JAMES RIVER 04 Deveraux Jude Uwiedziona


JUDE DEVERAUX

UWIEDZIONA

0x01 graphic

Wirginia, wrzesień I8O3 r.

Deszcz odgrodził niewielką gospodę od świata i wy­pełnił ją mrokiem, tak że złociste światło latarni tworzyło niesamowite cienie na ścianach. Po późnojesiennym słońcu, które grzało tego ranka, nie zostało ani śladu, toteż we wnętrzu panował niemal chłód. Za wysokim dębowym kontuarem stała niebrzydka, pulchna, schlud­na kobieta z jedwabistymi kasztanowymi włosami, scho­wanymi pod muślinowym czepkiem. Zmywała cynowe kufle, nucąc coś pod nosem, i od czasu do czasu się uśmiechała. Błyskała wtedy pieprzykiem na policzku.

Otworzyły się drzwi, ale nie te od frontu, dla gości, tylko boczne, kuchenne. Zimny, wilgotny podmuch wpadł do środka, a wraz z nim wślizgnęła się dziewczyna. Przystanę­ła, czekając aż jej wzrok przyzwyczai się do półmroku. Barmanka spojrzała na nią marszcząc brwi, cmoknęła z dezaprobatą, po czym ruszyła naprzeciw nowo przybyłej.

- Leah, ilekroć cię widzę, za każdym razem wyglądasz gorzej. Siadaj tutaj, podgrzeję ci coś na wzmocnienie - powiedziała i popchnęła drżącą dziewczynę na krzes­ło. Wsadziła pogrzebacz w ogień, przez cały czas ukrad­kiem przyglądając się młodszej siostrze. Leah znowu straciła na wadze, jeśli w ogóle było to możliwe. Pod brudną, połataną sukienką sterczały jej kości. Oczy mia­ła zapadnięte i podkrążone, ze spalonego słońcem nosa łuszczyła się skóra. Na jednym policzku widniały trzy krwawe pręgi, na drugim podłużny siniec.

- To jego robota? - spytała barmanka, wsadzając roz­palony pogrzebacz do kubka z napitkiem.

Leah milcząc wzruszyła ramionami i chciwie wyciąg­nęła dłonie w kierunku gorącej mieszaniny piwa, gorzał­ki i melasy.

- Powiedział, co ma do ciebie?

- Nic nowego - odparła Leah przełknąwszy zawartość połowy kubka, i rozparła się na krześle.

- Czemu ty nie...?

Leah otworzyła oczy i rzuciła siostrze miażdżące spoj­rzenie.

- Daj mi spokój, Bess - ostrzegła. - Ile razy można wałkować to samo? Ty robisz to, co musisz, a ja dbam o siebie i dzieciaki.

Bess stężała na ułamek sekundy i natychmiast się odwróciła.

- Mieć paru czystych dżentelmenów i kłaść się na plecy, kiedy o to proszą, jest o wiele łatwiej, niż harować tak jak ty.

Leah nawet nie mrugnęła na bezceremonialność sio­stry. Zbyt wiele razy powtarzały już tę kłótnię, by miała czuć się zszokowana. Przed dwoma laty Bess uznała, że ma po dziurki w nosie ojca, który nieustannie je bije, zwykle za to że „kobiety rodzą się w grzechu", odeszła więc z ich niszczejącej farmy i znalazła sobie zajęcie, a przy okazji nawiązała przyjazne stosunki z kilkoma mężczyznami. Oczywiście, Leah od tej pory obrywała także za grzechy Bess. A kiedy tylko się spotykały, Bess namawiała ją, żeby wyniosła się w diabły z ojcowskiej rudery. Leah jednak opiekowała się sześciorgiem młod­szego rodzeństwa. Chodziła w pole - orała, siała, żęła - poza tym gotowała, naprawiała ciasny, walący się dom i, co najważniejsze, chroniła najmłodszych przed gnie­wem ojca.

- Popatrz na siebie - rzuciła Bess. - Wyglądasz na czterdzieści pięć lat. A ile masz? No? Dwadzieścia dwa?

- Chyba coś koło tego - przyznała Leah znużonym tonem. Pierwszy raz tego dnia znalazła okazję, żeby usiąść. Ciepły napitek podziałał na nią odprężające - Masz dla mnie jakieś ubrania? - szepnęła ospale.

Bess znowu zaczęła wyrzekać i nie odpowiadając sio­strze na pytanie, przeszła za kontuar, wyciągnęła zimną szynkę, chleb i musztardę. Postawiwszy talerz z tym wszystkim przed siostrą, usiadła naprzeciwko. Kątem oka dostrzegła wahanie Leah.

- Spróbuj tylko wynieść żarcie dla dzieciaków, to tymi rękami wcisnę ci wszystko do gardła.

Leah uśmiechnęła się z przymusem i obiema rękami zaczęła szarpać mięso. Z pełnymi ustami i wzrokiem wbitym w stół spytała półgębkiem, jakby odpowiedź nic dla niej nie znaczyła:

- Widziałaś go ostatnio...?

Bess spojrzała bystro na czubek brudnej głowy siostry.

- Chyba nie myślisz nadal... - Urwała i odwróciła wzrok do ognia. Światło błyskawicy rozjaśniło wnętrze.

Biedna Leah, myślała Bess. Właściwie, przypomina ojca. Jest uparta jak osioł. Kiedy wbije sobie coś do głowy, nie ma na nią rady. Bess odeszła, zostawiła cały przychówek i już, ale dla Leah rodzina znaczyła wszy­stko, mimo że jej częścią był ten obłąkany, nie panujący nad sobą staruch. Po śmierci matki postanowiła zajmo­wać się młodszym rodzeństwem tak długo, aż ostatnie z nich będzie w stanie rozpocząć samodzielne życie. Bez względu na to, co się działo i jak ją traktowano, za nic nie chciała porzucić domu.

Trwała w uporze i mieszkała z ojcem pod jednym da­chem, a jednocześnie pielęgnowała nieziszczalne ma­rzenie. Nie było ono podobne do tego, które zawsze nękało Bess. Nie chodziło jej o coś do jedzenia, kąt do mieszkania i trochę ciepła.

W myślach Leah królował niejaki Wesley Stanford.

Kiedy była jeszcze dziewczynką, pan Stanford przy­szedł któregoś dnia do ich nory, zadał jej kilka pytań i, zadowolony z odpowiedzi, pocałował ją w policzek i ob­darował złotą dwudziestodolarówką. Leah z lśniącymi od emocji oczami wspomniała o tym zdarzeniu starszej siostrze. Bess natychmiast chciała zamienić złoto na nowe stroje. Leah wściekła się. Krzyczała, że to jej moneta i jej Wesley, i że go kocha, i wyjdzie za niego za mąż kiedy będzie dorosła, bo on też ją kocha.

Przez pewien czas Bess myślała wyłącznie o tej mone­cie, która została skrzętnie schowana w jakimś zakamarku, gdzie jej złota moc fatalnie się marnowała. Zaczęła żało­wać, że ów Wesley nie dal Leah zwyczajnego bukietu kwiatów, i próbowała zapomnieć o pieniążku. Czasem jed­nak widziała, jak Leah, mozolnie ciągnąc pług, przystaje w pół kroku i wbija rozmarzony wzrok w przestrzeń.

- O czym myślisz? - pytała wtedy, a Leah zawsze od­powiadała:

- O nim.

Ta odpowiedź niezmiennie wywoływała jęk Bess, któ­ra odwracała się z niesmakiem. Bez dalszych słów było wiadomo, o kim mowa.

Minęło sporo lat. Bess wyniosła się z farmy na drugi brzeg rzeki, gdzie przyjęła posadę barmanki. Eliasz Simmons wydziedziczył najstarszą córkę, zakazał jej poja­wiać się na farmie i widywać rodzinę. Ale w ciągu ostat­nich dwóch lat Leah udawało się czasem wyrwać w od­wiedziny do siostry. Przynosiła wtedy do domu ubrania, zbierane przez Bess. Ludzie z miasta chcieli pomóc Simmonsom, u których bieda aż piszczała, Eliasz odmówił jednak przyjmowania darów z laski.

Podczas pierwszej wizyty w gospodzie Leah spytała o Wesleya Stanforda. Bess zdążyła już tymczasem po­znać czar wszystkich zamożnych plantatorów z okolicy. Wesley i jego brat Travis byli z nich najbogatsi. Bess przez pól godziny opowiadała, jaki to przystojny jest Wes, jaki uprzejmy, jak często odwiedza gospodę i jaka Leah będzie szczęśliwa, kiedy się pobiorą. Czuła się przy tym, jakby wymyślała bajkę dla zabicia długiego zimowe­go wieczoru. Sądziła, że Leah traktuje te fantazje tak samo. Kilka miesięcy później ze śmiechem oznajmiła siostrze, że Wes zaręczył się ze śliczną młodą panną, Kimberly Shaw.

- No, i kogo teraz będziesz kochać? - Bess roześmiała się znowu i wtedy spostrzegła, że Leah potwornie zblad­ła. Mimo warstwy sińców, zadrapań i brudu zdawało się, że widać, jak z jej twarzy odpływa krew.

- Leah! Ty przecież nie możesz myśleć poważnie o ta­kim mężczyźnie jak Wesley. On jest bogaty, piekielnie bogaty. Takiej, no, niech będzie, takiej damy jak ja z kopciuchem podobnym do ciebie nie wpuściłby nawet do przedsionka. Ta panna Shaw jest z jego sfery.

Leah w milczeniu podniosła się z krzesła i ruszyła ku drzwiom.

Bess chwyciła ją za ramię.

- To było tylko marzenie, nie rozumiesz? - Przerwała na chwilę. - Ale Wesley ma ogrodnika, a ten ogrodnik ma pomocnika, który może być zainteresowany kobietą z... z naszego brzegu rzeki.

Leah nic nie odpowiedziała. Wciąż blada, wyszła z go­spody, a podczas następnych odwiedzin zachowywała się tak, jakby nigdy nie słyszała o zaręczynach. Prosiła Bess, żeby opowiedziała jej coś nowego o panu Stanfordzie. Tym razem Bess miała opory, w końcu na próbę znowu wspomniała o zaręczynach. Natychmiast jednak musiała się odwrócić, tak lodowatym spojrzeniem przeszyła ją Leah, która mimo swej kruchości potrafiła niekiedy budzić respekt.

Od tej pory Bess nie przeciwstawiała się i podczas wizyt siostry bezbarwnym głosem relacjonowała Leah ostatnią bytność Wesleya w gospodzie. Nie wspominała tylko, że pan Stanford jest teraz częstszym gościem, bo ma tu po drodze od siebie do Shawów.

Leah siedziała teraz rozparta na krześle i wciskając dłoń do wielokrotnie łatanej kieszeni, wyczuwała pod palcami monetę, którą kiedyś dał jej Wesley. Przez te lata krążek ścieniał od częstego pocierania i zrobił się całkiem gładki. Wiele było takich nocy, kiedy ból po uderzeniach ojca nie pozwalał jej spać. Siedziała wtedy na słomianym sienniku i ściskając pieniążek, przypomi­nała sobie każdą sekundę czasu spędzonego z Wesleyem

Stanfordem. Pocałował ją w policzek, a odkąd Leah się­gała pamięcią, był to jedyny pocałunek, jaki kiedykol­wiek otrzymała. Czasem w opowieściach Bess pojawiała się postać półboga, który na wszystkich patrzy z góry, jednak Leah wiedziała, jak miły umie być pan Stanford. Przecież pocałował chuderlawą, brudną dziewczynkę, której nigdy przedtem nie widział na oczy, a do tego hojnie ją obdarował. Próżni, zarozumiali ludzie nie po­stępują w ten sposób. Ale Bess nie znała go tak dobrze. Leah wiedziała, że pewnego dnia znowu spotka Wesleya, który ujrzy miłość w jej oczach i...

- Leah! - Bess półgłosem przywróciła ją do rzeczywi­stości. - Nie zasypiaj. Stary niedługo do ciebie zatęskni. Musisz wracać.

- Wiem. Ale tutaj jest tak ciepło i przyjemnie.

- Mogłabyś tu siedzieć cały czas, gdybyś... Leah wstała w pół zdania.

- Dziękuję za wszystko, Bess. Przyjdę w przyszłym miesiącu. Nie związalibyśmy końca z końcem, gdyby nie ty i twoja...

Masywne drzwi od frontu otworzyły się gwałtownie i równie gwałtownie zamknęły z trzaskiem. Do gospody wszedł mężczyzna.

- O Boże! - westchnęła Bess, ogarnięta chwilowym paraliżem, ale natychmiast wyszczerzyła zęby w szero­kim uśmiechu i pospieszyła w kierunku gościa.

- Straszna pogoda, stanowczo za mokro, żeby chodzić po dworze, panie Stanford. Proszę pozwolić, że pomogę... - powiedziała, zdejmując mu płaszcz z ramion i spoglą­dając jednocześnie ku Leah, która zastygła jak słup soli, wpatrzona w przybysza.

Właściwie się nie zmienił, pomyślała Leah. Wydawał się jeszcze wyższy, jeszcze bardziej muskularny niż ten, jakiego pamiętała; był też bardziej przystojny. Mokre kosmyki gęstych czarnych włosów opadały mu na kark, na rzęsach miał krople deszczu, przez co oczy sprawiały wrażenie jeszcze ciemniejszych, o bardziej intensyw­nym kolorze. Bess stała na palcach i dłonią strzepywała wodę z jego ciemnozielonego wełnianego okrycia. Spod­nie z koźlej skóry obciskały muskularne uda i ginęły na łydce w wysokich butach.

- Nie wiedziałem, czy będzie otwarte. Czyżby Ben w ogóle nie dawał ci wolnych wieczorów? - spytał.

- Tylko wtedy, kiedy nie wątpi, że zrobię z nich dobry użytek. A dzisiaj akurat nie ma nikogo, z kim mogłabym spędzić wieczór, więc równie dobrze mogę zająć się barem - odparła wesołym tonem. - A teraz proszę usiąść, przyniosę panu coś gorącego do picia.

Bess zaczęła kierować Wesleya Stanforda do miejsca za wysokim przepierzeniem, starając się, by był odwró­cony plecami do Leah, która wciąż stała pośrodku gospo­dy i miała oczy jak spodki.

Wesley uwolnił się z chichotem od natarczywych rąk barmanki.

- Co ty chcesz mi zrobić, skarbie? - Dopiero wtedy zauważył Leah i Bess dostrzegła iskry w jego oczach. Taksował ją tak, jak mężczyzna kobietę, a zarazem istotę o określonej pozycji w hierarchii społecznej. Ocena wy­padła jednak wyraźnie słabo pod obydwoma względami. - Kim jest ta twoja... urocza przyjaciółka, Bess?

Oto maniery, pomyślała Bess. Tych ludzi muszą uczyć elegancji od kołyski.

- To moja siostra, Leah - odpowiedziała sztywno. - Leah, wracaj lepiej do domu.

- Jeszcze wcześnie - powiedziała Leah, robiąc krok w stronę światła. Bess spojrzała na siostrę oczami obce­go człowieka i dojrzała biedę oraz zły los, wiszące nad jej głową niczym czarna chmura. Ale Leah jakby się nie przejmowała swoim wyglądem. Nieco zamroczonymi oczami nieustannie wpatrywała się w Wesleya, który zaczął przyglądać się jej, jakby się nad czymś zastana­wiał.

- Może panie przysiada się do mnie i wypiją piwo?

Bess stanęła między Leah i Wesem. Leah w swej nie­winności przybierała pozy, jakie mają w repertuarze wyłącznie bardzo doświadczone prostytutki.

- Ja mam tu robotę, a Leah musi wracać do domu - burknęła, mierząc siostrę groźym spojrzeniem.

- Nigdzie mi się nie śpieszy - powiedziała Leah, zręcz­nie omijając siostrę. - Chętnie się z panem napiję, Wesley.

- Rzuciła to imię, jakby wymawiała je sto razy dziennie, co zresztą istotnie robiła. Wcale nie zauważyła ruchu brwi Wesa, kiedy wsuwała się na ławę przy stole za przepierze­niem. Spojrzała na niego wzrokiem pełnym oczekiwania.

- Dobre jest grzane piwo z gorzałką - powiedziała.

Wes przyglądał się przez chwilę jej brudnej, podrapa­nej i posiniaczonej twarzy, po czym zajął miejsce na ławie naprzeciwko.

- Dwa grzane piwa - powiedział cicho. Wściekła Bess oddaliła się w stronę baru.

- Pracujesz teraz dla Bena? - spytał Wes.

- Nadal mieszkam z rodziną. - Pożerała go wzrokiem, przypominając sobie każdy szczegół twarzy, najdrobniej­sze rysy. - Czy wtedy, dawno temu, odnalazł pan żonę przyjaciela? - spytała, nawiązując do ich pierwszego spotkania.

Przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi.

- Żonę Claya? - spytał i nagle uśmiechnął się zasko­czony. - Chyba nie jesteś tą małą dziewczynką, która nam pomogła?

Uroczystym gestem Leah wyciągnęła z kieszeni startą złotą monetę i położyła ją na stole.

Wes ze zdziwieniem ujął blaszkę i podniósł ją do światła, chcąc obejrzeć nierówny otwór, wybity na górze.

- Jak...? - zapytał.

- Gwoździem - odpowiedziała z uśmiechem. - Długo robiłam, ale bałam się, że jeśli nie przywiążę monety, to ją zgubię.

Marszcząc czoło, Wes odłożył blaszkę z powrotem na stół. Wydawało mu się dziwne, że dziewczyna zachowała złoto, chociaż najwidoczniej miała wiele potrzeb. Spoj­rzał na jej niewyobrażalnie tłuste, odgarnięte do tyłu włosy, i mimowolnie zaczął się zastanawiać nad ich na­turalnym kolorem.

Kiedy Leah wyciągnęła dłoń po monetę, z zapartym tchem musnęła jego palce. Zachwyciła ją czystość paz­nokci Wesa i jego duże pałce z kwadratowymi opuszkami.

Bess gniewnie postawiła na stole dwa kubki, rozlewa­jąc płyn na stolik. Patrzyła na Leah złym wzrokiem.

- Panie Stanford, może opowie pan mojej siostrze o tej ślicznej pannie, z którą się pan żeni. Leah wprost uwielbia o niej słuchać. Chce wiedzieć, jaka jest ładna, jak umie tańczyć, jakie ma piękne stroje.

Wes cofnął dłoń przed Leah i parsknął śmiechem.

- Może ty powinnaś to zrobić, Bess. Zdaje się, że bardzo interesujesz się moją przyszłą żoną.

- A więc zrobię to. - Wzięła krzesło od pobliskiego stołu i chciała się przysiąść. Leah jednak ją powstrzy­mała:

- Wolałabym raczej posłuchać, co ma do powiedzenia Wesley. - Powiedziała to cicho, ale wzrokiem przeszywa­ła Bess na wylot.

Bess przez chwilę wytrzymywała to spojrzenie. Zasta­nawiała się, dlaczego próbuje chronić siostrę. Czy nie tego właśnie dla niej chciała? Gdyby tylko Leah nie traktowała tego mężczyzny tak serio! Bess westchnęła i zostawiła ich samych.

Wes upił duży łyk parującego płynu, obserwując wyniszczoną dziewczynę siedzącą naprzeciwko. Próbo­wał się domyślić, od jak dawna jest prostytutką. Wbrew swemu nieapetycznemu wyglądowi musiała być dobra w przyciąganiu uwagi mężczyzn. Patrzyła na niego w taki sposób, jakby przez całe życie czekała tylko na niego. Schlebiało mu to, ale jednocześnie odbierało pewność siebie. Czuł się, jakby był jej coś winien.

- Co mówiłeś, Wesley? - przynagliła go Leah, pochyla­jąc się tak, że doleciał go smród, bijący od jej ciała.

- Kimberly - powiedział przyciszonym głosem. Może i lepiej było myśleć o Kim, bo inaczej, Boże, groziło mu, że ulegnie pokusie tej wonnej czarownicy. - Czy jesteś pewna, że masz ochotę tego słuchać? Kobiety na ogół nie lubią, kiedy opowiada się im o innej.

- Chcę wiedzieć wszystko o tobie - odparła prostoli­nijnie.

- Niewiele jest do opowiadania. Poznałem Kimberly jakieś dwa lata temu, kiedy przyjechała do brata, Stevena Shawa. Starzy Shawowie wcześnie umarli, a po ich śmierci rodzeństwo rozdzielono: Kimberly wysłano na wychowanie do wujostwa na Wschodzie, natomiast Steven został tutaj u krewnych.

„Niewiele" Wesleya zamieniło się w godzinne toko­wanie. Wes zakochał się w pięknej Kimberly od pierw­szego wejrzenia, ale nie on jeden, konkurentów było ze dwudziestu. Dopiero po dwuletnich staraniach pokonał resztę zalotników i podbił jej serce. Mówił potem, jaka urocza jest Kimberly, jaka subtelna, delikatna, słodka, jak kocha piękno, książki i muzykę.

Leah aż pobielały knykcie od zaciskania dłoni na cynowym kubku.

- I niedługo weźmiesz z nią ślub? - spytała szeptem.

- Wczesną wiosną, w kwietniu. Potem we troje, bo jeszcze ze Stevenem, pojedziemy do Kentucky. To nowy stan, kupiłem tam ziemię.

- Wyjedziesz z Wirginii? - jęknęła. - A co z twoją plantacją tutaj?

- Wirginia jest za mała, żeby pomieścić mnie i mojego brata. Mam trzydzieści cztery lata, a ciągle nazywają mnie braciszkiem Travisa. Chcę wreszcie mieć własną ziemię. Poza tym, podoba mi się zaczynanie wszystkiego od początku, w nowym miejscu, z piękną kobietą u boku.

- I nie wrócisz? - szepnęła.

- Najprawdopodobniej nie - odparł i zmarszczył czo­ło. Zastanowił go pełen żarliwości głos Leah. Mimo swe­go wyglądu i zapachu dziewczyna go pociągała. - Deszcz ustał, lepiej już wrócę do domu. - Wstał. - Miło mi było cię poznać. - Rzucił na stół kilka drobnych monet za poczęstunek. - Do przyszłego tygodnia, Bess - zawołał, ruszając w kierunku drzwi.

W okamgnieniu Leah poderwała się za nim, ale Bess chwyciła ją za ramię.

- Czy aby na pewno dobrze wiesz, co robisz?

Leah wyrwała się siostrze.

- Zawsze myślałam, że chcesz, żebym zabawiała się z mężczyznami.

- Bawić się, owszem, ale boję się, że ty masz fioła na punkcie Wesleya Stanforda. Zrobisz sobie krzywdę, i to gorszą niż cięgi od ojca. Nic nie wiesz o mężczyznach! Umiesz tylko orać i zbierać ziółka, które nadają się do jedzenia. Nie wiesz...

- Wobec tego mogę się dowiedzieć - syknęła Leah. - Kocham go, on wkrótce wyjeżdża, a ja mam tę jedną szansę i zamierzam z niej skorzystać.

- Leah, proszę cię, nie idź za nim. Stanie się coś strasznego, ja to wiem!

- Co w tym strasznego? - powiedziała cicho Leah i już jej nie było.

Wesley miał właśnie wsiąść na konia.

- Podwieziesz mnie? - zawołała Leah, raz po raz po­tykając się w ciemności na ścieżce.

Wes znieruchomiał. Przyglądał się dziewczynie w księżycowej poświacie i z całych sił pragnął, żeby ode­szła. Było w niej coś niemal przerażającego, zupełnie jakby to los zetknął ich ze sobą i miał sprawić, że wypeł­ni się nieuniknione. Niech to diabli! Taki był dobry dla Kimberly, odkąd się zaręczyli, taki wierny. Planował wstrzemięźliwość aż do ślubu. Teraz zresztą nie niepo­koił go fakt, że przeleci tę dziewczynę - bał się jej żarli­wości i powagi. Czemu, do licha, przechowywała tę mo­netę przez tyle lat?

- Przejdźmy się - powiedział, trzymając wodze. Nie chciał, by kruche ciało Leah znalazło się przy nim na końskim grzbiecie.

Leah nigdy w życiu nie czuła jeszcze takiego podnie­cenia. Była z mężczyzną, którego kochała. Oto nadeszła chwila, od dzieciństwa pojawiająca się w jej marze­niach. Wciąż ściskając palcami monetę w kieszeni, wsu­nęła drugą rękę pod ramię Wesleya.

Spojrzał na nią. Nie wiedział, czy to sztuczka księżyca, czy maskujący wpływ ciemności, ale dziewczyna wyglą­dała całkiem przyjemnie. Z powodu sińców i skaleczeń, teraz niewidocznych, nie zauważył przedtem jej pełnych warg i dużych, uwodzicielskich oczu. Jęknął jak mężczy­zna, dla którego nie ma ratunku, i ruszył z nią na prze­chadzkę.

Serce Leah biło przyspieszonym rytmem. Wkrótce gospoda znikła im z poła widzenia. Sumienie, nieco otę­pione trzema kubkami grzanego piwa, podpowiadało jej, że nic tu po niej, i że Bess miała rację. Ale czuła też, że ma jedną jedyną okazję odnalezienia miłości, i zamie­rzała ją wykorzystać. Potem, kiedy Wesley będzie już daleko, a ona znów będzie wypruwać z siebie żyły, ten wieczór zostanie z nią jako wspomnienie. Może Wesley jeszcze ją pocałuje?

Popatrzyła na niego oczami, w których to wszystko było wypisane, a Wesley bez zastanowienia pochylił gło­wę i pocałował ją.

W mocnych, spracowanych ramionach jej ciało zda­wało się delikatne i wyjątkowo kruche. Przylgnęła do niego, ale wargi trzymała po dziecięcemu ściągnięte. Wesley cofnął się z błyskiem w oczach. Dziewczyna za­chowywała się na zmianę jak wyrafinowana kurwa i nie­winna dziewica. Z zamkniętymi oczami ponownie odna­lazła jego usta. Tym razem Wesley rozchylił jej wargi. Przebiegło mu jeszcze przez myśl, że ma pojętną uczen­nicę, ale wkrótce nie był już zdolny do żadnej myśli.

Leah oddawała mu się, jakby go naprawdę pragnęła, a Wesley, wygłodzony miesiącami tłumionego pożąda­nia, całował ją coraz namiętniej, wsuwając dłonie w jej włosy. Kiedy oderwał na chwilę usta, oddech miał ury­wany, a oczy mu lśniły. Rozpuszczone włosy dziewczyny opadły jej aż do talii, wargi nabrzmiały i nabrały czer­wieni.

- Jesteś piękna - szepnął i dalej ją całował, jedno­cześnie rozrywając górę sukienki.

- Nie! - powiedziała Leah, nagle spłoszona. Marzyła o pocałunku. O pocałunku i niczym więcej. Wiedziała jednak, że sprzeciwia się bez przekonania. - Wesley - szepnęła, gdy przełamał słaby opór jej rąk. - Mój, mój Wesley.

- Tak, kochanie - powiedział nieprzytomnie, wędru­jąc ustami w dół jej szyi.

Tandetny materiał starej sukienki łatwo ustąpił. Kilka sekund później Leah stała naga w księżycowym świetle. Na jej chudym ciele znać było każdą kość, każdy mię­sień. Jedyną oznaką kobiecości pozostały pełne, dumne piersi.

Wesley ostrożnie uniósł ją, a potem położył na swym okryciu, które tymczasem spadło mu z ramion.

Leah, nie wiedząc co robić, jak odwzajemnić odczu­waną przyjemność, leżała bez ruchu. Wesley wędrował dłońmi po jej ciele, a jednocześnie rozpinał ubranie.

Kiedy w nią wszedł, krzyknęła z bólu. Wesley leżał przez chwilę nieruchomo, potem dotknął jej włosów i pocałował ją w policzek.

Leah otworzyła załzawione oczy, żeby na niego spoj­rzeć, i poczuła, że zalewa ją fala olbrzymiej miłości. To był jej Wesley, mężczyzna, którego zawsze kochała i bę­dzie kochać do śmierci.

- Tak - szepnęła. - O, tak.

Wesley szybko załatwiał sprawę i dopiero pod koniec Leah poczuła iskierkę przyjemności. Wesley raz jeszcze wszedł w nią głęboko, chwycił ją za ramiona i wyszeptał jej do ucha:

- Kimberly.

Dopiero po paru chwilach Leah zrozumiała, co się stało. Powiedział „Kimberly".

Wesley zsunął się z niej i przez chwilę leżał wyczerpa­ny z przymkniętymi oczami. Leah wstała i naciągnęła na siebie strzępy starej sukienki.

- Dobra dziewczynka - powiedział Wes i sięgnął do kieszeni spodni, które przedtem tylko opuścił. - Masz, za to, że się postarałaś. - Złota moneta zatoczyła łuk w po­wietrzu i wylądowała u stóp Leah. - Jak będziemy się dalej spotykać, to nazbierasz ich cały kufer.

Oszołomiona Leah obserwowała, jak Wesley wstaje, zapina spodnie, podnosi z ziemi okrycie i wciska na głowę kapelusz. Wyciągnął dłoń i wziął Leah pod brodę.

- Ty mi jeszcze, dziewczynko, narobisz kłopotów. - Cofnął się o krok. - Mam nadzieję, że przynajmniej w jednym miejscu jesteś czysta. - Z tymi słowami wsiadł na konia i odjechał.

Minęło sporo czasu, nim Leah odzyskała zdolność poruszania się. Była przede wszystkim ogromnie zdzi­wiona tym, że z własnej woli wyszła na głupią. Czuła się jak dziecko, które właśnie pojęło, że wróżki są tylko w bajkach. Przez te wszystkie lata znosiła okropności życia dzięki marzeniom o Wesleyu, półbogu, mieszkają­cym gdzieś na drugim końcu mostu z tęczy. W końcu jednak Wesley okazał się zwykłym śmiertelnikiem, który wziął to, co mu całkiem darmo oferowano.

- Jestem wolna! - wykrzyknęła, schylając się po mo­netę leżącą u jej stóp. Trzymała ją przez chwilę, czuła jej chłód i myślała o jedzeniu i ubraniach, które mogłaby za nią kupić. Pomyślała też o cenie, jaką zapłaciła za to złoto. Wreszcie, śmiejąc się ze swych dziecinnych ma­rzeń, zdobyła się na pierwszy chyba niepraktyczny postę­pek w życiu: zamachnęła się i odrzuciła monetę najdalej jak umiała, w głęboką czerń rzeki. Kiedy usłyszała plusk, uśmiechnęła się.

- Nie wszystkie dziewuchy Simmonsa są kurwami! - zawołała pełnym głosem.

Poczuła się lepiej. Powstrzymując płacz, gdyż już daw­no się nauczyła, że łzy są bezużyteczne, ruszyła w stronę miejsca, które nazywała domem. Szła wolno, bo wszystko ją bolało. Wiedziała, że nie dowlecze się przed świtem, więc na miejscu czeka ją solidne bicie. Zniweczone marzenie sprawiło, że nogi miała ciężkie, a życie budziło w niej taki lęk, jak nigdy przedtem.


0x01 graphic

Marzec I8O4 r.

Wysoki, zwieńczony dzwonnicą budynek kościoła w Whitefield miał bardzo ładne wnętrze. Promienie słońca, wpadające przez łukowate okna, rozlewały się na pobielanych ścianach. Ambona pastora znajdowała się wysoko nad głowami ludzi, prowadziły na nią rzeźbione schody z orzechowego drewna. W dole, na twardych ła­wach z wydzielonymi miejscami, siedzieli członkowie zboru.

Wesley Stanford siedział u boku przyszłej żony, trzy­mając jej dłoń za palce, okryte fałdami różowej jedwab­nej sukni. Kimberly Shaw z szacunkiem spoglądała w kierunku pastora. Była bardzo ładna. Miała pyzatą twarz, wielkie niebieskie oczy i delikatne, ponętne usta. Od czasu do czasu rzucała okiem na Wesleya i uśmiecha­ła się, a na policzku robił jej się wtedy dołek.

Obok siedział jej brat, Steven, wysoki, rosły blondyn z dołkiem w podbródku, czyli męska wersja Kimberly.

Dalej, za Stevenem, miały miejsca dwie pary: Clay i Nicole Armstrongowie oraz Travis i Regan Stanfordowie. Travis poruszał niespokojnie swym wielkim ciel­skiem, wyraźnie chcąc już wrócić do domu, a jego uro­dziwa żona ostentacyjnie gromiła go wzrokiem, czego Travis jakby wcale nie zauważał. Natomiast Clay siedział całkiem spokojnie, jedynie z rzadka spoglądał na swą ciemnowłosą, drobną żonę, jakby nie był pewien jej obecności.

Wesley mocno trzymał dłoń Kimberly i myślał o wszy­stkim, co jeszcze musi zrobić, nim za dwa tygodnie oboje wyjadą do Kentucky. Ślub mieli wziąć w niedzielę, po­tem spędzić noc, och jakże cudowną, na plantacji Stan­fordów, a rano w poniedziałek - wyruszyć. W nowym sta­nie czekała na nich ziemia Wesa, na niej nowy dom, stodoła i stado bydła, doglądane tymczasem przez sąsia­da. Pierwszy raz w życiu Wes miał się znaleźć w miejscu, gdzie nikt nie będzie go sądził według tego, co zrobił lub powiedział Travis.

Kiedy Wesley upajał się tą idylliczną sceną, boczne drzwi kościoła otworzyły się z hukiem. Wielebny Smith przerwał monotonny potok słów, żeby sprawdzić przyczy­nę zamieszania, a to co zobaczył, odebrało mu mowę na dobre.

Stary obłąkaniec Eliasz Simmons, purpurowy na twarzy od gniewu, ciągnął za sobą kogoś z rękami obwiązanymi sznurem, zapewne jedną z córek, ale jej napuchnięta, wy­krzywiona twarz uniemożliwiała właściwe rozpoznanie.

- Grzesznicy! - ryknął stary. - Siedzicie tutaj w domu Pana, a wszyscy jesteście cudzołożni!

Wypchnął dziewczynę przed siebie. Zrobił to z taką siłą, że upadła na kolana. Kiedy pociągnął ją za włosy, żeby wstała, okazało się, że jest ciężarna. Masywny, za­okrąglony brzuch wyraźnie sterczał z wychudzonej, ko­ścistej postaci.

- Travis! - błagalnie jęknęła Regan, ale jej mąż już śpieszył, by powstrzymać starego.

Eliasz wyciągnął z kieszeni pistolet i przystawił go do głowy dziewczyny.

- Ta cudzołożna kurwa nie zasługuje na to, żeby żyć.

- W Bożym domu! - Wielebny zachłysnął się powie­trzem.

Nie puszczając dziewczyny, Eliasz oparł się o stopnie ambony.

- Popatrzcie na nią! - wykrzyknął, odciągając ciało dziewczyny do tyłu, żeby jeszcze wyraźniej podkreślić brzuch. - Który z grzeszników jej to uczynił?

Kaznodzieja zrobił krok w dół schodów, ale Eliasz jeszcze mocniej przycisnął pistolet do skroni dziewczy­ny. Wyglądała na wpół żywą. Jedno obrzmiałe oko miała zamknięte, druga powieka opadała bezwładnie.

Travis zaczął powoli obchodzić ławę.

- Posłuchaj, Eliasz - powiedział uspokajająco. - Do­wiemy się, czyja to robota, i ten się z nią ożeni.

- To robota diabła! - wrzasnął Eliasz, odrzucając gło­wę do tyłu. Wszyscy zgromadzeni jak jeden mąż zwrócili ku niemu głowy i zaszemrali.

- Nie - beznamiętnie zaprzeczył Travis, wysuwając się do przodu. - To zrobił mężczyzna i ten mężczyzna będzie musiał się z nią ożenić. A teraz daj mi pistolet.

- Nie było żadnych mężczyzn! - oświadczył Eliasz. - Miałem ją na oku, pilnowałem dzień i noc. Próbowa­łem wbić w nią trochę dobra, ale ta dziwka... - Urwał i wykręcił jej ramię do tyłu. - Dwunastego września nie było jej przez całą noc. Trzynastego próbowałem ją nauczyć wstydu, ale ona urodziła się w grzechu i zdech­nie w grzechu.

Wesley robił się coraz bledszy. Jego świat obracał się w ruinę. Wiedział, że mowa o Leah, dziewczynie, z którą spędził w swoim czasie godzinkę, i której dziewiczą krew znalazł następnego ranka na swym okryciu. Nie miał wątpliwości, że dziecko jest jego. Gdyby teraz wy­stąpił, może udałoby mu się umknąć małżeństwa, tylko czy Kimberly potrafi mu wybaczyć tę jedną chwilę słabo­ści? Ale gdyby się nie przyznał, dziewczyna mogłaby to przypłacić życiem.

Wstał.

- Nie wtrącaj się do tego, Wes - rzucił Travis półgęb­kiem.

Wesley spoglądał na starego.

- To moje dziecko - powiedział wyraźnie.

Na chwilę w kościele zapadła grobowa cisza. Prze­rwał ją ni to jęk, ni to szloch Kimberly.

- Bierz grzesznicę! -piskliwie wykrzyknął Eliasz i ze­pchnął córkę ze schodów.

Wesley chwycił Leah i poderwał z ziemi, zanim zdąży­ła upaść na podłogę, Travis tymczasem wyszarpywał staremu pistolet.

Powstał tumult, wszyscy zerwali się jednocześnie. Lu­dzie w podnieceniu opuszczali świątynię. Steve podtrzymywał Kim, która zniosła cios z wysoko uniesioną głową i bez łez. Wielebny Smith, Travis i Eliasz podążyli za Wesleyem do zakrystii.

Regan podciągnęła spódnice i wybiegła bocznymi drzwiami na plebanię. Tam kazała natychmiast przy­nieść do zakrystii gorącą wodę i czyste ubrania. Kiedy wróciła, zastała kompletny chaos. Dziewczynie rozcięto więzy. Leżała na sofie, nie dając oznak życia, a przy niej klęczała Nicole. Clay stał obok Eliasza, który niechętnie pozwolił się usadzić na krześle. Wielebny Smith kulił się w kącie. Natomiast środek pomieszczenia zajmowali Travis i Wesley, ryczący na siebie jak dwa rozjuszone byki.

- Powinieneś mieć dość rozumu, żeby trzymać się z dala od dziewic. Co z...? - krzyczał Travis.

- Ta dziwka sama się na mnie napaliła - bronił się Wesley. - Skąd miałem wiedzieć, że to nie jej zawód? Nawet zapłaciłem.

- Ty głupcze! Kto ci kazał udawać świętego i na głos przy wszystkich mówić, że to twoje dziecko? Zrobiłbym z tym porządek.

- Tak jak robisz porządek z całym moim życiem? - od­palił Wesley, zaciskając pięści.

Gospodyni przyniosła wodę, i z oczami pełnymi trwogi wyszła czym prędzej. Regan uklękła przy Nicole. Nie bacząc na awanturujących się mężczyzn, zaczęły delikat­nie obmywać dziewczynę.

- Myślisz, że po tej historii Kimberly zechce być z Wesem? - spytała Regan z nadzieją w głosie.

- Może - odparła Nicole. Regan załamała ręce.

- Zastanawiam się, dlaczego ona poszła z Wesleyem do łóżka, skoro była dziewicą. I dlaczego wróciła potem do starego? Słyszałaś, co o niej gadają?


- Owszem - potwierdziła Nicole. Spojrzała na przyja­ciółkę i uniosła brwi. - Masz jakiś pomysł?

Regan obdarzyła Nicole niewinnym spojrzeniem.

- Popatrz. - Skinieniem głowy wskazała przerażonego kaznodzieję. - Wystraszyli wielebnego. Powiedz Clayowi, żeby zabrał Wesa na dwór, a ja wyciągnę stąd Travisa. Chcę porozmawiać z tą dziewczyną.

Regan musiała stanąć między dwoma mężczyznami i za­cząć okładać Travisa pięścią, żeby zwrócił na nią uwagę.

- Spokój! Ma być tutaj cicho! - krzyknęła. - Idźcie się na siebie wydzierać gdzie indziej!

- Jeśli ty mówisz mi, co mam... - zaczął Travis, ale Clay złapał go za ramię.

- Chodźmy. Dziewczyna jest chora. - Wskazał na Leah, leżącą na sofie.

- Grzesznice! Wszystkie kobiety są grzesznicami! - skrzeczał Eliasz. Clay mocno chwycił również jego i wy­wlókł za drzwi śladem Travisa i Wesleya, którzy tymcza­sem rozpoczęli zażartą kłótnię przed kościołem. Wieleb­ny sam po cichu, na palcach, wysunął się z zakrystii.

- Tak już lepiej - westchnęła Nicole, kiedy pomiesz­czenie opustoszało. - Jak ty wytrzymujesz z tymi dwoma pod jednym dachem?

- Dach jest duży - wyjaśniła Regan. - Ale i tak im są starsi, tym gorsi. Nie! - powstrzymała Leah, która chciała usiąść. - Leż spokojnie.

- Proszę - szepnęła Leah spuchniętymi, popękanymi wargami. - Muszę iść, póki go nie ma.

- Nie możesz iść - sprzeciwiła się Nicole. - Wątpię, czy w ogóle jesteś w stanie chodzić. Po prostu leż spokojnie.

- Powinnyśmy chyba wziąć ją do domu i nakarmić - powiedziała Regan, a niedopowiedziane słowa „i umyć" zawisły w powietrzu.

- Nie - powiedziała Leah. - Nie chcę robić Wesleyowi kłopotów. Niech się żeni ze swoją Kimberly. Tak mi przykro z powodu dziecka.

Nicole i Regan wymieniły spojrzenia.

- Od jak dawna znasz Wesleya? - spytała Regan.


- Zawsze go znałam - szepnęła Leah i oparła się na poduszkach. Jednym otwartym okiem widziała kobiety, wyglądające jak boginki, takie śliczne, w chmurach pu­szystych ciemnych włosów, w ubraniach z materiałów tkanych przez bogów. - Muszę iść.

Regan delikatnie popchnęła ją na sofę i przyłożyła okład do spuchniętej twarzy.

- Znałaś Wesleya zawsze, ale do łóżka poszłaś z nim tylko raz?

Usta Leah ułożyły się w namiastkę uśmiechu.

- Widziałam go tylko dwa razy w życiu. - Z tymi słowa­mi zapadła w sen, a może opuściła ją świadomość.

Regan przysiadła na piętach.

- Chciałabym usłyszeć resztę tej historii. Co Wesley robił z taką dziewczyną, skoro powinien dochowywać wierności jej królewskiej mości Kimberly?

- Jej królewskiej mości... -powtórzyła Regan z uśmie­chem. - Chyba nie mówisz tak o niej przy Wesleyu?

- Nie, ale raz powiedziałam przy Travisie. Głupi mężczyźni. Obu się wydaje, że Kimberly jest wcieleniem kobiecości. Wiesz, wolałabym raczej, żeby Wes się ożenił z... z kimś takim - wskazała na gromadę siniaków, jaką była Leah - niż z uroczą i wielce gustowną panną Shaw.

Zanim Nicole zdążyła odpowiedzieć, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadła Bess Simmons, sio­stra Leah.

- Zabiję go! - krzyknęła, padając na kolana przy sofie i chwytając za bezwładną dłoń Leah. - Czy ona żyje? Zabiję go!

- Żyje. A którego zamierzasz zabić? - spytała Regan. - Ojca czy Wesleya?

Bess otarła łzę.

- Starego. Leah sama się prosiła o to, co dostała od pana Stanforda.

- Co? - zainteresowała się Regan, pomagając Bess wstać. - Czy Leah sama podłożyła się Wesleyowi?

- Tak. Głupia dziewucha. - Spojrzała z sympatią na śpiącą Leah. - Dla pana Stanforda zrobiłaby wszystko.

Nicole i Regan wspólnie przysunęły krzesło dla Bess.

- Opowiedz nam o tym - zawołały chórem.

W kilka minut Bess opowiedziała im całą historię.

- Clay znalazł mnie na tej wyspie dzięki Leah - po­wiedziała w zamyśleniu Nicole.

- I przez te wszystkie lata Leah kochała Wesleya? - spytała Regan.

- To nie jest takie kochanie naprawdę - powiedziała Bess. - Przecież nie widziała go potem ani razu, tylko bez przerwy wydawało jej się, że jest w nim zakochana.

- Lepiej niż Kimberly - mruknęła Regan pod nosem.

- Regan... - ostrzegawczo rzuciła Nicole. - Nie sądzę, żeby podobały mi się twoje myśli.

- Dziękuję ci, Bess - powiedziała Regan pogodnie, biorąc dziewczynę za ramię. - Dobrze, że przyszłaś. Przy­rzekam, że Leah będzie miała dobrą opiekę. - Regan zręcznie wyprowadziła Bess z zakrystii.

Kiedy wróciła, oparła się o zamknięte drzwi. Oczy jej jaśniały.

- Ta dziewczyna uratowała ci życie, a do tego od lat kocha Wesleya.

- Regan, czy masz zamiar się w to mieszać? To jest sprawa między Wesleyem i Kimberly. My powinnyśmy zabrać dziewczynę do domu, zapewnić jej opiekę, żeby wyzdrowiała, odebrać dziecko i może jeszcze znaleźć jej pracę.

- A co z dzieckiem Wesleya? - spytała Regan. - Czy pozwolimy je wychowywać obcym?

- Może Wes i Kim adoptowaliby...? - zaczęła Nicole.

- Ale to chyba myślenie na wyrost.

- Jeżeli bierzesz pod uwagę naszą słodką Kimberly, to na pewno. Wątpię, czy ona będzie w stanie znieść taki kłopot, jak własne dziecko, a co dopiero mówić o cu­dzym. - Regan usiadła. - Popatrz na nią, Nicole, i po­wiedz mi, jak twoim zdaniem będzie wyglądać po wy­zdrowieniu i wymyciu.

Nicole zawahała się, spełniła jednak prośbę. Domyślała się, do czego zmierza Regan, i była pewna, że zdoła ją w porę powstrzymać, ale jednocześnie dostrzegała jej argumenty. Sama od miesięcy żyła nadzieją, że coś po­wstrzyma Wesa przed małżeństwem z Kim. Uważnie przyjrzała się poranionej twarzy Leah, starając się to robić możliwie beznamiętnie.

- Rysy ma ładne, kształt twarzy też. O oczach trudno coś w tej sytuacji powiedzieć. Pięknością raczej nigdy nie będzie, ale nie uważam, żeby była paskudna.

- No cóż, trudno liczyć na to, że przebije wdziękiem Kimberly - powiedziała Regan wstając. - Ale moim zda­niem powinnyśmy nalegać, żeby Wes załatwił sprawę honorowo i ożenił się z matką swego dziecka.

- Regan... - Nicole jęknęła ze zgrozą. - Nic z tego nie wyjdzie. Wiesz przecież, że Travis może to załatwić. Dziewczyna nigdy nie będzie zgłaszać pretensji, a Wes nie będzie się musiał z nią żenić.

- Wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że raczej znajdzie szczęście z nią niż z Kimberly. Ta dziewczyna kocha Wesa, a Kimberly zdecydowanie nie potrafi ko­chać nikogo, prócz siebie.

- Ale Wesley kocha Kim - upierała się Nicole, próbu­jąc przemówić przyjaciółce do rozsądku. - Tej dziewczy­ny nie kocha. Poza tym, co my o niej wiemy? Może jest o wiele gorsza niż Kim?

Regan parsknęła z niedowierzaniem.

- Słyszałaś, co powiedziała jej siostra. Ta dziewczyna mogła mieć łatwe życie w gospodzie, a jednak została w domu, by opiekować się rodzeństwem, mimo że ten stary szaleniec ciągle ją bił. Ile znasz osób, które zgodzi­łyby się na coś takiego? Może panna Shaw?

- Może nie ona, ale...

- Mamy do wyboru Kimberly i tę poobijaną, nie ko­chaną, nie docenianą dziewczynę.

Słysząc to, Nicole roześmiała się.

- Och, Regan, ależ ty przesadzasz. Nic z tego, co teraz mówisz, nie ma najmniejszego znaczenia. Wesley sam podejmie decyzję.

Regan pogrążyła się w myślach.

- Gdybym miała poparcie twoje i Cląya, może udało­by się osiągnąć cel. No, i gdyby Travis stanął po stronie Kim, bo Wes zawsze postępuje wbrew jego życzeniom.

- Clay nie cierpi Kimberly - powiedziała Nicole pod nosem.

- A ty, Nicole? Co ty sądzisz o Kimberly?

Nicole przez długą chwilę przyglądała się leżącej Leah.

- Nie cierpię, kiedy ktoś, kogo kocham, jest nieszczę­śliwy. Wesley tak długo znosił krytyki Travisa...

- Czy wobec tego nie byłoby dla niego lepiej, gdyby miał szansę rozpoczęcia nowego życia, w nowym miejscu i z nowo poślubioną żoną? Prawdziwą szansę, nie taką z góry skazaną na klęskę - szepnęła Regan.

- Clayowi zdawało się, że chciał poślubić Biankę, ale los się wtrącił i to my jesteśmy małżeństwem - powie­działa Nicole prawie niedosłyszalnie.

- Wobec tego troszeczkę pomożemy losowi. Co o tym sądzisz, Nicole? - namawiała ją Regan.

Nicole podniosła wzrok. Oczy jej się śmiały.

- Tego właśnie się obawiam. Całkiem dosłownie.

Mimo początkowej powściągliwości Nicole, nikt inny jak właśnie ona okazał najwięcej entuzjazmu dla proje­ktu połączenia Wesłeya i Leah węzłem małżeńskim. Clay spojrzał jej w oczy i aż za dokładnie przypomniał sobie, jak to kiedyś wybrał zupełnie inną kobietę na żonę. Zresztą zbyt wiele razy ścierał się z Kimberly, by brać jej stronę.

- Mam dług wobec Wesa - powiedział i potarł szczę­kę, nie mogąc odpędzić wspomnień. - Pomógł mi się uwolnić od Bianki. Mam nadzieję, że Leah okaże się lepsza.

- Mnie też to gryzie - powiedziała Nicole.

Kiedy jednak Clay, Regan i Nicole odnaleźli dziwnie spokojnych Wesleya i Travisa, nie trzeba było żadnych namów.

- Ty z nim porozmawiaj! - wysyczał Travis do Regan. - Jemu się wydaje, że musi się ożenić z tą tanią dziwką. Chce przekreślić całą swoją przyszłość, bo ta cwana zdzira udaje, że był jej pierwszym klientem. Gdyby miał choć trochę oleju w głowie i nie śpieszył się tak w ko­ściele, to prawdopodobnie ze dwudziestu mężczyzn przy­znałoby się, że ją miało. Ciekaw jestem, czy im też pobrudziła ubrania dziewiczą krwią.

Regan położyła rękę na ramieniu męża. Sprawiała wrażenie, jakby nie miała ochoty się odzywać.

Nicole podeszła do Wesleya i spojrzała w jego posęp­ne oczy.

- Nie wierzysz w to, prawda? Wes pokręcił głową.

- Nie chcę się z nią żenić, ale to mój obowiązek. Nosi moje dziecko.

- A co z Kimberly? - spytała cicho Nicole.

- Z nią...? - Wesley odwrócił się na chwilę. - Zabiłem to, co mogło być, kiedy wstałem w kościele.

- Wesley - powiedziała Nicole, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Nie znam tej dziewczyny, ale wydaje mi się, że może być dobrą żoną.

- Na pewno jest płodna - parsknął Wesley. - A teraz może skończymy z tym tematem.

- Na miłość boską, przynajmniej zastanów się kilka dni - wybuchnął Travis. - Może wróci ci rozum. Znajdzie­my tej dziewczynie męża. Chłopak szewca rozgląda się za żoną...

- Weź sobie, Travis, swojego chłopaka razem z szew­cem i...

- Wesley! - przerwała Regan. - Czy będziesz nienawi­dził Leah, jeśli zostanie twoją żoną?

- Postaram się, żeby ona i dziecko mieli to, co najlep­sze. A teraz chodźmy - uśmiechnął się szyderczo - do mojej narzeczonej.

Leah została żoną Wesleya Stanforda jeszcze tej sa­mej brzemiennej w skutki niedzieli, nim zaszło słońce.

Siłą woli udało jej się ustać prosto i pewnie odpowie­dzieć na pytania kaznodziei. Niezupełnie rozumiała, jak do tego doszło, ale gdy stała przed ołtarzem z mężczyzną, którego kochała, zdawało jej się, że wstąpiła do jednego ze swych snów. Zapomniała nawet o bólu.

Uczestnicy skwitowali zakończenie uroczystości mil­czeniem. Leah, z pomocą innych, postawiła znak obok podpisu Wesleya w kościelnym rejestrze, a potem unie­siona silnymi ramionami Claya znalazła się na wozie. Była zbyt chora, by się zorientować, gdzie jest, albo zauważyć, że jej mąż i jego brat w ogóle nie chcieli na nią spojrzeć.

Potem przeniesiono ją na łódź, która płynęła w górę rzeki, a jeszcze potem znowu ułożono na wozie. W końcu znalazła się w miękkim, czystym łóżku.

- To mój pokój - mrukliwie rzucił Wesley do Regan, gdy Clay położył dziewczynę. - Wygląda więc na to, że ja powinienem wyjechać.

- Wyjechać! - żachnęła się Regan. - Od nowo poślu­bionej żony i...

Spojrzenie Wesleya pohamowało jej wymowę.

- Jeśli sądzisz, że mogę na to patrzyć dzień w dzień i zostać przy zdrowych zmysłach, to mnie nie znasz. Na razie muszę się stąd zabrać i przywyknąć do sytuacji. - Wyciągnął z szafy sakwojaż i wrzucił do niego trochę ubrań.

- Dokąd jedziesz? - szepnęła Regan. - Nie zostawisz chyba jej i dziecka?

- Nie, znam swoje obowiązki. Zaopiekuję się oboj­giem, ale potrzebuję trochę czasu, żeby pogodzić się z myślą o... o tym! - Prychnął, wskazując Leah śpiącą na jego łóżku. - Pojadę na moją farmę w Kentucky, popra­cuję do wiosny i przyjadę z powrotem. Dziecko będzie już wtedy dość duże, żeby znieść podróż.

- Nie możesz zwalać nam na głowę swoich ciężarów - powiedział Travis od progu. - To ty chciałeś być szla­chetny i zrobić z niej uczciwą kobietę. Kobietę! Co do mnie, nie jestem nawet pewien, czy to istota ludzka.

Zabieraj ją ze sobą. Nie chcę, żeby przypominała mi o twojej głupocie.

- Odlicz sobie koszt jej utrzymania z mojej połowy plantacji - krzyknął Wes.

- Nie kłóćcie się chociaż przy pożegnaniu - jęknęła błagalnie Regan, ale Wesleya już nie było. - Idź za nim - powiedziała do Travisa. - Nicole i ja zajmiemy się dziewczyną. Nie rozstawaj się z bratem w taki sposób.

Po krótkim wahaniu Travis dotknął policzka żony i szybko zbiegł ze schodów. Z okna sypialni Regan wi­działa, jak bracia się ściskają, a potem Wes odchodzi do przystani, skąd łódź miała go zabrać na Zachód.

0x01 graphic

Dwa dni po wyjeździe Wesleya, Leah poroniła. Opła­kała małą trumnę, a potem kazano jej się z powrotem położyć do łóżka. Przez następne dni spała. Sen przery­wały jej tylko lekkie posiłki.

Kiedy wreszcie zbudziła się na dłużej i potoczyła wzrokiem po pokoju, wydawało jej się, że jest w niebie. Leżała pośrodku łoża z baldachimem i kremową zasło­ną. Ściany w pokoju były białe, wisiały na nich obrazy, przedstawiające statki na morzu i sceny myśliwskie. Do­okoła stały krzesła, stoliki i komody, jakich nigdy w życiu nie widziała.

Przez chwilę cieszyła się tym widokiem, po czym energicznie spuściła nogi na podłogę. Na głowie miała czepek, na ciele śnieżnobiałą koszulę. Z zadziwieniem obmacywała strój, a tymczasem wirowanie w jej głowie nieco ustało.

- Co ty robisz najlepszego? - spytała kobieta, która stanęła w drzwiach i obróciła głowę do tyłu. - Proszę pani! - zawołała.

Pomimo wysiłków służącej Leah wciąż próbowała wydostać się z łóżka, kiedy weszła Regan.

- Dziękuję, Sally.

- Pani nie zna takich jak ona - burknęła służąca, Popychając Leah.

Regan wyprostowała się.

- Sally! - powiedziała ostro. - Wyjdź natychmiast z pokoju, porozmawiam z tobą później. - Kiedy służąca zniknęła, Regan odwróciła się do Leah, która znowu próbowała usiąść. - Odpoczywaj.

- Muszę zająć się rodzeństwem. Stary ich zagłodzi.

Delikatnie, ale stanowczo Regan wepchnęła Leah z powrotem do łóżka.

- Są pod dobrą opieką. Travis i Clay pojechali do ciebie na farmę, zabrali twoich braci i siostry i umieścili wszystkich po innych domach. Twojego ojca nie widzia­no od tygodni, odkąd... przyszedł do kościoła. Teraz mu­sisz przede wszystkim odpoczywać, jeść i zdrowieć. Kie­dy dojdziesz do siebie, będziesz się mogła zobaczyć z rodziną. O, jest posiłek.

Leah w oszołomieniu przyglądała się ślicznie malo­wanej drewnianej tacy z mnóstwem jedzenia, którą po­stawiono w nogach jej łoża.

- Nie wiedziałam, na co masz ochotę, wiec kazałam przynieść wszystkiego po trochu - powiedziała Regan, unosząc pękate srebrne pokrywki, pod którymi mieściły się pachnące, gorące potrawy.

- Ja... - Leah zatkało. Regan poklepała ją po dłoni.

- Jedz tyle, na ile masz ochotę, a potem idź spać. Musimy cię trochę podtuczyć, zanim weźmiemy się do roboty. Nocnik jest pod łóżkiem. - To powiedziawszy, Regan wyszła z pokoju.

Leah rzuciła się na jedzenie, zaczęła szarpać je obie­ma rękami. Jadła tak jak zawsze i spieszyła się jak zawsze. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że rozrzuca kawałki jedzenia po pościeli i zasłonach loża. Kiedy skończyła, skorzystała z nocnika i opróżniła go przez okno, tak jak to robiła w domu. Podrapała się jeszcze i wróciła do łóżka, gdzie zapadła w głęboki sen. Dzięki temu ominęła ją wściekłość Travisa, który nader gwałtownie zareagował na wiadomość o sposobie, w jaki Leah pozbyła się zawartości nocnika.

Przez następne dziesięć dni Leah rzeczywiście tylko odpoczywała i jadła. Kiedy w końcu zagoiły się jej rany i sińce zbladły, Regan spojrzała na nią w zamyśleniu.

Już wcześniej powiadomiła ją o wyjeździe Wesleya do Kentucky. Dała jej do zrozumienia, że miał to w planach od samego początku.

Leah nauczyła się zostawiać nocnik pokojówce, ale nie zdobyła się na odwagę, żeby opuścić sypialnię. Sia­dywała przy oknie i patrzyła na niezliczone budynki, stojące na plantacji Travisa, obserwowała setki ludzi zajętych pracą. W końcu zaczęła odczuwać niepokój.

- Kiedy mam zacząć tę pracę, o której wspominałaś? - spytała, kiedy przyszła Regan.

Regan wzięła ją pod brodę i przyjrzała się jej twarzy w słonecznym świetle. Po sińcach prawie nie zostało śladu.

- Co powiesz na jutro rano?

- Dobrze. - Leah uśmiechnęła się. - Czy masz coś, co mogłabym na siebie włożyć? Coś starego - dodała, robiąc gest w kierunku błękitnej jedwabnej sukni Regan.

- Chyba jeszcze nie zatroszczyłyśmy się o twoją garde­robę - Regan powiedziała w zamyśleniu. - Tak, zacznie­my jutro, jeśli tylko Nicole będzie wolna. - Nie dała Leah dojść do słowa. - Muszę już iść. Trzeba wiele przy­gotować - rzuciła i wyszła.

Kiedy Leah zbudziła się następnego ranka, Regan i Nicole stały nad nią w znoszonych muślinowych su­kienkach, z przykryciem na głowach. Miały surowe miny.

- Nie będzie łatwo - mruknęła Regan. - Od czego zaczynamy?

- Najpierw ciało, włosy jutro.

Zanim Leah zdążyła się odezwać, kobiety złapały ją pod ramiona, wyciągnęły z łóżka i zabrały z sypialni. Leah, na wpół wleczona, rozglądała się z zachwytem po dywanach, obrazach i wspaniałych meblach. Sprowa­dzono ją na dół do stosunkowo skromnego pokoju, który i tak wyglądał imponująco w porównaniu z jej poprze­dnim domem.

- Czy to będzie mój pokój? Chwileczkę! - sapnęła, kiedy Regan i Nicole dosłownie zdarły z niej koszulę nocną. Skuliła się, usiłując osłonić nagość. - Nie może­cie...

- Musisz się przyzwyczaić, Leah - powiedziała sta­nowczo Regan - bo przez parę dni nie będziesz nosiła żadnych ubrań.

- Nie macie prawa... - zaczęła, chwytając koszulę noc­ną z podłogi.

- Właź! - zarządziła Regan, wskazując olbrzymią wan­nę, stojącą pośrodku pokoju.

Leah ani drgnęła. Stała, zasłaniając się rozdartą ko­szulą.

Nicole przejęła dowództwo.

- Posłuchaj, Leah - powiedziała zdecydowanie. - Na­zywasz się teraz Stanford, a wraz z nazwiskiem i pięk­nym domem zaczynasz też mieć pewne obowiązki. Na przykład, nie możesz siedzieć przy obiadowym stole, śmierdząc gorzej niż muł, czyli tak jak teraz. Dlatego Regan i ja musimy poświęcić ci kilka najbliższych tygo­dni, albo miesięcy, jeśli okaże się to potrzebne, żeby zrobić z ciebie panią Stanford. Mamy zamiar cię odmyć, nauczyć dbałości o ciało i ubrać, a kiedy z tym będzie koniec, zajmiemy się twoim sposobem mówienia, cho­dzenia, manierami i wszystkim, co wymaga zmiany.

Leah spoglądała to na jedną, to na drugą kobietę.

- Czy kiedy skończycie, będę pachnieć tak jak wy? I Wesley po powrocie zobaczy mnie w ładnej sukience?

Regan i Nicole wymieniły uśmiechy.

- W bardzo ładnej. Wesley będzie dumny z takiej żo­ny.

Wiele dni później Leah zastanawiała się, czy wcho­dząc pierwszy raz do wanny, choć w części zdawała sobie sprawę z tego, co planują te dwa diabły w kobiecych skórach. Sądziła, że zadowoli je czystym ciałem, ale Nicole zaczęła nad nią cmokać.

- To nie wystarczy. Za wiele lat zaniedbania.

Leah, owiniętą w bawełnianą podomkę, zaprowadzono do innego pomieszczenia. Tam też była wanna, tyle że z...

- Co to jest? - spytała zaniepokojona.

- Błoto - odpowiedziała Regan ze śmiechem. Zaaplikowano jej kąpiel błotną. Najpierw musiała się zanurzyć w tej wannie i stać tak, jak ją pan Bóg stworzył. Kiedy skorupa zaschła, przygotowano jej znowu wannę z wodą, i tak trzy razy z rzędu. Potem musiała leżeć na stole, a Nicole i Regan próbowały usunąć zgrubienia skóry, trąc szorstkimi rękawicami. Potem znowu nastąpi­ła kąpiel, dla odmiany w wodzie z oliwą. Wreszcie Leah natarto kremem ogórkowym.

- Nie jest tak źle - powiedziała Regan wieczorem, rozczochrana i brudna. - Moim zdaniem mamy duże osiągnięcia. - Klepnęła Leah po nagim pośladku, podała jej sukienkę i odprowadziła na górę.

