Lisowska Niepokulczycka [Jest tu chłopiec (tom 2)]


Anna Lisowska-Niepokólczycka

Jest tu chłopiec TOM 2

Zakwitł szkarłatny kwiat Równina Równina przed nimi nieznacznie pięła się w górę. Las jakby wstąpił wyżej i spoglądał na nadchodzących zakonników z mroczną uwagą. Hezych powiedział: - Myślę, Brunonie, że czas na posiłek. Uszliśmy kawał drogi. Biskup skinął potakująco głową. Przystanął. Zaraz też wokół niego zaczęła się krzątanina. Podprowadzono bliżej konia, rozpalono ognisko, wydobywano zapasy z tobołów. Brunona zaskoczyła skwapliwość, z jaką ojcowie i bracia przygotowywali ten krótki odpoczynek wśród drogi. Poczuł się winny. Jakże musieli być głodni. A on, ich przewodnik przecie i opiekun, nie widział tego. Zagłębiony w rozmyślaniach, w tym niezwykłym oglądaniu własnego życia, zapomniał o ludziach, którzy mu zawierzyli. Usłyszał głos Hezycha: - Posiłek gotowy, Brunonie. Odmówili modlitwę, zaczęli jeść. I znów zabolała biskupa ich łapczywość. Przez jego nieuwagę cierpieli niepotrzebnie. Powinien był wcześniej zarządzić postój i posiłek. Pokornym głosem poprosił ojca Rudolfa, aby odmówił modlitwę po jedzeniu. Sam nie czuł się godny. To nieustanne poczucie winy wobec bliźnich prześladowało go od śmierci Ottona. Nie, jeszcze wcześniej. Już jako mnich w klasztorze świętych Aleksego i Bonifacego miał wątpliwości, czy dobrze postąpił opuszczając dwór cesarski. Może jednak powstrzymałby Ottona... Męczące i bezcelowe rozmyślania. Przecież wiedział, że nigdy nie odpowie sobie na pytanie, czy słusznie wtedy postąpił. Głos Hezycha sprowadził go znowu na równinę. - Spójrz, Brunonie - powiedział z odcieniem dumy - jaką przebyliśmy drogę. Spojrzał. Las ciemniał już bardzo daleko, ale był ciągle wyraźny. Szeroki ślad, który zostawili po sobie na śnieżnej połaci powoli napływał błękitem. Słońce zeszło ze środka nieba i rzucając na równinę różowawy blask spadało ku zachodowi. Hezych mówił spokojnie i rzeczowo: - Mniemam, Brunonie, iż nie dojdziemy dzisiaj do osady. Nie chciałbym również nocować opodal siedzib pogańskich. Lepiej tam iść za dnia i po odpoczynku. Widzisz tę kępę drzew? Wyciągnął rękę i Bruno zobaczył niewielki pagórek, na nim kilka wysokich sosen, kilka brzóz okolonych niskimi zaroślami samosiejek. Od pruskiego lasu dzieliła pagórek odległość mniejsza niż pół dnia pieszej drogi. - Powinniśmy tam dojść - objaśniał Hezych - tuż przed zachodem słońca. Jeszcze zdążymy nazbierać drewna na całonocne ognisko. Bruno spojrzał na misjonarzy. Oglądał ich twarze po kolei. Zaczął od starego ojca Rudolfa, a skończył na Wipercie. I na każdej twarzy ujrzał mniej lub więcej skrywaną nadzieję, że przecież zgodzi się na ten długi nocny spoczynek. - Dobrze - powiedział prędko. - Rozłóżmy się na nocleg pod tamtymi drzewami. - Ujrzał na ich twarzach nie ukrywaną już radość. Duch ochoczy, ale ciało mdłe - pomyślał ze współczuciem. Wesoły głos Hezycha przeczył tej myśli. - Możemy ruszać dalej. Ochoczo krzątali się wokół uprzątnięcia miejsca postoju. Stary ojciec Rudolf zaintonował antyfonę: Śpiewamy pieśń Pańską w obcej krainie. I ruszyli ku ciemniejącej w oddali kępie drzew, śpiewając psalm sto trzydziesty siódmy, rzewny psalm o rzekach Babilonu. Bruno wsłuchiwał się w tchnące tęsknotą słowa i znowu wszystko do niego wróciło. Cała rozpacz tamtego czasu. Czasu po śmierci Ottona. Po śmierci Ottona Takie to było dziwne i męczące. Każda sprawa, którą zaczynał, każda myśl, która w nim zagościła, zahaczała o Ottona lub prosto do niego zmierzała. Nagły brak młodego cesarza spowodował, że sprawy nie dochodziły do skutku, myśli się rwały. Ogarniała Brunona rozpacz: Zdawało mu się chwilami, że jest zmurszałym pniem, pustym wewnątrz, niezdolnym do ruchu, mocno wkorzenionym w bagnistą glebę Pereum. Czuł się straszliwie osamotniony, bo nawet Hezych go opuścił. Powiedział, że nikt nie może od niego wymagać, by tracił życie gnijąc żywcem na trzęsawisku. Zamieszkał w Rawennie i oczekiwał, aż jego pan opuści Pereum. Bruno nie zamierzał opuszczać pustelni. Przecież nawet nie pospieszył za ciałem Ottona, nie towarzyszył mu do Akwizgranu, gdzie zostało wreszcie złożone w pobliżu zwłok Karola Wielkiego. Znał wszystkie szczegóły niezwykłego cesarskiego pogrzebu. Wiedział, że w Rzymie i w całej Italii szeptano o tym wydarzeniu: "Scandala, scandala". Rozmawiał z wieloma ludźmi, którzy albo sami byli świadkami obrzędu, albo od naocznych świadków o nim słyszeli. Mógł więc usiąść i spisać dla potomnych, co działo się z ziemskimi szczątkami cesarza Ottona na drodze między Sorakte a Weroną: o kupczeniu tymi zwłokami, o grożącym im zbeszczeszczeniu. Bruno to wiedział, a przecież nie umiał zmusić się do pisania. Nie było Ottona, po cóż tedy pisać? Lepiej skryć się w samotnej celce na bagnach, zapaść w stan bezmyślności, bezwładu i tylko łowić uchem szemranie wody w trzęsawisku. W Pereum opatem był nadal Romuald. Wprawdzie często powtarzał, że zamierza odejść, ciągle jednak nie opuszczał pustelni w rozlewiskach Padu. Z Brunonem rozmawiał rzadko, mimo że widywali się codziennie. Jakby niechęć do dawnego faworyta cesarskiego zamykała opatowi usta. Był jednak zbyt doświadczonym mnichem, zbyt wielu młodych miewał pod swoją opieką, by nie dostrzec, że z Brunonem dzieje się coś złego. Był też zbyt dobrym chrześcijaninem, by mimo uprzedzeń nie pomóc. Kończył się właśnie sierpień roku tysiącznego drugiego. W mgliste, deszczowe popołudnie Bruno siedział na progu swej celki, broniąc się narastającej w nim od nowa rozpaczy, gdy Romuald przyszedł odwiedzić podopiecznego i brata w zakonie. Usiadł obok Brunona. Przez chwilę milczeli, patrząc, jak deszcz zrasza jadowicie zielone rośliny, pokrywające latem bagnisko. - Mniemam, synu - zaczął nagle Romuald - że grzeszysz przeciw pierwszemu przykazaniu. Bruno podniósł na niego niedowierzające spojrzenie. - Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną - powiedział gromko Romuald, a głos jego niósł się po bagnach wśród mgły i deszczu. - Bo śmierć Ottona, mój synu, i wszystko, co się z nią wiąże, rozpatrujesz częściej i z większą boleścią niż mękę i śmierć Pana naszego Jezusa Chrystusa. A skoro patrzysz na mnie takimi zdziwionymi oczami, wnoszę, że sam o tym nie wiedziałeś. Rad przeto jestem, żem ci to uświadomił. Posłuchaj, synu... jeszcze mi nie przerywaj. Wiem, miłowałeś Ottona, wiem też, że on ci zaufał i pozostawił do wykonania dzieło, które bliskie było jego sercu. I cóż zamierzasz czynić z tym dziełem? Bruno ukrył twarz w dłoniach. Myśl, którą usilnie od siebie odganiał, wypowiedziana teraz surowym głosem Romualda wyrosła przed nim jak niebotyczna góra lodem pokryta. Ani na nią wejść, ani ją ominąć. Benedykt, przyjaciel najbliższy poszedł tam, do Polski, poszedł ubłagany, namówiony przez Brunona, obdarowany szczodrze, wysłany przez Ottona. Bruno miał za nim podążyć. Ale droga do Polski stała się podczas ostatniego roku nieprzebyta. Nie z powodu odległości, trudów podróży, czy nagłej powodzi. Bruno nie mógł ruszyć do Polski, bo oto zaraz po śmierci Ottona w całej niemal Europie rozgorzała wojna. Świat chrześcijański gwałtownie porwał się do walk i zaciętych sporów. Już nie wiadomo było, kto z kim i o co walczy. Wojny wrzały jak burza na morzu, a ich odgłosy napełniały szumem nawet pustelnię w Pereum. Straszne tu nadlatywały wieści. Papieżowi Sylwestrowi Drugiemu nie zezwolono wrócić do Rzymu, tak bardzo mózgi niektórych chrześcijan zaczadziły się krwią. Nie minęły trzy tygodnie od śmierci Ottona, a Arduin, margrabia Iwrei koronował się żelazną koroną na króla Longobardów. Korona tak naprawdę była złota, ale osadzona na żelaznej obręczy, w którą, twierdzili z dumą Longobardowie, wtopiony został gwóźdź z Krzyża Zbawiciela. Spoczęła na głowie Arduina, co oznaczało, że Italczycy dążą do uwolnienia się spod władzy niemieckich cesarzy. Oznaczało wojnę. W samych Niemczech po koronę Ottonów sięgało kilku kandydatów. Pierwszy z nich Henryk, książę bawarski, jako najbliższy krewny Ottona po mieczu, miał za sobą prawo rodowe i własną ambicję: Ale miał też potężnych rywali: Hermana, księcia Szwabii, i Ekkeharda, potężnego stronnika Ottona. Ponoć zamyślał o koronie jeszcze Herenfried, zwany także Ezzo, komes, palatyn Dolnej Lotaryngii, świecki stróż Akwizgranu. Tym czuł się uprawniony, że był małżonkiem Matyldy, rodzonej siostry Ottona Trzeciego. Zagotowało się w państewkach niemieckich tej wiosny tysiącznego drugiego roku. Wrzała jak kocioł cała Germania. O wielką rzecz szła walka: o koronę, o władanie Niemców nad światem. Trzydziestego kwietnia zginął zamordowany skrytobójczo Ekkehard. Ubył jeden kandydat na króla. Wielu widziało w tym bezecnym mordzie rękę księcia bawarskiego, ale zwolennicy bronili go zaciekle, krzycząc, że to podła potwarz. Nikt nie wiedział, gdzie jest prawda. Henryk zwalczany przez ludzi bliskich Ottonowi przecież nie ustępował. Nie przebierał też w środkach. Gdzie trzeba, płacił, gdzie trzeba, składał obietnice nigdy potem nie dotrzymane, gdzie mu to było wygodne, nasyłał skrytobójców. Bruno tak rozpaczliwie zagłębił się w rozpamiętywaniu tych spraw, że zapomniał o siedzącym obok niego opacie. Dopiero głos Romualda wyrwał go z zamyślenia. - Mam wieści z Niemiec - padły słowa, a młody zakonnik odsłonił wynędzniałą twarz. W jego ciemnych oczach zapaliła się ciekawość. I Romuald jął snuć opowieść o tym, co się dalej działo z koroną Ottonów. Oto Henryk, książę bawarski, dopiął swego i został królem niemieckim Henrykiem Drugim. Nie można jednakowoż powiedzieć, że mu to przyszło łatwo. Tak naprawdę zwolenników miał tylko w dwóch państwach niemieckich: w Bawarii i wschodniej Frankonii. A koronował się nie w Akwizgranie, jak wszyscy królowie niemieccy, ale w Moguncji, gdzie mógł liczyć na wiernego sobie arcybiskupa Willigisa. A jeszcze musiał zmylić czujność, oszukać swoich przeciwników, aby do Moguncji w ogóle dotrzeć. Jest zwyczaj w Germanii, że nowo koronowany król musi objechać wszystkie plemiona. A więc Sasów, Franków, Bawarów, Szwabów, Turyngów i Fryzów. Wszędzie z osobna musi zostać uznany za króla. Dopiero wtedy może powiedzieć, że włada Germanią. W końcu lipca tego tysiącznego i drugiego roku książęta sascy zgromadzili się w Merseburgu na wiec, aby uznać ukoronowanego już króla władcą także w Saksonii. Przybyli też liczni wasale. Henryk Drugi, dawny książę bawarski, zaprzysiągł ich prawa, a Bernard saski wręczył mu świętą włócznię, symbol władzy. Właśnie na tym uroczystym zjeździe w Merseburgu omal nie zamordowano polskiego księcia Bolesława. - Bolesława?! - zdziwił się Bruno. - Tak - odparł Romuald - polski książę przybył do Merseburga, ponieważ chciał ułożyć się o podboje w Miśni, których dokonał na wieść o śmierci Ekkeharda. Nie wiem, co uzyskał, ale wiem, że gdy opuszczał Merseburg, jeszcze w murach miasta napadli nań zbrojni rycerze. Gdyby nie natychmiastowa pomoc panów saskich, nie wróciłby Bolesław żywy do Gniezna. - Ale dlaczego? - zapytał Bruno. - Dlaczego chciano zabić Bolesława? I kto chciał to zrobić? Romuald uśmiechnął się gorzko. - Nikt nie ma wątpliwości, że nowo koronowany król niemiecki. Zgładzenie polskiego Bolesława byłoby dla Henryka usunięciem z widowni niebezpiecznego przeciwnika. Nie darmo wielu ludzi uważa, że zmarły cesarz Otto właśnie polskiego księcia chciał widzieć swoim następcą na tronie rzymskich cezarów. Ponoć tam, w Polsce, gdy cesarz pielgrzymował do grobu Wojciechowego, wszystko uzgodniono. Aliści panowie niemieccy, w każdym razie większość z nich, nigdy na to nie zezwolą. Oni żywią głęboką pogardę dla Słowian. - Tak, wiem - przytaknął Bruno - słyszałem to na własne uszy. Wielokrotnie. - O ile sobie przypominam, synu - odezwał się Romuald z nagłą surowością - cesarz zamierzał słać cię do Bolesława. Słusznie mówię? Bruno skinął głową. - Tedy mniemam, iż powinieneś przestać rozmyślać, a podjąć dzieło, które Otto zostawił ci do wykonania. Bruno chciał wyjaśnić, że pamięta duchowy testament Ottona, ale teraz może tylko czekać wezwania. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że to tajemnica, że tylko dla niego było przeznaczone niedawne przesłanie papieża, by czekał w Pereum na wieści. W tej właśnie chwili Romuald orzekł, iż wystarczająco dużo czasu poświęcili miałkim sprawom tego świata i trzeba zająć się modlitwą. Zaraz też odszedł do swojej celi. Bruno usiłował się modlić. Ale usłyszane przed chwilą wieści wygnały z jego myśli skupienie, przeszkadzały oddać się tylko rozmowie z Panem. Usta wymawiały wyuczone słowa, ale przecież Bruno wiedział, że nie są żarliwe, kajał się, przepraszał i nie potrafił się skupić. Od strony ścieżki dobiegło ciche wołanie. Bruno poznał głos Bezpryma. Chłopiec oznajmiał, że przybył brat Stratus i chce się widzieć z Brunonem. - Przyprowadź go tutaj, Bezprymie - poprosił. - A ja mogę przyjść? - pytanie zabrzmiało prośbą. - Możesz, możesz - zawołał Bruno uśmiechając się i usłyszał oddalające się klapanie bosych stóp po bagnistej ścieżce. Był szczerze rad, że zobaczy brata Stratusa z klasztoru świętych Aleksego i Bonifacego. Dobrze wspominał jego dobroć i niebywałą wprost łagodność. Jakoż po chwili między Brunonem a zapłakanym krajobrazem stanęła potężna postać brata Stratusa. Brat Stratus Bruno z prawdziwą radością zaprosił przybysza do celi. Bezprym skulił się w kącie, słuchał uważnie rozmowy. Już trochę obeznał się z łaciną, a może zaciekawiło go ożywienie, z jakim Bruno wypytywał o braci z klasztoru na Awentynie i o Rzym. Dobroduszny olbrzym opowiadał, że w Rzymie dzieją się teraz przedziwne rzeczy. I nawet ludzie stale tam mieszkający nie zawsze rozumieją, kto z kim trzyma, i kto włada Wiecznym Miastem. Mówi się, że Krescencjusze, ale wobec silnej pozycji hrabiów z Tusculum, właściwie nie wiadomo kto. - Czy wiesz, Brunonie, co się stało w Rimini? - zagadnął nagle Stratus, a że Bruno potrząsnął przecząco głową, ciągnął dalej. - Zabito zakonnika, brata Rudolfa. Znałeś go? - Znałem! - zakrzyknął Bruno. - Któż śmiał zamordować tego szlachetnego człowieka? - Powstał przeciw niemu cały lud miasta, nie wiedzieć przez kogo podburzony. Wykrzykiwali, że mnich Rudolf popiera Leona, biskupa Varcelli. A ten znów Leon ciągle jest sługą zmarłego cesarza, a niegdyś bardzo gorliwie sciągał dla niego podatki. - Wiem, wiem - przerwał Bruno - brat Rudolf wielce mu był w tym pomocny. - Może właśnie dlatego gniew ludu w Rimini skierował się przeciw mnichowi Rudolfowi - zatroskał się brat Stratus. - Nic nie pomogło, że gdy po niego przyszli, brat Rudolf skrył się w świętym przybytku. Ludzie zaślepieni gniewem, opętani przez złego ducha, wywlekli go z kościoła, choć schronił się u samego ołtarza świętego Gaudentego. - Biedak! - zakrzyknął Bruno, ale do zasłonięcia twarzy i skamienienia niemal ze zgrozy zmusiły go dopiero dalsze słowa Stratusa: - Wywlekli mnicha Rudolfa z kościoła, a nie poprzestali na zwykłym zabiciu. Najpierw odcięli mu ręce i ramiona, potem stopy i golenie, wreszcie rozszarpali ciało tego biedaka na kawałki. Jak psy, jak psy... Zapanowało milczenie, tylko po chwili z kąta celi dobiegł szept Bezpryma, bezbłędnie naśladującego wymowę brata Stratusa: - Ut canes, ut canes... - O Boże - jęknął Bruno i jakby się w nim przerwała jakaś tama, zaczął mówić: - Znałem go... mnicha Rudolfa. Niedawno odwiedził mnie tu w celi. Przy tym stole wspólnie spożywaliśmy chleb i rybę. Drogi był memu sercu brat Rudolf. A ponieważ i ja nie ostatnie w jego sercu zajmowałem miejsce, łudziłem się, że zdołam odwieść myśli brata Rudolfa od marności tego świata i skierować do Boga, tylko do Boga... Nie zdążyłem. - Złe czasy przyszły na tych, co miłowali zmarłego cesarza. Życie cało człowieka, czyż nie jest bojowaniem, jak mówi księga Hioba? - Tak - przytaknął Bruno z zadumą - i powinno się o tym stale pamiętać. Bo i tych, co dziś są między nami, zabiera nagła śmierć. A my, widząc, nie przerażamy się, ale w pożałowania godny sposób miłujemy to niepewne życie i jego gorzką słodycz posiadania znikomych rzeczy. Tak miłujemy, jakbyśmy nigdy nie mieli się z tym światem rozstać. - Ojciec święty Sylwester Drugi wrócił do Rzymu, ale nielekkie ma życie - odezwał się nagle brat Stratus. - Dlaczego? - zapytał Bruno. Stratus spojrzał ukradkiem na Bezpryma i powiedział prędko półgłosem: - Chce, byś przybył do Rzymu. Czeka na ciebie. Bruno dopiero teraz zrozumiał, dlaczego brat Stratus zjawił się niespodziewanie w pustelni. Posłaniec śpieszył się z powrotem i mimo namów Brunona nie chciał zostać na noc w Pereum. Bruno odprowadził brata Stratusa i wrócił do swojej celi. Zastał w niej Bezpryma. Chłopiec spał zwinięty jak kot na dawnej pryczy Benedykta. Bruno uśmiechnął się wyrozumiale. Nie miał serca budzić i kazać mu odejść w tę deszczową noc. Nakrył Bezpryma derką i z przyjemnością słuchał dziecięco jeszcze sapliwego oddechu. Potem położył się na swojej pryczy i usiłował zasnąć. Ale sen nie kleił jego powiek. Jednostajnie niezmienne padanie deszczu zwykle działało na niego jak matczyna kołysanka, ale przecież nie dzisiaj, nie dzisiaj... Zbyt wiele rzeczy przyszło do niego z odległego świata, z dawnego życia. Sprawy zda się stopniałe, zszarzałe, odsuwane wielomiesięczną bezmyślnością i upadkiem ducha stanęły oto przed nim z nową ostrością. Wszystko ożyło. Pierwszy silniejszy powiew wiatru przyniósł wspomnienie słów brata Stratusa: "Złe czasy przyszły na tych, co miłowali zmarłego cesarza". Bruno aż siadł na posłaniu. Zaiste, złe. Oto zginął zamordowany skrytobójczo serdeczny druh Ottona margrabia Ekkehard. A zamach na Bolesława? Strach pomyśleć. Iluż to ludzi w samym orszaku cesarza słyszało, jak Otto mówił o Bolesławie: "Tak mógłby wyglądać Bóg Ojciec, zanim stworzył świat i narobił sobie kłopotów". Iluż ludzi w całej Germanii wiedziało, że cesarz miłował polskiego księcia. Niektórzy nawet znali tę tajemną prawdę, że widział w Bolesławie swego następcę na tronie imperium. Wszystko to musiał wiedzieć także nowy król niemiecki i tępił rywali. Dlatego ten zamach. A tu? W Italii? W mieście Rimini? Lud podburzony przez nie wiedzieć kogo morduje w okropny sposób zwyczajnego mnicha, który tylko popierał wiernego sługę Ottona. Bruno nagle złapał się na tym, że przemawia półgłosem do siebie, tłumaczy samemu sobie: - Nie możesz tu dłużej siedzieć, Brunonie. Dosyć zwlekania. Trzeba ruszać w drogę. Pomyśl, tamci już zginęli, może przyjść kolej i na ciebie. Nie zliczyć ludzi w Italii i w Germanii, którzy wiedzą, jaką przyjaźnią obdarzał cię cesarz Otto. Cóż cię chroni tu, w Pereum? Bagniska? Żadna to przeszkoda dla dobrze opłaconych skrytobójców. Czy nie lepiej ci będzie umrzeć w kraju pogan, głosząc Słowo Chrystusowe? Po cóż ginąć tutaj, tak bezowocnie? Możesz przecież w każdej chwili zostać zamordowany w swojej ustronnej celce. - Z kim rozmawiasz, bracie? - usłyszał rozespany głos Bezpryma. - Och, z nikim! Śpij - odparł trochę niecierpliwie. Położył się znowu na posłaniu, nasłuchiwał czy chłopiec usypia. I wtedy spłynął na niego sen. Ledwie zamknął powieki, ujrzał równinę. Wyglądała inaczej niż zwykle; jakby patrzył na nią z góry. Była lekko zamglona, szara. I ujrzał samego siebie kroczącego po równinie między dwoma lasami. I usłyszał swój głos śpiewający ulubiony psalm cesarza Ottona. Będziesz po żmijach bezpiecznie gniewliwych I po padalcach deptał niecierpliwych. Na lwa srogiego bez obawy siędziesz I na ogromnym smoku jeździć będziesz. Słuchaj, co mówi Pani Ten patrzący z góry Bruno uśmiechnął się i zapadł w głęboki sen, już bez majaków. Rano poprosił Romualda o spowiedź. Na jej zakończenie usłyszał słowa: - Pomnij, synu... Kapłan Boży nie może być narzędziem w rękach możnych tego świata. I dokądkolwiek zaprowadzi cię Opatrzność, jedno pamiętaj: jesteś sługą Chrystusa, a nie księcia, króla, czy nawet cesarza. Nie pragniesz ziemskich zaszczytów i nikt cię nimi nie przekupi. Dotąd możesz służyć ziemskiemu władcy, dopóki on nie czyni nic przeciw Chrystusowi. I jeszcze chciałem ci rzec, że zły kapłan i zły biskup łatwo staje się narzędziem w rękach szatana. A zła może uczynić tyle, co sam szatan. To także pamiętaj, synu, gdziekolwiek będziesz. A do pokuty, którą ci zadam, dodaj jeszcze własną. W pewnej chwili sam poznasz, jaka być powinna. Bo oto nowa przed tobą otwiera się droga. Bardzo ci na niej potrzebna pomoc z niebios. Potem, kiedy już przyjmiesz Ciało Chrystusa, będziemy razem błagać Pana Wszechświata, by cię zawsze prowadził swoją ścieżką. W najbliższą niedzielę Hezych jak zwykle odwiedził Brunona w pustelni. Dowiedział się, że za dwa dni wyruszają w drogę do Rzymu. Droga do Rzymu Najprzykrzejsze wspomnienie, jakie wyniósł z Pereum, to było pożegnanie Bezpryma. Chłopiec nie chciał rozstać się z Brunonem. Żegnał go z rozpaczą, jak niegdyś odchodzącego Benedykta. Spazmatycznym ruchem objął nogi Brunona i łkał. Młody zakonnik pocieszał, jak umiał, tłumaczył, uspokajał. Wszystko pod surowym, dziwnie niechętnym wzrokiem Romualda. Wreszcie pochylił się i jął szeptać do ucha chłopcu, że wkrótce będzie w Polsce i wtedy przypomni księciu Bolesławowi o synu, wstawi się, uprosi powrót do domu. Łkanie ustało. Bezprym podniósł twarz i Bruno widział ją z góry, przyciśniętą do swoich kolan, zmizerowaną, o wydatnych kościach policzkowych i oczach pełnych teraz nieufności. - Benedykt też obiecywał - wyrzuciły drżące usta. - Może Benedykt już coś zdziałał i gdyby nie wojna... - jął tłumaczyć, ale zobaczył, że oczy chłopca stają się jeszcze bardziej nieufne, więc dodał żarliwie: - Ja też poproszę, obiecuję ci. Bezprym pokręcił przecząco głową. I to właśnie wtedy wyczerpała się cierpliwość Romualda. Dał znak jednemu z młodszych braci. Siłą oderwano małego książęcego syna od kolan Brunona. Płacz Bezpryma był ostatnim odgłosem, który zabrał ze sobą odchodzący z Pereum wędrowiec. Czy przypuszczał, że nigdy nie będzie mógł spełnić danej chłopcu obietnicy? Przed wejściem do pustelni czekał na niego Hezych. Siedział na rosłym koniu, przyprowadził jeszcze dwa: jucznego, i wspaniałego wierzchowca. Po raz pierwszy od dłuższego już czasu Bruno zobaczył, że Hezych ma uradowane oczy. I ledwie sam poczuł radość, usłyszał cichy głos Romualda: - Eremita na takim rumaku, ho, ho... - powiedział opat niby z podziwem, ale Bruno od razu wyczuł dobrze sobie znaną ironię. Mimo to wprawnie wsiada na konia i już nie oglądając się ruszył w drogę. Dopiero gdy minęli pierwszy zakręt gościńca, zapytał Hezycha: - Skąd wziąłeś pieniądze na konie? - Przywiozłem z Kwerfurtu - odparł Hezych. - Nie oddawałem ci, bo zauważyłem, że w tej bagnistej pustelni niczego nie potrzebujesz. A już najmniej pieniędzy. - I dobrze zauważyłeś, Hezychu - uśmiechnął się Bruno dając koniowi ostrogę. Prędka jazda i wiatr smagający twarz były mu tak wielką radością, że w pewnej chwili jął się zastanawiać, czy nie grzeszy. Ledwie minęli Rawennę, dołączyło do nich trzech znajomych Hezycha. Byli to młodzi kupcy zdążający do Rzymu. Nieśmiało zapytali Brunona, czy mogą jechać razem. Czasy są takie, że po gościńcach lepiej ciągnąć w gromadzie. Więc zgodził się, a ich nieśmiałość zaraz zniknęła. Rozległo się gadanie, a nawet wesołe przyśpiewki. Słuchał tego z przyjemnością, a szczególnie nowin, których mieli pełne usta. Bo chociaż przez cały czas po śmierci Ottona przebywał w Italii, przecież tak naprawdę nie wiedział, co się w tym kraju działo. A młodzi kupcy trochę wiedzieli. Oto Arduin, hrabia Iwrei, ponoć człek młody i nieokrzesany, był wprawdzie królem Longobardów, a nawet uważał się za króla Italii, ale Niemcy nie chcieli w nim widzieć następcy Ottonów. Grozili mu wojną. Także Rzym nie uznał Arduina swoim władcą, jak przed laty nie uznał Ottona. W Rzymie na wieść o śmierci cesarza rozgorzała walka między dwoma wielkimi rodami: komesami z Tusculum i Krescencjuszami: Przepiękna żona straconego Krescencjusza, towarzysząca niemal do śmierci Ottonowi, wróciła do Rzymu i stała się duszą walki o Wieczne Miasto. Nie spoczęła, aż władzę zagarnął jej syn, młody Krescencjusz, również Jan. Teraz ulubionym zajęciem stronnictwa Krescencjuszów było wyśmiewanie, wręcz plwanie na pamięć barbarzyńskiego niemieckiego królika, Ottona, któremu się marzył diadem rzymskich cezarów i władza nad światem, a którego owrzodzone truchło musiano cichcem wywozić z Italii. Wytworne rzymskie towarzystwo zabawiało się tymi opowiadaniami, naśmiewając się nieustannie ze zmarłego Ottona. Tyle wiedzieli młodzi kupcy. Bruno słuchał ze ściśniętym sercem i nie śmiał już pytać o papieża. Ale któryś z nich sam jął opowiadać, że słyszał, iż papież Sylwester po powrocie do Rzymu może nie jest aż prześladowany, ale nowi władcy, gdy mogą, z prawdziwą przyjemnością utrudniają mu życie. Jest starannie obserwowany, otoczony niemiłymi mu, ale za to wiernymi Krescencjuszom ludźmi. Każdy, kto ośmieli się rozmawiać z papieżem na osobności, bywa potem chwytany przez Krescencjuszowych siepaczy i pilnie wypytywany: co go z papieżem łączy, o czym rozmawiali, czy papież mówił źle o nowych rządcach Rzymu. Jeżeli schwytany nie jest wystarczająco elokwentny, przekonuje się go do mówienia nie zawsze słowną perswazją. Skutek tych poczynań jest taki, że wokół papieża utworzyła się pustka. Nawet duchowni niechętnie go odwiedzają. Młody kupiec przysięgał, że wszystko to opowiadał mu ktoś, kto niedawno przebywał w Rzymie. A Bruno wyobraził sobie dobrego i tak niezwykle mądrego Sylwestra Drugiego, jak spaceruje samotnie po rozległych komnatach siedziby papieskiej na Lateranie i broni swój wspaniały umysł przed zalewem pogardy. Miejsce na nocleg wybierali z rozwagą. Zjechali nieco z gościńca i osłonięci zboczem wzgórza rozłożyli ogień w głębokim wykrocie. Kupcy mówili, że w tych czasach lepiej, gdy ognia nie widać. Nie wiadomo, kogo może on przyciągnąć. Strażowali na zmianę. Bruno tuż przed północą. Siedział przy ognisku dokładając po jednym patyczku, by się płomienie zbytnio nie rozhasały. Słuchał nikłego trzaskania iskier i oddechów śpiących towarzyszy podróży. Jeden z nich chrapał chwilami głośno, potem ucichał, mlaskał śmiesznie ustami i znowu na pewien czas zalegała cisza, wśród której do czuwających uszu dochodziły z dala głosy: ni to wycie, ni śpiew wysoki, żałosny. Nie zgadniesz - wilki to, psy zdziczałe, czy upiory. Brunona zaczęło w końcu bawić dokładanie patyków do ogniska jak za chłopięcych czasów. To prawda, że płomienie mają moc oczyszczającą, choćby się tylko patrzyło na ich migotanie. Blask, trzaskanie iskierek i leciutkie ciepło sprawiły, że znowu stał się chłopcem nad jeziorem Genezaret. Jakże dawno tu nie był! Jego myśli tak ostatnimi czasy zajęte sprawami świata, w którym przyszło mu żyć, niemocne były przenieść go na znajome wzgórza. Dopiero gdy się uspokoiły, dopiero teraz przy tym niewielkim ogienku... Oto w pięciotysięcznym tłumie mężczyzn wędruje chłopiec za Nauczycielem. Jest pełen oczekiwania. Zaraz stanie się coś niezwykłego. Przecież cały ten tłum oczekuje cudu. Nie wszyscy przyszli tu z pobożności. Chłopiec też nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego tu idzie. Prawda, większość mężczyzn na wieść, że do ich wsi zbliża się otoczony tłumem Nauczyciel, jęła się gotować do drogi. Matka drżącymi rękami w pośpiechu wkładała w koszyk pięć jęczmiennych chlebków i dwie wędzone ryby. Spieszyła się, by zdążył włączyć się w tłum wokół Nauczyciela. I oto idzie, a dzień ma się ku końcowi. Słońce barwi szkarłatem wzgórza nad jeziorem i twarze ludzi, i białą szatę idącego na czele tłumu Nauczyciela. Nikt nie chce, żeby się ta wędrówka już skończyła, bo zda się im, że za chwilę wejdą w jakiś nieznany, niewyobrażalnie piękny i dobry świat. Idą. Ale oto Nauczyciel przystaje, zwraca się ku tłumom i patrzy swoimi niezwykłymi oczyma na idących za nim ludzi, a każdemu z nich zdaje się, każdy jest pewien, że na niego właśnie patrzy. I pada ciche polecenie, by usiedli na bujnej trawie, porastającej łagodne zbocze wzgórza. Cicha rozmowa między Jezusem a uczniami i zbliża się chwila chłopca. Wyciąga rękę, podaje koszyk, patrzy. Nauczyciel stoi tyłem do zachodzącego słońca. Jego włosy zabarwione szkarłatem zdają się świecić. Ale twarz jest doskonale widoczna, oczy tak pełne dobroci, że aż nie można w nie długo patrzeć. Chłopiec kornie opuszcza wzrok ku ziemi, ku bosym stopom Nauczyciela. Odważa się spojrzeć na ręce Pańskie dopiero w chwili, gdy następuje cud rozmnożenia chleba. Piekący ból wrócił Brunona do ogniska. Oto trzymany w ręku patyk zajął się i powoli doprowadził płomień do dłoni zakonnika. Ognisko ledwo się tliło, tylko ten trzymany w ręku patyk jeszcze płonął. Bruno rozdmuchał ochoczo ogień. Był rozbawiony i jakby obdarowany wewnętrzną siłą. Starannie, patyk po patyku, składał drewno na ofiarę płomieniom. Nie obudził Hezycha; choć nastała pora jego stróżowania. Uśmiechnięty do własnych myśli siedział przy ognisku póki świt nie zaczął kłaść się na odległych wzgórzach. Hezych zbudził się natychmiast za pierwszym najlżejszym dotknięciem. Bruno szeptał: - Posłuchaj... Siedź tu aż do dnia i wyrusz razem z kupcami. - A ty, Brunonie? - zapytał Hezych starając się nie okazywać niepokoju. - Ja wyruszę już. Pieszo. Dogonisz mnie. - Szybkimi ruchami zdejmował z nóg skórzane zakonne trepki. - Boso będziesz szedł? - zapytał Hezych. - Tak. Schowaj moje sandały w jakimś tobołku - poprosił. - Uważaj - ostrzega jeszcze Hezych - na drogach są rabusie. - I cóż mogliby mi zrabować? - roześmiał się Bruno. - Ten podarty habit? Nie martw się o mnie, Hezychu - pocieszył, idąc już w stronę gościńca. Hezych zajął miejsce przy ognisku. Bruno ruszył gościńcem wiodącym do Rzymu. Odmawiał półgłosem pacierze. Szedł szybkim krokiem i chronił się w modlitwę przed otaczającymi go widokami. Czas, gdy cała Italia cierpiała, Bruno spędził w zaciszu bagnistej samotni i oszczędzone mu zostały widoki ludzkiego bestialstwa. Kraj zniszczony trwającą od dwu lat wojną domową, ciągle się nasilającą, stał się jedną ruiną. Spalone wsie, osady, w których nic nie świadczyło o obecności człowieka, stratowane pola, zniszczone winnice, trupy rozkładające się opodal gościńca, trupy wiszące na drzewach, jakby zabrakło żyjących, aby pogrzebali pomordowanych. - O Panie - modlił się głośno Bruno, nie modlił się, pytał: - O Panie, jak długo jeszcze? Ludzie, Twoje przecież dzieci, sam ich stworzyłeś na własne podobieństwo, czy oni, żyjący na tej ziemi i w tych czasach, całą mądrość od Ciebie otrzymaną i całą siłę od Ciebie otrzymaną zużywać będą tylko na własne unicestwienie? Czy Ty z wysokiego nieba nie dasz im światła, aby ukoiło niepokój ich serc? Prawda, dałeś światło! Swego Syna! Dałeś, ale iluż to ludzi nie chce Go nawet dostrzec? A gdyby Twoje święte przykazania, ten Dekalog, który sam wypisałeś na kamiennych tablicach i dałeś Mojżeszowi na górze Synaj, gdyby każdy chrześcijanin wyrył Twoje, Panie, dla nas wskazówki w sercu i według nich postępował... Jakże piękne mogłoby być życie na tej niskiej ziemi, jak coraz bliższe Augustynowe Civitas Dei. Przystanął na drodze wyraźniejącej przy nadchodzącym dniu. I uklęknął. Bił się w piersi i powtarzał: - Panie, przebacz... Mówiłem o innych. A ja sam? Czy wypełniam przykazania? Czy mam wyryty w sercu Twój Dekalog? Czy według niego postępuję? Bądź miłościw mnie grzesznemu, bądź miłościw. Wstał, otrzepał habit i ruszył dalej. Dopiero teraz poczuł, że nogi ma pokrwawione. Obolałe stopy niechętnie niosły go przez wyboisty gościniec, na którym przechodząca wielokrotnie wojna zostawiła ślady w zwykłej porze na gościńcu nie spotykane. Zmusił się do szybszego marszu, starał się przezwyciężyć ból. Zaczął śpiewać psalm o rzekach Babilonu: Nad rzekami Babilonu siedzieliśmy płacząc Na wspomnienie Syjonu. Na topolach tamtej krainy Zawiesiliśmy nasze harfy. Bo ci, którzy nas uprowadzili, Żądali od nas pieśni. Nasi gnębiciele żądali pieśni radosnej: Zaśpiewajcie nam którąś z pieśni syjońskich. Jakże możemy śpiewać pieśń Pańską W obcej krainie... Nogi bolały coraz bardziej, ale nie przestawał iść. Bo jeżeli Romuald kazał mu zadać sobie jeszcze jakąś pokutę, to będzie właśnie taka: dojść do Rzymu boso i pieszo. To nic, że Hezych prowadzi jeszcze dwa konie. Szedł dalej. Śpiewał. Młodzi kupcy i Hezych dogonili go, nim słońce weszło na środek nieba. - Czy aż do Rzymu chcesz iść? - zapytał Hezych patrząc z troską na jego nogi. - Tak właśnie chcę - odparł Bruno, a Hezych nie okazał zdziwienia. To młodzi kupcy spoglądali na Brunona z niedowierzaniem, może nawet bliskim rozbawieniu. Hezych powiedział: - Pojadę z nimi dalej i w miejscu dogodnym będę na ciebie czekał z posiłkiem. Bruno skinieniem głowy wyraził zgodę, również skinieniem głowy odpowiedział na ukłony kupców. Za chwilę mały orszak oddalił się śpiesznie i znikł mu z oczu. Odtąd tak wędrowali. Hezych jechał trzema końmi przodem, wynajdując miejsca na posiłki i noclegi. Bruno szedł samotnie gościńcem, ciągle boso, a pogłos śpiewanych przez niego psalmów niósł się nad zniszczoną krainą. Ostatni nocleg wypadł im w opustoszałej winnicy. Szczątki spalonego domu czerniejące opodal wskazywały, jaki los przypadł właścicielowi posiadłości. Ale winorośl, obojętna na krwawe ludzkie poczynania, obrodziła obficie. Ciężkie grona zwisały gęsto, jakby rozrzutność natury miała wynagrodzić przypadkowym wędrowcom okropności wojny. Hezych ułożył posłanie z zeschniętych liści w kącie stajni, w której już od dawna nie było koni. Przed snem, nie zważając na protesty Brunona, opatrzył jego nogi, zalewając oliwą zranione miejsca. Przyniosło to Brunonowi prawdziwą ulgę, bo zaraz po wieczornych pacierzach zapadł w głęboki sen. Obudził się o świtaniu z niejasnym uczuciem czyjejś obecności. Ostrożnie otwierał oczy. W blasku wstającego dnia zobaczył, że na jego posłaniu siedzi ogromnego wzrostu człowiek. Obserwował go przez dłuższą chwilę i poznał brata z klasztoru na Awentynie, swego niedawnego gościa w Pereum. - Witaj, bracie Stratusie - odezwał się półgłosem. Brat odwrócił się żywo, na jego dobrej twarzy widniała wyraźna ulga. - Chwała Bogu, że już nie śpisz, Brunonie-Bonifacy - powiedział serdecznie. - Twój sługa jest tak troskliwym opiekunem, że zabronił cię budzić. A ja mam ci tyle do przekazania. - Zniżył głos: - Dużo poleceń od papieża. Bruno usiadł na posłaniu: - Słucham - powiedział. - Jak ci rzekłem w Pereum - szeptał brat Stratus - źle się teraz w Rzymie patrzy na przyjaciół zmarłego cesarza. Nawet papieżowi robią wstręty... Zresztą on sam ci to powie. Kazał, żebyś nie szedł do niego do Lateranu. Tam w ogóle nie możesz się pokazać, a i w Rzymie jak najmniej. Papież nakazuje byś naciągnął kaptur na głowę, zasłonił nieco twarz i wszedł do miasta rano, najlepiej z gromadą ludzi każdego ranka przywożących swoje towary na rzymskie targowiska. Musisz wyglądać zwyczajnie: na pokornego zakonnika. Ludzie Krescencjuszów lubią czasem ściągać kaptury braciom. Tedy, przeszedłszy niezauważenie przez miasto, masz przyjść do naszego klasztoru, ale nie od strony Awentynu, tylko boczną furtą, co wychodzi na Tyber. Pamiętasz ją, bracie Brunonie? - Pamiętam - odparł Bruno. - Zapukaj cicho dwa razy - ciągnął Stratus. - Będziemy na ciebie czekali. Ukryty w naszym klasztorze spotkasz się z papieżem. On nas odwiedza. Powiada, że to jedyne miejsce w Rzymie, gdzie czuje się bezpieczny i gdzie go nie szpiegują. - Dlaczego klasztor na Awentynie jest bezpiecznym miejscem? - zapytał Bruno. - Krescencjusze jakoś nam nie dokuczają. Może dlatego, że nasz przeor, ojciec Jan Kanapariusz, to ich krewny, choć przecież nie zwolennik - odparł brat Stratus, a potem dodał. - Ale, ale, byłbym ci nie powiedział ważnej rzeczy. Twój sługa niechaj przeczeka jeden dzień pod murami miasta, a potem niechaj także zdąża do naszego klasztoru i niechaj wjedzie z tymi trzema końmi główną bramą. Gdyby go po drodze zaczepiano i wypytywano, niechaj mówi, że jedzie do opata Jana Kanapariusza. W wejściu do stajni ukazał się Hezych, mówiąc, że poranny posiłek gotowy. Odmówili modlitwę. Brat Stratus szepnął po chwili, uśmiechając się łagodnie: - Gdyby to było godne zakonnika, zazdrościłbym ci, Brunonie. Czekają cię długie rozmowy z papieżem. Rozmowy z papieżem Zapukał w furtę dwa razy i zaraz rozwarła się bez skrzypienia, widać zawiasom nie żałowano oliwy. Sam opat czekał na przybysza i witając pytał z zatroskaniem: - Nikt cię nie zaczepiał, bracie Brunonie-Bonifacy? - Bez trudu przeszedłem przez miasto - odparł z uśmiechem. - Chwała Bogu. Widzisz, jakich dożyliśmy czasów? Nic, jeno strach i strach. Czuł ramię opata opasujące go mocnym uściskiem i znowu usłyszał serdeczny głos: - Na szczęście Pan nasz i Stwórca mocniejszy jest niż źli ludzie. A jam rad niezmiernie, że do nas wróciłeś. Twoja dawna cela czeka na ciebie. Był w domu. Zdarzenia zachodzące tak gwałtownie za murami klasztoru świętych Aleksego i Bonifacego nie miały wpływu na życie zakonników. Toczyło się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy Bruno przebywał tu przed laty. Własna cela i regularność wspólnych modlitw, i niezmienna pora posiłków, i wszystko znowu różne od życia w Pereum, i tak dobrze znane, sprawiało, że odpoczywał. Wracało mu zdrowie, goiły się rany na nogach, nocami nic nie przerywało głębokiego snu. Wiedział przecież, że nie zostanie tu długo, ale miłą mu była życzliwość opata i braci, ciągle od nowa okazywana, miły odpoczynek, miły widok uśmiechniętego Hezycha, miłe nawet oczekiwanie na wizytę papieża. Radował się tym okresem życia, dziękował zań Panu, czytał uczone księgi, odpoczywał, czekał. Papieża zobaczył dopiero w dwa tygodnie później. Bracia tajemnymi sposobami zostali uprzedzeni o tej wizycie i furtian nie odstępował wejścia. Istniała umowa: jeżeli papież przybywał z pewnymi, swoimi tylko ludźmi, uderzał kołatką dwa razy, jeżeli towarzyszył mu człowiek Krescencjuszów, papież uderzał trzy razy. Według ilości uderzeń wyznaczano, kto ma witać papieża. Toteż oczekiwano w ciszy, aż rozległy się dwa uderzenia i furtian, co tchu, szeroko rozwarł bramę. Papież był odziany w habit benedyktyński, jechał na osiołku prowadzonym przez dwóch ludzi także w habitach. Gdy tylko weszli, i furta się zatrzasnęła, zaroiło się na dziedzińcu klasztornym od spieszących ku papieżowi zakonników. Sylwester Drugi bez trudu zsiadł z osiołka. Ale Brunona aż zabolała zmiana, jaka zaszła na twarzy mędrca z Aurillac. Nawet nie postarzała ta twarz. Ale to, co dawniej było w niej niezwykłe: dobroć, łaskawa pobłażliwość dla głupców tego świata, pokryło się nalotem goryczy, a opuszczony nieznacznie lewy kącik ust sprawiał, iż papież spoglądał, zda się, z lekką pogardą. Tylko ruchy miał jak dawniej prędkie, dokładnie zamierzone, a siwe oczy patrzyły z niezmienną mądrością. I uśmiechał się jak dawniej, witając opata, braci, Brunona osobnym uściskiem dłoni. Przy wspólnym posiłku rozmawiano niemal wesoło, nie potrącając najmniejszym nawet odezwaniem spraw dziejących się w Wiecznym Mieście. A gdy już odmówili wspólnie modlitwę, papież zwrócił się do Jana Kanapariusza: - Czy zezwolisz, ojcze opacie, bym porozmawiał z bratem Brunonem-Bonifacym na osobności? W jego celi? - Zezwalam - powiedział Jan Kanapariusz. Kiedy już zajęli miejsca, Bruno na swoim posłaniu, a Sylwester Drugi na zydlu, papież powiedział: - Przyszło nam, synu, spotkać się w zupełnie innej epoce, choć przecie widzieliśmy się niespełna rok temu. - Tak, w grudniu ubiegłego roku. Wyjeżdżałeś, ojcze, razem z Ottonem. Cesarz ciągnął na podbój Rzymu. W celi zapanowało milczenie, po chwili papież westchnął i powiedział: - W tym wszystkim była wola Boża. Porozmawiamy teraz szczerze o rzeczach smutnych i zawiłych, a mało znanych zwyczajnemu śmiertelnikowi. Ty jednak, synu, choć tak młody, wiedziałeś o sprawach cesarstwa, o zamierzeniach Ottonowych więcej niż ktokolwiek z jego otoczenia. Ciężko jest dźwigać taką wiedzę młodym ramionom. Ale kto wie, może jest również wolą Bożą, byś to ty poniósł dalej dzieło Ottonowe. Ponieważ Bruno nie odpowiadał, papież zaproponował: - Cofnijmy się nieco w przeszłość. Pamiętasz żonę Jana Krescencjusza? Bruno skinął głową, na jego twarz wypłynął rumieniec. Widział tę kobietę zaledwie dwa razy, ale jakąż darzył niechęcią. Tak mu psuła obraz Ottona. Papież widać pojął zmieszanie, bo rzekł: - Była tylko narzędziem. Podobnie jak Jan Filigatos i chyba król Arduin. Narzędziem są także Krescencjusze od czasu, gdy wzrosło znaczenie tego rodu. Bruno pochylił się naprzód. Zapytał niespokojnie: - Czyim narzędziem? - Cesarstwa Wschodniego - wyjaśnił papież. - Bizancjum bało się Ottona. Nie chciało, by Rzym był potężny. Oni zawsze wolą tu mieć kilku władców, których łatwo można między sobą poróżnić. Wtedy rośnie potęga Bizancjum i wymarzone nad Bosforem władanie światem. Bazyleusze od lat do tego dążą, nie przebierając w środkach. Każdy, kto wzrasta w moc, staje się ich wrogiem, choćby i sam o tym nie wiedział. Niszczą go co prędzej. Mają sposoby. Sposobem na Ottona była żona Krescencjusza. Ciche pytanie Brunona pobrzmiewało grozą: - Czy ona otruła cesarza? - Nie - odparł stanowczo Sylwester Drugi. - Otto umarł od zarazy. Byłem przy tym. Pielęgnowałem go do samej śmierci. Można się tylko zastanawiać, dlaczego właśnie jego jednego dopadła zaraza w środku zdrowego orszaku. Mógł to być oczywiście przypadek, ale też mógł ktoś zetknąć cesarza z chorym człowiekiem lub z jego wydzieliną. To nie takie trudne. Ciemna sprawa, synu, i pewnie nigdy nie dowiemy się prawdy. - Biedny Otto - szepnął Bruno. - To jeszcze chcę ci rzec - podjął papież - że zło, co tu się dzieje: zawalenie się potęgi Ottona, zamieszki, wojna domowa, krwawe zabiegi o niemiecką koronę, wreszcie władza Krescencjuszów nad Wiecznym Miastem i, co tu ukrywać, nad Stolicą Piotrową, wszystko jest tym, co pozwala Cesarstwu Wschodniemu postawić krok lub nawet kilka kroków na drodze do owładnięcia światem. Papież wolno podnosił się z zydla. Wyjaśniał z dawnym pogodnym uśmiechem: - Nie mogę dłużej mówić z tobą, synu. Nie chcę zwracać uwagi moich stróżów przeciągającą się nieobecnością. Następnym razem porozmawiamy jednak trochę o Niemcach, o tobie i o polskim Bolesławie. Być może już za tydzień uda mi się przybyć do klasztoru. Papież istotnie przybył do klasztoru za tydzień, ale uderzył w furtę trzy razy, więc dano Brunonowi prędko znać, by nie opuszczał celi. Potem minęło dziesięć dni, nim papieża wypuszczono z Lateranu nie przydając mu dodatkowej opieki. Znowu znaleźli się obaj w Brunonowej celi. Sylwester Drugi zaczął bez dłuższych wstępów: - Jesteś Niemcem, synu, i to, co powiem, może ci być przykre. - Jestem Niemcem - zgodził się Bruno - ale nie uważam nacji niemieckiej za najbardziej udany z cudów Pana Boga. Papież uśmiechnął się. - Rad jestem, że tak myślisz. Będę mówił szczerze. Jeżeli prawdziwe są wieści o sposobach, jakimi Henryk bawarski uzyskał koronę, to rzec muszę, że mi się one nie podobają. - Mnie też nie - padła odpowiedź. - I sam Henryk nie budzi we mnie życzliwości. Ale nic na to nie poradzimy, że jak dotąd on jest następcą Ottona. Nie mam jednak najmniejszej wątpliwości, że będzie postępował zupełnie odmiennie od swego poprzednika. - Ani ja - powiedział Bruno. - Niemniej jednak, synu - ostrzegł papież - nie wolno ci zbytnio się zniechęcać do króla Henryka, choć nie masz o nim najlepszego mniemania. On, widzisz... Ale zacznijmy od początku. Pamiętasz przecie, że cesarz pielgrzymował do Gniezna do grobu Wojciechowego? - Pamiętam - odparł Bruno. - W Gnieźnie Otto zrzeka się na rzecz Bolesława i jego następców wszelkiej władzy w zakresie udzielania w Polsce godności kościelnych. Więc gdy potem polski książę przysłał przez Astryka-Anastazego prośbę o utworzenie drugiej metropolii i Otto ciebie chciał widzieć tam arcybiskupem, musiał pierwej uzyskać na to zgodę Bolesława. Czy Otto mówił ci o tym, mój synu? - Tylko o tej drugiej metropolii i że mam być, obok Gaudentego, jeszcze jednym arcybiskupem w Polsce. - Posła w tej sprawie wyprawił do Polski przed samym swoim wyruszeniem z Rawenny. O tym ci mówił? Bruno przecząco pokręcił głową. - Zgodę od Bolesława - ciągnął papież - otrzymałem w początkach lipca, jeszcze przed tym nieszczęsnym zjazdem w Merseburgu. Mówię "nieszczęsnym", bo obawiam się, że niecny zamach bardzo źle wpłynął na i tak lichą zgodę między królem Henrykiem i Bolesławem. Wracając do twojej sprawy: polski książę czeka na ciebie, synu. Myślę jednakowoż, że Henryk będzie przeciwny utworzeniu w Polsce drugiej, niezależnej od Magdeburga metropolii. Użyje swoich sposobów, by opóźnić twój wyjazd albo w ogóle go udaremnić. Musisz się z tym liczyć. Pojmujesz, synu? - Staram się - odparł z uśmiechem Bruno. - To już dobrze - ucieszył się papież. - Bo pragnę ci jeszcze rzec, że jak tylko pozwolono mi wrócić do Rzymu, zwołałem synod biskupów i przeprowadziłem kanonicznie utworzenie nowej prowincji kościelnej w Polsce. A teraz, nie oglądając się na króla Henryka i jego zamierzenia, powołuję cię do godności biskupiej. Bruno ukląkł, a papież wręczył mu pergamin ozdobiony pieczęcią Rybaka. Tak klęczącemu założył na ramiona biały szeroki pas tkany z najcieńszej owczej wełny we wzór z sześciu czarnych krzyży. Pas ten nazywano paliuszem. Papież mówił: - Wiesz zapewne, że paliusz otrzymują od Stolicy Apostolskiej arcybiskupi metropolici. Będziesz go nosił, gdy Henryk, król niemiecki, zatwierdzi sakrę biskupią, a ty jako arcybiskup osiądziesz w Polsce. Nałożysz paliusz na ornat, gdy będziesz udzielał święceń kapłańskich, gdy będziesz konsekrował biskupów, święcił oleje czy zwoływał synod. Paliusz to oznaka wielkiej władzy, mój synu. Bruno przycisnął drżące usta do białej tkaniny. Papież zaś ciągnął dalej. - Wielki to zaszczyt, ale też obowiązek niebywale ciężki dla dwudziestosześcioletniego kapłana. Wiem jednak, że Otto nie pomylił się w ocenie twojej osoby. Podołasz, kiedy jako archiepiscopus gentium będziesz prowadził misję wśród pogan. Widzisz, synu, ile ci naopowiadałem? Chciałbym usłyszeć teraz twoje słowa. Dopiero po chwili padły z ust Brunona słowa ciche, drżące jednak wahaniem: - Znałem plany Ottona, ojcze, a przynajmniej to, co w nich najważniejsze. I kiedy je przede mną rozsnuwał, zdawało mi się, że to wszystko proste, łatwe do wykonania, nie przekraczające moich sił. Więcej powiem: zapaliłem się do tych planów, uznałem je za swoje. Ale kiedy Otto umarł, wszystko nagle w moich myślach, ojcze, stało się niemożliwe, niewykonalne. - Masz słuszność, synu - przerwał papież - po śmierci Ottona będzie ci trudniej, ale te plany są wykonalne, choć ich twórca już nie żyje i nie może poprzeć ich tu, na ziemi. Ale słucham cię, synu. Bruno, jakby mu nie przerywano, nawiązał do swoich poprzednich słów: - Dlatego umyśliłem sobie, wymarzyłem tam, w Pereum, że przyjdę do ciebie, ojcze, uzyskam licencję na założenie klasztoru dla Benedykta i Jana, a dla siebie sakrę biskupią, osiądę w cichym eremie u boku umiłowanych przyjaciół i będę zarabiał na śmierć męczeńską. W oczach papieża ukazał się błysk zniecierpliwienia. Przerwał młodemu dość gwałtownie. - Nim umrzesz śmiercią męczeńską, możesz jeszcze wiele dobrego uczynić dla chrześcijaństwa. Wykorzystać, jak należy, zdolności podarowane ci przez Boga. A na to, by osiąść w cichym eremie, nie jest ci potrzebna sakra biskupia. Pomnij, Brunonie, oto w sławnym klasztorze w Cluny ani Odo, ani Maiolus, ani nawet Odilon, tak święci, wielcy, pobożni i tak czczeni opaci nigdy nie mieli infuły. Dlaczegoż więc zamierzony dopiero klasztor, jeszcze właściwie nie istniejący, któremu ty zawieziesz licencję, miałby już z góry otrzymać własnego biskupa? Tak przecież być nie powinno, prawda, synu? - Tak, ojcze - padła cicha odpowiedź. - Otto - ciągnął papież - przeznaczył cię do zadań, które nie każdy może wykonać. Wierzył, że ty potrafisz doprowadzić do tego, by Polska miała drugą metropolitę. Czy teraz, po śmierci cesarza, odstąpisz od tych zadań, synu? Bruno schylił głowę, namyślał się. Kiedy się odezwał, był już całkowicie spokojny i pewny. - Nie odstąpię, ojcze. Wszystkie moje siły oddam, aby wykonać to, o czym marzył Otto. Nawet wbrew najmożniejszym tego świata. Ciebie, ojcze, proszę pokornie, módl się, abym podołał. - Będę się modlił, mój drogi synu - odparł papież, a głos drżał mu wzruszeniem. Następne spotkanie w Brunonowej celi wypadło pod koniec października. Papież przyniósł zwój pergaminu. Rozwijając go na pulpicie pod oknem, mówił: - Pamiętasz, synu, jak przed laty spotkaliśmy się w Magdeburgu? - Tak, ojcze - odparł Bruno - był rok dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy, akurat pięć lat temu. Tam doszła nas wieść o męczeńskiej śmierci Wojciecha. - Który oby czuwał nad nami i nad naszymi zamierzeniami - rzekł papież, a potem wskazał ręką rozłożony pergamin. - Wtedy, w Magdeburgu, sporządziłem tę mapę nieba. Obserwowałem przez lunetę Gwiazdę Polarną, zwaną też Przewodnią Gwiazdą Żeglarzy. A tu zaznaczyłem jej bieg po niebie - dotknął palcem miejsca na mapie. Bruno przyglądał się rysunkom, ale nie pojmował ich znaczenia. Papież mówił z cieniem goryczy w głosie: - Mam teraz dużo czasu, przesiadując w Luteranie. Sporządziłem kopię mapy nieba nad Magdeburgiem. Oddasz ją biskupowi Gebhardowi w Ratyzbonie. Znasz go, synu? - Znam. Kiedyś, gdy wędrowałem z orszakiem Ottona, zatrzymaliśmy się w Ratyzbonie. I nawet rozmawiałem z biskupem Gebhardem, ale wątpię, czy mnie zapamiętał. - Przypomni sobie, gdy przyniesiesz mu mapę nieba. Wiesz, dlaczego tak czynię? - Nie wiem, ojcze - odparł Bruno. - Primo - wyjaśniał papież - Gebhard to jedyny biskup w Germanii, który potrafi odczytać i ocenić mapę nieba. Był kiedyś kapelanem Ottona. Jednym z tych najulubieńszych i najbardziej przez cesarza cenionych, właśnie z racji wykształcenia i znajomości nauki o gwiazdach. A secundo, to nie mogę ci dać zbyt wielu listów, zaś mapa będzie dla Gebharda znakiem, że przybywasz ode mnie i że zleciłem ci tajną misję polityczną. - Tajną misję polityczną? - powtórzył Bruno powoli, jakby nie mógł pojąć, co znaczą te słowa. - Tak, Brunonie-Bonifacy, i musisz w nią włożyć całą swą mądrość... Młody zakonnik podniósł zaciekawione oczy, a papież pomyślał, że pobyt w klasztorze wrócił barwę jego twarzy, blask oczom i teraz znowu śmiało można o nim mówić "piękny Bruno". Odezwał się: - Nie wszystkie wieści są teraz do mnie dopuszczane i tak naprawdę nie wiem, co się dzieje po tamtej stronie Alp. To Gebhard może ci udzielić wiadomości o rzeczach najważniejszych w naszym kącie świata. A pewnie także o nowym władcy Niemiec. Chciałbym, synu, abyś dobrze naradził się z Gebhardem, zanim uczynisz jakikolwiek krok do pogodzenia Henryka z polskim Bolesławem. Bo taka jest twoja misja. Widzisz, jeżeli dojdzie do wojny między tymi dwoma, polegnie dzieło Ottonowe. Cóż ty na to, synu? Bruno