Lennox Marion O jedno dziecko za dużo


Lennox Marion

O jedno dziecko za dużo

Tytuł oryginału: The Baby Affair

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy umarłych - jest całkowicie przypadkowe.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Tu chyba jest o jedno dziecko za dużo!

O mój Boże, westchnęła w duchu Ellen Silverton, rzucając niespokojne spojrzenie w kierunku doktora Jocka Blaxtona. To musiało się tak skończyć, pomyślała. Doktor Blaxton nie jest w końcu tak naiwny i mało spostrzegawczy, żeby nie zauważyć moich sztuczek. Od tygodnia przecież nie robię nic innego, tylko

zamieniam łóżeczka, wynoszę i wnoszę na salę dzieci...

Co jednak zrobić, żeby prawda nie wyszła jeszcze na jaw? Muszę pomóc Tinie... Za wszelką cenę muszę pomóc Tinie.

Doktor Tina Rafter pracowała w szpitalu w Gundowring od bardzo niedawna. Tydzień temu przyszła do Ellen bliska załamania; była blada na twarzy i miała oczy pełne łez.

- Złożę wymówienie - oznajmiła. - Inaczej sobie nie poradzę, nie mogę przecież przynosić dziecka do pracy.

- Ależ oczywiście, że możesz - zapewniła ją Ellen. - Nikt tego na pewno nie zauważy.

I rzeczywiście nikt nie zauważył, poza Jockiem Blaxtonem.

A niech go diabli wezmą! Ten człowiek miał chyba dodatkową parę oczu! Jak teraz odwrócić jego uwagę?

- Co ty opowiadasz?

Jock Blaxton potrząsnął plikiem kart pacjentów przed nosem pielęgniarki.

- Posłuchaj mnie dobrze, Ellen. Widzę przecież, że coś tu jest nie w porządku, ale nie wiem co. Tylko dlatego, że jesteś ode mnie dwadzieścia lat starsza, nie możesz...

- Jestem starsza, a poza tym znałam twoją mamę - pociągnęła nosem Ellen, chcąc odwrócić uwagę Jocka od łóżeczek dziecinnych, których było rzeczywiście za dużo. - Twoja mama była niezwykłą kobietą! - mówiła dalej. - Bardzo się przyjaź¬niłyśmy...

- Przestań mnie zagadywać! - Oczy Jocka ciskały błyskawice. - Chcę wiedzieć, co się tu dzieje!

- A co się ma dziać?

Doktor Blaxton spojrzał z ukosa na Ellen. Może ja rzeczywiście robię z igły widły? Cóż by tu się mogło dziać? W skąpanym w słońcu szpitalu w Gundowring, położonym na wybrzeżu Nowej Południowej Walii, nigdy nic się przecież nie „działo".

Dla Jocka było tu nawet za cicho i za spokojnie. Spędził w Gundowring pierwszych dziesięć lat swego życia, po śmierci matki wyjechał, aby wrócić po upływie dwudziestu lat. Namówił go do tego dyrektor szpitala, Struan Maitland, któremu pilnie był potrzebny położnik. Ciągnęły go też z powrotem wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa, pełne obrazów morza i słońca. Ponadto nie umiał sobie do tej pory znaleźć miejsca. Czegoś mu brakowało, choć sam nie wiedział czego...

Cokolwiek by to było, już po roku pobytu w Gundowring zrozumiał, że i tutaj tego nie znajdzie, męczyła go tu bowiem monotonia. Doktor Blaxton był człowiekiem czynu, potrzebne mu było aktywne, urozmaicone życie, po powrocie więc z urlopu w Londynie, który bardzo mu przypadł do gustu, zaczął myśleć o przeprowadzce.

Teraz jednak, niespodziewanie, ma do rozwiązania problem.

Sytuacja, w jakiej się znalazł, wymaga działania. Na oddziale

znajduje się bowiem o jedno dziecko za dużo...

- Jak widzę, postanowiłaś nie odpowiadać na moje pyta

nie... - Wziął do ręki pierwszą z kart małych pacjentów. - Jody Connor - przeczytał nazwisko. - Jody ma dwa tygodnie - dodał, rozglądając się wokół. - O, tam jest Jody... - Położył papiery na łóżeczku dziecka i sięgnął po drugą kartę.

Ellen przełknęła nerwowo ślinę. Sytuacja stawała się poważna. Co będzie z Tiną?

- Muszę... zanieśc Benjamina do jego mamy. - Ellen podeszła do najbliższego łóżeczka. - Trzeba go nakarmić. A Lucy Fleming powinna wrócić...

- Usiądź, proszę. - Jock położył rękę na ramieniu Ellen. - Nie ruszaj teraz żadnego dziecka.

- Ale...

- Usiądź! - Podprowadził ją do krzesła. - Ponoszę odpowiedzialność za ten oddział i chciałbym w końcu zrozumieć, co tu się dzieje. W czasie nocnych dyżurów pielęgniarki chcą się mnie także jak najszybciej pozbyć! Ciekaw jestem dlaczego.

- Pewnie cię po prostu unikają - mruknęła Ellen. - Chyba wiesz, jaką się cieszysz opinią...

- Pojęcia nie mam, co tu o mnie mówią. - Jock rozkładał na małych łóżeczkach karty pacjentów.

- Łatwo się chyba domyśleć - westchnęła, śledząc wzrokiem Jocka zatrzymującego się po kolei przy każdym łóżeczku.

Zrobiłam wszystko, co mogłam, pocieszała się. Ale co teraz będzie? Czy doktor Blaxton zechce wyciągać z tego konsekwencje?

Kiedyś Ellen znała go dobrze. Przyjaźniła się serdecznie z jego matką i Jock dorastał razem z jej synami. Pani Blaxton wkrótce zmarła. Chłopiec, z natury bardzo uczuciowy, długo nie mógł dojść do siebie. Pan Blaxton także przeżył bardzo śmierć żony i wyprowadził się z Jockiem do miasta. Ellen zobaczyła Jocka dopiero po dwudziestu latach, gdy wrócił do Gundowring jako położnik.

Przyjrzała mu się uważnie. Ma, tak jak w dzieciństwie, ciemną karnację i czarne włosy. Jest teraz wysoki, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupły i wysportowany... A gdy spojrzy na ciebie tymi swoimi niebieskimi oczami, które przybierają odcień granatu, gdy zupełnie niespodziewanie wybuchnie zaraźliwym śmiechem...

Pacjentki go uwielbiały, a wszystkie niezamężne pielęgniarki wzdychały do niego. Nikt jednak nie rozumiał, dlaczego Jock trzymał się z dala od ludzi i gdy tylko nadarzała się okazja, wyjeżdżał za granicę lub przynajmniej do Sydney.

Nie dają mu pewnie spokoju wspomnienia, uznała Ellen. Dręczy go coś, co przeżył w przeszłości i chyba boi się życia, strachem napawa go miłość...

No tak, tylko że to wszystko nie ma najmniejszego związku z sytuacją, w której się teraz znajduję, pomyślała sobie. Ciekawe, jak mu wytłumaczyć obecność w szpitalu jednego maleństwa więcej...

- Jeśli mi nie pozwalasz zanieść Benjamina do matki - zaczęła, próbując ratować sytuację - muszę przynajmniej ją o tym uprzedzić. Ona na pewno się już denerwuje...

Jock nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. W ręce pozostała mu jeszcze tylko karta Jasona. Odszukał chłopczyka i położył ją na jego łóżeczku. Rozejrzał się potem uważnie dookoła i uśmiech rozjaśnił mu twarz. A więc miałem rację, pomyślał z zadowoleniem, patrząc na stojące tuż obok różowe łóżeczko,

w którym leżała maleńka dziewczynka. Najwyraźniej umiem jeszcze liczyć! - To ja już pójdę...

- Zostań! - rzucił krótko. - Jak widzisz, nie jest tak źle

z moją matematyką. Jak się nazywasz, maleńka? - zwrócił się do dziewczynki.

Dziewczynka spała głęboko. Mogła mieć cztery do pięciu tygodni, miała delikatną buzię, a na głowie rude kędziorki.

- Powiedz mi, Ellen...

- Ja naprawdę muszę już iść...

- Najpierw będziesz mi musiała przedstawić tę młodą osobę - Zaraz zajrzę...

- Do karty? Przejrzałem wszystkie karty; nie ma u nas karty tego maleństwa.

- Musi być.

- Posłuchaj mnie, Ellen...

- Kiedy ja naprawdę nie mam czasu na podobne rozmowy - rzuciła, ruszając w kierunku drzwi.

Jock zagrodził jej drogę.

- Pierwszy raz widzę tę dziewczynkę na oczy - mówił. -Nigdzie też nie ma jej karty...

- To pacjentka Giny - wybąkała Ellen.

Gina Buchanan, żona doktora Struana Maitlanda, była lekarzem pediatrą. Razem z mężem przebywała teraz na urlopie.

Jock pokiwał głową. Ellen straciła najwyraźniej głowę, skoro zaczyna opowiadać podobne historie.

- Wiesz przecież, że Gina wyjechała, ale przed wyjazdem

przekazała mi wszystkich pacjentów i dokładnie opowiedziała

o każdym z nich. Jednak o tej czterotygodniowej dziewczynce

nie wspomniała ani słowem.

- Ona ma pięć tygodni...

- Zgadza się. - Pokiwał głową, biorąc delikatnie maleńkie zawiniątko w swe wielkie ręce. - Widzę, że ją znasz - dodał cicho. - A jak ona się nazywa?

- Rose.

- Rose - powtórzył. Dziewczynka poruszyła się we śnie, a maleńka buzia rozjaśniła się uśmiechem. - Bardzo piękne imię, w sam raz dla takiej ślicznej osóbki. Ale musisz mi powiedzieć, co tu się w ogóle dzieje.

- Kiedy ja nie...

- Chcę się wreszcie czegoś dowiedzieć - przerwał jej i Ellen zrozumiała, że będzie musiała powiedzieć prawdę.

Powoli uniosła głowę i spojrzała Jockowi Blaxtonowi prosząco w oczy.

- Robimy to wszystko dla Tiny...

Dla Tiny?! Z wrażenia omal nie upuścił zawiniątka. Przyglądał się z niedowierzaniem dziewczynce, a potem spojrzał zdumiony na Ellen.

- Masz na myśli doktor Rafter?

- Tak - wybąkała Ellen. - Zgodziłyśmy się...

- Kto się zgodził?

- Ja się zgodziłam...

- Zgodziłaś się zaopiekować dzieckiem doktor Rafter?

- Gdybym tego nie zrobiła, Tina nie mogłaby pracować w nocy na ostrym dyżurze - odparła Ellen. - Ty zupełnie nic nie rozumiesz. Tina jest w beznadziejnej sytuacji, nie stać jej w dodatku na płacenie...

- Nie stać jej na opłacenie opiekunki do dziecka? - spytał z niedowierzaniem.

- Ty nic nie rozumiesz - powtórzyła Ellen. - Siostra...

- Rzeczywiście, chyba nic z tego nie rozumiem - przerwał jej ostrym głosem. - Doktor Rafter pracuje u nas od dwóch tygodni. Kiedy starała się o pracę, nie wspomniała ani słowem o dziecku. O pracę zaś starało się poza nią pięć osób.

- A co by to zmieniło, gdyby wspomniała o dziecku?

- Gdybyśmy wiedzieli, że ona liczy na naszą pomoc w opiece nad jakimś dzieckiem...

- Pan doktor najwyraźniej się zapomina - wybuchnęła Ellen. - To nie jest jakieś dziecko. To jest dziewczynka imieniem Rose i my ją wszyscy kochamy. I proszę o nic nie winić Tiny. To ja jej zaproponowałam opiekę nad dzieckiem i to ja jej doradziłam, żeby nic nikomu o małej nie mówiła.

- A to dlaczego?

- Na pewno doskonale zdajesz sobie sprawę, że Wayne Macky nigdy się nie zgodzi, żeby Tina przynosiła z sobą dziecko, chyba że Struan wyraziłby na to zgodę, ale jak wiesz, Struan wyjechał na trzy miesiące.

- Przecież Tina ma u nas tylko zastępstwo - zauważył chłodno Jock. - Nie miała w ogóle prawa podejmować tej pracy, skoro nakłada to na nas obowiązek opieki nad jej dzieckiem.

- Nie mogę już tego dłużej słuchać - zdenerwowała się Ellen. - Tina nie jest jakąś tam sobie dziewczyną, która objęła zastępstwo. Chyba dobrze wiesz, że ona stąd pochodzi, wszyscy ją znamy...

- Ja jej nie znam - przerwał Jock. - Ma dwadzieścia osiem lat, stąd wniosek, że musiała mieć zaledwie pięć lat, kiedy stąd wyjeżdżałem. Nie znając jej, nie mogę patrzeć na tę całą sprawę przez palce tak jak wy.

- A ponadto najwyraźniej nie czujesz do niej sympatii...

- Nie czuję! I wcale się z tym nie kryję - odburknął. - Mówiłem już o tym Struanowi. Nie podoba mi się, że właśnie ona dostała tę pracę, bo nie wydaje mi się, żeby była nią specjalnie zainteresowana. Lekarz musi być oddany chorym, nawet wtedy, gdy sprawuje tylko zastępstwo, a ona zdążyła już dwa razy spóźnić się do pracy...

- Posłuchaj mnie. Tina ma tutaj rodzinę, której jest bardzo potrzebna, musi się do tego opiekować tym dzieckiem...

- I wymyśliła sobie, że szpital jej w tym pomoże.

- Mylisz się - zauważyła kategorycznie Ellen. - Tina dobrze wie, że Wayne Macky nigdy się na to nie zgodzi. Gdy podpisywała umowę, nie przypuszczała, że będzie się musiała zajmować w nocy dzieckiem, a kiedy już do tego doszło, postanowiła zrezygnować z pracy. Ale... - przerwała Ellen, czerwieniąc się - ja zdawałam sobie sprawę, jak bardzo ona potrzebuje tej pracy. Wszystkie zresztą pielęgniarki dobrze o tym wiedzą. Znamy przecież Tinę od urodzenia...

- Chciałbym wreszcie wiedzieć, co tu się dzieje? - przerwał Jock. - Jeżeli dobrze rozumiem, pielęgniarki w nocy doglądają Rose na oddziale?

- Zgadłeś! - Ellen ujęła się pod boki, patrząc mu śmiało w oczy. - Ale jeśli doniesiesz o tym...

- Chciałaś powiedzieć: Jeśli powiadomię o tym Wayne'a Macky'ego?

- Zgadza się! Jeśli dowie się o tym Wayne Macky, nie omieszka z pewnością zawiadomić zarządu szpitala, a ten...

- Wyrzuci natychmiast doktor Rafter i jej dziecko.

- No właśnie. A cała odpowiedzialność spadnie wtedy na ciebie. Nie mam pojęcia, dlaczego nie lubisz Tiny. To wspaniała dziewczyna.

- Tylko że nasz szpital nie jest przechowalnią dzieci. A jeśli to maleństwo zostanie przy okazji zainfekowane paciorkowcem złocistym, co czasem się w szpitalu zdarza...

- Przestań! - Ellen nerwowo przygryzła usta.

Nieraz mówiły o tej możliwości z Tiną, i na samą myśl o tym robiło im się gorąco. Tina nie miała jednak wyjścia. Podjęła decyzję o pozostawieniu córki w szpitalu w odruchu rozpaczy, zdając sobie przy tym doskonale sprawę z czyhającego zagrożenia.

- Gronkowca na razie nie mamy - ciągnął Jock - lecz ja nie mogę wyrazić zgody na przetrzymywanie w szpitalu zdrowego dziecka przez trzy miesiące! Myślę w dodatku, że doktor Rafter nie ma prawa tego od nas wymagać. Otrzymuje wysoką pensję, no i jest dorosłą kobietą, zdawała więc sobie chyba sprawę, jakie obowiązki czekają na nią przy małym dziecku.

- Tylko że...

- Mowy nie ma - przerwał jej, obejmując mocniej małe zawiniątko. - Wiem, że masz dobre serce i pewnie trudno by ci było powiedzieć jej to wszystko. Ja zrobię to jednak z łatwością.

- Dlaczego ty jej tak nie lubisz?

- Bo ma pusto w głowie i nie traktuje poważnie swoich obowiązków - odrzekł, zaciskając gniewnie wargi. - Cała ta historia z Rose... Nietrudno zgadnąć, dlaczego tu przyjechała. Pewnie musiała po prostu wyjechać z poprzedniego miejsca...

I zanim Ellen zdążyła coś odpowiedzieć, Jock odwrócił się i wyszedł.

Szedł korytarzem w kierunku izby przyjęć, czując, jak ogarnia go coraz większa złość. Tina Rafter... Od pierwszej chwili był przeciwny jej kandydaturze. Robiła wrażenie bardzo młodej osoby; trudno było uwierzyć, że ma już blisko dwadzieścia dziewięć lat. Wydawało mu się, że jest zbyt młoda, by pracować na ostrym dyżurze.

Dlaczego w ogóle zdecydowała się na podobną pracę? Co sprawiło, że zrezygnowała z kariery anestezjologa? Irytowało go, że nie potrafił znaleźć odpowiedzi na te pytania. W dodatku nie mógł jej o to po prostu zapytać!

Do dziś pamiętał dobrze pierwsze spotkanie, gdy dwa tygodnie temu Struan przedstawiał ją wszystkim. Wywarła na nim duże wrażenie... Miała uśmiechniętą buzię, była szczupła i zgrabna, na ramiona opadała jej kaskada lśniących, rudych włosów. Weszła lekkim, swobodnym krokiem, wystarczyło jednak, by Struan przedstawił jej Jocka, a twarz Tiny zachmurzyła się i kobieta zmierzyła go lodowatym, pełnym pogardy wzrokiem. Jock zapomniał wtedy języka w gębie. Żadna kobieta nigdy jeszcze tak na niego nie patrzyła. Mówił sobie potem wiele razy, że musiało mu się coś przywidzieć. Wiedział jednak dobrze, że to nieprawda.

Z niewiadomych dla niego przyczyn Tina od pierwszej chwili nie mogła na niego patrzeć. Co więcej, najwyraźniej nim pogardzała. Podzielił się swoimi spostrzeżeniami ze Struanem, nikt się tym jednak nie przejął. Struan, Wayne Macky i jeden ze starszych członków rady nadzorczej szpitala znali Tinę od dziecka i mieli do niej pełne zaufanie.

- Może ją nawet namówimy, żeby została u nas na stałe - oznajmił Struan tuż przed wyjazdem na zasłużony urlop. - Ma znakomite referencje, a do uzyskania specjalizacji z anestezjologii brakuje jej tylko jednego egzaminu.

- Tego właśnie nie rozumiem - odezwał się Jock. - Dlaczego ona przerywa specjalizację i bierze zastępstwo na ostrym dyżurze?

- Sprawy rodzinne - rzucił krótko Struan. - Spróbuj ją namówić, żeby u nas została. Giną ma naprawdę za dużo roboty, a Lloyd jest przepracowany. Jeden anestezjolog nie daje sobie po prostu rady.

Struan miał oczywiście rację, tyle tylko, że Jockowi nie dawała spokoju pogarda, jaką wyczytał w oczach Tiny. A do tego ta historia z Rose...

Jak ona mogła utrzymywać to wszystko w tajemnicy? Jak mogła nie przyznać się, że jest samotną matką? No, to w końcu można jakoś zrozumieć, zdecydował po chwili. Tina musiała wiedzieć, że gdyby opowiedziała o dziecku, spotkałaby się z oburzeniem Wayne'a, a stary Ron Sergeant, dyrektor rady nadzorczej szpitala, wyraziłby dezaprobatę.

Ale jak mogła oczekiwać, że personel szpitala będzie się opiekować jej dzieckiem? Zmarszczył czoło i zdecydowanym ruchem pchnął oszklone drzwi, prowadzące do izby przyjęć.

Jak się okazało, nie była to najlepsza chwila, aby przeprowadzić rozmowę z doktor Rafter.

Jock stanął jak wryty, nie mogąc oderwać oczu od całującej się pary. Ktoś, nie wiadomo kto, całował zapamiętale Tinę. Któż to mógł być? Maleńka, filigranowa figurka kobiety - Tina nie mogła mieć więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu - tonęła w objęciach potężnego mężczyzny. Jock widział tylko smukłe nogi Tiny i opadające jej na ramiona włosy.

To pewnie jakiś farmer - wielki, dobrze zbudowany, w poplamionym ubraniu, wyglądał tak, jakby właśnie wyszedł z obory. To ci dopiero amant, pomyślał Jock. Tinie najwyraźniej to jednak nie przeszkadzało.

Ogarnął go niespodziewanie gniew.

- Co tu się dzieje?

Para przestała się całować, mężczyzna jednak nie puszczał Tiny z objęć. Nie wydawali się wcale zmieszani, a zielone oczy kobiety śmiały się figlarnie.

- Oj, Harry, zapominasz się. Zgodziłam się tylko na całusa, a ty od razu... Oj, bo powiem Mary!

- Nigdy ci nie uwierzy, masz być przecież naszą druhną. A zresztą - Harry Daniel uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem - już za miesiąc Mary zostanie moją żoną i będzie nią przez następne pięćdziesiąt lat.

Rozmawiali tak, nie zwracając na Jocka najmniejszej uwagi. Ten od razu poznał Harry'ego Daniela, który zaręczony był z Mary Stevenson, nauczycielką, i należał do miejscowej drużyny piłkarskiej...

- Co tu się... - zaczął znowu.

Tym razem go zauważyli. Harry spojrzał w jego stronę i uśmiechnął się, zaś z twarzy Tiny uśmiech zniknął. Wyśliznęła się z objęć Harry'ego i zwróciła się do niego oficjalnym tonem:

- Przyjdź w piątek, wyjmę ci wtedy szwy. Do wesela na pewno się zagoi...

- Co się stało? - spytał Jock, który dopiero teraz zauważył opatrunek na ręce farmera.

- Małe starcie z piłą elektryczną, doktorze - odparł wesoło Harry. - Ta cholerna maszyna była oczywiście górą.

- I doktor Rafter zamieniła się w anioła pocieszyciela?

- Pewnie, że tak. Zagroziłem, że będę krzyczeć. Obiecała dać mi całusa, jeśli nie pisnę podczas zszywania. No i dotrzymała słowa. Nie ma lepszego lekarza na świecie od doktor Rafter. Mam nadzieję, że ją tu zatrzymacie.

Mówiąc to, Harry pomachał Tinie ręką i wyszedł. Zapadła cisza. Dopiero teraz Tina zauważyła zawiniątko w rękach Jocka.

- Rose - wyszeptała, wyciągając ręce do dziecka. - Czy coś

się stało?

Napotkała zimny, niechętny wzrok Jocka. To było przecież do przewidzenia! Ellen zapewniała, że wszystko się jakoś ułoży, ale Tina nigdy w to nie wierzyła. Na twarzy Jocka wyczytała już potępienie...

A niech go diabli wezmą! - pomyślała. Tyle już złego nam zrobił, a teraz jeszcze będzie mi pewnie prawił kazania. Nie ma wyjścia, trzeba z tym wszystkim raz na zawsze skończyć! Na pewno nie będę wysłuchiwać, co ten człowiek ma do powiedzenia!

- Czy życzy pan sobie, doktorze, żebym zakończyła ten

dyżur, zanim stąd odejdę, czy też mam od razu zrezygnować

z pracy? - spytała.

Jock milczał zaskoczony.

- No więc? - spytała ponownie, biorąc na ręce Rose.

Spojrzała na śpiącą spokojnie dziewczynkę i poczuła, jak

przepełnia ją ogromna miłość do tego dziecka. A obok stoi człowiek, który wyrządził już tyle złego... Niech go diabli wezmą, pomyślała znowu.

- Pójdę więc zaraz - oznajmiła.

Jock poczuł wzbierający gniew. Co za nieodpowiedzialność!

- A kto się zajmie izbą przyjęć? - zapytał. - Proszę nie zapominać, że podpisała pani umowę na trzy miesiące.

- Wiem - rzuciła - ale muszę ją zerwać z ważnych powodów natury osobistej. Czasem tak bywa i w obecnej sytuacji żadne względy prawne nie zmuszą mnie, żebym tu pozostała. Ellen próbowała mnie przekonać, że jestem wobec pana niesprawiedliwa, że potraktuje pan nas życzliwie. Byłam na tyle głupia, że w to uwierzyłam...

Głos jej lekko zadrżał, gdy kończyła:

- A więc... zabieram teraz Rosę do domu, i będzie pan miał

przez parę dni mnóstwo pracy, zanim znajdzie pan kogoś na

moje miejsce. Myślę jednak, że nic się panu nie stanie. Wprost

przeciwnie. Sądzę nawet, że wyjdzie to panu na dobre!

Odwróciła się i ruszyła w kierunku drzwi. Jock dogonił ją, zanim nacisnęła klamkę.

- Chwileczkę... - rzekł, kładąc jej rękę na ramieniu.

- Nie zamierzam wysłuchiwać teraz pańskich kazań, panie doktorze. Dosyć złego wyrządził pan temu maleństwu - dodała, przytulając dziecko do siebie. - Proszę mnie teraz puścić.

Jock zacisnął mocniej rękę na jej ramieniu.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedział.

- To pana specjalność. - Gwałtownym ruchem strząsnęła jego rękę.

Jock błyskawicznie zastąpił jej drogę.

- Czy zechciałaby mi pani wyjaśnić, co tu się w ogóle dzieje? - wybuchnął. - Dowiaduję się, że mój personel zajmuje się pani nieślubnym dzieckiem, a o ile mi wiadomo, podpisując umowę nawet nas pani nie zawiadomiła o jego istnieniu. A kiedy zaczynam o tym z panią rozmawiać, wpada pani w złość, zupełnie jakbyśmy to my byli winni. Od pierwszej chwili ma pani do mnie jakieś pretensje...

- O czym pan mówi? Moje nieślubne dziecko? - wykrztusiła.

- Czy... - zaczął Jock, ale nie skończył.

Tina na chwilę zaniemówiła, czując, że krew uderza jej do

głowy, po czym podniosła rękę i z całej siły uderzyła go w twarz. A potem, tuląc do siebie dziecko, wyśliznęła się na korytarz.

Świadkiem tej sceny była siostra dyżurna Barbara, siedząca za biurkiem w rogu pokoju. Na twarzy jej malowało się bezbrzeżne zdumienie.

Zanim Jock oprzytomniał, Tina dobiegła już do parkingu. Po chwili usłyszał odgłos zapalanego silnika...

ROZDZIAŁ DRUGI

Tej nocy Jock nie miał już wiele czasu, aby rozmyślać o Tinie. Musiał przejąć jej obowiązki, a poza tym pełnił funkcję lekarza położnika. O siódmej rano był zupełnie wykończony. Odebrał w nocy skomplikowany poród, ratował pacjenta, który dostał ataku serca, zakładał kroplówki i uspokajał starszą panią, która cierpiała na bezsenność.

Gdy przyszedł do sali noworodków, aby obejrzeć świeżo narodzonego niemowlaka, Ellen zamierzała po skończonym dyżurze iść do domu. Obrzuciła szybkim spojrzeniem Jocka i jej zwykle łagodna, uśmiechnięta twarz zmieniła się w jednej chwili.

- Pielęgniarka z izby przyjęć wszystko mi powiedziała -

oznajmiła ze złością. - Jak mogłeś dać Tinie wymówienie! Jock, zastanów się! Twoja matka przewraca się teraz w grobie!

Jock przymknął oczy. Miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie, był przy tym zupełnie wykończony. W niedzielę w nocy odbierał poród, prawie cały poniedziałek przyjmował pacjentki, noc poniedziałkowa właśnie się skończyła i wkrótce czekał go następny dzień pracy.

- Nie dałem jej wymówienia - wydusił przez zęby. - Sama odeszła, zerwała umowę. Dobrze się zresztą stało.

- Chyba nie mówisz tego poważnie.

- Wprost przeciwnie. Tak właśnie myślę. Tina ma pstro

w głowie, flirtuje z pacjentami, spóźnia się do pracy, a w dodatku chciała zatrudnić personel szpitalny do opieki nad swoją córeczką, bo pewnie jest skąpa i żal jej pieniędzy na opłacenie opiekunki. Nie zdziwiłbym się przy tym, gdyby nawet nie wiedziała, kto jest ojcem Rose. Ellen nie odzywała się.

- Chciałem cię teraz prosić, żebyś przed wyjściem poprosiła Vayne'a Macky'ego o ponowne rozpoczęcie poszukiwań kogoś na zastępstwo - poprosił Jock. - Muszę zjeść śniadanie, a o ós mej będę robił cesarskie cięcie. Ellen nadal milczała.

- Dała ci po twarzy? - odezwała się w końcu. Na policzku

Jocka widać jeszcze było ślady palców.

- Dała - wybuchnął. - Mógłbym ją nawet oskarżyć...

Nie skończył, bo Ellen podeszła do niego szybkim krokiem

i wymierzyła mu policzek z drugiej strony.

To od twojej matki - oświadczyła - i ode mnie. A jeżeli sobie życzysz, możesz mnie zaraz zwolnić. Za stara już jestem, żeby przymykać oczy na podobne wyczyny. Powinien się pan wstydzić, panie doktorze!

- Ja?

- Tak, ty! - Chwyciła go za ramiona i popchnęła na krzesło. - A teraz siadaj i słuchaj - zarządziła.

- Ale...

- I nie przerywaj mi, dopóki nie skończę. - Twarz Ellen

płonęła. Wzięła się pod boki i stała nad nim, mierząc go roz-

iskrzonym wzrokiem. - Po pierwsze - zaczęła - Tina to wspaniała dziewczyna, a to, co przeszła, to, z czym się teraz boryka...

- Kiedy ja...

- Cicho bądź! Po drugie, Rose Maiden nie jest dzieckiem

Tiny, lecz jej siostry. Jak można było nazwać Tinę nieodpowiedzialną matką nieślubnego dziecka! Ją, która dźwiga tak straszne ciężary, gdy tyle zwaliło się na jej barki! Wcale sie nie dziwię, że cię spoliczkowała. A w dodatku oskarżasz ją o flirty...

- Całowała się z Harrym Danielem w izbie przyjęć...

Ellen robiła nadludzki wysiłek, aby się uspokoić.

- Wiem. Barbara mi o tym mówiła. Powiedziała również, że zareagowałeś na to tak jak zdradzony kochanek. Może nie wiesz, ale Harry i Tina przyjaźnią się od dziecka. W przyszłym miesiącu Harry żeni się z bliską przyjaciółką Tiny. Czy taki pocałunek źle świadczy o Tinie?

- Ale... - Jock próbował pozbierać myśli. - Skoro Rose nie jest dzieckiem Tiny...

- Już ci mówiłam, że to córeczka jej siostry.

- To dlaczego jej siostra się nią nie zajmuje?

- Bo nie może. Od tygodnia leży w szpitalu w Sydney. Cierpi na depresję poporodową i ogólne wycieńczenie.

- Kiedy ja nie. ..

- Co nie? - przerwała Ellen. - Nie wierzysz w to, co ci mówię? Wolisz wierzyć, że Tina zaleca się do każdego i że jest nieodpowiedzialna? Wstydzę się za ciebie. Dobrze, że twoja matka nie dożyła tej chwili - skończyła, kierując się w stronę drzwi.

- Posłuchaj mnie...

W głosie Jocka krył się niepokój i obawa, które kazały jej się zatrzymać.

- Musisz mi wytłumaczyć, co tu się dzieje - poprosił i delikatnie dotknął palcami twarzy. - Może rzeczywiście przesadziłem - dodał po chwili, widząc, że Ellen usiadła. - Tylko że ja nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

- A dlaczego to ja miałabym ci to wszystko opowiadać? - burknęła Ellen, zaciskając gniewnie wargi.

- Bo cię o to proszę!

W głosie Jocka było tyle rozpaczy, że Ellen zmiękła trochę. Może nie wszystko jeszcze stracone? - No więc siostra Tiny, Christine Maiden, mieszka za miastem - zaczęła Ellen. Aha - wtrącił Jock. - I Christine urodziła przed pięcioma tygodniami Rose?

- Tak.

- To musiało być wtedy, kiedy byłem na urlopie - zauważył. Tylko że to niczego nie wyjaśnia, pomyślał. Jestem w najbliższej okolicy jedynym położnikiem, nigdy jednak nie słyszałem o żadnej Christine Maiden...

- Z tego by wynikało, że poród odebrał Henry Roddick? Jock zapłacił Henry'emu majątek, by zgodził się objąć zastępstwo na czas jego pobytu w Londynie.

- Pewnie tak, chociaż Tina twierdzi, że to byłeś ty. Nie mam pojęcia, jak było naprawdę, bo i ja miałam wtedy wolne.

