naczelnika Kościuszki z okopów warszawskich prażyli Prusaków, targali z gniewu wąsy, że milczeć muszą, i rażeni gęsto pociskami kładli się w groźnym pomruku na sen wieczny przy swych działach.

Straszna to była noc i wspomnienie jej przez całe życie nie zatarło się w pamięci Kubusia. Niebo było zaciągnięte chmurami, tak że nigdzie ani jednej gwiazdki nie można było dojrzeć, a ciemności tak wielkie, że gdy Kubuś wyciągnął przed siebie rękę, to jej dostrzec nie mógł, choć wzrok miał doskonały. Zdaje się, że koło godziny jedenastej podniosła się od Wisły gęsta mgła i tę resztę blasków, jakie dotąd choć trochę rozświecały nieprzejrzane ciemności, do szczętu zgasiła. Wśród tej czarnej, ponurej nocy co chwila, niby wąż ognisty, leciał zakreślając łuk jakiś pocisk i padał wśród polskich nasypów, roznosząc śmierć i zniszczenie. Widać było te nagłe, nieustanne, łączące się ze sobą ognie krwawe, które opasały purpurową wstęgą szańce polskie i zamkniętą w nich załogę. Ta z bronią u nogi w posępnym milczeniu stać musiała, przyjmując z heroiczną rezygnacją śmierć czyhającą na nią ze wszystkich stron, czekając, by w dopierśnym boju przy ostatnim podskoku szturmowym bagnet skąpać w posoce rakuskiej[31] i kolbę mózgiem nieprzyjaciół umalować.

Kubuś stał tuż przy pułkowniku Sierawskim, który chodził ciągle od armat do piechoty, potykając się co chwila to o trupa, to o jakiś szczątek rozbity, i zachęcał do wytrwania, gadając:

W jednej z takich przechadzek z pułkownikiem z jednego końca w drugi ktoś Kubusia zaczepił słowami szeptem wypowiedzianymi:

Ale Kubuś nic nie miał, bo nie pijał żadnych gorących trunków, więc Wicherek, zapominając o żartach, począł się gorzko uskarżać i wymyślać na Austriaków, że zamiast — jak przystało na prawdziwych żołnierzy — pójść z bagnetem w ręku do szturmu, zasypują okopiska polskie pociskami.

Wicherek nadstawił uszów, chwilę posłuchał i zawołał:

Splunął w ręce:

Jakoż w rzeczy samej ogień począł słabnąć i kolumny austriackie z głośnym krzykiem potoczyły się do ostatecznego szturmu. Wiatr powiał i rozpędził widocznie mgłę, bo się zrobiło widniej nieco i widać było jak ciemne masy, rozniecane niekiedy błyskami ognia karabinowe-go, bujać się zaczęły, by jednym wytężonym skokiem dopaść szańca i w dopierśnym boju triumfem zakończyć te zmagania śmiertelne. Pułkownik Sierawski przebiegał przed szeregami i wołał głosem donośnym:

A dobiegłszy do kapitana Płończyńskiego, który dowodził baterią, rozkazywał:

Rozhukała się tedy artyleria polska. Starzy kanonierowie, postacie godne, by je ze spiżu wykuć i na wieczną pamięć na placach publicznych ustawić, ze spokojem jakby na paradzie nabijali działa podwójnymi puszkami kartaczy, mierzyli krótko, lont przykładali, a po każdym strzale równo, sfornie, prawie bez komendy naprowadzali cofającą się armatę, by nowym wymiotom kartaczowym przeszywać szeregi nie-przyjacielskie. Kładły się też one pokotem po każdym strzale, który krwawe bruzdy w nich orał, ale następni Austriacy upojeni wódką, pędzeni przez oficerów szli naprzód jak huragan. Już byli tak blisko, że dzwonić poczęły po ich kaszkietach kule karabinowe polskie. Cały dzielny batalion szóstego pułku wyskoczył na parapet szańca i czekał z nastawionym bagnetem na pędzącą ku niemu falę ludzką. Wicherek zawzięcie bębnił w werbel, a od czasu do czasu porywał za karabin, przyklękał, dawał ognia, znów nabijał odgryzając z jakąś wściekłością naboje, potem jeszcze raz chwytał za pałeczki i bębnił, krzycząc:

Pułkownik Sierawski stał z obnażoną szpadą w ręku wśród swoich żołnierzy, z groźnym i dumnym poczuciem hetmaństwa swojego, głosem i postawą swoją zachęcając żołnierzy do zaciętego oporu, a obok niego Kubuś, zapomniawszy o swojej godności oficerskiej, schwycił pierwszy lepszy karabin poległego żołnierza i czekał niecierpliwie, kiedy będzie mógł go utopić w piersi nieprzyjaciół.