Następnego ranka Nicole i Regan znowu czekały przy jej łożu. Leah jęknęła i schowała się z głową pod kołdrę.

- Nie tak, Leah - radośnie powiedziała Regan. - Dzień trzeba witać uśmiechem. - Wprawdzie kołdrę mu­siała z niej zedrzeć, ale do sali tortur Leah zeszła dobro­wolnie.

- Aż mnie świerzbiły ręce, żeby to zrobić - powiedzia­ła Nicole, ściągając czepek z brudnych włosów Leah. - Płonę z ciekawości, jaki kolor się ukaże.

Leah usiadła na twardym krześle, a tymczasem Nicole przytknęła jej do głowy szczotkę ze sztywnym włosiem i zaczęła przesuwać ją z taką siłą, że w oczach Leah pojawiły się łzy.

- Łupież - mruknęła Nicole, ale Leah nie miała poję­cia, o co chodzi.

Nicole szczotkowała, a w tym samym czasie Regan nakładała na twarz Leah maseczkę z mąki kukurydzia­nej. Kiedy maseczka zaschła, obie wzięły się do mycia głowy. Po czwartym mydleniu szamponem, tłuszcz i brud zaczęły się poddawać.

- Nie dam się za to posiekać, ale zdaje mi się, że widzę przebłyski rudego - powiedziała Nicole.

Tak lekkiej głowy Leah nigdy przedtem nie miała, mimo że jeszcze nie wyschły jej włosy. Zresztą, nie zdążyły, bo Nicole zaczęła obficie wcierać w nie majo­nez. Potem owinęła głowę Leah bardzo gorącym ręczni­kiem i zostawiła dziewczynę w ciemnym pokoju, z głową odchyloną do tyłu i plasterkami surowych ziemniaków pod oczami.

Wesley, nieustannie myślała Leah. Jestem jego żoną, naprawdę, więc warto znieść to wszystko.

Wieczorem znowu umyto jej głowę i wypłukano w de­szczówce z sokiem cytrynowym, octem oraz rozmarynem. Nicole zakryła wszystkie lustra po drodze z pokoju Wesleya do miejsc kaźni, dlatego Leah nie zdawała sobie sprawy z własnego wyglądu, ale kiedy opadła na łoże, miała świadomość, że pachnie lepiej.

Niemniej jednak, przeraziła ją wiadomość, że Nicole i Regan oczekują od niej codziennej zmiany bielizny oraz kąpieli. Wydawało jej się przedtem, że tych wszystkich potwornych zabiegów dokonano raz na zawsze. Niestety, na trzeci dzień znowu wepchnięto ją do wanny. Kobie­tom bardzo zależało na zmiękczeniu skóry Leah, na której przez lata harówki powstały liczne odciski. Łokcie i kolana obdarto jej niemal do żywego mięsa, potem natarto sokiem z cytryny i kremem truskawkowym.

Nieustannie też trwały wykłady. Nicole uczyła Leah, jak dbać o ciało i włosy nawet wtedy, gdy cały dzień spędza się w polu. Ponieważ Leah nie umiała czytać, wbijano jej do głowy przepisy na kremy, maseczki, szam­pony i odżywki do włosów. Leah musiała je powtarzać bez końca, póki nie zapamiętała tak doskonale, że mogła­by wszystkie wyrecytować przez sen.

Po dwóch tygodniach pracy, Nicole zanurzyła dłonie w czystych, miękkich i lśniących włosach Leah i spytała:

- Jak myślisz, Regan, możemy jej pokazać?

- Poczekaj - roześmiała się Regan. - Włóż to, Leah. - Wyciągnęła do niej rękę z eleganckim jedwabnym szla­frokiem z ciemnozielonej tafty, ozdobionym wyszywanymi barwnymi ptaszkami.

- Nie mogłabym - zawahała się Leah, ale spojrzenie Nicole rozwiało jej wątpliwości. Zsunęła z siebie zwykłą muślinową sukienkę i po chwili, z oczami szeroko roz­wartymi ze zdziwienia, poczuła dotyk jedwabiu. - Jaki miły.

- Dobrze, a teraz stań tutaj - zakomenderowała Re-gan i zaczęła poprawiać pozę Leah przed wysokim lu­strem, na którym wisiało prześcieradło.

Efektownym gestem ściągnęła płótno z lustra. Leah początkowo nie zareagowała, gdyż w ogóle nie zrozumia­ła, kogo widzi przed sobą. Potem obróciła się, żeby sprawdzić, kto stoi z tyłu, ale odbicie też się poruszyło, więc znieruchomiała.

Kobieta w lustrze była nie tylko urodziwa, lecz wręcz piękna. Długie, złocistobrązowe włosy spływały jej po ra­mionach aż na plecy, a wielkie, intensywnie zielone oczy nadawały wyraz regularnej, owalnej twarzy z pełnymi, zmysłowymi ustami. Leah nieufnie sięgnęła dłonią do policzka, żeby się uszczypnąć. Chwilę potem padła z wra­żenia na łóżko. Regan i Nicole śmiały się do rozpuku.

- Chyba nam się udało - powiedziała Regan z trium­fem i dumnie podniosła głowę. - Musimy ją komuś poka­zać. Tak na próbę, natychmiast.

- Jeszcze za wcześnie - ostrzegła Nicole.

- Chodź, Leah - powiedziała Regan, biorąc ją za rękę. Poprowadziła podopieczną przez nie znaną jej część domu. Szły przez długie korytarze i obszerną jadalnię.

- Czy ten dom gdzieś się kończy?

- Nauczysz się, jak po nim chodzić. Teraz idziemy do gabinetu Travisa.

- To brat Wesleya?

Regan parsknęła śmiechem.

- Zwykle to Wesley jest dla wszystkich „braciszkiem Travisa".

- Dla mnie nie - stanowczo oświadczyła Leah. Travis siedział za olbrzymim biurkiem, przed sobą miał otwarte księgi rachunkowe. Towarzyszył mu jeden z urzędników. Regan popchnęła Leah przed biurko, urzędnik podniósł głowę i otworzył usta ze zdziwienia. Travis spojrzał na niego i przeniósł wzrok na Leah.

- Dobry Boże! - powiedział, zasysając powietrze przez zęby. - To przecież nie...

- To ona - z dumą powiedziała Regan.

- Niech przyniosą nam herbatę, a ty przestań wy­trzeszczać gały! - nakazał Travis urzędnikowi. - Siadaj, Leah... tak masz na imię, prawda?

Leah skromnie przysiadła na podsuniętym przez Travisa tapicerowanym krześle, jakby zawsze traktowano ją jak damę. Szlafrok nieco jej się rozchylił, odkrywając sporą część dekoltu, który Travis mierzył wzrokiem z ukontentowaniem. W końcu podniósł oczy i napotkał groźne spojrzenie Regan.

- Trochę urosła tu i ówdzie, co? - rzucił, szczerząc zęby. Zaraz też dwie służące wniosły herbatę, a kamerdyner srebrną tacę. Wrócił urzędnik Travisa i natychmiast za­gapił się na Leah.

- Wynocha, wy wszyscy - zarządził Travis.

Leah siedziała bez ruchu i odwzajemniała wszystkie spojrzenia, ciekawa, kim są tamci ludzie i na czym pole­ga ich praca.

Kiedy służba opuściła gabinet, Travis nalał herbaty dla Leah i z wielką uprzejmością podał jej maleńką porcelanową filiżankę.

- Jestem głodna - powiedziała Leah i hałaśliwie pod­sunęła krzesło do biurka, tam gdzie stała taca z ciastka­mi i kanapkami. Głośno wessała herbatę przez zęby, odstawiła mokrą filiżankę na blat, potem złapała trzy ciasteczka naraz, rozgniotła je na spodku, nalała śmie­tanki ze srebrnego dzbanka i łyżeczką od herbaty zaczę­ła zajadać tę masę. W połowie tej czynności podniosła głowę i zauważyła, że Travis, Regan i Nicole dziwnie się na nią gapią.

Nicole pierwsza doszła do siebie.

- Chyba mamy przed sobą jeszcze trochę pracy - po­wiedziała spokojnie i upiła łyczek herbaty.

- To pracujcie - burknął Travis. Leah pałaszowała swoje danie.

Trzy dni później Leah zaklinała się, że nie znosi tych maleńkich filiżanek i spodeczków, które co prawda ślicz­nie wyglądają, ale zupełnie nie trzymają się rąk. Regan odgrażała się, że ją zamorduje, jeśli jeszcze jedna sztuka kosztownej importowanej porcelany rozleci się na ka­wałki, więc Leah ze wszystkich sił starała się nauczyć, jak sobie z tym radzić.

- Co za różnica, jak jesz, dopóki jedzenie wpada ci do środka? - uniosła się, kiedy Nicole skorygowała jej spo­sób posługiwania się widelcem.

- Pomyśl o Wesleyu - Nicole przywołała zdanie-klucz, które nigdy nie zawodziło. Wesleyem można było Leah zmuszać do cierpliwości i zachęcać do nauki niezbędnych manier. Obie z Regan wydobyły zresztą od niej całą histo­rię znajomości z Wesem i wiecznej do niego miłości.

Po dwóch miesiącach pobytu Leah na plantacji Stan­fordów, w rzece znaleziono zwłoki jej ojca. Travis opłacił piękny pogrzeb. Pierwszy raz od ślubu z Wesleyem Leah zobaczyła braci i siostry. Wszyscy przybrali na wadze, lgnęli do ludzi, którzy wzięli ich do domów; poza tym żadne z ich nie miało ani jednego sińca. Na widok Leah robili wielkie oczy, niezupełnie pewni, kogo mają przed sobą, a potem wrócili do swoich nowych rodzin. Leah roniła łzy radości, ciesząc się ich szczęściem.

Raz spojrzała ponad trumną ojca i pochwyciła spoj­rzenie pięknej młodej kobiety. Zanim jednak przyjrzała się jej dokładnie, Regan dźgnęła ją w bok i Leah odwró­ciła głowę. Po chwili już tej kobiety nie zobaczyła.

- Kto to był? - spytała później.

- Kimberly Shaw - drętwo odpowiedziała Regan. Kobieta, dla której miał być Wesley, pomyślała Leah, odczuwając zadowolenie. Miał być dla niej, ale to ja go mam.

Spotkanie z Kimberly zmobilizowało Leah do jeszcze bardziej wytężonej pracy. Chciała zadowolić Wesleya, kiedy wróci na wiosnę.

Leah swobodnie odstawiła spodeczek z filiżanką, jak­by zawsze umiała elegancko jeść i pić, pochyliła się do Travisa i przesłała mu uroczy uśmiech.

- Czy sądzisz, że ta nowa odziarniarka do bawełny przyspieszy produkcję? A czy rynek na bawełnę nie za­łamie się przez to tak, jak tytoniowy?

Regan i Nicole rozparły się na krzesłach i z przyjem­nością obserwowały swą protegowaną. Miesiące pracy owocowały, egzamin wypadał pomyślnie. Żadna z nich nigdy nie próbowała tłumaczyć Leah, o czym rozmawiać, jedynie jak wymawiać słowa. Zaskoczyło je więc, że dziewczynę najbardziej zainteresowała praca na planta­cji. Ale przecież było to oczywiste. Leah nie umiała czytać, a one jej tego nie uczyły, rozmawiała więc o tym, co znała z doświadczenia.

Regan pomyślała z niesmakiem, że Travisa to bierze. Czasem, kiedy mówiła mu o kłopotach z utrzymaniem domu, widziała w jego oczach mgłę znudzenia, kiedy jednak Leah wypytywała o jego ukochane uprawy, konie i kuźnię, Travis cały zamieniał się w słuch.

- Rano - mówił właśnie - możesz jechać ze mną i rzu­cić okiem na tytoń.

- Nie - cicho sprzeciwiła się Nicole. - Jutro Leah wraca ze mną do domu. Za długo mnie tam nie było, a już czas, żeby ją ubrać.

- Jak na mój gust, to ona jest ubrana - oświadczył Travis, akceptująco przyglądając się głęboko wyciętej muślinowej sukience.

- Travis - ostrzegawczo rzuciła Regan, gotowa powie­dzieć mu, co sądzi o spojrzeniach, jakimi częstował Leah.

Nicole roześmiała się i przerwała kłótnię w zarodku.

- Nie, Leah musi jechać ze mną. W końcu przysłano te materiały, które zamówiłam, a krawcowa jest tam. Poza tym, zacznę ją uczyć, jak gospodarować na planta­cji. Musi zacząć od czegoś mniejszego niż ten twój kolos, Travisie.

Travis zrobił złą minę, ale zaraz się uśmiechnął i po­całował Leah w rękę.

- Będzie mi tutaj bardzo brak twojej miłej buzi, ale Clay się tobą zaopiekuje.

Potem Regan weszła z Leah do sypialni Wesa.

- Nicole ma u siebie całą armię francuskich szwaczek. Razem z Clayem była w zeszłym roku we Francji i sprowadziła stamtąd mnóstwo ludzi, których znała, kie­dy jeszcze tam mieszkała. Jej krawcowa szyła dla królo­wej. A teraz śpij dobrze, bo rano wyjeżdżasz. Dobranoc. Leah zdjęła sukienkę, przerobioną ze starego stroju Nicole, włożyła czystą koszulę nocną i wślizgnęła się do łóżka. Pomyślała, że to dopiero lipiec. Czekała ją jeszcze zima i dopiero wiosną Wesley miał do niej wrócić. Dotknę­ła swych puszystych, czystych włosów ze świadomością, że wygląda teraz zupełnie inaczej niż przedtem, i modliła się, żeby zadowolić męża. Najbardziej ze wszystkiego na świe­cie pragnęła, żeby Wesley był z niej zadowolony.

- Będę dla ciebie najlepszą żoną świata - szepnęła jeszcze i zasnęła.

Rano, tuż przed świtem, Travis odprowadził Nicole i Leah na przystań. Przez pięć miesięcy, spędzonych w tym miejscu, Leah prawie nie widziała plantacji, tyle co z okna. Nieustannie spędzała czas z Regan i Nicole, ucząc się eleganckiego chodzenia, wymowy, zachowania przy stole, siedzenia, stania i wielu innych potworności, wymyślonych jakby specjalnie dla niej.

Na przystani Travis pochylił się i pocałował ją w poli­czek. Leah dotknęła tego miejsca na twarzy i spojrzała na niego zdziwiona.

- Będzie nam ciebie brakowało - zawołał, kiedy przewoźnik pomógł jej wejść na łódź.

Z uśmiechem machała dłonią, póki przystań nie zniknę­ła jej z oczu. Pomyślała, że było jej tam cudownie, a wszy­scy traktowali ją ciepło, uprzejmie i z mnóstwem sympatii. Chwilami niemal zapominała jak to jest, kiedy czuje się gniew przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Odwróciła się do Nicole, czując na sobie jej baczne spojrzenie.

- Gdyby jeszcze przyjechał Wesley, byłoby tak, że lepiej już nie może być - powiedziała ze śmiechem i uściskała ją.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz - mruknęła Nicole właściwie do siebie samej, i spojrzała w inną stronę.

0x01 graphic

Na przystani plantacji Arundel na Nicole czekali z powitaniem dwaj identyczni chłopcy, sześciolatkowie, i mniej więcej siedemnastoletnie bliźnięta, które przed­stawiono Leah jako Alexa i Amandę. Clay nie mógł się doczekać, kiedy inni przestaną obściskiwać jego żonę, wreszcie wziął ją w ramiona i zakłopotał niezwykle na­miętnym pocałunkiem, po czym oboje odeszli, patrząc sobie w oczy i prowadząc po jednym z chłopców.

- Oni tak zawsze - mruknął Alex z lekkim niesma­kiem.

- Oni się kochają, ty idioto - prychnęła Amanda i zwróciła się do Leah: - Czy chciałabyś obejrzeć dostar­czone materiały? Wujek Clay mówił, że są dla ciebie.

- Osobiście mam lepsze rzeczy do roboty, jeśli panie pozwolą - oświadczył Alex, dosiadł pięknego deresza i odjechał.

- Nie potrzebujemy go - powiedziała Amanda. -Chodź, musimy się pośpieszyć. Madame Gisele robi się okropna, kiedy musi na kogoś czekać. Ale gdyby za bardzo tobą chciała rządzić, przypomnij jej, że może wrócić do Francji. To ją ucisza, przynajmniej na kilka minut.

Amanda i Leah szły razem, pierwsza nieustannie szczebiotała, druga przyglądała się z zainteresowaniem porannemu rozgardiaszowi. Ludzie wychodzili na dwór i wchodzili do budynków, które jakby wyrastały setkami. Leah o wszystko pytała.

- Dom nadzorcy, czworaki, lodownia, stajnie, kuchnia - informowała Amanda. - Madame czeka na nas na górze.

- pociągnęła Leah przez ganek na tyłach wielkiego cegla­nego domu, a potem po pięknych schodach w środku. Mi­jały stoliki ze świeżo ściętymi kwiatami. - Mamusia, to znaczy Nicole, lubi wokół siebie dużo kwiatów. Jesteśmy, madame - powiedziała Nicole do drobniutkiej kobiety z wielkim nosem i pełnymi żaru czarnymi oczami.

- Nie spieszyło wam się - powiedziała madame Gisele w tak dziwny sposób, że Leah ledwie ją zrozumiała.

- Ona ma taki akcent - szepnęła Amanda. - Ja też się musiałam przyzwyczajać.

- Uciekaj! - zakomenderowała madame. - Mamy przed sobą mnóstwo pracy, a ty nam tu zawadzasz.

- Już idę- powiedziała Amanda ze śmiechem, dygnę­ła i opuściła pokój.

- Nieznośna dziewczyna! - wybuchnęła madame, ale w jej głosie zabrzmiała nutka sympatii dla Amandy. Prze­niosła wzrok na Leah i zaczęła ją w myślach obmierzać.

- No tak, dobra figura, trochę szeroka w biuście, ale twój mąż to lubi, co?

Leah uśmiechnęła się, spłonęła rumieńcem i zaczęła studiować tapetę w pokoju na poddaszu.

- Podejdź bliżej, nie stój tam. Mamy dużo pracy. Po­każ mi, co ci się podoba, to będziemy mogły zacząć.

- Wykonała gest w kierunku półek, zajmujących całą jedną ścianę. Były pełne zwojów i bel materiału.

Leah wysunęła palec, żeby dotknąć granatowego aksamitu.

- Ja... nie wiem - powiedziała. - Wszystko mi się pod­oba. Nicole i Regan zwykle...

- Och! - przerwała jej madame Gisele. - Madame Re­gan tutaj nie ma, a Nicole bez wątpienia znalazła się w szponach namiętności i spędza czas z tym wspaniałym mężczyzną. Przez kilka dni nie będzie z niej żadnego Pożytku. No i już! Dlatego musisz się nauczyć polegać na sobie. Stań prosto! Żadna suknia nie ułoży się właściwie, Jeśli będziesz kulić ramiona. Miej w sobie trochę dumy.

Jesteś piękną kobietą, masz bogatego, przystojnego mę­ża, który niedługo wróci, a teraz sprawimy ci olśniewają­ce kreacje. Masz tyle powodów do dumy, więc okaż to!

Tak, pomyślała Leah. Ona ma całkowitą rację. Na­prawdę mogę być z niejednego dumna. Obróciła się w stronę materiałów.

- Ten mi się podoba. - Wskazała rdzawy aksamit.

- Dobrze. I który jeszcze?

- Ten. I ten... i jeszcze ten.

Madame Gisele przystanęła nieco z tyłu, spojrzała na Leah i roześmiała się krótko:

- Może i wyglądasz na przestraszoną, ale tak na­prawdę to nikogo się nie boisz, co?

Leah zaczęła się poważnie zastanawiać.

- Nicole i Regan są takie pewne siebie. Wszystko robią doskonale.

- Urodziły się do życia w dostatku... ale tacy ludzie, jak ty i ja... muszą się tego uczyć. Pomogę ci, oczywiście, jeśli się nie boisz ciężkiej pracy.

Leah tylko się uśmiechnęła, przypominając sobie cię­żar uprzęży na ramionach.

- Ludzie, którzy mieszkają w takich domach, nie wie­dzą nawet, czym naprawdę jest praca.

- Ty będziesz wiedzieć - roześmiała się madame Gisele. - Na pewno będziesz.

Dla Leah nastąpiły dni niezliczonych przymiarek, i poddawania się woli madame.

- Bielizna! - powtarzała bez końca mała kobietka. - O noszeniu na co dzień jedwabiu na tej paskudnej plantacji możesz zapomnieć, ale pod spodem będziesz prawdziwą damą.

Początkowo Leah szokowały półprzezroczyste stroje z indyjskiej bawełny, ale wkrótce je polubiła. Madame i jej pomocnice przygotowały wspaniały zestaw strojów, z wieloma zwykłymi sukienkami z wzorzystego muślinu i kilkoma kreacjami z jedwabiu i aksamitu, żeby w Ken­tucky Leah mogła pokazać się w towarzystwie, jakiekol­wiek by ono było.

Niezmiennie też madame pracowała nad jej pewno­ścią siebie.

- Teraz nazywasz się Stanford i masz prawo do przy­wilejów, które wiążą się z tym nazwiskiem.

Leah całkiem nieświadomie zaczęła się prościej trzy­mać, a po miesiącu zachowywała się tak, jakby zawsze schodziła na posiłek do jadalni i nosiła aksamitne suk­nie.

Kiedy skończyły się jesienne żniwa, Clay mógł pozwo­lić sobie na odpoczynek i zaczął spędzać więcej czasu z Leah. Każdego ranka wychodzili razem na naukę kon­nej jazdy.

- Lubię ją - powiedział któregoś wieczoru Clay do Nicole. - Jest taka poważna, zawsze chce być uprzejma i natychmiast próbuje się wszystkiego nauczyć.

- To dla Wesleya - powiedziała cicho Nicole, odrywa­jąc wzrok od szycia, rozłożonego na kolanie. - Zostawił ją po ich pierwszej nocy, wyjechał zaraz po ślubie, a ona i tak widzi w nim pępek świata. Mam nadzieję...

- Że co? - spytał Clay.

- Wesley jest bardzo podobny do Travisa. Kiedy któ­ryś z nich wbije sobie coś do głowy, bardzo trudno jest skłonić go do zmiany zdania.

- A o co ci chodzi?

- O Kimberly.

Clay prychnął z niesmakiem.

- Los go strzegł, że nie ożenił się z tą wiedźmą. Kimberly sądzi, że cały świat powinien jej padać do stóp i, niestety, zwykle tak się dzieje.

- Najczęściej za sprawą Wesleya. Nie wydaje mi się, żeby zapomniał ją bez trudu.

- Zapomni - powiedział Clay chichocząc. - Wes nie jest głupi. Kiedy spędzi kilka tygodni z taką pięknością jak Leah, nie przyjdzie mu nawet do głowy, że ktoś Podobny do Kimberly kiedykolwiek istniał.

Nicole miała własne zdanie na temat głupoty męż­czyzn, widzących ładną kobietę, ale zachowała je dla siebie. W milczeniu wzięła się z powrotem do szycia. . .


Zimą, kiedy tempo prac na plantacji zmalało, Leah odkryła tkanie. Nicole pokazała jej dom, w którym mie­ścił się warsztat tkacki, od którego Leah w ogóle nie mogła oderwać wzroku. Spod kobiecych dłoni wychodzi­ły przepiękne tkaniny i kapy. Fruwały czółenka, płynnie poruszały się pedały. Było to fascynujące.

- Chcesz spróbować, jak się pracuje na kroś­nie? - spytała postawna blondynka, niejaka Janie Langston.

- Nie jestem pewna, czy potrafię - odparła Leah z wa­haniem. Miała wrażenie, że na krośnie są tysiące wąt­ków. Metalowy grzebień, przymocowany do drewnianej listwy, przekładał je przez sznurkowe pętle.

- Może jednak spróbujesz - zachęcała Janie, kiedy Leah z szacunkiem dotknęła utkanego kawałka.

- Chętnie - zdecydowała się Leah.

Nicole oprowadzała ją jeszcze po innych częściach posiadłości, ale Leah niewiele z tego widziała. Jej myśli cały czas krążyły wokół widzianych materiałów.

- Naprawdę sądzisz, że umiałabym coś takiego zro­bić? - spytała Leah w chwili, gdy teoretycznie powinny ją zajmować mleczne krowy. Dojenia krów miała dość, odkąd nauczyła się chodzić, więc ten widok nie wzbudził jej zainteresowania. Gdyby za to mogła stworzyć coś równie pięknego...

- Tak. Chciałabyś teraz wrócić do warsztatu? Oczy Leah zabłysły.

Przez następne kilka miesięcy rzadko oddalała się na więcej niż kilka metrów od Janie, która uczyła ją dosłow­nie wszystkiego: pielęgnacji i strzyżenia owiec, barwie­nia wełny, przygotowywania krosna do pracy i samego tkania. Leah chwytała wszystko w okamgnieniu, jakby urodziła się z czółenkiem w dłoni.

Wieczorami siadywała przy kołowrotku. Nauczyła się, jak prząść, by nitka była równa i cienka. We dnie usta­wiała stołek przy krośnie z osnową i bezbłędnie splatała wątki według zawiłych wzorów Janie, ani na chwilę nie tracąc cierpliwości.

W styczniu Janie powiedziała jej, że przyszedł czas na wymyślanie własnych wzorów.

- Ale ja nie umiem czytać - powiedziała Leah.

- Inne tkaczki też nie umieją. Najpierw musisz na­uczyć się rysowania swojego wzoru.

W następnych tygodniach Nicole dwukrotnie zastała Leah śpiącą nad stołem, pokrytym skomplikowanymi ornamentami. Budziła ją i odprowadzała do łóżka. Po drugim takim zdarzeniu Clay zaprosił rano Leah do swego gabinetu.

- Może ucieszy cię taki prezent - powiedział, wręcza­jąc jej tomisko oprawne w niebieską skórę.

- Ale ja nie... - zaczęła.

- Otwórz.

Zobaczyła białe stronice i spojrzała na Claya ze zdzi­wieniem.

Clay stanął obok niej.

- Na oprawie jest napis „Plantacja Arundel". Co roku daję do zrobienia kilka takich tomów, żeby mieć w czym prowadzić księgi rachunkowe. Nicole opowiedziała mi o twoich wzorach tkackich, więc pomyślałem, że może jeden przyda ci się do rysowania. Będziesz mogła zabrać taką księgę do Kentucky.

Ku całkowitemu zaskoczeniu Claya, Leah opadła na krzesło, mocno przycisnęła tom do siebie i zaczęła pła­kać.

- Czy zrobiłem coś nie tak? - spytał niepewnie. - Nie podoba ci się podarunek?

- Wszyscy są dla mnie tacy mili - szlochała Leah. - Wiem, że to z powodu Wesleya, ale i tak...

Clay ukląkł przed nią i wziął ją delikatnie pod brodę.

- Chcę, żebyś dobrze posłuchała tego, co ci powiem. I masz w to uwierzyć. Początkowo rzeczywiście wzięli­śmy cię dlatego, że Wes się z tobą ożenił, ale już od wielu miesięcy całkiem o tym zapomnieliśmy. Nicole, ja, i na­sze dzieci, bardzo cię polubiliśmy. Przypomnij sobie, jak opiekowałaś się chłopcami, kiedy złapali odrę na święta. Dobrocią i miłością odpłaciłaś nam z nawiązką za to, co my zrobiliśmy dla ciebie.

- Ale was wszystkich tak łatwo kochać - odpowiedzia­ła przez łzy. - Wy daliście mi wszystko, a ja tak mało zrobiłam dla was.

Clay wstał ze śmiechem.

- No dobrze, jesteśmy kwita. I nie chcę więcej słyszeć o tym, ile dla ciebie zrobiliśmy. A teraz muszę wziąć się do pracy.

Leah zerwała się i spontanicznie zarzuciła mu ręce na szyję.

- Dziękuję za wszystko.

Clay odwzajemnił uścisk.

- Gdybym wiedział, że tak mi to wynagrodzisz, daro­wałbym ci tę plantację. No, wracaj teraz do krosien.

Z uśmiechem na twarzy Leah opuściła gabinet. W lutym przyjechali po nią Regan i Travis.

- Miałeś ją już wystarczająco długo - powiedział Tra-vis do Claya i obdarzył Leah szerokim uśmiechem. Re­gan wypomniała mu wcześniej z lekką dezaprobatą, że gdy tylko odkrył urodę Leah, szybko wybaczył jej wciąg­nięcie Wesleya w pułapkę.

Mając łzy w oczach, Leah wyściskała Armstrongów na pożegnanie.

- Aha - powiedział Clay z radosnymi ognikami w oczach. - Może ucieszy cię mały prezent. - Skinął gło­wą w kierunku drewnianej skrzynki, stojącej z resztą paczek na pomoście.

Leah podeszła zaciekawiona. Za skrzynką stały krosna

- pięknie wykonana rama z wiśniowego drewna, z mo­siężnymi okuciami.

Leah gapiła się oniemiała, a Clay otoczył ją ramie­niem.

- Dają się złożyć, więc będziesz je mogła wziąć ze sobą do Kentucky. Tylko nie zacznij beczeć, bo zabiorę - ostrzegł.

Leah uściskała go jeszcze raz, a Travis obiecał, że przyśle kogoś po krosna. Leah nie miała ochoty rozstawać się z nimi nawet na kilka dni. Zerwała długą, podo­bną do grzebienia trzcinę i mocno ścisnęła w dłoni. Travis wsadził ją do małej łódeczki. Stała w niej potem, trzymała trzcinę i machała do Armstrongów, póki przy­stań nie zniknęła jej z oczu.

W drodze powrotnej na plantację Stanfordów, Regan zasypała ją setkami pytań. Jednocześnie notowała w my­ślach zmiany, jakie w niej dostrzegła. Leah trzymała się prosto, patrzyła ludziom w oczy, a jej ruchy nabrały wdzięku.

Kiedy szły do domu, Regan pomyślała, że Leah może już stawić czoło wszystkiemu. I wtedy spojrzała na ga­nek. Z dłonią starannie upozowaną na balustradce, stała tam Kimberly Shaw. Jasne włosy miała zaczesane do tyłu, toteż pukle spadały jej na szyję. Kruche piękno dziewczyny podkreślała jedwabna suknia i dopasowana, intensywnie różowa narzutka

- Czy to jest Wesleyowa Kimberly? - spytała Leah szeptem.

- To ty jesteś żoną Wesleya, pamiętaj o tym, Leah - powiedziała Regan cicho, gdy dziewczyna zeszła ze schodków i zaczęła się do nich zbliżać.

- Kimberly! - zawołał radośnie Travis. - Tak dawno cię nie widzieliśmy. - Złapał ją za ramiona i pocałował w policzek. - To jest Leah, moja bratowa. Czy już się znacie?

- Tylko przelotnie - odparła Kimberly uroczym, aksa­mitnym głosem i wyciągnęła przed siebie rękę. - Jestem Kimberly Shaw.

Regan z niezadowoleniem stwierdziła, że Leah mięk­nie. Kim miała w sobie niepowtarzalną słodycz, która sprawiała, że ludzie tańczyli, jak im zagrała.

- Miło mi cię poznać - cicho powiedziała Leah.

- Jeśli panie mi wybaczą - rzucił Travis - to zajmę się Pracą, obowiązki czekają.

Odszedł, a Regan zaprosiła Kimberly na herbatę.

- Jeśli nie przeszkadzam - zaczęła Kim - to chcę prze­kazać parę słów.

- O Wesleyu? - spytała Leah z wielkim zainteresowa­niem, idąc za Kim na górę.

- Nie miałaś od niego wiadomości? - spytała Kim, unosząc brwi.

- A ty? - wtrąciła się Regan, pokazując drogę do salo­niku, gdzie służba miała podać herbatę.

- Niezbyt często - skromnie powiedziała Kim. Kiedy usiadły, odezwała się znowu. - Chcę przedstawić sprawę uczciwie. W zeszłym roku byłam, delikatnie mówiąc, bardzo wyprowadzona z równowagi tym, co się stało. Przez wiele miesięcy nie miałam ochoty nawet słuchać o Wesleyu.

Leah splatała i rozplatała palce na podołku. Tak mało myślała dotąd o tym, co musiała czuć Kimberly, tracąc kochanego mężczyznę.

- Jak wiecie - ciągnęła Kim - planowaliśmy z Wesleyem i moim bratem, Stevenem, wspólną podróż do Kentucky. Tak się cieszyłam na tę jazdę z... z... - Urwała, bo podano herbatę.

Po wyjściu służącej odezwała się Regan.

- Nie przyszłaś chyba opowiadać nam o zeszłorocz­nych planach, więc co cię tu sprowadza?

Wielkie łzy zaperliły się w ślicznych oczach Kim.

- Od tego wydarzenia w kościele moje życie zamieni­ło się w koszmar. Regan, ty sobie nie umiesz wyobrazić, jak to jest. Wszyscy się ze mnie śmieją. Ile razy pójdę do kościoła, ktoś zawsze przypomni, że tak mnie wystawiono do wiatru. - Spojrzała na Leah, która wciąż wpatrywała się w swoje dłonie. - Nawet dzieciaki składają o tym rymowanki. - Ukryła twarz w dłoniach. - To straszne. Nie mogę już tego znieść.

Wbrew sobie Regan poczuła współczucie.

- Co możemy dla ciebie zrobić, Kim? Poproszę Travisa, żeby porozmawiał z ludźmi albo...

- Nie - odparła Kim. - Muszę wyjechać, to jedyny sposób. Leah... - powiedziała błagalnie. - Nie znasz mnie, ale przyszłam prosić cię o przysługę, możesz ocalić mi życie.

- W jaki sposób? - spytała Leah z powagą.

- W ostatnim liście do mnie Wes pisał, że wraca w końcu marca i wtedy wy dwoje, razem z moim bratem, wyruszacie do Kentucky.

Jeszcze miesiąc, pomyślała Leah. Za miesiąc Wes będzie w domu, a ja będę jego najprawdziwszą żoną.

- Pozwól mi jechać z wami. Mogłabym podróżować ze Stevenem. Pojechalibyśmy gdzieś, gdzie nikt nie wie, jak mnie potraktowano. Proszę cię, Leah. Wiem, że nie mam do tego prawa, ale to z twojego powodu...

Regan wstała i przerwała potok wymowy Kim.

- Myślę, że chcesz od Leah zbyt wiele. Moim zdaniem nie powinna...

- Proszę, Leah - powtórzyła Kim. - Może w Kentucky znajdę męża. Tutaj wszyscy się ze mnie śmieją. To takie żałosne, naprawdę żałosne, a ty już masz Wesleya, jedy­nego mężczyznę, którego kiedykolwiek kochałam, i...

- Dobrze - powiedziała Leah. - Możesz z nami jechać.

- Leah - powiedziała Regan. - Sądzę, że powinnyśmy to przedyskutować.

- Nie - odparła Leah, spoglądając na Kim. - To stało się z mojej winy, zrobię więc wszystko, co mogę, żeby choć w części ci to wynagrodzić.

- Nie masz takiego obowiązku - zaczęła Regan, ale Leah obdarzyła ją takim spojrzeniem, jakiego dotąd nigdy w jej obecności nie próbowała.

- Nalejesz nam herbaty? - spytała, i Regan posłusz­nie spełniła prośbę.

0x01 graphic

Leah zrobiła ostatnie ściegi na brzegu niebiesko-białej kapy i wygładziła tkaninę na kolanie. Usłyszała śmiech Janie i podniosła głowę.

- Czy to tylko moja wyobraźnia, czy naprawdę ręce ci się trzęsą?

Odpowiedziała uśmiechem.

- Może i trochę się trzęsą. - Zamilkła na chwilę. - Czy to był dzwon?

- Obawiam się, że nie. - Janie roześmiała się jeszcze głośniej.

- Nie zapomną zadzwonić, prawda? Chyba nie pozwo­liliby, żebym nie wiedziała o przyjeździe Wesleya?

- Leah - powiedziała Janie, kładąc jej rękę na ra­mieniu. - Travis i Regan też bardzo na niego czekają. Kiedy tylko ktoś spostrzeże łódkę, na pewno uderzą w dzwon.

Właśnie w tej chwili od strony przystani rozległ się głośny, metaliczny dźwięk.

Leah nie poruszyła się, ale krew odpłynęła jej z twa­rzy.

- Nie miej takiej przestraszonej miny - powiedziała Janie wesoło. - Chodź go powitać.

Leah powoli wstała, z powątpiewaniem mierząc wzro­kiem swą kreację. Włożyła tego dnia ciemnordzawą, ukośnie prążkowaną sukienkę, która akcentowała ka­sztanową barwę jej włosów i miała wysoką talię, ozdo­bioną czarnymi jedwabnymi wstążkami. Leah wplotła też wstążki w wysoko upięte włosy, skręcające się w ma­sę pukli.

- Ślicznie wyglądasz - mówiła właśnie Janie, kiedy wpadła Regan.

- Macie zamiar sterczeć tu cały dzień? - spytała ener­gicznie. - Nie chcecie go zobaczyć?

- Ależ chcemy! - westchnęła Leah. - Pewnie, że chce­my! - I wszystkie trzy biegiem opuściły warsztat.

Dwa tygodnie wcześniej Wesley zapowiedział Travisowi, że wraca wraz ze Stevenem około drugiego kwietnia. Był trzeci. Travis wysłał człowieka w górę rzeki, żeby wypatrywał łódki i dał znak, kiedy tylko ją zobaczy. Wiel­ki dzwon miał ściągnąć wszystkich chętnych na przystań, żeby mogli powitać powracających mężczyzn.

Biegnąc, Leah trzymała dłoń w kieszeni i dotykała przypiętej tam złotej monety, daru Wesleya sprzed wielu, wielu lat. Zastanawiała się, czy będzie zadowolony ze zmian, jakie w niej zaszły. Kiedy zbliżyły się do przystani i dojrzała Travisa zajętego rozmową, przystanęła. Wesleyu, będę dla ciebie najlepszą żoną na świecie. Nie pożałujesz straty swojej Kimberly.

Znalazła się na skraju ciżby ludzi, pchających się na powitanie, ale że wszyscy byli w ruchu, wkrótce Wesley mignął jej przed oczami. Podczas nieobecności jakby zmężniał. Dorównywał teraz rosłością Travisowi. Szero­kie ramiona okrywała mu skórzana bluza z frędzlami, które zdobiły także nogawki spodni. Na rzemykach, bieg­nących przez pierś, zwisały dwie sakiewki, z których jedna miała zawiły wzór z małych koralików. Głowę Wes­leya przykrywał kapelusz z szerokim rondem, wygląda­jący tak, jakby odbył drogę do Kentucky i z powrotem Przy kole od wozu.

Leah poczuła, że serce zaczyna jej bić jeszcze moc-niej. Coś ściskało ją w gardle. Na tę chwilę czekała wie­le lat.

- A oto i ona - powiedział Travis, klepiąc brata po ramieniu.

Gdy tylko wypowiedział te słowa, Leah zobaczyła, jak twarz Wesleya odmienia się, i w miejsce powitalnej radości zjawia się na niej chłód. Zawahała się.

Regan wzięła ją pod ramię.

- Chodź, on cię nawet nie poznaje. Leah wstydliwie podeszła do męża.

- Zmieniła się trochę, co? - powiedział dumnie Travis. - Myślałem, że padnę z wrażenia, kiedy tak się odczy­ściła.

Zarumieniona, ale bardzo zadowolona z komplemen­tu, Leah spojrzała na Wesleya, mrugając długimi rzęsa­mi. On jednak wpatrywał się w pole za jej głową.

- Musicie mi opowiedzieć, jakie plony zebraliście w zeszłym roku - powiedział. - Potrzebuję trochę ziarna do siewu, żeby zabrać do Kentucky. O! - Uśmiechnął się.

- Czy to jest Jennifer? - zawołał na widok nadbiegającej pięcioletniej córeczki Travisa i Regan. - Przepraszam - powiedział i zaczął przepychać się przez tłum do dzie­cka.

Przez chwilę panowało zbyt wielkie zakłopotanie, by ktoś mógł wydobyć z siebie słowo, rzucano tylko współ­czujące spojrzenia ku Leah. Tłum zaczął się rozstępować.

Leah, oszołomiona takim powitaniem, patrzyła, jak Wesley oddala się z Jennifer w kierunku domu.

- A to drań...! - zaczął Travis, ale Regan położyła mu rękę na ramieniu i pokręciła głową. - Pójdę z nim poroz­mawiać - stwierdził Travis i zostawił Leah z Regan na przystani.

- Leah... - odezwała się Regan.

- Zostawcie mnie samą - wykrzyknęła Leah. - Nie potrzebuję niczyjego współczucia. Byłam głupia, myśląc że coś między nami może się zdarzyć. Jestem przecież biedaczką z nadrzecznych bagien i siostrą dziwki, więc czemu miałby się zniżać, by patrzeć na mnie?

- Przestań! - rozkazała Regan. - Wesley nie jest taki. Może zszokowałaś go urodą. Bądź co bądź, nigdy nie widział cię takiej jak teraz.

Leah spojrzała na nią pogardliwie.

- Nie jestem taka głupia.

- Chodź do domu - popędziła ją Regan. - Travis z nim porozmawia i dowie się, co jest nie tak. - Wzięła Leah za ramię. - Proszę cię, chodź.

Leah pozwoliła się holować, ale na współczujące spoj­rzenia mijanych ludzi odpowiadała wysoko uniesioną głową.

Ledwie weszły do domu, usłyszały, że ktoś głośno krzyczy. Zrozumiały słowa i stanęły jak sparaliżowane.

- Oczekujesz ode mnie, że przestanę ją nienawidzić, bo ładnie się odczyściła? - grzmiał Wesley. - Nienawidzę jej od chwili ślubu, odkąd uniemożliwiła mi życie z ko­bietą, którą kochałem. Przez całą zimę ciężko harowa­łem, żeby wypocić z siebie tę nienawiść, ale nie mogłem. Nie mógłbym nawet zasnąć w tamtym domu, wiedząc że ma w nim mieszkać ta szmata. Zrujnowała mi życie, a ty teraz chcesz, żebym nagle nabrał na nią chęci tylko dlatego, że wymyła sobie twarz?

Regan nie pozwoliła Leah usłyszeć nic więcej, poza kilkoma potężnymi trzaśnięciami, które prawdopodob­nie oznajmiały bójkę między braćmi. Zaprowadziła ją na górę, do pokoju, który mieli dzielić małżonkowie, tam oparła się o drzwi. Była tak zszokowana, że odebrało jej zdolność poruszania się.

Natomiast Leah podeszła do szafy, w której jej nowe suknie wisiały między ubraniami Wesleya.

- Nie wezmę wiele - odezwała się. - Ale potrzebuję coś na siebie. Może będziecie mogli sprzedać resztę, i w ten sposób zwróci się część kosztów tego, co mi daliście.

Minęła dobra chwila, nim Regan zdołała zareagować.

- O czym ty mówisz? - spytała.

Leah niezdarnie złożyła dwie sukienki. Drżała na całym ciele.

- Wracam na farmę. Pracowałam tam przedtem i z pewnością będę mogła pracować dalej. Na własne utrzymanie mi wystarczy. Może Clay pozwoli mi zatrzy­mać krosna, to dorobię sobie tkaniem.

- Uciekasz? - Regan aż się zachłysnęła. Leah obróciła ku niej twarz pełną wściekłości.

- Możecie wszyscy mieć mnie za nic i myśleć, że nie jestem wiele warta, bo wyrosłam tam, gdzie nie żyje się elegancko, ale ja mam swoją dumę i nie zostanę tam, gdzie spotyka mnie nienawiść.

- Jak śmiesz?! - wysyczała Regan przez zaciśnięte zęby. - Aż do dzisiaj nikt nie traktował cię inaczej, jak tylko z szacunkiem. Jak śmiesz insynuować, że jest inaczej?

Kobiety stały twarzą w twarz, niemal stykając się no­sami, póki Leah się nie odwróciła.

- Przepraszam - szepnęła. - Wybacz mi, proszę.

- Leah - cicho powiedziała Regan. - Nie rób nic, cze­go mogłabyś żałować. Wiele dałabym za to, żebyś nie usłyszała tego, co powiedział Wes, ale trudno, stało się. Mimo to jestem pewna, że można znaleźć jakieś rozsądne rozwiązanie.

- Na przykład? - Leah obróciła się gwałtownie. - Czy mam z nim mieszkać w jednym domu? Mój ojciec zawsze mnie nienawidził, ale nie tylko mnie, wszystkich. W tym uczuciu nie było nic osobistego. Ale teraz mój... mój mąż nienawidzi mnie, i tylko mnie. Nigdy nie chciałam mu się narzucać. Wolałabym raczej, żeby ojciec mnie za­strzelił, niż żeby tak się skończyło. - Wróciła do szafy po słomiany kapelusik.

- Leah, nie możesz wrócić na twoją dawną farmę. Tam nie ma nic oprócz hodowli moskitów, a Travis po­wiedział, że w domu zimą zawalił się dach. Nie możesz...

- Jaki mam wybór? I nie mów, żebym została u was. Nigdy przedtem nie korzystałam z łaski, i teraz też nie będę.

- Niech szlag trafi tego Wesleya! - powiedziała Re­gan. - Myślałam, że rok mu wystarczy na odzyskanie rozumu. Gdyby tylko dobrze popatrzył, zobaczyłby, że Kimberly jest... - Zrobiła wielkie oczy i urwała. Spojrza­ła na Leah. - Posłuchaj. Co powiedzą ludzie, jeśli ty wrócisz na swoją farmę, a Wes ze Stevenem i Kimberly pojadą do Kentucky?

Leah westchnęła ponuro.

- Ludzi z mojej klasy nigdy nie było stać na luksus myślenia, co powiedzą inni. Kiedy z powodu dziecka twój własny ojciec wlecze cię za włosy do kościoła, trzymając ci pistolet przy głowie, to trudno o coś gorsze­go w życiu. Ludzie będą po prostu mówić, że jestem jeszcze jedną kurwą od Simmonsa i że wiedzieli o tym przez cały czas.

- Czy tego chcesz? Czy podoba ci się myśl, że w skle­pie albo w kościele ludzie będą szeptać na twój widok?

- Jako dziewucha Simmonsa nigdy nie miałam nic do powiedzenia w takich sprawach.

- Nie nazywasz się Simmons, tylko Stanford. Zapo­mniałaś o tym?

- Tym niech się nikt nie martwi. Dam Wesleyowi rozwód, albo zgodzę się na anulowanie małżeństwa, jak sobie będzie życzył. Nie ma dziecka, więc i on nie ma wobec mnie zobowiązań.

- Leah - powiedziała Regan, biorąc ją za ręce. -Usiądź tu, porozmawiamy. Nie możesz ciągle uciekać, kiedy coś się nie powiedzie. Ja też raź uciekłam od moich problemów, zamiast spróbować je jakoś rozwiązać. Przy­sporzyłam sobie w ten sposób wiele niepotrzebnych cierpień. Musisz myśleć o sobie, a nie poświęcać się dla jednego głupiego mężczyzny.

Pierwszy raz Leah zauważyła, że Regan jest zła na Wesleya.

- O, tak. Jestem na niego wściekła - uprzedziła jej Pytanie Regan. - Wesley nie ma pojęcia, przed czym został ocalony. Od dawna wiedziałam, ile jest warta jego najdroższa Kimberly, i skorzystałam z tego, że ani trochę jej nie przypominasz. Mieszkasz z nami prawie od roku i wszyscy, z Clayem i Nicole włącznie, bardzo cię polubi­liśmy. Do diabła z Wesleyem! Wydaje mi się niemal, że zasłużył sobie na Kimberly, tak mnie zirytował.

Nagle Regan urwała. - Jasne! - odetchnęła. - To jest to! - Wstała i przeszła kilka kroków. - Wiem, jak to wszystko rozwiązać. Po prostu... - Śmiech utrudnił jej mówienie. - Po prostu damy Wesowi to, czego we własnym wyobrażeniu chce: Kimberly.

- Dobrze - powiedziała Leah znużonym tonem i zgar­nęła swoje stroje. - Jestem pewna, że będą bardzo szczę­śliwi. A teraz, jeśli nie masz nic przeciw temu, pójdę sobie.

- Leah, nie! - zatrzymała ją Regan. - Posłuchaj, co ci powiem.

Tego wieczoru Leah się pięknie wystroiła na kolację. Włożyła ciemnozieloną suknię z głębokim dekoltem, znakomicie pasującą do jej oczu. Wbrew tym wysiłkom wyglądało na to, że nikt nie zauważył jej starań. W czasie posiłku panowała bardzo sztywna atmosfera. Wesley sie­dział z sińcem na szczęce, a Travis nadzwyczaj ostrożnie poruszał lewym ramieniem, jakby odczuwał ból. Regan, po kilku uwagach na temat połamanych mebli, przestała się odzywać. Mężczyźni jedli w milczeniu, kobiety także milczały, ale bardziej udawały, niż jadły. W końcu Leah wstała, nie mogąc już tego znieść.

- Chciałabym porozmawiać z tobą w bibliotece - po­wiedziała do czubka głowy Wesleya, a kiedy rzucił jej chłodne spojrzenie, odwzajemniła je wręcz lodowatym.

Nie odpowiedział, ale kiedy się odwróciła, usłyszała, że wstaje za nią.

Znaleźli się sami w bibliotece i Leah modliła się w myślach, żeby udało jej się powiedzieć wszystko to, co podsunęła jej Regan. Plan był dobry, i w ostatecznym rozrachunku umożliwiał jej wyjście z twarzą, mimo to chwilowo czuła do męża niechęć. Nie chciała mieć nic wspólnego z człowiekiem, który okazywał jej tak ostenta­cyjną nienawiść.

- Mam pewną propozycję, panie Stanford - zaczęła.

- Och, bez takich ceregieli. Możesz mówić do mnie po imieniu. Zapracowałaś sobie na to prawo - powiedział z pogardliwą nutą w głosie.

Leah, zwrócona do niego tyłem, rozczapierzyła palce jak szpony i kilka razy głęboko odetchnęła dla uspokoje­nia. Stanęła przed nim.

- Załatwmy to możliwie szybko, bo tak samo chcę być blisko ciebie, jak ty blisko mnie.

- W to wierzę - parsknął. - Niewątpliwie bardziej chciałaś mieć ten dom i tę śliczną suknię, niż mężczyznę wtrącającego się do twojego życia.

- Zupełnie teraz nie pojmuję, dlaczego spędziłam z tobą tamtą noc, ale nasz ślub jest faktem i chciałabym coś z tym zrobić.

- Oho, szantaż - powiedział z samozadowoleniem.

- Może - odparła, siląc się na spokój. - Mam plan. - Tym razem nie pozwoliła mu na żadne wtręty. - Wiem chyba, jak zadowolić nas oboje. Ty chcesz Kimberly, a ja chcę mieć znośny kąt, w którym mogłabym żyć.

- Plantacja Stanfordów ci nie wystarczy?

Zignorowała tę uwagę.

- Bardzo przepraszam cię za to małżeństwo i za ojca, który je wymusił. Przepraszam cię nawet za to..., że oddałam ci się tamtej nocy. No, ale tego nic już nie zmieni. Gdybym jednak zgodziła się na anulowanie mał­żeństwa, musiałabym mieszkać tu, w Wirginii, i znosić wszystkie plotki o tym, co się stało. Dlatego mam inny pomysł.

Zaczerpnęła głęboki oddech.

- Kilka tygodni temu twoja Kimberly przyszła tutaj i prosiła, żebyśmy wzięli ją z sobą. Miała nadzieję uciec w ten sposób przed gadaniem, jak to puszczono ją w trą­bę, no i liczyła na znalezienie męża w Kentucky.

Wesley wzdrygnął się na myśl o tym, że jego ukochana mogłaby mieć innego męża, ale Leah nie sprawiło to najmniejszej przyjemności.

- Wygląda na to - ciągnęła Leah - że nasze role są dokładnie odwrócone. Słyszałam, że mnie nienawidzisz, i ze nie zniesiesz mieszkania ze mną w jednym domu. Może nie uwierzysz, ale mam swoją dumę i nie chcę nikomu się narzucać, tym bardziej jeśli ten ktoś czuje do mnie wstręt. Oto, co wobec tego proponuję. Wyjeżdżamy we czworo z Wirginii, zgodnie z planem, ale gdy tylko znajdziemy się poza zasięgiem ludzi, których znasz, prze­stanę udawać twoją żonę, bo przecież nasze małżeństwo jest w istocie udawane, i zostanę, na przykład, kuzynką. Mogę też być kuzynką panny Shaw, jeśli trudno ci znieść pokrewieństwo ze mną. Kimberly będzie podróżować jako twoja narzeczona. W Kentucky załatwimy anulowa­nie naszego małżeństwa, albo poradzimy sobie inaczej, tak abyśmy oboje odzyskali wolność.

- A ile mam ci zapłacić za skorzystanie z tej wielko­dusznej propozycji?

Spojrzała na niego z pogardą.

- W drodze do Kentucky będę pracować w zamian za jedzenie i miejsce do spania, ale wkrótce po przyjeździe na miejsce założę tkalnię i sama zapewnię sobie utrzy­manie. Regan pożyczyła mi pieniądze, mamy w tej spra­wie swoją umowę. W nowym stanie twoje zobowiązania wobec mnie się kończą.

Spoglądał na nią z niedowierzaniem.

- Chcesz zwolnić mnie od tego małżeństwa, na które tak ciężko pracowałaś?

Ogarnęła ją furia.

- Nigdy nie proponowałam ci małżeństwa. Nie przy­szłam do ciebie, kiedy okazało się, że zaszłam w ciążę i noszę twoje dziecko. Nawet próbowałam to ukryć, ale kiedy ojciec się dowiedział, zbił mnie do nieprzytomno­ści. W kościele właściwie nie wiedziałam, co się dookoła mnie dzieje. Gdybyś nie był taki „szlachetny" i poczekał trochę, powiedziałabym, że nie chcę, żebyś się ze mną żenił. A teraz staram się wydostać nas oboje z tej sytu­acji. Jeśli nie możesz znieść myśli, że pojadę z tobą do Kentucky, daj mi znać, to wrócę na farmę po ojcu. Zresztą wydaje mi się, że i tak powinnam tam wrócić, bo nie jestem pewna, czy ja zniosę twoje towarzystwo. Teraz pójdę do Travisa i porozmawiam z nim o krokach, jakie należy podjąć, żeby rozwiązać to małżeństwo.

Wyszła, trzaskając drzwiami. Przez chwilę stała jesz­cze, oparta o nie z drugiej strony. Nigdy w życiu nie doprowadzono jej do takiej wściekłości. Nie udało się to nawet ojcu. Być może stało się tak, bo właśnie rozwiewa­ło się jej marzenie. Pian był dobry w ustach Regan. Nawet chciała zostać tkaczką i mieszkać z dala od ludzi, którzy zawsze przypominaliby, że jest „od tego pomylo­nego Simmonsa", ale przecież to było tylko nieosiągalne marzenie. Delikatnie pogładziła aksamit sukni. Na far­mie nie będzie potrzebowała aksamitów. Trzymając ple­cy prosto, poszła szukać Travisa.

Osłupiały Wesley siedział przez chwilę w milczeniu, potem cisnął kapeluszem w zamknięte drzwi. Nie wie­dział nawet, co budzi w nim więcej złości: to, że dziew­czyna go podsłuchała, czy to, że wszystko traktuje z takim spokojem. Zachowała się tak chłodno... no, może trochę się uniosła, ale z pewnością nie tego należałoby się spodziewać po kobiecie.

- Cholera! - zaklął pod nosem i poszedł po kapelusz. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, było wysłuchiwanie od kobiety, co i jak ma robić. Przez całe życie słuchał Travisa. Nawet jeszcze za życia rodziców Travis rządził swym młodszym braciszkiem. Kiedy Wes uczył się cho­dzić, to on dawał mu wskazówki. Travis zawsze był dorosły, nigdy nie był dzieckiem i nawet nie miał żad­nych dziecięcych wątpliwości, jak wszyscy pozostali śmiertelnicy.

Poza tym Travis nigdy nikogo nie potrzebował. Przejął prowadzenie większej części plantacji, zanim jeszcze skończył czternaście lat. Nie zdarzyło mu się w życiu, by przeczytał książkę, albo zrobił cokolwiek dla przyjemno­ści. Urodził się z wiedzą, że plantacja Stanfordów należy do niego, i bez wahania traktował wszystkich, z rodzica­mi włącznie, jak swoich pracowników.

Kiedy Travis poznał swą obecną żonę, zachowywał się wobec niej tak, jakby najął ją do pracy, i dlatego od niego uciekła. Żyjąc na własną rękę, zdobyła samodzielność, ale z pewnością nie zdołałaby tego osiągnąć, gdyby pozo­stawała w przytłaczającym cieniu Travisa.

Wesley zawsze pracował dla Travisa. Żeby przed tym uciec, zaczął podróżować po świecie. Pił w Paryżu szam­pana z pantofelka pięknej kobiety, kochał się z księżną w Anglii, a we Włoszech omal nie zakochał się w czarno­włosej śpiewaczce.

W końcu uznał, że sam siebie oszukuje. Był farmerem i nigdy nie znalazłby szczęścia z dala od ziemi. Ale w pięć minut po jego powrocie do domu, Travis zaczął mu wydawać polecenia. Właśnie wtedy Wesley postano­wił wynieść się na stałe. Mówiono, że w nowo przyłączo­nym stanie Kentucky jest dużo żyznej ziemi, pojechał więc sprawdzić. Spodobało mu się to miejsce i tamtejsi ludzie, żyjący z poczuciem, że świat jest w ruchu i nie­ustannie się zmienia. Kupił kilkaset akrów ziemi w po­bliżu miasteczka Sweetbriar, naprawił dom, który ktoś zbudował wiele lat wcześniej, i ostatni raz wrócił do Wirginii.

I byłby to całkiem zwykły powrót, gdyby jego życia nie odmieniło raz na zawsze spotkanie z panną Kimberly Shaw. Po raz pierwszy Wes czuł, że spogląda na prawdzi­wą kobietę, dumną z tego, że jest damą. Kimberly nie znała się na księgach rachunkowych, nie umiała nawet jeździć konno. Potrafiła za to szyć, suszyć kwiaty, ładnie dobierać kolory podczas malowania domu, a przede wszystkim spoglądać na mężczyznę tak, że czuł się na­prawdę mężczyzną.

Wesley zaczął sobie wyobrażać, jak będzie wracał z pola do ślicznego, małego domku, który Kimberly sama dla nich ozdobi, będzie kładł głowę na jej kolanach i słuchał o niepokojach, które nagromadziły się przez cały dzień. Bez wątpienia zbierze się ich zawsze co najmniej tuzin, a on, Wesley, będzie musiał znaleźć spo­sób by je wszystkie rozwiać. Kimberly potrzebowała go. Pierwszy raz w życiu czuł się kimś potrzebnym, a nie jeszcze jednym człowiekiem do roboty, równie dobrym jak każdy inny. Kiedy Kim na niego patrzyła, wydawało mu się, że ma pięć metrów wzrostu.

Wszyscy ostrzegali go przed jej absolutną bezradno­ścią, ale nikt nie pojmował, że właśnie tego było mu trzeba. Nie chciał tak jak Travis kobiety doskonalej, takiej, która jedną ręką prowadziłaby plantację, a drugą wychowywała dzieci. Kimberly była delikatna, uległa i potrzebowała ochrony przed trudami życia.

Stracił Kimberly! Tej zimy, kiedy tak harował na no­wej farmie, miał czas, żeby pożałować pochopnej decyzji i małżeństwa z córką Simmonsa. Znał jej historię, wie­dział, że została na farmie ojca, mimo że mogła stamtąd uciec. Opiekowała się rodzeństwem i pracowała za pię­ciu mężczyzn.

Wes był pewien, że Leah stanowi wzór wszelkich cnót. Gdyby umarł następnego dnia, zapisawszy jej w testa­mencie ziemię w Kentucky, poprowadziłaby tę farmę bez niczyjej pomocy, prawdopodobnie nawet lepiej od niego. Ale nikt z tych ludzi, którzy ostrzegali go, podobno dla jego dobra, nie zdawał sobie sprawy, że zawsze pragnął właśnie takiego bezradnego motylka, jak Kim.

Zmiął kapelusz i położył dłoń na klamce. Leah była jaka była, ale została jego żoną i miał wobec niej zobo­wiązania. Nawet jeśli sama rzuciła mu się w ramiona i nawet jeśli zamierzała wyciągnąć od niego trochę pie­niędzy, to przecież wykazał dość tępoty, by pozwolić się złapać, w pełni zasłużył więc na swój los.

Boże, chroń mnie przed zaradnymi kobietami, pomy­ślał i ruszył na poszukiwanie Leah.

0x01 graphic

Dwie minuty po wyjściu z biblioteki Leah zaczęła się trząść. Najpierw myślała, że to z gniewu, wkrótce jednak zrozumiała, że się boi. Przez ostatni rok starała się nie myśleć o tym, co będzie, kiedy Wesley powróci. Trzymała się nadziei, że mąż wyciągnie do niej ramiona i ją poko­cha. Tymczasem on publicznie ją odrzucił.

Gniew nie był dla Leah niczym nowym. Żyła nim, kiedy pracowała na farmie ojca. Powstrzymywał ją przed poddaniem się i klęską. Ojciec odebrał jej wszystko, z wyjątkiem gniewu i dumy. I jedno, i drugie okazało się potrzebne, by mogła stawić czoło Wesleyowi.

Teraz jednak gniew znalazł ujście i pozostał tylko lęk. Nie chciała samotnie wracać na farmę po ojcu. Cały rok spędziła u dwóch kochających się rodzin i wierzyła, że założy własną. Gdyby wróciła na bagna, bez wątpienia pozostałaby tam przez resztę życia. Może gdyby zajęła się tkaniem...

- Leah.

Głos Wesleya przerwał jej rozmyślania. Natychmiast wyprostowała ramiona. Nie miała pojęcia, jak długo użalała się nad sobą, stojąc w korytarzu.

- Słucham - powiedziała chłodno i zmobilizowała się do odparcia następnego ataku. Stała przed mężczyzną swoich marzeń. Kiedyś myślała, że gdy go zdobędzie, wszystkie jej kłopoty same znikną, tymczasem one dopie­ro się zaczynały.

- Przyszedłem cię przeprosić - zaczął, nie spuszczając z niej wzroku. Pomyślał, że jest całkiem ładna i ma w sobie wiele dumy. Jej brwi tworzyły ostre łuki, nadając twarzy zdecydowany wyraz. - Nie miałem jeszcze czasu, żeby dokładnie przemyśleć twój plan, ale zdaje się, że może coś z niego być. Nie wyobrażam sobie ani twojego, ani mojego pozostania w Wirginii, a mam przecież wo­bec ciebie zobowiązania.

- Nie - przerwała mu cicho. Oczy jej pociemniały.

- Nie masz żadnych zobowiązań. Zawsze dbałam o siebie sama i nadal tak pozostanie. Unieważnimy małżeństwo i uwolnisz się ode mnie.

W kąciku ust Wesleya pojawił się grymas, który jednak nie zwiastował rozbawienia.

- Jestem pewien, że potrafisz zaopiekować się dowol­ną liczbą ludzi, ale czy zamiast uprawiać to bagno, nie wolałabyś jednak jechać do Kentucky i zająć się - co ty takiego chciałaś robić - o, tkaniem?

Leah zdziwiła się na myśl, że wcześniej widziała coś w tym despocie, który postawił ją teraz dla żartu przed wyborem; wiedział przecież tak samo jak ona, że w rze­czywistości nie ma żadnego wyboru. Z jaką przyjemno­ścią wyrąbałaby mu prosto w oczy, co myśli o jego łasce! Ale duma dumą, jednak nie zamierzała palnąć głupstwa.

- Wolałabym jechać do Kentucky - rzuciła gniewnie.

- Ale chcę postawić sprawę jasno: mimo że nazywam się Simmons i nie jestem z twojej sfery, sama płacę za sie­bie. Nie będę dla ciebie ciężarem.