milczał przez chwilę, potem schylił głowę, skrzyżował ręce na piersiach i pokornie powtórzył swą prośbę. - Módl się, ojcze, bym podołał. W kilka dni później uradzili wspólnie z opatem Janem Kanapariuszem, że Bruno wyruszy wkrótce, a właśnie zaczynał się miesiąc listopad, więc najlepszy będzie jego jedenasty dzień poświęcony świętemu Marcinowi. Nie trzeba było wiele czasu, by Hezych potajemnie, w sposób niewidoczny dla obcych oczu, przygotował do drogi trzy konie. I właśnie wieczorem, dnia poprzedzającego wyjazd, Jan Kanapariusz przyniósł ten wyraźnie zapisany pergamin. Był nieco zmieszany, kiedy wyjaśniał Brunonowi: - Kazałem sporządzić kopię specjalnie dla ciebie. To jest żywot Wojciecha. Napisałem go, jak umiałem najlepiej. Wiem, ojcze Brunonie-Bonifacy, że i ty zamierzasz pisać żywot naszego umiłowanego męczennika. Będę dumny, jeżeli choć trochę oprzesz się na mojej pracy. Bruno pochylił się i pokornie ucałował dłonie Jana Kanapariusza. Opat wzruszył się. - Jesteś taki młody, synu, aż trudno uwierzyć, że tyle przeżyłeś i tyle w tak niedługim czasie zebrałeś mądrości. Widać do wielkich, Jemu tylko znanych, rzeczy przeznaczył cię Pan. Będę się modlił za ciebie, ojcze Brunonie. Mówię "ojcze", choć według wieku mógłbyś mi być wnukiem. Proszę, przysyłaj czasem na Awentyn wieści o sobie. Chciałbym też cię ostrzec, byś nie wszędzie mówił, kim jesteś. Tylko, gdy będziesz pewien, że masz do czynienia z ludźmi przyjaznymi. Zbyt wielu wrogów pamięta o tym, że Bruno z Kwerfurtu był umiłowanym druhem cesarza Ottona. Bądź więc bratem Bonifacym, moim wysłannikiem do wspólnot benedyktyńskich. Twój Hezych też niechaj się przedzieżgnie w benedyktyńskiego braciszka. Nie chcę cię straszyć, Brunonie, ale w chwili, gdy wyjdziesz poza mury klasztoru, znajdziesz się w świecie, gdzie jeno krew, nienawiść, skrytobójstwo. Bruno wzruszony, ale i trochę rozbawiony tym zatroskaniem opata, uśmiechnął się i rzekł uspokajająco: - Nic mi się nie stanie, ojcze opacie. Na tę niebezpieczną drogę biorę ze sobą nielada oręż: godność biskupią, paliusz, żywot Wojciechowy i mapę nieba. Mapa nieba Rozwidniało się, gdy ukradkiem opuścili klasztor na Awentynie. Chcieli stanąć przy bramie Nomentańskiej równo z jej otwarciem. Na ulicach Rzymu nieliczni przechodnie przywierali do ścian domów na widok trzech koni. Wieczne Miasto nawet we śnie dyszało trwogą. Podróż od początku nie układała się. Najpierw zachorował Hezych i musieli kilka dni popasać w Rimini, póki nie wrócił do zdrowia. Bruno pielęgnował go i przez cały czas, kiedy oddawał posługi choremu, nie mógł się pozbyć zdziwienia: Hezych zachorował? Hezych, który dotychczas zawsze stał obok niego, którego obecność i opieka były rzeczą tak zwyczajną jak to, że słońce każdego ranka ukazuje się na niebie? Teraz oto Hezych leżał wstrząsany dreszczami, oblany potem, bezradny jak niemowlę w powijakach. Bruno mówił sobie: - Wyciągnij naukę z tego zdarzenia, Brunonie z Kwerfurtu. Nic na tej ziemi nie jest na pewno. Słońce może nie ukazać się na niebie, Otto może umrzeć, Hezych zachorować. Mogą pewnego dnia zniknąć z powierzchni ziemi ludzie i miejsca, co do których tak głupio jesteśmy pewni, że są, że będą zawsze. Tylko Bóg i jego święci opiekujący się człowiekiem podczas ziemskiej wędrówki są na pewno. Kiedy Hezych mógł już siąść na konia, ruszyli w dalszą drogę, choć Alpy o tej porze roku przepuszczały tylko nielicznych śmiałków. Przełęcz Brenner przebywali w dzień po święcie Bożego Narodzenia. Była zadymka, droga śliska, zdawało się chwilami, że nie przejdą. Bruno kilka razy odmawiał głośno modlitwę za konających. Gdy już znaleźli się w bezpiecznym miejscu, Hezych powiedział: - W złą porę wyruszyliśmy, Brunonie. Wiem, śpieszno nam, ale to pora niedobra i dla ludzi, i dla zwierząt. Była to pierwsza skarga, jaką usłyszał od Hezycha, ale też ostatnia. Zaczął się właśnie rok tysięczny i trzeci, gdy wjechali do księstwa bawarskiego, i droga ich wiodła szlakiem, który Bruno przebywał już trzykrotnie z Ottonem. Gościniec pełen wspomnień był teraz szeroko wydeptany, bo wojna o koronę wygnała ludzi z domów i kazała nieustannie krążyć po drogach. Bawaria, rodowe dziedzictwo króla Henryka, szczególnie była ruchliwa. Ratyzbonę ujrzeli w drugiej połowie dnia. Było pochmurno, tylko rozległość śniegów rozjaśniała widok. Miasto leżące w szerokiej dolinie, na prawym brzegu Dunaju, znaczyło się podłużną plamą, z której wyskakiwały ku niebu wieżyce kościołów. - Jeżeli chcemy znaleźć się wewnątrz murów, zanim zamkną bramy, trzeba się pośpieszyć - powiedział Hezych. Popędzili więc cwałem. Zimny wiatr smagał twarze. Bruno pochylił się w myślach pokornie. Błagał: - Panie, oto przede mną brama do nowego życia. Nie wiem, jakie ono będzie. Proszę cię, Panie mój i Ojcze, zezwól, aby trudy, jakich zaznam, zahartowały ciało i oczyściły duszę. Jeżeli spotkają mnie przeciwieństwa, to wszelkie przykrości, jakie z nich wynikną, przyjmij, o Panie wszechświata, jako ofiarę na intencję mojego dojścia do pustelni Benedykta i Jana. I miej w opiece Twego niegodnego sługę. Udziel mi siły, bym się nie zniechęcał, bym ludzi, którzy staną mi na drodze przeszkodą, traktował jak braci i miał dla nich pełną miłości wyrozumiałość, choć trochę podobną tej, jaką papież Sylwester darzy Krescencjuszów. Dodaj mi siły i niechaj prośby tych, co się za mnie modlą, dolecą przed Twój tron. - Zdążyliśmy - usłyszał głos Hezycha. - Bez pośpiechu nawet wjedziemy do Ratyzbony, nim podniosą mosty. W mieście od razu skierowali się do biskupstwa. Służba przyjęła ich gościnnie, zostali nakarmieni, wyznaczono im miejsce na nocleg, zaopiekowano się zdrożonymi końmi. Ale przed obliczem samego Gebharda pozwolono Brunonowi stanąć dopiero następnego dnia późnym popołudniem. Gebhard, biskup Ratyzbony, przypominał swym wyglądem Cezara Augusta, którego rzeźbione podobizny widywał Bruno w Rzymie. Komnaty biskupa świadczyły o nienagannym smaku właściciela i jego upodobaniu do misternie wykonanych przedmiotów. Rozmawiał swobodnie, bez cienia wyniosłości, tylko niektóre wypowiadane przez niego zdania pobrzmiewały lekkim sceptycyzmem. Onieśmielał, choć nie starał się o to. Obrzucił Brunona obojętnym spojrzeniem, nie poznawał lub może nie chciał sobie przypomnieć. Dopiero gdy młody zakonnik wyjął z zanadrza mapę nieba, Gebhard długo w nią patrzył, a na jego twarzy zagościło rozczulenie. Potem nieznacznym ruchem długiej wąskiej dłoni wskazał Brunonowi miejsce na rzeźbionym zydlu i powiedział: - Musisz być nielada człowiekiem, skoro Gerbert powierzył ci tę mapę. I domyślam się, że z nielada sprawami do mnie przybywasz. Nawet nie wiesz, jak bardzo brakowało mi rozmowy z człowiekiem, któremu mogę ufać... Wszystko tu działo się w półtonach. Było wysmakowane, zadziwiało delikatnością. Lekkim klaśnięciem Gebhard przywołał pacholika, półgłosem wydał mu polecenie. Za chwilę bezszelestnie wniesiono wino i przepięknej roboty srebrne kielichy, i świecznik pamiętający czasy, gdy Ratyzbona nosiła rzymską nazwę Reginum. Dziewięć osadzonych na nim świec rzucało ciepłe blaski na Gebharda i Brunona, którzy wiedli rozmowę po łacinie, choć obaj byli Niemcami. - Poznałem cię od razu, Brunonie z Kwerfurtu - zaczął Gebhard - pamiętam, jak dumny był z ciebie nasz zmarły władca, jak prawił mi o twoich umiejętnościach. Ale teraz wolałem cię nie poznawać. Czy to wiadomo, kto po czyjej stronie stoi? Dopiero gdy pokazałeś mi mapę nieba sporządzoną przez papieża, pojąłem, że mogę być szczery, że mam przed sobą przyjaciela zmarłego cesarza. - Te ostatnie słowa powtórzył jeszcze raz powoli, jakby się nad nimi chciał specjalnie zastanowić: - Naszego zmarłego cesarza. - Biedny Otto - powiedział Bruno i dodał ze smutnym uśmiechem - już nie wiedzieć, który raz tak mówię: "biedny Otto". - Bo zaiste biedny - zgodził się biskup. - Jego pamięć jest grzebana w sposób wyjątkowo podły. Głośno nie krytykuje się zmarłego cesarza. Skądże! To byłoby wbrew wspaniałej pobożności nowego króla Niemiec. Pamięć Ottona wyszydza się niby mimowolnie. Tak, Brunonie! Na wspomnienie o nim Henryk milknie, spuszcza oczy, uśmiecha się dziwnie, a jego najzaufańsi dworzanie zaraz zaczynają, oh, żebyś wiedział jak fałszywie: "No tak, Otto był wielki i wspaniały, ale przecież zbyt młody, zbyt wcześnie mu dano władzę, takiemu młodemu niezrównoważonemu, zdeprawowanemu wychowaniem Greczynki i Burgundki". Gebhard chodził tam i z powrotem depcząc barwny wschodni kobierzec. Był wzburzony. Nagle zatrzymał się przed Brunonem: - Zobaczysz, jeszcze trochę, a zaczną powtarzać z tymi samymi fałszywymi uśmiechami: "Biedny szaleniec Otto. Młody cesarz był chłopcem cokolwiek dotkniętym na rozumie. Co za szczęście, że litościwa śmierć uwolniła Niemcy od jego panowania". Tak będą mówić, bo takich słów słucha z lubością ich król. - Jaki on jest? - spytał Bruno i zaraz wyjaśnił: - Widywałem go kilka razy na dworze cesarskim. Rozmawiałem z nim. W obecności Ottona zachowywał się tak, jakby pilnował cesarza, jakby był odpowiedzialny za jego postępowanie, jakby musiał się za nie wstydzić. Jaki jest teraz? Gebhard ruszył w swą wędrówkę po komnacie. Odezwał się dopiero po chwili: - Henryk gościł u mnie w pierwszej połowie listopada. Przyjmowałem go uroczyście, bo uprzedzono mnie, że bardzo na to zważa. Uroczyście więc obchodziliśmy dzień świętego Marcina. - Zatrzymał się przed siedzącym Brunonem. - Pytasz, jaki jest Henryk Drugi? Powiem ci: Pan Bóg obdarzył go raczej miernymi zdolnościami, ale za to niezwykłą surowością, z jaką sądzi zarówno bliźnich, jak siebie. Jest też trzeźwym realistą i wszystkie marzenia Ottonowe o stworzeniu powszechnego imperium są dla niego oczywistym głupstwem. - Nie zgodzi się na równość między Italczykiem, Frankiem, Germaninem i Słowianinem? - rzucił Bruno tonem pytania. - Nigdy - odparł stanowczo Gebhard. - Tym bardziej, że duszą jego duszy jest Tagino. - Tagino? - powtórzył Bruno usiłując sobie przypomnieć człowieka noszącego to imię. Słyszał o nim niewątpliwie, ale pamięć nie przynosiła mu żadnego obrazu. Gebhard pośpieszył z wyjaśnieniem: - Ponieważ to mój wróg śmiertelny, nie będę go określał, bo może popełniłbym niesprawiedliwość. A ty zmierzasz na dwór króla Henryka, przeto poznasz Taginona. Jest nieodłącznym cieniem nowego władcy. Ja posłużę się tylko faktami. Gebhard usiadł, sięgnął po kielich i wypiwszy kilka łyków wina tak prawił dalej: - Moim poprzednikiem na ratyzbońskim biskupstwie był Wolfgang. Mąż ponoć uczony i świątobliwy. Nasz obecny król pobierał u niego nauki. Wtedy jako syn księcia bawarskiego Henryka, zwanego Kłótnikiem. Pobierał też nauki Tagino. Mniemam, że ci dwaj, Henryk i Tagino znali się i przyjaźnili jeszcze w szkole. Ale nie o tym chciałem mówić. Wróćmy do Taginona. Biskup Wolfgang umiłował go wielce i od dziecka wychowywał jak syna. Niektórzy szeptali, że Tagino jest synem Wolfganga i połabskiej branki, ale ja przecie miałem mówić o faktach, nie o plotkach. Tedy gdy Tagino dorósł, biskup Wolfgang oddał pod jego zarząd swoje włości. Czynił też wszystko, aby zjednać wychowankowi życzliwość księcia Bawarii i Ottona. Wolfgang był przekonany, że Tagino otrzyma po nim biskupstwo ratyzbońskie. Ale Otto, jeszcze podówczas król, dał je jednemu ze swych ulubionych kapelanów, czyli mnie. Trzeba było widzieć Taginona, gdy mu tę nowinę oznajmiono. Ani drgnął. Z kamienną twarzą skłonił się lekko i powiedział: "Stanie się według twej woli, królu". A przecież jadąc wówczas do Kwedlinburga miał pewność, że wyjedzie biskupem ratyzbońskim. Był to rok dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty. Tagino przebywał przez kilka tygodni na dworze Ottona i straszliwie się gorszył trybem życia, jaki prowadził młodziutki władca. Wreszcie uznał, że jego, Taginonowa dusza nie znajdzie tu zbudowania, zaś rozpustni i grzeszni dostojnicy nie są godni słuchać bogobojnych pouczeń, a i przecie nie godzi się rzucać pereł przed wieprze nieczyste. Przeto pożegnał Ottona, ostrzegając go przed niegodnymi dworzanami, i udał się do księcia bawarskiego, którego nie darmo przezwano Kłótnikiem. Kłótnik nie chciał nawet słuchać o mojej nominacji. Uznał mnie biskupem dopiero w rok później. Otto go do tego zmusił i załagodził obietnicą, że nie będzie się sprzeciwiał, by syn Kłótnika, również Henryk, po ojcu otrzymał Bawarię. Pewnie ani przypuszczał, biedak... - Gebhard machnął ręką i westchnął. - Nic na to nie poradzimy... A wracając do Taginona... Związał się z młodym Henrykiem, naszym obecnym królem, na śmierć i życie. Służył mu, doradzał, razem z nim piął się w górę. Kiedy Kłótnik zmarł, Henryk objął we władanie Bawarię. Kiedy zmarł Otto, objął we władanie Germanię. Przez cały czas u jego boku stał niewzruszenie Tagino. Powiedziałem ci o nim, Brunonie, to, co sam wiem. Spotkasz go niewątpliwie u boku Henryka. Wtedy sam ocenisz. W komnacie zaległa cisza. Bruno nie odzywał się. Pojął, że sprawy, o których tu mówią, niezmiernie gnębiły biskupa Ratyzbony. Musiał je opowiedzieć, ubrać w słowa, powierzyć komuś rozumiejącemu, by stały się mniej straszne. Bóg dał, że wszystkie były tak ważne dla Brunona. Biskup Ratyzbony nagle zaczął: - Jest jedna rzecz, której nie mogłem i ciągle nie mogę pojąć: pobożność króla Henryka. - Chyba nie jest fałszywa? - zaniepokoił się Bruno. - Nie - odparł Gebhard z uśmiechem - chociaż i ja początkowo posądzałem go o to. Ale myliłem się. Henryk Drugi miłościwie nam panujący to człek pobożny. Prawdziwie po niemiecku całym sercem pobożny. Jego zdaniem, ulubionym językiem Pana Boga jest niemiecki. Nie łacina nawet - niemiecki. I modlitwy w tym języku zanoszone najchętniej są słuchane w niebiosach. Zrozumiałem to pewnego dnia, gdy jął mnie przekonywać, iż w naszym stuleciu Niemcy, a także ich król, są ludźmi, na których Pan Bóg najpewniej może liczyć. I Pan Bóg o tym doskonale wie. Tak przynajmniej zapewniał mnie Henryk. Biskup Gebhard stanął przy świeczniku i jął podcinać knoty dymiącym świecom. Nagle zdmuchnął je wszystkie, zostawiając jedną. Roześmiał się i powiedział: - Niepotrzebne nam świece. Dzień wstaje. Czas na spoczynek, ojcze Brunonie-Bonifacy. Zapomniałem, żeś po długiej podróży. Wybacz i przyjdź jutro wieczorem do tej komnaty. Ponieważ papież chce, bym cię oświecił, jak stąpać po śliskich ścieżkach naszego świata, powiem ci jutro o sprawach czeskich i innych. Sprawy czeskie i inne Nazajutrz wszystko powtórzyło się dokładnie. Na lekkie klaśnięcie biskupa pacholik objaśnił dziewięcioramienny świecznik, a potem przyniósł srebrne kielichy i wino. Gebhard od razu wrócił do wczorajszej rozmowy. - O tym szczególniejszym upodobaniu Pana Boga do Niemców, powiedział mi Henryk, kiedy przebywał tutaj jesienią. Bawiliśmy wszyscy, pomnę, na komnatach zamkowych i nasz król z wyraźną pogardą spoglądał na swego wasala, czeskiego księcia, który tęgo podpity opowiadał coś i śmiał się rozgłośnie. Ów władca czeskiej krainy nazywał się Włodziwój. Wło-dzi-wój - biskup powoli powtórzył trudne słowiańskie imię, i spytał: - Słyszałeś o nim, Brunonie? Bruno potrząsnął przecząco głową. - O Czechach - rzekł - słyszałem nieco od Wojciecha i Gaudentego. Ale tak naprawdę niewiele wiem, poza tym, że rywalizują tam ze sobą dwa wielkie rody. Krwawo rywalizują. - Bardzo krwawo - zgodził się biskup Gebhard i zapadł w zamyślenie. Świece rzucały ruchome cienie na wschodni kobierzec i w tej zalanej ciepłym blaskiem komnacie usłyszał Bruno o straszliwych czynach, jakich ostatnio dopuszczano się w Czechach. - Gdy Wojciech przebywał w Pradze - podjął opowieść biskup Gebhard - krajem rządził Bolesław Drugi z rodu Przemyślidów. On i Kłótnik byli przyjaciółmi. Wspierali się i razem spiskowali przeciw Ottonom. Za cichym zezwoleniem tego właśnie Bolesława Przemyślidy Wrszowcy wymordowali w Libicach rodzinę świętego Wojciecha, swoich śmiertelnych wrogów, Sławnikowiców. O ile wiem, zginęła w tej rzezi również matka Wojciechowa, Strzeżysława. Nie oszczędzono jej, choć była starą kobietą. Bolesław Przemyślida zmarł na samym początku roku dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego i po śmierci zaczęto zwać go Pobożnym. Gebhard wzruszył ramionami, a potem powiedział obojętnie: - Być może ów czeski książę zasłużył sobie na taki przydomek. Ważniejsze jest to, że po jego śmierci, tego samego dnia, siódmego lutego, roku oznaczonego trzema dziewiątkami władzę w Czechach przejął jego syn, Bolesław Trzeci, zwany z racji koloru włosów, Rudym. I zaczęło się. Rudy nie miał synów, przeto pewnie lękał się, aby młodsi bracia Jaromir i Oldrzych nie sięgnęli po jego koronę. Nie chciał też dać im dzielnic wyznaczonych przez ojca i postanowił usunąć niewygodną rodzinę ze swojej drogi. A uczynił to tak: średniego brata Jaromira pozbawił męskości, zaś najmłodszego Oldrzycha usiłował udusić w łaźni. Potem obu braci, a także matkę rodzoną, księżnę Emmę, wygnał z kraju. Schronili się tu, w Bawarii. Księżna Emma bowiem jest Niemką. Gebhard jął wędrować po komnacie i trzeć dłonią wyniosłe czoło, a kiedy zwrócił twarz ku Brunonowi, pełna była zadumy. - Nie wiem, doprawdy - podjął z nagłym zatroskaniem - czy prawdą jest wszystko, co prawią o Bolesławie Rudym. Jeżeli tylko trochę prawdy jest w tym, co ludzie powiadają, co wielu ludzi powtarza, wystarczy, by poddani nienawidzili swego księcia. Ów Bolesław Rudy to ponoć człek podejrzliwy, chciwy, a dla poddanych okrutny. Nie chcę ci mówić jak bardzo. Bo mnie opowiadano i przez dwie noce potem oka zmrużyć nie mogłem. Krwawa rozprawa z młodszymi braćmi i inne uczynki sprawiły, że Czesi poczuli się zagrożeni poczynaniami swego władcy i zrzucili go z tronu. A nasz król Henryk na wieść o tym ani drgnął, choć Rudy to jego wasal, syn przyjaciela i pewnie liczył na niemiecką pomoc. Musiał jednak uchodzić z kraju. Nie wiem, gdzie teraz przebywa. Doszły mnie słuchy, że ponoć schronił się u swego krewniaka polskiego księcia Bolesława. A tymczasem Czesi obrali sobie księciem tego Włodziwoja, o którym ci wspominałem. Jest on po kądzieli spokrewniony z Przemyślidami. Ale nie widać po nim krwi książęcej. Przyjechał tu, do Ratyzbony, podczas pobytu króla Henryka, przyrzekł mu wierność i uznał swoim panem. Słowem, Włodziwój został prawowitym lennikiem królestwa niemieckiego. A choć osiadł na tronie zrzuciwszy z niego poprzedniego prawego lennika królestwa niemieckiego, naszemu Henrykowi nic nie przeszkadzało w okazywaniu łaskawości uzurpatorowi. Powiem ci jeszcze o owym Włodziwoju. Podczas pobytu w Ratyzbonie największe zainteresowanie okazywał naszym trunkom. Na Boga, Brunonie, tylko podczas uroczystości w katedrze nie chwiał się na nogach. Poza tym nie widziałem go trzeźwego. A jeden z młodych księży, który przybył tu z Włodziwojem, żalił się w zaufaniu, że w kraju władca Czech stale jest pijany. Gebhard w swej wędrówce zatrzymał się przy klepsydrze i powiedział: - Północ dawno minęła. Dosyć pogwarek, ojcze Brunonie. Przez kilka jeszcze wieczorów, czasem znowu do świtania, mieli tak rozmawiać w tej wytwornie urządzonej, rozjaśnionej dziewięcioma świecami komnacie. Kiedyś Gebhard zapytał o Benedykta i Jana, a Bruno otworzył przed nim serce: Zwierzył się, że gdy czasem obudzi się w nocy i pomyśli, czego dokonał, wykorzystując swój wpływ na cesarza, to strach go ogarnia, klęka i prosi Boga o przebaczenie. Bo przecież jedynym dokonaniem było wysłanie czterech braci do krainy, którą Bruno znał zaledwie z młodzieńczych marzeń Ottonowych. A polskiego Bolesława znał tylko z wieści różnorodnych. Słyszał o nim jeszcze w szkole, w Magdeburgu, i źle słyszał. Podobnie od dworzan cesarskich i z cierpkich uwag Astryka-Anastazego. Ostatnio mówił o nim papież. Były to przychylne Bolesławowi słowa. Chociaż papież tak naprawdę niewiele teraz wie. Zaś w myślach Brunonowych nad wszystkim zagórowało określenie wypowiedziane kiedyś przez zachwyconego Ottona: "Tak mógłby wyglądać Bóg Ojciec, zanim stworzył świat i narobił sobie kłopotów". I Bruno poddał się tej wizji. Czy była prawdziwa? Czy nie zbyt entuzjastyczna? Może nawet bluźniercza? A przecież poddał się jej i dla tego wyobrażenia spowodował, iż wysłano z Pereum do Polski czterech braci. Czy miał prawo tak uczynić? Wpatrzony w migotanie świec biskup Gebhard wysłuchał bolesnego wynurzenia. - Dopiero za sto albo i dwieście lat - powiedział powoli - ludzie wtedy żyjący ocenią, czyś dobrze uczynił, ojcze Brunonie. Ty sam wcześniej poznasz tę prawdę, bo wcześniej znajdziesz się w niebie i będziesz stamtąd widział, jakie twoja praca wydaje owoce. Obyś się nie powstydził! Mniemam, Brunonie, że każdy z nas wykonuje jakąś część planu Bożego. Wykonuje nawet o tym nie wiedząc, czasem tego nie chcąc. A jaki jest polski Bolesław, dowiesz się, gdy przed nim staniesz. Wszak wybierasz się do Polski? - Tak - odparł machinalnie Bruno, myśląc, że nie został pocieszony słowami biskupa Gebharda. Mówił jednak dalej: - Mam użyć wszelkich sposobów, aby pogodzić króla Henryka z polskim Bolesławem. Mam tego dokonać na polecenie papieża. Gebhard wstał, splótł ręce na piersiach i długimi krokami jął chodzić po komnacie. Ten wypróbowany sposób perypatetyków zapewne pomagał mu w myśleniu. Gdy się zatrzymał przed Brunonem, twarz jego była mroczna. - To ci się nie uda, ojcze Brunonie-Bonifacy. Ci dwaj nigdy się nie pogodzą, jak nie pogodzisz ognia z wodą. Może za kilka lat, gdy zmieni się nieco oblicze naszego świata, jakieś wspólne zagrożenia zmuszą ich obu do ustępstw i do czasowej zgody. Teraz nie. Teraz wszystko między nimi jest w stanie wrzenia. Mocniejszy, mocniejszy jako człowiek, to oczywiście Bolesław. Zaś Henryk doskonale pamięta "szaleńczą", jak ją nazywa, miłość Ottona do polskiego księcia. Ciągle też widzi w Bolesławie swego rywala do diademu cesarskiego. Najgroźniejszego z rywali. Pokiwał z namysłem głową i ciągnął dalej: - Rozumiem papieża. Stara się załagodzić wszelkie spory między chrześcijańskimi władcami. I radby mieć wsparcie Henryka przeciw Krescencjuszom. Mniemam jednakowoż, że tej misji nie podołasz, Brunonie. Czy idąc polem nadepnąłeś kiedy małe, jakby z szarego pergaminu uczynione gniazdo? I czy widziałeś ten rój rozwścieczonych os? Brzęczących, latających nieprzytomnie i żądlących? Taki jest, Brunonie, świat, w który idziesz i który chcesz godzić. Trzeba, żebyś o tym wiedział. Podszedł do pełnej książek półki, wyjął ozdobnie oprawny tom. Podał Brunonowi i powiedział: - To mowy Cycerona. Przyjmij je ode mnie w podarunku. I czytaj często. Bo widzisz, mimo że tyle lat przebywałeś w Italii, w twojej łacinie pobrzmiewa chropowatość. Wiem, nauczyli cię tego w szkole w Magdeburgu. Bo tylko tam uczą takiej łaciny. Bruno z uśmiechem przyjął dar. Powiedział: - Cieszę się, że to nie uszło twojej uwadze, ojcze biskupie, i że mi o tym powiedziałeś - ukłonił się z żartobliwą uniżonością. Gebhard odpowiedział mu ukłonem. - Chcę, żebyś ich tam, na dworze Henryka, zadziwił. Bo i ja liczę na ciebie. Będę uważnie śledził wszystkie twoje poczynania. Następnego już wieczoru naradzali się nad dalszym działaniem. Było sprawą niewątpliwą, że Bruno musi udać się do króla Henryka, by ten udzielił zezwolenia na sakrę biskupią i zatwierdził już nadaną Brunonowi przez papieża godność. Gebhard powiedział: - Mam dokładne wiadomości o poczynaniach króla. - Uśmiechnął się. - Widzisz, muszę się pilnować. Henryk i jego otoczenie uważają, że wyprawa przeciw Arduinowi nie udała się, ponieważ mój brat, Otto, zabrał swoich żołnierzy i w decydującej jakoby chwili odszedł z pola bitwy. Brat tłumaczył mi, że to nie była bitwa, tylko masakra naszych. Nie chciał stracić ludzi i własnego życia, przeto po prostu uciekł, ratując, co się jeszcze dało. Król ma teraz winnego, a zadawniona do mnie niechęć ciągle rośnie. Sprawę mojego brata może by mi jeszcze wybaczył, ale poniżenia, jakie przeze mnie przeżył przed laty Tagino nie wybaczy nigdy. Myślę, że sam Tagino podsyca tę niechęć umiejętnie i od czasu do czasu syczy jakieś złe słowo o mnie. Z tych właśnie powodów staram się wiedzieć możliwie najdokładniej o planach i zamiarach króla. Wiem tedy, że dwudziestego czwartego stycznia ma być w Akwizgranie, by przy zwłokach Ottona obchodzić uroczyście rocznicę jego śmierci. Bruno podniósł zdziwione spojrzenie. Gebhard był rozbawiony. Uśmiechając się nieznacznie powiedział: - Tak, właśnie tak. Chcesz posłuchać mojej rady? - Po nią tu przyszedłem. Gebhard wskazał ciągle rozłożoną mapę. - Znajdź sobie spokojny kąt gdzieś pod tym niebem. W miejscu, skąd widać Gwiazdę Polarną jak w Magdeburgu. Zostań tam przez pewien czas. Król Henryk wkrótce przybędzie pod to niebo. I wtedy spotkasz go. Teraz odbywa niby to pobożne pielgrzymki, a tak naprawdę wędruje po całej Germanii, by jednać sobie stronników i karać przeciwników. A jest mściwy. Nie warto za nim gonić, ojcze Brunonie-Bonifacy. I nagle Gebhard roześmiał się głośno z ogromną ulgą, powiedział: - Jesteś bardzo mądrym człowiekiem, Brunonie, a mimo młodego wieku cierpliwym słuchaczem. Przeto nie muszę ci tłumaczyć, że wszystko, com rzekł o możnych naszego świata i naszych czasów to zupełne głupstwo. Ci ludzie i ich dzieła przeminą. W pamięci potomnych pozostaną, jeżeli jakiś kronikarz zechce ich zapisać w swoich annałach. Jeżeli nie zechce, ślad wszelki o wielu z tych ludzi, o których tu rozmawialiśmy, zaginie. Za pięćdziesiąt, za sto lat już nikt nie będzie ich wspominał. Pamięć ludzka to przepaść. A ważne, Brunonie, jest jedynie to, co ty robisz i masz zamiar robić i co ja niegodny sługa Boży robić usiłuję. My nie dla własnej chwały, tylko dla Bożej. I żeby ulżyć, wskazać drogę współpielgrzymom w wędrówce po ciernistych dziejach świata. W odwiecznym rozrachunku tylko to się liczy. Uklęknijmy zatem, ojcze Brunonie-Bonifacy, i pomódlmy się o dokonanie tego, co zamierzasz zgodnie z Bożym zamysłem. To dzieło nie potrzebuje zapisów w annałach. Przetrwa do końca świata. Gdy powstali z klęczek, Gebhard jeszcze powiedział: - Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie. To sobie często powtarzaj podczas wędrówki. W środku nocy, już w swojej komnacie, którą dzielił z Hezychem, Bruno powiedział do siebie półgłosem: - Spokojne miejsce w Magdeburgu lub w jego bliskości? - Coś rzekł, Brunonie? - usłyszał głos Hezycha. - Szukam miejsca, w którym moglibyśmy spokojnie poczekać na przyjazd króla. Musi to być niezbyt daleko od Magdeburga. Głos Hezycha brzmiał tonem, który nie przewidywał sprzeciwów: - Bardzo dawno nie widziałeś swoich, Brunonie. Tęsknią za tobą. Przeto potrzebne ci spokojne miejsce znajdziesz w Kwerfurcie. W Kwerfurcie I znowu głos Hezycha wrócił biskupa Brunona na śnieżną równinę: - Doszliśmy. Tutaj właśnie zostaniemy na noc. Mniemam, iż ta kępa drzew będzie nam życzliwa. Teraz trzeba nazbierać drewna na całonocne ognisko. Wszyscy, nawet stary ojciec Rudolf ruszyli w las. Hezych zdjął z siebie mniszy płaszcz, rozłożył na ziemi i obaj z Brunonem zbierali połamane gałęzie, wielkie szyszki, układali cały stos, a potem nieśli to wszystko w pobliże przyszłego ogniska. Tiemikus już układał krąg z kamieni pod palenisko. Stos drewna rósł, powiększany tym skwapliwiej, im bardziej przygasały purpurowe zorze, jedyny ślad pozostawiony jeszcze przez słońce. Śnieg barwił się od nich krwawo i krwawo zostały naznaczone twarze zakonników żwawo zbierających susz. Bracia Andrzej i Karol przynieśli nadpróchniałą kłodę, a teraz mozolili się nad jej rozszczepieniem. Hezych skrzesał iskrę, rozniecił ogień. Stanęli kręgiem i ojciec Rudolf zaintonował modlitwę Symeona uwiecznioną w Ewangelii świętego Łukasza. Podjęli ją chórem męskich głosów. Po śnieżnej równinie niosły się słowa: Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze swemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, Któreś przygotował wobec wszystkich narodów: Światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela. Ledwie skończyli modlitwy, zaraz Wipert zakrzątnął się koło jedzenia, Andrzej z Karolem koło układania liści i mchów na posłania, a w chwilę potem przyszło do sprawy, w jakiej kolejności będą pilnować ognia. I wtedy Bruno spojrzał prosząco na Hezycha. Powiedział: - Pozwólcie, bym ja. Będę przez całą noc dokładał patyki. To potrafię. Hezych zachmurzył się. - Tak być nie może - odparł - nie wytrzymasz, zaśniesz. - Wytrzymam, nie zasnę. - Musisz odpocząć - upierał się Hezych. - Odpocznę pilnując ognia. Hezych wahał się przez chwilę, w końcu powiedział z rezygnacją: - Niechaj będzie, jak chcesz, Brunonie. Tylko obudź mnie przed świtem. - Obudzę cię na pewno - zgodził się posłusznie Bruno. Teraz już tylko czekał, żeby się poukładali, żeby zasnęli. A kiedy przez skwierczenie ognia jęły dolatywać spokojne oddechy i ciche lub głośniejsze pochrapywania, przyszedł mu na myśl ojciec. Kiedyś, chyba jeszcze w dzieciństwie, powiedział, że człowiek, gdy tonie, w ostatnich kilku chwilach ogląda całe swoje życie. Tak ponoć opowiadali uratowani topielcy. Czemu więc on, Bruno, od wielu już godzin odtwarza własne życie? Co wywołało wspomnienia? Co je tak odświeżyło w pamięci? Równina znana ze snów? Czy może to, co przed nim? Śmierć w trzydziestym trzecim roku życia? Złożył ręce na piersiach, pochylił się nisko i powiedział półgłosem nad głowami uśpionych: - Panie, niech się Twoja pełni wola. Dziwnie go to rozradowało. Pomyślał, że będzie sobie wspominał własne życie i nikt mu nie przeszkodzi aż do świtu. Miał dużo czasu. Jak wtedy, gdy przez ponad rok przebywał w Kwerfurcie, i jedyne, co mógł robić, to czekać cierpliwie. Miał dużo czasu. Wtedy zaczynał się właśnie luty roku pańskiego tysiącznego trzeciego, gdy stanęli obaj z Hezychem pod bramą grodu. I było samo południe. Powoli przejechali zwodzony most przez nikogo nie zaczepiani, wjechali w obręb murów. Ze spotkanymi ludźmi rozmawiał Hezych, bo Bruno był tak wzruszony, że słowa więzły mu w gardle. Załzawionymi oczyma oglądał znajome mury, ostrołukowe okna, przez które tyle razy spoglądał z komnat matki na dziedziniec. I ulubiony krużganek pani Idy przy południowym narożniku, skąd był rozległy widok na podzamkowe łąki, na pola, na całą tę krainę okoloną lesistym horyzontem wzgórz. Rodzicielska siedziba nie zmalała mu przez te wszystkie lata, choć tyle rzeczy widział. Czuł się tu mniejszy niż w najokazalszych rzymskich budowlach. Teraz chłonął w siebie szeroko otwartymi oczami i otwartym sercem te znajome drogie widoki. - Co robimy? - usłyszał ciche pytanie Hezycha. - Jeżeli mój ojciec jest w domu i jeżeli nie zmienił obyczajów, to o tej porze dnia siedzi w dolnej komnacie i czyści zbroję albo broń. Nigdy, jak pamiętam, żaden pachołek nie potrafił mu w tym dogodzić. Ruszyli ku wejściu do dolnych komnat. Graf von Kwerfurt siedział w pobliżu okna, bokiem do wejścia i istotnie czyścił broń. Był tak zajęty, że nie zwrócił uwagi na wchodzących. Dopiero gdy Bruno stanął - między nim i oknem i przesłonił światło, graf podniósł głowę. Patrzył przez chwilę, a choć trwała krótko, Bruno zdążył przecież zauważyć, że twarz ojca dziwnie postarzała. Widniało na niej przygnębienie. Graf najpierw poznał Hezycha, a potem obrócił niedowierzające spojrzenie na drugiego przybysza. Bruno odrzucił kaptur, a ojciec spytał cicho, ciągle z niedowierzaniem: - Bruno? Już wstawał z zydla krzycząc: - Bruno, Bruno! Wróciłeś? Uściskali się, a radość rozjaśniająca twarz ojca była balsamem dla duszy Brunona. Ale graf zaraz spochmurniał. Powiedział: - Twoja matka, synu, jest chora. Bardzo chora. Właściwie nigdy nie ozdrowiała po urodzeniu bliźniąt. Już prawie nie podnosi się z łoża. - I zaraz iskierka nadziei w głosie grafa: - Może twój przyjazd ją ozdrowi? - I rozżalenie: - Mój Boże, jak rzadko mieliśmy wieści od ciebie. Jak ona rozpaczała, jak tęskniła, jak się bała. Widzisz, mój ty dorosły człowieku, dla niej jesteś ciągle małym wrażliwym chłopaczkiem, który bezpieczny może być tylko w jej ramionach. A ty tak rzadko pisałeś. Gdyby nie poczciwy Hezych, nie wiedzielibyśmy nic. Położył obie ręce na ramionach Brunona. Byli jednakowego wzrostu. Graf patrzył w twarz syna z miłością, niemal zachłannie. Mówił stłumionym głosem: - Wprost nie wierzę, że tu jesteś, że stoisz przede mną, i że tak wspaniale jesteś podobny do swojej matki. I nagle znowu z niedowierzaniem, jakby nawet nieśmiało. - Czy prawdę nam tu powiadali, że zmarły cesarz Otto darzył cię przyjaźnią? - Tak, ojcze, to prawda - odparł Bruno, a graf roześmiał się głośno jak za dawnych czasów. Mówił z radością i z dumą: - Idźmy co prędzej do matki. Jakże będzie rada, gdy o wszystkim usłyszy. - I znów z nieśmiałą nadzieją: - Może ozdrowieje, gdy cię zobaczy? Takiego... Szedł za ojcem znajomymi komnatami i po zawsze takich samych schodach. Nawet ten czwarty od dołu stopień był, jak dawniej, z boku nieco nadszczerbiony. Tylko matki nie poznał. Pani Ida leżała bez ruchu, z rękami sztywno ułożonymi wzdłuż ciała. I te ręce, a także twarz, były blade, zda się przezroczyste, jakby wszystka krew z nich uszła. Szyję unosił nierówny oddech często i płytko. Spała. Bruno wpatrywał się w nią taką zmalałą, zbiedzoną i chwilami miał uczucie, że serce w nim przestaje bić. Pod siłą jego spojrzenia rzęsy leżące na policzkach pani Idy zatrzepotały, uniosły się i te oczy ciemne, ogromne na mizernej twarzy ogarnęły Brunona szybkim spojrzeniem, ale zaraz zamknęły się mocno, jakby spłoszone. Szepnęła: - Brunonie, synku, czy ty mi się śnisz? Przypadł do jej dłoni. Całował długo, najczulej, powtarzając raz za razem: - Jestem, matko. Jestem przy tobie. Gdybym wiedział... - Zamilkł i pomyślał, że gdyby nawet wiedział o jej śmiertelnej chorobie, przecież i tak wcześniej nie mógłby przybyć do Kwerfurtu. Prawa świata są bezlitosne dla spraw serca. Podniósł głowę i ujrzał te ogromne oczy wpatrzone w niego z bezmiernym niedowierzaniem. - Naprawdę mi się nie śnisz - powiedziała głośno, ciągle zdziwiona. Poruszyła się, siadła na łóżku, objęła go i zaczęła całować, mocno przyciskając bezkrwiste usta do jego twarzy. Poczuł niemiły, chory zapach, płynący od niej. Usiłował opanować obrzydzenie i wtedy usłyszał tchnące nadzieją słowa ojca. - Usiadła. Pierwszy raz od dwóch miesięcy... Znowu usiadła. Ozdrowieje. A matka, pani Ida, całowała Brunona powtarzając: - Wróciłeś! Jak ty urosłeś. Jaki jesteś urodziwy. Nagle jakby osłabła i opadła na poduszki. Znowu wionął niemiły zapach, ale twarz pani Idy promieniała. - Wiedziałam, wiedziałam, że przed śmiercią jeszcze cię zobaczę. - Wiesz, Ido - podjął prędko ojciec - Bruno istotnie był blisko naszego cesarza. To wszystko, co nam opowiadali, jest szczerą prawdą. Jakby nie słyszała. Rozkochanymi oczyma wpatrywała się w syna. Powiedziała: - Kiedy to ja ciebie widziałam ostatni raz, Brunonie? Już wiem. Podczas twoich święceń kapłańskich. Taki mi się wtedy zdałeś duży, dorosły. Tak daleko stałeś ode mnie... - Jej usta zadrgały, wygięły się nagle w dziecinną podkówkę i wyrzuciły płaczliwie: - A potem tylko w snach cię widywałam. Tyle długich lat. Przycisnął jej rękę do piersi i milczał. Ona zresztą zasnęła. - Zmęczyła się - usłyszał szeptane wyjaśnienie ojca. Trwali tak chwilę w milczeniu wpatrzeni w panią Idę, graf z nadzieją, Bruno z przerażeniem, kiedy w jej szybki, ledwo słyszalny oddech wdarły się z dziedzińca niepokojące odgłosy. Najpierw wjechało kilka wierzchowców, łomocąc bezlitośnie kopytami po kamiennym podwórcu. Towarzyszył im głośny psi jazgot. Potem wybuchła kłótnia prowadzona wysokimi rozwścieczonymi głosami. Bruno spojrzał na ojca. Graf uśmiechał się, jakby za coś przepraszał. Usłyszał szept Hezycha: - Twoi bracia. Wtedy sobie przypomniał o ich istnieniu i o tym, że nosili imiona: Gebhard i Wilhelm. Powieki pani Idy drgnęły, ale kiedy je podniosła, oczy miała rozradowane. Powiedziała czule: - Chłopcy wrócili z lasu. - I potem do Brunona: - Twoi bracia są bardzo źle wychowani. Zobaczył ich dopiero przy posiłku. Dwaj dwunastoletni chłopcy chudzi i wysocy, specjalnie na jego cześć strojnie przyodziani, siedzieli na ławie sztywno jak kołki. Ktoś usiłował uczesać ich rudawe czupryny suto posiłkując się tłuszczem, toteż błyszczały teraz niby dwie odczyszczone wazy ze starego złota. Na widok Brunona, pouczeni przez ojca, wstali, sztywno podeszli do brata, ucałowali jego ręce, a on złożył na ich czołach, tuż pod linią natłuszczonych włosów, uroczyste pocałunki. Był rozśmieszony, bo oto spostrzegł, że są do siebie niesamowicie podobni i że wspólnie stanowią odmłodzony portret grafa na Kwerfurcie. Pochwycił ich spojrzenia skryte, pełne ciekawości, nieżyczliwe. Musiano im stale o mnie mówić - pomyślał - stawiać mnie za przykład, może nawet straszyć, że gdy przyjadę... - Powiedział: - Kiedy widziałem was dwanaście lat temu, leżeliście w powijakach i głośno krzyczeli. Jak jeden spał, to krzyczał drugi i tak na zmianę. Wasz krzyk nigdy nie ustawał. Czy i teraz tak robicie? - Uśmiechnął się i mrugnął do małych braci porozumiewawczo. Tylko się trochę zaczerwienili między piegami, spuścili oczy i ani słowa. Za to ojciec spojrzał na bliźniaków karcąco i podjął rozżalonym głosem: - Twoi bracia, Brunonie, nie są tak dobrymi dziećmi, jak ty byłeś. Lubią się bić. Robią to, z kim się da. A kiedy już nie mają kogo zaczepiać, biją się między sobą. Ale też i żyć bez siebie nie mogą - skończył pobłażliwiej, a potem dodał: - Wybacz, synu, że niepotrzebnie mówię o rzeczach mało ważnych. Lepiej ty coś opowiedz. Takim ciekaw. Bruno myślał gorączkowo, o czym opowiedzieć ojcu, a jednocześnie przykuć uwagę małych braci. Trzeba by dać im tego pierwszego przy rodzinnym stole wieczoru opowieść o dziecku, ich równolatku i wkraść się w łaski sztywnych bliźniaków. A on, Bruno, nie spotykał na swej drodze chłopców. Prawda, gdy przystał do Ottona, cesarz liczył sobie piętnaście lat. Ale to nie był chłopiec, o którego wybrykach należało opowiadać małym braciom. Był też chłopiec wędrujący za Nauczycielem, ale tę tajemnicę znał tylko jeden człowiek na świecie: Benedykt. I nagle olśnienie. - Dobrze, ojcze, opowiem o Bezprymie. Zaczął snuć opowieść o synu polskiego księcia, nie kochanym przez ojca, wysłanym do surowej podraweńskiej pustelni, tam pozbawionym towarzystwa innych chłopców, pozbawionym zabaw, nawet dobrego jedzenia. Kątem oka popatrywał na braci. Dwie piegowate, podobne młodym jastrzębiom twarze wyciągnęły się ku niemu zasłuchane. Nie zadawali pytań. To ojciec chciał wyjaśnień, ale wywołano go z komnaty. Chłopcy znieruchomieli, opuścili błyszczące głowy, istny obraz podwójnej, rudej nieżyczliwości. Bruno nagle poczuł całe zmęczenie tego dnia i stracił ochotę na wkradanie się w łaski braciszków. Postanowił, że pójdzie do matki. Ledwie wstał, Gebhard i Wilhelm już byli przy nim. Napierali na niego z obu boków, groźnie, zapalczywie, jakby chcieli wziąć odwet za to, że przez tyle lat był im stawiany jako przykład. Z dwóch par zielonkawych oczu ziała niechęć. I chyba właśnie w tej chwili, gdy czuł drobne ciała braci napierające na niego, pokochał ich. Pogłaskał czule natłuszczone głowy, powiedział spokojnie: - Zdaje się, że będziemy się bić. Pytania padały prędko, wypowiadane ostro, prawie jak obelgi: - A bo ty umiesz się bić? - Potrafisz siąść na konia? - A jeździć konno? - Umiesz strzelać z łuku? - Oho, pewnie nawet nie masz siły, żeby naciągnąć cięciwę! Roześmiał się głośno, rozczulony, a siła napierających braciszków zelżała. Może zaskoczył ich śmiech. Bruno powiedział: - Jutro rano przyjdziecie na mszę, którą odprawię w kaplicy. A potem wyjedziemy na łąki nad Salzą i będziemy się bić. Wy dwaj na mnie jednego. Weźmiemy też konie i łuki. No i zobaczymy. - Starał się, by jego głos nie brzmiał przechwałką. W sąsiedniej komnacie dały się słyszeć kroki ojca, więc chłopcy odskoczyli od Brunona. Siedzieli na swoich miejscach sztywno, nieruchomo, jakby nigdy z nich nie wstawali. Do bijatyki z małymi braćmi nie doszło. Jeszcze tego wieczoru, gdy malców wysłano na spoczynek, Bruno wyznał ojcu, że wkrótce zostanie biskupem. Właściwie już jest, ale zgodnie z życzeniem papieża powinno to być zatwierdzone przez króla Henryka. Znowu zobaczył w oczach ojca niedowierzanie, potem wielką radość. Graf powiedział: - Synu, jesteś naszą chlubą. Chlubą całego rodu. Chodźmy do matki. Sam jej musisz o tym powiedzieć. Nie spała. Chyba nawet oczekiwała tych odwiedzin przed północą. I tam, w komnacie pani Idy, Bruno opowiedział tym obojgu ukochanym o wszystkich sprawach związanych z jego biskupstwem. O planach Ottona i dzisiejszych możliwościach wykonania ich. Przyciszonymi głosami, wspólnie omawiali trudności, na które mógł napotkać ze strony króla Henryka. Wspólnie ustalili, o czym nie należy mówić. - Dochodzą mnie wieści - rzekł ojciec - o tym, co się dzieje na dworze królewskim. Jacy ludzie mają tam znaczenie i jak chętnie słucha się wszystkiego złego o Ottonie. Opowiem ci, synu, ale dzisiejszego dnia nie chcę sobie psuć rozmową o Henryku. Dzisiaj jestem szczęśliwy. Pani Ida odezwała się cichym głosem: - Musisz mi wszystko opowiedzieć, synku, każdy dzień od chwili, w której widzieliśmy się ostatni raz. Tyle przeżyłeś. Chcę to wiedzieć. - Dobrze, matko - rzekł całując jej rękę. Nazajutrz obudził się wcześnie, bo aż do jego komnaty dobiegał rozradowany głos ojca, który zarówno domownikom, jak służbie opowiadał o biskupiej godności najstarszego syna. Mszę odprawiał w zamkowej kaplicy. Czuł się dziwnie wzruszony. Nieoczekiwanie ogarnęła go nieśmiałość. Wydawało mu się, że jest małym chłopcem, niegodnym trzymać w rękach Ciała i Krwi Pańskiej. Modlitwy odmawiał drżącym głosem. Kiedy zwrócony do wiernych udzielał błogosławieństwa, ujrzał twarze rozradowane, dumne, niektóre, jak twarz ojca, zalane łzami. Wtedy przyklękając powiedział duszą rozedrganą wdzięcznością: - Boże, Ty chyba sam nie wiesz, jak jesteś dobry. Gdy wyszedł z kaplicy, ujrzał, że wszyscy czekają. Szedł tedy od człowieka do człowieka, witał się, ściskał ręce, przypominał sobie, pytał. Było mu niewypowiedzianie dobrze tak chłonąć tę życzliwość, radować się dawaną radością. Nawet wiadomość, że stara Gunhilda, jego niańka, ożywiająca niegdyś dla małego Brunona świat germańskich legend, niedawno zmarła, nie zdołała go tego ranka zasmucić. Przez cały czas mali bracia stali nieco z boku i byli niezwyczajnie spokojni. Przeto podszedł i zapytał: - Jedziemy na łąki? Macie łuk dla mnie? Popróbujemy się? Patrzyli na niego zielonkawo, uważnie, bez wczorajszej niechęci. Gebhard mruknął: - My się z biskupami nie bijemy - i pocałował Brunona w rękę. Wilhelm poszedł jego śladem. Bruno udał zasmucenie. - A ja tak się cieszyłem, że pojedziemy nad Salzę. Podnieśli podwójny wrzask: pojadą, pewnie, że pojadą. Oho, ich dostojny brat nawet nie wie, jak prędko potrafią siodłać konie. Jak niegdyś pod Rawenną z młodziutkim Ottonem, pędził naprzeciw zimowemu wiatrowi, strzelał z łuku, wysłuchiwał cierpkich okrzyków, gdy nie udało mu się trafić w ruchomy cel. Ten dzień był początkiem wielkiej przyjaźni z małymi braćmi: Wracali na zamek zmęczeni i szczęśliwi. Z zarumienionych mrozem trójkątnych twarzyczek zerkano ku Brunonowi samym zielonkawym rozkochaniem. Popłynęły spokojne dni. Najwięcej czasu Bruno spędzał w komnacie matki. Opowiadał. Do końca śnieżnego, siarczyście mroźnego lutego opowiadał, co się z nim działo przez ubiegłe lata. Często drugim, zachłannym słuchaczem był ojciec. Bruno widział, że są z niego ogromnie dumni, ale zarazem jakby przestraszeni tym, co dane było przeżyć ich synowi. Najchętniej słuchali o Ottonie. Niemal do łez wzruszali się, gdy mówił, jak szczere wiódł z cesarzem rozmowy, jak Otto przedkładał jego, Brunona, towarzystwo nad przebywanie z innymi ludźmi, jak wreszcie dzielił się z Brunonem najskrytszymi zamierzeniami, a nawet pozwalał się strofować. - Za wcześnie cesarz umarł, za wcześnie - wzdychał często ojciec. - A teraz, cóż dzieje się ze spuścizną Ottonów? Graf był zdecydowanym przeciwnikiem króla Henryka. Nie mówił o tym wiele, ale po niechętnym milczeniu można było poznać, że jest nieugięty. Świadomość tego, że Bruno musi się zobaczyć z Henrykiem, że jest od Henryka zależny, spędzała sen z oczu grafa. Któregoś dnia, znowu przy łożu matki, Bruno usiłował mu wytłumaczyć, że od niemieckiego króla misjonarz jest zależny zaledwie na krótkim odcinku drogi, którą ma przebyć. I król Henryk nie jest w prawie zawrócić misjonarza, przeszkodzić mu. Pewnie nawet nie będzie chciał tego uczynić. Pragnie zostać w pamięci potomnych jako pobożny, prawdziwie chrześcijański władca. Tak wtedy, w końcu lutego tysiącznego trzeciego roku Bruno naprawdę myślał. Ale ojciec nie został przekonany jego wywodami. Nie przerywał synowi. Gdy ten jednak skończył, graf potrząsnął przecząco głową, już brał się do wysuwania swoich argumentów, ale zasłona u wejścia uchyliła się i do komnaty wsunęła się dziwna kobieta. Była wysoka, ubrana jak tutejsze wieśniaczki, tylko twarz miała zasłoniętą czarną, spadającą aż na brodę chustą. Przez otwory wycięte na oczy błysnęło ku Brunonowi intensywnym błękitem. Kobieta niosła niewielkie zawiniątko i dzban, z którego unosiła się para. - Gelzuza - usłyszał rozradowany głos matki. - Oh, przyszłaś. Jak to dobrze. Kobieta nie odezwała się ni słowem. Graf ujął Brunona za łokieć, szeptał, jakby nieco przestraszony: - Wyjdźmy stąd, synu, wyjdźmy co prędzej. Już opuszczając za sobą zasłonę, Bruno spojrzał w głąb komnaty. Tajemnicza Gelzuza pochylona nad matką dotykała jej leciutko, ostrożnie, jakby pani Ida była zrobiona z kruchego szkła. Matka mówiła coś prędko, ściszonym głosem, Gelzuza kiwała potakująco głową. Dłużej Bruno nie mógł patrzeć, bo graf wyciągnął rękę i sam opuścił zasłonę. - Co to za kobieta? - zapytał szeptem Bruno. Znałem wszystkich tutejszych ludzi, ale jej nie mogę sobie przypomnieć... Gelzuza? Nie pamiętam. - Ona przybyła w nasze strony zaraz po twoim wyjeździe do Magdeburga - wyjaśnił graf. - Dano nam znać, że dziwna kobieta, pokutnica, zamieszkała w grocie na bagnach. Ludzie początkowo bali się jej, zresztą nadal się boją. Ale zbliżyli się do niej, kiedy się okazało, że ta kobieta potrafi leczyć. Wielu tutejszych uratowała. I teraz służą jej wiernie, choć ponoć czasem żąda od nich dalekich podróży. Zwą ją czarownicą, znachorką, niektórzy uzdrowicielką. Ona ma jeszcze jedną cechę: nic nie mówi. Porozumiewa się gestami, czasem jakimś mruknięciem. - Niemowa? - zapytał Bruno. - Wszyscy tak myśleli - odparł graf - ale okazało się, że nie jest niemową. Któregoś zimowego wieczoru doszła na zamek wieść, że Gelzuza leży w swej grocie, jest bardzo chora, a ludzie boją się iść do czarownicy z posługą. Nie było mnie wtedy w domu, ale twoja matka, jak zwykła w takich wypadkach czynić, poszła do groty i kazała przenieść chorą na zamek. Opiekowała się nią, aż Gelzuza wyzdrowiała. Twoja też matka jest jedyną w naszej okolicy osobą, z którą ona rozmawia. Stąd wiemy, że Gelzuza pokutuje w samotni za grzechy swego ojca, który, choć był duchownym, żył w grzesznym związku. Ona właśnie jest tego owocem. Pokutuje też za winy brata, który, choć jest duchownym, służy Bogu nie tak gorliwie jak świeckim panom. Dlatego Gelzuza nie odzywa się do ludzi i zasłania twarz. Na prośbę twojej matki zgodziła się mieszkać zimą w zamku, a dopiero gdy już robi się ciepło wraca do groty. Zajmuje komnatę na wieży. Twoja matka powiedziała mi jeszcze, że Gelzuza jest bardzo piękną kobietą, choć już nie pierwszej młodości. - Teraz ona opiekuje się matką - domyślił się Bruno. - Tak - odparł graf. - Nikt tak nie potrafi ulżyć twojej matce w cierpieniach. Dziś rano widziałem, jak Gelzuza szła do lasu. Pewnie po siwy mech, z którego robi jakieś napary. Gelzuza wygrzebuje ten mech spod śniegu. Zasłona u komnaty matki odchyliła się i wyszła Gelzuza. Usłyszeli też głos pani Idy: - Chodźcie do mnie! Chodźcie obaj... Uśmiechała się i wyglądała lepiej. Powiedziała: - Gelzuza umyła mnie w naparze ziół i przyniosła nowy lek do popijania. Od razu mniej mnie boli. Podała Brunonowi zwinięty kawałek pergaminu. - Jakiś człowiek stał przy bramie zamkowej i kiedy Gelzuza wracała z lasu, podał jej to. Nakazał, by oddała tobie. Bruno rozprostował zmięty pergamin. Łaciński napis na nim głosił: "Henryk będzie spędzał Wielkanoc w Kwedlinburgu. To pewne. Dziwne i straszne rzeczy dzieją się w Czechach, a także w Polsce". I niewyraźne "G" w rogu listu. Bruno bez słowa oddał to dziwne posłanie ojcu. Myślał gorączkowo: jak to się dzieje, że biskup Gebhard w odległej Ratyzbonie wie o zamiarach króla, choć ten przebywa w innej części kraju. W dodatku potrafi w sposób tajemniczy zawiadomić o tym Brunona w Kwerfurcie. Usłyszał głos ojca: - Wielkanoc w tym roku przypada na dwudziesty ósmy dzień marca. Ty, synu, pewnie spędzisz ją na dworze królewskim. Dwór królewski Kiedy opuszczał Kwerfurt matka szeptała: - Wracaj prędko. Czekam na ciebie, pamiętaj. Ojciec przestrzegał: - Uważaj w rozmowie z Henrykiem. On jest podstępny i chytry. Nie ufaj jego dobroci i pobożności ani tym bardziej pokorze. Z prawdziwymi nie mają nic wspólnego. I nie zostawaj na jego dworze. Wracaj do Kwerfurtu. Matka pragnie cię jeszcze zobaczyć, a już niedługo zostanie między nami. Ciągle od nowa mam nadzieję, że ona ozdrowieje, ale przecież wiem, że tylko cud mógłby ją przywrócić życiu. Przeto nie zostawaj tam. Pamiętaj, czekaliśmy na ciebie tyle lat. Rozbrykani bracia osiodłali swoje konie, odprowadzili Brunona do pierwszego lasu. Oni także prosili piskliwymi głosami o szybki powrót. Pierwszy raz w życiu oglądał się z żalem za tym, co zostawia. Powiedział do Hezycha, starając się, by głos zabrzmiał surowo: - Misjonarz nie powinien mieć miejsca na ziemi, które by z trudem opuszczał i za którym by tęsknił. Odpowiedź Hezycha zaskoczyła go: - Wtedy misjonarz, idąc do pogan, nie czyniłby żadnej ofiary ze swoich uczuć. Bo każde miejsce na świecie byłoby mu domem. Ja zawsze tęsknię do Kwerfurtu i nie wstydzę się tego. - I masz słuszność - zawołał pogodnie Bruno. Trzeciego dnia dojechali do Kwedlinburga. - Szukaj mnie w gospodzie "Pod Czerwonym Koniem" - powiedział Hezych odjeżdżając. Bruno skierował konia ku zamkowi. Ale nie został dopuszczony przed oblicze królewskie. Zasuszony, bogato odziany dworzanin oznajmił mu cierpko, że król Henryk odprawia pokutne modły w kaplicy i zostało nakazane, aby nikt nie ośmielił się przeszkadzać. Dworzanin wypowiedziawszy te słowa obrzucił zimnym spojrzeniem habit przybysza i stał wyczekująco z zaciśniętymi ustami, całą swoją postacią zdawał się mówić: - Odejdź, profanie! Bruno uśmiechnął się i poprosił: - Bądź tak dobry, panie, powiedz królowi, że przybył mnich benedyktyński Bruno z Kwerfurtu. Obojętne dotąd oczy dworzanina zapłonęły ciekawością. Skłonił się ceremonialnie. - Zechciej poczekać, Brunonie z Kwerfurtu. Odwrócił się i ruszył przez ciąg komnat. Po chwili zjawił