- Nadal nic nie rozumiem - pokręcił głową Jock. - Skoro Christine Maiden tu mieszka, powinienem ją znać. Nie było mnie tylko dwa tygodnie... Gdzie więc robiła badania podczas

ciąży?

- Mogła ich wcale nie robić - odrzekła Ellen niepewnie.

- Ale jak to możliwe? Ellen westchnęła ciężko.

- To długa historia...

- No to zaczynaj.

- Nie znam dobrze szczegółów - zawahała się Ellen. - Z tego jednak, co wiem... No więc Tina twierdzi, że mąż Christie porzucił ją, kiedy była w drugim miesiącu ciąży. Mają już dwoje dzieci, jedno ma dwa, a drugie cztery lata. Christine nie chciała nikogo prosić o pomoc. Chyba nikt tu nawet nie wiedział, że ona jest w ciąży. Ja w każdym razie nie miałam o tym pojęcia. Nigdy jej przez ten czas nie widziałam.

- Ale poród odebrał doktor Roddick?

- Pewnie tak.

- Czy są tu jej papiery?

- Tak, historia jej choroby - odrzekła Ellen. - Jeśli chcesz, możesz ją przejrzeć.

- Uważasz, jak widzę, że nic mnie to nie obchodzi...

- Nic podobnego nie powiedziałam.

- Domyśliłem się jednak, że tak sądzisz - zauważył ze smutnym uśmiechem. - Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego mi tego wcześniej nie opowiedziałaś, no i jaka w tym wszystkim jest rola Tiny?

- Tina opiekuje się całą rodziną. Wzięła zastępstwo w naszym szpitalu, bo niepokoiła się o siostrę, a kiedy tu przyjechała, Christine załamała się zupełnie. No i wtedy Tina umieściła ją w szpitalu, pozostając sama z trójką dzieci. Wydaje mi się, że mieszka z nimi jakaś dziewczyna, którą Tina opłaca chociażby po to, żeby móc się przespać chwilę w ciągu dnia, ale nie może zająć się w nocy płaczącym niemowlęciem, więc Tina zabierała z sobą Rose do pracy.

- Kto o tym wiedział?

- Tylko pielęgniarki z naszego oddziału.

- A Gina i Struan?

- Struan wie, dlaczego Tinie zależało na pracy w Gundowring, nic jednak nie wiedział, że Rose miała spędzać noce w szpitalu.

- Nie bardzo rozumiem?

- To proste. Kiedy wyjeżdżali, Christine nie była jeszcze w szpitalu. Tina zresztą uważa, że im mniej ludzi wie o zabu- rzeniach psychicznych Christine, tym lepiej. Ludzie tak lubią osądzać innych, wydają tak łatwo wyroki. Christine nie chciała tu nawet pójść do lekarza, Tina musiała ją zabrać do Sydney...

Biedna, bała się pewnie, że wszyscy już zawsze będą ją uważali za psychicznie chorą.

- Co za koszmar!

- Też tak uważam. Ty zaś ten cały koszmar uczyniłeś jeszcze straszniejszym. A teraz, panie doktorze, jeśli pan pozwoli, pójdę już, zwłaszcza że mam rozpocząć poszukiwania zastępcy...

-Niepotrzebny nam żaden zastępca. - Jock nerwowym ru¬

chem przygładził włosy. - Czy... zechciałabyś poprosić Tinę,

żeby wróciła do pracy? Powiedz jej, że zrozumiałem, o co

chodzi.

- Nie. - Ellen stanowczo potrząsnęła głową.

- Ale dlaczego?

- Podejrzewam, że tylko ty możesz ją poprosić, żeby wróciła do pracy. Ta kobieta ma swój honor.

Dopiero o piątej po południu Jock znalazł chwilę czasu, by wybrać się na farmę siostry Tiny. Zajęło mu to ponad pół godziny, gdyż adres w szpitalnej karcie nie był zbyt dokładny.

Gdy wysiadł z samochodu i otworzył furtkę prowadzącą do obejścia, ogarnęło go przerażenie. To niemożliwe, by ktoś mógł mieszkać w podobnym domu! Była to waląca się rudera zawieszona na stromym stoku, który wznosił się nad nadmorską równiną. Dzika roślinność wdzierała się wszędzie mimo ogrodzenia.

Krzaki eukaliptusa i wielkie paprocie rozrastały się w pobliżu domu.

Czy dobrze trafiłem? - zastanawiał się Jock, rozglądając się niespokojnie dookoła. Obok domu zauważył wychudłą krowę, a na werandzie kilka nastroszonych kur. W tej samej chwili usłyszał śmiech dobiegający gdzieś z tyłu, a potem dziewczęcy głos:

- Raz, dwa, trzy, szukam!

Zza domu wybiegła Tina. Z trudem ją poznał. Spotykał w szpitalu zadbaną panią doktor w białym fartuchu, a przed sobą miał potarganą, bosą dziewczynę w postrzępionych dżinsach, która tuliła do piersi zawiniątko z dzieckiem.

Jednym susem wbiegła po schodkach na werandę.

- O! Tu cię mam! Wychodź, Ally!

Zbiegła zaraz z powrotem i ruszyła naprzeciw spieszącego w jej kierunku małego chłopczyka. Trzymała teraz zawiniątko w jednej ręce, drugą uniosła do góry malca, posadziła go na biodrze i kręciła się z dziećmi w kółko, śmiejąc się głośno i pokrzykując.

- Hurra! Popatrz, Tim! Znaleźliśmy Ally!

W tej samej chwili Tim dostrzegł samochód Jocka.

- Ciociu, zobacz! Samochód!

Tina znieruchomiała. Sportowy samochód nie zrobił na niej żadnego wrażenia, spostrzegła jednak od razu Jocka.

- Ciociu, ciociu - rozległ się głosik małej dziewczynki, która z rozwianymi, rudymi włoskami biegła do Tiny, wyciągając do niej rączki. - A ja myślałam, że mnie nigdy nie znajdziesz, bo...

Urwała, widząc przed sobą obcego, i szybko złapała Tinę za rękę. Jak dobrze by było uciec do domu i zatrzasnąć nieproszonemu gościowi drzwi przed nosem, pomyślała Tina. Od razu przyszło jej jednak do głowy, że dom rozsypałby się wtedy na kawałki.

Stała więc z trójką dzieci na podwórzu, Jock szedł powoli w ich kierunku, a ciepły wiatr rozwiewał jego czarne włosy. Zauważył, że cofnęła się na jego widok, jakby się czegoś bała. Czego mogła się bać?

- Tino! - odezwał się, stając tuż przy niej.

- Ally - zwróciła się Tina do siostrzenicy, siląc się na spokojny ton - przyszedł do nas doktor Blaxton. Opowiadałam ci już o nim dziś rano. Panie doktorze - Tina podniosła teraz oczy na Jocka - to moja siostrzenica Alison, a to jest Timothy.

Jock poczuł na sobie uważne i krytyczne spojrzenie dwóch par oczu.

- Przez ciebie moja ciocia płakała - rozległ się dźwięczny

głosik dziewczynki. - Po co tu przyszedłeś? Lepiej sobie idź...

Jock przełknął ślinę. Sytuacja stawała się nieznośna.

- Wcale nie chciałem, żeby twoja ciocia płakała. Bardzo mi

przykro.

Patrzyły na niego trzy pary oczu. A kto wie, może nawet cztery, bo maleńkie zawiniątko właśnie się poruszyło.

- Przyjechałeś, żeby ciocię przeprosić? - pytała dziewczynka, a Tina w tej samej chwili cofnęła się gwałtownie.

- Niepotrzebne mi jego przeprosiny - rzuciła z niechęcią.

- Płakałaś przez niego...

- Byłam głupia - odrzekła Tina stanowczo. - Nie mamy i nie chcemy mieć nic wspólnego z doktorem Blaxtonem, a on, nawet gdyby chciał, nie może nas obrazić ani zmusić do płaczu. - Mówiąc to, podniosła głowę do góry, mierząc Jocka lodowatym spojrzeniem. - Niech pan stąd idzie - dodała.

Przyszedłem panią przeprosić - zaczął. - Powiedziałem, że Rose jest nieślubnym dzieckiem. To było...

- Przyszedł mnie pan przeprosić za to, że podejrzewał mnie pan o nieślubne dziecko! - wybuchnęła Tina. - To nie do wiary! Wyrządził nam pan tak wielką krzywdę, ale uważa pan...

Urwała, bo oburzenie nie pozwoliło jej mówić. Zapadła cisza, nawet dzieci nie ośmieliły się pisnąć.

- Ja naprawdę nie rozumiem, o czym pani mówi - wybąkał Jock.

- Nie rozumie pan! - Oczy Tiny ciskały błyskawice. - Nie rozumie pan! Przyjął pan moją siostrę do szpitala, odebrał pan poród i po dwudziestu czterech godzinach ją pan wypisał. Po dwudziestu czterech godzinach! Tylko dlatego, że nie była prywatną pacjentką i że wolno było panu policzyć tylko za jej poród. Wypisał pan samotną kobietę będącą u kresu sił, bo nie mógł pan wycisnąć z niej więcej pieniędzy. I nic pana nie obchodził jej los. Nie zawiadomił pan o narodzinach dziecka przychodni dla dzieci, nie wysłał do mojej siostry pielęgniarki. Gdy po dobie spędzonej w szpitalu wróciła do domu, sąsiadka oddała jej tych dwoje i Christine musiała sobie radzić. Mnie także nikt nie zawiadomił i kiedy po dwóch tygodniach przyjechałam z Brisbane...

Zadrżał jej głos i mocniej przytuliła do siebie dzieci.

- Mamusia była bardzo chora... ale czuje się już lepiej -

odezwała się do nich. - Jest teraz w szpitalu i wkrótce wyzdrowieje. Niepotrzebne nam są pana przeprosiny, panie doktorze

- zwróciła się ostrym głosem do Jocka. - Mojej siostrze po¬

trzebny był troskliwy lekarz, ale skoro się wtedy pan nią nie

zajął proszę teraz stąd iść.

Zapadła znowu cisza. Gdzieś wysoko pośród drzew odezwał

29

się żałobny, przenikliwy krzyk ptaka. Trzy pary zielonych oczu wpatrywały się w Jocka. Cały świat zdawał się go oskarżać...

Czuł się winny. Może nie tak, jak sądziła Tina, na tyle jednak winny, by nie móc jej spojrzeć prosto w oczy. Tak bardzo potrzebny był mu ten urlop, że kandydaturę Henry'ego przyjął z radością, nie sprawdzając nawet jego kwalifikacji. Miał nadzieję, że zrobią to Gina ze Struanem. Oni zaś pewnie nie mieli czasu...

- Nie odbierałem porodu pani siostry - oświadczył w końcu. - Nie było mnie nawet wtedy w Australii. Czy siostra podała pani moje nazwisko? Czy jest pani tego pewna?

- Oczywiście - odpowiedziała Tina. - Mówiła o doktorze Blaxtonie.

- Może słyszała moje nazwisko przedtem, gdy była w ciąży, a przy porodzie nie dosłyszała już nazwiska lekarza. Mówi pani, że była w strasznym stanie...

- Nie wiem... Myślę, że... - zmieszała się Tina.

- Z pewnością poród odbierał doktor Roddick. Gdy Ellen opowiedziała mi o wszystkim, obejrzałem historię choroby Christine Maiden. Nigdy nie widziałem pani siostry, a w jej papierach nie było żadnych notatek z okresu ciąży. Poród odbył się normalnie, a po dwudziestu czterech godzinach została wypisana ze szpitala na własne żądanie.

Tina patrzyła na Jocka szeroko otwartymi oczami.

- A więc to nie pan...

- To na pewno nie byłem ja.

- O mój Boże...

- Wydaje mi się, że obydwoje nie zachowaliśmy się najlepiej. Może dobrze by było ustalić, co naprawdę się wydarzyło - mówił Jock znużonym głosem.

Musiał pan mieć koszmarną noc... - odezwała się Tina. - Odbierał pan poród, a do tego jeszcze wszyscy moi pacjenci...

- Jakoś przeżyłem.

- Uderzyłam pana.

- Zasłużyłem sobie na to.

- Wcale nie - westchnęła. - I nie miałam prawa zabierać Rose do szpitala. Ellen mnie namówiła, ale...

- Szkoda tylko, że nie dowiedziałem się od razu wszystkiego. Uniknąłbym może kary...

- Ciociu! - przerwała im czteroletnia Ally. - Ciociu, czy wy już będziecie się lubili z doktorem Blaxtonem?

- Nie wiem jeszcze. - Tina próbowała się uśmiechnąć. -Właśnie się nad tym zastanawiam.

- To może będziemy się mogli przejechać jego samochodem?

Twarz Tiny rozjaśniła się. Uśmiech jej oczarował go już wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz, dlatego właśnie ciążyła mu tak bardzo wzgarda, jaką mu dotychczas okazywała. A teraz uśmiechała się do niego.

- Przestań, Ally, przestań! - odparła Tina łamiącym się głosem, po czym postawiła na ziemi małego Tima i wyciągnęła

rękę do Jocka. - Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę,

że nie muszę już pana nienawidzić! - oznajmiła.

Nigdy jeszcze nie spotkał podobnej dziewczyny. Oczy miała bystre i inteligentne, patrzyła na świat ufnym i ciepłym wzrokiem. Nie malowała się wcale. Promieniowała od niej bezpośredniość, u w tej chwili wydawała się uosobieniem macierzyństwa. Bluzkę miała poplamioną mlekiem, a maleńka dziewczynka przytulona do jej piersi zdawała się należeć do niej od urodzenia.

Podobne obrazki zwykle Jocka odstraszały.

- A jak... się czuje Rose? - spytał nieswoim głosem.

- Sam pan widzi. - Tina czule uśmiechnęła się do małego zawiniątka. - Jest bardzo towarzyska i nie można jej ani na

chwilę zostawić samej. A teraz właśnie zasnęła, miejmy nadzieję, że na długo.

-Ale dlaczego... dlaczego ona nie jest z matką? - Depresje

poporodowe nasilają się, gdy matka zostaje oddzielona od dziecka. - Zupełnie tego nie rozumiem - dodał.

Nie rozumiem jeszcze tylu innych rzeczy, westchnął. Zrobiłem się nieśmiały, uginają się pode mną nogi. Wszystko przez te oczy...

- Pan najwyraźniej nie ma pojęcia, co się działo z moją siostrą, jak bardzo była chora - rzekła cicho, gładząc Ally po główce. - Ally, zabierz Tima i przynieście parę jajek. Zrobimy doktorowi Blaxtonowi omlet i może wtedy was przewiezie.

- Naprawdę? - spytała Ally.

Jock poczuł znowu na sobie niespokojne spojrzenie dwóch

par zielonych oczu. Któż potrafiłby się im oprzeć?

- Naprawdę. Czegóż bym nie zrobił dla omletu z jajek prosto od kury!

- Cudownie! - zawołała Ally, złapała brata za rękę i pobiegła z nim do kurnika.

Jock został sam na sam z Tiną... i Rose.

ROZDZIAŁ TRZECI

Stali dłuższą chwilę w promieniach zachodzącego słońca, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Tina czuła się w obecności Jocka dość dziwnie. Zagryzła wargi i mocniej przytuliła do piersi Rose.

- Może się pan czegoś napije? Proszę wejść - odezwała się po chwili. - Zmusiłam pana do zjedzenia z nami kolacji, a nie zapytałam nawet, czy ma pan ochotę.

- Na zjedzenie domowego omletu i zabranie dwojga dzieciaków na przejażdżkę samochodem? Jakoś wytrzymam...

Uśmiechnął się, wchodząc za nią po schodkach do domu. Trzeba przyznać, że mam nawet na to ochotę. Po części pewnie dlatego, że ona wygląda naprawdę wspaniale, pomyślał, patrząc na zgrabną sylwetkę dziewczyny i jej bose stopy.

Stanął w drzwiach kuchni i rozejrzał się dookoła. Z każdego kąta wyzierała nędza. W domu było jednak czysto, widać było troskliwą rękę, która pragnęła zachować porządek. Mebli prawie nie było. Stał jakiś stół, zamiast krzeseł ustawiono drewniane skrzynki po owocach. Podłoga była z desek, resztki linoleum zachowały się tylko przy piecu.

W słoiku na stole stały polne kwiaty. Czerwień ich płatków rozjaśniała całe pomieszczenie.

- Codziennie rano wstawiamy nowe kwiaty - mówiła Tina, spostrzegając zainteresowanie Jocka. - Wtedy życie wydaje się łatwiejsze.

- Powiedz mi - rzekł, przechodząc na „ty" - dlaczego twoja

siostra żyje w takiej nędzy? To straszne... Jest przecież pomoc

społeczna, mogłaby dostać przynajmniej meble.

Tina wzruszyła ramionami. Postawiła na kuchni czajnik, przysunęła sobie do stołu skrzynkę i usiadła, trzymając Rose przy sobie.

- Moja siostra jest niesamowicie dumna - wyjaśniła. - Za-wsze była bardzo uparta, a teraz...

- Teraz?

- Jej mąż znalazł sobie jakąś dziewczynę - ciągnęła Tina, patrząc Jockowi prosto w oczy. - W dodatku to nastolatka. Christie dowiedziała się o tym, gdy była już w drugim miesiącu ciąży. Ray, to znaczy jej mąż, chciał, żeby przerwała ciążę.

- A ona się nie zgodziła?

- Oczywiście, że się nie zgodziła.

Nie ulegało wątpliwości, że sama myśl o przerwaniu ciąży była dla Tiny straszna. Zamilkła na chwilę, pochylając się nad Rose i całując ją delikatnie w rudy puszek porastający główkę.

- No i co dalej?

-Christie wyjechała wtedy na parę dni z dziećmi, żeby

wszystko sobie przemyśleć. Pewnie miała nadzieję, że Ray będzie jej szukał, że się przestraszy. Nic podobnego się jednak nie stało. Przez ten czas, kiedy jej nie było, sprzedał wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość. Wszystko. Nawet linoleum z podłogi. Wyjął ponadto pieniądze z konta, całe ich oszczędności, pozaciągał długi na karty kredytowe i przepadł bez śladu. A przedtem jeszcze powykręcał wszystkie żarówki w domu i też je zabrał.

- Coś koszmarnego...

- A Christie, zamiast prosić o pomoc, straciła po prostu chęć do życia. Nasi rodzice zmarli przed paroma laty, a ja byłam w Brisbane. Nie powiedziała mi słowa, że coś się złego dzieje. Nie wiedziałam nawet, że była w ciąży.

- Jak to możliwe?

- No właśnie... Ostatni raz widziałam ją na Boże Narodzenie. Zajęta byłam swoimi sprawami i pracą, a kiedy do niej dzwoniłam, opowiadała o dzieciach, o Rayu, tak jakby nic się nie stało.

- Z czego ona żyła?

- Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że nawet nie wystąpiła o zasiłek. Są tu kury i krowa, więc dzieci mają chociaż jajka i mleko. Nie utrzymywała kontaktów z sąsiadami, nie chciała nikogo widzieć, bo czuła się upokorzona...

- Wreszcie przyszła na świat Rose... - wtrącił Jock.

- Przedtem Christie musiała po raz pierwszy poprosić o pomoc. - W głosie Tiny krył się ból. Robiła sobie pewnie wyrzuty, że nie było jej wtedy przy siostrze, że niczego się nie domyśliła... - Nie miała przecież samochodu, nie miała pieniędzy -ciągnęła Tina. - Kiedy więc zaczęły się bóle porodowe, poszła do sąsiadów i poprosiła o zawiezienie do szpitala. Ta sąsiadka nie należy może do najmilszych, ale kiedy zobaczyła, w jakim stanie Christie się znajduje, odszukała mnie. Przyjechałam, kiedy Rose skończyła dwa tygodnie.

- Przyjechałaś od razu?

- Tak. Christie była wtedy bliska śmierci. - Oczy Tiny patrzyły gdzieś przed siebie, twarz miała ściągniętą bólem. Widać było, że jej myśli zajęte są wyłącznie siostrą. - Zajmowała się dziećmi, ale sama nic nie jadła i prawie się nie odzywała. Zabrałam ją więc do szpitala w Sydney.

- Dlaczego bez Rose?

- Potrzebny jej był spokój i czas, żeby dojść do siebie, ale nie ma obawy, żeby zapomniała o małej - odparła ze smutnym uśmiechem Tina. - Musi odzyskać siły i zacząć myśleć o przyszłości, musi zrozumieć, że bez względu na to, co się stało, to jeszcze nie koniec życia.

- Musi dojść do przekonania, że silne poczucie godności i duma nie mogą być w życiu jedynymi doradcami - powiedział Jock.

- No właśnie. - Tinę ogarnęło wzruszenie. Tak długo była sama ze swymi myślami i strasznymi problemami, a teraz...

Zrozumienie i pociecha nadeszły niespodziewanie ze strony człowieka, po którym nigdy by się tego nie spodziewała, od którego nigdy by tego nie oczekiwała. Było to w dodatku więcej niż zrozumienie... Jock nie tylko podniósł ją na duchu. Odczuwała coś jeszcze, czego nie umiała sobie do końca wytłumaczyć. Czuła się tak, jakby stanowili z tym obcym człowiekiem jedno. Wstrząśnięta tym odkryciem, potrząsnęła głową, bo nic z tego nie pojmowała.

- Christie była zawsze taka silna - dodała, próbując się opanować. -A to, co się stało, zawaliło jej świat, zniszczyło ją samą.

- Jak długo ma zostać w szpitalu?

- Przywiozę ją pewnie w przyszłym tygodniu - odrzekła niepewnie. - W niedzielę, a może nawet wcześniej, pojedziemy do niej z dziećmi. Nie mam już przecież pracy...

- Ależ masz pracę. - Jock wziął ją za ręce ponad stołem, który ich oddzielał od siebie. - Nie jesteś wiele lepsza od Christie. Żeby nikomu nic nie powiedzieć...

- Ależ rozmawiałam o tym z kilkoma osobami - zaprotestowała, patrząc na ich złączone dłonie, jakby chciała zrozumieć, skąd bierze się ciepło, które zaczyna ją wypełniać, jakby pragnęła odkryć źródło, z którego płynie otucha.

Po chwili wysunęła niechętnie ręce, a on równie niechętnie na to przystał.

- Mówiłam o tym z Ellen, Struanem i Giną - ciągnęła i tylko delikatny rumieniec na policzkach zdradzał, że czuła jeszcze ciepło jego dłoni. - Struan wiedział, dlaczego mi zależy na tej pracy, a kiedy okazało się, że Christie musi pójść do szpitala, opowiedziałam wszystko Ellen, a ona powtórzyła to pielęgniarkom z nocnej zmiany. Christie nie będzie tym pewnie zachwycona, ale nie było wyjścia.

- Szkoda, że mnie nie powiedziałaś.

- Jak mogłam...

- Jak mogłaś mi powiedzieć, skoro myślałaś, że odesłałem ją do domu, nie sprawdzając nawet...

- Przepraszam, naprawdę mi teraz głupio - wyszeptała Tina.

Starała się za wszelką cenę skupić na rozmowie z człowiekiem, który przed nią siedział, a nie rozpamiętywać od nowa problemy siostry. Przychodziło jej to z trudnością, bo Jock zawładnął niepodzielnie jej uwagą.

- Christie była przekonana, że to ty odbierałeś poród. Ten

lekarz, ten człowiek, który cię zastępował, nie powinien już

nigdy tu wrócić - mówiła Tina przez łzy. - Czy wiesz, że moja

siostra cierpi na anoreksję? Kiedy ją przyjmowali do szpitala

w Sydney, nie ważyła nawet pięćdziesięciu kilo. A on tego wcale nie zauważył! Jak mogłeś przyjąć takiego nieodpowiedzialnego człowieka do pracy!

Siedziała przed nim szczupła i drobna, a on, patrząc na nią, odczuwał narastające wyrzuty sumienia. Przecież to chyba nie możliwe, żeby poradziła sobie sama z tym wszystkim. Spadło

na nią tyle spraw i obowiązków, a najgorsze, że to ja jestem temu wszystkiemu winien!

- Tak, to moja wina - przyznał skruszony. - Ale powiedz

mi lepiej, co mam teraz zrobić, żeby to wszystko naprawić?

Nie wahała się nawet przez chwilę.

- Przyjmij mnie do pracy.

- To rozumie się samo przez się - żachnął się. - Tylko... jak ty możesz pracować? Masz przecież pełno roboty z dziećmi.

- To prawda, ale muszę pracować. Jestem w podobnych tarapatach finansowych jak Christie.

- Jak to możliwe? Przecież już od jakiegoś czasu pracujesz na etacie specjalisty i musiałaś mieć ostatnio dobrą pensję.

- Pewnie mi nie uwierzysz, ale oddawałam się grom hazardowym i popadłam w długi. - W oczach Tiny zapaliły się filuterne iskierki.

Ona potrafi się jeszcze śmiać... Mając tyle na głowie, ta dziewczyna potrafi jeszcze dowcipkować i śmiać się z samej siebie!

- Rzeczywiście trudno w to uwierzyć - mruknął pod nosem,

na próżno siląc się na uśmiech. - Powiedz mi więc całą prawdę.

Tina wahała się przez chwilę. Co go obchodzą moje sprawy finansowe? Co go może obchodzić los mojej rodziny? Wystarczyło jednak, że spojrzała w oczy Jocka, by zrozumiała, że obchodzi go to naprawdę i że nie potrafi się oprzeć pokusie stawiania podobnych pytań.

Ona zaś nie umiała się oprzeć Jockowi.

Z podwórka dobiegł ich śmiech dzieci, które zbliżały się do domu.

- Mamy siedem jajek! - pokrzykiwała Ally. - Mamy sie-¬

dem jajek!

- A samochód? - pytał Tim. - A samochód?

- Położymy tu jajka i obejrzymy samochód - tłumaczyła bratu Ally. - Pospiesz się, bo ciocia na nas czeka. No, daj rączkę.

Jock też czekał. Czekał, aż Tina wszystko mu opowie.

- Nasi rodzice umarli, kiedy miałam szesnaście lat - zaczęła. - Christie miała wtedy dziewiętnaście. Pracowałam przez cały czas studiów - mówiła, nie spuszczając z niego wzroku - ale nie starczało mi na wszystko. Christie mi pomagała. Dlatego, między innymi, czuję się teraz tak podle. Musiałam także kilka razy zaciągać pożyczki. Spłacam je do tej pory. Marzę o tym, żeby zostać z Christie i dzieciakami jeszcze z pół roku, jednak nie bardzo mnie na to stać.

- Pozwól, że ci pomogę.

- Chcesz, żebym zaciągnęła kolejną pożyczkę? Dziękuję ci, ale naprawdę nie mogę.

- A co byś zrobiła, gdyby na przeszkodzie nie stały pieniądze?

- Taka rozmowa nie ma sensu...

- Proszę cię, odpowiedz na to pytanie.

Cóż to za niezwykły człowiek... W jego obecności wszystko wydaje się dużo prostsze. Zupełnie jakby miał czarodziejską różdżkę i potrafił czynić cuda. Tylko że nawet on nie potrafi znaleźć wyjścia z podobnej sytuacji.

- Zabrałabym dzieci i pojechała do Sydney. Zostalibyśmy z Christie, dopóki nie dojdzie do siebie. A potem wróciłabym tu do pracy.

- Zabierałabyś z sobą Rose na dyżur i płaciła komuś, żeby opiekował się domem?

- Zgadza się.

- Nie da rady.

- Wiem, nie mam przecież pieniędzy, żeby...

- Nie o to nawet chodzi. Nie możesz po prostu zabierać Rose do szpitala - rzekł stanowczo. - Christie nie chciałaby z pewnością, żeby jej córeczka zaraziła się gronkowcem, a ja nie chcę, żeby dziecko z zewnątrz przynosiło infekcję do sali noworodków. Jest jednak inne wyjście.

- Nie rozumiem...

- Słuchaj. Lekarz, którego zatrudniłem, narobił wiele szkody. Gdybyś chciała, mogłabyś mnie pozwać do sądu i puścić z torbami.

- Jakże bym mogła...

- No dobrze, ale mogłabyś chociaż oskarżyć doktora Roddicka o zaniedbanie i błędy, jakie popełnił, kiedy twoja siostra była w szpitalu. Bardzo by mi to zaszkodziło. Zatrudniłem go, odpowiadam więc za jego czyny. Proponuję, żebyśmy zawarli ugodę bez udawania się do sądu.

- Nigdy się na to nie zgodzę.

- Ja chcę zawrzeć ugodę z twoją siostrą, a nie z tobą.

- Ale...

- Przestań już mówić. Nie masz pieniędzy, a ja mam ich dużo. Zarabiam od lat i nie mam rodziny. Wydaję trochę na samochody, a reszta mi zostaje. Kilka kilometrów stąd mieszka starsza pani, która poszukuje pracy - wyjaśnił. - Dopiero tu się sprowadziła. Pracowała kiedyś jako pielęgniarka dziecięca, zgłosiła się w zeszłym tygodniu do szpitala, ale musi najpierw podnieść kwalifikacje, zanim można ją będzie przyjąć. A u was mogłaby od razu rozpocząć pracę. No więc...

- Kiedy ja...

- Nic nie mów - przerwał jej. - Nie robię tego dla ciebie, tylko dla twojej siostry, a ty nie masz prawa odrzucać mojej

propozycji w jej imieniu. Zatrudnię więc Marie w pełnym wymiarze godzin i uprzedzę, że czasem będzie musiała u was zanocować. Na pewno będzie zachwycona, a dzieci z pewnością ją polubią.

- Ale...

- Zabierzesz teraz dzieci do Sydney, przywieziesz potem Christie i wszystko sobie urządzisz. Upewnisz się, czy Marie ci odpowiada, i wrócisz do pracy.

- Ale ja nie mogę sobie pozwolić na urlop.

- Rzuciłaś pracę - zauważył. - Zrobiłaś to przy świadkach. Wrócić do pracy będziesz mogła dopiero wtedy, kiedy ci na to pozwolę. A pozwolę ci wtedy, kiedy Christie i Marie będą sobie dawały radę z dziećmi.

- Nie poradzisz sobie beze mnie w szpitalu.

- Nie pierwszy raz mamy za mało lekarzy. A teraz, pani doktor, proszę skończyć te dyskusje i robić, o co proszę.

- Ja nie mogę przecież...

Nie odpowiedział, tylko wyciągnął do niej znowu ręce. Nie była w stanie wydusić słowa.

- Możesz. Zapewniam cię, że możesz - rzekł cicho. - Masz obowiązki wobec siostry i jej dzieci. A ja muszę te obowiązki z tobą dzielić, bo zatrudniłem nieodpowiedzialnego człowieka.

- Jock...

Czuła się bezradna i zagubiona. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Jeszcze pół godziny temu nienawidziła tego człowieka, a teraz... Teraz ten człowiek trzyma jej rękę, a jej ciało przenika dziwny dreszcz.

Muszę coś powiedzieć... Jock czeka, aż coś powiem. Powinnam w dodatku powiedzieć coś mądrego... Tina denerwowała się, próbując na próżno pozbierać rozbiegane myśli.

Uratował ją powrót dzieci, które wpadły do kuchni jak burza, przekrzykując się nawzajem. Ucichły jednak od razu na widok pana, który ma taki piękny samochód, trzymającego za rękę ciocię Tinę.

- Ciociu - odezwała się po chwili Ally - czy wy już będziecie się teraz lubić?

Tina próbowała uwolnić rękę, ale Jock trzymał ją mocno.

- Będziemy - zapewnił uroczystym głosem, ściskając jeszcze mocniej jej dłoń. - Od tej chwili ciocia i ja będziemy przyjaciółmi, żeby odbudować waszą rodzinę.

Rodzina.

To słowo nie dawało mu spokoju przez resztę dnia. Zjadł ze wszystkimi wspaniały omlet, a potem zabrał dzieci na przejażdżkę. Siadały mu kolejno na kolanach, a on pozwalał im kręcić kierownicą, zaskarbiając sobie na wieki ich przyjaźń. Wracał teraz do domu i nie potrafił myśleć o niczym innym.

Rodzina.

Ileż wspomnień, ileż dobrych myśli rodzi to słowo!

Nieprawda! Rodzina to więzienie. Założenie rodziny oznacza związanie się z jedną osobą, posiadanie dzieci, płacenie długów hipotecznych i czesnego za szkołę...

I trzeba się liczyć z tym, że w każdej chwili może się coś stać, że ktoś odejdzie, tak jak odszedł mąż Christie, lub umrze, tak jak moja matka.