- Nigdy nie było o tym mowy. Jestem absolutnie pe­wien, że potrafisz sobie poradzić ze wszystkim - stwier­dził z lekkim niesmakiem.

Powiedziałby znacznie więcej, ale eterycznie szepnięte słówko „Wesley" kazało mu się odwrócić. Stała tam Kimberly, ustrojona w zwoje jasnoróżowego jedwabiu. Jej wielkie oczy były pełne łez.

Zanim Wes zdążył się poruszyć, Kim przycisnęła dłoń do rozchylonych warg i zaczęła się osuwać na podłogę, uroczo trzepocząc długimi rzęsami.

Wesley błyskawicznie chwycił ją i uniósł w ramionach. Otoczyła go różowa chmura, a on spoglądał w dół, zatroskany.

- Wody! - rzucił do Leah, która wrosła w ziemię. -I brandy! - dodał, kiedy wreszcie się odwróciła.

- Kochanie - szepnął, siadając z omdlałą Kimberly na długiej ławie pod ścianą.

Leah nigdy przedtem nie widziała, żeby ktoś mdlał. Była pewna, że Kimberly umiera. Podkasała dół sukni i popędziła w stronę kuchni.

- Leah! - zawołała za nią Regan i zaczęła ją gonić.

- Co się stało? Czy Wesley...?

- Brandy i wody! - krzyknęła Leah do głównej ku­charki. - Szybko! - Chwyciła tacę i odwróciła się do Re­gan. - Panna Shaw upadła przed chwilą na podłogę. Zdaje się, że umiera! -I biegiem ruszyła z powrotem.

- Kimberly mdleje regularnie! - wykrzyknęła Regan. - I nie dawaj jej za dużo brandy. Ona lubi sobie popić.

- Regularnie? - nie dowierzała Leah. - Musi być cho­ra. - Kiedy wróciła na miejsce wypadku, Kim leżała na ławie, a Wesley klęczał przy niej, trzymając ją za dłoń i całując po palcach.

- Jestem dla ciebie takim ciężarem, mój drogi Wesleyu - powiedziała cicho. - Taki jesteś dobry, że się mną opiekujesz, tym bardziej że nigdy nie będziemy... że ja nigdy nie będę...

- Cicho, kochanie - szepnął Wesley. - Wszystko się ułoży, zobaczysz. - Odwrócił się, zobaczył Leah i natych­miast zmienił ton. - Długo cię nie było. Masz, kochanie - zwrócił się znów do Kim, unosząc ją i podsuwając jej do ust kieliszek brandy.

Kimberly wypiła jednym haustem.

- Nie tak szybko, zakrztusisz się! - Zmitygował ją Wes­ley.

- Ojej. Sama nie wiem co robię, taka jestem poruszo­na. Co miałeś na myśli mówiąc, że wszystko się ułoży?

- Rzuciła okiem na Leah, która w milczeniu przyglądała się tej scenie.

Wes delikatnie odgarnął jej lok z twarzy.

- Pojedziemy we czworo do Kentucky, ty, ja, Steven i... Leah, a kiedy tylko moje obecne małżeństwo zostanie unieważnione, będziemy mogli się pobrać.

Przez chwilę Kim nie mogła z siebie wydobyć ani słowa.

- Jak będziemy podróżować? - spytała w końcu.

- Leah jako moja kuzynka, a ty jako narzeczona. Kim znowu rzuciła okiem na Leah.

- Czy nie można unieważnić tego małżeństwa tutaj na miejscu, w Wirginii?

Brew Wesleya nieznacznie drgnęła.

- Można, ale zgodnie z prawem Leah jest moją żoną i mam wobec niej zobowiązania. Gdyby tu została, zabi­łyby ją plotki.

- Oczywiście, kochanie - powiedziała Kim znużonym głosem, trzepocząc rzęsami. - Czy zdołasz mi wybaczyć ten brak taktu? O Boże! Chyba całkiem przemarzłam. Czy nie przyniósłbyś mi szala? Tak bardzo nie lubię sprawiać komuś kłopotu.

- Ty nigdy nie sprawiasz kłopotu - powiedział Wes i odszedł.

Kiedy jego kroki rozległy się na schodach, Kim otwo­rzyła oczy, usiadła i wytrzeszczyła oczy na Leah.

- Naprawdę zamierzasz zrezygnować z Wesleya?

- Dobrze się czujesz? - spytała Leah, wciąż zszokowa­na sceną omdlenia.

- Doskonale. Ale chętnie napiłabym się jeszcze bran­dy. Dobrze mi robi. To taka rekompensata za starania, żeby zadowolić Wesleya. On uwielbia, kiedy mdleję. Och, Leah, od razu wiedziałam, że jesteś miłą osobą, odkąd zgodziłaś się, żebym jechała z wami do Kentucky. Słysza­łam, jak dzielnie prowadziłaś tę potworną farmę. Bardzo nam się przydasz podczas podróży. Ja nie umiem goto­wać ani przenosić ciężarów, a konie mnie wprost przera­żają. To świetnie, że będziesz z nami. Na pewno bardzo się zaprzyjaźnimy. Oho, wraca Wesley. - Pospiesznie od­stawiła pusty kieliszek na tacę, ułożyła się na ławie i przybrała wygląd absolutnie bezradnej istoty.

- Proszę, kochanie - powiedział czule Wes, owijając ją szalem.

Oszołomiona Leah cofnęła się o krok i przyglądała się Kim, która pozwalała, by Wes traktował ją jak ciężką inwalidkę. Wreszcie Leah zabrała tacę i po cichu odnios­ła ją z powrotem do kuchni. Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać z tego, co zaszło przed chwilą. Wyznanie Kim, że Wesley uwielbia omdlenia, rozśmieszyło ją, ale świa­domość, że kobieta może przyciągać uwagę mężczyzny taką grą, budziła jej niesmak. Leah przysięgła sobie, że nigdy nie zemdleje, choćby miała tym sprawić największą przyjemność mężczyźnie.

Przez kilka dni udawało się jej unikać Wesleya, cho­ciaż niekiedy widywała go z okna albo zza rogu domu. Codziennie ubierała się z wielką starannością, w końcu uświadomiła sobie, że chce zwrócić na siebie jego uwa­gę. Pierwszego dnia włożyła do spania najładniejszą koszulę, tak na wszelki wypadek, mąż trzymał się jednak od niej z daleka. Kiedy się spotykali, okazywał jej chłod­ną uprzejmość, ale nic więcej. W miarę jak postępowały przygotowania do podróży, Leah znajdowała coraz sil­niejsze oparcie w dumie. Za nic nie pozwoliłaby się zranić Wesleyowi.

Świt w dniu wyjazdu był bezchmurny. Wóz załadowa­no po brzegi, a na górze Travis przymocował płócienną płachtę. Wesley siedział na koźle z lejcami w dłoni. Z ty­łu kołysała się przyczepiona do deski klatka z kurczaka­mi, a mleczna krowa miała samodzielnie iść za wozem, na postronku.

- Będzie nam cię brakowało - powiedziała Regan, ściskając Leah. - Dyktuj listy Wesleyowi, on będzie za ciebie pisał. Nie trać z nami kontaktu. - Pochyliła się i konfidencjonalnym szeptem dodała: - Jesienią będę rodzić.

- Gratulacje! - roześmiała się Leah, ściskając ją jesz­cze raz. - Mam nadzieję, że to będzie chłopiec podobny do Travisa. Do widzenia, Jennifer - zawołała, objęła jeszcze Travisa i w końcu usadzono ją na koźle przy Wesleyu.

Kiedy odwróciła się, żeby wszystkim pomachać na pożegnanie, Wes cmoknął na konie i wyruszyli. Znalazł­szy się z nim sam na sam, poczuła skrępowanie. Wbiła wzrok w paznokcie, po chwili jednak przestała je studio­wać i usiadła na dłoniach.

- Jedziemy teraz do Shawów? - spytała, ale kiedy Wesley ograniczył się do skinienia głową, nie odezwała się więcej.

Minęli gospodę, w której pracowała Bess. Leah chcia­ła pożegnać się z siostrą, ale rzut oka na zacięty profil Wesleya wystarczył, by odechciało jej się prosić go o chwilę postoju. Wyprostowała się i spojrzała w dal.

Kiedy dotarli na plantację Steve'a i Kimberly, słońce właśnie wyszło nad horyzont. W porównaniu z posiadło­ścią Claya, ta nie była zbyt wielka. Część budynków gospodarczych wymagała naprawy. Uwagę Leah zwrócił jednak przede wszystkim kompletny chaos, panujący wokół na wpół załadowanego wozu. Z plątaniny toboł­ków, pak i zwierząt wyłoniła się Kimberly i biegiem ru­szyła w stronę Wesa.

- Och, Wesley, kochanie - zawołała. - Musisz nam po­móc. Steven nie chce zabrać wszystkich moich strojów i różnych pięknych rzeczy, które mam do naszego domu. Proszę cię, porozmawiaj z nim.

Wesley zeskoczył na ziemię, zdawkowo pogłaskał Kim na pocieszenie, i podszedł do drugiego wozu. Leah mu­siała zeskoczyć sama. Kiedy doszła na miejsce, bez trudu dostrzegła, na czym polega kłopot. Nie wierzyła własnym oczom. Praktycznie nic nie znajdowało się tam, gdzie powinno. Małe, łamliwe pudło na kapelusze leżało sprasowane pod dwoma pięćdziesięcioflintowymi wor­kami ziarna. Kufer ze stalowymi okuciami obijał się o poręcze fotela ze złoceniami.

- Sami widzicie, że nie ma więcej miejsca - dobiegł męski głos z przeciwnej strony.

Leah schyliła się i spojrzała przez oparcie fotela, by po raz pierwszy zobaczyć Stevena Shawa. Był urodziwy, podobnie jak Kimberly. Miał jasne włosy, niebieskie oczy i dołek w brodzie.

- Wesley, kochanie - odezwała się Kim. - Musisz coś wymyślić. W żaden sposób nie mogę tutaj wszystkiego zostawić. Nie chciałbyś chyba, żebym czuła się nieszczęś­liwa, prawda?

Niech nas Bóg chroni przed taką katastrofą, pomyśla­ła Leah i zaczęła rozplątywać liny, zabezpieczające rze­czy na wozie. Gdyby przepakować je od góry do dołu, może udałoby się wszystko zmieścić.

Wesley przesłał jej zdziwione spojrzenie. Potem został mu na twarzy wyraz lekkiego niesmaku. Odwrócił się.

- Czy mogłabyś wspiąć się na tę stertę śmieci i podać mi tamten kufer?

- Oczywiście - odparła Leah, uśmiechając się pod nosem. Może teraz dotrze do niego, że jego droga Kim­berly jest nie tylko ozdobą.

- Spodziewałem się tego - mruknął Wesley tonem, który zaintrygował Leah.

Wspólnie przepakowali wóz, a w tym czasie Steven i Kim prowadzili nie kończącą się sprzeczkę. Kim rozpa­czała nad zgniecionym kapeluszem, Steven narzekał, że siostra mu nie pomaga.

Kilka razy Leah zauważyła, że Shaw jej się przygląda, ale złapany na gorącym uczynku, natychmiast odwracał wzrok.

Skończywszy pracę, Leah spojrzała na Wesleya. Pra­wdę mówiąc, oczekiwała jakiegoś podziękowania, on jednak tylko burknął coś pod nosem.

- Możesz jechać ze Stevenem - powiedział, gdy zawią­zał ostatnią linę.

Osłupiała Leah patrzyła, jak odchodzi.

- Z przyjemnością - zawołała za nim, siłą powstrzy­mując się od rzucenia mu kamieniem w tył głowy. Może powinna podpalić frędzle przy jego skórzanym ubraniu?

Poczuła dotknięcie na ramieniu i spojrzała w roz­iskrzone oczy Stevena Shawa.

- Można? - spytał, wskazując głową miejsce na koźle.

Leah natychmiast poczuła, że mu nie ufa. Kiedy była dziewczynką, jej dwaj starsi bracia sprowadzali do domu różnych mężczyzn. Niektórzy mieli w oczach coś takie­go, jak teraz Steven. Pomyślała jednak, że pewnie się myli. Wesley i Kim pierwsi wyjechali na drogę. Nikt nie wyszedł z domu, żeby pożegnać odjeżdżających i nagle Leah poczuła się okropnie samotna. Była wśród obcych i jechała do obcych.

- Będzie ci brakować przyjaciół? - spytała Stevena, ale on w odpowiedzi tak na nią spojrzał, że odebrało jej chęć do rozmowy.

Jazda na Zachód ciągnęła się bez końca. Leah już nie próbowała odzywać się do Stevena. Zrobili godzinny postój na zjedzenie kanapek, przygotowanych przez Regan. Wesley obskakiwał Kim, która chłodziła się wachla­rzem zdobionym cekinami i rozpięła górne guziki blado-niebieskiej jedwabnej sukienki. Wesley był wniebowzię­ty, a jego dama skromnie przewracała oczami.

- Ten Wesley to umie kochać - powiedział Steven do Leah. - Tyle że obu was mieć nie będzie. - Zmierzył Leah spojrzeniem od stóp do głów.

Zrobiła groźną minę i odsunęła się od niego. Po południu, gdy zbliżyli się do zabudowań, wyjechało im naprzeciw czterech jeźdźców.

- Dawaj Leah tutaj! - zagrzmiał Wesley i Steven za­trzymał wóz.

Leah przeszył zimny dreszcz. Nie miała zamiaru słu­chać tego człowieka, który nie dostrzegał jej przez cały dzień, ale chciał nią rządzić wtedy, kiedy było to dla niego wygodne.

Steven spojrzał na jej twarz i zachichotał.

- Ona wyraźnie nie ma ochoty, Stanford - odkrzyknął. - Lepiej zostaw ją tu ze mną.

Klnąc głośno, Wesley zeskoczył z wozu.

- Ludzie jadą powitać nowożeńców - powiedział sztywno, wbijając wzrok w Leah. - Jeśli nie chcesz, żeby gadała o nas cala Wirginia, to lepiej się przesiądź.

- A co mnie obchodzi Wirginia? To ty narażasz swoje imię na szwank.

- Niech cię diabli! - parsknął Wesley, chwycił ją za ramię i pociągnął.

Leah nie spodziewała się przemocy i nie była przygo­towana na taką demonstrację siły. Zdążyła tylko jęknąć i wylądowała w ramionach Wesleya akurat w chwili, gdy czterej jeźdźcy znaleźli się przy nich.

- Co, Wes, ciągnie cię do niej? - powiedział ze śmie­chem jeden z mężczyzn.

- Wystarczy, że spojrzałem, i już wiem, dlaczego Wes porwał panią ze stopni kościoła.

- Postaw mnie na ziemi! - syknęła Leah do ucha Wesa, który trzymał ją jak piórko.

- Zaplanowaliśmy małe pożegnalne przyjęcie, a wy macie być honorowymi gośćmi. Sprawicie nam zaszczyt swą obecnością.

Czwarty jeździec pożerał Leah wzrokiem.

- Nie do wiary, że ktoś od Simmonsów może tak wyglądać!

Jeden z mężczyzn spiorunował go spojrzeniem.

- Proszę, niech pani mu wybaczy. Vern nigdy nie umiał się zachować. W zajeździe wszystko gotowe. Jest też Bess Simmons.

- Jasne, zaraz przyjedziemy - powiedział Wesley.

- Wobec tego do zobaczenia! - zawołali wysłannicy i galopem odjechali.

- Czy teraz wreszcie zechcesz mnie postawić? - natarła Leah.

Wesley odwrócił się do żony, wciąż trzymanej w ra­mionach, i po raz pierwszy się jej przyjrzał. Ale po kilku sekundach odwrócił spojrzenie.

- Och, Wesley - Kim zaczęła płakać. - Przeżyłam takie upokorzenie. To mnie powinieneś trzymać w ramionach. I dla nas powinno być to przyjęcie.

Wes omal nie upuścił Leah, w takim tempie rzucił się pocieszać Kim. Leah odzyskała równowagę, opierając się o wóz, i wtedy usłyszała nad sobą paskudny rechot Stevena.

- A ty nie umiesz posługiwać się łzami? Moja siostra osiągnęła w tym mistrzostwo.

Zignorowawszy tę uwagę, Leah poszła na tył wozu, zobaczyć, w jakim stanie są zwierzęta. Tam zastał ją Wesley.

- Lepiej będzie, jeśli usiądziesz przy mnie - powie­dział przez zęby.

Zabiła go wzrokiem.

- Jeśli próbujesz ratować moją reputację, to się nie wysilaj. Jestem przekonana, że zdaniem twoich przyja­ciół, po takiej od Simmonsa można się wszystkiego spo­dziewać.

Odwróciła się do krowy, ale Wesley chwycił ją za ramię i postawił twarzą do siebie.

- Jeśli nie dbasz o swoją reputację, nic mnie to nie obchodzi, ale nie życzę sobie plotek, że Kimberly rozbiła nasze małżeństwo. Ona jest niewinna i nie chcę, żeby znów coś zaszkodziło jej imieniu.

Leah wyrwała się z uścisku.

- Powinnam była wiedzieć, że troszczysz się wyłącz­nie o swą najdroższą Kimberly. Czyli dla Kimberly mam odgrywać przez cały wieczór twoją żonę, tak? Niedobrze mi się robi, jak o tym,pomyślę!

Spojrzał na nią groźnie i zniżył głos.

- Posłuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał. Nie chcę słyszeć od ciebie ani słowa więcej przeciw Kimberly. Z twojego powodu Kim mnóstwo wycierpiała i jeśli nasz jeden wspólnie spędzony wieczór ma pomóc w uchro­nieniu czystości jej imienia, to weźmiesz w nim udział, nawet gdybym miał ci złamać kilka kosteczek. Dziś wie­czorem będziemy kochającą się parą, zrozumiałaś?

- Doskonale - syknęła przez zęby.

Wesley obrócił się na pięcie i odszedł. Kiedy Leah Podniosła głowę, zobaczyła w oddali Kimberly, uśmie­chającą się słodko i z dużą pewnością siebie. Potem zawirował różowy jedwab i Kimberly odpłynęła z Wesleyem, drepczącym u jej stóp.

- Do diabła! Do wszystkich diabłów! - zaklęła Leah pod nosem, poprawiając uprząż krowy.

- Moja droga siostrzyczka umie zdobywać mężczyźni - powiedział Steven, który podszedł z tyłu.

Leah zlekceważyła tę chęć spoufalenia się. Mruga­niem powstrzymała łzy. Nie będzie płakać!

- Ale ty też masz swoje sposoby - ciągnął Steven, dotykając jej ramienia. - Przyjaciele Wesleya zdziwili się, że tak może wyglądać córka Simmonsa. Staremu Wesowi poszczęściło się tej nocy, kiedy wskoczyłaś mu do łóżka. No, oczywiście, mniej mu się poszczęściło, kiedy musiał się żenić. Mężczyźni żenią się z takimi kobietami, jak moja siostra, a takie jak ty są stworzone tylko do jednego: do miłości. Ja na przykład mógłbym dać ci...

Nie dokończył zdania, bo Leah chwyciła worek z kar­mą dla krowy i cisnęła nim z boku w głupkowato uśmie­chniętą twarz Stevena Shawa.

- Suka! - ryknął, ocierając twarz, ale Leah biegła już w kierunku pierwszego wozu, gdzie czekał na nią Wesley. Bez słowa wspięła się na miejsce obok niego.

Do diabła z nimi wszystkimi i każdym z osobna, my­ślała. Steven uważał ją za dziwkę, Wesley groził jej przemocą w razie nieposłuszeństwa, a Kimberly uśmie­chała się i chlała brandy jak marynarz. Wes dostanie, czego chce, postanowiła wściekle. Dziś wieczór będę najbardziej kochającą żoną po tej stronie Appalachów. Wyjedziemy z Wirginii, zostawiając wszystkich w prze­świadczeniu, że nie ma mowy, by Kimberly nas rozdzie­liła. Ocalę reputację panny Shaw, chociaż nie wiem, czy ją tym ucieszę.

0x01 graphic

Przez resztę drogi do zajazdu Leah nie odzywała się do Wesleya. Mimo że dokładnie wiedziała, co chce zro­bić, zastanawiała się, jak się jej uda znieść go wystarcza­jąco długo. Zaniepokoiło ją też, jak ją przyjmą przyjacie­le Wesleya. Jeden już wspomniał nazwisko Simmons. Czy będą się wobec niej zachowywać tak, jak Steven Shaw?

Kiedy zbliżyli się do zajazdu, Leah zmobilizowała wszystkie siły, bo czekało na nich dziesięciu ludzi. Wóz jeszcze się nie zatrzymał, a już wszyscy rzucili się na wyścigi, by wywalczyć przywilej pomagania jej w zsiada­niu.

- Witamy, pani Stanford.

- Wesley nie zasługuje na tak uroczą żonę.

- Clay mówi, że pani lubi tkać. Moja siostra przesyła w podarunku kilka wzorów.

- A od mojej matki proszę przyjąć nasiona kwiatów. Oszołomiona Leah błądziła wzrokiem od jednej uś­miechniętej twarzy do drugiej.

- Dziękuję... dziękuję bardzo - wyjąkała. - Nie miałem pojęcia...

Jeden z mężczyzn spojrzał z wyrzutem na Wesleya.

- Kobiety były bardzo rozczarowane, że na plantacji Stanfordów nie wydano przyjęcia z okazji twojego ślubu. chcieliśmy, żeby przyszły dzisiaj, ale one uznały, że skoro ich nie zaproszono, to może tak ma być.

Tym razem Wesley zapomniał języka w gębie.

- To nie dlatego, tylko... Chcę powiedzieć, że nikt... Ktoś się roześmiał.

- Hej, ludzie, popatrzcie na nią. Gdybyście mieli taką żonę, to czy chcielibyście dzielić się nią z innymi?

Leah była tak zadowolona z komplementów, że zaru­mieniła się aż po uszy.

- Chodźcie do środka. Musicie być zmęczeni. Czy moż­na? - Mężczyzna wyciągał rękę do Leah.

- A kto ci dał taki przywilej? - spytał inny mężczyzna, i też wyciągnął ramię.

- To ja ją pierwszy zobaczyłem - powiedział jeszcze inny.

- Hej - przerwał im Wesley. - Zanim się pobijecie, sam pomogę żonie.

Usiłując nie okazać zaskoczenia, Leah wzięła Wesleya pod ramię i razem weszli do zajazdu. Wewnątrz czekała na nią Bess.

- Nie poznałabym cię - zdołała wybąkać, nieśmiało stojąc z boku.

Leah puściła męża i rozwarła ramiona. Ściskając ją, Bess śmiała się przez cały czas.

- To chyba jednak ty, prawda?

- Od stóp do głów - zapewniła Leah.

- Właśnie napełniają dla ciebie wannę. Pani Regan powiedziała, że będziesz się chciała wykąpać, jak wszy­stkie damy. - Spojrzała na Wesa. - Dobrze się sprawuj, póki żony nie będzie, a ja ci ją niedługo przyprowadzę.

Bess szybko zaprowadziła Leah a górę, gdzie dwaj mężczyźni napełniali pokaźną wannę. Kiedy zostały sa­me, zaczęła ją rozbierać.

- Bess, przecież mogę to zrobić sama. Nie ma potrze­by, żebyś skakała dookoła mnie jak służąca.

- Ktoś powinien - nalegała Bess. - Ktoś musi cię do­brze potraktować po tym wszystkim, co mi pani Regan naopowiadała. Czy naprawdę rezygnujesz? Chcesz od­dać męża dobrowolnie i bez walki?

- Nie mam zamiaru walczyć o mężczyznę, który mnie nie chce - powiedziała drętwo.

- Posłuchaj sama siebie. Gadasz jak nasz stary. Kiedy wbijesz sobie coś do łba, nikt cię nie przekona. Przynaj­mniej raz, Leah, nie bądź taka uparta. Nie daj się Wesleyowi.

- Jesteś niemądra, Bess. Wesley nigdy nie był mój. Chce mieć pannę Shaw, więc będzie ją miał. Po dzisiej­szej nocy przestanę być nawet jego żoną z nazwy. Będę kuzynką.

- Kuzynką - kretynką. Jesteś jego żoną i nic tego nie zmieni!

- Zmieni, kiedy tylko dojedziemy do Kentucky. - Leah, naga, wstawiła jedną stopę do wanny. - To zadziwiające, jak szybko człowiek nabiera nawyku mycia się. Mam ochotę siedzieć w tej wodzie przez całą noc. Wtedy nie musiałabym udawać czułej żony mojego męża.

- Dobry pomysł - szybko powiedziała Bess. - Zostań tutaj, a ja ci przyniosę coś czystego do włożenia.

Leah rozsiadła się w wannie, zamknęła oczy, ale po krótkiej chwili wróciła Bess, z szerokim uśmiechem na ustach.

- W raju są kłopoty - powiedziała z uciechą. - Wesley sprzecza się z panną Shaw.

- Ona mu wybaczy - powiedziała Leah zmęczonym tonem.

- Pannie Shaw nie spodobało się, że Wesley podał ci ramię, a on jej odpowiedział, że musi udawać twojego męża. Na to ona chciała się dowiedzieć, jak dalece ma zamiar udawać. Wesley próbował ją uspokoić, ale powie­działa mu, żeby nie wyobrażał sobie za dużo, a jeśli spróbuje cię dotknąć, to pożałuje.

- I co? - spytała Leah, starając się ukryć zaintereso­wanie.

- Wesley powiedział, że nie lubi gróźb i że robi to wszystko dla niej, i jeszcze, że spełni swój obowiązek.

- Obowiązek! - sapnęła Leah, prostując się w wannie. Bess uśmiechnęła się.

- Domyślam się, że tym obowiązkiem jest dotykanie cię.

Leah znów odchyliła się do tyłu.

- Bess, w tylnej części wozu po lewej stronie jest czarny kufer. W środku znajdziesz suknię ze złotego aksamitu. Przynieś mi ją, proszę.

- Kreacja na specjalne okazje? - spytała Bess.

- Owszem, choć nie jest ich zbyt dużo. - Po wyjściu siostry Leah zamknęła oczy.

Pomyślała o tej sukni i uznała, że nawet jeśli na Wesleyu nie zrobi w niej wrażenia, to przynajmniej kilku mężczyzn ją zauważy. Może nie zyska takiego uznania, jak Kimberly, ale i tak będzie miała wyższe notowania niż w czasie podróży.

Drzwi się otworzyły.

- Szybko się sprawiłaś - powiedziała Leah, otwierając oczy, i zobaczyła Wesleya.

Stal bez ruchu i spoglądał na nią. Jej ciało wyraźnie rysowało się pod wodą: wyciągnięte, rozchylone nogi i piersi dotykające powierzchni.

- Jeśli się już napatrzyłeś, to możesz wyjść.

Wes bez entuzjazmu przeniósł wzrok na jej twarz. Drobne, parujące loczki wiły jej się po szyi.

- Bess powiedziała... - Nie dokończywszy obrócił się i wyszedł.

Drżącymi rękami Leah zaczęła się myć. Nie była pewna, czy drży z gniewu, czy na nieoczekiwane wspo­mnienie chwil, kiedy Wesley trzymał ją w ramionach.

Gdy Bess wróciła z suknią, rzuciła bystre, porozumie­wawcze spojrzenie, Leah postanowiła więc nie wspomi­nać o wizycie Wesleya. Powstrzymała się od komentarzy, mimo że Bess zdradzała także inne oznaki samozadowolenia.

W złotym aksamicie ciało Leah nabrało jeszcze bar­dziej kremowej barwy, a głęboko wycięty dekolt niewie­le pozostawiał wyobraźni.

- Nie, nie mogę - powiedziała Leah, przeglądając się w lustrze. - Za mało materiału, a za dużo mnie. Mówiłam Regan, że nigdy nie włożę tej sukni.

Bess poprawiła ostatni pukiel na jej głowie. Długa, smukła szyja Leah przechodziła w równie miły dla wzro­ku tors, z kształtnymi obojczykami i dużym, jędrnym biu­stem.

- Możesz i włożysz! Widziałam damy ubrane jeszcze bardziej skąpo.

Leah spojrzała na siostrę z niedowierzaniem.

- Tyle, że one miały mniej do pokazania niż ty, więc prezentowały się znacznie mniej efektownie.

- Och, Bess - roześmiała się Leah. - Będzie mi cię brakowało.

- Nie będzie, jeśli mnie teraz posłuchasz i odzyskasz męża - odparła Bess, pociągając nosem.

- Jak mogę odzyskać, skoro nigdy go nie miałam? Bess nic nie odpowiedziała, tylko wyprowadziła sio­strę na korytarz.

Ze szczytu schodów Leah miała okazję przyjrzeć się scenie, która rozgrywała się poniżej. Kimberly siedziała na krześle w ślicznej, uwodzicielskiej turkusowej sukni z jedwabiu, a otaczało ją sześciu mężczyzn. Wesley opie­rał się o kominek i z mocno zaciśniętymi szczękami roz­mawiał z dwoma innymi. Nieustanie przesuwał jednak spojrzenie na Kim i wtedy z oczu sypały mu się iskry gniewu. Leah nie wiedziała, czy śmiać się z tego, czy czuć niesmak, ale gdzieś w głębi lęgła się w niej zazdrość.

Będąc jeszcze wysoko, z zadowoleniem poczuła na sobie pierwszą parę męskich oczu, potem następną. Na plantacji Stanfordów traktowano ją z szacunkiem, ale często zasta­nawiała się, ile z tego szacunku zawdzięcza mężowi.

- Można? - spytał jeden z mężczyzn u podnóża scho­dów i wyciągnął rękę. Pozostałych dziewięciu nierucho­mo gapiło się w taki sposób, że pewność siebie Leah natychmiast wróciła.

- Dziękuję - powiedziała z wdziękiem, przyjmując ra­mię.

Kim nagle wstała i powiedziała wyćwiczonym, na wpół błagalnym tonem:

- A ja? Czy mam zostać sama, bo tylko mężatki są warte uwagi?


Dwóch mężczyzn szybko do niej wróciło, ale ośmiu pozostało przy Leah.

- Kolacja czeka. Pójdziemy? - spytał jeden z nich. Leah skierowała wzrok w stronę Wesleya, który nadal stał blisko kominka i śledził stamtąd kłopoty Kim. Zupeł­nie nie był świadom obecności innych ludzi.

W nagłym przypływie wściekłości Leah przeprosiła otaczających ją mężczyzn.

- Idźcie przodem, panowie. Ja i mój mąż zaraz do was dołączymy.

Podeszła do Wesleya.

- Robisz z siebie głupca! - syknęła. Początkowo nawet na nią nie spojrzał. Rozzłoszczona Leah dźgnęła go kciukiem pod żebra.

- Co ty robisz? - warknął. Zatrzymał na sekundę wzrok na Leah i oczy mu spochmurniały. Zaraz jednak doszedł, do siebie. - Próbujesz pokazać mężczyznom, co stracili? - spytał, wpatrując się w wyjątkowo głęboki de­kolt jej sukni.

Za wszelką cenę starała się nie spłonąć rumieńcem.

- Wlepiasz gały w Kimberly, jakby była suką i miała cieczkę. Jeżeli zależy ci na ocaleniu jej dobrego imienia, to chyba powinieneś trochę poćwiczyć panowanie nad sobą.

Spojrzał na nią w zamyśleniu.

- A czy ty zawsze postępujesz rozsądnie?

- Usiłuję - odparła zaintrygowana.

- Tak myślałem. Chodź, będziemy kochającą się parą. - Podał jej ramię i zaprowadził do sali jadalnej.

Powitały ich wzniesione kufle i jeden toast za dru­gim.

- Za Wesleya, który znalazł klejnot tam, gdzie inni nie wiedzieli nawet o kopalni.

- Za Leah, która zgodziła się wytrzymywać tego nie­znośnego, upartego muła, niewiele lepszego od Travisa.

Na słowo „Travis" wszyscy zgodnie jęknęli, a Wesley podsunął żonie krzesło na honorowym miejscu.

Kimberly siedziała naprzeciwko Leah i patrzyła na nią z urazą, poruszona jej zdradzieckim zachowaniem. Leah poczuła wyrzuty sumienia.

Mimo ostrzeżenia, Wesley nadal gapił się na Kim rozgorączkowanym wzrokiem.

Mówiąc sobie, że to dla dobra Wesleya i jego ukocha­nej Kim, Leah sięgnęła po pieprz, tak że zawadziła męża piersiami. Wes zareagował natychmiast. Z zaskocze­niem, lecz i zainteresowaniem, skierował spojrzenie na żonę. Leah uśmiechnęła się do niego słodko.

- Gdybyś podał mi pieprzniczkę, nie musiałabym się­gać - powiedziała cicho.

Zamrugał, wędrując spojrzeniem gdzieś bardzo głębo­ko.

- A sięgaj sobie. Sięgaj, po co tylko chcesz.

- Wesley! - ostro napomniała go Kimberly. Natych­miast odwrócił oczy od Leah. - Próbuję sobie przypom­nieć, kiedy ostatnio widzieliśmy Ellingtonów. Czy nie na balu z okazji udanych zbiorów?

Kim wyraźnie przypominała mu jakąś schadzkę.

Czyżby nie zdawała sobie sprawy, że to jej reputacja ma pozostać nietknięta? - zastanawiała się Leah. Chwy­ciła Wesleya za ramię, oparła się na nim i spojrzała mężowi w oczy, trzepocząc rzęsami. - Ten piękny bal i księżycowa noc... - mruknęła. - Czasem księżyc skłania ludzi do pamiętnych uczynków.

Wesley spojrzał na nią spod przymkniętych powiek i pochylił się do jej ucha.

- Lepiej skończ tę gierkę, bo dostaniesz więcej niż chcesz.

Leah szybko się odsunęła. Co ją obchodzi, że Wes chce z siebie robić głupca przed przyjaciółmi? Ale przecież i ona miała swoją dumę. Nie chciała zostawić po sobie w Wirginii plotek, że umiała złapać mężczyznę, ale nie umiała go zatrzymać. Ci ludzie prawdopodobnie nigdy nie usłyszą o jej rozwodzie, jeśli nie powie im Travis albo Regan. Miała więc powód, by robić wrażenie, że jest dość dobra dla szacownych i wpływowych Stanfordów.

Złajana i nie tak już pewna siebie, Leah zajęła się jedzeniem, skubiąc małe kęsy z talerza. Zwiesiła głowę i odzywała się tylko wtedy, kiedy ją o coś pytano. Nie miała już ochoty na rywalizację z Kimberly. Tępo przy­glądała się, jak ta flirtuje ze wszystkimi mężczyznami po trochu.

Z upływem czasu sytuacja uległa jednak zmianie. Sąsiad Leah zaczął mówić o nowej odziarniarce do ba­wełny, więc po kilku minutach Leah zapomniała o Kim­berly. Po bawełnie przyszła kolej na owce i zapobieganie chorobom trzody. Inni mężczyźni włączyli się do rozmo­wy.

Kiedy Bess i jeszcze dwie kobiety przyszły sprzątać stół po dwudziestu minutach, Leah, dziesięciu przyjaciół Wesleya i sam Wesley zażarcie dyskutowali o uprawach i hodowli. Steven jadł, skoncentrowany wyłącznie na tej czynności, a Kimberly wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać, Leah jednak przyjmowała jej spoj­rzenia z całkowitą obojętnością.

- Mój ojciec stracił niemal wszystko na załamaniu rynku tytoniowego, więc ja nie mam zamiaru ładować teraz wszystkiego w bawełnę - powiedział jeden z męż­czyzn.

- Zgoda - zawtórowała mu Leah. - My chcemy zająć się też hodowlą owiec, mam nadzieję, że któregoś dnia amerykańska wełna będzie w cenie.

- Na angielskim rynku nie dacie rady.

- Najmę prządki, które potrafią dorównać Angielkom - zapalczywie powiedziała Leah.

- Wes, czy ona umie prząść? - spytał mężczyzna ze śmiechem.

Leah niespodzianie uświadomiła sobie, kim jest i gdzie się znajduje, i spuściła wzrok na nie dojedzoną szarlotkę.

- Obawiam się, że trochę przesadziłam - powiedziała cicho.

Ku jej zdziwieniu Wesley otoczył ją ramieniem.

- Prawdę mówiąc, za krótko jeszcze jestem żonaty, żeby wiedzieć, jak to jest z przędzeniem.

Leah patrzyła na męża w osłupieniu. Oczy mu błysz­czały, sprawiał wrażenie, jakby był z niej dumny.

- Gorzko, panie Wesley - zakrzyknęła Bess zza stołu.

- Wygląda na to, że ma pan straszną ochotę, a i my chęt­nie zobaczymy mały dowód miłości. Prawda, panowie?

Wesley rzucił okiem na Kim, co bardzo rozeźliło Leah. Postanowiła, że nie pozwoli się upokorzyć.

- Ja tam nie potrzebuję zachęty do całowania męża - rzuciła uwodzicielsko i objęła Wesa za szyję.

W chwili gdy ich wargi zetknęły się, pożałowała swego uczynku. Chciała dowieść czegoś tym obcym ludziom, którzy ją otaczali, chciała pokazać, że jest wystarczająco dobra dla kogoś o takiej pozycji, jak Wes, ale nie pomy­ślała, czy ma jakikolwiek racjonalny powód, żeby go całować. Przez rok mieszkała w domach namiętnych ko­chanków i zanim rozpoczęła ten pocałunek, nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo to na nią wpłynęło. Była sprag­niona męskiego dotyku, szukała ujścia dla swej namięt­ności.

Początkowo od Wesleya bił chłód, ale podniecenie Leah i żar włożony w pocałunek udzieliły mu się. Reago­wał coraz żywiej. Zapomniał o ludziach dookoła i trwał w głębokim, gorącym, rozgrzewającym do białości poca­łunku. Jego dłoń uchwyciła głowę Leah i zaczęła burzyć fryzurę.

- Wesley - odezwał się jakiś zakłopotany głos. - Może trochę poczekasz...

Leah leżała w ramionach Wesleya całkowicie bezsil­na, tak samo jak za pierwszym razem, kiedy jej dotykał.

Kiedy Wesley rozpoczął poszukiwanie łagodnej krzy­wizny piersi Leah, ktoś ścisnął go za ramię.

- Wes!

Stopniowo zaczął odzyskiwać kontakt z rzeczywisto­ścią, oderwał się od Leah, ale potrzebował jeszcze do­brej chwili, żeby przytomnie spojrzeć.

Przez moment Leah leżała na jego ramieniu z za­mkniętymi oczami, jej długie włosy spływały wzdłuż nogawki skórzanych spodni Wesleya. Kiedy podniosła powieki i uświadomiła sobie, gdzie się znajduje, zerwała się. Spiekła raka. Kątem oka zauważyła, że Wesley patrzy na nią nie rozumiejąc, co się stało. Na szyi pulsowała mu żyła.

- Ja... - zaczęła, odsuwając się od niego. Ruchem dło­ni stwierdziła, że z jej fryzury pozostała ruina. - Przepra­szam, muszę... - Nie dokończyła. Obróciła się i przebiegł­szy przez jadalnie, uciekła na górę, do sypialni.

Chwilę później do pokoju wpadła Bess.

- W życiu nie widziałam takiego pocałunku! Ten Wes­ley to jednak chłop na schwał. Nie tylko najprzystojniejszy po tej stronie Appalachów, ale jeszcze najlepszy do kochania.

- Może będziesz cicho? - rzuciła Leah podniesionym tonem. - Jak ja się tam z powrotem pokażę? Teraz nikt nie uwierzy, że jestem damą. Chciałam, żeby po moim wyjeździe z Wirginii ludzie mówili, że stałam się damą, a tymczasem zachowuję się jak Simmonsowa dziwka. - Urwała i żachnęła się. - Ojej, Bess, przepraszam.

- Mnie tym nie uraziłaś, a ci wszyscy mężczyźni będą dzisiaj o tobie śnić.

- O to mi chodziło - powiedziała Leah, ciężko siada­jąc na łóżku. - Czy myślisz, że udałoby mi się wymknąć bocznymi drzwiami, żeby żadnego z nich już nigdy nie spotkać?

Bess zachichotała.

- Poprawię ci włosy, a potem normalnie zejdziesz na dół. Zobaczysz buźkę Kimberly. Panna Shaw wygląda tak, jakby połknęła jeżozwierza.

- Wydawało mi się, że widzisz w niej wzór damy.

- Nie szarp się! - zakomenderowała Bess z dłońmi we włosach Leah. - Myślałam tak, zanim moja siostra zamie­niła się w najładniejszą i najelegantszą kobietę Wirginii.

- Bess - powiedziała Leah, odwracając się. - Jedź z nami. Potrzebuję przyjaciółki. Nauczę cię tkać, będzie­my mogły razem założyć interes.

- Mam zostawić moją ciepłą gospodę i ciepłych pa­nów dla klekotu krosna? Ci Stanfordowie nie wlali ci chyba za wiele oleju do głowy. Bierz sobie Wesleya, mieszkaj na farmie i dój codziennie setki krów, ale mnie do tego nie mieszaj. Ja chcę mieć łatwe życie. Wy wszyscy chcecie tresować los... Dobra, zjeżdżaj teraz na dół i ład­nie się uśmiechaj. Kimberly wysiada. Leah roześmiała się.

- Będzie mi cię bardzo brakowało. Jutro rano Kim rzuci się prosto w ramiona Wesleya, a on będzie ją cało­wał tak, jak dzisiaj mnie. - Urwała, wspominając tę chwilę. - Nasz pocałunek nie miał zresztą najmniejszego znaczenia - dokończyła cicho. - W porządku, jestem go­towa. Jeśli mój mąż może udawać pocałunek, ja mogę przynajmniej udawać, że biorę to za dobrą monetę.

- Nie było żadnego udawania - zawołała Bess za sio­strą, ale Leah nie usłyszała, albo wolała nie słyszeć.

0x01 graphic

Leah musiała zebrać całą odwagę, żeby jeszcze raz spojrzeć w oczy przyjaciołom Wesa. Była pewna, że zo­stanie potraktowana jak dziwka, więc zupełnie nie spo­dziewała się ciepłego powitania. Tymczasem kiedy była na górze, zjawili się trzej muzykanci, dwaj ze skrzypcami, jeden z banjo, i wzięli się do roboty.

Zanim Leah zorientowała się w sytuacji, rzuco­no ją w ramiona Wesleya, który poprowadził ją na par­kiet.

- Zdaje się, że znów mocno stoisz na własnych no­gach - zauważył Wesley, zanim inny tancerz odebrał mu partnerkę.

Leah bez końca wirowała to z tym, to z innym mężczy­zną. Raz zauważyła Wesleya, jak tańczy z Kim i spogląda na jej słodką twarzyczkę z wyraźnym zatroskaniem. Uda­ła, że tego nie dostrzega.

Dwukrotnie w ciągu wieczoru usłyszała wzmiankę o jakimś Justinie Starku, ale nie starczyło jej tchu, by zapytać, kto to.

Następnego dnia czekał ich wyjazd o świcie, więc o północy Wesley oznajmił zakończenie przyjęcia. Wziął Leah za ramię i na wpół wepchnął ją, na wpół wciągnął na schody.

Leah czuła się cudownie. Wypiła stanowczo za wiele pysznego ponczu, który podsuwała jej Bess, toteż do pokoju weszła nucąc jakąś melodię. Na łóżku leżała jej najładniejsza koszula nocna, z przezroczystego jedwabiu, zdobionego falbanami. Leah przyłożyła ją do ciała i zaczęła tańczyć po pokoju.

- Upiłaś się? - spytał Wesley, spokojnie ściągając przez głowę bluzę z koźlej skóry.

- O, jak wspaniale! - mruknęła Leah do siebie, widząc Wesa nagiego od pasa w górę.

W jego oczach pojawiły się iskierki zaciekawienia, chyba nawet coś więcej niż iskierki.

Leah przestała tańczyć, chociaż w głowie kręciło jej się nadal.

- Chcesz się ze mną kochać? - spytała.

Twarz Wesleya gwałtownie się odmieniła. Patrzył na nią w złocistym świetle jedynej lampy w pokoju. Zrobił krok w jej kierunku.

- Może uda się mnie namówić.

Leah upuściła przed nim koszulę i stanęła w oczeki­waniu. Wstrzymała oddech, serce jej waliło. Chciała bardziej niż bardzo, żeby ją objął i znów całował. Kiedy podszedł, dotknęła jego nagiej piersi, przeczesując pal­cami obfite owłosienie.

- Wesley - szepnęła, czując dotyk jego ust.

Nawet nie usłyszeli głośnego, energicznego pukania. Drzwi otworzyły się i wszedł Steven Shaw.

- Zdaje się, że moja siostra miała rację.

- Co ty tutaj, do diabła, robisz? - zapytał wściekle Wesley.

- W odróżnieniu od ciebie, Stanford, nie mam dwóch kobiet w dwóch pokojach. Moja siostra wypłakuje oczy, bo wydaje jej się, że robisz to, co właśnie robisz. - Spojrzał spod przymkniętych powiek na Leah. - Powiedziałem jej, że jesteś człowiekiem honoru i można ci ufać. Choć prawdę mówiąc, po tym jak się napatrzyłem dziś wieczorem na ciebie i tę klaczkę, wiedziałem, że ją oszukuję.

- Wynoś się stąd - powiedział Wesley znużonym to­nem, odrywając się od Leah. - Powiedz Kimberly, że za parę minut przyjdę.

- Jak skończysz tutaj? - zachichotał Steven, ale wy­szedł, nim Wes zdążył cokolwiek odpowiedzieć.

- Leah, przepraszam - zaczął Wesley.

Patrzyła na niego lodowato. Pod wpływem alkoholu miłość łatwo przeszła w nienawiść.

- Przepraszasz, że nie zdążyłeś skończyć tego, co za­cząłeś? Przepraszasz, że nie udało ci się wykorzystać słabości jednej z Simmonsowych dziwek?

- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział, sięgając po koszulę. - Jesteś moją żoną i...

- Ja jestem twoją żoną? Masz na myśli tę osobę, która przez cały wieczór upraszała cię, żebyś przestał skakać dokoła boskiej panny Shaw?

- Lepiej pilnuj własnego języka - warknął.

- Mojego języka! - Głośno wciągnęła powietrze. - Nie wiesz, że dziewuchy Simmonsa umieją lepiej wykorzy­stywać języki, niż strzępić je w rozmowie? Pewnie mamy to we krwi, co?

Wesley spokojnie naciągnął koszulę przez głowę.

- Posłuchaj, naprawdę nie wiem, co cię tak rozzłości­ło. To przecież ty chciałaś podróżować jako moja kuzyn­ka. I wiedziałaś, jakie są moje uczucia wobec Kim. Za­wsze starałem się postępować uczciwie.

- Uczciwie! Prawie mnie zgwałciłeś w tym pokoju i to nazywasz uczciwością?

Wesley omal się nie roześmiał.

- Dziś wieczorem zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy, żeby mnie uwieść. Ta sukienka raczej nie uspokaja mężczyzn.

- Nie włożyłam jej dla ciebie - powiedziała cicho i odwróciła się, żeby ukryć upokorzenie.

Wesley uśmiechnął się za jej plecami.

- Leah, naprawdę mi schlebia, że włożyłaś tyle starań w ściągnięcie mnie do łóżka. Miło mi było flirtować z tobą nawet wtedy, kiedy tańczyłaś z innymi mężczyzna­mi, i jestem pewien, że udałoby ci się mnie uwieść, gdyby Steven nam nie przeszkodził. Prawda jest jednak taka, że powinienem się trzymać naszej umowy. Dla dobra Kim postaram się oprzeć twoim niezaprzeczalnym wdziękom.

- Co takiego? - powiedziała bez tchu, odwracając twarz w jego kierunku.

- Jestem coś winien kobiecie, którą kocham, a ona potrzebuje mojego wsparcia. Dlatego w przyszłości będę próbował ci się oprzeć.

- Czy przedtem też tak było? - szepnęła. - Robiłeś, co mogłeś, ale pozwoliłeś się zwabić?

- Naprawdę muszę iść, więc może przedyskutujemy to innym razem. Ale odpowiedź jest twierdząca. Już raz się na mnie uwzięłaś.

- Uwzięłam się? Tak jak dzisiejszego wieczoru?

- Leah... - zaczął, podchodząc o krok. - Chyba urazi­łem twoje uczucia...

- Uczucia! - Głośno wypuściła powietrze z płuc. - Ko­biety takie jak ja nie mają uczuć. Nie wiedziałeś o tym? Kobiety z mojej sfery, kobiety, które nie dorastają w je­dwabiach, są zdolne tylko do uwodzenia i wabienia. Kiedy dojedziemy do Kentucky, nie będę zakładać żad­nego warsztatu tkackiego. Wystarczy, że założę nogę na nogę i podedrę spódnicę!

Rysy Wesleya stwardniały.

- Źle zrozumiałaś wszystko, co powiedziałem. Chcia­łem tylko podziękować ci za to, że ofiarowałaś mi swoje ciało.

- Więcej tego nie zrobię - powiedziała zimno. - Na­stępnym razem ofiaruję komu innemu.

- Nic z tego, póki jesteś moją żoną! - warknął. Poczęstowała go przewrotnym uśmieszkiem.

- Czy przypadkiem nie powinieneś iść do swojej Kimberly? Jeśli będzie za długo płakała, poczerwienieją jej oczy. Ciekawe, jak ona cię uwodzi. Czy łzy cię podnieca­ją?

- Kimberly jest dziewicą - powiedział Wes przez zęby, mrużąc oczy.

Leah wyrzuciła w górę ręce.

- Cóż za walka toczy się o ciebie! Kurwa z dziewicą. Biedaku, musiałeś spędzić z tego powodu niejedną bezsenną noc. Idź do niej.

- Leah, nigdy nie powiedziałem, że jesteś kurwą.

- Wynoś się stąd! - wrzasnęła.

- Gdybyś mnie potrzebowała...

- Potrzebowała!? - krzyknęła mu w twarz. - Jesteś ostatnią osobą, której bym potrzebowała. Szkoda, że nie mogę jechać do Kentucky sama i nigdy więcej nie mę­czyć sobie oczu twoim widokiem. A teraz zjeżdżaj do swojej Kimberly. To ona cię potrzebuje.

Wesley chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale mach­nął tylko ręką i wyszedł z pokoju.

Leah natychmiast upadła na kolana i zaniosła się szlo­chem. Gdyby go potrzebowała... Nie, nie potrzebowała, ale pragnęła go. Jego albo kogokolwiek, kto byłby dość czuły, by ukoić jej płacz. Człowieka, który nie znałby jej rodziny i nie uważał jej z góry za dziwkę.

Po pewnym czasie Leah przebrała się w nocną koszu­lę. Wypłakała już wszystkie łzy i została w absolutnej pustce, z poczuciem że życie nigdy się nie zmieni. Uro­dziła się na bagnach i zawsze będzie częścią bagna. Piękne stroje nigdy nie zakryją jej wrodzonego zepsucia.

Rano, kiedy leżała z otwartymi oczami, Wesley wślizg­nął się do pokoju. Na pewno nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, że nie spędził tej nocy z żoną.

- Nie śpisz - powiedział, gdy brzask rozjaśnił pokój. - Leah, co do ostatniej nocy...

Przewróciła się na bok, wstała z łóżka i przeszła przez pokój w stronę kuferka, w którym trzymała ubrania. Czu­ła, że duch w niej zamarł i ogarnia ją całkowita obojęt­ność. Nie zastanawiając się, co robi, zsunęła z siebie koszulę i zupełnie nie dbając o to, że Wesley widzi ją nagą, zaczęła się ubierać.

- Ty nigdy się nie poddajesz, co? - wybuchnął ze złością. Ale Leah nawet nie zadała sobie trudu, by się odwró­cić. Dopiero gdy była ubrana, spojrzała na niego.

- Jestem gotowa do drogi w każdej chwili. Twoi przy­jaciele nie dowiedzą się, gdzie dzisiaj spałeś.

Marszcząc czoło, położył dłoń na jej ramieniu.

- Leah, wcale nie chciałem cię urazić.

Objęła wzrokiem jego dłoń, a potem przeniosła spoj­rzenie na twarz.

- Nie dotykaj mnie więcej. Rozumiesz? Nie życzę sobie, żebyś jeszcze kiedykolwiek mnie dotykał. - To powiedziawszy, otworzyła drzwi, zaczekała na niego przed drzwiami i oboje zeszli razem ze schodów. Przed całym światem wyglądali jak para, która właśnie wspól­nie spędziła noc.

Leah w ciszy pożegnała się z siostrą i milcząc, wspięła się na miejsce obok Wesa, który wyciągnął do niej rękę, ale jedno spojrzenie Leah wystarczyło, by zrezygnował z próby pomocy.

W południe Leah nazbierała drewna, rozpaliła ogni­sko i ugotowała szybki posiłek, a Kimberly obmywała tymczasem twarz z kurzu. Steven na wszelki wypadek znikł, a Wes był zajęty przy zwierzętach. Przez cały posi­łek Kimberly szczebiotała o ostatnim przyjęciu w Wirgi­nii, na którym bawiła się z Wesem, i nieustannie kazała Leah żałować, że jej tam nie było. Leah zatkała jej usta mówiąc, że akurat wtedy miała za duży brzuch.

Kiedy Leah pozmywała po jedzeniu, Kim oznajmiła, że przyszedł czas na zmianę ról i teraz ona pojedzie z Wesleyem jako narzeczona, a Leah będzie kuzynką. Liczyła się chyba ze sprzeciwem, ale nic takiego nie nastąpiło.

Leah zajęła miejsce przy Stevenie, który ją poinfor­mował, że byłby rad, gdyby w razie potrzeby mógł zastą­pić Wesleya; kiedy jednak nie otrzymał odpowiedzi, ujął lejce w dłoń i zamknął usta.

Wieczorem, gdy Leah przygotowywała kolację, Wes pojechał do najbliższej gospody. Po powrocie oznajmił, że jest tam zbyt brudno na nocleg, więc będą spali w wozach. Kim zaczęła kaprysić, że musi się wykąpać, więc Wes przyniósł wody w wiadrach, podgrzał na ogniu, zawiesił przesłonę i przygotował miejsce do mycia. Kim zręcznie umieściła lampę za kocem, tak że wszyscy do­okoła mogli podziwiać sylwetkę rozmarzonej nimfy.

- Zazdrość cię nie zżera? - mruknął Steve do Leah na widok Wesa, obserwującego Kim w wyraźnym uniesieniu.

Leah nie wysilała się na odpowiedź, po prostu zaczęła zmywać naczynia po kolacji.

Następnego dnia już od świtu było gorąco, więc Leah odpięła górne guziki w sukience.

- To dla mnie czy dla niego? - spytał Steven. - Jeśli dla Stanforda, równie dobrze możesz się zapiąć. Jego interesuje wyłącznie moja siostra, a ona świetnie umie trzymać mężczyzn na postronku. Powinnaś się czegoś od niej nauczyć. Nigdy nie bądź za uczciwa, przynajmniej z takim dżentelmenem jak Stanford. On woli patrzeć na kobiety przez zasłonę. Ale ty i ja - powiedział chichocząc - lubimy skórę.

Cmoknął na konie i pojechali.

Leah próbowała uspokoić drżenie całego ciała. Bar­dzo nie chciała być podobna do Stevena Shawa.

W porze południowej musieli przeprawić się przez rzekę. Z powodu wiosennych roztopów woda była wyso­ka, sięgała powyżej osi.

- Powoli możemy przejechać - powiedział Wes do Stevena, kiedy wszyscy stanęli na brzegu.

- Boję się, Wesley - powiedziała Kim, chwytając go za ramię.

- Nie bój się. - Uśmiechnął się. - Przejedziemy. A co z tobą, Leah? Wystraszona?

- Nie - odparła bezbarwnie. - Chyba powinno nam się udać. Nie jesteśmy pierwsi.

- Wiedziałem, że tak będzie - powiedział Wes i dopie­ro potem się odwrócił.

- Halo! - dobiegł głos zza rzeki. Machał do nich wyso­ki, szczupły mężczyzna, ubrany w strój z koźlej skóry, podobnie jak Wesley.

- To Justin Stark - powiedział Wes z uśmiechem. - Będzie nam towarzyszył.

Leah nie zwróciła uwagi na człowieka za rzeką, zaraz wróciła do wozów.

Wesley w ślimaczym tempie wprowadził wóz do wody. Bardzo uważał. Konie szarpały się, ale cały czas nad nimi panował.

- On ma pietra! - stwierdził pogardliwie Steven. - Boi się o własną skórę. Juhuu! - krzyknął na konie, strzela­jąc z bicza nad ich głowami.

- Nie! - powiedziała Leah. - Poczekaj, aż Wes z Kim dojadą na drugi brzeg.

- Nie będę czekał tutaj przez cały dzień, żeby ten Stark pomyślał, że tchórzę. - Pognał konie batem na głęboką wodę.

- Co wy, do diabła, robicie?! - ryknął Wesley do tyłu.

- Nie będziemy żreć waszego błota - odkrzyknął Steven, zrównując wóz burtą z wozem Wesleya.

- Trzymaj się prawej! Na prawo! - krzyczał człowiek z brzegu.

Leah, oburącz wczepiona w siedzenie, powtórzyła in­strukcje Stevenowi, ale on zignorował radę i znowu strzelił z bata.

Lewy koń z pierwszej pary trafił na zagłębienie w dnie rzeki, zarżał i pociągnął za sobą pozostałe. Ciężki wóz przechylił się na jedną stronę. Steven łukiem wpadł do wody. Leah puściła ławę i zdołała jeszcze złapać w locie dwie wodze. Reszta poleciała na bok.

- Ściągnij wodze - krzyknął człowiek z brzegu. - Opa­nuj tego konia!

Leah próbowała wypełnić polecenie, owijając złapa­ne wodze wokół ramienia. Jednocześnie głęboko się wy­chylała, żeby uchwycić pozostałe.

- Pomóż jej, Wes - krzyknął mężczyzna. - Niech ta twoja powozi, pomóż tej rudej!

Leah właściwie nie słyszała tych krzyków. Centymetr po centymetrze przesuwała palce w kierunku wodzy. Spłoszone konie szarpnęły, omal nie wyrywając jej ra­mienia ze stawu. Krzyknęła.

- Leah! - zabrzmiał głos Wesleya. Nie mogła go jed­nak usłyszeć, bo Kimberly zaczęła histerycznie wrzesz­czeć.

Palce Leah zacisnęły się w końcu na wodzach. Na sekundę oczy zaszły jej łzami. Ulżyło jej. Wytężając siły, zdołała zapanować nad przestraszonymi końmi, ściągnąć wóz na prawo i ominąć najgłębszą część wyrwy. Zwierzęta zaczęty się powoli posuwać w kierunku brze­gu.

Obcy z brzegu przedzierał się przez nurt w jej stronę.

- Brawo, dziewczyno. Teraz trzymaj je pewnie.

- Steven! - krzyknęła do niego Leah, kiedy konie zro­biły pierwszy krok na twardym gruncie. Mimo że tył wozu był jeszcze w wodzie, zaczęła ściągać buty. Zawsze do­brze pływała, a nie wiedziała, czy ktoś oprócz niej za­uważył upadek Stevena.

- Trzymaj! - Leah cisnęła mężczyźnie wodze, zesko­czyła z wozu i rzuciła się do wody.

- Co, do diabła...? - zaczął tamten, ale musiał zająć się końmi.

- Dokąd ona się wybiera? - spytał Wes.

- Krzyczała coś o Stevenie - odparł Justin Stark.

- A nie ma go tutaj? - zdziwił się Wes i w chwilę po Leah znalazł się w wodzie.

Leah kilkakrotnie nurkowała, miała wrażenie, że trwa to godzinami, ale Stevena nigdzie nie było. Wesley i obcy wkrótce do niej dołączyli, ale dopiero przed zmrokiem znaleźli ciało. Leżało zaczepione na dnie, blisko brzegu. Wesley je wyciągnął. Okazało się, że wpadając do rzeki, Steven rozbił sobie głowę.

Leah stanęła nad ciałem. Dyszała, zmęczona długimi poszukiwaniami. Bielizna ociekała jej wodą.

Wesley zobaczył, że Justin się jej przygląda, więc okrył ją swoją bluzą. Sięgała jej prawie do kolan.

- Nie, nie, nie! - wykrzyknęła Kimberly, wtedy podesz­ła do nich i zatrzymała spojrzenie na zwłokach brata.

Wesley zostawił Leah i poszedł pocieszać Kim. Leah poczuła, że opadają jej ramiona. Kimberly i Wes oddalili się w gęstniejącej ciemności. Wieczorną ciszę przerywał tylko szloch Kim.

Przez chwilę Leah i obcy stali w milczeniu.

- Powinnaś włożyć coś suchego - powiedział w końcu. Skinęła głową, ale nadal stała w miejscu, drżąc na całym ciele.

Mężczyzna przysunął się bliżej.

- Nazywam się Justin Stark, a ty?

Leah nie była w stanie odpowiedzieć. Wbiła wzrok w zimne, pozbawione życia ciało Stevena. Po twarzy popłynęły jej łzy.

Bez dalszych słów Justin chwycił ją w ramiona.

Próbowała się wyrwać, ale była zbyt słaba, a może potrzebowała pocieszenia, choćby od obcego.

- Płacz, dziewczyno - szepnął Justin. - Dzielna jesteś, zasłużyłaś sobie na to.

Leah nie wiedziała, skąd się jej biorą te wszystkie łzy, ani dlaczego płyną, ale łkała jak nigdy przedtem. Tak dobrze było mieć kogoś blisko siebie, czuć siłę męskich ramion.

Nie dostrzegła nawet, że mężczyzna ściągnął derkę z konia. Nie protestowała też, kiedy delikatnie zdjął z niej mokre ubranie, owinął grubą tkaniną jej nagie, mokre ciało, przytulił i usiadł z nią na zwalonym pniu. W pewnej chwili zaczął ją kołysać i Leah powoli przesta­wała płakać i mocniej przywarła do Justina. Nawet gdy zapadła w głęboki sen, jeszcze trzymała go z całych sił.

- Śpi? - szeptem spytał Wes.

Justin skinął głową i zapytał:

- Masz dla niej gotowe posłanie? Wes spojrzał na czubek buta.

- Przygotowałem tylko jedno, dla Kim. Leah zwykle robi wszystko sama.

Justin nie powiedział ani słowa więcej, a Wes znikł na kilka minut.

- Gotowe - oznajmił po powrocie.

Justin bardzo ostrożnie wstał ze śpiącą Leah, prze­szedł do posłania i ułożył ją na kocach jak szklaną figurkę.

Przez chwilę nad nią klęczał. Potem wstał i gestem dłoni zaprosił Wesa na przechadzkę po lesie.

- Kim to jest ta dziewczyna? - spytał.

- Moja... kuzynka - odpowiedział Wes. - Co za różnica, kto to jest?

Justin spojrzał na niego jak na szaleńca.

- Mnie to na przykład ciekawi, bo takiej kobiety jesz­cze w życiu nie spotkałem. Widziałeś, jak sobie poradziła z końmi? I jak szukała tego faceta, co utonął? A ty akurat miałeś pełne ręce roboty z uspokajaniem tego wrzesz­czącego niewiadomo co. Boże, strzeż mnie przed czymś takim! Właściwie chciałbym też wiedzieć, kto to jest.

- Kobieta, z którą zamierzam się ożenić - sztywno od­parł Wesley.

- Aha... no, tak... Nie miałem nic złego na myśli - bą­kał Justin. - Tylko że w porównaniu z tą rudą, blondynka wypada tak słabo...

- Lepiej już nic nie mów.

- Masz rację - potulnie zgodził się Justin, ale szybko podniósł głowę. - A jak ona się nazywa?

- Kimberly Shaw. Ten człowiek, który utonął, był jej bratem.

- Rozumiem. Dlatego tak bardzo chciała go uratować. Zastanawiam się, czy któraś z moich sióstr miałaby chęć ryzykować życie, żeby znaleźć moje zwłoki. Szczęśliwy był ten człowiek, mając taką siostrę.