się znowu i wygłosił przez nos, widać już pouczony, by nie okazywał przybyszowi nadmiernej życzliwości: - Nasz król, Henryk Drugi, prosi cię, panie, abyś zechciał przybyć jutro rano na zamek. Król udzieli ci posłuchania zaraz po śniadaniu. Bruno odpowiedział ukłonem i szerokim uśmiechem. - Dzięki ci, panie, za tak dla mnie pomyślną wiadomość. Przybędę jutro rano niezawodnie. Dwór króla Henryka nie miał nic z cesarskiej świetności. Następnego dnia przyjęto Brunona zupełnie odmiennie, niż by to uczyniono na dworze Ottona. Posłuchanie odbyło się w ciemnawej komnacie, do której Bruno został wprowadzony przez ciężkie żelazne odrzwia. Dzień był jasny i słońce zaglądając wąskimi okienkami rzucało nieco blasku do ponurego wnętrza. Tron Henryka stał na kilkustopniowym podwyższeniu. Siedział na nim sam król w majestacie, w koronie i w purpurowym płaszczu, choć Bruno był jedynym i poufnym gościem. Dostojnicy otaczający władcę stali obok tronu w porządku piramidalnym, znać według urzędu i zasług. Oczy wszystkich tych ludzi skupione były na Brunonie, który, ciągle w benedyktyńskim habicie, powitał zebranych głębokim pokłonem. Przez chwilę trwało tak nieruchome milczenie, że Brunonowi przebiegła przez głowę niesamowita myśl: oto stoi przed obrazem namalowanym przez genialnego mistrza i obraz ten nie odpowie, choćby doń przemawiać najpiękniejszymi słowy. - Witamy cię, Brunonie z Kwerfurtu - odezwał się nagle król Henryk. Głos miał lekko schrypnięty, jednostajny, mówił cicho, prawie nie poruszając ustami. - Witamy cię. Radzi jesteśmy niezmiernie, że widzimy cię na naszym dworze. Zachowaliśmy cię w pamięci jako człowieka odważnego, nie lękającego się krytykować wybryków, a także powstrzymywać szalonych poczynań naszego zmarłego poprzednika na tronie, a zarazem kuzyna, cesarza Ottona. Bruno milczał. Myślał intensywnie: więc pluralis maiestaticus nawet podczas poufnej audiencji. Był wprawdzie uprzedzony, że nie usłyszy tu niczego dobrego o Ottonie, ale żeby tak od razu? Przy powitaniu? Postanowił, że odparuje cios. Powiedział: - I dla mnie zaszczyt to niewypowiedziany móc cię oglądać w zdrowiu, najjaśniejszy panie. Ja również zachowałem cię w dobrej pamięci. Choć jest mi wiadome, że tak znamienici jak ty, panie, władcy nie potrzebują uznania zwykłych ludzi. Niemniej jednak ty, królu, moje uznanie masz. Pragnąłbym też wyjaśnić: otóż zmarły cesarz obdarzał mnie przyjaźnią tak wielką, że ośmielałem się niekiedy krytykować jego poczynania. Nigdy wszelako nie było mi dane oglądać niczego szalonego w jego postępowaniu. Henryk chrząknął, poruszył się na tronie, jakby chciał mocniej osadzić swoją drobną postać. Mała twarz przybrała boleściwy i mimowolnie pokorny wyraz. Był wyraźnie zaskoczony, nie wiedział, co odpowiedzieć. Bruno zaś mówił dalej, wolno odmierzając słowa: - Ludzie znacznie ode mnie mądrzejsi i w całym chrześcijaństwie czczeni, jak Sylwester Drugi papież-mędrzec, jak mnich Romuald, jak mnich Leon czy opat Jan Kanapariusz, żaden z tych ludzi nigdy nie wypowiedział zdania o tym, jakoby cesarz Otto był szaleńcem. A przecież wszyscy oni, ilekroć uznali to za potrzebne, nie lękali się karcić naszego zmarłego władcy. On na to zezwalał, bo był mądry. Henryk przysłonił oczy powiekami, położył obie dłonie płasko na poręczach tronu. Milczał. Bruno pomyślał, że może jednak przemówił zbyt ostro. I to wtedy właśnie, błądząc spojrzeniem po obecnych, zobaczył te oczy. Były duże, spoglądały intensywnym błękitem, zimnym jako lodowce, które widywał w Alpach. Nie wiedzieć czemu przypomniały się Brunonowi gadki starej Gunhildy, która z lubością opowiadała mu o Wotanie, groźnym bożku dawnych germańskich wojowników, siejącym śmierć na polu bitwy. Wysoki, czarnoodziany kapłan miał twarz pociągłą, jakoś mroczną i tylko szerokie zbyt mięsiste wargi rozmywały nieco surowość rysów. Stał nieporuszenie przy tronie, niczym główna jego podpora. Patrzył zimnymi oczami Wotana z dziecinnych wyobrażeń Brunona. Przybysz usłyszał chrapliwy, uparty głos króla. - Tedy mniemasz, Brunonie z Kwerfurtu, i wypowiadasz to z pełnym przekonaniem, że cesarz nie był dotknięty na umyśle. Zechciej przeto wyjawić, czemu postępował jak szaleniec? W tej chwili Bruno postanowił przerwać lub w ogóle zakończyć przykrą dla siebie rozmowę. Powiedział twardo: - Nie przybyłem tu po to, by osądzać zmarłego cesarza. - Po co więc przybyłeś, bracie Brunonie-Bonifacy? - padło gromkie pytanie. To nie był głos króla. Te słowa wypowiedział ów wysoki, szczupły kapłan. Cała jego żelazna siła była w głosie. Ciągnął nie kryjąc szyderstwa: - Kto cię tu przysłał? Młody Jan Krescencjusz? Arduin? A może Gebhard, biskup ratyzboński? Wszak zatrzymałeś się u niego. Zaprzeczysz? - Taginonie - usłyszał Bruno szept króla. Brzmiało to błaganiem i lekką naganą. Wiedząc już, kogo ma przed sobą, Bruno odpowiedział pewnym głosem: - Przybyłem od papieża Sylwestra Drugiego. Jeszcze nie przebrzmiało echo tych słów, gdy Henryk przypowstał z tronu, potem znów usiadł i jął mówić głośno, niemal krzyczał i w tym podnieceniu zgubił gdzieś pluralis maiestaticus. - Prawdę mówisz, Brunonie? Papież napisał do mnie? Och, niech ujrzę pismo Ojca Świętego. Tagino sztywno zszedł ze stopni i wyciągnął rękę do Brunona. Ten podał mu zawinięty w skórę rulon. Patrząc, jak Henryk łapczywie rozwija pergamin i wbija weń oczy wspomniał z wdzięcznością Hezycha, który to cenne pismo potrafił tak zabezpieczyć przed trudami podróży, że przybyło na miejsce nienaruszone. Nagle król przestał czytać i podniósł na Brunona ciężkie, nieprzyjazne spojrzenie. - Papież pisze tylko o tobie - w głosie Henryka rozżalenie i zawód. - Mamy cię otoczyć opieką i zatwierdzić twoją sakrę biskupią. Paliusz ponoć już dostałeś od papieża i przywiozłeś tutaj. Czy to jedyna wiadomość, z jaką przybyłeś z Rzymu? Bruno uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. - Nie jedyna - powiedział. - Papież nie mógł przesłać przeze mnie zbyt wielu listów. Istniało zagrożenie, że mogą mnie ująć. Jeśliby znaleźli przy mnie liczne pisma papieskie, los Ojca Świętego stałby się jeszcze cięższy. Dlatego papież polecił mi przekazać swemu umiłowanemu synowi, władcy Niemiec, ustne posłanie. Henryk pochylił się na tronie. - Słuchamy z największą uwagą - powiedział chrypliwie. - Papież mniema - zaczął Bruno - iż czas już najwyższy, by skończyła się władza Krescencjuszów nad Wiecznym Miastem. Prosi wiernego syna Kościoła, za jakiego cię uważa, królu, byś porzuciwszy wszelkie niesnaski z sąsiadami pośpieszył na pomoc uciemiężonemu Kościołowi. Sylwester Drugi mniema także, iż dotąd nie zdołasz, panie, nałożyć na swe skronie diademu cesarskiego, dopokąd Rzymem władać będą Krescencjusze. Tyle kazał mi powtórzyć. Od siebie pragnę dodać, iż papież cierpi prześladowanie od tego rozpanoszonego w Rzymie rodu. - Cesarz Otto także nie potrafił ich poskromić - usłyszał wypowiedzianą przez Taginona uwagę. - Zapewne przeszkadzała mu w tym żona zamordowanego Jana Krescencjusza. Bruno udał, że nie słyszy. Mówił dalej. - Dlatego pytam wspaniałego władcę, króla Henryka, azali i kiedy zamierza ruszyć do Wiecznego Miasta. Henryk wcisnął się w tron. Nie odpowiadał. Znowu zapanowało znieruchomiałe milczenie. Bruno już z tym oswojony również trwał nieporuszenie. I nagle nastąpiło błyskawiczne porozumienie między królem i Taginonem. Jakby poderwani jednoczesną siłą uczynili obaj pół obrotu i już patrzyli sobie w oczy. Henryk nieznacznie poruszył ustami, Tagino kiwnął potakująco głową. A kiedy król znów zwrócił twarz ku Brunonowi, wyglądał jak jaśniejący obraz łaskawości. Mówił miło: - Dzięki ci, Brunonie z Kwerfurtu. Twoje słowa rozradowały nasze smutne serce. Radzi jesteśmy, że Ojciec Święty pamięta o nas i chce oprzeć potęgę Kościoła na sile niemieckich rycerzy, a nawet pragnie oddać Kościół pod przemożną opiekę króla Niemców, by potem wspólnie zapanować nad całym chrześcijańskim światem. Bruno żachnął się. Postąpił krok naprzód i już chciał wyjaśnić, że panowanie nad światem, takie panowanie, o jakim myśli król niemiecki, nie leży w zamierzeniach papieża. Ale nim wypowiedział pierwsze słowo, usłyszał łagodnie przymilny głos króla: - Zechciej nam uczynić łaskę, Brunonie z Kwerfurtu, i przybądź jutro na zamek. Pragniemy radośnie obchodzić święto Zmartwychwstania Pańskiego. Z sercem rozradowanym nowinami, jakie nam przyniosłeś. Prócz ciebie będziemy gościli inne znakomite osoby. Zatem - tu król zawiesił głos i kończył już uroczyście - czekamy cię, Brunonie z Kwerfurtu, jutro po mszy porannej na naszych królewskich komnatach. Opuścił głowę, jakby dając znak, że wszystko, co ma do powiedzenia, powiedział. Bruno już drugi raz tego dnia złożył uroczysty pokłon i powoli odchodził. W gospodzie mówił do Hezycha rozdrażnionym głosem. - On się tak zachowuje, jakby Otto mógł wrócić z tamtego świata i strącić go z tronu. Ciągle same złe rzeczy o zmarłym. To nieważne, że papież woła o pomoc, że jest prześladowany, że kościół w Rzymie potrzebuje wsparcia... - Broniłeś Ottona? - spytał cicho Hezych. - A czyż mogłem spokojnie słuchać, jak go mianują szaleńcem? - odpowiedział pytaniem. Znów zadziwiły go słowa Hezycha wypowiadane tak spokojnie: - Jestem tu po to, by się tobą opiekować, Brunonie, i usługiwać ci. Nie będę przeto radził, jak postępować z możnymi tego świata. Mniemam jednakowoż, że chyba nie powinieneś występować na dworze Henryka jako rzecznik czci Ottonowej. Otto był i przeminął. Wszystko najlepsze, co po nim zostało, znalazło schronienie w twoim sercu. Niósłbym to w cichości. Twoje zadanie jest inne. Masz dojść do kraju Bolesława. Masz głosić Słowo Boże poganom. Wszystko, co do tego celu nie wiedzie, nie powinno być przez ciebie zauważane. - Cóż tedy czynić? - zapytał Bruno. - Czekać! - padła odpowiedź. - Spokojnie czekać, aż król niemiecki przestanie uznawać cię za gorącego zwolennika Ottona. Ma tych zwolenników w swoim królestwie wielu, zbyt wielu, by chętnym okiem patrzeć na jeszcze jednego. - Tedy milczeć, gdy opluwa pamięć Ottona? Hezych wzruszył ramionami: - Nie najmowałem się na doradcę biskupa, ale powiem, najlepiej milczeć. I Hezych wziął się do porządkowania ich wspólnej izby. Bruno obserwował go spod oka. Nigdy przedtem nie zastanawiał się, jaki jest Hezych. Po prostu był. Wystarczyło, że Bruno wyciągnął potrzebującą rękę i już trafiał na dłoń Hezycha, zawsze pomocną. Teraz oto patrzył na niedużego młodego mężczyznę o szarych oczach i niezbyt ciemnych włosach, o opanowanych ruchach i spokojnej mowie. Tknięty nagłym uczuciem poderwał się z zydla i stanął przed Hezychem. Patrzył w te szare oczy, zdziwione jego wybuchem, i mówił: - Czy wiesz, Hezychu, że nigdy nie miałem takiego jak ty przyjaciela? Prawda, był Benedykt, ale on inaczej... Usłyszał opanowany głos: - I ja także, Brunonie, nie miałem przyjaciela takiego jak ty. I innego nie chcę mieć. - Nieoczekiwanie zmienia temat. - Wiesz - powiedział - widziałem dzisiaj na podgrodziu dziwnych ludzi. Byli odziani w skóry... Tutejsi gadali, że to poganie, Lutycy. - Poganie? Lutycy? W Kwedlinburgu? Przed samą Wielkanocą? Jakże to? - zdumiał się Bruno. - Ano, tego też nie mogłem się dowiedzieć, choć pytałem niejednego. Ktoś gadał, że to poselstwo. - Pogańskie poselstwo? Do kogo? Przecież nie do króla. Wzruszył ramionami i przestali sobie obaj zaprzątać tym głowy. Kiedy nazajutrz zmierzał ku zamkowi, kroki jego były szybkie. Nie wyglądał na biskupa ten odziany w benedyktyński habit młody człowiek o pogodnej twarzy. Bruno był szczęśliwy. Drogę przed sobą miał jasną i wiedział, jak nią kroczyć. Był też wolny. Całym sobą odczuwał wolność. Nie miał panów na ziemi. Nikomu nie służył, tylko Temu, co w niebiosach. Ani przypuszczał, że jeszcze nim skończy się dzień, na jego jasne niebo wypłyną ciężkie chmury i zamroczą, wchłoną w siebie wszystkie blaski, że opowieść nielubianego kuzyna zaćmi wszelką radość i że na drodze Brunona polski Bolesław stanie po raz piąty. Bolesław po raz piąty Klęczał w kwedlinburskiej katedrze, wciśnięty w kąt nieopodal ołtarza. Benedyktyński habit czynił go niemal niewidocznym w półmroku. I nie mógł się modlić. Był w usposobieniu sprawiającym, że dawał pierwszeństwo oczom, nie duszy. Ogarniało go rozbawienie, nieprzystojna wesołość, choć w katedrze wszystko odbywało się z kamienną powagą. U ołtarza wysoki sztywny Tagino celebrował w licznej asyście uroczystą mszę wielkanocną. W prezbiterium po prawej stronie siedział król Henryk w otoczeniu swojej świty. Po lewej stronie, właśnie naprzeciw Brunona, siedziała królowa Kunegunda w gromadzie podstarzałych dam. Górowała nad nimi wzrostem i bujną, rozłożystą urodą. Ponieważ była kobietą, o której mówiła cała Germania, Bruno jął się jej przyglądać. Od niej właśnie, od Kunegundy, zarówno Henryk, jak i jego zwolennicy oczekiwali spadkobiercy wywalczanych splendorów i władzy. Rycerze, a nawet biskupi, ukradkowymi spojrzeniami obrzucali kibić królowej, ciągle od nowa się spodziewając, że ujrzą lekką otyłość. Jak dotąd Kunegunda nie spełniła tych nadziei, choć wyglądała na niewiastę, której macierzyństwo nie powinno sprawiać najmniejszych trudności. Jej duża twarz o skórze białej, lekko przyprószonej złocistymi piegami wyrażała pogodę i bezbrzeżny spokój. Oczy wielkie, jasnoniebieskie co chwila zasłaniały się opadającymi sennie powiekami. Kiedy po skończonej mszy wstała i z pochyloną pokornie głową oczekiwała, aż Henryk do niej podejdzie, by wyprowadzić ją z kościoła, wyglądała jak uosobienie germańskiej płodności i rozrodczości. Henryk podszedł i wiodąc ją wśród tłumu środkiem katedry, o pół głowy niższy, spoglądał na małżonkę z jawnym uwielbieniem. Każde publiczne ukazanie się pary królewskiej sprawiało, że ich poddanych od nowa zaczynało dręczyć pytanie, dlaczego ci dwoje nie wydali jeszcze potomstwa. Trzydziestoletni Henryk i dwudziestoczteroletnia Kunegunda? A przecież gdy zostali sobie poślubieni przed laty wszystko wskazywało na to, że się miłują. Za brak potomstwa niektórzy obarczali winą Henryka. "Nigdy nie słyszano - powiadali - by miał bastardów. Zbyt jest cnotliwy". Inni mieli żal do królowej, że nie potrafi przymilić się małżonkowi. Tu i ówdzie odzywała się już plotka, że związek Henryka i Kunegundy jest dziewiczy. Ponoć królowa (zwykle w tym miejscu powoływano się na kogoś, kto miał krewnych u dworu), ponoć królowa uprosiła małżonka, aby uczcił jej czystość, aby wspólnie podeptali rozkosz cielesną i tym się Panu Bogu bardziej przypodobali. Dworzanie, co bardziej zaufani, parskali śmiechem słysząc takie wywody. Wtedy, na początku tysiąc trzeciego roku, jeszcze nie dawano wiary tej plotce. Bruno także przestał się nad tym zastanawiać. Jego myśl pobiegła ku innej sprawie. Spostrzegł, że jest pilnie obserwowany przez owego zasuszonego dworzanina, który dwa dni temu usiłował odprawić go z zamku. Gdy w tłumie wiernych wychodzili z kościoła, zasuszony starał się być w pobliżu Brunona. Tak przynajmniej, by go nie tracić z oczu. Na placu przed katedrą Bruno także czuł ostrożne pilnowanie. Pewnie mu przykazano, by baczył, co robię, i z kim mówię - Bruno uśmiechnął się do własnych myśli. - Ułatwię mu zadanie. Nieznacznie się zatrzymując i przepuszczając ludzi sprawił, że dworzanin znalazł się tuż, tuż. Wtedy Bruno odwrócił się i powiedział mile zaskoczony: - Cóż to za radość, że jest mi dane w tłumie obcych twarzy spotkać kogoś znajomego. Witaj panie... Tamten, usiłując ukryć niepokój, odpowiedział powitaniem. Szli teraz razem i wkrótce znaleźli się w komnatach królewskich. Wokół ścian wielkiej sali rozstawiono stoły uginające się pod misami ze świątecznym jadłem. Biesiadnicy gromadzili się jeszcze po kątach. Czekano, aż oboje królestwo przyjdą ze swoich komnat, by łaskawie spożyć świąteczny posiłek z dworem i gośćmi. Bruno, nie przerywając rozmowy z pilnującym go dworzaninem, rozglądał się po sali. Nie znał nikogo z tych ludzi. Kiedyś, jako przyjaciel Ottona, obcował z najpierwszymi mężami cesarstwa. Wielu miało sobie za zaszczyt rozmowę z nim. Niejednokrotnie proszono go o wstawiennictwo, choć czynił to rzadko, niechętnie i nie zawsze z zamierzonym skutkiem. W tej sali nie znał nikogo, choć wiedział, że jest obiektem ukradkowej obserwacji. Jego widać znano. Być może spoglądano na niego także dlatego, że niektórym dziwne się zdało, iż w dniu tak uroczystym i na ucztę przybył w benedyktyńskim habicie. Czyż miał wszystkim tłumaczyć, że najbardziej lubi ten właśnie strój? Wodząc wzrokiem po sali natknął się na zimne, intensywnie niebieskie oczy Wotana. Patrzyły ze szczupłej twarzy udanym spokojem i nie ukrywaną niechęcią. Tagino stał opodal wyprostowany, wysoki, a wokół niego wił się i pląsał w pokłonach, w półklęknięciach niski, grubawy kapłan, stosownie do dnia przyodziany. Bruno widział tylko tył jego głowy niemile znajomy. Głowa ta uniesiona ku twarzy Taginona nieustannie wykonywała ruch potakiwania. Nim jeszcze ten usłużny kapłan zwrócił się w jego stronę, Brunonowi zrobiło się przykro. Patrząc w zimne oczy Wotana skłonił się lekko. Otrzymał w odpowiedzi skinienie ledwie zauważalne, niemal pogardliwe, potwierdzone przymknięciem oczu. Wtedy ten pląsający odwrócił się i Bruno poznał Thietmara. Brzydka twarz kuzyna zaokrągliła się, co nadało jej wyraz nadętej pychą. Dostojna godność, z jaką teraz z kolei Thietmar oddał mu ukłon, tak rozbawiła Brunona, że pomachał wesoło ręką, witając kuzyna beztrosko, jak za szkolnych czasów. Wymiana zgorszonych spojrzeń między Taginonem a Thietmarem wyraźnie mówiła, że obecna pozycja tego ostatniego jest mocna i należało traktować go raczej z szacunkiem. Bruno z trudem wstrzymywał śmiech. Nagle zabrzmiały fanfary oznajmiające zbliżanie się pary królewskiej. Jakoż weszli: Kunegunda w błękitnej szacie obwieszona klejnotami. Na śnieżnobiałym, szczelnie okrywającym włosy zawiciu spoczywała królewska korona. I kiedy Kunegunda tak szła; duża, rozłożysta, dostojna, wyprzedzający ją o krok król Henryk zdał się ciemną, smutną plamą na jej nieskazitelnym błękicie. Tuż za królem i królową postępowała niska korpulentna niewiasta w książęcej koronie. Potem dwaj młodzieńcy: jeden wysoki, chmurny, z oczami opuszczonymi ku ziemi, drugi młodszy, pucołowaty, lekko rudawy, rozglądał się na wszystkie strony, ciekawy i wesoły. Obecni stanęli wokół stołów, a Tagino odmówił modlitwę. Potem para monarsza zajęła przygotowane dla niej miejsca. Zaczęto też sadzać biesiadników według godności. U boku królowej zasiadła korpulentna księżna, obok króla chmurny młodzieniec unikający ludzkiego wzroku. Nie odstępował go ten drugi, weselszy. Naprzeciw pary monarszej zasiadł Tagino. Dalej przedniejsi grafowie i margrafowie oraz dostojne damy z nimi. Reszcie biesiadników zostawiono wolną rękę w zajmowaniu mniej ważnych miejsc. Bruno z zasuszonym dworzaninem nie pchali się zbyt wysoko. Usiedli skromnie bliżej szarego końca stołu. Już się prawie zaprzyjaźnili. W wytwornej łacinie wiedli rozmowę o muzyce. Zasuszony bardzo się nią interesował: Wyznał nawet z nikłymi rumieńcami na papierowych policzkach, że sam, w chwilach wolnych od służby na komnatach królewskich, grywa na lutni. Bruno nie zdążył skończyć opowieści o arabskich instrumentach muzycznych, które mu kiedyś pokazywał i działanie wyjaśniał papież, bo oto usłyszał za sobą tak dobrze znany głos. Thietmar mówił po niemiecku, głosem pełnym godności: - Czy zezwolisz, Brunonie, że spocznę obok ciebie? - Salve, Thietmar! - powitał go po łacinie jak niegdyś w szkole i wskazał na stojący obok zydel. - Siadaj, zaszczyt to dla mnie. Pogadamy o dawnych czasach. Thietmar, wyraźnie urażony bezceremonialnym traktowaniem, powoli sadowił się na zydlu. - Cóż u ciebie? - zagadnął po łacinie Bruno. - Mówiono mi, że jesteś przeorem w klasztorze w Walbeck. - Och, nie - wyjaśnił Thietmar - jestem przeorem klasztoru, który mój dziad Lotar zbudował na cześć Matki Boskiej w miejscowości Leśny Strumień. - Pamiętam, że to blisko Walbeck - powiedział Bruno po łacinie. - Czy otrzymałeś także święcenia kapłańskie? Thietmar chrząknął, poruszył się na zydlu, otwierał i zamykał usta, namyślając się nad odpowiedzią. Bruno z żalem pomyślał, że oto sprawił kuzynowi przykrość. Usłyszał jego głos pełen dawnej, tak dobrze z czasów szkolnych zapamiętanej niechęci. Thietmar mówił po niemiecku: - Nie mam święceń kapłańskich. Jeszczem nie dostąpił tego zaszczytu. Mniemam wszelako, iż dostąpię go wcześniej niźli ty swojej sakry biskupiej. Z przyjemnością przyglądał się Thietmar zmieszaniu Brunona. - Kto ci mówił o mojej sakrze? - Bruno pozostał przy łacinie. - Tagino. - Czemu Tagino nie porozmawia o niej ze mną? - Porozmawia - padła niemiecka odpowiedź. - Kiedy? - Wkrótce się dowiesz. - Widziałem - Bruno nie ustępował z łaciny - iż rozmawiałeś przyjaźnie z Taginonem. Jesteś jego zaufanym? - Mam ten zaszczyt - Thietmar uparcie odpowiadał po niemiecku. - Tagino rozmawiał o twojej sakrze nie tylko ze mną. Także z królem. - Nadął się dumny ze swej wiedzy. Bruno uśmiechnął się, a w głębi duszy postanowił, że nigdy nie powie przy Thietmarze: "moja sakra". Zapytał z ciekawością: - Kim są ci dwaj młodzieńcy siedzący u boku króla? Thietmar zdumiał się, że Bruno nie podejmuje tematu sakry. Mimo woli przeszedł na łacinę. Jął prawić tonem człowieka wprowadzonego w najtajniejsze sprawy dworu. - Och, ci dwaj to są młodzi książęta czescy. A niewiasta siedząca obok naszej królowej to matka młodzieńców, księżna Emma. Brunonowi przypomniała się opowieść biskupa Gebharda o smutnych losach młodych Przemyślidów. Poczuł litość w sercu. Pojął, że Jaromir to ten, który unika ludzkich spojrzeń i siedzi z posępną miną. Na tym dworze przecież wszyscy wiedzą o jego wstydliwym kalectwie. Nie spuszczając oczu z młodych książąt zapytał: - To Jaromir i Oldrzych, prawda? Czemu są tutaj? Czemu nie na Hradczanach? Thietmarowi wyraźnie nie w smak była ta wiedza Brunonowa, bo nadął się jeszcze bardziej i powiedział: - Jakże mogą być na Hradczanach, skoro tam siedzi teraz Bolesław? - Ich starszy brat, Bolesław? Wrócił do Pragi? Bolesław Rudy? Kiedy ostatni raz mówiono mi o Czechach, panował tam Wło-dzi-wój - powiedział to imię powoli i może zbyt głośno, bo doleciało do uszu Jaromira i ciężkie nieufne spojrzenie młodego księcia omiotło Brunona. - Kto ci mówił o Czechach? - zapytał Thietmar badawczo. - Nie pamiętam - odparł Bruno po krótkim namyśle. Thietmar przyjrzał mu się podejrzliwie, jakby nie dawał wiary jego słowom. Potem westchnął i rzekł: - Włodziwój umarł z przepicia. Dużo się działo, Brunonie, w początku tego tysiąc trzeciego roku, szczególnie w Czechach. - Thietmar znowu był dumny ze swej wiedzy. Pouczał. Prawił... - Tedy trzeba, abyś wiedział, Brunonie, iż po haniebnej śmierci Włodziwoja zapragnęli Czesi powrotu młodych książąt. Odwołali ich z wygnania. Niedługo jednak Jaromir i Oldrzych, a także ich dostojna matka, księżna Emma, władali Czechami, bo oto książę polski, Bolesław, zebrawszy swoje wojska uderzył na młodych Przemyślidów i po raz drugi wypędził ich z Pragi. Na opustoszałym znowu tronie posadził swego krewniaka, Bolesława Rudego. Żeby prawdę rzec, nie napotkał zbyt wielkiego oporu. Czesi woleli jednak swojego księcia niż kastrata Jaromira czy niedolatka Oldrzycha. Thietmar opowiadając wchodził, być może nieświadomie, na coraz głośniejsze tony. Siedzący bliżej biesiadnicy, chcąc nie chcąc, musieli słuchać jego wywodów. Nie spuszczał z niego oczu młody książę Jaromir. Przy ostatnich słowach Thietmara gwałtownie opuścił głowę. Thietmar zaś, nie widząc tego, zwrócony do Brunona prawił dalej. - Ten polski Bolesław doprowadził do krótkotrwałej zgody między Rudym i Wrszowcami. Krótko trwała, choć zaprzysięgały ją obie strony. Bolesław czeski bowiem, widząc, jak jego naród nakłaniany przez Wrszowców oddaje się potępienia godnym praktykom pogańskim i w zupełnej pogrąża się obojętności religijnej, posunął swą niegodziwość do tego stopnia, że zebrawszy u siebie wszystkich Wrszowców, zabił naprzód własnoręcznie swojego zięcia, który z rodu Wrszowców pochodził. (Rudy zabił go uderzeniem miecza w głowę.) A potem jeszcze, przy pomocy współuczestników tej zbrodni, pozbawia życia pozostałych bezbronnych Wrszowców. - Tu Thietmar podniósł w górę zaciśniętą pięść: Jął nią wygrażać. Był prawdziwie zagniewany, kiedy krzyczał: - Ten krwi żądny i pełen fałszu człowiek, niegodny dożyć połowy dni mu przeznaczonych, dopuścił się takiej zbrodni w świętym okresie wielkiego postu! Thietmar nagle opuścił pięść. Spostrzegł, że w komnacie panuje cisza, a wszystkie głowy, także króla i królowej, także Taginona zwrócone są w jego stronę. Zabrzmiał głos króla: - Praw dalej, Thietmarze. Niechaj wielce naszemu sercu miły Bruno z Kwerfurtu, a takoż inni goście posłyszą o zbrodniach polskiego Bolesława. - Zbrodnie polskiego Bolesława? - zdumiał się głośno Bruno. I nim przebrzmiały jego słowa pojął, że tego oczekiwano: by właśnie tak z niedowierzaniem zapytał. Król przemówił teraz łaskawie, pouczająco: - Nie jest nam tajna, Brunonie z Kwerfurtu, głęboka przyjaźń, jaka cię łączyła ze zmarłym cesarzem. Mniemamy, że miłość, którą żywił do polskiego Bolesława, nie mierziła cię w Ottonie. Pragniemy tedy, abyś poznał, kogo oto miłował. - Tylko niedoświadczony młodzieniec wychowany przez Greczynkę i Burgundkę mógł miłować takiego nikczemnika jak polski Bolesław - zagrzmiał Tagino. Bruno, pomny na przykazania Hezycha, milczał. Tagino zaś rozkazał: - Praw nam dalej, Thietmarze, co się działo w Czechach. Wezwany podjął: - Czesi, przerażeni rzezią Wrszowców dokonaną przez Rudego, wysłali tajemnie posłów do polskiego Bolesława, aby mu przedstawić ogrom dokonanej zbrodni i błagać o wybawienie od tak niebezpiecznego władcy. Bruno starał się nie okazywać ciekawości, z jaką chwytał słowa Thietmara. Ale jego muzykalne ucho uchwyciło w głosie kuzyna fałsz, złośliwą radość, triumf przed zadaniem ciosu. Słuchał. - Życzliwie przyjął czeskich posłów polski książę - prawił tymczasem Thietmar. - Zaraz też przez zaufanego gońca zaprosił Rudego na tajemne, w obecności kilku tylko ludzi, spotkanie. Miało się ono odbyć w ustronnym grodzie i obaj Bolesławowie mieli omówić sprawy wspólnie ich obchodzące. Rudy niczego nie podejrzewając zgodził się i wkrótce przybył na umówione miejsce. Doznał bardzo serdecznego przyjęcia. Ucztowano tego dnia hucznie i przyjaźnie, lecz w nocy słudzy polskiego księcia wyłupili Rudemu oczy i w ten sposób unieszkodliwili go, by nie mógł ani popełniać strasznych zbrodni, ani w ogóle panować. O Boże! - jęknął w duchu Bruno, ale starał się nie pokazać wrażenia, jakie na nim wywarła ta wiadomość. Wiedział, że jest obserwowany. Zresztą dalszy ciąg Thietmarowej opowieści snutej umiejętnie i z poczuciem dramatyzmu przykuł jego uwagę. - Zaraz na drugi dzień - prawił Thietmar - polski Bolesław pośpieszył do Pragi. Jest on po matce, księżnie Dobrawie, Przemyślidą. Przeto mieszkańcy Pragi powitali go z weselem i jednomyślnie obwołali swoim władcą. Bolesław przybrany w sukmanę Przemysła objął w posiadanie stolicę i całe Czechy. W miarę jak rosła jego władza, podnosiła się do niebywałych rozmiarów zuchwałość jego niepohamowanych zamierzeń. - Niepohamowanych zamierzeń? - nie wytrzymał tym razem Bruno. Czuł na sobie nieprzychylne spojrzenia. Pragnął jednak znać prawdę. Thietmar zwracał się teraz znowu tylko do niego: - A tak, niepohamowanych. Posłuchaj, kuzynie. Kiedy król Henryk miłościwie nam panujący, zwierciadło cnót wszelkich, dowiedział się o tych zdarzeniach z nadchodzących pogłosek, przyjął to z pochwały godną powagą i cierpliwością. Płaszczy się przed królem. Usiłuje przy tym ogniu upiec również coś dla siebie. Jak zawsze Thietmar - zaszemrała Brunonowi myśl. Słuchał. - Nie zwracał już nasz król uwagi na krzywdy Czechów. Uznał, że najlepiej będzie wysłać posłów do Bolesława z następującą propozycją: jeżeli polski książę zajętą ziemię czeską zgodzi się dzierżyć z łaski naszego króla jako lenno wedle wymogów starego prawa i jeżeli będzie służył wiernie królowi Henrykowi, to król uzna prawo Bolesława do Czech. Jeżeli Bolesław nie zgodzi się na propozycję naszego pana, to król Henryk wystąpi przeciw niemu siłą zbrojną. I jak sądzisz, Brunonie, co uczynił Bolesław? Bruno milczał, ogarniała go radość, ale nie chciał ułatwiać im sprawy. Thietmar wstał, wyprostował się, jak tylko pozwalał mu na to niewielki wzrost, i zawołał dramatycznie: - Bolesław odrzucił łaskawą propozycję króla Niemiec. Uniesiony pychą odrzucił ją z oburzeniem. Przeto wkrótce spotka go tak bardzo zasłużona kara. W sali zaległa cisza. Przerwał ją po chwili chrypliwy głos króla: - I cóż teraz rzekniesz, Brunonie z Kwerfurtu? Bruno wstał, zwrócił ku Henrykowi rozjaśnioną twarz. Powiedział: - Zechciej zezwolić, panie, bym zadał kilka pytań. - pytaj. - Prażanie chcieli, by polski Bolesław zasiadł na tronie Przemyślidów? - Ponoć chcieli - brzmiała niechętna odpowiedź. - Prosili go o to? - Ponoć prosili. - Bolesław włada Czechami z woli samych Czechów? - Tak powiadają ludzie, którzy widzieli jego triumfalny wjazd do Pragi - odezwał się nagle Jaromir. Teraz Bruno mówił powoli, starannie dobierając słów: - Cesarz Otto, który w swej łaskawości niezmiernej zwał mnie przyjacielem, widział w Bolesławie swego następcę na tronie rzymskich cezarów. Mniemam przeto, że raduje się tam w niebie, widząc Bolesława na czele wielkiego państwa Słowian. Przeto i ja się raduję. Ty się także raduj, o wielki królu, bo wszystko idzie ku dobremu. Henryk znowu uczynił ruch, jakby się chciał wcisnąć we własny fotel. Królowa Kunegunda pogładziła czule jego rękę. W sali rozległ się żelazny głos Taginona: - Mniemam, panie nasz i królu, że nadszedł czas, by dopuścić przed twoje oblicze czekających w sąsiedniej sali. Oni przecie także są gośćmi króla. Goście króla Henryk wstał ze swego miejsca, podnieśli się wszyscy biesiadnicy i zabrzmiały fanfary. Bruno zauważył, że Thietmar chyłkiem opuszcza swoje miejsce. Boi się - pomyślał z rozbawieniem. - Zbyt głośno mówił do mnie "kuzynie". Fanfary grzmiały nieprzerwanie, a do sali wkroczyli dwaj rycerze. Byli w zbrojach, tylko głowy mieli odkryte. Ten, który szedł pierwszy, był siwy. Jego poorane oblicze zdało się Brunonowi dziwnie znajome. Drugi rycerz, wyraźnie młodszy, robił wrażenie wystraszonego i jakby się starał skryć za tym siwym. Bruno mimo woli podniósł pytające spojrzenie na towarzyszącego mu dworzanina. Usłyszał mówione szeptem wyjaśnienie: - Starszy to Otto, książę Karyntii. A za nim Ernest, syn margrabiego Ludpolda. Przybyli, by prosić króla o przebaczenie za przegraną bitwę z Arduinem. Bruno o więcej nie pytał. Znów starał się, by na jego twarzy wrażenia nie odbijały się zbyt wyraziście. Otto, książę Karyntii, ojciec zmarłego papieża Grzegorza Piątego, wuj zmarłego cesarza. Wielu ludzi w nim widziało nowego władcę z racji wieku, siły charakteru i bliskiego pokrewieństwa z Ottonami. Ale on zrzekł się tej godności i jako jeden z pierwszych uznał Henryka bawarskiego królem Niemiec. Teraz musi go błagać o przebaczenie za przegraną bitwę. Fanfary umilkły. Henryk wstał i wyszedł naprzeciw księciu Ottonowi. Podtrzymał go, nie pozwolił uklęknąć. Powitał łaskawie i prowadził na miejsce za stołem. To Ernest ukląkł i wypowiedział błagalną formułę. Henryk prawie nie słuchał. Ernestowi także kazał usiąść za stołem. Skinieniem ręki przywołał pazia trzymającego kowaną skrzynkę. Wydobył z niej dwa łańcuchy. Złoty zawiesił na szyi księciu Ottonowi, srebrny Ernestowi. Powiedział z niezwykłą łaskawością: - Losy bitwy nie zawsze zależą od dowódców. A ponadto Arduin, król Longobardów, nie dotrzymał rycerskiej umowy. Jest wrogiem podstępnym i równie nie przestrzegającym umów jak Bolesław polski. Otto z Karyntii skrzyżował ręce na piersiach i schyliwszy siwą głowę powiedział: - Dzięki, panie, za królewskie dary, ale stokroć bardziej dzięki za słowa otuchy i iście ojcowską pociechę z nich płynącą. Zaiste, tam, pod Górą Węgierską, Arduin użył wobec nas podstępu niegodnego ni władcy, ni rycerza. Codziennie wznoszę modły do Boga za dobrych niemieckich rycerzy, którzy w tej bitwie polegli. Jedyna moja pociecha stąd płynie, że Arduin musi się modlić za wcale nie mniejszą ilość rycerzy longobardzkich. Król uśmiechnął się łagodnie, łaskawy uśmiech rozjaśnił białe oblicze królowej Kunegundy. Wszyscy teraz patrzyli na Ernesta, od niego także oczekując wypowiedzi. Że jednak Ernest milczał, odezwał się znowu król: - A dlaczego nie przybył Otto, syn grafa Herberta? Wszak to on swoją ucieczką z pola bitwy wywołał zamieszanie w naszych szeregach i osłabił ich siłę. Z was trzech tylko on powinien błagać o przebaczenie. Czemu tedy nie przybył? Stary książę Karyntii tym razem nie odpowiedział. I tylko zabrzmiał szyderczy głos Taginona: - Pewnie biskup Gebhard zatrzymał braciszka w Ratyzbonie. Król uśmiechnął się nieznacznie, więc zaraz tu i ówdzie dały się słyszeć wybuchy wesołości, które wkrótce ucichły, a nad stołem biesiadnym zaległo kłopotliwe milczenie. I znowu przerwał je król, zwracając się do księcia Karyntii: - Przegraliśmy tę bitwę z Arduinem, ale wojna z nim jeszcze przed nami. Wielu bowiem mamy wrogów. Przed nami także rozprawa z polskim Bolesławem. My, król niemiecki... - tu Henryk powiódł oczyma po zebranych, o jedno mgnienie oka dłużej niż na innych patrzył na Brunona, a potem ciągnął dalej, biorąc na świadka swoich trudów całe zgromadzenie. - My, król niemiecki, a także nasza rada, szukamy sprzymierzeńców do walki ze zdradą, która czai się zewsząd w naszym własnym kraju, a także do walki z wrogami szarpiącymi nam granice. Szczególnie ci ostatni są groźni. Przeto każdy, kto chce u naszego boku walczyć przeciw takiemu wrogowi jak polski Bolesław, jest naszym sprzymierzeńcem. Jest bliskim naszemu sercu sprzymierzeńcem. To powiedziawszy, król klasnął i znów zabrzmiały fanfary. Wkroczyło ich siedmiu. Byli wysocy, dorodni, odziani w wilcze skóry, które przecież nie zakrywały ich mocarnych ramion. Idący na przedzie niósł wielką chorągiew, na której jaskrawymi barwami był wyobrażony straszliwy bożek o trzech głowach. Środkowa, wielkooka, ozdobiona iście diabelskimi rogami, wyszczerzała zęby, grożąc całemu światu. Był to wojenny portret słowiańskiego Swarożyca. Za taką chorągwią ruszały w bój zastępy Lutyków, Redarów, a także innych Słowian, związanych teraz w groźną siłę w potężnym związku wieleckim. - Kim oni są? - zapytał Bruno zasuszonego dworzanina. - To poselstwo Lutyków i Redarów - objaśnił tamten. - Nowi sprzymierzeńcy króla. Muzykalne ucho Brunona pochwyciło w słowach "nowi sprzymierzeńcy" leciutki ton dezaprobaty. Ale zasuszona twarz dworzanina nie wyrażała niczego. Bruno tedy jął patrzeć na widowisko, które się przed nim rozgrywało. Patrzył i nie dowierzał. Jakoż przed chorążego wystąpił starszy wiekiem wojownik. Na jego głowie sterczał czub siwych włosów związanych rzemieniem. Człowiek ten rozglądał się dokoła, wyraźnie usiłując opanować niepokój. Przełknął ślinę i zaczął wygłaszać uroczyste powitanie. Znał trochę niemiecki, ale słowa gubiły mu się, myliły, powtarzał je lub popadał w milczenie. Henryk z łaskawym uśmiechem, stojąc, wysłuchiwał niezdarnie dukanego powitania. Potem znów skinął na pazia i z tej samej skrzynki co łańcuchy dla Ottona i Ernesta wydobył łańcuch skrzący się kolorowymi szkiełkami. Niosąc go tak, by wszyscy widzieli, podszedł do siwego Lutyka. Powoli, z powagą nakładał mu błyskotkę na szyję. A musiał stanąć na palcach, bo Słowianin nie pochylił głowy. Nie nawykł. Lutycy nie oddawali zbyt wielkiej czci własnym książętom, a tym bardziej obcym. Król niemiecki obdarował następnie chorążego i pozostałych Lutyków pierścieniami. Nagle ów siwowłosy dobył nóż. Obecni zdrętwieli. Dwóch rycerzy rzuciło się ku starcowi z wyciągniętymi mieczami. - Stać! - zagrzmiał Tagino. - On nie ma złych zamiarów. Jakoż stary Lutyk z rozmachem uciął sobie czub siwych włosów. Któryś z posłów podał mu pęk trawy. Została ona zaraz wetknięta w ów czub, a najstarszy z posłów z uroczystą miną podał wiązankę włosów królowi. Henryk zrobił taki ruch, jakby chciał odtrącić podarunek albo się przed nim osłonić. Ale w tej właśnie chwili Tagino powiedział stanowczo: - Przyjmij, królu! To znak zawartego pokoju. Trzeba mu jeszcze uścisnąć prawicę na znak przymierza. I Henryk znowu z łaskawym uśmiechem przyjął pogański podarunek i wymienił ze starym Lutykiem mocny uścisk dłoni. Potem zaczął mówić. I mówił Henryk, król niemiecki, władca chrześcijański, powoli mówił, by zrozumiane zostało każde jego słowo. Lutycy słuchali nieruchomo, Niemcy podobnie. On prawił, że pospołu z rycerzami niemieckimi bić będą znienawidzonego, Niemcom i Lutykom jednako ciężkiego wroga: polskiego Bolesława, albowiem i Niemcy, i Lutycy krwawe z nim mają porachunki. A jeszcze teraz, gdy oto - nie pytając króla niemieckiego o zgodę - zajął ziemię Czechów od dawna z Lutykami zaprzyjaźnionych. Gdy pychą, męża niegodną, uniesiony, wygnał z kraju, z ojcowizny, z tronu, obu młodych Przemyślidów, którzy musieli szukać schronienia u króla Niemców, a teraz na to tylko liczą, że dzięki Niemcom i sprzymierzonym wojskom Lutyków odzyskają tron w Czechach i wrócą do ojczyzny. Podczas tej przemowy Henryka, zdało się Brunonowi, że we śnie napadły go koszmary. Przecież to, na co patrzy, i co słyszy, może się dziać tylko w złym śnie. Spoglądał kolejno na obecnych i znowu koszmarem mu się zdała biała twarz królowej okraszona łaskawym uśmiechem i uszczęśliwiona twarz księżnej Emmy, która ruchem głowy potakiwała każdemu słowu Henryka, i czujna twarz Taginona, i triumfująca Thietmara i nawet ponura Jaromira. Spojrzał na twarz księcia karynckiego kamienną teraz, pełną odrazy. Zastanowił się, skąd zna tę twarz. Ależ tak, książę Otto wyglądał jak postarzały portret swego syna Brunona z Karyntii, papieża Grzegorza Piątego. I przez to przypomnienie Bruno pojął, że nie śni. To, w czym uczestniczy, jest rzeczywistością dużo gorszą od koszmarnych snów. Ze snów można się w końcu obudzić. Ogarnął go nagły żal, który go jakoś zdominował, wywołał tęsknotę i ból... Więc tak się grzebie marzenia Ottona? Więc tyle jest warta myśl papieża-mędrca o imperium, w którym miała panować Boża sprawiedliwość? Więc Romuald, żyjący w surowej podraweńskiej pustelni i zaprawiający zakonników do ciężkiej orki na niwie Pańskiej, jest głupcem, a wszystko, co głosi, nie ma znaczenia? Więc Benedykt, umiłowany mądry Benedykt najniepotrzebniej w świecie trudził się wędrówką do Polski. Takoż niepotrzebnie trudzili się Jan, Antonius i Barnaba. Wszystko zostało zmarnowane uściskiem dłoni, który chrześcijański władca, następca Ottonów, wymienił z Lutykiem. Tym przymierzem zostało zmarnowane. Przymierzem zawartym pod sztandarem rogatego, ziejącego nienawiścią Swarożyca. Bruno spojrzał na trzygłowego bożka i cała złość widniejąca w wielkich oczach, w wyszczerzonych zębach, jakby spłynęła w jego serce. Ogarnęła jak płomień, wymiotła inne uczucia. Uderzenie krwi do głowy... i przestał panować nad sobą. Gdzieś w głębi duszy głos podobny Hezychowemu powiedział spokojnie: "Twoja sakra, Brunonie", ale zaraz został zagłuszony przez ten gniewny szum krwi. I nagle w wymianę przyjacielskich zapewnień i hojnych obietnic ze strony króla, w dukane kolejne przyrzeczenia starego Lutyka, padły głośne słowa Brunona. Nie darmo czytywał ostatnio Cycerona. Bez trudu przychodziło mu teraz mówić pewnie, okrągłymi zdaniami. - I jakże to będzie, chrześcijański królu? W jakim szyku będziecie iść do boju? Krzyż będzie niesiony na przedzie czy ta chorągiew z wymalowanym pogańskim bożkiem? A może pójdą obok siebie? Krzyż i ta chorągiew, przed którą owi poganie składają krwawe ofiary z ludzi. Z chrześcijan! Tedy, jakże będzie, królu? W sali zaległa cisza. Widział twarze Lutyków, nie pojmujących, o czym mówi. Widział zwrócone ku sobie pobladłą twarz Henryka i skamieniałą Taginona. Mówił dalej: - Przybyłem z Rzymu na dwór chrześcijańskiego króla, którego papież Sylwester Drugi mieni umiłowanym synem Kościoła. I cóż mi było dane ujrzeć w sam dzień święta Zmartwychwstania Pańskiego? Oto król narodu tak dawno ochrzczonego sprzymierza się z poganami, by pod przewodem bożków walczyć przeciw innemu chrześcijańskiemu władcy? - Mienisz chrześcijańskim władcą człowieka, który oślepił swego krewniaka? - ryknął Tagino. - Księcia oślepił! Pomazańca Bożego z sąsiedniego kraju! Bruno podniósł rękę i jednak uciszył tym ruchem Taginona. Mówił teraz zupełnie spokojnie: - Zaiste, ciężki grzech popełnił polski Bolesław, krzywdząc tak straszliwie swego krewniaka. Ciężką też będzie musiał odprawić pokutę; nim grzech ten zostanie mu odpuszczony. Co zaś do grzechu, jaki się popełnia walcząc ramię w ramię z pogaństwem przeciw krzyżowi, to ja go nawet określić nie potrafię. Mniemam ponadto, iż ani cesarz Otto, ani papież Sylwester Drugi, ani mnich Romuald nie chcieliby plamić się takimi hańbiącymi widokami. Przeto i ja, ich uczeń i wysłannik, czynić tego nie będę. Wychodził z sali wśród całkowitego milczenia. - Musiałeś tak zrobić. Ale już nie krzycz - mówił potem w gospodzie Hezych, podając trzęsącemu się ze złości Brunonowi napar z gorzko pachnących ziół. - Napij się - mówił - a potem pomyślimy, co czynić dalej. - Nie ma o czym myśleć! - zakrzyknął Bruno, a gorący napar z ziół oblał mu palce. - Jutro skoro świt ruszamy do Kwerfurtu. - Jął dmuchać na sparzony palec, i chyba to, pospołu z gorzkim zapachem ziół, uspokoiło go nieco, bo spojrzał na Hezycha. - Powiedz... - poprosił. - Twoja sakra... - usłyszał. - Tylko król Henryk może sprawić, abyś ją nareszcie otrzymał. - Tedy co? - Bruno zerwał się z ławy, znowu krzyczał: - Tedy mam iść? Może uklęknąć? Może błagać tego sprzymierzeńca pogan, może ucałować jego rękę? - Jeżeli otrzymanie sakry będzie tego wymagało, powinieneś tak uczynić - odparł spokojnie Hezych. - Hezychu! - krzyknął znów Bruno. - Nie mówiłbyś tak, gdybyś widział tych pogan i ich diabelską chorągiew... Hezych nie tracił spokoju. Perswadował: - Tych pogan widziałem wczoraj na podgrodziu. Mówiłem ci o tym, Brunonie. A czy pomyślałeś, że oni na zawsze pozostaną poganami i zawsze będą czcili tę diabelską chorągiew, jeżeli ty i ludzie tobie podobni nie przyjdziecie do nich ze Słowem Bożym? - Nie pomyślałem, Hezychu. Zgrzeszyłem. - Mniemasz, że przymierze z Lutykami może ci jakoś przeszkodzić w otrzymaniu sakry? - Przymierze nie, ale to, co król musiał ode mnie wysłuchać w obecności tych pogan i wszystkich dostojników. To może prawdziwie zaszkodzić - odparł nagle zmartwiony. - Zatem musisz go jakoś ułagodzić - oświadczył Hezych. - Ułagodzić? Może w obecności tych pogan? - zbuntował się znowu Bruno. - Zapomniałeś, że jesteś mnichem i że ślubowałeś pokorę - Hezych jakby wylewał wiadro zimnej wody na głowę przyjaciela. - Powinieneś wyłożyć własne racje. I panować nad sobą, by nie zaprzepaścić sprawy. Bo wtedy nie pójdziemy ani do Polski, ani do pogan. A może zamierzasz całe życie spędzić w Kwerfurcie? Odrobina ironii w ostatnim pytaniu sprawiła, że Bruno zupełnie ochłonął. Patrząc na Hezycha powiedział: - Błogosławiony niech będzie dzień, w którym stanąłeś obok mnie. - W takim razie idę przygotować konie do jutrzejszej drogi - uśmiechnął się Hezych i wyszedł z izby. Sen o równinie był dziwny, inny niż wszystko, co śniło mu się dotychczas. Szedł wśród rozrzedzonej mgły, gdzieś daleko słońce skryte za oponą chmur rzucało skąpe blaski. I Bruno zobaczył stojące wzdłuż jego ścieżki jeden za drugim trzy krzyże. Szedł i podnosił je i układał starannie na lewym ramieniu, a gdy uniósł już wszystkie trzy razem, poczuł jak straszny to ciężar. Z ogromnym trudem usiłował postąpić krok, ale nie mógł nawet ruszyć nogą. Ugiął się, skulił i zapłakał głośno nad swoją bezsiłą. W tym płaczu zbudził się i podziękował Bogu za zbudzenie. Hezych jeszcze spał. Bruno cicho wstał z posłania, pomodlił i podążył na zamek. Jakby oczekiwano jego przyjścia. Zasuszony dworzanin nagle stanął obok niego. Poza słowami powitania dodał urzędowo: - Mam cię zaprowadzić do króla, Brunonie z Kwerfurtu. I gdy tak postępował za zasuszonym przez ciąg komnat i chwytał zdumione spojrzenia dworzan, świadków wczorajszego zajścia, jął się zastanawiać, co właściwie powie Henrykowi? Będzie przepraszał obrażony majestat? Chyba tylko to może uczynić. - Tu jest komnata króla - powiedział nagle zasuszony urzędowo. Potem rozejrzał się ostrożnie i dodał szeptem: - Nie tylko ty byłeś oburzony na owo przymierze z poganami. Książę Karyntii także rzekł, iż się nie godzi. Skłonił się sztywno i odszedł. Bruno wolno jął otwierać drzwi, pod którymi go zostawiono. - Czekam na ciebie, Brunonie z Kwerfurtu. Wejdź. - Usłyszał głos króla. Wszedł. Henryk siedział na niskim zydlu w szarej pospolitej szacie zbiedniały jakiś, mały. Korona nie zasłaniała dziś pokaźnej łysiny. Król niemiecki wyglądał jak człowiek słabowity, cherlawy i schorowany. Spojrzał na Brunona tak żałośnie, tak pokornie, że ten od razu pojął, jak bardzo zawinił. - Usiądź, Brunonie - król mówił cicho, chrapliwie, ręką wskazał stojący obok zydel. - Może niepotrzebnie chciałem, byś zobaczył tych Lutyków. Wybacz mi, proszę. - Panie - powiedział gorąco Bruno - to ja przyszedłem prosić o przebaczenie. Że ośmieliłem się wczoraj... Henryk machnął pobłażliwie ręką. - Oni, to znaczy Lutycy, nie pojęli, coś mówił. Zaś moi ludzie wiedzą przecie, że skoro nie mogę zgromadzić potrzebnej ilości wojska z samych Niemców złożonego, muszę się uciekać do pogańskiej pomocy. Serce mnie boli, ale muszę. Tylko że tobie takie tłumaczenie nie wystarcza. - Nie, panie - przyznał Bruno - nie wystarcza. Henryk pokiwał ze zrozumieniem głową i znowu jął mówić: - Taak... Ty przybywasz prosto z Rzymu. Jeszcze niedawno byłeś na dworze Ottona, jeden z pierwszych wśród jego zaufanych. Ale zechciej też pojąć, że kiedy żył Otto, inne rzeczy były ważne. I pod rzymskim niebem inne rzeczy są ważne. - Zaiste inne - westchnął Bruno. - A tu - powiedział nagle twardo król - tu tylko jedna sprawa jest ważna: walka z polskim Bolesławem, z tym najprzebieglejszym wrogiem Niemców, tym lennikiem nieposłusznym... - Bolesław jest twoim lennikiem, panie? - zapytał cicho Bruno. - Nie jest! Ale ja go zmuszę. Będzie. Jak ojciec jego był posłusznym lennikiem - wybuchnął Henryk. - Och, powiadają co starsi rycerze, że za życia margrabiego Hodona, ojciec polskiego Bolesława, Mieszko, nie odważał się wejść w kożuchu do izby, jeśli tam znajdował się Hodo. I nie odważał się siedzieć, gdy Hodo stał. Niech Bóg wybaczy Ottonowi! To on tak rozzuchwalił polskiego Bolesława. Czekał aż ucichnie ten wybuch, i gdy Henryk zamilkł, Bruno powiedział: - Ojciec święty Sylwester Drugi mniema, iż najważniejsze jest przybycie króla Niemców do Wiecznego Miasta po diadem cesarski. - Tak, tak, znam szlachetną myśl papieża - zgodził się Henryk nieoczekiwanie łagodnie. - O tym porozmawiamy kiedy indziej. Dziś chciałbym... I nagle przejście na pluralis maiestaticus. Chcielibyśmy wiedzieć, jakie ty masz plany. Jeżeli otrzymasz sakrę, cóż wtedy uczynisz? - Jeżeli otrzymam sakrę - odparł Bruno - będę biskupem pogan. Przeto udam się tam, gdzie oni żyją, by im głosić Słowo Boże. - Udasz się do Bolesława? - zabrzmiało ostre pytanie. Bruno myślał prędko, co Henryk wie o dziele Ottonowym, o eremie pewnie już założonym wśród puszczy w kraju Bolesława, o nowej metropolii. Nie mógł jednak mówić nieprawdy, więc odparł: - Tak. Tam czekają na mnie bracia, których Romuald (powiedział "Romuald", nie "Otto") wysłał do Polski z Pereum. Henryk odezwał się tak, jakby był zmuszony do wyjawienia tajemnicy, a nie chciał jej wyjawić: - Być może zacznie się wojna między nami a Bolesławem. Nie chcemy, abyś ty, człowiek tak znany i znaczny wśród Niemców stał po stronie naszego wroga lub choćby przebywał w jego kraju. To tylko przydałoby Bolesławowi zuchwałości. Czy zatem przyrzekniesz nam, Brunonie, że jeżeli skłonimy któregoś z naszych arcybiskupów, by udzielił ci teraz sakry, czy przyrzekniesz nam, że nie udasz się do Polski? Bruno nie namyślał się nad odpowiedzią. - Tego nie mogę przyrzec, panie. Zostanę namaszczony po to, by głosić Słowo Boże poganom mieszkającym za granicami Polski. - Zatem - powiedział król Henryk - nie możemy chwilowo spowodować, by w najbliższym czasie udzielono ci sakry biskupiej. Zawiadomimy cię, Brunonie, kiedy to może nastąpić. Czy możesz nam rzec, dokąd się teraz udasz? - Do Kwerfurtu. - Znakomicie. Gdybyś wyjechał stamtąd, zechciej nas zawiadomić. - Kiwnięcie głową i ruch ręki wskazywały, że posłuchanie jest skończone. Gdy zamyślony Bruno wyszedł z bramy zamkowej, zobaczył, że czeka na niego Hezych z objuczonymi końmi, gotowy do drogi. Hezych zapytał: - Dokąd jedziemy? - Do Kwerfurtu - uśmiechnął się Bruno. - I teraz będziemy długo w Kwerfurcie. Długo w Kwerfurcie Witali go z tak rozgłośną radością, że poczuł się wzruszony i niegodny. Wilhelm z Gebhardem wykrzykiwali na zmianę, jak to od tygodnia wyjeżdżają na miejsce, skąd drogę widać najdalej i wypatrują, czy dostojny brat wraca. Ojciec rozpogodzony na jego widok nagle posmutniał. - Nie chcę psuć ci tej chwili, synu, ale ona umiera. Chłopcy zamilkli. Bruno widział już tylko opuszczone głowy i załzawione oczy. - Pójdę do niej - powiedział. - Dopieroś zsiadł z konia - sprzeciw ojca brzmiał słabo, więc Bruno powtórzył: - Pójdę do niej. Graf odetchnął z ulgą i szepnął: - Dobrze. Ja nie mogę na to patrzeć. Bruno ruszył w stronę komnat matki. Na zakręcie schodów dogonili go bliźniacy. Mówili jeden przez drugiego, ale starali się robić to cicho. - Ojciec ciągle płacze, jak jest w komnacie mamy. - Gelzuza nie pozwala mu tam siedzieć. - On w nocy też płacze. Pogłaskał rozwichrzone czupryny i powiedział: - Ja teraz u niej posiedzę, a wy miejcie baczenie, by tu nikt nie hałasował. Kiwali głowami pełni zrozumienia i najlepszych chęci. Wchodząc do komnaty matki, Bruno poczuł najpierw silny zapach ziół, który nie zagłuszał jednak niemiłej woni przenikającej wszystko. Przy łożu pani Idy była Gelzuza. Nie odsłaniając twarzy spojrzała na wchodzącego. Wskazała miejsce, gdzie ma usiąść. I wtedy pojął, że matka naprawdę umiera. Przez ten krótki czas, gdy on przebywał w Kwedlinburgu, tak zmalała, iż można było myśleć, że w łożu grafini na Kwerfurcie leży mała wygłodzona dziewczynka. Bruno z udręką patrzył na jej walkę o każdy oddech. Musiała bardzo cierpieć. Właściwie należałoby modlić się o rychły koniec. Ale jak wtedy żyć? Prawda, lata całe przebywał poza domem i rzadko wspominał swoich. Może dlatego, że gdzieś tam głęboko wiedział: w każdej chwili może wspomnieć i w każdej chwili może wrócić do Kwerfurtu, do miejsca, gdzie zawsze ciepło. Teraz, kiedy odejdzie ten cień kobiety, jakże będzie można wymówić słowo "Kwerfurt"? Czym się stanie to miejsce, gdy zgaśnie jego płomień i światłość. Spostrzegł, że matka patrzy na niego. Szeroko otwartymi ciemnymi, jak jego, oczyma patrzyła miłośnie i nawet usiłowała się uśmiechnąć, ale wydała tylko jęk, w którym nie dosłuchał się swojego imienia. Ukląkł i starając się nie czuć przykrego zapachu jął całować jej wynędzniałe, bezsilne ręce. Nie wiedział, kiedy zaczęły mu płynąć łzy. Jedna spadła na dłoń matki i pani Ida spojrzała pytająco, a on poczuł wstyd. Uśmiechnął się, pogładził jej ramię, poprawił rozsypane ciemne włosy. Uspokajał spojrzeniem póki znów nie zasnęła. Czynił sobie ostre wyrzuty. Więc takim jest kapłanem?... Płacze, okazuje rozpacz matce, która wkrótce odejdzie z tego świata, a jak każde żywe stworzenie lęka się pewnie ostatniej chwili. Kapłan Chrystusowy powinien wiedzieć, że śmierć to tylko przejście do innego życia. Bez chorób i wojen. I że Pan Bóg ma dokładnie spisane wszystkie dobre uczynki, a pani Ida tyle ich spełniła... Przeżyła czterdzieści kilka lat nie zrobiwszy nikomu krzywdy. Nie zostawi po sobie ani jednego złego wspomnienia. Nie znajdzie się nikt, kto odetchnie z ulgą, nikt nie powie "nareszcie". U Pana Boga to liczy się najbardziej. Gładził wychudzoną zimną dłoń i starał się przekazać jej własne ciepło. Zgasła pewnej pogodnej nocy. Maj miał się ku końcowi. Księżyc wisiał wysoko na niebie, lał na ziemię przedziwne światło i najlżejszy nawet wietrzyk nie mącił ciszy umierania. Byli oboje z Gelzuzą przy łożu, kiedy pani Ida westchnęła głęboko kilka razy i przestała żyć. Bruno myślał, że zasnęła, ale usłyszał cichy szept. - Pani nie żyje. Nawet się nie zdziwił, że Gelzuza przemówiła. Ten czas, aż do chwili, gdy ciało pani Idy zamurowano w zamkowej kaplicy, upłynął Brunonowi tak prędko, że chwilami musiał liczyć na palcach, żeby sobie uprzytomnić, który właśnie mija dzień. Graf załamał się zupełnie. Prawie się nie odzywał, nie wychodził z komnaty, gdzie spoczywało ciało pani Idy, potem dniem i nocą nie odstępował trumny. Troska o niego, a także czynności związane z pogrzebem, przyjmowanie przybyłych licznie krewnych, rozmowy z sąsiadami, pocieszanie osowiałych braciszków, wszystko to spadło na Brunona. Minęły dwa tygodnie, nim w Kwerfurcie nastało zwyczajne życie. I wtedy dopiero okazało się, jak bardzo brakuje spokojnego, cichego głosu pani Idy, tych poleceń dotyczących każdej rzeczy w zamku i okolicach, choćby polecenia wydawane były słabym głosem z łoża. Graf, pan przecież zamku i włości nie wiedział, co czynić; gubił się, i gdyby nie wierna służba, gdyby nie Hezych, który ujął wszystko żelaznymi rękami, gospodarka w Kwerfurcie uległaby upadkowi. Tego upalnego czerwcowego dnia Bruno siedział w swojej komnacie i usiłował się modlić, ale nieposłuszne myśli ciągle od nowa chyliły się ku ostatnim zdarzeniom. Śmierć matki, gwar i tłok żałobników, krewniacy, którzy mu się przypominali, a on z uprzejmym uśmiechem udawał, że pamięta ich doskonale. Wszystko to było zbyt głośne, męczące, nawet ojciec, szczycący się synem-biskupem, jego podróżami i przyjaźnią ze zmarłym cesarzem. Brunonowi wstyd się było przyznać, ale poczuł prawdziwą ulgę, gdy orszak ostatniego z krewniaków zniknął za Lasem. Dopiero teraz mógł być sam. Nie na długo, bo zaraz będzie musiał iść do kaplicy, pomodlić się u grobu matki wraz z czuwającym tam ojcem i wyprowadzić go stamtąd na posiłek. Zasłona u wejścia uchyliła się i w progu stanął Hezych. Niósł dwie mocno zasznurowane sakwy podróżne. - Jedziemy gdzieś? - zdziwił się Bruno. - Jeszcze nie - odparł Hezych - ale przyniosłem twoje rzeczy. Czas, byś je przejrzał. - Moje rzeczy? - zdziwienie Brunona nie ustępowało. - Aż tyle ich nazbierałem? - To tak dużo? Nie martw się, nie wszystkie są twoje - uśmiechnął się Hezych, rozplątując rzemienie u sakw. Bruno jął je powoli opróżniać. Podbity futrem paradny błękitny płaszcz, podarek Ottona z czasów pierwszego pobytu w Rzymie (Bruno miał go na sobie podczas przejazdu przez Alpy). Drewniany, misternie zdobiony składany pulpit sposobny do czytania rozłożonej księgi lub do pisania, wygodny szczególnie w podróży. Dostał go od biskupa Gebharda... Paliusz starannie przez Hezycha spowity w płat płótna, by się nie pobrudziła biała delikatna wełna tkana we wzór z sześciu czarnych krzyży. Owinięta w skórę papieska licencja dla Benedykta i Jana. Rękopis żywota Adalberta, podarowany Brunonowi przez opata Jana Kanapariusza, i pergamin od Ottona, i ulubiona księga z czterema Ewangeliami, dar matki, i karty pergaminu, na których robił notatki o Wojciechu, pęk piór oraz inkaust w zamkniętym szczelnie półokrągłym naczynku. - Tyli szmat drogi przewiozłeś to wszystko Hezychu. Dzięki ci - szepnął z rozrzewnieniem. Hezych pochylony szukał czegoś na dnie sakwy. Po chwili wyprostował się. Trzymał w rękach cztery trzosy z pieniędzmi. Minę miał tak niewyraźną, że Bruno zapytał: - Czyje to? - Twoje - odparł Hezych i zaraz zaczął wyjaśniać: - Kiedy wstąpiłeś do klasztoru świętych Aleksego i Bonifacego, przestałem ci oddawać pieniądze. Nie oddawałem ani tych od cesarza Ottona, co mi je wręczał marszałek, choć nie przynależeliśmy do dworu, ani tych, które ci przysyłano z Kwerfurtu. Zauważyłem, że marnujesz pieniądze, oddając je różnym wydrwigroszom. Zbyt łatwo okłamywali cię, udając nieszczęśliwych, i bez skrupułów wyciągali od ciebie wszystko. Bruno rozłożył ręce bezradnym przepraszającym gestem, a Hezych mówił dalej: - Zacząłem chować twoje pieniądze, biorąc z nich tylko na to, co najpotrzebniejsze. Jak wtedy konie, kiedy wyruszaliśmy z Pereum. - Zebrałeś bardzo dużo pieniędzy. - Dużo - zgodził się Hezych. - Co z nimi zrobić? - Bruno naprawdę nie wiedział. - Mniemam - podjął Hezych z namysłem - że część trzeba zostawić na dalsze podróże. Będą nam potrzebne konie i inne rzeczy na drogę do pogan. Bo przecież pojedziemy, prawda? Bruno skinął potakująco głową i spytał zmartwiony: - A co z resztą? Już wiem! - zakrzyknął tknięty nagle myślą. - Zbudujemy kościół! - Chcesz powiększyć zamkową kaplicę? - spytał Hezych wcale nie zdziwiony zamiarem przyjaciela i już gotów w nim uczestniczyć. - Nie - odparł Bruno, coraz bardziej rozradowany. - Zbudujemy kościół na podgrodziu. Duży, kamienny, iżby ludzie mogli tam oddawać cześć Panu Bogu, a w razie wrogiej napaści znajdować schronienie. Sprowadź, Hezychu, kamieniarzy i budowniczych. Pogadaj z nimi. Chciałbym, aby ten kościół stanął prędko. Mamy przecież dużo pieniędzy, a czasu pewnie niewiele. Powiedz im... Ale już nie dokończył... Zasłona uchyliła się i do komnaty weszła Gelzuza. Trzymała w ręku zwitek pergaminu. Podała go Brunonowi i wyszła. Rozprostował pergamin. Czytał łacińskie słowa, ale ich treść jakoś nie mogła dojść do jego świadomości. Czytał jeszcze raz: "Dwunastego maja zmarł w Rzymie papież Sylwester Drugi". Mało wyraźnie "G" w rogu listu uznał Bruno już za coś zwyczajnego: Gdyby nagle zawaliło się kwerfurckie zamczysko, nie byłby tak przerażony. Nie pojmował, co Hezych mówi do niego o budowie nowego kościoła. Powiedział zmartwiałymi ustami: - W Rzymie umarł papież. - I Hezych umilkł. Po chwili spytał szeptem: - Krescencjusze? - Nie wiem. Napisano tylko, że dwunastego maja. - To źle, Brunonie, prawda? - zapytał Hezych. Bruno tylko kiwnął głową. Jeszcze nie pojmował nieszczęścia. - Henryk może się teraz nie zgodzić na twoją sakrę. Odwoła się do nowego papieża. Przecież może... - Może - zgodził się Bruno. - Widać Pan Bóg nie chce, by erem w Polsce i druga metropolia powstały zbyt łatwo. Pojrzyj, Hezychu, od czasu śmierci Ottona wszystko idzie jak z kamienia. - Ciekawe, czy Henryk już wie o śmierci papieża? - Mniemam, że ja wiem pierwszy - odparł Bruno - i nie będziemy nikomu mówić, Hezychu, dopóki nie ogłoszą tego w kościołach. Nawet mój ojciec ma jeszcze czas, by usłyszeć tę nowinę. Król Henryk też dowie się wkrótce. - Pojedziesz do niego? - Poczekam aż mnie wezwie - odparł Bruno. - Pójdę poszukać budowniczych i kamieniarzy - zakończył nieoczekiwanie Hezych i wyszedł. Bruno został sam. Chodził po komnacie, wyglądał przez okno, przekładał z miejsca na miejsce rozpakowane rzeczy i przez cały czas usiłował przyjąć, znaleźć we własnym umyśle miejsce na nowinę - nie mógł. Po raz drugi w ciągu niedługiego czasu jego plany i zamierzenia, jego przyszłość i to, czemu zamierzał się poświęcić, przedstawiało się jak jedno rumowisko. Umarł papież - nie ma ani jednego człowieka, który chce, by doszły do skutku plany Ottonowe. Prawda, jest Bolesław, odległy, zajęty teraz wojowaniem o Czechy. Po iluż to ciernistych drogach trzeba będzie iść do Bolesława? Bezmyślnie patrzył na karty pergaminu. I nagle zrozpaczona myśl czepiła się notatek czynionych w czasie podróżowania z Ottonem i później w Rzymie. Notatek o Wojciechu. Spadła na niego ta chęć, jak jastrząb spada z wysokiego nieba na upatrzony łup. Niecierpliwymi ruchami rozkładał Gebhardowy pulpit, rozpościerał Ottonowy pergamin, otwierał naczynko z inkaustem. Jeszcze sięgnął po Żywot napisany przez Jana Kanapariusza. Przeczytał pierwsze słowa: Est lotus in partibus Germaniae* (*Jest kraj na pograniczu Germanii [łac.]). - i dalej ustęp podnoszący cnoty księcia Sławnika. Potrząsnął przecząco głową, odłożył ten rzymski rękopis. Pochylił się nad pulpitem. Jeszcze przez chwilę opuszkami palców wyczuwał szorstkość pergaminu. Po namyśle napisał pierwsze słowa: Nascitur purpureus flos... Nascitur purpurelis flos Pisał: Zakwitł szkarłatny kwiat na ziemiach czeskich, wielkich rodziców większy jeszcze syn, złote jabłko wyrosło na szlachetnych gałęziach: przyszedł na świat chłopiec o pięknej twarzy, Lecz piękniejszym jeszcze duchu, imieniem...* Bruno zamyślił się. Odtwarzał w pamięci to imię tak jak je wymawiał Gaudenty. Powtórzył kilka razy głośno i napisał: Wogitihe. Wiedział, że to niezupełnie tak! Postanowił kiedyś w przyszłości zapytać kogoś bliskiego Wojciechowi i poprawić. Pisał: (...) a to imię przetłumaczone znaczy "pociecha wojska". Teraz trzeba było napisać coś o rodzicach Wojciecha. Nie chciał ich pokazywać tak, jak to uczynił Jan Kanapariusz. Postanowił napisać prawdę. Tę prawdę, którą przed laty wyznał mu wstydliwie Gaudenty, a i sam Wojciech z wyraźną przykrością wspominał. Pisał: (Wszystkie cytaty dotyczące żywota św. Wojciecha zaczerpnięto z książki: Piśmiennictwo czasów Bolesława Chrobrego, Warszawa, PWN 1966. Przekład Kazimierza Abgarowicza. Podobnie na stronach następnych.) Ojciec jego był to mąż znakomity i bardzo potężny. (...) Obfitował w szczęśliwość doczesną, miał tłum poddanych, dużo gwarnej czeladzi, dom pełen srebra i złota. Będąc panem ziemi, był wszakże człowiekiem średniej miary. Rzadko się modlił, ale odznaczał się szlachetnym miłosierdziem. O czystość nie dbał, a szczodrze za to wspierał ubogich. Matka pochodząca ze znakomitego rodu słowiańskiego wielkiej była zacności. (...) Jak powiadają, była to niewiasta czystych obyczajów, hojna w jałmużnach, wiarę potwierdzali uczynkami, szlachetności rodu swojego piękny dawali wyraz. Wchodził teraz w niemiłe i mało znane mu sprawy. Przez całe swoje życie mając przed oczami przykład rodziców serdecznie się miłujących, nie pojmował, co znaczy zdrada małżeńska. Nie wyobrażał sobie, jak to może być. Czuł podświadomy żal do Sławnika od czasu, jak usłyszał o jego zbyt pochopnym upodobaniu do kobiet. Chciał jednak jakoś umniejszyć jego winę: Sławnik był ojcem świętego. Napisał przeto o Strzeżysławie (...) sama, dbając gorliwie o czystość i służąc Bogu coraz bardziej w poufnej modlitwie, mężowi pozwalała grzeszyć nie z jedną, lecz z mnóstwem kobiet. Niechętnie odłożył pióro. Nie podobało mu się to, co napisał. Odsunął pulpit. Wstał, podszedł do okna. Patrzył na rozległe pola, na zboża, którym wkrótce nastanie pora żniw, ale nie widział piękna krainy otaczającej Kwerfurt. Wrócił do pergaminu. Jeszcze przeczytał, jak Jan Kanapariusz opisał, także jemu, Brunonowi, znane z opowiadania zdarzenie o cudownym ozdrowieniu Wojciecha we wczesnym dzieciństwie. Słowa Jana Kanapariusza budziły w nim sprzeciw. Postanowił opisać to inaczej: Tymczasem przekarmione mlekiem maleństwo zapada na gorączkę budząc w rodzicach grozę bliskiej śmierci i łzy wyciska z oczu tych, którzy patrzą na jego rozognioną twarz. Ojciec często podchodzi do chłopca, którego kocha nad innych synów: obfitymi łzami świadczy, jak wielka miłość do dziecka żyje w sercu ojcowskim. Gorzka śmierć stoi w drzwiach, lecz oto nasuwa się im szczęśliwa myśl ratunku. Rzekli bowiem przerażeni rodzice, drżącym głosem prosząc: "Nie dla nas, Panie, nie dla nas niech żyje ten chłopiec, lecz jako duchowny na cześć Matki Bożej niech nosi Twe jarzmo na pięknym karku". Z tą myślą złożyli go na ołtarzu Dziewicy i w oka mgnieniu ustąpił ból. Niemowlę przyszło do siebie zdrowe na całym ciele. Tak to dobra zawsze i dziewicza, dostojna Królowa Aniołów przedkłada Bogu prośby ludzi do niej wołających, gdyż nie umie odmówić tym, którzy całym sercem proszą, i z nieba niesie pomoc chorym śmiertelnikom, jaśniejąca Gwiazda Morza. Otarł pot z czoła i przepełniony wdzięcznością pisał dalej o pobycie Wojciecha w szkole magdeburskiej. Opisał scenę chłosty, o której sam usłyszał od razu na pierwszej lekcji. Opowiedzianego niegdyś przez Ludolfa zdarzenia o Adalbercie i dziewczynie nie zamieścił. Przerwał pisanie, opuścił rękę trzymającą pióro i zamyślił się. Ogarnęło go zdziwienie: dlaczego nigdy nie zapytał Adalberta, czy ta historia zdarzyła się naprawdę. Nie śmiał zapytać? Nie pamiętał o tym? Uznał tę sprawę za zbyt błahą w zestawieniu z żywym Adalbertem? Chyba tak. Tedy po cóż miałby umieszczać tę głupią gawędę? Wystarczy, że opowiedział ją niepotrzebnie Janowi Kanapariuszowi, a ten uwiecznia ją w pisanym przez siebie żywocie Wojciecha. Bruno pochylił się znowu nad pergaminem. Mijały dni i dopiero w trzecią niedzielę czerwca ogłoszono i odzwoniono żałobnie wieść o śmierci papieża Sylwestra Drugiego. Wywołało to wiele obaw i ożywionych rozmów, nawet chyba więcej niż wieść, że nowym papieżem został niejaki Secco, młody przyjaciel młodego Jana Krescencjusza. Trzynastego czerwca tego tysiąc trzeciego roku, koronując się tiarą papieską, przybrał ów Secco znów imię Jana Siedemnastego. Bruno ze zdziwieniem odkrył w sobie zmianę: oto wieści z Rzymu nie nasłuchiwał z taką ciekawością jak kiedyś. I w jego sercu nie zajmowały one już pierwszego miejsca. Ważniejsze mu się stało to, co jest tutaj, i co przed nim. Spędzał w swojej komnacie większą część każdego dnia, pisząc dalej Vita et passio sancti Adalberti.* (*Życie i męczeństwo świętego Adalberta [łac.]). Zostawiał puste miejsca między rozdziałami z zamiarem uzupełniania ich w przyszłości. Na rozległych polach otaczających zamek kończono właśnie zbieranie zbóż, gdy Bruno opisywał to, co się działo z Wojciechem po jego powrocie do Czech. Nie poświęcił zbyt wiele miejsca straszliwej śmierci biskupa Detmara, choć ta śmierć tak silnie wpłynęła i na duszę Adalberta, i na jego dalsze losy. Bruno przeczytawszy obrazowy jej opis u Jana Kanapariusza pomyślał, że sam nie zdoła oddać tej sceny lepiej, przeto w kilkunastu wierszach podał najważniejsze fakty i w niewielu słowach mocne odczucia Wojciecha. Potem jął opisywać okres sprawowania przez Adalberta biskupstwa w Pradze. Zmagania z ludem czeskim, podróże do Rzymu, wreszcie zatargi z Wrszowcami. Te zdarzenia Bruno znał dobrze, słyszał o nich od samego Wojciecha, ale jeszcze więcej od Gaudentego, gdy razem przebywali w klasztorze świętych Aleksego i Bonifacego. Przeto pisał, rzadkie tylko czyniąc przerwy. Kładł w tę pracę całą swą miłość, cały podziw dla Wojciecha. I pragnął ze wszystkich sił, błagał o to Przedwieczną Mądrość, wymadlał, by każdy, czyje oczy spoczną na pisanych przez Brunona kolejnych rozdziałach, pojął wspaniałość i dobroć Wojciechowej duszy. A że swoim pisaniem wypełniał także niegdysiejszą prośbę Ottona, czuł się niemal szczęśliwy, że może tak pracować w ustronnej komnacie, dokąd tylko czasem docierały okrzyki Hezycha poganiającego żeńców. Zdarzały się jednak dni, gdy nie mógł zlepić ni zdania. Gdy cała ta pisanina zdała mu się nic nie warta, zbyt wzniosła, nieprawdziwa, w najmniejszym stopniu nie oddająca tego, jaki naprawdę był Wojciech. Wtedy odkładał pergamin, schodził na dół, odnajdywał ojca, wiódł z nim długie rozmowy, szedł do kaplicy, by wspólnie pomodlić się u grobu matki. Niósł wtedy w sobie skrytą nadzieję, że gdzieś w przejściu dopadną go mali bracia i piskliwymi głosami zażądają przejażdżki lub polowania. Zwykle się to ziszczało. Dopadali, garnęli się do niego spragnieni pieszczot, tym bardziej że ojciec onieśmielał ich swym milczącym smutkiem. Bruno zwykle nie dawał się długo prosić. Harcował potem konno, wrzeszcząc nie mniej niż Gebhard i Wilhelm. Nikt, kto spotkałby rozbawionego młodzieńca w rozchełstanym gieźle, ze źdźbłami trawy we włosach nie mógłby nawet przypuszczać, że oto ma przed sobą jednego z najbardziej wykształconych ludzi chrześcijaństwa, dawnego dworzanina cesarskiego, oczekującego na sakrę biskupa-nominata. Gdy po takich harcach wracał do swej komnaty, śmiałą ręką sięgał po zapisany pergamin, czytał od początku jakoś obco, nieprzyjaźnie. Najlepiej wtedy wychwytywał omyłki, nieporadności stylu, niejasności. Kreślił, poprawiał. Któregoś popołudnia, a właśnie zaczynał się miesiąc sierpień, zdarzyło się znowu tak, że mimo starań nie mógł pisać: Każde zdanie zdało mu się niezgrabne, niewłaściwe, puste. Skreślał, znowu pisał. Nie wychodziło. Po namyśle opuścił komnatę, wszedł na wieżę. Znalazł ulubione jeszcze w dzieciństwie ostrołukowe okno. Na wnęce je okalającej odkrył ciemnawy ślad w miejscu, gdzie jako dziecko opierał głowę, kiedy przychodził tu modlić się prosto do nieba. Ten ślad przejął go rozczuleniem, wdzięcznością dla chłopca, który tu kiedyś stawał, a miał tyle siły, tyle woli, by wbrew wszystkim wybrać tę jedyną drogę, którą teraz podąża. Usłyszał ciche, lekkie kroki. Nie odwracał się, myśląc, że skradają się mali braciszkowie. Niechaj tedy mają tę radość, że go zaskoczyli i przestraszyli. Niechaj trochę pokrzyczą. Od śmierci matki tak rzadko słychać ich zaraźliwy śmiech. Nagle usłyszał głos: - Panie... Mówiła kobieta. Odwrócił się. Stała przed nim Gelzuza. Nie miała czarnej zasłony na twarzy. Widział jej oczy intensywnie niebieskie, ładnie wykrojone pełne usta, łagodny owal twarzy. Nie była młoda, ale bardzo piękna. I znowu nie zdziwiło go to, że Gelzuza mówi. - Jest wojna, panie. Król Henryk pociągnął do Bawarii przeciw Henrykowi szwejnfurckiemu. To niedobra wojna, domowa. - Skąd wiesz? - zapytał z niedowierzaniem. - Wiem - odparła spokojnie. A on doznał olśnienia. Niemal krzyczał: - To przez ciebie biskup Gebhard przysyła mi wiadomości. A ty znów powiadamiasz go... Skinęła potakująco głową nie tracąc spokoju i tylko uśmiechnęła się leciutko. Bruno pytał: - Skąd wiesz, co się dzieje na dworze Henryka? Masz tam kogoś zaufanego? Zakryła oczy powiekami, powiedziała: - Nie pytaj. - I zaraz tym samym tonem: - Pani Ida przykazała, bym mówiła z tobą, panie, mową Słowian. - Tedy mów - uśmiechnął się nagle rozradowany, ale zaraz pytał: - Ta wiadomość o wojnie jest pewna? Mogę rzec o niej ojcu? - Nie trzeba, panie - niemal poprosiła. - Dosyć on, twój ojciec, miał ostatnio złych wieści. Ta wojna niebawem rozegrzmi i w Kwerfurcie. Poczekajmy. A ja, panie, przyjdę jutro tutaj przed zachodem słońca i będę z tobą mówić mową Słowian. Zniknęła równie cicho jak przyszła. Bruno powoli odwrócił się ku oknu. Spojrzał w dół. Uderzyło go piękno okolicy jak niespodziewana wieść. Patrzył oczyma człowieka, który widzi coś po raz pierwszy. W ukośnych promieniach zachodzącego słońca ciągnęły się pola po horyzont z lesistych wzgórz. Nie zżęte jeszcze łany zdały się stąd falującym leniwie morzem złota. Nie chciał myśleć, odrzucał od siebie przyniesione przez Gelzuzę wieści. Będzie musiał i tak sporo czasu im poświęcić i ułożyć według nich swoje poczynania. Teraz mógł tylko wchłaniać w siebie piękno okolicy i piękno pory dnia. Zostanie tu, na wieży, aż do chwili, gdy wysrebrzy się jasna gwiazda, pierwsza na zachodnim niebie. Wiedział od Gerberta, że zachwyceni Rzymianie nazwali ją Wenus. Wypatrywał jej pilnie, nie chcąc utracić pierwszego srebrnego drgnienia. I nagle jest na rozjaśnionym purpurowym blaskiem niebie. Zaiste Wenus, bogini piękności. Zganił się za te pogańskie, niegodne zakonnika zachwyty. Ale z trudem odrywał oczy od coraz bardziej rozmigotanej Wenus. Opuścił wzrok i spostrzegł, że tuż pod nią jest wzgórze, najwyższe wśród otaczających Kwerfurt. Na jego szczycie dziad Brunona (również Brunon z Kwerfurtu) kazał ustawić ogromny, zbity z grubych bierwion krzyż, w dniu, w którym ta kraina została ochrzczona. Patrząc na ów znak dziadowej pobożności, Bruno przypomniał sobie swój sen. Prawda, pouczano go niejednokrotnie, że sny nie zawsze muszą być znakiem z niebios. Ale czyż sam Wojciech nie opowiadał o swoich, które potem okazywały się prorocze? A sny świętego Józefa? W jego, Brunonowym, było tak: Szedł przez znaną sobie równinę, a wzdłuż ledwie widocznej, wąskiej ścieżki stały trzy krzyże. Jeden za drugim. Brał je we śnie na ręce, starannie układał na lewym ramieniu. Nie były ani trochę od niego wyższe. Ale kiedy już wziął wszystkie trzy, nie mógł unieść. Uginał się pod nimi, płakał z bezsiły, dziękował Bogu za przebudzenie. Spojrzał znowu w rozmigotaną Wenus, myślał: Dwa już były: śmierć matki i śmierć papieża. Jaki będzie trzeci krzyż? Trzeci krzyż Wieści o wojnie przywiózł pewnego wieczoru zaprzyjaźniony z grafem, a nieprzychylny królowi Henrykowi, szlachetny rycerz Alwin. Graf ożywił się, chętnie rozmawiał z gościem i, przywoławszy Brunona na pomoc, usiłował przyjąć Alwina tak, jak to bywało za życia pani Idy. Siedzieli w wybitej kobiercami komnacie, w trzech świecznikach gorzały świece, pacholikowie wnosili coraz to nowe potrawy i co przedniejsze napitki. Mówiło się tylko o wojnie. - Kiedy Henryk pragnął wstąpić na tron zaraz po śmierci Ottona, zjednywał sobie panów podarunkami, a już szczególnie obietnicami, bo te nic nie kosztują - wyjaśniał graf synowi. - I właśnie swojemu imiennikowi, księciu szwejnfurckiemu obiecał, że gdy sam zostanie królem, jemu odda całe księstwo bawarskie. - A potem chciał go zamordować w Merseburgu! - wtrącił Alwin. - Słyszałem, że tam chciano zamordować polskiego Bolesława - wyrwało się Brunonowi. Alwin podniósł rękę do góry. Mówił z przejęciem: - Byłem wtedy w Merseburgu, oglądałem to własnymi oczyma. Po długiej rozmowie z królem oni jechali razem: polski Bolesław i Henryk ze Szwejnfurtu. W wąskiej uliczce napadli ich nagle zbrojni rycerze. Henryk nie pojmował, co to za jedni. Chciał zbadać przyczynę tego niesłychanego gwałtu. Bolesław od razu zrozumiał, że są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Głośno zawołał na swoich. Skupili się wokół pana, ale przecież nie poradziliby. Napastników było wielu. Henryk szwejnfurcki zobaczył, że śmierć blisko i co sił jął wyważać zewnętrzną bramę. Sam przy tym wyważaniu pomagałem. Ale nim nasz graf wyprowadził przez nią Bolesława, nadbiega z pomocą książę Bernard saski na czele swoich ludzi. Pamiętam, że przepraszał Bolesława i przeklinał naszego pobożnego króla Henryka. - Chciano tedy zamordować dwóch najbardziej niewygodnych ludzi: Henryka szwejnfurckiego i Bolesława - powiedział Bruno wszystko nareszcie zrozumiawszy. - Gdyby morderstwo doszło do skutku, król nie miałby teraz wojny. Bo przecież polski Bolesław pomaga margrabiemu Henrykowi. Przysyła mu posiłki! - wykrzyknął graf. Rycerz Alwin rozejrzał się ostrożnie i mówił ściszonym głosem: - Nie tylko ci dwaj walczą z królem Henrykiem, nie tylko. Dołączył do nich rodzony brat królewski Brunon, a także Ernest, syn margrabiego Ludpolda. - Czy to możliwe? - zdziwił się Bruno. - Przecież niedawno widziałem Ernesta na dworze. Byłem w Kwedlinburgu na uczcie podczas świąt wielkanocnych. Król Henryk obdarował wtedy Ernesta srebrnym łańcuchem, gdy Ernest przybył błagać o przebaczenie za przegraną bitwę z Arduinem. - Wiem o tym - odparł Alwin. - Ernest przyjął łańcuch i zaraz potem przyłączył się do buntu. - Tu szlachetny rycerz Alwin znowu rozejrzał się ostrożnie, znowu ściszył głos i powiedział nareszcie, z czym naprawdę przyjechał: Oto Henryk Drugi, król niemiecki, ściąga z całego kraju swoich stronników, aby przemożną siłą uderzyć na zbuntowanych zdrajców (jak ich stale nazywa). Wojska powinien mieć tyle, by zrównoważyć siły szwejnfurckie, a także posiłki polskie, które już wyruszyły z Czech. I właśnie margraf szwejnfurcki wysłał rycerza Alwina, by odmawiał panów niemieckich od przyłączenia się do tej wojny domowej przecież, bo przeciw swoim prowadzonej. - U boku króla - prawił rycerz Alwin - stanęli teraz Bawarowie i Frankowie wschodni. Z Sasów tylko niektórzy i niechętnie. Lotaryngia i Szwabia wcale nie uczestniczą w tej wojnie. - To dlatego król szuka pomocy u pogan, u Lutyków - wtrącił Bruno. - A tak, tak - potwierdził skwapliwie rycerz Alwin. - Także u niektórych Czechów szuka pomocy. Ale i jednych, i drugich musi sowicie opłacać. Dlatego Henryk szwejnfurcki prosi przez moje usta, by szlachetni panowie z Turyngii uchylali się od wszelkich danin, a również opłat na rzecz króla. Graf kiwał potakująco głową, zdawał się chłonąć każde słowo Alwina. A Bruno poczuł nudę. Patrzył na tych dwóch mężczyzn, niemłodych przecie, jak pochyleni ku sobie, z rumieńcami na pomarszczonych policzkach, szeptali zawzięcie o wojnie, o zabijaniu ludzi, paleniu wsi, burzeniu grodów. Nieznacznie wycofał się z wybitej kobiercami komnaty. Oni nawet tego nie zauważyli, tak bardzo pochłaniała ich krwawa rozprawa. Bruno zaś poszedł na wieżę, stanął w wybranym w dzieciństwie oknie. Po upalnym, sierpniowym dniu noc otulała świat miłym chłodem. Ciemny bezmiar nad głową, rozmigotany nieustannym drżeniem ciał niebieskich, jakby czekał na spokojne myśli, na modlitwę, na Rozmowę. A Bruno nie był spokojny. Nie mógł opanować wzburzenia, jakie go ogarniało, kiedy słyszał słowo: "wojna". Patrząc w niebo, zaczął zadawać pytania. Znów zuchwałe pytania: - Panie, dlaczego ludzie są tak zachłanni? Jeden mówi: "To jest mój kawałek ziemi", a drugi: "Nieprawda, bo mój". I czy dlatego zaraz musi być wojna? Muszą ginąć mężowie, cierpieć kobiety, płakać z przerażenia dzieci? Czy strach i płacz jednego choćby dziecka jest mniej wart niż to, by król Henryk zdobył jeszcze jedną marchię, narzucił swe panowanie jeszcze tysiącowi ludzi? Jaka jest Twoja sprawiedliwość, Panie? Czy na takich samych szalach ważysz łzy dziecięce i zwycięstwa królów? Czyż nie powiedział Twój święty Augustyn, iż wojny nie powinny się zdarzać wśród stworzeń rozumnych? Dlaczego zezwalasz na to, Panie? Dlaczego nie chcesz sprawić, by wśród ludzi ustały wojny? Przecież wystarczyłoby jedno Twoje słowo! Jeden gest! Z rozgwieżdżonego bezmiaru przyszło pytanie, rozrosło się w nim, zatrzęsło, otrzeźwiło. - I co? - I co? - pytał już sam siebie. - Czy król niemiecki zaprzestałby wojny na Słowo Boże? Przecież je zna. Jest pobożny i pewnie nieraz czytał Ewangelię. A tam wyraźnie, po wielekroć jest napisane, iż Bóg chce miłości dla siebie i dla bliźnich. Tylko tyle: miłości... Czy ludzie, którzy nie chcą zrozumieć słów najprościej powiedzianych, pojęliby, gdyby głos Boży rozebrzmiał wśród chmur? Albo gdyby się ukazał ognisty napis na niebie: "Miłujcie się! Zaprzestańcie wojen!" Cóż wtedy uczyniliby ludzie? Chodziliby oszołomieni, zdumieni, węszyliby czary, nie dowierzaliby, nawet patrząc na napis. Spoglądaliby na siebie przyjaźnie, może przez dzień cały, może nawet przez miesiąc. A potem wszystko zaczęłoby się dziać jak dawniej: niesnaski, nienawiść, wojna, wojna, wojna. Głębokiej orki potrzebuje ludzka dusza, by wydać plon miłości. Może taką orką jest także owa wojna, którą prowadzi król niemiecki Henryk ze swym imiennikiem o ziemie, których utrata grozi mu uszczupleniem stanu posiadania? I jak zwykł czynić, jak coś w nim czyniło, przerzuci winę na siebie. Teraz już siebie pytał: - A ty, Brunonie, czy miłujesz bliźnich? Czy sam widok Thietmara nie budzi w tobie niechęci? Jeszcze nim kuzyn rzeknie pierwsze słowo? A jak długo musiałeś z sobą walczyć, nim polubiłeś mnicha Romualda? Nim uznałeś jego świętość i mądrość? A króla Henryka na pewno sądzisz sprawiedliwie? A Taginona? Boże, bądź miłościw! Jednego człowieka gotóweś z najgorszego rozgrzeszyć: polskiego Bolesława! Bo jego miłował Otto. A dzisiaj... Czy powinieneś wyjść tak nieznacznie z komnaty, gdzie dwaj starcy planują, jak przelewać krew? Krew wojowników i kobiet, i dzieci? Czy raczej powinieneś zostać? Powiedzieć im, co myślisz o wojnie. Czym jest wojna w świetle Ewangelii. Przytoczyć im powinieneś słowa świętego Augustyna. I cóż, że będą patrzeć na ciebie jak na człowieka, który z nagła postradał rozum? Prędko zbiegał ze schodów. Nieco zadyszany wpada do obitej kobiercami komnaty. Tego też nie zauważyli. Naradzali się właśnie, kogo obiorą królem Niemiec, a potem uczynią cesarzem rzymskim, kiedy Henryk zostanie już pobity przez swego, szwejnfurckiego przeciwnika. Padały różne imiona: Otto z Karyntii najbliższy krewny Ottonów, książę Herman szwabski, Herman, Ekkehardowy syn, zięć przecie polskiego Bolesława. Bruno przerwał ten potok słów. Zapytał, czy policzyli, ilu ludzi polegnie, ilu będzie rannych, i ile dzieci zostanie po wojnie sierotami? Ojciec spojrzał na niego ze zdziwieniem, może nawet był trochę zgorszony. Rycerz Alwin ruszył ramionami i powiedział: - Takie są prawa wojny. - A czy ty, szlachetny rycerzu Alwinie, chciałbyś być jednym z poległych? - spytał Bruno. - Gdy będzie trzeba, polegnę z ochotą. To obowiązek rycerza - odparł dziarsko. - Bo ci, co polegną w słusznej sprawie, będą mieli wieczną chwałę u potomnych. Bruno skrzywia się sceptycznie: - Wątpię, czy potomni znajdą czas na chwalenie naszych poległych: Będą prowadzili własne wojny i oddawali chwałę własnym poległym. - Dlaczego tak mówisz, synu? - zapytał graf z odcieniem zniecierpliwienia. - Bo wojna, ojcze, jest złem. Samym tylko złem. Nie przynosi niczego dobrego. A tylko nieszczęścia zwyczajnym ludziom. Łzy, krew, zniszczenie dobytku, na który nieraz pracowali całe życie. - Tak, Brunonie, pojmuję - graf kiwał wyrozumiale głową - jesteś biskupem i musisz tak gadać. - To nie ja, to święty Augustyn powiedział, że wojna nigdy nie powinna być stanem panującym wśród rozumnych stworzeń. Bo i co dobrego niesie ze sobą wojna?... Spoglądali na niego jak na człowieka, który z nagła postradał rozum. Od tej rozmowy nie słuchał wieści o wojnie, których znów graf był tak spragniony, jakby mu się stały życiodajną siłą. Bruno czuł ogarniające go zmęczenie, nudę. Cóż z tego, że wychodził, kiedy opowiadano o zwycięstwach i klęskach jednej lub drugiej strony. Cóż z tego, że przykładał się do pracy nad żywotem Wojciecha, gdy przez cały ten czas miał uczucie wewnętrznej czczości, wiedział, że nie tu powinien być i nie to robić, co robi. Cóż z tego, że obaj z Hezychem starali się nauczyć od Gelzuzy mowy Słowian? Było to niewiele w porównaniu z zadaniem, które przed nim stało. Nic jednak nie wróżyło, by miał je w najbliższej przyszłości wykonać. Jeszcze tylko zajmowanie się małymi braćmi, którzy uznali, że Bruno powinien zastąpić im matkę i przychodzili do niego ze wszystkimi kłopotami, a także po pieszczoty, jeszcze to jedynie sprawiało, że czuł się tu potrzebny. Ale ciągle i ciągle wiedział: jego czas upływa bezlitośnie, nieodwracalnie, na niczym. Bał się też wspominać Benedykta i Jana. Cierpiał, kulił się wewnętrznie. Ale przecież wspomnienia dopadły go pewnego dnia, owładnęły tak boleśnie, jakby rozdrapywał świeżo zabliźnioną ranę. Nie miał żadnych wiadomości. Nie wiedział, czy mnisi z Pereum dotarli do kraju Bolesława. A jeżeli doszli, to jak ich przyjęto? Czy zdołali zbudować erem w ustronnym miejscu? I co myślą o nim, ich bracie w zakonie, Brunonie-Bonifacym, który uwikłany w sprawy tego świata, w dworskie (tak pewnie myślą) intrygi, zapomniał o nich. A tak ich namawiał do opuszczenia Pereum. A obiecywał swoje rychłe przybycie i licencję papieską dla ich klasztoru. Dlaczego tyle przeszkód stanęło na jego drodze? Czyja to wina? Zapewne Henryka, ale ten jest niewielkiej miary człowiekiem i nie on pragnął obdarować Polskę nową metropolią. Wszystkiemu winien był cesarz Otto Drugi! Nie zostawił swojemu niedorosłemu synowi nawet połowy tej potęgi, którą sam otrzymał od ojca. Tak, to on sprawił, że Otto Trzeci - chłopiec przecież - nie mógł dość prędko ziścić planu Bolesławowego, nie zdążył dać Polsce drugiego arcybiskupstwa. Bruno rozłożył pergamin. I w żywocie Wojciechowym wypisał o Ottonie Drugim wszystko, co mu podyktowała rozgniewana myśl. Inkaust prędko znaczył pergamin z gotycka kanciastymi literami. Bruno pisał rozdział, który mu wypada jako dziesiąty: Była w nim, jak wiemy, krzepkość i dzielność, gorący i nieokiełzany temperament młodzieńczy; zapalczywość do walki, lecz rzadko kiedy połączona z rozwagą. Zdziałał wiele dobrego, lecz skory do pośliźnięć wiek popchnął go do błędów, toteż wiele popełnił omyłek skutkiem porywczości. Ilekroć wdał się w walkę, prawie zawsze przegrał. Wszelakie niepowodzenia szły w ślad za walczącymi jego wojskami, co nie zwykło zdarzać się Niemcom. Leniwie odłożył pióro. Niechętnym okiem przeczytał napisany właśnie rozdział i pomyślał, że jeszcze kiedyś będzie musiał dokładnie go poprawić, zmienić. Bo przecież to nieprawda... Niemców też spotykają niepowodzenia. A wojna domowa, która właśnie dogasa? Król niemiecki dłonią w żelaznej rękawicy dusił bunt margrabiego Henryka. Przybyły niespodziewanie do Kwerfurtu szlachetny rycerz Alwin opowiadał o krwawej obronie i krwawej ucieczce przed przeważającymi jednak siłami królewskimi, o krwawym wzajemnym mordowaniu się zwolenników króla i buntowników. - Na koniec - ciągnął Alwin - Henryk szwejnfurcki wraz z dostojnym Brunonem, bratem króla i innymi współbuntownikami, pospieszył do grodu Crana. Tam oczekiwał ich młody Zygfryd z niewielkimi posiłkami. Ale przecież już nawet najgłupszy w wojsku margrabiego pachołek wiedział, że buntu w tych stronach nie da się ożywić, przeto po naradzie puścili gród z dymem, a sami uciekli do Bolesława, który ciągle panuje w Czechach. Król Henryk ścigał zbiegów, aż do grodu Crana, ale tam ponoć ostygł z gniewu i wracając pustoszy kraj szwejnfurcki. - Co znaczy: "pustoszy"? - zapytał cicho Bruno. Alwin wyjaśnił tę najzwyklejszą rzecz: - No, pali wsie, zebrane zboża, zabija ludzi we włościach szwejnfurckich, każe burzyć mury grodów. - Tak jest żądny zemsty? - zapytał Bruno. - Mniemam, iż pragnie pokazać swoją siłę - odparł rycerz Alwin. - Mordując bezbronnych ludzi? Oni nawet nie wiedzą, o co walczą okuci w blachy rycerze - nie ustępował Bruno, a wtedy Alwin wzruszył ramionami i wypowiedział to wszechusprawiedliwiające słowo: - Wojna... - Takie są prawa wojny, synu - dorzucił graf zniecierpliwionym głosem, a Bruno próżno szukał w myśli słów, którymi mógłby im wyłożyć, wytłumaczyć, przedstawić... Nareszcie pojął, że najlepiej będzie milczeć. Ten czas, aż do początku grudnia roku tysięcznego i trzeciego, pozostał mu w pamięci jako ciąg dłużących się godzin, a także okres ujarzmiania małych braciszków i wtajemniczania ich w mowę liter. Miał w tym prawie takie same sukcesy, jak w przekonywaniu ojca o bezsensowności wojny. W początku grudnia goniec królewski przywiózł list zapraszający czcigodnego i wielce sercu naszemu miłego ojca Brunona-Bonifacego do Póhlde, gdzie król Henryk zamierzał spędzić Boże Narodzenie. Bruno uradował się. Znowu miał przed sobą podróż. Może się coś zmieni? Może się tak stanie, że wreszcie otrzyma sakrę i będzie mógł ruszyć do Polski. Król Henryk uśmierzył bunt, triumfuje. Może zawrze rozejm z Bolesławem i Bruno zjawi się w Polsce jako wysłannik pokoju. Wiele sobie obiecywał po królewskim zaproszeniu. Henryk lubił przyjeżdżać do Póhlde. Stojące pod śniegiem góry sprawiały swym pięknem, że król wpadał w dobry nastrój. Ośnieżone lasy dawały poczucie bezpieczeństwa. Rozległe dworzyszcze zbudowane z jodłowych bierwion mogło pomieścić wielu ludzi. Przeto nikt się nie dziwił, że Henryk lubił tu właśnie świętować Boże Narodzenie. Bruno przybył do Póhlde w samo świąteczne południe i od razu został otoczony roześmianymi przyjaznymi twarzami. Thietmar ze współczuciem wypytywał o ostatnie chwile pani Idy. Nawet Tagino powitał go uśmiechem i słowami: - Jakem rad, że cię znów widzę, ojcze Brunonie-Bonifacy. Bruno radował się tą życzliwością. Był tu chciany, oczekiwany, był wśród swoich. Wieczorem miał iść na ucztę i Hezych pomagał mu zmienić benedyktyński habit na świąteczne szaty. - Czy wiesz, Brunonie - zagadnął nagle - gdzie będzie się odbywać uczta? - Chyba w wielkiej świetlicy... - Obok jest komnata, w której półtora roku temu zamordowali skrytobójczo Ekkeharda. - Dlaczego mi to mówisz? - spytał Bruno niemile zdziwiony. - Nie podoba mi się ta radość z twojego przybycia. Jest nieszczera. Pod tym coś się kryje. Nie daj się zaskoczyć, Brunonie. Kiwnął głową i już zziębnięty od tych słów szedł do świetlicy. Twarz niósł rozjaśnioną, ale wszystko w nim: wzrok, słuch, myśli... czuwało. I od razu dostrzegł, że na niemal niezauważalny moment zamilkli, gdy wchodził, a Tagino zaraz zagaił przerwaną niby rozmowę. Świąteczna uczta nie była tak uroczysta, jak ta w Kwedlinburgu. Król i królowa przebywali wśród swoich, wśród zaufanych przyjaciół, przeto rozmowy toczyły się leniwie i nastrój panował swobodny. Thietmar jeszcze bardziej potłuściały opuścił swe miejsce obok Taginona i wyszedł Brunonowi naprzeciw. Cały w przymilnych uśmiechach powiedział: - Król chce, byś siadł blisko niego, kuzynie. Chce mówić z tobą podczas biesiady. I Bruno usiadł z drugiej strony Taginona, naprzeciw szepczącej z małżonkiem królowej. Po chwili Henryk zwrócił ku niemu pełną łaskawości twarz. Lecz zanim wyrzekł pierwsze słowo, zebrani umilkli jakby w oczekiwaniu. Henryk powiedział: - Czy wiesz, Brunonie-Bonifacy, że być może będziesz nam dziękował, iżeśmy nie zezwolili na twą podróż do Polski? Och, nie spoglądaj na nas z takim zdumieniem. Rzeknij raczej, co czynisz w Kwerfurcie, jeżeli nie ma tam pogan do nawracania. Bruno wyczuł drwinę w słowach króla. Postanowił jej nie zauważać. Odparł spokojnie: - W Kwerfurcie zajmuję się moimi małymi braćmi, a także ojcem, który podupadł na zdrowiu po śmierci matki. Nadzoruję też budowę kościoła na podgrodziu... Powiedział tak, choć nie był na budowie ani razu. Myślał prędko, co jeszcze wyliczyć, i dodał: - Pracuję też nad... Piszę: Vita et passio Sancti Adalberti. - Naprawdę to czynisz? - Henryk tym razem uradował się niekłamanie. - Tak, panie - odparł Bruno. - Czynię to z potrzeby serca, ale także dlatego, że prosił mnie o to zmarły cesarz. Nawet pergamin, na którym zacząłem nieudolnie spisywać żywot Bożego bohatera, pochodzi od Ottona. Twarz króla zziębła i odezwał się Tagino: - Mniemam, ojcze Brunonie-Bonifacy, że nie wychwalasz w tym żywocie zbyt gorliwie polskiego Bolesława? - Jeszczem nie doszedł w opisywaniu do miejsca, gdzie polski książę udziela naszemu męczennikowi swej przemożnej opieki, a także pomocy, dzięki którym Wojciech... Nie dosłuchali. Nie byli ciekawi jego wyjaśnień. Rzucali te słowa mocniejsze niż ciosy na nieprzygotowanego, nagiego wobec ich złości. Najpierw z ironią Tagino: - Pewnie nie wiesz, Brunonie, że są już nowi męczennicy. Będziesz musiał pisać wiele żywotów. Przeczuwał, prawie wiedział, ale jeszcze spokojnym głosem zapytał: - Jacy męczennicy? - Obaj mnisi, których Romuald wysłał z Pereum do Polski. Zostali tam zamordowani w ustronnym eremie - usłyszał wyjaśnienie Taginona. I zaraz pytanie: - Znałeś tych ludzi? Bruno z całej siły zaciskał usta, żeby nie krzyczeć. Usłyszał głos króla. Henryk nie taił triumfu: - Zostali zamordowani na rozkaz Bolesława. Czy zatem nie mieliśmy racji, ojcze Brunonie-Bonifacy, nie zezwalając na twój wyjazd do kraju, gdzie nie tylko w lasach jest dzikiego zwierza w bród, ale i sam władca jest dzikim zwierzęciem?! - Zlitował się zaiste Bóg Wszechmogący nad swym wiernym sługą papieżem Sylwestrem - zagrzmiał Tagino. - Zabrał go z naszego padołu. Kto wie, czy nie dlatego, by mu oszczędzić wieści o tym, jak miłowany przez niego i tak usilnie popierany polski książę morduje włoskich misjonarzy. - To nieprawda! - krzyknął Bruno zebrawszy wreszcie siły. - Co nieprawda, że ci mnisi nie żyją? Czy że ich Bolesław zamordował? - Że Bolesław... - wykrztusił Bruno. - On nigdy... Czytałem jego list. - Nie wierzysz nam, Brunonie? - zdumiał się król. - Tobie, panie, powiedziano nieprawdę - odparł wzburzony. - Azali chcesz, byśmy wezwali człeka, który rozmawiał ze świadkiem zdarzenia? - głos króla znowu pobrzmiewał triumfem. Bruno potrząsnął przecząco głową. - Tedy uwierzyłeś, że zamordowano ich na rozkaz Bolesława? - Nie wierzę, to jest niemożliwe. Bolesław nie mógł tego uczynić - odparł z uporem. - Jesteś naiwny, Brunonie z Kwerfurtu, bardziej naiwny niż myślałem - i Henryk uśmiechnął się z politowaniem. Obecni ryknęli śmiechem. Bruno widział te twarze rozgrzane piwem, szydzące z jego nieszczęścia. Ale i ich śmiech, i wszystko, co mówili, zlało się w jego uszach w szum wielkiej rzeki spadającej ze skalnego uskoku. Czuł tępy ból w głowie i ucisk w sercu. Zapadł w dziwne odrętwienie. Nie wiedzieć po jakim czasie zorientował się, że król i jego biesiadnicy mówią o czymś innym. Już nie obchodzi ich polski Bolesław ani śmierć Benedykta, Jana, Antoniusa, Barnaby... Śmierć Benedykta... Starał się wyprostować na zydlu; podciągnąć obwisłe ramiona, by nie wyglądać jak obraz bezbrzeżnej rozpaczy. Sam nie wiedział, jak długo jest na uczcie. Kiedy ponownie ocknął się z odrętwienia, świece i pochodnie gasły, biesiadnicy opuszczali świetlicę nie obdarzając Brunona nawet najobojętniejszym spojrzeniem. Jakby go nie było. W pewnej chwili poczuł, że Hezych nakłada na niego błękitny, podarowany kiedyś przez Ottona płaszcz. Hezych mówił: - Dosyć sobie z ciebie narobili prześmiechów. Błaznowie nie zabawiali ich dzisiaj tak dobrze jak ty, biedaku. Ocknij się, Brunonie, wracamy do domu. Konie mam osiodłane. Już się król Henryk odemścił na tobie za to, coś mu rzekł, kiedy przyjmował poselstwo Lutyków. Długo jechali w milczeniu. Wreszcie Bruno szepnął zmartwiałymi wargami: - Powiedział: "W ustronnym eremie". Tedy zbudowali erem. Głos Hezycha brzmiał spokojnie: - Czy król mówił z tobą o sakrze? Czy choć jedno słowo? Bruno oparł głowę o końską szyję. Nareszcie mógł płakać. - I cóż bym z nią uczynił? Jestem biskupem dla pogan, a król nie zezwala, bym do nich szedł. Tedy, Hezychu, po cóż mi teraz ona Sakra? Sakra Podczas drogi Hezych mówił mocno, chciał przekonać: - Krótko byliśmy w gościnie u króla. Nie zdążyłem się wypytać. Ale wiem tyle: przybył jakiś człowiek z Polski. Sam przybył, czy go ujęli, nie dopytałem się. Henryk ponoć kazał strzec granic i wyłapywać posłańców Bolesławowych. Tedy człowiek ten ponoć najpierw gadał, że klasztor w... w..., to trudna nazwa, nie spamiętałem. Ale w mowie słowiańskiej brzmi to podobnie jak "rzeka". Tedy gadał ów człowiek, że klasztor spłonął, a mnisi zostali wymordowani. A kiedy go przyciśnięto, powiedział, że klasztor nie chciał się zająć ogniem, a niektórzy mnisi uciekli. I ponoć przykazano temu człowiekowi, król mu przykazał, by gadał wszędzie to pierwsze. Hezych odetchnął. Rzadko zdarzało mu się tyle mówić jednym ciągiem. Ale jego przemowa spowodowała, co chciał. Bruno drgnął i zapytał: - A Bolesław? - Ten człowiek niczego o Bolesławie nie gadał. - Więc dlaczego oni powiedzieli, że to Bolesław kazał zabić Benedykta i Jana? - Skłamali - w głosie Hezycha ani cienia wątpliwości. W Kwerfurcie ojciec, wyraźnie zmartwiony, pocieszał: - Nie możesz, Brunonie, brać tego do serca tak bardzo. Musisz zacząć jeść, spać, a nie wędrować nocami po zamku. I przecież nic naprawdę nie wiadomo. A jeżeli żyją? - A jeżeli nie żyją? - To nie z twojej winy. - Z mojej, ojcze. Jeśli zginęli, ja jestem winien ich śmierci. Odezwał się Hezych: - Tedy strzeż swojego zdrowia, Brunonie, bo będziesz musiał sam zrobić to wszystko, coście mieli dokonać we trzech, czy nawet w pięciu. Dochodziły do niego te słowa jakby zza ściany szumiącej wody. Pustkę miał w głowie, obezwładniające bezczucie w całym ciele. Nic go nie obchodziło. Zapytany, nie potrafił skleić rozumnej odpowiedzi. Na piskliwe napaści braci rozsuwał wargi w kształt uśmiechu, ale oczy mu nie jaśniały. Nie miał w sobie ciepła. Samo tylko odrętwienie. Rozpacz przychodziła zwykle nad ranem. Budził się od razu z bólem. Straszliwe poczucie winy wpełzało w najtajniejsze zakątki duszy i cierpiał niemal fizycznie. Skręcał się na łożu, gryzł ręce, bił się w piersi, płakał. I nie mógł modlić się za dusze Benedykta i Jana. I nie mógł nie stawiać sobie pytań: w jaki sposób ich zabito? Dlaczego? Czy naprawdę Bolesław? Czy bardzo cierpieli? Jak? Czy go przeklinali? Jego, Brunona z Kwerfurtu, który spowodował ich odejście z Italii? A przecież mogli dożyć swych dni w Pereum, wśród mniszej wspólnoty, na nieustannym chwaleniu Pana. Ale nie podobał się szatanowi zamysł Boży. I posłużył się nim, Brunonem z Kwerfurtu, mnichem niegodnym, bo raczej dworakiem cesarskim niż pokornym eremitą. Posłuszne było to narzędzie w kosmatych łapach Złego. Zręczne było. Uczyniło, co trzeba, by nastąpiło najgorsze: upadek pustelni, śmierć Benedykta i Jana, kto wie, może także Antoniusa i Barnaby? Śmierć tak bardzo niepotrzebna. Którejś nocy obudziła go zimowa wichura. Przynoszone mocnymi powiewami tumany śniegu zalepiały na chwilę jego okno i topniały. Patrzył, usiłując nie czuć bólu, który go ogarniał, sprawiał takie cierpienia, że zda się, zaraz pęknie serce. - Boże! - zawołał z głębi udręczonej duszy - nie zostawiaj mnie samego z tą męką. Pomóż, bo nie uniosę krzyża. Drżącymi rękami zapalił świecę. Bezmyślnie sięgał po przedmioty i zaraz je odkładał. Błędnymi krokami krążył po komnacie gnany strasznymi myślami. Z nagłą tęsknotą chwycił Ewangelię, gorączkowo przewracał kartki. Jął czytać, chłonąc te specjalnie dla niego napisane słowa. Święty Mateusz nieco odmiennie opisał cud rozmnożenia chleba nad jeziorem Genezaret. Nie występuje w tym obrazie chłopiec. Ale za pięciotysięczną rzeszą mężczyzn wędrują także kobiety i dzieci. Może matka chłopca jest w tym tłumie? Może z małą córeczką na ręku? A chłopiec niesie w koszyku pożywienie dla całej rodziny. Wkrótce okaże się, że dla wszystkich pielgrzymów. Dzień ma się ku końcowi. W idącym tłumie panuje milczenie. Już nawet nie szepczą. Każdy po swojemu, we własnym sercu odnajduje pytania, które chciałby zadać idącemu przed nim Człowiekowi. I widzą, że Nauczyciel powolnym, równym krokiem wytrawnego piechura wstępuje na zbocze wzgórza. Chłopiec też widzi i spieszy się, choć koszyk staje się niezwyczajnie ciężki. Tak ciężki, że trzeba go co chwila przekładać z ręki do ręki lub nieść na głowie, i wyczekiwać tego momentu, kiedy Nauczyciel przystanie. Ale na razie nie widać, by choć rozglądał się za miejscem na zatrzymanie. Pewnie nie wie, że chłopcu jest tak straszliwie ciężko. Gdyby zakrzyknąć: "Panie! Panie!..." Ale chłopiec nie śmie, tak skupiona panuje wokół cisza. Przeto znów przekłada koszyk z ręki do ręki i stawia kolejny ociężały, trudny krok. A Jezus odwraca się. Ogarnia spojrzeniem rzeszę idących za Nim. Spojrzeniem tak niezwykłym, że każdy z tych ludzi, choćby najniższy wzrostem, widzi, że Jezus na niego właśnie patrzy. I chłopiec też czuje, że Nauczyciel wie, jak bardzo cięży koszyk. A potem Jezus już rozmawia z uczniami. I troszczy się o ludzi, co aż tu, na wzgórze, za Nim przyszli. I nie zgadza się, by teraz, gdy są zmęczeni wielogodzinną wędrówką, ruszali po chleb do pobliskich wsi i miasteczek. Uczniowie, szczególnie Filip, ociągają się z tym staraniem o pożywienie dla ludzkiej rzeszy. Dopiero Andrzej, brat Szymona Piotra, rozglądając się wśród tłumu spostrzega pięć jęczmiennych chlebków i dwie ryby w koszyku chłopca. Niemal wykrzykuje: - Jest tu chłopiec, który... Nauczyciel przez cały czas rozmowy nie patrzy na chłopca. A przecież teraz zwraca się od razu do niego z wyciągniętą ręką. Chłopiec z wysiłkiem podnosi tak bardzo ciążący mu koszyk. Podaje. Przez chwilę krótszą niż drgnienie powieki, na niezdarnie wyplecionym kabłączku koszyka spoczywają dwie dłonie: Nauczyciela i chłopca. I koszyk robi się lekki. Nic nie waży. Jezus już wyjmuje z niego chleby i ryby. Patrzy w niebo, błogosławi, zaczyna rozdawać. Chłopiec przygląda się temu niezwykłemu zjawisku. Nie potrafi zebrać myśli. Cały tłum patrzy i uczniowie, jak Mistrz rozdaje chleb ciągle i ciągle, jak chleb, a potem ryby pomnażają się w Jego dłoniach i trwa to tak długo, dopóki ostatni człowiek na wzgórzu, pod słońcem schodzącym z nieba, nie zostanie nakarmiony. Potem jeszcze zbierają dwanaście koszy ułomków, niedojadków... Z Ewangelii świętego Łukasza Bruno przeczytał jeszcze dwa następne ustępy. I po trzykroć przeczytał zdanie, tę wskazówkę Pana Jezusa: Jeśli kto chce za mną iść, niech się zaprze samego siebie, a weźmie krzyż swój na każdy dzień i niech idzie za mną. Bruno ukląkł. Trzeci krzyż leżał już na ramieniu i powoli, choć tak straszliwie ciężki, był dźwigany w górę. Kiedy Hezych wszedł o świcie do komnaty druha, ujrzał go zamodlonego, z twarzą spokojną, niemal pogodną. I minęła jeszcze dłuższa chwila, nim Bruno skończył swą Rozmowę z Panem. Hezych powiedział pewnym głosem: - Pójdź, Brunonie, trzeba poświęcić kamień węgielny pod fundamenty twojego kościoła. Będą bardzo mocne. Z kamienia. Ludzie już nazbierali całe stosy kamieni. Gdy się ociepli, murarze ułożą fundamenty i zaczną wznosić ściany. - Ja myślę - uśmiechnął się po dawnemu Bruno - taką mam nadzieję, że nas tu nie będzie, gdy kościół stanie. A kamień węgielny zaraz poświęcę. Raźnym krokiem poszedł za Hezychem. Potem już nie wracał do stanu przygnębienia. Zamknął żal głęboko w duszy. Mógł się modlić za Benedykta i pozostałych. Najpokorniej błagał też Wojciecha o wytrwałość, o siły na wykonanie zadania, które z upływem czasu stawało się coraz trudniejsze. Nadszedł luty roku tysięcznego czwartego, gdy do Kwerfurtu niespodziewanie zjechał Thietmar. Był tak serdeczny, wylewny, że Brunona, choć się temu bronił, jęło dręczyć pytanie, czy wizyta ma na celu li tylko umacnianie uczuć rodzinnych. Podczas pierwszej wieczerzy, którą uroczyście podejmowano przybysza, Thietmar, jak przystało człekowi w świecie bywałemu, jął opowiadać nowiny. Najpierw o nowym papieżu: Jeszcze nie wiedzieli w Kwerfurcie, że oto w grudniu minionego roku zmarł młody przyjaciel młodego Krescencjusza Jan Siedemnasty. Zaraz, bo