W tejże chwili gdy dysząc zmęczeniem od przydługiego biegu kolumny austriackie dopadły do szańca, z tyłu za nimi zapaliła się jakaś chałupa drewniana i ogień podsycany wiatrem rozgorzał tak wielkim płomieniem, że zrobiło się jasno jak w dzień. Przy blasku tego ognia widać było twarze żołnierzy austriackich, czerwone od potu, dyszące ciężko, z oczami błędnymi, krwią zaszłymi, dziką żądzą mordu przejęte. Na wielu białe mundury były zaczerwienione prochem, krwią pobryzga-ne, inni po drodze zgubili swe kaszkiety lub kule im je zerwały, a wśród huku dział grzmiących ciągle, trzeszczenia ognia karabinowego niemal słychać było ich świszczące oddechy. Na ich czele w stosowanym kapeluszu z ogromnym piórem czerwonym jechał wyciągniętym kłusem jakiś oficer, wskazując szpadą na szaniec i krzycząc ochrypłym głosem:

Właśnie w tej chwili Wicherek uznając, że bębnienie do niczego nie prowadzi, rzucił bęben i z karabinem skoczył na parapet szańca; znalazł się tuż przy Kubusiu. Zobaczywszy innego oficera, zmierzył do niego, dał ognia, ale chybił.

Gorączkowo nabijał karabin, a Kubuś mu gadał:

Ale już strzelać było za późno, bo kolumna austriacka dopadła do szańca i z zajadłością wdzierać się nań zaczęła. Oficer wciąż siedział na koniu, mając odwróconą głowę od szańca, ręką, szpadą i głosem wzywając żołnierzy do posuwania się naprzód. Wreszcie odwrócił się twarzą, na którą padł odlask pożaru, a Kubuś krzyknął:

Ale Wicherekjuż tego nie słyszał, bo właśnie rozpoczął śmiertelny bój z jakimś Austriakiem, który wskoczył na rów okalający szaniec, obalił palisadę i darł się zuchwale na wał. Wicherek, obaczywszy go, rzucił się ku niemu, starł się z nim na bagnety, cofnął i, podniósłszy karabin do góry, trzasnął kolbą Austriaka w łeb. Tamten runął jak długi, ale padając chwycił Wicherka za nogi i obalił. Na dnie rowu obydwaj dusząc się rękami, gryząc zębami, zniknęli w ciemnościach sprzed oczu innych. Kubuś zaś podniecony do najwyższego stopnia widokiem szpiega Schwarzfelda, opuszczającego już konia i ze szpadą w ręku przewodni-czącego swoim we wdzieraniu się na szaniec, skoczył ku niemu, mając za całą broń cienką szpadę w ręku.

Od niejakiego czasu pożar, strawiwszy chałupę, ustawać zaczął i tylko niekiedy wybuchał snopem iskier, by zaraz zgasnąć i w większych jeszcze ciemnościach pogrążyć walczących. W jednej z takich chwil nagłego rozjaśnienia Kubuś przypadł do Schwarzfelda, krzycząc po niemiecku:

Schwarzfeid obrócił się i, nie mając czasu zasłonić się do ciosu, uderzył Kubusia szpadą tak silnie w głowę, że chłopiec oszołomiony padł, czując ogromny ból głowy. Przez jakiś czas słyszał jeszcze koło siebie wrzawę, huk, jęki, zgrzyt bagnetów, a potem wszystko ucichło i już nie wiedział, co się z nim dzieje.