- Nie - powiedział cicho Wes. - Kimberly, to ta blon­dynka. Nurkowała Leah.

- A co łączyło Leah ze zmarłym?

- Nic - odparł Wes.

Justin odwrócił się w kierunku drzew.

- Czyli to twoja kuzynka? Ech, urodziłeś się pod szczę­śliwą gwiazdą. Czy ona ma kogoś? Nie, nie mów mi. Wszystko mi jedno, czy zamierza kogoś poślubić. Będę próbował ją zdobyć, choćby nie wiem ilu mężczyzn sta­nęło mi na drodze. Chcesz być ze mną spowinowacony przez małżeństwo kuzynki?

- Poczekaj, Justin. Za bardzo się spieszysz. Nic nie wiesz o Leah. Ładna jest, to prawda, ale należy do takich kobiet, przy których czujesz się bezużyteczny. Po godzi­nie spędzonej w jej towarzystwie zaczynasz się zastana­wiać, czy mężczyźni w ogóle są potrzebni na świecie. Nie ma dosłownie nic, czego ona nie potrafiłaby zrobić sama, w dodatku zaraz daje do zrozumienia, że nie chce żadnej pomocy. Ożenisz się z nią i za rok będzie ci prowadzić farmę, rządzić twoim życiem, a ty przy niej nie będziesz wart nawet funta końskiego nawozu.

Justin osłupiał, ale zaraz zaczął się śmiać. Poklepał Wesleya po ramieniu.

- Możesz sobie mieć wszystkie swoje śliczne blondyn­ki, które siedzą na wozie i wrzeszczą, kiedy ich bracia toną, ale jeśli chodzi o mnie, to potrzebuję kobiety.

- Nie wiesz, czego się domagasz - ostrzegł go Wes. - Po dwóch tygodniach z Leah będziesz szukał kogoś, kto pozwoli ci poczuć się mężczyzną.

Justin znów się uśmiechnął.

- Wystarczy, żeby była kobietą, to będę się czuł jak mężczyzna. No, czas się kłaść. Jutro uderzam do niej w konkury.

- W konkury? Ale... - zaczął Wes

- Masz jakieś powody, żeby się sprzeciwiać?

Wesley pokręcił tylko głową.

- W porządku. Skoro tak, to chodźmy spać. Rano cze­ka nas pogrzeb.

Wesley przyglądał się Justinowi, który mościł sobie posłanie w takim miejscu, żeby móc patrzyć na śpiącą Leah, a potem poszedł na swoje miejsce.

- Biedny człowiek - mruknął. Chciał, żeby istniał ja­kiś sposób ocalenia Justina przed samym sobą.

0x01 graphic

Wczesnym ranem Leah zbudziło szlochanie. Wesley trzymał w ramionach Kimberly i próbował ją pocieszać, ale wydawało się to całkiem niemożliwe. Czując że głowa jej pęka, Leah jęknęła z bólu, ale odrzuciła koc. Zatkało ją. Była całkiem naga. Rumieniec okrył całe jej ciało, kiedy przypomniała sobie, co zdarzyło się poprzedniego wieczoru. Szybki rzut oka na obozowisko uświadomił jej jednak, że obcego nie ma w pobliżu.

- Wesley - zawołała, ciężko chrypiąc.

On jednak, zajęty problemami Kim, nie usłyszał. Leah odchrząknęła.

- Wesley! - ponagliła.

Obrócił się, wyraźnie rozdrażniony.

- Co tam?

- Czy mógłbyś przynieść mi coś do włożenia? - Proszenie go budziło jej żywą niechęć, ale nie miała zamiaru paradować przed nim w skąpym zawoju z derki.

Wes uniósł brew, ale zostawił Kim i podszedł do wozu, skąd wyciągnął brązową bawełnianą sukienkę, nie za­wracając sobie głowy bielizną.

- Umiesz ty zrobić wrażenie na nowo spotkanym mężczyźnie - powiedział, taksując wzrokiem jej nagie ramiona.

Leah wyszarpnęła mu sukienkę z dłoni.

- Wracaj do swojej Kimberly! - parsknęła gniewnie akurat w chwili, gdy rozległ się głośny skowyt Kim.

Zrezygnowana Leah ubrała się pod kocem, wsta­ła i chwyciła za wiadra na wodę. W drodze nad rze­kę zobaczyła Justina, który obnażony do pasa, kopał grób.

- Dzień dobry - zawołał do niej z jaśniejącymi ocza­mi.

Leah ledwie wybąkała coś w odpowiedzi, bo na wspo­mnienie tego, że nieznajomy rozebrał ją poprzedniego dnia, schowała głowę w ramionach.

Justin natychmiast znalazł się obok niej i wyjął jej z rąk wiadra.

- Dobrze pani spała? - Roześmiał się, kiedy odpowie­działa mu nieznacznym skinieniem głowy, patrząc w in­na stronę. - Chyba nie dopuści pani do tego, żeby taki drobiazg, jak brak ubrania, przeszkodził nam w zawar­ciu przyjaźni? Rozbierałem setki kobiet.

Spojrzała na niego zdumionym wzrokiem.

- No, może nie setki. - Uśmiechnął się, pożerając ją oczami. - I na pewno żadna nie była taka ładna, jak pani. Proszę się nie odwracać. Czy zawsze jest pani taka wstydliwa?

Uniosła podbródek i spojrzała na niego.

- Nie sądzę, żebym była wstydliwa, ale w tej chwili się wstydzę... - Postanowiła zmienić temat. - Będzie pan z nami podróżował?

- Do samego końca. - Doszli nad rzekę i Justin za­czerpnął wody. - Wes kupił farmę w pobliżu miasteczka, w którym wyrosłem. Przez całą zimę pracował tam jak szalony. Na pewno chciał, żeby na przyjazd panny Shaw wszystko było gotowe.

- Na pewno. Czy pan też pracuje na farmie?

- Jasne, a na boku jeszcze trochę poluję. Nie ma mowy, ja poniosę - zaprotestował, gdy Leah sięgnęła po pełne wiadra.

- Dziękuję, ale to, co do mnie należy, robię sama - powiedziała sztywno.

Justin uśmiechnął się do niej i jego ładna twarz zrobi­ła się jeszcze bardziej sympatyczna.

- Nie wątpię, że jest pani w stanie przenieść nawet sto wiader, ale czy będzie pani tak okrutna, żeby odebrać mi przyjemność zaniesienia tych dwóch?

Przez chwilę Leah milczała, potem również się uśmie­chnęła.

- Bardzo nie chciałabym okazać się okrutna. Panie Stark, proszę nosić tyle wody, ile pan chce.

- Mam na imię Justin - odparł ze śmiechem. - Wszys­tkie znajome panie tak mnie nazywają.

- Wszystkie? - Roześmiała się do wtóru i uświadomiła sobie, że od dwóch tygodni nie miała takiego dobrego samopoczucia.

- Hej, wy dwoje, wyraźnie zapomnieliście, co się wczoraj stało - powiedział Wesley, patrząc na nich spode łba. - Moglibyście mieć choć trochę szacunku dla żałoby Kimberly.

Justin przestał się uśmiechać. Był niższy od Wesleya, ale nie zamierzał mu ustąpić.

- Mam wrażenie, że Leah okazała dość szacunku, nurkując za obcym człowiekiem, tak że omal sama nie utonęła. Twoja kobieta głośno płacze, ale to nie znaczy, że chciałaby zaryzykować cokolwiek oprócz łez.

Leah objęła spojrzeniem obu rozindyczonych męż­czyzn i usunęła się na bok, nie chciała bowiem, żeby dostrzegli jej uśmiech. Na słowa Justina rozpromieniła się. Z ulgą w sercu zajęła się codziennymi obowiązkami: oporządzaniem zwierząt, robieniem śniadania i przygo­towaniem wozu do dalszej drogi. Nie wiedziała, czy Justin i Wesley ciągnęli sprzeczkę, ale kiedy wszyscy zgromadzili się przy grobie, wyglądali na pogodzonych. Kim ciężko wspierała się na ramieniu Wesleya, który opowiadał, jakim to dobrym człowiekiem był Steven Shaw.

Po tej ostatniej posłudze Kim pozwoliła Wesowi wpa­kować się na wóz i położyła się w środku.

Justin rzucił juki i siodło na drugi wóz, przywiązał konia z tyłu i wspiąwszy się na kozioł, wyjął wodze z rąk Leah.

- Nie wiem, czy kiedykolwiek się dogadam z tamtą kobietą - powiedział.

Wprawdzie Leah twierdziła, że nie jest wstydliwa, ale zupełnie nie wiedziała, o czym rozmawiać z Justinem. Martwiła się jednak niepotrzebnie. Opowiedział jej o miasteczku Sweetbriar, o swych trzech siostrach i czte­rech braciach, o kuzynach i kuzynkach. Wytłumaczył jej, kto się w kim kocha w miasteczku i wspomniał, że pięk­na Miranda Macalister doprowadza do obłędu wszy­stkich samotnych mężczyzn w okolicy.

- Z tobą włącznie? - spytała bojaźliwie Leah.

- Przyglądałem się jej parę razy, ale ja od dawna wiem, jaka powinna być kobieta dla mnie.

- No? - zachęciła go.

- Taka jak ty, Leah - powiedział cicho i odwrócił spoj­rzenie dopiero wtedy, gdy prowadzący koń wszedł w ko­leinę.

Leah poczuła, jak ogarnia ją fala lęku. Ten człowiek nic o niej nie wiedział, nie słyszał o dziewuchach Simmonsa z bagien Wirginii, nie znał jej siostry Bess, która zeszła na złą drogę, ani obłąkanego ojca. Odezwała się dopiero po chwili. Urywanymi zdaniami zaczęła opowia­dać mu coś o tkaniu.

Na krótkim postoju zjedli trochę zimnego mięsa i zie­mniaków. Kim nie wyszła z wozu. Wieczorem Leah ugoto­wała obiad na ogniu, który sama rozpaliła. Przyniosła wody zwierzętom i nakarmiła je. Justin narąbał drewna, a tymczasem Wes opiekował się Kim, która przejęta żało­bą po bracie, straciła zdolność robienia czegokolwiek.

Przez kilka dni nieustannie posuwali się na zachód. Justin siedział przy Leah, opowiadał jej różne historie i zadawał pytania. Z dnia na dzień rosło w niej poczucie winy. Regan i Nicole okazali jej dobroć, mimo że pocho­dziła z bagien. Ale oni przez cały czas wiedzieli, z kim mają do czynienia. Miała wrażenie, że zwodzi Justina, okłamuje człowieka, który jest dla niej taki uprzejmy. Gdyby wiedział o niej wszystko, najprawdopodobniej od­nosiłby się do niej tak samo jak Wesley.

Minął tydzień, ale smutek Kimberly nie ustąpił. Leah zaczęła jej nosić posiłki do wozu. Kim przyciągała ją do siebie i chlipała.

- Stój! - powiedział któregoś wieczoru Justin, kładąc rękę na ramieniu Leah, niosącej posiłek dla Kim. Zwró­cił się do Wesa: - Czy nie dość tego odgrywania księżni­czki? Leah nie jest jej służącą.

- Kim jest w żałobie po bracie - upierał się Wes.

- Wobec tego sam ją obsługuj. Nie zwalaj tego na Leah. - Wziął z jej rąk talerz i podał Wesowi.

Jedli w milczeniu. Kim zeszła wreszcie z wozu i usiad­ła pod drzewem, a Wesley skakał wokół niej.

Z wyrazem niesmaku na twarzy, Justin cisnął resztka­mi kawy do ogniska.

- Potrzebujemy odpoczynku. Parę kilometrów stąd jest wodospad. Pomyślałem, że może pojechalibyśmy tam jutro z Leah. - Przesłał jej uśmiech nad ogniskiem. - Zrobilibyśmy małe pranie.

Leah zapatrzyła się w dno kubka.

- Rzeczywiście, powinnam wyprać parę rzeczy - przy­znała.

Zanim jeszcze na dobre wstało słońce, Justin stanął nad Leah i zaczął ją popędzać. Chciał jak najszybciej wyruszyć.

- A co ze śniadaniem? - spytała Leah, zwijając brudy w tobołek

- Niech raz księżna pani sama przygotuje, pozwól jej.

Leah zdusiła chichot.

- Jestem gotowa.

- Leah! - zawołała Kim i podbiegła do nich. W świetle brzasku wyglądała uroczo. Wyciągała do Leah rękę z dwiema sukienkami i porcją bielizny.

- Czy nie będziesz miała nic przeciw temu? Wygląda na to, że dzisiaj ja będę musiała robić wszystko w obozo­wisku, bo wy się bawicie, więc może zechciałabyś wy­świadczyć mi tę drobną przysługę.

- Oczywiście - odparła Leah, ale Justin chwycił bieli­znę Kim.

- Sama możesz sobie prać - zaczął.

Leah położyła mu rękę na ramieniu i wzięła od niego zawiniątko.

- Oczywiście, że mogę to uprać.

- Chodź - powiedział Justin z niesmakiem, właściwie ciągnąc Leah w kierunku osiodłanego konia. - Dlaczego pozwalasz, żeby cię wykorzystywała? Jesteś warta pięć­dziesięciu takich jak ona. - Wsiadł na konia, a potem pomógł Leah.

Przeszło godzinę jechali na północ, z dala od domów, które tu i ówdzie trafiały się w okolicy, i wozów jadących na Zachód. Po następnej godzinie Justin zeskoczył na ziemię i rozwarł ramiona przed Leah. Opuścił ją powoli, obejmując w talii, i delikatnie pocałował.

Leah nie poczuła dreszczyku, ale pocałunek był przy­jemny. Kiedy Justin postawił ją na ziemi, odwróciła głowę.

Spojrzał na nią z grymasem zatroskania.

- Kto cię skrzywdził, Leah? - spytał cicho. - Nigdy nie spotkałem tak pięknej kobiety jak ty, która przez cały czas zwieszałaby głowę i myślała, że jest czyjąś niewol­nicą.

- Są rzeczy, których o mnie nie wiesz - powiedziała, odsuwając się od niego. Głowę trzymała jednak wysoko. - I nie jestem niczyją niewolnicą.

- To dlaczego tak się boisz Wesa?

- Boję się? - Głośno zaczerpnęła powietrza. - Nie bo­ję się go... żadnego innego mężczyzny też nie! - Ściszyła głos. - Ale są między mną i Wesem sprawy, o których nie masz pojęcia. - Czuła, jak narasta w niej gniew. - Lepiej wezmę się do prania.

- Daj spokój z praniem! - zapalczywie rzucił Justin, wyjmując z jej rąk tobołek. - Co jest między tobą i Stan­fordem?

- Nie to, co myślisz - odpaliła, ciskając oczami błyska­wice gniewu. - Wesley Stanford mnie nie cierpi, a ja nie cierpię jego i takich jak on, którzy wydawali pieniądze na piękne stroje i konie w czasie, gdy moja rodzina głodowała. Za pieniądze, które Wesley wydał na konia, nasza dziewięcioosobowa rodzina mogłaby się utrzymać przez rok.

Oddaliła się ze świadomością, że go rozczarowała. Teraz Justin wie o niej więcej i przestanie być opiekuń­czy, a ona nie pozwoli mu zauważyć, że taka zmiana zachowania jest bolesna.

- Do diabła z tobą i twoimi manierami - wysyczała. -Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście siebie warci. Myślicie, że jeśli ktoś jest biedny, to można od niego dostać wszy­stko, czego się chce. Ale powiem ci, że w rodzinie Simmonsów jest tylko jedna dziwka.

- Czy tak właśnie o mnie myślisz? - żachnął się Justin. - Czy twoim zdaniem uważam cię za... za...

- No, powiedz to słowo! - krzyknęła. - Dość razy sły­szałam je od mężczyzn i kobiet twojego pokroju. Piękny strój na zewnątrz i brud w środku.

Przez chwilę Justin stał nieruchomo. Wyglądał na zszokowanego.

- Naprawdę tak mnie widzisz? Bogaty elegant, który wyrósł w wielkim domu wśród służących? - Odwrócił głowę, a kiedy znowu na nią spojrzał, miał na ustach szeroki uśmiech. - Szkoda, że ludzie ze Sweetbriar tego nie słyszą. Jeden z chłopaków Starka oskarżony o ele­ganckie maniery i bogactwo. Och, Leah! - powiedział i wybuchnął śmiechem. - Nie wiem, w jakiej biedzie dorastałaś, ale trudno byłoby ci równać się ze mną. Siadaj tutaj, opowiem ci prawdziwą historię mojej rodzi­ny.

Oszołomiona Leah posłusznie usiadła przy nim i wy­słuchała jego prawdziwego życiorysu. Wcześniej, co pra­wda, nie kłamał, ale przemilczał wszystko zło, bo uznał Leah za urodzoną damę i nie chciał jej wprawić w kon­sternację.

Ojciec Justina, Doli Stark, miał famę największego lenia nad Missisipi. Obcych mogło to bawić, ale rodzina Starków toczyła nieustanny bój o przetrwanie. Doli spę­dzał całe dnie w sklepie Macalistera, śmiejąc się i zabawiając, podczas gdy jego żona i dzieci próbowali zdobyć środki na utrzymanie z kilku akrów wyjałowionej ziemi. Justin, najstarszy z chłopców, dorastał z uczuciem niena­wiści do własnego ojca. Doli jadł duże śniadanie, na które pracowała cała rodzina, potem znikał do wieczora, wracał do domu, jadł dwa razy tyle co rano, a następne godziny spędzał na próbach zapłodnienia żony. Justin często leżał, nie mogąc zasnąć, i słyszał towarzyszące temu odgłosy. Nienawidził wtedy ojca jeszcze bardziej. Natomiast Doli nigdy nie pytał, co jedzą jego domownicy ani jak długo Justin musiał pracować, żeby na stole było mięso.

W mieście tylko żartowano z lenistwa Dolla. Wmiesza­no się w ich życie tylko raz, kiedy najstarsza siostra Justina, Corinne, nałgała przeciwko Macalisterom i na­robiła kłopotu możnym tego miasteczka.

- To ci Macalisterowie, którzy mają piękną córkę? - Leah zaczynała rozumieć, że Justin jest podobny do niej, a nie do Wesleya. Może więc nie znienawidzi jej z powodu niskiego pochodzenia.

- Ci sami - powiedział Justin. - A teraz opowiedz mi o swojej rodzinie.

Leah wahała się. Leniwego ojca Justina przynajmniej lubiano w mieście. Co dobrego mogła powiedzieć o swo­ich bliskich? Spojrzenie na Justina przekonało ją jed­nak, że jest gotów czekać do dnia sądu ostatecznego, aż usłyszy od niej słowo.

Zaczęła powoli mówić, wypatrując u niego oznak od­razy, ale kiedy zobaczyła jedynie troskę i zainteresowa­nie, nabrała odwagi. Opowiedziała o najstarszym bracie, który porwał kobietę, o siostrze prostytutce, chorobie umysłowej ojca i o tym, jak bił żonę i dzieci. W końcu opowiedziała też o swej morderczej pracy bez końca.

Kiedy skończyła, zapadła wokół szczególna cisza. Leah wstrzymała dech, czekając na reakcję Justina.

- I mimo że jesteś kuzynką Stanfordów, pozwolili ci tak cierpieć? Wes nigdy nic nie mówił na ten temat, ale jest chyba bogaty.

- Niesamowicie - mruknęła Leah, ciągle nie patrząc na Justina.

- Co go skłoniło do tego, żeby ci w końcu pomóc? A może najął cię do służby dla jej wysokości Kimberly?

Leah głęboko zaczerpnęła powietrza.

- Mój ojciec umarł, a różni plantatorzy adoptowali wszystkie dzieci. Ja... chciałam wyjechać na Zachód, w takie miejsce, gdzie nikt by mnie nie znał. Szwagierka Wesleya pożyczyła mi pieniądze na założenie warsztatu tkackiego, a Wesley pozwolił jechać razem z nim.

Justin nie odzywał się przez chwilę i Leah zastanawia­ła się, czy uwierzył w ostatnią część jej historii.

- Gdzie nauczyłeś się takich manier? - spytała na próbę.

- Od żony Macalistera. To autentyczna angielska lady. A ty?

Leah opowiedziała mu pokrótce o przekształceniu, jakiego dokonały Nicole i Regan. Zaczęło do niej docie­rać, że temu mężczyźnie nie przeszkadza nazwisko Sim-mons. Może nie wszyscy ludzie są podobni do Wesleya. Może w nowym stanie nie będzie sądzona według tego, kim był jej ojciec.

- Odwaliły kawał dobrej roboty - roześmiał się Justin wstając. - Wystarczy na dzisiaj tych poważnych spraw. Chodź, obejrzysz wodospad. - Wziął ją za rękę i popro­wadził w górę po stromym, skalistym zboczu. U szczytu woda spadała z niedużej wysokości i tworzyła rozlewi­sko. Z dołu nie było tego widać.

- Nie jest to największy wodospad, jaki widziałem, ale za to w bardzo odosobnionym miejscu. Co powiedzia­łabyś na kąpiel?

Leah natychmiast zmrużyła oczy. Zignorował jej podejrzliwość.

- Ty wskakuj pierwsza, ja poczekam na dole. Zawo­łasz mnie, kiedy skończysz. - Odwrócił się i zostawił ją samą.

Leah wahała się tylko parę sekund. Zdjęła ubranie i zanurzyła się w wodzie. Mydłem, które wzięła do prania, natarta włosy i spłukała je pod wodospadem. Ciśnie­nie omal jej nie przytopiło. Zanurkowała, a kiedy po dłuższym czasie wypłynęła na powierzchnię, czuła się świeżo i wspaniale. Nie ciążyły jej tajemnice przeszłości, czekał na nią przystojny mężczyzna, była w drodze do nowego miejsca, gdzie pozna nowych ludzi. Miała przed sobą perspektywę założenia warsztatu tkackiego, a teraz jeszcze do tego umyła głowę. Czego więcej kobieta może oczekiwać od życia? Ze śmiechem wróciła na dół do Justina.

- Mnie to zajmie tylko minutę - zawołał, biegiem wspinając się pod górę.

Leah przyklękła na skale i energicznie wzięła się do prania. Wkrótce potem Justin powrócił. Z grymasem na twarzy zaczął jej pomagać w wyżymaniu.

- Czyżby to fikuśne cacko należało do księżnej Kimberly? - spytał, unosząc prawie przezroczystą koszulkę, ozdobioną drobnymi jedwabnymi falbankami.

Czerwona na twarzy Leah wyrwała mu ją z ręki.

- Ta jest akurat moja.

- O? - stwierdził, unosząc brew. - Wobec tego to nale­ży do jej wysokości. - Uniósł parę wypłowiałych majtek, nadprutych przy gumie. - Co za dama na pokaz. W ogóle nie dba o to, co ma znaczenie. Powinniśmy jej się przy­służyć i zgubić ten drobiazg.

Leah nie zdążyła nawet mrugnąć, gdy znoszone majtki leciały prosto do rzeki.

- Nie! - wykrzyknęła, ze śmiechem zebrała spódnicę i zaczęła brodzić śladem bielizny, która szybko spływała z prądem.

Justin podążył za nią. Chwycił majtki, a jednocześnie złapał Leah za ramię, celowo omal jej nie przewracając.

- Uważaj! - Uśmiechnął się, kiedy Leah do niego przywarła. W tej samej chwili otoczył ją ramionami i za­czął całować. Leah podobało się to o wiele bardziej, niż za pierwszym razem.

Żadne z nich nie usłyszało Wesleya, dopóki ten nie szarpnął Justina za ramię i nie przewrócił go do wody.

- To tak można ci ufać? - ryknął Wes. - Zawsze nasta­jesz na kobiety, którymi masz się opiekować?

Justin wstał, nieprawdopodobnie wściekły. Leah wie­działa, że szykuje się starcie, więc odgrodziła mężczyzn od siebie.

- Nie masz prawa mieszać się do mojego życia! - wrzasnęła na Wesleya.

- Mieszać się? - warknął. - Jesteś moją... jesteś pod moją opieką - dokończył. - Do diabła, Justin, co byś zrobił, gdybyś przyłapał mężczyznę, zachowującego się w ten sposób wobec twojej siostry?

- Zażyczyłbym sobie, żeby się z nią ożenił - odparł spokojnie Justin. - Wracam do obozu, bo nie chcę, żeby wybuchła bójka. Wcale nie pragnę nienawiści między mężem kobiety i jej krewnymi. - Z tymi słowami wyszedł z wody i ruszył do swojego konia.

Wesley nie odzywał się, póki nie usłyszał, że Justin odjeżdża.

- Kogo on miał na myśli, mówiąc o mężu? - spytał oskarżycielsko.

Leah ściągnęła majtki Kim z kłody zaczepionej o dno, i zaczęła iść do brzegu. Nie musiała zbierać spódnicy, bo i tak była cała mokra.

- Zadałem ci pytanie - przypomniał Wesley, kiedy znaleźli się na lądzie.

- Nie powiedziałam mu o nas, jeśli o to ci chodzi - warknęła. - Spokojnie. Nie rzuciłam cienia na nieska­lane nazwisko Stanford. A teraz przepraszam cię, bo chciałam przepłukać bieliznę twojej narzeczonej.

Wesley spojrzał groźnie.

- Czy to był główny temat waszej długiej rozmowy? Rozmawialiście o Kim?

Cisnęła mu pod nogi majtki Kim.

- Może się zdziwisz tą wiadomością, ale my, ludzie z klas niższych, mamy ciekawsze sprawy niż obgadywa­nie tych, którzy stoją wyżej od nas.

- Nie wydawało mi się kiedy tu przyszedłem, żebyście specjalnie byli pogrążeni w rozmowie. Oboje byliście mokrzy. Czyżbyście razem pływali? Znowu pozwoliłaś mu zdjąć z siebie ubranie? - Chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. - Czy kiedy cię całował - spytał przenikliwym szeptem - czułaś się tak samo jak wtedy, kiedy ja cię całuję?

Leah dałaby wiele za to, żeby nie dać po sobie poznać, jak działa na nią dotyk Wesa, ale była absolutnie bezsil­na. Z nim nie było tak, jak z Justinem, jemu się podda­wała. Pod naporem ciała Wesa i dotykiem jego warg nie czuła i nie widziała nic więcej. Zapominała o nienawi­ści, w ogóle zapominała, że można myśleć.

Kiedy ją puścił, świat wirował wokół, ledwie mogła ustać prosto.

- Nie wygląda na to, żebyś tak się czuła w ramionach Justina - powiedział Wes z takim samozadowoleniem, że Leah wytrzeszczyła oczy.

Każdą cząstką swego ciała czuła, że musi przepłoszyć ten wyraz z jego twarzy. Bez namysłu uciekła się do sztuczki, której nauczył ją brat. Uderzyła kolanem mię­dzy nogi Wesleya.

Zwinął się z bólu, a ona podbiegła do konia i odjecha­ła w kierunku obozowiska. Początkowo śmiała się weso­ło, myśląc o jego powrocie na piechotę, ale po kilku minutach zatrzymała się. Mogła zrobić Wesleyowi krzyw­dę. Miała prawo być wściekła, ale nie usprawiedliwiało to takiej gwałtowności.

Wahała się jeszcze, kiedy nieoczekiwanie Wesley sko­czył na nią z drzewa, wyrywając jej wodze.

- Jak...? - zaczęła.

Nie odpowiedział, tylko poprowadził konia za uzdę z powrotem do wodospadu. Nie podobał jej się wściekły blask jego oczu, więc nie odważyła się więcej odzywać. Czyżby chciał ją pobić?

Przy rzece zatrzymał konia.

- Zsiądź i weź ubrania - powiedział zimno. Usłuchała go.

Wskoczył na konia, wziął od niej mokre pranie i podał jej rękę, żeby łatwiej mogła usiąść z tyłu. Bała się jego spojrzenia, bała się odmówić, a kiedy wreszcie znalazła się na końskim grzbiecie, starała się go nie dotykać, żeby nie przypominać mu o swej obecności.

Raz koń zarzucił i Leah omal nie spadła.

- Jeśli nie możesz znieść myśli, żeby mnie dotknąć, to przynajmniej trzymaj się tego cholernego siodła - burk­nął Wesley, i znów Leah go usłuchała.

Resztę drogi do obozowiska przebyli w milczeniu. Przedtem Leah tylko wydawało się, że Wes jej nienawi­dzi. Teraz gniew promieniował od niego jak aureola, która poparzyłaby palce każdego śmiałka, próbującego go dotknąć. Leah postanowiła nie wchodzić mu w drogę.

0x01 graphic

Dwa dni później poznali Greenwoodów: Hanka i Sadie wraz z trojgiem ich dzieci. Leah zaproponowała im wspólną podróż, przez ostatnie dwa dni bowiem atmo­sfera była nieznośna. Wesley stróżował przy niej jak pies, z bardzo zła miną, natomiast Justin traktował ją, jakby była z porcelany, zaczynała więc mieć dość jego opiekuńczości. Kim na pozór znosiła to wszystko oboję­tnie, stawiała tylko coraz większe wymagania wobec Wesa. Greenwoodowie z hałaśliwymi, ruchliwymi dzieć­mi mogli pomóc im czworgu w rozładowaniu napięcia.

Na drodze panował ruch, wielu ludzi zmierzało do Kentucky, a nawet dalej. Wabiły ich tam widoki na wiel­kie połacie żyznej ziemi, która prawie za bezcen mogła stać się ich własnością. Indianie nie stanowili już pro­blemu, a Kentucky było stanem, ludzie czuli się więc bezpieczni i wolni od zagrożenia ubóstwem. Niektórzy z podróżnych mieli dobry ekwipunek i wozy pełne dóbr. Ci przeważnie posprzedawali swoje farmy, żeby mieć pieniądze na kupno ziemi na Zachodzie. Ale bardzo wielu, zbyt wielu ludzi po prostu uciekało przed dotych­czasowymi warunkami życia. Rodziny ciągnęły za nimi, mając niewiele więcej niż ubrania na grzbiecie i worek żywności.

Wzdłuż całego szlaku stały zajazdy. Chociaż w wię­kszości z nich panował zbyt wielki brud, by z nich korzy­stać, miejsca były tam drogie. Mimo to dość często znaj­dowali się chętni, którzy płacili wymaganą cenę.

Leah przypomniało się jej własne dzieciństwo, które­goś dnia zobaczyła bowiem rodzinę z licznymi dziećmi, ubranymi w szmaty, wychudzonymi i wymęczonymi, któ­re posłusznie, choć z trudem maszerowały za rodzicami. Zaczęła dokarmiać te dzieci w tajemnicy przed Wesleyem, bądź co bądź żywość należała przecież do niego. W wieczór spotkania z Greenwoodami, kiedy wszyscy siedzieli przy ognisku, rzuciła na próbę propozycję, żeby podzielić się jedzeniem z wielodzietną rodziną, która obozuje nie opodal.

Był to jeden z rzadkich przypadków, gdy Kim wyraziła zdecydowaną opinię.

- Czy nie za swobodnie dysponujesz cudzymi dobra­mi? - spytała. - Ludzie powinni się nauczyć samodziel­ności. Jeśli będziemy im dawać różne rzeczy, nigdy nie zaczną polegać na sobie. Zawsze będą oczekiwać pomo­cy od innych.

Przez chwilę panowała cisza, w końcu ktoś się ode­zwał, tylko po to, by zmienić temat.

Tej nocy Leah długo nie mogła zasnąć. Kiedy sądziła, że wszyscy już śpią, odrzuciła koce i cicho podpełzła do wozu po torbę z żywnością, którą przygotowała już wcześniej. Ruszyła przez ciemność ku sąsiedniemu obo­zowisku. Ludzie mieli tam czworo małych dzieci, a cały dobytek mieścił im się na ręcznie ciągniętym wózku. Ukradkiem postawiła zawiniątko w pobliżu wózka i za­częła się wycofywać.

Pokonała zaledwie parę metrów i podskoczyła. Z bli­ska odezwał się głos:

- Tylko spokojnie, bo ich pobudzisz - szepnął Wes, pokazując jej drogę w cień drzew.

Leah z trudem przełknęła ślinę, świadoma tego, że została przyłapana przez Wesa na kradzieży jego własno­ści. Modliła się, żeby nie odesłał jej do Wirginii. Przysta­nęła obok niego, ale spojrzeć w oczy mu nie śmiała.

- Co im dałaś? - spytał.

- Bekon, mąkę, zie... ziemniaki - wyjąkała i spojrzała na niego błagalnie. - Zwrócę ci pieniądze. Nie chciałam kraść żywności. Ale ci ludzie wyglądali na głod­nych i...

- Pst - powiedział. W księżycowej poświacie dostrzeg­ła jego uśmiech. - Popatrz. - Wskazał palcem.

Między drzewami widziała okopane ognisko. Przy wózku leżało jej zawiniątko, a obok znajdowało się dru­gie, bardzo podobne. Szybko spojrzała mu w oczy.

- Twoje? - spytała zaskoczona.

- Moje - odparł z szerokim uśmiechem. - Ja też nie mogłem patrzeć, jak głodują.

Milczeli przez chwilę, połączeni wspólnym sekretem.

- Jak długo...? - zaczął Wes.

Leah wbiła wzrok w swą bosą stopę.

- Od początku. Dlatego bez protestów zajęłam się przygotowywaniem posiłków. Nikt oprócz mnie nie rusza żywności, więc wiem, ile mogę dać tak, żeby nikt nie zauważył. Nie zamierzałam kraść... - zaczęła znowu, pa­trząc na Wesleya.

- Stać mnie na kilka ziemniaków - powiedział Wesley. - Rozumiem, że zapasy nam się kończą.

Leah miała winę wypisaną na twarzy.

- Owszem. Miałam ci o tym niedługo powiedzieć, ale... Zachichotał.

- Nie wątpię, że czekałaś, aż będzie to absolutnie konieczne. Zrób rano listę towarów, a ja nas zaopatrzę. Może powinienem kupić wszystkiego podwójną ilość? Na razie wracajmy, zanim ktoś zauważy, że nas nie ma.

Leah zawahała się.

- Wesley - szepnęła. - Nie umiem pisać. Jak mam zrobić listę?

Obrócił się i spojrzał na nią tak, że spłonęła ru­mieńcem. Przez moment chciała ukryć się w jego ramio­nach. Żałowała, że nie umie zapomnieć, jak go kiedyś kochała.

- Chyba będziesz musiała iść ze mną - powiedział prawie niesłyszalnie.

Wrócili razem. Wesley odprowadził Leah do jej posłania; a kiedy przystanęli, uśmiechnął się do niej konspiracyjnie, mrugnął, po czym odwrócił się i odszedł na swoje miejsce, w drugim końcu obozowiska.

Leah zasnęła z uśmiechem na twarzy.

Rano bała się spojrzeć na Wesleya, żeby nie zobaczyć nienawiści w jego oczach. To byłoby straszne, gdyby poprzednia noc okazała się snem.

- Czy na pewno nie macie nic przeciwko naszemu towarzystwu? - spytała setny raz pani Greenwood.

Leah uśmiechnęła się do niej.

- Oczywiście, że nie. Bardzo się cieszę na myśl o spę­dzaniu czasu z pani dziećmi. Do tej pory zawsze byłam otoczona dzieciakami i bardzo mi ich brakuje.

Sadie Greenwood roześmiała się.

- Nie wiem, czy potrafisz sobie wyobrazić, do czego moje są zdolne. Niby jest ich tylko troje, ale to dużo.

W tej chwili niemowlę zaczęło płakać.

- Proszę pozwolić - powiedziała Leah, biegnąc w kie­runku malca o imieniu Asa. Brzdąc uczył się chodzić i akurat upadł. Przyzwyczajony do obcych, przytulił się do Leah, która poczuła, że pod powiekami zbierają jej się palące łzy.

- Dobrze się czujesz? - odezwał się Wesley z tyłu. Zupełnie jakby jej pilnował i przyszedł z pomocą w po­trzebie.

- Moje dziecko byłoby prawie w tym samym wieku - wydusiła z siebie Leah, obejmując chłopca, który już nie płakał.

- Nasze dziecko - mruknął Wes, ale go nie usłyszała. Następne kilka dni upłynęło nad wyraz przyjemnie.

Leah jechała z panią Greenwood i wymieniała receptu­ry kremów upiększających na przepisy na smakołyki. Bez końca rozmawiały też o dzieciach.

- A którego z tych mężczyzn masz zamiar wybrać? - spytała Sadie.

Leah dalej wpatrywała się w konie.

- Nie wiem, o czym mówisz.

Sadie zachichotała.

- Początkowo myślałam, że Justina, bo zawsze biega za tobą, ale ten Wesley, taki przystojny, w ogóle nie spuszcza cię z oka, więc zapytałam go, jak blisko jeste­ście spokrewnieni.

- Zapytałaś go?

- Już dawno przestałam się leczyć ze wścibstwa, Hank też dał mi spokój. Zresztą, może po prostu musiał się poddać. To mój nałóg. Zawsze muszę wiedzieć wszystko o wszystkich.

- A co powiedział Wesley? - cicho spytała Leah. Sadie rzuciła jej szybkie spojrzenie kątem oka.

- Powiedział, że jesteście spowinowaceni przez mał­żeństwo, ale pokrewieństwo was nie łączy.

Leah roześmiała się.

- To prawda - przyznała i zapytała Sadie o dzieci. Tego wieczoru Sadie miała pierwsze nieporozumienie z Kimberly. Zaczęło się całkiem niewinnie. Sadie była przyzwyczajona do brania na siebie odpowiedzialności za różne sprawy i chętnie organizowała ludzi, kiedy coś należało zrobić. Leah, Wes, Justin i Hank zajmowali się inwentarzem, a Sadie w tym czasie przygotowywała ko­lację i doglądała dzieci, które po całodziennej jeździe musiały się wyżyć. Zaczęła obdzielać Kimberly różnymi zadaniami. Początkowo Kim posłusznie poddawała się jej woli, ale po piątym poleceniu z rzędu odstawiła patelnię, mrucząc:

- Muszę iść do lasu.

Wróciła dopiero wtedy, gdy wszyscy siedzieli już przy posiłku.

Sadie milczała przez całą kolację, ale dwukrotnie, kiedy Kim prosiła Wesleya o przyniesienie różnych rze­czy, rzucała jej ostre spojrzenia. Potem Leah wzięła się do zmywania. Sadie wstała:

- Myślę, że zmywać powinna panna Kimberly, bo nie pomagała w rozbijaniu obozowiska ani w kucharzeniu - powiedziała głośno.

Jej mąż, zdaje się, miał ochotę wpełznąć pod pobliską skałę.

- Spokojnie, Sadie - powiedział. - Ja pomogę.

Kimberly była już daleko od ogniska, wyraźnie zdecy­dowana na ucieczkę.

Leah spojrzała na Wesa, ale on obserwował coś na swym pustym talerzu. Justin przyglądał się Sadie z du­żym zainteresowaniem.

Sadie była twarda.

- Panna Kimberly nie pomagała też rano ani w połud­nie. Nie dotyka inwentarza i nie gotuje. Nie umie powo­zić, nie uczestniczy w ładowaniu i rozładowywaniu. Po­słuchaj, Hank, nie będę niczyją służącą. Jestem wolną obywatelką Stanów Zjednoczonych.

Kimberly zatkało, zdołała tylko błagalnie spojrzeć na Wesa.

Wes powoli się podniósł.

- Chodź, Kimberly, ja ci pomogę.

Grupka natychmiast się rozpadła. Hank chwycił Sadie za ramię.

- I co, zadowolona jesteś, że zrobiłaś scenę? To prze­cież ich sprawa, kto pracuje w obozowisku. - Pociągnął ją w mrok.

Kim rozpłakała się.

- Jak mogłeś jej pozwolić, żeby wygadywała o mnie takie rzeczy? - zawodziła, kryjąc się w ramionach Wesa. - Wiecie, że nie jestem taka silna jak wy. Chciałabym dorównać Leah, ale po prostu nie mogę. W dodatku nikt nie pamięta o tym, jak bardzo rozstroiła mnie śmierć Stevena. Tak trudno mi się przyzwyczaić do te­go, że go nie ma. Och, Wesley, proszę cię, nie zostawiaj mnie. Tak bardzo cię potrzebuję. Nie mogłabym bez cie­bie żyć.

Leah jakby wrosła w ziemię. Przyglądała się Wesowi, pocieszającemu Kimberly.

- Przejdziemy się? - spytał Justin, ciągnąc ją za ramię w ciemność. - Sadie powiedziała dokładnie to, co i ja od dawna chciałem powiedzieć. Najbardziej dziwi mnie, jak Wes może z nią wytrzymać.

Leah wyrwała mu się.

- Męczy mnie wysłuchiwanie narzekań na Kimberly. Może ona wyczuwa, jak bardzo jej nie lubisz, i dlatego nie chce pomagać. - Urwała. - Przepraszam. Może to ja jestem zmęczona. Lepiej wrócę do obozu. - Szybko za­wróciła i pobiegła w kierunku wozów.

Wesley właśnie nalewał gorącą wodę na patelnię i brał się do zmywania, a Kim z naburmuszoną miną czekała, aż będzie miała co wycierać.

- Odejdź - spokojnie powiedziała Leah do Wesleya. - Kim i ja pozmywamy. - Prawie na niego przy tym nie spojrzała, ale usłuchał.

- Nie chciałam... - zaczęła Kim. - Ta kobieta jest okrop­na. Czy ona nie wie, jak niedawno zginął mój brat?

Leah wzięła się do roboty.

- Mam wrażenie, że jej zdaniem żałoba nie uspra­wiedliwia wymawiania się od pracy. Może jutro rano będziesz się trzymać mnie? Pomogę ci znaleźć zajęcie.

- Ależ Leah, ja jestem zajęta przez cały czas. Zawsze mam tak wiele do zrobienia. Muszę ładnie wyglądać dla Wesleya. Dużo czasu zajmuje mi układanie włosów. Cza­sem żałuję, że nie jestem podobna do ciebie, i przeszka­dzają mi tłuste plamy na ubraniu albo sadza na nosie. Justinowi podobasz się taka, jaka jesteś, ale Wesley chce, żebym była ładna, więc muszę o siebie dbać. Czy nikt tego nie rozumie?

Leah potarła ramię podbródkiem i spojrzała na swoją sukienkę. Rzeczywiście, była poplamiona. Kim zbliżyła się do niej i zaczęła szeptać.

- Martwi mnie Wesley. Nie całuje mnie tak często, jak dawniej. Zawsze próbował mnie dotykać, kiedy tylko mógł, a teraz tylko na mnie patrzy.

- Kim - powiedziała Leah rozdrażniona. - Dlaczego mi to mówisz? Jak ja ci mogę pomóc?

- Pomyślałam, że może znasz jakieś sposoby na męż­czyzn, bo... no, bo nie jesteś dziewicą... i może siostra coś ci podszepnęła. - Urwała, widząc wyraz twarzy Leah. - Nie chciałam cię obrazić - powiedziała, jakby to ją urażono. - Myślałam tylko, że może wiesz pewne rzeczy.

- Kimberly - powiedziała Leah bezbarwnie. - Zmy­wasz sama. - Odwróciła się.

Tej nocy obudziło ją czyjeś dotknięcie. Otworzywszy oczy, zobaczyła nachylającego się nad nią Wesleya.

Przyłożył palec do warg, po czym nakazał gestem, żeby szła za nim. Szybko naciągnęła sukienkę i ruszyła jego śladem do lasu. Kiedy oddalili się od obozowiska, Wesley powiedział:

- Jakieś dwa kilometry stąd jest rodzina potrzebująca pomocy. Zrobiłem paczkę i pomyślałem, że może chcia­łabyś ją zanieść razem ze mną. Chyba że jesteś zbyt zmęczona.

Powiedział to tonem małego chłopca, który się boi, że go spotka zawód.

- Pójdę z ochotą - zapewniła go. Przez chwilę szli bez słowa.

- Ładna noc dzisiaj, prawda? - rzucił Wesley.

- Bardzo.

- Pokłóciłaś się z Justinem? - spytał bezceremonial­nie.

Posłała mu wyzywające spojrzenie.

- A ty pokłóciłeś się z Kimberly?

Wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu, odpowiedziała mu tym samym.

- On ci się podoba, prawda? - nie ustępował Wes.

- Jest jednym z nas. Oboje wyrośliśmy w biedzie.

- Och - powiedział Wes. - Ja zawsze miałem pienią­dze, ale miałem też Travisa. Nie jestem pewien, czy nie oddałbym wszystkich pieniędzy za to, by móc dorastać bez niego.

- Tylko bogaty człowiek może coś takiego powiedzieć. Żaden brat nie jest gorszy od biedy.

- Ty przynajmniej mogłaś myśleć, co chciałaś. Travis zawsze mówił mi, co jest warte przemyślenia i jak o tym myśleć. To dlatego Kim... - Urwał.

- Dlatego Kim co? - spytała.

- Kim mnie potrzebuje - stwierdził, a w jego głosie zabrzmiał upór.

- Kim potrzebuje czegoś - odparła Leah. - Zastana­wiam się tylko, czy ktokolwiek wie, czego. Czy to jest ten obóz?

- Nie, jeszcze dalej. Nie wiem dlaczego, ale ludzie zatrzymali się w takim małym kanionie. Jeśli przyjdzie deszcz, nie zdążą stamtąd uciec. Nie masz chyba nic przeciwko małej górskiej wyprawie w ciemności?

Leah pokręciła głową, ale potem pożałowała, że nie skrytykowała tego pomysłu. Aby zejść do małego kanio­nu, musieli pokonać parę metrów niemal pionowej ścia­ny. Wesley zrobił to pierwszy i kiedy Leah znalazła się dokładnie nad nim, chwycił ją za kostki i postawił sobie jej stopy na ramionach, potem - zdaniem Leah całkiem niepotrzebnie - przesunął ręce po jej nogach aż do bioder, wtedy oderwał ją od ściany i postawił na ziemi. Zamierzała coś powiedzieć o jego zachowaniu, ale uśmiechał się tak triumfująco, że tylko się roześmiała. Mocno chwycił ją za rękę i weszli do kanionu.

- To tam - wskazał. - Zostań tutaj, ja podłożę paczkę i wracamy.

Leah kucnęła za skałą i przyglądała się, jak Wes pod­chodzi do śpiących ludzi. Czuła się prawie jak złodziej, jakby robiła coś złego.

Wesley był na obrzeżu obozowiska, kiedy dostrzegła mężczyznę nadchodzącego z przeciwka, ze strzelbą prze­wieszoną przez ramię i wielkim psem przy nodze. Naty­chmiast zorientowała się, że będą kłopoty.

Wstała w chwili, gdy Wes dostrzegł człowieka z psem. Uniósł rękę na znak pozdrowienia, ale zwierzę wydało z siebie groźny bulgot i rzuciło się do przodu, a mężczy­zna przyłożył strzelbę do ramienia. Wesley przytomnie rzucił zawiniątko, odwrócił się i biegiem ruszył w kie­runku Leah.

- Uciekaj! - zawołał przekrzykując narastającą wrza­wę i szczekanie psów.

- Stój, ty złodzieju! - Okrzyk zabrzmiał bardzo blisko. Leah zebrała spódnicę i zaczęła pędzić, o włos wy­przedzając Wesa.

Padł strzał, w powietrzu coś świsnęło. Wes wydał z sie­bie niepokojący dźwięk, ale kiedy Leah się obejrzała, pchnął jej ramię.

- Dalej! Na tę cholerną skałę! - warknął. Leah poczu­ła, jak wielka dłoń chwyta ją za pośladek i podsadza do góry. Wystający kamień skaleczył jej policzek.

Ścianę pokonała w okamgnieniu, sprawnie podciąg­nęła się na krawędź, przeczołgała się kawałek i zerwała do biegu.

Wesley pociągnął ją z powrotem na ziemię i w tej samej chwili gwizdnął nad nimi kolejny pocisk.

- Co to? - spytała.

- Cicho! - syknął, osłaniając jej głowę rękami i przy­krywając ją całym ciałem.

Leah straciła dech, ale prawdę mówiąc, była zbyt przerażona, żeby oddychać.

- Uciekli! - rozległ się głos poniżej. - Nie mam naj­mniejszej ochoty ładować się na tę skałę, żeby ich szu­kać. W przyszłości i tak pomyślą dwa razy, nim zaczną kraść.

Przez długą chwilę leżeli bez ruchu.

- Wesley... - Leah wreszcie odzyskała głos. - Nie mogę oddychać.

Zsunął się z niej, wstał i chwycił ją za rękę.

- Wynośmy się stąd.

Pociągnął ją za sobą. Biegli szybko. Zatrzymali się dużo dalej, pod drzewem. Oboje ciężko dyszeli. Odzyskawszy dech, wymienili znaczące spojrzenia. Wesley uśmiechnął się pierwszy.

- Tak to jest z samarytańskimi uczynkami. Leah zachichotała.

- Mogli nas zabić.

Wes uśmiechnął się jeszcze radośniej.

- Chciałbym zobaczyć ich miny, kiedy znajdą żyw­ność.

Leah zawtórowała mu pełnym głosem.

- Mam nadzieję, że pies nie dobierze się do niej wcześniej. Och, Wes, nigdy w życiu nie wspięłam się tak szybko na skalę. Myślałam, że przerzucisz mnie na drugą stronę.

- Próbowałem. Pies był tak blisko, że prawie czułem jego oddech. - Urwał. - Nic ci się chyba nie stało?

- Mam parę zadrapań i siniaków, to wszystko. Jutro będę obolała. A ty?

- Skaleczony bok. Ale niegroźnie.

Leah otrzeźwiała.

- W którym miejscu? - spytała i zaczęła mu rozpinać guziki od koszuli.

- Ależ się spieszysz, żeby mnie rozebrać, kobieto. - Radośnie wyszczerzył do niej zęby.

- Zamknij się, Wesley - rzuciła, nie przerywając czyn­ności. W świetle księżyca dojrzała dwie długie, głębokie bruzdy. - Nie wygląda to groźnie, ale trzeba przemyć. Chodź nad wodę.

- Dobrze, proszę pani - powiedział wesoło, idąc za nią w kierunku pobliskiego strumienia.

Wesley zdjął koszulę, a Leah oddarła kawałek halki, żeby przemyć mu ranę.

- Co mężczyźni zrobiliby bez kobiecej bielizny? - mruknął. - Ładna jesteś, Leah - dodał szeptem i wziął ją pod brodę, żeby spojrzała mu w oczy.

Powietrze wokół nich było naładowane elektryczno­ścią, plamy światła falowały na wodzie.

- Wciąż jesteśmy małżeństwem, wiesz o tym?

Leah zbudziła się z transu.

- Jeśli próbujesz mnie uwieść, to właśnie ci się nie udało. Sam sobie przemywaj rany! - Zerwała się na równe nogi i skierowała do obozowiska.

Wes chwycił koszulę i pobiegł za nią.

- Nie miałem nic złego na myśli, Leah, słowo daję. Myślałem tylko...

Obróciła się raptownie.

- Myślałeś, że jestem łatwą kobietą, do tego masz mnie pod ręką, więc skorzystasz ile zechcesz? Czemu nie zaprosiłeś dziś na wycieczkę twej pięknej, dziewiczej Kimberly i jej nie próbowałeś uwieść? Bo ona jest dobra, a ja jestem zła, tak? Z dziewuchą Simmonsa można próbować, ale nie z wielmożną panną Shaw?! Otóż my­lisz się! Raz oddałam ci się, bo tego chciałam, ale nastę­pnym razem wybiorę sobie innego mężczyznę, takiego który mnie nie zwodzi.

- Masz na myśli Justina - gniewnie powiedział Wes, natychmiast jednak zmienił ton. - Leah, wcale nie chcia­łem cię zwodzić. To wszystko przypadek. Nie próbowa­łem cię uwieść dlatego, że jesteś doświadczona, tylko po prostu jesteś ładna, a...

- A ładna doświadczona dziewczyna jest ci potrzeb­na, tak?

Twarz mu się zmieniła, duma wzięła górę.

- Nie jestem Justinem, a ty nie jesteś Kimberly, więc rachunek wyrównany. - Wyminął ją i energicznie ruszył w kierunku obozowiska.

Gniew Leah natychmiast stopniał. Wiedziała, że po­pełniła błąd. Wesley powiedział prawdę. Nie zaplano­wał tego, co się wydarzyło, postąpiła głupio, niszcząc tę chwilę.

Chciała go zawołać, ale się pohamowała. Tak było lepiej. Ostatnio za bardzo zaczynali się przyjaźnić. Nie chciała być w nim zakochana, kiedy przyjdzie czas roz­stania i ślub Wesleya z Kimberly. Zdecydowanie lepiej było zachować dystans wobec Wesleya i skoncentrować się na Justinie. Może Justin pomoże jej zapomnieć o uczuciach, jakie żywiła dla Wesa?

0x01 graphic

Skoncentrować się na Justinie było łatwo. Zawsze był pod ręką i zawsze był gotów do pomocy. Ciągle się do niej uśmiechał i dawał jej kwiaty.

Wieczorem Leah stała przy wozie, trzymając w ręce bukiet, zebrany dla niej przez Justina. Podeszła Sadie.

- A więc chcesz wybrać małego.

- Trudno nazwać Justina małym - odparła Leah, nie próbując udawać, że nie zrozumiała. - Poza tym, nigdy. nie było mowy o wyborze. Wesley Stanford jest zaręczo­ny z Kimberly i zakochany w niej po uszy.

Sadie parsknęła.

- Może kiedyś był, ale wtedy jeszcze nie spędzał co­dziennie dwudziestu czterech godzin w jej towarzystwie.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nie udawaj takiego niewiniątka - napomniała ją Sadie. - Bardzo dobrze wyczuwasz, jak się sprawy mię­dzy nimi układają.

- Nic podobnego - powiedziała Leah. - Poza tym, nic mnie nie obchodzi, co robi Wesley. Myślę, że chyba zaczynam być zakochana w Justinie.

Sadie mruknęła coś jeszcze i poszła wylać brudną wodę między drzewa.

Dwa dni później rozbili obozowisko w pobliżu trzech innych rodzin. Jeden z mężczyzn miał ze sobą skrzypce, więc urządzono improwizowaną zabawę.

Leah spędziła dużo czasu na wybieraniu sukni, myciu i szczotkowaniu włosów, żeby lśniły i rzucały rubinowe błyski. Włożyła w końcu ciemnoróżową suknię z głębo­kim dekoltem, która pięknie załamywała światło. We włosy wplotła nieco ciemniejsze wstążki, takimi samymi ozdobiła gors.

- Wyglądasz jak księżniczka - powiedział najstarszy synek Sadie, kiedy ją zobaczył, i westchnął w zachwycie.

Na tańcach było pięć kobiet i piętnastu mężczyzn. Czterema byli postawni, przystojni synowie jednej z ko­biet. Natychmiast chwycili za ręce Leah i Kimberly, i poprowadzili je do ogniska, gdzie odbywały się karko­łomne podskoki.

- Nie podoba mi się to - skrzywiła się Kimberly, pró­bując złapać dech w przerwie między tańcami.

Leah nie miała czasu odpowiedzieć, bo uprowadził ją następny partner.

- Widzę, że dobrze się bawisz - powiedział Wesley, kiedy przyszła kolej na niego.

- Nie chcę się z tobą kłócić - odparła, ciesząc się muzyką i blaskiem księżyca.

- Pięknie wyglądasz, Leah - szepnął Wesley. - Zmie­niłaś się, odkąd...

Zatrzymał się, przyzwany natarczywym wołaniem Kimberly z drugiego końca obozowiska.

- Lepiej idź - powiedziała Leah, odsuwając się od niego.

Wesley nie puścił jej rąk.

- Nie teraz - powiedział ze zdecydowanym wyrazem twarzy. - Pójdę, kiedy będzie na to czas.

Spojrzała na niego zimno.

- Rusz się, kiedy panna Shaw ciągnie za sznurek. Przepraszam cię, zatańczę z kimś innym.

Drżała, gdy odszedł, więc kiedy zobaczyła w pobliżu Justina, przylgnęła do jego ramienia.

- Muszę odpocząć od tego tłoku - powiedziała cicho. Justin poprowadził ją w czerń lasu.

Kiedy zeszli ludziom z oczu, Leah niemal rzuciła mu się w ramiona i przycisnęła usta do jego ust. Musiała poczuć, że jest kobietą. Była chora od myśli o odrzuceniu i o tym, że pozbyto się jej jak bezużytecznej rzeczy. Ofia­rowała swe ciało i miłość Wesleyowi, a on wziął z tego tyle, ile chciał i powiedział: wystarczy. Kimberly siedzia­ła na tronie, a on klęczał przed nią i obsypywał ją dara­mi.

- Pobierzmy się - szepnął Justin, całując ją po twarzy i szyi. - Pobierzmy się dziś w nocy.

Odskoczyła od niego.

- Nie musisz się ze mną żenić - powiedziała. - To, że nadskakuję mężczyznom, nie oznacza, że którykolwiek musi się ze mną żenić. A w każdym razie żenić się raz na zawsze - dodała.

- Leah - powiedział Justin, chwytając ją za ramiona.

- Nie wiem, o czym ty mówisz. Kocham cię. Kocham od samego początku i chcę, żebyśmy się pobrali. Chcę, że­byś była moją żoną i zamieszkała ze mną.

- Na jak długo? - zapytała. - Czy tam, gdzie mieszkasz, nie masz dziewczyny? - Odsunęła się jeszcze dalej. - Nie mogę wyjść za mąż. Za nikogo. - Pobiegła w stronę wo­zów i omal nie wpadła na Wesa z Kimberly.

- Nie mogę tam wrócić - tłumaczyła Kim płaczliwym głosem. Oczy miała mokre. - Jestem taka zmęczona, a ci wszyscy mężczyźni bez przerwy mnie dotykają. To mi się nie podoba.

- Zdaje się, że w ogóle nie lubisz dotyku mężczyzn - powiedział Wes. - Nawet mojego.

- To nieprawda, nie mam nic przeciw temu, żebyś mnie dotykał, bylebyś nie robił mi krzywdy Proszę cię, Wesley, nie kłóćmy się. Naprawdę muszę się przespać.

Leah nie chciała dalej podsłuchiwać, więc wyszła z cienia.

- Ja się zajmę Kim - powiedziała cicho, otaczając ramieniem blondynkę, która zaczęła płakać.

Z jakiegoś powodu zachowanie Leah rozeźliło Wesleya.

- Możesz się nią zająć, jasne - wysyczał przez zaciś­nięte zęby. - Możesz się zająć wszystkimi i wszystkim. Tak? Wspaniała Leah, która jedną ręką ocala mężczyznę, a drugą wychowuje tuzin dzieci. Leah, której nic nie zmoże. Która wygląda pięknie nawet w brudnej sukni. - Przerwał. - Idź zająć się innymi. Kim wystarczę ja.

Z tymi słowami niemal oderwał Kim od Leah i po­wlókł ją do wozu.

Leah gapiła się za nimi w milczącym oszołomieniu. Wybuch Wesleya był jedną z najdziwniejszych reakcji, jakie zdarzyło się jej widzieć. Czyżby oczekiwał, że wszy­stkie kobiety będą podobne do Kim? Przecież nic nie byłoby zrobione, gdyby tylko siedzieć przed lustrem i dbać o włosy. Wesley musiał o tym wiedzieć. Z pewno­ścią pomyślał, że znowu z jej powodu ucierpiała jego najdroższa Kim, i dlatego się rozzłościł.

Leah odwróciła się zirytowana. Czemu wciąż zastana­wiała się, o co chodzi Wesleyowi, skoro właśnie dostała propozycję małżeństwa? I dlaczego Justin miałby ochotę się z nią żenić?

Położyła się z bólem głowy i wkrótce zaczęła płakać, nie wiedząc dlaczego.

Przez następne trzy dni padało. Niebo rozpruło się i ulewie nie było końca.

Justin powoził, Leah siedziała obok niego. Wilgoć wciskała się wszędzie i ani kapelusze, ani przeciwde­szczowe stroje przed nią nie chroniły. Wóz toczył się przez głębokie, mlaskające, błotniste kałuże.

Wes zrobił dla Kim miejsce pod dachem na wozie i nosił jej wszystkie posiłki. Dwa razy Leah przyłapała Justina na złośliwych uśmieszkach pod adresem Wesa i zaczęła się zastanawiać, czy nie będzie go to kosztować kilka zębów.

Na czwarty dzień słońce nieśmiało wyszło zza chmur i zaczęło tu i ówdzie rozjaśniać błotnisty krajobraz. Wie­czorem było jednak niełatwo rozbić obozowisko wśród mazistych kałuż, wielkich jak stawy rybne.

Leah prześlizgnęła się między dwiema dziurami w ziemi, wypełnionymi paskudną breją, i doszła do wo­zu. Mieli obozować w pewnym oddaleniu, więc nosiła ciężkie toboły, usiłując zachować równowagę na wąskim przejściu przez błoto.

Wesley stał przy wozie i obserwował ją spod szerokie­go ronda kapelusza. Jego bluza i spodnie z koźlej skóry wciąż były miejscami mokre.

Leah chwyciła duży tobół z żywnością i skierowała się do obozowiska.

- Jeszcze to - powiedział Wes, wyciągając ku niej rękę z workiem, w którym znajdował się kociołek. - Będzie ci potrzebne.

Leah spojrzała i zawróciła, przyznając mu w myśli rację.

- I jeszcze to - powiedział Wesley i zarzucił jej na ramię końską uzdę.

- Może lepiej wrócę po coś - powiedziała Leah, spo­glądając na swe ramię, a potem na przesmyk między kałużami.

- Chcesz powiedzieć, że nie dasz rady wziąć wszys­tkiego naraz? - zdziwił się Wes.

- Tak sądzę - zaczęła, Wes tymczasem założył jej uzdę także na drugie ramię.

- I jeszcze oczywiście to - powiedział, zawieszając jej na szyi paski od ciężkiego worka, który przygiął ją do ziemi.

- Czy to już wszystko? - spytała porządnie zirytowana, czuła bowiem, że nogi się pod nią uginają.

- Chyba wystarczy. A nie, jeszcze jedno. - Wcisnął na głowę Leah za duży kapelusz Justina, spadający jej prawie na oczy.

- Źle widzę - mruknęła, odchylając głowę do tyłu.

- Tym nie powinnaś się przejmować. Przecież Leah nic nie jest w stanie przeszkodzić. Leah potrafi wszystko. Naprzód, bo ludzie czekają na te rzeczy. - Obrócił ją, wskazał jej suchy pas między kałużami i lekko ją po­pchnął.

Leah za bardzo myślała o tym, gdzie ma iść, żeby za­stanowić się, co Wesley wyprawia. Kiedy zrobiła pierw­szy krok, kapelusz nasunął się jej jeszcze głębiej i prawie zupełnie zasłonił oczy. Musiała mocniej odchylić głowę do tyłu, ale wtedy paski od worka wrzynały się jej w kark.

Przez jakieś dziesięć kroków nieźle sobie radziła, ale w pół drogi przez przesmyk stanęła lewą nogą na grzą­skim kawałku gruntu. Wyciągając stopę, zaczęła tracić równowagę. Jedna z uzd przesunęła się w dół, sprawia­jąc jej dodatkowy kłopot. Próbowała potrząsnąć ramie­niem, żeby przesunąć uzdę z powrotem do góry, ale właśnie wtedy jej stopie zabrakło oparcia.

Jeszcze przez chwilę balansowała na krawędzi kałuży, po czym gwałtownie poleciała do tyłu, prosto w miękką, cuchnącą maź.

Zamrugała i usiadła w błocie, wciąż trzymając wszys­tkie rzeczy. Lepka bryłka zsunęła jej się po czole, nosie i zbliżyła się do górnej wargi. Leah dmuchnęła.

W tej chwili rozległ się śmiech Wesleya. Spojrzała w górę. Stał w suchym miejscu, pochylał się nad nią i z radości robił głupie miny.