w czasie świąt Bożego Narodzenia, obrano nowego następcę Piotra. Nazwał się on Janem Osiemnastym. Thietmar tyle tylko wiedział, że nowy papież miał, czy też jeszcze ma dziwny przydomek : Fhasinnus. Jedni tłumaczą to jako kogut, inni jako bażant. Potem Thietmar zmienił temat i jął prawić o śmierci Gizylera, a także o nowym arcybiskupie magdeburskim. Właśnie drugiego dnia, drugiego miesiąca roku został nim, dzięki staraniom króla, Tagino. - Musi król okrutnie miłować owego Taginona - rzucił graf ni to pytanie, ni stwierdzenie. Małe oczka Thietmara, ledwie widoczne nad tłustymi policzkami napełniły się szczerym uwielbieniem, kiedy mówił: - O tak, nasz pan miłuje Taginona. Zasięga jego rady w każdej, nawet mało ważnej sprawie. Nic tedy dziwnego, że czynił wiele wysiłków, by go posadzić na tronie arcybiskupim. Jeszcze podczas tej wieczerzy okazało się, dlaczego Thietmar przyjechał do Kwerfurtu tak naprawdę. W pewnej chwili zwrócił rozjaśnioną twarz ku Brunonowi i zapytał: - Czy wiesz, Brunonie, ile lat musi ukończyć duchowny, aby zostać biskupem? Bruno w lot pojął, do czego kuzyn zmierza, i odparł: - Wiem, powinien mieć trzydzieści lat. - A ty, ile masz? - usłyszał pytanie zadane protekcjonalnym tonem. - Wkrótce skończę dwadzieścia osiem. Ale znam takich, których wyświęcono w jeszcze wcześniejszym wieku. Pomnij też Thietmarze; że otrzymałem od papieża paliusz. I papież wiedział, że wtedy miałem dopiero dwadzieścia sześć lat. Thietmar uśmiechnął się łaskawie i oznajmił: - Król Henryk pragnie gorąco, by została ci udzielona sakra. Naradził się ze swoimi biskupami i wspólnie orzekli, iż twój nieco młody wiek nie powinien stać temu na przeszkodzie. Thietmar zawiesił głos, jakby chcąc się napawać wrażeniem wywołanym przez te słowa. Ale nie było ono wielkie. Graf pochylił nisko głowę, jego twarz zniknęła w półcieniu. Bruno nawet się nie poruszył. Sam się dziwił, że z taką obojętnością przyjmuje te słowa. Thietmar zaś, nieco zawiedziony, prawił dalej: - Król Henryk pragnie uświetnić odbudowaną metropolię w Merseburgu. Dlatego chciałby, aby sakra tak znakomitego jak ty, Brunonie, człowieka tam się właśnie odbyła. Czy zgadzasz się? - Merseburg to moja diecezja - odparł Bruno - jakże mógłbym się nie zgodzić? Rad jestem, że znowu powstała i chętnie przyczynię się do jej, jak powiadasz, uświetnienia. - To już powiedział z uśmiechem, który natychmiast odzwierciedlił się na twarzy Thietmara. A i głos, jakim kuzyn podjął kolejną kwestię, był przymilny: - W ostatnią niedzielę tego miesiąca lutego przypada jego dwudziesty siódmy dzień. Dzień, w którym kościół czci pamięć świętego Juliana, męczennika z Durostorum. Czy zgodzisz się, Brunonie, by udzielono ci sakry w dniu temu świętemu poświęconym? Wszystko obmyślone, przygotowane zawczasu, mam się tylko zgodzić - myślał prędko, uśmiechając się. Potakującym ruchem głowy wyraził zgodę na królewskie warunki. Nagle usłyszał głos ojca: - Julian z Durostorum? Męczennik? Na Boga, nigdy nie słyszałem o tym świętym, choć jestem chrześcijaninem od urodzenia. Na tłustej twarzy Thietmara odbiło się zadowolenie. Poprawił się na ławie i przyjął godną minę. Był teraz zaufanym dworzaninem królewskim, który wykonawszy Trudną misję, może już sobie pozwolić na swobodną rozmowę. Starał się jednak, by jego ton nie brzmiał pouczeniem. Powiedział: - Czytałem niedawno żywot tego świętego. To świadek wczesnych dziejów chrześcijaństwa w odległej od Rzymu prowincji. Julian był żołnierzem w armii rzymskiej. Cesarz Galeriusz, wróciwszy ze zwycięskiej wyprawy przeciw Persom, postanowił wykluczyć z szeregów wszystkich chrześcijan. Gorliwi służalcy zaczęli przesłuchiwać żołnierzy, o których wiedzieli, że wyznają nową wiarę, i zmuszać ich do złożenia ofiary rzymskim bożkom. Juliana przesłuchiwał srogi sędzia Maksym, ale nie zdołał zastraszyć dzielnego weterana ani go nie ujął obietnicami. Mimo gróźb i przemocy, Julian nieugięcie wyznawał wiarę chrześcijańską. I za nią właśnie został ścięty mieczem w roku po narodzeniu Chrystusa dwieście dziewięćdziesiątym siódmym. A stało się to w dalekim Durostorum nad Dunajem. Święty Julian jak purpurowy kwiat zakwitł na obrzeżach pogańskiego imperium. - Nascitur purpureus flos - szepnął zasłuchany Bruno. Thietmar jadąc ze swą misją do Kwerfurtu spodziewał się prawdopodobnie różnych rzeczy. Nie tego przecież, że Bruno podejdzie do niego, serdecznym ruchem położy mu obie ręce na ramionach i powie wzruszonym głosem: - Niech Bóg ci nagrodzi, Thietmarze, za trud, jaki włożyłeś w podróż do Kwerfurtu, za nowiny i za tę opowieść o świętym Julianie. A królowi Henrykowi rzeknij, że z pokorą największą przybędę do Merseburga, by przyjąć sakrę z rąk wyznaczonego przez króla arcybiskupa. - Prawdopodobnie będzie to właśnie Tagino - szepnął Thietmar. Bruno przytknął prawą dłoń do serca, powiedział pogodnie: - Jeżyli taka jest wola królewska, z wdzięcznością przyjmę sakrę z rąk czcigodnego arcybiskupa Taginona... Thietmar już nie ukrywał radości. W dniu wyjazdu do Merseburga Bruno kończył właśnie poranną modlitwę, gdy do jego komnaty wszedł ojciec. Poczekał, aż syn się przeżegna, ale nim Bruno wstał z klęczek, graf podszedł i wycisnął na jego czole długi pocałunek. Ponieważ nigdy dotychczas nic takiego nie czynił, Bruno pojął, że chwila jest ważna. Jako ojciec powiedział: - Jestem z ciebie tak dumny, Brunonie, że słów mi brakuje na wyrażenie tego. I pragnę z całego serca stać koło ciebie w katedrze merseburskiej podczas tej uroczystości. Jednak myśl, że musiałbym oglądać Henryka bawarskiego jako króla Niemiec, a także patrzeć, jak jego ulubiony doradca, arcybiskup Tagino, udziela ci sakry, czyni mój wyjazd i moją tam obecność niemożliwymi. Pojmujesz to, synu? - Staram się - odparł Bruno. - Po powrocie wszystko ci opowiem, ojcze. Wyblakłe, błękitne oczy napełnione łzami patrzyły na niego jakby z litością, graf powiedział: - Jesteś jak twoja matka... Zbyt łatwo wybaczasz. Syn nie zdążył odpowiedzieć, bo oto u progu komnaty stanął Hezych z podróżnym płaszczem na ręku. - Czas na nas, Brunonie - powiedział stanowczo. Bruno ucałował rękę ojca i ruszył ku wyjściu. Tak więc tylko Hezych towarzyszył Brunonowi podczas uroczystości w rozświetlonej wieloma świecami katedrze merseburskiej. Hezych też pamiętał, by na chwilę przed tym, nim Bruno uklęknął u stóp ołtarza, podać mu wyjęty z płóciennego spowicia paliusz. Rozpoczęła się skomplikowana, czasów starożytności chrześcijańskiej sięgająca, ceremonia konsekracji. Bruno brał w niej udział, zda się, całym sobą, ale dusza w nim spała. Nie czuł radości ani wzruszenia, jakby ta cała uroczystość w obecności króla, królowej i licznych dworzan, nie jego, nie Brunona z Kwerfurtu, dotyczyła. Wysłuchał tedy bulli papieskiej, którą sam kiedyś przywiózł z Rzymu i drgnęło w nim serce, gdy na zakończenie padły słowa podpisu: Sylwester Drugi, papież. Potem już machinalnie odpowiadał na pytania egzaminu. Kiedy zaczął koncelebrować z Taginonem Mszę świętą, znów nie zostało mu dane owo przedziwne wzruszenie, z jakim zwykle przystępował do ołtarza. Dręczyło go teraz uczucie stania obok. Jakby z boku patrzył na siebie leżącego krzyżem przed ołtarzem. Litania do Wszystkich Świętych, tak go zawsze szczerze przejmująca, brzmiała teraz w jego uszach jak przesypywanie szklanych paciorków. I nic nie znaczyła. A przecież wiedział, że zbliża się najważniejsza część konsekracji. Starał się skupić, rozmodlić i gdy usłyszał polecenie: "Weźmij Ducha świętego", stało mu się obojętne, że wymawia je Tagino. Słowa były najważniejsze. Podobnie jak te wypowiedziane w chwilę później: - obdarz Twego kapłana pełnią najwyższego urzędu, a ozdobiwszy go pięknością wszelkiej chwały, uświęć rosą niebieskiego namaszczenia. Veni Creator śpiewał już z duszą przepełnioną szczęściem i ufnością. Jeszcze namaszczenie głowy olejem, jeszcze powolne, uroczyste słowa Taginona: - Niech błogosławieństwo niebieskie namaści i poświęci głowę twoją na urzędzie arcybiskupa. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. I słowa prośby: - Daj mu, Panie, łaskę nawracania słowem i uczynkiem... - Rozmnóż nad nim błogosławieństwo Twoje i łaskę, ażeby za Twoją sprawą o miłosierdzie Twoje zawsze mógł prosić i za łaską Twoją mógł być pobożny. Jeszcze poświęcenie pastorału, biskupi pierścień na palcu, a kiedy Tagino podając mu ewangeliarz pochylił się, by udzielić pocałunku pokoju, zdał mu się najbliższym z ludzi, tak wielkie szczęście napełniało biskupa Brunona. Z rozjaśnioną twarzą zwrócił się ku kościołowi, ku wiernym, pragnąc podzielić z nimi ten niezwykły dar, tak niezasłużenie otrzymany; ale już pierwsze spojrzenie sprawiło, że ochłódł. Król klęczał z twarzą ukrytą w dłoniach, królowa i dworzanie nie ukrywali znużenia przedłużającym się nabożeństwem. W jednych tylko szarych oczach, wpatrzonych w niego z braterską miłością, ujrzał zrozumienie. Uśmiechnął się do Hezycha. Po uroczystości dano Brunonowi znać, że król pragnie z nim mówić. Henryk znów przyjął go w ustronnej komnacie i znów sam. Był w ponurym nastroju. Pierwsze pytanie, które zadał nowo wyświęconemu biskupowi, brzmiało: - Czy nadal twierdzisz się przyjacielem Bolesława, Brunonie z Kwerfurtu? Bruno skrzyżował ręce na piersiach, pochylił głowę. - Jestem chrześcijaninem, panie, i nie wolno mi nikogo nienawidzić. Henryk złagodniał, mówił teraz tonem usprawiedliwienia. - Bolesław polski podżegany przez tego buntownika Henryka szwejnfurckiego dopuszcza się srogich gwałtów na Bawarach i innych naszych poddanych. Przeto wyprawiliśmy się do podległego Bolesławowi kraju Milczan i bylibyśmy go spustoszyli, a także wyludnili, gdyby nie śniegi, które nagle spadły tak obficie, że groziły naszemu wojsku zasypaniem. Zaraz wprawdzie stopniały, ale ziemia przez to tak rozmiękła, że nasze konie grzęzły po brzuchy. Przerwał i zapatrzył się martwo w przeciwległą ścianę, jakby tam ujrzał niechlubny odwrót swoich żelaznych hufców w strachu przed śniegiem i błotem. Nagle westchnął i jął mówić na wpół do siebie, na wpół do Brunona. - Brak nam czasu na walkę z Bolesławem. Najważniejsze są w tej chwili: wyprawa włoska i wojna z Arduinem. A ty, Brunonie, co zamierzasz czynić? - Ponieważ już zostałem biskupem dla pogan, muszę ruszyć w pobliże ich siedzib i... Henryk machnął ręką. Śniada twarz zaczerwieniła się gniewem. Mówił chrapliwie i wyniośle. - Tę odpowiedź już słyszeliśmy, Brunonie. Jesteś uparty. My zaś, Twój król, nie zezwalamy, zabraniamy ci wręcz. Nie możesz udać się do kraju Bolesława. Wiesz przecież, że to buntownik, co świętokradzką ręką chce zburzyć niemieckie królestwo. Zamilkł, zaś Bruno podniósł głowę i przyglądał się królowi z taką uwagą, jakby go widział po raz pierwszy. Henryk zmieszał się pod tym spojrzeniem. Bruno myślał gorączkowo. Wiedział, że od słów, które teraz wypowie, zależą dalsze jego losy. Zaczął powoli: - Jedno mogę ci przyrzec, królu: nie pojadę do Polski, gdy będziecie w stanie wojny, ty i Bolesław. - Dobre i to - powiedział Henryk. - Dziękujemy ci za tę obietnicę, Brunonie. Pojmujemy, ważna to sprawa, głoszenie Słowa Bożego wśród pogan, ale także musisz pamiętać, żeś Niemiec z krwi i kości, przeto nie możesz działać wbrew swoim. Twój przyjazd do Polski tylko podnieciłby bunt Bolesława. Przerwał, namyślał się chwilę, wreszcie rzekł cicho, wolno odmierzając słowa: - A, być może, niewiele upłynie czasu i my sami będziemy mogli pomóc ci w tej misji do pogan. - Po zwycięskiej wojnie z Bolesławem? - domyślił się Bruno. - Kiedy podbijesz go, królu, wsparty siłami pogańskich Lutyków? - Tak, właśnie tak - zabrzmiało ostro i pewnie. Bruno milczał. Henryk wstał, wyprostował się dumnie i powiedział uroczyście: - Zatem wracasz do rodzinnego Kwerfurtu? Dziękujemy ci, że zechciałeś nam poświęcić ten czas. Skinął sztywno głową. Bruno bez słowa pożegnania wyszedł z komnaty. W Kwerfurcie wiele razy musiał opowiadać ojcu i o uroczystości, i o słowach króla. Graf kręcił głową; snuł prognozy i przypuszczenia co do dalszych, marnych - jego zdaniem - losów Henryka, a także królestwa niemieckiego. Przewidywania grafa stały się jeszcze bardziej ponure, gdy w palmową niedzielę doszła do Kwerfurtu wieść o italskiej wyprawie Henryka przeciw Arduinowi. Graf mruczał: - Henryk chce odwojować diadem cesarski dla siebie, ale na królestwo niemieckie sprowadzi tylko nieszczęście, wykrwawi nasze wojska. Bruno starał się nie słuchać utyskiwań ojca. Starał się też nie myśleć o królu Henryku. W samo południe dnia poprzedzającego święto Zmartwychwstania Pańskiego siedział w swej komnacie przy rozłożonym pulpicie. Przeglądał zapisane karty, którym przez tyle dni usiłował powierzyć całą prawdę o Wojciechu. Nie wiedział, co myśleć o swojej pracy. Czy Wojciech byłby z niej zadowolony? A Otto? A papież Sylwester? A Jan Kanapariusz wreszcie? Zasłona u wejścia uchyliła się nieco i weszła Geizuza. Znowu miała zakrytą twarz. Powiedziała: - Już dosyć nauczyłeś się mowy Słowian, panie. A to od biskupa. Niecierpliwie prostował zwitek pergaminu. Pogrążył się w odczytywaniu drobniutkich literek. Była nimi zasnuta cała powierzchnia dziwnego listu: "Niedobrze, że konsekrował cię właśnie Tagino. Po Gizylerze odziedziczył nie tylko arcybiskupstwo, ale i całą nienawiść do Polski. Musisz uciekać z ziem, którymi włada Henryk, próbój przez Węgry i wstąp do mnie". Miejsca na malutkie "G" w rogu zwitka już zabrakło. Gdy podniósł oczy, Gelzuzy nie było w pokoju. Odeszła. Zniknęła także z okolicy. Wypytywali o nią, on i Hezych, ale nikt nie potrafił nic pewnego powiedzieć. Niektórzy tylko twierdzili, że grota na bagnach jest pusta i że czarownica opuściła te strony. Bruno już nigdy jej nie widział. I tylko wśród jego papierów plątał się strzęp pergaminu z dręczącym zdaniem: "Musisz uciekać". Ucieczka Burzliwie i wojennie miał się zapisać rok tysiączny czwarty w dziejach chrześcijańskiego świata. W końcu marca król niemiecki Henryk wyruszył do Italii na wojnę przeciw Arduinowi. Dotarł do Trydentu, potem srodze wojując dotarł do Bresji i do Bergamo. W kraju, przyjaźni królowi Niemcy radowali się z przewag i zwycięstw swego władcy. Radość ich przerodziła się w triumf, gdy gońcy na spienionych koniach przynieśli wieść, że oto Henryk dotarł do Pawii, stolicy królów longobardzkich, gdzie arcybiskup Arnulf, a także co przedniejsi panowie powitali go jako prawowitego władcę i wśród hymnów pochwalnych poprowadzili do kościoła. Tu jednomyślnie okrzyknęli Henryka swoim królem i posadzili na tronie. Roszczenia i plany Arduina zostały tym aktem unicestwione. Potem cicho już, jakby wstydliwie, przyszła wieść o buncie, co wybuchł jeszcze w dniu koronacji. W Pawii Niemcy pijani zwycięstwem i włoskim winem, sprawili swoim nieprzystojnym zachowaniem, że mieszkańcy miasta chwycili za broń przeciw dopiero co obranemu królowi i ruszyli na jego pałac. Wieść szemrała o krwawej rzezi, jaką Niemcy urządzili pawijczykom. Już też stało się mrzonką, by Henryk w czasie tej wyprawy dotarł do Rzymu i włożył na swą głowę diadem rzymskich cezarów. Zaczynał się czerwiec i wraz z upałami napłynęły wieści, że król Henryk wraca przez Atamanię do ojczyzny. Bruno stał na kwerfurckim podgrodziu. Przyglądał się ludziom dźwigającym kamienie. Układali je na wskazanych przez budowniczego miejscach. Fundamenty pod nowy kościół wyrosły już wysoko nad ziemię. Nawet Hezych dźwigał ciężki kamień. Brunonowi zdało się, że zbyt ciężki. Podbiegł do przyjaciela. Razem donieśli głaz na wskazane miejsce. Hezych wyprostował się, otarł pot z czoła i wyrzekł słowa, których Bruno nie spodziewał się ani od niego, ani w tym miejscu. - Jeżeli nie wyjedziemy teraz, póki Henryka nie ma w kraju, nie wyjedziemy nigdy. Bruno zapytał bez namysłu: - Kiedy możemy wyruszyć? Hezych obwiódł spojrzeniem budujący się kościół, cały Kwerfurt i szepnął: - Za tydzień... Ale zaraz zacisnął mocno wargi, pokręcił głową i powiedział z pewnym wysiłkiem: - Wyruszymy za trzy dni. Lepiej nie zwlekać. Jakoś zdołam przygotować wszystko do drogi. Bruno skinął głową. W milczeniu zmierzali ku zamkowi. Przed wejściem do komnat Bruno powiedział: - Ojca powiadomię o tym jutro... Na wieść o bliskim wyjeździe syna, graf opuścił głowę. Milczał. To Gebhard i Wilhelm podnieśli wrzaskliwy lament. - Nie krzyczcie - poprosił ich Hezych - nie trzeba, by król albo jego dworzanie dowiedzieli się o tym, że wasz dostojny brat wybiera się w podróż. Nie krzyczeli już, ale też nie odstępowali Brunona. Wszędzie chodził z rozżaloną podwójną asystą. Rankiem w dniu wyjazdu pospiesznie spożywali ostatni wspólny posiłek. Graf powiedział zawzięcie: - Jedno mnie pociesza: że to, co czynisz, nie uraduje Henryka. I zaraz te słowa o nienawiści. By jej nie żywił do nikogo. Nienawiść dodaje czasem siły ludzkim poczynaniom, ale to siła diabelska. Potem już przyszło do ostatnich pożegnań. Ojciec błogosławił, z zielonkawych oczu braciszków płynęły wielkie łzy. Ten bezgłośny płacz bolał odjeżdżającego bardziej niż krzyki i lamenty. Szli do bramy zamkowej. Ojciec prowadził konia. Milczał zgnębiony, a Bruno nie znajdował słów pocieszenia. Ucałował braciszków. Ściskali go chudymi chłopięcymi ramionami. Nie mogli, nie chcieli się oderwać. Ostatnie pocałunki i zwrócił się jednak do ojca z tą dziwną prośbą: - Matka nie żyje. Proszę cię, ojcze, jeżeli dojdzie tu wieść także o mojej śmierci, wdziej suknię zakonną. Wstąp do klasztoru. Oczy grafa wyblakłe teraz i przygasłe objęły syna badawczym spojrzeniem. Ale odpowiedział tylko jednym słowem: - Gut. Już z grzbietu konia Bruno widział, że ojciec zmierza do kaplicy, gdzie była pochowana pani Ida. Przy bramie Gebhard i Wilhelm podskoczyli nagle z obu stron. Krzyczeli, że muszą wyprowadzić wierzchowca tyłem. Miało to zapewnić rychły powrót ich dostojnego brata. Zezwolił na ten magiczny zabieg, choć w głębi serca czuł, wiedział to najpewniej: ostatni raz ogląda Kwerfurt oczami żywego człowieka. Wreszcie Hezych dał znak i ruszyli. I znów zabierał ze sobą na drogę żałosny dziecięcy płacz. Prawie nie rozmawiał z Hezychem tego pierwszego dnia podróży. Dopiero podczas wieczornego posiłku Hezych oznajmił: - Nie powinniśmy oszczędzać koni, Brunonie. Jeżeli padną, kupimy nowe. Co tchu musimy zdążać ku Ratyzbonie. - Co tchu? - powtórzył Bruno z powątpiewaniem. - Żeby nie natknąć się na wracającego z wojny Henryka lub na jego palatynów. Wiedział przecież, że ucieka, ale go te słowa dziwnie zabolały. - Do tego doszło - zaczął żałośnie - że muszę z własnego kraju, przed własnym królem, pokryjomu... - Musisz - zgodził się Hezych dość obojętnie. - Henryk nie pozwoliłby ci wyruszyć nawet na Węgry. Jako się rzekło, mało rozmawiali w czasie tej drogi do Ratyzbony. Bruno ciągle od nowa oceniał w myślach swoje postępowanie i ciągle nie wiedział, czy dobrze czyni. Jesteś, Brunonie - mówił sobie - jak bezpański pies. Jedziesz oto z polecenia Ottona, który nie żyje, z polecenia papieża Sylwestra, który nie żyje, do Benedykta jedziesz i Jana, którzy nie żyją. Czy nowy papież także kazałby ci założyć jeszcze jedną metropolię w Polsce? Jesteś poddanym króla Niemców, ale usłuchałeś nieprzyjaznego mu biskupa Gebharda i uciekasz spod władzy Henryka. Jesteś synem swego ojca, ale oto opuściłeś go w smutku, starości, w chorobie, i ruszyłeś za swoim gonieniem wiatru. Powiesz, że służysz Bogu? A skąd wiesz, że to Bóg cię prowadzi? Że nie schodzisz na manowce wiedziony szatańskim omamem? Jakże daleko odszedłeś, Brunonie, od życia we wspólnocie zakonnej! Tyś teraz raczej mnich wędrowny, kierujący się własną wolą. A może to obłuda pcha cię do wędrówki na Węgry? Może poszukiwanie próżnej sławy? Nie wiedział nawet, jakimi dążą drogami. Zdał się w tym na Hezycha i posłusznie spędzał w siodle pogodne noce. Któregoś ranka musieli się kryć wśród zarośli i skalnych złomowisk przed ciągnącą gromadą rycerzy. Patrząc z dala na niesione przed nimi chorągwie Hezych rozpoznał wojska Zygfryda, grafa von Northeim, o którym wszyscy wiedzieli, że był zabójcą Ekkeharda. - Zygfryd byłby zdziwiony, gdyby cię tu spotkał, Brunonie - szepnął Hezych - kto wie, czy pozwoliłby ci jechać dalej. Ponoć od czasu, gdy obok Henryka szwejnfurckiego brał udział w buncie, stara się ze wszystkich sił zaskarbić sobie łaski króla. Rad by mu tedy uczynił podarunek z takiego jak ty zbiega. Gdy gromada zbrojnych zniknęła już za wzgórzami, opuścili obaj kryjówkę i szlakiem wygniecionym przez wojenny pochód pognali w stronę, skąd on przybył. Wokół widniały stratowane pola, zboża zniszczone tuż przed żniwami, ogień gdzieniegdzie jakby umyślnie rzucony, trupy ludzkie i końskie. - Idą przecież swoją krainą - powiedział półgłosem Hezych. - Co czynią, gdy wchodzą na obce ziemie? A na zdobytych... Bruno patrzył na obraz bezrozumnego zniszczenia i coraz mroczniej robiło mu się w duszy. Ani biskup Gebhard już w Ratyzbonie, ani jego serdeczność i niekłamana radość na widok Brunona nie rozjaśniły tych duchowych mroków. Prawda, miłe mu były zabiegi biskupa, owe starania, by wszystko odbywało się jak w czasie pierwszej bytności Brunona: pogwarki przy świecach do późna w noc, wyśmienite wino, wytworna komnata i mnóstwo wiadomości, które Gebhard zebrał dla Brunona, a teraz przekazywał pięknie brzmiącą, godną cycerona łaciną. W odpowiedzi Bruno uśmiechał się łagodnie, słuchał z uwagą i ciągle nie miał pewności, że to, co robi, robić powinien. Gebhard przerwał opowieść o pobycie króla Henryka tu, w Ratyzbonie, i Bruno mógł wtrącić pytanie o Gelzuzę. Gebhard uśmiechnął się: - Nie odpowiem ci, Brunonie. Nie uwierzyłbyś w tę baśń, w jaką ułożyło się jej życie. Pomyślałbyś, że na starość wziąłem się za fantazjowanie. Zostawmy Gelzuzę jej własnemu dziwnemu losowi. - Była bardzo dobra dla mojej matki. Modlę się za nią. - Tego właśnie Gelzuzie trzeba. Twoich modlitw. Innej pomocy nie przyjmie. Pozwól teraz, że skończę ci o królu. Otóż, gdy wyruszał na wojnę z Arduinem, zwołał tu, do Ratyzbony, zjazd książąt i biskupów i w dwudziestym pierwszym dniu marca, nadał księstwo Bawarii swojemu dziewierzowi, również Henrykowi. Ponoć za zgodą wszystkich obecnych. Ów Henryk jest umiłowanym bratem królowej Kunegundy. Najjaśniejsza pani ma czterech braci i wszyscy oni liczą na wysokie dostojeństwa z tej racji, że mąż ich siostry został królem. A że są nieustępliwi i twardzi, przeto drżyj Germanio! Bruno zganił się w myśli, że marnie udaje zainteresowanie, bo Gebhard przez chwilę przyglądał mu się uważnie, a potem zapytał: - Chcesz iść za moją radą? Na Węgry? - Nie widzę innej drogi, którą mógłbym dotrzeć do Pollski. Prawda, przez Czechy, czy przez Łużyce byłoby mi bliżej: Ale jakże przejdę granicę, kiedy po obu jej stronach stoją wrogie sobie wojska? A jeżeli nawet udałoby mi się przejść, król Henryk uznałby mnie swoim przeciwnikiem. Tego nie chcę. - Spojrzał z przekornym uśmiechem na Gebharda. - Ciągle pragnę pogodzić go z Bolesławem. - To ci się nie uda - odparł stanowczo Gebhard - ale ponieważ będziesz usiłował, przeto chciałbym dać ci możliwie najwięcej wiadomości. I od razu mówię: niewiele wiem... Bruno spojrzał pytająco, może z odcieniem niedowierzania, bo Gebhard jął się usprawiedliwiać. - Wielu ludzi przypływa niemal codziennie z Węgier do Ratyzbony. Lecz z tego, co mówią, niewiele można się dowiedzieć. Wieści są sprzeczne. Tedy najpierw rozważmy fakty: pierwszym na Węgrzech arcybiskupem jest Astryk-Anastazy, dawny opat benedyktyński. Ma swoją siedzibę w Ostrzyhomiu. Bruno skinął głową. - To wiem - powiedział. - A czy wiesz - podjął Gebhard - że Stefan Węgierski i Bolesław polski, to cioteczni bracia? - Tego nie wiedziałem. - Król Węgrów - mówił Gebhard - miał matkę z rodu Piastów, piękną Adelajdę. Była siostrą polskiego księcia Mieszka, a więc rodzoną ciotką Bolesława, niewiele zresztą od niego starszą. Jako młodą dziewczynę wydano ją za starego Gejzę, półchrześcijanina, półpoganina. Gejza ponoć mawiał, że jest dostatecznie bogaty, by składać ofiary i Jezusowi Chrystusowi, i starym pogańskim bogom. Adelajda jako chrześcijanka wielce się przyczyniła do ugruntowania naszej wiary na Węgrzech. Czy ty mnie słuchasz, Brunonie? - O tak, z największą uwagą - zapewnił skwapliwie. - I cóż owa Adelajda? - Była ponoć mądra, pełna życia, wodziła starego Gejzę za nos: Trzęsła też całym państwem. Ponoć konno jeździła jak rycerz, ponoć lubiła pijać ponad miarę, a raz w gniewie zabiła człowieka. Nazywano ją na Węgrzech "Biała Knegini", co w języku Słowian znaczy "Piękna księżna". Urodziła staremu Gejzie upragnionego następcę, właśnie króla Stefana. Musiała mieć duży wpływ na wychowanie syna, jak i na wszystko, co się działo w państwie. Biskup Gebhard sięgnął po puchar z winem. Wypił kilka łyków i powiedział tonem usprawiedliwienia: - W gardle mi zaschło, ale jeszcze nie dopuszczę cię do głosu. - Ja nie mam nic ciekawego do powiedzenia - uśmiechnął się Bruno, zaś Gebhard ciągnął: - Adelajda umarła sześć czy siedem lat temu. Król Stefan ponoć często ją wspomina. Zawsze zaznacza, że to za jej rządów ugruntowało się na Węgrzech chrześcijaństwo. - Zamilkł i powoli sączył wino. Bruno powiedział: - Widywałem Stefana, wtedy księcia, w Rawennie; w Pereum, jeszcze za życia Ottona. Widziałem też jego ślub z księżniczką Gizelą. A także w katedrze w Rawennie koronację ich obojga. - właśnie - biskup Gebhard podniósł w górę rękę - żona! Księżniczka bawarska, obecna królowa Gizela, to rodzona siostra naszego króla henryka, gorąca jego popleczniczka. - Uśmiechnął się z udanym ubolewaniem i powiedział: - Biedny doprawdy ten król Henryk... - Dlaczego się nad nim litujesz? - Bo najbliższe mu kobiety nie zostały jeszcze matkami, choć się od nich tego tak bardzo oczekuje. Nie tylko królowa Kunegunda nie wydała na świat dziedzica niemieckiej korony, ale także królowa Gizela nie dała syna królowi Węgier. Ale te sprawy nie zajmowały Brunona zupełnie. Zapytał: - Jaki jest król Stefan? Gebhard nie namyślał się długo nad odpowiedzią: - Widziałem króla Stefana dwukrotnie: gdy jechał do Italii po koronę i gdy z nią wracał. Wydał mi się spokojnym, myślącym człowiekiem o oczach przed którymi nic się nie skryje, nic im nie ujdzie, choć same są nieodgadnione. Gebhard przerwał i spod oka patrzył na Brunona. Szepnął: - Myślami jesteś gdzie indziej, ojcze Brunonie-Bonifacy. - Nie mogę ich zebrać, skupić na jednej sprawie - przyznał Bruno z niezamierzonym żalem. - A ja gadam i gadam jak człowiek, co przesiedział dziesięć lat w samotnym lochu. Wybacz, ale od twojej ostatniej bytności nie rozmawiałem z nikim, kto by od razu pojmował moje słowa i komu mógłbym zaufać. W głębi duszy obaj wiemy, że te rozmowy mnie są potrzebne, nie tobie, Brunonie. Bo ciebie do niczego nie przygotują, przed niczym nie ustrzegą. Wszystko, co nastąpi, będzie zupełnie inne niż w najbardziej wnikliwych przewidywaniach. Nie dokończył. Urwał tknięty nagłą myślą. Uderzony nią. Wstał z zydla, stanął przed Brunonem. - My obaj, chrześcijanie przecież, biskupi kościoła, tak rozmawiamy, jakby nad nami nie było Boga. Jakby wszystko, co czynimy, nie było cząstką Jego planów. Jakby nie powiedział Pan nasz Jezus Chrystus: ...z nieba zstąpiłem nie po to, aby pełnić swoją wolę, ale wolę Tego, który mnie posłał... - O czym tu jeszcze myśleć, Brunonie? Ot, uklęknijmy lepiej i błagajmy Pana Wszechświata o cnotę pokory. I o to, by wszystko, co kiedykolwiek zdziałamy, stało się jednym hołdem dla Niego. Pogrążyli się w długiej, krzepiącej ducha modlitwie. Do siedzącego przy ognisku biskupa Brunona dobiegł dziwny głos, wyrwał go z zadumy, ze wspomnień, zadziwił. Niósł się ów głos nad śnieżną równiną, ciemną pod rozgwieżdżonym niebem, z tym jednym blaskiem pośrodku, z tym ogniskiem podniecanym nieustannie i uważnie, mimo głębokiego zamyślenia. Niewidoczna teraz, niezgłębiona puszcza rozebrzmiała nagle, jakby wydała z siebie ten drapieżny zew, którym wilki zwoływały się na łowy. Bruno słuchał go chciwie. Jego wrażliwy słuch napawał się dźwiękiem groźnym, wspaniałym, odwiecznym jak sama puszcza. Dźwięk zbliżał się, narastał, już otaczał ze wszystkich stron. Bruno wiedział, że blask ognia odstrasza drapieżniki, przeto dorzucił gałęzi, rozbuzował płomienie. Wstał, obszedł śpiących braci, poprawił opończę, która zsunęła się z Wiperta. Potem wrócił na swoje miejsce i dorzucił do ogniska kawał spróchniałej kłody. Słup iskier skoczył wysoko w górę. I tak wpatrzonego w ogniste migotanie, wsłuchanego w tęskne wycie wilczego stada, ogarnęło nagle współczucie, rozżalenie niemal nad sobą samym. Nad tym Brunonem z Kwerfurtu, świeżo wyświęconym biskupem, który płynął rzecznym stateczkiem po Dunaju niczego nie przeczuwając. Bo zaiste, cały rozum i doświadczenie biskupa Gebharda, wszystkie przez niego posiadane i przekazane Brunonowi wiadomości, wreszcie mądre i życzliwe przestrogi, niczego młodemu biskupowi nie zaoszczędziły. Nie uchroniły go ani przed zaprawionymi jadem goryczy rozmowami z Astrykiem-Anastazym, ani przed szorstką szczerością króla Stefana, ani przed wrogą pogardą jego świty. Nie umniejszyły upokorzenia, kiedy widział, że nauki o Jezusie Chrystusie są przyjmowane bez cienia uczucia, a za to w nieruchomym milczeniu, jakbyś do skały mchem obrośniętej przemawiał. Zachował przecież i jasne wspomnienia z tego swego pierwszego pobytu w kraju Węgrów. Choćby to, że o Bolesławie polskim usłyszał po raz szósty. Bolesław po raz szósty Najpierw był Ostrzyhom. Potężny, utwierdzony mórami starego zamku Arpada, jeden z głównych grodów królestwa i pierwsza na Węgrzech arcybiskupia stolica. Zeszli ze statku u rzecznej przystani, Hezych zbierając ich podróżne sakwy, zapytał: - Co dalej, Brunonie? - Musimy odszukać siedzibę biskupa. - Idź tedy sam - powiedział Hezych. - Myślę, że każdy człowiek w tym mieście wskaże ci, gdzie mieszka biskup. Ja chcę jeszcze to i owo zobaczyć i kupić konie na miejsce tych, które zostawiliśmy w Ratyzbonie. Mam nadzieję, że będą nam wkrótce potrzebne. Błysnął ku Brunonowi porozumiewawczym uśmiechem i poszedł w stronę podgrodzia. Bruno zaś, wydeptaną wśród trawy ścieżką jął się piąć ku widniejącym na wzgórzu murom grodu. Zaledwie uszedł kilka kroków, gdy na jego drodze stanął młodziutki kleryk i oznajmił, że biskup prosi ojca Brunona-Bonifacego do swoich komnat. Postępując za młodzieniaszkiem Bruno przypominał sobie spotkania z Astrykiem. Pierwszy raz zobaczył go, gdy Astryk jeszcze jako opat; przybył do Pereum z Bezprymem. Wtedy odbyła się owa zdumiewająca rozmowa u papieża, który z jawną niechęcią przyjął Bolesławowego wysłannika. Później Bruno często spotykał Astryka na ścieżkach wśród bagien Pereum. Rzadko wymieniali jakieś słowa. Czasem tylko spojrzenia. Najczęściej pozdrawiali się zwyczajnym Laudetur i każdy szedł w swoją stronę: Bruno zajęty troską o Ottona, Astryk ciągle zaszeptany z Henrykiem, ze Stefanem, z grubym Dedim. Wtedy Astryk budził w Brunonie niejasne, raczej niechętne uczucia. Z tym wszystkim nie mógłby rzec, że zna człowieka, przed którym za chwilę miał stanąć. Już w komnacie, po pierwszych powitaniach, Bruno zapytał: - Skąd wiedziałeś, ojcze biskupie, że przybędę właśnie dzisiaj? Astryk uśmiechnął się po swojemu, krzywo i odparł: - Gebhard mniema, że to on zbiera wszystkie wieści, jakie płyną Dunajem. Ale one i do mnie przypływają. I prędzej jeszcze, bo z prądem. Bruno patrzył w twarz ostrzyhomskiego biskupa i pomyślał, że bardzo się zmieniła. Zwykły, jakby tej twarzy przypisany, wyraz czujności, zaostrzył się, pogłębiła go choroba, czy może zgryzota? Podjął swobodnym tonem: - Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, ojcze Astryku-Anastazy, było to, pomnę, po koronacji króla Stefana. Odjeżdżałeś wtedy w jego orszaku. Zdążałeś tu, do Ostrzyhomia, by zostać arcybiskupem. Tak mi wtedy rzekłeś... - Ja również pamiętam ten dzień i naszą krótką rozmowę o Bolesławie. I to, że stał obok ciebie mały Bezprym i że na mnie nienawistnie patrzył. A przecież wszystko, co z nim czyniłem, było jedynie wypełnianiem rozkazów Bolesława. Skłamałem ci wtedy! Bruno podniósł zdziwione oczy zaś Astryk pochylił się ku niemu i mówił zaprawionym złością głosem: - Nie chciałem odchodzić od Bolesława! Wcale! Służyłbym mu do śmierci, och - zachłysnął się rozgoryczeniem - służyłbym mu z ochotą, ale on tylko po mnie deptał. - Nie pojmuję... Deptał? - zdziwił się Bruno. - Jakbym był kobiercem pod jego stopami. - Astryk opadł ciężko na zydel, słowa mu się rwały. - A przecież naprawdę mi ufał... Moim radom ufał. Mógł na mnie polegać i wiedział o tym. Zawsze uważnie wysłuchiwał, co mówię. Powierzył mi w końcu syna i starania o koronę... A jednocześnie pomijał mnie... Jakby umyślnie o mnie zapominał... Prawda, to jedynie można rzec na jego dobro, że nigdy mi niczego nie obiecywał. Ale patrzajże... Kto otrzymał arcybiskupstwo gnieźnieńskie? Nie ja przecie, tylko Gaudenty-Radzim, o tyle przecież niższy ode mnie w hierarchii zakonnej. Bruno podniósł rękę i przerwał te wynurzenia. Powiedział: - Wiem, jak to się stało. Byłem wtedy w Rzymie. Gaudenty został metropolitą gnieźnieńskim, bo jest bratem Wojciecha. Świętego Wojciecha. Mistrz Gerbert z Aurillac uznał, że tak będzie najlepiej i zgodził się na to cesarz Otto, a wreszcie ówczesny papież Grzegorz Piąty. - Bronisz Bolesława? - pytanie zabrzmiało jadowicie. - Mówię tylko o zdarzeniach - wyjaśnił spokojnie Bruno. - Ale - wybuchnął nagle Astryk - Bolesław nie pomyślał o mnie, gdy zakładał biskupstwa we Wrocławiu, w Krakowie i w Kołobrzegu... Mógł przecież... Dalszych żalów Astryka Bruno już nie usłyszał, bo w progu stanął ów młody kleryk i oznajmił, że sługa biskupa Brunona przybył właśnie i chciałby wiedzieć, co ma czynić dalej. - Zostałeś biskupem? - zdziwił się Astryk. - Nie wiedziałem o tym. - Widać nie wszystkie wieści spływają tu Dunajem - uśmiechnął się Bruno, a potem wyjaśnił, jak rzecz mało ważną - zostałem konsekrowany niedawno, Astryku. - Tedy zechciej mi wyświadczyć łaskę, bracie biskupie, i bądź moim gościem w czasie pobytu w Ostrzyhomiu. - Z chęcią przyjmę twoją gościnę, Astryku - powiedział Bruno z ukłonem - postaram ci się zbytnio nie naprzykrzać. Astryk nakazał klerykowi, by się zajęto przygotowaniem odpowiednich komnat dla biskupa i jego sługi. Brunonowi zaś wyjaśnił: - Za to będziesz musiał długo ze mną rozmawiać, bracie biskupie. Te rozmowy z Astrykiem... Każda zostawiała w duszy Brunona jakiś osad. Bronił się Astrykowemu pojmowaniu świata i temu oglądaniu ludzi (także swego rozmówcy) tylko od strony ich złych cech czy nagannego postępowania. - Po co przybyłeś na Węgry, Brunonie? - zapytał Astryk nazajutrz. Bruno milczał. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien ujawniać Astrykowi swoje zamiary. Pomyślał jednak, że przecież nie ma w nich nic zdrożnego i powiedział: - Zamierzam najpierw udać się do Polski, a stamtąd do pogan, by im głosić Słowo Boże. Astryk uśmiechnął się ironicznie. - Do pogan, powiadasz? Czy to konieczne? Słowo Boże można głosić wszędzie. Czy mniemasz, ojcze Brunonie-Bonifacy, że nasi ochrzczeni bracia w Niemczech w pełni już rozumieją Ewangelię? I wszyscy już postępują według Dekalogu? A inni ochrzczeni? A tu na Węgrzech? Mniemasz, że już nie należy pouczać ich o Bożych prawdach? Wszystko znają? - Wcale tak nie mniemam - odparł Bruno. - Wiem, że wielu chrześcijan tak żyje, jakby Jezus Chrystus nigdy nie przyszedł na świat, a ich samych nie oblała woda chrztu. Ale takie postępowanie, to już jest ich dobra lub zła wola. Gdy zechcą, zawsze mogą postępować zgodnie z prawami naszego Stwórcy, bo znają te prawa. A gdy zapomną, mogą o nie zapytać współwyznawców czy kapłanów. Poganie zaś nigdy nie słyszeli o Zbawicielu i zbawieniu. Przeto jest obowiązkiem chrześcijanina, biskupa, by im o tym powiedzieć. - Mniemasz, że będą wtedy szczęśliwi? - zabrzmiało szczerą ironią. - Nie będę ich uczył, jak zdobyć szczęście na ziemi, ale jak osiągnąć wieczne zbawienie. - I mniemasz, że Bolesław pomoże ci w wyprawie do pogan, tak jak pomógł Wojciechowi? - w głosie Astryka zaczepka, więc Bruno odparł spokojnie: - Tak właśnie mniemam. - Uważaj, Brunonie - syknął Astryk - może cię również zabić, jak zabił italskich benedyktynów. Bruno wstał z zydla, pochylił się nad sztywno wyprostowanym Astrykiem... Pytał ostro: - Skąd wiesz, że zginęli? I kto ci mówił, że to Bolesław zabił Benedykta i Jana? - Znałeś ich - domyślił się Astryk. - Odpowiedz na moje pytanie - nalegał Bruno. - Czemuś rzekł, że Bolesław?! Muszę to wiedzieć! Astryk poruszył się niespokojnie. Gniew go ogarniał. Przecież go jednak powściągnął. - Słyszałem - odparł po chwili - że zginęli, że zostało zamordowanych pięciu mnichów. - I zaraz z pewnym wysiłkiem: - O tym, że Bolesław, nie słyszałem... - Czemuś tedy rzekł? - W gniewie rozmaite rzeczy żal na język przynosi - mruknął Astryk wyraźnie pragnąc skończyć tę rozmowę. Ale usłyszał pobrzmiewający naganą głos: - Biskupowi nie powinien. Aż podskoczył na zydlu. Teraz już krzyczał, dławiąc się zjadliwością: - Nadtoś surowy, bracie biskupie. Niewiele tym zwojujesz w kraju Bolesława. Ani się obejrzysz, a wyprawi cię do Prusów, by wszyscy wiedzieli, jak on pomaga misjonarzom i jak szczery z niego chrześcijanin. - Mniemasz, że czyni to dla marnej ziemskiej chwały - zmartwił się Bruno. Astryk trochę się opamiętał: - Tak naprawdę to nie wiem - powiedział. - Nigdy nie potrafiłem przeniknąć myśli i planów Bolesława ani przyczyn, dla jakich postępował tak, a nie inaczej. Obyś się tylko na nim nie zawiódł. - Wojciech się nie zawiódł - szepnął Bruno, Astryk wzruszył niechętnie ramionami. Syknął: - Wojciech... Zamilkł, a Bruno czekał, co złego powie Astryk o Wojciechu. I zaraz padły słowa, które sprawiły mu przykrość: - Ponoć, kiedy byłeś w gościnie u króla Henryka w Póhlde, przechwalałeś się, że piszesz żywot Wojciechowy. - Nie przechwalałem się. Odpowiadałem na pytanie króla - żachnął się nieco Bruno. - Tedy opowiem ci pewne zdarzenie, które może zechcesz umieścić w swoim dziele. - Może zechcę - odparł Bruno bez entuzjazmu. Astryk zaczął powoli mówić: - Tedy jako kleryk i uczeń Wojciecha przebywałem wraz z nim na Awentynie w klasztorze świętych Aleksego i Bonifacego. Pewnego razu rozgniewało mnie postępowanie biskupa, jego nadmierna pokora wobec tamtejszych współbraci, którzy rychło uznali, że skoro on jest tak pokorny, to my, jego uczniowie powinniśmy być jeszcze pokorniejsi, skorzy do usług, uniżeni, ulegli. I zaczęto nami pomiatać. Mną zaczęli pomiatać ojcowie zakonni na Awentynie. A ja tego nie lubię. Znam świętą regułę benedyktyńską. Wtedy też znałem i zgodnie z nią uprawiałem cnotę pokory. Ale nie pojmuję przesady. Powiedziałem to Wojciechowi. I jeszcze powiedziałem, że niepotrzebnie ukrywa przed współbraćmi swoją godność biskupią. Przez to nie szanują i nas, jego kleryków. Wojciech odparł z naganą, że zbyt wiele wagi przywiązuję do czci, jaką oddają mi ludzie, i żebym wspomniał na zelżywości, jakich doznawał - niewinnie przecież - Pan nasz Jezus Chrystus. Ale mnie to rozjątrzyło jeszcze bardziej. I jąłem krzyczeć, że nie będę już służył biskupowi, co nie potrafi mnie obronić przed zniewagami i poniżeniem. Bruno całym sobą chłonął opowieść Astryka. - I cóż rzekł Wojciech na słowa takowe? - zapytał szeptem. - Nic - odparł Astryk - tylko dwa razy prosił mnie, bym nie krzyczał zbyt głośno i nie dawał powodu do zgorszenia innym braciom. Ale nie usłuchałem, jeszcze głośniej wykrzykiwałem, że rzucam służbę u biskupa, bo mi się ta służba nie podoba i wracam do domu, do Bawarii. Nie czekałem odpowiedzi Wojciecha, prędko wyszedłem z celi. Zawołałem mego sługę, kazałem mu osiodłać i objuczyć konie i oznajmiłem, że wracamy do Bawarii. Jeszcze tego dnia ruszyliśmy w drogę. I wtedy, Brunonie, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Drogę tę przebywałem już wiele razy, znałem ją, zda się, jak własną dłoń. A przecież zaczęliśmy błądzić. Powiadam ci, to było straszne uczucie. Na którąkolwiek wjechaliśmy ścieżkę, zawsze doprowadzała nas w to samo miejsce: na łyse zbocze pagórka. Zwalone tam ogromne głazy tworzyły jakby ruiny tajemniczej, budzącej grozę świątyni. Gdy już trzeci raz nasze konie przyniosły nas na to miejsce, mój sługa zawołał: "Panie! Błądzimy! Jeździmy w kółko, ciągle w kółko. To omam diabelski!" I przeżegnał się. Ja gdzieś w głębi serca wiedziałem, dlaczego tak się dzieje. Ale zacisnąłem pięści i rozkazałem: "Spróbujmy jeszcze raz!" A gdy po raz czwarty trafiliśmy na łysinę z budzącym trwogę rumowiskiem, powiedziałem: "Wracamy!" Bo już sobie uświadomiłem, że popełniłem grzech, sprzeczając się z biskupem, wykrzykując mu w oczy gorzkie słowa. - Astryk-Anastazy przerwał, zamyślił się na chwilę, a potem tak dalej mówił: - Drogę powrotną do Rzymu znaleźliśmy łatwo i jeszcze tego wieczoru kajałem się przed Wojciechem. I od nowa rozgniewała mnie miłość, z jaką moje kajanie przyjął i łagodny głos, którym wyznaczył mi przypisaną przez świętą regułę karę. Umieścisz to zdarzenie w żywocie Wojciechowym, Brunonie? Ku zbudowaniu maluczkich? Aby się nigdy nie kłócili ze swymi biskupami. Ale Bruno zapytał o błahą jakąś sprawę. Wolał nie mówić z Astrykiem o swojej pracy. Lękał się goryczy płynącej z opowieści ostrzyhomskiego biskupa. Że skazi słowa, które on, Bruno, chciał mieć najczystszymi. W kilka dni później siedział samotnie w swojej komnacie i przekładał pergaminy. Odszukał ten, na którym opisał ostatni pobyt Wojciecha w Rzymie, i widząc wolne miejsce jął szkicować opowiadanie Astryka. Zastanawiał się właśnie, czy oddać kilkoma słowami owe rumowiska, do których Astryk wracał w swej błędnej wędrówce, gdy do komnaty wszedł Hezych. - Ostatnie dni - zaczął bez wstępów - spędziłem na przystani. Tam można dużo usłyszeć. Dużo dziwnych nowin. - A co usłyszałeś? - zapytał Bruno szczerze zaciekawiony. Hezych zaczął wyliczać: - Popłynął Dunajem pod prąd posłaniec od Astryka do króla Henryka, z wiadomością, że tu jesteś. Popłynął Dunajem z prądem poseł do króla Stefana, do Wyszehradu, i zawiózł wiadomość od Astryka, że tu jesteś. Przypłynął Dunajem posłaniec z Ratyzbony do ciebie. Wczoraj przypłynął. Ale ludzie Astryka, podając się za twoje sługi, przejęli wiadomość. Astryk powiedział ci o tym? - Jeszcze nie, pewnie czeka sposobniejszej chwili - uśmiechnął się Bruno - biedny Astryk. - Żałujesz go? - zdziwił się Hezych. - Obacz, jak bardzo jest uwikłany w sprawy tego świata. Jak wielu służy panom. - Powinniśmy stąd rychło wyjechać, prawda, Brunonie? Bruno skinął potakująco głową. - Jeszcze nie kupiłem koni - jął się usprawiedliwiać Hezych. - Postaram się to uczynić jak najprędzej. Nazajutrz Astryk i Bruno przechadzali się brzegiem Dunaju. Było ciepłe sierpniowe popołudnie. Miesiąc miał się ku końcowi. Astryk nie wygłaszał złośliwych uwag, nawet chwilami uśmiech przemykał przez jego twarz. Pierwszy raz starał się być gościnnym gospodarzem. Wszystko to sprawiało, że Bruno tylko czekał, kiedy padnie cios. Namyślał się przez chwilę, o czym zacząć rozmowę, i wreszcie spytał: - Jaki jest król Stefan? - Sam zobaczysz - wzruszył ramionami Astryk. - Przecież odwiedzisz go w Wyszehradzie. - Jeszcze nie wiem. W Pereum - nie ustępował Bruno - wyglądało na to, że jesteście wielce zaprzyjaźnieni. Astryk powolnym ruchem pokręcił przecząco głową. - Widywałeś nas razem, to prawda. Póki szła gra o jego koronację, często rozmawialiśmy przyjaźnie. Później przestałem mu być potrzebny. - Przecież zostałeś biskupem w Ostrzyhomiu. Arcybiskupem! - niemal zakrzyknął Bruno. - A tak, tak, bo tego właśnie król Stefan potrzebował. Arcybiskupstwo w Ostrzyhomiu, ojcze Brunonie-Bonifacy, to uniezależnienie Węgier od kościoła niemieckiego. Niemiecka żona u boku, to przyjaźń z Henrykiem, ale znów bez zależności. I spokój od niemieckiej strony, i możność działania wewnątrz kraju. Chrześcijaństwo to religia, tak, tak... Ale przede wszystkim nader przydatne spoiwo, przy pomocy którego można zbudować swoje marzenie: wielkie Węgry. Król Stefan właśnie czyni niezmiernie dużo wysiłków, by stworzyć jedno państwo z kilku madziarskich księstewek. Ale wątpię, czy zdoła to uczynić - głos Astryka zadrgał złośliwym triumfem - zbyt wiele stoi mu na przeszkodzie, i zbyt wielu. Nie ciekawyś kto? - zapytał po chwili milczenia. - Ciekawym - odparł po prostu Bruno. - Tedy wiedz, iż nie chce silnych Węgier król niemiecki Henryk. I nie chce ich książę polski Bolesław. Dlatego nawiązuje sojusze z madziarskimi książątkami, niezadowolonymi kuzynami Stefana, którzy także zjednoczonych Węgier nie chcą, bo musieliby się poddać władzy królewskiej. - A sprawy Boże na Węgrzech? - zapytał Bruno. W odpowiedzi usłyszał chichot i przerywany nim głos Astryka: - Nie patrz na mnie tak surowo. Lepiej zamiast iść do pogan, zostań tutaj i nauczaj. Pojmiesz może wtedy, co napisano w księdze Eklezjasty o człowieku, który pasał wiatr. Spojrzał spod oka na Brunona i ironia wypełzła mu na twarz. Jął mówić powoli, o wiele głośniej niż poprzednio: - Mam dla ciebie nowinę, bracie biskupie. Przypłynęła już wczoraj Dunajem. Wcześniej nic o wyprawie nie było wiadomo, bo wszystko czyniono w skrytości i tak, by zmylić czujność wroga. Złośliwa radość w głosie Astryka ostrzegła Brunona. Zapytał surowo: - Do jakiej wyprawy gotowano się tajemnie, Astryku-Anastazy? Przeciw komu ta wyprawa? - Przeciw twojemu Bolesławowi - odparł niemal triumfalnie. - Henryk uderzył na Czechy, wypiera stamtąd polskich wojowników. Wiedzie ze sobą księcia Jaromira, a także oddziały Czechów przeciwnych rządom Bolesława. Chce osadzić swego sprzymierzeńca kastrata na tronie Przemyślidów. Ponoć jest już niedaleko Pragi. Czemuś pobladł ojcze Brunonie-Bonifacy? Tak bardzo lękasz się o Bolesława? Bruno nie odpowiedział. Wolnym krokiem począł wspinać się ku zamkowi. Huczało mu w głowie. Tedy znowu wojna zagradza mu drogę. Nie może iść do Polski. Przyrzekł niemieckiemu królowi i nie pójdzie. Półgłosem jął odmawiać psalm: - Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Daleki jesteś od próśb, od słów mojego wołania. Boże mój, wołam przez dzień, a nie słuchasz, wołam i noce, a nie zważasz na mnie. Nagle przypomniał mu się Wojciech i zakrzyknął w głębi strapionej duszy: - Wojciechu, święty Wojciechu, czyś Ty o mnie zapomniał? Czy żyjąc tam, w wiecznym już szczęściu i oglądając Oblicze Boga zapomniałeś o świecie, który tu po Tobie został? Jakże mam iść Twoimi śladami, skoro nie wstawiasz się za mną u naszego Pana? Co krok zdarzenia, niczym tajemnicze rumowiska, zagradzają mi drogę. Ratuj, Wojciechu! Usłyszał za sobą zdyszany głos Astryka: - Poczekaj, Brunonie! Dokąd tak spieszysz? Czyżem cię obraził? Bruno zwolnił kroku, Astryk zrównał się z nim i odsapnąwszy nieco powiedział, jakby podejmując przerwaną rozmowę: - Pamiętasz, com ci prawił o moim błądzeniu po kłótni z Wojciechem? Potem wiele razy szukałem pagórka o łysym zboczu, a takoż owych dziwnych rumowisk, co wyglądały jak zwalona świątynia złego bóstwa. I nigdy tego miejsca nie odnalazłem. Bruno milczał. Dochodzili już do murów zamku. U szczytu stromej ścieżki stał Hezych. Jakby czekał. Gdy Bruno do niego doszedł, Hezych powiedział półgłosem: - Kupiłem trzy konie. Dwa pod siodło i jednego jucznego. - Możemy ruszać w drogę? - ożywił się Bruno. - Choćby dziś - usłyszał odpowiedź i radość w głosie Hezycha. - Chcesz wyjeżdżać Brunonie-Bonifacy? - zaniepokoił się Astryk. - Do Polski? - Nie, do Wyszehradu - odparł Bruno. - Teraz? - nie dowierzał Astryk. - A czy wiesz, że wieści o wojnie docierają najpierw do Ostrzyhomia, potem dopiero na zamek królewski w Wyszehradzie? - Jedyną wieścią, jaką chciałbym o tej wojnie usłyszeć, to że się skończyła - powiedział Bruno i ruszył za Hezychem. Nazajutrz opuścili Ostrzyhom. Potem był Wyszehrad. Wyszehrad Nieodległy, położony o pół dnia konnej jazdy od Ostrzyhomia. Przebywali niezwykle malowniczą okolicę wydeptanym przez pokolenia koczowników traktem. - Wkrótce przybędziemy do miejsca, gdzie Dunaj zgina kolano - odezwał się Hezych - tak je nazywają ludzie pływający tą rzeką. Roztoczył się przed nimi przepiękny widok na przełom Dunaju. Wielka woda ostrym zakrętem zmieniała kierunek swego biegu. Spływały ku niej łagodne stoki góry zwieńczonej obronnym zamkiem króla Stefana. Tutaj przebywał teraz władca ze swoim dworem. Jeszcze tego samego dnia Bruno został przyjęty przez parę monarszą. Doznawał mieszanych uczuć, kiedy tak stał u stóp podwójnego tronu i wygłaszał po łacinie słowa powitania. Jednocześnie jego umysł notował spostrzeżenia. W królu Stefanie wyraźnie przeważała słowiańska krew matki. Był pięknym wysokim mężczyzną. Jego spokojna jasna twarz o regularnych rysach była otoczona czarnymi kędziorami. Małe, czarne, lekko skośne oczy świadczyły o madziarskim dziedzictwie po ojcu. Spojrzenie tych oczu musiało być ciężarem nie do uniesienia dla ludzi, którzy przybywali tu ze złymi lub skrytymi zamiarami. Bruno takich nie miał, więc łatwo zniósł czujny ogląd swojej osoby. Kończąc powitanie uśmiechnął się, zapytał króla, czy przypomina sobie Pereum, gdzie Bruno widywał go trzy lata temu. Twarz Stefana rozjaśniła się nieoczekiwanie. Król Węgier powiedział łaskawie: - Patrzajże... Od chwili, kiedy tu stanąłeś, męczy mnie pytanie, gdzie ja cię widziałem. Teraz przypominam sobie, że tam w Pereum przebywałeś w najbliższym otoczeniu cesarza i papieża, że cesarz zwał cię przyjacielem. Ta królewska łaskawość odbiła się zaraz na twarzach panów z otaczającej Stefana świty. Nieruchomi dotąd, patrzący wrogo wielmoże węgierscy poruszyli się, zaczęli kiwać głowami, jakby czemuś przytakując. Porozumiewali się szeptem w tym do żadnego ze znanych Brunonowi niepodobnym języku. Obok gromadka dworzan kupiła się lękliwie wokół niedużej, brzydkiej i bladawej dziewczyny w koronie. Królowa Gizela nie zmieniła się od czasu, kiedy Bruno widział ją w Rawennie. Może tylko wyglądała na bardziej niż wówczas przestraszoną. Nie trzeba było być aż wnikliwym obserwatorem, by dostrzec, że niewiele znaczyła na dworze małżonka. Pora jej rządów jeszcze nie nadeszła. Król Stefan uwolniony spod despotyzmu matki wyraźnie bronił się przed despotyzmem żony. Dla jego świty królowa była nikim. Nie urodziła Stefanowi syna. Wpatrywała się teraz w twarz Brunona. Drżące usta lękały się zadać pytania o coś, co ją niezmiernie ciekawiło. Kiedy powitał ją po niemiecku, z jej oczu popłynęły łzy, chociaż wyraźnie starała się je powstrzymać. Wreszcie zmusiła się, wykrztusiła to pytanie. - Może byłeś niedawno w Bawarii? - Przypłynąłem na Węgry z Ratyzbony - odparł swobodnie, chcąc, by się opanowała. Ale ona obrzuciła lękliwym spojrzeniem męża, potem jego świtę z nagła znieruchomiałą i szepnęła po niemiecku: - Porozmawiamy później, na osobności. Dopiero po kilku tygodniach pobytu na dworze królewskim miał się przekonać, że trwożliwość Gizeli była w części