ROZDZIA
Ł PIERWSZY
- Tu chyba jest o jedno dziecko za du
żo!
O mój Bo
że, westchnęła w duchu Ellen Silverton, rzucając
niespokojne spojrzenie w kierunku doktora Jocka Blaxtona. To
musia
ło się tak skończyć, pomyślała. Doktor Blaxton nie jest
w ko
ńcu tak naiwny i mało spostrzegawczy, żeby nie zauważyć
moich sztuczek. Od tygodnia przecie
ż nie robię nic innego, tylko
zamieniam
łóżeczka, wynoszę i wnoszę na salę dzieci...
Co jednak zrobi
ć, żeby prawda nie wyszła jeszcze na jaw? Muszę pomóc Tinie...
Za
wszelką cenę muszę pomóc Tinie.
Doktor Tina Rafter pracowa
ła w szpitalu w Gundowring od bardzo niedawna.
Tydzie
ń temu przyszła do Ellen bliska załamania; była blada na twarzy i miała
oczy pełne łez.
• Z
łożę wymówienie - oznajmiła. - Inaczej sobie nie poradzę, nie mogę przecież
przynosić dziecka do pracy.
• Ale
ż oczywiście, że możesz - zapewniła ją Ellen. - Nikt tego na pewno nie
zauwa
ży.
I rzeczywi
ście nikt nie zauważył, poza Jockiem Blaxtonem.
A niech go diabli wezm
ą! Ten człowiek miał chyba dodatkową
par
ę oczu! Jak teraz odwrócić jego uwagę?
- Co ty opowiadasz?
Jock Blaxton potrz
ąsnął plikiem kart pacjentów przed nosem pielęgniarki.
- Pos
łuchaj mnie dobrze, Ellen. Widzę przecież, że coś tu
jest nie w porz
ądku, ale nie wiem co. Tylko dlatego, że jesteś ode mnie
dwadzieścia lat starsza, nie możesz...
• Jestem starsza, a poza tym zna
łam twoją mamę - pociągnęła nosem Ellen,
chcąc odwrócić uwagę Jocka od łóżeczek dziecinnych, których było rzeczywiście
za dużo. - Twoja mama była niezwykłą kobietą! - mówiła dalej. - Bardzo się
przyjaźniłyśmy...
• Przesta
ń mnie zagadywać! - Oczy Jocka ciskały błyskawice. - Chcę wiedzieć,
co si
ę tu dzieje!
• A co si
ę ma dziać?
Doktor Blaxton spojrza
ł z ukosa na Ellen. Może ja rzeczywiście robię z igły
widły? Cóż by tu się mogło dziać? W skąpanym w słońcu szpitalu w Gundowring,
położonym na wybrzeżu Nowej Południowej Walii, nigdy nic się przecież nie
„dzia
ło".
Dla Jocka by
ło tu nawet za cicho i za spokojnie. Spędził w Gundowring
pierwszych dziesi
ęć lat swego życia, po śmierci matki wyjechał, aby wrócić po
up
ływie dwudziestu lat. Namówił go do tego dyrektor szpitala, Struan Maitland,
któremu pilnie by
ł potrzebny położnik. Ciągnęły go też z powrotem wspomnienia
szcz
ęśliwego dzieciństwa, pełne obrazów morza i słońca. Ponadto nie umiał sobie
do tej pory znaleźć miejsca. Czegoś mu brakowało, choć sam nie wiedział czego...
Cokolwiek by to by
ło, już po roku pobytu w Gundowring zrozumiał, że i tutaj
tego nie znajdzie, męczyła go tu bowiem monotonia. Doktor Blaxton był
człowiekiem czynu, potrzebne mu było aktywne, urozmaicone życie, po powrocie
więc z urlopu w Londynie, który bardzo mu przypadł do gustu, zaczął myśleć o
przeprowadzce.
Teraz jednak, niespodziewanie, ma do rozwi
ązania problem.
Sytuacja, w jakiej si
ę znalazł, wymaga działania. Na oddziale znajduje się bowiem
o jedno dziecko za dużo...
- Jak widz
ę, postanowiłaś nie odpowiadać na moje pyta
nie... - Wzi
ął do ręki pierwszą z kart małych pacjentów. - Jody
Connor - przeczyta
ł nazwisko. - Jody ma dwa tygodnie - do
dał, rozglądając się wokół. - O, tam jest Jody... - Położył pa
piery na łóżeczku dziecka i sięgnął po drugą kartę.
Ellen prze
łknęła nerwowo ślinę. Sytuacja stawała się poważna. Co będzie z
Tiną?
• Musz
ę... zanieśc Benjamina do jego mamy. - Ellen podeszła do najbliższego
łóżeczka. - Trzeba go nakarmić. A Lucy Fleming powinna wrócić...
• Usi
ądź, proszę. - Jock położył rękę na ramieniu Ellen. - Nie ruszaj teraz
żadnego dziecka.
• Ale...
• Usi
ądź! - Podprowadził ją do krzesła. - Ponoszę odpowiedzialność za ten
oddzia
ł i chciałbym w końcu zrozumieć, co tu się dzieje. W czasie nocnych
dyżurów pielęgniarki chcą się mnie także jak najszybciej pozbyć! Ciekaw jestem
dlaczego.
• Pewnie ci
ę po prostu unikają - mruknęła Ellen. - Chyba wiesz, jaką się
cieszysz
opinią...
• Poj
ęcia nie mam, co tu o mnie mówią. - Jock rozkładał na małych łóżeczkach
karty pacjentów.
•
Łatwo się chyba domyśleć - westchnęła, śledząc wzrokiem Jocka
zatrzymuj
ącego się po kolei przy każdym łóżeczku.
Zrobi
łam wszystko, co mogłam, pocieszała się. Ale co teraz będzie? Czy doktor
Blaxton zechce wyciągać z tego konsekwencje?
Kiedy
ś Ellen znała go dobrze. Przyjaźniła się serdecznie z jego matką i Jock
dorastał razem z jej synami. Pani Blaxton
wkrótce zmar
ła. Chłopiec, z natury bardzo uczuciowy, długo nie mógł dojść do
siebie. Pan Blaxton tak
że przeżył bardzo śmierć żony i wyprowadził się z Jockiem
do miasta. Ellen zobaczy
ła Jocka dopiero po dwudziestu latach, gdy wrócił do
Gundowring jako po
łożnik.
Przyjrza
ła mu się uważnie. Ma, tak jak w dzieciństwie, ciemną karnację i
czarne włosy. Jest teraz wysoki, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupły i
wysportowany... A gdy spojrzy na ciebie tymi swoimi niebieskimi oczami, które
przybieraj
ą odcień granatu, gdy zupełnie niespodziewanie wybuchnie zaraźliwym
śmiechem...
Pacjentki go uwielbia
ły, a wszystkie niezamężne pielęgniarki wzdychały do
niego. Nikt jednak nie rozumiał, dlaczego Jock trzymał się z dala od ludzi i gdy
tylko nadarzała się okazja, wyjeżdżał za granicę lub przynajmniej do Sydney.
Nie daj
ą mu pewnie spokoju wspomnienia, uznała Ellen. Dręczy go coś, co
przeżył w przeszłości i chyba boi się życia, strachem napawa go miłość...
No tak, tylko
że to wszystko nie ma najmniejszego związku z sytuacją, w której
się teraz znajduję, pomyślała sobie. Ciekawe, jak mu wytłumaczyć obecność w
szpitalu jednego male
ństwa więcej...
- Je
śli mi nie pozwalasz zanieść Benjamina do matki - zaczęła, próbując
ratować sytuację - muszę przynajmniej ją o tym uprzedzić. Ona na pewno się już
denerwuje...
Jock nie zwraca
ł na nią najmniejszej uwagi. W ręce pozostała mu jeszcze tylko
karta Jasona. Odszukał chłopczyka i położył ją na jego łóżeczku. Rozejrzał się
potem uważnie dookoła i uśmiech rozjaśnił mu twarz. A więc miałem rację,
pomy
ślał z zadowoleniem, patrząc na stojące tuż obok różowe łóżeczko,
w którym le
żała maleńka dziewczynka. Najwyraźniej umiem jeszcze liczyć! - To
ja ju
ż pójdę...
- Zosta
ń! - rzucił krótko. - Jak widzisz, nie jest tak źle
z moj
ą matematyką. Jak się nazywasz, maleńka? - zwrócił się do dziewczynki.
Dziewczynka spa
ła głęboko. Mogła mieć cztery do pięciu tygodni, miała
delikatną buzię, a na głowie rude kędziorki.
• Powiedz mi, Ellen...
• Ja naprawd
ę muszę już iść...
• Najpierw b
ędziesz mi musiała przedstawić tę młodą osobę - Zaraz zajrzę...
• Do karty? Przejrza
łem wszystkie karty; nie ma u nas karty tego maleństwa.
• Musi by
ć.
• Pos
łuchaj mnie, Ellen...
- Kiedy ja naprawd
ę nie mam czasu na podobne rozmowy
- rzuci
ła, ruszając w kierunku drzwi.
Jock zagrodzi
ł jej drogę.
• Pierwszy raz widz
ę tę dziewczynkę na oczy - mówił. -Nigdzie też nie ma jej
karty...
• To pacjentka Giny - wyb
ąkała Ellen.
Gina Buchanan,
żona doktora Struana Maitlanda, była lekarzem pediatrą.
Razem z mężem przebywała teraz na urlopie.
Jock pokiwa
ł głową. Ellen straciła najwyraźniej głowę, skoro zaczyna
opowiada
ć podobne historie.
- Wiesz przecie
ż, że Gina wyjechała, ale przed wyjazdem
przekaza
ła mi wszystkich pacjentów i dokładnie opowiedziała
o ka
żdym z nich. Jednak o tej czterotygodniowej dziewczynce
nie wspomnia
ła ani słowem.
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
• Ona ma pi
ęć tygodni...
• Zgadza si
ę. - Pokiwał głową, biorąc delikatnie maleńkie zawiniątko w swe
wielkie ręce. - Widzę, że ją znasz - dodał cicho. - A jak ona się nazywa?
• Rose.
• Rose - powtórzy
ł. Dziewczynka poruszyła się we śnie, a maleńka buzia
rozjaśniła się uśmiechem. - Bardzo piękne imię, w sam raz dla takiej ślicznej
osóbki. Ale musisz mi powiedzie
ć, co tu się w ogóle dzieje.
• Kiedy ja nie...
• Chc
ę się wreszcie czegoś dowiedzieć - przerwał jej i Ellen zrozumiała, że
będzie musiała powiedzieć prawdę.
Powoli unios
ła głowę i spojrzała Jockowi Blaxtonowi prosząco w oczy.
- Robimy to wszystko dla Tiny...
Dla Tiny?! Z wra
żenia omal nie upuścił zawiniątka. Przyglądał się z
niedowierzaniem dziewczynce, a potem spojrzał zdumiony na Ellen.
• Masz na my
śli doktor Rafter?
• Tak - wyb
ąkała Ellen. - Zgodziłyśmy się...
• Kto si
ę zgodził?
• Ja si
ę zgodziłam...
• Zgodzi
łaś się zaopiekować dzieckiem doktor Rafter?
• Gdybym tego nie zrobi
ła, Tina nie mogłaby pracować w nocy na ostrym
dy
żurze - odparła Ellen. - Ty zupełnie nic nie rozumiesz. Tina jest w beznadziejnej
sytuacji, nie stać jej w dodatku na płacenie...
• Nie sta
ć jej na opłacenie opiekunki do dziecka? - spytał z niedowierzaniem.
• Ty nic nie rozumiesz - powtórzy
ła Ellen. - Siostra...
• Rzeczywi
ście, chyba nic z tego nie rozumiem - przerwał jej ostrym głosem. -
Doktor Rafter pracuje u nas od dwóch tygodni. Kiedy stara
ła się o pracę, nie
wspomniała ani słowem o dziecku. O pracę zaś starało się poza nią pięć osób.
• A co by to zmieni
ło, gdyby wspomniała o dziecku?
• Gdyby
śmy wiedzieli, że ona liczy na naszą pomoc w opiece nad jakimś
dzieckiem...
• Pan doktor najwyra
źniej się zapomina - wybuchnęła Ellen. - To nie jest jakieś
dziecko. To jest dziewczynka imieniem Rose i my j
ą wszyscy kochamy. I proszę o
nic nie winić Tiny. To ja jej zaproponowałam opiekę nad dzieckiem i to ja jej do-
radzi
łam, żeby nic nikomu o małej nie mówiła.
• A to dlaczego?
• Na pewno doskonale zdajesz sobie spraw
ę, że Wayne Macky nigdy się nie
zgodzi, żeby Tina przynosiła z sobą dziecko, chyba że Struan wyraziłby na to
zgodę, ale jak wiesz, Struan wyjechał na trzy miesiące.
• Przecie
ż Tina ma u nas tylko zastępstwo - zauważył chłodno Jock. - Nie miała
w ogóle prawa podejmować tej pracy, skoro nakłada to na nas obowiązek opieki
nad jej dzieckiem.
• Nie mog
ę już tego dłużej słuchać - zdenerwowała się Ellen. - Tina nie jest
jak
ąś tam sobie dziewczyną, która objęła zastępstwo. Chyba dobrze wiesz, że ona
stąd pochodzi, wszyscy ją znamy...
• Ja jej nie znam - przerwa
ł Jock. - Ma dwadzieścia osiem lat, stąd wniosek, że
musiała mieć zaledwie pięć lat, kiedy stąd wyjeżdżałem. Nie znając jej, nie mogę
patrzeć na tę całą sprawę przez palce tak jak wy.
• A ponadto najwyra
źniej nie czujesz do niej sympatii...
• Nie czuj
ę! I wcale się z tym nie kryję - odburknął. - Mó-
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
wi
łem już o tym Struanowi. Nie podoba mi się, że właśnie ona dostała tę pracę, bo
nie wydaje mi się, żeby była nią specjalnie zainteresowana. Lekarz musi być
oddany chorym, nawet wtedy, gdy sprawuje tylko zast
ępstwo, a ona zdążyła już
dwa razy spó
źnić się do pracy...
• Pos
łuchaj mnie. Tina ma tutaj rodzinę, której jest bardzo potrzebna, musi się
do tego opiekować tym dzieckiem...
• I wymy
śliła sobie, że szpital jej w tym pomoże.
• Mylisz si
ę - zauważyła kategorycznie Ellen. - Tina dobrze wie, że Wayne
Macky nigdy się na to nie zgodzi. Gdy podpisywała umowę, nie przypuszczała, że
będzie się musiała zajmować w nocy dzieckiem, a kiedy już do tego doszło, posta-
nowi
ła zrezygnować z pracy. Ale... - przerwała Ellen, czerwieniąc się - ja
zdawałam sobie sprawę, jak bardzo ona potrzebuje tej pracy. Wszystkie zresztą
pielęgniarki dobrze o tym wiedzą. Znamy przecież Tinę od urodzenia...
• Chcia
łbym wreszcie wiedzieć, co tu się dzieje? - przerwał Jock. - Jeżeli dobrze
rozumiem, pielęgniarki w nocy doglądają Rose na oddziale?
• Zgad
łeś! - Ellen ujęła się pod boki, patrząc mu śmiało w oczy. - Ale jeśli
doniesiesz o tym...
• Chcia
łaś powiedzieć: Jeśli powiadomię o tym Wayne'a Macky'ego?
• Zgadza si
ę! Jeśli dowie się o tym Wayne Macky, nie omieszka z pewnością
zawiadomić zarządu szpitala, a ten...
• Wyrzuci natychmiast doktor Rafter i jej dziecko.
• No w
łaśnie. A cała odpowiedzialność spadnie wtedy na ciebie. Nie mam
poj
ęcia, dlaczego nie lubisz Tiny. To wspaniała dziewczyna.
• Tylko
że nasz szpital nie jest przechowalnią dzieci. A jeśli
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
to male
ństwo zostanie przy okazji zainfekowane paciorkowcem złocistym, co
czasem się w szpitalu zdarza...
- Przesta
ń! - Ellen nerwowo przygryzła usta.
Nieraz mówi
ły o tej możliwości z Tiną, i na samą myśl o tym robiło im się
gorąco. Tina nie miała jednak wyjścia. Podjęła decyzję o pozostawieniu córki w
szpitalu w odruchu rozpaczy, zdaj
ąc sobie przy tym doskonale sprawę z
czyhającego zagrożenia.
• Gronkowca na razie nie mamy - ci
ągnął Jock - lecz ja nie mogę wyrazić zgody
na przetrzymywanie w szpitalu zdrowego dziecka przez trzy miesi
ące! Myślę w
dod
atku, że doktor Rafter nie ma prawa tego od nas wymagać. Otrzymuje wysoką
pensję, no i jest dorosłą kobietą, zdawała więc sobie chyba sprawę, jakie
obowi
ązki czekają na nią przy małym dziecku.
• Tylko
że...
• Mowy nie ma - przerwa
ł jej, obejmując mocniej małe zawiniątko. - Wiem, że
masz dobre serce i pewnie trudno by ci by
ło powiedzieć jej to wszystko. Ja zrobię
to jednak z łatwością.
• Dlaczego ty jej tak nie lubisz?
• Bo ma pusto w g
łowie i nie traktuje poważnie swoich obowiązków - odrzekł,
z
aciskając gniewnie wargi. - Cała ta historia z Rose... Nietrudno zgadnąć, dlaczego
tu przyjecha
ła. Pewnie musiała po prostu wyjechać z poprzedniego miejsca...
I zanim Ellen zd
ążyła coś odpowiedzieć, Jock odwrócił się i wyszedł.
Szed
ł korytarzem w kierunku izby przyjęć, czując, jak ogarnia go coraz większa
złość. Tina Rafter... Od pierwszej chwili był przeciwny jej kandydaturze. Robiła
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
wra
żenie bardzo młodej osoby; trudno było uwierzyć, że ma już blisko
dwadzie
ścia dziewięć lat. Wydawało mu się, że jest zbyt młoda, by pracować na
ostrym dy
żurze.
Dlaczego w ogóle zdecydowa
ła się na podobną pracę? Co sprawiło, że
zrezygnowała z kariery anestezjologa? Irytowało go, że nie potrafił znaleźć
odpowiedzi na te pytania. W dodatku nie móg
ł jej o to po prostu zapytać!
Do dzi
ś pamiętał dobrze pierwsze spotkanie, gdy dwa tygodnie temu Struan
przedstawiał ją wszystkim. Wywarła na nim duże wrażenie... Miała uśmiechniętą
buzię, była szczupła i zgrabna, na ramiona opadała jej kaskada lśniących, rudych
w
łosów. Weszła lekkim, swobodnym krokiem, wystarczyło jednak, by Struan
przedstawi
ł jej Jocka, a twarz Tiny zachmurzyła się i kobieta zmierzyła go
lodowatym, pe
łnym pogardy wzrokiem.
Jock zapomnia
ł wtedy języka w gębie. Żadna kobieta nigdy jeszcze tak na niego
nie patrzy
ła. Mówił sobie potem wiele razy, że musiało mu się coś przywidzieć.
Wiedzia
ł jednak dobrze, że to nieprawda.
Z niewiadomych dla niego przyczyn Tina od pierwszej chwili nie mog
ła na
niego
patrzeć. Co więcej, najwyraźniej nim pogardzała. Podzielił się swoimi
spostrzeżeniami ze Struanem, nikt się tym jednak nie przejął. Struan, Wayne
Macky i jeden ze starszych cz
łonków rady nadzorczej szpitala znali Tinę od dzie-
cka i mieli do niej pe
łne zaufanie.
• Mo
że ją nawet namówimy, żeby została u nas na stałe - oznajmił Struan tuż
przed wyjazdem na zasłużony urlop. - Ma znakomite referencje, a do uzyskania
specjalizacji z anestezjologii brakuje jej tylko jednego egzaminu.
• Tego w
łaśnie nie rozumiem - odezwał się Jock. - Dlacze-
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
go ona przerywa specjalizacj
ę i bierze zastępstwo na ostrym dyżurze?
- Sprawy rodzinne - rzuci
ł krótko Struan. - Spróbuj ją namówić, żeby u nas
została. Giną ma naprawdę za dużo roboty, a Lloyd jest przepracowany. Jeden
anestezjolog nie daje sobie po prostu rady.
Struan mia
ł oczywiście rację, tyle tylko, że Jockowi nie dawała spokoju
pogarda, jaką wyczytał w oczach Tiny. A do tego ta historia z Rose...
Jak ona mog
ła utrzymywać to wszystko w tajemnicy? Jak mogła nie przyznać
si
ę, że jest samotną matką? No, to w końcu można jakoś zrozumieć, zdecydował
po chwili. Tina musiała wiedzieć, że gdyby opowiedziała o dziecku, spotkałaby się
z oburzeniem Wayne'a, a stary Ron Sergeant, dyrektor rady nadzorczej szpitala,
wyrazi
łby dezaprobatę.
Ale jak mog
ła oczekiwać, że personel szpitala będzie się opiekować jej
dzieckiem? Zmarszczy
ł czoło i zdecydowanym ruchem pchnął oszklone drzwi,
prowadzące do izby przyjęć.
Jak si
ę okazało, nie była to najlepsza chwila, aby przeprowadzić rozmowę z
doktor Rafter.
Jock stan
ął jak wryty, nie mogąc oderwać oczu od całującej się pary. Ktoś, nie
wiadomo kto, całował zapamiętale Tinę. Któż to mógł być? Maleńka, filigranowa
figurka kobiety - Tina nie mog
ła mieć więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu -
tonęła w objęciach potężnego mężczyzny. Jock widział tylko smukłe nogi Tiny i
opadaj
ące jej na ramiona włosy.
To pewnie jaki
ś farmer - wielki, dobrze zbudowany, w poplamionym ubraniu,
wygl
ądał tak, jakby właśnie wyszedł z obory. To ci dopiero amant, pomyślał Jock.
Tinie najwyraźniej to jednak nie przeszkadzało.
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
Ogarn
ął go niespodziewanie gniew.
- Co tu si
ę dzieje?
Para przesta
ła się całować, mężczyzna jednak nie puszczał Tiny z objęć. Nie
wydawali si
ę wcale zmieszani, a zielone oczy kobiety śmiały się figlarnie.
• Oj, Harry, zapominasz si
ę. Zgodziłam się tylko na całusa, a ty od razu... Oj, bo
powiem Mary!
• Nigdy ci nie uwierzy, masz by
ć przecież naszą druhną. A zresztą - Harry
Daniel uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem - już za miesiąc Mary zostanie
moją żoną i będzie nią przez następne pięćdziesiąt lat.
Rozmawiali tak, nie zwracaj
ąc na Jocka najmniejszej uwagi. Ten od razu poznał
Harry'ego Daniela, który zaręczony był z Mary Stevenson, nauczycielką, i należał
do miejscowej dru
żyny piłkarskiej...
- Co tu si
ę... - zaczął znowu.
Tym razem go zauwa
żyli. Harry spojrzał w jego stronę i uśmiechnął się, zaś z
twarzy Tiny uśmiech zniknął. Wyśliznęła się z objęć Harry'ego i zwróciła się do
niego oficjalnym tonem:
• Przyjd
ź w piątek, wyjmę ci wtedy szwy. Do wesela na pewno się zagoi...
• Co si
ę stało? - spytał Jock, który dopiero teraz zauważył opatrunek na ręce
farmera.
• Ma
łe starcie z piłą elektryczną, doktorze - odparł wesoło Harry. - Ta cholerna
maszyna by
ła oczywiście górą.
• I doktor Rafter zamieni
ła się w anioła pocieszyciela?
• Pewnie,
że tak. Zagroziłem, że będę krzyczeć. Obiecała dać mi całusa, jeśli nie
pisnę podczas zszywania. No i dotrzymała słowa. Nie ma lepszego lekarza na
świecie od doktor Rafter. Mam nadzieję, że ją tu zatrzymacie.
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
Mówi
ąc to, Harry pomachał Tinie ręką i wyszedł. Zapadła cisza. Dopiero teraz
Tina zauważyła zawiniątko w rękach Jocka.
- Rose - wyszepta
ła, wyciągając ręce do dziecka. - Czy coś
si
ę stało?
Napotka
ła zimny, niechętny wzrok Jocka. To było przecież do przewidzenia!
Ellen zapewnia
ła, że wszystko się jakoś ułoży, ale Tina nigdy w to nie wierzyła.
Na twarzy Jocka wyczytała już potępienie...
A niech go diabli wezm
ą! - pomyślała. Tyle już złego nam zrobił, a teraz jeszcze
będzie mi pewnie prawił kazania. Nie ma wyjścia, trzeba z tym wszystkim raz na
zawsze skończyć! Na pewno nie będę wysłuchiwać, co ten człowiek ma do powie-
dzenia!
- Czy
życzy pan sobie, doktorze, żebym zakończyła ten
dy
żur, zanim stąd odejdę, czy też mam od razu zrezygnować
z pracy? - spyta
ła.
Jock milcza
ł zaskoczony.
- No wi
ęc? - spytała ponownie, biorąc na ręce Rose.
Spojrza
ła na śpiącą spokojnie dziewczynkę i poczuła, jak
przepe
łnia ją ogromna miłość do tego dziecka. A obok stoi człowiek, który
wyrządził już tyle złego... Niech go diabli wezmą, pomyślała znowu.
- Pójd
ę więc zaraz - oznajmiła.
Jock poczu
ł wzbierający gniew. Co za nieodpowiedzialność!
• A kto si
ę zajmie izbą przyjęć? - zapytał. - Proszę nie zapominać, że podpisała
pani umowę na trzy miesiące.
• Wiem - rzuci
ła - ale muszę ją zerwać z ważnych powodów natury osobistej.
Czasem tak bywa i w obecnej sytuacji
żadne względy prawne nie zmuszą mnie,
żebym tu pozostała.
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
Ellen próbowa
ła mnie przekonać, że jestem wobec pana niesprawiedliwa, że
potraktuje pan nas życzliwie. Byłam na tyle głupia, że w to uwierzyłam...
G
łos jej lekko zadrżał, gdy kończyła:
- A wi
ęc... zabieram teraz Rosę do domu, i będzie pan miał
przez par
ę dni mnóstwo pracy, zanim znajdzie pan kogoś na
moje miejsce. My
ślę jednak, że nic się panu nie stanie. Wprost
przeciwnie. S
ądzę nawet, że wyjdzie to panu na dobre!
Odwróci
ła się i ruszyła w kierunku drzwi. Jock dogonił ją, zanim nacisnęła
klamkę.
• Chwileczk
ę... - rzekł, kładąc jej rękę na ramieniu.
• Nie zamierzam wys
łuchiwać teraz pańskich kazań, panie doktorze. Dosyć
z
łego wyrządził pan temu maleństwu - dodała, przytulając dziecko do siebie. -
Proszę mnie teraz puścić.
Jock zacisn
ął mocniej rękę na jej ramieniu.
• Nic z tego nie rozumiem - powiedzia
ł.
• To pana specjalno
ść. - Gwałtownym ruchem strząsnęła jego rękę.
Jock b
łyskawicznie zastąpił jej drogę.
• Czy zechcia
łaby mi pani wyjaśnić, co tu się w ogóle dzieje? - wybuchnął. -
Dowiaduję się, że mój personel zajmuje się pani nieślubnym dzieckiem, a o ile mi
wiadomo, podpisując umowę nawet nas pani nie zawiadomiła o jego istnieniu. A
kiedy zaczynam o tym z pani
ą rozmawiać, wpada pani w złość, zupełnie jakbyśmy
to my byli winni. Od pierwszej chwili ma pani do mnie jakie
ś pretensje...
• O czym pan mówi? Moje nie
ślubne dziecko? - wykrztusiła.
• Czy... - zacz
ął Jock, ale nie skończył.
Tina na chwil
ę zaniemówiła, czując, że krew uderza jej do
g
łowy, po czym podniosła rękę i z całej siły uderzyła go w twarz. A potem, tuląc
do siebie dziecko, wyśliznęła się na korytarz.
Świadkiem tej sceny była siostra dyżurna Barbara, siedząca za biurkiem w rogu
pokoju. Na twarzy jej malowa
ło się bezbrzeżne zdumienie.
Zanim Jock oprzytomnia
ł, Tina dobiegła już do parkingu. Po chwili usłyszał
odgłos zapalanego silnika...
O JEDNO
DZIECKO ZA
DU
ŻO
ROZDZIA
Ł DRUGI
Tej nocy Jock nie mia
ł już wiele czasu, aby rozmyślać o Tinie. Musiał przejąć
jej obowi
ązki, a poza tym pełnił funkcję lekarza położnika. O siódmej rano był
zupełnie wykończony. Odebrał w nocy skomplikowany poród, ratował pacjenta,
który dostał ataku serca, zakładał kroplówki i uspokajał starszą panią, która
cierpia
ła na bezsenność.
Gdy przyszed
ł do sali noworodków, aby obejrzeć świeżo narodzonego
niemowlaka, Ellen zamierza
ła po skończonym dyżurze iść do domu. Obrzuciła
szybkim spojrzeniem Jocka i jej zwykle
łagodna, uśmiechnięta twarz zmieniła się
w jednej chwili.
- Piel
ęgniarka z izby przyjęć wszystko mi powiedziała -
oznajmi
ła ze złością. - Jak mogłeś dać Tinie wymówienie! Jock,
zastanów si
ę! Twoja matka przewraca się teraz w grobie!
Jock przymkn
ął oczy. Miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie, był przy
tym zupełnie wykończony. W niedzielę w nocy odbierał poród, prawie cały
poniedziałek przyjmował pacjentki, noc poniedziałkowa właśnie się skończyła i
wkrótce czekał go następny dzień pracy.
• Nie da
łem jej wymówienia - wydusił przez zęby. - Sama odeszła, zerwała
umowę. Dobrze się zresztą stało.
• Chyba nie mówisz tego powa
żnie.
• Wprost przeciwnie. Tak w
łaśnie myślę. Tina ma pstro
w g
łowie, flirtuje z pacjentami, spóźnia się do pracy, a w dodat-ku chciała
zatrudnić personel szpitalny do opieki nad swoją coreczką, bo pewnie jest skąpa i
żal jej pieniędzy na opłacenie opiekunki. Nie zdziwiłbym się przy tym, gdyby
nawet nie wiedzia
ła, kto jest ojcem Rose. Ellen nie odzywała się.
- Chcia
łem cię teraz prosić, żebyś przed wyjściem poprosiła
Vayne'a Macky'ego o ponowne rozpocz
ęcie poszukiwań kogoś
na zast
ępstwo - poprosił Jock. - Muszę zjeść śniadanie, a o ós-mej będę robił
cesarskie cięcie. Ellen nadal milczała.
- Da
ła ci po twarzy? - odezwała się w końcu. Na policzku
Jocka wida
ć jeszcze było ślady palców.
- Da
ła - wybuchnął. - Mógłbym ją nawet oskarżyć...
Nie sko
ńczył, bo Ellen podeszła do niego szybkim krokiem
i wymierzy
ła mu policzek z drugiej strony.
To od twojej matki - o
świadczyła - i ode mnie. A jeżeli sobie życzysz, możesz
mnie zaraz zwolnić. Za stara już jestem, żeby przymykać oczy na podobne
wyczyny. Powinien si
ę pan wstydzić, panie doktorze!
• Ja?
• Tak, ty! - Chwyci
ła go za ramiona i popchnęła na krzesło. - A teraz siadaj i
s
łuchaj - zarządziła.
• Ale...
- I nie przerywaj mi, dopóki nie sko
ńczę. - Twarz Ellen
p
łonęła. Wzięła się pod boki i stała nad nim, mierząc go roz-
iskrzonym wzrokiem. - Po pierwsze - zacz
ęła - Tina to wspaniała dziewczyna, a to,
co przesz
ła, to, z czym się teraz boryka...
- Kiedy ja...
- Cicho b
ądź! Po drugie, Rose Maiden nie jest dzieckiem
Tiny, lecz jej siostry. Jak mo
żna było nazwać Tinę nieodpowie
dzialn
ą matką nieślubnego dziecka! Ją, która dźwiga tak strasz
ne ci
ężary, gdy tyle zwaliło się na jej barki! Wcale sie nie dziwię,
że cię spoliczkowała. A w dodatku oskarżasz ją o flirty...
- Ca
łowała się z Harrym Danielem w izbie przyjęć...
Ellen robi
ła nadludzki wysiłek, aby się uspokoić.
• Wiem. Barbara mi o tym mówi
ła. Powiedziała również, że zareagowałeś na to
tak jak zdradzony kochanek. Mo
że nie wiesz, ale Harry i Tina przyjaźnią się od
dziecka. W przyszłym miesiącu Harry żeni się z bliską przyjaciółką Tiny. Czy taki
poca
łunek źle świadczy o Tinie?
• Ale... - Jock próbowa
ł pozbierać myśli. - Skoro Rose nie jest dzieckiem Tiny...
• Ju
ż ci mówiłam, że to córeczka jej siostry.
• To dlaczego jej siostra si
ę nią nie zajmuje?
• Bo nie mo
że. Od tygodnia leży w szpitalu w Sydney. Cierpi na depresję
poporodową i ogólne wycieńczenie.
• Kiedy ja nie. ..
• Co nie? - przerwa
ła Ellen. - Nie wierzysz w to, co ci mówię? Wolisz wierzyć,
że Tina zaleca się do każdego i że jest nieodpowiedzialna? Wstydzę się za ciebie.
Dobrze, że twoja matka nie dożyła tej chwili - skończyła, kierując się w stronę
drzwi.
• Pos
łuchaj mnie...
W g
łosie Jocka krył się niepokój i obawa, które kazały jej się zatrzymać.
- Musisz mi wyt
łumaczyć, co tu się dzieje - poprosił i de
likatnie dotknął palcami twarzy. - Może rzeczywiście przesa
dzi
łem - dodał po chwili, widząc, że Ellen usiadła. - Tylko że
ja nic z tego wszystkiego nie rozumiem.
- A dlaczego to ja mia
łabym ci to wszystko opowiadać? - burknęła Ellen,
zaciskając gniewnie wargi. - Bo cię o to proszę!
W g
łosie Jocka było tyle rozpaczy, że Ellen zmiękła trochę. Może nie wszystko
jeszcze stracone? - No wi
ęc siostra Tiny, Christine Maiden, mieszka za miastem -
zacz
ęła Ellen. Aha - wtrącił Jock. - I Christine urodziła przed pięcioma
tygodniami Rose?
• Tak.
• To musia
ło być wtedy, kiedy byłem na urlopie - zauważył. Tylko że to
niczego nie wyjaśnia, pomyślał. Jestem w naj-
bli
ższej okolicy jedynym położnikiem, nigdy jednak nie słysza-
łem o żadnej Christine Maiden...
- Z tego by wynika
ło, że poród odebrał Henry Roddick? Jock zapłacił
Henry'emu majątek, by zgodził się objąć zastępstwo na czas jego pobytu w
Londynie.