Przypomniał sobie ojca, którego widział ostatni raz piętnaście lat temu. Najważniejszą sprawą w życiu Sama Blaxtona było małżeństwo. Całe życie poświęcił żonie, a gdy umarła, zapadł się w sobie, niezdolny do okazania uczucia nawet własnemu synowi. Zamienił jego życie w piekło.

Jock skręcił na cypel. Jechał teraz brzegiem morza, czując na twarzy morski wiatr.

Tego mi właśnie potrzeba, myślał. Wolności, wiatru wiejącego w twarz, nieskrępowanej niczym swobody wyboru -a nie miłości, małżeństwa, dzieci i związanych z tym obowiązków.

Będę to wszystko znowu miał, kiedy tylko pomogę Tinie i jej rodzinie stanąć na nogi. Ciekawe, jak Tina to wszystko znosi? Jest tak bardzo związana z siostrą! Wstrząsnął się na samą myśl o ciężarach, które ta drobna kobieta dźwiga na swoich barkach. Długi, zależna od niej całkowicie siostra i trójka małych dzieci...

Christie powinna była przerwać ciążę, pomyślał ze złością. W takich warunkach dawać nowe życie...

Zaraz jednak się opamiętał. Jedno dziecko więcej w tej sytuacji, jedno mniej... Nie ma to w końcu większego znaczenia. Przed oczami stanęła mu buzia Rose, rudy puszek na jej główce. Z pewnością będzie miała takie same wspaniałe rude włosy jak Tina...

O czym ja w ogóle myślę?

Zajmij się teraz, chłopie, czymś konkretnym! Zabierz się do zorganizowania im życia. Żebyś się tylko za bardzo nie zaangażował w to wszystko uczuciowo!

Tego naprawdę nie chciał. Wiedział bowiem, że zwykle prowadzi to do katastrofy.

Tina wróciła do pracy tydzień później. Zadzwoniła do niego o piątej rano. Jock położył się poprzedniego wieczoru spać już o siódmej, miał bowiem za sobą dwie nieprzespane noce.

- Jock? - rozległ się w słuchawce jej melodyjny głos.

Czyżby to był sen? Leżał, przyciskając słuchawkę do ucha, przepełniony tęsknotą do niej, i starał się otrząsnąć ze snu.

- Jock? - W jej głosie wyczuł niepokój i zdenerwowanie.

- Tak, to ja.

- Przykro mi - zaczęła. - Ale widzisz, właśnie przyjechała pani Blythe i jesteś bardzo potrzebny.

Pani Blythe...

Jock zmarszczył czoło. Julie Blythe była pierwiastką. Skoro dopiero przyjechała, do samego porodu zostało jej jeszcze wiele godzin.

- Czy dzieje się coś szczególnego? - zapytał.

- Tak. Płód jest w położeniu pośladkowym, a pani Blythe zwlekała zbyt długo z przyjazdem do szpitala.

- W położeniu...

- Nie wygląda to dobrze, Jock. Chyba trzeba będzie zrobić cesarskie, jeśli nie jest za późno.

- Zadzwoń do Lloyda i uprzedź go, jaka jest sytuacja.

Do cesarskiego cięcia potrzebnych jest trzech lekarzy, myślał Jock. Sam odebrałbym poród, Tina byłaby anestezjologiem, a Lloyd zająłby się dzieckiem.

- Jock, pospiesz się. Sytuacja jest poważna.

Łamiąc wszelkie przepisy i przekraczając dozwoloną prędkość, Jock w ciągu czterech minut pokonał odległość ośmiuset metrów, która dzieliła jego dom od szpitala. Wiedział dobrze, że Tina nie robiłaby fałszywego alarmu, gdyby sytuacja nie była poważna.

Jedno spojrzenie na panią Blythe upewniło go, że miał rację. Pacjentka znajdowała się na sali operacyjnej, co go trochę zdziwiło, gdyż położenie pośladkowe płodu nie zawsze oznacza konieczność wykonania cesarskiego cięcia.

- Panie doktorze - wyjaśniała Tina, która zakładała właśnie kroplówkę - pani Blythe od dwudziestu czterech godzin ma bóle porodowe. Skurcze nie były początkowo zbyt silne, nie widziała więc powodu, żeby przyjeżdżać do szpitala. Męża akurat nie było, a kiedy wrócił, sytuacja radykalnie się zmieniła.

Jock podszedł szybko do pani Blythe i uścisnął jej rękę.

- Personel jest już w komplecie - rzekł z uśmiechem. - Zaraz zobaczymy, co wyprawia to pani małe stworzenie.

Julie Blythe sprawiała wrażenie wykończonej. Jej oczy przyćmione były bólem i po chwili Jockowi udzieliło się zdenerwowanie Tiny.

Dziecko znajdowało się już w kanale rodnym, położenie pośladkowe uniemożliwiało mu jednak wydostanie się na zewnątrz. Nieustanne skurcze wywoływały niestety opuchliznę głowy i szanse na naturalny poród malały z każdą chwilą.

- Chyba jednak nie uda się zrobić cesarskiego - odezwała

się niepewnie Tina.

Spojrzała na monitor: na ekranie można było śledzić walkę dziecka o życie. Jego stan nie był dobry. Tętno spadało, pojawiała się smółka i należało podjąć szybkie działanie.

Za wszelką cenę trzeba było uratować życie Julie, nie zapominając oczywiście o dziecku, i do tego właśnie zmierzał Jock. Wydawał polecenia jedno po drugim, nie było więc czasu na rozmyślania. Tina straciła już wcześniej nadzieję na uratowanie dziecka, ale teraz wykonywała polecenia lekarza, licząc, że może jednak...

Dzięki Ci, Boże, za cuda techniki. Dzięki za wybitnych lekarzy. Dzięki Ci, Boże, za Jocka.

Na polecenie Jocka zrobiła blokadę, a potem patrzyła, jak bada on położenie płodu. Nic chyba z tego nie będzie...

- Podaj mi kleszcze - rzucił Jock.

Nastawił je odpowiednio i ostrożnie, powoli, dokonując cudów zręczności, zaczął przepychać dziecko z powrotem w górę kanału rodnego. Tina nie widziała jeszcze czegoś podobnego. Choć była zupełnie oszołomiona tym widokiem, szybko i sprawnie wykonywała polecenia lekarza.

Na skutki jego działania nie trzeba było długo czekać. Skurcze zaczęły powoli ustawać...

- Wszystko będzie dobrze - zwrócił się Jock do Julie, choć nie wiedział, czy kobieta go słyszy. - Niedługo zobaczy pani swoje dziecko. A gdzie jest pan Blythe? - spytał Tinę.

- W poczekalni. Myślałam, że...

- W porządku - mruknął.

W wypadku jakichkolwiek komplikacji porodowych większość położników wypraszała rodzinę z porodówki. Julie Blythe była jednak w krytycznym stanie. Jej oddech był szybki i płytki, groziła jej zapaść.

- Siostro, proszę zawołać pana Blythe'a - poprosił Jock.

- Jego żonie potrzebne jest teraz wszelkie wsparcie.

Po chwili do sali operacyjnej wszedł młody człowiek. Podbiegł do żony, usiadł przy niej i chwycił ją za rękę, jakby szukał u niej ratunku. Tina myślała przez chwilę, że jest on chyba w gorszym stanie niż jego żona.

- Zaraz będę robił cesarskie cięcie - oznajmił Jock.

Dał znać oczami, że już czas, i Tina przy pomocy pielęgnin-rek rozpoczęła zewnątrzoponowe znieczulenie, wykonując pil nie wszystkie polecenia lekarza. Nie opuszczał jej przy tym niepokój. Czy udało się przesunąć dziecko na tyle wysoko, ze możliwe jest cesarskie cięcie?

- Zależy mi bardzo, żeby pan podtrzymał żonę na duchu

- zwrócił się Jock do mężczyzny. - Czy słyszy mnie pani? -

uśmiechnął się do Julie. - Wszystko jest w porządku i już

wkrótce zobaczy pani swoje dziecko. Musimy tylko wykonać

cesarskie. Zrobię małe nacięcie na brzuchu i wydobędę je tam¬

tędy. Nie będę robił znieczulenia ogólnego, bo chcę, żeby była

pani przytomna i od razu mogła powitać dziecko.

Doktor Blaxton nie mówił całej prawdy. Stan Julie i dziecka nie pozwalał po prostu na zastosowanie znieczulenia ogólnego. Tina doskonale zdawała sobie z tego sprawę, starała się jednak o tym nie myśleć. Musiała skoncentrować się na swojej pracy.

- Trochę mi słabo - wyszeptał młody człowiek. - Nie wiem, czy temu wszystkiemu podołam...

- Nie ma innego wyjścia - oświadczył Jock kategorycznie.

- Żona pana potrzebuje. Musi pan się wziąć w garść, zapomnieć o sobie i myśleć tylko o niej. Proszę cały czas z nią rozmawiać.

Proszę przez cały czas być razem z nią...

- Lloyda jeszcze nie ma - odezwała się Tina. - Sally obiecała, że przyjedzie w ciągu dziesięciu minut.

Jock zmarszczył czoło. Poród bez lekarza, który mógłby zająć się od razu dzieckiem, niesie z sobą ryzyko. Jedno spojrzenie na monitory wystarczyło jednak, by zrozumieć, że czekanie jest bardziej ryzykowne.

Gdy znieczulenie zaczęło działać, Jock odczekał jeszcze, dopóki nie ustały skurcze. Sprawdził położenie główki dziecka, a następnie dokonał cięcia. W dwie minuty później na świecie pojawiła się maleńka dziewczynka. A potem już wszystko ułożyło się dobrze.

Lloyd wpadł na salę w ostatniej chwili. Odessał zaraz dziecku drogi oddechowe i zbadał je dokładnie. Zanim Jock zakoń-czył zszywanie rany, dziewczynka płakała już wniebogłosy. Na dobrą sprawę Lloyd nie miał tu nic do roboty.

- To po to zrywaliście mnie z łóżka? - narzekał, ale oczy

mu się śmiały. Sam miał dzieci i bardzo je lubił. Nie był wprawdzie pediatrą, lecz z prawdziwą przyjemnością zastępował Ginę

w czasie jej nieobecności. - Moje gratulacje - uśmiechnął się

serdecznie do państwa Blythe. - Urodziła się wam śliczna có¬

reczka, która dzięki Bogu jest zdrowa, więc już mnie tu nie ma.

Moje dzieciaki niedługo się zbudzą, może mi się uda przedtem

jeszcze troszkę zdrzemnąć.

Pomachał ręką Tinie i Jockowi i zniknął.

- Trzeba będzie podać w kroplówce dwa miliony jednostek penicyliny - zwrócił się Jock do Tiny.

- Dwa miliony? - spytała zdumiona. Przecież to było zwykłe cesarskie cięcie.

- Tak - odparł kategorycznym tonem i zapadła cisza.

- Już podaję - zapewniła.

Jako anestezjolog nie mogła kwestionować poleceń położnika, ale taka dawka wydała jej się zbyt wysoka. Nie mogła jednak w niczym zaszkodzić i z pewnością wykluczała jakiekolwiek zakażenie. Po założeniu kroplówki salowe wywiozły Julie na oddział położniczy. Obok kroczył pan Blythe dumny jak paw. Ellen zabrała dziewczynkę na oddział noworodków, a Tina i Jock zostali sami.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Cisza dźwięczała im w uszach. Oboje czuli, że przenika ich jakiś dziwny dreszcz.

- Przepraszam cię za te uwagi na temat penicyliny - odezwała się w końcu Tina. - Nie chciałam wcale podawać w wątpliwość tego, co mówisz; po prostu rzadko daje się taką dawkę.

- Nie lubię ryzykować.

- Powinieneś się teraz położyć spać - zauważyła. - Tak mi przykro, że musiałam cię obudzić.

- Nie masz za co przepraszać - rzekł z uśmiechem. - Zakończyło się wszystko tak pomyślnie, że warto było wstać.

- Julie była już bliska śmierci, a gdyby czekała jeszcze dłużej... Dziecko też nie było w najlepszym stanie.

Zamilkli na chwilę. Tak niewiele brakowało, by tej matki i jej maleńkiej córeczki nie było już wśród żywych...

- Nie spodziewałem się, że tak prędko wrócisz do pracy

przerwał ciszę Jock. - Sądziłem, że Sally będzie miała nocny

dyżur.

- Miało tak być, ale wróciłam z Sydney już wczoraj, na tyle wczesnie, że zdążyłam jeszcze wziąć udział w panieńskim wieczorze Mary. Wiesz, mam być druhną na jej weselu. A potem zadzwoniłam do szpitala i powiedziałam, że przyjdę na noc.

Christle wróciła ze mna a Marie, tak jak przypuszczałeś, zna-

komicie sobie ze wszystkim radzi, no więc jestem.

- Rozumiem. - Zdjął fartuch i cisnął go do kosza znacznie silniej, niż było to potrzebne. Spodziewał się, że rozładuje to jakoś napięcie, które istniało między nimi. - Jak się czuje twoja siostra?

- Lepiej.

- To znaczy?

- Nie znajduje się już na pograniczu życia i śmierci.

- Na pograniczu życia i śmierci? Brzmi to dosyć dramatycznie.

- Ale tak to właśnie wyglądało przed naszym wyjazdem do Sydney. Przestała zupełnie jeść... - Urwała nagle. - Najgorsze jednak było to, że mogła w każdej chwili popełnić samobójstwo - dodała po chwili.

- A teraz?

- Nareszcie zaczęła jeść, odpoczęła, można z nią normalnie rozmawiać. Musimy się postarać, żeby całkiem doszła do siebie.

- Może wam to zabrać wiele miesięcy.

- Wiem.

Spojrzał na nią zatroskany.

- Ale co się przez ten czas będzie działo z tobą? - spytał, myjąc pod kranem ręce. - Co robiłaś w Brisbane, zanim tu przyjechałaś?

- Chyba wiesz... - zaczęła.

Czuła się w obecności Jocka tak dziwnie, tak niesamowicie dziwnie. Próbowała się skupić na odpowiedzi, ale nie mogła oderwać od niego wzroku.

- Czytałeś przecież mój życiorys i różne zaświadczenia, kiedy starałam się o pracę...

- Oczywiście, że tak. Pamiętam, że zrobiłaś pierwszy stopień specjalizacji w anestezjologii. Nawiasem mówiąc, wspaniale się dziś spisałaś, za co cała rodzina Blythe'ów powinna ci być wdzięczna do końca życia.

Tina spłonęła rumieńcem, a Jock, udając, że tego nie widzi, mówił dalej:

- Nie wiem jednak, czy znalazłaś już szpital, w którym mogłabyś zrobić drugi stopień.

- Tak. To znaczy...

- To znaczy miałaś taką możliwość, tylko z niej zrezygnowałaś, żeby przyjechać tutaj. - Pokiwał głową. - Z twoimi umiejętnościami znajdziesz bez trudu nowe miejsce, ale stracisz rok.

- Może ktoś zrezygnuje i wcześniej zwolni się miejsce. -Tina tak właśnie sama siebie pocieszała. - Może będę miała szczęście.

- To nie jest wcale takie pewne - zauważył. - Chyba zostawiłaś w Brisbane przyjaciół? Masz pewnie narzeczonego?

Tina znowu się zaczerwieniła.

- To moja prywatna sprawa.

Jock jednak łatwo czytał w jej myślach.

- A więc ktoś tam cierpliwie na ciebie czeka?

Peter rzeczywiście cierpliwie czekał na nią w Sydney. Było to znakomite określenie. Siedział i czekał, aż iskierka przyjaźni, jaka się tliła w ich sercach, wybuchnie płomieniem miłości.

Mieli z sobą dużo wspólnego, pasowali do siebie, jednak zdawali sobie sprawę, że to trochę za mało, by decydować się na małżeństwo. Peter był naprawdę kochany, szkoda tylko, że będąc z nim, Tina nie odczuwała nigdy gwałtownego bicia serca...

- Jeżeli chcesz wiedzieć... - odezwała się po chwili. -

A więc dobrze, mam narzeczonego. Na imię ma Peter. - Nie

udało jej się, choć tak bardzo chciała, powiedzieć tego wszystkiego z dumą i radością.

- Czy Peter też jest lekarzem?

- Chirurgiem.

- Brawo! - rzekł Jock z udawaną radością w głosie. - Czy przyjedzie do ciebie podczas weekendu?

- Nie. - Spojrzała na niego zdziwiona. - Dlaczego by miał przyjeżdżać?

- Czy spotkałaś się z nim w Sydney?

Rzuciła na Jocka chmurne spojrzenie.

- A cóż to takiego, panie doktorze? Przesłuchanie na temat Petera? Tak, widziałam się z nim w czasie pobytu w Sydney.

- Masz rację, nie mam prawa wtrącać się do twoich spraw

- zgodził się z uśmiechem, który znowu sprawił, że przebiegł

ją dreszcz i serce zaczęło bić mocniej.

Szkoda, że nic podobnego ze mną sie nie dzieje, kiedy uśmiecha się Peter, pomyślała od razu.

- Wiem, że to nie moja sprawa - dodał Jock - myślałem tylko... - Zawahał się. - Widzisz, w sobotę jest bal w szpitalu i poszukuję kogoś do towarzystwa.

- Nie będziesz miał chyba z tym kłopotu. Kobiety ustawią się w kolejkę - zauważyła z ironią.

- Co chciałaś przez to powiedzieć?

- Tylko to, co opowiadają o tobie wszystkie pielęgniarki. Podobno nigdy nie miałeś żadnych trudności, żeby umówić się z dziewczyną.

- Widzę, że robisz ze mnie playboya.

- Tak by to można nazwać - odparła po chwili namysłu.

- Podobno nie umawiasz się z tą samą dziewczyna więcej niż dwa razy.

- Boisz się tego?

- Ja? Skądże znowu! - zapewniła go wesoło. - Nie jestem przecież wolna.

- Bo masz Petera.

- Bo mam Petera - potwierdziła. - Ciekawi mnie jednak, dlaczego nie umawiasz się nigdy więcej niż dwa razy. Musisz mieć jakiś powód.

- Od razu się we mnie zakochują - poskarżył się.

- To ci historia! - roześmiała się Tina. - Czy nie wydaje ci się, że jesteś trochę zarozumiały?

- Może to tak wygląda - przyznał ze skruchą i dodał: - Widzisz, ja po prostu nie jestem zainteresowany żadnym trwałym związkiem.

- A cóż złego jest w trwałym związku? Może by ci się to nawet podobało?

- Na pewno nie.

- Co za kategoryczne stwierdzenie!

- Mam swoje powody.

Przestała żartować, gdyż zrozumiała, że kryje się za tym coś poważnego.

- Może mi powiesz, dlaczego tak jest?

- Powiedzmy, że nie chcę się angażować - odparł, wzruszając ramionami. - Tak sobie pomyślałem, że skoro i ciebie nie interesują inne związki, bo masz przecież narzeczonego, to może wybrałabyś się ze mną na ten bal?

Czemu nie? - pomyślała. Christie ma ciągle wyrzuty sumienia, że siedzę z nią tutaj, więc kiedy pójdę na bal, będzie zadowolona. Marie u nas mieszka, nic więc naprawdę nie stoi na przeszkodzie. Zwłaszcza że tak miło będzie gdzieś pójść z Jockiem...

Uśmiechał się do niej, czekając na odpowiedź. Miał takie miłe, ciepłe oczy...

- Cóż... - mruknęła. - Może mi się uda - dodała nonszalancko.-Ale...

- Ale co?

Jock potrzebuje mojego towarzystwa po to tylko, żeby załatwić jakieś swoje sprawy. Wobec tego ja także wykorzystam go do swoich celów, zadecydowała.

- Umówię się z tobą na ten bal pod warunkiem,, że poje¬

dziesz z nami wszystkimi na piknik.

Christie też się coś należy, powinna już zacząć widywać ludzi, myślała sobie Tina. Będzie jej miło w towarzystwie Jocka, bo z pewnością potrafi się odnieść do niej ze zrozumieniem.

- Jeżeli będę pracowała co noc do końca tygodnia, od piątku będę miała wolne. W sobotę po południu możemy więc wyruszyć nad jezioro. Weź kąpielówki, zabierzemy dzieci, popływamy, zjemy podwieczorek i pojedziemy potem na bal.

- Dzieci?

- Nie masz chyba nic przeciwko rodzinnej atmosferze? -spytała poważnie. - A może właśnie od tego chcesz uciec?

- Ależ nie! - Potrząsnął głową z uśmiechem. - Nie mam nic przeciwko rodzinnej atmosferze... cudzego domu.

- To dobrze! Zobaczymy się w sobotę o czwartej.

- Świetnie. Będę o czwartej.

W tej samej chwili przeraził się. Strach dosięgał go zwykle dopiero wtedy, gdy spotkał się z jakąś dziewczyna dwu razy A teraz... Teraz bał się od pierwszego spotkaniu. Od początku tej znajomości miał ochotę uciec na koniec świata.

Czego tu się bać? - próbował sobie tłumaczyć. Tina ma narzeczonego i wróci do niego, kiedy jej siostra poczuje się

lepiej. Skąd więc świadomość, że wszystko się wali, że ziemia rozstępuje mi się pod nogami?

- O ile oczywiście nie zacznie się jakiś poród - dodał po¬

spiesznie.

Szkoda, że dzieci nie rodzą się na zawołanie! Długi poród w sobotnie popołudnie rozwiązałby wszystkie problemy. Nie musiałbym chodzić na żadne wycieczki, myślał Jock.

- Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie - roześmiała się

Tina.

Przed pójściem do domu nie wytrzymała i wpadła jeszcze do pokoju noworodków, żeby rzucić okiem na Laurę Blythe. Dziecko miało dopiero dwie godziny, a już dawało o sobie znać donośnym głosem. Tina wzięła dziewczynkę na ręce i przytuliła do siebie.

- Cicho, malutka, cicho. Daj mamie trochę pospać.

Dziewczynka wydała gniewny okrzyk i przytuliła buzię do

piersi Tiny. Wiedziała dobrze, czego chce; może właśnie dlatego zniosła tak ciężki poród.

- Widzę, że lubisz dzieci - zauważyła Ellen.

- Jak można ich nie lubić?

- Pewnie chciałabyś mieć swoje?

- Oczywiście...

- Doktor Blaxton by nie chciał.

- Nie? - spytała, przybierając obojętny ton i tuląc dziewczynkę mocniej do serca. - Ale w ogóle lubi dzieci.

- Pewnie lubi - Ellen wzruszyła niechętnie ramionami - tylko że raczej na odległość, bo on nie chce się wiązać.

Ja też nie - rzekła Tina. - Pasujemy więc do siebie. Wszystkie moje pielęgniarki tak opowiadają, zanim się

z nim umówią - westchnęła Ellen. - Wystarczy jedno spotkanie z tym człowiekiem, a chodzą potem jak błędne. Po drugim spotkaniu zdają się fruwać, a on zaprasza już kogoś innego i biedaczka zapłakuje się albo usycha z tęsknoty.

- Robisz z niego jakiegoś straszliwego uwodziciela - roześmiała się Tina.

- Chcę cię tylko ostrzec - stwierdziła poważnie Ellen. - Jesteś młoda i wrażliwa.

- Daj spokój! Mam dwadzieścia osiem lat, a właściwie już prawie dwadzieścia dziewięć.

- Zgoda,- jesteś więc dojrzałą kobietą, ale jesteś wrażliwa, a Jock jest niebezpieczny. Zapamiętaj sobie moje słowa.

- Zapewniam cię, że nie należę do kobiet, które tracą głowę dla byle przystojniaka.

- Doskonale o tym wiem i gdyby tylko o to chodziło, wcale bym się o ciebie nie martwiła.

- Na litość boską, powiedz mi wreszcie, dlaczego się martwisz? Co takiego niepokoi cię w Jocku?

- To duchy przeszłości nie dają mu spokoju. Zawładnęły nim i nie dają mu żyć, a wraz z nim cierpi całe jego otoczenie - mówiła Ellen, najwyraźniej bardzo przejęta losem doktora Blaxtona.

- Duchy? O czym ty mówisz? - spytała Tina z uśmiechem.

- Choćby duch jego matki. I pewnie nie tylko. Dlatego właś¬nie nie sądzę, żeby jakiejkolwiek dziewczynie udało się do niego zbliżyć.

- Nic nie rozumiem - rzekła Tina.

Ellen wzruszyła ramionami. Dawno już z nikim nie rozmawiała o matce Jocka. Rzadko nawet o niej myślała, choć kiedyś bardzo się przyjaźniły. Ból zelżał po latach i przypominała sobie o niej tylko wtedy, gdy dostrzegała na twarzy Jocka ślady cierpienia.

- Jock urodził się przez cesarskie cięcie - oznajmiła. - Zabieg nie był zaplanowany, wykonano go w ostatniej chwili, a opieka poporodowa pozostawiała wiele do życzenia, co doprowadziło do poważnego zakażenia u jego matki.

- Teraz już rozumiem - mruknęła pod nosem Tina, przypominając sobie dawkę penicyliny, jaką Jock zaaplikował Julie.

- Nie byłabym tego taka pewna - rzekła ze smutkiem Ellen. - Zakażenie doprowadziło do zrostów w jamie brzusznej - wyjaśniła. - Krótko mówiąc, matka Jocka musiała być wielokrotnie operowana, a każda kolejna operacja tylko pogarszała jej stan. Właściwie nie wychodziła w ogóle ze szpitala. Nie mogła mieć więcej dzieci i stale cierpiała. W końcu, kiedy Jock skończył dziesięć lat, zrosty spowodowały obstrukcję jelita. Zmarła przed jedenastymi urodzinami syna.

- Boże... - wyszeptała Tina.

- To jeszcze nie wszystko. Bardzo chcieliśmy pomóc Jo-ckowi, to znaczy ja i inni przyjaciele jego matki, tylko że ojciec Jocka... To był zawzięty, twardy człowiek. Był surowy i wymagający. Ogromnie kochał swoją żonę, nie widział świata poza nią. Tak sobie myślę, że patrząc przez dziesięć lat na jej konanie, mógł dostać pomieszania zmysłów. W każdym razie zaczęło się z nim dziać coś niedobrego. Uznał najwyraźniej, że ktoś ponosi winę za jej śmierć.

- Chyba nie Jock! - wtrąciła Tina.

- Owszem, według niego właśnie Jock! - Ellen przymknęła na chwilę oczy, powstrzymując łzy. - Wszystkiemu był winien Jock i dlatego właśnie, zdaniem Sama, nie powinien był się w ogóle narodzić. Sam dobrze pilnował, żeby Jock stale o tym pamiętał.

- To straszne...

- Dlatego musisz uważać, kiedy jesteś w pobliżu Jocka -mówiła Ellen. - Są takie rany, które się nigdy nie goją. Jock nauczył się od najwcześniejszych lat myśleć, że na świecie rodzi się za dużo dzieci. Nauczono go, że jego narodziny były pomyłką. Założę się, że został położnikiem po to tylko, żeby żadnej kobiecie nie przytrafiło się coś takiego jak jego matce i nie wyobrażam sobie, żeby kiedykolwiek chciał mieć dziecko. Chyba mi przyznasz rację?

Jock pojawił się w domku Christie punktualnie o czwartej. Gdy zobaczył Ally i Tima na werandzie, machających do niego rączkami, przestał żałować, że został zaproszony. Na widok Tiny w żółtym bikini zapomniał o swych obawach, które jeszcze niedawno nie dawały mu spokoju.

- Dzień dobry! - zawołała Tina.

Schodziła po stopniach werandy, uśmiechając się do niego

i tuląc do piersi Rose, którą trzymała w nosidełku. Na jej widok poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. Była śliczna, prawie naga... Osłaniało ją maleństwo, które przylgnęło do niej całym ciałkiem... Nie był w stanie oderwać od niej wzroku.

- Dzień dobry - odrzekł, usiłując mówić normalnym gło¬

sem. - Widzę, że nawet Rosę ma zamiar pływać.

- Co ty opowiadasz! - odezwała się Ally. - Rosę ma przecież dopiero kilka tygodni i nie umie pływać. Musi zostać z mamusią. Czy pojedziemy nad wodę twoim samochodem?

- Po co mamy jechać - odezwała się Tina. - Pójdziemy

na piechotę, a zresztą taki samochód nie przejedzie przez pa¬

stwisko.

- Ależ przejedzie - zaprotestował urażonym głosem. - Kilka dziur to żadna przeszkoda.

- A kilka pniaków?

- Można je wyminąć.

- Ale ma tylko dwa siedzenia.

- Ściśniemy się jakoś, jeśli nie trzeba będzie wyjeżdżać na drogę.

- Zabłocimy ci wszystko i zamoczymy. Zastanów się, czy twoje obijane skórą fotele to wytrzymają?

Jock uniósł głowę. Tinie chyba sprawia szczególną przyjemność wykpiwanie jego samochodu.

- Można je potem umyć - oznajmił.

- Czy jesteś tego pewien?

- Ależ oczywiście.

- No to świetnie! - Roześmiała się, wyraźnie ubawiona całą rozmową. - Cudownie - dodała, wsadzając Tima do samochodu. - To chyba rzeczywiście za daleko, żeby iść na piechotę.

W drzwiach domu ukazała się jakaś kobieca postać. To musi być Christie, pomyślał Jock. Była dość podobna do Tiny, ogniste włosy jednak zupełnie do niej nie pasowały. Była chorobliwie chuda, trzymała się kurczowo poręczy schodów, a przez przezroczystą skórę na ręce prześwitywały błękitne żyły.

- A więc to jest twój doktor Blaxton - zwróciła się z uśmiechem do Tiny.

- On wcale nie jest mój - oznajmiła Tina, podbiegając do siostry. - Czekają mnie tylko dwa spotkania, bo on nigdy nie umawia się więcej niż dwa razy. Muszę więc wykorzystać te spotkania najlepiej jak się da.

- Co ty mówisz! - przeraziła się Christie, witając jednak uśmiechem Jocka, który wchodził właśnie na werandę, aby się

z nią przywitać. - Proszę jej wybaczyć - dodała. - Ona jest okropnie wychowana.

- Nic podobnego! - zaprotestowała Tina. - Christie wychodziła ze skóry, żeby coś ze mnie wyrosło, ale co mogła poradzić,

skoro takie mam geny?

Siostry zachichotały, a Jock patrzył na nie zdumiony. Nigdy jeszcze nie spotkał kogoś takiego. Oto miał przed sobą dwie kobiety, żyjące w ubóstwie, a jedna z nich była w dodatku chora. Walczyły o przetrwanie, a wszystko to nie przeszkadzało im śmiać się i dowcipkować.

Jock zbliżył się do Christie, wziął ją za rękę i mocno uścisnął.

- Dzień dobry. Bardzo mi miło, że mogę nareszcie panią poznać. Chciałem też przeprosić, że wyjechałem akurat wtedy, kiedy przyszła na świat Rose. - Uśmiechnął się serdecznie. - Tak mi przykro, że mój zastępca zachował się w nieodpowiedzialny sposób - dodał. - Sama pani widzi, jak wiele musi mi pani wybaczyć.

- Kiedy to nie pana wina - odparła Christie cichym głosem. - Sama jestem sobie winna. Tina robi mi wyrzuty, że nie przychodziłam do pana w czasie całej ciąży. Wiem, że ma rację, tylko że...

- Tylko że depresję można czasem porównać do sytuacji człowieka przywalonego głazem, który nie pozwala podnieść głowy - wtrącił Jock. - Wydostać się spod niego można jedynie z cudzą pomocą. Przeżyła pani wstrząs psychiczny, a do tego doszła depresja poporodowa. Ta choroba jest nie do końca zbadana, ale wiadomo, że wywołują ją zaburzenia hormonalne. Na zaburzenia psychiczne nałożyły się więc dolegliwości fizyczne. To prawdziwy cud, że wszystko się pomyślnie zakończyło, że stoi pani tu z nami uśmiechnięta.

- To dzięki Tinie mogę się uśmiechać - odrzekła Christie, a Jock pokiwał ze zrozumieniem głową.

- Każdy w jej obecności musi się uśmiechnąć...

- Czyżbym była taka śmieszna? - Tina uniosła nieco wyżej Rose. - Słyszysz, maleńka? Opowiadają tu o mnie, że jestem podobna do klowna.

Jock milczał, starając się nie patrzeć na nogi Tiny.

- Jest pani nareszcie w domu, ma pani tu pomoc - zwrócił się znowu do Christie.

- To dzięki panu.

- Cóż mogłem innego zrobić po tym, jak się obszedł z panią mój zastępca - odpowiedział. - Nie ma pani za co być mi wdzięczna. Ale chciałem zauważyć, że po wyjściu ze szpitala nie wolno przerywać leczenia. Czy mógłbym prosić, żeby zechciała pani przyjść do mnie na kontrolę, tak żebym mógł ustawić właściwe leczenie?