udana. Do czegoś jej potrzebna. Bruno nie zastanawiał się do czego, ale przecież pojął: sprawy niemieckie Gizela mocno trzymała w dłoniach, które choć z pozoru słabe, przecież nie puszczały ani jednej niteczki. Przekonał się również, że na dworze Wyszehradzkim nadsłuchiwano nader pilnie wieści o wojnie Henryka z Bolesławem, choć z różnymi przyjmowano je uczuciami. Królowa Gizela nieukrywanie radowała się zwycięstwami swego brata. Król Stefan przeważnie milczał, gdy kolejny poseł opowiadał o przebiegu wyprawy. Najpierw tedy doniesiono o tym, że Czesi w większości swojej odstępują Bolesława, wyrzynają polskie załogi po grodach i całymi gromadami łączą się z Jaromirem, jego teraz pragnąc mieć władcą. Potem wieść głosiła, że król Henryk zapragnął ująć i uwięzić lub nawet zgładzić Bolesława. W tym celu wysłał do Pragi Jaromira wraz z doborowymi oddziałami Niemców, a także tych Czechów, co odstąpili Bolesława. Polski książę ani się spodziewał, jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo. Znaleźli się przecież czescy panowie, którzy przez tajemnych wysłańców ostrzegli go. Bolesław poczynił w skrytości przygotowania do odstąpienia z Pragi. I w połowie nocy z trzeciego na czwarty września, gdy już dzwony w sąsiednim grodzie wzywały mieszkańców do walki z Polakami, opuścił Pragę z pierwszym oddziałem wojska i uciekł do ojczyzny. Wtedy to zginął na moście praskim Sobiebor Sławnikowic, najstarszy brat świętego Wojciecha. Zginął osłaniając odwrót Bolesława. Nazajutrz przybył do stolicy Jaromir i na prośby swoich wielmożów, jeszcze przed bramami miasta, udzielił im potwierdzenia praw oraz przebaczenia czynów, których się wcześniej przeciw niemu dopuścili. Zaraz też przywrócono Jaromira do dawnej godności i wśród wesela ubrano w kosztowne szaty i posadzono na tronie Przemyślidów. Przyniesiono mu także w darze łupy, każdy ściągnięty przez czeskich wojowników z uciekającego lub zabitego Polaka. Bruno patrząc na triumfujący uśmieszek królowej Gizeli, wspomniał nagle Astryka. Co myśli biskup ostrzyhomski? Jakie nim miotają uczucia, gdy słyszy o klęskach Bolesława, którego przecież tak boleśnie miłował. Sam bronił się tym myślom. Znał zaledwie racje jednej strony. Jakże tedy mógł sądzić? Kończył się właśnie październik, gdy król Stefan rozkazał wszystkim panom węgierskim przebywającym w Wyszehradzie zgromadzić się w sali tronowej. Licznie stawił się dwór królowej, a sama Gizela zasiadła na tronie u boku małżonka. Nie zapomniała przed tym poprosić Brunona, aby również zechciał przybyć. Miano wysłuchać niezmiernie ponoć ważnego poselstwa od króla Niemiec. Poseł był Bawarem. Mówił głośno, butnie: - Król Henryk, załatwiwszy wszystkie sprawy w Pradze, odprawił do domu Bawarów, a sam, z resztą swoich niemieckich wojsk i z nowym czeskim księciem podążył do sąsiedniego kraju Milczan i obległ gród Budziszyn, w którym stała polska załoga. Gdy pewnego dnia zachęcał swoich wiernych wojowników do szturmu, omal nie został znienacka zabity przez ukrytego za murami łucznika. Krzyk królowej przerwał tę płynną relację. Gizela zerwała się z tronu, płakała, powtarzała piskliwie: - Czy jest ranny? Mówże, mów! O ja nieszczęśliwa! Czy mój brat jest ranny? - Nie pani, król jest zdrów - odparł posłaniec. - Opatrzność Boża czuwała nad nim. Ofiarą padł rycerz, który stał obok króla. I w ten sposób wrogi zamiar dosięgnął innego człowieka. Król zaś chwalił Boga z wzniesionym ku Niemu w pokorze sercem, za to, że okazał mu znowu niezasłużenie swoją zwykłą czujność i miłość. I to w tym właśnie momencie Bruno postanowił, że dziś znowu, po raz nie wiedzieć który, spróbuje wygłosić naukę. Musi to uczynić, podjąć na nowo sianie Słowa Bożego na skale. Może choć jedno ziarno znajdzie dobrą glebę i zakiełkuje. Usłyszał głos Stefana, który pytał posła: - A Budziszyn? Obronił się to? Poseł podjął swą misję: - Dwa tygodnie, trzy prawie, oblegał król Henryk Budziszyn. Czas płynął na krwawych walkach. Trup padał gęsto po obu stronach. Wreszcie Bolesław przysłał rozkaz do załogi i gród zawarowawszy sobie wolne wyjście obrońców poddał się Henrykowi. Król zaraz obsadził go swoimi, a potem śpiesznie wrócił do domu wraz z wojskiem, które aż nadto było znużone marszami i głodowaniem. - Niemiecka załoga w Budziszynie - mówił wolno król Stefan - znaczy to, że wojna trwa nadal. - Mój pan, król Henryk, ma zamiar prowadzić tę wojnę i pobić Bolesława - oznajmił z dumą poseł. Królowa Gizela także dumnym ruchem podniosła w górę głowę. Była w tej chwili niezmiernie podobna do swego brata. Bruno wystąpił naprzód. Zwrócił się do Stefana: - Skoro już wszystko powiedziano o wojnie, zezwól panie, bym ja teraz rzekł słów parę o czymś znacznie ważniejszym, o nauce Pana naszego Jezusa Chrystusa. Stefan spojrzał mu prosto w oczy, ale Bruno nie wiedział, czy jego słowa spodobały się królowi, czy wzbudziły w nim niechęć. Odpowiedź posłyszał po dłuższej chwili: - Mów po łacinie, ojcze biskupie. Sam będę przekładał twą mowę na węgierski. Innego języka moi panowie nie pojmą. Królowa Gizela, znać nierada, że skończono rozmowę o Henryku, wsparła głowę na ręku, pochyliła się tak, że twarz jej zniknęła w cieniu. Bruno zaś, starannie dobierając słów, jął opowiadać o cudzie przemiany wody w wino. Uznał, że skoro on sam jako dziecko pojął tę Ewangelię i pokochał, ci ludzie powinni ją przynajmniej pojąć. Jął tedy mówić, jak pewien Izraelita w Kanie Galilejskiej wyprawia wesele synowi. I jak na owe gody zaproszony został Chrystus Pan i Jego Matka i apostołowie. I jak przybyło wielu innych gości, a starosta wesela spostrzegł, że wina zabrakło. Bruno po każdym zdaniu robił przerwę, czekał, aż król Stefan powtórzy po węgiersku. Przez ten czas przyglądał się bacznie panom ze świty: książętom, żupanom... Milczeli z kamiennymi twarzami. Jakbyś do skały mchem obrośniętej mówił. Przy zdaniu o rozmowie Jezusa z Matką Bruno stracił wszelką pewność, czy król dokładnie przekłada jego słowa. Staranny ich dobór, czynienie zdań przejrzystymi, prostota Ewangelii, wszystko tonęło w niezgłębionej czerni węgierskiego języka. Wreszcie Bruno powiedział o sześciu stągwiach napełnionych nagle najprzedniejszym winem, król przetłumaczył to kilkoma szeleszczącymi dźwiękami i sala ożyła. Panowie ze świty trącali się łokciami, dały się słyszeć śmiechy: nareszcie powiedziano o czymś, co było im znane. Bruno cichym głosem przypomniał ostatnie zdanie Ewangelii. Król Stefan już go nie przetłumaczył. Rozmowa wśród świty stała się głośna, wesoła. Może to dobrze, Boże mój i Panie, że nie pojmuję węgierskiego języka - pomyślał Bruno i spojrzał z nadzieją w stronę królowej. Jej świta: kapelan, kilka podstarzałych niewiast, jacyś niemieccy panowie, a także poseł króla Henryka stali w milczeniu, oczy pospuszczali, jakby zawstydzeni. Królowa Gizela popatrzyła na Brunona wyrozumiale, ze współczuciem, potem rozłożyła ręce gestem bezradności i powoli, majestatycznie wyszła z sali wraz ze swym dworem. Król Stefan głośnym słowem, którego Bruno znów nie zrozumiał uciszył śmiechy i rozmowy. Nieznacznym ruchem ręki odprawił swoich panów, a gdy ochotnie wyszli, przystąpił do Brunona. Mówił wytworną łaciną: - Jesteśmy krajem chrześcijańskim, ale głoszenie Słowa Bożego, zaiste natrafia na wielką przeszkodę. Nieliczni u nas znają łacinę, w której przemawiają przybyli tu duchowni. Bez poznania naszego, madziarskiego języka, wprowadzenie chrześcijaństwa będzie niezmiernie trudne, prawie niemożliwe. I nagle bez żadnych przejść: - Astryk mi napisał, że zamierzasz udać się do Bolesława. Czy to prawda? Bruno zbyt długo przebywał z Ottonem, by jakakolwiek nagła zmiana tematu mogła go zaskoczyć. Przeto uśmiechnął się i powiedział: - Tak, królu, zamierzam udać się do kraju Bolesława, gdy tylko ustanie jego wojna z Henrykiem. - Raczej Henryka z nim. Przecież to Henryk pierwszy rozwinął sztandary - sprostował król i ciągnął dalej: - Władca Niemiec słusznie uważał, że Polska i Czechy pod jednym berłem to ogromna siła. Zbyt niebezpieczna dla Niemiec. Należało ją zniszczyć od razu, nim zdoła okrzepnąć. Ale ta wojna nie skończy się prędko. Może tedy zaczniesz uczyć się języka Węgierskiego i zostaniesz tutaj? Nie pożałujesz - w ostatnich słowach obietnica i łaskawość. Bruno odpowiedział pogodnie: - Już od dwóch lat zdążam do kraju Bolesława. Mam sobie za złe, że robię w podróży zbyt długie postoje. Nie zawsze są długie z mojej winy, ale przecież je robię. Tylko śmierć mogłaby mnie w tej drodze zatrzymać. - Zanim tu przybyłeś, Brunonie z Kwerfurtu - powiedział z nagła król - mówiono mi, uprzedzano mnie, że jesteś bardzo mądry. Teraz, gdy cię poznałem, sam nabrałem takiego o tobie mniemania. Ale nie patrz na mnie tak badawczo. Niczego w moich oczach nie wyczytasz. Od dziecka uczyłem się kryć ze swoimi uczuciami. Najpierw przed matką. Bałem się jej jak nikogo w świecie, tej polskiej księżniczki, pięknej Adelajdy, mojej matki. - Uśmiechnął się ni to gorzko, ni pobłażliwie. - Tedy nie ma potrzeby, byś się uczył madziarskiego. To bardzo trudny język. Podczas tego pobytu na Węgrzech, Bruno jeszcze raz rozmawiał z królem Stefanem. Tuż po świętach Bożego Narodzenia, które uroczyście obchodziła w Wyszehradzie tylko królowa Gizela. Młody biskup był rozgoryczony. Zaczynał rozumieć, co czuł Wojciech wtedy, w Czechach, gdy pojął, że nikt nie chce słuchać głoszonych przez niego nauk, nikt nie chce stosować ich w życiu. On, Bruno, mógł przynajmniej liczyć na poparcie królowej i na coś w rodzaju życzliwości ze strony króla Stefana. A mimo to czuł się zmęczony, zrezygnowany. Daremność wysiłków, nieustanne rzucanie pereł przed wieprze sprowadziły na niego bezsenność i najgorsze nocne myśli o własnej bezużyteczności. W gorącej modlitwie zwierzał się: - Panie, gdybym choć na kilka dni mógł znaleźć się w klasztorze na Awentynie, ozdrowiałaby we mnie dusza. I przyszło to olśniewające zrozumienie, że znów została mu okazana Łaska. Jej upragnione tchnienie oświeciło skołatany umysł przypomnieniem, że w pobliżu, w Pannonhalma, jest wspólnota benedyktyńska i życie według świętej reguły. A więc i odpoczynek, i umocnienie duszy. Nazajutrz stanął przed Stefanem i oznajmił, że pragnie opuścić dwór i udać się do klasztoru świętego Marcina. Król spojrzał na niego i znowu nic w tym spojrzeniu nie można było wyczytać. Powiedział: - Pojmuję. Nie idzie ci nawracanie moich poddanych. Chcesz się skryć w klasztorze. Twoja wola. Tyle ci tedy rzekę: my, Węgrzy, poznawaliśmy chrześcijaństwo najpierw od Słowian, których pobiliśmy na naszej już teraz ziemi. Poznawaliśmy je także od jeńców przywleczonych tu z zachodu po wyprawach wojennych. Dopiero potem od kapłanów, którzy przybyli z moją matką. To ci takoż rzekę, iż nie wszyscy z naszych miłowali piękną Adelajdę. Wielu zdało się nieobyczajnym jej zbyt jawne rządzenie starym Gejzą, moim ojcem. Ale przecież rzec się to godzi, iż księżna Adelajda nie żałowała trudu, by ochrzcić Węgry. Król Stefan zamyślił się, a Bruno postanowił, że powie prawdę o wszystkim, co tu widział, bez względu na to, ile za prawdę zapłaci. - Na twoim dworze, panie - zaczął - spędziłem blisko pół roku. Wiodłem rozmowy... - Głównie z moją małżonką. Po niemiecku... - stwierdził król półgłosem. Ale Bruno nie dał się zbić z tropu. Mówił dalej: - Królowa istotnie wiele ze mną rozmawiała i chętnie. Chętniej aniżeli panowie z twojej, królu, świty. Ale z nimi też trochę po niemiecku, trochę przy pomocy gestów... przecież jakoś rozmawiałem. Chodziłem także po podgrodziu i do wsi pobliskich... - Bruno przerwał i westchnął. - I cóżeś tam wypatrzył, biskupie? - padło chłodne pytanie. - Pod rządami twej matki, królu zaczął Bruno i mówił coraz gniewniej - istotnie przyjęło się u was chrześcijaństwo. Lecz zmieszawszy się z pogaństwem stało się religią skażoną. A teraz to ospałe, trwożliwe chrześcijaństwo gorsze jest niźli barbarzyństwo. Masz tedy, królu, przed sobą ciężką pracę, jeśli prawdziwie pragniesz uczynić swe państwo chrześcijańskim. Zamilkł i czekał wybuchu gniewu lub przynajmniej gwałtownych wyrzutów. Ale król Stefan uśmiechnął się jakoś smętnie i powiedział: - Biedna moja matka! Dobrze, że nie słyszy twoich słów. Ileż ona się nagłowiła, ileż wynajdywała sposobów, a potem ile naradzała się z Wojciechem... ze świętym Wojciechem - poprawił się zaraz. - Wojciech był tutaj? Na Węgrzech? - Bruno nie mógł opanować zdumienia. - Nigdy o tym nie słyszałem. - Tak - odparł król Stefan - był tu jeszcze za życia mego ojca. Matka gorąco, jak zwykle ona, popierała Wojciecha we wszystkim, co czynił. I tylko jego słów, nawet gdy karcił, zdolna była wysłuchać do końca. A ja kiedyś zapytałem Wojciecha czy to, czego uczą kapłani, jest prawdą. Czy rzeczywiście urodził się Jezus Chrystus, a potem umarł srodze zamordowany, a potem zmartwychwstał. I czy naprawdę jest piekło i niebo i czy żyje się po śmierci. Zapytałem też, czy Wojciech może za to ręczyć. Wojciech zaręczył. Położył rękę na sercu i dał słowo biskupa, że to wszystko prawda. Od tamtej pory zacząłem się z uwagą przysłuchiwać naukom kapłanów. Nie wszystkie trafiały mi do przekonania. Ale powoli, powoli, spłynęła na mnie łaska wiary. Tedy jak widzisz, Brunonie, obaj jesteśmy uczniami Wojciecha. - Wielka to dla mnie radość - powiedział Bruno. - Astryk-Anastazy - zaczął król patrząc na płynący w dole Dunaj - także powiada, że jest uczniem Wojciecha. Często tak mówi. A to przecież nie Wojciech nauczył go służenia kilku panom naraz. Dlatego chętnie pozbędę się Astryka z Ostrzyhomia i w ogóle z Węgier. Mnie jest potrzebny młody, wykształcony, znający świat biskup, na którym mógłbym się oprzeć, współdziałać z nim i którego uczyniłbym biskupem ostrzyhomskim. Arcybiskupem. Zapadło kłopotliwe milczenie. Bruno myślał z przykrością, że dotychczas namawiano go lub straszono, teraz oto próbuje się przekupić go obietnicą arcybiskupstwa. Uśmiechnął się i starając się jednak uchwycić spojrzenie króla powiedział: - Tedy, jakom rzekł, za kilka dni udam się do Pannońskiej Góry. - Co będziesz robił w klasztorze? - król Stefan umiejętnie ukrył zmieszanie. - Wszystko, co każe reguła - odparł Bruno - a w czasie na to przeznaczonym będę nadal pracował nad pisaniem Wojciechowego żywota. - Pracujesz nad tym? - król Stefan był zaskoczony. - Naprawdę? A napiszesz o jego pobycie na Węgrzech? - Ponieważ się o tym dowiedziałem od ciebie, królu - napiszę. - Ale co napiszesz? Jak? - w głosie Stefana nutka niecierpliwości. Bruno odpowiadał powoli, namyślając się nad każdym słowem: - Napiszę, że tu przybył. Że odwiódł was... Poniekąd was odwiódł od pogaństwa i że wpoił wam słabe wyobrażenie o religii chrześcijańskiej. Tak napiszę, ponieważ to jest prawda. Król Stefan obrzucił go nieodgadnionym spojrzeniem i odszedł bez słowa. Zaledwie zaczął się rok Pański tysięczny piąty, Bruno opuścił Wyszehrad i udał się wraz z Hezychem do Pannońskiej Góry na spotkanie z Radłą. Spotkanie z Radłą Jeszcze w Ostrzyhomiu Astryk zapytał: - Wiesz, kto jest moim następcą w Pannońskiej Górze? Obecnym opatem klasztoru świętego Marcina? Bruno potrząsnął przecząco głową, a Astryk oznajmił triumfalnie: - Radła - i zamilkł w oczekiwaniu na zdziwienie Brunona. Ten zaś powiedział: - Zdaje się, że powinienem wiedzieć, kto to Radła, ale wybacz, Astryku, pierwszy raz słyszę o tym człowieku. Astryk wzruszył niecierpliwie ramionami. - Radła - wyjaśnił - to taki Hezych przy Wojciechu, nawet więcej, bo od niemowlęctwa go hodował. Potem doszedł do wysokich godności kościelnych w Czechach, a teraz na Węgrzech. Chyba powinieneś odwiedzić Radłę, Brunonie. Przybywając do Pannońskiej Góry Bruno wiedział, że to pierwszy klasztor, jaki powstał na ziemi węgierskiej, ufundowany jeszcze przez starego króla Gejzę. Radła zaś był niskim, brzuchatym człowieczkiem w wieku trudnym do określenia. Jego okrągła, dobroduszna twarz znamionowała gadatliwego wesołka i łakomczucha. Wysoko narysowane brwi przydawały tej twarzy wyrazu nieustannego zdziwienia. Przyjął Brunona gościnnie, zgodził się, by ten zataił przed współbraćmi swoją biskupią godność i jako zwyczajny zakonnik dołączył do benedyktyńskiej wspólnoty. Dla Hezycha również znalazło się w klasztorze miejsce i zajęcie. Pierwsza rozmowa Radły i Brunona odbyła się przy użyciu kilku zdań i kilku ruchów głowy. Radła jakby z trudem wypowiadał słowa, choć milkliwość do niego nie pasowała. Nie przekazywał przybyszowi niczego poza poleceniami, jakie opat zwykł dawać mnichowi. Przewodził podległej mu wspólnocie dokładnie według reguły świętego Benedykta. Dlatego w klasztorze na Pannońskiej Górze obowiązywał również nakaz wielogodzinnej, starannie wykonywanej pracy fizycznej. Brunona zapytano, jaką pragnie zająć się pracą. Odparł, że chciałby od wiosny począwszy uprawiać ogród przyklasztorny. Teraz, póki jest zima, chętnie pomoże w kuchni przy rozdawaniu posiłków ubogim. Radła przystał na to powolnym ruchem głowy. Bruno, jako że przybył tu, aby umocnić swą duszę, skwapliwie przystąpił do wypełniania przypisanych regułą obowiązków. Myślami i uczuciami przylgnął do uporządkowanego dnia, podzielonego mądrze i bezbłędnie odśpiewywaniem hor, do czytań, rozmyślań, postów i nocnego czuwania. Wypełniał wszystko z dawno nie odczuwanym zapałem, gorliwie i skrupulatnie, aż sprawy tego świata oddaliły się, wyblakły, przestały mącić spokój jego ducha. Nie zauważył, kiedy minęła zima i nad równiną pannońską zakrólowała wiosna. Przez cały czas nie mógł się zdobyć na zaczęcie z Radłą rozmowy o Wojciechu. Aż do tego letniego, parnego dnia mniemał, że opat, wbrew swemu wyglądowi, jest nieprzystępny, milkliwy i nawet zagadnięty nie odpowie. Ale gdy po południu wyszedł z celi na spotkanie zwiastujących burzę podmuchów wiatru, natknął się w ogrodzie na Hezycha, który coś sadził na Brunonowym kawałku ziemi. - Powinienem robić to sam - powiedział Bruno z wyrzutem. Hezych wyjął z ust źdźbło trawy i nie wstając z klęczek zapytał: - Czy wiesz, Brunonie, że Radła mówi po węgiersku? Nie dziw się tak! Słyszałem, jak rozmawiał z tutejszymi zakonnikami. Słyszałem też, jak nauczał ludzi z wioski. On nie jest rad twojemu przybyciu - zakończył nieoczekiwanie i pochylił się nad grządką. - Dlaczego? - Bruno był szczerze zaskoczony. - Pewnie mniema, że przybyłeś, by zająć jego miejsce. - Ale przecież ja nie zamierzam... - żachnął się Bruno. - Powiedz mu to - doradził Hezych. - Jak powiedzieć? Nie potrafię zacząć z nim rozmowy. - Próbowałeś? - pytanie znad grządki pobrzmiewało naganą. - Nie - przyznał niechętnie. - Dzisiaj Radła dostał jakieś wieści z Wyszehradu - powiedział Hezych. - Jest wzburzony. Spróbuj dziś. I Bruno jak zwykle posłuchał. Jeszcze zanim burza jęła zasypywać klasztor piorunami i ulewą, wszedł do celi Radły. Od progu przeprosił, że przychodzi nie wołany. Zdziwione spojrzenie opata sprawiło, że przerwał wpół zdania. Radła zaś zupełnie niespodziewanie rozwiódł się szeroko nad nieszczęściem króla Stefana. Mówił płynnie i bez trudu. Oto przed miesiącem królowa Gizela powiła tak dawno oczekiwanego syna. Na chrzcie dano mu imię Otton. Król chciał w ten sposób uczcić człowieka, któremu zawdzięczał koronę. Dziecko umarło po sześciu dniach. Król Stefan ponoć rozpaczał na pogrzebie synka. Radła współczuł królowi szczerze. Bruno wysłuchawszy, powiedział: - Ja bardziej współczuję królowej Gizeli, dla niej musiał to być nie tylko pogrzeb pierworodnego, ale i wszelkich nadziei na pozycję w państwie małżonka. - Nie znasz króla Stefana - mruknął Radła i zamilkł. I kiedy tak leżało między nimi to niechętne, zbyt już długie milczenie, a Bruno jął się zastanawiać, co powiedzieć Radle, by się skończyła nieufność, usłyszał pytanie: - Czy chcesz poznać język węgierski? - Nie. Po co!? - zawołał Bruno. - Nie zamierzam tu zostać. Wyruszę do Polski, gdy tylko Henryk i Bolesław przestaną wojować. Wszedłem do twojej celi może zbyt śmiało, alem mniemał, iż właśnie o tej wojnie otrzymałeś wieści. Radła pokręcił przecząco głową, ale jego nieufność znać nie ustąpiła, bo zapytał, nie patrząc na Brunona: - A owe pergaminy, tak szeroko rozłożone w twej celi? Co na nich piszesz? List do Rzymu o tym, jak nieudolnie nauczam na Węgrzech chrześcijaństwa? - Piszę żywot świętego Wojciecha - powiedział Bruno i sprawiła mu radość zmiana, jaka zaszła w pannońskim opacie. Radła postąpił kilka kroków naprzód, twarz jego stała się jednym zdziwieniem, zapytał niedowierzająco: - Spisujesz żywot Wojciecha? Czy wiesz, że ja i on... - Wiem - przerwał spokojnie Bruno. - Również dlatego tu przybyłem. Opowiesz mi o Wojciechu, Radło? Opat skinął potakująco głową. Od tego dnia, w którym padło między nimi imię Wojciechowe, Radła często przychodził do celi gościa. I mówił, mówił, jakby mu nagle zdjęto z ust tajemną pieczęć. Nie pamiętał innego dzieciństwa jak tylko to na dworze Sławnika w Libicach, gdzie ojciec małego Radły służył przy książęcych koniach, a matka była zaufaną dwórką Strzeżysławy i niańką jej dzieci. Zaledwie Radła skończył siedem lat, a już usadzono go przy kolebce książęcego syna. Od tej chwili nie odstępował dziecka i piastował, jak umiał najlepiej. Nie dlatego, iżby lubił szczególnie to zajęcie, ale dlatego, że za najmniejsze przewinienie srodze go chłostano. Uwalniany bywał tylko na krótkie chwile, gdy karmiono dziecko, której to ceremonii dokonywała niańka albo i sama księżna. Mały Wojciech był zdrowy (Radła pamiętał tylko jedną jego chorobę, z której dziecko cudem ozdrowiało), ładny i bardzo wesoły. Przepadał za swoim niedorosłym opiekunem. Nawet z kolan matki wyrywał się do Radły. Gdy Wojciech skończył sześć lat, oddano go pod opiekę duchownych, by udzielali mu początków nauki. Wszyscy myśleli, że młodociany opiekun będzie towarzyszył Wojciechowi w nauce. A Radła zbuntował się. Nie chciał przesiadywać nad księgami, nie chciał poznawać świętej mowy łacińskiej, nie pojmował, na co by mu to było. Przeto zostawiał zaniepokojonego Wojcieszka z uczonym mnichem, a sam uciekał, gdzie się dało. Uznał, że skoro książątko ma dorosłego opiekuna, on, Radła, jest wolny. Postanowił też że nie da się niczego wyuczyć i głuchy był na perswazje, na przedkładania rodziców, że oto, zgłębiwszy łacinę, będzie mógł kiedyś zostać nawet księdzem. Jemu wcale na tym nie zależało. Tymczasem Wojcieszek płakał i piskliwym głosikiem skarżył się księciu. Sławnik, który syna ponad miarę miłował, wezwał przed swe zagniewane oblicze ojca Radły, zagroził mu chłostą i oddaleniem ze dworu, jeżeli Radła będzie uciekał od nauki. W tym miejscu pannoński opat przerwał opowiadanie i siedział poruszając lekko głową, jakby potakiwał czyimś słowom, lub własnym myślom. Potem uśmiechnął się pobłażliwie, może z litości nad chłopcem Radłą bitym tak niemiłosiernie przez ojca. - Cóż on mógł uczynić? - podjął opat Radła. - Zbił mnie. Ale to tak mnie zbił, żem się przez dwie niedziele kurował. Matka w głos płakała. Ale też i poskutkowało. Przyszła skądeś ochota do nauki, nawet łacinę jąłem pojmować, chociaż mi było ciężko, strach wspominać, jak ciężko. Od tej pory nie odstępowałem Wojciecha. Razem wysłano nas do szkoły do Magdeburga. - Wiem - uśmiechnął się Bruno - słyszałem o tym. Sam też kończyłem tę szkołę. - Nie wspominam jej dobrze - powiedział powoli Radła. - Ja też nie wspominam czule szkoły w Magdeburgu - przyznał się Bruno. - Wiele jej zawdzięczam, ale pobyt tam, to nie są czasy, do których chętnie wraca zmęczona myśl. - Ty jesteś Sasem - dodał Radła tonem wyjaśnienia. - Wyobraź sobie, co musiało tam przeżyć czeskie książątko! O jego słudze już nie wspomnę. - Rzeknij mi, Radło - zapytał cicho Bruno - jak ty mniemasz? To jest dla mnie niesłychanie ważne. Rzeknij mi tedy, czy już tam, w Magdeburgu wiedziałeś, że Wojciech zostanie świętym? Radła zachował się tak, jakby to pytanie zadawano mu nie po raz pierwszy. Pokręcił przecząco głową i powiedział: - Nawet mi taka myśl nie zaświtała. Bo i w szkole, i potem, gdy wróciliśmy do Czech, Wojciech był zwyczajnym i powiem ci, że bardzo swawolnym chłopcem. Jak każdy lgnął do ziemskich uciech, miał czas na żakowskie figle, był łakomy, lubił jeść i pić w nadmiarze. Rzadko, bardzo rzadko spoglądał wtedy w niebo. Cały był nachylony ku ziemi. Obaj byliśmy nachyleni, bo jak ci rzekłem, nie odstępowałem Wojciecha. - W Czechach też? - W Czechach różnie bywało. Siedziałem przeważnie w Libicach, a on w Pradze. I nie byłem z nim wtedy, gdy konał Detmar, biskup praski. A to właśnie tego dnia została Wojciechowi dana łaska świętości. - Dana?! - niemal krzyknął Bruno. - Tak - odparł Radła z głębokim przeświadczeniem - dana od Boga. Nie myślisz przecie, ojcze Brunonie, że Wojciech z własnej mocy został świętym. Cóż znaczy ludzka moc, jeśli Bóg twarz odwróci? Dokąd zajdzie zadufany w sobie człowiek, jeśli mu Bóg nieżyczliwy? - kończył Radła wychodząc z celi. Bruno żegnał go uśmiechem, ale noc miał niespokojną. Opadły go wątpliwości. Oto on, biskup, człowiek uznawany przez wielu za wykształconego, jakże się omylił! Przecież Łaska naprawdę spadła na Wojciecha niczym śnieżne płatki na szczyt Sorakte. Bez żadnej Wojciechowej zasługi. Bóg tak chciał. Prawda, obdarowany przyjął Łaskę całym sercem, pokornie i z sił wszystkich z nią współdziałał: odmienił swoje życie, postępowanie, ubiór nie tylko dlatego, że przejęła go grozą straszliwa śmierć Detmara, ale dlatego, że już działała w nim Łaska. Bóg posłużył się śmiercią niegodnego biskupa jak wielką łyżką, którą wlał w Wojciecha świętość. Już nad ranem, wstając z klęczek, Bruno powiedział do siebie: - Po to Bóg przywiódł cię, Brunonie, do tej odległej, zagubionej w półpogańskim kraju diecezji, by ten Boży prostaczek mógł ci wyłożyć zwykłymi słowami rzecz, której dotychczas nie mogłeś pojąć. Cały wolny czas, jaki reguła zostawiała mnichowi na własne zajęcia, poświęcał teraz Bruno pracy nad Wojciechowym żywotem. Uzupełniał i wyjaśniał, skreślał całe ustępy, zastępował je nowymi, czytał wszystko od początku, dodając otrzymane od Radły wiadomości. Któregoś ranka opisywał ten czas, kiedy Wojciech jął sprawować czynności biskupie w Pradze. Nisko pochylony wyrzucał Bruno na pergamin, już nie wiedział: własną modlitwę, czy myśli Wojciechowe gdzieś z niebieskich dali docierające, a może Hexaemeron świętego Bazylego? I zdało mu się chwilami, że nie inkaustem pisze, ale krwią własną: Prawdziwa dobroć, niezniszczalna wiekuistość, jedyna prawda, szczegulna słodycz, pełnia piękności, okryte tajemnicą szczęście i błoga obecność, piękna miłość i droga wieczność, i drogie miłosierdzie - oto, czym jest Bóg. Jak błogo o Nim mówić! Jak miło i słodko jest nieustannie o Nim rozmyślać, nie doznając przesytu. My prawdziwie nieszczęśliwi, my wygnańcy z krainy wiecznie żywej chwały, my martwi i ślepi cierpliwie znosimy brak Jego promiennej światłości, oczywiście dlatego, że na domiar naszej nędzy zasłużenie nie wiemy, jak miłe i nieporównane dobro straciliśmy. Uszy nasze słyszały tylko, jak podziwu godny jesteś w dziełach swoich, najwyższy Panie, słodkości, życie i chlebie aniołów! Poznaliśmy Cię w dziełach miłosierdzia Twego: dla Ciebie nieraz drobnostką i świętą igraszką jest w jednej godzinie nawrócić grzesznika i uczynić go świętym. Pióro rozdwoiło się, pękało powoli, z trudem dopisywał ostatnie wyrazy. Pomyślał, że znów będzie musiał poprosić Hezycha o przygotowanie kilku nowych, dobrze zaostrzonych gęsich piór. Przez całą jesień trwała opowieść Radły o Wojciechu i owo wspominanie, które sprawiło, że Bruno tak wiele pojął. Dziwiło go jedno: oto opat nie szczędził słów, hojnie i barwnie malował swoje przeżycia u boku Wojciecha. Radła mówił: - Tedy nie byłem z nim w Pradze, gdy mu się biskupstwo z rąk wymykało. Po pobycie, widzisz, w Magdeburgu, żadne miejsce na ziemi nie zdało mi się równie dobre jak Libice. Tam właśnie doszła mnie wieść, że Wojciech opuścił Pragę i udał się do Rzymu. Było to w końcu roku dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego. Rządził wtedy Czechami ów Bolesław, którego po śmierci jęli zwać Pobożnym. On to, wraz z metropolitą mogunckim Willigisem, postanowił ściągnąć Wojciecha do kraju po roku nieobecności. Książę zamierzał wysłać do Rzymu swego brata, wymownego mnicha Krystiana, ale uradzono, by w poselstwie był ktoś, kto ma wpływ na Wojciecha. Wtedy przypomnieli sobie o mnie, i musiałem opuścić Libice, i jechać aż do Rzymu. Wojciech się wahał. Nie okazywał zbyt wielkiej chęci na powrót do Pragi. Ale mieliśmy list od Willigisa, jego przecież zwierzchnika. I namawiali go... biskupi, sam papież, my wreszcie, przyrzekając w imieniu ludu czeskiego naprawę popełnionych błędów, zadośćuczynienie za występki, zaniechanie złego. I, jak wiesz, Wojciech wrócił do swojej opuszczonej trzody. Było lato roku Pańskiego dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego. Pomnę, że wróciliśmy w niedzielę. I weszliśmy do miasta Pilzna, a tam odbywał się jarmark. Handlowano, czym się dało, nie bacząc na dzień Panu Bogu poświęcony. Wojciech bardzo się tym zasmucił. Popatrzył na mnie i powiedział: "Oto wasze piękne obietnice! Wasi pokutnicy nie świętują nawet podczas świętego dnia". Radła nagle przerwał, opuścił głowę na piersi. Milczenie przedłużało się, a kiedy zaczął wreszcie mówić, znów niechętnie cedził słowa. Rzekłbyś, nie chciały mu wychodzić z gardła. - Dziwiłeś się pewnie, ojcze Brunonie, żem małomówny i burkliwy. - Zawiesił głos, ale Bruno nie zaprzeczył, więc Radła podjął: - Wcale taki naprawdę nie jestem. Z natury gadatliwy ze mnie człek. Tylko widzisz, pokuta moja taka. Zadałem ją sam sobie za przewinienia, którem językiem popełnił. - Znów mówił płynnie. - Wtedy, w Rzymie, kiedy przyjechałem po Wojciecha, poniosła mnie swada. Ja mówiłem najwięcej. Najbarwniej przedstawiałem biskupowi, jaką to chęć ma lud czeski do odbycia pokuty, jeno pozbawiony przewodnika nie wie, jak to czynić należy. Wojciech uwierzył moim słowom. Przybyliśmy do Pragi i ja już zostałem przy nim. Przyjąłem z jego rąk święcenia kapłańskie i odtąd nie odstępowałem go. Nieraz, jak bywało w młodości, podtrzymywałem Wojciecha na duchu. Bo Bóg jeden wie, jak mu było w tej Pradze nielekko. - Słyszałem - wtrącił Bruno. - Czesi nie dotrzymali obietnic. - Nie dotrzymali - powtórzył Radła, kiwając głową. - Zrazu czcili swego pasterza, radzi z jego powrotu i jakby na nowo ożywieni wiarą śpieszyli do kościoła. Stłumili nieco złe nawyki i przez chrześcijańskie na pozór postępowanie wielbili Chrystusa. Lecz pobożność rychło ich opuściła i oddali się dawnym nałogom. Wzgardzili Czesi Bogiem, wrócili do grzechu, który im najbardziej smakował. Do rozpusty wrócili. Strach pomyśleć, co się wtedy działo, choć przecie trzy lata wojował Wojciech z ludem czeskim o jego własną duszę. My obaj z Gaudentym wspieraliśmy biskupa, ile sił starczyło. I kto wie, czy powoli, powoli, nie odniósłby Wojciech zwycięstwa. Ale wdał się szatan. Nie chciał, by jego władanie zostało uszczuplone o dusze Czechów. I wydobył, wywlókł z ciemnego kąta piekieł nienawiść rodową. I rzucił ją od nowa między Wrszowców, a synów Sławnika. Rozniecił przygasający spór. Zakotłowało się... Bezeceństwa i intrygi wężowymi splotami sięgały już stóp Wojciecha. Nareszcie zamordowano okrutnie żonę Czaka Wrszowca, choć Wojciech jej bronił. Wtedy on co prędzej pchnął posła na Węgry. Oczekując jego powrotu, upominał bardzo odważnie czeskich duchownych, a także wiernych. Sen z oczu spędzała mu troska, jakim sposobem mógłby poskromić rodzące się błędy. Mówił często Wojciech, był tego pewien, że duszę zatraci, a nie podoła zadaniu. Że razem nie podołamy, bo przecież Gaudenty i ja byliśmy przy nim przez cały ten smutny czas. Nasz biskup powoli nabierał przekonania, że Pan Bóg odwrócił zagniewaną twarz od ludu czeskiego i pozwala mu gnić w głupocie grzechu. Toteż gdy wrócił z Węgier poseł, przynosząc od króla Gejzy serdeczną prośbę o przybycie, Wojciech z Gaudentym niemal kryjomo opuścili stolicę i co prędzej udali się na Węgry. Ja miejsca w Pradze długo nie zagrzałem, bo Wrszowcy wzniecili wśród ludu tak wielką nienawiść przeciw biskupowi i tym, co mu służyli, że wolałem wrócić do Libic. Wkrótce w Libicach Radła był świadkiem okrutnej rzezi, jakiej Wrszowcy dopuścili się na rodzie Sławnika. Nie lubił o tym mówić. Wyznał Brunonowi, że gnębią go wyrzuty sumienia. Niepotrzebnie mieszał się do zbrojnej rozprawy. A już najniepotrzebniej doradził libickim książętom, by schronili się w kościele. Wtedy to otoczono niemal bezbronnych i obiecano, że będą żyć, jeśli wyjdą z kościoła. Wyszli. I znów zawiodło poręczenie, i na braciach Wojciecha dokonano mordu. Radła powiedział, że modli się za nich nieustannie i nieustannie słyszy we śnie ich przedśmiertny krzyk. W popłochu uciekł z Libic. Śpieszył na Węgry, by zanieść Wojciechowi wieść żałobną. Ale nie zastał tu ani biskupa, ani Gaudentego. Powędrowali już do Rzymu. Za to spotkał Adelajdę. W tym miejscu opowiadania Radła uśmiechnął się jak do wspomnienia przyjaciela. Mówił z ożywieniem: - Adelajda wiele mogła na Węgrzech. Była niezwykłą niewiastą. Jej jednej mogłem opowiedzieć, co działo się w Libicach. Nie wstydziłem się, że płaczę i drżą mi ręce. Adelajdy strach się nie imał, pojmowała przecież, że można bać się własnych wspomnień. Wysłuchała, a potem po prostu rozkazała: "Zostaniesz na Węgrzech, Radło. Wkrótce poślę cię do klasztoru świętego Marcina w Pannońskiej Górze. Tam znajdziesz spokój i bardzo wiele do zdziałania. Tylko nie próbuj uciekać, jak to uczynił twój pan Wojciech-Adalbertus". - Adelajda - ciągnął Radła - mogła tak rozkazać. Rządziła starym Gejzą i Węgrami jak prawy władca. Mądrze rządziła. No, i widzisz, Brunonie, jestem tu. I zostanę. Choć była taka chwila, gdym się wahał. Bo Wojciech chciał, bym przybył do niego. - Dokąd? - zapytał Bruno. - Do Polski - odparł Radła. - Patrz, co stamtąd napisał! I Radła pokazał Brunonowi dwa listy Wojciecha. Bruno przyglądał się im ze wzruszeniem. Nigdy dotychczas nie widział pisma Wojciechowego. A z tych liter jakby spoglądał żywy człowiek. Pierwszy list był skierowany do księżny Adelajdy. Wojciech pisał: Jeśli konieczność i pożytek tego wymaga, zatrzymaj mego piastuna, w przeciwnym razie, przyślij go, na Boga, do mnie. - Biała Knegini - ciągnął Radła - piękna Adelajda, po otrzymaniu tego listu sama tu zaraz przyjechała i już od bramy krzyczała: "Nigdzie nie pojedziesz, Radło! Nigdzie! Nie puszczę cię. Dosyć mojemu bratankowi Bolesławowi, że ma biskupa Wojciecha i innych kapłanów. Nimi niechaj się kontentuje. Tutaj też są potrzebni mnisi, by nawracali Węgrów". I rzuciła mi pod nogi ten pergamin. Wtedy przyrzekłem jej, że nie opuszczę Węgier. I nawet nie pokazałem jej tajnego pisma, które Wojciech przysłał równocześnie do mnie. Przeczytaj! Bruno pochylił się nad listem, Wojciech pisał: Jeżeli możesz tak uczynić za pozwoleniem, to dobrze; jeśli nie, choćbyś miał uciec, staraj się przyjść do swego Wojciecha, który serdecznie za tobą tęskni. Usłyszał zaraz głos Radły nabrzmiały smutkiem. - Jakem ci rzekł, nie pokazałem tego Adelajdzie. Ona w gniewie bywała straszna. A i powiem ci szczerze, Brunonie: nie chciałem iść do Polski, do Wojciecha. Zdało mi się wtedy, że mój wychowanek wspina się na zbyt wysokie i zbyt strome szczyty, że brak mu pokory. A w tym nie chciałem mu towarzyszyć. Teraz wiem: błądziłem w osądzie. Ale wtedy postanowiłem unikać Wojciecha. I nawet nie odpisałem. Tylko kiedyś, gdy zatrzymał się tu kupiec zdążający do Polski, prosiłem go, by spotkawszy Wojciecha powiadomił go, że nie mogę przybyć. Nie wiem, czy wiadomość dotarła do mojego wychowanka. Wkrótce potem dowiedziałem się o jego męczeńskiej śmierci. Weź te listy, ojcze biskupie, ty jeden jesteś godzien mieć je w posiadaniu. I nie dziw się - poprosił - że znów będę małomówny. Wydaje mi się, że wieki całe czekałem na ciebie, by opowiedzieć wszystko o Wojciechu. Po to zostałeś prawicą Pańską tu przyprowadzony, byś wysłuchał. Teraz mogę znowu podjąć moją pokutę. I istotnie, aż do końca pobytu w Pannońskiej Górze Bruno niewiele słów słyszał od opata. Wyglądało też na to, że zadania, jakie miał wypełnić w klasztorze świętego Marcina, wypełnił. Bo zdarzenia zaczęły następować po sobie prędko, a dziwne wieści ze świata do cna zburzyły spokój. Najpierw tedy Hezych wybrał się na kilka dni do Ostrzyhomia i przywiózł od Astryka list z wieściami o nowych krokach wojennych króla Henryka przeciw polskiemu Bolesławowi. Hezych był bardzo przejęty, kiedy mówił Brunonowi: - Wiesz, do Astryka różni tam przyjeżdżają, a każdy tylko gada o wojnie. Przeczytaj to głośno. Astryk pisał: "Bądź pozdrowiony, ojcze Brunonie-Bonifacy! Zaszyłeś się jednak w tej pannońskiej pustelni. Wcale ci się nie dziwię, a nawet zazdroszczę. Sam bardzo dobrze ją wspominam i chwilami tęsknię za jej ciszą. A mnie tam jeszcze wspominają? Czy dobrze?" Bruno podniósł oczy znad listu. Spojrzał na Hezycha i spytał: - Czy wspominają tu Astryka? Hezych skrzywił się sceptycznie. - Nie słyszałem - powiedział. - Ja też nie. A i sam zapomniałem, że Astryk był przed Radłą opatem w tutejszym klasztorze. - To wszystko mało ważne - machnął ręką Hezych. - Czytaj dalej - Bruno czytał: "Donoszę ci o sprawie bliskiej twojemu sercu. Oto w początku sierpnia król Henryk ogłosił na dworze i we wszystkich hrabstwach swojego państwa wyprawę przeciw Polsce i nakazał zbiórkę wojska w Licykawie na dzień szesnasty sierpnia. Spędziwszy w Magdeburgu święto Wniebowzięcia Matki Bożej, tegoż dnia po Mszy świętej i rozdaniu jałmużny przeprawił się przez Łabę. Sprawiwszy w szyk swoje wojska ruszył dalej, a gdy wkroczył do Łużyc, pośpieszyli mu z pomocą książęta: Henryk bawarski i Jaromir czeski, każdy na czele swoich wojsk. Nie będę Cię nużył opisywaniem szczegółów tak zwyczajnych w każdej wojnie, jak przepłaceni przewodnicy prowadzący wojsko na pustkowia i bagna, jak zasadzki, uciążliwe marsze, jak wreszcie zasieki, zza których nieprzyjaciel zasypywał rycerzy króla Henryka strzałami. A on parł naprzód, tym bardziej, że zanim dotarł do Odry, przyłączyli się do niego Lutycy i odtąd razem kroczyli za poprzedzającymi ich w pochodzie bożkami. Otóż te tak różne i pod różnym przewodnictwem kroczące oddziały chrześcijan i pogan dotarły wnet do Odry i rozbiły namioty nad krętą rzeką, zwaną po słowiańsku Bóbr, po łacinie zaś Castor. I znów nie chcę Cię nudzić szczegółami. W chwili gdy to piszę (jest początek października) wiem, że wojska króla Henryka otaczają Poznań. Twój umiłowany Bolesław, ojcze Brunonie-Bonifacy, oblężony w swoim poznańskim grodzie przeżywa teraz ciężkie dni. I nie wiadomo, co się stanie z nim i z jego państwem. Właśnie tyle chciałem Ci donieść, ojcze Brunonie-Bonifacy. Nie przestający Cię miłować, Astryk-Anastazy. Arcybiskup". Bruno milczał chwilę, a potem powiedział po prostu: - Pomódlmy się, Hezychu, za polskiego księcia Bolesława. Uklękli. Kolejna wiadomość przyszła w trzy tygodnie później. Był koniec października. Bruno po nocnym czuwaniu opuścił klasztorną kaplicę. Aby dojść do swej celi, musiał przejść szczytem murów. Stąd, z wysoka, spojrzał na równinę pannońską i objawiło mu się piękno tej ziemi w niepewnym świetle wstającego świtu. Postanowił obejrzeć wschód słońca, jak to czynił kiedyś w Pereum. Wsparł się o wystającą belkę i patrzył. I zdało mu się, że oto całe kaskady krynicznej wody obmywają mu znękaną duszę. Modlił się: - Jakże wspaniały, jak godny podziwu jesteś w dziełach swoich, Najwyższy Panie. Jak ogromna jest złota cisza niezwykłego widowiska: wschodu słońca. Wciągnął głęboko oddech, jakby chciał wchłonąć tę ciszę czerwonawych zórz i rozległej równiny. Ale z dalekości złowił tylko znajomy odgłos: pędziła gromada konnych. Wyraźnie zbliżali się ku klasztorowi. Bruno zmrużył oczy i spoza rzęs obserwował horyzont, pusty pod wstającym słońcem. Wyjechali nagle zza wzgórza. Byli już niedaleko, stanowili ciemne zarysy na tle ogromniejącej czerwonej tarczy. Bruno wychylił się i osłaniając oczy dłonią patrzył. Jeździec na ogromnym czarnym rumaku oddzielił się od gromady i stanął tuż pod murem. Bruno poznał króla Stefana. Przypomniał sobie słowa Radły, że władca Węgier raz do roku przybywa w te strony na polowanie. Stefan przez chwilę przyglądał się Brunonowi z taką ciekawością, jakby ten był jakimś niezwykłym stworem i nagle zaczął bez słowa powitania: - Nadłożyłem drogi, by cię zobaczyć, ojcze Brunonie, i by cię zapytać, czy nadal nie zamierzasz zostać biskupem ostrzyhomskim? - Witaj, królu - uśmiechnął się Bruno. - Rad jestem, że cię oglądam w zdrowiu. Nie zamierzam zostać biskupem ostrzyhomskim. - Szkoda - powiedział Stefan i tak pokierował koniem, jakby zamierzał odjechać. Ale wpatrzony w wiszące nad horyzontem słońce jeszcze dodał: - Henryk i Bolesław zawarli pokój w Poznaniu. Wojska króla wracają do Niemiec. Droga wolna, Brunonie, jeśli nie lękasz się podróży zimą. - Nie lękam się, zawsze podróżowałem zimą - odparł Bruno. Chciał dziękować królowi za wiadomość, ale Stefan wrzasnął jakieś słowo i koń pomknął w równinę. Wkrótce gromada jeźdźców roztopiła się w dali. Przygotowania do podróży nie trwały długo, podobnie jak pożegnanie z Radłą i innymi mieszkańcami klasztoru świętego Marcina. Niepomny na trudy w nieprzychylnym wędrowcom listopadzie, Bruno wyruszył ku krainie, którą władał Bolesław. Bolesław Nie wiedział, jak długo siedzą obaj w tej obszernej, ciemnej izbie. Na tle rozpiętej błony okienka widział ostro ciosany profil Bolesława rozpartego na zydlu dziwnie ociężale. Wisiało między nimi niemal wrogie milczenie i cała chmura nie zadanych pytań. Jeszcze nigdy zaczęcie rozmowy nie wydawało się Brunonowi tak trudne. A przecież zmierzał do tego miejsca i do tego człowieka jak Izraelici zmierzali do Ziemi Obiecanej. Niósł swoją wyraźnie tu nie chcianą przyjaźń. Przebył tyle trudnych granic. Zimowej wędrówki przez góry strzegące ziemi Bolesława omal obaj z Hezychem nie przepłacili życiem. A teraz jako jedyna nagroda te męczące długotrwałe milczenia, te rzadkie pytania rzucane źle brzmiącą niemczyzną i przyjmowanie z rezerwą, może nawet z ukrywaną nieufnością odpowiedzi Brunona, choć on przybył z otwartym sercem, z palącą chęcią długiego wspominania Ottona, omawiania planów, które kiedyś powstały w głowie młodego cesarza. A w tej ciemnej izbie wobec posępnej milkliwości Bolesława, najniespodziewaniej ogarnęła Brunona nieśmiałość. I nie potrafiłby niczego powiedzieć o swoim rozmówcy. Jedno wiedział na pewno: tak nie mógłby wyglądać Bóg Ojciec. Nigdy, Nawet wtedy, zanim stworzył świat i zanim narobił sobie kłopotów. W niczym nie powinien przypominać tego ogromnego jasnowłosego mężczyzny o powolnych, leniwych ruchach i twarzy nieczytelnej nawet dla najpilniejszego obserwatora. Wesołość, która nagle ogarnęła Brunona, przypłynęła nie wiedzieć skąd. Jął w myślach szydzić z siebie: Tedy cóż, Brunonie z Kwerfurtu? Znowu zgrzeszyłeś pychą? Oto mniemałeś, byłeś pewien, że skoro tyle włożyłeś trudu, tyle pokonałeś przeciwności, by przybyć do kraju Bolesława, to zostaniesz tu przyjęty z otwartymi ramionami, jak drogi, oczekiwany gość. A ponieważ nie sprawdziły się twoje wyobrażenia o kraju, o jego władcy i o tej pierwszej chwili spotkania, ogarnia cię rozpacz i zniechęcenie. Mniemałeś, że kiedy już tu dotrzesz, wszystko dalej potoczy się po twojej myśli. Tedy źle mniemałeś, Brunonie z Kwerfurtu. Nikt ci niczego nie obiecywał i wcale ci się nie należy to, by Bolesław mówił z tobą jak ze starym druhem. Przybyłeś z wrogiego mu świata. Czemu miałby cię witać przychylnie? To ty winieneś go przekonać, że żywisz tylko dobre i uczucia, i zamiary. Spojrzał w okno i przez matowość błony dostrzegł czerwonawe światło, jakim darzy ziemię zachodzące słońce. Kiedy wchodził do tej izby, było południe, a przecież na palcach obu rąk mógłby policzyć zdania, jakie padły między nim a Bolesławem. O czym zacząć rozmowę? O papieżu? O Ottonie? O królu Henryku? Spytać o Benedykta i Jana? O Bezpryma? Już wiedział, że Bolesław nie lubi pytań. Po prostu na nie nie odpowiada. Przekonał się także, że książę dużo wie o świecie, z którego Bruno przybywał. Powziął myśl: oto napomknie o swojej wędrówce po Węgrzech. Może powstanie z tego rozmowa o królu Stefanie, krewniaku przecież polskiego władcy. Chrząknął, poprawił się na zydlu, ale w tej samej chwili rozległ się basowy głos Bolesława. Zabrzmiał ni to pytaniem, ni stwierdzeniem faktu: - Sakrę biskupią przyjąłeś z rąk Taginona? - Tak, panie. W Merseburgu - odparł Bruno skwapliwie. - Wcześniej atoli, w Rzymie, papież Sylwester obdarował mnie paliuszem. - Papież Sylwester - Bolesław skinął głową, jakby witał kogoś znajomego, ale z jego głosu nie zmiarkowałeś, czy miłe mu wymawiane imię, czy też nie. I nagle ten cały wywód. - Wojciech, kiedy tu był, powiadał mi, iż zadaniem biskupa jest głoszenie słowa Bożego i walka ze złem. Iż biskup nie powinien wdawać się w sprawy możnych tego świata, a jeżeli już wojować, to nauczaniem, nie mieczem. Wojciech te słowa własnym życiem przypieczętował. Tedy ja mogę im wierzyć, nieprawdaż? Pytanie było retoryczne, ale Bruno przytaknął i zaraz usłyszał dalszy ciąg wywodu. - Tedy Tagino jest złym biskupem! Tu książę podniósł rękę do góry, jakby zatrzymując protest Brunona. - Posłuchaj, zanim zaprzeczysz - powiedział. - Arcybiskup Tagino przybył pod Poznań nie w habicie, jaki ty nosisz, ani w innej szacie przystojnej duchownemu. W zbroi przybył na czele zbrojnych rycerzy. Potem, gdy prowadziliśmy rokowania o pokój - a obaj i Henryk niemiecki, i ja bardzo potrzebowaliśmy pokoju, a także potrzebowały go nasze wojska i nasze narody, cały ciężar wojny przecież dźwigające - arcybiskup Tagino nie rozmawiał ze mną jak chrześcijanin z chrześcijaninem i jak duchowny z wiernym, tylko jak wróg z wrogiem rozmawiał. I nie patrzył, ilu jeszcze ludzi polegnie, ile wsi spłonie. Na jedno patrzył: by nie poniosły szwanku sprawy króla Henryka. Twardy był w układach, choć ja dobrze wiedziałem, iż głód zagląda im do namiotów i że się buntują niemieccy rycerze. Tedy rzeknij mi, który z nich jest dobrym biskupem: Wojciech, czy Tagino? - Wojciech - odparł Bruno bez wahania. Z leciutką pobłażliwością pomyślał, że Bolesław pragnie go wybadać i według swego osądu czyni to bardzo sprytnie. Pobłażliwość jednak wkrótce mu przeszła. - Byłeś przy śmierci Ottona? - Bolesław zadał od razu kolejne pytanie. Bruno odpowiedział: - Nie, panie. Cesarz pociągnął z wojskami na Rzym, a ja zostałem w Rawennie. Usłyszał żałosne westchnienie. - Struli go - stwierdził polski książę: - Papież Sylwester, który pielęgnował cesarza aż do ostatniej chwili, powiedział mi, że Otto umarł od zarazy - szepnął Bruno. - Tedy nie uchronili. Pewnie nie chcieli uchronić - w głosie Bolesława surowość i zaraz słowa pobrzmiewające złością. - Iluż to ludzi chciało tej śmierci. A ja do dziś nie mogę go wspomnieć bez żalu. Czy wiesz, ile on mi o tobie prawił, gdy przybył w roku tysięcznym do grobu Wojciecha? Wprost przechwalał się tobą. Potem w listach obiecywał, że jak do mnie przybędziesz, wszystko pójdzie łatwiej. Od dnia, w którym dowiedziałem się o śmierci Ottona, czekałem na ciebie. Później już zwątpiłem. Pomyślałem, żeś może zginął, tyle teraz zawieruchy na świecie. Niedawno doniesiono mi, że żyjesz i że przyjąłeś sakrę biskupią z rąk mojego wroga Taginona. - Nie miałem wyboru, panie - wyjaśnił Bruno. - Zapewniam cię, nie ważne jest, kto mi udzielał sakry. Zostałem oto namaszczony na biskupa pogan i mam głosić Słowo Boże nie ochrzczonym jeszcze ludziom. Tego przecie chciał Otto i papież Sylwester, i ponoć ty sam. Bolesław nie odpowiedział i znów na tle ciemniejącego okienka Bruno widział jego sylwetkę pochyloną ku ziemi ciężkim przygarbieniem i zdało mu się, że twarz pełna jest zaciętości. Ale głos Bolesława, który zaraz napełnił izbę, nie był wrogi. Polski książę mówił: - Opowiadano mi, on mi opowiadał, Otto, że jesteś bardzo mądry. Przeto nie będę czynił przeciw tobie chytrości, jak zwykłem czasem czynić przeciw Sasom. Prosto powiem: sam jeszcze nie pojmuję, czym rad, żeś do mnie przybył. I nie wiem, co z tobą czynić należy i co uczynię, nie wiem. Musi upłynąć trochę czasu, nim będę wiedział. - Na to, by przybyć do twego kraju, Bolesławie, straciłem wiele lat - powiedział Bruno nagle zmęczony. - Długo mam czekać? - Aż się dowiem, na czyj rozkaz tu przybyłeś. Czyim jesteś człowiekiem. - Doszła z ciemności posępna odpowiedź. Bolesław klasnął w dłonie i kazał przynieść pochodnie. Kiedy pachołcy, utwierdziwszy je na ścianach, wyszli, Bruno wrócił do przerwanej rozmowy. Patrząc prosto w oczy Bolesława powiedział lekko już zniecierpliwiony: - Przybyłem tu na rozkaz Ottona, papieża Sylwestra i twój, Bolesławie. Nie jestem niczyim człowiekiem. Do Boga, Pana naszego jedynie przynależę i dla Jego imienia pragnę pracować. W blasku pochodni dojrzał łagodny uśmiech Bolesława i usłyszał wypowiedziane przychylnym głosem słowa: - Może pragniesz o coś zapytać, Brunonie z Kwerfurtu? Może o kogoś? - Tak, panie - zdecydował się Bruno. - Pragnę zapytać o mnichów italskich. Przybyli do twego kraju jeszcze nim umarł Otto. Czterech mnichów: Benedykt, Jan, Barnaba i Antonius. Rzeknij, proszę, co się z nimi stało? Bom ja słyszał... - Otóż to! Co słyszałeś? - pytanie zadane lodowatym tonem nie mogło już zmrozić odwagi Brunona. Podniecony wyrzucał z serca dawno tam nagromadzone wątpliwości. - Słyszałem, że zginęli wszyscy czterej. Potem znów, że tylko Benedykt i Jan. A ostatnio w Ostrzyhomiu powiedział mi Astryk-Anastazy, że zginęło pięciu mnichów. Rzeknij tedy, panie, jak jest naprawdę. Albowiem na samą myśl, że zamordowano okrutnie Benedykta, który mi droższy niż własne życie, serce we mnie umiera. Słyszałem także... - zawiesił głos, przez chwilę zastanawiał się, a potem wykrzyknął: - Słyszałem, że zamordowano ich na twój, panie, rozkaz! Nie wyglądało jednak na to, by słowa Brunona, wywarły na księciu jakiekolwiek wrażenie. Podniósł do ust puchar z syconym miodem i popijając namyślał się nad odpowiedzią. Bruno chciał jeszcze spytać o erem: czy zbudowali i gdzie? Czy to prawda, że spłonął? Ale właśnie w tej chwili usłyszał, że drzwi za nim otwierają się cicho. Bolesław nad jego głową posłał wchodzącemu uśmiech, uczynił gest przyzwolenia. Rozległy się szybkie kroki i nim Bruno zdążył się odwrócić, usłyszał przyjazny głos, dochodzący jakby z dalekich stron i z odległych czasów: - Bądź pozdrowiony w Gnieźnie, ojcze Brunonie-Bonifacy. Zerwał się z zydla. Przed nim stał Antonius. - Antonius! - zakrzyknął Bruno. - Ty żyjesz!? - Masz mi to za złe? - uśmiechnął się Antonius i dodał: - Jakże miło cię widzieć. - Gdzie inni? - zapytał Bruno z resztką nadziei, jaka w sercu tliła. - Zostałem przy życiu ja i Barnaba. Benedykta i Jana zamordowano. - Tyle, że nie z mojego rozkazu - wtrącił Bolesław, w milczeniu słuchający