• Pewnie tak, chocia
ż Tina twierdzi, że to byłeś ty. Nie mam pojęcia, jak było
naprawdę, bo i ja miałam wtedy wolne.
• Nadal nic nie rozumiem - pokr
ęcił głową Jock. - Skoro Christine Maiden tu
mieszka, powinienem j
ą znać. Nie było mnie tylko dwa tygodnie... Gdzie więc
robiła badania podczas
ci
ąży?
- Mog
ła ich wcale nie robić - odrzekła Ellen niepewnie.
• Ale jak to mo
żliwe? Ellen westchnęła ciężko.
• To d
ługa historia...
• No to zaczynaj.
- Nie znam dobrze szczegó
łów - zawahała się Ellen. - Z te
go jednak, co wiem... No wi
ęc Tina twierdzi, że mąż Christie
porzuci
ł ją, kiedy była w drugim miesiącu ciąży. Mają już dwoje dzieci, jedno ma
dwa, a drugie cztery lata. Christine nie chcia
ła nikogo prosić o pomoc. Chyba nikt
tu nawet nie wiedzia
ł, że ona jest w ciąży. Ja w każdym razie nie miałam o tym
pojęcia. Nigdy jej przez ten czas nie widziałam.
• Ale poród odebra
ł doktor Roddick?
• Pewnie tak.
• Czy s
ą tu jej papiery?
• Tak, historia jej choroby - odrzek
ła Ellen. - Jeśli chcesz, możesz ją przejrzeć.
• Uwa
żasz, jak widzę, że nic mnie to nie obchodzi...
• Nic podobnego nie powiedzia
łam.
• Domy
śliłem się jednak, że tak sądzisz - zauważył ze smutnym uśmiechem. -
Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego mi tego wcześniej nie opowiedziałaś, no i
jaka w tym wszystkim jest rola Tiny?
• Tina opiekuje si
ę całą rodziną. Wzięła zastępstwo w naszym szpitalu, bo
niepokoiła się o siostrę, a kiedy tu przyjechała, Christine załamała się zupełnie. No
i wtedy Tina umie
ściła ją w szpitalu, pozostając sama z trójką dzieci. Wydaje mi
się, że mieszka z nimi jakaś dziewczyna, którą Tina opłaca chociażby po to, żeby
móc się przespać chwilę w ciągu dnia, ale nie może zająć się w nocy płaczącym
niemowlęciem, więc Tina zabierała z sobą Rose do pracy.
• Kto o tym wiedzia
ł?
• Tylko piel
ęgniarki z naszego oddziału.
• A Gina i Struan?
• Struan wie, dlaczego Tinie zale
żało na pracy w Gundow-ring, nic jednak nie
wiedzia
ł, że Rose miała spędzać noce w szpitalu.
- Nie bardzo rozumiem?
- To proste. Kiedy wyje
żdżali, Christine nie była jeszcze w szpitalu. Tina zresztą
uważa, że im mniej ludzi wie o zabu- rzeniach psychicznych Christine, tym lepiej.
Ludzie tak lubi
ą osądzać innych, wydają tak łatwo wyroki. Christine nie chciała
tu nawet pój
ść do lekarza, Tina musiała ją zabrać do Sydney...
Biedna, ba
ła się pewnie, że wszyscy już zawsze będą ją uważali za psychicznie
chor
ą.
• Co za koszmar!
• Te
ż tak uważam. Ty zaś ten cały koszmar uczyniłeś jeszcze straszniejszym.
A teraz, panie doktorze, je
śli pan pozwoli, pójdę już, zwłaszcza że mam
rozpocząć poszukiwania za-
st
ępcy...
-Niepotrzebny nam
żaden zastępca. - Jock nerwowym ru
chem przyg
ładził włosy. - Czy... zechciałabyś poprosić Tinę,
żeby wróciła do pracy? Powiedz jej, że zrozumiałem, o co
chodzi.
• Nie. - Ellen stanowczo potrz
ąsnęła głową.
• Ale dlaczego?
• Podejrzewam,
że tylko ty możesz ją poprosić, żeby wróciła do pracy. Ta
kobieta ma swój honor.
Dopiero o pi
ątej po południu Jock znalazł chwilę czasu, by wybrać się na
farmę siostry Tiny. Zajęło mu to ponad pół godziny, gdyż adres w szpitalnej karcie
nie był zbyt dokładny.
Gdy wysiad
ł z samochodu i otworzył furtkę prowadzącą do obejścia, ogarnęło
go przerażenie. To niemożliwe, by ktoś mógł mieszkać w podobnym domu!
By
ła to waląca się rudera zawieszona na stromym stoku, który wznosił się nad
nadmorską równiną. Dzika roślinność wdzierała się wszędzie mimo ogrodzenia.
Krzaki eukaliptusa i wielkie paprocie rozrasta
ły się w pobliżu domu.
Czy dobrze trafi
łem? - zastanawiał się Jock, rozglądając się niespokojnie
dooko
ła. Obok domu zauważył wychudłą krowę, a na werandzie kilka
nastroszonych kur. W tej samej chwili us
łyszał śmiech dobiegający gdzieś z tyłu, a
potem dziewczęcy głos:
- Raz, dwa, trzy, szukam!
Zza domu wybieg
ła Tina. Z trudem ją poznał. Spotykał w szpitalu zadbaną panią
doktor w białym fartuchu, a przed sobą miał potarganą, bosą dziewczynę w
postrzępionych dżinsach, która tuliła do piersi zawiniątko z dzieckiem.
Jednym susem wbieg
ła po schodkach na werandę.
- O! Tu ci
ę mam! Wychodź, Ally!
Zbieg
ła zaraz z powrotem i ruszyła naprzeciw spieszącego w jej kierunku
ma
łego chłopczyka. Trzymała teraz zawiniątko w jednej ręce, drugą uniosła do
góry malca, posadziła go na biodrze i kręciła się z dziećmi w kółko, śmiejąc się
głośno i pokrzykując.
- Hurra! Popatrz, Tim! Znale
źliśmy Ally!
W tej samej chwili Tim dostrzeg
ł samochód Jocka.
- Ciociu, zobacz! Samochód!
Tina znieruchomia
ła. Sportowy samochód nie zrobił na niej żadnego wrażenia,
spostrzeg
ła jednak od razu Jocka.
- Ciociu, ciociu - rozleg
ł się głosik małej dziewczynki, któ
ra z rozwianymi, rudymi włoskami biegła do Tiny, wyciągając
do niej r
ączki. - A ja myślałam, że mnie nigdy nie znajdziesz,
bo...
Urwa
ła, widząc przed sobą obcego, i szybko złapała Tinę za rękę. Jak dobrze by
było uciec do domu i zatrzasnąć nieproszo-
nemu go
ściowi drzwi przed nosem, pomyślała Tina. Od razu przyszło jej jednak
do głowy, że dom rozsypałby się wtedy na kawałki.
Sta
ła więc z trójką dzieci na podwórzu, Jock szedł powoli w ich kierunku, a
ciep
ły wiatr rozwiewał jego czarne włosy. Zauważył, że cofnęła się na jego widok,
jakby się czegoś bała. Czego mogła się bać?
• Tino! - odezwa
ł się, stając tuż przy niej.
• Ally - zwróci
ła się Tina do siostrzenicy, siląc się na spokojny ton - przyszedł
do nas doktor Blaxton. Opowiadałam ci już o nim dziś rano. Panie doktorze - Tina
podniosła teraz oczy na Jocka - to moja siostrzenica Alison, a to jest Timothy.
Jock poczu
ł na sobie uważne i krytyczne spojrzenie dwóch par oczu.
- Przez ciebie moja ciocia p
łakała - rozległ się dźwięczny
głosik dziewczynki. - Po co tu przyszedłeś? Lepiej sobie idź...
Jock prze
łknął ślinę. Sytuacja stawała się nieznośna.
- Wcale nie chcia
łem, żeby twoja ciocia płakała. Bardzo mi
przykro.
Patrzy
ły na niego trzy pary oczu. A kto wie, może nawet cztery, bo maleńkie
zawiniątko właśnie się poruszyło.
• Przyjecha
łeś, żeby ciocię przeprosić? - pytała dziewczynka, a Tina w tej samej
chwili cofn
ęła się gwałtownie.
• Niepotrzebne mi jego przeprosiny - rzuci
ła z niechęcią.
• P
łakałaś przez niego...
• By
łam głupia - odrzekła Tina stanowczo. - Nie mamy i nie chcemy mieć nic
wspólnego z doktorem Blaxtonem, a on, nawet gdyby chcia
ł, nie może nas obrazić
ani zmusi
ć do płaczu. - Mówiąc to, podniosła głowę do góry, mierząc Jocka
lodowatym spojrzeniem. - Niech pan st
ąd idzie - dodała.
Przyszed
łem panią przeprosić - zaczął. - Powiedziałem, że Rose jest nieślubnym
dzieckiem. To było...
• Przyszed
ł mnie pan przeprosić za to, że podejrzewał mnie pan o nieślubne
dziecko! -
wybuchnęła Tina. - To nie do wiary! Wyrządził nam pan tak wielką
krzywdę, ale uważa pan...
Urwa
ła, bo oburzenie nie pozwoliło jej mówić. Zapadła cisza, nawet dzieci nie
o
śmieliły się pisnąć.
• Ja naprawd
ę nie rozumiem, o czym pani mówi - wybąkał Jock.
• Nie rozumie pan! - Oczy Tiny ciska
ły błyskawice. - Nie rozumie pan! Przyjął
pan moją siostrę do szpitala, odebrał pan poród i po dwudziestu czterech
godzinach j
ą pan wypisał. Po dwudziestu czterech godzinach! Tylko dlatego, że
nie była prywatną pacjentką i że wolno było panu policzyć tylko za jej poród.
Wypisa
ł pan samotną kobietę będącą u kresu sił, bo nie mógł pan wycisnąć z niej
wi
ęcej pieniędzy. I nic pana nie obchodził jej los. Nie zawiadomił pan o
narodzinach dziecka przychodni dla dzieci, nie wys
łał do mojej siostry
pielęgniarki. Gdy po dobie spędzonej w szpitalu wróciła do domu, sąsiadka oddała
jej tych dwoje i Christine musia
ła sobie radzić. Mnie także nikt nie zawiadomił i
kiedy po dwóch tygodniach przyjechałam z Brisbane...
Zadr
żał jej głos i mocniej przytuliła do siebie dzieci.
- Mamusia by
ła bardzo chora... ale czuje się już lepiej -
odezwa
ła się do nich. - Jest teraz w szpitalu i wkrótce wyzdro
wieje. Niepotrzebne nam s
ą pana przeprosiny, panie doktorze
-
zwróciła się ostrym głosem do Jocka. - Mojej siostrze po
trzebny był troskliwy lekarz, ale skoro się wtedy pan nią nie
zaja
ł proszę teraz stąd iść.
Zapadla znowu cisza. Gdzie
ś wysoko pośród drzew odezwał
si
ę żałobny, przenikliwy krzyk ptaka. Trzy pary zielonych oczu wpatrywały się w
Jocka. Cały świat zdawał się go oskarżać...
Czu
ł się winny. Może nie tak, jak sądziła Tina, na tyle jednak winny, by nie móc
jej spojrze
ć prosto w oczy. Tak bardzo potrzebny był mu ten urlop, że kandydaturę
Henry'ego przyjął z radością, nie sprawdzając nawet jego kwalifikacji. Miał na-
dziej
ę, że zrobią to Gina ze Struanem. Oni zaś pewnie nie mieli czasu...
• Nie odbiera
łem porodu pani siostry - oświadczył w końcu. - Nie było mnie
nawet wtedy w Australii. Czy siostra podała pani moje nazwisko? Czy jest pani
tego pewna?
• Oczywi
ście - odpowiedziała Tina. - Mówiła o doktorze Blaxtonie.
• Mo
że słyszała moje nazwisko przedtem, gdy była w ciąży, a przy porodzie nie
dosłyszała już nazwiska lekarza. Mówi pani, że była w strasznym stanie...
• Nie wiem... My
ślę, że... - zmieszała się Tina.
• Z pewno
ścią poród odbierał doktor Roddick. Gdy Ellen opowiedziała mi o
wszystkim, obejrzałem historię choroby Christine Maiden. Nigdy nie widziałem
pani siostry, a w jej papierach nie by
ło żadnych notatek z okresu ciąży. Poród
odbył się normalnie, a po dwudziestu czterech godzinach została wypisana ze
szpitala na w
łasne żądanie.
Tina patrzy
ła na Jocka szeroko otwartymi oczami.
• A wi
ęc to nie pan...
• To na pewno nie by
łem ja.
• O mój Bo
że...
• Wydaje mi si
ę, że obydwoje nie zachowaliśmy się najlepiej. Może dobrze by
było ustalić, co naprawdę się wydarzyło - mówił Jock znużonym głosem.
Musia
ł pan mieć koszmarną noc... - odezwała się Tina. - Odbierał pan poród, a do
tego jeszcze wszyscy moi pacjenci...
• Jako
ś przeżyłem.
• Uderzy
łam pana.
• Zas
łużyłem sobie na to.
• Wcale nie - westchn
ęła. - I nie miałam prawa zabierać Rose do szpitala. Ellen
mnie namówi
ła, ale...
• Szkoda tylko,
że nie dowiedziałem się od razu wszystkiego. Uniknąłbym może
kary...
• Ciociu! - przerwa
ła im czteroletnia Ally. - Ciociu, czy wy już będziecie się
lubili z doktorem Blaxtonem?
• Nie wiem jeszcze. - Tina próbowa
ła się uśmiechnąć. -Właśnie się nad tym
zastanawiam.
• To mo
że będziemy się mogli przejechać jego samochodem?
Twarz Tiny rozja
śniła się. Uśmiech jej oczarował go już wtedy, gdy zobaczył ją
pierwszy raz, dlatego właśnie ciążyła mu tak bardzo wzgarda, jaką mu dotychczas
okazywała. A teraz uśmiechała się do niego.
- Przesta
ń, Ally, przestań! - odparła Tina łamiącym się gło
sem, po czym postawi
ła na ziemi małego Tima i wyciągnęła
r
ękę do Jocka. - Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę,
że nie muszę już pana nienawidzić! - oznajmiła.
Nigdy jeszcze nie spotka
ł podobnej dziewczyny. Oczy miała bystre i
inteligentne, patrzy
ła na świat ufnym i ciepłym wzrokiem. Nie malowała się
wcale. Promieniowała od niej bezpośredniość, u w tej chwili wydawała się
uosobieniem macierzyń-stwa. Bluzkę miała poplamioną mlekiem, a maleńka
dziewczynka przytulona do jej piersi zdawa
ła się należeć do niej od urodzenia.
Podobne obrazki zwykle Jocka odstrasza
ły.
• A jak... si
ę czuje Rose? - spytał nieswoim głosem.
• Sam pan widzi. - Tina czule u
śmiechnęła się do małego zawiniątka. - Jest
bardzo towarzyska i nie można jej ani na
chwil
ę zostawić samej. A teraz właśnie zasnęła, miejmy nadzieję, że na długo.
-Ale dlaczego... dlaczego ona nie jest z matk
ą? - Depresje
poporodowe nasilaj
ą się, gdy matka zostaje oddzielona od dzie
cka. - Zupe
łnie tego nie rozumiem - dodał.
Nie rozumiem jeszcze tylu innych rzeczy, westchn
ął. Zrobiłem się nieśmiały,
uginaj
ą się pode mną nogi. Wszystko przez te oczy...
- Pan najwyra
źniej nie ma pojęcia, co się działo z moją siostrą, jak bardzo była
chora -
rzekła cicho, gładząc Ally po główce. - Ally, zabierz Tima i przynieście
parę jajek. Zrobimy doktorowi Blaxtonowi omlet i może wtedy was przewiezie.
- Naprawd
ę? - spytała Ally.
Jock poczu
ł znowu na sobie niespokojne spojrzenie dwóch
par zielonych oczu. Któ
ż potrafiłby się im oprzeć?
- Naprawd
ę. Czegóż bym nie zrobił dla omletu z jajek pro-
sto od kury!
- Cudownie! - zawo
łała Ally, złapała brata za rękę i pobiegła z nim do
kurnika.
Jock zosta
ł sam na sam z Tiną... i Rose.
ROZDZIA
Ł TRZECI
Stali d
łuższą chwilę w promieniach zachodzącego słońca, nie bardzo wiedząc,
jak się zachować. Tina czuła się w obecności Jocka dość dziwnie. Zagryzła wargi i
mocniej przytuliła do piersi Rose.
• Mo
że się pan czegoś napije? Proszę wejść - odezwała się po chwili. -
Zmusi
łam pana do zjedzenia z nami kolacji, a nie zapytałam nawet, czy ma pan
ochotę.
• Na zjedzenie domowego omletu i zabranie dwojga dzieciaków na przeja
żdżkę
samochodem? Jakoś wytrzymam...
U
śmiechnął się, wchodząc za nią po schodkach do domu. Trzeba przyznać, że
mam nawet na to ochotę. Po części pewnie dlatego, że ona wygląda naprawdę
wspaniale, pomyślał, patrząc na zgrabną sylwetkę dziewczyny i jej bose stopy.
Stan
ął w drzwiach kuchni i rozejrzał się dookoła. Z każdego kąta wyzierała
nędza. W domu było jednak czysto, widać było troskliwą rękę, która pragnęła
zachować porządek. Mebli prawie nie było. Stał jakiś stół, zamiast krzeseł
ustawiono drewniane skrzynki po owocach. Pod
łoga była z desek, resztki linoleum
zachowa
ły się tylko przy piecu.
W s
łoiku na stole stały polne kwiaty. Czerwień ich płatków rozjaśniała całe
pomieszczenie.
- Codziennie rano wstawiamy nowe kwiaty - mówi
ła Tina,
spostrzegaj
ąc zainteresowanie Jocka. - Wtedy życie wydaje się łatwiejsze.
- Powiedz mi - rzek
ł, przechodząc na „ty" - dlaczego twoja
siostra
żyje w takiej nędzy? To straszne... Jest przecież pomoc
spo
łeczna, mogłaby dostać przynajmniej meble.
Tina wzruszy
ła ramionami. Postawiła na kuchni czajnik, przysunęła sobie do
stołu skrzynkę i usiadła, trzymając Rose przy sobie.
• Moja siostra jest niesamowicie dumna - wyja
śniła. - Za-wsze była bardzo
uparta, a teraz...
• Teraz?
• Jej m
ąż znalazł sobie jakąś dziewczynę - ciągnęła Tina, patrząc Jockowi
prosto w oczy. - W dodatku to nastolatka. Christie dowiedzia
ła się o tym, gdy
była już w drugim miesiącu ciąży. Ray, to znaczy jej mąż, chciał, żeby przerwała
ciążę.
• A ona si
ę nie zgodziła?
• Oczywi
ście, że się nie zgodziła.
Nie ulega
ło wątpliwości, że sama myśl o przerwaniu ciąży była dla Tiny straszna.
Zamilkła na chwilę, pochylając się nad Rose i całując ją delikatnie w rudy puszek
porastający główkę.
- No i co dalej?
-Christie wyjecha
ła wtedy na parę dni z dziećmi, żeby
wszystko sobie przemy
śleć. Pewnie miała nadzieję, że Ray bę-
dzie jej szuka
ł, że się przestraszy. Nic podobnego się jednak nie
sta
ło. Przez ten czas, kiedy jej nie było, sprzedał wszystko, co
tylko mia
ło jakąkolwiek wartość. Wszystko. Nawet linoleum z podłogi. Wyjął
ponadto pieniądze z konta, całe ich oszczędności, pozaciągał długi na karty
kredytowe i przepadł bez śladu. A przedtem jeszcze powykręcał wszystkie
żarówki w domu i też je zabrał.
• Co
ś koszmarnego...
• A Christie, zamiast prosi
ć o pomoc, straciła po prostu chęć do życia. Nasi
rodzice zmarli przed paroma laty, a ja byłam w Brisbane. Nie powiedziała mi
słowa, że coś się złego dzieje. Nie wiedziałam nawet, że była w ciąży.
• Jak to mo
żliwe?
• No w
łaśnie... Ostatni raz widziałam ją na Boże Narodzenie. Zajęta byłam
swoimi sprawami i pracą, a kiedy do niej dzwoniłam, opowiadała o dzieciach, o
Rayu, tak jakby nic się nie stało.
• Z czego ona
żyła?
• Nie mam poj
ęcia. Wydaje mi się, że nawet nie wystąpiła o zasiłek. Są tu kury i
krowa, więc dzieci mają chociaż jajka i mleko. Nie utrzymywała kontaktów z
sąsiadami, nie chciała nikogo widzieć, bo czuła się upokorzona...
• Wreszcie przysz
ła na świat Rose... - wtrącił Jock.
• Przedtem Christie musia
ła po raz pierwszy poprosić o pomoc. - W głosie Tiny
krył się ból. Robiła sobie pewnie wyrzuty, że nie było jej wtedy przy siostrze, że
niczego si
ę nie domyśliła... - Nie miała przecież samochodu, nie miała pieniędzy
-ci
ągnęła Tina. - Kiedy więc zaczęły się bóle porodowe, poszła do sąsiadów i
poprosiła o zawiezienie do szpitala. Ta sąsiadka nie należy może do najmilszych,
ale kiedy zobaczyła, w jakim stanie Christie się znajduje, odszukała mnie.
Przyjechałam, kiedy Rose skończyła dwa tygodnie.
• Przyjecha
łaś od razu?
• Tak. Christie by
ła wtedy bliska śmierci. - Oczy Tiny patrzyły gdzieś przed
siebie, twarz miała ściągniętą bólem. Widać było, że jej myśli zajęte są wyłącznie
siostrą. - Zajmowała się dziećmi, ale sama nic nie jadła i prawie się nie odzywała.
Zabra
łam ją więc do szpitala w Sydney.
• Dlaczego bez Rose?
• Potrzebny jej by
ł spokój i czas, żeby dojść do siebie, ale nie ma obawy, żeby
zapomniała o małej – odparła ze smutnym uśmiechem Tina. - Musi odzyskać siły i
zacząć myśleć o przyszłości, musi zrozumieć, że bez względu na to, co się stało, to
jeszcze nie koniec
życia.
• Musi doj
ść do przekonania, że silne poczucie godności i duma nie mogą być w
życiu jedynymi doradcami - powiedział Jock.
• No w
łaśnie. - Tinę ogarnęło wzruszenie. Tak długo była sama ze swymi
my
ślami i strasznymi problemami, a teraz...
Zrozumienie i pociecha nadesz
ły niespodziewanie ze strony człowieka, po
którym nigdy by się tego nie spodziewała, od którego nigdy by tego nie
oczekiwa
ła. Było to w dodatku więcej niż zrozumienie... Jock nie tylko podniósł ją
na duchu. Odczuwa
ła coś jeszcze, czego nie umiała sobie do końca wytłumaczyć.
Czu
ła się tak, jakby stanowili z tym obcym człowiekiem jedno. Wstrząśnięta tym
odkryciem, potrząsnęła głową, bo nic z tego nie pojmowała.
• Christie by
ła zawsze taka silna - dodała, próbując się opanować. -A to, co się
stało, zawaliło jej świat, zniszczyło ją samą.
• Jak d
ługo ma zostać w szpitalu?
• Przywioz
ę ją pewnie w przyszłym tygodniu - odrzekła niepewnie. - W
niedziel
ę, a może nawet wcześniej, pojedziemy do niej z dziećmi. Nie mam już
przecież pracy...
• Ale
ż masz pracę. - Jock wziął ją za ręce ponad stołem, który ich oddzielał od
siebie. -
Nie jesteś wiele lepsza od Christie. Żeby nikomu nic nie powiedzieć...
• Ale
ż rozmawiałam o tym z kilkoma osobami - zaprotestowała, patrząc na ich
złączone dłonie, jakby chciała zrozu-
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
mie
ć, skąd bierze się ciepło, które zaczyna ją wypełniać, jakby pragnęła odkryć
źródło, z którego płynie otucha.
Po chwili wysun
ęła niechętnie ręce, a on równie niechętnie na to przystał.
• Mówi
łam o tym z Ellen, Struanem i Giną - ciągnęła i tylko delikatny rumieniec
na policzkach zdradza
ł, że czuła jeszcze ciepło jego dłoni. - Struan wiedział,
dlaczego mi zależy na tej pracy, a kiedy okazało się, że Christie musi pójść do
szpitala, opowiedzia
łam wszystko Ellen, a ona powtórzyła to pielęgniarkom z
nocnej zmiany. Christie nie b
ędzie tym pewnie zachwycona, ale nie było wyjścia.
• Szkoda,
że mnie nie powiedziałaś.
• Jak mog
łam...
• Jak mog
łaś mi powiedzieć, skoro myślałaś, że odesłałem ją do domu, nie
sprawdzając nawet...
• Przepraszam, naprawd
ę mi teraz głupio - wyszeptała Tina.
Stara
ła się za wszelką cenę skupić na rozmowie z człowiekiem, który przed nią
siedział, a nie rozpamiętywać od nowa problemy siostry. Przychodziło jej to z
trudnością, bo Jock zawładnął niepodzielnie jej uwagą.
- Christie by
ła przekonana, że to ty odbierałeś poród. Ten
lekarz, ten cz
łowiek, który cię zastępował, nie powinien już
nigdy tu wróci
ć - mówiła Tina przez łzy. - Czy wiesz, że moja
siostra cierpi na anoreksj
ę? Kiedy ją przyjmowali do szpitala
w Sydney, nie wa
żyła nawet pięćdziesięciu kilo. A on tego wca
le nie zauwa
żył! Jak mogłeś przyjąć takiego nieodpowiedzial
nego cz
łowieka do pracy!
Siedzia
ła przed nim szczupła i drobna, a on, patrząc na nią, odczuwał narastające
wyrzuty sumienia. Przecież to chyba nie
mo
żliwe, żeby poradziła sobie sama z tym
wszystkim. Spadło
na ni
ą tyle spraw i obowiązków, a najgorsze, że to ja jestem temu wszystkiemu
winien!
- Tak, to moja wina - przyzna
ł skruszony. - Ale powiedz
mi lepiej, co mam teraz zrobi
ć, żeby to wszystko naprawić?
Nie waha
ła się nawet przez chwilę.
• Przyjmij mnie do pracy.
• To rozumie si
ę samo przez się - żachnął się. - Tylko... jak ty możesz
pracować? Masz przecież pełno roboty z dziećmi.
• To prawda, ale musz
ę pracować. Jestem w podobnych tarapatach finansowych
jak Christie.
• Jak to mo
żliwe? Przecież już od jakiegoś czasu pracujesz na etacie specjalisty i
musia
łaś mieć ostatnio dobrą pensję.
• Pewnie mi nie uwierzysz, ale oddawa
łam się grom hazardowym i popadłam w
d
ługi. - W oczach Tiny zapaliły się filuterne iskierki.
Ona potrafi si
ę jeszcze śmiać... Mając tyle na głowie, ta dziewczyna potrafi
jeszcze dowcipkować i śmiać się z samej siebie!
- Rzeczywi
ście trudno w to uwierzyć - mruknął pod nosem,
na pró
żno siląc się na uśmiech. - Powiedz mi więc całą prawdę.
Tina waha
ła się przez chwilę. Co go obchodzą moje sprawy finansowe? Co go
mo
że obchodzić los mojej rodziny? Wystarczyło jednak, że spojrzała w oczy
Jocka, by zrozumiała, że obchodzi go to naprawdę i że nie potrafi się oprzeć
pokusie stawiania podobnych pyta
ń.
Ona za
ś nie umiała się oprzeć Jockowi.
Z podwórka dobieg
ł ich śmiech dzieci, które zbliżały się do domu.
- Mamy siedem jajek! - pokrzykiwa
ła Ally. - Mamy sie-
dem jajek!
• A samochód? - pyta
ł Tim. - A samochód?
• Po
łożymy tu jajka i obejrzymy samochód - tłumaczyła bratu Ally. - Pospiesz
si
ę, bo ciocia na nas czeka. No, daj rączkę.
Jock te
ż czekał. Czekał, aż Tina wszystko mu opowie.
• Nasi rodzice umarli, kiedy mia
łam szesnaście lat - zaczęła. - Christie miała
wtedy dziewi
ętnaście. Pracowałam przez cały czas studiów - mówiła, nie
spuszczając z niego wzroku - ale nie starczało mi na wszystko. Christie mi
pomagała. Dlatego, między innymi, czuję się teraz tak podle. Musiałam także kilka
razy zaci
ągać pożyczki. Spłacam je do tej pory. Marzę o tym, żeby zostać z
Christie i dzieciakami jeszcze z pó
ł roku, jednak nie bardzo mnie na to stać.
• Pozwól,
że ci pomogę.
• Chcesz,
żebym zaciągnęła kolejną pożyczkę? Dziękuję ci, ale naprawdę nie
mogę.
• A co by
ś zrobiła, gdyby na przeszkodzie nie stały pieniądze?
• Taka rozmowa nie ma sensu...
• Prosz
ę cię, odpowiedz na to pytanie.
Có
ż to za niezwykły człowiek... W jego obecności wszystko wydaje się dużo
prostsze. Zupełnie jakby miał czarodziejską różdżkę i potrafił czynić cuda. Tylko
że nawet on nie potrafi znaleźć wyjścia z podobnej sytuacji.
• Zabra
łabym dzieci i pojechała do Sydney. Zostalibyśmy z Christie, dopóki nie
dojdzie do siebie. A potem wróciłabym tu do pracy.
• Zabiera
łabyś z sobą Rose na dyżur i płaciła komuś, żeby opiekował się
domem?
• Zgadza si
ę.
• Nie da rady.
• Wiem, nie mam przecie
ż pieniędzy, żeby...
• Nie o to nawet chodzi. Nie mo
żesz po prostu zabierać Rose do szpitala - rzekł
stanowczo. -
Christie nie chciałaby z pewnością, żeby jej córeczka zaraziła się
gronkowcem, a ja nie chc
ę, żeby dziecko z zewnątrz przynosiło infekcję do sali
noworodków. Jest jednak inne wyj
ście.
• Nie rozumiem...
• S
łuchaj. Lekarz, którego zatrudniłem, narobił wiele szkody. Gdybyś chciała,
mogłabyś mnie pozwać do sądu i puścić z torbami.
• Jak
że bym mogła...
• No dobrze, ale mog
łabyś chociaż oskarżyć doktora Rod-dicka o zaniedbanie i
b
łędy, jakie popełnił, kiedy twoja siostra była w szpitalu. Bardzo by mi to
zaszkodziło. Zatrudniłem go, odpowiadam więc za jego czyny. Proponuję,
żebyśmy zawarli ugodę bez udawania się do sądu.
• Nigdy si
ę na to nie zgodzę.
• Ja chc
ę zawrzeć ugodę z twoją siostrą, a nie z tobą.
• Ale...
• Przesta
ń już mówić. Nie masz pieniędzy, a ja mam ich dużo. Zarabiam od lat i
nie mam rodziny. Wydaję trochę na samochody, a reszta mi zostaje. Kilka
kilometrów st
ąd mieszka starsza pani, która poszukuje pracy - wyjaśnił. - Dopiero
tu się sprowadziła. Pracowała kiedyś jako pielęgniarka dziecięca, zgłosiła się w
zeszłym tygodniu do szpitala, ale musi najpierw podnieść kwalifikacje, zanim
mo
żna ją będzie przyjąć. A u was mogłaby od razu rozpocząć pracę. No więc...
• Kiedy ja...
• Nic nie mów - przerwa
ł jej. - Nie robię tego dla ciebie, tylko dla twojej siostry,
a ty nie masz prawa odrzuca
ć mojej
propozycji w jej imieniu. Zatrudni
ę więc Marie w pełnym wymiarze godzin i
uprzedzę, że czasem będzie musiała u was zanocować. Na pewno będzie
zachwycona, a dzieci z pewnością ją polubią.
• Ale...
• Zabierzesz teraz dzieci do Sydney, przywieziesz potem Christie i wszystko
sobie urz
ądzisz. Upewnisz się, czy Marie ci odpowiada, i wrócisz do pracy.
• Ale ja nie mog
ę sobie pozwolić na urlop.
• Rzuci
łaś pracę - zauważył. - Zrobiłaś to przy świadkach. Wrócić do pracy
b
ędziesz mogła dopiero wtedy, kiedy ci na to pozwolę. A pozwolę ci wtedy, kiedy
Christie i Marie będą sobie dawały radę z dziećmi.
• Nie poradzisz sobie beze mnie w szpitalu.
• Nie pierwszy raz mamy za ma
ło lekarzy. A teraz, pani doktor, proszę skończyć
te dyskusje i robi
ć, o co proszę.
• Ja nie mog
ę przecież...
Nie odpowiedzia
ł, tylko wyciągnął do niej znowu ręce. Nie była w stanie
wydusić słowa.
• Mo
żesz. Zapewniam cię, że możesz - rzekł cicho. - Masz obowiązki wobec
siostry i jej dzieci. A ja muszę te obowiązki z tobą dzielić, bo zatrudniłem
nieodpowiedzialnego człowieka.
• Jock...
Czu
ła się bezradna i zagubiona. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Jeszcze pół
godziny temu nienawidziła tego człowieka, a teraz... Teraz ten człowiek trzyma jej
rękę, a jej ciało przenika dziwny dreszcz.
Musz
ę coś powiedzieć... Jock czeka, aż coś powiem. Powinnam w dodatku
powiedzie
ć coś mądrego... Tina denerwowała się, próbując na próżno pozbierać
rozbiegane my
śli.
Uratowa
ł ją powrót dzieci, które wpadły do kuchni jak burza, przekrzykując się
nawzajem. Ucichły jednak od razu na widok pana, który ma taki piękny samochód,
trzymającego za rękę ciocię Tinę.
- Ciociu - odezwa
ła się po chwili Ally - czy wy już będzie
cie si
ę teraz lubić?
Tina próbowa
ła uwolnić rękę, ale Jock trzymał ją mocno.
- B
ędziemy - zapewnił uroczystym głosem, ściskając jesz
cze mocniej jej d
łoń. - Od tej chwili ciocia i ja będziemy przy
jació
łmi, żeby odbudować waszą rodzinę.
Rodzina.
To s
łowo nie dawało mu spokoju przez resztę dnia. Zjadł ze wszystkimi
wspania
ły omlet, a potem zabrał dzieci na przejażdżkę. Siadały mu kolejno na
kolanach, a on pozwalał im kręcić kierownicą, zaskarbiając sobie na wieki ich
przyjaźń. Wracał teraz do domu i nie potrafił myśleć o niczym innym.
Rodzina.
Ile
ż wspomnień, ileż dobrych myśli rodzi to słowo!
Nieprawda! Rodzina to wi
ęzienie. Założenie rodziny oznacza związanie się z
jedną osobą, posiadanie dzieci, płacenie długów hipotecznych i czesnego za
szkołę...
I trzeba si
ę liczyć z tym, że w każdej chwili może się coś stać, że ktoś odejdzie,
tak jak odszed
ł mąż Christie, lub umrze, tak jak moja matka.