Tina wstrzymała oddech. Tyle zależy od tego, co Christie teraz odpowie.

- Sama nie wiem - zaczęła. - Właściwie niepotrzebne mi jest żadne leczenie...

- Nie ma pani zaufania do lekarzy - westchnął Jock. - Po tym, co pani przeszła, trudno się dziwić. Proszę jednak, żeby zechciała mi pani zaufać i przyszła do mnie do szpitala. - Wyjął z kieszeni kalendarz. - Może w poniedziałek o jedenastej? Marie mogłaby panią przywieźć, prawda? - dodał z proszącym uśmiechem.

- Proszę mi mówić po imieniu - rzekła Christie wymijająco.

- No więc, Christie, czy zgodzisz się mi zaufać? Pozwalasz mi zabrać nad jezioro dzieci i Tinę - wskazał na Ally i Tima, którzy wrzucali do samochodu zabawki - zaufaj mi więc także w sprawach swojego zdrowia.

- Ale ja nie...

- Do końca życia będę miał wyrzuty sumienia, jeśli mi nie

pozwolisz pomóc.

Milczała chwilę, a potem jej twarz rozjaśnił uśmiech.

- Teraz rozumiem, dlaczego Tina opowiada, że jesteś niebezpieczny. To chyba prawda, że zawsze potrafisz postawić na swoim. No więc dobrze, przyjdę w poniedziałek o jedenastej.

- Cudownie! - Jock chwycił Christie za ręce. - Zobaczysz sama, że przegonimy tę twoją depresję na drugi koniec świata. Ja będę dbał o twój stan fizyczny, Tina zadba o stan duchowy, a Marie pomoże ci przy dzieciach. Zobaczysz, że razem dokonamy cudów!

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Byłeś naprawdę wspaniały.

Tyle tylko Tina potrafiła z siebie wykrztusić spod wielkiej

plażowej piłki i kół ratunkowych Ally i Tima. Siedziała wciśnięta między dzieci i z trudem utrzymywała równowagę, gdy samochód podskakiwał na wykrotach.

- Rose zostanie w domu - oznajmiła Tina przed wyjazdem. - Marie przyjdzie niedługo, a Christie dobrze zrobi, kiedy przez godzinę zajmie się małą.

- Co chcesz przez to powiedzieć"? - spytał Jock. - Co to znaczy „byłeś wspaniały"? Użyłaś w dodatku czasu przeszłego. Czy to znaczy, że udało mi się tylko raz?

- Chodzi mi o twoją rozmowę z Christie. Skąd wiedziałeś, że ona nie ma ochoty na kontakty z lekarzami?

- Po prostu zgadłem. Myślisz, że przyjdzie?

- Skoro ma wyznaczoną godzinę i już cię poznała, przyjdzie na pewno. Jaka szkoda, że cię tu nie było, kiedy rodziła się Rose. Żałuję bardzo, że i mnie tu wtedy nie było.

- Nie myśl o tym więcej. Teraz przy niej jesteśmy, a najgorsze już minęło.

- Miejmy nadzieję.

Jock wymijał właśnie duże pnie, samochód podskakiwał, a dzieci wydawały radosne okrzyki.

- Jak się nazywa psychiatra, który opiekował się Christie

w Sydney ?

- Pat Morgan.

- To wspaniała lekarka - ucieszył się. - Jeżeli pozwoliła twojej siostrze wrócić do domu, to znaczy, że wszystko jest na dobrej drodze. Pat nie rzuca słów na wiatr.

- Chciałabym ci podziękować. Po tym wszystkim, co ci nagadałam... Naprawdę jesteś wspaniały.

- A czego mogłaś się po mnie spodziewać? - zażartował. - O wybitnych specjalistach zawsze mówimy, że są wspaniali.

Zobaczysz, że i o tobie tak będę mówić, zrób tylko drugi stopień. Jeziorko znajdowało się u podnóża góry. Było to niewielkie wyżłobienie w skale, w którym zbierała się kryształowo czysta woda, spływająca ze szczytu. Ponad ich głowami widniały rozłożyste konary drzew. Milion lat temu teren ten musiał znajdować się pod powierzchnią morza i piaszczysta plaża na północnym brzegu jeziora usiana była muszelkami. Jock zatrzymał samochód tuż obok plaży.

- Kto pierwszy? - wykrzyknęła Tina i pobiegła w kierunku

wody, a za nią gnały, śmiejąc się, dzieci.

Dobry humor nie opuszczał jej przez całe popołudnie. Jock pływał leniwie na plecach, schowany w cieniu potężnych drzew i patrzył, jak Tina bawi się z siostrzeńcem i siostrzenicą.

Zostawiła go samego, co było dla niego zupełnie nowym doznaniem. Wszystkie dziewczyny, z którymi do tej pory się umawiał, nie zostawiały go ani na chwilę, nadskakując mu bez przerwy. Tina była inna. Przyszło mu znów do głowy, że takiej kobiety jeszcze nie spotkał. Szła przebojem przez życie i wykorzystywała każdą chwilę, aby się nim cieszyć.

Ally i Tim wpatrzeni byli w nią jak w obrazek. Baraszkowali

teraz w trójkę w wodzie, a ona nurkowała pod nimi, aby za chwilę wyłonić się tuż obok, i dzieci witały ją wtedy okrzykiem: „Tina jest rekinem!". Śmiali się wszyscy do rozpuku; bez przerwy się śmiali.

Jedli później z dużym apetytem podwieczorek. Tina, umorusana podobnie jak dzieci kremem z bitej śmietany, zawołała nagle ze śmiechem:

- Kto szybciej obliże się z kremu? Liczę do trzech...

Dzieci były zachwycone. Tina wygrała zawody, a potem

chwyciła dzieci na ręce i pobiegła z nimi do wody.

- Ostatnia kąpiel! - zarządziła. - Proszę umyć ręce i buzie, i wracamy do domu. Ja i Jock przebierzemy się tylko i idziemy na tańce.

Jock nie mógł oderwać od niej oczu. Patrzył jak urzeczony na smukłe ciało Tiny, wynurzające się co chwilę z wody. Leżał na piasku i nie był w stanie ruszyć się z miejsca, jakby bał się znaleźć zbyt blisko tej pięknej dziewczyny. Na moment ogarnął go gniew. To przecież szaleństwo! Na pewno oczarowała go ta okolica, a nie dziewczyna! To chyba jeden z najpiękniejszych zakątków na ziemi...

W głębi serca wiedział jednak dobrze, że piękna okolica nie ma żadnego wpływu na to, co się z nim dzieje. Wszystkiemu winna jest Tina.

Spojrzał w kierunku jeziora. Tina leżała na wznak i płynęła wzdłuż brzegu, odpychając się mocno nogami, a do nadgarstków przywiązała linki, do których przyczepione były dzieci. Ali i Tim szaleli ze szczęścia, śmiali się i pokrzykiwali. Tina im wtórowała.

Jak by to było, gdybym miał własną rodzinę? Taką rodzinę jak ta? Jock, weź się w garść! Nie stało się przecież nic niezwykłego. Znalazłeś się w cudownym miejscu w towarzystwie pięknej dziewczyny i dwojga miłych dzieci, i to wszystko. To nie powód, by rezygnować z tego, co sobie obiecywałeś przez ostatnie dwadzieścia lat.

Znowu przypomniał mu się ojciec, który do śmierci nosił w swym sercu gorycz.

- Żałuję, że poznałem twoją matkę - mawiał. - Zakochałem się w niej i sam widzisz, do czego mnie to doprowadziło. Dziewięć miesięcy ciąży, a potem przez tyle lat musiałem patrzeć, jak umiera. I przez cały ten czas, dzień w dzień, musiałem w dodatku patrzeć na ciebie...

- Byłbyś skończonym głupcem, gdybyś się kiedykolwiek zakochał - ostrzegł go kiedyś ojciec. - Zapamiętaj to sobie na całe życie. Kieruj się zawsze rozumem i nie dawaj się nigdy ponosić uczuciom...

Dopiero teraz zrozumiał, co ojciec miał na myśli. Pierwszy raz w życiu przestał bowiem kierować się rozumem i dawał się ponieść uczuciom. Co gorsza, z każdą chwilą sytuacja stawała się poważniejsza.

Po powrocie znad jeziora zaczęli przygotowania do wyjścia. Jock pierwszy wziął prysznic i przysiadł się potem do Christine, Marie i dzieci, biorąc Rose na ręce. Ku jego zdumieniu, Tina była gotowa już po kwadransie. Gdy wyszła z sypialni, z wrażenia zaniemówił.

- Czy coś się stało? - spytała z uśmiechem, obracając się

w kółko, aby mógł ją lepiej zobaczyć. - Może mam za krótką

sukienkę?

Trzeba przyznać, że sukienka była rzeczywiście krótka. Ja- skrawoczerwona, krótka i skąpa. Dopasowana góra, wąziutkie ramiączka i głęboki dekolt... Fałdy delikatnego jedwabiu ukla-

dające się w spódniczkę sięgającą tam, gdzie zaczynają się nogi. Nogi w błyszczących, srebrnych pończochach i w butach na wysokich obcasach. Tina wyglądała olśniewająco.

- Ależ dziecko, masz zupełnie mokre włosy - zauważyła Marie, przyglądając się ciekawie minie Jocka. - Zaziębisz się na śmierć.

- Wyschną mi w samochodzie - zapewniła Tina. - Jeśli tylko Jock opuści dach.

Jock podniósł się, a Tina pomyślała sobie, że doktor Blaxton wygląda niezwykle interesująco w czarnym smokingu i... z Rose na rękach. Widać było, że lubi dzieci. Będzie z niego na pewno doskonały mąż...

No i co z tego? Spotykam się z nim pierwszy raz, spotkam się pewnie po raz drugi, a trzeciego razu już nie będzie. Sam mi to przecież powiedział.

- Czy nie sądzisz, że twoją sukienkę dałoby się jeszcze skrócić? - spytała Christie z ironią.

- Chyba nie - roześmiała się Tina beztrosko.

Przez cały ten czas Jock rozpaczliwie próbował przybrać neutralny wyraz twarzy, a Marie i Christie przyglądały mu się z zainteresowaniem.

- Może już pójdziemy - odezwała się Tina, patrząc na zegarek. - Jest w pół do ósmej. Kto wie, ile nam jeszcze czasu

zostało, zanim pana doktora ktoś wezwie.

Na samą myśl o tym, że mógłby go ktoś teraz rozdzielić z Tiną, Jocka ogarnęło przerażenie. Nie mógł się doczekać chwili, gdy wkroczy na bal z nią właśnie przy boku.

Zabawa udała się znakomicie. Jock pamiętał potem jedynie pojedyncze obrazy i nie związane z sobą sceny, takie jak na

przykład spotkanie z Lloydem Nealem, który po raz pierwszy zobaczył Tinę poza szpitalem i stanął na jej widok jak wryty.

Sally, która wyglądała także ślicznie w sukni kremowego koloru, podeszła wtedy do Lloyda i wsunęła mu rękę pod ramię.

- Nie zapominaj, proszę - zwróciła się do niego - że je¬

steś szczęśliwym mężem i ojcem. Nie zwracaj więc uwagi na

sukienkę Tiny, a raczej jej brak; zostaw to Jockowi. - Sally

uśmiechnęła się potem do Tiny. - Szczerze mówiąc, dziwiłabym

się bardzo, gdyby na ciebie nie patrzył. Wyglądasz cudownie.

Zabierz ją stąd, Jock, bo trzeba będzie założyć wszystkim panom opaski na oczy.

Jock posłuchał jej chętnie. Porwał Tinę na parkiet i przyciągnął do siebie. Świat zawirował im przed oczami. Od czasu do czasu tylko ktoś im przerywał, chcąc zatańczyć z Tiną choć jeden taniec.

- Pani doktor, czy chce pani tańczyć tylko z doktorem Blaxtonem?

- Pamiętasz mnie chyba, Tina, chodziliśmy razem do trzeciej klasy. Czy mógłbym z tobą zatańczyć?

- Panie doktorze, proszę i nam dać szansę...

A Tina śmiała się i uśmiechała do wszystkich.

- Dzisiaj nie - mówiła. - Obiecałam dotrzymać towarzy¬

stwa doktorowi Blaxtonowi, dopóki nie wezwą go do następne¬

go porodu.

Czy to możliwe, że chciałem odbierać dzisiaj porody? - pytał sam siebie z niedowierzaniem. Koło północy okazało się jednak, że nie uda mu się tego uniknąć. Akurat gdy rytmy zmieniły się na powolniejsze, a tancerze, szykując się do tanga, przytulali do siebie swe partnerki, Jock usłyszał sygnał pagera.

- A niech to diabli - mruknął pod nosem. Muszę znaleźć

telefon i zadzwonić - rzekł po chwili. - Czy poczekasz na mnie? Sam Hopper prosi o kontakt, chce zasięgnąć porady.

Też pytanie! Czy zechcę na niego poczekać!

Jock odszedł zaledwie parę kroków, a Tinę zdążył już porwać do tańca Kevin Blewitt, miejscowy aptekarz. Dobrze jest być aptekarzem, myślał z goryczą Jock. Człowiek pracuje w określonych godzinach, zamyka interes o szóstej i idzie sobie do domu.

Ciekawe, czy uda mi się ją zaprosić znowu do tańca, kiedy skończę rozmawiać z Samem? Ten Kevin coś za dużo sobie pozwala, trzyma Tinę trochę za blisko...

Nie zdołał już zaprosić Tiny do tańca. Sam był bardzo zdenerwowany i Jock po chwili rozmowy zorientował się, że będzie musiał do niego pojechać.

- Przyjąłem właśnie poród - oznajmił Sam drżącym głosem - i wywiązały się komplikacje; macica wypadła.

Jock westchnął tylko. Ambicją Sama, internisty, było odbierać także porody. W najbliższej okolicy prowadziło praktykę kilku lekarzy ogólnych, których kwalifikacje na to pozwalały. Sam, niestety, do nich się nie zaliczał. Miał zbyt mało doświadczenia, zgłaszało się do niego zaledwie kilka kobiet rocznie, a ponadto był niezwykle pewny siebie i zarozumiały i nie chciał nigdy prosić o pomoc.

W rezultacie wzywał Jocka dopiero wtedy, gdy stan rodzącej był krytyczny. Podobnie jak teraz...

Jockowi nie pozostało nic innego, jak tylko pożegnać się z Tiną i ratować pacjentkę Sama. Może Lloyd i Sally zgodzą się podrzucić Tinę do domu? A może poprosić Kevina?

Tina nie zgodziła się ani na jedno, ani na drugie. Stała w objęciach Kevina i uśmiechała się do Jocka ze współczuciem.

- Proszę mi wybaczyć - zwróciła się do aptekarza. - Pojadę z Jockiem, może mu będzie potrzebny anestezjolog.

Kevin objął ją mocniej.

- Ależ dyżur anestezjologiczny pełni dziś Mark - zaprotestował. - Pani ma wolne.

Tina potrząsnęła jednak głową i wyśliznęła się z objęć Ke-vina.

- Pojadę z Jockiem. Mieliśmy spędzić ten wieczór razem.

- Nie musiałaś ze mną jechać - odezwał się Jock, gdy wchodzili do szpitala.

- Musiałam. Chcę wykorzystać do końca nasze przedostatnie spotkanie, a poza tym Kevinowi pocą się ręce i brzydko mu pachnie z ust. Zresztą jego interesuje tylko jedna rzecz, którą ja akurat nie jestem zainteresowana.

- A może chcesz, żebym cię odwiózł do domu? - zapytał, modląc się w duchu, by odmówiła. - Mogę ci też zawołać taksówkę...

- Nie chcę - oświadczyła z uśmiechem. - Jesteśmy dzisiaj skazani na swoje towarzystwo, czy ci się to podoba, czy nie.

Sytuacja wyglądała dramatycznie. Heather Wardrop była kobietą w średnim wieku i miała już pięcioro dzieci. Przypuszczała, że i za szóstym razem, podobnie jak poprzednio, poród odbędzie się normalnie. Tym razem jednak macica się wynicowała. Kobieta leżała sparaliżowana strachem i wszystko wskazywało na to, że znajduje się w stanie zbliżającej się zapaści. Jej mąż odchodził od zmysłów z rozpaczy, a doktor Hopper krążył wokół nich, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki.

- A niech to diabli wezmą! - powitał Jocka w drzwiach

i zaraz odzyskał pewność siebie. - Skąd mogłem wiedzieć, że to się tak skończy? Nigdy jeszcze nic podobnego mnie nie spotkało. To beznadziejna historia...

- To rzeczywiście poważna sprawa, ale nie widzę tu nic

beznadziejnego - odparł Jock spokojnie, widząc rosnące

przerażenie Heather i jej męża.

Teraz trzeba przeciwdziałać zapaści.

- Załóż, proszę, wenflon - polecił Tinie.

Do licha! - zaklął w myślach. Sam powinien był już dawno to zrobić!

- Takie komplikacje czasami się zdarzają - powiedział, biorąc Heather za rękę - ale łatwo można się z nimi uporać.

Wiedział, że za wszelką cenę musi uspokoić nieszczęsną kobietę, nie zwracał więc uwagi na doktora Hoppera mruczącego coś pod nosem za jego plecami.

- Proszę się nie bać - dodał z uśmiechem. - Nie ma w tej chwili żadnego niebezpieczeństwa. Pani organizm za sprawnie po prostu działa - zażartował. - Macica tak dobrze wypychała przez tyle lat dzieci, że teraz sama wywróciła się na drugą stronę. To tak jak ze skarpetką. Czasami przy zdejmowaniu wykręca się nam na lewą stronę i przed włożeniem trzeba ją znowu wywrócić. To właśnie muszę zrobić. Zaraz się do tego zabiorę i wszystko będzie w porządku.

- Tylko że...

- Ale gdzie jest główny bohater dzisiejszego wieczoru? -pytał Jock. Oczy mu się śmiały, promieniowało od niego ciepło i postronny obserwator nigdy by się nie domyślił, że pacjentce może zagrażać jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - Nie widzę sprawcy tego całego zamieszania... - powtórzył, rozglądając się wokół.

- Siostra zabrała ją przed chwilą na oddział noworodków

- wyszeptała Heather.

- Ach, więc to dziewczynka!

- Tak...

- A jak ją państwo nazwiecie? - Jock nadal zachowywał się tak, jakby wszystko było w porządku, dał tylko oczami znak Tinie, by pilnowała kroplówki.

- Marguerite... - rozległ się cichy głos. - To po mamie męża...

- Śliczne imię. - Jock wstał i podszedł do umywalki, by umyć ręce przed badaniem Heather. - Pójdę zaraz ją obejrzeć

- obiecał. - Najpierw jednak zabierzemy się chyba do wywrócenia na prawą stronę tej pani skarpetki.

- Ale jak? - spytał Michael Wardrop zmienionym głosem. Twarz miał białą jak kreda, a usta mu drżały.

- To bardzo proste - zapewnił Jock. - Ale, żeby nic nie bolało, może lepiej panią przedtem uśpimy. O ile więc nie ma pani ci przeciwko temu, doktor Rafter poda teraz środek usypiający.

- Zgoda - westchnęła z ulgą Heather.

- Chcę tylko zapytać - odezwał się Jock, kończąc badanie

- czy zamierzają państwo mieć jeszcze dzieci?

- Nie będziemy mieli więcej dzieci, prawda, Mike? Szóstka wystarczy. Ja mam czterdzieści trzy lata, a Michael czterdzieści siedem.

- Pewnie, że nie - zgodził się Michael, tuląc rękę żony do ust. Gdy spojrzał na doktora Blaxtona, w jego oczach zabłysła po raz pierwszy nadzieja. - Tylko niech pan ratuje Heather, błagam pana.

Biedacy, pewnie myśleli, że ona umrze. Tina rzuciła ukrad-

kiem spojrzenie na doktora Hoppera. Ciekawe, co on im naopowiadał.

- Może lepiej odesłać ją do Sydney? - wtrącił Sam. - To nie wygląda dobrze...

- Wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości - rzucił Jock, odwracając się tyłem do doktora Hoppera. - Musimy dziwnie wyglądać w naszych wieczorowych strojach - uśmiechnął się do państwa Wardrop - ale zapewniam, że mimo wszystko mamy odpowiednie kwalifikacje. Doktor Rafter jest znakomitym anestezjologiem, a ja nie zliczę już nawet, ile razy miałem do czynienia z takim problemem. Jeżeli pani sobie życzy, możemy oczywiście wysłać panią do Sydney, uważam jednak, że nie ma takiej potrzeby. Czy mają państwo do nas zaufanie?

- Jakby to powiedzieć... - zaczął mężczyzna, patrząc na nogi Tiny w srebrzystych pończochach. - Czy myślisz, kochanie, że można im zaufać? - zwrócił się do żony. - Wyglądają oboje tak, jakby zeszli z pierwszej strony żurnala...

- To prawda - rzekła Heather ze słabym uśmiechem, unosząc lekko głowę. Szybko jednak przymknęła oczy i opadła na poduszkę. - Mam słabość do mężczyzn w smokingach - wyszeptała. - Bardzo mi się to podoba... A teraz niech pan robi co trzeba, doktorze...

Operacja nie była wcale prosta. Dopiero po dwóch godzinach Jock zakończył zszywanie, bardzo zadowolony z faktu, że państwo Wardrop postanowili nie mieć już więcej dzieci.

- Tak wszystko zaszyłem, że następny poród musiałby się odbyć poprzez cesarskie cięcie - wyjaśnił, odchodząc od stołu operacyjnego. - Myślę, że i ten powinien był się tak samo odbyć. Dziewczynka była bardzo duża i doktor Hopper powinien był zasięgnąć porady położnika.

Rozsadzał go gniew. Tina zauważyła to już w chwili, gdy Sam Hopper, ziewając głośno, oznajmił, że idzie do domu, gdy Heather przewożono do sali operacyjnej.

- On to wszystko wyraźnie ma w nosie - mruknął przez

zęby Jock.

Hamował się trochę, nie chcąc zwracać na siebie uwagi pielęgniarek. Kiedy jednak po operacji zostali na moment z Tiną sami, wybuchnął:

- To jest nieodpowiedzialny człowiek! Jak on w ogóle może odbierać porody! Przecież on nie ma żadnych kwalifikacji. Po ukończeniu studiów nie otworzył na pewno żadnej książki. Nic go nie obchodzi, że medycyna idzie naprzód! Czy on sobie nie zdaje sprawy ze skutków swojego postępowania? Przecież to, co robi, jest groźne dla życia pacjentek!

- Nie denerwuj się - próbowała go uspokoić Tina. - Heather nic już nie grozi. Dzięki tobie - dodała po chwili.

- Ale czy wiesz, co się mogło stać? Czy ten człowiek nie wie, że wieloródki narażone są na znacznie większe niebezpieczeństwo niż pierworódki? Sam zanotował, że wszystkie dzieci Heather ważyły po urodzeniu ponad cztery kilo, a dwoje miało niemal pięć! Badania prenatalne wykazały, że Marguerite jest jeszcze większa. A jego nic to nie obchodzi! Czy wiesz, co by powiedział, gdyby Heather umarła? - spytał zmienionym głosem. - Ano pewnie tylko tyle, że takie rzeczy się zdarzają. Takie rzeczy nigdy się jednak nie zdarzają, jeżeli podejmie się środki ostrożności. Ale ja nie mogę być wszędzie i...

- Chyba tak naprawdę nie chciałbyś być wszędzie? - zauważyła cicho.

Oprzytomniał i potrząsnął głową, jakby budził się ze złego snu. Spróbował się nawet uśmiechnąć.

- Mówię jak zarozumiały...

- Mówisz jak wspaniały położnik, którym jesteś.

Chyba jej nie dosłyszał. Patrzył przed siebie nie widzącym wzrokiem, a ona wiedziała, że myśli zapewne o sześciorgu dzieciach państwa Wardrop, które tak łatwo mogły zostać sierotami, i o Mike'u Wardropie, który omal nie został wdowcem.

Myślał też pewnie o własnej matce...

Tinie ścisnęło się serce. Na twarzy Jocka malowała się teraz prawdziwa udręka. Któż by pomyślał? Słynny doktor Blaxton, który pochyla się nad każdym cierpiącym, nad każdym skrzywdzonym...

Boże! Ja go chyba zaczynam kochać.

Kochać? Myśl ta jak błyskawica rozjaśniła to, co było dotąd ukryte, to, co istniało już dawno, nie było jednak do tej pory nazwane. Tina zrozumiała, że zaczyna kochać człowieka, który nie ma zamiaru z nikim się wiązać.

- Jock...

Ręka Tiny bezwiednie uniosła się w górę i zaczęła gładzić jego włosy. Kobieta pocieszała swego mężczyznę.

- Dziś w nocy pojawiła się na świecie mała dziewczynka

- mówiła Tina cicho - która dzięki tobie będzie miała matkę.

- Gładziła go po głowie, pragnąc rozpaczliwie złagodzić jego ból. - Nie możesz być wszędzie - szeptała. - Nie jesteś w stanie zbawić całego świata, ale dziś udało ci się pomóc Wardropom. Pomogłeś też mojej siostrze i uważam, że jesteś bardzo dobrym lekarzem i wspaniałym człowiekiem. Czego jeszcze od siebie chcesz?

Nie odpowiadał. Stał nieruchomo, sztywno wyprostowany, na jego twarzy malowało się cierpienie.

Tina czuła, że Jock jest u kresu wytrzymałości. Jego ojciec

musiał być strasznym człowiekiem. Jak można obciążyć małe dziecko tak wielkim poczuciem winy? Wmówić w niego, że winne jest śmierci własnej matki? Skazać go na borykanie się w samotności z tak wielkim bólem!

Uniosła drugą rękę do góry. Nie wiedziała, jak mu pomóc. Czuła jednak, że musi go pocieszyć w ten jeden jedyny znany sobie sposób. Gładziła więc jego włosy obydwiema rękami, a potem przyciągnęła go do siebie i pocałowała.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Miał to być jedynie pocałunek na pociechę.

Miał być, ale nie był. Cały świat zawirował w chwili, gdy wargi Tiny dotknęły ust Jocka. Zawirował? Może raczej stanął?

Co się z nami dzieje? Było mi go po prostu żal, chciałam go pocieszyć, a okazało się, że uderzyła w nas jakaś nieznana siła, która nas obezwładnia, a potem łączy w jedno...

I ta fala gorąca... Ogień, który wypala w środku, płomień, który nadchodzi falami i ogarnia wszystko.

Ręce Jocka przyciągnęły ją i tuliły do siebie. Rozchyliła usta, aby go powitać...

Co się ze mną dzieje?

Jock! Mój Jock...

Wiem, co się ze mną dzieje!

Nigdy w życiu nie doznała czegoś podobnego, a teraz pojęła, że odkryła po prostu swego mężczyznę, że znalazła swoje miejsce na świecie.

Jock...

On jednak jej nie potrzebował. Nie potrzebował nikogo, więc odepchnął ją od siebie. Pozwoliła na to, ponieważ pozostało w niej jeszcze trochę dumy. Stali naprzeciw siebie na odległość ramienia, czuła na sobie spojrzenie jego czarnych oczu. Oczu, które zdawały się ją oskarżać...

Ani na chwilę nie spuściła wzroku. Patrzyła mu prosto w oczy i nawet się nie wstydziła.

- Nie chcę... - odezwał się Jock nieswoim głosem.

- Nie? - W jej głosie zadźwięczał śmiech. - Jesteś tego pewien? A ja już myślałam, że chcesz mnie posiąść, i to w dodatku w sali operacyjnej.

- Chciałem cię przeprosić...

- Za to, że mnie pocałowałeś?

Gdy musnęła wargami jego usta, nie poruszył się, tylko patrzył na nią nie widzącym wzrokiem.

- Nie jesteś miły.

- Wiem, że nie jestem miły. Ja...

- No tak, nie interesuje cię trwały związek. - Pokiwała głową, dokonując nadludzkiego wysiłku, aby jej głos brzmiał beztrosko. - Dobrze się składa, bo mnie też nie. Chyba pamiętasz Petera?

Niespodziewanie dla siebie samego poczuł złość.

- Petera?

- Petera - odparła, patrząc na niego wyzywająco.

- Jak możesz całować tak jak całowałaś mnie przed chwilą, będąc związana z innym człowiekiem?

- Tylko ciebie tak potrafię całować - odpowiedziała.

- Co masz na myśli? - zapytał ze złością.

- Chciałam przez to powiedzieć, że nigdy jeszcze nikogo nie pocałowałam w podobny sposób, i w dodatku nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Będę ci bardzo wdzięczna, jeżeli potrafisz mi to wytłumaczyć. Zamieniam się w słuch!

Nic nie odpowiedział.

- Wiesz co? - westchnęła. - Najlepiej będzie, jeśli obej¬

rzysz teraz Marguerite Wardrop, a potem pójdziemy do łóżka.

Zaczynała być pewna, że zakochała się w Jocku i wiedziała dobrze, że nie wolno jej się do tego przyznać. Uciekłby wtedy chyba na drugi koniec świata...

- Do łóżka... - powtórzył bezbarwnym tonem.

- Tak. Do łóżka. Każde z nas do swojego łóżka - wybuchnęła. - To tylko miałam na myśli. Cóż innego mogłam myśleć, będąc związana z Peterem?

A przecież nic mnie z Peterem nie łączy, pomyślała.

Przez cały następny tydzień próbowała analizować swoje uczucia, unikając spotkań z Jockiem. Nie na wiele się to jednak zdało, gdyż podczas jej dyżuru nocnego Jock odbierał poród dwojaczków, a jedna z pacjentek poroniła i zmuszeni byli do wspólnego działania.

Pod koniec tygodnia zaczęło jej się wydawać, że zwariuje. Mój Boże, myślała. Zakochałam się w nim po uszy, a on nie chce mieć więcej ze mną do czynienia...

Nie mogła sobie jednak pozwolić na to, żeby ot tak po prostu zwariować z miłości. Była na to zbyt dumna.

Pozostawało jej jeszcze tylko rozstać się z Peterem. Nie mogłaby się już dłużej z nim spotykać, gdy dowiedziała się, co to znaczy być całowaną przez mężczyznę takiego jak Jock.

Oczywiście, bardzo prawdopodobne, że Jock nigdy już jej nie pocałuje. Nie zmieniało to jednak faktu, że wiedziała już teraz, co to jest prawdziwy pocałunek.

Peter zadzwonił do niej akurat po powrocie z balu. Starała się wykazać jak największe zainteresowanie tym, co się dzieje w Sydney, nie bardzo jej to jednak wychodziło. Potem, z dokładnie takim samym rezultatem, Peter próbował interesować się wydarzeniami w Gundowring. Tina zdobyła się więc na odwagę i zaproponowała, by wobec dłuższej rozłąki każde z nich mogło umawiać się z kim zechce i Peter szybko na to przystał.

Cóż więc jej teraz pozostało? Christie i jej dzieci. Rodzina. I to rzeczywiście było w tej chwili najważniejsze.

Christie jednak ciągle opowiadała, że Jock jest wspaniały, co Tinie bardzo utrudniało życie, gdyż starała się właśnie przekonać samą siebie, że jest dokładnie na odwrót. W poniedziałek Christie poszła do Jocka o umówionej godzinie i wróciła ze szpitala pełna zachwytu.

- To cudowny człowiek - oznajmiła. - Dzięki niemu potrafię teraz patrzeć na wszystko inaczej. Udało mu się dowiedzieć, z kim Ray mieszka. - Potrząsnęła głową w zupełnym oszołomieniu. -1 wyobraź sobie, że razem śmialiśmy się z tego.

- Śmialiście się? - Tina nie posiadała się ze zdumienia.

- Samej mi trudno w to uwierzyć! Ale pomyśl tylko... Ray ma czterdzieści siedem lat, a Skye, to znaczy ta dziewczyna, z którą zamieszkał, siedemnaście. Jock kazał mi wyobrazić sobie, jakie on musi mieć życie! Jego zdaniem Ray, już teraz, za życia, trafił do czyśćca. No bo wyobraź sobie, jak on musi się czuć w dyskotece z nastolatką!

- Mówiłam ci dokładnie to samo - zauważyła Tina nieśmiało.

- Pamiętam! - Christie uścisnęła ją serdecznie. - Tylko wtedy było chyba jeszcze za wcześnie. Niewykluczone zresztą, że musiał mi to powiedzieć ktoś obcy. Aha, i Jock zadzwonił do opieki społecznej, a tam mu powiedzieli, że będą co miesiąc ściągać z pensji Raya alimenty, zanim dostanie te pieniądze do ręki. Przerażały go zawsze wydatki na dzieci, a teraz... Teraz nie tylko będzie musiał utrzymywać Ally, Tima i Rosę, ale doszły mu jeszcze wydatki na tę dziewczynę.