Obudził się pod wpływem dokuczliwego. zimna. Otworzył oczy. i począł się rozglądać dokoła. Widno już było i w oczy uderzyło go ogromne, czerwone jak krew słońce, powoli podnoszące się na wscho-dzie. Wiatr świszczał przeraźliwie, głowa go bolała mocno, zimno mu było, a oddech dusił mu mdły, nieprzyjemny zapach. Zrazu nie mógł sobie zdać sprawy, gdzie się znajduje, i dopiero powoli począł sobie przypominać, że w nocy, w ciemnościach toczono upartą walkę, że on chciał zabić Schwarzfelda. Ale teraz widział, że jest dzień, wielka cisza leżała dokoła, tylko tuż przy nim ktoś jęczał i rzężał chrapliwie. Nie wiedział, czy żyje czy śni. Z trudnością podniósł się nieco i ujrzał, że leży na dnie rowu. Dokoła niego walały się w strasznych pozycjach, ze szklanymi oczami trupy polskich i austriackich żołnierzy. Wszędzie było pełno krwi i ta krew taki mdły, nieprzyjemny zapach wydawała. Obmacał rękę, głowę, która go bolała bardzo, ale przekonał się, że jest cała, że nie jest raniony, tylko potłuczony ciężko. Wtedy przypomniał sobie wszystko, walkę, uderzenie, jakie otrzymał od szpiega Schwarzfelda, i przede wszystkim zadał sobie pytanie, kto zwyciężył, nasi czy Austriacy? Ale pytania tego nie mógł rozwiązać, a przykry jęk rozlegający się gdzieś blisko zmusił go zwrócić oczy w tę stronę.

O parę kroków od niego leżał na wznak, cały krwią zalany, straszny, siny dobosz Wicherek, przygnieciony ogromnym cielskiem grenadiera austriackiego, który skostniałymi rękami trupa wpił się w szyję nie-szczęsnego chłopca i tak zastygł. Wicherek, który zapewne był ciężko raniony, nie mógł oswobodzić się z tego trupiego uścisku i leżał oddychając ciężko i jęcząc od czasu do czasu. Był to tak okropny widok, że Kubusiowi włosy na głowie powstały ze zgrozy. Ale trzeba było ratować Wicherka, który widać już ledwie dyszał. Żal go się serdecznie zrobiło Kubusiowi, usiłował się podnieść i pobiec ku towarzyszowi i przyjacielowi, ale tak go głowa zabolała, że zachwiał się i usiąść musiał na ziemi. Po chwilowym odpoczynku powlókł się ku rzężącemu śmiertelnie Wicherkowi i usiłował skostniałe ręce grenadiera oderwać od szyi towarzysza. Ale wbiły się one tak mocno, że osłabiony Kubuś nie mógł tego dokonać. Grozę położenia jeszcze to zwiększyło, że Wicherek otworzył oczy, zaszłe już mgłą, i czy poznał Kubusia, dość że coś niezrozumiale wymówił i znowu powieki mu opadły. Rozpacz ogarnęła chłopca, czuł się zupełnie bezsilny. Z niemą prośbą podniósł wzrok w górę, ku niebu, skąd — zdawało mu się — jedyny ratunek przyjść może. Ale, o radości! Na szczycie zrujnowanego, zoranego kulami, pokrytego zwłokami walecznych szańca, ujrzał kilku-nastu żołnierzy ze swego pułku, którzy z noszami pod przewodnictwem kaprala Michalskiego widocznie przyszli zbierać rannych. Ostatek sił dobywając, krzyknął:

Poczciwy Michalski poznał Kubusia i zawoławszy:

Przybiegłszy do Kubusia, kapral nachylił się nad nim i pytał troskli-wie:

W jednej chwili znalazło się dziesięć rąk, które zwaliły trupa grena-diera z biednego dobosza i oswobodziły mu szyję od śmiertelnego uścisku. Wicherek otworzył oczy, wciągnął w płuca powietrza i szepnął:

Od razu kilka manierek z wódką znalazło się przy ustach Wicherka. Począł pić. Pił długo, odetchnął mocno, otworzył oczy, spojrzał dokoła, podniósł się, usiadł i rzekł:

Podano mu manierkę skwapliwie, a on znowu pił długo, a gdy skończył, zapytał:

Wyciągnął ręce, odetchnął głęboko i gadał:

Macał się po szyi i śmiał się głośno, rad, że żyje. Tymczasem poczciwy kapral Michalski zajął się Kubusiom. Obmacał mu głowę i przekonawszy się, że jest cała, gadał:

Zara w gorzałce umaczam chustę, owinę łepetynę pana adiutanta i będzie dobrze.

Zrobił tak i w rzeczy samej lżej się poczuł Kubuś; przy pomocy Michalskiego mógł już się podnieść. Teraz dopiero Wicherek go spo-strzegł:

A pan adiutant może chodzić?