- Wygląda na to, że komuś wreszcie udało się znaleźć coś, czemu nawet wyjątkowo zaradna Leah nie jest w stanie podołać. Myślałaś, że przeniesiesz na raz pół wozu przez to błocko, ale nic z tego - powiedział z głębo­ką satysfakcją.

Leah uniosła jedno ramię, pokryte błotem od góry do dołu, i próbowała odgarnąć z oczu ociekające włosy. Ka­pelusz Justina tkwił obok niej w mazi, na wpół zatopiony. Nie miała pojęcia, o czym mówi Wesley. Powoli zaczęła wyciągać tobołki i ustawiać je na suchej ziemi.

- Nawet nie zdążyłaś krzyknąć - powiedział Wes, bio­rąc od niej worek z żywnością. - Gdyby nie było mnie tutaj, nie miałabyś nawet nikogo do pomocy, żeby się wygramolić.

- Nie wpadłabym tutaj, gdybyś nie dał mi tyle do niesienia - odpowiedziała, zsuwając z karku paski od worka.

- Leah, czy tobie kiedykolwiek przyszło do głowy po­wiedzieć „nie"? - Już się nie śmiał. - Czemu wszystko musisz robić całkiem sama? Czemu nigdy nikogo nie poprosisz o pomoc?

Leah spojrzała na niego i nagle uprzytomniła sobie, że siedzi po uszy w błocie dlatego, że Wesley próbuje jej dać coś w rodzaju lekcji. Nieprawda, czasem potrzebo­wała pomocy! Ale ostatnio starała się robić wszystko za siebie i za Kim. Próbowała troszczyć się o kobietę, którą on kochał.

Wes nie zauważył zmiany w wyrazie jej oczu. Nie zwrócił też uwagi na dłonie, które zapadły się w błoto tuż przy bokach Leah. Kiedy sięgnął po ostatni tobołek, Leah zamachnęła się niespodziewanie i cisnęła wielką czarną bryłę w roześmianą twarz Wesleya.

Zaczął parskać błotem, a Leah tymczasem bezlitośnie bombardowała go garściami ohydnej packi. Przestała dopiero po dłuższej chwili. Wesley spojrzał na siebie i stwierdził, że cały się lepi. Leah, nadal siedząca w ka­łuży, z satysfakcją podniosła wzrok.

- Myślisz, że Kim powita cię teraz z otwartymi ramio­nami?

- Ty mała... - zaklął i skoczył na nią.

Leah przeturlała się w bok, Wesley wylądował twarzą w błocie. Kiedy podniósł głowę, tylko białka oczu odbi­jały od czarnego tła. Leah zaczęła się śmiać.

- Och, Wesley - sapnęła wstając. - Pozwól, że ci pomo­gę.

Wesley z uśmieszkiem na twarzy wyciągnął zabłoconą rękę ku Leah, ale kiedy go chwyciła, szarpnął ją ku sobie.

- Nie! - sapnęła jeszcze raz i z powrotem ześlizgnęła się do kałuży, tak że maź pokryła ostatnie czyste części jej ciała.

- Ty... - zawiesiła głos. - Jak mogłeś mi to zrobić? Popatrz na mnie!

- Patrzę - powiedział chichocząc. - Właśnie patrzę. - Wbił wzrok w gors jej sukni, praktycznie przylepiony do ciała.

Trudno zachować dumę, mając wszędzie błoto. Leah była wściekła na Wesleya, bo to przez niego upadła. Co gorsze, teraz mierzył ją pożądliwym spojrzeniem. Niedo­brze jej się robiło od tej lubieżności. Była czymś więcej niż samym ciałem.

Z zaciśniętymi pięściami podźwignęła się i skoczyła w kierunku Wesleya. Otworzył ramiona, głośno się śmie­jąc. Kiedy próbowała go bić, zamknął ją w uścisku i za­czął się z nią przewracać po ziemi.

- Przestań! - krzyczała, próbując uwolnić się kopnia­kami. - Wesley!

- Nie wszystko potrafisz, prawda? - zarechotał, przygważdżając muskularnym udem obie nogi Leah. - A mo­że jednak?

Walczyła, ale była już pod spodem.

- Oczywiście, że nie wszystko. Nigdy czegoś takiego nie twierdziłam.

Uśmiechnął się do niej szeroko, pokazując, że również jego zęby pozostały białe.

- Jesteś brudna.

- Dziękować ci za to nie będę - burknęła i napięcie z jej twarzy ustąpiło. Nie mogła powstrzymać śmiechu: musieli wyglądać okropnie.

- Powiedz mi, czego nie jesteś w stanie zrobić cał­kiem sama.

- Co takiego? Och, Wesley, przestań mnie dręczyć idiotycznymi pytaniami. Pomóż mi wstać, pójdę się wy­kąpać.

Jego błotna maska ani drgnęła i nawet gdy Leah pró­bowała go zepchnąć z siebie, pozostał nieruchomy. Wes­tchnęła.

- Wielu rzeczy nie potrafię zrobić sama.

- Na przykład?

Leah zastanowiła się.

- Ty mnie widzisz podczas zajęć gospodarskich. W tym jestem dobra, bo na farmie pracuję od dziecka.

- Czekam - uporczywie domagał się Wes.

- Polowanie! - wykrzyknęła, zadowolona z siebie. - Kiedyś poszłam z bratem na polowanie i tak się przera­ziłam, że musiał mnie odesłać do domu. W nocy słyszeliśmy niedźwiedzia i tego się strasznie bałam. No, wiec masz! Tego nie potrafię.

- Czego jeszcze?

- Jesteś nieznośny. Błoto mam nawet w uszach! Pro­szę, pozwól mi wstać. No, dobrze. Nie umiem czytać. Nie umiem pisać. Boję się strzelb. Nie lubię być z dala od ludzi. Nienawidzę mężczyzn, którzy pamiętają tylko to, że nazywam się Simmons. - Ostatnie zdanie wypowie­działa z wielką zjadliwością.

- Mówisz, strzelby? - powtórzył Wes, jakby nie zwra­cając uwagi na zakończenie. Ścisnął ją mocniej i znowu zaczął się turlać.

- Wesley! - wykrzyknęła.

- Strzelby i polowanie! - zaśmiał się, nadal przewra­cając się w błocie.

Leah nie pozostało nic innego, jak przylgnąć do niego i bronić się przed utonięciem.

- Co za widok! - dobiegi ich głos Sadie. - To chyba para świń.

Leah była pewna, że jej twarz pod warstwą błota oblała się rumieńcem, ale Wesley szeroko się uśmiechał.

- Słyszałem, że panie stosują błoto jako krem upięk­szający. Pomyślałem, że też mogę spróbować, a Leah obiecała mi pokazać, jak to się robi. Tak było, Leah?

- Puść mnie, ty gamoniu! - syknęła do niego.

- Wesley! - rozległ się głos Kim. - Cóż ty robisz z Leah w tym błocie? Upadłeś?

- Na to wygląda - cicho powiedział Wes, tak żeby tylko Leah go słyszała. Zsunął się z niej i spojrzał na Kim. - Leah się przewróciła, a ja wskoczyłem tu za nią. - W jego głosie pobrzmiewał ton wyzwania.

- Ho, ho - powiedziała Kim, mrugając. - Nie sądzi­łam, że można pływać w błocie.

Leah nie było do śmiechu. Tę uwagę Kim wygłosiła specjalnie dla niej.

Wes powoli wstał.

- Lepiej się wyczyśćmy. - Wyciągnął rękę do Leah.

Nie była pewna, czy może mu zaufać, ale tym razem nie zauważyła w jego oczach złośliwych ogników, skorzy­stała więc z pomocy. Objął ją, nie zaprotestowała.

- Wesley... - zaczęła Kim.

- Muszę zabrać Leah nad rzekę - powiedział obojęt­nie, przechodząc obok niej.

W wyglądzie Wesa było coś takiego, że Leah milczała. Z tyłu usłyszała głos Sadie:

- Chodź, Kimberly, zrobię ci coś dobrego do picia. Nad rzeką Wes zostawił ją samą i z marsem na czole ruszył z powrotem do obozowiska.

Kimberly przyniosła jej ręcznik i czyste ubranie.

- Leah - powiedziała z niezrozumieniem. - Sądzę, że kobieta nie powinna tarzać się z mężczyzną w błocie. Naprawdę wydaje mi się to niestosowne.

- Kim - odparła Leah. - Nie zrobiłam tego celowo. Wpadłam tam.

- A Wesley cię ratował? - Kim wyraźnie potrzebowa­ła potwierdzenia.

Leah tylko skinęła głową.

- Wesley nie jest dla mnie taki miły, jak przedtem - ciągnęła Kim. - Ostatniego wieczoru zachował się bar­dzo ordynarnie, a dzisiaj prawie się do mnie nie odzy­wał.

Leah na moment przerwała ubieranie.

- Co mu powiedziałaś tuż przed tym, jak zachował się tak ordynarnie?

- Mówiłam o tym, jak będziemy małżeństwem, i po­wiedziałam, że bardzo na to czekam i cieszę się, że będę mogła włożyć białą suknię do ślubu. No, bo na jego pierwszym ślubie ty przecież nie mogłaś... - Urwała, widząc reakcję Leah. - Nie miałam na myśli nic złego, Leah. Możesz się ubrać na biało, kiedy będziesz wycho­dzić za mąż za Justina. Nikt w Kentucky nie zna prawdy, a jestem pewna, że ja i Wesley nikomu nie powiemy.

Leah wracała do wozu z podniesioną głową. Ale kompletnie zapomniała spytać, cóż takiego ordynarnego Wesley odpowiedział Kim na jej deklarację dziewictwa.

0x01 graphic

Znajdowali się coraz bliżej Kentucky. Zamiast czuć podniecenie nowym miejscem, Leah zaczęła się mar­twić, jak też tamtejsi ludzie zareagują na rozwódkę. W Wirginii chciała zostawić znośne wspomnienie o przy­najmniej jednej osobie, noszącej nazwisko Simmons. Nie życzyła sobie, by mówiono, że co prawda dżentelmen się z nią ożenił, ale okazał dosyć rozsądku i szybko się jej pozbył. Nowa ziemia wydawała się jej wtedy dość odległa.

Teraz żałowała jednak, że nie rozwiodła się w Wirgi­nii. Gdyby tak się stało, mogłaby wjechać do Kentucky jako wolna kobieta. Teraz musiała zaczynać nowe życie z plamą na honorze, która będzie szkodzić jej tak samo, jak nazwisko w Wirginii.

W milczeniu jechała obok Justina, który wciąż chciał się z nią ożenić, mimo że znał historię rodzinny Simmon-sów. Czy jednak jakikolwiek mężczyzna chciałby ją jesz­cze, gdyby wiedział o jej małżeństwie i poronionym dziecku? Kim znała cenę swego dziewictwa i trzymała się go za wszelką cenę.

Leah przypomniała sobie, że Regan i Nicole nazwały ją damą, ale im nie wierzyła. Prawdziwą damą była Kim. Wszyscy okazywali jej uprzejmość. Człowiek, który ją kochał, czekał na skinienie jej dłoni i traktował ją z sza­cunkiem. Nawet po długiej podróży Kim zachowała dzie­wictwo. Natomiast do niej mężczyźni zawsze odnosili się Pożądliwie. Kim miała rację: żadna dama nie tarzałaby się z mężczyzną w błocie. Ani nie wabiłaby go, żeby skończyć w ciąży.

- O czym myślisz, Leah? - spytał Justin.

- To się nie nadaje do opowiadania - odparta.

- Miałem nadzieję, że rozmyślasz nad odpowiedzią na moją propozycję.

- W pewnym sensie, tak. Są pewne sprawy w moim życiu, o których powinieneś wiedzieć.

- Mnie nie tak łatwo zszokować, Leah. Widzę, że coś cię gnębi. Ale nawet jeśli nie odwzajemniasz mojej miłości, pozostaję przecież twoim przyjacielem. Możesz powiedzieć mi wszystko.

Przez chwilę milczała, żałując, że nie jest pewna, czy może w to wierzyć. Gdyby mu jednak powiedziała, znie­nawidziłby ją i nigdy więcej nie chciał jej oglądać ani z nią rozmawiać. A ona pragnęła jeszcze przez kilka dni łudzić się nadzieją, że przystojny mężczyzna ma ochotę z nią się ożenić.

- Nie chodzi chyba o Wesleya, co? - spytał z odcie­niem wrogości w głosie.

Roześmiała się.

- Wesley Stanford jest ostatnim człowiekiem na zie­mi, który mógłby się mną interesować. Jest zakochany w księżnej Kimberly i nie zdaje sobie sprawy z istnienia kogokolwiek innego.

- Szkoda, że nie jestem tego taki pewien, jak ty.

Leah nie odpowiedziała. Czuła tylko lęk przed spotka­niem nowych ludzi i zyskaniem piętna bezwstydnicy. Pamiętała, jak w Wirginii traktowali ją mężczyźni, którzy wiedzieli o jej rodzinie. Zastanawiała się, czy mogłaby znieść to samo w Kentucky. Może powinna rozwieść się z Wesleyem w Sweetbriar, a potem wynosić się stamtąd jak najszybciej? Modliła się tylko, żeby przeszłość nie wlokła się za nią.

Tego wieczoru wszyscy byli jakby trochę przygaszeni. Wesley wbijał wzrok w swój talerz z jedzeniem, a Kim miała czerwone i opuchnięte oczy. Justin przyglądał się Leah, która machinalnie wykonywała swoje obowiązki.

- Powinniście chyba cieszyć się z bliskości domu -powiedziała Sadie wzdychając - ale widywałam już dużo radośniejsze pogrzeby.

Następnego dnia Wesley opłacił młodego człowieka, który miał jechać przodem na jego farmę w Sweetbriar i zapowiedzieć rychły przyjazd gospodarzy. Leah nie­ustannie powstrzymywała łzy. Wkrótce musiała ludziom powiedzieć o swoim małżeństwie i rozpocząć starania o rozwód. Zastanawiała się, czy Kim zaprosi ją na ślub, żeby mogła obejrzeć czystą, białą, nieskalaną suknię panny młodej.

Wozy dojeżdżały coraz bliżej granicy Kentucky i z dnia na dzień wszystkim coraz bardziej psuły się humory. Któregoś dnia Justin wypomniał Leah, że nie chce przyjąć jego propozycji, bo spodziewa się, że wszyscy mężczyźni w stanie Kentucky będą za nią bie­gać. Leah schowała twarz w dłoniach i zaczęła pła­kać. Po tym zdarzeniu Justin zaniechał dalszych oskar­żeń.

Dwukrotnie Leah słyszała, jak Wesley mówi do Kim, że jest zbyt zajęty, by jej coś podać. Kim wycofała się z życia do azylu na wozie. Zanim osiągnęli Kentucky, spała po dwanaście godzin na dobę, a po południu uci­nała trzygodzinną drzemkę.

A Wesley nie rozmawiał z nikim. Robił, co do niego należało, ale zamknął się w sobie, wyraźnie nieświado­my obecności innych ludzi w pobliżu.

- Ten młody człowiek ma bardzo twardy orzech do zgryzienia - powiedziała Sadie na odchodnym. - Zdaje mi się, że rozmyśla, którą z kobiet ma wybrać.

Leah ledwie na nią spojrzała.

- Jesteś zbyt romantyczna, Sadie. Wesley kocha się w Kim od lat. Prawdopodobnie zmusza się teraz, żeby doczekać do ślubu. - Nie mogła oczywiście dodać, że do tego ma jeszcze długą drogę, bo zawadza mu jego pierw­sze małżeństwo.

Leah uściskała na pożegnanie wszystkich Greenwoodów, bardzo zadowolona, że nie poznali prawdy o niej.

Nigdy nie mieli się dowiedzieć, jak bezwstydnie narzu­ciła się Wesleyowi i jak on się jej pozbył.

Milcząca karawana wlokła się dalej w kierunku Sweetbriar.

Cztery dni po odłączeniu się Greenwodów, zobaczyli dwóch ludzi, galopujących im na spotkanie. Jednym był Oliver Stark, dziewiętnastoletni brat Justina, pracujący dla Wesleya. Drugi nazywał się John Hammond. Był przystojnym, wysokim mężczyzną po trzydziestce, z przedwcześnie posiwiałymi włosami.

- Na farmie wszystko w porządku - powiedział Oliver, szczerząc zęby w uśmiechu skierowanym do Wesleya i brata. - Długo musieliście tu jechać, co?

- Nie spodziewałem się ciebie, John - powiedział Wesley, wyciągając dłoń.

- Posłaniec przekazał, że masz ze sobą dwie najpięk­niejsze kobiety, jakie kiedykolwiek oglądał na oczy. Wy­gląda na to, że miał rację - odparł John Hammond, mierząc spojrzeniem Kim i Leah.

Kim siedziała ze wzrokiem wbitym w ziemię. Jak zwy­kle oczy miała czerwone od płaczu.

- Przedstawię ci panie - powiedział Wes, ale Kim położyła mu rękę na ramieniu i spojrzała błagalnie.

- Pozwól mi najpierw porozmawiać z Leah, proszę cię - odezwała się półgłosem.

Wesley skrzywił się, ale skinął głową i zaczął wypyty­wać przybyłych o farmę.

Zaintrygowana Leah przeniosła się z Kim na tył wozu. Kim przeżywała jakąś ciężką udrękę.

- Dobrze się czujesz? - spytała Leah troskliwie.

- Wesley jest bydlakiem - rzuciła impulsywnie. - Kie­dy już coś postanowi, nic go nie poruszy.

Leah nie mogła uwierzyć, że kobieta, która miała stać się żoną jej męża, wybrała ją na pocieszycielkę.

- Chyba powinnaś być z tego zadowolona. Postanowił się z tobą ożenić i nic tego nie zmieni, nawet jego mał­żeństwo z kimś innym.

Kim spojrzała na nią nienawistnie.

- Czasem jednak zmienia zdanie. Podjęcie decyzji zajmuje mu trochę czasu, ale zmiana jest absolutnie ostateczna.

- O czym ty mówisz? Ojej! - wykrzyknęła, bo poślizg­nęła się i zjechała spory kawałek w dół. Wozy stanęły na wąskiej drodze, biegnącej zboczem stromego wzgórza. Drzew dookoła nie było, poniżej płynął strumień.

- Uważaj - powiedziała Kim. - Omal nie spadłaś na ziemię!

Leah uśmiechnęła się.

- Nic mi nie grozi, tu nie jest tak bardzo stromo. No, chyba że zwaliłby się na mnie wóz.

Kim nie podjęła tego wątku.

- Leah - powiedziała wolno. - Potrzebny mi jest mój różowy kapelusz. Mam go w małym brązowym kuferku, w głębi wozu. Wyjęłabym sama, ale ty jesteś o wiele zręczniejsza. Czy mogłabyś mi go przynieść? Proszę cię.

Leah wahała się, ale Kim nalegała.

- Wkrótce się mnie pozbędziesz i nie będziesz już musiała w niczym mi pomagać. Proszę.

Leah z westchnieniem poddała się. Kim była ostatnio tak przybita, że nie można było odmówić prośbie. Poza tym, Leah cieszyło każde, nawet najdrobniejsze opóź­nienie ich przyjazdu do Kentucky. Wspięła się więc na tył wozu i zaczęła rozglądać za kuferkiem.

Kim wróciła do mężczyzn, stojących z przodu. Zmarsz­czyła czoło widząc, że są pogrążeni w rozmowie. Żaden z nich nie zauważył jej nadejścia. Zatrzymała się przy koniach, od strony szczytu wzgórza. Jeszcze raz rzuciła okiem, by upewnić się, że mężczyźni są zajęci, powoli zdjęła czepek, wyciągnęła z niego dziesięciocentymetrową szpilkę i starannie mierząc, pchnęła ją w zad konia.

- Hej! - wykrzyknął John Hammond.

Kim odwróciła ku niemu przerażone spojrzenie wie­dząc, że została złapana na gorącym uczynku.

Nikt jednak nie zareagował na okrzyk Johna, ponieważ jednocześnie ukłuty koń stanął dęba, przestraszył pozostałe i wóz zaczął się staczać po stromiźnie.

- O, do diabła! - zaklął Wes i zesztywniał. - Leah! Gdzie jest Leah?!

Kim patrzyła w oczy Johna Hammonda i nie była zdol­na wymówić choć słowo.

Wesley nie czekał na odpowiedź, popędził za wozem w dół. Tuż za nim biegli Justin, Oliver i John. Kim stała jak wmurowana na drodze.

Wóz w końcu stanął, zostawiwszy za sobą szlak znaczo­ny różnymi przedmiotami. Poranione konie rżały. Leah nigdzie nie było. Wesley zaczął zrzucać na ziemię kufry i worki z żywnością, Oliver tymczasem wyswobodził ko­nie.

- Gdzie ona jest? - denerwował się Wesley. Justin rozglądał się po zboczu w poszukiwaniu ciała.

- Kim jest tam, na górze - rozległ się głos za plecami Wesleya.

Wesley obrócił się i zobaczył Leah, całą i zdrową.

- Co się stało? W jakim stanie są konie? Jakie są straty? - zarzuciła go pytaniami, zaczynając pomagać Oliverowi przy koniach.

- Niech cię diabli! - syknął Wesley i w sekundę później porwał ją w ramiona i zaczął całować tak gwał­townie, aż sprawił jej ból.

- Wesley! - żachnęła się, odpychając go. - Ludzie pa­trzą. - Podniosła wzrok. Justin mierzył ich morderczym spojrzeniem, natomiast John przyglądał się im z wielkim zainteresowaniem.

Wesley puścił ją i pierwszy raz od tygodni promiennie się uśmiechnął.

- Panowie, pozwólcie, że przedstawię wam moją żonę, Leah Stanford.

Tylko John zauważył, że Kim zemdlała, i szybko po­spieszył do niej na wzgórze.

Pod Leah ugięły się kolana. Wes musiał poderwać ją z ziemi, żeby nie upadła.

- Nie masz nic do powiedzenia, kochanie? - spytał.

0x01 graphic

Sprzątanie po wypadku zajęło długie godziny. Jedne­go konia trzeba było zabić, trzy pozostałe odniosły pa­skudne rany, ale miały szansę dojść do siebie. Z kilku worków wysypała się większość ziarna, ale pozostałe rzeczy były w niezłym stanie.

Na szczycie wzgórza Kimberly głośno łkała, a John Hammond pocieszał ją, jak umiał. Justin był bardzo zły i ciskał wszystkim, co mu wpadło w rękę, uważając by nie patrzeć na Leah albo Wesa. Oliver przyglądał się obecnym, a Leah drżącymi rękami próbowała pomagać w sortowaniu ładunków, które spadły z wozu.

Tylko Wesley zachowywał się jakby nigdy nic. Uśmie­chał się, podśpiewywał i wszystkimi dyrygował.

- Leah, kochanie - powiedział. - Podaj mi to małe pudło z kapeluszami.

Leah posłusznie je podniosła, ale kiedy spojrzała w roześmianą twarz Wesa, rzuciła pudłem prosto w nie­go, obróciła się i pobiegła w kierunku strumienia, ze łzami w oczach.

Wesley ją dopędził, złapał za ramiona i obrócił do siebie.

- Co się stało, kochanie? Myślałem, że będziesz szczę­śliwa, kiedy wszyscy dowiedzą się prawdy o nas. Prze­cież tego właśnie chciałaś, prawda?

Odsunęła się, próbując pohamować płacz.

- Wiedziałam, że musi do tego dojść, ale kiedy usły­szałam, jak mówisz... Powinieneś powiadomić też przyja­ciół o rozwodzie... i przestań mówić do mnie „kochanie".

- O rozwodzie? - powtórzył zdziwiony. - Ależ ty nie rozumiesz. Postanowiłem, że zostaniemy małżeństwem. Nie będzie żadnego rozwodu.

- Chyba usiądę - powiedziała Leah, bliska omdlenia. - Czy mógłbyś mi to wszystko wyjaśnić?

Uśmiechnął się do niej, bardzo zadowolony z siebie.

- Po prostu bardzo cię polubiłem, Leah. Początkowo byłem trochę wściekły. No, powiedzmy, że więcej niż trochę i że właściwie nie dałem ci szansy, ale przecież zrujnowałaś wszystkie moje plany. Myślałem tylko o tym, że stracę Kim.

Wesley przykucnął przed Leah.

- Podczas tej podróży zdążyłem cię poznać. Kiedyś wydawało mi się, że pragnę takiej kobiety, która by mnie potrzebowała. Ale Kim bardziej potrzebuje służącej niż mężczyzny, poza tym ty zawsze bierzesz na siebie zbyt wiele, próbujesz robić wszystko za wszystkich.

- Doszedłeś więc do wniosku, że ja też cię potrzebuję - powiedziała cicho.

- Tak. Zresztą z tobą jest o wiele zabawniej niż z Kim. Długo się wahałem przed podjęciem decyzji, w końcu postanowiłem, że zostaniemy małżeństwem. Takie roz­wiązanie jest rozsądne, no i oszczędzi nam wielu kłopo­tów.

- A Kim? - spytała Leah. Wes wbił wzrok w stopy.

- Przyzwyczaiłem się do myśli, że ją kocham, ale wątpię, czy naprawdę kiedykolwiek kochałem jakąś ko­bietę. Nie wykluczam zresztą, że Kim jest bardziej zain­teresowana moimi pieniędzmi niż mną - powiedział, zaciskając zęby. - Zabezpieczyłem jej życie. Będzie do­stawać ode mnie co miesiąc przyzwoitą sumę, dopóki nie wyjdzie za mąż. Jest ładna, więc na pewno nie będzie z tym miała kłopotów.

Przez chwilę milczał.

- Nie zamierzasz w ogóle się odezwać? Myślałem, że chcesz być moją żoną. Przecież dlatego uwiodłaś mnie pierwszym razem, prawda?

Leah wstała i oddaliła się nieco.

- Chcę się upewnić, że dobrze usłyszałam. Nie ko­chasz mnie i nigdy nie kochałeś Kim, ale z nas dwóch wybrałeś mnie, bo to łatwiejsze niż się rozwodzić i potem brać drugi ślub, a poza tym jestem zabawniejsza i po­trzebuję ochrony przed sobą samą. Czy tak?

Wesley spojrzał na nią z groźną miną.

- Chyba coś w tym rodzaju, ale w twoich ustach brzmi to strasznie zimno. Myślę, że będziemy świetną parą, Leah. Dorobimy się większej farmy niż Travis. Wiem też, że jesteś płodna, więc będziemy mieli mnóstwo dzieci.

- Czy zęby też mi chcesz sprawdzić? Wstał.

- Bzikujesz. Ja ci daję to, czego chciałaś, a ty bziku-jesz. Czy oczekujesz ode mnie, że przyklęknę na jedno kolano i oświadczę ci się, deklarując nieśmiertelną mi­łość? Nie jestem pewien, czy w ogóle pojmuję, czym jest miłość. Zdawało mi się, że kocham Kim, ale teraz wiem tylko, że mam dość jej łez i bezradności, i chcę czegoś innego.

Leah oddychała głęboko, próbując złagodzić szarpią­cą nią furię.

- A co się stanie ze mną, kiedy postanowisz, że chcesz jednak mieć coś więcej niż tylko dobrą zabawę i żonę spragnioną męża? Wrócisz do Kim czy wybierzesz inną kobietę?

- Czyżbyś oskarżała mnie o... o niestałość? Uśmiechnęła się do niego.

- Jesteś podobny do kobiety, która zastanawia się nad wyborem sukni właściwego koloru.

Zrobił krok w jej kierunku, Leah się cofnęła.

- Nie chcę pozostać twoją żoną - powiedziała. - Nie chcę twojej wielkiej farmy, a szczególnie nie chcę twoich dzieci. Ty może doszedłeś do wniosku, że mnie lubisz, ale Ja nie lubię ciebie. Nie będę budować mojej przyszłości razem z człowiekiem, który może odejść ode mnie w każ­dej chwili. Nie chcę męża, który opiera wszystko na zabawie, jaką ma z tarzania się w błocie. Co się stanie, kiedy z jakąś inną kobietą akurat wpadniesz do rzeki? Nie, nie mogę żyć z kimś tak niestałym jak ty. Idę teraz ogłosić wszystkim, że mamy zamiar się rozwieść. - Obró­ciła się na pięcie, ale Wes zamknął jej ramię w stalowym uścisku.

- Nie ogłosisz nic takiego - powiedział pod nosem. - Podjąłem decyzję i nie przyszło mi to lekko. Myślałem o tym bardzo długo.

- Ja też nie podjęłam decyzji łatwo. Od dawna wie­działam o naszym rozwodzie i powoli przyzwyczajałam się do tej myśli. Przeprowadzimy rozwód w twoim Sweetbriar, potem wyjadę, może nawet do innego stanu.

Chwyt na jej ramieniu zacisnął się jeszcze mocniej.

- Wolisz przejść przez to wszystko, niż pozostać moją żoną? - spytał zdziwiony Wesley.

- Nie mam w zasadzie wyboru. Od reputacji rozwiąz­łej kobiety może uda mi się uciec, ale na pewno nigdy nie będę w stanie żyć z takim... takim nieuczciwym i zmiennym mężczyzną. Dzień w dzień zastanawiałabym się, czy jeszcze ma się kto troszczyć o dzieci i o mnie.

Wesley wyglądał na zszokowanego.

- Nikt - powiedział - ani mężczyzna, ani kobieta, ab­solutnie nikt nigdy nie podawał w wątpliwość mojej wiarygodności. Nie mam zwyczaju traktować lekko mo­ich zobowiązań.

- Powiedz to Kim - stwierdziła, znów się odwracając.

- Do diabła z tobą! - krzyknął i jeszcze raz zmusił ją do spojrzenia mu w twarz. - Gdybyś była mężczyzną, wyzwałbym cię za takie gadanie na pojedynek. Ale ty... ty pozostaniesz moją żoną, rozumiesz? Ponadto jutro wyru­szamy na polowanie, tylko we dwoje, i będziemy się zachowywać jak małżeństwo: razem podróżować, razem jeść i razem spać.

Próbowała się wyrwać.

- Zabieraj ode mnie swoje łapy!

- Będę kładł te łapy na całym twoim ślicznym, kru­chym ciele, wiec możesz się już przyzwyczajać. Jesteś moją żoną i masz zacząć się zachowywać jak żona.

- Nienawidzę cię - wycharczała.

- Ja też nie darzę cię w tej chwili wielką miłością.

- Nie poddam ci się. Nigdy nie będę twoją żoną. Zsunął dłonie z jej ramion i spojrzał na nią twardo.

- Nie sądzę, żebyś miała wybór. Jako żona jesteś moją własnością. Jutro rano o świcie wyruszasz razem ze mną, nawet gdybym miał cię przywiązać do siodła. Czy to jasne, ty uparty kociaku?

- Zrobię, co mi każesz, bo masz za sobą prawo i siłę mięśni, ale będę z tobą walczyć na każdym kroku. Wszy­stko będziesz musiał brać ode mnie przemocą i gwaran­tuję ci, że nie będziesz miał przy tym przyjemności. Czy to jasne, ty uparty gamoniu?

Odchylił jej głowę do tyłu i obdarzył ją złośliwym uśmieszkiem.

- Sama mi dasz, Leah - powiedział uwodzicielsko. - Zanim wyjdziemy z lasu, będziesz błagała, żebym cię dotknął.

Odwzajemniła jego uśmiech.

- Żaden człowiek nie jest taki zarozumiały jak ty. Nie mam zwyczaju błagać.

Zmrużył oczy.

- Postawmy sprawę inaczej. Będziemy siedzieć w zi­mnym, mokrym i okropnym lesie, póki nie rzucisz mi się w ramiona... i nie wślizgniesz do łóżka... z uśmiechem na ustach i ochotą w tym gorącym ciałku. Jeśli więc chcesz jeszcze kiedykolwiek zobaczyć dom albo miękkie łóżko, to mi się poddasz.

Podniosła wzrok, zdziwiona.

- Czyżbyś zapomniał, jak dorastałam? Dopiero ostat­nio poznałam wygody, które ty miałeś przez całe życie. Mogę wytrzymać w takich warunkach o wiele dłużej niż ty.

Wesley objął dłonią jej podbródek, siłą powstrzymu­jąc ją od odwrócenia twarzy, i słodko pocałował. Jego wargi były ciepłe i wilgotne. Wbrew sobie Leah przy­lgnęła do niego. Raptownie ją odsunął.

- Czy zdołasz długo trwać w uporze, Leah? Czy będziesz mi się opierać, kiedy rozbijemy obóz na zboczu samotnej góry, gdzie słychać rysie, a do ogniska podcho­dzą niedźwiedzie? Pamiętaj, że zawsze z radością powi­tam cię w moim łożu.

Skrzyżowała z nim wrogie spojrzenia, ale dotyk jego dłoni na policzku sprawiał jej przyjemność. Szarpnęła się w bok.

- Jutro rano ruszamy. Idź przygotować się do wymar­szu, żono - nakazał, potem odwrócił się i odszedł.

- Ze wszystkich najbardziej zabawna... - mruknęła Leah, kiedy została sama. Dziewicza Kim nie dałaby mu tego, co chciał, ale był pewien, że dostanie to od dziewu­chy Simmonsa. Może zaczął sobie uświadamiać, że Kim nigdy nie będzie dobra w łóżku, a ponieważ wychowanie dżentelmena nie pozwoliłoby mu się rozwieść tylko dla­tego, że chciał spróbować innej kobiety, postanowił zo­stać z żoną. Takiej istocie prosto z bagna nie trzeba okazywać szacunku i nie ma powodu, żeby liczyć się z jej chęciami, co byłoby konieczne w przypadku takiej damy, jak Kim.

- Ech, mężczyźni! - powiedziała głośno. Wesleyowi wydawało się, że może zmieniać kobiety jak rękawiczki. Niedoczekanie, tym razem zmieni zapatrywania. Uznał, że skoro Leah go uwiodła, to musi się z nią ożenić. Nawet po tym wszystkim, co mu powiedziała, wciąż był o tym przekonany. Może zresztą tak było nawet lepiej, niż gdyby miał poznać prawdziwą przyczynę, dla której rzu­ciła mu się w ramiona. Jak mogłoby mu przyjść do głowy, że zrobiła to z miłości?

Leah wyprostowała plecy, miała bowiem stanąć twa­rzą w twarz z innymi ludźmi. Zarówno Justin, jak Kim, z pewnością byli na nią bardzo źli.

Powoli i niechętnie ruszyła do wozów.

Na powitanie zobaczyła pięść Justina, uderzającą w szczękę Wesleya. John Hammond i Oliver szybko zła­pali Wesa za ramiona.

- Trzeba było powiedzieć mi od razu - pienił się Justin. - Jak mogłeś skazać Leah na takie piekło?! Nie zasłużyła sobie na to. Była twoją żoną, ale musiała przyglądać się, jak obmacujesz Kimberly.

Leah uśmiechnęła się do siebie, przystając trochę niżej na zboczu. Miło było słyszeć, że ktoś jej broni.

- Leah - krzyknął Justin i biegiem ruszył ku niej. Chwycił ją na odległość wyciągniętych ramion i wpatry­wał się w jej oczy. - To prawda, tak? - szepnął. - To tym się gryzłaś przez cały czas. Szkoda, że mi nie powiedzia­łaś.

Kiedy chciał ją wziąć w ramiona, ręka Wesleya spadła mu na ramię.

- To moja żona, Stark, więc jeśli chcesz nadal mieć twarz po tej stronie głowy, to ją puść.

Leah stanęła między mężczyznami, zanim rozpoczęła się nowa bójka.

- Justin - powiedziała. - W świetle prawa on jest mo­im mężem i wolno mu zmieniać zdanie tak często, jak ma na to ochotę. Dzisiaj chce mnie, jutro mogę znowu być wolna.

- Leah - rzucił ostrzegawczo Wes.

- Przepraszam cię, Justin. Żałuję, że nie miałam dość odwagi, żeby powiedzieć ci wcześniej. Ale bałam się... - Wbiła wzrok w ziemię. Nie mogła z siebie wydusić ani słowa więcej.

- Rozumiem, Leah - powiedział Justin. - To jego wi­nię. Nie zasługujesz na taką kobietę, Stanford.

Wesley zachłannie położył rękę na ramieniu Leah.

- Zasługuję czy nie, jest moja i zamierzam ją zatrzy­mać.

0x01 graphic

Leah wlokła się za Wesleyem przez cichy las, od czasu do czasu rozbrzmiewający okropnymi odgłosami. Roz­bieganymi oczami rozglądała się na wszystkie strony, próbując dostrzec coś za zbitą ścianą drzew i krzewów. W oddali rozległ się jakiś dźwięk. Podskoczyła. Wesley nawet się do niej nie odwrócił.

Początkowo robił to po każdym pisku przerażenia, szczerzył zęby, zadowolony z siebie, i znów pokazywał jej plecy. W pewnej chwili Leah przysięgła sobie, że będzie cicho, ale wciąż łamała to postanowienie. Nigdy nie była w tak bezludnym miejscu. Dorastała wśród braci i sióstr. Opuściła ich dopiero wtedy, gdy zamieszkała na planta­cji Stanfordów, ale tam było wokół niej jeszcze więcej ludzi niż w domu. Także w drodze do Kentucky zawsze była w zasięgu czyjegoś wzroku i głosu. Pierwszy raz w życiu wydawało się jej, że jest prawie sama, bo prze­cież Wesley w zasadzie nie liczył się jako istota ludzka.

Rano załadowali dobytek do plecaków.

- Które konie bierzecie? - spytał John Hammond.

- Wybieramy się w miejsca niedostępne dla koni - odparł Wesley, zarzucając plecak.

Leah nie chciała mówić nic na ten temat, ani tym bardziej patrzeć na Wesleya. Założyła o wiele mniejszy plecak, dając sobie słowo, że nie będzie się bała.

W pobliżu Johna kręciła się Kimberly. O tej porze był to niezwykły widok. Zwykle leżała w łóżku aż do śniada­nia. Leah nie wiedziała, czy Kim asystuje Johnowi z własnej woli, czy też na jego nalegania, ale za bardzo zajmowały ją własne zmartwienia, by miała przejmować się niedawną rywalką.

- Czy pani Stanford jest gotowa? - spytał Wes. Wyruszyli. Leah wcale nie patrzyłaby na niego, ale szła za nim, więc siłą rzeczy była do tego zmuszona.

Wędrowali już od wielu godzin. Leah zmęczyła się. Ślady innych ludzi dawno znikły im z oczu. Mogło się zdawać, że na całym świecie jest tylko ona i mężczyzna w stroju z koźlej skóry.

- Wejdziesz tam? - spytał Wes, wskazując w górę. Leah podniosła wzrok i zobaczyła stromą ścianę pod niecką, stanowiącą chyba wylot jaskini. Nie patrząc na Wesa, skinęła głową.

- Daj mi plecak.

- Mogę nieść - powiedziała, zaczynając wspinaczkę. Niemal ściągnął jej plecak z ramion.

- Powiedziałem, że masz mi dać, więc słuchaj. Jeśli będziesz mi sprawiać kłopoty, to przerzucę przez ramię także ciebie.

Nadal nie patrząc na niego, podała mu plecak. W dłu­giej spódnicy nie było jej łatwo się wspinać, ale Wes uwalniał ją, jeśli się zaczepiła, chwytem w talii przywra­cał jej równowagę, a raz nawet klepnął ją po pośladku.

Kiedy osiągnęła krawędź ściany, nie podziękowała mu za to. Stanęła na skalnej półce i przywierając do kamie­nia, zapatrzyła się w czarną czeluść.

- Myślisz, że tam mogą być niedźwiedzie? - spytała.

- Całkiem możliwe - odparł beztrosko, kładąc plecaki na ziemi. - Zobaczę.

- U... uważaj - bąknęła.

- Martwisz się o mnie, co? Zmierzyła go wzrokiem.

- Nie chcę tu zostać sama.

- Zasłużyłem sobie - mruknął, wyciągając potężny nóż z pochwy przy boku i świecę z plecaka.

- Czy nie powinieneś wziąć strzelby? - spytała trwoż­liwie.

- Strzelby są bezużyteczne w walce wręcz. Pocałujesz mnie na drogę?

- Mam cię nagradzać za wpakowanie nas w środek odludzia, przed samą niedźwiedzią jaskinię? Może w środku jest cała rodzina tych bestii i zginiemy oboje.

Oczy mu rozbłysły.

- Gdybym tylko mógł umrzeć z twym pocałunkiem na ustach...

- Skończ z tym.

Wesley spoważniał i zniknął w jaskini.

- Jest większa, niż myślałem - powiedział, a jego głos odbił się echem. - Na ścianach są jakieś indiańskie malunki, a na ziemi ślady ognisk.

Słyszała jego kroki. Kiedy odezwał się znowu, głos dochodził ze znacznie większego oddalenia.

- Nie widzę śladów niedźwiedzi. Jest trochę kości. Wygląda na to, że obozowało tu wielu ludzi.

Przez kilka minut nie mówił nic i Leah zaczęła się rozluźniać. Zrobiła krok w kierunku wylotu. Słyszała Wesleya, obchodzącego różne zakamarki, a potem zoba­czyła płomyk świecy.

- Czy tam jest bezpiecznie? - spytała.

- Jasne - zapewnił. - Całkiem jak w domu.

W ciągu kilku następnych sekund wszystko potoczyło się błyskawicznie.

- Ooo?! - zawołał Wesley. - Uciekaj, Leah! Kryj się! Leah zamarła dokładnie pośrodku szerokiego wylotu jaskini.

Wesley wypadł na zewnątrz, a tuż za nim stary, tłusty czarny niedźwiedź, ścigający go rozkołysanym krokiem. Zwierzę minęło Leah tak blisko, że poczuła jego zapach. Była zdolna do ruchu akurat tak samo, jak ta skała obok, ale niedźwiedź jej nie zauważył, zbyt zajęty Wesem.

Jedyną nie sparaliżowaną częścią ciała Leah były oczy. Widziała, jak Wes pędzi w dół zbocza.

- Właź na drzewo - krzyknął w jej kierunku. Drzewo, gorączkowo myślała Leah. Co to jest drzewo?

Jak to wygląda?

Wciąż jeszcze się nad tym zastanawiała, gdy dobiegł ją głośny plusk z lewej strony.

- Rusz się, Leah - nakazała sobie, ale nic się nie stało. - No, rusz się!

Wreszcie drgnęła i natychmiast odzyskała sprawność. Nie szukała jednak kryjówki na drzewie, tylko biegiem ruszyła w kierunku niedawno usłyszanego plusku. Dy­sząc, przystanęła przed niedużym stawem w skałach. Wokół panował niczym nie zmącony spokój. Nie było śladu niedźwiedzia ani Wesleya. Śpiewały ptaki, grzało popołudniowe słońce, pachniała trawa.

W następnej chwili poczuła, że coś chwyta ją za kostkę i ciągnie na ziemię. Instynktownie zaczęła się bronić.

- Przestań kopać! - syknął Wesley, a właściwie jego głos, gdyż osoby nie było widać. Nagle znalazła się w stawie.

- Co...? - sapnęła jeszcze i ręka, która opadła na czu­bek jej głowy, wcisnęła ją pod wodę.

Zatrzymała oddech, wściekła, i dostrzegła, jak Wes się zanurza. W kryształowej wodzie posłała mu mordercze spojrzenie.

Pokazał na brzeg. Tuż nad nimi stał węszący niedźwiedź. Wes wykonał znaczący gest i Leah popłynęła za nim pod wodą.

Wynurzył się po przeciwległej stronie stawu, chowa­jąc głowę w nisko zwieszającej się zieleni. Leah dołączy­ła do niego i zaczęła głęboko dyszeć, więc przyłożył jej palec do warg.

Kątem oka zobaczyła niedźwiedzia w tym samym miejscu, co przedtem. Poruszyła się, żeby być dalej od zwierzęcia, które zresztą i tak miało krótszą drogę do Wesleya. W tej samej chwili Wes rozłożył ramiona i chwyciwszy od tyłu, przyciągnął ją do siebie. Nie bro­niła się, gdyż każdy dźwięk mógł zwrócić uwagę drapież­nika.

Wesley chwycił w usta płatek jej ucha i zaczął go miętosić między zębami.

Próbowała się wyswobodzić.

Puścił jej ucho i wymownie spojrzał na niedźwiedzia.

Usiłowała powiedzieć mu oczami, że wolałaby czuło­ści tej bestii z brzegu, ale chwyt nie zelżał.

Wesley zaczął skubać zębami jej szyję, przesuwając się z pocałunkami coraz wyżej, aż do linii włosów.

Woda była ciepła, przez cały dzień nagrzewało ją słońce, więc mięśnie Leah rozluźniły się. Wes nadal zajmował się jej szyją, pieścił też policzek Leah wtuliła się w niego i odchyliła głowę, żeby było mu łatwiej.

- Niedźwiedź już poszedł - mruknął.

- Mmm? - powiedziała Leah z zamkniętymi oczami.

Wesley lekko przesunął zębami po wrażliwym miej­scu na jej szyi. Obróciła się nieco. Zdawało jej się, że ciało ma tak samo miękkie, płynne, jak otaczająca je woda.

- Niedźwiedź poszedł sobie - powtórzył Wes, czub­kiem języka dotykając jej ucha. - Może dokończymy na stałym gruncie? Oczywiście, możemy też w wodzie. Ja, bardzo chętnie.

Szarpnęła się, rozpryskując wodę.

- Jak śmiesz...

- Jak śmiem! - powiedział rozbawiony. - Dlaczego na­dal się okłamujesz, Leah? Wystarczy, że cię dotknę i już jesteś moja. Zostańmy w wodzie. Nigdy...

Leah, która starała się znaleźć jak najgodniejsze wyj­ście z sytuacji, spiorunowała go wzrokiem.

- Jeśli zamierzasz opowiedzieć mi o swych poprze­dnich podbojach, to proszę, daruj sobie. Nie interesuje mnie, co robiłeś, i czego nie robiłeś. Dla twojej informa­cji powiem, że na dotyk wszystkich mężczyzn reaguję tak samo, jak na twój. My, dziewuchy Simmonsa, mamy to widocznie we krwi. Myślałam, że o tym wiesz. Bądź co bądź, zdaje się, że interesuje cię we mnie właśnie moja natura.

- Do diabła z tobą, Leah! - syknął Wes, przysuwając się bliżej. - Dlaczego opowiadasz o sobie takie rzeczy? Widziałem cię z Justinem. Założę się, że nigdy cię nie dotknął.

- No, to przegrałeś. - Chwyciwszy za spódnicę, wygra­moliła się na brzeg i zaczęła wyżymać mokre ubranie.

Wesley stanął obok. Do jego potężnego ciała lepiła się koźla skóra.

- Dasz mi to, czego chcę, Leah.

Zaraz po jego odejściu skuliła ramiona. Wlokąc za sobą ogon spódnicy, przeszła kilka kroków i usiadła na skale. Nie mogła mu się poddać. Nie wolno jej było do tego dopuścić. Ile razy już go traciła? Byli ze sobą, a potem rzucił jej monetę i poszedł swoją drogą. Pobrali się i zostawił ją, pobitą i ciężarną. A kiedy wrócił z Ken­tucky, nie chciał na nią patrzeć. Odrzucił ją znowu, mówiąc że pragnie Kimberly. Trzy razy, myślała Leah. Zostawił ją trzy razy, więc dlaczego miałaby mu teraz uwierzyć? Czyżby igrał z nią dla zabawy? Może lubi się przyglądać, jak mu ulega, i wtedy odchodzić? Czy musi stale utwierdzać się w swej męskości?

Dla niego miało to niewielkie znaczenie, ot, zwykła nocna przyjemność. Ale dla Leah, Wesley był kimś szcze­gólnym. Kochała go głęboko od wielu lat. Kiedy ojciec bił ją, leżała cierpiąca i myślała o tym, że któregoś dnia Wesley Stanford przyjdzie i ją ocali. Kiedy poroniła, płakała, ale wiedziała, że będzie miała jeszcze inne dzieci Wesleya. Teraz jednak poznała jego naturę i bała się, że zostawiłby ją natychmiast, gdyby zaszła w ciążę. Po prostu przestałaby być użyteczna.

A co będzie po powrocie z lasu do Sweetbriar? Wprawdzie Wesley ogłosił przed garstką przyjaciół, że Leah jest jego żoną, ale jeśli nie będzie chciał tego potwierdzić przed całym miastem? Powie „nie", bo dzie­wucha Simmonsa musi zostać w leśnym ukryciu, w se­krecie, niegodna eleganckiego towarzystwa.

Oczywiście, Wesley był mężczyzną, a ona, Leah, lu­bieżną kobietą. Podkreślał to niemal bez przerwy. Za­brał ją więc do puszczy, rozgrywa swą wstrętną gierkę, dając jej wybór między jego łożem i miesiącami w lesie, a kiedy wreszcie wymusi na niej uległość, co będzie dalej? Nie ma dwóch zdań. Wróci na swą śliczną, wychuchana farmę, by ogłosić wszem i wobec, że został nieucz­ciwie wciągnięty w to małżeństwo przez rozwiązłą kobie­tę. Każdy sędzia w kraju da mu rozwód bez kłopotów. Wes odzyska wolność, a ona będzie...

Wstała i głęboko westchnęła. A ona jeszcze raz zosta­nie ze złamanym sercem. Ile razy kobieta może docho­dzić do siebie po czymś takim? Leah zastanawiała się poważnie, czy gdyby uległa Wesleyowi, a on czwarty raz ją rzucił, to byłaby w stanie jeszcze się podźwignąć. Musiała mu się oprzeć dla własnego dobra. Nie dopu­ścić, by znowu się jej pozbył.

Między drzewami dojrzała skaczący płomień. Wie­działa, że Wesley rozbija obozowisko. Drżąc na całym ciele, ruszyła w kierunku ognia.

- Kawy? - spytał, wyciągając do niej rękę z parującym kubkiem.

Pokręciła głową i sięgnęła po kociołek, stojący obok niego.

- Nie - odsunął naczynie. - Ty odpoczywasz, ja robię kolację.

- Nie bądź śmieszny - burknęła. - Mężczyźni nie umieją gotować.

- Nie umieją? Dobrze, moja śliczna żonko, usiądź tylko, a pokażę ci, że jesteś w błędzie.

Leah usłuchała.

Wesley smażył bekon, poruszając kociołkiem i jedno­cześnie uważnie się jej przyglądał.

- Czy opowiadałem ci kiedyś o Paryżu?

Podniosła głowę.

- Nigdy nie słyszałam o Paryżu w Wirginii.

Wesley uśmiechnął się do niej. Mokre ubranie przy­lgnęło jej do ciała, wiedział jednak, że gdy wyschnie, będzie luźne i skromne. Radośnie szczerząc zęby, przy­pomniał sobie suknię, którą włożyła podczas pożegnal­nego wieczoru w Wirginii. Ładnie wyglądałaby w Pary­żu. Miałaby tam zgrabny kapelusik, podkreślający pięk­no jej ciemnych włosów.

- Paryż jest za oceanem, w kraju, który nazywa się Francja.

- Przepraszam, nie korzystałam, tak jak ty, z do­brodziejstwa edukacji. Mój ojciec nie widział potrze­by posyłania dzieci do szkoły. Wystarczali mu niewol­nicy.

Nie zwrócił uwagi na prowokację.

- Któregoś wieczoru jedliśmy tam w pięć osób obiad w pewnym klubie... - Urwał. - Chyba nie powinienem ci tego opowiadać. Może chcesz posłuchać, jak mój brat Travis zalecał się do Regan?

- O, tak - powiedziała Leah. Miała dużą ochotę usły­szeć coś o przyjaciołach.

- Wobec tego idź włożyć suche ubranie, a podczas posiłku ci opowiem.

Potem jedli bekon, fasolę i suchary, popijając kawą, a Wes opowiadał, według niej na pewno z wielką przesa­dą, nieprawdopodobną historię zalotów Travisa, usiłują­cego z powrotem sprowadzić żonę. Były tam setki róż, niewiarygodna liczba listownych propozycji, a na końcu cyrk, w którym Travis, jak potem twierdził, ryzykował życie i był gwiazdorem.

- Ile było tych róż?

- Według Travisa tysiące, ale Regan zawsze przewra­ca wtedy oczami, więc kto wie?

- Nigdy nie widziałam słonia.

- Travis przytargał do domu wóz pełen nawozu. Twierdził, że tytoń wyrośnie od tego dwa razy wyżej niż zwykle.

- I wyrósł? - spytała Leah, robiąc wielkie oczy.

- O ile wiem, całkiem normalnie. No, miałaś bajkę na dobranoc, więc czas się kłaść.

Leah zesztywniała. Wesleyowi błysnęły oczy, na pew­no to zauważył.

- Przygotowałem ci posłanie tutaj - powiedział chłod­no. - Moje jest po drugiej stronie. Gdybyś się bała, daj mi znać, mam lekki sen. - Wyrzucił z kubka fusy po kawie i podszedł do drugiej sterty koców.

Leah w milczeniu ułożyła się na swoim miejscu, zadowolona, że nie próbuje jej zwabić do siebie.

Przez długi czas Wes leżał na plecach i gapił się w gwiazdy. Nie znosił podrygów, jakie Leah wykonywała, kiedy się do niej zbliżał. Ta reakcja była dla niego zagadką. Przecież chciała wyjść za niego za mąż. Zdaniem Travisa, wtedy, przed gospodą, oddała mu się, bo myślała, że go kocha. Teraz miała go, postanowił z nią zostać, a ona zachowywała się, jakby był jakąś zakaźną chorobą. To przekraczało granice jego pojmowania.

Oczywiście, początkowo był na nią trochę zły. To dla­tego, że rozwścieczyła go utrata Kim, a Leah wydawała się jedną z tych kobiet, które zawsze najbardziej go irytowały: nie potrzebujących niczego i nikogo. Podczas wspólnej podróży zauważył jednak, że to nieprawda. Leah potrzebowała kogoś, kto chroniłby ją, żeby nie dawała się wykorzystywać innym ludziom. Kim zrobiła sobie z niej służącą. Justin oczekiwał, że Leah się w nim zakocha. I nawet on sam zaczął na niej polegać. Tak łatwo było przydzielać Leah różne zadania, bo w jej słowniku w ogóle nie było słowa „nie". Zupełnie jakby czuła się niewolnicą całego świata.

Początkowo Wesley strofował Kim za zwalanie całej pracy na Leah. Kim twierdziła jednak, że Leah sama chce wszystko robić i Wes szybko zauważył, że nie ma sensu jej przekonywać. Zaczęło mu zresztą w ogóle brakować tematów do rozmowy. Wieczorami, gdy siadywali razem, chciał czasem opowiedzieć coś o sobie i wtedy widział jej rozbiegane oczy. Nierzadko otrząsała się i w pół zdania, a wzrok Wesleya biegł ku miejscu, w którym Leah chłonęła każde słowo Justina. Myślał wtedy: przecież to moja żona!

Nie wiedział nawet, kiedy Kimberly go znudziła. Może i wtedy, gdy narobiła wrzasku i ściągnęła wszystkich, bo myśleli, że ukąsił ją wąż. Tymczasem chodziło o ukłucie pszczoły. Leah przyłożyła jej okład z sody na wierzch dłoni, a on musiał zaprowadzić ją do wozu, gdzie natychmiast położyła się spać. Później zauważył, że Leah przykładą sobie coś na kark. Długo musiał wyciągać od niej, co się stało. Okazało się, że przygniotła dziko rosnące kapryfolium i kosztowało ją to trzy użądlenia.

- Czemu nic nie powiedziałaś?

- Takie tam głupstwo - odparła, wzruszając ramiona­mi.

Nie pozwoliła mu zająć się okładem, więc dał jej spokój, ale od tej pory bardziej zwracał na nią uwagę.

Zaczął też mieć wątpliwości.

Życie na farmie nie było łatwe, a w przeciwieństwie do tego, co sądziło wielu ludzi, Wes nie miał dużo gotów­ki. Należała do niego połowa plantacji Stanfordów, ale ten majątek był zamrożony w ziemi. Pieniądze dostałby, gdyby sprzedał swój udział. Z zysków Travis zgodził się wypłacać mu tyle, ile był w stanie. Wes, co prawda, miał do niego różne pretensje, ale w jego uczciwość nie wąt­pił ani przez chwilę. Skoro jednak nie było go stać na armię służących, co począłby z żoną, która dostawała histerii po ukąszeniu jednej małej pszczoły? Czy miał spędzać cały dzień w polu, a potem wracać do domu i zajmować się również obejściem? Czy musiałby co­dziennie rano podawać Kim śniadanie do łóżka?

Kiedyś, jeszcze żyjąc w całkowitej zależności od brata, tęsknił do kogoś, kto miałby w nim oparcie. Kim jednak nie potrzebowała oparcia, tylko miejsca do leżenia.

A pocałunki! Mówiła mu: „Dziś wieczorem dostaniesz buzi dwa razy". Robiła ryjek z warg, cmok, cmok, po czym wydawała wstydliwy chichot, jakby to było coś bardzo niestosownego i ryzykownego. Zaraz też przywra­cała dystans.

Przez krótki czas te pruderyjne całusy, okraszone śmieszkiem, czarowały go. Ale to Kim chciała, żeby wierzył w to, w co wierzył: że jej namiętność, wyzwolona z więzów, będzie bezgraniczna. Przyszła jednak taka chwila, że nabrał nieufności. Zaczął sobie wyobrażać małżeństwo z Kim, mówiącą ciągle: „Dziś wieczorem dostaniesz buzi dwa razy". Może zresztą jako mąż, miał­by prawo do trzech.


Raz próbował obudzić w niej namiętność, ale odsko­czyła przerażona, a kiedy odzyskała wigor, złajała go jak smarkacza, któremu należy się lanie. Potem już nie próbował. Przestał też odbierać wieczorny przydział tak zwanych pocałunków.

Im bardziej odsuwał się od Kim, tym baczniejszą uwagę zwracał na Leah. Zdał sobie sprawę z jej nie rzucającej się w oczy sprawności w rozładowywaniu nie­bezpiecznych napięć. Cechował ją przy tym niewiary­godny wprost altruizm, zawsze była gotowa zrobić jesz­cze więcej. Innych prosiła o coś rzadko, ale dawała z sie­bie bardzo wiele.

Im dłużej trwała ich podróż, tym bardziej Wesley ją lubił. Nie wiedział nawet, w którym momencie postano­wił ją zatrzymać, może dochodził do tego stopniowo? W każdym razie wolał ożenić się z Leah, niż adoptować Kim.

Chciał o tym powiedzieć Leah natychmiast, ale miał dziwne przeczucie, że ona nie rzuci się ku niemu z otwartymi ramionami. Nie mógł co prawda pojąć, cze­mu się tego obawia, przecież dawał jej to, czego chciała, ale kto by tam pojął umysł kobiety?

Spędził na rozmyślaniach dużo czasu i w końcu zdecy­dował postawić ją w sytuacji, w której musiałaby szukać w nim oparcia. Tylko czy w ogóle była możliwa taka sytuacja? Leah doprowadzała go do pasji swą zaradno­ścią, więc poważnie się nad tym zastanawiał.

Dopiero podczas zapasów w błocie - uśmiechnął się na to wspomnienie - odkrył jej lęk przed dziką puszczą. Nic dziwnego, że właśnie tam postanowił ją zabrać.

Jego przeczucia potwierdziły się. Wiedziona zawiłymi meandrami kobiecego rozumowania, Leah stawiła opór, kiedy powiedział jej, że może zostać. Ech, cholera, tak to jest. Spełnij zachciankę kobiety, to natychmiast zażyczy sobie czegoś całkiem przeciwnego!

Teraz byli tylko we dwoje, a Leah zachowywała się tak, jakby ledwie znosiła jego obecność. Nigdy nie uda mu się zrozumieć kobiet, choćby żył sto lat. Ale pojawiały się oznaki tego, że Leah powoli zmienia zdanie. W ra­zie potrzeby Wes był gotów siedzieć z nią w lesie całymi miesiącami. Zaplanował zaloty, atak i podbój. Może na­wet uda mu się znowu ją zapłodnić. To nie byłby taki zły pomysł. Gdyby powiększył jej brzuch, na pewno sprawia­łaby mu mniej kłopotów. Wróciliby na farmę do Sweetbriar, w dodatku dziecko byłoby już w drodze.

Och, Leah, pomyślał, spoglądając w jej kierunku nad dogasającym ogniem. Żadna kobieta nie oparła się dotąd Stanfordowi, skoro ten postanowił ją zdobyć.

Z tym przeświadczeniem przewrócił się na bok i za­snął.

0x01 graphic

Leah zbudził dreszcz na plecach. Las promieniował spokojem, a sądząc po księżycu, godzina nie była zbyt późna, mimo to działo się coś bardzo złego. Szybko odwróciła głowę w kierunku Wesleya. Oczy miał otwarte, biło z nich ostrzeżenie. Usłuchała nie wypowiedzianego rozkazu i pozostała w bezruchu, przyglądając się, jak nieznacznie Wes przysuwa do siebie strzelbę.

- Spokojnie, nie ma takiej potrzeby - dobiegł głos z cienia. Na jego dźwięk Leah zesztywniała. Nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek go usłyszy, zawsze modliła się, żeby do tego nie doszło. - Jesteśmy zwykłymi podróżny­mi, tak jak pan i ta dama - ciągnął głos.

Leah w dalszym ciągu leżała bez najmniejszego drgnienia, a tymczasem z ciemności wyłonił się wysoki, chuderlawy mężczyzna. W świetle księżyca dostrzegła jego brodę.

Wesley powoli usiadł, panując nad każdym gestem i nie wypuszczając strzelby z rąk.

- Kto z panem jest? - spytał tak sennym głosem, że Leah posłała mu ostre spojrzenie. Natychmiast jednak dostrzegła, jak czujne są jego oczy.

- Tylko jeden chłopak. Nie ma pan nic przeciw temu, że poczęstuję się kawą?

Chudzielec nie czekając na odpowiedź ukląkł przy letnim kociołku. Nie wysilał się nawet, żeby przyjrzeć się Leah.

To do niego podobne, pomyślała Leah. Jej brat Abe nigdy nie gustował w kobietach, chyba że w grę wchodził okup. Wiele lat temu porwał Nicole Armstrong i potem ślad po nim zaginął. Nikt z rodziny Simmonsów już o nim nie słyszał. Teraz był znacznie chudszy, nieco starszy, ale Leah nie miała wątpliwości, kogo widzi przed sobą. Niczego dobrego nie można się było po nim spo­dziewać, więc Wesley słusznie trzymał broń pod ręką. Leah miała jednak nadzieję, że jeśli da znać bratu, kim jest, to Abe zostawi ich w spokoju.

- Podam panu kubek - powiedziała głośno, nie spusz­czając wzroku ze znoszonego czarnego okrycia brata. Nie była tego pewna, ale odniosła wrażenie, że na dźwięk jej głosu jakby zesztywniał.

Szybkim ruchem dorzuciła kilka gałęzi do gasnącego ogniska, tak że znów strzeliło płomieniem. Celebrując każdy gest, nalała kawy do kubka i podała mu naczynie nad ogniem.

Patrzył na nią tylko przez ułamek sekundy, więc nie była pewna, czy ją poznał. Wyniósł się z domu, kiedy miała czternaście lat. Tymczasem wyrosła na kobietę, a jej maniery i sposób mówienia bardzo się odmieniły. Ale twarz Abego była prawie taka sama jak kiedyś, wciąż pociągła, z oczami osadzonymi blisko siebie i wielkim nosem, wyglądającym jak ptak czyhający na zdobycz u szczytu brudnej, nierównej brody.

- Chciałbym zobaczyć pańskiego przyjaciela - powie­dział Wes.

Abe zwrócił się ku niemu, nadal lekceważąc Leah.

- To tylko chłopiec, zupełnie nieszkodliwy, ale skoro pan sobie życzy... Bud, chodź no tutaj.