- Nie żal ci go? - spytała Tina.

- Wyobraź sobie, że mi go żal! Do tej pory czułam tylko złość, rosło we mnie poczucie krzywdy, a teraz po raz pierwszy, poza rozgoryczeniem i oburzeniem, czuję litość. Żal mi go, bo dużo stracił.

Zamilkła na chwilę, lecz zaraz uśmiechnęła się znowu.

- To mnie jednak nie powstrzyma od pobierania alimentów na dzieci. A doktor Blaxton jest naprawdę wspaniały. Kiedy go znowu zobaczysz?

- Nie zapraszał mnie nigdzie.

- No to ty go zaproś! Daję słowo, gdybym tylko była młodsza, sama bym to zrobiła.

- Trochę z niego lekkoduch...

- Starczy twojej powagi na was dwojga - roześmiała się Christie. - Zaproś go gdzieś, dobrze ci radzę.

Zaproś go, zaproś. Łatwo to powiedzieć, tylko jak to zrobić? Przez kilka dni zbierała się na odwagę, ale nic z tego nie wychodziło. Jock zawsze był w towarzystwie, rozmawiał wesoło z pielęgniarkami...

Dopadła go wreszcie w pokoju noworodków.

Długo patrzyła na niego przez wewnętrzne okno. Widziała, jak podchodzi kolejno do dziecinnych łóżeczek, zatrzymuje się przy każdym... Wziął w końcu na ręce maleńką Marguerite i uśmiech rozjaśnił mu twarz...

Musi naprawdę kochać dzieci! Jak taki człowiek mógłby nie chcieć własnej rodziny! To bzdura. Może obawia się, czy sprosta temu wszystkiemu, co niesie z sobą posiadanie dzieci. Z pewnością jednak pragnie je mieć...

Będzie na pewno najlepszym ojcem na świecie, myślała, widząc, jak delikatnie bierze na ręce maleńkie zawiniątka, z jaką czułością na nie patrzy... Trudno też znaleźć lepszego męża. A więc trzeba się z nim wreszcie umówić! Podjęła decyzję i zdecydowanym krokiem weszła do pokoju.

- Dzień dobry - powiedziała.

Podniósł na nią oczy i uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Dzień dobry - odparł, kładąc dziewczynkę z powrotem do łóżeczka. Poprawił jej kocyk i spojrzał od razu na zegarek. - A co ty tu jeszcze robisz?

Nie było to najmilsze przywitanie.

- Pracuję - wyjaśniła, usiłując przywołać na twarz uśmiech.

- Nie wiem, czy pamiętasz, że ponownie przyjąłeś mnie do

pracy.

Jak mógł nie pamiętać?

- No tak, tylko że kończysz pracę o siódmej, a jest już ósma.

- Czekałam na ciebie, bo chciałam cię zobaczyć.

Jego twarz nie wyrażała absolutnie nic. Patrzył na nią pustym, martwym wzrokiem.

- Po co?

- Cóż to za przyjemna rozmowa...

- Jestem zajęty.

- Zauważyłam... Zwłaszcza przez ostatnie pół godziny, kiedy tulisz do siebie każde dziecko po kolei...

- O czym chcesz ze mną rozmawiać?

- O naszym drugim spotkaniu.

Najwyraźniej się przestraszył. Patrzył na nią dziwnym wzrokiem i milczał przez chwilę.

- Nie bój się! Jestem po prostu zaproszona na wesele, a że nie mogę zabrać Petera...

- Dlaczego nie możesz zabrać Petera? - przerwał jej.

- Byliśmy zaręczeni - odrzekła smutnym głosem. - Rozstaliśmy się po blisko roku znajomości, kiedy okazało się, że jednak do siebie nie pasujemy.

- Ale dlaczego?

- Peter chciałby założyć rodzinę i mieć dzieci, a ja nie chcę być ani żoną, ani matką - skłamała.

Wcale nie kłamię, pomyślała sobie. To przecież prawda, że nie chcę być żoną Petera ani matką jego dzieci.

- Póki jestem młoda, chcę się bawić i cieszyć życiem.

Przyjrzał jej się uważnie. Najbezpieczniej będzie zmienić

temat rozmowy, stwierdziła, nachylając się nad łóżeczkiem małego Camerona Croxtona.

- Prawie mu już przeszła żółtaczka - zauważyła. - Wygląda dużo lepiej. Można sądzić, że jest tylko opalony.

- Tak, i mógłby już pójść do domu, ale ojciec chce go jeszcze obrzezać. Nie mogę mu tego wyperswadować. Boję się w dodatku, że będę to musiał sam zrobić, bo inaczej wezmą byle kogo.

Tina pokiwała głową. Jeszcze nie tak dawno tylu chłopców obrzezywano wkrótce po urodzeniu, wierząc, że nic przy tym nie czują. Bolało ich to jednak bardzo, u niektórych wywoływało zapaść. Zdarzały się nawet niekiedy wypadki śmierci na skutek zakażenia. Wzięła na ręce Camerona i przytuliła go do siebie, całując w puszystą główkę.

- Nie bój się, maleńki - wyszeptała. - Świat wprawdzie jest okrutny, ale masz na razie przy sobie doktora Blaxtona, on przynajmniej cię nie skrzywdzi. To jak będzie z tym weselem? - spytała po chwili.

- Posłuchaj...

- Czyżbyś się bał ze mną wyjść?

Jock po raz pierwszy uśmiechnął się.

- Posłuchaj - powtórzył. - Uczono mnie zawsze, że młodym panienkom nie wypada zapraszać panów. A już na pewno w złym tonie jest nazywać ich tchórzami, jeśli odmówią.

- Jak to dobrze, że nie jestem młodą panienką - odrzekła. Jej oczy rzucały mu wyzwanie. - Ślub jest w sobotę o czwartej, wiem, że nie masz dyżuru. Zarówno ślub, jak i wesele będą się odbywać tak blisko, że w razie czego zdążysz do szpitala. Mam być druhną i czeka mnie sporo obowiązków, więc spotkamy się zapewne podczas wesela tylko przy stole. Kto wie? Może będziesz się nawet dobrze bawił?

Nie bawił się dobrze, mimo że wesele było udane. Wszystko z powodu dziwnego napięcia, które obydwoje odczuwali.

Na ślub zaproszono gości z całej okolicy. Harry był farmerem, a Mary nauczycielką w miejscowej szkole. Harry uprawiał wiele sportów: grał w piłkę nożną i krykieta, a także rzucał strzałkami do tarczy, Mary zaś grała w siatkówkę, tenisa i hokeja, więc w kościele stawiło się kilka klubów sportowych. Licznie też przybyły rodziny państwa młodych.

Stojący na cyplu kościół wypełniony był po brzegi. Przyjęcie weselne odbywało się w położonej obok przestronnej szopie.

Tina dotrzymała słowa. Jock musiał jej towarzyszyć tylko przy obiedzie, a potem, gdy stoły przesunięto na bok i zaczęły się tańce, zniknęła mu z oczu. Co rusz prosił ją ktoś do tańca i z dala migała mu tylko jej jasna, długa sukienka. Odnosił wrażenie, że umyślnie go unikała.

I tak rzeczywiście było.

Po cóż ja go tu zaprosiłam? - zastanawiała się ze smutkiem. Jock najwyraźniej bał się jej i wydawało się, że pobyt w jej towarzystwie jest dla niego przykrym obowiązkiem. A niech go

licho! Na pewno nie będę mu się narzucać. Niech sobie nie myśli, że uwieszę mu się u szyi i będę prosiła, żeby przy mnie został.

Przez cały wieczór Jock ani razu się do niej nie zbliżył. Zatańczył z nią dopiero na wyraźne polecenie wodzireja - trzymał ją jednak wtedy z daleka od siebie, a wyraz jego twarzy mówił, że najchętniej uciekłby, gdzie pieprz rośnie.

Tina jednak miała swój honor. Po drugim okrążeniu sali poczuła, jak wzbiera w niej gniew. Bardzo jej to pomogło. Chwilę później zaś zobaczyła coś, co odwróciło jej uwagę od własnych spraw. I to pomogło jeszcze bardziej.

Pod szopą siedziała gromada wyrostków, racząc się alkoholem. Pili na umór i oni właśnie zajęli jej uwagę.

- Mają nie więcej niż osiemnaście lat - rzekła - i piją sta¬

nowczo za dużo. Ciekawe, co robią ich rodzice?

Czegoś podobnego Jock jeszcze nie doświadczył. Kobieta, z którą tańczy, nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, zajęta swoimi sprawami! To prawda, że nie chciał z nią tańczyć, ale wszystko ma swoje granice!

Niespodziewanie zapragnął ją przytulić - po to, by zwróciła na niego uwagę. Kto to zresztą wie? Może miał ochotę to zrobić już od samego początku?

Tina nadal na niego nie patrzyła. Zerkała w kierunku chłopców, którzy mieszali piwo z whisky i z minuty na minutę stawali się coraz głośniejsi i bardziej agresywni.

- Przecież są tutaj ich rodzice - gorączkowała się. - Dlaczego nikt nie zwróci im uwagi? Może powinnam coś zrobić?

- A co byś mogła zrobić?

- Nie wiem, może mogłabym im coś powiedzieć...

- To nie twoja sprawa - mruknął.

Jaka ona jest śliczna, pomyślał niespodziewanie, ale zaraz odwrócił od niej wzrok i spojrzał znów na chłopaków.

- Co za głupcy! Gdyby to były moje dzieci...

- Ale nie są! - wyszeptała. - W dodatku o żadnych dzie-ciach nie będziesz mógł nigdy powiedzieć, że są twoje. - Wy-rwała mu się i cofnęła o krok. - Przepraszam cię. To moja wina, nie powinnam cię była tu zapraszać.

Odetchnął z ulgą, gdy odeszła.

Już jednak po chwili szukał jej wzrokiem wśród tańczących par, oglądał, jak odbijają ją sobie kolejni partnerzy... Nie mógł na to patrzeć. Wiedział, że to już koniec. Umówił się z nią ostatni raz. Potem będą już wyłącznie spotkania w pracy.

A może rzeczywiście przenieść się do Londynu? Trzeba by tylko od razu zacząć wszystko załatwiać, mógłby wtedy wyjechać zaraz po powrocie Struana i Giny... W tej chwili wodzirej zarządził zmianę partnerów i Tina niespodziewanie znalazła się znowu w jego objęciach, rozbawiona, śliczna i wesoła.

- Dobrze się bawisz? - Przekorne iskierki na przemian zapalały się i gasły w jej roześmianych oczach. Nie domyślał się nawet, jak dużo kosztował ją ten beztroski nastrój.

- Mhm - skłamał. - A ty?

- Uwielbiam wesela!

- Ale za Petera nie chcesz wyjść?

- Nie.

- Naprawdę nie chcesz wyjść za mąż? - spytał z niedowierzaniem.

Potrząsnęła głową, aż zafalowały jej cudowne włosy.

- Naprawdę nie chcę. A przynajmniej tak mówię...

- Ale dlaczego?

- Dlatego, że wystarczy, żebym na ciebie spojrzała dwa razy, a ty zaczynasz się od razu trząść, jakby ci groziło śmiertelne niebezpieczeństwo - powiedziała bez uśmiechu. - Bawmy się więc, panie doktorze, i używajmy życia, żeby nie zwariować. I odpłynęła w ramionach innego tancerza.

Unikała go potem aż do końca zabawy. On zresztą też jej unikał. Musieli jednak wrócić razem do domu. Wyszli o drugiej nad ranem spięci i zdenerwowani do ostatecznych granic.

Parkiet powoli pustoszał, z daleka dobiegał stukot i brzęk puszek po piwie i końskich podków, ciągnących się za samochodem państwa młodych. Orkiestra grała jeszcze dla kilku ostatnich par. Z oddali dobiegły ich odgłosy kłótni. Chłopcy, których widzieli przed chwilą pijących pod szopą, spierali się teraz o kluczyki od samochodu.

- Daj spokój, Andrew, nie możesz przecież prowadzić. Ktoś nas podwiezie.

- Nic mi nie jest... Wypiłem tylko kilka piw...

- Kilka piw! Dobre sobie. Chciałeś powiedzieć kilkanaście piw rozcieńczonych whisky...

- Wsiadaj, mówię!

Ich głosy niosły się od strony pastwiska. Tina i Jock biegli w tamtym kierunku, patrząc na siebie z przerażeniem.

- Stójcie! - zawołał Jock, lecz było już za późno. Stary samochód toczył się już zakosami po drodze. - A niech to diabli! - zaklął Jock i wyjął z kieszeni telefon komórkowy.

- Co chcesz zrobić?

- Zadzwonię na policję. Jeśli ktoś nie zatrzyma tej bandy idiotów, to pozabijają siebie i innych. Do jasnej cholery, gdzie są ich rodzice?

Ruszyli wkrótce potem. Tina milczała. Może powinna była

go zaczepić podczas wesela? Przytulić się do niego? Ależ skąd... Od razu by wtedy uciekł. A tak nic się po prostu nie wydarzyło. Nic się nie wydarzyło i nie wydarzy...

Nic się nie wydarzyło dziś między nami, myślał Jock. Tylko że zachowywałem się jak stary głupiec. Co Tina sobie o tym wszystkim pomyśli? Chyba przesadziłem... Ale to w końcu dobrze, zdecydował. Tak ma właśnie być. Odwiozę ją teraz do domu i zajmę się sobą. Tego przecież mi potrzeba. Tego właśnie mi potrzeba...

Nagle przed nimi czarna noc rozbłysła ognistą kulą i w tym momencie Jock zapomniał o wszystkich problemach, które jeszcze przed chwilą nie dawały mu spokoju.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Nacisnął gwałtownie na hamulec, zagłuszając muzykę, która sączyła się z radia. Napotkali przed sobą ścianę ognia tak wielką, że płomienie zdawały się ogarniać wszystko dookoła.

Nie odezwali się do siebie ani słowem. Jock nacisnął po chwili pedał gazu i samochód wolno ruszył naprzód. Spodziewając się najgorszego, przejechali około trzystu metrów i za zakrętem zobaczyli, że droga zaczyna się wznosić pod górę...

Musieli stanąć, za wzniesieniem był bowiem już tylko ogień. Płomienie buchały w górę na wysokość dwudziestu kilku metrów. Razem wysiedli z samochodu i bez słowa pobiegli przed siebie, czując, że za chwilę ich oczom ukaże się przerażający widok. Jock zwolnił na chwilę, by wydobyć z kieszeni telefon.

- To ty, Kate? Mówi Blaxton. Jestem teraz na Slatey Creek Road koło Black Hill. Mamy poważny wypadek. Potrzebna jest natychmiast karetka i wóz straży pożarnej, a może nawet kilka wozów. Wezwij też policję. Słucham...? Nie mam pojęcia, ale muszą być ofiary. Tylko się pospiesz!

Tina prawie go nie słyszała, wszystko wokół zagłuszał bowiem trzaskający ogień. Na szczycie wzniesienia dogonił ją Jock. Stali przez chwilę na pół sparaliżowani strachem. Mieli przed sobą samochód cysternę, który płonął jak pochodnia. Musiał zjechać z szosy, bo znajdował się jakieś trzydzieści metrów od drogi po ich prawej stronie.

Nieco poniżej, po lewej stronie, zauważyli samochód dobrze widoczny w świetle płomieni. Był zgnieciony z tyłu, nie palił się jednak. Stał po przeciwnej stronie szosy niż paląca się cysterna i właśnie w tej chwili próbowali się z niego wydostać jacyś ludzie. Pijani młodzi ludzie, których Tina z Jockiem obserwowali podczas wesela.

Tina raz jeszcze rzuciła okiem na palącą się cysternę. Przez pole wzdłuż szosy szedł, potykając się i zataczając, jakiś człowiek. Boże, to chyba kierowca!

Czy to możliwe, by ktoś ocalał z tego piekła?

Jock także zauważył mężczyznę i puścił się biegiem w jego stronę. Tina została daleko w tyle. Kierowca jakimś cudem wyszedł z wypadku niemal bez szwanku. Miał tylko osmalone włosy i głęboką ranę na twarzy, która mocno krwawiła.

- Czy w ciężarówce ktoś jest? - pytał Jock, biorąc kierowcę pod ramię. W tej chwili podbiegła Tina i chwyciła mężczyznę z drugiej strony. - Czy jest tam ktoś?

Kierowca potrząsnął przecząco głową. Z trudem trzymał się na nogach; gdyby nie Tina i Jock, już by upadł. Po chwili usłyszeli za sobą ogłuszający wybuch i podmuch gorącego powietrza popchnął ich do przodu.

W końcu przedostali się na drugą stronę szosy w pobliże rozbitego samochodu. Ułożyli kierowcę na trawie, a Jock zaczął go dokładnie badać. Oderwał kawałek koszuli, aby zrobić mu prowizoryczny opatrunek, gdyż rana na twarzy nadal obficie krwawiła. Kierowca był w szoku i nie mógł wydusić z siebie ani słowa; trząsł się i płakał bez przerwy. Trzeba się było wreszcie zająć młodymi ludźmi. Ilu ich tam

było? Tina zaczęła liczyć: raz, dwa, trzy, cztery. Przy rozbitym samochodzie siedziały cztery skulone postacie. Zaraz, a ilu ich odjeżdżało po weselu? Czwórka!

Czy to możliwe? Czy tak straszny wypadek naprawdę nie pociągnął za sobą żadnych ofiar? Skoro kierowca żyje i te cztery osoby też?

Coś się tu jednak nie zgadza, stwierdziła, patrząc uważnie na rozbity samochód. Nagle ogarnęło ją przerażenie. Musi być jeszcze... Nigdy nie pragnęła równie gorąco jak teraz, aby jej przypuszczenia okazały się bezpodstawne.

- Nic ci nie jest? - zapytała, podchodząc bliżej do młodego chłopaka, którego dziewczyna właśnie wymiotowała. - Czy ktoś z was doznał jakichś obrażeń?

- Pani doktor... - usłyszała głos chłopca.

Tina poznała go od razu. Tydzień temu był u niej z kontuzją kolana.

- Co to będzie, pani doktor...

- Uspokój się, Simon, i powiedz mi, czy komuś coś się stało.

- Andrew złamał pewnie rękę, a Syl... Z Syl jest niedobrze, boli ją w piersiach... Ale ten samochód... Tam byli ludzie, w tym samochodzie...

- W jakim samochodzie?

- W tym, który zderzył się z cysterną...

Tina na chwilę zaniemówiła, po czym odwróciła się w stronę płonącej cysterny. Simon musi się mylić! Przecież tam nie ma żadnego samochodu! Nie ma nawet żadnych śladów.

Wystarczyło jednak jeszcze jedno spojrzenie na chłopca, by zrozumieć, że Simon nie fantazjuje. Jego oczy rozszerzone były przerażeniem. No tak, samochód chłopców nie mógł się zderzyć z cysterną i spowodować wypadku, gdyż był na to za mało uszkodzony. A więc był jeszcze jeden samochód. Na samą myśl o tym poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Wiadomo przecież, co się musiało z nim stać...

Rzuciła się jak oszalała z powrotem w kierunku płonącej cysterny. Nogi jej się chwiały w wieczorowych sandałkach, nie mogła ich jednak zdjąć, gdyż na ziemię wciąż spadały iskry i sadze.

Chciała się dostać za ciężarówkę, dostępu bronił jednak żar, uniemożliwiający oddychanie. Gdzieś z tyłu słyszała za sobą wołanie Jocka. Jeżeli tylko się nie mylę... jeżeli mam rację... tam nic się już nie da zrobić!

I o tym właśnie musiała się przekonać. Biegnąc, trzymała rękę przy twarzy, chroniąc się przed żarem płonącej benzyny i unoszącym się w powietrzu popiołem. Aż wreszcie zobaczyła na własne oczy pogięty i powykręcany wrak czterodrzwiowego, osobowego samochodu, wbity w palącą się cysternę i płonący razem z nią.

A w środku...

Opadła na trawę i przymknęła oczy. Dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na odwagę, żeby je otworzyć.

Wszyscy lekarze i pielęgniarki z Gundowring zgłosili się do pomocy i dla nikogo nie zabrakło pracy.

Kierowca miał na twarzy i rękach oparzenia drugiego stopnia. Stracił też sporo krwi, lecz jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo.

- Zasłużył sobie na to - oświadczył Tinie policjant, który pojawił się w szpitalu, aby przesłuchać młodych ludzi. - Niech pani doktor tylko pomyśli, co by było, gdyby gwałtownie zahamował i zatrzymał cysternę. Mielibyśmy wtedy siedem trupów, nie trzy. Samochód chłopców też by spłonął. O ile można coś powiedzieć po oględzinach śladów opon - ciągnął - kierowca zdawał sobie sprawę, że gdyby gwałtownie zahamował, ładunek od razu by eksplodował, dlatego właśnie przyspieszył i zjechał z drogi, a po przejechaniu około trzydziestu metrów wyskoczył z szoferki. To nie jego wina, że cysterna pociągnęła za sobą samochód osobowy.

- Czy oni... czy oni... - próbowała się dowiedzieć.

- Myślę, że zginęli na miejscu - pokiwał głową policjant.

- Ciała są spalone, ale samochód został najpierw doszczętnie

rozbity, musieli więc zginąć na miejscu.

- Ale jak do tego w ogóle doszło?

- Wszystko przez tych cholernych smarkaczy - burknął pod nosem. - Jest oczywiście jeszcze za wcześnie, żeby móc coś powiedzieć ze stuprocentową pewnością, ale wszystko wskazuje na to, że na wzniesieniu drogi chłopcy zaczęli wyprzedzać państwa Croxtonów. Zjechali na przeciwległy pas. Państwo Croxtonowie wracali właśnie od rodziny, u której byli na kolacji wydanej z okazji chrzcin synka. Oni także jechali za szybko. Gdy chłopcy, dojeżdżając do wzniesienia, znajdowali się ciągle na przeciwległym pasie, z naprzeciwka wynurzyła się cysterna. Widząc ją, zjechali gwałtownie na swój pas, zajeżdżając drogę Croxtonom. Pan Croxton stracił panowanie nad kierownicą, jego samochód wpadł w poślizg i uderzył w bok cysterny. Wszystko przez tych cholernych smarkaczy - mruczał policjant.

- Wszystko przez to cholerne picie... Ruszyliśmy w drogę, gdy tylko doktor Blaxton zawiadomił nas, że pijani wsiedli do samochodu, ale nie zdążyliśmy.

Tina przymknęła na chwilę oczy, próbując się uspokoić, i wróciła do pracy. Wraz z Sally zajęła się teraz młodymi ludź-

mi. Przygotowywały Sylvię do podróży do Sydney. Dziewczyna miała złamane żebro i przedziurawione płuco, groziła jej też zadma opłucnowa. Była zbyt pijana, by moc ją operować od razu, lepiej więc było wysłać ją helikopterem do Sydney, gdzie zoperuje ją specjalista.

- Ja bym i tak nie mogła dziś operować - mówiła Sally przez łzy. - Liz Croxton jest... Liz była moją przyjaciółką...

Sally stłumiła szloch, a Tina nie po raz pierwszy zrozumiała, jak trudno jest być lekarzem w małej miejscowości. Człowiek jest zbyt związany uczuciowo z pacjentami.

Pomyślała od razu o Jocku. To on dozorował wydobycie z wraku samochodu zwęglonych ciał, a więc także małego Camerona, którego poród odbierał niespełna dwa tygodnie temu. Jako położnik niewiele mógł w tej chwili pomóc, Lloyd zaś, Mark, Sally i Tina mieli ręce pełne roboty. Musieli nie tylko opatrzyć oparzenia i złamania młodych ludzi, ale też łagodzić skutki upojenia alkoholem i przeciwdziałać załamaniom psychicznym.

Tina ani na chwilę nie odrywała się od pracy, ale przez cały czas myślała o Jocku. Co musiał czuć, gdy patrzył na szczątki maleńkiego chłopczyka, którego jeszcze nie tak dawno trzymał na rękach? Z trudem założyła kroplówkę drugiej dziewczynie, która przeżyła katastrofę. Pacjentka przez cały czas klęła i jęczała...

Powoli zaczynali się schodzić rodzice młodych ludzi, którzy spowodowali wypadek. Sally i Tina brały ich kolejno na rozmowę. Tłumaczyły, prosiły o zrozumienie i wyjaśniały. Całe Gundowring zwróciło się przeciw młodym ludziom. Należało przekonać rodziców, aby udzielili swym dzieciom wsparcia, bez którego nie będą w stanie wrócić do normalnego życia.

Tylko co robili ci rodzice, gdy ich dzieci upijały się alkoholem? Gdzie byli, gdy wyrostki po pijanemu wsiadały do samochodu? Były to jednak próżne rozważania. Gniew nie prowadzi do niczego. Umarłych nic już nie wskrzesi, należy się więc zająć tymi, którzy przeżyli.

O piątej nad ranem wszystko zostało załatwione. Tina pożyczyła szpitalny samochód i jechała do domu, czując potworne zmęczenie.

Zwolniła. Nie chciała rozmawiać teraz z Christie. Nie była w stanie spokojnie i bez emocji opowiedzieć jej o tym, co wydarzyło się w nocy. Pomyślała o Jocku...

Co robi teraz Jock?

Ostatni raz widziała go, odjeżdżając karetką z miejsca wypadku wraz z kierowcą cysterny. Jock pozostał przy zmiażdżonym samochodzie i Tina wiedziała, że czekają go teraz ciężkie chwile. Był silnym człowiekiem, nie wiadomo jednak, na ile silnym... Niewiele się zastanawiając, skręciła na zachód, tam, gdzie przy plaży Jock miał swój domek.

Jock był w domu, z daleka zauważyła jego samochód. Wewnątrz paliły się światła, a więc nie spał. Przez chwilę się wahała, ale tylko przez chwilę.

Jock z pewnością cierpiał, choć starał się tego nie okazywać. Tego Tina była pewna i tego właśnie nie potrafiła znieść. Nie mogła znieść świadomości, że Jock jest sam i jest mu źle.

Zaparkowała samochód i zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział, weszła więc do środka.

- Jock?

Powitała ją cisza. Z pewnością dopiero wrócił, nie może więc jeszcze spać. Obeszła całe mieszkanie, lecz nie znalazła w nim nikogo. Wyszła bocznymi drzwiami prowadzącymi na plażę, położoną nad małą zatoczką. Pierwsze promienie wschodzącego słońca rozświetlały horyzont i na jego tle Tina dostrzegła sylwetkę mężczyzny. Był sam.

Musiał być zawsze sam, przyszło jej niespodziewanie do głowy. Pierwsze dziesięć lat życia spędził z umierającą matką i ojcem, który wychował go w przekonaniu, iż spowodował śmierć matki, a potem przez resztę swego życia umacniał się w przekonaniu, że ojciec miał rację. Taki człowiek musiał być sam ze swoimi myślami.

Dziś jednak nie będzie sam!

Zrzuciła z nóg swoje zniszczone pantofelki i pobiegła w stronę Jocka. Serce biło jej jak oszalałe, zdawało się, że rozsadzi jej piersi. Żeby mnie tylko nie odepchnął! Żeby mnie tylko nie odepchnął!

- Jock?

- Tina? - Zatrzymał się, poznając ją z daleka.

Nie było to jednak powitanie. Zdziwił się jedynie, wymówił jej imię obojętnym, bezbarwnym głosem. Podbiegła bliżej i schwyciła go za ręce.

- Musiałam do ciebie przyjść - wyszeptała.

- Dlaczego? - spytał.

- Tęskniłam za tobą.

Mocniej ścisnęła jego ręce i przymknęła oczy. Żeby mnie tylko od siebie nie odepchnął, modliła się w duchu. Jock milczał.

- Skończyliśmy już akcję ratunkową - mówiła drżącym głosem. - Stan kierowcy jest zadowalający, została przy nim żona.

Wszyscy poza Sylvią mają się dobrze, do wszystkich przyszli

rodzice. Sally wróciła do domu z Lloydem, Mark poszedł

z Margaret. Meg Preston przyszła na nocny dyżur, ale jutro wróci do Roba. A ja... nie chciałam budzić Christie. Musiałam się z tobą spotkać.

Odpowiedziało jej milczenie, tylko fale cicho rozbijały się o brzeg. Ściskała go mocno za ręce, walcząc o to, aby zaczął jej potrzebować tak bardzo, jak ona potrzebowała jego.

- Jock... - Oparła głowę na jego piersi. - Jock, to straszne, że to właśnie ty musiałeś się zająć tym maleństwem. Musiało ci przy tym krwawić serce...

- Nic podobnego - zaoponował ostro. - Nic mi nie jest. Posłuchaj, Tina, ja nie potrzebuję...

- Wiem, że nie potrzebujesz, ty nikogo nie potrzebujesz. Ale proszę cię, żebyś sobie nie wyrządzał krzywdy. Wiem dobrze, że na swój sposób kochasz każde dziecko, które przychodzi w twojej obecności na świat. Przede mną tego nie ukryjesz. W jakimś sensie wynagradza ci to całą miłość, jakiej sam potrzebujesz.

- Ale ja nie...

- To, co mówię, to prawda. Jestem tego zupełnie pewna, a wiem to, bo cię kocham. Bóg jeden zresztą raczy wiedzieć dlaczego. Zakochałam się w tobie i potrafię teraz czytać w tobie jak w otwartej książce. Dlatego wiem, co musiałeś przejść, kiedy wyciągałeś małego Camerona z tego samochodu, a potem... wróciłeś do pustego domu i dusisz to wszystko w sobie, myślisz, że uda ci się zapomnieć. Ale mylisz się, człowiek musi opowiedzieć komuś o tym, co go boli...

Powoli wypuściła jego ręce i objęła go. Pocieszała go w jedyny sposób, w jaki potrafiła, tak jak to czynią kobiety.

- Powinienem był coś zrobić - odezwał się głuchym głosem.

- Widzieliśmy przecież, jak pili...

- Sama o tym myślę bez przerwy, ale skąd mieliśmy wiedzieć, że oni wsiądą potem do samochodu? Rodzice powinni byli ich pilnować.

- Tacy ludzie nie powinni w ogóle mieć dzieci...

- To prawda, ale mimo wszystko świat nie jest taki zły. Nie możesz ciągle myśleć tylko o strasznych rzeczach, o śmierci swojej matki, bo inaczej zginiesz. - Wsunęła mu ręce pod koszulę i zaczęła delikatnie gładzić jego ramiona. - Przestań myśleć o tym wszystkim - wyszeptała. - I miej odwagę przyznać się, że mnie pragniesz. Ja cię bardzo pragnę. Pewnie bardziej niż ty mnie. Kocham cię...

Stanęła potem na palcach i pocałowała go w usta.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Oglądał tej nocy śmierć, zetknął się też z cierpieniem, a Tina proponuje mu życie, pokazuje drogę niosącą ratunek. Nie był więc w stanie jej się oprzeć. Nachylił się, by oddać jej pocałunek. ..

Całował ją gwałtownie i w zapamiętaniu. Obydwoje zdawali sobie sprawę, do czego ich to doprowadzi. Wiedzieli, czym musi zakończyć się ta noc...

Wrócili jakoś do domu, choć Tina nie mogła sobie potem przypomnieć, w jaki sposób. Pewnie ją zaniósł prosto do swej sypialni i położył na wielkim łóżku, które zdawało się na nich czekać. Obydwoje byli bez tchu, ogarnięci namiętnością i przepełnieni żądzą. Tina trzymała kurczowo Jocka, jakby bała się, że bez niego utonie, a on przylgnął do niej mocno, pragnąc wtopić się w nią, zniknąć w niej bez śladu. Tulił ją do siebie coraz mocniej...

Przeszkadzało im ubranie. Odgradzało ich od siebie, oni zaś chcieli pozbyć się wszystkiego, co ich jeszcze dzieliło. Sukienka Tiny podarła się, gdy Jock ją zdejmował, ona jednak nawet tego nie zauważyła. Myślała później, że musieli się wtedy zachowywać jak szaleńcy. Tej nocy jednak żadne z nich nie było w stanie myśleć. Stapiali się obydwoje w ogniu namiętności, która ich unicestwiała.

- Pragnę cię. Gdybyś wiedziała, jak cię pragnę - szeptał

zmienionym głosem.

Nic więcej już potem nie mówił, ale nie było takiej potrzeby. Spalała ich żądza. Umarłaby chyba z pożądania, gdyby jej wtedy nie wziął... Wszedł więc w nią, wdarł się między jej uda i ogarnęła ich wielka, nieopisana radość. Odsunęli od siebie pustkę i mroczną noc, łącząc się w jedno mocniej niż przysięga dana na ślubie.