Podpierając się wzajem, stękając, opowiadając sobie przygody tej strasznej nocy, powlekli się w ulicę Opatowską, ale tu oczy ich uderzył okropny widok. Cała ta ulica zawalona była rannymi, których tu i na rynek znoszono ze wszystkich stron, kładziono na bruku, na siennikach, materacach poznoszonych z sąsiednich domów, na słomie i na sianie. Kilkunastu felczerów i kilku lekarzy z doktorem Wolfem na czele, bez surdutów, z zakasanymi po łokcie rękawami biegało śród tych nieszczęś-liwych, niosąc im pomoc. Jęki, krzyki, wołanie o ratunek napełniały ulicę wrzawą straszliwą. Pełno kobiet, mieszczek, panien, szlachcianek pomagało lekarzom. Znosiły wodę, szarpie, bandaże; między nimi Kubuś ujrzał złotowłosą główkę panny Jadzi, jak cała zapłakana, klęcząc, dawała pić jakiemuś rannemu oficerowi. Generał Weisenhof z twarzą opaloną od wybuchu prochu siedział na przyniesionym mu skądś krześle i stękał głośno.

Kubuś przedostał się do panny Jadzi, która zobaczywszy go krzyknę-ła, rączkami uderzyła w powietrze i zemdlała. Przeniesiono ją zaraz do domu, otrzeźwiono, a ona, patrząc na owiązaną głowę Kubusia, rzekła:

Umieszczono Kubusia i Wicherka w tym samym pokoju na pięterku, gdzie już raz się leczył, i tutaj dowiedzieli się o dwóch bolesnych nowinach: naprzód, że Austriacy żadnego szańca nie zdobyli, prócz jednego za Żydowską ulicą, za parowem. Przez jakąś zdradę, jak mówiono, Austriacy cichaczem, korzystając z ciemnej nocy, przedostali się do tego parowu i z tyłu uderzyli na szaniec, tak że załoga jego i szwadron ułanów pułkownika Dziewanowskiego musiały bagnetem i lancami przebyać się przez nieprzyjaciela do miasta. Wiadomość ta jak piorun uderzyła Kubusia, przeszyła mu na wskroś serce.

Druga nowina, którą im nad wieczorem przyniósł sam wujek Biał-kowski, była tak samo bolesna. Generał Sokolnicki, utraciwszy w nocnym szturmie przeszło tysiąc ludzi, nie mając naboi, nie widząc znikąd pomocy, postanowił poddać Sandomierz Austriakom, a Wiche-rek wymyślał:

Zmartwiło to bardzo obu młodych wojaków, ale że nic nie mogli na to poradzić, poczęli się namyślać, co ze sobą zrobią. Obaj do marszu w czasie skwaru letniego nie byli zdolni i Kubusia głowa wciąż bolała, a Wicherek był mocno osłabiony i jakoś szyi nie mógł doprowadzić do właściwej pozycji; zostać zaś w Sandomierzu za nic nie chcieli, bo najprzód mógł Kubusia poznać Schwarzfeid i pomścić się za zniewagę mu wyrządzoną, a potem Ferdzio von Lausitz wychyli na świat głowę i z pewnością nie będzie względem nich tak głupio wspaniałomyślny, jak oni byli względem niego. Nie wiedzieli więc, co robić, i całą noc przegadali, przemęczyli się nad sposobami wyruszenia za wojskiem, ale nic wynaleźć nie mogli.

Dopiero rano wujek Białkowski wybawił ich z kłopotu, oświadczając, że nie myśli pozostać w Sandomierzu, ale z żoną i panną Jadzią wyruszy za wojskiem; że w tym celu wystarał się o powóz i brykę, i jeżeli chcą obaj chłopcy, to ich zabierze ze sobą.

Z podziękowaniem i radością zgodzili się na to. Nazajutrz, 18 czerwca wraz z wojskiem zniechęcony, smutny i pomrukujący wyruszyli z tego starego grodu, którego tak walecznie i tak na próżno bronili. Austriacy zaraz zajęli zamek i obsadzili wszystkie szańce i bramy, triumfalnie uśmiechali się i szyderczo patrzyli na wyruszające wojsko polskie. Ale niedługo tu bawili. Jak wiadomo, niebawem musieli Sandomierz opuścić i zwrócić go prawym właścicielom.

* * *

Tak się skończyło to sławne oblężenie Sandomierza i te zacięte walki o jego posiadanie. Wojna już krótko trwała i Kubuś w końcu tej kampanii został kapitanem, a Wicherek po jej ukończeniu, nie mogąc, jak mówił, dojść do ładu ze swoją szyją, która ilekroć chciał ją obrócić w prawo, wykręcała się na lewo, wziął dymisję i na Podwalu w Warszawie założył sklep z wyrobami swego papy Przyszczypkiewicza. Podobno dobrze mu się powodzi.