Leah nalewała akurat drugi kubek kawy. Omal nie upuściła go na widok postaci wychodzącej z mroku. Tak wielkiego człowieka nigdy w życiu nie widziała. Wesley i Travis byli rośli, mocno zbudowani, ale przy tym młodzieńcu wydawali się karłami. Miał co najmniej dwa metry wzrostu i z pewnością ważył sporo ponad sto kilo. Nosił workowate spodnie z grubego płótna, wpuszczone w wysokie czarne buty. Tors, częściowo obnażony, nieco mu zasłaniała barania skóra, zwisająca z jednego ramie­nia. Trudno by było nazwać jego ręce muskularnymi, bardziej przypominały rzeźbione pnie drzew. Ten czło­wiek, rzeczywiście jeszcze raczej w chłopięcym wieku, miał miłą, choć pozbawioną uśmiechu twarz, i szyję rów­ną obwodem talii Leah.

- To tylko chłopiec - powtórzył Abe z chichotem.

- Kawy? - odważyła się spytać Leah, wyciągając szyję, by objąć spojrzeniem wielkoluda.

- Bud lubi mieć wolne ręce - odpowiedział Abe, nie dopuszczając tamtego do słowa. - Jesteście w drodze?

- Na polowaniu - odparł Wes, nie ruszając się z posła­nia. Bardzo uważał, żeby nie znaleźć się plecami do giganta.

Abe podniósł swe patykowate ciało i cisnął fusy na ziemię. Wyraźnie strzelało mu w kościach.

- Idziemy. Dziękujemy pani za uprzejmość. - Wręczył Leah pusty kubek i tym razem z pewnością ją rozpoznał. Prześwidrował siostrę małymi, przymkniętymi oczkami, potem przebiegł wzrokiem po sukience, o wiele lepszej niż kiedyś u niej widywał.

- Chodź, Bud - powiedział i rozpłynął się w ciemno­ści, a za nim bezszelestnie podążył milczący olbrzym.

Leah kłębiły się w głowie różne myśli, spośród któ­rych przebijała się ta, że po Abem nie można się spodzie­wać niczego dobrego. Odkąd pamiętała, nigdy w życiu nie zdobył się na uczciwy czyn, więc miała podstawy, by tak uważać.

- O co im twoim zdaniem chodziło? - spytał Wes, uważnie się jej przyglądając.

Leah drgnęła na dźwięk jego głosu. Miała poczucie winy. Nie mogła ot tak, zwyczajnie, powiedzieć Wesowi, że ta ohydna kreatura jest jej bratem, który prawdopo­dobnie zamierzał ich pobić i obrabować. Może zresztą powstrzymały ją resztki rodzinnej solidarności. Abe naj­prawdopodobniej dlatego zostawił ich w spokoju, że zo­baczył ich czuwających, a zwykł przecież uderzać od

tyłu.

- Pewnie byli w podróży, tak samo jak my - powie­działa i ostentacyjnie się przeciągnęła. - Jestem okro­pnie zmęczona. Już prawie śpię.

W dalszym ciągu tej sceny poprawiła sobie posłanie, wesoło uśmiechnęła się do Wesa, ziewnęła i legła jak najbardziej senna osoba na świecie. W rzeczywistości jednak nigdy w życiu nie była dalsza od snu. Gdzieś w pobliżu, w leśnych zaroślach, czaił się jej podstępny, tchórzliwy, złodziejski i zdradliwy starszy brat. Wiedzia­ła, że chce od niej okupu za pozostawienie ich w spoko­ju.

Cała zamieniła się w słuch. Wstrzymała dech, gdy

Wesley, który najwidoczniej przyjął jej słowa za dobrą monetę, zaczął ponownie się mościć na kocach.

Minęła godzina, Leah cierpła skóra. Kiedy Abe zdecy­duje się na następny ruch? Wymyśliła, w jaki sposób może przetoczyć się do Wesa, żeby chwycić za strzelbę.

Minęła następna godzina. Zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę mogłaby zastrzelić własnego brata. Zaskoczył ją hałas z sąsiedniego posłania, ale było to tylko chrapnięcie, po którym Wes przewrócił się na drugi bok.

Kiedy rozległ się sygnał Abego, Leah była już ledwie żywa od wyczekiwania. Powoli, bez najmniejszego szme­ru wysunęła się spomiędzy koców i opuściła obozowisko. Nie dopuszczała do siebie myśli o ciemnościach lasu ani o olbrzymie, który chodził za jej bratem. Przekraczała zwalone pnie i mijała budzące lęk cienie, idąc ku gwiz­dom, które powtarzały się, gdy traciła kierunek.

Przeszła ponad kilometr, zanim Abe wylazł zza wierz­by.

Podskoczyła i zasłoniła dłonią usta.

- Przestraszyłem cię, siostrzyczko?

- Tak samo jak przestraszyłby mnie zwykły bandzior.

Abe udał urażonego.

- Myślałem, że może ucieszył cię mój widok.

- Gdzie ta kreatura, która ci towarzyszy?

Abe tylko skinął głową, wskazując przestrzeń za nią, gdzieś wysoko.

Leah spojrzała kątem oka. Zauważyła cień olbrzymie­go ramienia. Odwróciła się i cicho krzyknęła. Młody człowiek stał chyba niecałe trzydzieści centymetrów za nią. Odskoczyła od tej wieży, która pozostała nierucho­ma.

Abe chwycił ją za ramię.

- Nie bój się Buda - powiedział, odciągając ją. - On też się nie boi. - Postukał go w głowę palcem.

- On chyba nie musi - rzuciła, wyrywając się Abemu.

- Kiedy ostatnio się kąpałeś? - spytała, marszcząc nos.

- Nie rżnij takiej elegantki. Kiedy cię widziałem ostatnio, byłaś brudniejsza niż ja przez całe życie. Domy­ślam się, że dopiero potem pokumałaś się z facetami w rodzaju Stanforda.

Leah dumnie się wyprostowała.

- Tak się składa, że jestem panią Stanford.

- Ty! - zachłysnął się Abe, robiąc krok do tyłu. - Dzie­wucha Simmonsa żoną Stanforda? - Uśmiechnął się.

- Słyszałeś, Bud? Moja mała siostrzyczka myśli, że ktoś taki jak Stanford wziąłby ją za żonę.

Po Budzie nie sposób było poznać, czy słyszał Abego.

- Nigdy nie słyszałem, żebyś kłamała. - Wybuchnął śmiechem. - Wszystkie dziewuchy Simmonsa są kurwa­mi, ale zwykle uczciwymi. Nawet matka... Hej!

Nie dokończył zdania, ponieważ Leah wymierzyła mu dźwięczny policzek.

- Ty mała... - zaczął. - Chcesz, żebym poszczuł cię Budem? Rozedrze cię na kawałki jedną ręką. Hej, Bud!

Bud się nie poruszył, Leah również nie. - Wpatrywała się wprost w olbrzyma, z nadzieją że nie zauważy jej drżenia. Bud przyglądał się jej przez chwilę, potem podniósł wzrok i skierował go w czerń lasu.

- Hm - powiedział Abe. - Może Bud nie jest dziś w nastroju.

Leah wreszcie odetchnęła.

- Może też ma matkę i uważa, że ludzi należy policz­kować za wygadywanie o niej świństw.

- Do diabła, Bud i Cal nie mają żadnych matek. Ktoś wyrzeźbił ich ze skały. Dobra, Leah, zapomnij o tych półgłówkach, mam do ciebie sprawę.

- Kto to jest Cal?

- Powiedziałem, że masz o nich zapomnieć. Teraz po­słuchaj. Nic mnie nie obchodzi, czy jesteś kurwa. Nawet jeśli jesteś, to nie moja rzecz, bo mnie jest potrzebna twoja głowa - powiedział beztrosko. - Zawsze byłaś naj­bardziej łebska w rodzinie. Matka żałowała, że urodziłaś się dziewuchą Simmonsa. Chwytasz, co mówię?

- Aż za dobrze. Czegoś ode mnie chcesz.

- Kapujesz? - Wyszczerzył zęby. Jeden z jego siekaczy był bliski rozpadu. - Wiedziałem, że jesteś bystra. Od samego patrzenia wiadomo. Śliczna jak jaka pani i gada jak uczona.

- Nie wysilaj się na te pochlebstwa. Gadaj, o co cho­dzi.

- Przyłączcie się do nas.

- My? Do was? - spytała przerażona.

- Nie zachowuj się, jakbyś była lepsza ode mnie. Mam dobre widoki. Będę kimś.

Leah stała nieruchomo i czekała, co nastąpi. Dalsze drażnienie Abego nic by nie dało, szczególnie w obecno­ści tego słoniowatego typa.

- Chcę, żebyście przyłączyli się do Revisa, do mnie i chłopców. Mamy tu nieduży interes. Częstujemy się u ludzi jadących na Zachód. Wy, jak widzę, też jedziecie tą drogą, więc znacie ją lepiej niż my, a ponieważ masz łeb, możesz planować nam robotę.

- Planować - szepnęła Leah, zaczynając rozumieć. Słyszała, oczywiście, o bandach napadających na osad­ników, ale w ich pobliżu nigdy nic takiego się nie zdarzy­ło- - Jesteś jednym z rabusiów? I to na złodziejstwie chcesz się dorobić?

- Nie myślę zawsze kraść - powiedział Abe z godno­ścią. - Odkładam pieniądze na mały interes, a właściwie mam zamiar odkładać, kiedy spłacę kilka długów.

- Bez wątpienia, z hazardu - powiedziała. - I myślisz, że będę się w ogóle zastanawiać nad wejściem do waszej ohydnej zbójeckiej bandy?

- Nie wyzywaj mnie, ty kurewko. Czy matka i ojciec wiedzą, że przysnęłaś ze Stanfordem?

- Dla twojej informacji powiem ci, że matka i ojciec nie żyją. A że jestem żoną Wesleya Stanforda, mówiłam ci już wcześniej.

- Tak, tak, a Bud umie fruwać. Hej! Jeżeli jesteś żoną Stanforda, to dlaczego spaliście osobno?

Leah spuściła wzrok.

- To długa historia - wymamrotała.

- Jest tylko jedna możliwość, żeby Stanford ożenił się z dziewuchą Simmonsa. Musiał ci zrobić dziecko. Tylko wtedy Stanford uznałby, że musi ożenić się z dziwką...

- Urwał. - Posłuchaj, Leah, jesteś czy nie jesteś żoną, ten facet cię nie chce. Każdy kto ma trochę rozumu, nawet ten oto Bud, zobaczyłby to natychmiast. Dlaczego on trzyma cię w lesie i sam ukrywa się z tobą?

Słowa Abego trafiały niebezpiecznie blisko odczuć Leah.

- Muszę iść, wkrótce będzie świt - powiedziała cicho.

- Wesley będzie mnie szukał.

- Nie będzie. Jesteś jego żoną czy nie, ucieszy się, że pozbył się dziewuchy Simmonsa. Chodź ze mną, Leah. Przyłącz się do nas. Dzięki nam staniesz się bogata.

- Bogata! - Splunęła. - Bogata z okradania innych ludzi? Ci, którzy tędy jeżdżą, pracowali przez całe życie na swój dobytek, a ty myślisz, że pomogę ci rabować. Rzygać mi się chce, kiedy na ciebie patrzę. Nawet gorzej. Zastanawiam się, czy taki bandzior jak ty w ogóle ma prawo żyć.

- Ożesz, ty... - powiedział i chciał rzucić się na nią, ale powstrzymał go jeden zrobiony w milczeniu krok Buda.

Leah zamrugała zaskoczona i z sercem mocno biją­cym od wściekłości i strachu, zdobyła się na wielką odwagę. Położyła dłoń na nagim przedramieniu olbrzy­ma.

- Bud - powiedziała ze ściśniętym gardłem. - Czy mo­żesz odprowadzić mnie do męża? Nie znam drogi.

Bez słowa Bud wszedł między drzewa.

- Nie próbuj mnie więcej napastować, bo Wesley zrobi z tobą porządek - powiedziała Leah do Abego i podążyła za cieniem olbrzyma.

Wślizgnęła się między koce na parę chwil przed prze­budzeniem Wesleya. Starała się ukryć swe zdenerwowa­nie, ale przy każdym dolatującym ich dźwięku podskaki­wała. Wesley wspomniał coś o jej niechęci do lasu i po­wiedział, że nie ma się czego bać.

- Prawdziwym niebezpieczeństwem są ludzie - po­wiedział, mierząc ją spojrzeniem. - Na przykład ci dwaj ubiegłej nocy...

- Co z nimi? - spytała nerwowo, po czym uspokoiła się. - Przecież oni nie byli niebezpieczni, prawda?

- Może to ty powinnaś odpowiedzieć.

- Ja? Niby dlaczego? Jak mogłabym cokolwiek o nich wiedzieć?

Przez chwilę milczał.

- Pomyślałem sobie tylko, że kobiety często wiedzą takie rzeczy. Zdarza się, że potrafią na pierwszy rzut oka odróżnić złego człowieka od dobrego, i już.

Leah przeklinała się w duchu, że tak na niego nasko­czyła. Wes nie wiedział, że mężczyzna, który odwiedził ich ostatniej nocy, był jej bratem. Nie wiedział, że ukrad­kiem wyślizgnęła się z obozowiska na rozmowę z Abem. A z powodu jej poczucia winy Wes gotów się domyślić, że coś nie jest w porządku.

- Tylko bogate kobiety mają czas poznawać ludzkie intencje. Dziewuchy Simmonsa muszą brać ludzi takimi, jacy są - powiedziała zgryźliwie.

Wesley chciał chyba coś powiedzieć, ale się rozmyślił.

- Właśnie tego się spodziewałem - mruknął. - W po­rządku, pani Simmons-Stanford. Proszę się trzymać bli­sko mnie. - Z tymi słowami zaczął się przedzierać przez gąszcz, zostawiając stojącą Leah na miejscu.

- Do stu tysięcy diabłów - zaklęła, ruszając za nim.

Przez większą część dnia szedł daleko przed nią. Tylko od czasu do czasu migał jej przed oczami strój z koźlej skóry. Zresztą najczęściej głowę miała zwieszoną i le­dwie się wlokła, starając się nie myśleć o Abem. Mimo to, wciąż się zastanawiała, czy brat zemści się na niej za odrzucenie jego propozycji.

W porze zmierzchu zaczęła dochodzić do wniosku, że Abe ma jednak jakieś rodzinne uczucia i nie zamierza się odgrywać. Nadal jednak czujnie zaglądała za każde drzewo. Na wpół świadomie spodziewała się porwania. To byłoby w stylu jej brata.

Huknął strzał. Echo odbijające się od wzgórz i drzew otoczyło ją ze wszystkich stron.

- Wesley! - krzyknęła, wiedząc natychmiast, że to Abe strzelał. - Wesley! - krzyknęła jeszcze głośniej i zerwała się do biegu.

Potężne ciało Wesleya leżało na leśnym poszyciu, milczące, nieruchome, podparte plecakiem. W piersi Wesleya czerwieniła się wielka wyrwa.

- Wesley - jęknęła Leah, padając przed nim na kola­na. - Wesley.

Nie odpowiedział, leżał kompletnie nieruchomy.

- Jeszcze oddycha - rozległ się głos nad jej głową. - Nie celowałem tak, żeby zabić.

- To ty! - syknęła Leah i rzuciła się na brata. Abe zasłonił się rękami.

- Powiedziałem, że cię potrzebuję, a ponieważ umar­ły w tobie uczucia rodzinne, musiałem coś z tym zrobić.

Leah przestała okładać brata, uświadomiła sobie bo­wiem, jakie głupstwa płyną z jego ust, i obróciła się do Wesleya. Bud klęczał obok niego i wielkimi paluchami obmacywał ranę.

- On żyje, prawda? - spytała Leah, wracając do pozy­cji klęczącej.

Bud skinął głową i wyciągnął nóż z pochwy na boku.

- Nie! - krzyknęła Leah, chwytając oburącz olbrzymie przedramię. - Proszę, nie zabijaj go! Zrobię wszystko, co tylko chcesz.

Bud rzucił jej szybkie, groźne spojrzenie, po czym odciął część koszuli Wesleya.

- Ci chłopcy nie nadają się do zabijania - powiedział Abe z niesmakiem, pocierając ramiona w miejscach, gdzie trafiły go uderzenia Leah. - Zostaw Stanforda pod opieką Buda i chodź ze mną.

- Nie zostawię go - powiedziała z uporem Leah. - Je­szcze się z tobą za to policzę, Abe. Jeśli mój mąż umrze...

- Nie umrze. Dobrze strzelam, a nad tym planem rozmyślałem cały dzień. Uznałem, że zrobisz wszystko, żeby nie stracić pieniędzy Stanforda, więc jeśli go uszko­dzę, to chętnie mi ułatwisz życie, w czasie gdy będzie zdrowiał.

- Ty głupi... - zaczęła. - Jak mogłeś postrzelić kogoś tylko po to, żeby zdobyć pomoc w rozbojach? Wesley, słyszysz mnie?

Leah mgliście uświadomiła sobie, że olbrzymi Bud obmacuje żebra Wesleya. Jego pomoc stanowiła pewną pociechę, bo do oczu cisnęły jej się łzy wściekłości i bezsilności.

- Tędy - powiedział Abe, chwytając Leah za ramię i ciągnąc pod górę. - Chłopcy zajmą się nim. Są w tym dobrzy. My mamy coś do obgadania.

- Nie będę z tobą gadać, jeśli...

- Chcesz, żebym go wykończył? Nie jesteś w sytuacji do targów. Pokazałaś mi już, że nie masz uczuć rodzin­nych, więc nie wiem, dlaczego miałbym się o ciebie troszczyć.

- Nigdy nie troszczyłeś się o nikogo z wyjątkiem sie­bie.

Abe stał nieruchomo, spoglądając na nią złym wzro­kiem.

- Powiesz mi, kiedy będziesz gotowa do słuchania.

- Nigdy. Ja... - Usłyszała jęk Wesleya, więc natych­miast odwróciła głowę.

- Leah - szepnął Wesley, ledwo unosząc powieki. -Uciekaj stąd, ratuj się. - Głowa opadła mu na bok.

- Nie! - wykrzyknęła. - On chyba nie...? - Podniosła głowę w kierunku Buda, który wykonał jedno przeczące skinienie.

- Masz wybór, dziewczyno - powiedział Abe. - Pomo­żesz mi i wtedy pozwolę ci się zajmować twoim bogatym chłopczykiem, ale jeżeli dalej będziesz odmawiać i brzydko się do mnie odzywać, to zostawię go tu, niech sobie gnije. I lepiej decyduj się szybko, bo wygląda na to, że może wykrwawić się na śmierć.

Leah wystarczyło kilka sekund na podjęcie decyzji.

- Pomogę ci - szepnęła z ręką na zimnym czole Wesleya. - Co mam robić?

0x01 graphic

Leah spojrzała na śpiącego Wesleya. Po oczyszczeniu rany stwierdziła, że nie ma aż takiego zagrożenia jak przedtem sądziła, choć upływ krwi jest duży. Wesley leżał na całkiem czystej pryczy w starym szałasie, ukry­tym na górskim zboczu.

Powoli wstała z pryczy i wzięła patelnię z brudną wo­dą, żeby wylać jej zawartość na dworze. Przed szałasem zobaczyła w świetle wschodzącego słońca zarys dwóch młodych mężczyzn, Buda i Cala. Trzymali straż. Była przedtem zbyt przejęta Wesleyem, by zauważyć, kiedy Budowi przybyło towarzystwo, ale teraz olbrzymów zro­biło się dwóch, obaj milczący i podobni do siebie jak dwie krople wody. Bracia przenieśli nieprzytomnego Wesleya do szałasu i bez słowa pomogli Leah w myciu i opatrywaniu rannego.

- Śpi - powiedziała zmęczona do mężczyzn, stojących po obu stronach drzwi. - Myślę, że dojdzie do siebie.

- Przecież ci to powiedziałem - głośno wtrącił się Abe, wślizgując się do szałasu. Aż podskoczyła.

- Czy zawsze musisz zaskakiwać ludzi zniena­cka, ty wężu? - syknęła do niego, gniewnie błyskając oczami.

- Wyglądasz na najbardziej nieprzyjazną siostrę, jaką kiedykolwiek widziano. Posłuchasz mnie w końcu, czy mamy walczyć przy tym twoim bogaczu?

Wszystko w niej się buntowało przeciwko współpracy z kimś takim jak on. Postanowiła robić wszystko, co trzeba, żeby ocalić Wesa, ale natychmiast po jego wy­zdrowieniu uciec od Abego. - No, więc czego chcesz ode mnie? - spytała wojowniczo. Abe charknął, ale zignorował jej ton.

- Nie tak wiele, mimo że jestem twoim bratem. Musisz trochę poruszać głową. I może trochę pogotować - dodał pod nosem.

Podniosła głowę.

- Aha. Podaj, pozamiataj - o to chodzi, tak?

- Posłuchaj, Leah... - zaczął, ale urwał i uśmiechnął się do niej, pokazując zgniły siekacz. - Jasne, właśnie o to nam chodzi. Będziesz gotować, sprzątać i robić inne rzeczy, które należą do kobiety. Nie ma w tym nic złego, prawda? Jest nas mniej, niż u taty w domu.

Leah omal nie odczuła ulgi. Planowanie napadów budziło w niej odrazę, a chociaż zajmowanie się obozo­wiskiem stanowiło ciężką pracę, wolała robić to, niż coś jawnie złego.

Abe spoglądał na nią.

- Lepiej ci, co? - powiedział do niej jak do małego kociaka. - Tylko sprzątanie i gotowanie, chociaż uprze­dzam, że chłopcy jedzą okropnie dużo.

- A co dostanę w zamian?

- Będziesz mogła zajmować się swoim bogatym mężulkiem. - Spojrzał w ziemię. - Ale Revisowi lepiej o nim nie mów. Niech to będzie nasza tajemnica - po­wiedział, zupełnie nie zwracając uwagi na obecność dwóch olbrzymów.

Leah rzuciła okiem najpierw na jednego, potem na drugiego, ale ich twarze nie wyrażały żadnych uczuć. Zastanawiała się, jak jest z ich inteligencją, i czy zdają sobie sprawę z tego, że Abe traktuje ich po­niżające

- Kto to jest Revis?

- Mój wspólnik - dumnie rzucił Abe. - Jesteśmy w tym interesie razem. Prowadzimy go.

- Co będzie po wyzdrowieniu Wesleya?

Abe wyszczerzył do niej zęby.

- Powiem Revisowi, że uciekłaś, bo nie mogłaś wy­trzymać takiej ciężkiej pracy. Już nam się to zdarzało wiele razy. Kobiety tu się zużywają.

- Postrzeliłeś mojego męża, żeby mieć zastępstwo w kuchni? - wygarnęła mu. - Jeśli o kucharki jest łatwo i zmieniacie je tak często, to po co z tego powodu strzelać do kogoś?

Przez chwilę Abe był w opałach, ale zaraz uśmiechnął się radośnie.

- Chciałem mieć siostrę przy sobie. Tak dawno się nie widzieliśmy.

Leah chwyciła długie polano ze sterty drewna i zaczę­ła się do niego zbliżać.

- Spróbuj tylko mnie tknąć, a nigdy nie odnajdziesz wyjścia z tego lasu - warknął na wpół grożąc, na wpół prosząc. Jednocześnie osłonił twarz rękami.

Opuściła polano.

- Ty ohydny szantażysto - syknęła, po czym odwróciła się od niego w kierunku szałasu.

- Chłopcy, jesteście wolni - powiedział Abe za jej plecami. - Poczekajcie, powiem Revisowi, jak pozwala­cie, żeby ktoś mi groził. Omal mnie nie zabiła. Revis będzie miał do was słówko albo dwa.

Leah przepakowała część rzeczy i wyruszyła razem z bratem. Miała nadzieję, że kiedy Wesley się zbudzi, opowie mu jakąś zmyśloną historyjkę o swoim znikaniu na całe dnie, chociaż nic odpowiedniego jeszcze nie przyszło jej do głowy. Tymczasem jednak Wesley był pogrążony we śnie, oddychał głęboko i powoli. Na twarzy miał grymas bólu.

Usiadła przy nim i dotknęła jego policzka. W tej chwi­li jakby zapomniała o gniewie, jaki budził w niej przez ostatnie miesiące. Pamiętała tylko, jak zakochała się w nim, będąc małą dziewczynką. Może to obecność Abe-go nasunęła jej przed oczy obraz tej nędznej farmy, na której dorastała. Oszalałaby, gdyby nie mogła my­śleć o Wesleyu.

- Daj spokój z tymi czułościami, lepiej chodź już. Revis będzie chciał śniadanie. On nie lubi spuszczać chłop­ców z oka na zbyt długo.

Leah w milczeniu pochyliła się i pocałowała Wesleya w miękkie od snu wargi.

- Wrócę, kiedy tylko będę mogła - obiecała mu i wy­szła z szałasu.

Abe zmrużył oczy, patrząc w kierunku słońca.

- Pospiesz się. - Wyraźnie stawał się nerwowy.

W dół schodziło się przez skalny labirynt wśród zara­stających zbocze krzewów jeżyn. Przedzierali się z tru­dem, a Leah próbowała jednocześnie zebrać myśli. By­łoby dobrze dowiedzieć się jak najwięcej o tym gangu, do którego z oporami przystąpiła.

- Gdzie są Bud i Cal? - spytała, odpychając kolczastą gałązkę sprzed twarzy.

- Nie lubią towarzystwa innych. Są za głupi, żeby wiedzieć, że ludzie powinni trzymać się razem. Nawet Revis nie może im tego wbić do głów.

- Czy ten Revis w ogóle jest w stanie nad nimi zapa­nować?

Abe przystanął i spojrzał jej w twarz.

- Jeśli myślisz o przeciągnięciu chłopców na swoją stronę przeciwko mnie, to możesz się nie wysilać.

Leah nie chciała po sobie pokazać, że właśnie taki miała plan.

- Revis i chłopcy są braćmi - powiedział z zadowole­niem Abe i odwrócił się z powrotem. - Są rodziny, które trzymają się razem - dodał.

- Chcesz powiedzieć, że jest jeszcze trzeci taki duży chłopiec?

- Nie. Revis wygląda normalnie, do tego nie jest głupi, zupełnie inaczej niż chłopcy. Oni nie są tak na­prawdę spokrewnieni. Mamusia Revisa wytrzasnęła skądś Buda i Cala, kiedy byli niemowlętami. Wychowy­wali się razem z Revisem i coś to dla nich znaczy.

Leah wykrzywiła się za jego plecami, zirytowana alu­zjami do własnej nielojalności. Przez chwilę szli w milczeniu.

- Czy Bud i Cal umieją mówić?

Abe parsknął.

- Tylko wtedy, kiedy ktoś im nadepnie na odcisk. Domyślam się, że z takimi małymi mózgami nie mają wiele do powiedzenia.

- Myślisz, że im więcej ludzie mają do powiedzenia, tym większe mają mózgi?

- Czasem za bardzo się mądrzysz, Leah. Ja nie jestem dobry w gadaniu, ale Revis, owszem. Na nim próbuj swojego języka. I uważaj, zanim skoczysz na niego z drą­giem, bo chłopcy go pilnują. Nie chciałbym, żeby mojej siostrze coś się stało.

- Nie wątpię - odparła z sarkazmem.

- To nie mnie opuściły uczucia rodzinne, tylko ciebie. Leah nie wysilała się na odpowiedź.

Po kilku minutach zobaczyli małą polanę z rozlatują­cą się chałupą i stertą drew. W pobliżu płynął strumień. Leah przystanęła, żeby się rozejrzeć, a w tym czasie z chałupy wyszła blada kobieta i wychudzonymi ramio­nami zaczęła zbierać polana.

- Kto to? - spytała.

- Verity - odparł Abe. - Nasza ostatnia ku...charka. Nie wytrzymała zbyt długo. To przez chłopców, którzy ciągle jedzą i jedzą - dodał, odbiegając gdzieś wzrokiem.

Leah nie kwestionowała wyjaśnień, ale w czasie gdy schodzili, nie spuszczała wzroku z kobiety. Ta nawet nie podniosła głowy. Prawdę mówiąc, wyglądała na zbyt zmęczoną, by interesować się tym, kto wchodzi na pola­nę.

- Daj coś do żarcia - nakazał jej Abe zdecydowanym tonem.

Verity nie zmieniła jednak tempa pracy, dalej wlokła się do chałupy.

Na polanie zjawili się Bud i Cal, sprawiali wrażenie jakby nigdy stamtąd nie odchodzili.

Po chwili wahania Leah poszła za Verity. W chacie wzięła od niej drwa.

- Usiądź - powiedziała. - Ja zrobię śniadanie.

Jedyną reakcją był błysk zdziwienia w oczach. Verity odeszła w kąt i przysiadła na podłodze.

- Nie tam! - powiedziała zszokowana Leah. - Przy stole.

Verity obróciła przerażone oczy w stronę Leah i po­kręciła głową.

- Boisz się Abego?

Verity znów pokręciła głową.

- Buda albo Cala?

Jeszcze raz to samo.

- Revisa? - szeptem spytała Leah i zobaczyła, że na dźwięk tego imienia kobieta cała się kurczy. - Wszystko jasne - powiedziała Leah, sprawdzając zawartość wor­ków z żywnością. - Tak, taki wspólnik pasuje do Abego - mruknęła pod nosem.

Jeśli Leah gdziekolwiek na świecie czuła się swobod­nie, to przy ogniu w kuchni. Przez cale życie do chwili ślubu z Wesem miała do czynienia z żywnością. Upra­wiała zboże, magazynowała je i przyrządzała z niego po­trawy. Teraz, gdy wzięła się do robienia posiłku, przyszło jej do głowy, że dobrą kuchnią może ułatwić sobie pozy­skanie Buda i Cala. Prawdopodobnie potrzebowała po­mocy, jeśli Revis był istotnie tak brutalny, jak należałoby sądzić po stanie Verity.

Zapasów w chałupie było w bród. W jednym z worków Leah znalazła też kobiecą suknię, i wtedy zorientowała się, że wszystko jest kradzione. Nie upadała jednak na duchu. Bud i Cal pomogli jej opatrzyć Wesleya, zamie­rzała więc odpłacić im smacznym posiłkiem, nawet bar­dzo smacznym.

- Nie możesz się pospieszyć? - warknął Abe. - Revis może wrócić w każdej chwili.

- Jeśli nie będziesz mi przeszkadzał, to skończę szyb­ciej. - Podała Verity jajko na twardo.

- Ona nie zasługuje na nic do jedzenia. Tutaj obowią­zuje zasada: „Kto nie pracuje, ten nie je".

- Ktoś postarał się o to, żeby zapracowała się prawie na śmierć. A teraz zjeżdżaj stąd, albo powiem Budowi i Calowi, że przeszkadzasz mi w gotowaniu.

Ku jej zaskoczeniu i zachwytowi zarazem Abe nieco zbladł i natychmiast wyszedł z szałasu.

- Ho, ho, wygląda na to, że Abe trochę boi się chło­pców - mruknęła. Spojrzała na Verity, szukając potwier­dzenia, ale kobieta łapczywie wepchnęła sobie jajko do ust.

Przygotowanie jedzenia zabrało półtorej godziny, ale rozmiar posiłku zadziwił nawet samą wykonawczynię.

- Bud, Cal - zawołała, wychodząc na próg.

- Zdaje się, że zapomniałaś o mnie - zapiał Abe, prze­pychając się obok niej do izby.

W ciasnym wnętrzu znajdowało się palenisko, obok wielki stół, pięć krzeseł i zwoje koców po kątach. Wszę­dzie dokoła walały się worki z nieznaną zawartością.

Kiedy Leah weszła z powrotem do chaty, zobaczyła, że Bud i Cal już siedzą przy stole i zaczynają jeść. Usiad­ła naprzeciwko nich, a Abe zajął miejsce po wąskiej stronie stołu. Leah próbowała nakłonić Verity, by się przyłączyła, ale skulona kobieta wcisnęła się głębiej w kąt.

- Zostaw ją - burknął Abe. - Ona boi się Revisa. Cho­ciaż właściwie nie wiem, dlaczego - dodał szybko. - Revis jest fajny gość, nie chłopcy?

Bud i Cal nie potwierdzili opinii Abego. Jedli w mil­czeniu posiłek, przyrządzony przez Leah. Mieli całkiem dobre maniery, o wiele lepsze niż Abe, który gwałtownie wpychał sobie jedzenie do ust.

Leah myślała z troską o Wesleyu. Czy będzie wypoczy­wał? A może spróbuje wstać i jej szukać? Czy jest głod­ny? Jak znaleźć drogę do jego szałasu?

- Jedz! - otrzeźwił ją Abe. - Revis nie lubi kościstych kobiet.

W głowie Leah rozległ się ostrzegawczy dzwonek.

- Co twojego wspólnika obchodzi moja waga?

- Och, drobiazg - pospiesznie zapewnił Abe. - Revis jest prawdziwym dżentelmenem i lubi ładne kobiety.

Wysunęła głowę do przodu.

- Żaden dżentelmen nie utrzymuje się z rabunku.

- Dobrze powiedziane - rozległ się głos za plecami Leah.

Obróciwszy się, Leah zdążyła zobaczyć, jak Abe zrywa się na równe nogi, przewracając krzesło.

- Witamy, panie Revis - stęknął z podziwem, szacun­kiem i pewną dozą strachu jednocześnie.

Leah nie wiedziała właściwie, kogo się spodziewała, ale na pewno nie takiego mężczyzny, jak ten w drzwiach. Revis był wysoki, szeroki w ramionach, wąski w bio­drach i miał czarne kręcone włosy. Jego bardzo ciemne piwne oczy, osadzone w ładnej, kwadratowej twarzy, za­stygły, wpatrzone prosto w nią. Uśmiechnął się ironicz­nie.

Leah poczuła ciarki na plecach.

- To ona, proszę pana - powiedział Abe. - Moja sio­stra. Czy nie jest ładna? A do tego mocna. Nie zużyje jej pan w miesiąc ani dwa.

Leah nie mogła oderwać spojrzenia od tego mężczy­zny. Było w nim coś przerażającego, lecz i fascynującego. Zwilżyła wargi.

Mężczyzna zbliżył się powolnymi kocimi ruchami. Miał na sobie czarną koszulę z jedwabiu, czarne wełnia­ne spodnie i czarne skórzane buty. Z wdziękiem podał jej dłoń.

Leah przyjęła powitanie, przez chwilę mając wraże­nie, że znowu jest w salonie Stanfordów. Podniosła się i stanęła przed nim, jakby chciał z nią zatańczyć.

- Rzeczywiście jest urocza - powiedział Revis niskim głosem.

- Wiedziałem, że się panu spodoba, Revis. Od razu wiedziałem. I jest chętna. No, i ma ogień w sobie. Usz­częśliwi pana jak żadna inna.

Leah trzymała dłoń Revisa, stojąc pośrodku nędznej chałupy. Za sobą słyszała pomlaskiwanie Buda i Cala. Powoli zaczął do niej docierać sens słów brata.

Przez chwilę patrzyła to na Abego, to na Revisa, i wszy­stko stało się dla niej jasne. Revis nie był niczyim wspól­nikiem, a już na pewno nie Abego Simmonsa. A jej nie sprowadzono tu, żeby gotowała. Była czymś w rodzaju podarku dla tego niewątpliwie przystojnego bandziora. Wyrwała dłoń z uścisku.

- Chyba zaszło nieporozumienie - odezwała się. - przyszłam tutaj gotować.

- Proszę nie zwracać na nią uwagi! - Abe roześmiał się nerwowo. - Moja siostrzyczka dużo wie o mężczy­znach, po prostu ich uwielbia. I widzę, że pan jej się bardzo podoba, Revis. No, dalej, Leah, pocałuj go.

Leah obróciła się gwałtownie do brata, wściekle wy­krzywiając usta.

- Powiedziałeś, że potrzebujecie kucharki, a chciałeś, żebym się z nim kurwiła, co? Posłuchaj ty furo gnoju. Nie kurwię się z nikim, a już na pewno nie z takimi łobuza­mi, jak ten.

Abe był blady jak papier.

- Ona nie chciała nic takiego powiedzieć, proszę pana - jęknął błagalnie. - Wiadomo przecież, jak pan się po­doba wszystkim kobietom. Ona po prostu się stawia, żeby się bardziej podobać.

- Ty...! - zachłysnęła się Leah i rzuciła na brata. Revis wykonał szybki ruch ramieniem, złapał Leah w talii i przyciągnął do siebie.

- Powód nie jest ważny, i tak się cieszę z twojej obec­ności - powiedział cicho. - Lubię, kiedy moje kobiety mają w sobie trochę energii. - Wolną ręką zaczął ją gładzić po ramieniu. - Uwielbiam obłaskawiać tygrysice.

- A to też uwielbiasz?! - wykrzyknęła i kopnęła go w łydkę.

Jakikolwiek skutek odniósł ten atak, Leah wiedziała, że warto było spróbować, tak bardzo zachwyciło ją zdu­mienie widoczne na twarzy Revisa. Czemu przystojni mężczyźni sądzą, że kobiety natychmiast powinny się w nich zakochać? - Żaden brudny złodziej nie będzie mnie dotykał - szarżowała dalej, ale chwilę potem zaczę­ła się cofać przed Revisem.

- Niech pan jej pokaże, Revis. To niewdzięczna sio­stra, zasługuje na nauczkę - krzyknął Abe.

Revis patrzył na nią zimno, okrutnie i przerażająco; powoli się do niej zbliżał.

Wycofała się za stół, zastawiając drogę do siebie krze­słem.

- Zostaw mnie - ostrzegła. - Nie chcę, żebyś mnie dotykał.

- Jesteś o wiele za ładna, żebym miał się przejmować twoimi życzeniami. - Revis cisnął krzesło w drugi kąt chaty.

Leah nadal odsuwała się do tyłu, póki nie oparła się na ramionach Buda i Cala, którzy nadal jedli.

- Pomóżcie mi - błagała, ale młodzi ludzie nie zwró­cili na nią uwagi.

- Ci chłopcy słuchają tylko mnie - powiedział Revis, nadal się zbliżając. - Proponuję, żebyśmy skończyli tę zabawę. Może przyjdziesz do mnie sama? W tym małym królestwie ja rządzę i wszyscy spełniają moją wolę. Jeśli nie, to potem tego żałują.

Kobieta w kącie zaczęła skomleć.

- Czy tak potraktowałeś Verity? Zgwałciłeś ją?

Revis uśmiechnął się tajemniczo.

- Kiedy moje kobiety są nieposłuszne, karzę je.

Mimo woli Leah zadrżała. Obiecała sobie, że jeśli uda się jej stąd ujść, odegra się na bracie. Rzuciła groźne spojrzenie Abemu i w tej samej chwili dopadł jej Revis. Chwycił ją i wykręcił jej rękę na plecach. Musiała się do niego przysunąć.

- Masz w sobie ogień, koteczku - szepnął. - Chcę, że­byś mnie nim ogrzała.

- Przestań! - krzyknęła bardziej błagalnie, niż zamie­rzała.

Revis dotknął ustami jej szyi.

- Nauczysz się cenić to, co daję - powiedział jedwabi­stym głosem.

Leah niemal straciła zdolność myślenia. Nie dlatego, że zareagowała na dotyk jego gorących warg, ale miała przeświadczenie, że jeśli Revis dostanie, czego chce, jej życie, a zapewne i Wesleya, nie potrwa długo. Żeby oca­leć, musiała go powstrzymać.

Jej siła w starciu z Revisem była oczywiście bez zna­czenia. Co innego, gdyby pomogli jej Bud i Cal. Tylko jak ich do tego skłonić?

- Nie podobają mi się takie publiczne pieszczoty - szepnął Revis. - Chodź na dwór, tam będziemy całkiem sami. Pokażę ci mężczyznę, kryjącego się wewnątrz tego złodzieja, którego tak się boisz.

- Ja się nie... - zaczęła. Revis chwycił ją za gardło.

- Może powinnaś się bać. Lubię kobiecy opór.

- Bo nie możesz znaleźć kobiety, która miałaby na ciebie ochotę - palnęła.

Revis uniósł brew.

- Zdaje się, że trzeba cię nauczyć manier. Trochę bólu powinno osłabić twoją niechęć.

- Zasługuje na to - wtrącił Abe.

- Zamknij się - burknął Revis, nie spuszczając oczu z twarzy Leah. - Czy twój głupi brat opowiedział ci o mnie? Mam zwyczaj brać to, czego chcę, i używać, dopóki nadaje się do używania. Nie możesz mi się oprzeć ani ze mną walczyć, bo zawsze zwyciężam.

Wycisnął na jej ustach brutalny, gorący pocałunek.

Blask w jego oczach uświadomił Leah, jak pewien był jej uległości po tym pocałunku.

Charknęła i splunęła mu w twarz. Natychmiast jed­nak musiała odwrócić głowę, bo dłoń Revisa wzniosła się do uderzenia.

- Słuchajcie, Bud i Cal - powiedziała. - Jeśli mnie nie obronicie, nigdy więcej nic wam nie ugotuję.

Revis zatrzymał pięść w pół drogi do jej twarzy. Ode­pchnął ją pod ścianę. Na jego ładnej twarzy zagościł złowróżbny uśmieszek.

- Myślisz, że uda ci się napuścić na mnie braci? Że zdobędziesz władzę nad tym, co jest moje?

- Nie... Tylko masz mnie nie dotykać, to wszystko. Nie chcę żadnej władzy. - Coś w nim przerażało ją. Naparła dłońmi na ścianę, jakby mogła wyszarpać sobie pazura­mi drogę na wolność.

- Musisz dostać lekcję, żebyś zrozumiała, że to ja jestem tutaj panem, a nie żadna kobieta... - Znów wzniósł dłoń.

Uderzyć nie zdążył.

Wielkie łapsko Buda lekko złapało go za przegub.

- Kobieta będzie gotować - powiedział Bud cichym, łagodnym głosem. Niewątpliwie jednak stwierdzenie by­ło kategoryczne.

Revis osłupiał. Chciał coś powiedzieć, ale tylko ode­rwał wzrok od wielkoludów, przy których wydawał się śmiesznie mały, i znowu objął nim Leah. Wyraz jego oczu przyprawił ją o drżenie. Zobaczyła w nich tak straszliwą nienawiść, że przez chwilę nawet żałowała swego oporu.

Revis wyszarpnął się z uchwytu Buda, obrócił się na pięcie i wyszedł z chaty.

Przez chwilę wokół panowała cisza. Potem Verity zaczęła głośno płakać. Abe ciężko usiadł na krześle.

- O Boże, aleś narobiła, Leah - powiedział. - Revisa nie należy doprowadzać do wściekłości.

Bud i Cal spojrzeli po sobie i także wyszli bez słowa. Leah zaczęła drżącymi rękami sprzątać ze stołu.

0x01 graphic

Dopiero późno w nocy Leah zdołała się wymknąć z chałupy rabusiów. Revis nie wrócił, ale jego gwałtow­ność tak przeraziła Verity, że uspokajanie jej zajęło Leah kilka godzin. W napadzie histerii kobieta powtarzała, że teraz Revis przyjdzie i zabije wszystkich. Leah umyła nieszczęśnicę i w końcu położyła ją spać.

Abe zaczął mówić siostrze, co myśli o jej postępowa­niu z Revisem, ale kilka słów Leah wystarczyło, żeby zabrał się do diabła. Większość długiego dnia Leah spędziła na gotowaniu. Robiąc południowy posiłek, sta­rała się wznieść na szczyty umiejętności, żeby podzięko­wać olbrzymom za pomoc. Bud i Cal zachowywali się tak, jakby jej nie słyszeli. Pod wpływem impulsu Leah przy­skoczyła do nich i pocałowała każdego z nich w policzek.

- Nie chcesz chyba iść do łóżka z tymi niemotami - jęknął Abe. - Nie możesz odmówić Revisowi i wybrać sobie tych tępych niedźwiedzi.

- Abe - powiedziała obojętnie Leah. - Nagadałeś się już dość. Jeżeli nie...

Przerwał jej.

- Jeżeli jeszcze raz doprowadzisz mnie lub Revisa do wściekłości, to powiem Revisowi o tym bogatym chłopcu, którego chowasz. Dlatego pomyśl dwa razy, zanim za­czniesz mi grozić.

Po tym epizodzie Leah nie odzywała się często, a Abe patrząc na nią, chichotał, zadowolony z siebie, i przypo­minał jej o różnych drobnych pracach do wykonania.

W nocy miała wreszcie robotę z głowy i mogła wypra­wić się do szałasu, gdzie leżał Wesley. Przez całą drogę myślała nad historyjką, która wyjaśniałaby jej cało­dzienną nieobecność.

Weszła do szałasu bardzo zmęczona, ale serce biło jej mocno. Może Wesley czuje się lepiej?

Zapaliła świecę przy łóżku i odetchnęła z ulgą widząc, że smacznie śpi. On jednak natychmiast otworzył oczy.

- Leah? - wyszeptał.

- Jestem tutaj. Przyniosłam trochę jedzenia. Czy mo­żesz jeść?

Przyglądał jej się w milczeniu.

- Gdzie byłaś, Leah? - spytał cicho, podciągając się do pozycji siedzącej.

- Nie siadaj! Leż spokojnie, ja cię nakarmię. - Próbo­wała go powstrzymać, ale odepchnął jej ręce.

- Chcę dostać odpowiedź.

W jego głosie odezwała się stanowcza nuta i nagle Leah poczuła, że tego już za wiele. Opadła na krawędź łóżka, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać.

- Leah, kochanie - zaczął, wyciągając do niej dłoń. - Nie chciałem, żebyś się rozpłakała.

- Przepraszam - powiedziała szlochając. - Jestem po prostu zmęczona, a tyle różnych rzeczy się dzieje...

- Jakich różnych rzeczy? - spytał przez zęby. - Kto mnie postrzelił i dlaczego cię nie było przez cały dzień?

Leah otarła oczy wierzchem dłoni. Zmęczona czy nie, musiała wznieść się teraz na wyżyny sztuki aktorskiej.

- Och, Wesley - powiedziała. - To było takie straszne. Myśliwi postrzelili cię przez przypadek. Potem pomogli przenieść cię tutaj i odeszli. Prawdopodobnie bali się, że kiedy trochę wyzdrowiejesz, ruszysz za nimi, więc bardzo się pospieszyli.

Zaczerpnęła oddech. Teraz była najtrudniejsza część.

- Kiedy ułożyłam cię tutaj, pojawiła się mała dziew­czynka. Błagała mnie, żebym poszła do niej, do domu. Jej ojciec nie żyje, a matka i sześcioro rodzeństwa leżą, cho­rzy na odrę. Sama musi się nimi opiekować. Uznałam, że nic ci się tu nie stanie, bo potrzebujesz przede wszystkim odpoczynku, więc poszłam z nią. Przez cały dzień goto­wałam, sprzątałam i zajmowałam się chorymi ludźmi.

Urwała gwałtownie i spojrzała na niego, błagając spojrzeniem, żeby jej uwierzył. Nie była pewna, czy zniosłaby jeszcze dodatkowo do tego wszystkiego utarcz­kę z Wesleyem.

Wesley patrzył jej prosto w oczy. Nigdy w życiu nie słyszał takiego steku kłamstw, ale Leah bardzo chciała, żeby jej wierzyć. Pod oczami miała sińce, na ubraniu plamy od pracy w kuchni. Wiedział jednak, że w tych lasach nikt nie mieszka, właśnie dlatego wziął ją w to miejsce. Wiedział też, że mają tu swą kryjówkę rabusie, którzy wszystkich ludzi, próbujących się tu osiedlić, bez­litośnie usuwali spośród żywych.

A jednak Leah zmyśliła historyjkę o kobiecie z sied­miorgiem dzieci. Tymczasem był za słaby, żeby wstać i samodzielnie się przekonać, gdzie spędziła dzień. Leah wyglądała jednak na tak przerażoną, że nie należało oczekiwać od niej prawdziwych informacji o tym, co się dzieje.

- To podobne do ciebie, że bierzesz na siebie kłopoty innych ludzi - powiedział z wymuszonym słabym uśmie­chem.

- A ty... nie masz nic przeciwko temu? - spytała Leah, wstrzymując dech. Czyżby naprawdę jej wierzył? Czyżby nie musiała się martwić, że otworzy mu się rana, kiedy wyjdzie jej szukać?

- Leah - powiedział cicho. - Czy jestem aż takim tyra­nem, żebyś musiała sądzić, że każę ci siedzieć przy mnie i zostawić na pastwę losu wdowę z siedmiorgiem dzieci? Tak o mnie myślisz?

- Nie... Tylko nie jestem pewna, czego się można spodziewać. Twoja rana nie wygląda tak źle, jak począt­kowo myślałam, ale martwiłam się, że jesteś tu sam.

A do tego za bardzo się czegoś bałaś, żeby tu ze mną siedzieć, pomyślał, ale wziął jej dłoń i ucałował. - Możesz zostać, czy musisz wracać?

Przerażało ją schodzenie w środku nocy, ale lękała się zostać z Wesem. Revis mógł zacząć jej szukać.

- Muszę wracać. Czy nic ci się nie stanie? - Wstała.

- Będzie mi cię brakować, ale jakoś to przeżyję. Idź, tylko postaraj się trochę pospać. Ja też będę spał, a w przerwach jadł. Bok jeszcze za bardzo mnie boli, żebym robił cokolwiek innego - powiedział cierpiącym głosem.

- Dobrze - szepnęła Leah i korzystając z resztek energii, wyszła z szałasu.

- A niech ją - mruknął Wesley, kiedy drzwi się za­mknęły. W co ona się znowu wpakowała? Najpierw po­lazła na spotkanie z tym ladaco, który naszedł nocą obozowisko, potem była przez cały dzień nerwowa jak grzechotnik. Następnie go postrzelono, a wiedział jesz­cze, że w czasie gdy leżał i wściekle krwawił, ona toczyła walkę z tym łotrem.

Cały dzień spędził na pryczy, zjadł trochę z tego, co ktoś mu zostawił, i czekał na powrót Leah. Kiedy znów ją zobaczył, wyglądała starzej o dziesięć lat, a z twarzy biło jej przerażenie.

Co tu się dzieje, do pioruna?

Ostrożnie, osłaniając dłonią zabandażowane żebra, zsunął nogi na ziemię. Mimo dużego upływu krwi po­strzał rzeczywiście nie był bardzo groźny, dlatego lepiej się stało, że odesłał Leah, zanim wzięła się do oględzin rany. Skoro ona mogła kłamać, mógł też i on. Dlatego postanowił nieco wyolbrzymić swoją słabość.

Na zewnątrz wytężył słuch. Bez trudu usłyszał Leah, przedzierającą się w dół po zboczu. Jeśli chciała zacho­wać coś w sekrecie, miała nikłe szanse.

Gdy tylko ruszył za nią, usłyszał z lewej strony jesz­cze kogoś. Ten człowiek musiał być ciężki i Wesley do­myślił się, że to olbrzym, widziany przez niego w obozo­wisku. Śledził Leah, pozostając poza zasięgiem jej wzro­ku.

Wes bezszelestnie podkradł się w tamtym kierunku. Po drodze zaopatrzył się w solidny konar. Musiał mieć pod ręką coś wystarczająco solidnego, żeby móc stanąć w szranki z takim wielkoludem.

Idąc za Leah i olbrzymem, po dłuższej chwili dotarł do polany, na której stała chata. Przystanął. Milcząc przyglądał się, jak Leah zachodzi od tyłu. W świetle księżyca zobaczył chudego mężczyznę, który wybiegł jej na spotkanie.

- Gdzieś ty była, do ciężkiej cholery? - doleciało go pytanie.

Wesley przysiadł na ziemi i obserwował tę scenę, za­stanawiając się, w co się wplątała Leah.

Zaraz wyprostował się jednak, gdyż na konarze, który miał ze sobą, pojawiła się czyjaś stopa. Spojrzał w oczy młodemu gigantowi, znanemu z poprzedniego dnia. In­stynktownie zamachnął się pięścią, ale ktoś z tyłu złapał go za ramię. Błyskawicznie się obrócił i zobaczył drugie­go giganta.

Wyrwał rękę z uchwytu.

- Jeśli któryś z was dotknie mojej żony, zabiję obu! - powiedział wściekle. Wprawdzie nie był w pozycji uprawniającej do gróźb, ale bynajmniej go to nie po­wstrzymało.

- Tymczasem jest bezpieczna - powiedział jeden z mężczyzn.

- Wracaj teraz do szałasu, póki znowu nie zaczniesz krwawić - dodał drugi.

Wes przyjrzał się obu olbrzymom po kolei i nagle pojął, że Leah wmieszała się w coś bardzo niebezpie­cznego.

- Moja żona potrzebuje pomocy, prawda? - spytał, błagając niebiosa, by ci dwaj okazali się godni zaufania.

- Chodź do szałasu, porozmawiamy - powiedział je­den z nich.

Cztery godziny później Wes znowu został sam w szała­sie. Wygasił świecę i wokół zapadła ciemność, był jednak pewien, że gdyby mógł wyładować swą wściekłość, bły­skałoby się lepiej niż podczas burzy.

Początkowo dwaj młodzieńcy, Bud i Cal, mieli trudno­ści z mówieniem, jakby rzadko posługiwali się głosem. Po pewnych namowach, widząc żywe zainteresowanie Wesa, zaczęli jednak gadać jak najęci.

Nie pamiętali swych rodziców, matka Revisa adopto­wała ich, kiedy mieli po trzy lata. Już wtedy byli tak wielcy, że wszyscy ludzie się na nich gapili. Revis został złodziejem bardzo wcześnie, już jako chłopiec, miał też jednak wiele uroku. Podczas gdy inni ludzie traktowali Buda i Cala jak wybryk natury, on odnosił się do nich z sympatią. Macocha używała ich zamiast zapasowej pa­ry wołów, więc przystali na propozycję Revisa, który zaproponował im podróż na Zachód.

Mieszkali w lasach Kentucky od czterech lat. Mimo że Revis traktował ich dobrze i że wiele mu zawdzięczali, nie podobało im się to, co wyrabiał z kobietami ściąga­nymi do chaty. Kilka razy próbowali im pomóc, ale one tylko krzyczały z przerażenia, tym bardziej że Abe opo­wiadał różne historie o olbrzymach.

Leah bardzo się jednak różniła od poprzedniczek. Nie uwierzyła Abemu, który twierdził, że są półgłówkami, i odnosiła się do nich bardzo uprzejmie.

- Leah obciąża się kłopotami wszystkich napotkanych ludzi - mruknął Wesley. - Pomożecie jej uciec?

Bud i Cal wymienili spojrzenia.

- Ona nie ucieknie bez pana. Abe grozi, że w razie jej odejścia, zdradzi pańską kryjówkę.

- Revis zabiłby pana - powiedział obojętnie Cal. - Nie lubi, kiedy inni mężczyźni dotykają jego kobiet.

- Ja też nie! - warknął Wesley, po czym zaczął wypyty­wać olbrzymów o wszystko, co robi Revis. Wiedział, że rabusie nękali osadników na długo przed przybyciem Revisa do lasów Kentucky. Bud i Cal słyszeli jednak tylko, że Revis pracuje dla kogoś zwanego Tancerzem. Nie mieli pojęcia, kto to taki.

- Chętnie dowiedziałbym się, kim jest Tancerz - po­wiedział Wesley w zamyśleniu.

Bud i Cal wstali.

- Musimy iść. Revis niedługo wróci. Niech pan zdro­wieje, my będziemy uważać na pana piękną damę.

- Chyba rzeczywiście jest damą - powiedział do sie­bie Wes, kiedy wyszli.

Siedział teraz w samotności i rozmyślał nad wszy­stkim, co właśnie usłyszał. Był pod wielkim wrażeniem postępowania Leah. Wystawiła się na takie niebezpie­czeństwo, żeby go chronić. Kiedy przebiegał myślą dzie­je ich małżeństwa, przyznawał, że nie zrobił wiele, by myślała o nim z miłością. Przez moment pomyślał o Kimberly. Ciekawiło go, jak zareagowałaby w takiej sytuacji. Był pewien, że Kim nigdy nie nastawiłaby swe­go ślicznego karku ani nie broniła hołubionego dziewic­twa, żeby komuś pomóc.

- Wynagrodzę ci to, Leah - szepnął w ciemności. Chwilowo musiał powierzyć opiekę nad nią młodym wielkoludom, ale wiedział, że gdy tylko wydobrzeje i przestanie się obawiać wykrwawienia na śmierć przez jakiś nieostrożny ruch, sam zapewni jej bezpieczeństwo. Miał też zamiar uczynić dla niej coś więcej, niż być jedynie ciężarem.

0x01 graphic

Tej nocy Leah nie spała wiele. Dręczyły ją koszmarne sny, w których jawiły się jej różne niebezpieczeństwa czyhające na Wesleya, leżącego bez opieki w szałasie. Nie wiadomo przecież, co kryło się w tych lasach. Niedźwiedź, którego spotkali, mógł zejść niżej i dopaść rannego. Albo jeszcze gorzej. Wesleya mógł znaleźć Re-vis i wpakować mu kulę w serce.

Obudziła się z bolącą głową i podkrążonymi oczami.

- Lepiej zadbaj o swój wygląd - powiedział Abe, sia­dając do śniadania. - Revis lubi ładne kobiety.

- Nie obchodzi mnie, co lubi ten twój Revis. Będę robić, co mi się podoba.

Abe przysunął się trochę bliżej.

- Lepiej niech ci się podoba spodobanie się Revisowi, bo inaczej opowiem mu o twoim bogatym kochanku.

Leah drżącymi rękami wzięła się do smażenia beko­nu.

Po śniadaniu pozmywała naczynia i zaczynała właś­nie przygotowywać posiłek południowy, kiedy ujrzała Revisa. Opierał się o ścianę i obcinał sobie paznokcie długim, cienkim nożem.

Leah wzdrygnęła się, ale chciała przejść obok niego z wysoko uniesioną głową.

Złapał ją za włosy i owinął je sobie wokół przegubu. Pociągnął.

- Aha, pani jest za dobra, żeby rozmawiać ze złodzie­jem.

- Zostaw mnie w spokoju! Nie chcę twoich względów i mam robotę. Bud i Cal...

Szarpnął jej głowę do tyłu.

- Pożałujesz tego, że podbuntowałaś ich przeciwko mnie - powiedział, zbliżając wargi do jej ust.

Leah zobaczyła jego uśmiech, a potem ostrze przy głowie. W następnej chwili Revis ją odepchnął, triumfal­nie trzymając długi kosmyk jej włosów. Leah chwyciła się za tył głowy i wyczuła nierówno ucięte włosy, po których przesunął się nóż. Biegiem uciekła do chałupy, gnana rechotem Revisa.

Przez cały dzień pracowała niemal do całkowitego wyczerpania. Gotowała, sprzątała, znosiła prowokacje Abego, opiekowała się Verity, która płakała, gdy tylko jakiś mężczyzna za bardzo się do niej zbliżył.

Zewsząd, gdzie tylko sięgał jej wzrok, obserwował ją Revis. Nagle wyłaniał się z lasu, albo zza sterty drewna, albo milcząc stał w kącie chałupy. Nie zbliżał się na dotknięcie ręki, bo po epizodzie z włosami Bud lub Cal ciągle krążyli przy niej. Dwukrotnie Leah złapała Revisa na przyglądaniu się olbrzymom, jakby coś kombinował.

O zachodzie Revis zniknął, a wkrótce potem Leah powiedziała Budowi, że idzie odwiedzić męża. Olbrzym raz skinął głową i Leah nie była nawet pewna, czy ją zrozumiał. Postanowiła w wolnej chwili sprawdzić, czy młodzi ludzie są naprawdę tacy głupi, jak twierdził brat.

- Lepiej przyjdź przed powrotem Revisa - ostrzegł Abe, ale Leah nie zwróciła na niego uwagi.

Idąc pod górę uzmysłowiła sobie, że do takiego roz­stroju doprowadza ją konieczność kłamania. Każdemu musiała mówić co innego. Wesley leżał w szałasie, bez wątpienia przeklinając swój pech, który połączył go z dziewuchą Simmonsa. Postanowił pozostać w tym związku, żeby było „zabawniej", ale teraz zabawa się skończyła.

Otworzyła drzwi do szałasu. Wesley uświadomił sobie natychmiast, że dawno nie widział bardziej zagubionej istoty. Omal się nie roześmiał, tak żałośnie wyglądała Leah. Odkąd ją znał, dzielnie stawiała czoło każdej sytuacji. Nigdy nie miał wyrzutów sumienia, mówiąc jej, co myśli, bo jeśli Leah się nie zgadzała, wyrażała to głośno i zdecydowanie.

Ale tym razem do szałasu weszła kobieta bliska za­łamania, niezdolna już długo przeciwstawiać się tru­dom życia. Wes uznał, że na tę biedę zna tylko jedno lekarstwo. Będzie się kochał z Leah. Wyciągnął do niej rękę.

Marszcząc czoło, Leah zignorowała ten gest.

- Nie jestem głodny. Usiądź przy mnie.

Tego tylko potrzebuję, pomyślała Leah. Revis prześla­duje mnie dniami, Wesley dręczy nocami.

- Muszę wracać.

- Leah - powiedział Wes z zaskakującą stanowczością jak na kogoś tak chorego. - Siądź tutaj.

Nie była w nastroju do kłótni, a poza tym Wesley był chwilowo bezradny.

Kiedy usiadła na krawędzi łóżka, otoczył ją ramie­niem i pociągnął do tyłu, tak że oparła się o ścianę. Przysunął swe wielkie, ciepłe ciało do jej drobnej i kru­chej postaci.

- Kurczak, ziemniaki, fasola, chleb kukurydziany - powiedział cicho, zaglądając do wnętrza koszyka.

Wolną ręką wziął koszyk, przechylił się nad nią i od­stawił go na podłogę. Zrobiwszy to, pozostał w półleżącej pozycji, częściowo przykrywając Leah.

- Posłuchaj... muszę już iść. - Odepchnęła go niezde­cydowanie.

- Leah - szepnął, przesuwając palcem po jej policzku. - Nie boisz się mnie, prawda?

- Oczywiście, że nie - prychnęła. - Tyle, że muszę iść. Nie boję się żadnego...

Urwała, bo przeszkodził jej pocałunkiem, i to nie ta­kim zwykłym, lecz długim, namiętnym, wymazującym ze świadomości zmęczenie i smutek.

- Co mówiłaś? - spytał, głaszcząc wielką dłonią jej policzek i szyję.

- Żadnego mężczyzny - dokończyła, usiłując na niego nie patrzeć. - Nie boję sie żadnego mężczyzny, żadne­go...

Wesley zaczął okrywać jej szyję gorącymi, krótkimi pocałunkami. Och, jakież to było przyjemne.

- Przyszło mi dziś do głowy, Leah, że chociaż jesteś mężatką od lat i nawet miałaś dziecko, to nikt jeszcze się z tobą nie kochał.

Odsunęła się od niego.

- To absurd. Skąd miałabym dziecko, jeśli... no, prze­cież ty... w tę burzliwą noc byliśmy...

- Moja piękna żono. Myślałem wtedy, że jesteś prosty­tutką i chciałem skorzystać z twoich usług. Gdybym wie­dział, że to nasza przedślubna noc poślubna, ręczę, że zachowywałbym się inaczej.

- Inaczej? - spytała, zaciekawiona. Jego objęcia, do­tyk i pieszczoty były raczej przyjemne. Ale przecież... - Poczekaj! - westchnęła. - Nie możesz mnie dotykać. Przysięgłam, że jeśli czegoś będziesz ode mnie chciał, musisz sobie wziąć siłą. To, że jestem dziewuchą Simmonsa, nie oznacza...

- Zamknij się Leah! - mruknął - Uważaj się za zgwał­coną. - Przycisnął wargi do jej ust i trzymał je tak, trzy­mał, póki Leah nie objęła go za szyję i nie przyciągnęła bliżej. Jedną ręką pociągnął ją na łóżko, a udem przy­trzymał obie jej nogi.