Przypomnia
ł sobie ojca, którego widział ostatni raz piętnaście lat temu.
Najwa
żniejszą sprawą w życiu Sama Blaxtona było małżeństwo. Całe życie
poświęcił żonie, a gdy umarła, zapadł się w sobie, niezdolny do okazania uczucia
nawet własnemu synowi. Zamienił jego życie w piekło.
Jock skr
ęcił na cypel. Jechał teraz brzegiem morza, czując na twarzy morski
wiatr.
Tego mi w
łaśnie potrzeba, myślał. Wolności, wiatru wiejącego w twarz,
nieskrępowanej niczym swobody wyboru -a nie miłości, małżeństwa, dzieci i
związanych z tym obowiązków.
B
ędę to wszystko znowu miał, kiedy tylko pomogę Tinie i jej rodzinie stanąć na
nogi. Ciekawe, jak Tina to wszystko znosi? Jest tak bardzo zwi
ązana z siostrą!
Wstrząsnął się na samą myśl o ciężarach, które ta drobna kobieta dźwiga na
swoich barkach. D
ługi, zależna od niej całkowicie siostra i trójka małych dzieci...
Christie powinna by
ła przerwać ciążę, pomyślał ze złością. W takich warunkach
dawa
ć nowe życie...
Zaraz jednak si
ę opamiętał. Jedno dziecko więcej w tej sytuacji, jedno mniej...
Nie ma to w ko
ńcu większego znaczenia. Przed oczami stanęła mu buzia Rose,
rudy puszek na jej g
łówce. Z pewnością będzie miała takie same wspaniałe rude
włosy jak Tina...
O czym ja w ogóle my
ślę?
Zajmij si
ę teraz, chłopie, czymś konkretnym! Zabierz się do zorganizowania im
życia. Żebyś się tylko za bardzo nie zaangażował w to wszystko uczuciowo!
Tego naprawd
ę nie chciał. Wiedział bowiem, że zwykle prowadzi to do
katastrofy.
Tina wróci
ła do pracy tydzień później. Zadzwoniła do niego o piątej rano. Jock
położył się poprzedniego wieczoru spać już o siódmej, miał bowiem za sobą dwie
nieprzespane noce.
- Jock? - rozleg
ł się w słuchawce jej melodyjny głos.
Czy
żby to był sen? Leżał, przyciskając słuchawkę do ucha, przepełniony
tęsknotą do niej, i starał się otrząsnąć ze snu.
• Jock? - W jej g
łosie wyczuł niepokój i zdenerwowanie.
• Tak, to ja.
• Przykro mi - zacz
ęła. - Ale widzisz, właśnie przyjechała pani Blythe i jesteś
bardzo potrzebny.
PaniBlythe...
Jock zmarszczy
ł czoło. Julie Blythe była pierwiastką. Skoro dopiero przyjechała,
do samego porodu zostało jej jeszcze wiele godzin.
• Czy dzieje si
ę coś szczególnego? - zapytał.
• Tak. P
łód jest w położeniu pośladkowym, a pani Blythe zwlekała zbyt długo z
przyjazdem do szpitala.
• W po
łożeniu...
• Nie wygl
ąda to dobrze, Jock. Chyba trzeba będzie zrobić cesarskie, jeśli nie
jest za późno.
• Zadzwo
ń do Lloyda i uprzedź go, jaka jest sytuacja.
Do cesarskiego ci
ęcia potrzebnych jest trzech lekarzy, myślał Jock. Sam
odebra
łbym poród, Tina byłaby anestezjologiem, a Lloyd zająłby się dzieckiem.
- Jock, pospiesz si
ę. Sytuacja jest poważna.
Łamiąc wszelkie przepisy i przekraczając dozwoloną prędkość, Jock w ciągu
czterech minut pokonał odległość ośmiuset metrów, która dzieliła jego dom od
szpitala. Wiedział dobrze, że Tina nie robiłaby fałszywego alarmu, gdyby sytuacja
nie by
ła poważna.
Jedno spojrzenie na pani
ą Blythe upewniło go, że miał rację. Pacjentka
znajdowała się na sali operacyjnej, co go trochę zdziwiło, gdyż położenie
pośladkowe płodu nie zawsze oznacza konieczność wykonania cesarskiego cięcia.
- Panie doktorze - wyja
śniała Tina, która zakładała właśnie
kroplówk
ę - pani Blythe od dwudziestu czterech godzin ma bóle
porodowe. Skurcze nie były początkowo zbyt silne, nie widziała
wi
ęc powodu, żeby przyjeżdżać do szpitala. Męża akurat nie
by
ło, a kiedy wrócił, sytuacja radykalnie się zmieniła.
Jock podszed
ł szybko do pani Blythe i uścisnął jej rękę.
- Personel jest ju
ż w komplecie - rzekł z uśmiechem. - Za
raz zobaczymy, co wyprawia to pani ma
łe stworzenie.
Julie Blythe sprawia
ła wrażenie wykończonej. Jej oczy przyćmione były bólem i
po chwili Jockowi udzieliło się zdenerwowanie Tiny.
Dziecko znajdowa
ło się już w kanale rodnym, położenie pośladkowe
uniemożliwiało mu jednak wydostanie się na zewnątrz. Nieustanne skurcze
wywoływały niestety opuchliznę głowy i szanse na naturalny poród malały z każdą
chwilą.
- Chyba jednak nie uda si
ę zrobić cesarskiego - odezwała
si
ę niepewnie Tina.
Spojrza
ła na monitor: na ekranie można było śledzić walkę dziecka o życie. Jego
stan nie był dobry. Tętno spadało, pojawiała się smółka i należało podjąć szybkie
dzia
łanie.
Za wszelk
ą cenę trzeba było uratować życie Julie, nie zapominając oczywiście o
dziecku, i do tego właśnie zmierzał Jock. Wydawał polecenia jedno po drugim, nie
było więc czasu na rozmyślania. Tina straciła już wcześniej nadzieję na uratowanie
dziecka, ale teraz wykonywała polecenia lekarza, licząc, że może jednak...
Dzi
ęki Ci, Boże, za cuda techniki. Dzięki za wybitnych lekarzy. Dzięki Ci,
Boże, za Jocka.
Na polecenie Jocka zrobi
ła blokadę, a potem patrzyła, jak bada on położenie
płodu. Nic chyba z tego nie będzie...
- Podaj mi kleszcze - rzuci
ł Jock.
Nastawi
ł je odpowiednio i ostrożnie, powoli, dokonując cudów zręczności,
zaczął przepychać dziecko z powrotem w górę kanału rodnego. Tina nie widziała
jeszcze czegoś podobnego. Choć była zupełnie oszołomiona tym widokiem,
szybko i sprawnie wykonywała polecenia lekarza.
Na skutki jego dzia
łania nie trzeba było długo czekać. Skurcze zaczęły powoli
ustawać...
• Wszystko b
ędzie dobrze - zwrócił się Jock do Julie, choć nie wiedział, czy
kobieta go słyszy. - Niedługo zobaczy pani swoje dziecko. A gdzie jest pan
Blythe? - spyta
ł Tinę.
• W poczekalni. My
ślałam, że...
• W porz
ądku - mruknął.
W wypadku jakichkolwiek komplikacji porodowych wi
ększość położników
wypraszała rodzinę z porodówki. Julie Blythe była jednak w krytycznym stanie.
Jej oddech był szybki i płytki, groziła jej zapaść.
- Siostro, prosz
ę zawołać pana Blythe'a - poprosił Jock.
- Jego
żonie potrzebne jest teraz wszelkie wsparcie.
Po chwili do sali operacyjnej wszed
ł młody człowiek. Podbiegł do żony, usiadł
przy niej i chwycił ją za rękę, jakby szukał u niej ratunku. Tina myślała przez
chwilę, że jest on chyba w gorszym stanie niż jego żona.
- Zaraz b
ędę robił cesarskie cięcie - oznajmił Jock.
Da
ł znać oczami, że już czas, i Tina przy pomocy pielęgnin-rek rozpoczęła
zewnątrzoponowe znieczulenie, wykonując pil nie wszystkie polecenia lekarza.
Nie opuszczu
ł jej przy tym niepokój. Czy udało się przesunąć dziecko na tyle
wysoko, ze mo
żliwe jest cesarskie cięcie?
- Zale
ży mi bardzo, żeby pan podtrzymal zone na duchu
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
- zwróci
ł się Jock do mężczyzny. - Czy słyszy mnie pani? -
u
śmiechnął się do Julie. - Wszystko jest w porządku i już
wkrótce zobaczy pani swoje dziecko. Musimy tylko wykona
ć
cesarskie. Zrobi
ę małe nacięcie na brzuchu i wydobędę je tam
tędy. Nie będę robił znieczulenia ogólnego, bo chcę, żeby była
pani przytomna i od razu mog
ła powitać dziecko.
Doktor Blaxton nie mówi
ł całej prawdy. Stan Julie i dziecka nie pozwalał po
prostu na zastosowanie znieczulenia ogólne
go. Tina doskonale zdawała sobie z
tego sprawę, starała się jednak o tym nie myśleć. Musiała skoncentrować się na
swojej pracy.
• Troch
ę mi słabo - wyszeptał młody człowiek. - Nie wiem, czy temu
wszystkiemu podo
łam...
• Nie ma innego wyj
ścia - oświadczył Jock kategorycznie.
-
Żona pana potrzebuje. Musi pan się wziąć w garść, zapomnieć
o sobie i my
śleć tylko o niej. Proszę cały czas z nią rozmawiać.
Prosz
ę przez cały czas być razem z nią...
- Lloyda jeszcze nie ma - odezwa
ła się Tina. - Sally obie
ca
ła, że przyjedzie w ciągu dziesięciu minut.
Jock zmarszczy
ł czoło. Poród bez lekarza, który mógłby zająć się od razu
dzieckiem, niesie z sobą ryzyko. Jedno spojrzenie na monitory wystarczyło jednak,
by zrozumieć, że czekanie jest bardziej ryzykowne.
Gdy znieczulenie zacz
ęło działać, Jock odczekał jeszcze, dopóki nie ustały
skurcze. Sprawdził położenie główki dziecka, a następnie dokonał cięcia. W dwie
minuty później na świecie pojawiła się maleńka dziewczynka. A potem już
wszystko ułożyło się dobrze.
Lloyd wpad
ł na salę w ostatniej chwili. Odessał zaraz dziecku drogi oddechowe
i zbada
ł je dokładnie. Zanim Jock zakoń-
czy
ł zszywanie rany, dziewczynka płakała już wniebogłosy. Na dobrą sprawę
Lloyd nie miał tu nic do roboty.
- To po to zrywali
ście mnie z łóżka? - narzekał, ale oczy
mu si
ę śmiały. Sam miał dzieci i bardzo je lubił. Nie był wpraw
d
zie pediatrą, lecz z prawdziwą przyjemnością zastępował Ginę
w czasie jej nieobecno
ści. - Moje gratulacje - uśmiechnął się
serdecznie do państwa Blythe. - Urodziła się wam śliczna có
reczka, która dzi
ęki Bogu jest zdrowa, więc już mnie tu nie ma.
Moje dzi
eciaki niedługo się zbudzą, może mi się uda przedtem
jeszcze troszk
ę zdrzemnąć.
Pomacha
ł ręką Tinie i Jockowi i zniknął.
• Trzeba b
ędzie podać w kroplówce dwa miliony jednostek penicyliny - zwrócił
się Jock do Tiny.
• Dwa miliony? - spyta
ła zdumiona. Przecież to było zwykłe cesarskie cięcie.
• Tak - odpar
ł kategorycznym tonem i zapadła cisza.
• Ju
ż podaję - zapewniła.
Jako anestezjolog nie mog
ła kwestionować poleceń położnika, ale taka dawka
wyda
ła jej się zbyt wysoka. Nie mogła jednak w niczym zaszkodzić i z pewnością
wykluczała jakiekolwiek zakażenie. Po założeniu kroplówki salowe wywiozły
Julie na oddzia
ł położniczy. Obok kroczył pan Blythe dumny jak paw. Ellen
zabra
ła dziewczynkę na oddział noworodków, a Tina i Jock zostali sami.
ROZDZIA
Ł CZWARTY
Cisza d
źwięczała im w uszach. Oboje czuli, że przenika ich jakiś dziwny
dreszcz.
• Przepraszam ci
ę za te uwagi na temat penicyliny - odezwała się w końcu Tina.
-
Nie chciałam wcale podawać w wątpliwość tego, co mówisz; po prostu rzadko
daje si
ę taką dawkę.
• Nie lubi
ę ryzykować.
• Powiniene
ś się teraz położyć spać - zauważyła. - Tak mi przykro, że musiałam
cię obudzić.
• Nie masz za co przeprasza
ć - rzekł z uśmiechem. - Zakończyło się wszystko
tak pomyślnie, że warto było wstać.
• Julie by
ła już bliska śmierci, a gdyby czekała jeszcze dłużej... Dziecko też nie
by
ło w najlepszym stanie.
Zamilkli na chwil
ę. Tak niewiele brakowało, by tej matki i jej maleńkiej
córeczki nie było już wśród żywych...
- Nie spodziewa
łem się, że tak prędko wrócisz do pracy
przerwa
ł ciszę Jock. - Sądziłem, że Sally będzie miała nocny
dyzur.
- Mia
ło tak być, ale wróciłam z Sydney już wczoraj, na tyle
wczesnie,
że zdążyłam jeszcze wziąć udział w panieńskim wieczorze Mary.
Wiesz, mam by
ć druhną na jej weselu. A potem zadzwonilam do szpitala i
powiedzia
łam, że przyjdę na noc.
Christle wrocila ze mna a Marie, tak jak przypuszcza
łeś, zna-
komicie sobie ze wszystkim radzi, no wi
ęc jestem.
• Rozumiem. - Zdj
ął fartuch i cisnął go do kosza znacznie silniej, niż było to
potrzebne. Spodziewał się, że rozładuje to jakoś napięcie, które istniało między
nimi. -
Jak się czuje twoja siostra?
• Lepiej.
• To znaczy?
• Nie znajduje si
ę już na pograniczu życia i śmierci.
• Na pograniczu
życia i śmierci? Brzmi to dosyć dramatycznie.
• Ale tak to w
łaśnie wyglądało przed naszym wyjazdem do Sydney. Przestała
zupełnie jeść... - Urwała nagle. - Najgorsze jednak było to, że mogła w każdej
chwili popełnić samobójstwo - dodała po chwili.
• A teraz?
• Nareszcie zacz
ęła jeść, odpoczęła, można z nią normalnie rozmawiać. Musimy
si
ę postarać, żeby całkiem doszła do siebie.
• Mo
że wam to zabrać wiele miesięcy.
• Wiem.
Spojrza
ł na nią zatroskany.
• Ale co si
ę przez ten czas będzie działo z tobą? - spytał, myjąc pod kranem
ręce. - Co robiłaś w Brisbane, zanim tu przyjechałaś?
• Chyba wiesz... - zacz
ęła.
Czu
ła się w obecności Jocka tak dziwnie, tak niesamowicie dziwnie. Próbowała
się skupić na odpowiedzi, ale nie mogła oderwać od niego wzroku.
• Czyta
łeś przecież mój życiorys i różne zaświadczenia, kiedy starałam się o
pracę...
• Oczywi
ście, że tak. Pamiętam, że zrobiłaś pierwszy stopień specjalizacji w
anestezjologii. Nawiasem mówiąc, wspa-
niale si
ę dziś spisałaś, za co cała rodzina Blythe'ów powinna ci być wdzięczna do
końca życia.
Tina sp
łonęła rumieńcem, a Jock, udając, że tego nie widzi, mówił dalej:
• Nie wiem jednak, czy znalaz
łaś już szpital, w którym mogłabyś zrobić drugi
stopie
ń.
• Tak. To znaczy...
• To znaczy mia
łaś taką możliwość, tylko z niej zrezygnowałaś, żeby przyjechać
tutaj. - Pokiwa
ł głową. - Z twoimi umiejętnościami znajdziesz bez trudu nowe
miejsce, ale stracisz rok.
• Mo
że ktoś zrezygnuje i wcześniej zwolni się miejsce. -Tina tak właśnie sama
siebie pocieszała. - Może będę miała szczęście.
• To nie jest wcale takie pewne - zauwa
żył. - Chyba zostawiłaś w Brisbane
przyjaciół? Masz pewnie narzeczonego?
Tina znowu si
ę zaczerwieniła.
- To moja prywatna sprawa.
Jock jednak
łatwo czytał w jej myślach.
- A wi
ęc ktoś tam cierpliwie na ciebie czeka?
Peter rzeczywi
ście cierpliwie czekał na nią w Sydney. Było to znakomite
okre
ślenie. Siedział i czekał, aż iskierka przyjaźni, jaka się tliła w ich sercach,
wybuchnie płomieniem miłości.
Mieli z sob
ą dużo wspólnego, pasowali do siebie, jednak zdawali sobie sprawę,
że to trochę za mało, by decydować się na małżeństwo. Peter był naprawdę
kochany, szkoda tylko, że będąc z nim, Tina nie odczuwała nigdy gwałtownego
bicia serca...
- Je
żeli chcesz wiedzieć... - odezwała się po chwili. -
A wi
ęc dobrze, mam narzeczonego. Na imię ma Peter. - Nie
uda
ło jej się, choć tak bardzo chciała, powiedzieć tego wszystkiego z dumą i
radością.
• Czy Peter te
ż jest lekarzem?
• Chirurgiem.
• Brawo! - rzek
ł Jock z udawaną radością w głosie. - Czy przyjedzie do ciebie
podczas weekendu?
• Nie. - Spojrza
ła na niego zdziwiona. - Dlaczego by miał przyjeżdżać?
- Czy spotka
łaś się z nim w Sydney?
Rzuciła na Jocka chmurne spojrzenie.
• A có
ż to takiego, panie doktorze? Przesłuchanie na temat Petera? Tak,
widzia
łam się z nim w czasie pobytu w Sydney.
• Masz racj
ę, nie mam prawa wtrącać się do twoich spraw
- zgodzi
ł się z uśmiechem, który znowu sprawił, że przebiegł
j
ą dreszcz i serce zaczęło bić mocniej.
Szkoda,
że nic podobnego ze mną sie nie dzieje, kiedy uśmiecha się Peter,
pomyślała od razu.
• Wiem,
że to nie moja sprawa - dodał Jock - myślałem tylko... - Zawahał się. -
Widzisz, w sobotę jest bal w szpitalu i poszukuję kogoś do towarzystwa.
• Nie b
ędziesz miał chyba z tym kłopotu. Kobiety ustawią się w kolejkę -
zauważyła z ironią.
• Co chcia
łaś przez to powiedzieć?
• Tylko to, co opowiadaj
ą o tobie wszystkie pielęgniarki. Podobno nigdy nie
mia
łeś żadnych trudności, żeby umówić się z dziewczyną.
• Widz
ę, że robisz ze mnie playboya.
• Tak by to mo
żna nazwać - odparła po chwili namyslu.
- Podobno nie umawiasz si
ę z tą samą dziewczyna wiecej niz
dwa razy.
• Boisz się tego?
• Ja? Sk
ądże znowu! - zapewniła go wesoło. - Nie jestem przecież wolna.
• Bo masz Petera.
• Bo mam Petera - potwierdzi
ła. - Ciekawi mnie jednak, dlaczego nie umawiasz
si
ę nigdy więcej niż dwa razy. Musisz mieć jakiś powód.
• Od razu si
ę we mnie zakochują - poskarżył się.
• To ci historia! - roze
śmiała się Tina. - Czy nie wydaje ci się, że jesteś trochę
zarozumiały?
• Mo
że to tak wygląda - przyznał ze skruchą i dodał: - Widzisz, ja po prostu nie
jestem zainteresowany żadnym trwałym związkiem.
• A có
ż złego jest w trwałym związku? Może by ci się to nawet podobało?
• Na pewno nie.
• Co za kategoryczne stwierdzenie!
• Mam swoje powody.
Przesta
ła żartować, gdyż zrozumiała, że kryje się za tym coś poważnego.
• Mo
że mi powiesz, dlaczego tak jest?
• Powiedzmy,
że nie chcę się angażować - odparł, wzruszając ramionami. - Tak
sobie pomyślałem, że skoro i ciebie nie interesują inne związki, bo masz przecież
narzeczonego, to mo
że wybrałabyś się ze mną na ten bal?
Czemu nie? - pomy
ślała. Christie ma ciągle wyrzuty sumienia, że siedzę z nią
tutaj, więc kiedy pójdę na bal, będzie zadowolona. Marie u nas mieszka, nic więc
naprawdę nie stoi na przeszkodzie. Zwłaszcza że tak miło będzie gdzieś pójść z
Jo-ckiem...
U
śmiechał się do niej, czekając na odpowiedź. Miał takie miłe, ciepłe oczy...
• Có
ż... - mruknęła. - Może mi się uda - dodała nonszalancko.-Ale...
• Ale co?
Jock potrzebuje mojego towarzystwa po to tylko,
żeby załatwić jakieś swoje
sprawy. Wobec tego ja także wykorzystam go do swoich celów, zadecydowała.
- Umówi
ę się z tobą na ten bal pod warunkiem,, że poje
dziesz z nami wszystkimi na piknik.
Christie te
ż się coś należy, powinna już zacząć widywać ludzi, myślała sobie
Tina. Będzie jej miło w towarzystwie Jocka, bo z pewnością potrafi się odnieść do
niej ze zrozumieniem.
• Je
żeli będę pracowała co noc do końca tygodnia, od piątku będę miała wolne.
W sobotę po południu możemy więc wyruszyć nad jezioro. Weź kąpielówki,
zabierzemy dzieci, popływamy, zjemy podwieczorek i pojedziemy potem na bal.
• Dzieci?
• Nie masz chyba nic przeciwko rodzinnej atmosferze? -spyta
ła poważnie. - A
może właśnie od tego chcesz uciec?
• Ale
ż nie! - Potrząsnął głową z uśmiechem. - Nie mam nic przeciwko rodzinnej
atmosferze... cudzego domu.
• To dobrze! Zobaczymy si
ę w sobotę o czwartej.
•
Świetnie. Będę o czwartej.
W tej samej chwili przerazi
ł się. Strach dosięgal go zwykle dopiero wtedy, gdy
spotka
ł się z jakąś dziewczyna dwu razy A teraz... Teraz bał się od pierwszego
spotkaniu. Od poczatku tej znajomo
ści miał ochotę uciec na koniec świata.
Czego tu si
ę bać? - próbował sobie tlumaczyc. Tina ma
narzeczonego i wróci do
niego, kiedy jej siostra poczuje sie
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
lepiej. Sk
ąd więc świadomość, że wszystko się wali, że ziemia rozstępuje mi się
pod nogami?
- O ile oczywi
ście nie zacznie się jakiś poród - dodał po
spiesznie.
Szkoda,
że dzieci nie rodzą się na zawołanie! Długi poród w sobotnie
popo
łudnie rozwiązałby wszystkie problemy. Nie musiałbym chodzić na żadne
wycieczki, my
ślał Jock.
- Mam nadziej
ę, że do tego nie dojdzie - roześmiała się
Tina.
Przed pój
ściem do domu nie wytrzymała i wpadła jeszcze do pokoju
noworodków,
żeby rzucić okiem na Laurę Blythe. Dziecko miało dopiero dwie
godziny, a już dawało o sobie znać donośnym głosem. Tina wzięła dziewczynkę
na ręce i przytuliła do siebie.
- Cicho, malutka, cicho. Daj mamie troch
ę pospać.
Dziewczynka wyda
ła gniewny okrzyk i przytuliła buzię do
piersi Tiny. Wiedzia
ła dobrze, czego chce; może właśnie dlatego zniosła tak ciężki
poród.
• Widz
ę, że lubisz dzieci - zauważyła Ellen.
• Jak mo
żna ich nie lubić?
• Pewnie chcia
łabyś mieć swoje?
• Oczywi
ście...
• Doktor Blaxton by nie chcia
ł.
• Nie? - spyta
ła, przybierając obojętny ton i tuląc dziewczynkę mocniej do
serca. - Ale w ogóle lubi dzieci.
• Pewnie lubi - Ellen wzruszy
ła niechętnie ramionami - tylko że raczej na
odleg
łość, bo on nie chce się wiązać.
Ja te
ż nie - rzekła Tina. - Pasujemy więc do siebie. Wszystkie moje
piel
ęgniarki tak opowiadają, zanim się
z nim umówi
ą - westchnęła Ellen. - Wystarczy jedno spotkanie z tym człowiekiem,
a chodzą potem jak błędne. Po drugim spotkaniu zdają się fruwać, a on zaprasza
ju
ż kogoś innego i biedaczka zapłakuje się albo usycha z tęsknoty.
• Robisz z niego jakiego
ś straszliwego uwodziciela - roześmiała się Tina.
• Chc
ę cię tylko ostrzec - stwierdziła poważnie Ellen. - Jesteś młoda i wrażliwa.
• Daj spokój! Mam dwadzie
ścia osiem lat, a właściwie już prawie dwadzieścia
dziewięć.
• Zgoda,- jeste
ś więc dojrzałą kobietą, ale jesteś wrażliwa, a Jock jest
niebezpieczny. Zapami
ętaj sobie moje słowa.
• Zapewniam ci
ę, że nie należę do kobiet, które tracą głowę dla byle
przystojniaka.
• Doskonale o tym wiem i gdyby tylko o to chodzi
ło, wcale bym się o ciebie nie
martwiła.
• Na lito
ść boską, powiedz mi wreszcie, dlaczego się martwisz? Co takiego
niepokoi ci
ę w Jocku?
• To duchy przesz
łości nie dają mu spokoju. Zawładnęły nim i nie dają mu żyć,
a wraz z nim cierpi ca
łe jego otoczenie - mówiła Ellen, najwyraźniej bardzo
przejęta losem doktora Blaxtona.
• Duchy? O czym ty mówisz? - spyta
ła Tina z uśmiechem.
• Cho
ćby duch jego matki. I pewnie nie tylko. Dlatego właśnie nie sądzę, żeby
jakiejkolwiek dziewczynie udało się do niego zbliżyć.
• Nic nie rozumiem - rzek
ła Tina.
Ellen wzruszy
ła ramionami. Dawno już z nikim nie rozmawiała o matce Jocka.
Rzadko nawet o niej myślała, choć kiedyś bardzo się przyjaźniły. Ból zelżał po
latach i przypominała sobie
o niej tylko wtedy, gdy dostrzega
ła na twarzy Jocka ślady cierpienia.
• Jock urodzi
ł się przez cesarskie cięcie - oznajmiła. - Zabieg nie był
zaplanowany, wykonano go w ostatniej chwili, a opieka poporodowa pozostawia
ła
wiele do życzenia, co doprowadziło do poważnego zakażenia u jego matki.
• Teraz ju
ż rozumiem - mruknęła pod nosem Tina, przypominając sobie dawkę
penicyliny, jaką Jock zaaplikował Julie.
• Nie by
łabym tego taka pewna - rzekła ze smutkiem Ellen. - Zakażenie
doprowadziło do zrostów w jamie brzusznej - wyjaśniła. - Krótko mówiąc, matka
Jocka musiała być wielokrotnie operowana, a każda kolejna operacja tylko
pogarszała jej stan. Właściwie nie wychodziła w ogóle ze szpitala. Nie mogła mieć
wi
ęcej dzieci i stale cierpiała. W końcu, kiedy Jock skończył dziesięć lat, zrosty
spowodowa
ły obstrukcję jelita. Zmarła przed jedenastymi urodzinami syna.
• Bo
że... - wyszeptała Tina.
• To jeszcze nie wszystko. Bardzo chcieli
śmy pomóc Jo-ckowi, to znaczy ja i
inni przyjaciele jego matki, tylko
że ojciec Jocka... To był zawzięty, twardy
człowiek. Był surowy i wymagający. Ogromnie kochał swoją żonę, nie widział
świata poza nią. Tak sobie myślę, że patrząc przez dziesięć lat na jej konanie, mógł
dostać pomieszania zmysłów. W każdym razie zaczęło się z nim dziać coś
niedobrego. Uznał najwyraźniej, że ktoś ponosi winę za jej śmierć.
• Chyba nie Jock! - wtr
ąciła Tina.
• Owszem, wed
ług niego właśnie Jock! - Ellen przymknęła na chwilę oczy,
powstrzymując łzy. - Wszystkiemu był winien Jock i dlatego właśnie, zdaniem
Sama, nie powinien był się w ogóle narodzić. Sam dobrze pilnował, żeby Jock
stale o tym pamiętał.
• To straszne...
• Dlatego musisz uwa
żać, kiedy jesteś w pobliżu Jocka -mówiła Ellen. - Są
takie rany, które się nigdy nie goją. Jock nauczył się od najwcześniejszych lat
myśleć, że na świecie rodzi się za dużo dzieci. Nauczono go, że jego narodziny
były pomyłką. Założę się, że został położnikiem po to tylko, żeby żadnej
kobiecie nie przytrafi
ło się coś takiego jak jego matce i nie wyobrażam sobie,
żeby kiedykolwiek chciał mieć dziecko. Chyba mi przyznasz rację?
Jock pojawi
ł się w domku Christie punktualnie o czwartej. Gdy zobaczył Ally i
Tima na werandzie, machających do niego rączkami, przestał żałować, że został
zaproszony. Na widok Tiny w
żółtym bikini zapomniał o swych obawach, które
jeszcze niedawno nie dawa
ły mu spokoju.
- Dzie
ń dobry! - zawołała Tina.
Schodzi
ła po stopniach werandy, uśmiechając się do niego
i tul
ąc do piersi Rosęe, którą trzymała w nosidełku. Na jej widok poczuł się tak,
jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. Była śliczna, prawie naga... Osłaniało ją
maleństwo, które przylgnęło do niej całym ciałkiem... Nie był w stanie oderwać od
niej wzroku.
- Dzie
ń dobry - odrzekł, usiłując mówić normalnym gło
sem. - Widz
ę, że nawet Rosę ma zamiar pływać.
- Co ty opowiadasz! - odezwa
ła się Ally. - Rosę ma przecież dopiero kilka tygodni
i nie umie pływać. Musi zostać z mamusią. Czy pojedziemy nad wodę twoim
samochodem?
- Po co mamy jecha
ć - odezwała się Tina. - Pójdziemy
na piechot
ę, a zresztą taki samochód nie przejedzie przez pa
stwisko.
• Ależ przejedzie - zaprotestował urażonym głosem. - Kilka dziur to żadna
przeszkoda.
• A kilka pniaków?
• Mo
żna je wyminąć.
• Ale ma tylko dwa siedzenia.
•
Ściśniemy się jakoś, jeśli nie trzeba będzie wyjeżdżać na drogę.
• Zab
łocimy ci wszystko i zamoczymy. Zastanów się, czy twoje obijane skórą
fotele to wytrzymają?
Jock uniós
ł głowę. Tinie chyba sprawia szczególną przyjemność wykpiwanie
jego samochodu.
• Mo
żna je potem umyć - oznajmił.
• Czy jeste
ś tego pewien?
• Ale
ż oczywiście.
• No to
świetnie! - Roześmiała się, wyraźnie ubawiona całą rozmową. -
Cudownie -
dodała, wsadzając Tima do samochodu. - To chyba rzeczywiście za
daleko, żeby iść na piechotę.
W drzwiach domu ukaza
ła się jakaś kobieca postać. To musi być Christie,
pomy
ślał Jock. Była dość podobna do Tiny, ogniste włosy jednak zupełnie do niej
nie pasowały. Była chorobliwie chuda, trzymała się kurczowo poręczy schodów, a
przez przezroczyst
ą skórę na ręce prześwitywały błękitne żyły.
• A wi
ęc to jest twój doktor Blaxton - zwróciła się z uśmiechem do Tiny.
• On wcale nie jest mój - oznajmi
ła Tina, podbiegając do siostry. - Czekają mnie
tylko dwa spotkania, bo on nigdy nie umawia si
ę więcej niż dwa razy. Muszę więc
wykorzystać te spotkania najlepiej jak się da.
• Co ty mówisz! - przerazi
ła się Christie, witając jednak uśmiechem Jocka, który
wchodził właśnie na werandę, aby się
z ni
ą przywitać. - Proszę jej wybaczyć - dodała. - Ona jest okropnie wychowana.
- Nic podobnego! - zaprotestowa
ła Tina. - Christie wycho
dzi
ła ze skóry, żeby coś ze mnie wyrosło, ale co mogła poradzić,
skoro takie mam geny?
Siostry zachichota
ły, a Jock patrzył na nie zdumiony. Nigdy jeszcze nie spotkał
kogoś takiego. Oto miał przed sobą dwie kobiety, żyjące w ubóstwie, a jedna z
nich była w dodatku chora. Walczyły o przetrwanie, a wszystko to nie
przeszkadzało im śmiać się i dowcipkować.
Jock zbli
żył się do Christie, wziął ją za rękę i mocno uścisnął.
• Dzie
ń dobry. Bardzo mi miło, że mogę nareszcie panią poznać. Chciałem też
przeprosić, że wyjechałem akurat wtedy, kiedy przyszła na świat Rose. -
U
śmiechnął się serdecznie. - Tak mi przykro, że mój zastępca zachował się w
nieodpowiedzialny sposób -
dodał. - Sama pani widzi, jak wiele musi mi pani
wybaczyć.
• Kiedy to nie pana wina - odpar
ła Christie cichym głosem. - Sama jestem sobie
winna. Tina robi mi wyrzuty,
że nie przychodziłam do pana w czasie całej ciąży.
Wiem, że ma rację, tylko że...
• Tylko
że depresję można czasem porównać do sytuacji człowieka
przywalonego głazem, który nie pozwala podnieść głowy - wtrącił Jock. -
Wydostać się spod niego można jedynie z cudzą pomocą. Przeżyła pani wstrząs
psychiczny, a do tego doszła depresja poporodowa. Ta choroba jest nie do końca
zbadana, ale wiadomo,
że wywołują ją zaburzenia hormonalne. Na zaburzenia
psychiczne na
łożyły się więc dolegliwości fizyczne. To prawdziwy cud, że
wszystko się pomyślnie zakończyło, że stoi pani tu z nami uśmiechnięta.
• To dzi
ęki Tinie mogę się uśmiechać - odrzekła Christie, a Jock pokiwał ze
zrozumieniem głową.
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
• Każdy w jej obecności musi się uśmiechnąć...
• Czy
żbym była taka śmieszna? - Tina uniosła nieco wyżej Rose. - Słyszysz,
maleńka? Opowiadają tu o mnie, że jestem podobna do klowna.
Jock milcza
ł, starając się nie patrzeć na nogi Tiny.
• Jest pani nareszcie w domu, ma pani tu pomoc - zwróci
ł się znowu do Christie.
• To dzi
ęki panu.