Tina tuliła go do siebie. Całe życie czekała na taką chwilę, nie zdając sobie nawet sprawy, że podobne szczęście jest w ogóle możliwe. Teraz chciała, aby chwila ta trwała wiecznie. Miała przy sobie swego mężczyznę, człowieka, któremu oddała serce i którego pragnęła. Nikt poza nim się nie liczył. Wspomnienia strasznych wydarzeń zaczęły blaknąć i rozpływać się gdzieś bez śladu. Mając miłość Jocka, mogłaby zresztą stawić czoło więk-szym jeszcze koszmarom.

- Jock, Jock...

Może to ona wymówiła jego imię, a może zrobiło to jej

serce? Wiedziała jednak, że imię Jocka, które z pewnością unosiło się teraz gdzieś nad nimi, musiało mieć wagę przysięgi ślubnej. A potem nagle noc wybuchnęła miłością i gwiazdami, by zasnuć się mgłą, i nie istniało już nic poza Jockiem. I nic już w przyszłości nie miało być takie samo.

- Napijesz się kawy?

Otworzyła powoli oczy, oślepiona jasnością poranka. Za otwartym oknem widziała morze, do pokoju wpadały oślepiające promienie słońca. Przewróciła się na bok i zobaczyła Jocka stojącego w drzwiach. A niech go! Był na bosaka, ale miał na sobie dżinsy i koszulę. Podciągnęła kołdrę pod brodę.

- A kto ci pozwolił ubrać się tak od samego rana?

Podszedł do łóżka i musnął wargami jej nos.

- To moje ulubione zajęcie - uśmiechnął się przekornie -

przynosić w tym stroju kawę kobietom, które znajdują się w moim łóżku.

Tina zadrżała. Kobiety... Ile już kobiet leżało przede mną w tym łóżku? Uspokój się! - powiedziała sobie od razu. Powiedziałaś mu wczoraj, że go kochasz. Otworzyłaś przed nim duszę i serce, nie pozostaje ci teraz nic innego, jak cierpliwie czekać.

- Jak się dziś czujesz? - zapytała z uśmiechem, wyciągając rękę po filiżankę. - Chyba lepiej?

- Czy o to ci wczoraj chodziło? - Usiadł przy niej, dotykając jej włosów, rozczesując palcami splątane loki. - Żebym się lepiej poczuł?

- Oczywiście! - Jej oczy się śmiały. - Udało mi się?

- Czy ci się udało? - Odrzucił kołdrę, tak że kawa omal się nie wylała, i położył głowę na jej piersi. Jak w tych warunkach można pić kawę? - Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo ci się udało - szepnął. - Czy też raczej co się ze mną działo, kiedy wczoraj przyjechałaś.

Uniósł głowę i zaczął delikatnie pieścić jej ciało.

- Nie mam pojęcia, jak wytrzymujesz na izbie przyjęć. -Pokręcił głową. - Ja nie muszę przynajmniej codziennie przeżywać podobnie koszmarnych wypadków.

- Tragedie zdarzają się też w sali porodowej - odparła, gładząc jego włosy i za wszelką cenę usiłując zachować dystans. Przecież on mnie niedługo odtrąci od siebie, myślała. A ja będę musiała dalej żyć... - Ja też nie potrafię sama przeżywać tragedii - wyszeptała.

- I dlatego tu przyszłaś? Bo nie chciałaś być sama?

Czy nie pamięta już, że powiedziałam mu, że go kocham? Może wyobraża sobie, że mówię to zawsze, każdemu mężczyźnie... A teraz, właśnie teraz nie potrafię na zawołanie zapewniać go znowu o swojej miłości. A zresztą... Wyglądałoby to trochę na szantaż.

- Dlatego. - Nie zauważył, że jej głos zabrzmiał sztucznie. - Nie umiałabym rozmawiać z Christie po tym, co się stało.

- Czy nie wydaje ci się, że Christie może się o ciebie martwić? - zapytał, kreśląc przez cały czas na jej brzuchu maleńkie kółeczka. - Jest niedziela, dziewiąta rano. Czy nie boisz się, że twoja siostra oszaleje ze zdenerwowania, gdy się obudzi i zobaczy, że nie wróciłaś na noc?

- Moja siostra doskonale wie, że skończyłam dwadzieścia osiem lat i wyszłam wieczorem z bardzo przystojnym młodym człowiekiem - mruknęła Tina. - Łatwo się więc domyśli, gdzie jestem.

Jeżeli on zaraz nie przestanie mnie dotykać... to chyba zwariuję! Ale jeśli przestanie, też zwariuję...

- Rozumiem. - Spojrzał na nią dziwnie.

Wyobraża sobie pewnie, że zawsze tak robię. Spotykam się z jakimś chłopakiem, mówię mu, że go kocham i zostaję u niego na noc. Ale niech tam...

- Pójdę już do domu - szepnęła nieswoim głosem. - Muszę się trochę przespać, wieczorem mam przecież dyżur.

- Czy naprawdę musisz już iść?

- Powinnam... ...

Nie przestawał jej jednak głaskać i szybko zapomniała o swoich planach.

- Tina...

- Tak?

Całował ją teraz tam, gdzie przed chwilą rysował palcami kółeczka.

- Niepotrzebnie się chyba ubrałem - wyszeptał zduszonym

głosem. - Kończy się nasze ostatnie spotkanie... Może zostań¬

my z sobą chwilkę dłużej.

Oczywiście zostali z sobą dłużej, tylko że leżąc potem w jego ramionach, Tina czuła się pusta i wypalona.

- Kończy się nasze ostatnie spotkanie...

Gdy wyszła od niego o jedenastej, poszedł na plażę. Pływał pełne dwie godziny, jakby chciał zagłuszyć w sobie niepokój.

Tina była śliczna. Dobrze by było mieć taką kobietę przy sobie, do końca życia.

- Człowieku! - przemawiał do siebie. - Chcesz się może

ożenić? Mieć dzieci? Ściągnąć sobie na głowę nieszczęście?

Sam wiesz, że to się zawsze tak kończy. Nawet teraz zachowałeś

się jak głupiec, nie pomyślałeś o żadnym zabezpieczeniu.

Gdy Tina brała prysznic, wspomniał o tym.

- Nie pomyślałem... to było tak szybko.

- Wszystko w porządku - odrzekła zmęczonym, bezbarwnym głosem. - Jestem przecież dorosła i dam sobie radę, a zresztą dopiero miałam okres.

A gdyby Tina zaszła jednak w ciążę? To byłaby katastrofa... Boże, żeby do tego stopnia stracić głowę!

Wiedział jednak dobrze, że nie zapomni nigdy, co czuł, gdy wszedł do sypialni z poranną kawą i zastał ją w swoim łóżku, z włosami rozsypanymi na poduszce, nagą i śliczną...

Zapragnął jej wtedy tak bardzo, że odczuł fizyczny ból na myśl, że mogłaby odejść. A teraz chciał, by pozostała z nim na zawsze. Ależ to szaleństwo! To czyste szaleństwo! Ojciec uczył go od dziecka, że podobny związek może sprowadzić na człowieka tylko nieszczęście. I tak już za długo to ciągnąłem.

Nigdy jej przecież niczego nie obiecywałem. Od samego początku wiedziała, że nie chcę się wiązać. A więc najwyższa pora, aby ograniczyć naszą znajomość wyłącznie do kontaktów zawodowych. I muszę wreszcie załatwić ten wyjazd do Londynu. Zabiorę się do tego od razu jutro rano. Im szybciej stąd wyjadę, tym lepiej dla wszystkich.

- Nocowałaś u Jocka Blaxtona?

Christie patrzyła zdumiona na strój siostry - podartą, poplamioną i pokrwawioną sukienkę i nałożoną na to męską koszulę.

- Boże! Mam nadzieję, że cię nie zgwałcił?

- Zgwałcił? Oczywiście, że nie.

- A twoja sukienka? Dlaczego tak wygląda?

- Naprawdę mnie nie zgwałcił. - Próbowała się uśmiechnąć.

- Zeszłej nocy było prawdziwe piekło, ale u Jocka zostałam na noc z własnej woli.

- Proszę, proszę - mruknęła Christie, tuląc do siebie Rose, która popiskiwała cichutko, bo zbliżała się pora karmienia. -Czy mam przez to rozumieć, że nareszcie będziesz miała chłopa? Ten twój doktor Blaxton jest całkiem do rzeczy.

- Co masz na myśli?

- Nic, porównuję go z Peterem.

Tina uśmiechnęła się.

- W gruncie rzeczy masz rację, tylko że doktor Blaxton wcale nie jest mój.

- Nie rozumiem. Przecież zostałaś u niego? To nie w twoim stylu spędzać z kimś jedną noc.

- Tym razem też masz rację, ale Jockowi to zupełnie wy¬

starczy i nie sądzę, żeby kiedykolwiek zmienił zdanie.

W tak małej społeczności jak Gundowring nie było chyba osoby, która by nie została w taki czy inny sposób dotknięta tragedią, jaka się wydarzyła koło Black Hill.

Wypadek pozostawił głębokie ślady w psychice ludzkiej; ludzie rozmaicie reagowali na tragiczne wydarzenia. U wuja jednego z chłopców, którzy spowodowali wypadek, odkryto symptomy dusznicy bolesnej, a jeden z nastolatków dostał egzemy. Obydwaj poczuli się lepiej po zażyciu środków uspokajających i kilku sesjach terapeutycznych.

Napięcie psychiczne może się objawiać w najrozmaitszy sposób. Pod koniec tygodnia Andrew, który prowadził feralnego dnia samochód, próbował popełnić samobójstwo, lekarze zaś znajdowali się już u kresu wytrzymałości. Tina była tak bardzo zajęta, że nie starczyło jej nawet czasu, aby rozmyślać o sobie i o Jocku.

Podświadomie jednak czuła przez cały czas jego obecność, gdyż noc, którą z nim spędziła, zupełnie odmieniła jej życie. Teraz czuła się związana z Jockiem na zawsze, bez względu na to, co on zamierza zrobić z jej miłością.

On najwyraźniej nie zamierzał robić nic, gdyż minął tydzień, a ani razu nie okazał jej zainteresowania. Zajmie się pewnie kolejną dziewczyną, myślała z goryczą, po to, aby po dwóch spotkaniach szukać następnej.

- Może byś usiadła ze starą ciotką i opowiedziała, co tu się dzieje? - spytała ją Ellen któregoś dnia o świcie.

Tina wyglądała na zmęczoną. Dyżur był bardzo ciężki, a o świcie opuszczają zwykle człowieka wszystkie siły. Ellen

przyglądała się jej badawczo przez całą noc, czekała jednak na stosowną chwilę, aby z nią porozmawiać.

- O czym mam opowiadać?

- O tym, co się wydarzyło między tobą a doktorem Blax-tonem...

- Nie ma mowy. Nic nie będę opowiadać.

Tina zakładała właśnie kroplówkę dwumiesięcznemu dziecku, które przed chwilą przyjęła do szpitala. Było poważnie odwodnione i nie musiała nawet udawać, że całą uwagę poświęca pacjentowi. Kłopoty z brzuszkiem w tym wieku łatwo mogą doprowadzić nawet do śmierci, a u małego Brie przez ostatnie dwanaście godzin następował spadek płynów w organizmie.

- Muszę znać poziom elektrolitów.

- Badanie zostało już zamówione - oznajmiła Ellen, wstając z krzesła, by zagrodzić drogę Tinie, która zamierzała wyjść z pokoju. - Dziewczyno, posłuchaj mnie. Przyglądam ci się od tygodnia, chodzisz jak nieprzytomna, zmizerniałaś... Początk¬wo myślałam, że dalej przeżywasz ten cały wypadek, próbę samobójstwa Andrew...

- Zgadza się.

- Kiedy to nieprawda - potrząsnęła głową Ellen. - Znakomicie sobie dawałaś przez cały czas radę, zarówno wtedy, kiedy pocieszałaś rozhisteryzowane rodziny, jak i wtedy, kiedy robiłaś pompowanie żołądka przepitym młodzieńcom. Potrafiłaś doprowadzić do jakiej takiej równowagi psychicznej u chłopców, którzy spowodowali wypadek. Wszystko powoli wraca do normy, zapominamy stopniowo o tamtej koszmarnej nocy, tylko ty wy-glądasz coraz gorzej...

- Nie wiem, o czym mówisz.

- A może zasmuciła cię wiadomość o wyjeździe Jocka?

- Nie wiedziałam, że wyjeżdża. Ellen, czy...

- Myślałam, że słyszałaś - odrzekła Ellen łagodniejszym głosem, widząc cierpienie malujące się na twarzy Tiny. - Zatem nie myliłam się. Ten człowiek od tygodnia unika spotkania z tobą, więc...

- Unika spotkania ze mną?

- Mam oczy i dobrze wszystko widzę - wybuchnęła Ellen. - Wczoraj w nocy na przykład Jock chciał zobaczyć dziecko, które dopiero odebrał. Widziałam, jak szedł korytarzem, ale kiedy zobaczył, że tu jesteś, poszedł na kawę. Wrócił dopiero po godzinie, kiedy ciebie już nie było. Nie wydaje mi się to normalne! Żeby w środku nocy tracić godzinę na wypicie kawy zamiast iść do domu i się przespać? Za godzinę Jock zaczyna dyżur, ale na pewno przyjdzie tu dopiero wtedy, kiedy ty pójdziesz do domu.

- Ellen...

- Zapewniam cię, że to nie jest moja bujna wyobraźnia. A przed chwilą powiedział mi, że po powrocie Giny i Struana zaczyna pracę w Londynie. - Urwała na chwilę i popatrzyła zatroskanym wzrokiem na Tinę. - W dodatku Jock jest tak samo smutny jak ty - dodała cicho - a więc...

- A więc... - Tina wzruszyła ramionami. - Nic nas z sobą nie łączy.

Nie może ich z sobą nic łączyć, skoro Jock wyjeżdża do Londynu. Tylko że...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tylko że Tina była w ciąży.

Siedziała na łóżku i patrzyła ze zgrozą na dwa niebieskie paseczki. Potrząsnęła plastikową płytką, jakby miała nadzieję, że wszystko to może jej się tylko wydawać. Kreseczki jednak nie zniknęły, nie ma więc wątpliwości.

Patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Początkowo mówiła sobie, że wyczerpanie i nabrzmiałe piersi to wynik nadmiaru pracy, braku snu i zbliżającego się okresu. Nie dostała jednak okresu w poniedziałek, tak jak się spodziewała, a piersi bolały ją coraz bardziej. Kupiła więc w aptece zestaw do próby ciążowej, lecz nadal pocieszała się, że nie ma powodu do paniki. Wróciła do domu i...

Co teraz będzie?

Jedno jest pewne: Jock z pewnością nie chciałby o tym wie-dzieć. Minęły już blisko cztery tygodnie od nocy, którą spędzili razem, a on prawie się do niej nie odzywał. Rozmawiali jedynie o sprawach zawodowych, a ostatnio ktoś jej powiedział, że spotkał się dwa razy z siostrą Jackson, kierowniczką miejscowego domu opieki.

Ciekawe, czy siostra Jackson trafiła do kolekcji kobiet Jocka? Kto wie? Tak czy owak, Jock z pewnością umawiał się już z następną dziewczyną.

Spojrzała raz jeszcze na niebieskie paseczki. Nie zniknęły

i nadal dawały świadectwo, że zaszła w ciążę. Jak mogła być aż tak głupia! Co z tego, że był to bezpieczny okres, że dopiero skończyła się miesiączka... Przypomniała sobie słowa starego profesora położnika, który mawiał, że zajście w ciążę możliwe jest zawsze i wszędzie. Powtarzał często, że w okresie płodności kobietę może zabezpieczyć przed ciążą jedynie wstrzemięźliwość.

Co teraz będzie? Czy mam przerwać ciążę? Bezwiednie dotknęła ręką brzucha. Gdzieś tam w środku poczęło się nowe życie, któremu początek dała ich miłość.

Jock jej już jednak nie potrzebuje.

- To tylko płód - powiedziała do siebie głośno, tak jakby

wymówienie na głos medycznego terminu mogło coś zmienić.

- To tylko płód - powtórzyła - a nie dziecko. I jest nie większy od kijanki. Zniszczy ci życie. To dopiero piąty tydzień, śmiało możesz to usunąć.

Mowy nie ma.

Słowa te zapadły jej głęboko w serce. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, skrzyżowała ręce na brzuchu, zasłaniając go tak, jak czyniły to przed nią od wieków kobiety, pragnąc ratować to, co miały najdroższego.

W zeszłym tygodniu Tina obchodziła urodziny.

- Mam już dwadzieścia dziewięć lat i urodzę to dziecko

- wyszeptała do siebie.

I w jednej chwili wszystko wydało jej się proste. Zupełnie niespodziewanie zalała ją fala szczęścia, a ręce na brzuchu zacisnęły się jeszcze mocniej. Dziecko...

Jak bym mogła zabić dziecko, które stanowi część mnie samej i człowieka, którego kocham?

To w ogóle nie wchodzi w grę. W żaden sposób nie potrafi-

łabym tego zrobić. Nieważne, co pomyśli Jock. Wystarczy, że ja będę czekała na tę istotkę, którą zrodziła miłość.

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszła Christie z Rose na rękach. Tuż za nią pokazała się Ally z Timem.

- Czy coś się stało? Nie możemy się ciebie doczekać...

- Może i stało - westchnęła Tina. - Pamiętasz, kiedy tu przyjechałam, mówiłam ci, że pobędę tylko kilka miesięcy?

- Pamiętam. - Oczy Christie spoczęły na pudełku z napisem „Test ciążowy".

- Ale teraz myślę, że zostanę pewnie dłużej... - dodała łamiącym się głosem.

W jednej chwili role zupełnie się odwróciły. Przez ostatnie dwa miesiące Tina opiekowała się siostrą, pomagając jej wydobyć się z depresji. A teraz przyszła kolej na Christie. Objęła mocno siostrę, tuląc ją do siebie.

- Christie, powiedz mi - zaszlochała Tina. - Jak my sobie poradzimy we dwie z czwórką dzieci?

- Musisz mu o tym powiedzieć!

Christie zmieniła się nie do poznania. Nikt by nie uwierzył, że jeszcze niedawno była to bezwolna, przygnębiona kobieta, która nie potrafiła się nawet uśmiechać.

Siedziały, pijąc herbatę, a Christie obmyślała sposoby działania. Postanowiła wystąpić w obronie siostry i wałczyć o nią do upadłego. Najwyraźniej dobrze się czuła w nowej roli.

- Jock będzie musiał płacić na utrzymanie dziecka - tłumaczyła Christie. - Zaszłaś z nim w ciążę, więc musi ponosić za to odpowiedzialność.

- Ale ja mu powiedziałam, że nie ma się czego bać, bo to był bezpieczny okres...

- Czy jesteś pewna, że nic was nie łączy? - próbowała dowiedzieć się Christie, widząc smutek na twarzy siostry. - Czy naprawdę nic już się nie da zrobić? Stanowicie taką udaną parę, a on byłby z pewnością dobrym mężem.

- Nic się nie da zrobić! - Tina postawiła gwałtownie filiżankę na stole. - On jest wspaniałym lekarzem i potrafi być dobrym przyjacielem. Jest też... - zaczerwieniła się - wspaniałym kochankiem, ale zapewniam cię, że nie potrafi być mężem. Tak sobie postanowił. Przespał się ze mną, nigdy mi jednak niczego nie obiecywał, a teraz chodzi z następną dziewczyną. On nie chce ani tego dziecka, ani mnie.

- Ale powiesz mu chyba, że jesteś w ciąży?

- Myślę, że tak - odparła drżącym głosem. - Jest w końcu ojcem dziecka, a kiedy... wyjedzie, kiedy będzie w Londynie, powinien wiedzieć, że zostawił tu część siebie.

- Wyjedzie więc od swego własnego dziecka - wyszeptała Christie. - A czy nie przyszło ci do głowy, że on może go chcieć? Może ucieszy się, że został ojcem?

- Chyba nie. Wydaje się, że będzie teraz na świecie o jedno dziecko za dużo...

Była północ.

- Zasnęła przed podwieczorkiem, a później obudziła się

głodna, więc zrobiłam jej kanapkę z masłem z orzechowym.

Zjadła, a potem nagle... - mówiła przerażonym głosem kobieta, stojąca w drzwiach izby przyjęć, trzymając na rękach maleńką dziewczynkę.

Zaciskała kurczowo ręce wokół dziecka i Tinie z trudem udało się na tyle je rozchylić, by wziąć od niej dziewczynkę. Dziecko było w stanie krytycznym. Tina dała znać oczami

dyżurnej pielęgniarce Barbarze, a ta wzięła panią Hughes pod ramię, próbując ją uspokoić.

- Proszę pozwolić doktor Rafter zbadać dziecko, niech pani zostawi małą...

- O mój Boże, mój Boże - łkała Claire Hughes, wyrywając się Barbarze. - Moje dziecko umiera. Musiałam zostawić pozostałe dzieci u sąsiadów, bo mąż jest w pracy. --Proszę, niech się pani uspokoi...

Claire nie słyszała, co się do niej mówi. Z natury miała

histeryczne usposobienie, a teraz rzuciła się na podłogę i upadła

Tinie do nóg.

- Moje dziecko! Ratujcie moje dziecko - krzyczała.

Dziecko zaczęło sinieć. Tina przyglądała mu się uważnie,

usiłując nie przewrócić się, gdy Claire uczepiła się jej nogi. Wystarczyło jedno spojrzenie na dziewczynkę, by zrozumieć, co się stało. Pani Hughes wspomniała o kanapce z masłem orzechowym. Wszystkiemu więc winne są orzeszki...

Dziewczynka puchła. Powieki miała nabrzmiałe, oczy były jak małe szparki. Twarz i ramiona pokrywała jasnoczerwona wysypka. Oddychała płytko i z ogromnym trudem.

Oddech ustał nagle, co Claire od razu zauważyła. Chwyciła Tinę za drugą nogę i pociągnęła do siebie w dół, a jej płacz zamienił się w krzyk.

- Nie! Nie! Nie!

- Proszę mnie puścić! - Tina bezskutecznie próbowała się

uwolnić. - Niech mnie pani puści!

Czuła się zupełnie bezradna, na ręku miała przecież nieprzytomne dziecko. Na pomoc podbiegła Barbarii. Pochyliła sie usiłując oswobodzić nogi Tiny, ale nie zdało się to im nic. Claire zachowywała się jak szalona, odchodząc od zmysłów z rozpaczy.

Sytuację uratował Jock. Wszedł do izby przyjęć, podbiegł jednym susem do Claire i chwycił ją za rękę. Podniósł ją z podłogi i odciągnął od Tiny, sadzając na najbliższym krześle.

- Proszę usiąść - zakomenderował głosem, który byłby zapewne w stanie zatrzymać nawet oddział szykujący się do ataku.

- Proszę tu siedzieć! - powtórzył. - Pod żadnym pozorem nie wolno się pani stąd ruszyć. Proszę zostać przy pani Hughes - zwrócił się następnie do Barbary - a gdyby były jakieś kłopoty proszę wezwać ochronę. A panią doktor poproszę tu z dzieckiem! - zawołał, otwierając drzwi gabinetu.

Dziecko nadal nie oddychało, a przeraźliwa sinica na jego twarzy zmieniała się powoli w trupią bladość.

- Trzeba je intubować - wykrztusiła Tina. - Nie ma chwili

do stracenia.

Intubacja była niezbędna, gdyż krtań dziecka najwyraźniej spuchła. Powietrze miało utrudniony dostęp do płuc, a było już za późno na podanie antyhistaminy. Tina nie musiała jednak tłumaczyć tego wszystkiego Jockowi. Zanim zdążyła ułożyć dziecko w odpowiedniej pozycji, przygotowywał już potrzebne instrumenty. Zajęło mu to zaledwie parę sekund.

Podał rurkę intubacyjną Tinie, która odchyliła głowę dziecka do tyłu, po czym, przy pomocy laryngoskopu, ostrożnie wprowadziła rurkę do tchawicy. Współpracowali bez słów, jakby kierował nimi jeden mózg i jedno wspólne pragnienie. Jakby stanowili jedno.

Struny głosowe były bardzo spuchnięte...

Jock podniósł brodę dziecka jeszcze wyżej, Tina wprowadziła rurkę głębiej, a on tymczasem wstrzyknął dziecku adrenalinę. I zanim zdążyła go poprosić, podał jej worek

samorozprężalny. Podłączyła go do rurki intubacyjnej i zaczęła wdmuchiwać powietrze do płuc dziecka. W tym czasie Jock podawał dożylnie antyhistaminę. Po kilku wdmuchnięciach dziecko wydało niespodziewanie długi, świszczący oddech, a potem zaczęło samo oddychać. Tina poczuła wielką ulgę.

Podtrzymała rurkę, pamiętając, że naturalną reakcją dziecka będzie próba jej wykrztuszenia. Dopiero gdy mała zostanie uśpiona, ustaną odruchy obronne gardła i krtani. Jock przygotowywał już środek nasenny i antyhistaminę. Gdyby nie on, dziewczynka pewnie by już nie żyła. Nie poradziłaby sobie sama z rozhisteryzowaną matką i dzieckiem, które przestało oddychać...

A wszystkiemu winne orzeszki, myślała ze złością, gdy zajmowali się wentylowaniem dziecka. Należałoby właściwie zakazać stosowania ich w przemyśle spożywczym, gdyż są zbyt niebezpieczne, zwłaszcza że niewiele osób wie, jak bardzo są alergenne.

Mała Marika Hughes przeżyła, ale do końca życia będzie musiała uważać, co je. Będzie musiała nosić stale przy sobie adrenalinę i antyhistaminę. Orzeszki ziemne znajdują się bowiem często w różnych produktach spożywczych, choć na opakowaniu brak informacji o tym.

Rozległo się pukanie do drzwi i w progu stanęła Barbara. Z niepokojem przyjrzała się dziewczynce, ale po chwili jej twarz się rozjaśniła.

- Widzę, że jest lepiej! Dzięki Bogu! - zawołała.

Tina uśmiechnęła się blado i oczami wskazała na Jocka, który był nadal zajęty dziewczynką. Trzeba było dobrze umocować rurkę intubacyjną; musiała tak pozostać przez kilka godzin, dopóki nie cofnie się opuchnięcie dróg oddechowych. Dlatego właśnie dziecko musi być przez cały czas uśpione.

Teraz problemem stawała się matka.

- Co z panią Hughes? - spytała Tina.

- Musiałam podać jej środki uspokajające - odparła Barbara. - Przepraszam, ale nie było innego wyjścia. Gdy tylko wy-szliście z Mariką, Claire wpadła w prawdziwy szał. Kopnęła Erica w brzuch i gdybyśmy jej nie unieszkodliwili, wdarłaby się pewnie do gabinetu.

Jak dobrze, że to właśnie Erie ma dziś dyżur, westchnęła Tina. Erie był najsilniejszym ze wszystkich ochroniarzy.

- A co jej podałaś?

- Valium domięśniowo. Erie trzymał ją, a ja robiłam zastrzyk. Pomógł nam jej mąż, który właśnie nadszedł. - Barbara pokazała posiniaczone ramię. - Zostawiła mi to na pamiątkę, ale z pewnością poda nas jeszcze do sądu.

- Wtedy i my ją podamy do sądu - oznajmiła Tina, oglądając siniaki Barbary. - Nic ci więcej nie zrobiła?

- Najważniejsze, że żyję - roześmiała się Barbara. - Do sądu nie będę jej podawała, bo rzeczywiście z rozpaczy odchodziła od zmysłów. - Barbara jeszcze raz spojrzała na Marikę. - Pan Hughes chciałby z tobą porozmawiać. Czy mogłabyś wyjść na chwilkę? On też jest zrozpaczony, choć na szczęście objawia się to nieco spokojniej niż u jego żony.

Tina spojrzała w stronę Jocka. Zajęty był nadal dziewczynką. Widać było, że kocha dzieci... Wiedziała o tym od dawna, ale gdy pomyślała o tym teraz, zrobiło jej się gorąco. Jock kocha dzieci, powinien więc ich pragnąć. Powinien marzyć o własnym dziecku.;.

Powinien też pragnąć żony. Niedługo przyjdzie na świat jego dziecko, a jego może wcale to nie obchodzi.

- Zaraz... wrócę - rzekła głośno Tina, choć głos jej przy

tym nieco zadrżał. - Zostaniesz z Mariką?

- Oczywiście.

Głupie pytanie! Po co w ogóle o to pytać. Wiadomo było, że Jock nie zostawiłby żadnego chorego malucha samego, choćby go wyciągano siłą. Ciekawe, jak by traktował własne dziecko?

Wróciła dopiero po półgodzinie. Musiała przez ten czas uspokoić Barry'ego Hughesa, zapewnić go, że wszystko jest w porządku, a potem zobaczyć się z jego żoną.

Tina umieściła na tę noc panią Hughes w szpitalu, a Barry zajął się pozostałymi dziećmi. Nie można było obarczać go dodatkowymi obowiązkami i powierzać mu opieki nad żoną, zwłaszcza że sam bardzo przeżywał chorobę córeczki.

Musiała potem napisać wsteczne zlecenie na valium, które Barbara podała Claire. Teoretycznie pielęgniarka nie miała prawa dawać podobnych leków bez wyraźnego polecenia lekarza, gdyby jednak tego tym razem nie zrobiła, musiałaby wezwać policję, która zabrałaby panią Hughes siłą na posterunek.

Claire leżała teraz w łóżku półprzytomna, podano jej bowiem bardzo silne środki uspokajające. W pobliżu znajdowała się młodsza pielęgniarka, a łóżko dla bezpieczeństwa pacjentki miało specjalne barierki.

Gdy Tina przyszła ją odwiedzić, pani Hughes z trudem otworzyła oczy. Wpatrywała się potem długo w Tinę pytającym wzrokiem.

- Marika... - wyszeptała w końcu.

- Z Mariką już dobrze - odrzekła Tina pewnym głosem, biorąc Claire za rękę. - Śpi teraz, ale doktor Blaxton jest cały czas przy niej. Opuchlizna już schodzi. Zobaczy ją pani z samego rana.

- Dziecina moja... Tak mi przykro, przepraszam...

Po policzku pani Hughes stoczyła się łza, a potem kobieta zamknęła oczy i zasnęła.

Tina znalazła Jocka na oddziale dziecięcym przy łóżeczku Mariki. Barry Hughes poszedł już do domu zająć się pozostałą dwójką dzieci. Jego los nie był do pozazdroszczenia. Miał pod swą opieką troje maleńkich dzieci i żonę histeryczkę, która reagowała w niezwykle gwałtowny sposób na wszystkie przeciwności losu.

Gdyby nie Jock, ten wypadek zakończyłby się z pewnością tragicznie...

Tina stała chwilę w drzwiach pokoju, w którym paliło się tylko przyćmione światło, i przyglądała się Jockowi. Nie wiedział o tym i siedział bez ruchu, wpatrzony w dziewczynkę, słuchając jej oddechu. Mogłoby się wydawać, że ten człowiek nigdy nie był zmęczony i że najważniejszą dla niego sprawą jest upewnić się, czy chore dziecko prawidłowo oddycha. Ma w sobie niewyczerpane zasoby miłości...

Opuściła bezwiednie rękę i dotknęła nią brzucha. Ósmy tydzień ciąży. Za pięć tygodni Jock ma wyjechać do nowej pracy na drugi koniec świata. Czy kiedykolwiek potrafi spojrzeć na swoje dziecko z podobną czułością, z jaką spogląda na tę małą dziewczynkę?

Na pewno nie. Gdy urodzi się jej dziecko... ich dziecko, będzie wtedy na świecie o jedno dziecko za dużo.

Muszę mu jednak o tym powiedzieć. Nie ma innej rady.

- Jock?

Podniósł głowę i uśmiechnął się, ale myślami był daleko. Cała jego uwaga skupiona była teraz na Marice. Czas Tiny minął. Spotkali się przecież już dwa razy...

- Wszystko w porządku - odezwał się cicho. - Niedługo

zwolni mnie pielęgniarka, ale chcę jeszcze chwilę posiedzieć,

żeby upewnić się, czy nic jej nie zagraża. Idź już do domu, nie

masz co tu robić.

Dostała więc odprawę; świadczył o tym wyraźnie jego ton. Nie chce, by tu zostawała. Tina jednak wiedziała, że musi mu wyznać swą tajemnicę i że trudno sobie wymarzyć lepszą do tego chwilę. Byli sami w pokoju pogrążonym w półmroku i obydwoje przeżywali moment satysfakcji po odniesionym sukcesie.