Sukienka, którą miała na sobie, była brudna, popla­miona i bardzo luźna. Wprawnymi palcami zaczął rozpi­nać guziki z przodu.

- Wesley, nie wydaje mi się... - zaczęła Leah. - Może nie powinniśmy... och!

Wsunął dłoń pod sukienkę, a jej ciepło przeniknęło przez wszystkie warstwy bielizny. Znów ją pocałował, nieco uniósł górną połowę jej ciała i zsunął sukienkę z ramion.

Kiedy sukienka opadła aż do talii, zachwyt ogarnął także Wesleya. Nigdy w życiu nie widział takiej bielizny. Prawie przezroczysty materiał ukazywał różowe pączki sutków Leah, prześwitywało też pod nim gładkie, kremo­we ciało.

Leah natychmiast uroczo się zaróżowiła.

- Krawcowa Nicole powiedziała, że ponieważ na zew­nątrz będę się ubierać prosto, bieliznę powinnam mieć... powinnam...

- Obejrzyjmy resztę - powiedział ochoczo Wes i za­nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, uniósł ją i zdjął czte­ry bawełniane halki, odsłaniając w ten sposób koronko­we majtki na długich, zgrabnych nogach.

- Leah - powiedział Wes lekko drżącym głosem. Przy­ciągnął ją do siebie i zaczął namiętnie całować.

Leah odpowiedziała natychmiast. Nigdy nie uczono jej, że nie powinna czuć radości z seksu, dlatego zacho­wywała się jak nie znające zakazów dziecko. Zaczęła entuzjastycznie odwzajemniać pocałunki.

Wesley, który chyba miał jeszcze w pamięci racjonowane buziaki Kimberly, uśmiechnął się, przez chwi­lę odczuwając miłe zdziwienie. Potem wyruszył dłońmi na wędrówkę w dół ciała Leah. Ciepło skóry, wyczuwal­ne przez cieniutki jedwab, podnieciło go jeszcze bar­dziej.

Leah cała żyła tym dotykiem. Jej doświadczenie se­ksualne ograniczało się do jednego szybkiego razu przed ponad półtora rokiem. Te pieszczoty były zupełnie inne, budziły w jej ciele najdziwniejsze odczucia. Ujęła w dło­nie głowę Wesa i zaczęła przeczesywać palcami miękkie włosy.

Zaprotestowała, gdy Wesley oderwał usta od jej warg i jęknął z rozkoszy, ale on zaraz wrócił do niej, tym razem delikatnie przesuwając usta po jej szyi. Kiedy dotarł jeszcze niżej i chwycił wargami jej sutek, znieruchomia­ła. Poczuła jak przepływają przez nią fale przyjemności, jedna za drugą.

- Wesley? - powiedziała zdumiona, unosząc głowę. Nie zwrócił na to uwagi, nadal zajęty pieszczeniem piersi.

Leah z trudem przełknęła ślinę, odchyliła głowę do tyłu i w instynktownej reakcji wygięła ciało w łuk. Silne ręce Wesleya ujęły jej talię, a usta wciąż przesuwały się po ciele, coraz niżej i niżej. Szarpała jego bluzę, a ustami chwytała frędzle.

- Skóra! - wyszeptała. - Chcę cię dotknąć.

W jednej chwili pozbył się ubrania i już klęczał nad nią, osłonięty jedynie bandażem na żebrach.

Leah przemknęło przez myśl, że powinna uważać na ranę Wesleya, ale prawdę mówiąc w tej chwili nic jej to nie obchodziło. Przesunęła spojrzenie ku wzwiedzionej męskości Wesa i bez najmniejszego wstydu ujęła czło­nek obiema rękami.

Wesley wydał z siebie potężny jęk i opadł na nią, okrywając pocałunkami wszystkie miejsca, do których tylko mógł sięgnąć. Potem uniósł się nad nią. Obawiał się lęku Leah, ale jej pożądanie odebrało mu zdolność myślenia.

Rozchyliła nogi i wyrzuciła biodra do góry na spotka­nie jego pierwszych pchnięć. Wes chwycił ją za biodra i przetoczy! się na plecy, tak że Leah znalazła się nad nim. Raz po raz naprowadzał ją na siebie, niekiedy rzucając spojrzenia na jej twarz, znaczoną najczystszą, niczym nie zakłóconą rozkoszą.

Kiedy poczuł, że nie wytrzyma dłużej, przewrócił Leah na plecy i dwoma mocnymi, długimi pchnięciami wy­niósł ich na szczyty rozkoszy, jakich żadne z nich nigdy przedtem nie osiągnęło.

Leżeli potem spleceni, aż w końcu Wes podparł się na łokciu i spojrzał na nią. Oczy miała lśniące, wargi mięk­kie, wilgotne loki otaczały jej twarz. Wesley spoglądał z zachwytem: i pomyśleć, że ta gorąca, mała piękność Jest jego żoną, na zawsze! Mógł ją mieć, ile razy tego zapragnął.

Leah zamrugała. Wyraz twarzy Wesleya przypomniał jej o rzeczywistym świecie.

- Muszę iść - powiedziała gwałtownie. Zmarszczył brwi, bo nie chciał tego, ale wiedział, że nic nie poradzi. W tej chwili zapewniał jej najlepszą ochronę, pozwalając odejść. Wielkoludy będą się o nią troszczyć.

- Idź - powiedział surowiej, niż zamierzał. Trudno było pogodzić z dumą to, co dyktował zdrowy rozsądek.

Leah usłyszała w jego głosie tylko chłód i szybko za­częła się ubierać. Bez słowa wyślizgnęła się z szałasu w ciemność. W pół drogi na dół usiadła jednak na ziemi i zaczęła płakać.

Nigdy, ale to nigdy nie stanie się damą! Nie przeobrażą jej żadne kosmetyki, stroje i płukanki do włosów. Przy­sięgła sobie, że okaże powściągliwość, ale przy pierwszej nadarzającej się sposobności ochoczo wskoczyła do łóżka mężczyźnie, który narobił jej mnóstwo krzywd.

Każda następna myśl wywoływała u niej dalszą kaska­dę łez. Co zrobiłyby na jej miejscu Regan lub Nicole? Bez wątpienia Revis stwierdziłby, że są damami, i nawet nie próbował ich molestować. Ją chciał mieć tylko dlate­go, że była dziewuchą Simmonsa. A teraz dowiodła We-sowi, że nie ma w niej nic z damy, i on prawdopodobnie z przyjemnością odda ją Revisowi, który jest z tej samej gliny, co ona.

Po tej chwili rozpaczy trochę się pozbierała i dalej ruszyła w dół. Wesley może widzieć w niej kogoś pokroju Revisa, ale ona i tak wie, że to nieprawda.

Kiedy weszła do chaty, panowała tam cisza, tylko Abe pochrapywał w kącie. Nie było łóżek, więc Leah ułożyła się na podłodze, obok Verity, która wydawała przez senj częste jęki.

Następnego rana zbudził ją głośny stukot butów Revi-; sa.

- Wszyscy wstawać! - warknął. - Ty! - rzucił w kierun­ku Leah. - Gdzie są chłopcy?

Leah postanowiła nie okazywać strachu.

- Za tobą - odparła natychmiast.

Revis groźnie na nią spojrzał i odwrócił się.

- Jakieś trzy kilometry stąd, na drodze, wóz utknął w błocie. Wy dwaj macie go wyciągnąć, a ty, Abe, nierobie, pójdziesz do pomocy.

- Dobrze, proszę pana - powiedział radośnie Abe. - Chodźcie, łomy, do roboty. Załatwimy sprawę w jedną chwilę.

Leah wstrzymała dech, spłoszona, że zostanie sama z Revisem, ale on wyszedł ze wszystkimi. Odetchnąwszy z ulgą. wzięła się do śniadania. Po porannej gimnastyce bracia będą z pewnością głodniejsi niż zwykle.

Właśnie sięgała po kawał bekonu, kiedy poczuła dotyk rąk na talii.

- Teraz ich nie ma - szepnął jej Revis do ucha. Wyszarpnęła się z jego objęć.

- Nie dotykaj mnie bo...

- Bo co? - mruknął z satysfakcją, zbliżając się do niej. - Nie uciekniesz ode mnie.

Leah przestała się cofać.

- Dlaczego ty właściwie mnie chcesz? - spytała. - Je­steś przystojny i mógłbyś mieć różne kobiety. Na pewno zechciałaby cię jakaś ładniejsza ode mnie. - Oparła się o ścianę.

Chwycił ją za ramię.

- Takim damom jak ty zawsze się wydaje, że są dla mnie za dobre. Gardzisz mną.

- Damy! - wykrzyknęła. - Abe jest moim bratem. Czy sądzisz, że jakakolwiek dama mogłaby być spokrewnio­na z takim śmieciem? - Muszę go wciągnąć w rozmowę, pomyślała. Może chłopcy wrócą, zanim mnie dotknie.

- Nie jestem przekonany, czy to naprawdę twój brat. - Revis podszedł o krok. - Dlaczego tutaj siedzisz? Co noc odchodzisz w góry, ale wracasz.

Uśmiechnął się, gdy drgnęła.

- Nie wiedziałaś, że chłopcy cię śledzą? A kiedy sam próbuję im pomóc, jeden z tych głupków zawsze mnie zatrzymuje. Co robicie we troje na szczycie tej góry?

- Jesteś obrzydliwy. A teraz puść mnie, bo zaraz wszy­scy wrócą.

- Mamy przed sobą wiele godzin. Postarałem się, żeby wóz wpadł w błoto po same osie. A w czasie, gdy oni będą się z tym babrać, zamierzam zająć się damą.

- Nie. - Bezskutecznie próbowała się wyrwać.

- Co jest na górze? Chcesz, pójdziemy sprawdzić ra­zem. Ciekawe, co znajdziemy?

- Nie! A właściwie dlaczego nie? Nie ma tam nic prócz odrobiny spokoju. Muszę sobie czasem odetchnąć od waszego smrodu i od tego ohydnego miejsca.

- Dlaczego więc nie odejdziesz? Dlaczego siedzisz tutaj i gotujesz, i zajmujesz się tym czymś, co ledwo jeszcze przypomina kobietę?

Leah nie mogła na poczekaniu wymyślić nic prze­konującego.

- No, niech łaskawa pani mi powie.

- Obiecałam pomóc bratu. Kiedyś coś dla mnie zrobił i mam wobec niego dług - wyrzuciła z siebie jednym tchem.

- Abe nigdy nic dla nikogo nie zrobił. Co ukrywasz? Zanim Leah zdążyła odpowiedzieć, w drzwiach ukazał

się Bud, uwalany do pasa błotem. W milczeniu przeszedł przez izbę i położył dłoń na ramieniu Revisa.

Z błyskiem nienawiści w oczach Revis odwrócił się do młodego człowieka.

- Już wyciągnęliście?

Bud potwierdził skinieniem głowy.

Leah naparła plecami na ścianę, czując na sobie złowróżbne spojrzenie. Revis przyglądał się jej przez chwilę, po czym wyszedł.

- Dziękuję - wyszeptała do Buda.

Przez resztę dnia Revis wciąż kręcił się przy niej. Tej nocy bała się, że pójdzie za nią i znajdzie Wesleya. Nie odważyła się ryzykować.

- Czy możecie mu to zanieść? - spytała szeptem Buda, podając mu z błaganiem w oczach kosz pełen żywności.

Przytaknął, ale się nie odezwał. Leah nie była pewna lojalności olbrzymów, musiała jednak im zaufać.

- Nie pokazujcie się Wesleyowi - powiedziała. - On nie wie, że... nie wie, gdzie jestem.

Potem leżała sama na szorstkich kocach w chacie i wspominała chwile z ubiegłej nocy, spędzone w ramionach Wesleya. Jej mąż pożądał jej, ponieważ nie była damą, a Revis właśnie dlatego, że wydawała mu się damą.

- Ci mężczyźni! - syknęła w ciemność i Verity, która się przebudziła, podpełzła bliżej niej.

- Pst - szepnęła Leah, gdy Verity zaczęła jęczeć. -Nikt cię tu nie skrzywdzi.

Mówiąc to, wiedziała jednak, że kłamie. Revis najwyraźniej nie lubił kiedy krzyżowano mu plany, i z pewnością będzie próbował się odegrać na kim tylko zdoła.

0x01 graphic

Leah zbudziła się, słysząc jeszcze głośniejsze niż przedtem jęki Verity. Kiedy otworzyła oczy, Revis klęczał nad kobietą i głaskał ją po ramieniu. Verity zaczęła powoli odsuwać się do tyłu, opierając głowę coraz wyżej o ścianę chałupy.

- Zostaw ją! - powiedziała Leah.

- Chcesz zająć jej miejsce?

- Nie, ale...

- Ona nie jest podobna do ciebie, Leah - powiedział Revis, obiema rękami pieszcząc ramię Verity. - Ją łatwo sterroryzować. Nie zostało jej wiele rozumu, ale i tę resztę, którą ma, mogę bez trudu z niej wydusić. Wystar­czy...

Urwał i przeniósł ręce na gardło Verity.

- Przestań! - nakazała Leah, chwytając go za ramię. - Zawołam Buda i Cala. Oni nie pozwolą ci jej krzyw­dzić.

- Nie skrzywdzę jej. Sprawię tylko, że będzie mnie widziała. Gdziekolwiek spojrzy tam będę ja.

Leah wiedziała, że Revis mówi prawdę. Verity ociera­ła się o obłęd i na pewno nie była w stanie długo jeszcze znosić groźby Revisa.

- Czemu chcesz ją skrzywdzić? - spytała ostrym szep­tem. - Przecież ona jest dla ciebie niczym.

- Bo chcę czegoś od ciebie - powiedział Revis. - Chcę cię wziąć na przejażdżkę.

Leah osłupiała.

- Na przejażdżkę? Dokąd? Myślisz pewnie, że uda ci się mnie zgwałcić.

Revis oderwał ręce od Verity i energicznie usiadł na piętach.

- Może i wobec ciebie byłem trochę za brutalny. Twój brat przez półtorej godziny przekonywał mnie, jaka je­steś ładna i jak chętnie wskoczysz mi do łóżka. Dlatego kiedy zaczęłaś się opierać, myślałem, że to gra. Ale kiedy napuściłaś na mnie moich własnych braci... - Spojrzał na nią z wyrzutem. - Jestem tylko człowiekiem, Leah, i trochę mnie to rozgniewało.

Leah siedziała nieruchomo i wpatrywała się w niego z otwartymi ustami.

- Tej młodej damy też nie chcę terroryzować. Zamie­rzam ci jednak pokazać, że nie jestem taki zły, a wiem, że jedynym sposobem skłonienia cię do przejażdżki ze mną jest szantaż.

Leah spojrzała na jego ładną, śniadą twarz i zobaczyła błaganie w oczach

Revis chwycił ją za ręce.

- Wiem, że jestem złodziejem, ale wierzę, że pomożesz mi z tym zerwać. Musisz mnie trochę poznać, Leah. Po­zwól mi pokazać, że jestem człowiekiem. Przysięgam na wszystko, co dla mnie ważne, że cię nie skrzywdzę. W ogóle nie będę cię dotykał. Zjedziemy w dolinę, poroz­mawiamy trochę, popatrzymy na kwiaty. To wszystko, przysięgam.

- No... nie wiem - zająknęła się. - Chłopcy nie...

- Chłopcy nie mogą wiedzieć! - ostro rzucił Revis. - Teraz, kiedy są przeciwko mnie, też mi nie ufają. Jeśli Pojedziemy razem i wrócisz bez szwanku, to może uda mi się odzyskać ich zaufanie. Czy wiesz, czym jest utrata ludzi, których darzysz największą miłością?

Leah pomyślała, że w odpowiedzi powinna się rozpła­kać. Straciła wszystkich, których kiedykolwiek kochała. Nawet człowiek, którego kochała od dziecka, obrócił się Przeciw niej.

- Tak - szepnęła. - Wiem, co to znaczy.


- Więc pomóż mi - błagał. - Daj mi szansę, żebym mógł dowieść braciom, że zasługuję na ich szacunek. I pozwól pokazać sobie, że jestem nie tylko łotrem, lecz także człowiekiem.

Uśmiechnął się do niej szeroko. Me widziała dotąd u niego tak ujmującego uśmiechu. Co mogłoby się stać, gdyby z nim pojechała? Bo gdyby odmówiła, z pewnością spełni groźbę i dalej będzie się znęcał nad Verity.

- Proszę, Leah - powiedział cicho, ściskając jej dło­nie.

- W porządku - zgodziła się. - Jak stąd odjedziemy?

- Zaraz po śniadaniu wyślizgnij się ukradkiem do lasu. Powiedz któremuś z chłopców, że chcesz być sama. Posłuchają cię. Będę czekał na ciebie u podnóża tego grzbietu. - Uśmiechnął się znowu. - Dziękuję, Leah. To dla mnie wiele znaczy.

Wstał i wyszedł na dwór.

Robiąc śniadanie, Leah zastanawiała się nad słowami Revisa. Nie miała prawa go osądzać. Przecież jej brat i jej ojciec też przekraczali prawo. Może Revis nie był całkiem zły? Może było w nim i dobro? Zaopiekował się Abem i młodszymi braćmi, którzy mogli być zbyt głupi, żeby dać sobie radę bez pomocy. Może istniały dla niego okoliczności łagodzące? Może były powody, dla których kradł? Może potrafiłaby mu pomóc, pokazać mu, że można żyć inaczej?

Przed końcem zmywania oczekiwała już tej przejażdż­ki z niecierpliwością. Kiedy podniosła pustą miskę, Verity chwyciła ją za ramię.

- Nie jedź - szepnęła ochryple. - Revis jest potworem.

Mimo woli Leah odtrąciła Verity. Nie mogła przecież powiedzieć tej kobiecie, że boi się własnego cienia. Lękała się nawet Buda i Cala. Bez wątpienia ostrzegała-by ją też przed byciem sam na sam z którymś z nich.

- Nic mi nie będzie - powiedziała protekcjonalnie. - Ty odpoczywaj, przywiozę ci bukiet kwiatów.

- Leah - błagała Verity.

- Odpocznij sobie - powiedziała stanowczo. Oczy Verity zaszły mgłą. Przerażona kobieta powoli odwróciła się w kierunku swojego kąta.

Leah cmoknęła kilka razy nad brakiem odwagi u Verity, ale szkoda jej było czasu na dalsze rozmyślania. Wiedziała, że jeśli znajdzie wspólny język z Revisem, to będzie mogła zabrać Wesleya z lasu.

Pół godziny później zbiegała ze zbocza. Bez trudu wymknęła się spod opieki chłopców i teraz z przyjemno­ścią myślała o przedpołudniu wolnym od pracy. Zoba­czyła Revisa i uśmiechnęła się niepewnie.

- Chodźmy - powiedział roześmianym głosem. - Koń czeka, proszę pani.

Początkowo Leah była tak zadowolona z oderwania się od codziennych trosk, że przez kilka minut prawie nie zauważała Revisa. W rozgrzanym powietrzu unosiła się mgła. Wyglądało to pięknie.

- Masz w sobie ogień, Leah - powiedział Revis. - Bę­dziesz dobrą partnerką dla mężczyzny.

- Jestem mężatką - odpowiedziała, klepiąc konia po szyi.

- A gdzie jest twój mąż?

- W Sweetbriar - odparła szybko. - Czy jedziemy w ja­kieś szczególne miejsce?

- Po prostu w dolinę. Mężczyzna, który spuszcza cię z oka, jest głupcem. Mógłbym dać ci jedwabną suknię.

Uśmiechnęła się do niego.

- Mam kilka jedwabnych sukni, dziękuję. Nie sądzę, żeby mój mąż życzył sobie widzieć mnie tutaj na stałe. -Jak bardzo pragnęła, by to było prawdą!

- Czy nie ma sposobu, w jaki mógłbym cię namówić do zostania ze mną?

Mimo że Leah wmawiała sobie, że to nieprawda, Pożądanie tego przystojnego mężczyzny sprawiało jej Przyjemność. Uważał ją za damę, chociaż wiedział, że jest dziewuchą Simmonsa.

Las zaczął rzednąć, pnie ściętych drzew wskazywały, że Pojawiali się tu podróżujący ludzie.

- Czy tam na dole jest szlak osadników? - spytała Leah, spoglądając na głębokie, nieprzerwane koleiny. - Lepiej zawróćmy.

- Nie - odparł. - Szlak krzyżuje się ze strumieniem. Chcę ci tam coś pokazać.

- Ale jeśli ktoś cię zobaczy... Chcę powiedzieć...

- Wiem, co chcesz powiedzieć - stwierdził ponuro.

- Czy mogę ci teraz coś pokazać?

- Oczywiście. -Jechali środkiem bardzo uczęszczanego szlaku, w pobliżu snuł się dym z ogniska obozujących ludzi.

Revis wyciągnął z kieszeni czarną chustę i na oczach Leah obwiązał nią sobie twarz.

Nie podobał jej się ten widok. Niemal zdążyła już zapomnieć, że Revis jest złodziejem.

- Lepiej wracajmy.

- Jeszcze nie, moja księżniczko - powiedział, chwyta­jąc wodze jej konia.

Przez następną minutę galopowali w kierunku ogni­ska. Leah ledwie mogła utrzymać się w siodle. Raz krzyk­nęła „Nie!", ale Revis nie zwracał na to uwagi.

Jak burzowe chmury wpadli na polanę z dwoma wo­zami. Osadnicy, zajęci pracą w obozowisku, podnieśli głowy i zamarli.

Revis strzelił jednemu mężczyźnie w czoło.

Leah z wielkiej trwogi skamieniała. Zaraz jednak ze­skoczyła z konia i podbiegła do zabitego. Kobieta obok wrzeszczała.

Revis podjechał do miejsca, w którym Leah pochylała się nad mężczyzną.

- Zabieraj ich rzeczy, Leah - powiedział chłodno.

- Ty bydlaku! - wykrzyknęła i zaczęła okładać Revisa pięściami.

Revis wymierzył i postrzelił wrzeszczącą kobietę w ramię. tymczasem przy dwóch wozach zgromadziło się już pięcioro osadników i dwoje dzieci. Przerażeni, przyglą­dali się zamaskowanemu mężczyźnie i temu, co dzieje się wokoło.

- Jeśli nie będziesz posłuszna, możesz sobie wybrać następnego trupa - powiedział Revis, dobywając drugie­go pistoletu z olstra.

Zakrwawiona kobieta, leżąca u stóp Leah, zaczęła pła­kać.

- Masz dziesięć sekund, Leah - powiedział Revis.

- Co... co mam robić? - Wiedziała, że musi być stanow­cza, słowa są bezużyteczne.

- Weź kapelusz tego mężczyzny i wrzuć tam wszys­tko, co znajdziesz. - Wykonał gest pistoletem. - Kto bę­dzie robił kłopoty mojej wspólniczce, dostanie kulę w łeb.

- Nie jestem... - zaczęła Leah, ale urwała, kiedy sta­nęła przed osadnikiem. Spoglądał na nią z nienawiścią.

- Bóg cię za to pokarze - syknął mężczyzna, podając jej kapelusz.

- Nie, proszę, ja...

- Słuchaj go, Leah - powiedział Revis. - Państwo po­zwolą, że przedstawię: pani Leah Stanford z Wirginii, wkrótce mieszkanka Sweetbriar.

Leah przeszła przed osadnikami, drżącymi rękami zbierając zegarki i obrączki do kapelusza. Jedna z ko­biet splunęła jej w twarz wielką porcją śliny. Leah otarła twarz, ale bez przekonania.

- Chodź, Leah, kochanie - powiedział Revis przymil­nie. - Musimy wracać, a ci dobrzy ludzie mają na głowie pogrzeb.

Przy koniu Leah zawahała się.

- Gdybyś została tutaj, rozerwaliby cię na strzępy. Poza tym, jeśli nie pojedziesz ze mną, zabiję jeszcze dwie osoby. Zdaje się, że mam na to ochotę - powiedział tak, że tylko Leah go usłyszała.

Wsiadła na konia, mając mgłę przed oczami. Revis znowu chwycił wodze jej konia i pociągnął ją do lasu.

Gdy przekroczyli szlak osadników, przystanął i ściąg­nął maskę.

- Powiedziałem ci, że zapłacisz za napuszczenie na mnie braci - powiedział. - Za parę dni w promieniu wielu kilometrów wszyscy będą znali nazwisko uroczej pani Stanford, która jest złodziejką i morderczynią.

- Nie - szepnęła Leah.

- A teraz, moja miła Leah, naprawdę masz powód, żeby zostać ze mną. Jeżeli zrezygnujesz z mojej opieki i opuścisz zacisze naszej chaty w lesie, aresztują cię i powieszą. - Wybuchnął śmiechem. - Na następnej wy­prawie będziesz już wiedziała, co robić. A ponieważ do tej pory i tak wszyscy dobrze cię poznają, to nie będzie­my musieli ci zakrywać tej ślicznej twarzyczki. Jedźmy - zakończył, trzęsąc się ze śmiechu. - Widok krwi zawsze budzi u mnie głód.

Poprowadził jej konia krętą, dobrze schowaną ścieżką do chaty. Leah siedziała w siodle i wiedziała, że jej życie dobiegło końca.

Zanim dotarli do chaty, Revis przeklinał Leah, która wyglądała jak żywy trup. Nie chciał mieć więcej kobiet podobnych do Verity, która nigdy nie otrząsnęła się po tym, jak Revis zastrzelił jej męża. Chciał kobiety, która by się nie bała.

Przy chacie zsiadł z konia, zostawiając Leah w siodle. Wślizgnął się do środka, wrzucił trochę żywności do worka i wrócił do koni. Wciąż przeklinając swój niefart z kobietami, ze złością ściągnął Leah na ziemię. Natych­miast osunęła się bezwładnie i podciągnęła kolana pod brodę. Nie płakała, nie wydawała żadnego dźwięku, po prostu leżała.

Revis spojrzał na nią pogardliwie i odjechał.

0x01 graphic

Wiele godzin później Abe znalazł ją leżącą wciąż w tym samym miejscu.

- Do diabła z tobą, Leah, powinnaś nas nakarmić! Czas jeść, a tu nic nie gotowe. Co ty tutaj robisz? Czemu tak leżysz w słońcu? Poparzysz skórę i Revis nie będzie cię już chciał.

Leah nie poruszyła się. Oczy miała otwarte, ale zdawa­ło się, że nic nie widzi.

- Leah? - Ukląkł przy niej. - Jesteś ranna? - W jego głosie zabrzmiała troska. - Będziesz ze mną gadać, czy dalej tak chcesz leżeć?

Niepewnie dotknął jej czoła. Skórę miała gorącą, ale dotknięta, nie poruszyła się. Marszcząc czoło, Abe wstał i przenikliwie gwizdnął.

Z lasu szybko wyłonili się Bud i Cal.

- Popatrzcie na moją siostrę - powiedział Abe z obu­rzeniem. - Czy któryś z was wie, co z nią jest?

Cal ukląkł przy Leah, rzucając na nią cień swego wielkiego ciała. Powoli wyciągnął rękę i dotknął jej po­liczka. Spojrzał w górę na brata i mimo milczenia wido­cznie dostał jakąś odpowiedź, bo uniósł Leah w górę.

- Hej! - sprzeciwił się Abe. - Nie możecie tego zrobić. Zostawcie ją tutaj. Ja się nią zajmę.

Cal ruszył w stronę lasu, niosąc Leah.

- Słyszycie mnie, wy wyrośnięte góry psiego gówna? Bud zastąpił drogę Abemu.

- Ej, z drogi! - zażądał Abe. - Nie możecie zabrać mojej siostry diabli wiedzą gdzie. A ten jej bogaty mężulek nie będzie chciał chorej baby. Ona nie ma nikogo oprócz mnie.

Mimo protestów Abe został na polanie, a bracia znik­nęli w lesie z Leah.

Wesley ćwiczył przed szałasem. Zdjął koszulę i cho­dził wkoło, zginał i prostował ramiona, próbował wymachów, usiłując przywrócić sprawność niedawno zra­nionej stronie ciała. Na dźwięk zbliżających się kro­ków przystanął. Bud i Cal raczej nie używali zarośniętej jeżynami ścieżki, lecz chodzili własną drogą przez zaro­śla.

Znikł więc z pola widzenia, póki nie upewnił się, że to naprawdę oni. Kiedy spostrzegł, że Cal dźwiga Leah, wybiegł im naprzeciwko.

- Czy ona jest ranna? - spytał, biorąc Leah z rąk ol­brzyma. - Co jej się stało? Czy ten Revis...? Myślałem, że jej pilnujecie.

Leah bezwładnie zwisała w ramionach wielkoluda. Oczy miała zamknięte, jakby była nieprzytomna. Wesley wziął ją do szałasu i położył na pryczy. Miał w izbie wiadro z wodą, teraz zwilżył w nim szmatę, która kiedyś stanowiła część jego opatrunku, i przyłożył zimny okład do czoła żony.


Leah jęknęła, przewróciła się na bok, podciągnęła kolana pod brodę i dalej leżała nieruchomo.

- Lepiej gadajcie, co się stało - powiedział Wes, mru­żąc oczy. - I to szybko.

Cal odezwał się pierwszy.

- Powiedziała mi, że chce mieć rano trochę samotno­ści, więc zostawiliśmy ją samą, ale po godzinie zaczęli­śmy jej szukać.

- Poszliśmy za końskimi śladami u podnóża góry i usłyszeliśmy strzały - powiedział Bud.

- Zanim tam dotarliśmy, Revis zabił już mężczyznę i postrzelił kobietę. Razem z Leah odjeżdżał właśnie galopem w kierunku góry. Kiedy wróciliśmy do chaty, ona leżała tak jak teraz, a Revisa nie było.

Wesley odsunął się od pryczy.

- Myślałem, że Revis ogranicza się do rabunków.

- Kiedy jest w nastroju, to również zabija ludzi - po­wiedział Bud ponuro.

Wesley uderzył pięścią w ścianę.

- Ależ ze mnie głupiec! Jak mogłem zostawić Leah? Powinienem był natychmiast ją stamtąd zabrać.

- Wykrwawiłby się pan na śmierć - powiedział tępo Cal.

Wes na chwilę zamilkł, przyglądał się Leah.

- Bez wątpienia była obecna przy strzelaninie, i to ją tak załamało.

Nagle przeszedł izbę dwoma wielkimi krokami, chwy­cił ją za ramiona i podciągnął do pozycji siedzącej.

- Do diabła z tobą, Leah! - krzyknął jej prosto w twarz. - Dlaczego ty myślisz, że musisz zbawić świat? Dlaczego nie mogłaś mi powiedzieć prawdy? Dlaczego musiałem być taki głupi, żeby ci uwierzyć? Sądziłem, że nic ci się nie stanie, a teraz popatrz na siebie. Do diabła! Do diabła!

Wesley zaczął nią potrząsać, aż wreszcie Cal położył mu rękę na ramieniu. Wesley raptem przestał i dostrzegł w oczach Leah łzy. Zapalczywie przyciągnął ją do siebie.

- Już dobrze, kochanie. Płacz, ile chcesz. Jesteś bez­pieczna.

Bud i Cal w milczeniu opuścili szałas.

Leah szlochała i nie mogła przestać. Z całej siły wcze­piła się w Wesleya i wylewała łzy na jego nagie ramię. Kiedy zaczęła się spazmatycznie trząść, podał jej wodę.

- A teraz opowiedz mi o tym - powiedział cierpliwie.

- Nie - szepnęła. - Nie.

- Leah. - Wziął ją pod brodę i spojrzał w jej na­brzmiałą, czerwoną twarz. - Nigdy nie wierzyłem w tę bajeczkę o chorych dzieciach. Wiedziałem i o Revisie, i o twoim bracie Abem. A teraz chcę, żebyś opowiedzia­ła mi wszystko, co się stało.

- Muszę tu zostać na zawsze - powiedziała, zachłystu­jąc się powietrzem. - Powieszą mnie.

- Gadasz bzdury. Widziałaś dzisiaj, jak Revis kogoś zabił, tak?

Oderwała się od niego.

- Pomagałam mu! Chodziłam z kapeluszem mężczy­zny i zbierałam rzeczy. Kradłam!

Spodziewała się, że go zszokuje, ale nic takiego nie nastąpiło.

- W jaki sposób Revis zmusił cię do tego, żebyś krad­ła? Czym ci zagroził?

Oczy Leah znów wypełniły się łzami. Myślała przez cały czas, że Wesley uzna kradzież za coś całkowicie zgodnego z jej naturą.

- Powiedział, że zabije więcej ludzi, jeśli będę się wahać.

- Skurwysyn - powiedział Wes pod nosem. - Czymś jeszcze?

Nie chciała powiedzieć mu reszty. Nigdy więcej nie będzie mogła mieszkać wśród przyzwoitych ludzi.

- Revis miał na twarzy maskę - szepnęła - ale ja... ja nie miałam.

- Och - powiedział Wes. Wyglądał na zadowolonego, że tylko tyle.

- Ci ludzie na pewno widzieli, że działasz pod przy­musem i w rzeczywistości ratujesz im życie.

- Nie! - krzyknęła przeraźliwie i zerwała się z łóżka.

- Nie rozumiesz. Revis przedstawił mnie tym ludziom jako wspólniczkę. Powiedział im, że jestem panią Simnions-Stanford z Wirginii, i że mam wkrótce zamieszkać w Sweetbriar. Zrobił ze mnie przestępczynię. Zrobił ze mnie złodziejkę. Nigdy nie będę mogła stąd odejść. powieszą mnie.

- Leah - powiedział ze współczuciem i próbował wziąć ją w ramiona.

- Odejdź ode mnie! Nie dotykaj mnie nigdy więcej! Jesteś panem Wesleyem Stanfordem, człowiekiem o nieposzlakowanej opinii. Nic takiego nigdy by ci się nie przydarzyło. Ludzie spojrzą na nazwisko Stanford i od razu będą wiedzieć, że jesteś niewinny, ale ja, dziewucha Simmonsa...

Złapał ją za ramiona.

- Przestań się nad sobą rozczulać. Zgodnie z doku­mentami także nosisz nazwisko Stanford. I posłuchaj, Leah - powiedział spokojniej. - Nie jest tak źle, jak ci się wydaje. Są jeszcze sądy, wynajmiemy najlepszych pra­wników. Bud i Cal mogą zaświadczyć, że Abe zmusił cię do zamieszkania w obozowisku Revisa, a założę się, że dzisiaj ktoś słyszał, jak Revis każe ci uczestniczyć w ra­bunku. Są sposoby, żeby się z tego wykręcić, nawet gdyby cię oskarżono. Dlatego przestań powtarzać, że nie mo­żesz stąd odejść.

Nigdy w życiu Leah nie chciała tak komuś wierzyć, jak właśnie teraz.

- Naprawdę tak myślisz? - spytała szeptem. - Czy jest szansa?

- Więcej niż szansa. A teraz uśmiechnij się, bo odsy­łam cię stąd natychmiast.

- Chcesz powiedzieć, że mam wrócić do chaty Revisa?

- Nigdy więcej. Zjedziesz w dolinę z Budem i Calem. Zabiorą cię do Sweetbriar. Mam tam przyjaciół, którzy w razie potrzeby ukryją cię do czasu, kiedy przyjadę i wszystko wyjaśnię.

- A ty gdzie będziesz?

- Muszę dokończyć jedną drobną sprawę. Mam dług do spłacenia. Chodź. - Popchnął ją na dwór. - Bud i Cal się tobą zajmą, żeby Revis nie mógł cię już skrzywdzić.

Wysunęła się z jego uchwytu i spod przymrużonych powiek spojrzała mu w twarz.

- Dlaczego nie pojedziesz ze mną do Sweetbriar?

- Powiedziałem ci, że mam pewną sprawę do dokoń­czenia.

Leah zastanawiała się przez chwilę, potem usiadła na ziemi, ze skrzyżowanymi ramionami.

- Co to ma znaczyć? - Spiorunował ją wzrokiem.

- Nie jadę. Ty coś knujesz, a mnie się to nie podoba. Gniew wstrząsnął Wesleyem. Chwycił ją za ramiona i uniósł z ziemi.

- I kto to mówi, że ja coś knuję? - wyrzucił z siebie. - W czasie, gdy przez wiele dni leżałem tu bezsilny, pakowałaś się w jedną kabałę za drugą. I komu teraz nie dowierzasz? Mnie?! Leah, mam ochotę przełożyć cię przez kolano. Kiedy wreszcie dotrze do ciebie, że nie możesz jedną ręką kręcić całym światem? Gdybyś popro- siła mnie o pomoc, mógłbym nas z tego wydostać już wiele dni temu. Ale nie, pani Stanford musi zrobić wszystko po swojemu. Próbuję, Leah, naprawdę próbuję być dla ciebie miły. Chciałaś radzić sobie sama, pozwo­liłem ci na to. Przez własną głupotę nie zdawałem sobie sprawy, w jak wielkim niebezpieczeństwie naprawdę się znajdujesz.

Postawił ją na ziemi.

- Niech cię wszyscy diabli! Nie znam drugiego czło­wieka na świecie, który wytrzymałby tyle, ile ja z tobą. Obrażasz mnie, oskarżasz o niestałość, a potem zacho­wujesz się, jakbym był bezradnym idiotą, którego za wszelką cenę musisz chronić. Wiesz, na czym polega twój problem?

Spojrzała na jego ładną, lecz odmienioną gniewem twarz.

- No, ciekawe?

- Zawsze chcesz rządzić, ot co! O ile wiem całą swoją rodziną komenderowałaś jak generał, a jadąc tutaj wzięłaś na siebie wszystkie prace i właściwie dowodziłaś cała wyprawą. Leah stała w milczeniu, mrugając oczami.

- Moja cierpliwość się skończyła. Mam dość leżenia i pozwalania ci na robienie po swojemu. Od dzisiaj jesteś moją żoną i dotrzymujesz tej części ślubowania, w której jest słowo „posłuszeństwo". Rozumiesz?

- Może - odpowiedziała, ale spojrzała na niego i naty­chmiast się poprawiła: - Rozumiem dokładnie.

- Dobrze! Zaczniemy od tego, że masz opuścić ten las, i to natychmiast. Ja zostaję, bo chcę się jeszcze dowie­dzieć czegoś o pracodawcy Revisa. Dopiero wtedy, kiedy się z tym uporam, wrócę do ciebie na farmę. Czy to jest jasne?

- Tak- powiedziała w zamyśleniu. - Czyżby Revis nie rabował na własne konto?

- Ktoś inny to organizuje. Revis jest tylko drugorzęd­nym złodziejaszkiem. Nie ma dość sprytu, by prowadzić cały interes, ale zna swojego pracodawcę, więc chcę od niego wydobyć tę informację. Czy jesteś gotowa do drogi?

- Też chciałabym wiedzieć, kto robi coś tak okropne­go.

- Dobrze - odrzekł niecierpliwie. - Po powrocie do domu powiem ci. - Gwizdnął. - Bud i Cal zabiorą cię do domu.

- Czy Revis nie zauważy, że ich nie ma?

- Mam pewne plany. - Spojrzał na nią groźnie. - Nie zamierzam się nimi dzielić z tobą. Co do ciebie, chcę tylko mieć pewność, że przez najbliższe kilka miesięcy będziesz bezpieczna. Nie potrzebuję i nie życzę sobie, żebyś mieszała się w te sprawy. Zrobię porządek z tą bandą rzezimieszków raz na zawsze.

- Sam jeden? - spytała trwożliwie.

- Ty chciałaś sama jedna poradzić sobie z Revisem i opiekować się mną. Czy naprawdę zdawało ci się, że Revis uściśnie ci rękę na pożegnanie, kiedy postanowisz odejść? - Głos mu złagodniał. - Są chłopcy. Pocałuj mnie na pożegnanie.

- Nie podoba mi się to - szepnęła, kiedy przyciągnął ją do siebie. - Czy nie będziesz potrzebował żadnej pomocy?

- Siedź cicho, Leah.

Nie powiedziała już nic, bo zamknął jej usta pocałun­kiem.

- Szkoda, że nie mamy więcej czasu - powiedział, dotykając jej wargami.

Leah poddała się pocałunkowi, całkiem wyrzucając z myśli Revisa i jego pracodawcę.

Kiedy Wesley ją puścił, spojrzała na niego, wiedząc że go kocha. Dokładniej mówiąc, nigdy nie przestała go kochać. Co prawda, kilka razy postąpił wobec niej okrop­nie i może powinna go za to znienawidzić, ale tak się nie stało.

- Czemu tak patrzysz? - Uśmiechnął się do niej. -Gdyby nie zależało mi bardzo na zabraniu cię stąd, wziąłbym cię do szałasu.

Przytuliła się do niego, wywołując na czole Wesa zmarszczkę.

Odgarnął jej kosmyk włosów, wpadający do oczu.

- Zdaje się, że dotąd nie doceniałem twojego uroku. Nawet po tych wszystkich bezsennych nocach jesteś najładniejszą dziewczyną, jaką widziałem, Leah. - Ur­wał. - Dziękuję za to, że wlazłaś w łapy Revisa, żeby mnie ratować. To bardzo... miło z twojej strony.

Odsuwając się od niego, miała wrażenie, że zaraz znowu wybuchnie płaczem.

- Zobaczymy się w Sweetbriar? - szepnęła.

Z szerokim uśmiechem na twarzy Wes jeszcze raz namiętnie ją pocałował.

- Nie mam ochoty za długo tu marudzić, skoro wiem, że będziesz na mnie czekać. A teraz zmykaj. - Obrócił ją i mocno klepnął w pośladek.

Godzinę później Leah miała za sobą pół drogi w doli­nę. Bud prowadził, Cal zamykał pochód, a ona snuła nowe plany.

Wypuszczona z objęć męża, odzyskała trzeźwość myślenia. Gdyby pojechała do Sweetbriar, zgodnie z życze­niem Wesa, mogła zostać oskarżona. Jedyną nadzieję dla niej stanowiło ukrycie się u kogoś zaufanego. Tylko kogo można by poprosić? Justina? Kimberly?

O, Kimberly. Leah zaczęła się zastanawiać, czy gdyby nie było jej na miejscu, żeby przypominać Wesowi o swo­im istnieniu, to tamten flirt zacząłby się od nowa. Czy Wesley nie będzie nocami wyobrażał sobie raczej miłej twarzy Kim, otoczonej blond aureolą, niż zapłakanej żony? Wprawdzie dopiero co zauważył, że żona jest urocza, ale czy będzie o tym pamiętał?

Maszerując w dół, Leah nie przestawała myśleć. Może gdyby spędziła z Wesleyem więcej czasu, zyskałaby jego miłość? Czyż nie powiedział już, że ją lubi? I czy nie będzie potrzebował pomocy przeciwko Revisowi? Jak zamierzał zdobyć potrzebne informacje? Wesley powie­dział też, że ma dług do spłacenia, ale czy i ona, Leah, nie powinna odwdzięczyć się Revisowi za uczynienie jej wspólniczką morderstwa?

Im dłużej myślała, tym bardziej była pewna, że musi wrócić i pomóc Wesleyowi.

Najpierw jednak należało zmylić czujność Buda i Cala. Zaczęła się rozglądać za jakąś kryjówką, miej­scem, gdzie mogłaby przenocować w wielkim, bezlud­nym lesie. Przeniknął ją dreszcz.

- Chciałabyś odpocząć? - spytał Bud.

- Nie, nie - powiedziała słodko, uśmiechając się do olbrzyma. - Nie jestem zmęczona. - Uznała, że dla Wesleya warto zdecydować się na próbę samotności w lesie.

0x01 graphic

Uwolnienie się od Buda i Cala było trudniejsze, niż Leah sądziła, a nad znalezieniem kryjówki namozoliła się jeszcze bardziej. Musiała niemal dosłownie zagrze­bać się pod liśćmi w zaroślach i wstrzymać oddech, kie­dy bracia krążyli wokół niej. Po wymianie paru półsłó­wek rozdzielili się i ruszyli na północ i południe. Leah i ani drgnęła, siedziała przykurczona, póki nie zdrętwiały jej nogi.

O zachodzie bracia wrócili i starannie zbadali okoliczne ślady. Wyglądało na to, że wiedzieli o pobycie Leah w po­bliżu i chcieli dać jej czas na wyjście z kryjówki. Leah, wypełzła jednak z upatrzonej dziury dopiero po zmroku.] Nie zobaczyła Buda i Cala, więc ruszyła pod górę.

Wzdrygała się na każdy odgłos i już po kilku metrach;, była niemal sztywna ze strachu. Ale dopiero po kilkugo-, dzinnej mordędze poczuła, że ktoś jest w pobliżu.

- Revis! - wykrzyknęła i zastygła.

- Bud i Cal - odetchnęła z ulgą. - Wiem, że tu jeste­ście, więc wychodźcie.

Młodzi ludzie wysunęli się zza drzew, jakby sami byli częścią lasu. Stanęli tuż przy niej.

Powinna, być może, mieć wrażenie, że ją złapano, ale nagle poczuła się bardzo bezpieczna i cieszyła się z po­wrotu Buda i Cala. Z szerokim uśmiechem spojrzała w ich kierunku.

- I co teraz? Zabierzecie mnie na dół? Ostrzegam, że będę głośno krzyczeć. I kopać - dodała.

Bud i Cal wydawali się zdziwieni.

- Dlaczego próbujesz wrócić do Revisa? Twój mąż chciał, żebyś była bezpieczna.

- A kto będzie ochraniał Wesleya, jeśli wy odejdzie­cie? Poza tym Revis skrzywdzi Verity, bo nie będzie miał jej kto bronić. I najprawdopodobniej pobije Abego za moją ucieczkę.

- Obchodzi cię los brata? - spytał Cal.

- Nie jestem tak do końca pewna. Ale na pewno nie mogłabym uciec i zostawić Wesleya samego przeciwko Revisowi. Pomożecie mi?

Bud spojrzał na Cala.

Leah przyglądała się, jak dwa olbrzymy porozumiewa­ją się bez słów. Abe powiedział kiedyś, że są braćmi Revisa, ale Leah mocno teraz wątpiła w bliskość tego pokrewieństwa.

- Czy któryś z was uczestniczył w napadach Revisa?

- Nie - powiedział Bud.

- Więc dlaczego...? Dlaczego z nim jesteście?

- Płaci nam za dbanie o opał, polowanie i pilnowanie chaty, żeby nikt się do niej nie zbliżał.

Leah poczuła rosnącą ciekawość.

- Czy dobrze wam płaci?

- Kupiliśmy za to ziemię w miasteczku u podnóża gór. Chcemy zostać farmerami.

- W miasteczku? Myślicie o Sweetbriar Wesleya? Ile macie ziemi?

Wymienili spojrzenia.

- W tej chwili osiem tysięcy pięćset sześćdziesiąt dwa akry.

- Aż tyle? - szepnęła Leah. - Macie na własność osiem tysięcy akrów?

- Wesley zna naszą ziemię i mówi, że jest dobra. Obie­cał nam pomóc w budowie domu, zakupie ziarna i narzę­dzi.

Leah nie mogła powstrzymać śmiechu. Abe uważał ich za głupków, a tymczasem okazali dość sprytu, żeby zapewnić sobie dostatek.

- Kiedy zamierzacie odejść od Revisa?

- Mamy wobec niego zobowiązania. Pomógł nam, kie­dy byliśmy dziećmi - powiedział Cal. - Ale nasz dług jest prawie spłacony. Wkrótce odejdziemy.

- A teraz macie nowego protektora. Wesley pomoże wam we wszystkim, co będzie potrzebne. A jeśli pomoże­cie mi teraz, to ja... - Nie mogła wymyślić, co może im zaoferować. - Ja wam będę gotować. Kiedy będziecie budować dom i stodołę, zadbam o wasze brzuchy.

Pierwszy raz zobaczyła, jak bracia się uśmiechają. Wyglądali z tym jeszcze młodziej. Ich postura była prze­rażająca, więc z pewnością przyzwyczaili się do ciekaw­skich spojrzeń i głupich uwag, ale Leah coraz bardziej ich lubiła.

- Na zboczu widziałam krzaczki poziomek. Czy któryś z was jadł kiedyś biszkoptowe ciasto poziomkowe? A może wolicie tak zwane kurczę w trumnie. To jest kurczę pieczone z...

Bud przerwał jej opis.

- Co mamy zrobić?

- My nie zabijamy ludzi - wtrącił Cal.

- Nie! Nie myślałam... - Zorientowała się, że stroją sobie z niej żarty. - Czy Revis wie, jacy naprawdę jeste­ście?

Cal spoważniał.

- Revis myśli, że do niego należymy, tak samo jak myślała jego matka, ale nie traktuje nas jak niewolni­ków. Kazaliśmy sobie płacić za pracę. Nie powinnaś do niego wracać.

Postanowiła wyjaśnić sytuację.

- Cal - spytała cicho. - Czy zaryzykowałbyś własne bezpieczeństwo, gdyby okazało się, że Bud jest w kłop-tach, czy szukałbyś bezpiecznego schronienia? Bo ja kocham Wesleya i wierzę, że mogę mu pomóc.

- Dałbym się zabić za brata - powiedział Cal. - On za mnie też. Pomożemy ci. Weźmiemy cię z powrotem do chaty Revisa, a kiedy twój mąż wróci...

- Wróci?! Dokąd on się wybrał? Co zamierza?


- Powiedział nam tylko, że będzie za dwa dni. Możesz do tego czasu zaczekać w chacie Revisa, albo jeśli nie, to schowamy cię w lesie.

- Wrócę do Revisa. Przynajmniej będę mogła pomóc Verity i mieć pewność, że wszyscy są najedzeni. Idzie­my?

Bud spojrzał w dół.

- Może powinniśmy poczekać, aż się rozjaśni.

- Ale chciałabym już wrócić, na wypadek gdyby Wes-ley... - Urwała. - W nocy chyba nie można zbierać pozio­mek, prawda?

- Nie - odparł Bud z uśmiechem.

- Co jedliście, kiedy byliście mali?

- Nic ciekawego - ponuro odparł Cal. - Wielkie michy takiej packi.

Leah próbowała się nie roześmiać, słysząc ten grobo­wy ton. Może któregoś dnia odwiedzą plantację Stanfor­dów i zobaczą, ile tam jest rozmaitego jedzenia. Pomyś­lała też, że pewnie chętnie poznaliby uroczą siostrzenicę Claya Armstronga.

Usiadła.

- Czyli powinniśmy się przespać. - Zwinęła się w kłę­bek na mokrej ziemi i jeszcze o czymś myśląc, zasnęła. Para strażników wielkości połowy góry dała jej poczucie pełnego bezpieczeństwa.

Leah skończyła właśnie przygotowywać kolejny posi­łek w leśnej chacie, ale wahała się, czy wołać mężczyzn. Przed chwilą pojawił się Wesley. Słońce odbijało się od jego stroju z koźlej skóry, a on z poważną miną stał nad Revisem i coś do niego mówił. Leah widziała napięcie w twarzy rzezimieszka. Re vis miał skulone ramiona, jak­by w każdej chwili spodziewał się uderzenia.

W ciągu ostatnich kilku dni Leah trzymała się blisko Cala i Buda. Zdziwiło ją, jak pogłębiła się jej nienawiść do Revisa. Nieustannie stawał jej przed oczami widok zabitego osadnika i postrzelonej kobiety. Raz próbował jej wmówić, że zrobił to z wielkiej miłości do niej, ale Leah wiedziała, że zamordował człowieka dlatego, że nie mógł znieść odtrącenia.

Chłopcy podobali jej się coraz bardziej. Kiedy Abe mówił do nich lub o nich, sprawiali wrażenie tępych jak dwa kołki. Ale kilka razy widziała w oczach Buda wyraźne błyski.

Revis przyniósł do obozu trochę świeżych jaj i śmieta­ny, więc Leah zrobiła wielki biszkopt z lukrem. Zanim jednak pozwoliła Budowi i Calowi poznać smak tych pyszności, wypytała ich dokładnie o Wesa. Wiedzieli tyl­ko, że udaje wysłannika Tancerza, który ma coś zrobić wspólnie z Revisem.

- Już widzę, jak Revis powita go z otwartymi ramiona­mi. Na pewno bardzo się ucieszy, że jest ktoś drugi do rządzenia - powiedziała Leah z przekąsem.

Wesley nadal coś tłumaczył Revisowi, a ona czuła suchość w gardle na myśl, jaki będzie wściekły, kiedy ją zobaczy. Może powinna była jednak posłuchać go i je­chać do Sweetbriar? Ale za to miała go na oku. Była zdecydowana przeszkodzić zarówno Kimberly Shaw, jak i każdej innej kobiecie!

- Abe - powiedziała do siebie Leah, widząc brata, który zbliżał się do Wesleya. Mógł go zdradzić przed Revisem! Była już prawie przy drzwiach, gdy usłyszała głos Abego:

- Kto to jest, proszę pana?

Leah oparła się o drzwi i odetchnęła z ulgą. Wes w jakiś sposób unieszkodliwił Abego. Co on mu takiego obiecał, żeby zwrócić go przeciwko wielkiemu panu i Revisowi?

Teraz jedynym nieprzewidzianym problemem była ona sama. Przygładziła włosy i sukienkę, usiłując się zmobilizować. Miała nadzieję, że Wesley nie będzie zbyt zaskoczony.

Pochylała się nad ogniem, kiedy wszedł do środka.

- A co to za ślicznotka, Revis? - zapytał przeciągle. - Słyszałem, że masz tu kwaterę z wygodami, ale o takich specjałach nie wiedziałem.

Powoli obróciła się do niego. Na jego twarzy nie było widać zaskoczenia, ale z oczu bił mu ogień.

- Leah jest moja - stanowczo powiedział Revis. - Nie dzielę jej z nikim i nie ma dyskusji, do kogo należy.

Wesley uśmiechnął się kpiąco i podszedł bliżej Leah. W tej chwili tylko ona widziała jego twarz, a to, co ujrza­ła, kazało jej się cofnąć. Bała się tego gniewu.

- Wes... - zaczęła.

Chwycił ją w talii, przyciągając do siebie.

- Uważaj, piękna dziewczyno, omal nie weszłaś w ogień. Nazywam się Wesley Armstrong, a ty? - Spoj­rzeniem ostrzegał ją i groził jej jednocześnie.

Przez ramię zobaczyła, jak śniada twarz Revisa jesz­cze ciemnieje. Tego nie przewidziała. Jeśli wybierze Wesleya, Revis gotów mu wpakować nóż między żebra.

- Odczep się, ty brudny złodzieju - powiedziała głoś­no i zobaczyła zmieszanie w oczach Wesa. - Żaden taki jak ty nie będzie mnie dotykał. - Korzystając z zaskocze­nia, odepchnęła go.

Wes wkrótce doszedł do siebie.

- Chciałbym mieć tę młodą klaczkę, Revis - powie­dział pewnym siebie tonem. - Może zrobimy interes.

- Leah jest moja - powtórzył Revis przez zaciśnięte zęby.

- Lepiej dajmy wybór damie - Wes uśmiechnął się i pewnym krokiem ruszył z powrotem w jej kierunku. - Może ty masz kłopoty z kobietami, ale ja nie. Chodź do mnie, dziewucho.

- Dziewucho! - powtórzyła z oburzeniem Leah. Na­wet jeśli go kochała, to z tą dziewuchą stanowczo przesa­dził. W pobliżu prawej ręki miała akurat miskę z ciastem na chleb kukurydziany. Leniwie podniosła naczynie do góry i szybkim ruchem cisnęła zawartość w roześmianą twarz Wesleya. Podczas gdy stał, strzepując z siebie grudki ciasta, Leah zwróciła się do Buda i Cala. - Ten zarozumialec wart jest swego kumpla. Jeśli będzie się do mnie za bardzo zbliżał, dostaniecie na śniadanie surowy bekon.

Kątem oka odnotowała, że Revis chrząka z zadowole­niem, obraca się na pięcie i wychodzi na dwór. Teraz groził jej tylko gniew Wesleya.

- Dziewucha, też coś! - powtórzyła z irytacją i uszła z zasięgu jego rąk.

Wychodząc się umyć, nie powiedział ani słowa, ale wyraz jego twarzy przyprawił Leah o suchość w ustach.

- Myślisz, że cię spierze? - szepnął Bud.

- A pozwoliłbyś mu? - spytała trwożliwie.

- Byłaś dość narowista - odpowiedział za niego Cal.

- Siedź cicho i jedz - powiedziała i dopiero wtedy zauważyła, że znowu się z niej śmieją. - Rozumiecie, jak sądzę, że to ciasto, którym mu przyłożyłam, było na chleb dla was. Następnym razem może to być szarlotka, którą chcę zrobić na kolację.

- Nie pozwolimy, żeby cię sprał! - powiedzieli chórem bracia, wytrzeszczając oczy, po czym uśmiechnęli się do niej pełną gębą. - Jesteś bardzo podniecającą kobietą, Leah.

- Wierzę, że Wesley podziela wasze zdanie - powie­działa posępnie i odwróciła się do ognia.

O zachodzie słońca, gdy Leah znów nakryła stół, Wesley wszedł do chaty. Jeśli nawet spojrzał na nią, nie zauważyła tego, bo bała się odwrócić wzrok w jego kie­runku. Na pewno nie mógł zrozumieć, dlaczego stawiła mu taki opór. Bez wątpienia uważał, że będzie lepiej chroniona jako jego dziewucha.

Nie wychodząc z roli, stawiała jedzenie na stole tak, żeby nie mógł jej tknąć. Czuła na sobie spojrzenia dwóch mężczyzn.

- Czyli słyszałeś o dobrym wozie - powiedział Revis do Wesa. - Czy Tancerz przysłał cię tu tylko po to, żebyś załatwił ten jeden skok?

Wes rozejrzał się po izbie, w której znajdowali się Bud, Cal, Abe, Verity i Leah.

- O tym powinniśmy chyba porozmawiać później.

Revis uśmiechnął się ironicznie.

- Bud i Cal są moimi braćmi. Abe nie będzie gadał, prawda Abe?

- Nie, proszę pana - odpowiedział z pełnymi ustami. - Zawsze dotrzymuję tajemnic.

- Verity za bardzo się boi - ciągnął Revis.

- A ta ślicznotka? - spytał Wesley.

- Jest moja i nie może się stąd wynieść - stwierdził Revis zdecydowanie. - Mów, co masz powiedzieć.

Leah podawała do stołu, a tymczasem Wesley szkico­wał plan ataku na dwa wozy, wyglądające tak, jakby należały do osadników, lecz w rzeczywistości wiozące złoto.

- Tancerz zawsze wie o takich rzeczach - powiedział Revis i rozparłszy się na krześle zapalił cygaretkę. - Po­wiedz mi, co u niego słychać. Ostatnio kiedy go widzia­łem, miał się dobrze.

- Znasz Tancerza, zawsze wygląda zdrowo - powie­dział Wes. - Wspominał wasze ostatnie spotkanie u nie­go.

- Aha, na przyjęciu.

- Zdaje się, że był zły na ciebie z powodu jakiejś młodej damy.

Revis uśmiechnął się.

- Z powodu jego pięknej córy. Czyżby nie wspomniał, że ta młoda dama, której tak się podobałem, jest jego córką?

Wesley radośnie wyszczerzył zęby.

- O tym drobiazgu jakoś zapomniał. A teraz jeśli mi wybaczysz, zrobię małą wspinaczkę do tego stawu, który widziałem wyżej. Chciałbym się wykąpać.

Przystanął przed Leah i przebiegł jej palcem po poli­czku.

- Może pójdziesz ze mną, ślicznotko? Obdarzyła go wyjątkowo słodkim uśmiechem.

- Rzeczywiście muszę się wykąpać, skoro mnie do­tknąłeś, ale na pewno nie będę się kąpać z tobą. Przy­znasz chyba, że równie dobrze mogłabym wskoczyć do pomyj.

Widząc minę Wesleya, czuła lekkie wyrzuty sumienia, tym bardziej że opuścił dłoń takim gestem, jakby nie miał ochoty więcej dotykać własnej żony. Wyszedł z cha­ty w ciszy, przerywanej cichym chichotem Revisa.

Niedługo potem w chacie zostali tylko Bud i Cal, na­dal zajmujący się jedzeniem.

Leah zdjęła fartuch.

- Idę do Wesleya. Popilnujecie, żeby Revis się do nas nie zbliżał?

Bud spojrzał w talerz.

- A co będzie dziś na kolację?

- Szantażujecie mnie? - Uśmiechnęła się do nich. - Za dobrą robotę dziś wieczorem pokażę wam, co można zrobić z tej pary gołębi, którą przynieśliście. - Po krót­kim wahaniu pocałowała każdego z nich w czoło. - Do­branoc, moi książęta.

I już była za drzwiami, biegnąc przez ciemny las ścieżką do szałasu, w którym przedtem mieszkał Wesley. Powyżej znajdował się staw. Przez cały czas próbowała wynaleźć sposób na ostudzenie gniewu Wesleya. Im bar­dziej o tym myślała, tym bardziej dochodziła do wnio­sku, że powinna zdać się na mowę ciała.

Przez chwilę stała na niedużym wzniesieniu, spoglą­dając z góry na długie ciało pływającego Wesleya. Świa­tło księżyca odbijało się od jego ciemnej skóry.

Wcale nie było to takie trudne, jak jej się początkowo zdawało. Kaszlnęła kilka razy, żeby zwrócić jego uwagę. Kiedy upewniła się, że na nią patrzy, zaczęła powoli rozpinać guziki. Poplamiona, gruba suknia opadła na ziemię, a Leah została w półprzezroczystej koszulce.

Ruszyła w jego kierunku. Brnął po wodzie, przygląda­jąc się, jak przy każdym kroku cienki materiał oblepia jej uda. Kiedy doszła do wysokiego drzewa, przystanęła. Krzyżując z nim spojrzenia, rozpięła koszulkę i ją rów­nież zrzuciła.

Resztkę jej odzienia stanowiła para długich majtek i kusy jedwabny gorset, jedno i drugie tak przezroczyste, że wyobraźnia nie miała już nic do roboty.

W dzieciństwie Leah musiała często chronić się przed gniewem ojca, nauczyła się więc wspinać na drzewa. Teraz zręcznie podciągnęła się na gruby konar, zwisają­cy nad wodą. Rozkładając ręce dla utrzymania równowa­gi, przeszła przez pół jego długości. Potem, spoglądając w dół na Wesleya, zdjęła gorset i zrzuciła go na ziemię, uwalniając swe pełne piersi. Następnie pozbyła się maj­tek.

Naga, nie patrzyła na męża, lecz spokojnie przeszła do końca konaru, przez chwilę balansowała ciałem, po czym wykonała przykładny skok do wody, może pół met­ra od Wesa. Kiedy się wynurzyła, złapał ją za ramię.

- Boże, kobieto - bardziej westchnął niż powiedział. - Wiesz, jak przyciągnąć uwagę mężczyzny. - Nie tracąc czasu na słowa, pociągnął ją po powierzchni wody i do-holował na brzeg. - Leah - szepnął, biorąc ją w ramiona. Ich mokre ciała zlały się w jedno.

Ujął jej głowę w dłonie i okrył twarz żarliwymi poca­łunkami, a Leah objęła go za szyję, wiedząc że dla tej chwili warto go było rozgniewać.

Wes przesuwał dłonie po jej wilgotnych plecach, ba­wiąc się zmoczonymi kosmykami włosów, a ustami pie­ścił powieki i policzki.

Nagle odepchnął ją od siebie.

- Hej, niech na ciebie popatrzę.

Leah okryła się rumieńcem. Bała się, że nie zadowoli jego wymagań.

Opuścił jej ręce wzdłuż ciała. Potem powoli zmierzył ją spojrzeniem.

- Kiedy przyjedziemy do Sweetbriar, chcę żebyś cho­dziła po domu tak jak teraz. W ogóle nie pozwolę ci nosić żadnych strojów.

- Och, Wesley - powiedziała z dziewczęcym chicho­tem - Zamarznę w zimie.

- Nie ze mną - powiedział i przyciągnąwszy ją do siebie, zaczął wargami drażnić jej szyję.