• Có
ż mogłem innego zrobić po tym, jak się obszedł z panią mój zastępca -
odpowiedział. - Nie ma pani za co być mi wdzięczna. Ale chciałem zauważyć, że
po wyjściu ze szpitala nie wolno przerywać leczenia. Czy mógłbym prosić, żeby
zechciała pani przyjść do mnie na kontrolę, tak żebym mógł ustawić właściwe
leczenie?
Tina wstrzyma
ła oddech. Tyle zależy od tego, co Christie teraz odpowie.
• Sama nie wiem - zacz
ęła. - Właściwie niepotrzebne mi jest żadne leczenie...
• Nie ma pani zaufania do lekarzy - westchn
ął Jock. - Po tym, co pani przeszła,
trudno się dziwić. Proszę jednak, żeby zechciała mi pani zaufać i przyszła do mnie
do szpitala. -
Wyjął z kieszeni kalendarz. - Może w poniedziałek o jedenastej? Ma-
rie mogłaby panią przywieźć, prawda? - dodał z proszącym uśmiechem.
• Prosz
ę mi mówić po imieniu - rzekła Christie wymijająco.
• No wi
ęc, Christie, czy zgodzisz się mi zaufać? Pozwalasz mi zabrać nad
jezioro dzieci i Tin
ę - wskazał na Ally i Tima, którzy wrzucali do samochodu
zabawki - zaufaj mi wi
ęc także w sprawach swojego zdrowia.
• Ale ja nie...
- Do ko
ńca życia będę miał wyrzuty sumienia, jeśli mi nie
pozwolisz pomóc.
Milcza
ła chwilę, a potem jej twarz rozjaśnił uśmiech.
• Teraz rozumiem, dlaczego Tina opowiada,
że jesteś niebezpieczny. To chyba
prawda,
że zawsze potrafisz postawić na swoim. No więc dobrze, przyjdę w
poniedziałek o jedenastej.
• Cudownie! - Jock chwyci
ł Christie za ręce. - Zobaczysz sama, że przegonimy
tę twoją depresję na drugi koniec świata. Ja będę dbał o twój stan fizyczny, Tina
zadba o stan duchowy, a Marie pomo
że ci przy dzieciach. Zobaczysz, że razem
dokonamy cudów!
ROZDZIA
Ł PIĄTY
- By
łeś naprawdę wspaniały.
Tyle tylko Tina potrafi
ła z siebie wykrztusić spod wielkiej
pla
żowej piłki i kół ratunkowych Ally i Tima. Siedziała wciśnięta między dzieci i z
trudem utrzymywała równowagę, gdy samochód podskakiwał na wykrotach.
• Rose zostanie w domu - oznajmi
ła Tina przed wyjazdem. - Marie przyjdzie
niedługo, a Christie dobrze zrobi, kiedy przez godzinę zajmie się małą.
• Co chcesz przez to powiedzie
ć"? - spytał Jock. - Co to znaczy „byłeś
wspaniały"? Użyłaś w dodatku czasu przeszłego. Czy to znaczy, że udało mi się
tylko raz?
• Chodzi mi o twoj
ą rozmowę z Christie. Skąd wiedziałeś, że ona nie ma ochoty
na kontakty z lekarzami?
• Po prostu zgad
łem. Myślisz, że przyjdzie?
• Skoro ma wyznaczon
ą godzinę i już cię poznała, przyjdzie na pewno. Jaka
szkoda,
że cię tu nie było, kiedy rodziła się Rose. Żałuję bardzo, że i mnie tu wtedy
nie by
ło.
• Nie my
śl o tym więcej. Teraz przy niej jesteśmy, a najgorsze już minęło.
• Miejmy nadziej
ę.
Jock wymija
ł właśnie duże pnie, samochód podskakiwał, a dzieci wydawały
radosne okrzyki.
- Jak si
ę nazywa psychiatra, który opiekował się Christie
w Sydney ?
- Pat Morgan.
• To wspania
ła lekarka - ucieszył się. - Jeżeli pozwoliła twojej siostrze wrócić
do domu, to znaczy,
że wszystko jest na dobrej drodze. Pat nie rzuca słów na
wiatr.
• Chcia
łabym ci podziękować. Po tym wszystkim, co ci nagadałam...
Naprawdę jesteś wspaniały.
• A czego mog
łaś się po mnie spodziewać? - zażartował. - O wybitnych
specjalistach zawsze mówimy,
że są wspaniali.
Zobaczysz,
że i o tobie tak będę mówić, zrób tylko drugi stopień. Jeziorko
znajdowa
ło się u podnóża góry. Było to niewielkie wyżłobienie w skale, w którym
zbierała się kryształowo czysta woda, spływająca ze szczytu. Ponad ich głowami
widniały roz- łożyste konary drzew. Milion lat temu teren ten musiał znajdo-wać
si
ę pod powierzchnią morza i piaszczysta plaża na północ-nym brzegu jeziora
usiana by
ła muszelkami. Jock zatrzymał samochód tuż obok plaży.
- Kto pierwszy? - wykrzykn
ęła Tina i pobiegła w kierunku
wody, a za ni
ą gnały, śmiejąc się, dzieci.
Dobry humor nie opuszcza
ł jej przez całe popołudnie. Jock pływał leniwie na
plecach, schowany w cieniu potężnych drzew i patrzył, jak Tina bawi się z
siostrzeńcem i siostrzenicą.
Zostawi
ła go samego, co było dla niego zupełnie nowym doznaniem. Wszystkie
dziewczyny, z którymi do tej pory się umawiał, nie zostawiały go ani na chwilę,
nadskakując mu bez przerwy. Tina była inna. Przyszło mu znów do głowy, że
takiej kobiety jeszcze nie spotka
ł. Szła przebojem przez życie i wyko- rzystywała
każdą chwilę, aby się nim cieszyć.
Ally i Tim wpatrzeni byli w ni
ą jak w obrazek. Baraszkowali
teraz w trójk
ę w wodzie, a ona nurkowała pod nimi, aby za chwilę wyłonić się tuż
obok, i dzieci witały ją wtedy okrzykiem: „Tina jest rekinem!". Śmiali się wszyscy
do rozpuku; bez przerwy si
ę śmiali.
Jedli pó
źniej z dużym apetytem podwieczorek. Tina, umorusana podobnie jak
dzieci kremem z bitej
śmietany, zawołała nagle ze śmiechem:
- Kto szybciej obli
że się z kremu? Liczę do trzech...
Dzieci by
ły zachwycone. Tina wygrała zawody, a potem
chwyci
ła dzieci na ręce i pobiegła z nimi do wody.
- Ostatnia k
ąpiel! - zarządziła. - Proszę umyć ręce i buzie,
i wracamy do domu. Ja i Jock przebierzemy si
ę tylko i idziemy
na ta
ńce.
Jock nie móg
ł oderwać od niej oczu. Patrzył jak urzeczony na smukłe ciało Tiny,
wynurzające się co chwilę z wody. Leżał na piasku i nie był w stanie ruszyć się z
miejsca, jakby bał się znaleźć zbyt blisko tej pięknej dziewczyny. Na moment
ogarnął go gniew. To przecież szaleństwo! Na pewno oczarowała go ta okolica, a
nie dziewczyna! To chyba jeden z najpi
ękniejszych zakątków na ziemi...
W g
łębi serca wiedział jednak dobrze, że piękna okolica nie ma żadnego
wpływu na to, co się z nim dzieje. Wszystkiemu winna jest Tina.
Spojrza
ł w kierunku jeziora. Tina leżała na wznak i płynęła wzdłuż brzegu,
odpychając się mocno nogami, a do nadgarstków przywiązała linki, do których
przyczepione były dzieci. Ali i Tim szaleli ze szczęścia, śmiali się i pokrzykiwali.
Tina im wtórowa
ła.
Jak by to by
ło, gdybym miał własną rodzinę? Taką rodzinę jak ta? Jock, weź się
w garść! Nie stało się przecież nic niezwy-
k
łego. Znalazłeś się w cudownym miejscu w towarzystwie pięknej dziewczyny i
dwojga mi
łych dzieci, i to wszystko. To nie powód, by rezygnować z tego, co
sobie obiecywa
łeś przez ostatnie dwadzieścia lat.
Znowu przypomnia
ł mu się ojciec, który do śmierci nosił w swym sercu gorycz.
•
Żałuję, że poznałem twoją matkę - mawiał. - Zakochałem się w niej i sam
widzisz, do czego mnie to doprowadziło. Dziewięć miesięcy ciąży, a potem przez
tyle lat musiałem patrzeć, jak umiera. I przez cały ten czas, dzień w dzień,
musiałem w dodatku patrzeć na ciebie...
• By
łbyś skończonym głupcem, gdybyś się kiedykolwiek zakochał - ostrzegł go
kiedyś ojciec. - Zapamiętaj to sobie na całe życie. Kieruj się zawsze rozumem i nie
dawaj się nigdy ponosić uczuciom...
Dopiero teraz zrozumia
ł, co ojciec miał na myśli. Pierwszy raz w życiu przestał
bowiem kierować się rozumem i dawał się ponieść uczuciom. Co gorsza, z każdą
chwilą sytuacja stawała się poważniejsza.
Po powrocie znad jeziora zacz
ęli przygotowania do wyjścia. Jock pierwszy
wziął prysznic i przysiadł się potem do Christine, Marie i dzieci, biorąc Rose na
r
ęce. Ku jego zdumieniu, Tina była gotowa już po kwadransie. Gdy wyszła z
sypialni, z wra
żenia zaniemówił.
- Czy co
ś się stało? - spytała z uśmiechem, obracając się
w kó
łko, aby mógł ją lepiej zobaczyć. - Może mam za krótką
sukienk
ę?
Trzeba przyzna
ć, że sukienka była rzeczywiście krótka. Ja- skrawoczerwona,
krótka i sk
ąpa. Dopasowana góra, waziutkie ramiączka i głęboki dekolt... Fałdy
delikatnego jedwabiu ukla-
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZTECKO ZA DU
ŻO
daj
ące się w spódniczkę sięgającą tam, gdzie zaczynają się nogi. Nogi w
b
łyszczących, srebrnych pończochach i w butach na wysokich obcasach. Tina
wygl
ądała olśniewająco.
• Ale
ż dziecko, masz zupełnie mokre włosy - zauważyła Marie, przyglądając się
ciekawie minie Jocka. -
Zaziębisz się na śmierć.
• Wyschn
ą mi w samochodzie - zapewniła Tina. - Jeśli tylko Jock opuści dach.
Jock podniós
ł się, a Tina pomyślała sobie, że doktor Blax-ton wygląda
niezwykle interesująco w czarnym smokingu i... z Rose na rękach. Widać było, że
lubi dzieci. Będzie z niego na pewno doskonały mąż...
No i co z tego? Spotykam si
ę z nim pierwszy raz, spotkam się pewnie po raz
drugi, a trzeciego razu już nie będzie. Sam mi to przecież powiedział.
• Czy nie s
ądzisz, że twoją sukienkę dałoby się jeszcze skrócić? - spytała
Christie z ironią.
• Chyba nie - roze
śmiała się Tina beztrosko.
Przez ca
ły ten czas Jock rozpaczliwie próbował przybrać neutralny wyraz
twarzy, a Marie i Christie przygl
ądały mu się z zainteresowaniem.
- Mo
że już pójdziemy - odezwała się Tina, patrząc na ze
garek. -
Jest w pół do ósmej. Kto wie, ile nam jeszcze czasu
zosta
ło, zanim pana doktora ktoś wezwie.
Na sam
ą myśl o tym, że mógłby go ktoś teraz rozdzielić z Tiną, Jocka ogarnęło
przerażenie. Nie mógł się doczekać chwili, gdy wkroczy na bal z nią właśnie przy
boku.
Zabawa uda
ła się znakomicie. Jock pamiętał potem jedynie pojedyncze obrazy i
nie zwi
ązane z sobą sceny, takie jak na
przyk
ład spotkanie z Lloydem Nealem, który po raz pierwszy zobaczył Tinę poza
szpitalem i stanął na jej widok jak wryty.
Sally, która wygl
ądała także ślicznie w sukni kremowego koloru, podeszła
wt
edy do Lloyda i wsunęła mu rękę pod ramię.
- Nie zapominaj, prosz
ę - zwróciła się do niego - że je
ste
ś szczęśliwym mężem i ojcem. Nie zwracaj więc uwagi na
sukienk
ę Tiny, a raczej jej brak; zostaw to Jockowi. - Sally
u
śmiechnęła się potem do Tiny. - Szczerze mówiąc, dziwiłabym
si
ę bardzo, gdyby na ciebie nie patrzył. Wyglądasz cudownie.
Zabierz j
ą stąd, Jock, bo trzeba będzie założyć wszystkim panom
opaski na oczy.
Jock pos
łuchał jej chętnie. Porwał Tinę na parkiet i przyciągnął do siebie. Świat
zawirował im przed oczami. Od czasu do czasu tylko ktoś im przerywał, chcąc
zatańczyć z Tiną choć jeden taniec.
• Pani doktor, czy chce pani ta
ńczyć tylko z doktorem Blax-tonem?
• Pami
ętasz mnie chyba, Tina, chodziliśmy razem do trzeciej klasy. Czy
móg
łbym z tobą zatańczyć?
- Panie doktorze, prosz
ę i nam dać szansę...
A Tina
śmiała się i uśmiechała do wszystkich.
- Dzisiaj nie - mówi
ła. - Obiecałam dotrzymać towarzy
stwa doktorowi Blaxtonowi, dopóki nie wezw
ą go do następne
go porodu.
Czy to mo
żliwe, że chciałem odbierać dzisiaj porody? - pytał sam siebie z
niedowierzaniem. Ko
ło północy okazało się jednak, że nie uda mu się tego
unikn
ąć. Akurat gdy rytmy zmieniły się na powolniejsze, a tancerze, szykując się
do tanga, przytulali do siebie swe partnerki, Jock us
łyszał sygnał pagera.
- A niech to diabli - mrukn
ął pod nosem. Musze znalezc
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
telefon i zadzwoni
ć - rzekł po chwili. - Czy poczekasz na mnie? Sam Hopper prosi
o kontakt, chce zasi
ęgnąć porady.
Te
ż pytanie! Czy zechcę na niego poczekać!
Jock odszed
ł zaledwie parę kroków, a Tinę zdążył już porwać do tańca Kevin
Blewitt, miejscowy aptekarz. Dobrze jest być aptekarzem, myślał z goryczą Jock.
Człowiek pracuje w określonych godzinach, zamyka interes o szóstej i idzie sobie
do domu.
Ciekawe, czy uda mi si
ę ją zaprosić znowu do tańca, kiedy skończę rozmawiać z
Samem? Ten Kevin co
ś za dużo sobie pozwala, trzyma Tinę trochę za blisko...
Nie zdo
łał już zaprosić Tiny do tańca. Sam był bardzo zdenerwowany i Jock po
chwili rozmowy zorientowa
ł się, że będzie musiał do niego pojechać.
- Przyj
ąłem właśnie poród - oznajmił Sam drżącym głosem - i wywiązały się
komplikacje
; macica wypadła.
Jock westchn
ął tylko. Ambicją Sama, internisty, było odbierać także porody. W
najbliższej okolicy prowadziło praktykę kilku lekarzy ogólnych, których
kwalifikacje na to pozwala
ły. Sam, niestety, do nich się nie zaliczał. Miał zbyt
mało doświadczenia, zgłaszało się do niego zaledwie kilka kobiet rocznie, a
ponadto by
ł niezwykle pewny siebie i zarozumiały i nie chciał nigdy prosić o
pomoc.
W rezultacie wzywa
ł Jocka dopiero wtedy, gdy stan rodzącej był krytyczny.
Podobnie jak teraz...
Jockowi nie pozosta
ło nic innego, jak tylko pożegnać się z Tiną i ratować
pacjentk
ę Sama. Może Lloyd i Sally zgodzą się podrzucić Tinę do domu? A może
poprosić Kevina?
Tina nie zgodzi
ła się ani na jedno, ani na drugie. Stała w objęciach Kevina i
uśmiechała się do Jocka ze współczuciem.
- Prosz
ę mi wybaczyć - zwróciła się do aptekarza. - Pojadę
z Jockiem, mo
że mu będzie potrzebny anestezjolog.
Kevin obj
ął ją mocniej.
- Ale
ż dyżur anestezjologiczny pełni dziś Mark - zaprote-
stowa
ł. - Pani ma wolne.
Tina potrz
ąsnęła jednak głową i wyśliznęła się z objęć Ke-vina.
• Pojad
ę z Jockiem. Mieliśmy spędzić ten wieczór razem.
• Nie musia
łaś ze mną jechać - odezwał się Jock, gdy wchodzili do szpitala.
• Musia
łam. Chcę wykorzystać do końca nasze przedostatnie spotkanie, a poza
tym Kevinowi pocą się ręce i brzydko mu pachnie z ust. Zresztą jego interesuje
tylko jedna rzecz, którą ja akurat nie jestem zainteresowana.
• A mo
że chcesz, żebym cię odwiózł do domu? - zapytał, modląc się w duchu,
by odmówiła. - Mogę ci też zawołać taksówkę...
• Nie chc
ę - oświadczyła z uśmiechem. - Jesteśmy dzisiaj skazani na swoje
towarzystwo, czy ci si
ę to podoba, czy nie.
Sytuacja wygl
ądała dramatycznie. Heather Wardrop była kobietą w średnim
wieku i miała już pięcioro dzieci. Przypuszczała, że i za szóstym razem, podobnie
jak poprzednio, poród odb
ędzie się normalnie. Tym razem jednak macica się
wynicowała. Kobieta leżała sparaliżowana strachem i wszystko wskazywało na to,
że znajduje się w stanie zbliżającej się zapaści. Jej maz odchodził od zmysłów z
rozpaczy, a doktor Hopper krazyl wo- kó
ł nich, wydając z siebie nieartykułowane
dźwięki.
- A niech to diabli wezm
ą! - powitał Jocka w drzwiach
i zaraz odzyska
ł pewność siebie. - Skąd mogłem wiedzieć, że to się tak skończy?
Nigdy jeszcze nic podobnego mnie nie spotka
ło. To beznadziejna historia...
- To rzeczywi
ście poważna sprawa, ale nie widzę tu nic
beznadziejnego - odpar
ł Jock spokojnie, widząc rosnące
przera
żenie Heather i jej męża.
Teraz trzeba przeciwdzia
łać zapaści.
- Za
łóż, proszę, wenflon - polecił Tinie.
Do licha! - zakl
ął w myślach. Sam powinien był już dawno to zrobić!
- Takie komplikacje czasami si
ę zdarzają - powiedział, bio
r
ąc Heather za rękę - ale łatwo można się z nimi uporać.
Wiedzia
ł, że za wszelką cenę musi uspokoić nieszczęsną kobietę, nie zwracał
więc uwagi na doktora Hoppera mruczącego coś pod nosem za jego plecami.
• Prosz
ę się nie bać - dodał z uśmiechem. - Nie ma w tej chwili żadnego
niebezpieczeństwa. Pani organizm za sprawnie po prostu działa - zażartował. -
Macica tak dobrze wypychała przez tyle lat dzieci, że teraz sama wywróciła się na
drugą stronę. To tak jak ze skarpetką. Czasami przy zdejmowaniu wykręca się nam
na lewą stronę i przed włożeniem trzeba ją znowu wywrócić. To właśnie muszę
zrobić. Zaraz się do tego zabiorę i wszystko będzie w porządku.
• Tylko
że...
• Ale gdzie jest g
łówny bohater dzisiejszego wieczoru? -pytał Jock. Oczy mu się
śmiały, promieniowało od niego ciepło i postronny obserwator nigdy by się nie
domyślił, że pacjentce może zagrażać jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - Nie
widzę sprawcy tego całego zamieszania... - powtórzył, rozglądając się wokół.
- Siostra zabra
ła ją przed chwilą na oddział noworodków
- wyszepta
ła Heather.
• Ach, wi
ęc to dziewczynka!
• Tak...
• A jak j
ą państwo nazwiecie? - Jock nadal zachowywał się tak, jakby wszystko
by
ło w porządku, dał tylko oczami znak Tinie, by pilnowała kroplówki.
• Marguerite... - rozleg
ł się cichy głos. - To po mamie męża...
•
Śliczne imię. - Jock wstał i podszedł do umywalki, by umyć ręce przed
badaniem Heather. -
Pójdę zaraz ją obejrzeć
- obieca
ł. - Najpierw jednak zabierzemy się chyba do wywró
cenia na praw
ą stronę tej pani skarpetki.
• Ale jak? - spyta
ł Michael Wardrop zmienionym głosem. Twarz miał białą jak
kreda, a usta mu drżały.
• To bardzo proste - zapewni
ł Jock. - Ale, żeby nic nie bolało, może lepiej panią
przedtem uśpimy. O ile więc nie ma pani ci przeciwko temu, doktor Rafter poda
teraz środek usypiający.-
• Zgoda - westchn
ęła z ulgą Heather.
• Chc
ę tylko zapytać - odezwał się Jock, kończąc badanie
- czy zamierzaj
ą państwo mieć jeszcze dzieci?
• Nie b
ędziemy mieli więcej dzieci, prawda, Mike? Szóstka wystarczy. Ja mam
czterdzie
ści trzy lata, a Michael czterdzieści siedem.
• Pewnie,
że nie - zgodził się Michael, tuląc rękę żony do ust. Gdy spojrzał na
doktora Blaxtona, w jego oczach zabłysła po raz pierwszy nadzieja. - Tylko niech
pan ratuje Heather, b
łagam pana.
Biedacy, pewnie my
śleli, że ona umrze. Tina rzuciła ukrad-
kiem spojrzenie na doktora Hoppera. Ciekawe, co on im naopowiada
ł.
• Mo
że lepiej odesłać ją do Sydney? - wtrącił Sam. - To nie wygląda dobrze...
• Wygl
ąda gorzej, niż jest w rzeczywistości - rzucił Jock, odwracając się tyłem
do doktora Hoppera. - Musimy dziwnie wygl
ądać w naszych wieczorowych
strojach - u
śmiechnął się do państwa Wardrop - ale zapewniam, że mimo wszystko
mamy odpowiednie kwalifikacje. Doktor Rafter jest znakomitym anestezjologiem,
a ja nie zlicz
ę już nawet, ile razy miałem do czynienia z takim problemem. Jeżeli
pani sobie życzy, możemy oczywiście wysłać panią do Sydney, uważam jednak,
że nie ma takiej potrzeby. Czy mają państwo do nas zaufanie?
• Jakby to powiedzie
ć... - zaczął mężczyzna, patrząc na nogi Tiny w
srebrzystych po
ńczochach. - Czy myślisz, kochanie, że można im zaufać? -
zwróci
ł się do żony. - Wyglądają oboje tak, jakby zeszli z pierwszej strony
żurnala...
• To prawda - rzek
ła Heather ze słabym uśmiechem, unosząc lekko głowę.
Szybko jednak przymknęła oczy i opadła na poduszkę. - Mam słabość do
m
ężczyzn w smokingach - wyszeptała. - Bardzo mi się to podoba... A teraz niech
pan robi co trzeba, doktorze...
Operacja nie by
ła wcale prosta. Dopiero po dwóch godzinach Jock zakończył
zszywanie, bardzo zadowolony z faktu, że państwo Wardrop postanowili nie mieć
ju
ż więcej dzieci.
- Tak wszystko zaszy
łem, że następny poród musiałby się
odby
ć poprzez cesarskie cięcie - wyjaśnił, odchodząc od stołu
operacyjnego. -
Myślę, że i ten powinien był się tak samo od
by
ć. Dziewczynka była bardzo duża i doktor Hopper powinien
by
ł zasięgnąć porady położnika.
Rozsadza
ł go gniew. Tina zauważyła to już w chwili, gdy Sam Hopper, ziewając
głośno, oznajmił, że idzie do domu, gdy Heather przewożono do sali operacyjnej.
- On to wszystko wyra
źnie ma w nosie - mruknął przez
z
ęby Jock.
Hamowa
ł się trochę, nie chcąc zwracać na siebie uwagi pielęgniarek. Kiedy
jednak po operacji zostali na moment z Tiną sami, wybuchnął:
• To jest nieodpowiedzialny cz
łowiek! Jak on w ogóle może odbierać porody!
Przecie
ż on nie ma żadnych kwalifikacji. Po ukończeniu studiów nie otworzył na
pewno żadnej książki. Nic go nie obchodzi, że medycyna idzie naprzód! Czy on
sobie nie zdaje sprawy ze skutków swojego post
ępowania? Przecież to, co robi,
jest gro
źne dla życia pacjentek!
• Nie denerwuj si
ę - próbowała go uspokoić Tina. - Heather nic już nie grozi.
Dzięki tobie - dodała po chwili.
• Ale czy wiesz, co si
ę mogło stać? Czy ten człowiek nie wie, że wieloródki
narażone są na znacznie większe niebezpieczeństwo niż pierworódki? Sam
zanotował, że wszystkie dzieci Heather ważyły po urodzeniu ponad cztery kilo, a
dwoje miało niemal pięć! Badania prenatalne wykazały, że Marguerite jest jeszcze
wi
ększa. A jego nic to nie obchodzi! Czy wiesz, co by powiedział, gdyby Heather
umarła? - spytał zmienionym głosem. - Ano pewnie tylko tyle, że takie rzeczy się
zdarzają. Takie rzeczy nigdy się jednak nie zdarzają, jeżeli podejmie się środki
ostro
żności. Ale ja nie mogę być wszędzie i...
• Chyba tak naprawd
ę nie chciałbyś być wszędzie? - zauważyła cicho.
Oprzytomnia
ł i potrząsnął głową, jakby budził się ze złego snu. Spróbował się
nawet uśmiechnąć.
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
• Mówi
ę jak zarozumiały...
• Mówisz jak wspania
ły położnik, którym jesteś.
Chyba jej nie dos
łyszał. Patrzył przed siebie nie widzącym wzrokiem, a ona
wiedzia
ła, że myśli zapewne o sześciorgu dzieciach państwa Wardrop, które tak
łatwo mogły zostać sierotami, i o Mike'u Wardropie, który omal nie został
wdowcem.
My
ślał też pewnie o własnej matce...
Tinie
ścisnęło się serce. Na twarzy Jocka malowała się teraz prawdziwa udręka.
Któż by pomyślał? Słynny doktor Blaxton, który pochyla się nad każdym
cierp
iącym, nad każdym skrzywdzonym...
Bo
że! Ja go chyba zaczynam kochać.
Kocha
ć? Myśl ta jak błyskawica rozjaśniła to, co było dotąd ukryte, to, co
istnia
ło już dawno, nie było jednak do tej pory nazwane. Tina zrozumiała, że
zaczyna kochać człowieka, który nie ma zamiaru z nikim się wiązać.
- Jock...
R
ęka Tiny bezwiednie uniosła się w górę i zaczęła gładzić jego włosy. Kobieta
pocieszała swego mężczyznę.
- Dzi
ś w nocy pojawiła się na świecie mała dziewczynka
• mówi
ła Tina cicho - która dzięki tobie będzie miała matkę.
• G
ładziła go po głowie, pragnąc rozpaczliwie złagodzić jego ból. - Nie możesz
być wszędzie - szeptała. - Nie jesteś w stanie zbawić całego świata, ale dziś udało
ci się pomóc Wardropom. Pomogłeś też mojej siostrze i uważam, że jesteś bardzo
dobrym lekarzem i wspania
łym człowiekiem. Czego jeszcze od siebie chcesz?
Nie odpowiada
ł. Stał nieruchomo, sztywno wyprostowany, na jego twarzy
malowa
ło się cierpienie.
Tina czu
ła, że Jock jest u kresu wytrzymałości. Jego ojciec
musia
ł być strasznym człowiekiem. Jak można obciążyć małe dziecko tak wielkim
poczuciem winy? Wmówi
ć w niego, że winne jest śmierci własnej matki? Skazać
go na borykanie si
ę w samotności z tak wielkim bólem!
Unios
ła drugą rękę do góry. Nie wiedziała, jak mu pomóc. Czuła jednak, że musi
go pocieszyć w ten jeden jedyny znany sobie sposób. Gładziła więc jego włosy
obydwiema rękami, a potem przyciągnęła go do siebie i pocałowała.
ROZDZIA
Ł SZÓSTY
Mia
ł to być jedynie pocałunek na pociechę.
Mia
ł być, ale nie był. Cały świat zawirował w chwili, gdy wargi Tiny dotknęły
ust Jocka. Zawirował? Może raczej stanął?
Co si
ę z nami dzieje? Było mi go po prostu żal, chciałam go pocieszyć, a
okaza
ło się, że uderzyła w nas jakaś nieznana siła, która nas obezwładnia, a potem
łączy w jedno...
I ta fala gor
ąca... Ogień, który wypala w środku, płomień, który nadchodzi
falami i ogarnia wszystko.
R
ęce Jocka przyciągnęły ją i tuliły do siebie. Rozchyliła usta, aby go powitać...
Co si
ę ze mną dzieje?
Jock! Mój Jock...
Wiem, co si
ę ze mną dzieje!
Nigdy w
życiu nie doznała czegoś podobnego, a teraz pojęła, że odkryła po
prostu swego mężczyznę, że znalazła swoje miejsce na świecie.
Jock...
On jednak jej nie potrzebowa
ł. Nie potrzebował nikogo, więc odepchnął ją od
siebie. Pozwoliła na to, ponieważ pozostało w niej jeszcze trochę dumy. Stali
naprzeciw siebie na odległość ramienia, czuła na sobie spojrzenie jego czarnych
oczu. Oczu, które zdawa
ły się ją oskarżać...
Ani na chwil
ę nie spuściła wzroku. Patrzyła mu prosto w oczy i nawet się nie
wstydziła.
• Nie chc
ę... - odezwał się Jock nieswoim głosem.
• Nie? - W jej g
łosie zadźwięczał śmiech. - Jesteś tego pewien? A ja już
myślałam, że chcesz mnie posiąść, i to w dodatku w sali operacyjnej.
• Chcia
łem cię przeprosić...
• Za to,
że mnie pocałowałeś?
Gdy musn
ęła wargami jego usta, nie poruszył się, tylko patrzył na nią nie
widzącym wzrokiem.
• Nie jeste
ś miły.
• Wiem,
że nie jestem miły. Ja...
• No tak, nie interesuje ci
ę trwały związek. - Pokiwała głową, dokonując
nadludzkiego wysiłku, aby jej głos brzmiał beztrosko. - Dobrze się składa, bo mnie
też nie. Chyba pamiętasz Petera?
Niespodziewanie dla siebie samego poczu
ł złość.
• Petera?
• Petera - odpar
ła, patrząc na niego wyzywająco.
• Jak mo
żesz całować tak jak całowałaś mnie przed chwilą, będąc związana z
innym człowiekiem?
• Tylko ciebie tak potrafi
ę całować - odpowiedziała.
• Co masz na my
śli? - zapytał ze złością.
• Chcia
łam przez to powiedzieć, że nigdy jeszcze nikogo nie pocałowałam w
podobny sposób, i w dodatku nie mam poj
ęcia, dlaczego tak się stało. Będę ci
bardzo wdzięczna, jeżeli potrafisz mi to wytłumaczyć. Zamieniam się w słuch!
Nic nie odpowiedzia
ł.
- Wiesz co? - westchn
ęła. - Najlepiej będzie, jeśli obej
rzysz teraz Marguerite Wardrop, a potem pójdziemy do
łóżka.
Zaczyna
ła być pewna, że zakochała się w Jocku i wiedziała dobrze, że nie wolno
jej się do tego przyznać. Uciekłby wtedy chyba na drugi koniec świata...
• Do
łóżka... - powtórzył bezbarwnym tonem.
• Tak. Do
łóżka. Każde z nas do swojego łóżka - wybuch-nęła. - To tylko
miałam na myśli. Cóż innego mogłam myśleć, będąc związana z Peterem?
A przecie
ż nic mnie z Peterem nie łączy, pomyślała.
Przez ca
ły następny tydzień próbowała analizować swoje uczucia, unikając
spotkań z Jockiem. Nie na wiele się to jednak zdało, gdyż podczas jej dyżuru
nocnego Jock odbierał poród dwojaczków, a jedna z pacjentek poroniła i zmuszeni
byli do wspólnego dzia
łania.
Pod koniec tygodnia zacz
ęło jej się wydawać, że zwariuje. Mój Boże, myślała.
Zakochałam się w nim po uszy, a on nie chce mieć więcej ze mną do czynienia...
Nie mog
ła sobie jednak pozwolić na to, żeby ot tak po prostu zwariować z
mi
łości. Była na to zbyt dumna.
Pozostawa
ło jej jeszcze tylko rozstać się z Peterem. Nie mogłaby się już dłużej z
nim spotykać, gdy dowiedziała się, co to znaczy być całowaną przez mężczyznę
takiego jak Jock.
Oczywi
ście, bardzo prawdopodobne, że Jock nigdy już jej nie pocałuje. Nie
zmieniało to jednak faktu, że wiedziała już teraz, co to jest prawdziwy pocałunek.
Peter zadzwoni
ł do niej akurat po powrocie z balu. Starała się wykazać jak
najwi
ększe zainteresowanie tym, co się dzieje w Sydney, nie bardzo jej to jednak
wychodziło. Potem, z dokładnie takim samym rezultatem, Peter próbował intereso-
wa
ć się wydarzeniami w Gundowring. Tina zdobyła się więc na odwagę i
zaproponowała, by wobec dłuższej rozłąki każde
z nich mog
ło umawiać się z kim zechce i Peter szybko na to przystał.
Có
ż więc jej teraz pozostało? Christie i jej dzieci. Rodzina. I to rzeczywiście
było w tej chwili najważniejsze.
Christie jednak ci
ągle opowiadała, że Jock jest wspaniały, co Tinie bardzo
utrudnia
ło życie, gdyż starała się właśnie przekonać samą siebie, że jest dokładnie
na odwrót. W poniedziałek Christie poszła do Jocka o umówionej godzinie i
wróciła ze szpitala pełna zachwytu.
• To cudowny cz
łowiek - oznajmiła. - Dzięki niemu potrafię teraz patrzeć na
wszystko inaczej. Uda
ło mu się dowiedzieć, z kim Ray mieszka. - Potrząsnęła
głową w zupełnym oszołomieniu. - wyobraź sobie, że razem śmialiśmy się z tego.
•
Śmialiście się? - Tina nie posiadała się ze zdumienia.
• Samej mi trudno w to uwierzy
ć! Ale pomyśl tylko... Ray ma czterdzieści
siedem lat, a Skye, to znaczy ta dziewczyna, z któr
ą zamieszkał, siedemnaście.
Jock kazał mi wyobrazić sobie, jakie on musi mieć życie! Jego zdaniem Ray, już
teraz, za życia, trafił do czyśćca. No bo wyobraź sobie, jak on musi się czuć w
dyskotece z nastolatk
ą!
• Mówi
łam ci dokładnie to samo - zauważyła Tina nieśmiało.