Musi się zdobyć na odwagę. I to nie na byle jaką odwagę. Trzeba zignorować odprawę, jaką od niego dostała, i zebrać się w sobie, by powiedzieć to, czego Jock nie miał najmniejszej ochoty usłyszeć. Podniosła do góry głowę, wytarła o fartuch ręce, które niespodziewanie zaczęły jej się pocić, i usiadła przy nim na krześle.

- Muszę z tobą porozmawiać - zaczęła drżącym głosem. - Muszę...

- Masz jakiś medyczny problem? - spytał.

Już po raz drugi dostaję odprawę, pomyślała. On daje mi do zrozumienia, że rozmawiać możemy jedynie na tematy zawodowe.

- Można to i tak nazwać - odrzekła, patrząc mu prosto

w oczy. - Jestem w ciąży.

Zapadła cisza. Długa, ciągnąca się w nieskończoność cisza. Minęła minuta, dwie, trzy. Jock przypominał postać wyrzeźbioną w kamieniu. Żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy, oczy patrzyły martwo przed siebie.

Powiedz coś Jock, błagam cię, powiedz, krzyczało bezgłośnie jej serce. On jednak nie mówił nic. Nie była już w stanie

wytrzymać tego milczenia. Nie mogła pozostać tu ani chwili dłużej...

- Muszę wracać na izbę przyjęć...

Zdobyła się w końcu na odwagę i wstała. Jeszcze raz spojrzała na jego zimną, obcą twarz, i wstrząsnął nią dreszcz. Całe jej ciało przenikał ból, straszniejszy i trudniejszy do zniesienia niż cierpienia fizyczne.

Kocham tego człowieka, a on nie chce mieć nic do czynienia ani ze mną, ani z własnym dzieckiem!

- Przepraszam, ale myślałam, że powinieneś o tym wiedzieć

- wyszeptała i wyszła z pokoju.

Po drodze natknęła się na nocną pielęgniarkę Penny, która przyszła zmienić Jocka. Dziewczyna uśmiechnęła się do niej, a potem obejrzała zdumiona. Tina minęła ją w milczeniu z martwym, utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby nikogo i niczego nie widziała.

Musiało się wydarzyć coś strasznego, pomyślała niespokojnie Penny. Tina znana była z wesołego usposobienia i dobrego humoru i wszystkim okazywała zwykle dużo serdeczności. Ellen powiedziała jej wprawdzie, że Marika jest w dobrym stanie, ale w międzyczasie coś się musiało zmienić. Wchodząc na oddział dziecinny, Penny spodziewała się najgorszego... Jakież więc było jej zdziwienie, gdy zobaczyła, że Marika śpi spokojnie i normalnie oddycha.

Doktor Blaxton, siedzący przy jej łóżeczku, wyglądał jednak dziwnie. Patrzył przed siebie martwym, nic nie widzącym wzrokiem, dokładnie tak samo jak przed chwilą doktor Rafter. Penny umawiała się z nim dwa razy i nigdy jeszcze nie widziała go w podobnym stanie.

- Już jesteś? - powitał ją, gdy stanęła w progu. - Proszę jej ani na chwilę nie zostawiać samej - przykazał. - Co dziesięć minut należy mierzyć ciśnienie i nie spuszczać oka z rurki. Gdyby zaszły jakieś zmiany, proszę do mnie natychmiast zadzwonić. Myślę jednak, że wszystko będzie dobrze. Opuchlizna znacznie się już zmniejszyła.

Opuścił pokój i szedł korytarzem z utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby nie widział nic dookoła.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Gdy pojawił się w izbie przyjęć, Tina wypełniała właśnie karty chorych. Siedziała z pochyloną głową, włosy zasłaniały jej twarz. Pracowała w zapamiętaniu, ze zmarszczonym czołem, całkowicie pochłonięta swym zajęciem, jakby od tego, co robiła, zależały losy świata.

W izbie przyjęć nikogo w tej chwili nie było, tylko gdzieś w głębi siostra Roberts robiła porządki. Światło było więc przyćmione i jedynie nad biurkiem Tiny paliła się lampa.

Jockowi na jej widok ścisnęło się serce. Przypominała małą, drobną dziewczynkę; była taka śliczna, samotna przy tym i opuszczona. A pod sercem nosiła jego dziecko.

Jak ja się powinienem teraz zachować? Co powinienem czuć?

Stał dobrą chwilę w drzwiach i nie mógł oderwać oczu od tej niezwykłej, pełnej radości życia dziewczyny, która oczarowała go, gdy tylko ją ujrzał. Od razu jednak zaczął go ogarniać strach, znajome uczucie, którego nauczono go jeszcze w dzieciństwie...

Tina jest w ciąży.

Kiedy ja wcale tego nie chcę. Nie chcę! Jak to w ogóle możliwe? Co ja mam robić? A Tina siedzi pochylona nad swoją pracą, rude włosy zasłaniają jej twarz i...

Boże, przecież ja ją kocham! Tylko dlaczego ona jest w cią-

ży? No i wyjeżdżam do Londynu! Wszystko już załatwione. I nie mam najmniejszej ochoty zostawać ojcem ani kochać kogokolwiek, ani...

Tina dostrzegła go i uniosła głowę. Uśmiechnęła się do niego, przerywając tok jego myśli. Jego uporządkowany, dobrze zorganizowany i zaplanowany świat rozpadł się pięć minut temu w gruzy.

Niewykluczone jednak, że stało się to znacznie wcześniej, już wtedy, gdy ujrzał Tinę po raz pierwszy.

- Nie bój się - rzekła spokojnie. Uśmiechała się nadal,

skrywając swoje cierpienie przed światem. - Nie masz czego się bać.

Czy wszystko, co myślę, jest wypisane na mojej twarzy?

- pomyślał z niepokojem.

- Nie mam zamiaru namawiać cię do małżeństwa i na pewno nie będziesz się musiał o nas martwić. Nie mam zamiaru zatrzymywać cię przy sobie. Myślałam tylko, że... masz prawo dowiedzieć się przed wyjazdem, że urodzi ci się dziecko.

- Wytłumacz mi, proszę, co się stało! - wybuchnął niespodziewanie, podchodząc do biurka. Oparł się o nie rękami i nachylił, patrząc jej prosto w oczy. - Mówiłaś mi, że dopiero miałaś miesiączkę, że jesteś dorosłą osobą, że wiesz, co robisz, i że nie jesteś głupia...

- Okazało się jednak, że jestem głupia.

- Nie wierzę! Jeżeli zaszłaś w ciążę, to znaczy, że sama tego chciałaś.

- Nie chciałam zajść w ciążę - odpowiedziała spokojnie.

- Uwierz mi, proszę, że nie zastawiałam na ciebie pułapki.

Myślałam... naprawdę tak mi się wydawało, że jestem bez¬

pieczna. Wiem, oczywiście, że nie ma zupełnie bezpiecznej

pory, a teraz... Widzisz, dla mnie to dziecko nie jest żadnym nieszczęściem. Musisz to wreszcie zrozumieć - dodała.

- Nie jest nieszczęściem? - Spojrzał na nią zdumiony. -

Mylisz się! To niewyobrażalna tragedia. To szczyt głupoty i bezsensu...

Miała po dziurki w nosie tej całej rozmowy. Nie chciała tego dłużej słuchać. Szczyt głupoty i bezsensu! A rozmowa dotyczy przecież dziecka, ich dziecka. Zerwała się zza biurka i oparła o ścianę jak najdalej od Jocka. Jej twarz stała się kre-dowobiała.

Szczyt głupoty i bezsensu? Czy można tak myśleć o dziecku, które ma się narodzić?

- Muszę ci coś powiedzieć - zaczęła, przymykając oczy. Milczała chwilę, a potem postanowiła powiedzieć mu, co kryje się w jej sercu. - Posłuchaj mnie. Moja głupota nie ma tu nic do rzeczy. Uważam ponadto, że nadszedł czas, żeby mówić o przyszłości, a nie o tym, co się stało.

- Ale...

- Nie ma żadnych ale! Mam dwadzieścia dziewięć lat i zakochałam się. Pokochałam cię bezgraniczną, ślepą miłością. Nigdy nikogo jeszcze nie kochałam tak bardzo jak ciebie. I nigdy już nikogo nie pokocham w podobny sposób. Ty zaś... ty wyjeżdżasz. Dlatego właśnie myśl o urodzeniu twojego dziecka napełnia mnie taką radością.

Jock nadal zdawał się nic nie rozumieć.

- Chcesz więc powiedzieć, że chciałaś zajść w ciążę?

- Nie - odpowiedziała krótko. - Nie chciałam, tylko że teraz łatwiej by ci było nauczyć mnie fruwać, niż nakłonić do usunięcia tej ciąży. W odróżnieniu od ciebie nie sądzę, że na świecie pojawi się o jedno dziecko za dużo. Potrafię o nie zadbać i potrafię dać mu dużo miłości. Potrafię ofiarować mu całą swoją miłość...

- Jakim cudem będziesz się nim mogła opiekować w twojej sytuacji finansowej? - zapytał bez ogródek.

- Rozmawiałyśmy już o tym z Christie. Jeżeli Struan da mi stałą pracę, a robił mi przecież takie nadzieje, zostanę w Gundowring. Christie sprzeda farmę i przeniesiemy się do miasta. Damy sobie radę, nie mamy przecież dużych wymagań. Będziemy się utrzymywać z mojej pensji, a Christie zajmie się dziećmi.

- Wszystko już, widzę, zaplanowałaś.

Czuł, jak ogarnia go gniew. Te kobiety wszystko już bez niego postanowiły!

- Jock...

- Jak ty sobie to wyobrażasz, u diabła? - zawołał, odwracając się do okna. - Dla mnie, jak widzę, nie ma miejsca, mam więc odejść po prostu od własnego dziecka?

- Może powiesz mi w takim razie, czego tak naprawdę chcesz? - spytała cicho. - Jak wyobrażasz sobie siebie w roli ojca?

Zapadła cisza.

A potem Jock powziął decyzję. Przyszło mu to bardzo ciężko, musiał bowiem zapomnieć o tym wszystkim, czego uczono go od dziecka. Czuł, że wpada w pułapkę... Cóż miał jednak robić? Chodzi przecież o Tinę! Nie pozostaje mu więc nic innego, tylko pokornie znieść to, co przynosi mu los.

- Musimy się pobrać - oznajmił, wzdychając ciężko. - Nic innego nam nie pozostaje.

- Jock mi się oświadczył.

- To cudownie... - rzekła z ulgą Christie.

- Posłuchaj mnie uważnie, zanim zaczniesz szyć mi suknię ślubną i spraszać gości na wesele - przerwała Tina. - Nie mam zamiaru wychodzić za niego za mąż.

- Ale...

- Czy chcesz usłyszeć, jak on mi się oświadczył? Powiedział mniej więcej tak: „Musimy się pobrać, bo nie mamy innego wyjścia", i wyglądał przy tym, jakby właśnie wydał na siebie wyrok śmierci.

- No, jeżeli tak... - spochmurniała Christie.

- Ale on nie może zrozumieć, dlaczego mu odmówiłam.

- A więc nadal chce się z tobą ożenić...

- On tylko chce się zachować przyzwoicie, to wszystko. Na myśl o żonie i dziecku przechodzą go ciarki, postanowił jednak zachować się honorowo. I wiesz, co mi w końcu powiedział?

- No?

- Że porozmawiamy sobie o tym na spokojnie jutro.

- Weźmiemy ślub siódmego listopada.

- Nie rozumiem?

Przed chwilą minęła godzina siódma i Tina rozpoczęła właśnie dyżur. Zdążyła tylko włożyć biały fartuch i powiesić na szyi stetoskop, gdy w drzwiach pojawił się Jock.

- Wszystko już sprawdziłem. To najwcześniejsza data, jaka wchodzi w grę, gdyż między zgłoszeniem a datą ślubu musi upłynąć miesiąc.

- Powtórz, proszę, bo dobrze nie zrozumiałam - rzekła z uśmiechem, wkładając ręce do kieszeni fartucha. - Czegoś mi tu brakuje. Oświadczyny wyglądają chyba zupełnie inaczej? Gdzież bukiet róż i pierścionek z diamentem? A gdzie wyznanie miłości i obietnice, że nic nas nie rozdzieli aż do śmierci?

Przeczytałam w swoim życiu dosyć romansów, panie doktorze, i wiem, jak to powinno wyglądać!

- Niemądra jesteś.

- No właśnie - przyznała ze smutkiem - jestem niemądra. Sam to powiedziałeś i masz zupełną rację. Jestem niemądra, bo zaszłam w ciążę. Jestem niemądra, bo się w tobie zakochałam. A ty nie potrzebujesz przecież niemądrej żony. W gruncie rzeczy, panie doktorze, panu nie jest potrzebna żadna żona, mądra czy głupia.

- Tino...

- Nie chcesz w ogóle małżeństwa - przerwała mu - a ja nie wyjdę za mąż za człowieka, który mnie nie kocha.

- Ależ to szantaż! - wybuchnął.

- Nazywaj to sobie, jak tylko chcesz, ale ja, mimo że cię kocham, nigdy nie wyjdę za ciebie mąż, jeśli nie potrafisz mi odpłacić miłością.

- Posłuchaj mnie...

- Przepraszam, panie doktorze, ale mam już pacjenta - przerwała mu chłodno. - A czy na pana nie czeka jakiś poród?

- Chwilowo nie.

- To idź poszukać sobie kogoś innego, kogo mógłbyś zadręczać, a mnie zostaw w spokoju. Najlepiej będzie, jeśli poszukasz teraz Sarah Page. To nowa pielęgniarka, która pracuje na drugim oddziale dopiero od dwóch dni. Czekają cię dwa upojne spotkania, dwa szampańskie wieczory, a może nawet noce, kto wie? Może uda ci się jeszcze kogoś rozkochać przed wyjazdem do Londynu? Idź sobie w każdym razie ode mnie i nie zawracaj mi głowy swoimi pomysłami, bo ja naprawdę nie mam na to czasu.

Jock stanął w oknie. Nie miał pojęcia, co z sobą zrobić.

Pękała mu głowa. Wiedział tylko, że w tej sytuacji w żaden sposób nie może stąd wyjechać...

A Tina? Do diabła! Tina musi wyjść za mnie za mąż!

Te rozmyślania przerwał mu widok Barbary, która pomagała mężczyźnie w średnim wieku wysiąść z samochodu, a potem sadowiła go na wózku. Mężczyzna był nagi od pasa w górę. Zgięty w pół, nie mógł się najwyraźniej wyprostować. W tej chwili podbiegła do nich Tina.

Postanowił zostać i sprawdzić, czy nie będzie potrzebny, zwłaszcza że nie nęcił go zupełnie powrót do pustego domu i pozostawanie sam na sam ze swymi myślami.

Z samochodu wysiadła właśnie kobieta, która siedziała za kierownicą. Była to Lorna Colsworth, członkini zarządu szpitala, prezeska damskiego klubu gry w kręgle, która stała na straży moralności w Gundowring i okolicy.

Jock spojrzał na wózek, spodziewając się zobaczyć na nim jej męża, właściciela przedsiębiorstwa pogrzebowego. Jakież było jednak jego zdumienie, gdy zobaczył zamiast niego rzeźnika Rega Carneya, otyłego mężczyznę o nalanej czerwonej twarzy, na której malowało się teraz bezbrzeżne cierpienie.

Lorna była niemal tak samo czerwona. Szła szybko w stronę izby przyjęć, skrywając twarz pod stosem ubrań. Gdy tylko dostrzegła Jocka, który zbliżał się w jej kierunku, niemal rzuciła w niego całe zawiniątko: koszulę, marynarkę, krawat, skarpetki i buty.

- Proszę mu to dać, kiedy... Panie doktorze, muszę już iść!

Ja naprawdę muszę już iść...

Jock stanowczym ruchem położył jej rękę na ramieniu.

- Niech nam pani powie, co się stało? - zapytał.

Zorientował się już, że Tina pochylona nad Regiem na próżno

próbuje się czegoś od niego dowiedzieć. Mężczyzna wyglądał tak, jakby nagle stracił mowę.

Lorna za wszelką cenę chciała odejść, Jock jednak nie mógł na to przystać. Może Reg Carney zjadł coś zatrutego? Może przedawkował leki? Doznał jakiegoś urazu?

- Ja nic nie wiem... Tu jest jego ubranie. Naprawdę muszę iść. - Lorna zrobiła krok do tyłu, ale Jock ją zatrzymał.

- Proszę nam wszystko powiedzieć.

Tina zrezygnowała już z uzyskania informacji od swego pacjenta i próbowała teraz oderwać jego rękę od pachwiny. Mężczyzna jęczał przez cały czas przeraźliwie, przechylając się z boku na bok.

- Co panu jest? - pytała.

- On... on...

Czerwień na twarzy Lorny zamieniała się teraz w purpurę. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała dostać udaru. Jock odprowadził ją na bok i posadził na krześle. Nie miał wyjścia, musiał się od niej czegoś dowiedzieć.

- Niech pani wreszcie coś powie!

- Przyciął mu się... przyciął mu się... - wykrztusiła. - Teraz naprawdę muszę już iść...

Jock rzucił okiem na Rega i zobaczył, że Tina zdołała odsunąć jego rękę. Spojrzała w dół i najwyraźniej osłupiała. A potem przez ułamek sekundy Jockowi wydało się, że niewiele brakuje, aby wybuchnęła śmiechem. W porę jednak się opanowała.

Reg znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Trudno byłoby wymyślić coś bardziej poniżającego dla mężczyzny, jego penis uwiązł bowiem między ząbkami zamka błyskawicznego. Reg musiał najwyraźniej podciągnąć zamek bardzo energicznie i z wielką siłą.

Tina pokiwała głową w zdumieniu.

- Jak... to się stało?

Lorna jęknęła znowu i zaczęła opowiadać:

- Nagle usłyszeliśmy, że przed domem zatrzymał się samochód. Myśleliśmy, że to wraca Simon i Reg wpadł w panikę.

Złapał spodnie... i podciągnął zamek... no i... Nie udało nam

się go uwolnić. Krzyczał tak głośno, że się bałam, że sąsiedzi

usłyszą, a to wcale nie był Simon...Lorna zaczęła szlochać.

Jock zachował powagę, choć sam nie rozumiał, jak mu się to udało. Nigdy jeszcze w życiu nie chciało mu się tak bardzo śmiać.

- Proszę się uspokoić, może już pani iść do domu - zwrócił się do Lorny. - Damy sobie radę.

- Ale... - Lorna patrzyła na nich przerażonym wzrokiem. - Co teraz będzie? Simon... wszyscy się o tym dowiedzą...

- Wiem o tym tylko ja, doktor Rafter i siostra Roberts. Daję pani słowo, że nic nie wydostanie się poza mury tego szpitala. Niech pani stąd idzie.

Ratowanie Rega Carneya zabrało im równe dwadzieścia minut. Przez dziewiętnaście minut uspokajali go, aż wreszcie Tina mogła wstrzyknąć mu niewielką ilość środka znieczulającego. Następnie w ciągu minuty udało im się przesunąć zamek błyskawiczny w dół.

- Zawołajcie mi taksówkę - poprosił zaraz potem Reg, patrząc nerwowo na zegarek. - Moja żona za chwilę będzie w domu. Albo nie! - zmienił szybko zdanie. - Dzisiaj jeździ taksówką Ted Farndale! Tego by jeszcze brakowało! Jutro wiedziałoby o wszystkim całe miasto.

- Mogę pana zaraz podwieźć do domu - zaproponował

Jock. - Skończyłem już dyżur. Zostawimy doktor Rafter, żeby

dalej sama ratowała pacjentów. Niedługo wrócę - odezwał się

cicho do Tiny przed wyjściem. - Musimy wreszcie poważnie

porozmawiać.

Wrócił wkrótce potem i zastał Tinę znowu przy biurku. Gdy spojrzała na niego, wiedział, że musiała się przed chwilą głośno śmiać.

- Czy nikt was po drodze nie widział? - spytała. - Trzeba mu było przykleić sztuczne wąsy i brodę dla niepoznaki.

- Na pewno by z tego skorzystał - uśmiechnął się Jock.

- Kaktus mi na dłoni wyrośnie, jeśli któreś z nich dopuści się

jeszcze w przyszłości zdrady.

- Ma to jedną dobrą stronę - rzekła Tina.

- Jaką?

- Wiesz przecież, że Lorna jest w zarządzie szpitala. Trudno sobie wyobrazić bardziej pruderyjną osobę, więc się bałam, że może sprzeciwić się zatrudnieniu mnie na stałe, gdy zostanę samotną matką. Myślę jednak, że teraz nie będzie jej wypadało zwracać mi uwagę.

Dobry humor Jocka rozwiał się bez śladu.

- Tino...

- Zastanawiam się właśnie, co wpisać Regowi do jego karty choroby - ciągnęła, zupełnie nie zwracając na niego uwagi.

- Chyba nie dokonam żadnego wpisu. Biedny, umarłby Chyba na serce, gdyby kiedyś jakiś lekarz zapytał go, co mu się wtedy stało.

- Tino...

- Co o tym sądzisz?

Sądzę, że powinniśmy porozmawiać.

- Przecież rozmawiamy.

- Powinniśmy porozmawiać o nas. Potrząsnęła głową i pochyliła się nad biurkiem.

- Nie ma żadnych „nas". Jesteś tylko ty, jestem ja i jest nasze dziecko.

- Kiedy ja chcę mówić „my".

- Chyba tylko po to, żeby wypełnić obowiązek? - rzuciła. - Nie masz przecież najmniejszej ochoty na małżeństwo.

Jock westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko niej. Cóż to za kobieta! Jej obecność sprawia, że jedynym jego pragnieniem jest przebywać w jej obecności, aby wraz z nią się śmiać, aby ją kochać i aby się nią opiekować.

Ale małżeństwo?

- Chyba masz rację. Ja sam nie wiem, czego chcę.

- Skoro tak mówisz, to z pewnością nie chcesz się żenić.

- Do diabła...

Jock przejechał palcami po włosach i wstał. Wyszedł na korytarz, a po chwili znów wrócił i usiadł. Tina siedziała bez ruchu, starając się z całych sił powstrzymać na wodzy swoje uczucia i sprawiać wrażenie osoby opanowanej, zainteresowanej rozmową i przyjaznej. Przychodziło jej to jednak z wielkim trudem. W końcu odłożyła pióro, zamknęła oczy i zrozumiała, że dłużej już nie wytrzyma.

- Wiesz co? - odezwała się cicho. - Idź do domu i połóż się

spać. Przeszkadzasz mi w pracy, a sam jesteś zmęczony. Zo¬

stawmy to do jutra.

-A niech to licho porwie! - wybuchnął, uderzając pięścią

w stół. - Zastanów się! Czy nic więcej nie masz mi do powiedzenia, tylko żebym poszedł spać, bo ty masz pracę, a ja jestem zmęczony? I żebyśmy wszystko zostawili do jutra? Do jutra to możesz sobie zostawić swoje papierki!

- A co byś chciał ode mnie usłyszeć?

- Sam nie wiem, ale... - Potrząsnął głową z rozpaczą. -Mówimy przecież o miłości. Do diabła! Tak jest! Mówimy przecież o miłości...

- Do diabła! Wcale nie mówimy o miłości!

- Mylisz się! Od dziecka uczono mnie, żebym nie okazywał uczuć, żebym nie zbliżał się do ludzi. Mówiono mi, że to grozi katastrofą, bo albo mnie ludzie zniszczą, albo ja ich... Wiem teraz, że to bzdura. Bywają na świecie szczęśliwe małżeństwa, a to, że moim rodzicom się nie udało, nie oznacza jeszcze, że mnie się nie uda. Dlaczego więc miałbym się nie ożenić?

- Chciałbyś się szczęśliwie ożenić?

- Tak... Nie! To znaczy, sam nie wiem - wybąkał z rozpaczą w głosie. - Wiem tylko, że gdybym się miał ożenić, to ożeniłbym się właśnie z tobą. Nie spotkałem jeszcze nigdy takiej kobiety jak ty! Ledwie się trzymasz na nogach ze zmęczenia, nie masz grosza przy duszy, masz za to na głowie mnóstwo zmartwień, oczekujesz mojego dziecka, a ja wyjeżdżam do Londynu. A ty nawet teraz nie wpadasz w histerię, tylko bierzesz na siebie odpowiedzialność za dziecko, tak jak już kiedyś wzięłaś odpowiedzialność za siostrę i jej dzieci.

- Ciekawe, co by mi pomogła histeria - zauważyła spokojnie Tina. - A jeśli chodzi o siostrę... Christie zrobiłaby na moim miejscu dokładnie to samo.

- Właśnie o to mi chodzi! Christie by tak zrobiła, bo cię kocha tak samo jak ty ją. Ja bym tak jednak nie potrafił zrobić, nie umiałbym wziąć odpowiedzialności, bo się boję.

Wstał znowu, okrążył stół i stanął za Tina, po czym położył

ręce na jej ramionach. Tina odchyliła się do tyłu i oparła o niego, by nabrać trochę siły. Nie ma na to rady. Kocham go jak nikogo na świecie, może więc zgodzić się na jego propozycję... Z biegiem czasu nauczę go chyba miłości? I może uda mi się zaleczyć jego rany?

Pochylił się i musnął wargami jej włosy.

- Musisz wyjść za mnie - szepnął. - Wiem... Do diabła ciężkiego, właściwie to nic nie wiem. A tak naprawdę wiem tylko jedno, że nie potrafię wyjechać na drugi koniec świata i kazać ci wychowywać samej nasze dziecko. I wiem też, że muszę się zmienić... muszę się nauczyć kochać... dawać miłość...

- Jock...

- Nic nie mów! - Położył jej palec na ustach. - Tylko ty możesz mi pokazać, jak się kocha... Jeżeli chcesz zaryzykować, to wyjdź za mnie za mąż. Gotów jestem uklęknąć przed tobą z bukietem róż...

Jak mogłabym mu odmówić? Szanse na powodzenie są oczywiście niewielkie, a ryzyko duże, nic innego mi jednak nie pozostaje. Jeśli nie zaryzykuję, na pewno nic nie zyskam.

- Spróbujesz mnie pokochać? - wyszeptała, kładąc rękę na jego dłoni.

- Na pewno cię pokocham - odpowiedział.

Jeśli tylko potrafię, szepnęło cicho jego serce. Jeśli tylko potrafię.

Ich ślub odbył się dwa miesiące później. Jak na śluby w Gundowring gości nie było zbyt wiele, Jock jednak uważał, że przyszły tłumy.

- Zaprosimy tylko najbliższych przyjaciół - postanowił, ale że wszyscy niemal uważali się za najbliższych przyjaciół Tiny i Jocka, nie sposób było kogokolwiek pominąć.

Struan, który wrócił z urlopu w doskonałym nastroju, zamówił na weekendowy dyżur lekarzy z miasta, aby żadne nagłe wypadki nie mogły zakłócić uroczystości.

Tina wyglądała prześlicznie. Nie chciała włożyć białej sukni, choć Christie tłumaczyła jej, że „panna młoda w ciąży to obecnie żaden wstyd", zgodziła się jednak na kolor jasno-złocisty.

Jedwabna suknia, którą uszyła jej Christie, leżała na niej znakomicie. Christie, ubrana w sukienkę o podobnym odcieniu, wyglądała także bardzo ładnie. Ostatnio przytyła trochę, dopisywał jej humor i powoli odzyskiwała radość życia. W orszaku ślubnym nie zabrakło oczywiście Ally i Tima.

Przed ślubem Jock i Tina kupili małą farmę z widokiem na zatokę. Miejsce było śliczne, a największą zaletą nowego nabytku był fakt, że na farmie stały niedaleko siebie dwa domy.

- Chcielibyśmy bardzo mieszkać obok was - oznajmił Jock Christie. - Tina ma zamiar pracować przynajmniej na pół etatu, więc będziesz nam potrzebna i cieszylibyśmy się ogromnie, gdybyś i ty nas potrzebowała.

Jock czasem wie, co i kiedy powiedzieć, myślała Tina, stojąc w drzwiach kościoła. W okresie narzeczeństwa też zachowywał się wspaniale. Kupił jej piękny pierścionek zaręczynowy, zabierał na poszukiwanie domu i... spał z nią tak, jakby rzeczywiście ją kochał.

A teraz biorą ślub. Jock, którego tak bardzo kocha, czeka na nią koło ołtarza. I jest tak niesamowicie przystojny...

Zabrzmiały pierwsze dźwięki marsza weselnego, Tina postąpiła krok do przodu. Jock odwrócił się w jej kierunku i powitał ją uśmiechem pełnym dumy i miłości. Ona zaś gotowa była ruszyć za nim na koniec świata.

Czekał na nią. Czekał na nią człowiek, którego kochała. Gdyby jednak nie darzyła go aż takim uczuciem, gdyby nie znała go tak dobrze, nie zauważyłaby strachu kryjącego się głęboko w jego oczach.

Wiedziała już, że ją kocha, ale wcale nie pragnie ślubu. Zdawała sobie dobrze sprawę, że dużo czasu musi jeszcze upłynąć, zanim znajdzie prawdziwe szczęście. Jeżeli kiedykolwiek jej się to w ogóle uda.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Nic chyba z tego nie będzie.

Patrzyła ponuro na swoje biurko. Był to jej ostatni dzień w szpitalu. Miała jeszcze pozamykać szuflady, a potem czekał ją powrót do domu i wystąpienie w nowej dla siebie roli matki. Ale już teraz czuła się bardzo samotnie. Dziecko ma się urodzić za cztery tygodnie, wtedy też będą już we troje stanowić rodzinę.

Tina jednak obawiała się, że jeśli Jock się nie zmieni, nic z tego nie będzie.

- Jesteś gotowa? - powitała ją Ellen, która weszła właśnie

do pokoju, niosąc naręcze kapciuszków dziecinnych. - Do wyboru, do koloru - oznajmiła ze śmiechem. - To miesięczna produkcja pensjonariuszek naszego domu opieki.

Tina odpowiedziała jej bladym uśmiechem i Ellen skonstatowała, że z Tiną dzieje się coś niedobrego.

- Co się stało?

- Ależ nic.

- Nie masz chyba tajemnic przed starą ciotką? - zaczęła Ellen, siadając naprzeciwko Tiny. - Przede mną nic się nie ukryje. Widzę przecież, że coś ci jest. Może boisz się porodu, zastanawiasz się, jak to wszystko będzie?

- Zupełnie się nie boję - westchnęła Tina. - Jock boi się wystarczająco za nas oboje.

- Teraz ja nic nie rozumiem. Przeszłaś wszystkie badania

i trudno sobie wyobrazić lepszego położnika niż twój mąż. W dodatku zapewnił sobie pomoc kolegi o kwalifikacjach nie gorszych niż jego. - Urwała nagle. - No tak, tylko że Jock najwyraźniej nie może zapomnieć, jak jego matka zapłaciła za swój poród. Trudno mu się właściwie dziwić, że się boi.

- Ale ja nie jestem już w stanie tego wytrzymać - wybuchnęła Tina.

- Nie jesteś w stanie wytrzymać?

- Tak! Ciągle na mnie patrzy tak, jakbym już za chwilę miała zniknąć bez śladu z powierzchni ziemi.

- I to cię niepokoi?

- No właśnie - westchnęła Tina. - Jestem najszczęśliwszą kobietą na ziemi, kocham go ogromnie, a on jest dla mnie taki dobry. Tylko że nie wyobrażasz sobie, jak to wygląda! On nie tyle obawia się, że coś mi się stanie, ile cały czas wydaje się wyczekiwać nieszczęścia. Z góry już wie, że pewnego dnia nadejdzie kres, że to, co jest między nami, nie będzie trwać wiecznie i dlatego... dlatego on nie potrafi...

- Czego nie potrafi?

- Nie potrafi mi ofiarować siebie - przygryzła wargi Tina. Niechętnie prowadziła tę rozmowę, lecz Ellen znała Jocka od dziecka, łatwiej więc mogła zrozumieć całą sytuację niż na przykład Christie, dla której Jock był uosobieniem ideału. - Nie chciałabym, żebyś mnie źle zrozumiała - ciągnęła Tina. - Jock stara się jak może. Kocha mnie naprawdę i mówi mi o tym. Jest taki dobry, śmiejemy się z tego samego...

- No to nie jest tak źle - zauważyła Ellen.

- Tylko że on... Strasznie trudno to wytłumaczyć. Widzisz, czasami myślę, że małżeństwo jest dla niego ciężkim obowiązkiem, a on stara się ten obowiązek wypełnić jak najlepiej... Coś ci teraz opowiem. W zeszłym tygodniu wlazła do nas kominem małpka. Myśleliśmy, że to złodziej, Jock złapał więc parasol i wałek do ciasta i tak uzbrojony zastał małpkę siedzącą na kominku. Śmiechu było potem co niemiara, ale wyobraź sobie, że nawet wtedy Jock nie spuszczał ze mnie wzroku, jakby się chciał upewnić, że jeszcze żyję, bo przecież jak nie jutro, to pojutrze...