Kubuś pewnego pięknego poranka, ubrany w mundur kapitana grenadierów szóstego pułku, w błyszczące szlify na ramionach, oświad-czył się uroczyście wujkowi Białkowskiemu o rączkę panny Jadzi. Wujek się chętnie zgodził, mama się rozpłakała, a panna Jadzia, rumieniąc się jak róża, szepnęła:

Kuzynek Kubek przyrzekł, że się postara, więc było wesele sute, na którym był pułkownik Sierawski, kapitan Piotrowski, kapral Michalski i kupiec Wicherek, wciąż nie mogący sobie dać rady ze swoją szyją. Panna Jadzia ślicznie wyglądała, Kubuś promieniał radością i wszyscy tego dnia byli bardzo szczęśliwi. A potem żyli długo, kochali się i mieli dużo dzieci...

Koniec

Radom, w sto drugą rocznicę zdobycia Sandomierza (1901 r.).

X.........................X

Objaśnienia

1 Tak nazywano w zaborze austriackim poddanych cesarza. Nazwa ta powstała od urzędowych

kolorów austriackich: żółtego i czarnego. (Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).

2 Lekceważąco: władca mato znaczącego cesarstwa.

3 Tak nazywano żołnierzy austriackich.

4 Szkodzić komuś, dać się we znaki.

5 Tak ironicznie nazywano Austriaków od niem. słowa der Keiser — cesarz.

6 Obić kogoś, oćwiczyć.

7 Duży kapelusz w kształcie trójkąta, noszony zwłaszcza przez wojskowych w okresie wojen

napoleońskich.

8 Widać, zdaje się, być może.

9 Srebrne lub złote sznury noszone na prawym ramieniu przez generałów,oficerów dyplomowanych,

adiutantów,żandamów.

10 Rodzaj długiego i obszernego płaszcza z kapturem, zrobionego z grubej tkaniny.

11 Broń lub inne przedmioty ustawione po kilka, oparte o siebie.

12 Pasy rzemienne noszone przez żołnierzy, podtrzymujące tornister i ładownice.

13 Cięgi, razy,kije.

14 Zrzędzi, fuka, burczy.

15 Wyroby plecione (galony, taśmy).

16 Kadrylem nazywał lud warszawski kiełbasy zrobione z krwi, kaszy i mięsa.

17 Na pewno.

18 Poranek jest przyjaciółką muz.

19 Roztargmeme, brak uwagi, przeszkoda.

20 Szeroki, płaski statek do przewożenia towarów.

21 Po szlachecku, po miejsku, nie po chłopsku.

22 Pasek rzemienny, za pomocą którego szewc robiąc but przytrzymuje go nogą.

23 Restauracja niższego rzędu; jadłodajnia, garkuchnia.

24 Proch sypany na panewkę broni palnej.

25 Rodzaj kurtki wojskowej kroju węgierskiego, szamerowanej, obszytej futrem, noszonej zwykle na lewym ramieniu.

26 Barwne wylogi przy mundurze wojskowym.

27 Podskoki, susy.

28 Tu: pisemny nakaz złożenia świadczeń w naturze.

29 Pasza dla koni wojskowych.

30 Dawne męskie ubranie wierzchnie, długie, zapinane pod szyją.

31 W posoce austriackiej.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Przyborowski Walery Zdobycie Sandomierza
Przyborowski Walery Zdobycie Sandomierza
Przyborowski Walery Zdobycie Sandomierza
Ćw z przyborami[1]
63 MT 09 Przybornik narzedziowy
f1 2011, Opisy zdobycia archivementów i trofeów
Zdobycie umiejętności czytania i pisania
Obwód koordynacyjny z przyborami pomocniczymi
Dale Carnage Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi
Przyciaganie bogactwa zycie w pelnej harmonii ze swiatem przybo
Przybory człowieka myślącego, Język polski, Czytanie ze zrozumieniem
Pojemniczek na przybory biurowe, Harcerstwo, Majsterka
zdobyc zaufanie delura, media, dziennikarstwo
Carnegie Dale Jak zdobyc przyjacol i zjednac sobie ludzi
Neuropsychologia kliniczna PRZYBORSKA W5A afazje cd 02 03 15 do pdf odblokowany
przybory szkolne
Jak zdobyc popularnosc i zjednac sobie wyszukiwarki

więcej podobnych podstron