• Pami
ętam! - Christie uścisnęła ją serdecznie. - Tylko wtedy było chyba jeszcze
za wcześnie. Niewykluczone zresztą, że musiał mi to powiedzieć ktoś obcy. Aha, i
Jock zadzwonił do opieki społecznej, a tam mu powiedzieli, że będą co miesiąc
ściągać z pensji Raya alimenty, zanim dostanie te pieniądze do ręki. Przerażały go
zawsze wydatki na dzieci, a teraz... Teraz nie tylko b
ędzie musiał utrzymywać
Ally, Tima i Ros
ę, ale doszły mu jeszcze wydatki na tę dziewczynę.
• Nie żal ci go? - spytała Tina.
• Wyobra
ź sobie, że mi go żal! Do tej pory czułam tylko złość, rosło we mnie
poczucie krzywdy, a teraz po raz pierwszy, poza rozgoryczeniem i oburzeniem,
czuj
ę litość. Żal mi go, bo dużo stracił.
Zamilk
ła na chwilę, lecz zaraz uśmiechnęła się znowu.
• To mnie jednak nie powstrzyma od pobierania alimentów na dzieci. A doktor
Blaxton jest naprawd
ę wspaniały. Kiedy go znowu zobaczysz?
• Nie zaprasza
ł mnie nigdzie.
• No to ty go zapro
ś! Daję słowo, gdybym tylko była młodsza, sama bym to
zrobi
ła.
• Troch
ę z niego lekkoduch...
• Starczy twojej powagi na was dwojga - roze
śmiała się Christie. - Zaproś go
gdzieś, dobrze ci radzę.
Zapro
ś go, zaproś. Łatwo to powiedzieć, tylko jak to zrobić? Przez kilka dni
zbiera
ła się na odwagę, ale nic z tego nie wychodziło. Jock zawsze był w
towarzystwie, rozmawiał wesoło z pielęgniarkami...
Dopad
ła go wreszcie w pokoju noworodków.
D
ługo patrzyła na niego przez wewnętrzne okno. Widziała, jak podchodzi
kolejno do dziecinnych łóżeczek, zatrzymuje się przy każdym... Wziął w końcu na
ręce maleńką Marguerite i uśmiech rozjaśnił mu twarz...
Musi naprawd
ę kochać dzieci! Jak taki człowiek mógłby nie chcieć własnej
rodziny! To bzdura. Może obawia się, czy sprosta temu wszystkiemu, co niesie z
sob
ą posiadanie dzieci. Z pewnością jednak pragnie je mieć...
B
ędzie na pewno najlepszym ojcem na świecie, myślała, widząc, jak delikatnie
bierze na ręce maleńkie zawiniątka, z jaką
czu
łością na nie patrzy... Trudno też znaleźć lepszego męża. A więc trzeba się z
nim wreszcie umówić! Podjęła decyzję i zdecydowanym krokiem weszła do
pokoju.
- Dzie
ń dobry - powiedziała.
Podniós
ł na nią oczy i uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Dzie
ń dobry - odparł, kładąc dziewczynkę z powrotem do
łóżeczka. Poprawił jej kocyk i spojrzał od razu na zegarek. -
A co ty tu jeszcze robisz?
Nie by
ło to najmilsze przywitanie.
- Pracuj
ę - wyjaśniła, usiłując przywołać na twarz uśmiech.
- Nie wiem, czy pami
ętasz, że ponownie przyjąłeś mnie do
pracy.
Jak móg
ł nie pamiętać?
• No tak, tylko
że kończysz pracę o siódmej, a jest już ósma.
• Czeka
łam na ciebie, bo chciałam cię zobaczyć.
Jego twarz nie wyra
żała absolutnie nic. Patrzył na nią pustym, martwym
wzrokiem.
• Po co?
• Có
ż to za przyjemna rozmowa...
• Jestem zaj
ęty.
• Zauwa
żyłam... Zwłaszcza przez ostatnie pół godziny, kiedy tulisz do siebie
ka
żde dziecko po kolei...
• O czym chcesz ze mn
ą rozmawiać?
• O naszym drugim spotkaniu.
Najwyra
źniej się przestraszył. Patrzył na nią dziwnym wzrokiem i milczał przez
chwilę.
• Nie bój si
ę! Jestem po prostu zaproszona na wesele, a że nie mogę zabrać
Petera...
• Dlaczego nie mo
żesz zabrać Petera? - przerwał jej.
• Byli
śmy zaręczeni - odrzekła smutnym głosem. - Rozsta-
li
śmy się po blisko roku znajomości, kiedy okazało się, że jednak do siebie nie
pasujemy.
• Ale dlaczego?
• Peter chcia
łby założyć rodzinę i mieć dzieci, a ja nie chcę być ani żoną, ani
matką - skłamała.
Wcale nie k
łamię, pomyślała sobie. To przecież prawda, że nie chcę być żoną
Petera ani matką jego dzieci.
- Póki jestem m
łoda, chcę się bawić i cieszyć życiem.
Przyjrza
ł jej się uważnie. Najbezpieczniej będzie zmienić
temat rozmowy, stwierdzi
ła, nachylając się nad łóżeczkiem małego Camerona
Croxtona.
• Prawie mu ju
ż przeszła żółtaczka - zauważyła. - Wygląda dużo lepiej. Można
sądzić, że jest tylko opalony.
• Tak, i móg
łby już pójść do domu, ale ojciec chce go jeszcze obrzezać. Nie
mog
ę mu tego wyperswadować. Boję się w dodatku, że będę to musiał sam zrobić,
bo inaczej wezm
ą byle kogo.
Tina pokiwa
ła głową. Jeszcze nie tak dawno tylu chłopców obrzezywano
wkrótce po urodzeniu, wierz
ąc, że nic przy tym nie czują. Bolało ich to jednak
bardzo, u niektórych wywoływało zapaść. Zdarzały się nawet niekiedy wypadki
śmierci na skutek zakażenia. Wzięła na ręce Camerona i przytuliła go do siebie,
ca
łując w puszystą główkę.
• Nie bój si
ę, maleńki - wyszeptała. - Świat wprawdzie jest okrutny, ale masz na
razie przy sobie doktora Blaxtona, on przynajmniej ci
ę nie skrzywdzi. To jak
będzie z tym weselem? - spytała po chwili.
• Pos
łuchaj...
- Czy
żbyś się bał ze mną wyjść?
Jock po raz pierwszy u
śmiechnął się.
• Pos
łuchaj - powtórzył. - Uczono mnie zawsze, że młodym panienkom nie
wypada zaprasza
ć panów. A już na pewno w złym tonie jest nazywać ich
tchórzami, je
śli odmówią.
• Jak to dobrze,
że nie jestem młodą panienką - odrzekła. Jej oczy rzucały mu
wyzwanie. -
Ślub jest w sobotę o czwartej, wiem, że nie masz dyżuru. Zarówno
ślub, jak i wesele będą się odbywać tak blisko, że w razie czego zdążysz do
szpitala. Mam by
ć druhną i czeka mnie sporo obowiązków, więc spotkamy się
zapewne podczas wesela tylko przy stole. Kto wie? Mo
że będziesz się nawet
dobrze bawił?
Nie bawi
ł się dobrze, mimo że wesele było udane. Wszystko z powodu
dziwnego napi
ęcia, które obydwoje odczuwali.
Na
ślub zaproszono gości z całej okolicy. Harry był farmerem, a Mary
nauczycielk
ą w miejscowej szkole. Harry uprawiał wiele sportów: grał w piłkę
nożną i krykieta, a także rzucał strzałkami do tarczy, Mary zaś grała w siatkówkę,
tenisa i hokeja, wi
ęc w kościele stawiło się kilka klubów sportowych. Licznie też
przybyły rodziny państwa młodych.
Stoj
ący na cyplu kościół wypełniony był po brzegi. Przyjęcie weselne odbywało
się w położonej obok przestronnej szopie.
Tina dotrzyma
ła słowa. Jock musiał jej towarzyszyć tylko przy obiedzie, a
potem, gdy sto
ły przesunięto na bok i zaczęły się tańce, zniknęła mu z oczu. Co
rusz prosił ją ktoś do tańca i z dala migała mu tylko jej jasna, długa sukienka.
Odnosił wrażenie, że umyślnie go unikała.
I tak rzeczywi
ście było.
Po có
ż ja go tu zaprosiłam? - zastanawiała się ze smutkiem. Jock najwyraźniej
bał się jej i wydawało się, że pobyt w jej towarzystwie jest dla niego przykrym
obowi
ązkiem. A niech go
licho! Na pewno nie b
ędę mu się narzucać. Niech sobie nie myśli, że uwieszę mu
się u szyi i będę prosiła, żeby przy mnie został.
Przez ca
ły wieczór Jock ani razu się do niej nie zbliżył. Zatańczył z nią dopiero
na wyraźne polecenie wodzireja - trzymał ją jednak wtedy z daleka od siebie, a
wyraz jego twarzy mówił, że najchętniej uciekłby, gdzie pieprz rośnie.
Tina jednak mia
ła swój honor. Po drugim okrążeniu sali poczuła, jak wzbiera w
niej gniew. Bardzo jej to pomogło. Chwilę później zaś zobaczyła coś, co
odwróciło jej uwagę od własnych spraw. I to pomogło jeszcze bardziej.
Pod szop
ą siedziała gromada wyrostków, racząc się alkoholem. Pili na umór i
oni w
łaśnie zajęli jej uwagę.
- Maj
ą nie więcej niż osiemnaście lat - rzekła - i piją sta
nowczo za du
żo. Ciekawe, co robią ich rodzice?
Czego
ś podobnego Jock jeszcze nie doświadczył. Kobieta, z którą tańczy, nie
zwraca na niego najmniejszej uwagi, zajęta swoimi sprawami! To prawda, że nie
chciał z nią tańczyć, ale wszystko ma swoje granice!
Niespodziewanie zapragn
ął ją przytulić - po to, by zwróciła na niego uwagę. Kto
to zresztą wie? Może miał ochotę to zrobić już od samego początku?
Tina nadal na niego nie patrzy
ła. Zerkała w kierunku chłopców, którzy mieszali
piwo z whisky i z minuty na minut
ę stawali się coraz głośniejsi i bardziej
agresywni.
• Przecie
ż są tutaj ich rodzice - gorączkowała się. - Dlaczego nikt nie zwróci im
uwagi? Mo
że powinnam coś zrobić?
• A co by
ś mogła zrobić?
• Nie wiem, mo
że mogłabym im coś powiedzieć...
• To nie twoja sprawa - mrukn
ął.
Jaka ona jest
śliczna, pomyślał niespodziewanie, ale zaraz odwrócił od niej
wzrok i spojrzał znów na chłopaków.
• Co za g
łupcy! Gdyby to były moje dzieci...
• Ale nie s
ą! - wyszeptała. - W dodatku o żadnych dzie-ciach nie będziesz
mógł nigdy powiedzieć, że są twoje. - Wy-rwała mu się i cofnęła o krok. -
Przepraszam cię. To moja wina, nie powinnam cię była tu zapraszać.
Odetchn
ął z ulgą, gdy odeszła.
Ju
ż jednak po chwili szukał jej wzrokiem wśród tańczących
par, ogl
ądał, jak
odbijają ją sobie kolejni partnerzy... Nie mógł na to patrzeć. Wiedział, że to już
koniec. Umówił się z nią ostatni raz. Potem będą już wyłącznie spotkania w pracy.
A mo
że rzeczywiście przenieść się do Londynu? Trzeba by tylko od razu
zacząć wszystko załatwiać, mógłby wtedy wyjechać zaraz po powrocie Struana i
Giny... W tej chwili wodzirej zarz
ądził zmianę partnerów i Tina niespodziewanie
znalazła się znowu w jego objęciach, rozbawiona, śliczna i wesoła.
- Dobrze si
ę bawisz? - Przekorne iskierki na przemian za
pala
ły się i gasły w jej roześmianych oczach. Nie domyślał się
nawet, jak du
żo kosztował ją ten beztroski nastrój.
• Mhm - sk
łamał. - A ty?
• Uwielbiam wesela!
• Ale za Petera nie chcesz wyj
ść?
• Nie.
• Naprawd
ę nie chcesz wyjść za mąż? - spytał z niedowierzaniem.
Potrz
ąsnęła głową, aż zafalowały jej cudowne włosy.
• Naprawd
ę nie chcę. A przynajmniej tak mówię...
• Ale dlaczego?
• Dlatego,
że wystarczy, żebym na ciebie spojrzała dwa razy,
a ty zaczynasz si
ę od razu trząść, jakby ci groziło śmiertelne niebezpieczeństwo -
powiedziała bez uśmiechu. - Bawmy się więc, panie doktorze, i używajmy życia,
żeby nie zwariować. I odpłynęła w ramionach innego tancerza.
Unika
ła go potem aż do końca zabawy. On zresztą też jej unikał. Musieli jednak
wrócić razem do domu. Wyszli o drugiej nad ranem spięci i zdenerwowani do
ostatecznych granic.
Parkiet powoli pustosza
ł, z daleka dobiegał stukot i brzęk puszek po piwie i
końskich podków, ciągnących się za samochodem państwa młodych. Orkiestra
grała jeszcze dla kilku ostatnich par. Z oddali dobiegły ich odgłosy kłótni.
Chłopcy, których widzieli przed chwilą pijących pod szopą, spierali się teraz o
kluczyki od samochodu.
• Daj spokój, Andrew, nie mo
żesz przecież prowadzić. Ktoś nas podwiezie.
• Nic mi nie jest... Wypi
łem tylko kilka piw...
• Kilka piw! Dobre sobie. Chcia
łeś powiedzieć kilkanaście piw rozcieńczonych
whisky...
• Wsiadaj, mówi
ę!
Ich g
łosy niosły się od strony pastwiska. Tina i Jock biegli w tamtym kierunku,
patrząc na siebie z przerażeniem.
• Stójcie! - zawo
łał Jock, lecz było już za późno. Stary samochód toczył się już
zakosami po drodze. - A niech to diabli! - zakl
ął Jock i wyjął z kieszeni telefon
komórkowy.
• Co chcesz zrobi
ć?
• Zadzwoni
ę na policję. Jeśli ktoś nie zatrzyma tej bandy idiotów, to pozabijają
siebie i innych. Do jasnej cholery, gdzie s
ą ich rodzice?
Ruszyli wkrótce potem. Tina milcza
ła. Może powinna była
go zaczepi
ć podczas wesela? Przytulić się do niego? Ależ skąd... Od razu by
wtedy uciekł. A tak nic się po prostu nie wydarzyło. Nic się nie wydarzyło i nie
wydarzy...
Nic si
ę nie wydarzyło dziś między nami, myślał Jock. Tylko że zachowywałem
si
ę jak stary głupiec. Co Tina sobie o tym wszystkim pomyśli? Chyba
przesadziłem... Ale to w końcu do-brze, zdecydował. Tak ma właśnie być.
Odwioz
ę ją teraz do domu i zajmę się sobą. Tego przecież mi potrzeba. Tego
właśnie mi potrzeba...
Nagle przed nimi czarna noc rozb
łysła ognistą kulą i w tym momencie Jock
zapomniał o wszystkich problemach, które jeszcze przed chwilą nie dawały mu
spokoju.
ROZDZIA
Ł SIÓDMY
Nacisn
ął gwałtownie na hamulec, zagłuszając muzykę, która sączyła się z radia.
Napotkali przed sobą ścianę ognia tak wielką, że płomienie zdawały się ogarniać
wszystko dooko
ła.
Nie odezwali si
ę do siebie ani słowem. Jock nacisnął po chwili pedał gazu i
samochód wolno ruszył naprzód. Spodziewając się najgorszego, przejechali około
trzystu metrów i za zakr
ętem zobaczyli, że droga zaczyna się wznosić pod górę...
Musieli stan
ąć, za wzniesieniem był bowiem już tylko ogień. Płomienie buchały
w górę na wysokość dwudziestu kilku metrów. Razem wysiedli z samochodu i bez
s
łowa pobiegli przed siebie, czując, że za chwilę ich oczom ukaże się przerażający
widok. Jock zwolnił na chwilę, by wydobyć z kieszeni telefon.
- To ty, Kate? Mówi Blaxton. Jestem teraz na Slatey Creek Road ko
ło Black
Hill. Mamy poważny wypadek. Potrzebna jest natychmiast karetka i wóz straży
pożarnej, a może nawet kilka wozów. Wezwij też policję. Słucham...? Nie mam
pojęcia, ale muszą być ofiary. Tylko się pospiesz!
Tina prawie go nie s
łyszała, wszystko wokół zagłuszał bowiem trzaskający
ogień. Na szczycie wzniesienia dogonił ją Jock. Stali przez chwilę na pół
sparaliżowani strachem. Mieli przed sobą samochód cysternę, który płonął jak
pochodnia. Mu-
sia
ł zjechać z szosy, bo znajdował się jakieś trzydzieści metrów od drogi po ich
prawej stronie.
Nieco poni
żej, po lewej stronie, zauważyli samochód dobrze widoczny w
świetle płomieni. Był zgnieciony z tyłu, nie palił się jednak. Stał po przeciwnej
stronie szosy niż paląca się cysterna i właśnie w tej chwili próbowali się z niego
wydostać jacyś ludzie. Pijani młodzi ludzie, których Tina z Jockiem obserwowali
podczas wesela.
Tina raz jeszcze rzuci
ła okiem na palącą się cysternę. Przez pole wzdłuż szosy
szedł, potykając się i zataczając, jakiś człowiek. Boże, to chyba kierowca!
Czy to mo
żliwe, by ktoś ocalał z tego piekła?
Jock tak
że zauważył mężczyznę i puścił się biegiem w jego stronę. Tina została
daleko w tyle. Kierowca jakimś cudem wyszedł z wypadku niemal bez szwanku.
Miał tylko osmalone włosy i głęboką ranę na twarzy, która mocno krwawiła.
- Czy w ci
ężarówce ktoś jest? - pytał Jock, biorąc kierowcę pod ramię. W tej
chwili podbiegła Tina i chwyciła mężczyznę z drugiej strony. - Czy jest tam ktoś?
Kierowca potrz
ąsnął przecząco głową. Z trudem trzymał się na nogach; gdyby
nie Tina i Jock, ju
ż by upadł. Po chwili usłyszeli za sobą ogłuszający wybuch i
podmuch gorącego powietrza popchnął ich do przodu.
W ko
ńcu przedostali się na drugą stronę szosy w pobliże rozbitego samochodu.
U
łożyli kierowcę na trawie, a Jock zaczął go dokładnie badać. Oderwał kawałek
koszuli, aby zrobić mu prowizoryczny opatrunek, gdyż rana na twarzy nadal
obficie krwawi
ła. Kierowca był w szoku i nie mógł wydusić z siebie ani słowa;
trząsł się i płakał bez przerwy. Trzeba się było wreszcie zająć młodymi ludźmi. Ilu
ich tam
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
by
ło? Tina zaczęła liczyć: raz, dwa, trzy, cztery. Przy rozbitym samochodzie
siedzia
ły cztery skulone postacie. Zaraz, a ilu ich odjeżdżało po weselu? Czwórka!
Czy to mo
żliwe? Czy tak straszny wypadek naprawdę nie pociągnął za sobą
żadnych ofiar? Skoro kierowca żyje i te cztery osoby też?
Co
ś się tu jednak nie zgadza, stwierdziła, patrząc uważnie na rozbity samochód.
Nagle ogarn
ęło ją przerażenie. Musi być jeszcze... Nigdy nie pragnęła równie
gorąco jak teraz, aby jej przypuszczenia okazały się bezpodstawne.
• Nic ci nie jest? - zapyta
ła, podchodząc bliżej do młodego chłopaka, którego
dziewczyna właśnie wymiotowała. - Czy ktoś z was doznał jakichś obrażeń?
• Pani doktor... - us
łyszała głos chłopca.
Tina pozna
ła go od razu. Tydzień temu był u niej z kontuzją kolana.
• Co to b
ędzie, pani doktor...
• Uspokój si
ę, Simon, i powiedz mi, czy komuś coś się stało.
• Andrew z
łamał pewnie rękę, a Syl... Z Syl jest niedobrze, boli ją w piersiach...
Ale ten samochód... Tam byli ludzie, w tym samochodzie...
• W jakim samochodzie?
• W tym, który zderzy
ł się z cysterną...
Tina na chwil
ę zaniemówiła, po czym odwróciła się w stronę płonącej cysterny.
Simon musi się mylić! Przecież tam nie ma żadnego samochodu! Nie ma nawet
żadnych śladów.
Wystarczy
ło jednak jeszcze jedno spojrzenie na chłopca, by zrozumieć, że
Simon nie fantazjuje. Jego oczy rozszerzone były przerażeniem. No tak, samochód
chłopców nie mógł się zderzyć z cysterną i spowodować wypadku, gdyż był na to
za mało
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
uszkodzony. A wi
ęc był jeszcze jeden samochód. Na samą myśl o tym poczuła, jak
serce podchodzi jej do gardła. Wiadomo przecież, co się musiało z nim stać...
Rzuci
ła się jak oszalała z powrotem w kierunku płonącej cysterny. Nogi jej się
chwiały w wieczorowych sandałkach, nie mogła ich jednak zdjąć, gdyż na ziemię
wciąż spadały iskry i sadze.
Chcia
ła się dostać za ciężarówkę, dostępu bronił jednak żar, uniemożliwiający
oddychanie. Gdzieś z tyłu słyszała za sobą wołanie Jocka. Jeżeli tylko się nie
mylę... jeżeli mam rację... tam nic się już nie da zrobić!
I o tym w
łaśnie musiała się przekonać. Biegnąc, trzymała rękę przy twarzy,
chroniąc się przed żarem płonącej benzyny i unoszącym się w powietrzu popiołem.
Aż wreszcie zobaczyła na własne oczy pogięty i powykręcany wrak
czterodrzwiowego, osobowego samochodu, wbity w pal
ącą się cysternę i płonący
razem z ni
ą.
A w
środku...
Opad
ła na trawę i przymknęła oczy. Dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na
odwagę, żeby je otworzyć.
Wszyscy lekarze i piel
ęgniarki z Gundowring zgłosili się do pomocy i dla
nikogo nie zabrak
ło pracy.
Kierowca mia
ł na twarzy i rękach oparzenia drugiego stopnia. Stracił też sporo
krwi, lecz jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo.
- Zas
łużył sobie na to - oświadczył Tinie policjant, który pojawił się w szpitalu,
aby przesłuchać młodych ludzi. - Niech pani doktor tylko pomyśli, co by było,
gdyby gwałtownie zahamował i zatrzymał cysternę. Mielibyśmy wtedy siedem
trupów,
nie trzy. Samochód ch
łopców też by spłonął. O ile można coś powiedzieć po
ogl
ędzinach śladów opon - ciągnął - kierowca zdawał sobie sprawę, że gdyby
gwałtownie zahamował, ładunek od razu by eksplodował, dlatego właśnie
przyspieszył i zjechał z drogi, a po przejechaniu około trzydziestu metrów
wyskoczył z szoferki. To nie jego wina, że cysterna pociągnęła za sobą samochód
osobowy.
• Czy oni... czy oni... - próbowa
ła się dowiedzieć.
• My
ślę, że zginęli na miejscu - pokiwał głową policjant.
- Cia
ła są spalone, ale samochód został najpierw doszczętnie
rozbity, musieli wi
ęc zginąć na miejscu.
• Ale jak do tego w ogóle dosz
ło?
• Wszystko przez tych cholernych smarkaczy - burkn
ął pod nosem. - Jest
oczywi
ście jeszcze za wcześnie, żeby móc coś powiedzieć ze stuprocentową
pewnością, ale wszystko wskazuje na to, że na wzniesieniu drogi chłopcy zaczęli
wyprzedzać państwa Croxtonów. Zjechali na przeciwległy pas. Państwo
Crox-tonowie wracali w
łaśnie od rodziny, u której byli na kolacji wydanej z okazji
chrzcin synka. Oni tak
że jechali za szybko. Gdy chłopcy, dojeżdżając do
wzniesienia, znajdowali się ciągle na przeciwległym pasie, z naprzeciwka
wynurzyła się cysterna. Widząc ją, zjechali gwałtownie na swój pas, zajeżdżając
drogę Croxtonom. Pan Croxton stracił panowanie nad kierownicą, jego samochód
wpadł w poślizg i uderzył w bok cysterny. Wszystko przez tych cholernych
smarkaczy - mrucza
ł policjant.
- Wszystko przez to cholerne picie... Ruszyli
śmy w drogę, gdy
tylko doktor Blaxton zawiadomi
ł nas, że pijani wsiedli do sa
mochodu, ale nie zd
ążyliśmy.
Tina przymkn
ęła na chwilę oczy, próbując się uspokoić, i wróciła do pracy.
Wraz z Sally zajęła się teraz młodymi ludź-
mi. Przygotowywa
ły Sylvię do podróży do Sydney. Dziewczyna miała złamane
żebro i przedziurawione płuco, groziła jej też zadma opłucnowa. Była zbyt
pijana, by moc j
ą operować od razu, lepiej więc było wysłać ją helikopterem do
Sydney, gdzie zope-jruje j
ą specjalista.
- Ja bym i tak nie mog
ła dziś operować - mówiła Sally przez łzy. - Liz Croxton
jest... Liz była moją przyjaciółką...
Sally st
łumiła szloch, a Tina nie po raz pierwszy zrozumiała, jak trudno jest
by
ć lekarzem w małej miejscowości. Człowiek jest zbyt związany uczuciowo z
pacjentami.
Pomy
ślała od razu o Jocku. To on dozorował wydobycie z wraku samochodu
zw
ęglonych ciał, a więc także małego Camerona, którego poród odbierał
niespełna dwa tygodnie temu. Jako położnik niewiele mógł w tej chwili pomóc,
Lloyd zaś, Mark, Sally i Tina mieli ręce pełne roboty. Musieli nie tylko opatrzyć
oparzenia i z
łamania młodych ludzi, ale też łagodzić skutki upojenia alkoholem i
przeciwdzia
łać załamaniom psychicznym.
Tina ani na chwil
ę nie odrywała się od pracy, ale przez cały czas myślała o
Jocku. Co musiał czuć, gdy patrzył na szczątki maleńkiego chłopczyka, którego
jeszcze nie tak dawno trzymał na rękach? Z trudem założyła kroplówkę drugiej
dziewczynie, która prze
żyła katastrofę. Pacjentka przez cały czas klęła i ję- czała...
Powoli zaczynali si
ę schodzić rodzice młodych ludzi, którzy spowodowali
wypadek. Sally i Tina bra
ły ich kolejno na rozmowę. Tłumaczyły, prosiły o
zrozumienie i wyjaśniały. Całe Gun-dowring zwróciło się przeciw młodym
ludziom. Należało przekonać rodziców, aby udzielili swym dzieciom wsparcia,
bez którego nie b
ędą w stanie wrócić do normalnego życia.
Tylko co robili ci rodzice, gdy ich dzieci upija
ły się alkoholem? Gdzie byli, gdy
wyrostki po pijanemu wsiadały do samochodu? Były to jednak próżne rozważania.
Gniew nie prowadzi do niczego. Umar
łych nic już nie wskrzesi, należy się więc
zająć tymi, którzy przeżyli.
O pi
ątej nad ranem wszystko zostało załatwione. Tina pożyczyła szpitalny
samochód i jechała do domu, czując potworne zmęczenie.
Zwolni
ła. Nie chciała rozmawiać teraz z Christie. Nie była w stanie spokojnie i
bez emocji opowiedzie
ć jej o tym, co wydarzyło się w nocy. Pomyślała o Jocku...
Co robi teraz Jock?
Ostatni raz widzia
ła go, odjeżdżając karetką z miejsca wypadku wraz z kierowcą
cysterny. Jock pozostał przy zmiażdżonym samochodzie i Tina wiedziała, że
czekają go teraz ciężkie chwile. Był silnym człowiekiem, nie wiadomo jednak, na
ile silnym... Niewiele się zastanawiając, skręciła na zachód, tam, gdzie przy plaży
Jock miał swój domek.
Jock by
ł w domu, z daleka zauważyła jego samochód. Wewnątrz paliły się
światła, a więc nie spał. Przez chwilę się wahała, ale tylko przez chwilę.
Jock z pewno
ścią cierpiał, choć starał się tego nie okazywać. Tego Tina była
pewna i tego właśnie nie potrafiła znieść. Nie mogła znieść świadomości, że Jock
jest sam i jest mu źle.
Zaparkowa
ła samochód i zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział, weszła więc
do środka.
- Jock?
Powita
ła ją cisza. Z pewnością dopiero wrócił, nie może więc jeszcze spać.
Obesz
ła całe mieszkanie, lecz nie znalazła w nim nikogo.
Wysz
ła bocznymi drzwiami prowadzącymi na plażę, położoną nad małą
zatoczką. Pierwsze promienie wschodzącego słońca rozświetlały horyzont i na
jego tle Tina dostrzegła sylwetkę mężczyzny. Był sam.
Musia
ł być zawsze sam, przyszło jej niespodziewanie do głowy. Pierwsze
dziesięć lat życia spędził z umierającą matką i ojcem, który wychował go w
przekonaniu, iż spowodował śmierć matki, a potem przez resztę swego życia
umacniał się w przekonaniu, że ojciec miał rację. Taki człowiek musiał być sam ze
swoimi my
ślami.
Dzi
ś jednak nie będzie sam!
Zrzuci
ła z nóg swoje zniszczone pantofelki i pobiegła w stronę Jocka. Serce biło
jej jak oszalałe, zdawało się, że rozsadzi jej piersi. Żeby mnie tylko nie odepchnął!
Żeby mnie tylko nie odepchnął!
• Jock?
• Tina? - Zatrzyma
ł się, poznając ją z daleka.
Nie by
ło to jednak powitanie. Zdziwił się jedynie, wymówił jej imię obojętnym,
bezbarwnym głosem. Podbiegła bliżej i schwyciła go za ręce.
• Musia
łam do ciebie przyjść - wyszeptała.
• Dlaczego? - spyta
ł.
• T
ęskniłam za tobą.
Mocniej
ścisnęła jego ręce i przymknęła oczy. Żeby mnie tylko od siebie nie
odepchn
ął, modliła się w duchu. Jock milczał.
- Sko
ńczyliśmy już akcję ratunkową - mówiła drżącym gło
sem. - Stan kierowcy jest zadowalaj
ący, została przy nim żona.
Wszyscy poza Sylvi
ą mają się dobrze, do wszystkich przyszli
rodzice. Sally wróci
ła do domu z Lloydem, Mark poszedł
z Margaret. Meg Preston przysz
ła na nocny dyżur, ale jutro wróci do Roba. A ja...
nie chcia
łam budzić Christie. Musiałam się z tobą spotkać.
Odpowiedzia
ło jej milczenie, tylko fale cicho rozbijały się o brzeg. Ściskała go
mocno za ręce, walcząc o to, aby zaczął jej potrzebować tak bardzo, jak ona
potrzebowa
ła jego.
• Jock... - Opar
ła głowę na jego piersi. - Jock, to straszne, że to właśnie ty
musia
łeś się zająć tym maleństwem. Musiało ci przy tym krwawić serce...
• Nic podobnego - zaoponowa
ł ostro. - Nic mi nie jest. Posłuchaj, Tina, ja nie
potrzebuję...
• Wiem,
że nie potrzebujesz, ty nikogo nie potrzebujesz. Ale proszę cię, żebyś
sobie nie wyrządzał krzywdy. Wiem dobrze, że na swój sposób kochasz każde
dziecko, które przychodzi w twojej obecno
ści na świat. Przede mną tego nie
ukryjesz. W jakim
ś sensie wynagradza ci to całą miłość, jakiej sam potrzebujesz.
• Ale ja nie...
• To, co mówi
ę, to prawda. Jestem tego zupełnie pewna, a wiem to, bo cię
kocham. Bóg jeden zresztą raczy wiedzieć dlaczego. Zakochałam się w tobie i
potrafię teraz czytać w tobie jak w otwartej książce. Dlatego wiem, co musiałeś
przejść, kiedy wyciągałeś małego Camerona z tego samochodu, a potem... wróciłeś
do pustego domu i dusisz to wszystko w sobie, myślisz, że uda ci się zapomnieć.
Ale mylisz si
ę, człowiek musi opowiedzieć komuś o tym, co go boli...
Powoli wypu
ściła jego ręce i objęła go. Pocieszała go w jedyny sposób, w jaki
potrafi
ła, tak jak to czynią kobiety.
- Powinienem by
ł coś zrobić - odezwał się głuchym głosem.
- Widzieli
śmy przecież, jak pili...
• Sama o tym my
ślę bez przerwy, ale skąd mieliśmy wiedzieć, że oni wsiądą
potem do samochodu? Rodzice powinni byli ich pilnowa
ć.
• Tacy ludzie nie powinni w ogóle mie
ć dzieci...
• To prawda, ale mimo wszystko
świat nie jest taki zły. Nie możesz ciągle
myśleć tylko o strasznych rzeczach, o śmierci swojej matki, bo inaczej zginiesz. -
Wsunęła mu ręce pod koszulę i zaczęła delikatnie gładzić jego ramiona. - Przestań
my
śleć o tym wszystkim - wyszeptała. - I miej odwagę przyznać się, że mnie
pragniesz. Ja cię bardzo pragnę. Pewnie bardziej niż ty mnie. Kocham cię...
Stan
ęła potem na palcach i pocałowała go w usta.
ROZDZIA
Ł ÓSMY
Ogl
ądał tej nocy śmierć, zetknął się też z cierpieniem, a Tina proponuje mu
życie, pokazuje drogę niosącą ratunek. Nie był więc w stanie jej się oprzeć.
Nachyli
ł się, by oddać jej pocałunek. ..
Ca
łował ją gwałtownie i w zapamiętaniu. Obydwoje zdawali sobie sprawę, do
czego ich to doprowadzi. Wiedzieli, czym musi zako
ńczyć się ta noc...
Wrócili jako
ś do domu, choć Tina nie mogła sobie potem przypomnieć, w jaki
sposób. Pewnie j
ą zaniósł prosto do swej sypialni i położył na wielkim łóżku, które
zdawało się na nich czekać. Obydwoje byli bez tchu, ogarnięci namiętnością i
przepe
łnieni żądzą. Tina trzymała kurczowo Jocka, jakby bała się, że bez niego
utonie, a on przylgn
ął do niej mocno, pragnąc wtopić się w nią, zniknąć w niej bez
śladu. Tulił ją do siebie coraz mocniej...
Przeszkadza
ło im ubranie. Odgradzało ich od siebie, oni zaś chcieli pozbyć się
wszystkiego, co ich jeszcze dzi
eliło. Sukienka Tiny podarla się, gdy Jock ją
zdejmował, ona jednak nawet tego nie zauważyła. Myślała później, że musieli się
wtedy zachowywa
ć jak szaleńcy. Tej nocy jednak żadne z nich nie było w stanie
my
śleć. Stapiali się obydwoje w ogniu namiętności, która ich unicestwiała.