- Coś się z tobą stanie?

- No właśnie. A kiedy na niego krzyczę...

- Krzyczysz na niego?

- Pewnie, że czasami krzyczę, a tobie nigdy to się nie zdarza? Kiedy na przykład twój mąż znowu wejdzie do domu w zabrudzonych butach albo narobi bałaganu... No powiedz, Ellen, nigdy nie krzyczysz na Boba?

- No, może czasami...

- I co wtedy się dzieje? - dociekała Tina.

Ellen roześmiała się.

- Bob krzyczy na mnie... że na przykład dość już ma tych

babskich porządków, albo że trudno wytrzymać z taką kobietą

jak ja. Najczęściej śmiejemy się potem z siebie, ale zdarzyło się, że trzasnął drzwiami i zniknął na cały wieczór - dodała Ellen, czerwieniejąc.

Tina patrzyła zamyślona przed siebie. I tak właśnie powinno być! Dlaczego u nas jest inaczej?

- No właśnie... - pokiwała głową.

- Nie rozumiem - zdziwiła się Ellen. - A co robi Jock, kiedy na niego krzyczysz?

- Kiedy jestem w złym humorze, Jock zaczyna mi dogadzać i chodzi koło mnie, zupełnie jakbym była chora i tak krucha i delikatna, że wystarczy jeden powiew wiatru i juz mnie nie będzie. Jeżeli on się nie zmieni...

- To co?

Tina zerwała się na równe nogi, bo w drzwiach stanął właśnie Jock. Był taki przystojny! Serce zaczęło jej szybciej bić na jego widok, zupełnie jak pierwszego dnia, gdy go poznała.

Uśmiechnął się, ale oczy miał zatroskane.

- Czy wszystko w porządku? - spytał niespokojnie. - Wyglądasz na zmartwioną.

- Nic mi nie jest - próbowała się uśmiechnąć. - Ellen przyniosła mi właśnie dwadzieścia siedem par dziecinnych kapci. Zobacz sam! Jeśli nasza pociecha będzie miała mniej niż pięćdziesiąt cztery nóżki, będziemy mieli kłopot... - rzekła i głośno się roześmiała.

Na twarzy Jocka nie pojawił się nawet cień uśmiechu.

- Nasze dziecko będzie najzupełniej normalne - zapewnił, zupełnie jakby Tina rzeczywiście niepokoiła się, że urodzi jej się dziecko z pięćdziesięcioma czterema nogami. - Wszystkie badania przecież na to wskazują - dodał. - Czy jesteś już gotowa do wyjścia?

- Jestem - westchnęła. - Czuję, że będzie mi bardzo brakowało szpitala...

- Niedługo do nas wrócisz - zapewniła Ellen, patrząc z niepokojem na Jocka. Teraz dopiero zrozumiała, co Tina miała na myśli. - A zanim to zrobisz, musisz znaleźć trochę czasu pomiędzy jednym karmieniem a drugim, żeby się przygotować do egzaminu z anestezjologii.

- No właśnie... - westchnęła znowu Tina, podnosząc się z krzesła.

W tej chwili Jock znalazł się przy niej, by jej pomóc, ona zaś z trudem pohamowała się, by nie odepchnąć go od siebie.

- Dam sobie radę- mruknęła, patrząc na zegarek. - Dopiero piąta! - Przez ostatnie dwa miesiące pracowała w ciągu dnia i kończyła pracę po południu. - Sklepy są jeszcze otwarte, zrobię więc po drodze zakupy i będę na ciebie czekała koło siódmej w domu - oznajmiła Jockowi. - Jeśli oczywiście jakieś dziecko nie zacznie się w międzyczasie spieszyć na świat...

- Pani Arthur zaczęła właśnie rodzić - powiedział - ale idzie jej to tak wolno, że zdążę odwieźć cię do domu.

- Nie ma mowy - zaprotestowała, starając się, aby głos jej nie zabrzmiał zbyt ostro. - Pojadę sama. Jestem dorosłą, samodzielną osobą, a w dodatku jestem zdrowa jak rydz.

Dlaczego wszystko jest takie skomplikowane? Dlaczego Jock zupełnie nie potrafi się odprężyć? To przecież nie ma sensu!

Myślała o tym przez cały czas, robiąc zakupy, a zdenerwowanie nie opuściło jej nawet wtedy, gdy wsiadła do samochodu, żeby wrócić do domu.

Może Jock się uspokoi, gdy dziecko się już urodzi? Niewykluczone jednak, że wszystko będzie wyglądało znacznie gorzej. Może będzie się wtedy zamartwiał jeszcze bardziej? Dlaczego on nie potrafi brać życia po prostu?

Tina wyjeżdżała już z miasta, skręcała w górę, pomiędzy wzgórza. Po obydwu stronach drogi widać było farmy.

Dlaczego ja czuję się taka nieszczęśliwa? Dzień jest przecież cudowny, promienie słońca odbijają się w morzu, jest pogodnie i ciepło. Niedługo urodzę dziecko mojemu mężowi, człowiekowi, którego kocham. On także mnie kocha, opiekuje się mną, nosi mnie niemal na rękach...

- Najwyraźniej jestem egoistką i za bardzo myślę o sobie

- mruknęła. - Niczego mi przecież nie brakuje.

Nie było to jednak takie proste.

Nie chciała, by Jock nosił ją na rękach, nie pragnęła być jego ukochaną, rozpieszczoną żoną, pragnęła być jego przyjacielem i kochanką.

- Chcę żyć pełnią życia, a nie siedzieć zamknięta w złotej klatce! - powiedziała głośno.

W tej samej chwili droga, którą jechała, poruszyła się lekko.

Przez moment wydawało jej się, że śni na jawie.

Przyzwyczajona do koziołków i fikołków dziecka we własnym brzuchu, sądziła po prostu, że kopnęło ją teraz mocniej, w chwilę potem jednak coś szarpnęło kierownicą i samochód zjechał na bok. Tina nacisnęła hamulec i patrzyła przed siebie w osłupieniu.

Droga najwyraźniej się ruszała, falowała jak szeroka wstęga, którą ktoś potrząsał u obu jej końców. Drogi zazwyczaj się nie ruszają! Z pewnością się nie ruszają!

W panice zacisnęła ręce na kierownicy. Drogi z pewnością się nie ruszają, ta jednak najwyraźniej jest inna od pozostałych! Cały świat się rusza, jakby ziemia dostała niestrawności. Drzewo, które rosło w pobliżu, przechyliło się pod zupełnie nieprawdopodobnym kątem i zwaliło z hukiem na szosę.

Serce ze strachu podchodziło jej do gardła. Boże, co robić! Zatrzymała się na trawiastym poboczu, a ziemia pod nią nadal pulsowała.

Czy zostać w samochodzie, czy wysiąść?

Muszę zostać! Z pewnością będzie tu bezpieczniej, bo wokół nie ma drzew... Ruch ziemi nie ustawał, trwał przynajmniej dwie minuty. Były to najdłuższe dwie minuty w życiu Tiny.

Oczekiwała najgorszego. Myślała, że otworzy się pod jej stopami przepaść albo niebo spadnie jej na głowę...

- To musi być trzęsienie ziemi - wyszeptała, usiłując zapanować nad sobą. - Trzęsienie ziemi takie jak w Newcastle...

W Newcastle, mieście położonym na południe od Sydney, podczas trzęsienia ziemi były liczne ofiary śmiertelne.

Odwróciła się, aby spojrzeć przez tylną szybę na Gundow-ring, z którego przed chwilą wyjechała. W mieście chyba nic się nie dzieje, morze jest także spokojne i ciche...

- A więc... to lokalne trzęsienie ziemi... Nie ma się czego

bać - powtarzała sobie.

Wydawało się, że Christie i dzieciom również nic nie zagraża. Morze w zatoce, nad którą znajdowała się ich farma, było zupełnie spokojne. Niewykluczone więc, że gdzie indziej jest bezpiecznie. Tina wysiadła ostrożnie z samochodu, oczekując, że w każdej chwili ziemia może się przed nią rozstąpić.

Nic takiego się jednak nie stało. Gdyby nie popękana droga przy poboczu, leżące na szosie drzewo i szerokie pęknięcie nawierzchni pośrodku, można by nawet sądzić, że był to tylko zły sen.

Co robić? Z pewnością nie może jechać dalej, bo drogę zagradza zwalone drzewo, a ostatni jej odcinek jest zbyt gęsto zalesiony. Ziemia może się zresztą zatrząść jeszcze raz. Może zadzwonić?

Do Jocka?

Mowy nie ma. Przyjechałby tu w jednej chwili jak szaleniec, sprowadziłby jedną lub dwie brygady straży pożarnej, karetkę pogotowia, i zaalarmowałby jeszcze inne służby ratunkowe, a wszystko po to, by ratować ukochaną żonę, która tej pomocy wcale nie potrzebuje. W dodatku wszystkie te wozy i karetki mogłyby być potrzebne gdzie indziej... Nie ma przecież żadnej pewności, że było to tylko lokalne trzęsienie ziemi!

Do farmy było nie więcej niż około półtora kilometra. Może uda mi się dojść? Muszę tylko omijać po drodze drzewa.

W tej samej chwili usłyszała przeraźliwy krzyk. Wyjęła z samochodu podręczną torbę lekarską i ruszyła w kierunku, z którego dochodził.

Jakieś sto metrów od samochodu wybiegł z zarośli chłopiec. Miał pewnie około dwunastu lat, ubrany był w dżinsy, poplamioną koszulkę i tenisówki. Miał podrapaną i zakrwawioną twarz, a ramię zwisało mu pod dziwnym kątem. W jego oczach krył się strach i przerażenie. Gdy tylko dostrzegł Tinę, rzucił się w jej wyciągnięte ramiona.

Był to miejscowy zabijaka, Jason Calvert, którego Tina znała z widzenia i ze słyszenia. Jason i jego przyjaciel Brendan bywali postrachem okolicy. Zachowywali się tak, jakby mieli co najmniej szesnaście lat, i często wywoływali burdy w mieście.

Teraz jednak Jason był tylko małym, przerażonym chłopcem, który ze szlochem schronił się w objęcia Tiny.

- Powiedz mi, co się stało - dopytywała się Tina. - Co ci się stało w rękę?

- Boże, pani doktor, mnie nic nie jest... - Jason z trudem przychodził do siebie.

- Czy przywaliło cię drzewo? Mów prędko! Zaraz cię zabierzemy do szpitala i nastawimy rękę.

- Kiedy mnie nic nie jest! - wyjaśnił, uwalniając się z jej objęć. - Ale Brendan... Trzeba ratować Brendana! - wołał z przerażeniem w głosie.

- A gdzie jest Brendan?

- Ja... Byliśmy razem...

- Uspokój się. Policz spokojnie do trzech i zacznij po kolei.

- Byliśmy na wagarach - wybąkał w końcu Jason. - Cała

klasa jechała na jakąś głupią wycieczkę, a my powiedzieliśmy naszym mamom, że też jedziemy. Zabraliśmy trochę jedzenia i przyszliśmy tutaj na noc. Wzięliśmy nawet piwo...

Jason nie musiał więcej mówić. Tina także spędziła tu dzieciństwo, domyśliła się więc od razu wszystkiego.

- Brendan jest w jaskini?

- Tak, ale wejście do niej... Siedzieliśmy tam i próbowaliśmy rozpalić ognisko, kiedy nagle wszystko się zatrzęsło i zaczęły spadać głazy. Jeden trafił mnie w ramię i wtedy uciekłem, ale Brendan... Kiedy przestały spadać, wróciłem, żeby zobaczyć, co się z nim dzieje. Nogi ma przygniecione kamieniami i nie mogłem go wydostać. - Jasonem znowu wstrząsnęło łkanie.

- Pamiętaj, że musimy oboje zachować spokój. - Tina położyła rękę na ramieniu chłopca, patrząc mu w oczy. - Bez ciebie nie dam sobie rady, musisz się więc uspokoić. Powiedz mi teraz, czy Brendan jest w jaskini przemytników?

Wiele lat temu miejscowe dzieci nazwały tak dużą jaskinię i od tej pory tak właśnie o niej mówiono. Tina także spędzała w niej wagary.

- Tak, tylko że on jest w głębi...

- Zaraz tam pójdę.

- Ja pani pokażę...

- Ty musisz zostać tutaj - zatrzymała go. - Sama bywałam w jaskini przemytników na wagarach, więc bez trudu tam trafię. Nie wszyscy jednak wiedzą, jak się tam dostać, będziesz więc musiał ich zaprowadzić, kiedy nadejdzie pomoc.

- Ale jak...?

- Musisz wrócić do mojego samochodu - powiedziała. -Znajdziesz tam telefon komórkowy i wybierzesz trzy zera, odezwie się wtedy siostra Rhonda. Opowiedz jej wszystko. Tylko pamiętaj, musisz mówić spokojnie i powoli. I nie rozłączaj się, dopóki nie odpowiesz na wszystkie jej pytania. Zaczekaj potem w samochodzie na karetkę i zaraz ją wyślij do jaskini. Opuść sobie oparcie na przednim siedzeniu do tyłu i połóż się wygodnie. Czekaj tam, dopóki po ciebie nie przyjadą. Pamiętaj, że nie możesz nas zawieść!

W szpitalu trzęsienia ziemi prawie nie zauważono. Tylko na suficie w korytarzu pojawiła się rysa, a na jednym z oddziałów spadł obraz ze ściany.

Poród pani Arthur przeciągał się w nieskończoność, skurcze nadal pojawiały się rzadko, choć rodziła już trzeci raz. Jock zszedł na chwilę do recepcji, a w progu natknął się od razu na lekarzy z karetki, straż miejską i oficera straży pożarnej.

- Co tu się dzieje? - zapytał, nikt mu jednak nie odpowiedział, gdyż wszyscy gdzieś się spieszyli, a pokój obok recepcji z minuty na minutę zapełniał się coraz bardziej.

Przed chwilą powołany został miejscowy sztab kryzysowy.

- Trzęsienie ziemi było poważniejsze, niż się początkowo

wydawało - odezwała się w końcu zdenerwowana Rhonda. -

Zwłaszcza na terenach wyżej położonych. Mamy dotychczas

wiadomość o dwóch zawalonych domach, a także o wielu ob¬

rażeniach. Połączenia telefoniczne są przerwane, rannych może więc być więcej.

Zawahała się, a potem pokazała na pierwszą karetkę szykującą się do drogi.

- Może chcesz z nimi pojechać? - spytała. - Miałam właśnie dzwonić po doktor Buchanan i prosić, żeby zajęła się panią Arthur, a ty zabierz się z nimi. Brendan Cordy został zasypany w jaskini i... Tina jest przy nim. Nic jej nie jest - dodała szybko, widząc przerażony wyraz jego twarzy.

Pamiętała bardzo dobrze, że w głąb tej jaskini ośmielały się wchodzić tylko najodważniejsze dzieci. Panowały tam głębokie ciemności, których nie były w stanie rozjaśnić mdłe światełka latarek.

- Brendan! Słyszysz mnie? - zawołała, stając u wejścia.

Z głębi dobiegł ją cichy jęk.

Wyjęła latarkę i najostrożniej jak tylko umiała - gdzież jej jednak teraz było do zręczności i sprawności, jaką miała w wieku szkolnym - ruszyła przed siebie. Szła z pochyloną głową, pamiętając o niskim sklepieniu.

Po chwili uklękła i zdecydowała się iść na czworakach, co wydało jej się znacznie bezpieczniejsze. Nie zważała na kamienie raniące jej nagie kolana i posuwała się naprzód, trzymając latarkę pod pachą, a torbę posuwając przed sobą.

Brendan leżał około pięćdziesięciu metrów od wejścia do jaskini, nogi miał istotnie przysypane zwalonymi kamieniami, był jednak przytomny. Śledził w napięciu zbliżające się do niego światełko, a gdy Tina wzięła go za rękę, wybuchnął płaczem.

- Pani doktor, to pani...

- No już, uspokój się, chłopcze. Wszystko będzie dobrze. Poświeciła latarką w górę. Nie grozi nam chyba stamtąd

żadne niebezpieczeństwo? Gdyby tylko udało mi się odwalić mu z nóg te kamienie...

- Pomoc niedługo nadejdzie - zapewniła go. - Zaraz dam

ci coś na uśmierzenie bólu, a potem zabierzemy się...

Nie skończyła, bo właśnie w tej samej chwili wszystko znowu się poruszyło.

Skały u wejścia do jaskini posypały się w dół i ziemia zatrzęsła się w posadach.

- To gdzie była ta jaskinia? - pytał Jock zmienionym głosem chłopaka.

- Ależ tutaj! - Jason rozglądał się przerażonym wzrokiem, biegając wokół jak oszalały. Wszystko wyglądało inaczej. -Przysięgam, że to tutaj. Pamiętam, że wejście było tuż pod gumowym drzewem...

Tylko że gumowe drzewo leżało teraz na górze kamieni.

- Ma chłopak rację - odezwał się jeden z sanitariuszy. -

Znam dobrze to miejsce. Właśnie tu było wejście do jaskini.

Jock wpatrywał się martwym wzrokiem w górę osuwających się odłamków skał. Kiedyś była tu jaskinia. Teraz nie było ani jaskini, ani Brendana, ani Tiny.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Sobota, 5 maja

Dwie osoby zaginione. Obydwie prawdopodobnie nie żyją.

Po wczorajszym trzęsieniu ziemi na północ od Gundowring uznany został za zaginionego młody chłopak przysypany kamieniami oraz lekarka w ciąży, która pospieszyła mu na pomoc. Wstrząs, który osiągnął 4,1 stopni w skali Richtera, odebrany został na terenie sięgającym aż do zatoki Batemana, lecz szkody zauważono jedynie na małej przestrzeni.

- Boże, Boże... To niemożliwe, żeby zginęli... To niemożliwe - szeptał Jock.

- Nie oszukujmy się. Mówiąc ostrożnie, szanse są niewielkie. - Twarz Struana była także ściągnięta bólem. - Tam przecież musiało zlecieć ze dwieście ton ziemi.

- Ale oni tam są... Do diabła! Dlaczego ich jeszcze nie odkopano?

- Ziemia się stale osuwa. Kopią najszybciej, jak tylko można. Nie mogą tego jednak robić za szybko, bo zwiększa się wtedy ryzyko nowego osunięcia głazów. Czekają ponadto na specjalistyczny sprzęt zamówiony w Sydney. Jeżeli jeszcze żyją, z pewnością ich odnajdziemy.

- Ale kiedy to będzie? Kiedy?

Niedziela, 6 maja

Coraz mniejsze nadzieje na odnalezienie zaginionych.

Nadzieje na odnalezienie zaginionych w czasie trzęsienia ziemi na północ od Gundowring maleją z każdą chwilą. Mimo użycia psów policyjnych i specjalistycznego sprzętu nie udało się odszukać żadnego śladu.

Poniedziałek, 7 maja Ratownicy tracą nadzieją.

W zasypanej jaskini nie udało się do tej pory odnaleźć śladów Życia. Prywatnie ratownicy wyrażają przekonanie, że dwudziestodziewięcioletnia doktor Tina Rąfter, jej nie narodzone dziecko i dwunastoletni Brendan Cordy, któremu pospieszyła na pomoc, prawdopodobnie już nie żyją. Na miejscu wypadku zatrudnionych jest obecnie ponad dwustu ludzi...

- Połóż się chociaż na chwilę i prześpij.

- Nie chcę.

Christie położyła rękę na ramieniu Jocka.

- Musimy chyba pogodzić się z jej śmiercią...

- Ale ja...

- Posłuchaj, przecież ja czuję to samo co ty...

Wynędzniała twarz Christie była ściągnięta bólem. Widać

było, że od dawna nie zmrużyła oka.

- Wiem tylko, że Tina nie chciałaby, żeby jej śmierć nas

zniszczyła. Musimy dalej żyć. Marzę już wyłącznie o jednym.

Chciałabym mieć pewność, że się nie męczyła, że śmierć przyszła od razu...

- Ja nie potrafię dalej żyć - odezwał się Jock bezbarwnym głosem.

- Ale musisz.

Christie rozumiała go doskonale. Rozmawiała niedawno z Ellen i wiedziała, że Jock spodziewał się tego, jakby czuł, że jest mu pisany los własnego ojca. Nie można było jednak dopuścić, by poszedł teraz w jego ślady.

- Pamiętaj, że Tina kochała cię nade wszystko, chętnie ofiarowałaby nawet życie za ciebie. A ta miłość żyje dalej po jej śmierci. Przeżyła swoje życie w całej pełni, i za to właśnie ją kochaliśmy. Żyła z nami krótko, ale jej obecność była dla nas błogosławieństwem.

- Przestań, proszę...

- Musisz mnie wysłuchać. Gdyby Tina nie żyła pełnią życia, gdyby nie żyła naprawdę, byłaby może dziś wśród nas i opłakiwała z nami małego chłopca, który zginął samotnie. Tylko że to nie byłaby Tina, którą kochamy. Ofiarowywała się dla wszystkich i dlatego tak bardzo ja kochaliśmy. I dlatego nigdy o niej nie zapomnimy.

Jock patrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem. Był brudny, nie ogolony i wyczerpany. Od pierwszego dnia pomagał w odkopywaniu jaskini, na początku w rozpaczy robił to gołymi rękami, potem dołączył do zespołu górników.

- Musimy żyć dalej dla... Tiny - mówiła Christie drżącym

głosem. - Gdybym tylko miała pewność - jęknęła, zakrywając

twarz rękami - że się nie męczyła...

W jej głosie pobrzmiewał tak wielki ból, że Jock od razu oprzytomniał. Dopiero teraz zauważył, w jakim stanie znajduje się Christie, dopiero w tej chwili zrozumiał, że z miłości do Tiny zapomniała o sobie, wyciągając do niego rękę, by go ratować.

Życie idzie ciągle naprzód, pomyślał. I wiedział już, czego by się spodziewała po nim Tina. Nie chciałaby na pewno, by zniszczył sobie życie tak, jak zrobił to jego ojciec po śmierci żony.

Christie ma rację. Tina chciałaby, by żył dalej, żeby nauczył się kochać mocniej i prawdziwej niż do tej pory.

Zrozumiał nagle, że to właśnie pozostawiła mu Tina w darze. W tej samej chwili wydało mu się, że obok niego zaczyna się unosić i znikać czarna, gęsta, zimna mgła, która go do tej pory spowijała, a na jej miejsce przychodzi jasność.

Boże, dlaczego Tina nie może tego zobaczyć...

Podniósł się powoli i podszedł do Christie.

- Chodź, odprowadzę cię do domu, a potem wrócę i będę jeszcze czekał. Wiesz co - dodał po chwili - chyba masz rację... Cokolwiek się stanie, może uda nam się zachować przy życiu jej miłość.

Poniedziałek, 7 maja Dodatek nadzwyczajny

Przy pomocy specjalistycznego sprzętu udało się odkryć oznaki życia głęboko pod powierzchnią rumowiska skalnego. Ratownicy wypowiadają się na razie powściągliwie na temat szans uratowania zasypanych, ale poszukiwania prowadzone są jeszcze intensywniej. Prawdopodobnie trzystu ludzi będzie prowadziło tej nocy prace ratunkowe, przekopując cały teren.

Jock zobaczył Tinę pierwszy.

Starano się nie dopuszczać go w pobliże wskazanego przez

sondę miejsca, nie wiadomo przecież, co ukaże się ich oczom. Niespodziewanie jednak usłyszano głos Tiny! Zachrypnięty, pełen niedowierzania. Czy to w ogóle możliwe, że po trzech dniach i nocach ktoś ich jednak odnalazł?

Sonda wychwyciła jej słabe wołanie. Technicy dostroili ją i wkrótce można było usłyszeć poszczególne słowa.

- Umieram z głodu, nogi mi zesztywniały i chce mi się pić tak, że mam opuchnięty język. Ale poza tym czujemy się z Brendanem zupełnie dobrze.

- Brendan! - Rodzice chłopca, którzy stali za Jockiem, byli bliscy omdlenia.

- Brendan ma złamaną nogę - słowa z trudem wydobywały się poprzez wyschnięte usta Tiny - ale da sie ją uratować. Krążenie jest w porządku, znajdujemy sie w szczelinie skalnej wielkości niecałego metra kwadratowego, a Brendan chce do mamy i marzy o coca-coli.

- A o czym marzy pani doktor? - spytał szef ekipy ratunkowej. Nawet jemu trudno było uwierzyć w cudowne ocalenie zasypanych.

Zapadła cisza, a potem rozległ się cichy szept:

- Ja? Ja chcę tylko Jocka.

Nie od razu mogły się spełnić jej marzenia. Dokopywanie się do nich zabrało kolejne pięć godzin, a przez cały czas groziło niebezpieczeństwo kolejnego osunięcia się ziemi.

W końcu jednak Jock znalazł się z grupą górników w wydrążonym przez nich z takim trudem tunelu. Stanęli przed ostatnim głazem, który oddzielał ich od Tiny, a kiedy i ten zaczęto usuwać, ujrzał ją nareszcie. Była posiniaczona i brudna, próbowała się jednak do niego uśmiechnąć.

- Jock - wyszeptała i wyciągnęła rękę poprzez szczelinę.

- Zaraz cię stąd wyciągniemy - zapewnił łamiącym się głosem. - Żebyś wiedziała...

- Pospieszcie się! Jock, mam takie straszne bóle w krzyżu...

Bóle w krzyżu! Oczami wyobraźni widział Tinę leżącą na

stole operacyjnym z pękniętym kręgosłupem, a napięcie wśród ratowników niepomiernie wzrosło.

- Nie ruszaj się! - krzyknął. - Zaraz cię ułożymy na noszach.

- Nie będę się kładła na żadnych noszach - odpowiedziała pewnym głosem. - Zróbcie tylko szersze przejście, a sama wyjdę, bo nie sądzę, żeby Brendan nadawał się na położną...

Jessica Christine Blaxton urodziła się o trzeciej nad ranem w podziemnym tunelu.

Nie było już czasu na jazdę do szpitala. Jak opowiadała potem Christie, nie było już czasu na nic i Struan, który doglądał całej akcji ratunkowej, zdążył tylko ustawić parawany. Gdyby nie to, Tina rodziłaby w świetle jupiterów miejscowych i zagranicznych kamer telewizyjnych.

Ratownicy płakali z radości, ludzie obejmowali się i cieszyli, a Jock stał wśród nich szczęśliwy bez granic.

Tej właśnie nocy zrozumiał, że obecność Tiny w jego życiu jest błogosławieństwem.

- Czy pani doktorowa Blaxton gotowa jest do wyjścia?

Tina przeciągnęła się leniwie w szpitalnym łóżku. Minęły

już dwa tygodnie od chwili, gdy została wyciągnięta z jaskini, a nadal nie mogła uwierzyć, że może bez ograniczeń poruszać się i zmieniać pozycję.

Jock pochylił się nad łóżkiem żony. Pocałował ją czule w usta, a jej serce zabiło tak mocno jak wtedy, gdy pocałował ją pierwszy raz.

Objęła go i przyciągnęła do siebie. Położył się przy niej, nie zwracając najmniejszej uwagi na przechodzące pielęgniarki.

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że jesteś ze mną - wyszeptał.

Nikt w to zresztą nie mógł uwierzyć. Zwłaszcza że i Tina,

i Brendan wyszli z opresji obronną ręką. Jock jednak zdawał sobie dobrze sprawę, że to straszne przejście musiało pozostawić w ich psychice jakieś ślady.

Mieli dużo szczęścia.

Wielki granitowy głaz spadł tuż przed nimi, stanowiąc swoistą ochronę. Nie zapadła się także skała ponad ich głowami, a Tina miała przy sobie torbę z antybiotykami, morfiną i fizjologicznym roztworem soli, co pomogło jej ratować Brendana.

Obejmowała chłopca i pocieszała go przez cały czas, mówiąc, że na pewno niedługo przyjdzie pomoc. I w końcu pomoc nadeszła.

Teraz patrzyła na Jocka, marszcząc czoło.

- Co ci jest, kochanie?

- Tak sobie myślę... Wiem, że to głupie, ale...

- Ale co?

- Jak mnie będziesz chronił przed trzęsieniem ziemi? Nie odpowiedział.

- Posłuchaj - wyszeptała. - Już przedtem tak bardzo się o mnie bałeś... - Przerwała, bo maleńka Jessica poruszyła się w łóżeczku. - Czy pozwolisz mi teraz...

- Na co mam pozwolić?

- Czy pozwolisz mi być nareszcie sobą?

Znowu zapadło milczenie. Jock przymknął oczy i gładził Tinę po włosach.

- Nigdy nas nie chciałeś! - wybuchnęła. - Przez cały czas, kiedy siedziałam w tej jaskini, myślałam sobie, że tego się właśnie spodziewałeś, tego się właśnie najbardziej bałeś, i to się właśnie w końcu przeze mnie stało. Nigdy nie chciałeś mnie pokochać, nie chciałeś mieć rodziny. A ja w dodatku sprawiłam ci tyle bólu... i za to właśnie chcę cię przeprosić.

- Przestań! - Odsunął się od niej i rzekł ze złością: - Pamiętaj, żebyś mnie nigdy więcej nie przepraszała.

- Ale...

- Powiedziałem, przestań! Chcesz mnie przepraszać za to, że jesteś sobą? - Znowu wziął ją w ramiona. - To wszystko moja wina. Rozmawiałem o tym z Christie, kiedy byłaś w tej jaskini i myśleliśmy już, że nie żyjesz. Byłem zupełnie ślepy...

- Nie rozumiem...

- Christie powiedziała, że ty zawsze ofiarowujesz się za wszystkich i że dlatego cię tak bardzo kochamy i że cokolwiek się stanie, twoja miłość pozostanie na zawsze z nami. - Jock znowu pocałował ją w usta. - Ona ma rację. Nigdy cię nie stracę, bo jesteś częścią mnie. Stanowisz cząstkę mojego życia...

Jeszcze raz pocałował ją, wzruszony.

- Chciałbym z tobą przeżyć osiemdziesiąt lat albo i więcej. I na pewno będę się zawsze wami opiekował, tobą i Jessie, ale nie dlatego, że boję się was utracić. Wiem teraz, że to niemożliwe. Wiem, że cię nigdy nie stracę, bo jesteś nieodłączną częścią mnie samego i dzięki tobie stałem się teraz zupełnie innym człowiekiem.

- Jock...

- Od tej pory będziesz moją żoną, moją kochanką i moim

przyjacielem. Chciałbym... żebyś wyszła za mnie za mąż. Żebyśmy wzięli raz jeszcze ślub, prawdziwy ślub...

A co będzie, jeśli ona powie teraz, że już na to za późno, że zabiłem jej miłość?

Nic jednak nie było w stanie zabić miłości Tiny do Jocka.

Jessica poruszyła się znowu i zaczęła popłakiwać. Jock wziął córeczkę na ręce i podał ją matce. Trzymał je teraz obydwie w ramionach, a Tina myślała, że serce jej pęknie z miłości.

- A Jessie? Co myślisz o Jessie - spytała w końcu. - Czy nadal ci się wydaje, że na świecie pojawiło się o jedno dziecko za dużo?

- O czym ty w ogóle mówisz? - Przytulił je jeszcze mocniej. - Jeśli tak kiedyś mówiłem, musiałem być chyba niespełna rozumu.

Uwierzyła mu, gdy tylko spojrzała w jego oczy. Znalazła w nich zapewnienie wielkiej miłości i oddania. Wyczytała w oczach Jocka wszystko to, o czym marzą kobiety. Była teraz pewna, że kocha ją wielką, prawdziwą miłością.

Odsunął się od niej, w oczach zapaliły mu się przekorne iskierki.

- O jedno dziecko za dużo? Wprost przeciwnie - szepnął.

- Myślę, że na świecie jest o jedno dziecko za mało. A kto wie, może nawet o dwoje? Co ty na to? Może trzeba będzie temu jakoś zaradzić?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
Marion Lennox O jedno dziecko za dużo
Marion Lennox O jedno dziecko za dużo
Lennox Marion Medical Romance 132 O jedno dziecko za dużo
Jedno słowo za dużo
Peters Ellis Kroniki Brata Cadfaela 02 O jedno ciało za dużo
Peters Ellis Kroniki Brata Cadfaela 02 O jedno cialo za duzo
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
252 DUO Lennox Marion Dziecko pani doktor
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
Lennox Marion Dziecko pani doktor 2
035 Lennox Marion Dziecko pani doktor
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
259 Lennox Marion Dziecko pani doktor
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor

więcej podobnych podstron