prowadzonej po niemiecku rozmowy. - Zatem dlaczego Astryk-Anastazy prawił, że pięciu? - szepnął Bruno. Antonius wyjaśnił: - Bo istotnie zginęło pięciu. Widzisz, ojcze Brunonie, klasztor się rozrósł. Wspólnota benedyktyńska przyciągnęła do siebie kilku braci spośród tutejszych ludzi. Trzech z nich zginęło z Benedyktem i Janem. To wymaga długiej opowieści. Niebawem ją usłyszysz. A teraz pozwól, że przedłożę księciu Bolesławowi pismo, które sporządziłem. Powinien je zaraz podpisać. To mówiąc, Antonius wyjął zwinięty w rulon pergamin, rozpostarł go na stole, przy którym siedział Bolesław i obaj pochyliwszy się nad pismem przeszli zaraz na język słowiański. Bruno wychwytywał pojedyncze słowa, ale nie pojął, czego pismo dotyczyło. Spostrzegł tylko, że Bolesław zwracając się do Antoniusa używa dziwnego skrótu: Tuni. Podobało mu się to. Nagle usłyszał, że Antonius nie zmieniając tonu, pyta: - A co z nim, panie? - Weź go do siebie, Tuni - mruknął Bolesław. - Nadal podejrzewasz, książę? w głosie Antoniusa powątpiewanie. - Nie wiem - Bolesław wzruszył ramionami. - Zabierz go i bacz. Tuni skinął głową. Z uśmiechem zwrócił się do Brunona. Mówił znów po niemiecku: - Teraz, w Gnieźnie, będziesz moim gościem. Pójdźmy. Gdy odpoczniesz po podróży, zaprowadzę cię do Gaudentego i do trumny Wojciechowej. Bruno wstał z zydla. Z trudem prostował nogi. Znowu poczuł się zmęczony. Zebrał jednak siły, by przypomnieć sobie nauki Gelzuzy. Już od progu, oddając Bolesławowi pożegnalny ukłon, powiedział powoli po słowiańsku: - Uczyłem się waszego języka, panie. Znam dużo słów. Zrozumiałem o czym mówiliście. Niesłusznie mnie podejrzewasz. Jakom rzekł, przybyłem tu w Bożej sprawie. Zdało mu się, że dojrzał w oczach Bolesława błysk życzliwości. U siebie Tuni mówił po łacinie: - Nie dziw się księciu. Ta ostatnia wojna, ta napaść Henryka wiele go kosztowała. Była krwawa i przegrana dla obu stron. Objawiła się w niej cała chytrość i złość niemiecka. A ty przyszedłeś tu niemal prosto z komnat niemieckiego króla. - Niezupełnie - przerwał Bruno. - Musisz mi opowiedzieć o wszystkim, co się stało od chwili naszego rozstania! - muzykalne ucho Brunona wyczuło fałsz w swobodnym tonie Tuniego: Powiedział niemal surowo: - Najpierw ty musisz mi opowiedzieć, co się z wami działo. I całe to straszne zdarzenie z Benedyktem i Janem. Antonius skrzyżował ręce na piersiach, wsunął dłonie w rękawy habitu, pochylił głowę, trwał tak przez chwilę pogrążony w modlitwie, czy zamyśleniu. Potem podniósł na Brunona niezmiernie poważne oczy i zaczął od szeptu: - Już chyba mogę o tym mówić. Długo nie mogłem. Przez całą noc, aż do wstającego zorzami świtu, przerywana wspólną modlitwą, płynęła opowieść Antoniusa. Opowieść Antoniusa Porę na wyruszenie z Pereum wtedy, cztery lata temu, wybrał im Otto najgorszą z możliwych. Koniec listopada, krótkie, chłodne, często deszczowe dni, wcześnie zapadający mrok, coraz ostrzej nacierająca zima. Przecież jednak szli. Odbyli drogę przez Alpy długą, krętą i mozolną, przeszli kilka krajów, aż wreszcie na początku roku tysiącznego drugiego, weszli do kraju Polan, gdzie ludzie mówili nie znanym im językiem. Przyprowadzono ich przed księcia Bolesława, którego imię w mowie słowiańskiej znaczy "górujący sławą". Benedykt w czasie drogi wielekroć powtarzał, że ten książę, jedyny pośród ludzi naszego wieku, zasłużył sobie u Boga na to, że danym mu zostało męczennika Wojciecha, tego rzadkiego ptaka, wysłać na misje, a później zamordowanego wykupić i pochować na swojej ziemi. Bolesław, zgodnie ze swym zwyczajem, przyjął sługi Boże z niezwykłą uprzejmością, jak upragnionych, długo oczekiwanych gości. We wszystkim okazywał im szczodrobliwą łaskawość. Kazał całej gromadzie ludzi, bardzo prędko wybudować erem w ustronnym miejscu wśród lasów, jednakowoż opodal wsi. Miejsce to sami upatrzyli. Bolesław rzekł im, że wieś zwie się Międzyrzecz, a pobliska rzeka to Obra. Od dnia, kiedy tam osiedli; książę hojnie dostarczał wszystkiego, co im było potrzebne do życia. Przydał też ludzi ze wsi do służby i do ochrony. Tu Antonius przerwał, namyślał się przez chwilę, a potem powiedział takim tonem jakby się przyznawał do winy: - Krótko przebywałem z nimi w pustelni, ojcze Brunonie. Najczęściej w Gnieźnie, przy księciu. Bo widzisz tak było: zanim wybudowano w Międzyrzeczu, co trzeba, mieszkaliśmy krótko w Gnieźnie u metropolity Gaudentego. Bolesław często wtedy do nas przychodził. Wiele rozmawialiśmy, on ciągle pytał, ciągle go coś ciekawiło. Ponieważ z nas czterech ja najbieglej mówię po niemiecku, przeto najczęściej odpowiadałem księciu. Kiedyś poprosił mnie o sporządzenie listu w języku łacińskim. Przystałem z ochotą. Prawdę rzekłszy trochę się nudziłem u Gaudentego, więc sprawiło mi radość, że mogę coś napisać. Długo rozmawiałem wtedy z Bolesławem o tym, co ma zawierać pismo. Pewnie zrobiłem jakieś uwagi, które zdały mu się rozsądne, bo kiedy już przedstawiłem mu ten list, a on naskrobał pod nim swoje niezdarne Boleslaus (tyle tylko pisać potrafi), zadał mi dziwne pytanie. Brzmiało raczej jak rozkaz. Jest mu potrzebny ktoś, komu mógłby ufać, ktoś znający łacinę, ktoś do sporządzania pism, do rady, ktoś wreszcie, ktoby go nie oszukiwał. Czy zostanę przy nim? Pragnie także, aby jego syn, w przyszłości następca, nie był niepiśmienny jak on sam, ale by znał nawet łacinę. Miałem tedy zostać sekretarzem księcia i wychowawcą małego Mieszka. Powiem ci szczerze, ojcze Brunonie, iż te zamiary znalazły odzew w moim sercu. Być może już wtedy nieświadomie podziwiałem Bolesława. Odparłem mu jednakowoż, że nie należę do siebie, że jedynie Benedykt może postanowić, czy mam iść do pustelni, czy zostać na dworze Bolesława. Książę polecił mi dogadać się z Benedyktem. I wiesz, nie spodziewałem się takiego oporu ze strony Benedykta. Ani chciał słyszeć o moim odejściu od wspólnoty. Nie zabraniał mi, ale powoływał się na stabilitas loci,* (*Stałość miejsca [w którym się przebywa] [łac.]). na to, że moja wielojęzyczność jest im niezbędnie potrzebna, że przy zakładaniu nowego klasztoru każda para rąk się liczy. Słowem, jakom rzekł, nie chciał słyszeć o moim przystanku do dworu. Już i przestałem o to zabiegać. Aliści po kilku dość stanowczych wypowiedziach Bolesława, Jan wyperswadował, iż nie można sprzeciwiać się księciu ziemi, na której mamy żyć, a i może wyjść na dobre, gdy jeden z nas stale będzie przy jego osobie. I Benedykt zgodził się niechętnie, bym pomagał Bolesławowi. Aliści zamieszkać miałem w pustelni, a ilekroć Bolesław tego zażąda, jeździć do Gniezna. Antonius westchnął i ciągnął dalej: - Następne miesiące zapisały się w mojej pamięci jako nieustanna wędrówka z Międzyrzecza do Gniezna lub Poznania, lub Krakowa, lub Wrocławia, lub do jakichś borów, gdzie polowano, słowem, do miejsc, w których Bolesław właśnie mnie potrzebował. Pisałem listy, odczytywałem te, które otrzymywał, czasem odważałem się na jakąś radę. Zawsze jej bacznie wysłuchiwał, ale nie jestem pewien, czy zawsze się do niej stosował. Mnie także przypadł w udziale smutny obowiązek przeczytania listu papieża o śmierci Ottona. Czy możesz wyobrazić sobie, Brunonie, Bolesława płaczącego? - Nie - odparł Bruno - to chyba nie jest możliwe. - Płakał - stwierdził Antonius - szlochał jak dziecko, łzy spływały mu po policzkach. Powtarzał: "Biedny chłopiec. Biedny mały Otto. Zabili go. Zamordowali". Minęło sporo czasu, nim się uspokoił. Pierwsze słowa, jakie wtedy wypowiedział, dotyczyły Benedykta i Jana. Nakazał mi iść do nich i zapewnić w jego imieniu, że nadal będzie otaczał erem opieką, że będzie go traktował jak najdroższą spuściznę po Ottonie. Tedy zaniosłem im te słowa, ale razem z wieścią o śmierci Ottona. - Cóż wtedy rzekli? - spytał głucho Bruno. Usłyszał odpowiedź: - Przerazili się. - Jakże się mogli nie przerazić? - westchnął Bruno - skoro wiedzieli, że erem powstał również po to, by nasz cesarz oddawszy koronę Bolesławowi mógł tam osiąść i prowadzić żywot mnicha. A Otto umarł. Tedy przerazili się. Czy mówili coś o mnie? - Tego dnia, gdy usłyszeli wieść, mówili niemało. - Benedykt? - Raczej Jan. Benedykt z rzadka wtrącał jakie słowo. Ponieważ jednak nigdy nie słyszałem, aby o czymkolwiek mieli odmienne zdanie przeto mniemam, że Jan wyrażał myśli ich obu. - Cóż tedy mówił? Powiedz, jeśli pamiętasz - poprosił Bruno. - Dziwił się - prawił dalej Antonius - dziwił się, dlaczego nie przychodzisz i nie przynosisz im papieskiej licentiam evangelisandi.* (*Zezwolenie na ewangelizację [łac.]). Ganił twą opieszałość, że zwlekasz, choć w Rawennie nie wahałeś się przyrzekać tak święcie, że wkrótce za nimi podążysz. Im samym nie przyszłoby do głowy opuszczać Italii, gdybyś ty nie doradzał i nie wpływał na cesarza, który to w końcu przeprowadził. W Italii jest więcej i równie pięknych miejsc, gdzie mogliby prowadzić samotne życie. Zadanie tutaj podjęli nie dlatego, że daje im zadowolenie bytowanie w nieznanym kraju na końcu świata, lecz dlatego, że pragną stąd głosić Ewangelię poganom, wniknąć w huczące grozą morze pogaństwa. A przez twoją opieszałość, przez to, że nie przyniosłeś im pozwolenia papieskiego na założenie klasztoru nie mogą tego czynić i czas ich upływa niepotrzebnie. W tym miejscu, pomnę, Benedykt przerwał Janowi i powiedział, że musiały cię zatrzymać bardzo ważne sprawy i że jeżeli żyjesz, na pewno wkrótce przybędziesz. On w to nie wątpił. Powiedział też, że jednak w Polsce trochę zdziałali. Później już nigdy nie słyszałem ich wyrzekań na ciebie. Tylko Barnaba prawił mi, że wyglądali cię z wielkim upragnieniem. Bruno opuścił głowę, milczał, a uczucie bezradności (że wtedy nie mógł przybyć, a teraz było już za późno) walczyło w nim o lepsze z uczuciem wdzięczności dla Benedykta, przyjaciela umiłowanego, który przecież wziął go nieobecnego w obronę. Choć niewątpliwie serce Benedykta pełne było niepokoju. Antonius znów podjął swoją opowieść. Wynikało z niej, że Benedykt i Jan, a Barnaba razem z nimi, nie tracili czasu. Nauczyli się mowy Słowian, rozumieli ją, i sami biegle nią władali. Uczynili to, aby nieznani poganie, których mieli kiedyś w tej mowie nawracać, łatwiej przyjęli ich słowa i dostąpili zbawienia. Wszyscy trzej przestali się też strzyc, zapuścili włosy i brody jak mężczyźni w tym kraju i przywdziali ubiór męski, jaki noszą świeccy, po to, by swym niezwykłym wyglądem nie drażnić pogan, a właśnie łatwiej znaleźć do nich przystęp i zrozumiale móc głosić im Boga. Zgodnie z regułą benedyktyńską uprawiali ziemię, hodując i szczepiąc nie znane tutejszym rośliny. To, być może, bardziej zaciekawiło miejscowych ludzi, niźli nauki wygłaszane w pustawym początkowo kościółku. Najpierw przyszli dwaj Polacy. Byli rodzonymi braćmi i już dawniej zostali ochrzczeni. Przejmował ich podziw wobec wszystkiego, co czynili mnisi. Im dłużej przychodzili, tym większą pałali ciekawością do życia, jakie toczyło się wewnątrz ogrodzenia z cierni otaczającego zabudowania klasztorne, a chroniącego raczej przed dzikim zwierzem, niźli przed złymi ludźmi. Najcierpliwiej rozmawiał z nimi Jan. Tłumaczył, odpowiadał na pytania, wyjaśniał, wyuczał prawd wiary. Strofował, gdy okazywało się, że ich religia, to pomieszanie pogańskich wierzeń ze znajomością kilku słów z zakresu chrześcijaństwa i urywków nieprawidłowo odmawianych po łacinie modlitw. Jan, patrzący swym jednym okiem na świat mądrzej i głębiej niż niejeden dwuoki, nie tracił cierpliwości. Pewnie też dlatego, że ci dwaj półchrześcijanie, pełni byli gorliwości, chęci poznania i że raz pouczeni nie zapominali. Wreszcie przystali do wspólnoty jako bracia, przyjmując zakonne imiona Izaak i Mateusz. Za nimi przyszli inni. Była to wielka radość dla misjonarzy, bo poza tym czarne myśli i przewidywania kłębiły się nad nimi jak stada wron. I dziwna rzecz: Jan cierpliwiej i spokojniej znosił przeciwności. Był bardziej zrównoważony i łatwiej godził się z wolą nieba. To Benedyktowi dni i noce zapełniała troska, w jaki sposób uzyskać wreszcie pozwolenie na głoszenie Ewangelii. To Benedykt niecierpliwił się tak bardzo, że jego zdrowie zaczęło szwankować i w końcu naradziwszy się z Janem postanowił wyruszyć w drogę. Pragnął odnaleźć Brunona, a gdyby to się nie udało, zamierzał dotrzeć aż do Rzymu i z rąk papieża uzyskać upragnioną licencję. Ledwie minęło Boże Narodzenie roku tysiącznego drugiego, Benedykt, zostawiwszy erem na opiece Jana, wyruszył, nie bacząc na trudy zimowej podróży. Wkrótce zostawił za sobą ziemię Polan, dotarł do przyległych Czech, a potem i do Pragi. Stolica była zniszczona. Srodze podupadła z powodu toczących się nieprzerwanie krwawych wojen domowych. Benedykt nie zauważał tego. Był pochłonięty myślą, że coraz bliżej jest Rzymu. Zanim jednak wyruszył w dalszą drogę, do Pragi wkroczył na czele swych wojsk polski Bolesław, i zaraz, jako półkrwi Przemyślidę, okrzyknęli go Czesi swoim władcą. W tym miejscu Antonius przerwał opowieść. Szybkimi krokami przemierzył izbę, potem przykucnąwszy nad ogniem dorzucił kilka smolnych szczap. Zaczął powoli, z namysłem: - Cała ta sprawa jest dla mnie nie jasna. Benedykt, gdy żył, nie chciał o niej mówić, bo, jak powiadał, ogarnia go zbyt wielka złość i lęka się grzechu. Bolesław raz tylko rozmawiał o tym ze mną. Już po śmierci Benedykta i Jana, którą był wstrząśnięty. Aliści ad rem... - Naszemu księciu nie było tedy tajnym, że Benedykt wybiera się do Rzymu. Wiedział o tym jeszcze nim nasz brat wyruszył z Polski. Popierał tę wyprawę. Dał na nią dziesięć funtów srebra. Chciał, by Benedykt wszczął dla niego w Rzymie starania o koronę królewską. Benedykt początkowo przystał na tę misję. Ale tam, w Pradze, dowiedział się od kogoś, że Bolesław ujął podstępnie, a potem oślepił i uwięził swojego krewniaka, księcia czeskiego, również Bolesława z przydomkiem Rudy. Ta wiadomość tak wzburzyła łagodnego przecież zwykle Benedykta, że odwiedził księcia na Hradczanach i oświadczył, niemal wykrzyczał, że człowiek tak podstępny, z rękami zbrukanymi krwią, człowiek nie cofający się przed straszliwym skrzywdzeniem krewnego, słowem, człowiek o pogańskiej duszy nie może zostać królem, pomazańcem Bożym. On, Benedykt, nie wypowie w Rzymie ani słowa, nie poczyni żadnych starań, aby Bolesław został koronowanym chrześcijańskim władcą. A w ogóle, to Benedykt jest zakonnikiem i nie godzi mu się zajmować sprawami świeckimi. I zwrócił księciu owe dziesięć funtów srebra. - Bolesław mówił mi - ciągnął Antonius opowieść - że nie poczuł się urażony ani tymi słowami, ani oddaniem srebra. Nawet podziwiał odwagę Benedykta. I zezwoliłby mu na dalszą wędrówkę, gdyby nie rozgorzała wojna domowa w Niemczech. On sam, Bolesław, posiłkował przeciwnika królewskiego. Zawierucha wojenna srożyła się ze straszliwą siłą, a szlaki przestały nadawać się do podróży w takim stopniu, że nawet posłowie, których bezpieczeństwo najdawniejsze prawo poręcza, nie mogli poruszać się bezpiecznie. I dlatego Bolesław nie zezwolił Benedyktowi opuścić Czech. Powiedział, że się o niego lękał. Mnie aliści doszły dziwne plotki: ktoś z otoczenia Bolesława powziął i rozgłaszał podejrzenie, że Benedykt sprzyja Henrykowi i dlatego pragnie opuścić Czechy. Być może zmierza prosto do obozu niemieckiego króla. Niektórzy myślą, że Bolesław z tego powodu nie zezwolił Benedyktowi na wędrówkę do Rzymu. On jest, widzisz, Brunonie, bardzo ostrożny. - Co na to Benedykt? - spytał Bruno. - Wielce był poruszony - odparł Antonius. - Przedkładał księciu, że nie lęka się niczego, że śmierć mu nie straszna, a on sam nie jest wrogiem niemieckiego króla i nie potrzebuje się go lękać. Bolesław był jednak nieubłagany. Mnie później mówił, jak ze słów Benedykta pojął, iż świątobliwy mąż nie wie, co znaczy wojna w tej stronie świata, że padłby przeszyty strzałą lub włócznią, nim zdołałby wyrzec pierwsze słowo, po czyjej stronie stoi. Tyle wiem od Bolesława - zakończył Antonius. - Trudno mi doprawdy - westchnął Bruno - wyobrazić sobie Benedykta rozmawiającego z polskim księciem. Mój biedny Benedykt, który w całym swoim życiu nie pragnął się podobać nikomu prócz Pana Boga, wychowany w żelaznym posłuszeństwie wobec Rzymu, taki żarliwy, pełen świętego niepokoju, prawdomówny, gorący, a przeciw niemu ta góra milczenia i niechęci. - Mylisz się, ojcze Brunonie-Bonifacy - rzekł stanowczo Antonius - książę często i chętnie rozmawiał z Benedyktem. Myślę, że z nauk naszego brata wiele trafiło do serca Bolesława. Bo trzeba ci wiedzieć, że polski książę, osadziwszy w Czechach swojego namiestnika, wrócił spiesznie do Poznania. A Benedykt wrócił razem z nim. I to właśnie podczas tej wspólnej podróży wiele rozmawiali. Ponoć często sprzeczali się, aż krzyczeli obaj. Benedykt mówił mi potem, że polski książe jest zadziwiająco mądry. Że stawia trudne pytania i żąda na nie jasnych odpowiedzi. Wyznał mi też, że podczas tej powrotnej drogi żywił nadzieję, iż cię zastanie w Międzyrzeczu. Bruno opuścił głowę. Milczał. Ale w duchu osądzał się surowo za owe brzemienne w skutki chwile, w których dworak wziął w nim górę nad zakonnikiem. Po cóż składał tak wiążące przyrzeczenie królowi Henrykowi? Ze strachu, czy żeby nie sprawić przykrości wielkiemu władcy? A trzeba właśnie było, na nic się nie oglądając, spieszyć do Polski. Jego zamyślenie przerwał znów głos Antoniusa. Słowa brzmiały obojętnie, miały być obojętne, a przecież raniły serce jak odłamki kryształu w otwartej ranie. - Benedykt po powrocie do pustelni nie zastał cię tam. Postanowił, obaj z Janem postanowili, wysłać do Rzymu naszego brata Barnabę. Jemu książę Bolesław nie wzbraniał podróży. Barnaba miał odszukać przede wszystkim ciebie, a jeżelibyś ty jeszcze nie miał zezwolenia apostolskiego dla nich, to Barnaba miał się udać do Rzymu, by je w końcu uzyskać. Najpierw szukał cię w Niemczech, a potem podążył do Wiecznego Miasta, gdzie mu powiedziano, że ty zabrałeś licencję dla Benedykta i Jana. Dano mu jednak drugą. - Szukał mnie w Niemczech, powiadasz? - zdumiał się Bruno. - Przecież w tym czasie przebywałem w Kwerfurcie. Prawie go nie opuszczałem. Jakże mnie tedy szukał? - W państwach niemieckich musiał być ostrożny - wyjaśnił Antonius. - Henryk kazał wyłapywać i więzić gońców Bolesława. Przeto Barnaba nie chciał się zapuszczać zbyt daleko w ziemie niemieckiego króla. A do Polski, do Międzyrzecza wrócił w dzień po morderstwie. Zresztą - tu Antonius przyjaznym ruchem położył rękę na ramieniu Brunona - sam ci wszystko opowie. Jest teraz opatem w eremie. Wie, że przybyłeś do Polski i czeka cię niecierpliwie. Bruno usiadł na zydlu, ukrył twarz w dłoniach i milczał. Zaniepokoiło to Antoniusa. Zapytał: - Czym powiedział zbyt dużo, ojcze Brunonie? Sprawiłem ci ból moją opowieścią? Bruno zaprzeczył i zapytał: - Czemu Bolesław mówi na ciebie Tuni? - Bo Antonius to tutaj za długię i brzmi zbyt obco. Tunim nazywał mnie mój uczeń, syn książęcy Mieszko. Inni podjęli, a ja sam prędko przywykłem. - Tedy i ja będę mówił do ciebie Tuni. Młody mnich uśmiechnął się przyzwalająco. - Jak oni zginęli? - spytał Bruno cicho. Tuni jął mówić prędko, z rzadka jeno przerywając, jakby chciał się pozbyć tego, co wiedział. - Tedy Benedykt dostał od Bolesława dziewięć funtów srebra na drogę do Rzymu i na starania o koronę. Ogromny majątek dostał. Wiedziało o tym wielu. A znów mało kto wiedział, że Benedykt zwrócił księciu te pieniądze. I tak nadeszła wigilia dnia świętego Marcina, czyli dzień miesiąca listopada dziesiąty. Jak zaświadcza ich sługa, który w porze nieszpornej poszedł do wsi, oni obaj, Benedykt i Jan odczuwali wielki smutek, jakieś odbierające wolę zniechęcenie. Żalili się, iż tak niewiele dokonali, tyle czasu przecież daremnie tu strawiwszy. Ogarnęły ich nagłe wyrzuty sumienia: oto nie dość, że ty do nich nie dotarłeś, to oni jeszcze posłali na zatracenie Barnabę. Ci, którzy z nimi żyli w klasztorze, nigdy dotychczas nie widzieli ich tak smutnymi i bezradnymi. Tak, Brunonie, w przeddzień śmierci ogarnęła ich rozpacz. Jakby przeczucie nieszczęścia. A w nocy napadli ich ludzie, którzy mniemali, iż Benedykt jeszcze ma owe pieniądze przeznaczone na podróż do Rzymu. Tak wielka suma wzbudziła pożądliwość nieszczęsnych grzeszników. Ich dowódca był dawniej sługą w klasztorze. Wiedział tedy, którędy można niepostrzeżenie dostać się do środka. I znał dobrze obu: Benedykta i Jana, znał także pozostałych. Zanim jednak ośmielił się wtargnąć do ich celi, wychylił dwa pucharki, aby bezbożne serce nie zadrżało przed zbrodnią. Niosąc w lewej ręce świecę, w prawej miecz, przed nagle zbudzonymi naszymi braćmi stanął ze straszną twarzą, jak złowrogi kat. Ponieważ konieczność albo wzgląd na gościnność dopuszcza czasem naruszenie reguły i pozwala przerwać nocne milczenie, Jan, który lepiej znał język, i w imieniu ich obu zwykł odpowiadać przychodzącym, zapytał: "Przyjacielu, po co przyszedłeś? I czego chcą ci uzbrojeni ludzie?" Zbójca odparł: "Pan tej ziemi, Bolesław, przysłał nas, abyśmy was związali i uwięzili". Jan, ponoć, uśmiechnął się wtedy i odparł spokojnie: "Nigdy takiego rozkazu nie wydałby dobry książę, który nas szczerze miłuje. I po cóż daremnie kłamiesz, mój synu?" Napastnik rozgniewany tym spokojem, wrzasnął: "Chcemy was zabić, dlatego przychodzimy". A Jan wejrzał na niego dziwnie i znów spokojnie powiedział: "Niech Bóg ma was w swojej opiece. I nas..." Wtedy rozwścieczony zbójca wydobył miecz, uderzył dwa razy i zabił Jana. Benedykt zerwał się z posłania. Biegł do innych braci. Może chciał wezwać pomocy, ale zbój jednym potężnym ciosem ugodził go śmiertelnie w czoło, aż krew trysnęła na ściany. W tej chwili, zapewne usłyszawszy hałas, wpadł do celi ów polski brat, Izaak, człek mocnej budowy. Ujrzawszy Benedykta i Jana zamordowanych, a napastników z wyciągniętymi mieczami, zawołał: "Boże, ratuj! Boże, ratuj nas!" Na ten krzyk stanął w drzwiach i Mateusz, ale nim podbiegł, uderzono Izaaka dwa razy mieczem. Jeszcze konając mówił: "Błogosławcie tych, co was prześladują i przebaczajcie im, bo nie wiedzą, co czynią". Przerażony takimi słowami napastnik zadał trzeci cios i Izaak wyzionął ducha. Mateusz widząc, co się dzieje, rzucił się do ucieczki. Może chciał dobiec do kościoła i dzwonem wezwać pomocy. A gdy przebili go oszczepami, ostatkiem sił doczołgał się w pobliże kościoła i umarł rozciągnięty całym ciałem na ziemi, jakby w najpokorniejszej modlitwie. Ale napastnicy postanowili wszystkich zabić, aby nie było świadka ich bezecnej zbrodni. Dopadli tedy na podwórcu młodziutkiego Krystyna. Rok wcześniej jako niezwykle chętnego i pojętnego, przyjęli tego chłopca Benedykt i Jan do swego grona, nadaiąc mu zakonne imię Krystyn. Kształcili go, umacniali w wierze, a on usługiwał im jako kucharz. Ten pobożny chłopiec, widząc przed sobą groźnych napastników, chwycił kawał drewna i próbował się bronić. Wzywał też na pomoc braci, bo przecież nie wiedział, że zostali zamordowani. A i jego samego wkrótce zabito pchnięciami miecza i zostawiono zakrwawione ciało na środku dziedzińca. Dokonawszy i tego czynu, zbóje wrócili do klasztoru i jęli szukać skarbu, po który przecież przyszli. Daremnie jednak przepatrywali każdy kąt w klasztorze i w kościele. Srebra nie było. Rozwścieczeni, pocięli mieczami ornat, ten sam, który cesarz Otto podarował nam w Rawennie na drogę do Polski. - Otto podarował wam również cenne księgi - wtrącił Bruno - czy zostały zniszczone? - Nie, ojcze. One nie stanowiły dla morderców żadnej wartości, nie tknęli ich. Ale zabrali z ołtarza drewniany relikwiarz, owinęli go woskowaną materią i podpaliwszy położyli pod ścianą kościoła. Chcieli bowiem, aby i kościół się spalił, i cele wraz z ciałami pomordowanych. Chcieli tym sposobem ukryć swój bezecny uczynek. Wszystko to rzekł mi ów przywódca zbójców. Zdradliwy sługa świętych eremitów. Chcesz słuchać dalej? - Mów - poprosił Bruno. - Nazajutrz ludzie z pobliskiego sioła bardzo byli zdziwieni ciszą, jaka panowała w klasztorze: nie odezwał się dzwon, nie otworzono wrót w ogrodzeniu, nikt nie wychodził... Z początku wieśniacy nie śmieli się zbliżyć. Wreszcie ów sługa, który poprzedniego wieczoru poszedł na wieś (rodzony brat młodziutkiego Krystyna) zajrzał przez płot z cierni i podniósł krzyk, że jego brat leży na dziedzińcu w kałuży krwi. Wtargnęli całą gromadą i ujrzeli to okropne widowisko. Nie wiedzieli, co o tym myśleć. Pchnęli zaraz gońca do biskupa, do Ungera... Unger przybył. Bruno spostrzegł, że Tuni robi coraz częstsze i coraz dłuższe przerwy między słowami. Początkowo mniemał, że to zmęczenie długą opowieścią zmogło tak zwykle ożywionego mnicha, dlatego zaskoczył go ton następnych zdań. Pobrzmiewał prawdziwą niemocą, rezygnacją: - Przeliczyłem się, ojcze Brunonie. Nie mogę, ciągle nie mogę mówić o ich śmierci. To znaczy jeszcze nie o wszystkim mogę mówić. A przecieżem chrześcijanin. Oni tam są szczęśliwi u Pana. Chcieli takiej śmierci, modlili się o nią... Wiem, wiem to wszystko i nie mogę. Proszę cię, pomódlmy się za... czy może do Benedykta i Jana, a także Izaaka, Mateusza i młodego Krystyna. Twarz Tuniego była blada, a czoło perliło się potem jak po dużym wysiłku. Bruno bez słowa ukląkł i podjął półgłosem przypisaną przez regułę pierwszą poranną modlitwę. Upłynęła dłuższa chwila, nim Tuni jął mu wtórować. Gdy skończyli, Tuni sięgnął po opończę. Powiedział zwyczajnym już głosem. - Pójdźmy teraz do trumny Wojciechowej. Stała pośrodku katedry, srebrna, bogato rzeźbiona, hojny dar Bolesława. Jarzyły się wokół niej żółtawe, woskowe świece. Bruno długo klęczał z twarzą ukrytą w dłoniach, nim spłynął na niego spokój i uczucie, że oto naprawdę jest w pobliżu umęczonego ciała Wojciecha. Uczucie bliskie trwodze, jak wtedy, gdy ujrzał praskiego biskupa po raz pierwszy, płaczącego w klasztornej kaplicy na Awentynie. Teraz tu się spotykają. Jął w myślach mówić do Wojciecha. Przybyłem twoimi śladami. Chcę czynić, co ty czyniłeś. Pomóż mi. Przecież przyniosłeś tu nie zbrukane chrześcijaństwo jak bezcenny kwiat. Czyś je chciał uchronić? Ukryć w tym kraju wśród lasów? Osłonić, a zarazem rozszerzyć? By się rozrosło stąd czyste i zwycięskie, gdy Rzymem władają niegodni Krescencjusze, a chrześcijańscy władcy przelewając bez miłosierdzia krew poddanych walczą między sobą o skrawki ziemi lub o wątpliwe zaszczyty? Czy chciałeś, by tu schroniło się chrześcijaństwo? Bo nie przybyłeś do Polski tylko po to, by się ukryć przed niechęcią rodaków. Kiedyś, gdy się zobaczymy w Krainie Wiecznego Szczęścia, powiesz mi. A teraz wspieraj mnie, Wojciechu. Wspieraj moje nieudolne kroki. A także modlitwy, które ja, niegodny, ślę do Pana Wszechświata. Niechaj wszystko, co tu zrobię, będzie zgodne z Bożym zamysłem i niechaj przyczyni wiary ludziom tej ziemi. Zapamiętał się Bruno w modlitwie u trumny Wojciechowej. W dwa dni później powiedział swemu gospodarzowi: - Zaprowadź mnie do Gaudentego. - Prawda - zawołał Tuni - on cię niecierpliwie oczekuje. - I zaraz z ledwie zauważalną czujnością: - Chcesz się od niego czegoś dowiedzieć? - Tak - odparł Bruno spokojnie. - Jest jedna sprawa dla mnie bardzo ważna, o której on wszystko wie. On jeden. Wysłuchałem twojej opowieści, Tuni, teraz pragnąłbym usłyszeć opowieść Gaudentego. Opowieść Gaudentego Umiłowany brat Wojciecha w widocznym stopniu podupadł na zdrowiu. Postarzał się, zmalał, w niczym nie przypominał młodego silnego Gaudentego, którego Bruno pamiętał z Rzymu. Tylko twarz zmizerowana, o wyolbrzymionych chorobą oczach bardziej niż zwykle przypominała ascetyczną twarz Wojciecha. Gaudenty poruszał się powoli, ale przecież na widok wchodzącego Brunona wyciągnął obie ręce w geście nie tyle powitalnym, co wyrażającym tęsknotę: - Jakby do mnie przyszły dawne czasy, moja młodość - szeptał nie Tając wzruszenia. I zaraz zapytał z niepokojem: - Rozmawiałeś z Bolesławem? Jak cię przyjął? Bruno uśmiechnął się. Trudno mu było odpowiedzieć. Zerknął na Tuniego oczekując pomocy, czy może wyjaśnienia, ale Tuni popadł w tak głębokie zamyślenie, że zdawał się nie słyszeć ich rozmowy. Bruno westchnął i powiedział: - Sądząc z pozorów, polski książę przyjął mnie nieżyczliwie. Ale zbyt mało go znam, bym mógł rzec, że tak jest naprawdę. - I nie poznasz go - w głosie Gaudentego cień współczucia. - On się nie odsłania. A przecież czekał cię niecierpliwie, albo mnie się tak zdawało... Rzeknij, co w Rzymie, co na świecie? Nie od razu odpowiedział. Przeżywał właśnie dziwne olśnienie. Owo niecierpliwe pytanie Gaudentego padło światłem na sprawy, które Bruno uważał dotąd za ciemne, z rzadka tylko i ostrożnie tykane przez niego myślami. Teraz wszystkie one nasyciły się jasnością. Zaczerpnął oddechu i jął mówić powoli, porządkując zarazem własne doznania: - Z Rzymu wyjechałem już dawno, więcej niż cztery lata temu. Było to wtedy smutne miasto i zupełnie odmienne od Rzymu czasów Ottonowych. Musiałem się stamtąd wykradać. Jak złoczyńca. A świat, który potem widziałem, to Niemcy skłócone wojną domową, tak pełne zbrodni, że wzdragałbym się nazwać je chrześcijańskimi. Stamtąd też musiałem uciekać. Przebywałem także na Węgrzech, których władca w wielkim utrudzeniu usiłuje szczepić naszą wiarę. Poznałem tam życie ustronnego klasztorku, gdzie wasz dawny sługa, Radła, znacznie lepiej daje sobie radę z wprowadzaniem chrześcijaństwa. Gaudenty otworzył usta. Chciał zapewne spytać o Radłę, ale Bruno gestem dał mu znak, że chce skończyć swoją myśl. Jakoż prawił: - Świat jest tutaj, ojcze metropolito. Na tej ziemi. Wokół tego człowieka, tego polskiego księcia, o którym, tam, skąd przychodzę, bardzo jest głośno. Aż dziw, ile rzeczy od niego zależy i z nim się wiąże. Chwilami zdawać by się mogło, że on właśnie jest tym najważniejszym punktem w świecie naszych czasów. Bruno roześmiał się głośno. Rozpierała go radość, że wreszcie jasno i prosto nazwał rzeczy, których sam dotychczas nie pojmował. Gaudenty pochylił głowę. Usta mu drżały, jakby od nadmiaru wstrzymywanych słów. Może nie chciał ani przeczyć, ani potakiwać. Bruno odwrócił się i spojrzał na Tuniego. Czarne oczy młodego mnicha szeroko otwarte, wpatrzone w Brunona, pełne były zrozumienia. Bruno znów zwrócił się do Gaudentego: - Pragnę tu zostać przez pewien czas i zostanę, choćby Bolesław nie wiedzieć jak źle mnie traktował. Bo tyle ci rzekę, Gaudenty: po raz pierwszy od śmierci Ottona mam to radosne uczucie, że jestem na swoim miejscu, a zarazem w środku świata, w środku dziejących się spraw. A do ciebie przybyłem ze specjalną prośbą. Gaudenty uniósł głowę. W oczach miał ciekawość, ale powiedział wahająco: - Do mnie? Ja tu niewiele mogę. Raczej Tuni. - Tylko ty jeden - odparł stanowczo Bruno. I rad z wrażenia, jakie (w co nie wątpił) wywrą jego słowa, jął prawić: - Spisuję żywot Wojciecha. Pomnij, Gaudenty, wiele razy mówiliśmy o twoim bracie. O jego śmierci rzekłeś mi raz, słów skąpiąc: gdyśmy się spotkali w Rawennie. Przybyłeś wtedy do Ottona z poselstwem od Bolesława. Potem, w klasztorze na Awentynie znów chętnie mówiłeś o Wojciechu. Ale mnie się zdało, żeś się bał wspominać o jego śmierci. Unikałeś tego. Przeto nie pytałem, bo ciężko ci było mówić, a mnie słuchać. Wiedziałem też, że wypytuje cię o to Jan Kanapariusz. Teraz pragnę, by w żywocie Wojciechowym, moją ręką spisanym była sama prawda. A któż mi lepiej o jego drodze ostatniej i o jego śmierci opowie, niźli ty, któryś tę śmierć własnymi oglądał oczami. Za plecami usłyszał cichy głos Tuniego: - Pewnie nie wiesz, Brunonie, że z racji tego patrzenia niektórzy nazywają Gaudentego męczennikiem. Gaudenty ukrył twarz w dłoniach, starał się stłumić łkanie. Gdy po chwili opuścił ręce, na jego policzkach były tylko ślady łez. Głos brzmiał po dawnemu, mocno. Gaudenty wrócił w swej opowieści do końca roku dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego, kiedy to obaj z Wojciechem przybyli do ziemi Bolesława, skąd biskup wysłał posłów do Czechów z pytaniem, czy może wrócić na praską stolicę. W niedługim czasie otrzymał odpowiedź pełną obelg. Czesi pisali w zakończeniu listu: Za nic nie chcemy ciebie i nie ma dla ciebie miejsca wśród czeskiego ludu, gdyż chcesz przyjść tylko po to, by krwawo pomścić twoich zabitych braci. Wojciech poczuł się tym listem zwolniony z obowiązków praskiego biskupa. Zresztą niewiele wtedy mówił. Nie było wiadomo, co naprawdę czuje. Przez kilka zimowych miesięcy bardzo się zmienił. Unikał ludzi, stał się małomówny, ostry, gdy rozmawiał z księciem, z duchownymi, z wielmożami i niezmiernie cierpliwy, gdy przychodziło do tłumaczenia zasad wiary maluczkim. Gaudenty jak zwykle towarzyszył mu wszędzie i nie poznawał go. Aż nadeszło przedwiośnie, ruszyły lody na rzekach, nocami niósł się spod nieba krzyk dzikich gęsi, co wracały na północ. Wojciech poszedł do Bolesława i poprosił o pomoc. Oto zapragnął udać się do ziemi pogańskich Prusów, aby pozyskać ich dusze dla Boga. Książę nie był rad temu zamiarowi. Chciał, by Wojciech pozostał na polskiej ziemi. Widząc jednak jego stanowczość, pojął, że nie sposób się sprzeciwiać i sam doradził Wojciechowi, by w podróż wybrał się łodzią, która po niewielu dniach żeglugi Wisłą dowiezie go do ziemi Prusów, Pana Boga nie znających. Książę podarował łódź, wioślarzy i przydał jeszcze zbrojnych wojów do obrony biskupa. Wyruszyli z Włocławka, dopłynęli do Gdańska, nadmorskiego grodu, podległego Bolesławowi. Wojciech ochrzcił tam wielu ludzi. Potem, niedługo już żeglując na morskiej fali, przybyli do miejsca, gdzie wielka rzeka wpada do morza licznymi odnogami, tworząc bagniste lub piaszczyste wysepki. Na takim właśnie kawałku ziemi Wojciech polecił wylądować, gdy dowódca łodzi powiedział, że już na pewno są w krainie Prusów. Zaledwie wysiedli, zabierając sakwy ze świętymi naczyniami i najpotrzebniejszym pożywieniem, Wojciech rozkazał zbrojnej załodze, by wracała do księcia. Dowódca nie napierał się z pozostaniem, a popatrując na chaszcze przy brzegu rzeki, prosił, by mu wolno było odpłynąć pod osłoną ciemności. Wojciech zgodził się na to. Łódź odpłynęła po zapadnięciu nocy. Ucichł w oddali chlupot wioseł, a Gaudenty poczuł strach. Niegodny chrześcijanina strach, że oto są we trzech (z Boguszą, język Prusów znającym) bezbronni wobec ludzkiej złości. Opieka Boża wydawała się wtedy Gaudentemu odległa i niewystarczająca. Częściej myślał o sile własnych rąk i nóg. Na śródrzecznej wysepce przebywali pięć dni. Było zimno, od morza wiał wiatr, ciężkie chmury sunęły nisko, ponuro. Ogienek palili wątlutki, tylko by zagrzać konieczną strawę. Ciepła on nie dawał. I zdało się Gaudentemu, kilka razy odniósł takie wrażenie, że w nadrzecznych zaroślach, zieleniejących teraz wiosennymi pączkami, widzi brodate twarze, przyglądające się im i wszystkiemu, co czynili, z posępną, uważną wrogością. Gdy piątego już ranka obudzili się na wysepce, Wojciech oznajmił, że po mszy i posiłku przejdą płyciznami do brzegu i udadzą się w głąb kraju. Wzniósł też modły, by możliwie najprędzej spotkali pogan. Gaudenty, rad, że wyruszą, raźnie jął przygotowywać miejsce, na którym Wojciech mógłby odprawić Mszę świętą. Bogusza mu pomagał, a sam biskup stał i trzymając w rękach otwartą księgę odmawiał półgłosem psalmy. Nagle Gaudenty dostrzega kątem oka ruch na rzece. Mała łódeczka poruszana silnymi pchnięciami wioseł chyżo przecinała nurt. Wiozła kilku mężczyzn. Gaudenty widział, jak wyskakują na brzeg wysepki. Twarze złe, wzniesione pięści. Straszni byli, kiedy tak sunęli ku misjonarzom zwartą gromadą, a z ich mamrotania można było pojąć, że przybywają w najgorszych zamiarach. Bogusza usiłował coś mówić, dowiedzieć się, czego chcą, ale właśnie w tej chwili Wojciech podniósł znad psałterza zadumaną twarz i powitał przybyszów uśmiechem. To ich rozwścieczyło. Przywódca, ogromny chłop, wzniósł wysoko muskularne ramiona i drągiem, którym przedtem popychał łódź, z całej siły uderzył biskupa między łopatki. Wyleciała z rąk wytrącona księga, a sam Wojciech runął, padając na twarz. Gaudenty podskoczył, by go podnieść. Usłyszał wtedy, jak Wojciech z jękiem dziękuje miłosiernemu Bogu za pierwszy cios otrzymany dla chwały Ukrzyżowanego. Tymczasem Bogusza jakoś dogadywał się z przybyszami. Grozili. Ten siłacz wykrzykiwał: - Jeżeli stąd nie odejdziecie, zabijemy was. Ale najpierw zostaniecie umęczeni strasznymi katuszami. Po wielekroć umierać będziecie! Bogusza powiedział, że wraz odejdą. Pod wrogimi spojrzeniami, zachęcani do pośpiechu gestami zaciśniętych pięści, zbierali swoje rzeczy. Łódka towarzyszyła im brnącym po mieliznach na brzeg. Dopiero, gdy skierowali się w stronę lasu, odpłynęła. Wędrowali tedy lasem, aż doszli do drożyny. Nie naradzając się ni słowem wkroczyli na nią. Doprowadziła ich do zagrody, co stała samotnie na polanie. Jej właściciel, znać człek poczciwego serca, choć poganin, widząc niezmierne znużenie wędrowców, o nic nie pytał tylko wpuścił ich do domu, nakarmił, napoił i wskazał miejsce na nocleg: Pierwszy raz od wyruszenia z Gdańska spali pod dachem. Nazajutrz Bogusza wyrozumiał ze słów gospodarza, że ten dom jest przed nimi zawsze otwarty. Gospodarz też wskazał im drogę do dużej osady, gdzie właśnie odbywał się targ i ściągnęło mnóstwo ludu. Wojciech i oni dwaj swym niezwykłym wyglądem wzbudzili powszechną ciekawość. Otoczyło ich mrowie pogan. Bogusza tłumaczył cicho pytania zadawane z wrogą ciekawością: - Kim jesteście? Czego tu szukacie? Czy was ktoś wzywał? Wojciech poprosił Boguszę, by uciszył tłum, by powiedział, że przybyli w dobrej sprawie. Na słowa Boguszy ludzie nieco przycichli, skupili się wokół biskupa. Bogusza jeszcze doradził szeptem: - Przemawiaj krótko, Wojciechu. Długiego kazania nie są zdolni wysłuchać. Biskup zaczął: - Przybywam do was z sąsiedniego kraju Polan, gdzie książę Bolesław sprawuje chrześcijańskie rządy. Na imię Bolesława tłum zafalował, ale też i ucichł. Wojciech mówił: - Jestem sługą Tego, który stworzył niebo i ziemię, morze i wszystko, co żyje. Chcę was wyswobodzić z mocy diabła, uchronić przed piekielną otchłanią. Chcę, abyście poznali prawdziwego Boga, który was stworzył, byście zaniechali swoich bezbożnych, bezwstydnych obrzędów, a obmywszy się w wodzie zbawienia, stali się chrześcijanami w Chrystusie, który wam odpuści grzechy i da wieczne królestwo w niebie. Nie pojmowali. Znajomo brzmiały im tylko dwa słowa: "Bolesław" i "chrześcijanie". Oba nienawistne. Przeto jedni jęli się śmiać szydliwie, inni tłukli kijami o ziemię i ryczeli jak dzikie zwierzęta, ale przecież rąk na Wojciecha nie podnosili. Potem na czoło tłumu wystąpił człek dostojny, niestary jeszcze i znać wśród Prusów szanowany. Mówił z ogromną powagą, a że w tłumie zaległa cisza, głos jego był słyszany daleko: - Nie przynosicie nam niczego dobrego. Przez takich jak wy ziemia przestanie dawać nam plony, drzewa przestaną owocować, wyginą zwierzęta, a młode nie będą się rodzić. Tedy idźcie precz od naszych siedzib! Ostrzegam - dodał ciszej - że gdy tu zostaniecie, śmierć wasza nie będzie zwyczajna, ale wśród mąk najokropniejszych. Gromada głośnym wrzaskiem potwierdziła, że słowa te nie są czczą pogróżką. Cóż było czynić? Powoli i niechętnie odchodzili z osady. Ze spuszczonymi głowami kroczyli ku leśnej polanie, chcąc się schronić w gościnnym domu. Ale gromada pod wodzą owego niestarego mężczyzny, nie odstępowała ich. Widać Prusowie woleli nie tracić z oczu dziwacznych przybyszów. Tak całym tłumem doszli do samotnej zagrody pod lasem. Gospodarz wyszedł im naprzeciw i stanął we wrotach, patrząc ze zdziwieniem na nadchodzących. Gromada jemu teraz zaczęła wygrażać. Krzyczano, że jeżeli wpuści pod swój dach tych chrześcijan, zostanie zabity, dom jego spalą, dobytek rozdzielą, a jego żony i synów sprzedadzą handlarzowi niewolników. Jakże nie ugiąć się pod takimi groźbami? Gaudenty widział, że Wojciech zawisł spojrzeniem na ustach gospodarza. W napiętym milczeniu czekali odpowiedzi. A on objął ich trzech wzrokiem, w którym nawet dostrzegli cień współczucia, ale też prędko zamknął przed nimi wrota. Gromada nagrodziła ten czyn przeciągłym wyciem. Wojciech i oni dwaj ruszyli w stronę pobliskiego lasu, skąd przyszli. Należało co prędzej opuścić niebezpieczną okolicę. Wojciech milczał. Gaudenty wiedział, że szamocze się z niewesołymi myślami. Bogusza doprowadził ich do potężnego pnia, znać dawno wywróconego przez wichurę, i powiedział, że trzeba się naradzić, a takoż odpocząć. Usiedli. Wojciech ciągle tak smutny, aż Gaudenty powziął podejrzenia, iż upadł niezłomny duch w biskupie. Obaj z Boguszą popatrywali na siebie bezradnie ani wiedząc, co robić, gdy nagle rozległ się żałosny głos Wojciecha: - Same przeciwności! Co teraz począć? Dokąd iść? Pierwszy odezwał się Bogusza, który przecie i język Prusów znał, i nieco ich zwyczaje: - Mniemam, że nasz wygląd i strój tak odmienny rażą pogan. Drażnią ich. Tedy może zmieńmy ubiór na tutejszy i pozwólmy odrosnąć naszym włosom. Zapuśćmy też brody, jak czynią ludzie tu żyjący. Twarz Wojciecha pojaśniała. Jakże łatwo on, człek o tak równym usposobieniu, przechodził podczas tej podróży ze smutku w radość; z nadziei w rozpacz. Gaudenty nie pamiętał tak zmiennych nastrojów brata. Teraz słowa Boguszy przyjął z radością nie pasującą do smutku poprzednich chwil, ani do okoliczności, w jakich się znajdowali. Ożywiony mówił: - Upodobnijmy się do Prusów. Zamieszkajmy obok nich. Będziemy dzielić ich radości i smutki, a biorąc na wzór świętych apostołów będziemy pracą własnych rąk zarabiać na pożywienie. Och, wtedy miłosierny Zbawiciel, który nigdy sług swoich nie opuszcza, da ratunek. Uda nam się może ten szlachetny podstęp i pozyskamy dusze pogańskie dla Boga. Albo... Albo zginiemy chwalebną męczeńską śmiercią - zakończył najradośniej. Bogusza i Gaudenty kiwali głowami. Zapał biskupa był udzielający. Znajomą już drożyną wrócili nad rzekę. Wojciech mówił, że najlepiej byłoby trafić do osiedli Lutyków, ciągle z uporem oddających cześć swoim bożkom. Znał język tych pogan i dlatego wśród nich pragnął spróbować, czy zmieniwszy ubiór i wygląd uda się głosić ostrożnie słowo Boże, aby pozyskać nowy lud dla Chrystusa. Gaudenty nie pamiętał dokładnie dni wędrówki po kraju pogańskim. Dopiero od chwili, gdy przyszli nad morze i wędrowali jego brzegiem, wszystko zapisało się w pamięci Gaudentego trwałymi obrazami. Szli tedy, a niebo wisiało nad nimi zaciągnięte zda się nad samą powierzchnią morza płynącymi chmurami. Powietrze było ciepłe, zbyt ciepłe jak na tę porę roku. I czy to przypływ jął piętrzyć fale, czy wiatr potężny zadął od morza, dość, że wody uniosły się wysoko, jak ogromny morski potwór i runęły na brzeg, czyniąc huk straszliwy. Wojciech zadrżał z przerażenia. Nigdy niczego takiego nie widział, a lękał się rzeczy nie znanych. Gaudenty i Bogusza znowu porozumieli się wzrokiem i stanęli u obu boków biskupa. Gaudenty wiedział, jak uspokoić brata: oto żartem, lekką nawet drwiną. Rzekł zatem: - Ulękło się twoje męstwo, najodważniejszy z bojowników? A co będzie, gdy wyskoczy na nas gromada zbrojnych? Co wtedy uczynisz? Skoro teraz lękasz się przypływu fal morskich? A on odpowiedział ni to sobie, ni Gaudentemu: - Silny jesteś, bracie, krzepkie twoje ramiona. Jam słaby, ułomny, zaiste lękam się najmniejszych rzeczy. Tym bardziej więc Bóg jest moją ucieczką i mocą. - I już na cały głos: - Z tym większym szczęściem i uwielbieniem kochać cię będę, Boże mój i Panie, mocy moja. Weszli znowu do lasu i na świeżej wiosennej murawie ułożyli się na nocleg. W nocy Gaudenty miał sen. Rano opowiedział go Wojciechowi: - Wszedłem do pięknej kaplicy i zobaczyłem, że odprawiasz mszę świętą. Gdy skończyłeś i zaczęto składać szaty, przystąpiłem, aby napić się z kielicha, co się złocił pośrodku ołtarza. Lecz... Tak mi się wyraźnie śniło... Podbiegł do mnie sługa kościelny i zabronił, powiadając, że obcemu nie wolno tego czynić, wszystko powinien wypić biskup. Wojciech (już na jawie) odpowiedział Gaudentemu po chwili namysłu: - Mój bracie, niechaj twój sen wedle woli Bożej spełni się pomyślnie. Tego też ranka - a zaczynał się dzień w miesiącu kwietniu dwudziesty trzeci, poświęcony przez kościół świętemu Jerzemu, a rok był dziewięćset dziewięćdziesiąty i siódmy i od wschodu słońca upłynęły trzy godziny, i po trzykroć odśpiewali przepisane regułą hory - przystąpił Gaudenty do odprawiania mszy świętej. Potem spożyli posiłek, aby pokrzepieni mogli odbywać zamierzoną drogę. Nie uszli jednak daleko. Upał się uczynił jak na tę porę niezwykły, kleił się do spotniałych ciał, niweczył siły. Jęli oglądać się za miejscem sposobnym do odpoczynku. Jakoż usiedli. Mieli strażować na zmianę, ale przecież zmęczenie było silniejsze i sen zmorzył wszystkich trzech. Nie widzieli już, jak zza pobliskiego pagórka wysypuje się zbrojny lud. Skądże mogli wiedzieć, że Prusowie śledzili ich czujnie od chwili wygnania z osady. Wędrowców obudził złowrogi odgłos. To poganie uderzali mieczami w tarcze. Gromada konnych Prusów otoczyła zakonników. W jednej chwili wszystkie włócznie skierowano w ich stronę. Słońce igrało na ostrzach. Ten człek, który w osadzie do nich przemawiał, zawołał: - Czemu nie odeszliście z naszej ziemi? Przynosicie nam nieszczęście. Teraz już dopilnujemy, byście sobie poszli. Lecz oto na czoło gromady wystąpił niewielki czarnowłosy człowieczek. Wykrzykiwał coś płaczliwie, zaciskał pięści i zwracał się do swoich, jakby brał ich na świadków wyrządzonej mu krzywdy. Bogusza szepnął: - Powiada, że woje Bolesławowi zabili mu brata i że to nie może się obyć bez zemsty. Jakoż Prusowie, zeskakując z koni z okrzykami wściekłości, rzucili się na misjonarzy. Skrępowali ich, a wtedy Gaudenty zobaczył, że Wojciech bardzo się boi. On, który tyle razy mówił, marzył o śmierci męczeńskiej, teraz, gdy się niewątpliwie zbliżała, pobladł i drżał na całym ciele. Ale czyż i Pan nasz Jezus Chrystus nie oblewał się krwawym potem przed zbliżającą się męką? Pobladły Wojciech nie wyrzekł ani słowa, gdy odłączono go od Gaudentego i Boguszy i prowadzono osobno na piaszczystą skarpę. Gaudenty widział, jak pierwszy uderzył ów człowiek, któremu Polacy zabili brata. Prosto w serce uderzył. Potem uderzali inni. I widział Gaudenty: spadły pęta z rąk Wojciecha i rozrzucił biskup ramiona, czyniąc z siebie kształt krzyża. A potem zwalił się pod ciosami na ziemię. Jego głowa została odjęta od ciała. Gaudenty złapał się na tym, że głośno mówi słowa świętego Pawła z pierwszego Listu do Koryntian: - Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdoła pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy go miłują. Gaudenty był pewien, że teraz przyjdzie podobnie umierać i Boguszy, i jemu samemu. Dostrzegł atoli, że ów niestary jeszcze człowiek, może kapłan wśród Prusów, przemawia do swoich, chyba uspokaja, a oni pod wpływem jego słów milkną, po chwili nawet przytakują. Gdy jego i Boguszę, ciągle skrępowanych, pędzono w stronę morza, Gaudenty zobaczył, że bezgłowe ciało Wojciecha starannie spowijano w białe płótno. Nie szczędzono im w czasie tej drogi ani uderzeń, ani powodujących upadki popchnięć. Ledwie żywi dobrnęli do rzeki, do miejsca skąd zaczęli wędrówkę w krainę Prusów. U brzegu zobaczyli łódź z pruskimi wioślarzami. Ów, chyba kapłan, który im przez cały czas towarzyszył, jął mówić. Bogusza półgłosem tłumaczył jego słowa: - Tą łodzią dopłyniecie bezpiecznie do ziemi Bolesława. Opowiedzcie mu wszystko, coście widzieli. I to jeszcze od nas rzeknijcie, że taki sam los spotka każdego chrześcijańskiego kapłana, który odważy się postawić nogę na naszej ziemi. Nie chcemy słuchać o Bogu chrześcijan. Nasi bogowie gniewają się o to i zsyłają na nas klęski. Powiedzcie też Bolesławowi, że jeżeli pragnie wykupić i ciało, i głowę swojego sługi, musi dać tyle złota, ile one ważą. Inaczej nie oddamy. A wy obaj, chociaż znacie drogę do naszych siedzib, nie ważcie się tu wracać, bo będziecie przeklinać własne matki, że was na świat wydały. Wepchnięto Gaudentego i Boguszę do łodzi. Dopłynęli bezpiecznie do ziemi Bolesława. Bolesław wykupił ciało męczennika, potem złożono je w srebrnej trumnie i postawiono w katedrze gnieźnieńskiej. Wojciech został ogłoszony świętym i czczony jest w tym kraju. Przez cały czas opowieści Gaudentego Bruno pisał. W naczynku z inkaustem prześwitywało już dno, tak starał się utrwalić ze słów arcybiskupa jak najwięcej. Pochylony nad pergaminem notował ostatnie zdania, gdy usłyszał ciche chrząknięcie Tuniego. Podniósł głowę. Tuni wzrokiem wskazał mu Gaudentego. Arcybiskup spał. Głowa pochylona, z półotwartych ust dobywało się pochrapywanie. Widać opowieść o ostatnich chwilach brata i jego męczeństwie wyczerpała chorego. Bruno poczuł wyrzuty sumienia, że nie przerwał Gaudentemu wcześniej. Tuni gestem dał znak: powinni już wyjść. Ostrożnie opuścili komnatę. Na dworze padał śnieg. Ogromne płatki wolno spadały w nieruchomym powietrzu, pokrywając szczelnie ledwo wydeptaną ścieżynę, którą oni dwaj brnęli ku domowi Tuniego. Gdy Tuni się odezwał, głos miał dziwnie stłumiony: - Czy dużo potrzebujesz czasu na skończenie żywota Wojciecha? - Dopiszę, co usłyszałem dzisiaj, i to już będzie koniec - odparł Bruno: Zlizując płatek śniegu, który mu osiadł na wardze dodał: - Będę musiał jeszcze raz wszystko przejrzeć i poprawić. Niektóre fragmenty bardzo mi się nie podobają. - Wydaje mi się - zaczął Tuni stanowczo, ale zaraz zastrzegł: - wybacz, że tak mówię, choć nie znam się na tych rzeczach zupełnie. - Słucham - powiedział Bruno. - Powinieneś skończyć żywot Wojciechowy i na razie go odłożyć. A teraz jechać pod Międzyrzecz. - Do klasztoru Benedykta i Jana? - Bruno nie krył ciekawości. - A Bolesław zgodzi się, bym wyjechał z Gniezna? - Mniemam, że nie będzie się sprzeciwiał twojemu wyjazdowi do eremu. Tam, widzisz, dzieją się dziwne rzeczy. Trzeba, żebyś na nie popatrzył własnymi oczami. - Dziwne rzeczy? - podchwycił Bruno. - Posłuchaj... W zeszłym roku we wrześniu niemiecki król wszedł na czele swych wojsk do wsi obok klasztoru. Wszyscy wtedy byli pewni, że cały kraj jest srodze zagrożony. O północy ludzie z wioski i wojska Henryka, i sam król wreszcie ujrzeli nad kościołem ogromny jasny krąg, który długotrwałym, silnym światłem zalewał dziedziniec, całą okolicę i pozostał na niebie przez godzinę. A nie był to księżyc! I kiedy wojsko króla Henryka opuściło Polskę, nie dokonawszy zamierzonego zniszczenia, ludzie uznali, że to opieka świętych męczenników ocaliła kraj przed zagładą. Były jeszcze inne dziwne zdarzenia, ale niechaj ci o nich opowiedzą naoczni świadkowie. Już u samych drzwi domu Tuni zatrzymał się i zapytał: - Czy nie sądzisz, bracie, że to należałoby także opisać? Obaj znieruchomieli wśród płatków śniegu spływających z nieba jak łagodna melodia. Tuni szeptał z przejęciem: - Wszystko opisać: jak cesarz wymarzył sobie, by powstał erem w polskiej