- Pragn
ę cię. Gdybyś wiedziała, jak cię pragnę - szeptał
zmienionym głosem.
Nic wi
ęcej już potem nie mówił, ale nie było takiej potrzeby. Spalała ich żądza.
Umarłaby chyba z pożądania, gdyby jej wte-dy nie wziął... Wszedł więc w nią,
wdarł się między jej uda i ogarnęła ich wielka, nieopisana radość. Odsunęli od
siebie pustk
ę i mroczną noc, łącząc się w jedno mocniej niż przysięga dana na
ślubie.
Tina tuli
ła go do siebie. Całe życie czekała na taką chwilę, nie zdając sobie
nawet spraw
y, że podobne szczęście jest w ogóle możliwe. Teraz chciała, aby
chwila ta trwała wiecznie. Miała przy sobie swego mężczyznę, człowieka,
któremu oddała serce i którego pragnęła. Nikt poza nim się nie liczył.
Wspomnienia strasznych wydarze
ń zaczęły blaknąć i rozpływać się gdzieś bez
śladu. Mając miłość Jocka, mogłaby zresztą stawić czoło więk- szym jeszcze
koszmarom.
- Jock, Jock...
Mo
że to ona wymówiła jego imię, a może zrobiło to jej
serce? Wiedzia
ła jednak, że imię Jocka, które z pewnością unosiło się teraz
gdzieś nad nimi, musiało mieć wagę przysięgi ślubnej. A potem nagle noc
wybuchn
ęła miłością i gwiazdami, by zasnuć się mgłą, i nie istniało już nic poza
Jockiem. I nic już w przyszłości nie miało być takie samo.
- Napijesz si
ę kawy?
Otworzy
ła powoli oczy, oślepiona jasnością poranka. Za otwartym oknem widziała
morze, do pokoju wpadały oślepiające promienie słońca. Przewróciła się na bok i
zobaczyła Jocka stojącego w drzwiach. A niech go! Był na bosaka, ale miał na
sobie dżinsy i koszulę. Podciągnęła kołdrę pod brodę.
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
- A kto ci pozwoli
ł ubrać się tak od samego rana?
Podszed
ł do łóżka i musnął wargami jej nos.
- To moje ulubione zaj
ęcie - uśmiechnął się przekornie -
przynosi
ć w tym stroju kawę kobietom, które znajdują się w mo
im
łóżku.
Tina zadr
żała. Kobiety... Ile już kobiet leżało przede mną w tym łóżku? Uspokój
się! - powiedziała sobie od razu. Powiedziałaś mu wczoraj, że go kochasz.
Otworzyłaś przed nim duszę i serce, nie pozostaje ci teraz nic innego, jak
cierpliwie czeka
ć.
• Jak si
ę dziś czujesz? - zapytała z uśmiechem, wyciągając rękę po filiżankę. -
Chyba lepiej?
• Czy o to ci wczoraj chodzi
ło? - Usiadł przy niej, dotykając jej włosów,
rozczesując palcami splątane loki. - Żebym się lepiej poczuł?
• Oczywi
ście! - Jej oczy się śmiały. - Udało mi się?
• Czy ci si
ę udało? - Odrzucił kołdrę, tak że kawa omal się nie wylała, i położył
głowę na jej piersi. Jak w tych warunkach można pić kawę? - Nie masz nawet
pojęcia, jak bardzo ci się udało - szepnął. - Czy też raczej co się ze mną działo,
kiedy wczoraj przyjecha
łaś.
Uniós
ł głowę i zaczął delikatnie pieścić jej ciało.
• Nie mam poj
ęcia, jak wytrzymujesz na izbie przyjęć. -Pokręcił głową. - Ja nie
muszę przynajmniej codziennie przeżywać podobnie koszmarnych wypadków.
• Tragedie zdarzaj
ą się też w sali porodowej - odparła, gładząc jego włosy i za
wszelką cenę usiłując zachować dystans. Przecież on mnie niedługo odtrąci od
siebie, myślała. A ja będę musiała dalej żyć... - Ja też nie potrafię sama przeżywać
tragedii - wyszepta
ła.
• I dlatego tu przysz
łaś? Bo nie chciałaś być sama?
Czy nie pami
ęta już, że powiedziałam mu, że go kocham? Może wyobraża
sobie, że mówię to zawsze, każdemu mężczyźnie... A teraz, właśnie teraz nie
potrafię na zawołanie zapewniać go znowu o swojej miłości. A zresztą...
Wyglądałoby to trochę na szantaż.
• Dlatego. - Nie zauwa
żył, że jej głos zabrzmiał sztucznie. - Nie umiałabym
rozmawiać z Christie po tym, co się stało.
• Czy nie wydaje ci si
ę, że Christie może się o ciebie martwić? - zapytał, kreśląc
przez cały czas na jej brzuchu maleńkie kółeczka. - Jest niedziela, dziewiąta rano.
Czy nie boisz się, że twoja siostra oszaleje ze zdenerwowania, gdy się obudzi i
zobaczy,
że nie wróciłaś na noc?
• Moja siostra doskonale wie,
że skończyłam dwadzieścia osiem lat i wyszłam
wieczorem z bardzo przystojnym młodym człowiekiem - mruknęła Tina. - Łatwo
się więc domyśli, gdzie jestem.
Je
żeli on zaraz nie przestanie mnie dotykać... to chyba zwariuję! Ale jeśli
przestanie, też zwariuję...
- Rozumiem. - Spojrza
ł na nią dziwnie.
Wyobra
ża sobie pewnie, że zawsze tak robię. Spotykam się z jakimś
chłopakiem, mówię mu, że go kocham i zostaję u niego na noc. Ale niech tam...
• Pójd
ę już do domu - szepnęła nieswoim głosem. - Muszę się trochę przespać,
wieczorem mam przecie
ż dyżur.
• Czy naprawd
ę musisz już iść?
• Powinnam...
...
Nie przestawa
ł jej jednak głaskać i szybko zapomniała o swoich planach.
• Tina...
• Tak?
Ca
łował ją teraz tam, gdzie przed chwilą rysował palcami kółeczka.
- Niepotrzebnie si
ę chyba ubrałem - wyszeptał zduszonym
g
łosem. - Kończy się nasze ostatnie spotkanie... Może zostań
my z sob
ą chwilkę dłużej.
Oczywi
ście zostali z sobą dłużej, tylko że leżąc potem w jego ramionach, Tina
czu
ła się pusta i wypalona.
- Ko
ńczy się nasze ostatnie spotkanie...
Gdy wysz
ła od niego o jedenastej, poszedł na plażę. Pływał pełne dwie godziny,
jakby chciał zagłuszyć w sobie niepokój.
Tina by
ła śliczna. Dobrze by było mieć taką kobietę przy sobie, do końca życia.
- Cz
łowieku! - przemawiał do siebie. - Chcesz się może
ożenić? Mieć dzieci? Ściągnąć sobie na głowę nieszczęście?
Sam wiesz,
że to się zawsze tak kończy. Nawet teraz zachowałeś
si
ę jak głupiec, nie pomyślałeś o żadnym zabezpieczeniu.
Gdy Tina bra
ła prysznic, wspomniał o tym.
• Nie pomy
ślałem... to było tak szybko.
• Wszystko w porz
ądku - odrzekła zmęczonym, bezbarwnym głosem. - Jestem
przecież dorosła i dam sobie radę, a zresztą dopiero miałam okres.
A gdyby Tina zasz
ła jednak w ciążę? To byłaby katastrofa... Boże, żeby do tego
stopnia stracić głowę!
Wiedzia
ł jednak dobrze, że nie zapomni nigdy, co czuł, gdy wszedł do sypialni z
poranną kawą i zastał ją w swoim łóżku, z włosami rozsypanymi na poduszce,
nagą i śliczną...
Zapragn
ął jej wtedy tak bardzo, że odczuł fizyczny ból na myśl, że mogłaby
odejść. A teraz chciał, by pozostała z nim na
zawsze. Ale
ż to szaleństwo! To czyste szaleństwo! Ojciec uczył go od dziecka, że
podobny związek może sprowadzić na człowieka tylko nieszczęście. I tak już za
długo to ciągnąłem.
Nigdy jej przecie
ż niczego nie obiecywałem. Od samego początku wiedziała, że
nie chcę się wiązać. A więc najwyższa pora, aby ograniczyć naszą znajomość
wy
łącznie do kontaktów zawodowych. I muszę wreszcie załatwić ten wyjazd do
Londynu. Zabior
ę się do tego od razu jutro rano. Im szybciej stąd wyjadę, tym
lepiej dla wszystkich.
- Nocowa
łaś u Jocka Blaxtona?
Christie patrzy
ła zdumiona na strój siostry - podartą, poplamioną i pokrwawioną
suki
enkę i nałożoną na to męską koszulę.
- Bo
że! Mam nadzieję, że cię nie zgwałcił?
• Zgwa
łcił? Oczywiście, że nie.
• A twoja sukienka? Dlaczego tak wygl
ąda?
• Naprawd
ę mnie nie zgwałcił. - Próbowała się uśmiechnąć.
- Zesz
łej nocy było prawdziwe piekło, ale u Jocka zostałam na
noc z w
łasnej woli.
• Prosz
ę, proszę - mruknęła Christie, tuląc do siebie Rose, która popiskiwała
cichutko, bo zbliżała się pora karmienia. -Czy mam przez to rozumieć, że
nareszcie będziesz miała chłopa? Ten twój doktor Blaxton jest całkiem do rzeczy.
• Co masz na my
śli?
- Nic, porównuj
ę go z Peterem.
Tina u
śmiechnęła się.
• W gruncie rzeczy masz racj
ę, tylko że doktor Blaxton wcale nie jest mój.
• Nie rozumiem. Przecie
ż zostałaś u niego? To nie w twoim stylu spędzać z
kim
ś jedną noc.
- Tym razem te
ż masz rację, ale Jockowi to zupełnie wy
starczy i nie s
ądzę, żeby kiedykolwiek zmienił zdanie.
W tak ma
łej społeczności jak Gundowring nie było chyba osoby, która by nie
została w taki czy inny sposób dotknięta tragedią, jaka się wydarzyła koło Black
Hill.
Wypadek pozostawi
ł głębokie ślady w psychice ludzkiej; ludzie rozmaicie
reagowali na tragiczne wydarzenia. U wuja jednego z ch
łopców, którzy
spowodowali wypadek, odkryto symptomy dusznicy bolesnej, a jeden z
nastolatków dosta
ł egzemy. Obydwaj poczuli się lepiej po zażyciu środków
uspokajających i kilku sesjach terapeutycznych.
Napi
ęcie psychiczne może się objawiać w najrozmaitszy sposób. Pod koniec
tygodnia Andrew, który prowadzi
ł feralnego dnia samochód, próbował popełnić
samobójstwo, lekarze za
ś znajdowali się już u kresu wytrzymałości. Tina była tak
bardzo zaj
ęta, że nie starczyło jej nawet czasu, aby rozmyślać o sobie i o Jocku.
Pod
świadomie jednak czuła przez cały czas jego obecność, gdyż noc, którą z
nim spędziła, zupełnie odmieniła jej życie. Teraz czuła się związana z Jockiem na
zawsze, bez względu na to, co on zamierza zrobić z jej miłością.
On najwyra
źniej nie zamierzał robić nic, gdyż minął tydzień, a ani razu nie
okaza
ł jej zainteresowania. Zajmie się pewnie kolejną dziewczyną, myślała z
goryczą, po to, aby po dwóch spotkaniach szukać następnej.
- Mo
że byś usiadła ze starą ciotką i opowiedziała, co tu się
dzieje? - spyta
ła ją Ellen któregoś dnia o świcie.
Tina wygl
ądała na zmęczoną. Dyżur był bardzo ciężki, a o świcie opuszczają
zwykle człowieka wszystkie siły. Ellen
przygl
ądała się jej badawczo przez całą noc, czekała jednak na stosowną chwilę,
aby z nią porozmawiać.
• O czym mam opowiada
ć?
• O tym, co si
ę wydarzyło między tobą a doktorem Blax-tonem...
• Nie ma mowy. Nic nie b
ędę opowiadać.
Tina zak
ładała właśnie kroplówkę dwumiesięcznemu dziecku, które przed
chwil
ą przyjęła do szpitala. Było poważnie odwodnione i nie musiała nawet
udawać, że całą uwagę poświęca pacjentowi. Kłopoty z brzuszkiem w tym wieku
łatwo mogą doprowadzić nawet do śmierci, a u małego Brie przez ostatnie
dwanaście godzin następował spadek płynów w organizmie.
• Musz
ę znać poziom elektrolitów.
• Badanie zosta
ło już zamówione - oznajmiła Ellen, wstając z krzesła, by
zagrodzić drogę Tinie, która zamierzała wyjść z pokoju. - Dziewczyno, posłuchaj
mnie. Przyglądam ci się od tygodnia, chodzisz jak nieprzytomna, zmizerniałaś...
Początkowo myślałam, że dalej przeżywasz ten cały wypadek, próbę samobójstwa
Andrew...
• Zgadza si
ę.
• Kiedy to nieprawda - potrz
ąsnęła głową Ellen. - Znakomicie sobie dawałaś
przez cały czas radę, zarówno wtedy, kiedy pocieszałaś rozhisteryzowane rodziny,
jak i wtedy, kiedy robiłaś pompowanie żołądka przepitym młodzieńcom. Potrafiłaś
dopro
wadzić do jakiej takiej równowagi psychicznej u chłopców, któ rzy
spowodowali wypadek. Wszystko powoli wraca do normy, zapominamy
stopniowo o tamtej koszmarnej nocy, tylko ty wy- gl
ądasz coraz gorzej...
• Nie wiem, o czym mówisz.
• A mo
że zasmuciła cię wiadomość o wyjezdzie Jocka?
• Nie wiedziałam, że wyjeżdża. Ellen, czy...
• My
ślałam, że słyszałaś - odrzekła Ellen łagodniejszym głosem, widząc
cierpienie malujące się na twarzy Tiny. - Zatem nie myliłam się. Ten człowiek od
tygodnia unika spotkania z tobą, więc...
• Unika spotkania ze mn
ą?
• Mam oczy i dobrze wszystko widz
ę - wybuchnęła Ellen. - Wczoraj w nocy na
przykład Jock chciał zobaczyć dziecko, które dopiero odebrał. Widziałam, jak
szedł korytarzem, ale kiedy zobaczył, że tu jesteś, poszedł na kawę. Wrócił dopiero
po godzinie, kiedy ciebie ju
ż nie było. Nie wydaje mi się to normalne! Żeby w
środku nocy tracić godzinę na wypicie kawy zamiast iść do domu i się przespać?
Za godzin
ę Jock zaczyna dyżur, ale na pewno przyjdzie tu dopiero wtedy, kiedy ty
pójdziesz do domu.
• Ellen...
• Zapewniam ci
ę, że to nie jest moja bujna wyobraźnia. A przed chwilą
powiedział mi, że po powrocie Giny i Struana zaczyna pracę w Londynie. - Urwała
na chwilę i popatrzyła zatroskanym wzrokiem na Tinę. - W dodatku Jock jest tak
samo smutny jak ty - doda
ła cicho - a więc...
• A wi
ęc... - Tina wzruszyła ramionami. - Nic nas z sobą nie łączy.
Nie mo
że ich z sobą nic łączyć, skoro Jock wyjeżdża do Londynu. Tylko że...
ROZDZIA
Ł DZIEWIĄTY
Tylko
że Tina była w ciąży.
Siedzia
ła na łóżku i patrzyła ze zgrozą na dwa niebieskie paseczki. Potrząsnęła
plastikową płytką, jakby miała nadzieję, że wszystko to może jej się tylko
wydawa
ć. Kreseczki jednak nie zniknęły, nie ma więc wątpliwości.
Patrzy
ła przed siebie pustym wzrokiem. Początkowo mówiła sobie, że
wyczerpanie i nabrzmiałe piersi to wynik nadmiaru pracy, braku snu i zbliżającego
się okresu. Nie dostała jednak okresu w poniedziałek, tak jak się spodziewała, a
piersi bol
ały ją coraz bardziej. Kupiła więc w aptece zestaw do próby ciążowej,
lecz nadal pociesza
ła się, że nie ma powodu do paniki. Wróciła do domu i...
Co teraz b
ędzie?
Jedno jest pewne: Jock z pewno
ścią nie chciałby o tym wie-dzieć. Minęły już
blisko cztery ty
godnie od nocy, którą spędzili razem, a on prawie się do niej nie
odzywał. Rozmawiali jedynie o sprawach zawodowych, a ostatnio ktoś jej
powiedział, że spotkał się dwa razy z siostrą Jackson, kierowniczką miejscowego
domu opieki.
Ciekawe, czy siostra Jackson trafi
ła do kolekcji kobiet Jocka? Kto wie? Tak czy
owak, Jock z pewno
ścią umawiał się już z następną dziewczyną.
Spojrza
ła raz jeszcze na niebieskie paseczki. Nie zniknęły
i nadal dawa
ły świadectwo, że zaszła w ciążę. Jak mogła być aż tak głupia! Co z
tego, że był to bezpieczny okres, że dopiero skończyła się miesiączka...
Przypomniała sobie słowa starego profesora położnika, który mawiał, że zajście w
ciążę możliwe jest zawsze i wszędzie. Powtarzał często, że w okresie płodności
kobietę może zabezpieczyć przed ciążą jedynie wstrzemięźliwość.
Co teraz b
ędzie? Czy mam przerwać ciążę? Bezwiednie dotknęła ręką brzucha.
Gdzieś tam w środku poczęło się nowe życie, któremu początek dała ich miłość.
Jock jej ju
ż jednak nie potrzebuje.
- To tylko p
łód - powiedziała do siebie głośno, tak jakby
wymówienie na głos medycznego terminu mogło coś zmienić.
- To tylko p
łód - powtórzyła - a nie dziecko. I jest nie większy
od kijanki. Zniszczy ci
życie. To dopiero piąty tydzień, śmiało
mo
żesz to usunąć.
Mowy nie ma.
S
łowa te zapadły jej głęboko w serce. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy,
skrzyżowała ręce na brzuchu, zasłaniając go tak, jak czyniły to przed nią od
wieków kobiety, pragnąc ratować to, co miały najdroższego.
W zesz
łym tygodniu Tina obchodziła urodziny.
- Mam ju
ż dwadzieścia dziewięć lat i urodzę to dziecko
- wyszepta
ła do siebie.
I w jednej chwili wszystko wyda
ło jej się proste. Zupełnie niespodziewanie
zala
ła ją fala szczęścia, a ręce na brzuchu zacisnęły się jeszcze mocniej. Dziecko...
Jak bym mog
ła zabić dziecko, które stanowi część mnie samej i człowieka,
którego kocham?
To w ogóle nie wchodzi w gr
ę. W żaden sposób nie potrafi-
łabym tego zrobić. Nieważne, co pomyśli Jock. Wystarczy, że ja będę czekała na
t
ę istotkę, którą zrodziła miłość.
Rozleg
ło się pukanie do drzwi i do pokoju weszła Christie z Rose na rękach. Tuż
za nią pokazała się Ally z Timem.
• Czy co
ś się stało? Nie możemy się ciebie doczekać...
• Mo
że i stało - westchnęła Tina. - Pamiętasz, kiedy tu przyjechałam, mówiłam
ci, że pobędę tylko kilka miesięcy?
• Pami
ętam. - Oczy Christie spoczęły na pudełku z napisem „Test ciążowy".
• Ale teraz my
ślę, że zostanę pewnie dłużej... - dodała łamiącym się głosem.
W jednej chwili role zupe
łnie się odwróciły. Przez ostatnie dwa miesiące Tina
opiekowała się siostrą, pomagając jej wydobyć się z depresji. A teraz przyszła
kolej na Christie. Objęła mocno siostrę, tuląc ją do siebie.
• Christie, powiedz mi - zaszlocha
ła Tina. - Jak my sobie poradzimy we dwie z
czwórk
ą dzieci?
• Musisz mu o tym powiedzie
ć!
Christie zmieni
ła się nie do poznania. Nikt by nie uwierzył, że jeszcze niedawno
by
ła to bezwolna, przygnębiona kobieta, która nie potrafiła się nawet uśmiechać.
Siedzia
ły, pijąc herbatę, a Christie obmyślała sposoby działania. Postanowiła
wyst
ąpić w obronie siostry i wałczyć o nią do upadłego. Najwyraźniej dobrze się
czuła w nowej roli.
• Jock b
ędzie musiał płacić na utrzymanie dziecka - tłumaczyła Christie. -
Zaszłaś z nim w ciążę, więc musi ponosić za to odpowiedzialność.
• Ale ja mu powiedzia
łam, że nie ma się czego bać, bo to był bezpieczny okres...
• Czy jeste
ś pewna, że nic was nie łączy? - próbowała dowiedzieć się Christie,
widząc smutek na twarzy siostry. - Czy naprawdę nic już się nie da zrobić?
Stanowicie tak
ą udaną parę, a on byłby z pewnością dobrym mężem.
• Nic si
ę nie da zrobić! - Tina postawiła gwałtownie filiżankę na stole. - On jest
wspaniałym lekarzem i potrafi być dobrym przyjacielem. Jest też... - zaczerwieniła
się - wspaniałym kochankiem, ale zapewniam cię, że nie potrafi być mężem. Tak
sobie postanowi
ł. Przespał się ze mną, nigdy mi jednak niczego nie obiecywał, a
teraz chodzi z następną dziewczyną. On nie chce ani tego dziecka, ani mnie.
• Ale powiesz mu chyba,
że jesteś w ciąży?
• My
ślę, że tak - odparła drżącym głosem. - Jest w końcu ojcem dziecka, a
kiedy... wyjedzie, kiedy będzie w Londynie, powinien wiedzieć, że zostawił tu
część siebie.
• Wyjedzie wi
ęc od swego własnego dziecka - wyszeptała Christie. - A czy nie
przysz
ło ci do głowy, że on może go chcieć? Może ucieszy się, że został ojcem?
• Chyba nie. Wydaje si
ę, że będzie teraz na świecie o jedno dziecko za dużo...
By
ła północ.
- Zasn
ęła przed podwieczorkiem, a później obudziła się
g
łodna, więc zrobiłam jej kanapkę z masłem z orzechowym.
Zjadła, a potem nagle... - mówiła przerażonym głosem kobieta,
stojąca w drzwiach izby przyjęć, trzymając na rękach maleńką
dziewczynk
ę.
Zaciska
ła kurczowo ręce wokół dziecka i Tinie z trudem udało się na tyle je
rozchylić, by wziąć od niej dziewczynkę. Dziecko było w stanie krytycznym. Tina
dała znać oczami
dy
żurnej pielęgniarce Barbarze, a ta wzięła panią Hughes pod ramię, próbując
ją uspokoić.
• Prosz
ę pozwolić doktor Rafter zbadać dziecko, niech pani zostawi małą...
• O mój Bo
że, mój Boże - łkała Claire Hughes, wyrywając się Barbarze. -
Moje dziecko umiera. Musiałam zostawić pozo-
sta
łe dzieci u sąsiadów, bo mąż jest w pracy. --Proszę, niech się pani
uspokoi...
Claire nie s
łyszała, co się do niej mówi. Z natury miała
histeryczne usposobienie, a teraz rzuci
ła się na podłogę i upadła
Tinie do nóg.
- Moje dziecko! Ratujcie moje dziecko - krzycza
ła.
Dziecko zacz
ęło sinieć. Tina przyglądała mu się uważnie,
usi
łując nie przewrócić się, gdy Claire uczepiła się jej nogi. Wystarczyło jedno
spojrzenie na dziewczynkę, by zrozumieć, co się stało. Pani Hughes wspomniała
o kanapce z masłem orzechowym. Wszystkiemu więc winne są orzeszki...
Dziewczynka puch
ła. Powieki miała nabrzmiałe, oczy były jak małe szparki.
Twarz i ramiona pokrywała jasnoczerwona wysypka. Oddychała płytko i z
ogromnym trudem.
Oddech usta
ł nagle, co Claire od razu zauważyła. Chwyciła Tinę za drugą nogę i
pociągnęła do siebie w dół, a jej płacz zamienił się w krzyk.
- Nie! Nie! Nie!
- Prosz
ę mnie puścić! - Tina bezskutecznie próbowała się
uwolni
ć. - Niech mnie pani puści!
Czu
ła się zupełnie bezradna, na ręku miała przeciez nieprzytomne dziecko.
Na pomoc podbieg
ła Barbarii. Pochylila sie usilując oswobodzić nogi Tiny, ale
nie zda
ło się to im nic. Claire zachowywała się jak szalona, odchodząc od
zmysłów z rozpaczy.
Sytuacj
ę uratował Jock. Wszedł do izby przyjęć, podbiegł jednym susem do
Claire i chwyci
ł ją za rękę. Podniósł ją z podłogi i odciągnął od Tiny, sadzając na
najbli
ższym krześle.
- Prosz
ę usiąść - zakomenderował głosem, który byłby za
pewne w stanie zatrzyma
ć nawet oddział szykujący się do ataku.
• Prosz
ę tu siedzieć! - powtórzył. - Pod żadnym pozorem nie wolno się pani stąd
ruszyć. Proszę zostać przy pani Hughes
• zwróci
ł się następnie do Barbary - a gdyby były jakieś kłopoty proszę wezwać
ochron
ę. A panią doktor poproszę tu z dzieckiem! - zawołał, otwierając drzwi
gabinetu.
Dziecko nadal nie oddycha
ło, a przeraźliwa sinica na jego twarzy zmieniała się
powoli w trupią bladość.
- Trzeba je intubowa
ć - wykrztusiła Tina. - Nie ma chwili
do stracenia.
Intubacja by
ła niezbędna, gdyż krtań dziecka najwyraźniej spuchła. Powietrze
mia
ło utrudniony dostęp do płuc, a było już za późno na podanie antyhistaminy.
Tina nie musiała jednak tłumaczyć tego wszystkiego Jockowi. Zanim zdążyła
ułożyć dziecko w odpowiedniej pozycji, przygotowywał już potrzebne
instrumenty. Zaj
ęło mu to zaledwie parę sekund.
Poda
ł rurkę intubacyjną Tinie, która odchyliła głowę dziecka do tyłu, po czym,
przy pomocy laryngoskopu, ostrożnie wprowadziła rurkę do tchawicy.
Współpracowali bez słów, jakby kierował nimi jeden mózg i jedno wspólne
pragnienie. Jakby stanowili jedno.
Struny g
łosowe były bardzo spuchnięte...
Jock podniós
ł brodę dziecka jeszcze wyżej, Tina wprowadziła rurkę głębiej, a on
tymczasem wstrzykn
ął dziecku adrenalinę. I zanim zdążyła go poprosić, podał jej
worek samorozprężalny. Podłączyła go do rurki intubacyjnej i zaczęła
wdmuchiwać po-
wietrze do p
łuc dziecka. W tym czasie Jock podawał dożylnie antyhistaminę. Po
kilku wdmuchnięciach dziecko wydało niespodziewanie długi, świszczący oddech,
a potem zaczęło samo oddychać. Tina poczuła wielką ulgę.
Podtrzyma
ła rurkę, pamiętając, że naturalną reakcją dziecka będzie próba jej
wykrztuszenia. Dopiero gdy mała zostanie uśpiona, ustaną odruchy obronne gardła
i krtani. Jock przygotowywał już środek nasenny i antyhistaminę. Gdyby nie on,
dziewczynka pewnie by ju
ż nie żyła. Nie poradziłaby sobie sama z
rozhiśtery-zowaną matką i dzieckiem, które przestało oddychać...
A wszystkiemu winne orzeszki, my
ślała ze złością, gdy zajmowali się
wentylowaniem dziecka. Należałoby właściwie zakazać stosowania ich w
przemy
śle spożywczym, gdyż są zbyt niebezpieczne, zwłaszcza że niewiele osób
wie, jak bardzo są alergenne.
Ma
ła Marika Hughes przeżyła, ale do końca życia będzie musiała uważać, co je.
B
ędzie musiała nosić stale przy sobie adrenalinę i antyhistaminę. Orzeszki ziemne
znajdują się bowiem często w różnych produktach spożywczych, choć na opa-
kowaniu brak informacji o tym.
Rozleg
ło się pukanie do drzwi i w progu stanęła Barbara. Z niepokojem
przyjrza
ła się dziewczynce, ale po chwili jej twarz się rozjaśniła.
- Widz
ę, że jest lepiej! Dzięki Bogu! - zawołała.
Tina u
śmiechnęła się blado i oczami wskazała na Jocka, który był nadal zajęty
dziewczynką. Trzeba było dobrze umocować rurkę intubacyjną; musiała tak
pozostać przez kilka godzin, dopóki nie cofnie się opuchnięcie dróg oddechowych.
Dlatego w
łaśnie dziecko musi być przez cały czas uśpione.
Teraz problemem stawa
ła się matka.
• Co z panią Hughes? - spytała Tina.
• Musia
łam podać jej środki uspokajające - odparła Barbara. - Przepraszam, ale
nie by
ło innego wyjścia. Gdy tylko wy-szliście z Mariką, Claire wpadła w
prawdziwy szał. Kopnęła Erica w brzuch i gdybyśmy jej nie unieszkodliwili,
wdarłaby się pewnie do gabinetu.
Jak dobrze,
że to właśnie Erie ma dziś dyżur, westchnęła Tina. Erie był
najsilniejszym ze wszystkich ochroniarzy.
• A co jej poda
łaś?
• Valium domi
ęśniowo. Erie trzymał ją, a ja robiłam zastrzyk. Pomógł nam jej
mąż, który właśnie nadszedł. - Barbara pokazała posiniaczone ramię. - Zostawiła
mi to na pamiątkę, ale z pewnością poda nas jeszcze do sądu.
• Wtedy i my j
ą podamy do sądu - oznajmiła Tina, oglądając siniaki Barbary. -
Nic ci więcej nie zrobiła?
• Najwa
żniejsze, że żyję - roześmiała się Barbara. - Do sądu nie będę jej
podawała, bo rzeczywiście z rozpaczy odchodziła od zmysłów. - Barbara jeszcze
raz spojrza
ła na Marikę. - Pan Hughes chciałby z tobą porozmawiać. Czy
mog
łabyś wyjść na chwilkę? On też jest zrozpaczony, choć na szczęście objawia
się to nieco spokojniej niż u jego żony.
Tina spojrza
ła w stronę Jocka. Zajęty był nadal dziewczynką. Widać było, że
kocha dzieci... Wiedziała o tym od dawna, ale gdy pomyślała o tym teraz, zrobiło
jej się gorąco. Jock kocha dzieci, powinien więc ich pragnąć. Powinien marzyć o
w
łasnym dziecku.;.
Powinien te
ż pragnąć żony. Niedługo przyjdzie na świat jego dziecko, a jego
mo
że wcale to nie obchodzi.
- Zaraz... wróc
ę - rzekła głośno Tina, choć głos jej przy
tym nieco zadr
żał. - Zostaniesz z Mariką?
- Oczywi
ście.
G
łupie pytanie! Po co w ogóle o to pytać. Wiadomo było, że Jock nie zostawiłby
żadnego chorego malucha samego, choćby go wyciągano siłą. Ciekawe, jak by
traktował własne dziecko?
Wróci
ła dopiero po półgodzinie. Musiała przez ten czas uspokoić Barry'ego
Hughesa, zapewni
ć go, że wszystko jest w porządku, a potem zobaczyć się z jego
żoną.
Tina umie
ściła na tę noc panią Hughes w szpitalu, a Barry zajął się pozostałymi
dziećmi. Nie można było obarczać go dodatkowymi obowiązkami i powierzać mu
opieki nad
żoną, zwłaszcza że sam bardzo przeżywał chorobę córeczki.
Musia
ła potem napisać wsteczne zlecenie na valium, które Barbara podała
Claire. Teoretycznie pielęgniarka nie miała prawa dawać podobnych leków bez
wyra
źnego polecenia lekarza, gdyby jednak tego tym razem nie zrobiła, musiałaby
wezwać policję, która zabrałaby panią Hughes siłą na posterunek.
Claire le
żała teraz w łóżku półprzytomna, podano jej bowiem bardzo silne
środki uspokajające. W pobliżu znajdowała się młodsza pielęgniarka, a łóżko dla
bezpieczeństwa pacjentki miało specjalne barierki.
Gdy Tina przysz
ła ją odwiedzić, pani Hughes z trudem otworzyła oczy.
Wpatrywała się potem długo w Tinę pytającym wzrokiem.
• Marika... - wyszepta
ła w końcu.
• Z Marik
ą już dobrze - odrzekła Tina pewnym głosem, biorąc Claire za rękę. -
Śpi teraz, ale doktor Blaxton jest caly czas przy niej. Opuchlizna już schodzi.
Zobaczy ją pani z samego rana.
• Dziecina moja... Tak mi przykro, przepraszam...
Po policzku pani Hughes stoczy
ła się łza, a potem kobieta zamknęła oczy i
zasnęła.
Tina znalaz
ła Jocka na oddziale dziecięcym przy łóżeczku Mariki. Barry Hughes
poszed
ł już do domu zająć się pozostałą dwójką dzieci. Jego los nie był do
pozazdroszczenia. Miał pod swą opieką troje maleńkich dzieci i żonę histeryczkę,
która reagowa
ła w niezwykle gwałtowny sposób na wszystkie przeciwności losu.
Gdyby nie Jock, ten wypadek zako
ńczyłby się z pewnością tragicznie...
Tina sta
ła chwilę w drzwiach pokoju, w którym paliło się tylko przyćmione
światło, i przyglądała się Jockowi. Nie wiedział o tym i siedział bez ruchu,
wpatrzony w dziewczynkę, słuchając jej oddechu. Mogłoby się wydawać, że ten
człowiek nigdy nie był zmęczony i że najważniejszą dla niego sprawą jest upewnić
si
ę, czy chore dziecko prawidłowo oddycha. Ma w sobie niewyczerpane zasoby
mi
łości...
Opu
ściła bezwiednie rękę i dotknęła nią brzucha. Ósmy tydzień ciąży. Za pięć
tygodni Jock ma wyjecha
ć do nowej pracy na drugi koniec świata. Czy
kiedykolwiek potrafi spojrzeć na swoje dziecko z podobną czułością, z jaką
spogląda na tę małą dziewczynkę?
Na pewno nie. Gdy urodzi si
ę jej dziecko... ich dziecko, będzie wtedy na świecie
o jedno dziecko za dużo.
Musz
ę mu jednak o tym powiedzieć. Nie ma innej rady.
- Jock?
Podniós
ł głowę i uśmiechnął się, ale myślami był daleko. Cała jego uwaga
skupiona była teraz na Marice. Czas Tiny minął. Spotkali się przecież już dwa
razy...
- Wszystko w porz
ądku - odezwał się cicho. - Niedługo
zwolni mnie piel
ęgniarka, ale chcę jeszcze chwilę posiedzieć,
żeby upewnić się, czy nic jej nie zagraża. Idź już do domu, nie
masz co tu robi
ć.
Dosta
ła więc odprawę; świadczył o tym wyraźnie jego ton. Nie chce, by tu
zostawała. Tina jednak wiedziała, że musi mu wyznać swą tajemnicę i że trudno
sobie wymarzyć lepszą do tego chwilę. Byli sami w pokoju pogrążonym w
półmroku i obydwoje przeżywali moment satysfakcji po odniesionym sukcesie.
Musi si
ę zdobyć na odwagę. I to nie na byle jaką odwagę. Trzeba zignorować
odpraw
ę, jaką od niego dostała, i zebrać się w sobie, by powiedzieć to, czego Jock
nie mia
ł najmniejszej ochoty usłyszeć. Podniosła do góry głowę, wytarła o fartuch
r
ęce, które niespodziewanie zaczęły jej się pocić, i usiadła przy nim na krześle.
• Musz
ę z tobą porozmawiać - zaczęła drżącym głosem. - Muszę...
• Masz jaki
ś medyczny problem? - spytał.
Ju
ż po raz drugi dostaję odprawę, pomyślała. On daje mi do zrozumienia, że
rozmawiać możemy jedynie na tematy zawodowe.
- Mo
żna to i tak nazwać - odrzekła, patrząc mu prosto
w oczy. -
Jestem w ciąży.
Zapad
ła cisza. Długa, ciągnąca się w nieskończoność cisza. Minęła minuta,
dwie, trzy. Jock przypominał postać wyrzeźbioną w kamieniu. Żaden muskuł nie
drgnął w jego twarzy, oczy patrzyły martwo przed siebie.
Powiedz co
ś Jock, błagam cię, powiedz, krzyczało bezgłośnie jej serce. On
jednak nie mówi
ł nic. Nie była już w stanie
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
O JEDNO DZIECKO ZA DU
ŻO
wytrzyma
ć tego milczenia. Nie mogła pozostać tu ani chwili dłużej...
- Musz
ę wracać na izbę przyjęć...
Zdoby
ła się w końcu na odwagę i wstała. Jeszcze raz spojrzała na jego zimną,
obcą twarz, i wstrząsnął nią dreszcz. Całe jej ciało przenikał ból, straszniejszy i
trudniejszy do zniesienia ni
ż cierpienia fizyczne.
Kocham tego cz
łowieka, a on nie chce mieć nic do czynienia ani ze mną, ani z
własnym dzieckiem!
- Przepraszam, ale my
ślałam, że powinieneś o tym wiedzieć
- wyszepta
ła i wyszła z pokoju.
Po drodze natkn
ęła się na nocną pielęgniarkę Penny, która przyszła zmienić
Jocka. Dziewczyna u
śmiechnęła się do niej, a potem obejrzała zdumiona. Tina
minęła ją w milczeniu z martwym, utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby
nikogo i niczego nie widzia
ła.
Musia
ło się wydarzyć coś strasznego, pomyślała niespokojnie Penny. Tina znana
była z wesołego usposobienia i dobrego humoru i wszystkim okazywała zwykle
dużo serdeczności. El-len powiedziała jej wprawdzie, że Marika jest w dobrym
stanie, ale w mi
ędzyczasie coś się musiało zmienić. Wchodząc na oddział
dziecinny, Penny spodziewała się najgorszego... Jakież więc było jej zdziwienie,
gdy zobaczyła, że Marika śpi spokojnie i normalnie oddycha.
Doktor Blaxton, siedz
ący przy jej łóżeczku, wyglądał jednak dziwnie. Patrzył
przed siebie martwym, nic nie widzącym wzrokiem, dokładnie tak samo jak przed
chwilą doktor Rafter. Penny umawiała się z nim dwa razy i nigdy jeszcze nie
widziała go w podobnym stanie.
- Ju
ż jesteś? - powitał ją, gdy stanęła w progu. - Proszę jej
ani na chwil
ę nie zostawiać samej - przykazał. - Co dziesięć minut należy mierzyć
ci
śnienie i nie spuszczać oka z rurki. Gdyby zaszły jakieś zmiany, proszę do mnie
natychmiast zadzwonić. Myślę jednak, że wszystko będzie dobrze. Opuchlizna
znacznie si
ę już zmniejszyła.
Opu
ścił pokój i szedł korytarzem z utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby nie
widzia
ł nic dookoła.
ROZDZIA
Ł DZIESIĄTY
Gdy pojawi
ł się w izbie przyjęć, Tina wypełniała właśnie karty chorych.
Siedzia
ła z pochyloną głową, włosy zasłaniały jej twarz. Pracowała w
zapamiętaniu, ze zmarszczonym czołem, całkowicie pochłonięta swym zajęciem,
jakby od tego, co robiła, zależały losy świata.
W izbie przyj
ęć nikogo w tej chwili nie było, tylko gdzieś w głębi siostra
Roberts robiła porządki. Światło było więc przyćmione i jedynie nad biurkiem
Tiny pali
ła się lampa.
Jockowi na jej widok
ścisnęło się serce. Przypominała małą, drobną
dziewczynkę; była taka śliczna, samotna przy tym i opuszczona. A pod sercem
nosi
ła jego dziecko.
Jak ja si
ę powinienem teraz zachować? Co powinienem czuć?
Sta
ł dobrą chwilę w drzwiach i nie mógł oderwać oczu od tej niezwykłej, pełnej
radości życia dziewczyny, która oczarowała go, gdy tylko ją ujrzał. Od razu jednak
zaczął go ogarniać strach, znajome uczucie, którego nauczono go jeszcze w dzie-
ci
ństwie...
Tina jest w ci
ąży.
Kiedy ja wcale tego nie chc
ę. Nie chcę! Jak to w ogóle możliwe? Co ja mam
robić? A Tina siedzi pochylona nad swoją pracą, rude włosy zasłaniają jej twarz
i...
Bo
że, przecież ja ją kocham! Tylko dlaczego ona jest w cią-
ży? No i wyjeżdżam do Londynu! Wszystko już załatwione. I nie mam
najmniejszej ochoty zostawa
ć ojcem ani kochać kogokolwiek, ani...
Tina dostrzeg
ła go i uniosła głowę. Uśmiechnęła się do niego, przerywając tok
jego myśli. Jego uporządkowany, dobrze zorganizowany i zaplanowany świat
rozpadł się pięć minut temu w gruzy.
Niewykluczone jednak,
że stało się to znacznie wcześniej, już wtedy, gdy ujrzał
Tinę po raz pierwszy.
- Nie bój si
ę - rzekła spokojnie. Uśmiechała się nadal,
skrywaj
ąc swoje cierpienie przed światem. - Nie masz czego się
ba
ć.
Czy wszystko, co my
ślę, jest wypisane na mojej twarzy?
- pomy
ślał z niepokojem.
• Nie mam zamiaru namawia
ć cię do małżeństwa i na pewno nie będziesz się
musiał o nas martwić. Nie mam zamiaru zatrzymywać cię przy sobie. Myślałam
tylko, że... masz prawo dowiedzieć się przed wyjazdem, że urodzi ci się dziecko.
• Wyt
łumacz mi, proszę, co się stało! - wybuchnął niespodziewanie, podchodząc
do biurka. Oparł się o nie rękami i nachylił, patrząc jej prosto w oczy. - Mówiłaś
mi, że dopiero miałaś miesiączkę, że jesteś dorosłą osobą, że wiesz, co robisz, i że
nie jesteś głupia...
• Okaza
ło się jednak, że jestem głupia.
• Nie wierz
ę! Jeżeli zaszłaś w ciążę, to znaczy, że sama tego chciałaś.
• Nie chcia
łam zajść w ciążę - odpowiedziała spokojnie.
- Uwierz mi, prosz
ę, że nie zastawiałam na ciebie pułapki.
Myślałam... naprawdę tak mi się wydawało, że jestem bez
pieczna. Wiem, oczywi
ście, że nie ma zupełnie bezpiecznej
pory, a teraz... Widzisz, dla mnie to dziecko nie jest
żadnym nieszczęściem.
Musisz to wreszcie zrozumieć - dodała.
- Nie jest nieszcz
ęściem? - Spojrzał na nią zdumiony. -
Mylisz si
ę! To niewyobrażalna tragedia. To szczyt głupoty i bez
sensu...
Mia
ła po dziurki w nosie tej całej rozmowy. Nie chciała tego dłużej słuchać.
Szczyt g
łupoty i bezsensu! A rozmowa dotyczy przecież dziecka, ich dziecka.
Zerwała się zza biurka i oparła o ścianę jak najdalej od Jocka. Jej twarz stała się
kre-dowobia
ła.
Szczyt g
łupoty i bezsensu? Czy można tak myśleć o dziecku, które ma się
narodzić?
• Musz
ę ci coś powiedzieć - zaczęła, przymykając oczy. Milczała chwilę, a
potem postanowiła powiedzieć mu, co kryje się w jej sercu. - Posłuchaj mnie.
Moja głupota nie ma tu nic do rzeczy. Uważam ponadto, że nadszedł czas, żeby
mówić o przyszłości, a nie o tym, co się stało.
• Ale...
• Nie ma
żadnych ale! Mam dwadzieścia dziewięć lat i zakochałam się.
Pokochałam cię bezgraniczną, ślepą miłością. Nigdy nikogo jeszcze nie kochałam
tak bardzo jak ciebie. I nigdy ju
ż nikogo nie pokocham w podobny sposób. Ty
zaś... ty wyjeżdżasz. Dlatego właśnie myśl o urodzeniu twojego dziecka napełnia
mnie taką radością.
Jock nadal zdawa
ł się nic nie rozumieć.
• Chcesz wi
ęc powiedzieć, że chciałaś zajść w ciążę?
• Nie - odpowiedzia
ła krótko. - Nie chciałam, tylko że teraz łatwiej by ci było
nauczyć mnie fruwać, niż nakłonić do usunięcia tej ciąży. W odróżnieniu od ciebie
nie sądzę, że na świecie pojawi się o jedno dziecko za dużo. Potrafię o nie zadbać
i potrafi
ę dać mu dużo miłości. Potrafię ofiarować mu całą swoją miłość...
• Jakim cudem b
ędziesz się nim mogła opiekować w twojej sytuacji finansowej?
- zapyta
ł bez ogródek.
• Rozmawia
łyśmy już o tym z Christie. Jeżeli Struan da mi stałą pracę, a robił
mi przecież takie nadzieje, zostanę w Gun-dowring. Christie sprzeda farmę i
przeniesiemy się do miasta. Damy sobie radę, nie mamy przecież dużych
wymagań. Będziemy się utrzymywać z mojej pensji, a Christie zajmie się dziećmi.
• Wszystko ju
ż, widzę, zaplanowałaś.
Czu
ł, jak ogarnia go gniew. Te kobiety wszystko już bez niego postanowiły!
• Jock...
• Jak ty sobie to wyobra
żasz, u diabła? - zawołał, odwracając się do okna. - Dla
mnie, jak widzę, nie ma miejsca, mam więc odejść po prostu od własnego dziecka?
• Mo
że powiesz mi w takim razie, czego tak naprawdę chcesz? - spytała cicho. -
Jak wyobrażasz sobie siebie w roli ojca?
Zapad
ła cisza.
A potem Jock powzi
ął decyzję. Przyszło mu to bardzo ciężko, musiał bowiem
zapomnieć o tym wszystkim, czego uczono go od dziecka. Czuł, że wpada w
pułapkę... Cóż miał jednak robić? Chodzi przecież o Tinę! Nie pozostaje mu więc
nic innego, tylko pokornie znie
ść to, co przynosi mu los.
• Musimy si
ę pobrać - oznajmił, wzdychając ciężko. - Nic innego nam nie
pozostaje.
• Jock mi si
ę oświadczył.
• To cudownie... - rzek
ła z ulgą Christie.
• Posłuchaj mnie uważnie, zanim zaczniesz szyć mi suknię ślubną i spraszać
go
ści na wesele - przerwała Tina. - Nie mam zamiaru wychodzić za niego za mąż.
• Ale...
• Czy chcesz us
łyszeć, jak on mi się oświadczył? Powiedział mniej więcej tak:
„Musimy się pobrać, bo nie mamy innego wyjścia", i wyglądał przy tym, jakby
właśnie wydał na siebie wyrok śmierci.
• No, je
żeli tak... - spochmurniała Christie.
• Ale on nie mo
że zrozumieć, dlaczego mu odmówiłam.
• A wi
ęc nadal chce się z tobą ożenić...
• On tylko chce si
ę zachować przyzwoicie, to wszystko. Na myśl o żonie i
dziecku przechodzą go ciarki, postanowił jednak zachować się honorowo. I wiesz,
co mi w końcu powiedział?
• No?
•
Że porozmawiamy sobie o tym na spokojnie jutro.
• We
źmiemy ślub siódmego listopada.
• Nie rozumiem?
Przed chwil
ą minęła godzina siódma i Tina rozpoczęła właśnie dyżur. Zdążyła
tylko włożyć biały fartuch i powiesić na szyi stetoskop, gdy w drzwiach pojawił
się Jock.
• Wszystko ju
ż sprawdziłem. To najwcześniejsza data, jaka wchodzi w grę, gdyż
między zgłoszeniem a datą ślubu musi upłynąć miesiąc.
• Powtórz, prosz
ę, bo dobrze nie zrozumiałam - rzekła z uśmiechem, wkładając
ręce do kieszeni fartucha. - Czegoś mi tu brakuje. Oświadczyny wyglądają chyba
zupełme inaczej? Gdzież bukiet róż i pierścionek z diamentem? A gdzie wyznanie
mi
łości i obietnice, że nic nas nie rozdzieli aż do śmierci?
Przeczyta
łam w swoim życiu dosyć romansów, panie doktorze, i wiem, jak to
powinno wygl
ądać!
• Niem
ądra jesteś.
• No w
łaśnie - przyznała ze smutkiem - jestem niemądra. Sam to powiedziałeś i
masz zupełną rację. Jestem niemądra, bo zaszłam w ciążę. Jestem niemądra, bo się
w tobie zakochałam. A ty nie potrzebujesz przecież niemądrej żony. W gruncie
rzeczy, panie doktorze, panu nie jest potrzebna
żadna żona, mądra czy głupia.
• Tino...
• Nie chcesz w ogóle ma
łżeństwa - przerwała mu - a ja nie wyjdę za mąż za
człowieka, który mnie nie kocha.
• Ale
ż to szantaż! - wybuchnął.
• Nazywaj to sobie, jak tylko chcesz, ale ja, mimo
że cię kocham, nigdy nie
wyjd
ę za ciebie mąż, jeśli nie potrafisz mi odpłacić miłością.
• Pos
łuchaj mnie...
• Przepraszam, panie doktorze, ale mam ju
ż pacjenta - przerwała mu chłodno. -
A czy na pana nie czeka jakiś poród?
• Chwilowo nie.
• To id
ź poszukać sobie kogoś innego, kogo mógłbyś zadręczać, a mnie zostaw
w spokoju. Najlepiej b
ędzie, jeśli poszukasz teraz Sarah Page. To nowa
pielęgniarka, która pracuje na drugim oddziale dopiero od dwóch dni. Czekają cię
dwa upojne spotkania, dwa szampa
ńskie wieczory, a może nawet noce, kto wie?
Mo
że uda ci się jeszcze kogoś rozkochać przed wyjazdem do Londynu? Idź sobie
w każdym razie ode mnie i nie zawracaj mi głowy swoimi pomysłami, bo ja
naprawde nie mam na to czasu.
Jock stan
ął w oknie. Nie miał pojęcia, co z sobą zrobić.
P
ękała mu głowa. Wiedział tylko, że w tej sytuacji w żaden sposób nie może stąd
wyjechać...
A Tina? Do diab
ła! Tina musi wyjść za mnie za mąż!
Te rozmy
ślania przerwał mu widok Barbary, która pomagała mężczyźnie w
średnim wieku wysiąść z samochodu, a potem sadowiła go na wózku. Mężczyzna
był nagi od pasa w górę. Zgięty w pół, nie mógł się najwyraźniej wyprostować. W
tej chwili podbieg
ła do nich Tina.
Postanowi
ł zostać i sprawdzić, czy nie będzie potrzebny, zwłaszcza że nie nęcił
go
zupełnie powrót do pustego domu i pozostawanie sam na sam ze swymi
my
ślami.
Z samochodu wysiad
ła właśnie kobieta, która siedziała za kierownicą. Była to
Lorna Colsworth, członkini zarządu szpitala, prezeska damskiego klubu gry w
kręgle, która stała na straży moralności w Gundowring i okolicy.
Jock spojrza
ł na wózek, spodziewając się zobaczyć na nim jej męża, właściciela
przedsiębiorstwa pogrzebowego. Jakież było jednak jego zdumienie, gdy zobaczył
zamiast niego rze
źnika Rega Carneya, otyłego mężczyznę o nalanej czerwonej
twarzy, na której malowa
ło się teraz bezbrzeżne cierpienie.
Lorna by
ła niemal tak samo czerwona. Szła szybko w stronę izby przyjęć,
skrywaj
ąc twarz pod stosem ubrań. Gdy tylko dostrzegła Jocka, który zbliżał się w
jej kierunku, n
iemal rzuciła w niego całe zawiniątko: koszulę, marynarkę, krawat,
skarpetki i buty.
- Prosz
ę mu to dać, kiedy... Panie doktorze, muszę już iść!
Ja naprawd
ę muszę już iść...
Jock stanowczym ruchem po
łożył jej rękę na ramieniu.
- Niech nam pani powie, co si
ę stało? - zapytał.
Zorientowa
ł się już, że Tina pochylona nad Regiem na próżno
próbuje si
ę czegoś od niego dowiedzieć. Mężczyzna wyglądał tak, jakby nagle
straci
ł mowę.
Lorna za wszelk
ą cenę chciała odejść, Jock jednak nie mógł na to przystać.
Mo
że Reg Carney zjadł coś zatrutego? Może przedawkował leki? Doznał jakiegoś
urazu?
• Ja nic nie wiem... Tu jest jego ubranie. Naprawd
ę muszę iść. - Lorna zrobiła
krok do tyłu, ale Jock ją zatrzymał.
• Prosz
ę nam wszystko powiedzieć.
Tina zrezygnowa
ła już z uzyskania informacji od swego pacjenta i próbowała
teraz oderwać jego rękę od pachwiny. Mężczyzna jęczał przez cały czas
przeraźliwie, przechylając się z boku na bok.
• Co panu jest? - pyta
ła.
• On... on...
Czerwie
ń na twarzy Lorny zamieniała się teraz w purpurę. Wyglądała tak, jakby
za chwilę miała dostać udaru. Jock odprowadził ją na bok i posadził na krześle.
Nie miał wyjścia, musiał się od niej czegoś dowiedzieć.
• Niech pani wreszcie co
ś powie!
• Przyci
ął mu się... przyciął mu się... - wykrztusiła. - Teraz naprawdę muszę już
iść...
Jock rzuci
ł okiem na Rega i zobaczył, że Tina zdołała odsunąć jego rękę.
Spojrzała w dół i najwyraźniej osłupiała. A potem przez ułamek sekundy Jockowi
wydało się, że niewiele brakuje, aby wybuchnęła śmiechem. W porę jednak się
opanowała.
Reg znajdowa
ł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Trudno byłoby wymyślić
co
ś bardziej poniżającego dla mężczyzny, jego penis uwiązł bowiem między
ząbkami zamka błyskawic/ nego. Reg musiał najwyraźniej podciągnąć zamek
bardzo energicznie i z wielk
ą siłą.
Tina pokiwa
ła głową w zdumieniu.
- Jak... to si
ę stało?
Lorna j
ęknęła znowu i zaczęła opowiadać:
- Nagle us
łyszeliśmy, że przed domem zatrzymał się samo
chód. My
śleliśmy, że to wraca Simon i Reg wpadł w panikę.
Z
łapał spodnie... i podciągnął zamek... no i... Nie udało nam
si
ę go uwolnić. Krzyczał tak głośno, że się bałam, że sąsiedzi
us
łyszą, a to wcale nie był Simon...
Lorna zacz
ęła szlochać.
Jock zachowa
ł powagę, choć sam nie rozumiał, jak mu się to udało. Nigdy
jeszcze w życiu nie chciało mu się tak bardzo śmiać.
• Prosz
ę się uspokoić, może już pani iść do domu - zwrócił się do Lorny. - Damy
sobie radę.
• Ale... - Lorna patrzy
ła na nich przerażonym wzrokiem. - Co teraz będzie?
Simon... wszyscy się o tym dowiedzą...
• Wiem o tym tylko ja, doktor Rafter i siostra Roberts. Daj
ę pani słowo, że nic
nie wydostanie się poza mury tego szpitala. Niech pani stąd idzie.
Ratowanie Rega Carneya zabra
ło im równe dwadzieścia minut. Przez
dziewiętnaście minut uspokajali go, aż wreszcie Tina mogła wstrzyknąć mu
niewielk
ą ilość środka znieczulającego. Następnie w ciągu minuty udało im się
przesunąć zamek błyskawiczny w dół.
- Zawo
łajcie mi taksówkę - poprosił zaraz potem Reg, pa
trząc nerwowo na zegarek. - Moja żona za chwilę będzie w do
mu. Albo nie! -
zmienił szybko zdanie. - Dzisiaj jeździ taksów
k
ą Ted Farndale! Tego by jeszcze brakowało! Jutro wiedziałoby
o wszystkim ca
łe miasto.
- Mog
ę pana zaraz podwieźć do domu - zaproponował
Jock. - Sko
ńczyłem już dyżur. Zostawimy doktor Rafter, żeby
dalej sama ratowa
ła pacjentów. Niedługo wrócę - odezwał się
cicho do Tiny przed wyjściem. - Musimy wreszcie poważnie
porozmawia
ć.
Wróci
ł wkrótce potem i zastał Tinę znowu przy biurku. Gdy spojrzała na niego,
wied
ział, że musiała się przed chwilą głośno śmiać.
• Czy nikt was po drodze nie widzia
ł? - spytała. - Trzeba mu było przykleić
sztuczne w
ąsy i brodę dla niepoznaki.
• Na pewno by z tego skorzysta
ł - uśmiechnął się Jock.
- Kaktus mi na d
łoni wyrośnie, jeśli któreś z nich dopuści się
jeszcze w przysz
łości zdrady.
• Ma to jedn
ą dobrą stronę - rzekła Tina.
• Jak
ą?
• Wiesz przecie
ż, że Lorna jest w zarządzie szpitala. Trudno sobie wyobrazić
bardziej pruderyjn
ą osobę, więc się bałam, że może sprzeciwić się zatrudnieniu
mnie na stałe, gdy zostanę samotną matką. Myślę jednak, że teraz nie będzie jej
wypadało zwracać mi uwagę.
Dobry humor Jocka rozwia
ł się bez śladu.
• Tino...
• Zastanawiam si
ę właśnie, co wpisać Regowi do jego karty choroby - ciągnęła,
zupe
łnie nie zwracając na niego uwagi.
- Chyba nie dokonam
żadnego wpisu. Biedny, umarłby chyba
na serce, gdyby kiedyś jakiś lekarz zapytał go, co mu się wtedy
sta
ło.
• Tino...
• Co o tym s
ądzisz?
S
ądzę, że powinniśmy porozmawiać.
• Przecie
ż rozmawiamy.
• Powinni
śmy porozmawiać o nas. Potrząsnęła głową i pochyliła
się nad biurkiem.
• Nie ma
żadnych „nas". Jesteś tylko ty, jestem ja i jest nasze dziecko.
• Kiedy ja chc
ę mówić „my".
• Chyba tylko po to,
żeby wypełnić obowiązek? - rzuciła. - Nie masz
przecież najmniejszej ochoty na małżeństwo.
Jock westchn
ął ciężko i usiadł naprzeciwko niej. Cóż to za kobieta! Jej
obecno
ść sprawia, że jedynym jego pragnieniem jest przebywać w jej
obecno
ści, aby wraz z nią się śmiać, aby ją kochać i aby się nią opiekować.
Ale ma
łżeństwo?
- Chyba masz racj
ę. Ja sam nie wiem, czego chcę.
- Skoro tak mówisz, to z pewno
ścią nie chcesz się żenić.
- Do diab
ła...
Jock przejecha
ł palcami po włosach i wstał. Wyszedł na korytarz, a po
chwili znów wróci
ł i usiadł. Tina siedziała bez ruchu, starając się z całych sił
powstrzymać na wodzy swoje uczucia i sprawiać wrażenie osoby
opanowanej, zainteresowanej rozmow
ą i przyjaznej. Przychodziło jej to
jednak z wielkim trudem. W ko
ńcu odłożyła pióro, zamknęła oczy i
zrozumiała, że dłużej już nie wytrzyma.
- Wiesz co? - odezwa
ła się cicho. - Idź do domu i połóż się
spa
ć. Przeszkadzasz mi w pracy, a sam jesteś zmęczony. Zo
stawmy to do jutra.
-A niech to licho porwie! - wybuchn
ął, uderzając pięścią
w stó
ł. - Zastanów się! Czy nic więcej nie masz mi do powie
dzenia, tylko
żebym poszedł spać, bo ty masz pracę, a ja jestem
zm
ęczony? I żebyśmy wszystko zostawili do jutra? Do jutra to możesz sobie
zostawić swoje papierki!
• A co by
ś chciał ode mnie usłyszeć?
• Sam nie wiem, ale... - Potrz
ąsnął głową z rozpaczą. -Mówimy przecież o
miłości. Do diabła! Tak jest! Mówimy przecież o miłości...
• Do diab
ła! Wcale nie mówimy o miłości!
• Mylisz si
ę! Od dziecka uczono mnie, żebym nie okazywał uczuć, żebym nie
zbliżał się do ludzi. Mówiono mi, że to grozi katastrofą, bo albo mnie ludzie
zniszczą, albo ja ich... Wiem teraz, że to bzdura. Bywają na świecie szczęśliwe
małżeństwa, a to, że moim rodzicom się nie udało, nie oznacza jeszcze, że mnie się
nie uda. Dlaczego więc miałbym się nie ożenić?
• Chcia
łbyś się szczęśliwie ożenić?
• Tak... Nie! To znaczy, sam nie wiem - wyb
ąkał z rozpaczą w głosie. - Wiem
tylko, że gdybym się miał ożenić, to ożeniłbym się właśnie z tobą. Nie spotkałem
jeszcze nigdy takiej kobiety jak ty! Ledwie si
ę trzymasz na nogach ze zmęczenia,
nie masz grosza przy duszy, masz za to na g
łowie mnóstwo zmartwień, oczekujesz
mojego dziecka, a ja wyjeżdżam do Londynu. A ty nawet teraz nie wpadasz w
histeri
ę, tylko bierzesz na siebie odpowiedzialność za dziecko, tak jak już kiedyś
wzięłaś odpowiedzialność za siostrę i jej dzieci.
• Ciekawe, co by mi pomog
ła histeria - zauważyła spokojnie Tina. - A jeśli
chodzi o siostrę... Christie zrobiłaby na moim miejscu dokładnie to samo.
• W
łaśnie o to mi chodzi! Christie by tak zrobiła, bo cię kocha tak samo jak ty
j
ą. Ja bym tak jednak nie potrafił zrobić, nie umiałbym wziąć odpowiedzialności,
bo się boję.
Wsta
ł znowu, okrążył stół i stanął za Tina, po czym położył
r
ęce na jej ramionach. Tina odchyliła się do tyłu i oparła o niego, by nabrać trochę
siły. Nie ma na to rady. Kocham go jak nikogo na świecie, może więc zgodzić się
na jego propozycję... Z biegiem czasu nauczę go chyba miłości? I może uda mi się
zaleczyć jego rany?
Pochyli
ł się i musnął wargami jej włosy.
• Musisz wyj
ść za mnie - szepnął. - Wiem... Do diabła ciężkiego, właściwie to
nic nie wiem. A tak naprawdę wiem tylko jedno, że nie potrafię wyjechać na drugi
koniec
świata i kazać ci wychowywać samej nasze dziecko. I wiem też, że muszę
się zmienić... muszę się nauczyć kochać... dawać miłość...
• Jock...
• Nic nie mów! - Po
łożył jej palec na ustach. - Tylko ty możesz mi pokazać, jak
si
ę kocha... Jeżeli chcesz zaryzykować, to wyjdź za mnie za mąż. Gotów jestem
uklęknąć przed tobą z bukietem róż...
Jak mog
łabym mu odmówić? Szanse na powodzenie są oczywiście niewielkie, a
ryzyko duże, nic innego mi jednak nie pozostaje. Jeśli nie zaryzykuję, na pewno
nic nie zyskam.
• Spróbujesz mnie pokocha
ć? - wyszeptała, kładąc rękę na jego dłoni.
• Na pewno ci
ę pokocham - odpowiedział.
Je
śli tylko potrafię, szepnęło cicho jego serce. Jeśli tylko potrafię.
Ich
ślub odbył się dwa miesiące później. Jak na śluby w Gundowring gości nie
było zbyt wiele, Jock jednak uważał, że przyszły tłumy.
- Zaprosimy tylko najbli
ższych przyjaciół - postanowił, ale
że wszyscy niemal uważali się za najbliższych przyjaciół Tiny i Jocka, nie sposób
by
ło kogokolwiek pominąć.
Struan, który wróci
ł z urlopu w doskonałym nastroju, zamówił na weekendowy
dyżur lekarzy z miasta, aby żadne nagłe wypadki nie mogły zakłócić uroczystości.
Tina wygl
ądała prześlicznie. Nie chciała włożyć białej sukni, choć Christie
t
łumaczyła jej, że „panna młoda w ciąży to obecnie żaden wstyd", zgodziła się
jednak na kolor jasno-z
łocisty.
Jedwabna suknia, któr
ą uszyła jej Christie, leżała na niej znakomicie. Christie,
ubrana w sukienk
ę o podobnym odcieniu, wyglądała także bardzo ładnie. Ostatnio
przytyła trochę, dopisywał jej humor i powoli odzyskiwała radość życia. W
orszaku
ślubnym nie zabrakło oczywiście Ally i Tima.
Przed
ślubem Jock i Tina kupili małą farmę z widokiem na zatokę. Miejsce było
śliczne, a największą zaletą nowego nabytku był fakt, że na farmie stały niedaleko
siebie dwa domy.
- Chcieliby
śmy bardzo mieszkać obok was - oznajmił Jock Christie. - Tina ma
zamiar pracowa
ć przynajmniej na pół etatu, więc będziesz nam potrzebna i
cieszylibyśmy się ogromnie, gdybyś i ty nas potrzebowała.
Jock czasem wie, co i kiedy powiedzie
ć, myślała Tina, stojąc w drzwiach
kościoła. W okresie narzeczeństwa też zachowywał się wspaniale. Kupił jej piękny
pierścionek zaręczynowy, zabierał na poszukiwanie domu i... spał z nią tak, jakby
rzeczywiście ją kochał.
A teraz bior
ą ślub. Jock, którego tak bardzo kocha, czeka na nią koło ołtarza. I
jest tak niesamowicie przystojny...
Zabrzmia
ły pierwsze dźwięki marsza weselnego, Tina postąpiła krok do przodu.
Jock odwrócił się w jej kierunku i powital
j
ą uśmiechem pełnym dumy i miłości. Ona zaś gotowa była ruszyć za nim na
koniec
świata.
Czeka
ł na nią. Czekał na nią człowiek, którego kochała. Gdyby jednak nie
darzy
ła go aż takim uczuciem, gdyby nie znała go tak dobrze, nie zauważyłaby
strachu kryjącego się głęboko w jego oczach.
Wiedzia
ła już, że ją kocha, ale wcale nie pragnie ślubu. Zdawała sobie dobrze
sprawę, że dużo czasu musi jeszcze upłynąć, zanim znajdzie prawdziwe szczęście.
Jeżeli kiedykolwiek jej się to w ogóle uda.
ROZDZIA
Ł JEDENASTY
Nic chyba z tego nie b
ędzie.
Patrzy
ła ponuro na swoje biurko. Był to jej ostatni dzień w szpitalu. Miała
jeszcze pozamykać szuflady, a potem czekał ją powrót do domu i wystąpienie w
nowej dla siebie roli matki. Ale już teraz czuła się bardzo samotnie. Dziecko ma
się urodzić za cztery tygodnie, wtedy też będą już we troje stanowić rodzinę.
Tina jednak obawia
ła się, że jeśli Jock się nie zmieni, nic z tego nie będzie.
- Jeste
ś gotowa? - powitała ją Ellen, która weszła właśnie
do pokoju, nios
ąc naręcze kapciuszków dziecinnych. - Do wy
boru, do koloru -
oznajmiła ze śmiechem. - To miesięczna pro
dukcja pensjonariuszek naszego domu opieki.
Tina odpowiedzia
ła jej bladym uśmiechem i Ellen skonstatowała, że z Tiną
dzieje się coś niedobrego.
• Co si
ę stało?
• Ale
ż nic.
• Nie masz chyba tajemnic przed star
ą ciotką? - zaczęła Ellen, siadając
naprzeciwko Tiny. -
Przede mną nic się nie ukryje. Widzę przecież, że coś ci jest.
Może boisz się porodu, zastanawiasz się, jak to wszystko będzie?
• Zupe
łnie się nie boję - westchnęła Tina. - Jock boi się wystarczająco za nas
oboje.
• Teraz ja nic nie rozumiem. Przesz
łaś wszystkie badania
i trudno sobie wyobrazi
ć lepszego położnika niż twój mąż. W dodatku zapewnił
sobie pomoc kolegi o kwalifikacjach nie gorszych niż jego. - Urwała nagle. - No
tak, tylko że Jock najwyraźniej nie może zapomnieć, jak jego matka zapłaciła za
swój poród. Trudno mu si
ę właściwie dziwić, że się boi.
• Ale ja nie jestem ju
ż w stanie tego wytrzymać - wybuch-nęła Tina.
• Nie jeste
ś w stanie wytrzymać?
• Tak! Ci
ągle na mnie patrzy tak, jakbym już za chwilę miała zniknąć bez śladu
z powierzchni ziemi.
• I to ci
ę niepokoi?
• No w
łaśnie - westchnęła Tina. - Jestem najszczęśliwszą kobietą na ziemi,
kocham go ogromnie, a on jest dla mnie taki dobry. Tylko
że nie wyobrażasz
sobie, jak to wygląda! On nie tyle obawia się, że coś mi się stanie, ile cały czas
wydaje się wyczekiwać nieszczęścia. Z góry już wie, że pewnego dnia nadejdzie
kres, że to, co jest między nami, nie będzie trwać wiecznie i dlatego... dlatego on
nie potrafi...
• Czego nie potrafi?
• Nie potrafi mi ofiarowa
ć siebie - przygryzła wargi Tina. Niechętnie prowadziła
tę rozmowę, lecz Ellen znała Jocka od dziecka, łatwiej więc mogła zrozumieć całą
sytuację niż na przykład Christie, dla której Jock był uosobieniem ideału. - Nie
chcia
łabym, żebyś mnie źle zrozumiała - ciągnęła Tina. - Jock stara się jak może.