krainie, jak przyszliśmy do ziemi Bolesława, a on otoczył nas opieką, wreszcie jak oni, Benedykt i Jan, żyli w eremie i jak zginęli. A także opisać wszystko, co się teraz dzieje po ich śmierci. Mniemam, iż powinieneś to uczynić, ojcze Brunonie-Bonifacy. - To bardzo ciężka praca - westchnął Bruno. - Cięższa niż była ich śmierć? - padło ostre pytanie. - Masz słuszność, Tuni, powinienem to wszystko opisać - zgodził się po chwili z uśmiechem. - Winienem to Ottonowi i człowiekowi, którego, gdy żył, mieniłem przyjacielem: Benedyktowi. - Zatem jutro ruszamy pod Międzyrzecz. Trzeba, abyś wysłuchał opowieści Barnaby i innych. Opowieść Barnaby i innych Srogość tej zimy roku pańskiego tysiącznego szóstego przepowiadano jeszcze latem. Po gęstości futra lisów i niedźwiedzi, po skrzętności wiewiórek, po wczesnym odlocie wędrownego ptactwa i po wielu innych znakach jasno widomych ludziom wpatrzonym w życie zwierząt i roślin wróżono, że zima długo się przewlecze i będzie ciężka. Jakoż mroziła nielitościwie przez cały styczeń, a i następny miesiąc niezgorzej dawał świadectwo swej nazwie: luty - srogi. Na tę podróż do międzyrzeckiego klasztoru Hezych wymościł sanie futrami, bo Tuni jako Italczyk źle znosił mrozy. Przez kraj zatulony śniegiem wiódł ich ledwie przetarty gościniec, co srebrzył się bogato w promieniach późnego zimowego słońca. Minęli wioskę Międzyrzecz i do eremu dojechali, gdy dzień już mroczniał, nalewając w pozostawione na śniegu ślady ulotną niebieskość. Niewielki kościół i zabudowania klasztorne czerniały na tle zrumienionego zachodem nieba. Otoczone były prastarym borem, co obciążony teraz śnieżną okiścią trzymał nieustępliwie straż nad wątłą ludzką pracą. Widok był urzekający. Brunonowi wyrwały się słowa: - Tak właśnie musiało to wyglądać w marzeniach Ottonowych. "Gdzie piękny las nadający się na samotnię, zbudujecie odludny erem..." Tak cesarz mówił... Dojeżdżali do ogrodzenia. Zaskrzypiały wrota, rozwarły się szeroko i sanie wjechały na dziedziniec. Gromada mnichów śpieszyła od zabudowań witać przybyłych. Bruno ogarniał to wszystko ciepłym spojrzeniem, serdecznie odpowiadał na powitania ojców i braci, uścisnął uśmiechniętego Barnabę. Opat z dumą pokazywał ojcu Brunonowi klasztor, całe obejście. Drewno niektórych zabudowań było jeszcze jasne, co świadczyło, że wzniesiono je niedawno, a Barnaba co chwila napomykał, jak hojną ręką sprawuje Bolesław opiekę nad klasztorem. W pewnej chwili ściszył głos i zapytał: - Chcesz zobaczyć ich grób, ojcze? Bruno skinął głową. Barnaba wziął pochodnię z rąk młodego braciszka, powiódł gościa do kościoła. Wyjaśniał rzeczowo: - Wróciłem z Rzymu w dzień po zbrodni. Do dziś nie pojmuję, dlaczego ja właśnie ocalałem. Jaką pracę ma dla mnie nasz Bóg, żem został na ziemi, gdy oni zginęli. Ale przecie nie o mnie chodzi - uśmiechnął się przepraszająco. - Pochowaliśmy ich w drewnianych trumnach, drewna tu dosyć... Biskup Unger nakazał wykopać wielki dół w kościele. On wtedy wszystkim zawiadywał. Na środkowym miejscu ułożyliśmy Benedykta i Jana, a ich uczniów, Izaaka i Mateusza, po bokach. Krystyna pochowano początkowo na zewnątrz, opodal klasztoru. - Dlaczego? - spytał Bruno cicho, bo właśnie przestąpili próg kościoła. - Bo... - wyjaśniał Barnaba trochę niepewnie - bo był tylko sługą. I próbował się bronić kawałkiem drewna, zamiast przyjąć śmierć męczeńską jako dar nieba. Lecz w kilka dni później wydobyliśmy zwłoki Krystyna. Trudno w to wierzyć, ale wcale nie uległy zepsuciu. Pochowaliśmy go obok ziemskich panów. - Albowiem nie ma różnicy między Żydem a Grekiem, niewolnik i wolny, wszyscy w Chrystusie jednością jesteśmy - szepnął Bruno. - Tu leżą - powiedział Barnaba wskazując wysoko zmurowany grobowiec. Bruno położył na nim obie ręce. Ukląkł. Nie potrafiłby nazwać swoich uczuć. Nawet nie wiedział, jakie powinny być. Czy miał się smucić z powodu straszliwej zbrodni dokonanej na tych pięciu? Czy radować się, że z tak bardzo złego zamiaru powstało dobro. Oto teraz oni wszyscy, przeszedłszy przez zmazujące grzechy męczeństwo, weselą się w Panu. I tak, klęcząc u grobu pierwszych na tej ziemi chrześcijańskich męczenników, jął słać przed tron Pana Wszechświata najpokorniejsze dziękczynienie. Że oto jemu, Brunonowi z Kwerfurtu, co jako proch jest marny, jemu, niegodnemu mnichowi zostało przyzwolone przybyć wreszcie do tego miejsca uświęconego krwią. Prawda, droga tu prowadząca ciernista była i nieraz wiodła obok budzących trwogę rumowisk. Przecież jednak doszedł. Cóż z tego, że za późno i że nie spełnił niczyich oczekiwań. Wszystko to mieści się w tajemnych wyliczeniach Boga. Nawet ten ból, który jak żelazna obręcz ściska teraz serce na myśl, jak cierpieli, gdy ich mordowano. Usłyszał cichy głos Barnaby: - Pójdźmy, ojcze Brunonie. Bracia nas czekają. Szli ku największemu z klasztornych budynków. Bruno domyślił się, że tam jest refektarz. Barnaba nagle zaczął mówić zdławionym głosem: - Gorliwie dbam o karność duchową w naszym eremie i staram się, by wszystko, co się tutaj dzieje, zgodne było ze świętą regułą. Tuni zaświadczy, że się staram. On mi stale pomaga. Ale chcę, byś to wiedział, ojcze biskupie: był taki czas, iż przez moje niedbalstwo, a także przez lekkomyślność pewnego kapłana i młodego kleryka, byłby się rozpadł ten klasztor, opustoszał i na marne poszłaby ofiarna praca Benedykta i Jana. Jeden Bóg wie, jak niewiele wtedy brakowało. - Chcesz mi o tym powiedzieć? - spytał Bruno. - Wszyscy chcemy ci opowiedzieć. Każdy swoją cząstkę - odparł Barnaba. - Czekaliśmy na ciebie. Teraz jest pora wieczerzy, zamiast przepisanych regułą czytań, będzie ta rozmowa. Tak ustaliliśmy z Tunim. Albowiem święte i rozum ludzki przekraczające rzeczy tu się działy. - Nawet nie wiesz, jak bardzo chcę o nich usłyszeć - powiedział Bruno serdecznie i pchnął drzwi do refektarza. Stali w kącie izby, otaczając gestykulującego żywo Tuniego. Na widok wchodzących biskupa i opata jęli zajmować miejsca u stołu według dawno widać ustalonego porządku. Barnaba prowadził Brunona na honorowe miejsce. A jemu ciepło zalało serce: że jest ich tylu, że tacy są różni: stary ojciec Mojżesz i młodziutki Piotr. Ogromny, znać mocny, Andrzej i drobny, cherlawy z wyglądu, Stefan. Że są wśród nich Polacy, Italczycy, dwaj Sasi, jeden Węgier. Dzięki pracy, a także śmierci Benedykta i Jana stanowią wspólnotę, do której on sam, Bruno, przybył niby do własnego domu. I czyż może być piękniejsza muzyka niż ta modlitwa przed jedzeniem, odmawiana równo, jednostajnie, miękką benedyktyńską łaciną. Znów podziękował Bogu za łaskę bycia tutaj. W przepisanym regułą milczeniu i prędko, jedli gorącą polewkę, a potem dziękowali za nią Stwórcy wszelkiego dobra. Poglądali skrycie na Brunona, widać ciekawi przybysza z dalekiego świata. Wstał, powitał ich; powiedział, skąd go przywiodła droga. Swoje przemówienie kończył tak: - Miejsce, w którym żyjecie, drogie jest mojemu sercu. Tak drogie, że chcę zostać wśród was. I proszę o jedno: nie dziwcie się, gdy będę pytał o rzeczy, które być może wydadzą się wam błahe. Bo chcę, żebyście wiedzieli... Będę spisywał żywot Benedykta i Jana, żywot pięciu Braci Męczenników. Głos teraz zabrał Tuni: - Opowiadałem ojcu Brunonowi-Bonifacemu o owym kręgu świetlnym, który ukazał się nad kościołem, gdy do wsi weszło wielkie wojsko króla Sasów. Niektórzy z was przecie oglądali to na własne oczy. Młody brat Piotr z trudem opanowywał zniecierpliwienie i starał się wstawać z zydla powoli. Ale mówił z niezwykłym ożywieniem: - To nie było pierwszy raz, ojcze. Widzieliśmy tę światłość i wcześniej. - W rok i osiem dni po ich śmierci - wtrącił ojciec Mojżesz. - Widzieliśmy wszyscy i cała pobliska wieś. Ogromny jasny krąg stał na bezchmurnym niebie nad samym kościołem, światło rozsiewał szeroko... Ludzie mówią, że opieka naszych męczenników, jeśli się o nią prosi pobożnym sercem, rozchodzi się z tego klasztoru na cały kraj. Wiele znaków cudownych i dobrodziejstw zsyła na to miejsce Pan Bóg. - Trza by ojcu Brunonowi opowiedzieć wszystko po porządku - znów zdecydował Tuni. - Zaczynaj, opacie Barnabo! - Tedy, jakom ci rzekł, ojcze biskupie, przybyłem w dzień po morderstwie - zaczął cicho Barnaba. - Miałem ze sobą licencję, dano mi ją w Rzymie, bo nikt nie wiedział, czy ty dobrniesz tu kiedykolwiek. Benedykt i Jan już nie potrzebowali licencji. Odbył się ich uroczysty pogrzeb. Niemało, jak na młode tutejsze chrześcijaństwo, zeszło się duchownych. Przybyły także dwie zakonnice, siostry rodzone Mateusza i Izaaka. Biskup Unger wśród modłów odprowadził zwłoki męczenników do grobowca. Jeszcze przez kilka dni gwarno było w klasztorze, ale potem wszyscy się rozjechali i zostaliśmy obaj z Tunim. Przystał do nas wtedy młodszy brat zamordowanego Krystyna, onże Piotr, co siedzi naprzeciw ciebie. Był też z nim pewien kapłan, człek tutejszy, imienia jego nie wyjawiajmy dzisiaj. On jeszcze za ich życia starał się przystać do eremu. Ale Jan nie zgodził się. Nie chciał go w zakonnej wspólnocie. Mnie, przebywającemu wówczas poza klasztorem, nie było to wiadome. Kiedy zaś Jana zamordowano, a i obaczyliśmy, jak nas mało, zgodziliśmy się obaj z Tunim, by ów kapłan, który zapewniał najgoręcej, że swe obowiązki zna, przystał do eremu. - A pomnij, Barnabo, iż uradziliśmy, byś się znowu wybrał do Rzymu - wtrącił Tuni. Barnaba skinął głową. - Tak. Miałem donieść papieżowi o ich tutaj śmierci. Tedy nie oglądając się na zimę, która lżejsza była niźli tegoroczna, ruszyłem do Rzymu, zostawiając cały erem w rękach tych dwóch: owego nowo przyjętego kapłana i kleryka Piotra. Tuni musiał co prędzej wracać do księcia Bolesława. Pomnę, iż odchodząc przykazałem kapłanowi, by przy grobie męczenników odprawiał codziennie mszę. Trudno mi o tym mówić, ojcze, bo i o własnej winie wspomnieć trzeba. Wiedziałem przecie, że ci dwaj, których zostawiam, nie są należycie przyuczeni do życia zakonnego, wcale nie byli wtedy przyuczeni, a przecie ich zostawiłem i ruszyłem za Alpy. Barnaba przerwał na chwilę, oparł brodę na złożonych dłoniach i pochylony, jakby się namyślał, co mówić dalej. Jakoż zaczął: - Upływała mi ta droga bez przeszkód, nawet w niewielkim utrudzeniu, jakby otaczała mnie czyjaś niewidzialna opieka. Chwilami czułem ich obecność i rozmawiałem z nimi. Nieraz, pomnę, pytałem, dlaczego ja żyję, a oni zginęli. Kiedy zaś doszedłem do celu mojej podróży, opowiedziałem ojcu świętemu Janowi Osiemnastemu o ich bolesnej śmierci, a on kazał niezwłocznie zaliczyć ich w poczet świętych i oddawać im cześć. Rozpytywałem w Rzymie o ciebie, ojcze Brunonie, nikt wszelako nie potrafił mi niczego pewnego powiedzieć. Przestałem tedy szukać, tym bardziej, że śpieszno mi było do eremu. Nie wracałem sam. Przebywał wtedy w Rzymie dostojny biskup Unger przysłany przez Bolesława. Niektórzy gadali, iż stara się o koronę królewską dla polskiego księcia i że mu jej Stolica Apostolska odmówiła. Alem ja w te świeckie sprawy nie wnikał. Postanowiliśmy z biskupem Ungerem wracać do Polski pospołu. Na nieszczęście, gdy tylko weszliśmy do krain niemieckich, powiedziano nam o krwawej wojnie, jaka toczyła się między królem Henrykiem, a naszym księciem. Uznano nas obu za wysłanników Bolesława, ujęto i osadzono w Magdeburgu. Trzymali nas, prawda, w klasztorze, ale pod czujną strażą. Henryk ponoć mniemał, że nasza podróż może przynieść szkodę jego państwu. Tedy siedziałem uwięziony w Magdeburgu, a tymczasem tu, w naszym klasztorze... Barnaba umilkł i znowu pochylił głowę na złożone dłonie. - Teraz, ojcze opacie, ja dalej powiem - odezwał się Tuni. - Tedy, jak powiadał Barnaba, w tutejszym eremie zostali ci dwaj. Krótko rzeknę o kapłanie, wówczas niegodnym, a dziś za swą przewinę pokutującym. Wprowadził się do ich domu. Nie sam, a ze swoimi krewniakami, młodymi chłopcami. Wesoło im się żyło wśród ścian naznaczonych krwią męczeńską. Jedli, pili. Służba Boża była gdzieś na ostatku. Nawet noce trawili na bezbożnej zabawie. I właśnie pewnej nocy, gdy już niemało piwa wlali w siebie, uczuli gwałtowny wstrząs, jakby ziemia zadrżała, a potem usłyszeli gromki odgłos, jakby spadających z nieba piorunów. Chłopcy przerwali głośną śpiewkę i nasłuchiwali przerażeni. Ale ów niegodny kapłan, któremu już trunek i czucie odebrał, i słuch stępił, wyśmiał ich lęki i znów jęli rzucać puste, wesołe słowa w miejscu, gdzie niedawno aniołowie nucili pieśni niebiańskie. Tuni przerwał i swoim zwyczajem szybkimi krokami przemierzał refektarz. Panowało milczenie. Bruno podczas tej opowieści przyglądał się bacznie siedzącym przy stole zakonnikom. Nabierał coraz większej pewności, że ów niegodny kapłan pokutujący teraz za swoje przewiny jest wśród nich. Zwróciło jego uwagę zachowanie brata Stefana: Słuchanie tego, co mówi Tuni, wyraźnie sprawiało mu cierpienie. Tuni tymczasem podjął przerwaną opowieść: - I po raz drugi powtórzył się gwałtowny wstrząs. Usłyszeli wszyscy. Nadto dom, jakby nie mogąc znieść zniewagi wyrządzonej okrwawionym ścianom, uniósł się z ziemi ponoć bardzo wysoko w powietrze. Może się to wydawać niemożliwe, ale zarówno chłopcy, jak i ów kapłan przysięgali, że dom uniósł się w powietrze. Taki był, Brunonie, pierwszy znak ich świętości. Bruno zdołał spotkać się ze spojrzeniem brata Stefana. Trwało to przez jedno mgnienie. Oczy mnicha zdały się błagać przebaczenia i zaraz znowu skryły się pod powiekami. - Takie rzeczy działy się tu, w eremie, gdy ja siedziałem pod strażą w Magdeburgu - odezwał się znowu Barnaba. - Jak ci wspomniałem, Brunonie, został w eremie i młody kleryk. Nie podobało mu się życie, jakie prowadził ów kapłan. Nie dołączył Piotr do swawolnej gromady, nie uczestniczył w pijackich ucztach i, prawdę rzekłszy, nie wiedział, jak według reguły powinno wyglądać życie mnicha. Wałęsał się przeto bez celu wśród zabudowań klasztornych, przesiadywał w kościele, czasem się nawet modlił. Nareszcie przyszło mu do głowy, że nie ma tu nic do zrobienia i postanowił wrócić do rodziców, mieszkających w pobliskiej wsi. Nie myśląc, co się stanie z eremem podczas jego nieobecności, ruszył w drogę... Powiadaj, bracie Piotrze, jak było dalej - zwrócił się Barnaba do młodego mnicha. Piotr jął prawić, a nie sprawiało mu to trudności. Nie wydobywał z siebie słów, nie dobierał ich po długim wahaniu. Widać wiele już razy opowiadał o niezwykłym zdarzeniu z wilkiem. - Kiedy uciekłem do miłych rodziców, szedłem sobie środkiem drogi, bezpiecznie, aż tu z lasu wypada na mnie ogromny wilk. Paszczę miał otwartą, we krwi umazaną. Stanąłem bez tchu, ani wiedząc, co czynić. Pojąłem przecie, że to już kres mojego żywota. Wtedy z całego serca zawołałem naszych świętych na ratunek i przyrzekłem, że jeżeli przeżyję, to zaraz wrócę do klasztoru i nigdy go nie opuszczę. Aż się zdziwiłem... Wilk postał, a potem odwrócił się, zszedł z drogi i zniknął w lesie. Cały i zdrowy biegiem wróciłem do klasztoru. Bo jak napisał święty Paweł w Liście do Rzymian: Jeżeli Bóg z nami, któż przeciw nam. To ostatnie zdanie, którego wyraźnie polecono mu się wyuczyć, zabrzmiało nieco sztucznie na tle poprzednich, szczerych. Ale widząc pytanie w oczach chłopca Bruno skinął głową na znak, że pojmuje i pochwala. Zaraz też usłyszał głos Barnaby. - To jeszcze nie koniec znaków ich cudownej nad tutejszym klasztorem opieki. Tam w Magdeburgu serce we mnie mdlało na myśl, co się dzieje z eremem, który zostawiłem pod niedoświadczoną opieką. Pewnej nocy ukazali mi się we śnie Benedykt i Jan. Świecili niby gwiazdy. Benedykt był smutny, Jan prawie rozgniewany. Ganili mnie. Pytali, czemu tkwię w więzieniu tak długo i to wbrew własnej woli. Nim zdążyłem odpowiedzieć, odezwał się Jan: "Jednego z tych, co zostawiłeś w klasztorze - mówił - już straciłeś. Jeżeli tam zaraz nie wrócisz, stracisz drugiego". Ledwie przestał mówić, zniknęli obaj. A ja obudziłem się i pojąłem, że niedobrze dzieje się z eremem. Ale też pomyślałem, że niebo mi sprzyja, skoro sami święci przyszli powiedzieć, abym szybko wracał. I doprawdy, Brunonie, nie wiem, jak to się stało... Czy straże się pospały, czy też nie pilnowali mnie, nie podejrzewając, że będę próbował ucieczki, dość, że uszedłem pod osłoną nocy i zupełnie bezpieczny opuściłem miasto. Podróż znowu miałem nad podziw łatwą, a przybyłem do klasztoru właśnie w chwili, gdy brat Piotr wracał biegiem do furty, przez wilka drapieżnego nauczony posłuszeństwa. Zaległa cisza i Bruno wiedział, że powinien coś powiedzieć. Nie miał jednak jeszcze wyrobionego sądu o tym, co usłyszał, przeto milczał. Barnaba po chwili zwrócił się do jednego z Sasów: - Teraz ty rzeknij swoje, Wipercie. Brat Wipert, niewysoki, rudowłosy, grubawy nie był chyba zbyt mocny w łacinie, bo nieco plątał swoją relację: - Chodzi o uzdrowienie brata Stefana - zaczął niegłośno. - Gdy przybyłem do klasztoru, brat Stefan był chory. Stale chorował. Nie widziałem go zdrowym. Nogi miał obwiązane i nawet nie chodził do kościoła. Ponoć, gadali tak tutaj, ponoć choroba wysuszyła mu nogi i nie mógł iść do kościoła. No i... Oni mi się przyśnili. Mnie też się przyśnili jak naszemu opatowi. Też świecili jak gwiazdy, jak dwie bliźniacze gwiazdy i ciągnęli tak jakoś za sobą smugę niebieskawego światła. Rzekli mi w tym śnie: "Zgań surowo brata Stefana, że tyle dni nie przychodzi do kościoła. Dlaczego gnuśnie leży i tak bardzo lubi łóżko? Niech wstanie i z braćmi idzie do dzieła Bożego". - Czy oni jednocześnie mówili, bracie? - przerwał Bruno opowieść Wiperta. Ten zamyślił się. Głowę przechylił śmiesznie na bok w półgeście zaprzeczenia. Potem się wyprostował i mówił powoli, jakby zdumiony własnymi słowami: - Ja, ojcze, wcale nie słyszałem ich mowy. Nie pamiętam, by ruszali ustami... Nie śmiałem na nich spoglądać... Ale wiem na pewno, że chcieli ode mnie tego, com przed chwilą rzekł. I wcale się nie zdziwiłem, kiedy rano zobaczyłem brata Stefana w kościele. Szedł tak, jakby nigdy nie chorował. Brat Stefan podniósł głowę i powiedział nieco schrypniętym głosem: - Obudziłem się rano i stanąłem na nogi. Zwyczajnie stanąłem, choć przecie poprzedniego dnia mniemałem, że już zemrę. Stanąłem na nogi i tak uzdrowiony mogłem iść do domu Bożego. Wtedy pojąłem, że przyjęli moją pokutę, że mi wybaczyli. Wszystko. Znów zapadło milczenie i Bruno znów wiedział, że wszyscy zgromadzeni w tym refektarzu czekają na jego słowa. A on milczał, mocując się z myślami: Za dużo było cudowności w tych opowieściach i w głębi duszy budziły się wątpliwości, jakaś nie chciana niechęć, sprzeciw. Jeszcze w Pereum Romuald nauczał, by nie dawać wiary ludzkim gadaniom o objawieniach i niezwykłych znakach. Ludziom, którzy wierzą, nie są potrzebne nadzwyczajne zdarzenia, aby im potwierdzały istnienie naszego Boga. Zaś mądry papież Sylwester nieraz powtarzał, uśmiechając się sceptycznie, że głupcy w sprawach zupełnie zwyczajnych i przez rozum ludzki wytłumaczonych dopatrują się cudu. A nie chcą widzieć wspaniałych cudów, o które ocierają się co krok: ziarno, które kiełkuje na wiosnę, drzewo, które z niego wyrasta; wysokie, strzeliste, jak gorąca modlitwa. A czyż nie jest cudem muzyka? A życie powstające w łonie kobiety? Ciche chrząknięcie Tuniego obudziło go z zamyślenia. Powiedział: - Dziwne, zaiste, prawicie mi tu rzeczy. - To jeszcze nie wszystko, ojcze Brunonie - w głosie Barnaby przejęcie i ożywienie. - Jeszcze to, co widział brat Andrzej. Bruno skinął głową. Andrzeja spotkał Barnaba w czasie swej podróży po niezwykłej ucieczce z Magdeburga. Chłopak wybrał się na wędrówkę po świecie, po prostu uszedł z rodzinnego dworzyszcza. Było mu tam za ciasno, a poza tym miał brata bliźniaka, którego kochał tak bardzo, że postanowił dobrowolnie ustąpić mu z dziedzictwa, które mieli między siebie równo podzielić. Nie mógł Andrzej iść na służbę do Bolesława, bowiem jego ród spokrewniony był z książęcym i Bolesław kazałby mu wracać do domu. Przeto chłopak pragnął się gdzieś ukryć. Barnaba wtedy, podczas drogi, opowiedział młodemu o eremie opodal Międzyrzecza i o męczeńskiej śmierci świętych Braci. Andrzej gorąco zapragnął przystać do mniszej wspólnoty. Jako postulant odbył w klasztorze roczną próbę, pozostając w świeckim odzieniu. Teraz odbywał przepisany regułą nowicjat. - Andrzej to zakonne imię - kończył Barnaba. - On chce zapomnieć własnego, rodowego. Po tych słowach brat Andrzej wstał. Był wysoki, kościsty, na niskie czoło spadały równo podstrzyżone włosy. Spod zrośniętych brwi patrzyły oczy ciemnoniebieskie, spokojne. Patrzyły mądrze. Szerokie, podkreślone jeszcze przez habit bary, oraz wielkie dłonie znamionowały ogromną siłę. Bruno od razu poczuł do niego sympatię. Może przez tę rzetelność, jaka przebijała w każdym ruchu olbrzyma. - Czy teraz ty, Andrzeju, będziesz mówił? - zapytał przychylnie. - Jeśli zezwolisz, ojcze - padła odpowiedź. - Czy tobie także przyśnili się święci męczennicy? - Tak, ojcze. I wiedziałem, że to oni, chociaż ich nigdy wcześniej nie oglądałem na oczy. - I świecili jak gwiazdy? - pytał dalej Bruno, starając się, by w jego głosie nie było niedowierzania. Ale Andrzej odpowiadał spokojnie: - Mieli śnieżnobiałe odzienie, a byli otoczeni światłem i miłą wonią. Ta woń napełniała klasztor. We śnie Andrzejowym święty Benedykt mówił z wyrzutem: "Już wiele razy ukazywaliśmy się braciom, a nawet ludziom świeckim, czyniąc liczne znaki i cuda. Dlaczego nam nie wierzycie? Przecież już pierwsze znaki powinny wpłynąć na księcia tego kraju. Rzeknijcie mu, iżby uwolnił ze strasznego więzienia ludzi, którzy nas zamordowali. Nie trzeba im już szkodzić. Także ich żon i dzieci nie trzeba gnębić ani ich domów obracać w ruinę. Trzeba ich raczej skłonić do służby Bożej w świętym miejscu, by mogli pokutować i osiągnąć życie wieczne. Przekażcie księciu nasze słowa". Tu brat Andrzej zamknął oczy, by żaden obraz tego świata nie mącił jego uwagi. Z wysiłkiem powtarzał zaziemskie posłanie: - Benedykt kazał powiedzieć tak: "My obaj, dla twojej, Bolesławie, chwały, dobrowolnie przyszliśmy tutaj i w twoim kraju znaleźliśmy przeobfite miłosierdzie Zbawiciela. Z całą pokorą dostarczałeś nam potrzebnych rzeczy, gdyśmy tu w ciele przebywali. Dokończ teraz tego dobrego dzieła, które rozpocząłeś. Uwolnij uwięzionych i zlituj się nad naszymi zabójcami. Jeżeli uszanujesz naszą wolę, większą u Boga zyskasz łaskę, ponieważ my, którzy z miłością wstawiamy się za tobą, bliżej Niego jesteśmy". Andrzej otworzył oczy. Była w nich sama szczerość, kiedy mówił: - Po tych słowach weszli obaj do kościoła, a mój sen pierzchnął. - Nie pozwoliłem powiadomić o tym księcia, iżby nie sądził, że się z niego żartuje - odezwał się Barnaba, a głos jego zabrzmiał surowością. - Bolesław nie dowierza takim opowieściom. Nawet o cudach, jakie się zdarzają przy trumnie Wojciecha, słucha z kamienną twarzą. Jest ostrożny i podejrzliwy. Przeto kazałem bratu Andrzejowi milczeć. Jak się potem okazało, niesłusznie. Oto ostatniej jesieni brat Andrzej kopał ziemię w klasztornym ogrodzie. Już się właśnie zmierzchało, gdy usłyszał potężny huk na kształt gromu i nagle zobaczył, że obaj święci przechadzają się obok niego. Stał półżywy, motykę wypuścił z rąk i wtedy wyraźnie usłyszał łajanie, że nie spełnił ich polecenia. Ponownie nakazali mu iść do księcia Bolesława z prośbą o uwolnienie zabójców. I upomnieli, by tego nie zaniechał. Nic więcej nie słyszał tego dnia. - Czy powiedzieliście o tym księciu? - zapytał Bruno. W refektarzu zaległa cisza i dopiero po chwili odezwał się Tuni: - Nie odważyliśmy się. Nikt z nas nie ośmieliłby się wystąpić z tym do księcia. Bolesław uznał zamordowanie Benedykta i Jana za swoją własną hańbę i srogo ukarał zabójców. Tylko ty, Brunonie, możesz o tym powiedzieć Bolesławowi. - Ja? - zdziwił się - przecież Bolesław prawie nie rozmawia ze mną. - Ale przybyłeś stamtąd - przekonywał Tuni. - Jesteś człowiekiem uczonym. Można wierzyć, że nie dałeś się omamić głupstwu. I pamiętaj: byłeś przyjacielem Ottona. Brunona ogarnęła radość. Rozrosła się w nim. Nie przyniosły jej usłyszane przed chwilą słowa, tylko znowu to uczucie, że przybył na swoje miejsce i czyni, co do niego należy. Objął wszystkich rozjaśnionym spojrzeniem: - Dobrze, powiem księciu, czego chcą Benedykt i Jan - rzekł po prostu. Nadeszła północ i Barnaba nakazał wszystkim rozejść się do cel. Bruno i Hezych zostali umieszczeni w domku stojącym najbliżej kościoła. Zmęczeni przeżyciami minionego dnia zasnęli niemal natychmiast, nie zamieniwszy słowa. Ale później, wśród pierzchliwych sennych zwidów Bruno usłyszał muzykę. Ocknął się. Muzyka nadbiegała falami to znów oddalała się, cichła, za chwilę potężniała. Brzmiały w niej niewyraźne, jakby zza mgły dochodzące śpiewy. Bruno spojrzał w okno. Była godzina przedświtu. Hezych siedział na swoim posłaniu zasłuchany. Spostrzegł, że Bruno się obudził i szepnął: - Na zakonników to jeszcze za wcześnie. Bruno przytaknął, schował głowę w ramiona przytłoczony niezwykłością chwili. Bo oto zobaczył, że w celi jest widno, tak silna światłość biła od kościoła. Hezych ukląkł, przeżegnał się. Bruno poszedł za jego przykładem. Przedziwna muzyka otaczała ich dokoła, przesycała niebo i ziemię, ich samych. Była niewysłowienie piękna. Bruno chłonął ją, chował w pamięci. Cichy głos czytający Ewangelię Boga żywego też był odległy, niewyraźny. Dolatywały tylko niektóre słowa. Oni chwytali je chciwie. Bruno pojął, że oto jest czytana Ewangelia świętego Mateusza. Zdanie: Wnijdź do radości Pana twego - zabrzmiało wyraźnie. Jeszcze kilka przypłynięć muzyki i niezwykłe zjawisko jęło niknąć wraz ze światłem przygasającym w kościele. Bruno i Hezych do rana pozostali na klęczkach. Milczeli. Tego, co im było dane przeżyć, nie należało określać słowami. Bruno mógł tylko niejasnymi myślami przekazywać Benedyktowi i Janowi swoje przyznanie się do winy. Bo skoro on sam i Hezych, nie we śnie przecie, a na jawie byli świadkami cudu (nie wahał się tego tak nazwać), to i wszyscy mieszkańcy klasztoru widzieli także, chociaż w Brunonie budziły się wczoraj wątpliwości. Teraz już wiedział, że mówili prawdę. Należy ją zapisać, utrwalić w Żywocie Pięciu Braci, nad którym pracę zacznie jeszcze tego dnia. Starał się zapamiętać, zostawić gdzieś głęboko w sobie ową przedziwną muzykę, przed której pięknem, on, znawca, chylił z podziwem głowę i nie potrafił jej określić. Stało się tak, że została w nim. I nawet mógł niektóre jej frazy ujarzmić zapisem, gdy w kilka dni później układał melodię do hymnu Wojciecha. Hymn Wojciecha O przedziwnym nocnym zdarzeniu Bruno opowiedział zakonnikom przy rannym posiłku. Przyznał się też, że kiedy słuchał ich opowieści o niepojętych znakach, nie we wszystko wierzył. I pewnie właśnie dlatego dane mu zostało doświadczyć czegoś, co ludzki rozum przerasta, a więc cudu. Teraz z pokorą największą wierzy ich słowom i prosi o wybaczenie nieufności. Na koniec powiedział, że od dzieciństwa nie czuł się tak szczęśliwy jak wśród nich w tym ustronnym eremie. Słuchali z opuszczonymi głowami, ale twarze ich jaśniały, jakby się na nich odbiła owa przepełniająca Brunona radość. Zaiste przepełniała go. Opromieniała mu świat. Wszystko wokół zdało mu się piękne, każdy trud łatwy, wszelkie zamierzenia wykonalne. Trwała w nim, gdy spełniał codzienne mnisze obowiązki (bo jako prosty mnich przystał do klasztoru pod Międzyrzeczem), gdy w mowie słowiańskiej nauczał lud z pobliskiej wioski czy staranną łaciną wygłaszał nauki ojcom i braciom, lub gdy wprawiał ich w śpiewaniu psalmów na sposób awentyński. Trwała w nim ta radość, gdy całe godziny spędzał w swej celi nad białą kartą pergaminu i w żaden sposób nie mógł zacząć pisać o pięciu Braciach Męczennikach. Praca nad żywotem Wojciecha też przecież nie szła mu łatwo. Zbierał wiadomości od wielu ludzi, potem jeszcze je sprawdzał, porządkował, zmieniał całe fragmenty. Tu wiedziałby, co pisać. Nikt pod Bożym słońcem nie był tak wtajemniczony w sprawę narodzin tego eremu jak on, Bruno z Kwerfurtu. Wszystko, co usłyszał od Tuniego i tu, w klasztorze, układało mu się w głowie w uporządkowany ciąg, a przecież nie był w stanie postawić na pergaminie pierwszych liter. Jakby kto zaklął! Któregoś ranka przyszło mu do głowy, że to grzechy powodują ową niemożność pisania, wiążą mu ręce i myśli. Palec Boży nie chciał współdziałać z grzesznikiem, nie przychodziła pomoc z góry od Pana, który stworzył niebo i ziemię. Poprosił Barnabę o spowiedź. Gorliwie wyznał wszystkie przewinienia: swoje sobkostwo, którym ciągle obraża Stwórcę, swoje łatwe zniechęcenia, gdy sprawy nie idą tak, jak sobie wcześniej umyślił, a także swoją zbyt małą wiarę w pomoc Bożą i opiekę. Wyznał też ową niezdolność do czynu i że w żaden sposób nie może się zmusić do pisania o Benedykcie, Janie oraz tamtych trzech. Usłyszał naukę spowiednika, a na jej zakończenie i radę: - Idź do ich grobu, pomyśl o tym, coś tu rzekł. I pomódl się do nich. Jestem pewien, że ci pomogą. Dostosował się do rady. Długo klęczał u grobu, ale nie modlił się. Przepływały mu przez głowę strzępy myśli, wspomnienia zdarzeń i ludzi, na których patrzył teraz wyrozumiale, niemal radośnie i oceniał zupełnie odmiennie niż wówczas, gdy na drodze jego życia stawali przeszkodami. Nie była mu dana przy tym grobie łaska modlitwy, a jego zadumanie zostało nagle przerwane rozgwarem na dziedzińcu. Najpierw rozległ się tupot wielu koni, potem podniecone głosy. Nie można było wątpić: do klasztoru zjechał niespodziewany, ważny gość. Ledwie Bruno przestąpił próg kościoła, a już wiedział, że gościem jest Bolesław. Ujrzał rozradowaną twarz Tuniego, Barnabę śpieszącego witać przybysza, jak przystało starownemu gospodarzowi, ujrzał, jak książę zeskakuje z konia z lekkością zadziwiającą przy jego potężnej posturze. Bolesław zmierzał ku kościołowi. Pół kroku za księciem kroczył smukły młodzieniaszek. Patrząc na nich obu nie można było mieć wątpliwości, że to ojciec i syn. Bruno stał obok drzwi i czekał aż podejdą. Radość w nim przycichła. Narastała dziwaczna, nie chciana czujność. Wyminęli go i weszli do kościoła. Widział, jak jednakowym ruchem klękają przed grobem męczenników i żegnają się z jednaką zamaszystością. Obok Brunona zatrzymał się Tuni. Szeptał: - Ten chłopiec to księżyc Mieszko, I mój uczeń. - Tuni nie taił dumy. - Mój najzdolniejszy uczeń. Mów z nim po łacinie, Brunonie, a potem mimochodem przejdź na niemiecki. Sam obaczysz, co on potrafi. Nic dziwnego, że miłuje go Bolesław i uczynił swoim następcą. A Brunonowi pamięć przyniosła obraz chudziutkiej postaci Bezpryma u swoich nóg i tę twarz przyciśniętą w geście rozpaczy do kolan odjeżdżającego, twarz o wydatnych kościach policzkowych i małych, skośnawych, zalanych wtedy łzami oczach. - Następcą? - zdziwił się przekornie. - Przecież pierworodnym synem jest Bezprym. - Ciicho - usłyszał ostrzegawcze syknięcie. - Nie radzę ci wspominać tego imienia. Przestroga utonęła w szeptanym gwarze dworzan wychodzących z kościoła za Bolesławem. Bruno skłonił się głęboko, Bolesław skinął głową i rzekł na powitanie: - Powiadał mi Tuni, że spisałeś, biskupie, żywot Wojciecha. - Tak panie - odparł Bruno. - Radbym kiedyś posłuchać, coś napisał - zabrzmiało łaskawie i zaraz, gdy zstępowali ze schodów: - Jakże ci się widzi tutejszy kościół, erem cały? - w głosie księcia oczekiwanie. Bruno zatrzymał się. Stanął tak, by patrzeć prosto w oczy Bolesława i powiedział szczerze, znowu z przepełniającą go radością: - Wszystko jest tak, jak w marzeniach Ottonowych, panie. Cesarz mówił: "... ubi pulchra silva secretum daret - gdzie piękny las darzy samotnością, zbudujcie erem"... On, panie, chciał właśnie tego, co tu, dzięki twej szczodrobliwości, zastałem. Zupełnie mu nie przeszkadzało, że oczy księcia pozostały zimne jak dwie błękitne tafelki lodu, że ciągle nieufne było jego spojrzenie, nawet w chwili, gdy mówił: - Dzięki ci, biskupie. Pięknieś to rzekł. I ruszył z Barnabą w stronę refektarza. Za nim gromada dworzan. Bruno postępował na końcu. Ujrzał, jak młody Mieszko wita się z Tunim. Uczeń i pedagogus uśmiechali się do siebie tak serdecznie, że od razu mogłeś zgadnąć, jak wielka łączy ich przyjaźń. Podeszli obaj do Brunona. Mieszko odezwał się piękną, przynoszącą zaszczyt talentom Tuniego, łaciną: - Czy to naprawdę ty, najdostojniejszy ojcze biskupie, jesteś owym sławnym i uczonym Brunonem z Kwerfurtu? Trudno mi wyrazić radość z twojego do nas przybycia. A jużem się lękał, że cię nie ujrzę. Bruno, choć się temu bronił, poczuł się ujęty wdziękiem i serdecznością chłopca. Powiedział z uśmiechem: - Jak się dowiaduję, wielu ludzi w tym kraju czekało mnie. Czyżbyś i ty, książę należał do ich grona? Nie przewidywał takiej odpowiedzi, nie mógł się jej spodziewać. Bo Mieszko odparł: - Ja czekam na ciebie, najdostojniejszy ojcze biskupie, od dnia, w którym zostałem chrześcijaninem. Skończyłem wtedy, pomnę, siedem lat... - Und wasz is, - spytał Tuni. Mieszko bez zająknienia przeszedł na niemiecki: - ...i wedle pradawnego zwyczaju urządzono mi postrzyżyny. Obcięto moje długie włosy. Miałem tego dnia przejść spod miękkiej ręki matczynej, pod twardą ojcową. Wojciech dowiedział się o postrzyżynach i okrutnie się zbiesił... Dalszy ciąg tej opowieści usłyszał Bruno w refektarzu klasztornym, podczas skromnej biesiady, którą mnisi podejmowali swego dobroczyńcę. Oni trzej siedli u końca stołu, pochylili się ku sobie, Mieszko prawił dalej: - Pomnę, jak Wojciech wymawiał to srodze panu ojcu, a i przerażoną panią matkę ganił, iż utrzymuje w ochrzczonym kraju pogański obyczaj. Powiedział, iż muszę być ochrzczony i że sam udzieli mi tego sakramentu. Jakoż ochrzcił mnie, nadając imię mego dziada Mieczysława. A kiedy uroczystość się skończyła, odprowadził mnie na bok i wypowiedział słowa, którem do dziś przechował w pamięci. Rzekł tedy święty Wojciech, iż jest ubogim człowiekiem, wygnańcem ze swojej ojczyzny i nie ma dla mnie stosownego upominku, któryby uświetnił i upamiętnił ten dzień tak przecież ważny. Ale podarował mi pergamin. Napisał na nim modlitwę do Bożej Rodzicielki. Nakazał mi często ją odmawiać. A jeżeli ty, ojcze biskupie, przybędziesz kiedykolwiek do naszej ziemi, nakazał święty Wojciech, bym ci te wersy pokazał. - Mnie? - Bruno nie mógł w to uwierzyć, ale Mieszko odpowiedział spokojnie, ani na chwilę nie tracąc pewności siebie: - Tak. Święty Wojciech mówił, że ty jeden ze znanych mu ludzi możesz sprawić, by pieśń ta, Bogurodzicę sławiąca, była śpiewana w świątyniach. Bruno wszystkiego się spodziewał, ale przecież nie takiego legatu. Siedział przeto starając się zapanować nad zaskoczeniem i patrzył, jak Mieszko zdejmuje z szyi skórzany woreczek, jak rozsupłuje rzemień, wydobywa rulonik pergaminu i rozwija go ostrożnie. Brunonowi wzruszenie ścisnęło gardło. Poznał pismo Wojciecha. Nie miał wątpliwości, że ta sama ręka pisała listy do Radły i do Adelajdy. Usłyszał polecenie Bolesława: - Przeczytajże, Mieszko, tę modlitwę Wojciechową! Zdążył jeszcze pomyśleć: polski książę wie, o czym tu półszeptem rozmawiamy, a już rozebrzmiał głos Mieszka, trochę nieśmiały z falsetowym zaśpiewem przy niektórych wyrazach: Bogurodzica dziewica, Bogiem sławiena Maryja, U Twego Syna Gospodzina, matko zwolena, Maryja, Zyszczy nam, spuści nam. Kyrieleison Twego dzieła Krzciciela bożycze, Usłysz głosy, napełń myśli człowiecze. Słysz modlitwę, jąż nosimy, A dać raczy, jegoż prosimy: A na świecie zbożny pobyt, Po żywocie rajski przebyt. Kyrieleison. Zadziwiła go kunsztowność wiersza. Rozradowała. Nie zostawiono mu dużo czasu do rozważań, bo oto refektarz napełnił się basem Bolesława: - Lubię tę modlitwę. Przypomina mi matkę Dobrawę. Tak dużo w niej czeskich słów... - Spojrzał przy tym na Brunona, jakby chciał usłyszeć jego zdanie. Przeto Bruno, usiłując opanować wzruszenie, powiedział: - Nie wiedziałem, że Wojciech pisywał wiersze. Wiem atoli, jaką cześć żywił do Najświętszej Matki Boga. Zawsze się pod Jej opiekę uciekał. Chwała mu za to, że Ją uczcił tak wzniosłym, pięknym i z głębi duszy płynącym hymnem. - A ty, najdostojniejszy ojcze biskupie, sprawisz, by hymn świętego Wojciecha rozebrzmiał w świątyniach. - W głosie Mieszka pełne zaufanie. Bruno uśmiechnął się do chłopca: - Będę się starał, Mieszku - powiedział. Kiedy wrócił po odprawieniu modłów do celi, znów przepełniała go radość. Nie wiedział, co ją przyniosło: przyjazd Bolesława? Rozmowy w refektarzu? Hymn Wojciecha? Najpewniej wszystkie te zdarzenia razem - pomyślał stojąc przy oknie i topiąc wzrok w blednących zorzach zachodu. Jakiś wewnętrzny nakaz sprawił, że odwrócił się twarzą do celi. Na pulpicie leżał rozłożony pergamin. Był najjaśniejszą plamą w zapadających ciemnościach, zda się kusił swoją bielą. Bruno zapalił woskową świecę. Skwierczała, napełniając celę miodnym zapachem. Usiadł przy pergaminie i jął pisać prawie bez zastanowienia: Zaczyna się przedmowa do Żywota i Pasji świętych Benedykta, Jana oraz ich towarzyszy, pochodząca od biskupa Brunona, którego też zwą Bonifacym. Dopomóż, Boże, abym przy małym talencie wielkie sprawy opowiedzieć zdołał. Niech się wzniesie mowa, rozum i myśl. Niech usta moje mówią o świętym życiu świętych, którzy za niewinność serca i dobre uczynki w krwawym męczeństwie osiągnęli chwalebny kres! I nie potępiaj tego też, dobry Jezu, że ośmielam się stawić ich sprawiedliwość, ja, który skutkiem błota zabijających mnie występków już dawno cuchnę jak zdechły pies i w gęstym błocie moich grzechów - biada mi! - z rozkoszą leżę jak brudna świnia. Jeśli ja, ubogi w zdolności; niezdolny do czynu, o tym, co dobre, w zły sposób mówię, wybaczcie proszę... Jeśli ja, taki dziwoląg o sprzecznych obyczajach, ideałów nie potrafię opiewać, chcę przynajmniej szczekać. Byłoby to godne potępienia, gdybym patrząc na święte sprawy i wiedząc o nich pomijał je milczeniem. Odłożył pióro, zdmuchnął płomień świecy. W ostatniej wieczornej modlitwie dziękował najpokorniej Bogu za łaskę, a świętym męczennikom za gorliwe do Niego wstawiennictwo. Nie miał teraz wątpliwości, że usilnie pracując i przy pomocy Bożej napisze Żywot Pięciu Braci Męczenników. Nazajutrz rano, gdy wyszedł na dziedziniec, zobaczył Hezycha oprowadzającego dwa konie. Zdziwił się, ale nie zdążył zapytać, bo oto na rosłym rumaku podjechał do niego Bolesław. - Pomyślałem, biskupie - rzekł - iż powinniśmy obaj pogadać na osobności. Przeto kazałem okulbaczyć konie. Bruno bez słowa wskoczył na siodło. Ruszyli wyrąbanym wśród puszczy traktem, co wzdłuż rzeki wiódł na północ. Hezych wlókł się z tyłu. Poza tym - nikogo. Bruno głęboko wciągnął powietrze. Pachniało przedwiośniem, ale śnieg, tak tej zimy obfity, leżał jeszcze na ziemi i na drzewach, ciągle od nowa posrebrzany słońcem. Uderzenia końskich kopyt brzmiały głucho. Dopiero po chwili padło to pytanie: oschłe, surowe, nie pozwalające liczyć na życzliwość: - Co zamierzasz robić na mojej ziemi? Bruno miał odpowiedź z dawna przygotowaną, bo przecież wiedział, co chce czynić. Odpowiadał jednak powoli, starannie dobierając słowa, chociaż mówili po niemiecku. Wiedział, że Bolesław waży każde usłyszane zdanie, wychwyci każdy fałsz. Przeto mówił tylko to, co grało mu w duszy: - Jestem biskupem misyjnym. Pragnę udać się do ludów pogańskich, zamieszkujących u granic twego, panie, państwa. Pragnę pracować nad ich nawróceniem. - Ty też - w głosie Bolesława cień niechęci, ale po chwili już skwapliwość: - Pojmuję. Pojmuję i pomogę. Ale przecież nie zaraz. Wśród moich też jest dużo do zrobienia. - Bruno skinął głową: - Toteż chciałbym, jeśli zezwolisz, panie, zostać tu, w klasztorze. Chciałbym pisać o życiu i śmierci pięciu świętych męczenników. - Otto obiecywał, że jak przybędziesz, to mi pomożesz - powiedział Bolesław. - Zmarły cesarz miał słuszność. Uczynię, co rozkażesz, panie - zapewnił gorliwie Bruno. - Tedy rzeknij, ale szczerze - padły słowa wypowiedziane najobojętniej - czego tu dokonać albo czego się wywiedzieć kazał ci Henryk? Jakich udzielił poleceń? - Żadnych - odparł spokojnie Bruno. - Nawet nie wiedział, że wyjeżdżam. Opuściłem Niemcy, korzystając z nieobecności króla. Godzi się nawet rzec, że uciekłem z Niemiec. - Z uśmiechem pokręcił głową. - Doprawdy, nie wiem, jakich słów użyć, byś mi zaufał, panie. Bolesław dopiero po chwili jął mówić tonem, jakim komuś zaufanemu opowiada się najtajniejsze wspomnienia: - Kiedy wysłałem Astryka-Anastazego do Ottona, doniosłem cesarzowi, że pragnę, by powstała w moim państwie druga metropolia kościelna. W zacnym grodzie Sandomierzu chciałem ją ustanowić, panowałaby nad wschodnimi połaciami kraju. Wiedziałeś o tym, biskupie? - ostre pytanie nieoczekiwanie zburzyło ton zwierzenia. - Tak, panie - odparł Bruno. - Wtedy cesarz napisał do ciebie, bym to ja został arcybiskupem metropolitą i spytał cię o zgodę, której ty udzieliłeś. Potem Otto umarł, ale papież obdarował mnie paliuszem i zezwoleniem na sakrę biskupią. Bolesław podniósł w górę rękę, jakby chciał przerwać potok słów. Mówił szorstko: - Dowiedziałem się, że przyjąłeś sakrę w obecności Henryka i z rąk Taginona. Dla mnie to znaczyło tylko jedno: chęć niemieckiego króla do urządzania spraw kościelnych w moim kraju i odnowienie starych roszczeń arcybiskupstwa magdeburskiego do podporządkowania sobie polskich prowincji kościelnych. Tagino jest arcybiskupem magdeburskim, prawda? - Tak, panie - odparł Bruno. - Tedy musisz pojąć, biskupie, że ja się przeciwstawiam niemieckim zakusom. Dlatego osadziłem w Sandomierzu kogo innego, choć tamten nie jest nawet biskupem. Nie mogłem zaufać tobie, poplecznikowi Henryka. A stąd, z Poznania, z Gniezna, czy nawet z Międzyrzecza wyglądało, że nim jesteś. Muszę się bronić. Henryk nie omija żadnej sposobności, gotów się nawet sprzymierzyć z poganami, byle zawładnąć moim krajem lub przynajmniej jego zachodnimi połaciami. - Wiem o tym, panie - powiedział Bruno z westchnieniem. - Na własne oczy oglądałem na dworze królewskim poselstwo Lutyków. A i sam Henryk nie taił przede mną, że pragnie cię pokonać. Dostrzegł, że Bolesław obrócił się w siodle. Bruno znów spojrzał prosto w oczy księcia i powiedział po swojemu, gorąco, prędko: - Lecz pomyśl, panie, jakaż byłaby to radość na ziemi i w niebie, gdybyście wy dwaj, najpotężniejsi chrześcijańscy władcy tej strony świata, pogodzili się, zawarli trwałe przymierze i wspólnie zatroszczyli się o ochrzczenie pogan. Nie z mieczem do nich idąc, ale ze Słowem Bożym. Jeżeli zdołam tego dokonać, panie, doprowadzić do zgody między tobą i Henrykiem, będę wiedział, że nie na darmo kołaczę się po ziemi. Wciągnął głęboko powietrze, aż zachłyśnięty tą wizją. Bolesław znów usiadł prosto w siodle. Powiedział: - Henryk się na to nie zgodzi. - Czy tylko Henryk, panie? Czy ty sam nie czujesz zbyt wielkiej, niechrześcijańskiej nienawiści do Niemców? Bolesław nie dał się zaskoczyć pytaniami. Wyjaśnił spokojnie: - Przyjaźniłem się z Ottonem, choć był niemieckim cesarzem. Przyjaźniłem się z Ekkehardem, nawet wydałem córkę za jego syna. Przyjaźniłem się z Bernardem saskim, z Henrykiem szwejnfurckim, choć to niemieccy wielmoże. Dzisiaj też mam wielu przyjaciół Niemców szczególnie w obu Lotaryngiach. Nie czuję nienawiści. Pomnij też to, biskupie, że ja nie sprzymierzałem się z poganami przeciw Henrykowi. I nie najeżdżałem jego ziem zbrojną nawałą. Walczyłem z nim, to prawda, krwawo walczyłem. Broniłem się. Po to, co do niego należy, nie sięgam, ale swego nie oddam. Wracajmy już - powiedział nieoczekiwanie i zawrócił konia. A potem spytał: - Chciałeś prosić za Bezprymem, prawda? - Skąd to wiesz, panie?! - Bruno nie potrafił zapanować nad zdziwieniem. - Prosił mnie Benedykt. Domyślam się przeto, że i ty będziesz próbował, skoroś mieszkał w jednej celi z Benedyktem. Tedy wiedz: Bezpryma nie ma już w Pereum. - Wrócił do kraju? - ucieszył się Bruno. - Tak - usłyszał odpowiedź Bolesława - ale bez mojej zgody. Spod czujnej opieki mnicha Romualda wykradli go zausznicy Henryka. A teraz podsycając w nim gorycz i rachując na młodzieńczy brak doświadczenia, buntują go. Chcą, by wzniecał w kraju zbrojny bunt przeciw ojcu. Tedy nie proś już za Bezprymem. - Brzmiało to tak stanowczo, że Bruno tylko skinął głową. Nie zamierzał wyrzucać Bezpryma ze swego serca. Aby jednak starać się pozyskać dlań łaskę Bolesława, musiał znać prawdę i racje obu stron. Jechali teraz w milczeniu. Mąciły ciszę głuche uderzenia końskich kopyt i odgłos spadających z gałęzi sosen śnieżnych okiści. Milczenie nie było Brunonowi uciążliwe. Książę też nie odzywał się ni słowem. Dopiero gdy dojeżdżali do eremu, powiedział: - Dobrze się z tobą rozmawia, Brunonie, i dobrze się milczy. Rad jestem, żeś do nas przybył. Otto miał słuszność: mądry człek z ciebie. Pierwszy raz nazwał mnie imieniem - pomyślał Bruno i znów wróciła jego radość. Książę i księżyc pociągnęli ku Poznaniowi jeszcze tego dnia. Odjechał z nimi Tuni. Bruno najwięcej czasu poświęcał teraz pracy nad żywotem pięciu braci. Pomny też na Legat przekazany mu przez Mieszka i na jego prośby ostrożnie zaczynał myśleć nad melodią do Wojciechowego hymnu. Po wielekroć odczytywał jego słowa i ciągle odkrywał w nich piękno. Pragnął, by melodia była równie wspaniała. Jeszcze nie wiedział, jak to zrobi. Prawda, zdarzało mu się w czasie pobytu na dworze Ottona, potem także na Awentynie, komponować muzykę do pieśni świeckich i do psalmów. Ta jednak powinna być inna, tak doskonała, by każdy pieśń tę śpiewający składał hołd Bogurodzicy. Jak Wojciech. Żałował, że nie ma żadnego instrumentu, choćby lutni. Cóż z tego, że tak łatwo się rozstraja? Byłaby mu pomocna do usłyszenia melodii, do jej wypróbowania. Którejś nocy zbudziła go wiosenna wichura. Wyszedł z celi. Chłonął w siebie widok mknących po niebie obłoków, co przesłaniały, to znów odsłaniały wąski sierp księżyca. Słuchał wycia wiatru, patrzył, jak gmatwa gęstwę drzew. Modlił się już nie słowami, ale całą duszą wyrażał Stwórcy zachwyt dla mocy Jego dzieł. Zawsze podziwiał wiatr i jego nieograniczoną swobodę. Sam czuł się wtedy swobodny. Może dlatego, tak stojąc samotnie na klasztornym dziedzińcu, usłyszał w sobie tę melodię. Wspomniał przedziwny instrument złożony z piszczałek i miechów, który zbudował papież Sylwester jeszcze jako Gerbert w Aurillac i na którym grywał potem w Lateranie. Na tym instrumencie, nazywanym przez papieża organami, melodia Brunona brzmiałaby najpełniej. Bo już wiedział: hymn Wojciecha będzie śpiewany w pierwszej tonacji kościelnej, poważnie, potężnie, unisono. Przypomniał sobie pieśń o świętym Wacławie. Wojciech i Gaudenty śpiewali ją nieraz w czasie wspólnej przeprawy przez Alpy. Zanucił ją teraz wśród podmuchów wiatru. Nie podobało mu się, że zaczyna się wysoko, a potem opada w żałość, jakby w zwątpienie. Pieśń Wojciecha powinna brzmieć jak hymn zwycięstwa. Postanowił, że zacznie ją o oktawę niżej niż zaczynano tę o świętym Wacławie, a potem wzniesie jej tony wysoko, triumfalnie. Tak będzie najlepiej. Przemarznięty i szczęśliwy wrócił do celi. Na klęczkach oczekiwał świtu i spłynęła do jego pamięci owa przedziwna niebiańska melodia, którą słyszał pierwszej spędzonej w eremie nocy. Pulsowała w podmuchach wiatru przybliżeniami i oddaleniem. Chwytał niektóre frazy, zapamiętywał, nucił. Wiedział, że nie ma w tym żadnej jego zasługi, że te wszystkie odczucia to znowu hojny dar dobrego Boga. Może wybłagany przez Wojciecha, przez Benedykta i Jana? Pierwszą modlitwę odmówił tuż przed świtaniem, wcześniej niż przewidywała reguła, tak bardzo nie mógł się doczekać chwili, gdy nakreśli na pergaminie czterolinię i zacznie znaczyć neumami kierunek wznoszenia się i opadania melodii. Potem uczył ojców i braci śpiewania hymnu. Początkowo nie stanowili zbyt zgranego chóru. Bardzo przecież chcieli w dniu Zmartwychwstania Pańskiego, gdy lud z pobliskich wiosek ściągnie do kościoła, odśpiewać tę pieśń dla wszystkich zrozumiałą; bo w języku słowiańskim napisaną. Aż do Wielkanocy ćwiczyli śpiewanie i brzmiało ono coraz lepiej. Wiosna była w pełni, bo święto Zmartwychwstania przypadało na dwudziesty pierwszy dzień kwietnia. Lud zgromadził się tak tłumnie, że nie wszyscy mieścili się w kościółku, przeto otwarto szeroko wrota, by i ci, co pozostali na dziedzińcu, mogli uczestniczyć w najświętszej Ofierze i dobrze wysłuchać nauki. Po skończonej mszy ojcowie i bracia ustawili się wokół ołtarza. Bruno dał znak, poddał ton i pieśń rozebrzmiała. Wypełniła świątynię, wylała się z niej. Niosła się nad znieruchomiałym tłumem potężnie, unisono, a echa rzuciły ją na lasy, na nieobeszłą puszczę, odbiły, zwielokrotniły, aż zdało się, że cała kraina śpiewa hymn Bogurodzicy. A gdy ojcowie i bracia umilkli, echa jeszcze grały, rozsnuwając melodię w odległe strony. Ludzie płakali z podziwu i wzruszenia. - To było piękne, Brunonie - powiedział potem Hezych. - Mniemam, że Wojciech usłyszał swą pieśń w niebie i jest rad. Siedzący przy ognisku biskup Bruno zanucił cicho hymn Wojciecha i to oderwało go od wspomnień, wróciło na śnieżną równinę. Niebo ponad nią z wolna nasycało się jasnością, tylko patrzeć, a stanie się świt. Bruno ukląkł i posłał pod tron Boży pierwszą tego dnia modlitwę. I dziękczynienie, że mimo zamyślenia, mimo owego przedziwnego oglądania własnego żywota, nie pozwolił przecie zagasnąć ognisku. Dotrzymał je do tej pory, rozgorzałe, darzące ciepłem. Pomny na polecenia Hezycha, obudził go. Hezych jak zwykle ocknął się przy pierwszym dotknięciu, od razu przytomny i czujny. Wstał i bez słowa wskazał Brunonowi własne posłanie. Biskup posłusznie wsunął się między skóry, które jeszcze zachowały resztki Hezychowego ciepła. Przed zaśnięciem obrzucił rozradowanym spojrzeniem wszystko dookoła: śpiących zakonników, ognisko przy którym teraz strażował Hezych i coraz to jaśniejącą w blaskach wstającego świtania śnieżną równinę. Koniec tomu drugiego. Spis rozdziałów Równina Po śmierci Ottona Brat Stratus Droga do Rzymu Rozmowy z papieżem Mapa nieba Sprawy czeskie i inne W Kwerfurcie Dwór królewski Bolesław po raz piąty Goście króla Długo w Kwerfurcie Nascitur purpureus flos Trzeci krzyż Sakra Ucieczka Bolesław po raz szósty Wyszehrad Spotkanie z Radłą Bolesław Opowieść Antoniusa Opowieść Gaudentego Opowieść Barnaby i innych Hymn Wojciecha

1/ 1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lisowska Niepokulczycka [Jest tu chłopiec (tom 1)]
Lisowska Niepokólczycka Anna Jest tu chłopiec
To jest mój tatuś, tom 6
W S Reymont Chłopi Tom I
OPRACOWANIE, Lektury Matura 2014, Chłopi TOM 1 +++
Chłopi tom 1 notatki
Opracowanie - Chlopi tom I, szkoła
Opracowanie - Chlopi tom I, SZKOŁA
On jest tu
13 Anathema Perdita von Trompke, czyli Szatan jest tu nieprawdopodobny (cz 1)
Chlopi - Tom I, Polski
Chłopi TOM 1 - streszczenie
CHŁOPI TOM 1
On jest tu
Test ze znajomości lektury Chłopi TOM I
Chłopi tom I streszczenie
To jest mój tatuś, tom 6

więcej podobnych podstron