Kocha mnie naprawdę i mówi mi o tym. Jest taki dobry, śmiejemy się z tego
samego...
• No to nie jest tak
źle - zauważyła Ellen.
• Tylko
że on... Strasznie trudno to wytłumaczyć. Widzisz, czasami myślę, że
małżeństwo jest dla niego ciężkim obowiązkiem, a on stara się ten obowiązek
wypełnić jak najlepiej... Coś ci teraz
opowiem. W zesz
łym tygodniu wlazła do nas kominem małpka. Myśleliśmy, że to
złodziej, Jock złapał więc parasol i wałek do ciasta i tak uzbrojony zastał małpkę
siedzącą na kominku. Śmiechu było potem co niemiara, ale wyobraź sobie, że
nawet wtedy Jock nie spuszcza
ł ze mnie wzroku, jakby się chciał upewnić, że
jeszcze
żyję, bo przecież jak nie jutro, to pojutrze...
• Co
ś się z tobą stanie?
• No w
łaśnie. A kiedy na niego krzyczę...
• Krzyczysz na niego?
• Pewnie,
że czasami krzyczę, a tobie nigdy to się nie zdarza? Kiedy na przykład
twó
j mąż znowu wejdzie do domu w zabrudzonych butach albo narobi bałaganu...
No powiedz, Ellen, nigdy nie krzyczysz na Boba?
• No, mo
że czasami...
- I co wtedy si
ę dzieje? - dociekała Tina.
Ellen roze
śmiała się.
- Bob krzyczy na mnie...
że na przykład dość już ma tych
babskich porz
ądków, albo że trudno wytrzymać z taką kobietą
jak ja. Najcz
ęściej śmiejemy się potem z siebie, ale zdarzyło się,
że trzasnął drzwiami i zniknął na cały wieczór - dodała Ellen,
czerwieniej
ąc.
Tina patrzy
ła zamyślona przed siebie. I tak właśnie powinno być! Dlaczego u
nas jest inaczej?
• No w
łaśnie... - pokiwała głową.
• Nie rozumiem - zdziwi
ła się Ellen. - A co robi Jock, kiedy na niego
krzyczysz?
• Kiedy jestem w z
łym humorze, Jock zaczyna mi dogadzac i chodzi koło mnie,
zupełnie jakbym byla chora i tak krucha i delikatna, że wystarczy jeden powiew
wiatru i juz mnie nie b
ędzie. Jeżeli on się nie zmieni...
- To co?
Tina zerwa
ła się na równe nogi, bo w drzwiach stanął właśnie Jock. Był taki
przystojny! Serce zaczęło jej szybciej bic na jego widok, zupełnie jak pierwszego
dnia, gdy go poznała.
U
śmiechnął się, ale oczy miał zatroskane.
• Czy wszystko w porz
ądku? - spytał niespokojnie. - Wyglądasz na zmartwioną.
• Nic mi nie jest - próbowa
ła się uśmiechnąć. - Ellen przyniosła mi właśnie
dwadzieścia siedem par dziecinnych kapci. Zobacz sam! Jeśli nasza pociecha
będzie miała mniej niż pięćdziesiąt cztery nóżki, będziemy mieli kłopot... - rzekła i
głośno się roześmiała.
Na twarzy Jocka nie pojawi
ł się nawet cień uśmiechu.
• Nasze dziecko b
ędzie najzupełniej normalne - zapewnił, zupełnie jakby Tina
rzeczywiście niepokoiła się, że urodzi jej się dziecko z pięćdziesięcioma czterema
nogami. - Wszystkie badania przecie
ż na to wskazują - dodał. - Czy jesteś już
gotowa do wyj
ścia?
• Jestem - westchn
ęła. - Czuję, że będzie mi bardzo brakowało szpitala...
• Nied
ługo do nas wrócisz - zapewniła Ellen, patrząc z niepokojem na Jocka.
Teraz dopiero zrozumia
ła, co Tina miała na myśli. - A zanim to zrobisz, musisz
znaleźć trochę czasu pomiędzy jednym karmieniem a drugim, żeby się
przygotować do egzaminu z anestezjologii.
• No w
łaśnie... - westchnęła znowu Tina, podnosząc się z krzesła.
W tej chwili Jock znalaz
ł się przy niej, by jej pomóc, ona zaś z trudem
pohamowa
ła się, by nie odepchnąć go od siebie.
- Dam sobie rad
ę- mruknęła, patrząc na zegarek. - Dopiero
pi
ąta! - Przez ostatnie dwa miesiące pracowała w ciągu dnia i kończyła pracę po
południu. - Sklepy są jeszcze otwarte, zrobię więc po drodze zakupy i będę na
ciebie czekała koło siódmej w domu - oznajmiła Jockowi. - Jeśli oczywiście jakieś
dziecko nie zacznie si
ę w międzyczasie spieszyć na świat...
• Pani Arthur zacz
ęła właśnie rodzić - powiedział - ale idzie jej to tak wolno, że
zdążę odwieźć cię do domu.
• Nie ma mowy - zaprotestowa
ła, starając się, aby głos jej nie zabrzmiał zbyt
ostro. -
Pojadę sama. Jestem dorosłą, samodzielną osobą, a w dodatku jestem
zdrowa jak rydz.
Dlaczego wszystko jest takie skomplikowane? Dlaczego Jock zupe
łnie nie
potrafi się odprężyć? To przecież nie ma sensu!
My
ślała o tym przez cały czas, robiąc zakupy, a zdenerwowanie nie opuściło jej
nawet wtedy, gdy wsiadła do samochodu, żeby wrócić do domu.
Mo
że Jock się uspokoi, gdy dziecko się już urodzi? Niewykluczone jednak, że
wszystko będzie wyglądało znacznie gorzej. Może będzie się wtedy zamartwiał
jeszcze bardziej? Dlaczego on nie potrafi bra
ć życia po prostu?
Tina wyje
żdżała już z miasta, skręcała w górę, pomiędzy wzgórza. Po obydwu
stronach drogi widać było farmy.
Dlaczego ja czuj
ę się taka nieszczęśliwa? Dzień jest przecież cudowny,
promienie s
łońca odbijają się w morzu, jest pogodnie i ciepło. Niedługo urodzę
dziecko mojemu mężowi, człowiekowi, którego kocham. On także mnie kocha,
opiekuje się mną, nosi mnie niemal na rękach...
- Najwyra
źniej jestem egoistką i za bardzo myślę o sobie
-
mruknęła. - Niczego mi przecież nie brakuje.
Nie by
ło to jednak takie proste.
Nie chcia
ła, by Jock nosił ją na rękach, nie pragnęła być jego ukochaną,
rozpieszczoną żoną, pragnęła być jego przyjacielem i kochanką.
- Chc
ę żyć pełnią życia, a nie siedzieć zamknięta w złotej klatce! - powiedziała
głośno.
W tej samej chwili droga, któr
ą jechała, poruszyła się lekko.
Przez moment wydawa
ło jej się, że śni na jawie.
Przyzwyczajona do kozio
łków i fikołków dziecka we własnym brzuchu, sądziła
po prostu, że kopnęło ją teraz mocniej, w chwilę potem jednak coś szarpnęło
kierownicą i samochód zjechał na bok. Tina nacisnęła hamulec i patrzyła przed
siebie w os
łupieniu.
Droga najwyra
źniej się ruszała, falowała jak szeroka wstęga, którą ktoś potrząsał
u obu jej końców. Drogi zazwyczaj się nie ruszają! Z pewnością się nie ruszają!
W panice zacisn
ęła ręce na kierownicy. Drogi z pewnością się nie ruszają, ta
jednak najwyraźniej jest inna od pozostałych! Cały świat się rusza, jakby ziemia
dostała niestrawności. Drzewo, które rosło w pobliżu, przechyliło się pod zupełnie
nieprawdopodobnym k
ątem i zwaliło z hukiem na szosę.
Serce ze strachu podchodzi
ło jej do gardła. Boże, co robić! Zatrzymała się na
trawiastym poboczu, a ziemia pod nią nadal pulsowała.
Czy zosta
ć w samochodzie, czy wysiąść?
Musz
ę zostać! Z pewnością będzie tu bezpieczniej, bo wokół nie ma drzew...
Ruch ziemi nie ustawa
ł, trwał przynajmniej dwie minuty. Były to najdłuższe dwie
minuty w życiu Tiny.
Oczekiwa
ła najgorszego. Myślała, że otworzy się pod jej stopami przepaść albo
niebo spadnie jej na g
łowę...
- To musi by
ć trzęsienie ziemi - wyszeptała, usiłując zapa
nowa
ć nad sobą. - Trzęsienie ziemi takie jak w Newcastle...
W Newcastle, mie
ście położonym na południe od Sydney, podczas trzęsienia
ziemi były liczne ofiary śmiertelne.
Odwróci
ła się, aby spojrzeć przez tylną szybę na Gundow-ring, z którego przed
chwil
ą wyjechała. W mieście chyba nic się nie dzieje, morze jest także spokojne i
ciche...
- A wi
ęc... to lokalne trzęsienie ziemi... Nie ma się czego
ba
ć - powtarzała sobie.
Wydawa
ło się, że Christie i dzieciom również nic nie zagraża. Morze w zatoce,
nad którą znajdowała się ich farma, było zupełnie spokojne. Niewykluczone więc,
że gdzie indziej jest bezpiecznie. Tina wysiadła ostrożnie z samochodu, oczekując,
że w każdej chwili ziemia może się przed nią rozstąpić.
Nic takiego si
ę jednak nie stało. Gdyby nie popękana droga przy poboczu, leżące
na szosie drzewo i szerokie pęknięcie nawierzchni pośrodku, można by nawet
sądzić, że był to tylko zły sen.
Co robi
ć? Z pewnością nie może jechać dalej, bo drogę zagradza zwalone
drzewo, a ostatni jej odcinek jest zbyt g
ęsto zalesiony. Ziemia może się zresztą
zatrząść jeszcze raz. Może zadzwonić?
Do Jocka?
Mowy nie ma. Przyjecha
łby tu w jednej chwili jak szaleniec, sprowadziłby jedną
lub dwie brygady straży pożarnej, karetkę pogotowia, i zaalarmowałby jeszcze
inne służby ratunkowe, a wszystko po to, by ratować ukochaną żonę, która tej
pomocy wcale nie potrzebuje. W dodatku wszystkie te wozy i karetki mog
łyby być
potrzebne gdzie indziej... Nie ma przecie
ż żadnej pewności, że było to tylko
lokalne trzęsienie ziemi!
Do farmy by
ło nie więcej niż około półtora kilometra. Może uda mi się dojść?
Musz
ę tylko omijać po drodze drzewa.
W tej samej chwili us
łyszała przeraźliwy krzyk. Wyjęła z samochodu podręczną
torbę lekarską i ruszyła w kierunku, z którego dochodził.
Jakie
ś sto metrów od samochodu wybiegł z zarośli chłopiec. Miał pewnie około
dwunastu lat, ubrany był w dżinsy, poplamioną koszulkę i tenisówki. Miał
podrapaną i zakrwawioną twarz, a ramię zwisało mu pod dziwnym kątem. W jego
oczach kry
ł się strach i przerażenie. Gdy tylko dostrzegł Tinę, rzucił się w jej
wyci
ągnięte ramiona.
By
ł to miejscowy zabijaka, Jason Calvert, którego Tina znała z widzenia i ze
s
łyszenia. Jason i jego przyjaciel Brendan bywali postrachem okolicy.
Zachowywali si
ę tak, jakby mieli co najmniej szesnaście lat, i często wywoływali
burdy w mieście.
Teraz jednak Jason by
ł tylko małym, przerażonym chłopcem, który ze szlochem
schroni
ł się w objęcia Tiny.
• Powiedz mi, co si
ę stało - dopytywała się Tina. - Co ci się stało w rękę?
• Bo
że, pani doktor, mnie nic nie jest... - Jason z trudem przychodził do siebie.
• Czy przywali
ło cię drzewo? Mów prędko! Zaraz cię zabierzemy do szpitala i
nastawimy r
ękę.
• Kiedy mnie nic nie jest! - wyja
śnił, uwalniając się z jej objęć. - Ale Brendan...
Trzeba ratowa
ć Brendana! - wołał z przerażeniem w głosie.
• A gdzie jest Brendan?
• Ja... Byli
śmy razem...
• Uspokój si
ę. Policz spokojnie do trzech i zacznij po kolei.
• Byli
śmy na wagarach - wybąkał w końcu Jason. - Cała
klasa jecha
ła na jakąś głupią wycieczkę, a my powiedzieliśmy naszym mamom, że
też jedziemy. Zabraliśmy trochę jedzenia i przyszliśmy tutaj na noc. Wzięliśmy
nawet piwo...
Jason nie musia
ł więcej mówić. Tina także spędziła tu dzieciństwo, domyśliła się
więc od razu wszystkiego.
• Brendan jest w jaskini?
• Tak, ale wej
ście do niej... Siedzieliśmy tam i próbowaliśmy rozpalić ognisko,
kiedy nagle wszystko si
ę zatrzęsło i zaczęły spadać głazy. Jeden trafił mnie w
ramię i wtedy uciekłem, ale Brendan... Kiedy przestały spadać, wróciłem, żeby
zobaczy
ć, co się z nim dzieje. Nogi ma przygniecione kamieniami i nie mogłem go
wydostać. - Jasonem znowu wstrząsnęło łkanie.
• Pami
ętaj, że musimy oboje zachować spokój. - Tina położyła rękę na ramieniu
ch
łopca, patrząc mu w oczy. - Bez ciebie nie dam sobie rady, musisz się więc
uspokoić. Powiedz mi teraz, czy Brendan jest w jaskini przemytników?
Wiele lat temu miejscowe dzieci nazwa
ły tak dużą jaskinię i od tej pory tak
w
łaśnie o niej mówiono. Tina także spędzała w niej wagary.
• Tak, tylko
że on jest w głębi...
• Zaraz tam pójd
ę.
• Ja pani poka
żę...
• Ty musisz zosta
ć tutaj - zatrzymała go. - Sama bywałam w jaskini
przemytników na wagarach, wi
ęc bez trudu tam trafię. Nie wszyscy jednak wiedzą,
jak się tam dostać, będziesz więc musiał ich zaprowadzić, kiedy nadejdzie pomoc.
• Ale jak...?
• Musisz wróci
ć do mojego samochodu - powiedziała. -Znajdziesz tam telefon
komórkowy i wybierzesz trzy zera, ode-
zwie si
ę wtedy siostra Rhonda. Opowiedz jej wszystko. Tylko pamiętaj, musisz
mówić spokojnie i powoli. I nie rozłączaj się, dopóki nie odpowiesz na wszystkie
jej pytania. Zaczekaj potem w samochodzie na karetk
ę i zaraz ją wyślij do jaskini.
Opuść sobie oparcie na przednim siedzeniu do tyłu i połóż się wygodnie. Czekaj
tam, dopóki po ciebie nie przyjadą. Pamiętaj, że nie możesz nas zawieść!
W szpitalu trz
ęsienia ziemi prawie nie zauważono. Tylko na suficie w korytarzu
pojawi
ła się rysa, a na jednym z oddziałów spadł obraz ze ściany.
Poród pani Arthur przeci
ągał się w nieskończoność, skurcze nadal pojawiały się
rzadko, choć rodziła już trzeci raz. Jock zszedł na chwilę do recepcji, a w progu
natknął się od razu na lekarzy z karetki, straż miejską i oficera straży pożarnej.
- Co tu si
ę dzieje? - zapytał, nikt mu jednak nie odpowie
dział, gdyż wszyscy gdzieś się spieszyli, a pokój obok recepcji
z minuty na minutę zapełniał się coraz bardziej.
Przed chwil
ą powołany został miejscowy sztab kryzysowy.
- Trz
ęsienie ziemi było poważniejsze, niż się początkowo
wydawało - odezwała się w końcu zdenerwowana Rhonda. -
Zw
łaszcza na terenach wyżej położonych. Mamy dotychczas
wiadomo
ść o dwóch zawalonych domach, a także o wielu ob
ra
żeniach. Połączenia telefoniczne są przerwane, rannych może
wi
ęc być więcej.
Zawaha
ła się, a potem pokazała na pierwszą karetkę szykującą się do drogi.
- Mo
że chcesz z nimi pojechać? - spytała. - Miałam właś
nie dzwoni
ć po doktor Buchanan i prosić, żeby zajęła się panią
Arthur, a ty zabierz si
ę z nimi. Brendan Cordy został zasypany
w jaskini i... Tina jest przy nim. Nic jej nie jest - doda
ła szybko, widząc
przerażony wyraz jego twarzy.
Pami
ętała bardzo dobrze, że w głąb tej jaskini ośmielały się wchodzić tylko
najodwa
żniejsze dzieci. Panowały tam głębokie ciemności, których nie były w
stanie rozjaśnić mdłe światełka latarek.
- Brendan! S
łyszysz mnie? - zawołała, stając u wejścia.
Z g
łębi dobiegł ją cichy jęk.
Wyj
ęła latarkę i najostrożniej jak tylko umiała - gdzież jej jednak teraz było do
zręczności i sprawności, jaką miała w wieku szkolnym - ruszyła przed siebie. Szła
z pochyloną głową, pamiętając o niskim sklepieniu.
Po chwili ukl
ękła i zdecydowała się iść na czworakach, co wydało jej się
znacznie bezpieczniejsze. Nie zważała na kamienie raniące jej nagie kolana i
posuwała się naprzód, trzymając latarkę pod pachą, a torbę posuwając przed sobą.
Brendan le
żał około pięćdziesięciu metrów od wejścia do jaskini, nogi miał
istotnie przysypane zwalonymi kamieniami, by
ł jednak przytomny. Śledził w
nap
ięciu zbliżające się do niego światełko, a gdy Tina wzięła go za rękę,
wybuchn
ął płaczem.
• Pani doktor, to pani...
• No ju
ż, uspokój się, chłopcze. Wszystko będzie dobrze. Poświeciła latarką w
górę. Nie grozi nam chyba stamtąd
żadne niebezpieczeństwo? Gdyby tylko udało mi się odwalić mu z nóg te
kamienie...
- Pomoc nied
ługo nadejdzie - zapewniła go. - Zaraz dam
ci co
ś na uśmierzenie bólu, a potem zabierzemy się...
Nie sko
ńczyła, bo właśnie w tej samej chwili wszystko znowu się poruszyło.
Ska
ły u wejścia do jaskini posypały się w dół i ziemia zatrzęsła się w posadach.
• To gdzie by
ła ta jaskinia? - pytał Jock zmienionym głosem chłopaka.
• Ale
ż tutaj! - Jason rozglądał się przerażonym wzrokiem, biegając wokół jak
oszalały. Wszystko wyglądało inaczej. -Przysięgam, że to tutaj. Pamiętam, że
wejście było tuż pod gumowym drzewem...
Tylko
że gumowe drzewo leżało teraz na górze kamieni.
- Ma ch
łopak rację - odezwał się jeden z sanitariuszy. -
Znam dobrze to miejsce. W
łaśnie tu było wejście do jaskini.
Jock wpatrywa
ł się martwym wzrokiem w górę osuwających się odłamków skał.
Kiedyś była tu jaskinia. Teraz nie było ani jaskini, ani Brendana, ani Tiny.
ROZDZIA
Ł DWUNASTY
Sobota, maja
Dwie osoby zaginione. Obydwie prawdopodobnie nie
żyją.
Po wczorajszym trz
ęsieniu ziemi na północ od Gundowring uznany został za
zaginionego młody chłopak przysypany kamieniami oraz lekarka w ciąży, która
pospieszyła mu na pomoc. Wstrząs, który osiągnął , stopni w skali Richtera,
odebrany zosta
ł na terenie siągającym aż do zatoki Batemana, lecz szkody
zauwa
żono jedynie na małej przestrzeni.
• Bo
że, Boże... To niemożliwe, żeby zginęli... To niemożliwe - szeptał Jock.
• Nie oszukujmy si
ę. Mówiąc ostrożnie, szanse są niewielkie. - Twarz Struana
by
ła także ściągnięta bólem. - Tam przecież musiało zlecieć ze dwieście ton ziemi.
• Ale oni tam s
ą... Do diabła! Dlaczego ich jeszcze nie odkopano?
• Ziemia si
ę stale osuwa. Kopią najszybciej, jak tylko można. Nie mogą tego
jednak robić za szybko, bo zwiększa się wtedy ryzyko nowego osunięcia głazów.
Czekają ponadto na specjalistyczny sprzęt zamówiony w Sydney. Jeżeli jeszcze
żyją, z pewnością ich odnajdziemy.
- Ale kiedy to b
ędzie? Kiedy?
Niedziela, maja
Coraz mniejsze nadzieje na odnalezienie zaginionych.
Nadzieje na odnalezienie zaginionych w czasie trz
ęsienia ziemi na północ od
Gundowring maleją z każdą chwilą. Mimo użycia psów policyjnych i
specjalistycznego sprzętu nie udało się odszukać żadnego śladu.
Poniedzia
łek, maja Ratownicy tracą nadzieją.
W zasypanej jaskini nie uda
ło się do tej pory odnaleźć śladów Życia. Prywatnie
ratownicy wyra
żają przekonanie, że dwudzie-stodziewięcioletnia doktor Tina
R
ąfter, jej nie narodzone dziecko i dwunastoletni Brendan Cordy, któremu
pospieszy
ła na pomoc, prawdopodobnie już nie żyją. Na miejscu wypadku zatru-
dnionych jest obecnie ponad dwustu ludzi...
• Po
łóż się chociaż na chwilę i prześpij.
• Nie chc
ę.
Christie po
łożyła rękę na ramieniu Jocka.
• Musimy chyba pogodzi
ć się z jej śmiercią...
• Ale ja...
- Pos
łuchaj, przecież ja czuję to samo co ty...
Wynędzniała twarz Christie była ściągnięta bólem. Widać
by
ło, że od dawna nie zmrużyła oka.
- Wiem tylko,
że Tina nie chciałaby, żeby jej śmierć nas
zniszczy
ła. Musimy dalej żyć. Marzę już wyłącznie o jednym.
Chcia
łabym mieć pewność, że się nie męczyła, że śmierć przyszła od razu...
• Ja nie potrafi
ę dalej żyć - odezwał się Jock bezbarwnym głosem.
• Ale musisz.
Christie rozumia
ła go doskonale. Rozmawiała niedawno z Ellen i wiedziała, że
Jock spodziewał się tego, jakby czuł, że jest mu pisany los własnego ojca. Nie
można było jednak dopuścić, by poszedł teraz w jego ślady.
• Pami
ętaj, że Tina kochała cię nade wszystko, chętnie ofiarowałaby nawet życie
za ciebie. A ta miłość żyje dalej po jej śmierci. Przeżyła swoje życie w całej pełni,
i za to w
łaśnie ją kochaliśmy. Żyła z nami krótko, ale jej obecność była dla nas
b
łogosławieństwem.
• Przesta
ń, proszę...
• Musisz mnie wys
łuchać. Gdyby Tina nie żyła pełnią życia, gdyby nie żyła
naprawdę, byłaby może dziś wśród nas i opłakiwała z nami małego chłopca, który
zginął samotnie. Tylko że to nie byłaby Tina, którą kochamy. Ofiarowywała się
dla wszystkich i dlatego tak bardzo ja kochali
śmy. I dlatego nigdy o niej nie
zapomnimy.
Jock patrzy
ł na nią nieprzytomnym wzrokiem. Był brudny, nie ogolony i
wyczerpany. Od pierwszego dnia pomagał w odkopywaniu jaskini, na początku w
rozpaczy robił to gołymi rękami, potem dołączył do zespołu górników.
- Musimy
żyć dalej dla... Tiny - mówiła Christie drżącym
głosem. - Gdybym tylko miała pewność - jęknęła, zakrywając
twarz r
ękami - że się nie męczyła...
W jej g
łosie pobrzmiewał tak wielki ból, że Jock od razu oprzytomniał. Dopiero
teraz zauważył, w jakim stanie znajduje
si
ę Christie, dopiero w tej chwili zrozumiał, że z miłości do Tiny zapomniała o
sobie, wyciągając do niego rękę, by go ratować.
Życie idzie ciągle naprzód, pomyślał. I wiedział już, czego by się spodziewała
po nim Tina. Nie chciałaby na pewno, by zniszczył sobie życie tak, jak zrobił to
jego ojciec po śmierci żony.
Christie ma racj
ę. Tina chciałaby, by żył dalej, żeby nauczył się kochać mocniej
i prawdziwiej ni
ż do tej pory.
Zrozumia
ł nagle, że to właśnie pozostawiła mu Tina w darze. W tej samej chwili
wyda
ło mu się, że obok niego zaczyna się unosić i znikać czarna, gęsta, zimna
mgła, która go do tej pory spowijała, a na jej miejsce przychodzi jasność.
Bo
że, dlaczego Tina nie może tego zobaczyć...
Podniós
ł się powoli i podszedł do Christie.
- Chod
ź, odprowadzę cię do domu, a potem wrócę i będę jeszcze czekał. Wiesz
co -
dodał po chwili - chyba masz rację... Cokolwiek się stanie, może uda nam się
zachować przy życiu jej miłość.
Poniedzia
łek, maja Dodatek nadzwyczajny
Przy pomocy specjalistycznego sprz
ętu udało się odkryć oznaki życia głęboko
pod powierzchnią rumowiska skalnego. Ratownicy wypowiadają się na razie
powściągliwie na temat szans uratowania zasypanych, ale poszukiwania
prowadzone s
ą jeszcze intensywniej. Prawdopodobnie trzystu ludzi będzie pro-
wadzi
ło tej nocy prace ratunkowe, przekopując cały teren.
Jock zobaczy
ł Tinę pierwszy.
Starano si
ę nie dopuszczać go w pobliże wskazanego przez
sond
ę miejsca, nie wiadomo przecież, co ukaże się ich oczom. Niespodziewanie
jednak us
łyszano głos Tiny! Zachrypnięty, pełen niedowierzania. Czy to w ogóle
mo
żliwe, że po trzech dniach i nocach ktoś ich jednak odnalazł?
Sonda wychwyci
ła jej słabe wołanie. Technicy dostroili ją i wkrótce można było
usłyszeć poszczególne słowa.
• Umieram z g
łodu, nogi mi zesztywniały i chce mi się pić tak, że mam
opuchnięty język. Ale poza tym czujemy się z Brendanem zupełnie dobrze.
• Brendan! - Rodzice ch
łopca, którzy stali za Jockiem, byli bliscy omdlenia.
• Brendan ma z
łamaną nogę - słowa z trudem wydobywały się poprzez
wyschnięte usta Tiny - ale da sie ją uratować. Krążenie jest w porządku,
znajdujemy sie w szczelinie skalnej wielko
ści niecałego metra kwadratowego, a
Brendan chce do mamy i marzy o coca-coli.
• A o czym marzy pani doktor? - spyta
ł szef ekipy ratunkowej. Nawet jemu
trudno by
ło uwierzyć w cudowne ocalenie zasypanych.
Zapad
ła cisza, a potem rozległ się cichy szept:
- Ja? Ja chc
ę tylko Jocka.
Nie od razu mog
ły się spełnić jej marzenia. Dokopywanie się do nich zabrało
kolejne pięć godzin, a przez cały czas groziło niebezpieczeństwo kolejnego
osunięcia się ziemi.
W ko
ńcu jednak Jock znalazł się z grupą górników w wydrążonym przez nich z
takim trudem tunelu. Stanęli przed ostatnim głazem, który oddzielał ich od Tiny, a
kiedy i ten zaczęto usuwać, ujrzał ją nareszcie. Była posiniaczona i brudna, próbo-
wa
ła się jednak do niego uśmiechnąć.
• Jock - wyszepta
ła i wyciągnęła rękę poprzez szczelinę.
• Zaraz ci
ę stąd wyciągniemy - zapewnił łamiącym się głosem. - Żebyś
wiedziała...
- Pospieszcie si
ę! Jock, mam takie straszne bóle w krzyżu...
Bóle w krzy
żu! Oczami wyobraźni widział Tinę leżącą na
stole operacyjnym z p
ękniętym kręgosłupem, a napięcie wśród ratowników
niepomiernie wzros
ło.
• Nie ruszaj si
ę! - krzyknął. - Zaraz cię ułożymy na noszach.
• Nie b
ędę się kładła na żadnych noszach - odpowiedziała pewnym głosem. -
Zróbcie tylko szersze przejście, a sama wyjdę, bo nie sądzę, żeby Brendan nadawał
się na położną...
Jessica Christine Blaxton urodzi
ła się o trzeciej nad ranem w podziemnym
tunelu.
Nie by
ło już czasu na jazdę do szpitala. Jak opowiadała potem Christie, nie było
już czasu na nic i Struan, który doglądał całej akcji ratunkowej, zdążył tylko
ustawić parawany. Gdyby nie to, Tina rodziłaby w świetle jupiterów miejscowych
i zagranicznych kamer telewizyjnych.
Ratownicy p
łakali z radości, ludzie obejmowali się i cieszyli, a Jock stał wśród
nich szczęśliwy bez granic.
Tej w
łaśnie nocy zrozumiał, że obecność Tiny w jego życiu jest
b
łogosławieństwem.
- Czy pani doktorowa Blaxton gotowa jest do wyj
ścia?
Tina przeci
ągnęła się leniwie w szpitalnym łóżku. Minęły
ju
ż dwa tygodnie od chwili, gdy została wyciągnięta z jaskini, a nadal nie mogła
uwierzyć, że może bez ograniczeń poruszać się i zmieniać pozycję.
Jock pochyli
ł się nad łóżkiem żony. Pocałował ją czule w usta, a jej serce zabiło
tak mocno jak wtedy, gdy pocałował ją pierwszy raz.
Obj
ęła go i przyciągnęła do siebie. Położył się przy niej, nie zwracając
najmniejszej uwagi na przechodzące pielęgniarki.
- Ci
ągle nie mogę uwierzyć, że jesteś ze mną - wyszeptał.
Nikt w to zreszt
ą nie mógł uwierzyć. Zwłaszcza że i Tina,
i Brendan wyszli z opresji obronn
ą ręką. Jock jednak zdawał sobie dobrze sprawę,
że to straszne przejście musiało pozostawić w ich psychice jakieś ślady.
Mieli du
żo szczęścia.
Wielki granitowy g
łaz spadł tuż przed nimi, stanowiąc swoistą ochronę. Nie
zapadła się także skała ponad ich głowami, a Tina miała przy sobie torbę z
antybiotykami, morfiną i fizjologicznym roztworem soli, co pomogło jej ratować
Bren-dana.
Obejmowa
ła chłopca i pocieszała go przez cały czas, mówiąc, że na pewno
niedługo przyjdzie pomoc. I w końcu pomoc nadeszła.
Teraz patrzy
ła na Jocka, marszcząc czoło.
• Co ci jest, kochanie?
• Tak sobie my
ślę... Wiem, że to głupie, ale...
• Ale co?
• Jak mnie b
ędziesz chronił przed trzęsieniem ziemi? Nie odpowiedział.
• Pos
łuchaj - wyszeptała. - Już przedtem tak bardzo się o mnie bałeś... -
Przerwała, bo maleńka Jessica poruszyła się w łóżeczku. - Czy pozwolisz mi
teraz...
• Na co mam pozwoli
ć?
• Czy pozwolisz mi by
ć nareszcie sobą?
Znowu zapad
ło milczenie. Jock przymknął oczy i gładził Tinę po włosach.
• Nigdy nas nie chcia
łeś! - wybuchnęła. - Przez cały czas, kiedy siedziałam w tej
jaskini, myślałam sobie, że tego się właśnie spodziewałeś, tego się właśnie
najbardziej bałeś, i to się właśnie w końcu przeze mnie stało. Nigdy nie chciałeś
mnie pokocha
ć, nie chciałeś mieć rodziny. A ja w dodatku sprawiłam ci tyle bólu...
i za to w
łaśnie chcę cię przeprosić.
• Przesta
ń! - Odsunął się od niej i rzekł ze złością: - Pamiętaj, żebyś mnie nigdy
więcej nie przepraszała.
• Ale...
• Powiedzia
łem, przestań! Chcesz mnie przepraszać za to, że jesteś sobą? -
Znowu wzi
ął ją w ramiona. - To wszystko moja wina. Rozmawiałem o tym z
Christie, kiedy byłaś w tej jaskini i myśleliśmy już, że nie żyjesz. Byłem zupełnie
ślepy...
• Nie rozumiem...
• Christie powiedzia
ła, że ty zawsze ofiarowujesz się za wszystkich i że dlatego
cię tak bardzo kochamy i że cokolwiek się stanie, twoja miłość pozostanie na
zawsze z nami. - Jock znowu poca
łował ją w usta. - Ona ma rację. Nigdy cię nie
strac
ę, bo jesteś częścią mnie. Stanowisz cząstkę mojego życia...
Jeszcze raz poca
łował ją, wzruszony.
• Chcia
łbym z tobą przeżyć osiemdziesiąt lat albo i więcej. I na pewno będę się
zawsze wami opiekował, tobą i Jessie, ale nie dlatego, że boję się was utracić.
Wiem teraz,
że to niemożliwe. Wiem, że cię nigdy nie stracę, bo jesteś nieodłączną
częścią mnie samego i dzięki tobie stałem się teraz zupełnie innym człowiekiem.
• Jock...
• Od tej pory b
ędziesz moją żoną, moją kochanką i moim
przyjacielem. Chcia
łbym... żebyś wyszła za mnie za mąż. Żebyśmy wzięli raz
jeszcze ślub, prawdziwy ślub...
A co b
ędzie, jeśli ona powie teraz, że już na to za późno, że zabiłem jej miłość?
Nic jednak nie by
ło w stanie zabić miłości Tiny do Jocka.
Jessica poruszy
ła się znowu izaczęła popłakiwać. Jock wziął córeczkę na ręce i
podał ją matce. Trzymał je teraz obydwie w ramionach, a Tina myślała, że serce
jej pęknie z miłości.
• A Jessie? Co my
ślisz o Jessie - spytała w końcu. - Czy nadal ci się wydaje, że
na świecie pojawiło się o jedno dziecko za dużo?
• O czym ty w ogóle mówisz? - Przytuli
ł je jeszcze mocniej. - Jeśli tak kiedyś
mówiłem, musiałem być chyba niespełna rozumu.
Uwierzy
ła mu, gdy tylko spojrzała w jego oczy. Znalazła w nich zapewnienie
wielkiej mi
łości i oddania. Wyczytała w oczach Jocka wszystko to, o czym marzą
kobiety. Była teraz pewna, że kocha ją wielką, prawdziwą miłością.
Odsun
ął się od niej, w oczach zapaliły mu się przekorne iskierki.
- O jedno dziecko za du
żo? Wprost przeciwnie - szepnął.
- My
ślę, że na świecie jest o jedno dziecko za mało. A kto wie,
mo
że nawet o dwoje? Co ty na to? Może trzeba będzie temu
jako
ś zaradzić?