Dreszcz przeniknął całe jej ciało, ciarki biegły wzdłuż kręgosłupa i po nogach. Leah zadrżała. Tym ruchem zachęciła Wesa, by się jeszcze przysunął, a kiedy znów ją pocałował, poczuła w sobie ogień, chciała być jak najbli­żej niego.

Z łagodnym, uwodzicielskim uśmiechem pociągnął ją na ziemię, ale kiedy dotknęła plecami trawy, przetoczył ją na siebie.

- Masz taką delikatną skórę, że nie powinna dotykać ziemi. Dotykaj tylko mnie, moja śliczna żono. - Z tymi słowami uniósł ją i naprowadził na swą męskość.

Leah jęknęła i zaczęła się na nim poruszać, poddając się cudownemu rytmowi, który zaczął ogarniać jej ciało. Wesley chwycił ją za biodra i mocnymi ramionami uła­twiał jej ruchy. Kiedy poczuła, że rozkosz narasta, skło­niła się do przodu i objęła go za szyję, przywierając do niego jeszcze mocniej. Kołysana rytmicznymi pchnięcia­mi, miała wrażenie, że tonie.

- Wesley! - wykrzyknęła, a jej ciałem wstrząsnął spazm. Bała się, że przełamie ją na pół, tak mocny był jego uścisk.

Potem niespodziewanie ją odepchnął.

- Ale zmieniłaś melodię. Czy na pewno nie wolałabyś być z kochankiem, zamiast z mężem?

Leah głęboko westchnęła i odtoczyła się dalej.

- Jak myślisz, dlaczego mężczyzna ze sztywnym człon­kiem jest taki miękki, a z miękkim członkiem taki sztywny?

Wesley wydał z siebie odgłos pośredni między chicho­tem i jękiem zgrozy.

- Dokąd się wybierasz? Z powrotem do Revisa? Jaki on jest, kiedy jego członek... - Urwał, bo nagle Leah obróciła się do niego z groźną miną. A że jej piękne nagie ciało było dla niego wciąż niezwykłym widokiem, po prostu się zagapił.

- To, że jestem dziewuchą Simmonsa, a ty jego lordowską mością Stanfordem, nie oznacza, że kładę się z każ­dym mężczyzną, który mnie o to poprosi. Jeśli jeszcze kiedyś spróbujesz insynuować, że chodzę do łóżka z Re-visem, to więcej się do ciebie nie odezwę... albo nie pozwolę ci się ze mną kochać. Czy to jasne?

Wstał i złapał ją za ramię akurat w chwili, gdy zbiera­ła ubranie na brzegu.

- Przepraszam, Leah. Chyba po prostu byłem na cie­bie zły za dzisiaj. Chłopcy mi powiedzieli, jak trzymasz Revisa na dystans. Ale skąd, do diabła, przyszedł ci do głowy pomysł, żeby rano dać mi kosza? Gdyby Revis wiedział, że jesteś moja, dobrze by pomyślał, zanim by cię dotknął. Teraz nie mogę cię chronić, w każdym razie nie jawnie. Twój wyczyn z ciastem drogo nas kosztował.

- Wiedziałam, że nie zrozumiesz - powiedziała ponu­ro. - Odtrąciłam Revisa, bo jest złodziejem, a ja zamężną kobietą, więc jak by to wyglądało, gdybym rzuciła się w ramiona innego złodzieja, natychmiast kiedy się poja­wił. Czy Revis nie nabrałby podejrzeń?

- No, ja jestem... - powiedział Wesley.

- Kim jesteś? - spytała natarczywie. - Moim mężem? Przecież o tym Revis nie może wiedzieć, prawda?

- Nie o to chodzi. Chciałem powiedzieć... no, jestem o wiele przystojniejszy od Revisa i byłoby logiczne, gdy­byś chciała mnie, a nie jego.

- Och, Wesley - wykrzyknęła i zaczęła się śmiać.

- A ty sądzisz inaczej? - spytał oburzony. Wciąż śmiejąc się, objęła go za szyję.

- Oczywiście, że nie. Naprawdę uważam cię za naj­przystojniejszego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek wi­działam.

Nie odwzajemnił uścisku.

- Czy jestem przystojniejszy od Revisa?

- Stanowczo.

- A od mojego brata Travisa?

- Wielokrotnie.

Szeroko się do niej uśmiechnął, a po chwili zaczął ją całować.

Trudna to była decyzja, ale Leah odsunęła się od Wesa.

- Nie możemy tu zostać. Revis zainteresuje się, gdzie jestem. Jeśli zauważy, że nie ma nas obojga, zacznie coś podejrzewać.

- Dam sobie radę z Revisem. Powiem mu, że kobieta wybrała lepszego.

- Nie - powiedziała, przesuwając palcami po jego mięśniach, grających pod skórą na piersi. - Proszę, nie rób tego. Nie znasz go. To potwór. Którejś nocy zaśniesz mocniej niż zwykle, a on wpakuje ci nóż między żebra. Proszę - błagała.

Lekko marszcząc czoło, pogłaskał ją po policzku.

- Co się stało z kociątkiem, które prychało na mnie w drodze na tę górę? I gdzie ta kobieta, która przysięga­ła, że wszystko będę musiał brać od niej silą?

Odepchnęła go. Za nic w świecie nie chciała mu teraz powiedzieć, że go kocha. Na wypadek, gdyby kiedyś po zejściu z tej góry mogło się zdarzyć, że Wes ją porzuci, chciała zachować trochę dumy. Mogłaby wtedy mu po­wiedzieć, że nic jej to nie obchodzi, że miała dzięki niemu trochę przyjemności w łóżku i tyle właśnie chcia­ła.

- Z was dwóch ty dajesz więcej bezpieczeństwa. Gdy­bym została z Revisem, mogłabym skończyć tak, jak Verity. Poza tym z twoimi pieniędzmi możesz zdjąć ze mnie oskarżenie o morderstwo.

- Czy tylko tyle dla ciebie znaczę, Leah? - spytał cicho. - Czy jestem kimś, z którego pieniędzy można zrobić użytek?

Starała się, żeby głos jej nie zadrżał. Co miała właści­wie powiedzieć jego zdaniem? Że umarłaby, gdyby coś mu się stało?

- Pobraliśmy się, ponieważ uznałeś, że tak powinno być. Ja byłam prawie nieprzytomna. Chciałam też poło­żyć kres temu* małżeństwu, ale nie wyraziłeś zgody, więc w sensie prawnym nadal jesteśmy związani. Z tego po­wodu i jeszcze dlatego, że to mój brat cię postrzelił, przystałam do bandy Revisa i próbowałam cię chronić. Kiedy zjedziemy w dolinę, moje zobowiązania wobec ciebie się skończą.

- Zobowiązania? - powiedział. - A co z tym? - Przesu­nął wzrok po jej nagim ciele.

Uśmiechnęła się pożądliwie.

- My, dziewuchy Simmonsa, lubimy się zadawać z przystojnymi mężczyznami. Z Revisem nie poszłabym do łóżka, bo zdaje się, że lubi sprawiać ból.

Odsunął się od niej.

- Boże, Leah, aleś ty wyrachowana. Powinienem chy­ba czuć się uprzywilejowany, że nie pozwoliłaś mi się wykrwawić na śmierć, kiedy twój brat mnie postrzelił.

Nie odpowiedziała mu, ponieważ ze wszystkich sił starała się nie rozpłakać. Jak bardzo chciała mu powie­dzieć, że go kocha i usłyszeć od niego to samo. Ale gdyby to zrobiła, prawdopodobnie wyśmiałby ją i uznał za oczywistość, że ktoś z jej klasy kocha kogoś wyżej posta­wionego. Trudno, lepiej było polegać na dumie, nie na sercu.

- Muszę iść. - Zaczęła się ubierać.

- Idź - powiedział odchodząc.

I wtedy Leah poddała się bezgłośnemu szlochowi. Nikła więź między nimi zerwała się.

0x01 graphic

Tej nocy Leah nie mogła zasnąć. Trochę płakała, trochę tuliła się do Verity i w ogóle była raczej w żałos­nym stanie. Szczerze żałowała, że kiedykolwiek spotkała Wesleya Stanforda. Gdyby posłuchała siostry i nie wysz­ła za nim owej nocy, i nie rzuciła się na niego jak wygłod­niałe zwierzę, nie byłaby teraz pośrodku jaskini zbójców. I nie łaziłaby bez ubrania po drzewach, robiąc z siebie idiotkę. I nie spędzałaby godzin w muskularnych ramio­nach kochanego człowieka.

- Do diabła! - powiedziała głośno, zrzuciła z siebie koc i odturlała się od Verity.

- Czas wstawać - powiedziała. - Pomożesz mi dzisiaj gotować - dodała pod wpływem impulsu. Może praca pomoże Verity odzyskać choć część dawnej godności.

W czasie przyrządzania posiłku, do chaty wszedł Wesley, ale do niej się nie odezwał. Przeciwnie, był tak oziębły, że powiało chłodem.

- Czy podać śniadanie, panie Armstrong? - spytała.

- Od ciebie nie chcę - rzucił akurat w chwili, gdy do izby wchodził Revis.

Leah dostrzegła jego kwaśną minę i wiedziała, że zastanawia się nad zachowaniem Wesa.

- Wiesz, Revis, on nie jest taki bystry, jak ty - powie­działa gładko, stawiając na stole półmisek z bekonem. - Wydawało mu się, że będzie mnie miał na zawołanie i nie umie przyjąć odmowy z godnością. Śniadanie go­towe.

Dwukrotnie podczas posiłku Leah dostrzegła, jak Revis przygląda się Wesleyowi, więc dla odciągnięcia jego uwagi przechyliła mu się przez ramię, stawiając na stole talerze. Revis musiał nienawidzić kogoś zajmującego jego teren, a jeszcze bardziej znienawidziłby Wesleya, gdyby ten od razu zdołał osiągnąć to, w czym Revis poniósł klęskę.

- Kiedy ma być ta twoja robota, Armstrong? - spytał Revis.

- Jutro rano. Wozy będą wtedy sześć kilometrów od góry.

- Skąd wiesz z taką pewnością, jak szybko się prze­mieszczają?

- Mam swoje sposoby - zbył go Wesley.

Później, kiedy Leah wraz z Verity sprzątały ze stołu, podszedł do nich Abe.

- Co, kochankowie się pokłócili? - syknął do ucha Leah.

- Revis ze mną? - spytała, udając, że go nie zrozumia­ła.

- Ty z tym Stanfordem. Przez cały ranek patrzycie na siebie, jakbyście mieli się pozabijać.

- Wcale na niego nie patrzę - broniła się.

- Nie wtedy, kiedy on patrzy na ciebie. A dzisiaj nie odrywa od ciebie wzroku. Leah, wasze gruchanie wszy­stko zniszczy. Nigdy nie stanę się człowiekiem godnym szacunku, jeśli wy dwoje zginiecie. A Revis was zabije, kiedy zorientuje się, że robicie z niego głupca.

- Co Wesley ci obiecał w zamian za pomoc?

- Nie twoja sprawa. Mamy swoją umowę. Kiedy tylko dowie się wszystkiego o Tancerzu, odjeżdżamy. Wszyscy. Oczywiście, jeśli jeszcze będzie cię miał. Powinnaś uwa­żać na siebie, Leah. Nigdy więcej nie znajdziesz takiego męża, jak ten.

- Myślałam, że nienawidzisz wszystkich Stanfordów. Uśmiechnął się, pokazując zgniły ząb. - Nie nienawidzę nikogo, kto obiecuje podzielić się ze mną pieniędzmi. - Przysunął się do niej bliżej. - On mnie chyba nie okłamuje, jak sądzisz? Dotrzymuje swo­ich obietnic, prawda?

- Tak, w to nie wątpię.

Wesley nie pojawił się na południowym posiłku, więc w stosownym momencie Leah spytała o niego Cala. Po­tem powiedziała olbrzymowi, dokąd idzie i poprosiła go o przypilnowanie Revisa. Z pełnym workiem jedzenia wspięła się na miejsce, gdzie Wesley rąbał drwa.

Przez chwilę patrzyła na niego w bezruchu, obserwu­jąc pot lśniący na jego umięśnionych plecach. Uświado­miła sobie, że sama też ma ręce mokre od potu. Ale wszelkie pragnienia w niej zamarły, kiedy odwrócił się do niej ze złością na twarzy.

- Przyniosłam ci coś do jedzenia - powiedziała ze ściśniętym gardłem.

Powolnym ruchem odłożył siekierę i zbliżył się do niej.

Instynktownie zrobiła krok do tyłu.

- Nie zgwałcę cię, jeśli tego się boisz.

- Nie boję się. Przyszłam ci coś przekazać. Abe powie­dział, że ty i ja... dziś rano... no, obawiał się, że Revis może nabrać podejrzeń wobec nas.

- Na przykład pomyśleć, że poszliśmy razem w krzaki, a potem się pokłóciliśmy?

Przyglądała się, jak siada na pieńku.

- Czy ty chciałeś, żeby Revis coś takiego pomyślał?

- Oczywiście. Dlaczego inaczej miałbym grać ponure­go i rozeźlonego?

- Grać? - Usiadła na ziemi, niedaleko jego stóp. - Nic z tego nie rozumiem.

- Czegoś jednak nauczyłem się od brata, a mianowi­cie tego, żeby nie wtajemniczać kobiet w swoje plany. Kiedy dowiedziałem się, że postąpiłaś głupio i wróciłaś do obozu Revisa - spojrzał na nią z wyrzutem - miałem nadzieję, że przynajmniej okażesz jedyną sensowną re­akcję i zakochasz się we mnie jak szalona od pierwszego wejrzenia. Prawdę mówiąc, wiedziałem jednak, że za wiele wymagam od kobiety, szczególnie, że byłaś nią ty, Leah. Masz najbardziej przekorny umysł, jaki kiedykol­wiek widziałem. Ile razy daję ci to, czego chciałaś, zmie­niasz zdanie. Chciałaś wyjść za mnie za mąż, a kiedy się z tobą ożeniłem, zapragnęłaś czegoś innego.

Zaczęła się bronić, ale Wesley skwitował jej słowa machnięciem ręki.

- W tym nie ma najmniejszego sensu, poza stwierdze­niem, że chciałem, żebyś w Sweetbriar była bezpieczna. Dziwnym trafem zawsze świetnie wiesz, jak postąpić, żeby było całkiem odwrotnie, niż sobie życzę.

- Nie mogłam rzucić się na ciebie po tym, jak odtrąci­łam Revisa. Zaraz nabrałby...

- Jeśli jeszcze raz mi powiesz, że zabiłby mnie, to cię uduszę, Leah - powiedział, próbując się uspokoić. - Czy uważasz mnie za ułomka, którego koniecznie musisz osłaniać swoim uroczym ciałem? Powiedziałem ci, że nie zamierzam się zgodzić, żebyś kręciła wszystkim i wszys­tkimi. Tymczasem jeśli pozwolę ci iść w lewo, pójdziesz w prawo. Muszę się zastanawiać nie tylko nad Revisem i Tancerzem, ale również nad tym, co zamierzasz zrobić ty, jedyna bystra osoba na świecie. Oprócz Revisa- dodał z urazą w oczach. - Nie wiem, czemu wydaje ci się, że Revis ma dość sprytu, by znienacka mnie zabić.

- Nie chodzi o spryt. On jest potworem. A ty nie. Ty jesteś dobry i miły, i...

Patrzył na nią z głową przechyloną na bok, mając w dłoni pajdę kukurydzianego chleba.

- Wczoraj w nocy powiedziałaś, że jestem najprzystoj­niejszym mężczyzną, jakiego widziałaś. Dziś mówisz, że jestem dobry i miły. Czyżbyś zaczynała być we mnie zakochana?

- Nigdy! - wykrzyknęła, ale twarz jej poróżowiała.

- Szkoda - mruknął.

- Co teraz planujesz? - spytała szybko, chcąc ukryć zmieszanie.

- Uczciwie mówiąc, Leah, boję się powiedzieć ci praw­da Jeśli tak zrobię, możesz stwierdzić, że stawiam się w zbyt dużym niebezpieczeństwie i wymyślić coś na opak. Oczywiście mógłbym ci podsunąć całkiem odwrot­ny pomysł w stosunku do tego, który mam naprawdę. Wtedy mógłbym liczyć na to, że przez czysty przypadek mi pomożesz.

- O ty...! - rzuciła wściekle. Wstała.

Złapał ją za udo i przyciągnął do siebie, zbliżając usta do jej warg.

- Jak to możliwe, że powiedziałaś mi wczoraj tyle okropnych rzeczy, skoro naprawdę myślisz, że jestem dobry i miły?

- Jak to możliwe, że wierzysz tylko w dobre rzeczy, które o tobie mówię, a w złe nie? Czy ty kiedykolwiek mnie słuchasz?

Puścił ją, żeby zajrzeć do worka z żywnością.

- Prawdę mówiąc, nie za bardzo, bo widzisz, Leah, nie znajduję w twoim zachowaniu zbyt wiele sensu. Rzucasz się albo nawet nurkujesz mi w ramiona, a zaraz potem opowiadasz potworności. Ale wydaje mi się, że gdybym naprawdę ci się nie podobał, to nie rozbierałabyś się przede mną tak często, jak to robisz.

Leah zapomniała języka w gębie. W milczeniu usiad­ła.

- Co zamierzasz zrobić z Revisem? - szepnęła.

- Chcę go rozwścieczyć - odpowiedział krótko Wesley.

- Wykorzystując do tego celu mnie?

- Tak planowałem, ale teraz będzie to trudne, bo przez cały czas ze mną wojujesz. Poza tym ciągle straszy mnie po nocach wizja ostatecznej rozgrywki. Ja mówię ci, żebyś schroniła się za mną, a ty krzyczysz „Najpierw musicie zastrzelić mnie" albo coś równie nonsensowne­go, i rzucasz się między nas. Właśnie takie koszmary mnie nachodzą. Zastanawiam się już, czy nie kazać ci stanąć między nami. Wtedy może się odsuniesz. Tyle że to też nie jest pewne. Ależ ja mam z tobą kłopotów!

- Jak wobec tego zmieniłeś plany? - spytała potulnie.

- Muszę zachować spokój. Boję się ciągnąć Revisa za język, prowokując go, bo obawiam się twoich pomysłów. Bud i Cal dwa razy próbowali usunąć cię ze sceny, ale ty trzymasz się uparcie Revisa albo mnie, jakbyś musiała chronić nas obu. Może zresztą chcesz chronić tylko mnie przed Revisem, bo sprawiasz wrażenie, jakbyś uważała, że w odróżnieniu ode mnie, on potrafi zadbać o ochronę sam.

- Wcale nie chciałam powiedzieć... - zaczęła. - Czy naprawdę byłam taka okropnie nieprzyjemna?

- Jeszcze gorzej. Czy ty kiedyś słyszałaś słowo „posłu­szeństwo"? A może sądzisz, że to znaczy „robienie wszy­stkiego na opak"?

Podniosła wzrok i zobaczyła, że uśmiecha się do niej.

- Może jeszcze się nauczę.

- To samo mówili Bud i Cal. Ale mnie się zdaje, że bardzo trudno coś ci wbić do głowy, a nie chciałbym, żebyś nią ryzykowała, bo jest bardzo ładna.

- Czyli pokrzyżowałam ci plany i uniemożliwiłam do­wiedzenie się, kim jest Tancerz, a ponadto narażam two­je życie, bo w każdej chwili mogę przeszkodzić ci w pil­nowaniu się przed Revisem.

- Mniej więcej tak się sprawy mają. - Zajadał teraz kawałek ciasta brzoskwiniowego. - Z pewnością jednak ostatnie dni były dzięki tobie ciekawe. Oblepiłaś mnie ciastem, nurkowałaś nago, żeby wykąpać się razem ze mną, krzyczysz na mnie tak, że falują ci wszystkie najład­niejsze części ciała. Żałuję tylko, że nie mogę się tym nacieszyć w spokoju, nie przejmując się Revisem.

Odwróciła się, nie chcąc mu pokazać, że spłonęła rumieńcem.

- Powiedz wreszcie, co teraz planujesz.

- Sam się nad tym zastanawiam. Próbowałem namó­wić chłopców, żeby cię stąd zabrali, ale obaj uznali, że obietnicą placka truskawkowego trzymasz ich w swojej władzy.

Roześmiała się.

- A jeśli przysięgnę ci posłuszeństwo? Czy to coś po­może?

- Przysięgałaś przed kaznodzieją, ale słowa wpadły ci Jednym uchem, a wyleciały drugim.

- Ale tym razem to jest naprawdę ważne!

- A małżeństwo ze mną nie jest? - obruszył się.

Nie zamierzała mu odpowiadać. Gdyby przypomniała mu, że to on wciągnął ją w małżeństwo, nie chciałby jej słuchać. Albo wykręciłby kota ogonem i dostrzegł coś na swoją korzyść. Albo ograniczyłby się do oglądania, jak falują jej „najładniejsze części".

- Przysięgam, że wysłucham i będę posłuszna. Jeżeli uznam, że plan jest dobry - dodała szybko.

- To za mało - sprzeciwił się, oblizując palce. - Wyma­gam absolutnego posłuszeństwa i na żadne ustępstwa nie pójdę. Nie obchodzi mnie, czy uznasz mój plan za głupi, niebezpieczny, czy inny. Albo zgodzisz się na bezwarun­kowe posłuszeństwo, albo zostawię cię w lesie, przywią­zaną do drzewa.

- Nie zrobiłbyś tego - powiedziała ze śmiechem. On jednak spoglądał na nią ze śmiertelną powagą.

- Chcesz sprawdzić?

- Raczej nie - odparła, nieco zbita z tropu. - Przysię­gam, że będę słuchać twoich rozkazów. Teraz mi po­wiesz?

Wesley wciąż miał opory i Leah zorientowała się, że trzeba wzmocnić perswazję pocałunkami. Mimo całko­witego zapamiętania się ostatniej nocy, wciąż czuła przy nim wstyd. Wesley był, a zarazem nie był jej mężem. Należał do niej tylko tutaj, w leśnym ukryciu.

W końcu jednak zdradził jej plan. W jego urzeczywist­nieniu obiecali pomoc Justin i Oliver Starkowie oraz John Hammond. Mieli załadować dwa wozy Wesleya różnymi wartościowymi rzeczami, żeby Revis mógł je zrabować.

- Będziesz kradł swoją własność - powiedziała Leah.

- Lepiej tak, niż narażać niewinne ofiary. Mam na­dzieję, że po tej robocie Revis nabierze do mnie zaufa­nia.

- Wesley - powiedziała, wysuwając się z jego objęć. - Skąd wiedziałeś, że Tancerz ma córkę i że Revis był u niego w domu?

- Nie wiedziałem. Zgadłem. Revis wierzy, że kobiety się do niego garną, więc zagrałem na jego próżności.

- Czy to nie było trochę niebezpieczne? Bo gdyby na przykład on też chciał cię wystawić na próbę...?

- Nie miał powodów żeby mnie podejrzewać, a Cal i Bud nie spuszczali z niego oka, więc na pewno nie mógł tymczasem skontaktować się z Tancerzem. Przestań już się martwić i pocałuj mnie.

Znacznie później Leah wałkowała ciasto i rozmyślała nad tym, co powiedział jej Wes. Mimo przechwałek, rano mógł potrzebować pomocy. Ale jak go namówić, żeby pozwolił jej jechać?

Jej problem rozwiązał Revis. Przy kolacji zażądał udziału Leah, grożąc że inaczej nie jedzie.

- Po co ci, do diabła, jakaś kobieta? - wybuchnął Wesley.

- Nie ufam jej. Nie zostawię jej bez straży. Za często włóczy się po lesie.

- I co z tego? Niech się włóczy. Może na wozach też będą kobiety. Wtedy sobie jedną weźmiesz. Z pewnością którejś spodobasz się bardziej niż tej.

- Właśnie dlatego chcę mieć tę - powiedział Revis, patrząc na sztywno wyprostowane plecy Leah. - Albo ją bierzemy, albo nie ma żadnego skoku.

Zanim Wesley zdążył mu odpowiedzieć, Leah stanęła między nimi.

- Już i tak publicznie napiętnowano mnie jako zło­dziejkę, więc co mi szkodzi. Zresztą, może znajdę sobie jakąś nową suknię?

Abemu opadła szczęka. Bud i Cal spokojnie jedli da­lej, Wesley nie chciał na nią spojrzeć, natomiast Revis przeciwnie, studiował jej twarz przez mgiełkę dymu z cygaretki.

Wieczorem Leah wylewała akurat brudną wodę po zmywaniu, kiedy Wes chwycił ją w pół i wciągnął w mrok.

- Jutro uważaj na mnie. Będę ci dawał sygnały, gdzie masz się ustawiać. Nie wolno ci zsiadać z konia. Powinno się obyć bez strzałów, ale jeśli ktoś choćby przypad­kiem wystrzeli, to kieruj konia na wschód i pędź tak szybko, jak umiesz. Słuchasz mnie, Leah? Nagle przyciągnął jej głowę do ramienia.

- Chciałbym, żebyś była rozsądniejsza niż jesteś. Pro­szę cię, nie próbuj bohaterskich czynów. W żadnych oko­licznościach nie chcę widzieć twoich aktów wspaniało­myślności. Nie staraj się ratować niczyjego życia ani dowodzić napadem, ani robić żadnego z tych głupstw, które zwykle się ciebie trzymają. Siedź na swoim koniu, zachowuj spokój i w razie niebezpieczeństwa uciekaj. Rozumiesz mnie? Czy będziesz posłuszna?

- Całkowicie. Nie będę nikogo narażać na niebezpie­czeństwo.

- Dobrze. Teraz co innego. Po naszym odjeździe z miejsca napadu, kiedy tylko dopadniemy drzew, zawra­caj konia i jedź z powrotem. Pst - wtrącił, kładąc palec na jej ustach. - Wszystko jest przygotowane. Nie zdradzi­łem ci tego dotąd, bo nie wiedziałem, czy Revis zażąda, żebyś z nami jechała. Justin zaopiekuje się tobą i dopil­nuje, żebyś bezpiecznie dotarła do Sweetbriar.

- Ale Revis zorientuje się, że go podpuszczasz, jeśli nie będziecie mnie ścigać.

- To moje zmartwienie - uciął. - Chcę tylko, żebyś była posłuszna. Teraz powiedz, co będziesz robić.

Szybko powtórzyła instrukcje.

- A zaopiekujesz się Verity? Proszę cię, nie pozwól, żeby Revis ją skrzywdził.

- Jeśli będziesz posłuszna, zaopiekuję się Verity, na­wet gdybym musiał wciągnąć ją do swego łóżka.

Leah zdrętwiała.

- Mam nadzieję, że nie będziesz musiał uciekać się do tak ostatecznych środków.

- Oto atak zazdrości, jaki chciałem zobaczyć. Pocałuj mnie teraz i idź spać. Ruszamy wcześnie rano.

- Dobrze - szepnęła. - Dobrze.

0x01 graphic

Ranek nadszedł znacznie szybciej, niż Leah pragnęła. Przez całą noc niespokojnie przewracała się z boku na bok, dręczyła ją bowiem myśl, że coś się nie powiedzie. W głębi duszy miała przeczucie, że stanie się coś strasz­nego.

Z ciężkimi powiekami pakowała do woreczków chleb z serem, który mieli wziąć z sobą. Tylko Verity zostawała w obozie.

Wesley wyłonił sie z lasu na dorodnym kasztanie, za nim jechali Bud i Cal na równie potężnych karych ko­niach. Zwierzęta unosiły przednie kopyta i parskały, jak w gniewie, lecz jeźdźcy bez trudu panowali nad nimi.

- Jedziemy - powiedział Wesley, gdy Leah dosiadła łagodnej kasztanki.

Przez cała drogę w dół serce biło jej coraz szybciej. Dwa razy pochwyciła spojrzenie Revisa i wtedy znowu wracało do niej złe przeczucie. Człowiek, który zabija tylko po to, by mieć pewność, że kobieta, której pożąda, nie ucieknie, nie oddaje tak łatwo władzy innemu czło­wiekowi. A Revis zareagował na przybycie Wesleya z wielkim spokojem.

Zanim zjechali w dolinę i zobaczyli wozy, Leah ledwo mogła usiedzieć w siodle. Raz Wesley posłał jej przeni­kliwe ostrzegawcze spojrzenie, poza tym jednak nie zwracał na nią uwagi.

Revis, Wesley i Abe, osłaniani przez Buda i Cala, zbli­żyli się do wozów. Leah trzymała się z tyłu. Patrzyła, jak mężczyźni wciągają na twarz maski i kierują broń ku ludziom na wozach. Z kozła pierwszego zeskoczył Justin, z drugiego wysiadł John Hammond, obaj z rękami w gó­rze. Wiatr niósł do niej słowa Wesleya, który nakazał Oliverowi Starkowi rozładować wóz.

Przypominało to przedstawienie. Znała wszystkich aktorów, choć niektórzy z nich udawali, że nie znają innych. Zachowywali się nieprawdziwie: nosili maski i straszyli się groźbami. Powinna chyba dobrze bawić się tą szaradą, ale z każdą chwilą serce biło jej coraz niespo­kojniej.

Coś było nie tak. Ale co?

Revis cicho gwizdnął w kierunku Leah, a kiedy spojrzała na niego, bez słowa pokazał, żeby podjechała. Celowo uniknęła wzroku Wesa. Mógł zasygnalizować jej, żeby nie słuchała Revisa, a nie chciała doprowadzać do starcia.

Ścisnęła boki konia i wtedy jej uwagę przykuł jakiś szczegół między drzewami. Coś tam błysnęło. Początko­wo zignorowała to, ale znalazłszy się obok Revisa, uświa­domiła sobie, że przed chwilą zauważyła w słońcu lufę strzelby.

- Nigdy nie uda się wam z tym uciec - z przekona­niem twierdził Justin.

Leah nie słyszała prawie nic z tego, co się wokół niej dzieje. Zastanawiała się, czy na skraju lasu jest więcej ukrytych strzelców. I czy są to ludzie Wesleya, który jej o nich nie wspomniał, czy też Revisa?

Wesley wydawał rozkazy, John posłusznie je wykony­wał, Justin się wykłócał, Leah tymczasem usiłowała my­śleć. Dyskretnie wbiła ostrogę w bok klaczy, która zare­agowała szarpnięciem. Leah udawała, że próbuje odzy­skać panowanie nad zwierzęciem, w rzeczywistości jed­nak lustrowała linię drzew. Na twarzach Justina i Wes­leya malowała się troska, Revis bez mrugnięcia śledził ją drapieżnym spojrzeniem. Patrzył jej prosto w oczy.

To jego ludzie, pomyślała Leah. Ustawił ich tam Revis!

- Dobra klacz - powiedziała, klepiąc kark zwierzęcia, i pochyliła się do przodu, by poprawić strzemię. W jed­nym z błyszczących miejsc coś drgnęło.

- Osłaniaj mnie - powiedział Wesley do Revisa, zsia­dając z konia.

Revis skinął głową i wycelował z pistoletu w Justina. Wesley z Budem zaczęli przenosić łup do końskich ju­ków. Abe siedział w siodle z rozbiegany! i oczami.

jest tak samo zdenerwowany, jak ja, pomyślała Leah.

Przeładunek dobiegł końca. Leah wiedziała, że za chwilę wszystko się rozegra.

Revis zsiadł z konia.

- Zabierajmy się stąd - powiedział Wes.

- Chcę sam zajrzeć do wnętrza tego wozu.

- Czy mam rozumieć, że mi nie ufasz?

- Nie ufam nikomu.

Leah odniosła wrażenie, że stanąwszy między wozem i Wesleyem, Revis wykonał jakiś dziwny gest. W tej sa­mej chwili instynktownie podniosła głowę i zauważyła następne błyśniecie.

Nie zastanawiała się dłużej. Wbiła ostrogi w boki kla­czy i ruszyła prosto na Wesleya. Wybuchło kompletne zamieszanie. Wesley odskoczył i runął jak długi w błoto, uderzony zadem klaczy Leah. Huknęły trzy strzały.

Wszystkie trafiły Revisa prosto w pierś.

Bud chwycił wodze konia Leah, która wielkim susem zeskoczyła na ziemię.

- Wesley, nic ci się nie stało?

Z maską na karku wyglądał dość dziwnie.

- Nie. - Popatrzył na Justina, który pochylał się nad Revisem.

Justin pokręcił głową.

Wesley podszedł do Revisa i oparł konającego o kola­no.

- Myślałeś, że masz mnóstwo sprytu - szepnął Revis. - Myślałeś, że ci wierzę. Wiedziałem, że ona chodzi do ciebie. Zwróciła wszystkich przeciwko mnie, nawet mo­ich braci.

Rozkasłał się. Pierś miał umazaną krwią, lejącą się z trzech ran.

- Kto jest Tancerzem? - spytał Wesley. - Zrób choć jeden dobry uczynek w życiu i powiedz, kto to jest.

Revis uśmiechnął się słabo.

- Podejrzewałem, że to właśnie chcesz wiedzieć. - Na chwilę zamknął oczy, potem otworzył je i przesunął spoj­rzeniem po twarzach dookoła. - Macalister - szepnął. - Słyszałeś kiedyś o Devonie Macalisterze?

- Kłamiesz - powiedział Wesley.

Revis chciał się jeszcze odezwać, ale przeszkodził mu kaszel. Po chwili leżał martwy na rękach Wesleya.

Wesley ostrożnie ułożył zabitego na ziemi i wstając, spojrzał na Justina.

- Kłamał - powiedział.

- Tak - przyznał Justin, po czym odwrócił się. Wesley pochwycił spojrzenie Leah i wziąwszy ją za rękę, poprowadził w kierunku drzew.

- A co z tymi ludźmi, którzy strzelali?

- Na pewno już dawno ich tu nie ma. - Stanął przed nią. - Uratowałaś mi życie, te kule były dla mnie. Dzię­kuję ci.

Leah zarumieniła się od tej pochwały.

- Nie jesteś zły, że cię nie usłuchałam?

- Tym razem wyjątkowo nie. Jesteśmy oboje wolni. Możemy wracać do domu.

Odsunąwszy się od niego, Leah ruszyła głębiej w las. Dom oznaczał Sweetbriar, miejsce gdzie być może poszu­kiwano jej za morderstwo i rabunek. Czekała tam na nią farma z okazałą stodołą i walącym się domem, do które­go naprawy Wesley nie mógł się zmusić, wiedząc że ma tam zamieszkać ktoś taki, jak ona. Mówił przecież o tym Travisowi. Na dodatek pełna wdzięku, urocza Kimberly też czekała na nich w tym tak zwanym domu.

- Co cię gnębi? - spytał Wesley, kładąc jej rękę na ramieniu.

- Musimy od razu wracać? Może zostalibyśmy tutaj jeszcze trochę?

- Tylko my dwoje? Bez Buda i Cala? Bez Revisa i Abego? Bez Verity?

- Właśnie. Zostańmy dzień lub dwa. Wiem, że się śpieszysz do powrotu, ale...

- Ale zdecydowanie bardziej mam ochotę zabawić się trochę w lesie, spędzając tam kilka dni z młodą, uroczą żoną. Akurat mam u ciebie wielki dług. Czy naprawdę nie chcesz ode mnie niczego trudniejszego?

Chciała tak wiele, że aż zabrakło jej słów. Nie mogła przecież prosić go o miłość, wiedziała, że musi na nią zapracować. W lesie mogła być sobą, ale kiedy przyjadą do Sweetbriar, będzie musiała żyć z godnością, do jakiej zobowiązuje nazwisko Stanford.

- Nie - odpowiedziała. - Chcę tylko zostać tutaj jesz­cze trochę.

Delikatnym pocałunkiem dał jej do zrozumienia, jak bardzo się cieszy, że może spełnić jej prośbę.

Wiele godzin zajęło uporządkowanie wszystkiego w chacie na zboczu. Kiedy Verity usłyszała o śmierci Revisa, nagle przestała kulić ramiona. Wyprostowana wyszła z chaty razem z Leah i pozwoliła się odprowa­dzić do wozu Justina. Nie wyglądała na przestraszoną obecnością innych ludzi. Cicho poprosiła o pokazanie jej ciała Revisa, a kiedy odsłonięto koc, uśmiechnęła się i stanęła jeszcze prościej. Potem zaczęła opowia­dać Justinowi o jakichś swoich krewnych na Wscho­dzie.

Chatę dokładnie przeszukano i zabrano z niej wszy­stkie rzeczy oprócz worka z jedzeniem.

- Postaraj się odnaleźć właścicieli biżuterii, a żyw­ność rozdaj potrzebującym - polecił Wes Justinowi.

W czasie gdy składali na stos rzeczy do zabrania, Justin chwycił Leah za ramię.

- Czy on jest dla ciebie dobry? Odmieniłaś się.

- O tak, dobry - odparła Leah zaskoczona. - Nie wiem, co nastąpi w Sweetbriar, gdy znowu zobaczy Kimberly, ale...

- Kim? - powiedział Justin, podnosząc głowę. - Wes ci nie powiedział, że kilka dni temu wyszła za mąż za Johna Hammonda?

- Nie - powiedziała Leah, próbując złapać oddech. - Nikt mi tego nie powiedział.

Było już ciemno, kiedy skończono przygotowanie prze­ciążonych wozów do drogi. Leah stała przy Wesleyu i machała im wszystkim na pożegnanie, szczególnie cie­pło myśląc o Johnie. Była bardzo szczęśliwa, kiedy wozy wreszcie zniknęły w ciemności.

- Błyszczą ci oczy. Ktoś musiał ci je roziskrzyć, czy to przypadkiem nie Justin? - spytał Wesley, unosząc brew.

- Nie powiedziałeś mi, że Kimberly wyszła za mąż.

- Pewnie wyleciało mi z głowy. - Wzruszył ramiona­mi. - Chodź na górę, zrobimy zawody, kto się szybciej rozbierze.

- A co dostanę, jeśli wygram? - spytała ze śmiechem.

- Mnie i mojego...

- Rozumiem - powiedziała. - Na co czekamy?

Przez trzy dni praktycznie żyli miłością. Nie prowadzi­li poważnych rozmów, a Leah odpędziła wszystkie myśli o tym, co ją czeka w Sweetbriar.

Chata, przepełniona dotąd nienawiścią i lękiem, roz­brzmiewała teraz śmiechem i docinkami. Leah i Wesley gonili się dookoła, kochali się na stole, pod stołem, a raz nawet trochę na stole, a trochę na krześle.

Rankiem czwartego dnia, Leah obudziła się ze świa­domością, że nadszedł czas powrotu. Przytuliła się do nagiego ciała męża i wyczuła napięcie w jego mięśniach.

- Zacznę pakowanie - powiedziała, ale złapał ją i przyciągnął do siebie, nim zdążyła się odsunąć.

- Nigdy nie miałem milszych dni w życiu, Leah - sze­pnął nad jej wargami. - Cieszyłem się nawet tymi chwi­lami, kiedy był tu Revis, bo i ty tu byłaś.

Wstrzymała dech, modląc się, by powiedział, że ją kocha, ale on przewrócił się na bok i usiadł.

- Niestety, miodowy miesiąc się skończył, musimy wracać. Mam plony do zebrania, zwierzęta do nakarmie­nia, ludzi, którym trzeba dać pracę i...

- I żonę, znaną z rozbojów - powiedziała Leah przy­gnębionym tonem.

- Damy sobie z tym radę - zbagatelizował sprawę. - Tancerz jest ważniejszy.

- Dlaczego oskarżyłeś Revisa o kłamstwo, kiedy podał nazwisko?

Wesley wstał. Sylwetka jego ciała w porannym oświet­leniu prezentowała się wspaniale.

- Devon Macalister jest moim przyjacielem, do tego wypróbowanym. Nie mieści mi się w głowie, że mógłby być hersztem bandy rabusiów. Chociaż - przyznał - Devon ma dostęp do informacji i zna te lasy.

- Do diabła z tym! - ryknął nagle i nastrój gwałtownie mu się zmienił. W oazie miłości zapadło ciężkie milcze­nie.

Leah miała własne powody do zmartwień. Wesleyowi łatwo było zbywać jej lęki, ona tego nie potrafiła. Wciąż widziała nienawiść w oczach kobiety skrzywdzonej przez Revisa. Czy zobaczy tę nienawiść również w oczach innych ludzi?

Zjechali w dolinę, każde z nich pogrążone we włas­nych ponurych myślach.

0x01 graphic

Leah stała na wzgórzu z wodzami w dłoni i spogląda­ła w dół na miejsce, które według słów Wesleya było jej nowym domostwem. Nie dorównywało wielkością plan­tacji Stanfordów, ale było rozległe, składało się z wielu akrów pól, dwóch stodół, trzech szop i domu z bali, zbu­dowanego w kształcie litery L.

- Źródło jest niedaleko od domu - mówił Wesley -a w tym tygodniu założę ci ogródek warzywny. - Przerwał na chwilę. - Podoba ci się, Leah? - spytał cicho. - Nie jest to dom, jaki sprezentował narzeczonej Travis, ale wkrótce go rozbuduję. Obiecuję ci.

Leah obróciła się do niego z uśmiechem.

- Jest o wiele lepiej, niż się spodziewałam. Bardzo mi się podoba.

- Prosiłem Justina i Olivera, żeby trochę go naprawi­li.

Uciekła ze spojrzeniem. Nie chciała, żeby pojął, jak trudno jej zapomnieć, co powiedział o tym domu. Kiedyś nie mógł znieść myśli że będzie w nim musiał spać, bo to ona miała z nim dzielić wspólny dach, a nie Kim.

Wsiedli na konie, a kiedy wjechali na grunty Wesa, wybiegły im na powitanie trzy psy. Oliver Stark wyszedł ze stodoły z zakasanymi rękawami.

- Cieszę się, że jesteście! Właśnie klacz się źrebi. Znacie się na koniach?

Wes zeskoczył na ziemię i po kilku sekundach podążał za Oliverem.

- Dom jest twój, Leah - zawołał przez ramię.

Pozostała w siodle i przez chwilę przyglądała się bu­dynkowi, ozdobionemu obszernym gankiem z kolumien­kami- Był jej. Miała swój dom i swojego męża. Wiele miesięcy temu, jeszcze w Wirginii, wyobrażała sobie tę chwilę- Wierzyła, że Wes będzie w niej zakochany, ocza­mi duszy widziała, jak przenosi ją przez próg, a potem żyją ze sobą jak uosobienie małżeńskiego szczęścia.

W rzeczywistości jednak będzie musiała przekroczyć próg sama, Wes, być może, wciąż kochał Kimberly, a nie żonę, ją zaś powszechnie uważano za złodziejkę.

- Dzień dobry

- Dzień dobry.

Leah rzuciła okiem najpierw w jedną stronę, potem w drugą i zobaczyła bliźniaków: dwóch identycznych, dużych, silnych chłopaków, mniej więcej siedemnasto­letnich. Mieli ładne twarze, śniadą skórę i lśniące nie­bieskie oczy.

- Jestem Slade - powiedział pierwszy z iskrzącymi się oczami.

- A ja jestem Cord Macalister. Witaj.

- Pracujemy dla Wesa. Dbamy o to, żeby wszystko tu się kręciło, choć prawdę mówiąc, lepiej nam to idzie, kiedy Wesa nie ma na miejscu - oświadczył Slade.

- Wes ma okropny zwyczaj wchodzenia nam w para­dę. Chcesz obejrzeć dom?

- Albo ziemię? Albo miasto? Sweetbriar nie jest du­że, ale tylko to możemy ci zaproponować.

- Pomogę ci zsiąść.

- Ja też pomogę.

- Chwileczkę! - powiedziała Leah ze śmiechem. - Za bardzo się śpieszycie, jak na mój gust. Tak chcę zsiąść, i tak, chcę obejrzeć dom, ale nie, dziękuję za oglądanie miasta. W każdym razie nie dziś.

Cord obszedł konia, żeby stanąć przy bracie. Teraz byli nie do rozróżnienia.

- Proszę pozwolić - powiedział Slade, wyciągając ra­miona.

- Mnie również proszę pozwolić - dodał Cord.

Ten nastrój był zaraźliwy, więc przyjęła ich pomoc. Poradzili sobie z takim wdziękiem, jakby często zdarzało im się razem usługiwać damom.

- Cała przyjemność po naszej stronie - powiedział Cord. A może Slade?

- W każdym razie staraliśmy się ze wszystkich sił. Justin mnóstwo nam o tobie opowiedział, więc chcieli­śmy, żeby dom wyglądał jak najładniej.

- Bud i Cal też mieli co nieco do powiedzenia.

- Poznaliście ich? Czy są bezpieczni? - spytała Leah.

- Bezpieczni? - prychnął Slade. - Wystarczająco. Choć początkowo omal nie wypuściliśmy ich na pastwi­sko, bo wzięliśmy ich za dwa buhaje.

Znów się roześmiała, a potem ruszyła ku otwartym drzwiom domu.

- Poczekaj, przecież pannę młodą trzeba przenieść przez próg, prawda? - odezwał się Slade.

- Ale to należy do mężów - rozległ się dźwięczny głos za ich plecami.

Wszyscy się odwrócili i zobaczyli Wesleya.

- Chyba nie zamierzaliście nosić mojej żony?

- Nie, proszę pana - odparli chórem, zdziwieni. - Na­wet nam to przez myśl nie przeszło.

Śmiejąc się i kręcąc głową, Wes podszedł kilka kro­ków.

- Zmykajcie stąd i do roboty. I przestańcie flirtować z moją żoną - wykrzyknął, a młodzieńcy prysnęli w jed­nej chwili, żegnając Leah porozumiewawczymi mrugnię­ciami.

- Mili chłopcy - powiedziała Leah.

- Fuj! - parsknął Wes. - Wszystkie kobiety w mieście kochają ich i rozpaskudzają. Ich ojciec i ja jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy narzucają im jakąś dyscyplinę. Nosić mi żonę, też coś! - Nachylił się i wziął ją na ręce. - Wiesz, skąd pochodzi ten zwyczaj, prawda? Rzymianie porywali kobiety i musieli przemocą zanosić je do swoich domów. Czy ty też jesteś oporną żoną, Leah? Czy dziś wieczorem będę musiał siłą wciągać cię do łoża?

potraktowała to poważnie.

- Obawiam się, że nie. Kiedy przychodzi do... tego, nie jestem, zdaje się, zbyt oporna.

Zachichotał, po czym pocałował ją, długo i namiętnie, a potem wniósł do domu. Wciąż trzymając ją w ramio­nach wyraźnie oczekiwał jakiejś reakcji.

Dom bardzo się Leah podobał. Był duży, miał proste, zwyczajne umeblowanie, szklane okna, wielki kamienny kominek, korytarz biegnący w lewą stronę. Niedaleko kominka zobaczyła swoje śliczne krosna.

- Sypialnie? - spytała, wykonując głową gest w kie­runku korytarza.

- Z wielkim łożem i piernatem. Na tym pokoju nie oszczędzałem.

Uśmiechnęła się do niego.

- Ładnie tu. Bardzo mi się podoba.

- Nie jesteś rozczarowana, że nie jest tak, jak u Travisa?

- Nie - odparła szczerze. - Urodziłam się na bagnach i ten dom odpowiada mi bardziej niż dwór Regan.

- Hm - powiedział, marszcząc brwi. - Nie jestem pe­wien, czy podoba mi się porównanie tego domu do bagna.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, pocałował ją jeszcze raz i postawił na podłodze.

- Muszę zobaczyć, co ze źrebakiem. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, powiedz Oliverowi, albo, gdybyś musiała, idź do bliźniaków. Będę musiał im podwoić ilość pracy, żeby trzymać ich z dala od ciebie. Kłopot Polega na tym, że jeden udaje drugiego i nigdy nie wiem, który pracuje, a który nie. Na razie, Leah.

Z tymi słowami wyszedł.

Rozejrzawszy się po swoim królestwie, Leah uznała, ze wszystko jakoś się ułoży. Będzie dobrą żoną, więc Wesley ją pokocha, Kimberly nie będzie miała na niego wpływu i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.

Z uśmiechem na twarzy zaczęła się krzątać, żeby dom nabrał jej własnego charakteru. Był większy i dużo czystszy niż ten, w którym wychowała się wraz z rodzeństwem.

W sypialni stały kufry ze strojami, podarowanymi jej przez Nicole. Wyciągając jedwabną suknię lawendowej barwy, poczuła na delikatnej tkaninie, jak chropowate ma dłonie.

- Trzeba zacząć od najważniejszego - powiedziała do siebie. - Przyjdzie czas na sprzątanie i gotowanie, ale przede wszystkim Wesley musi mieć w domu uśmiech­niętą żonę o gładkiej, pachnącej skórze. - W kuchni za­częła szukać składników na kremy i odżywki, by je przy­gotować według receptur Regan i Nicole.

Dużo, dużo później jej włosy i ciało były wreszcie w dużo lepszym stanie. Ustąpiła szorstkość i zaczerwie­nienie dłoni, włosy połyskiwały i falując, swobodnie opadały na ramiona, gdy Leah suszyła je przed komin­kiem. Słońce powoli zachodziło, jedzenie jeszcze nie było gotowe, miała jednak nadzieję, że Wesley nie bę­dzie zły. Chcąc wprowadzić go w dobry nastrój, włożyła na gołe ciało półprzezroczysty szlafroczek.

Kiedy Wesley wszedł, zatrzymał się w progu z kapelu­szem w dłoni i wlepił w nią spojrzenie. Światło ognia sprawiło, że Leah wyglądała, jakby swe piękne ciało przysłoniła delikatnym strojem wróżki.

Wes nawet nie zauważył, że kapelusz wypadł mu z rę­ki. Podszedł do niej i wziął ją w objęcia. Gęste włosy żony spływały mu po ramionach.

- Nic nie ugotowałam - wyszeptała, mając tuż przy wargach jego usta.

- A ja nie zamierzam się myć - odparł. - Jeśli przy­mkniesz na to oko, to i ja ci wybaczę.

Pocałował ją i przyciągnął do siebie, jakby głód, który musiał odczuwać, nie miał nic wspólnego z jedzeniem.

Leah przywarła do niego. Pracował w polu, więc ubra­nie miał przesiąknięte potem, a wilgotne, kręcące się włosy opadały mu na kark. Wsunęła w nie palce i nawi­jała na nie poszczególne kędziorki.

Wesley pocałował ją w szyję, a dłońmi gładził ramio-Bliskość ognia sprawiała, że ciało Leah się rozgrzało, Wesley miał wrażenie że słyszy syk parujących w zetk­nięciu z nim kropel potu.

Chwycił ją w ramiona, zaniósł do sypialni i ostrożnie opuścił ją na łoże.

- Zdejmij to - polecił cichym, chrapliwym szeptem, stając tuż przed nią.

Gasnące słońce przenikało przez szybę, wypełniając pokój złocistą mgiełką. Leah uklękła na łożu, zapadając się w miękki piernat. Powoli rozwiązała drobne jedwab­ne kokardki, które ściągały obie poły szlafroczka. Potem spojrzała mu w oczy i niespiesznym ruchem zsunęła je­dwab z ramion w ten sposób, że zasłoniła nim większą część ciała. Przez chwilę trzymała szlafroczek przed sobą, odgradzając się od Wesleya.

- A teraz ty - powiedziała, bawiąc się jedwabiem.

Z szelmowskim uśmiechem Wesley pozbył się ubra­nia, ciskając sztukę po sztuce w kąt pokoju; nagi, skoczył na nią.

Leah, nie spodziewając się takiego wybuchu tempera­mentu, pisnęła i przeturlała się na bok. Wesleyowi wpadł w ręce tylko jedwabny szlafroczek.

- Piękny drobiazg - powiedział, wyciągając go spod siebie i odrzucając na podłogę. - Chodź tu - nakazał.

Leah pozostała przy ścianie z wstydliwie skrzyżowa­nymi ramionami, toteż większość jej ciała nadal była zakryta.

- Nie - powiedziała gładko. - Pracowałam cały dzień, żeby ładnie pachnieć, a ty teraz chcesz, żebym przewra­cała się w łóżku ze spoconym, nie umytym mężczyzną. Damy nie...

Chwycił ją za kostkę, wciągnął głębiej do łoża i zaczął wlec w swoim kierunku.

- Musimy trochę popracować, żebyś nie pachniała aż tak ładnie. - Z tymi słowami wgniótł ją w puchowy mate­rac. Ocierając się, rozsmarowywał na niej swój pot.

- Wesley! - jęknęła Leah. Wiedziała, że nie ma na świecie niczego, co sprawiałoby jej większą przyjemność niż dotyk tego mężczyzny. - Wesley... - powtórzyła z za­mkniętymi oczami.

Uśmiechnął się do niej i zaczął ją pieścić. Obcałował szyję, muskał wargami piersi, przesunął się na brzuch, językiem okrążając pępek, a jednocześnie wielkimi dłońmi ugniatał mięśnie na jej biodrach. Potem rozchy­lił jej uda i głaskał pachwiny. Za dłońmi tym samym szlakiem podążały wargi. Ruszył w dół, dotarł do stóp i językiem pieścił poduszeczki dużych palców.

Zanim wrócił wyżej, pragnienie wyrwało z Leah głoś­ny krzyk. Wes zatrzymał się na chwilę przy jej wargach.

- Czy odpowiedź nadal brzmi „nie"?

- Nie - szepnęła i raptem otworzyła oczy. - To znaczy tak. Och, Wesley - westchnęła i przyciągnęła go bliżej, ocierając się o jego nogi.

Kochał się z nią tak czule, że była bliska obłędu, gdy w końcu wciągnął ją na siebie i mocnymi pchnięciami doprowadził ich oboje do szczytu rozkoszy.

Leżeli spleceni ze sobą, ciała mieli wilgotne i lepkie od potu.

- Czy zamierzasz mnie nakarmić? - szepnął jej Wes przez ramię.

Leah pchnęła go ze śmiechem.

- Rozumiem, że miodowy miesiąc się skończył. Ale najpierw mycie.

Wesley zsunął się z niej i pociągnął nosem.

- Tak, powinnaś się umyć. Pachniesz, jakbyś spędziła cały dzień na polu.

- Och, ty! - wykrzyknęła i zaczęła go okładać pięścia­mi.

- Uwielbiam, kiedy tak się nade mną kołyszesz. A te­raz przestań mnie uwodzić i postaraj się, żebym mógł coś zjeść.

- A jeśli nie? - drażniła się.

- Skorzystam z tego, że masz gołe pośladki i dam ci klapsa. - Groźba straciła jednak moc, bo zaczął ją cało­wać, a ona przytuliła się do niego.


Przerwało im głośne pukanie.

- Jak myślisz, kto to?

- Prawdopodobnie Bud i Cal. Zdaje się, że obiecałaś dla nich gotować.

- Kiedy? Ach, rzeczywiście, wtedy gdy mieli mnie zabrać z powrotem do chaty Revisa. Ale na dziś wieczór nic nie ugotowałam.

Wesley usiadł na brzegu łóżka.

- Jeśli wyjaśnisz im, że przez cały dzień robiłaś się na bóstwo, żeby mnie uwieść, to jestem pewien, że zrozu­mieją.

- Mogę im powiedzieć, że wywaliłam cały obiad na twój łeb. To zrozumieją znacznie łatwiej.

pukanie rozległo się ponownie.

- Proszę, zaraz się ubiorę - zawołał Wes, wciągając spodnie. - Możesz usmażyć pół świniaka, na pewno wy­starczy. Wiesz, lubię kochać się z tobą w łóżku. - Wyszedł z pokoju, a chwilę później Leah usłyszała, jak rozmawia z Budem i Calem.

Pośpiesznie się ubrała, odgarnęła włosy z twarzy i przyłączyła się do nich. Wielkoludów najwyraźniej tak ucieszył jej widok, że brak jedzenia nie wzbudził szcze­gólnych protestów.

Wzięła się do smażenia szynki i ziemniaków, zagoto­wała wodę na kukurydzę i zaczęła ugniatać ciasto na chleb, jednocześnie biorąc udział w ich rozmowie. Bud i Cal bez pośpiechu opowiadali o swojej farmie, o zwie­rzętach, które zamierzają kupić, i o tym, jak ma wyglą­dać dom, kiedy go zbudują.

- Może powinniście zbudować dwa domy - podsunęła Leah. - Przydadzą się wam, gdy się pożenicie.

Bud i Cal wymienili spojrzenia.

- Żaden z nas nie znajdzie kobiety. One się boją.

- Ja nie - sprzeciwiła się Leah, kładąc ręce na ramio­nach obu braci. - Założę się, że w Sweetbriar jest pełno kobiet, którym się spodobacie.

- Jeśli Abe może, to i wy też - powiedział Wesley z ustami pełnymi kukurydzy.

Bud i Cal powoli ozdobili twarze szerokimi uśmiechami.

- Co słychać u mojego brata? - spytała Leah, nakłada­jąc im jedzenie na talerze.

- Zapomniałem, że tak ciężko „pracowałaś" przez ca­ły dzień - powiedział Wesley, posyłając jej rozbawione spojrzenie. - Nie słyszałaś przez to nowiny.

- To może teraz ktoś zechce mi powiedzieć?

- Miej ten honor, Bud - łaskawie zezwolił Wes, ledwie powstrzymując śmiech.

- Abe się zakochał - cicho wyjaśnił Bud, mimo iż skupiał uwagę na talerzu.

Leah usiadła z wrażenia.

- Czy to prawda? - spytała Wesa.

- Tak wszyscy mówią. Rzucił okiem na niejaką Caroline Tucker i zakochał się od pierwszego wejrzenia. Dwa dni później poprosił ją o rękę.

- Poprosił o rękę? Czy na pewno mówisz o moim bra­cie Abem? Nie mylisz się? Abe przez całe życie kochał tylko siebie.

- A teraz kocha Carołine. Podaj mi ziemniaki, Cal

- powiedział Wes. - Nie wiecie nawet chłopcy, ile macie szczęścia, że dostaliście cokolwiek do jedzenia.

- Co jeszcze chowacie w zanadrzu? - spytała Leah.

- Czegoś mi nie powiedzieliście. Jak wygląda Caroline Tucker?

Wes omal się nie udławił kawałkiem szynki.

- Opisz ją, Bud.

- Mniej więcej tak jak ja - wyjaśnił olbrzym. Leah próbowała strawić tę informację.

- Chcesz powiedzieć, że mój brat zakochał się w ko­biecie waszych rozmiarów? - spytała z niedowierza­niem.

- Jest niższa - poprawił ją Cal.

- Wesley! - groźnie powiedziała Leah.

- Mnie przy tym nie było, ale Oliver opowiadał, że twój brat przyjechał do miasta, raz spojrzał na... no, na bardzo dużą pannę Tucker i natychmiast się zakochał. Powiedział o niej Oliverowi, że chyba nigdy nie bywa głodna, i że to mu się podoba. Łaził za nią po mieście, dopóki nie zaprosiła go na obiad u rodziców. W czasie posiłku w pewnej chwili wstał i poprosił o rękę Caroline. Powiedział jej rodzicom, że był złodziejem i narobił dużo zła w życiu, ale przy pomocy ich córki chce się stać nowym człowiekiem.

- Niesamowite! - zdołała wybąkać Leah, całkowicie oszołomiona nowiną.

Skończyli posiłek, Wes wyjął z kredensu fajki, wziął jedną, a dwie podał Budowi i Calowi.

Leah sprzątnęła ze stołu. Pomyślała, że to bardzo przyjemna chwila. Wciąż była rozpalona po miłosnych igraszkach z Wesleyem, a wokół siedzieli ludzie, których darzyła sympatią. Po wyjściu olbrzymów Leah i Wes umyli się wzajemnie, stojąc w dwóch cebrzykach, napeł­nionych gorącą wodą, i skończyli dzień, kochając się na podłodze przed kominkiem. Poszedłszy do łóżka, wtulili się w siebie i zasnęli.

0x01 graphic

Następnego ranka wstali na długo przed świtem. Leah zaczęła codzienne gospodarskie czynności i pierwszy raz dokładnie rozejrzała się po nowym otoczeniu.

Zwierząt na farmie było co niemiara. Pod gankiem mieszkało stadko gęsi, które atakowały z sykiem wszy­stkich przechodzących. Po podwórzu dreptało trzydzie­ści kaczek. Za domem znajdował się nowo zbudowany, ogrodzony kurnik, do którego Leah poszła z fartuchem pełnym mielonego ziarna. Z lewej strony słyszała pochrząkiwanie świń, a za nią beczały owce.

- Wełna - powiedziała z uśmiechem. Będzie miała wełnę do tkania na jej drogocennym krośnie.

Wciąż uśmiechnięta, wyszła z kurnika, ale wkrótce jej uśmiech znikł bez śladu. Zbliżał się do niej Wesley, trzymając w ramionach nikogo innego, jak tylko panią Kimberly Hammond.

- Myślę, że zemdlała - powiedział Wesley.

- Prosiłeś ją o to?

- Leah - ostrzegł Wes. - Biorę ją do domu. Ona może potrzebować pomocy.

- W to nie wątpię - mruknęła pod nosem, ale ruszyła za nim.

- Połóż ją na łóżku - zarządziła. - Możesz już wracać do pracy. Ja się nią zajmę.

- Zawsze śmiertelnie mnie tym straszy - powiedział Wes, marszcząc czoło. - Sądzisz, że powinienem sprowa­dzić lekarza?

- Nic jej nie będzie, a teraz proszę cię, idź już. Wesley z niechęcią usłuchał.

- Wyszedł - powiedziała Leah. - Możesz otworzy oczy.

Kim usiadła z uśmieszkiem pełnym satysfakcji.

- Ojej! Prawdziwy piernat. A ty ślicznie wyglądasz Leah. - Twarz jej się odmieniła. - Ja już nie mam czasu żeby ładnie wyglądać. Popatrz tylko na moje włosy. Matowe, jakbym wsadziła w błoto.

- Czego chcesz, Kimberly? - spytała obojętnie Leah. - Co chciałaś wymóc na Wesleyu tym omdleniem?

Spojrzała na Leah smutnymi oczami.

- Wcale nie chciałam mdleć, ale Wesley zawsze tak to lubił. John nienawidzi, kiedy to robię. Mówi mi wtedy takie straszne rzeczy, że prawie przestałam.

- Punkt dla Johna - mruknęła Leah.


- Ale Wesley uwielbia omdlewające kobiety. Mdlejesz dla niego?

- Nie, Kimberly - cierpliwie odparła Leah. - Napraw­dę mam dużo pracy. Muszę przygotować śniadanie i...

Kim ukryła nagle twarz w dłoniach i zaczęła płakać.

- Och, Leah - zawodziła. - Nawet się nie cieszysz, że mnie widzisz. Po tym jak zrujnowałaś mi całe życie, myślałam, że zachowasz dla mnie choć odrobinę sympa­tii. Wyszłam za mąż, a ty nawet mnie o to nie spytałaś, a przecież jesteś najlepszą przyjaciółką, jaka kiedykol­wiek miałam.

Leah usiadła na łóżku i zalana falą wyrzutów sumie­nia, przytuliła Kim.

- Jak było na ślubie?

Kim zaczęła pociągać nosem.

- Wprost potwornie! Okropnie, potwornie, strasznie, nie inaczej. Był tylko taki stary chudzielec z żoną, który nazywa się Lester, i John ze mną. Nikt więcej nie przy­szedł zobaczyć mojej ślicznej sukni, nawet nikt nie życzył nam szczęścia.

Spojrzała na Leah.

- Tę suknię włożyłabym na ślub z Wesleyem, gdybyś mi go nie odebrała. Och, Leah, ciągle nie rozumiem, dlaczego to zrobiłaś. Wesley był wszystkim, co miałam, poza Stevenem, który zresztą nigdy mnie nie lubił.

- Kimberly - zaczęła Leah, ale nie wiedziała, co ma powiedzieć.

Kim zlazła z łóżka i stanęła przy niej.

- Popatrz na tę okropną sukienkę. Jest brązowa! Czy kiedykolwiek przedtem widziałaś mnie w brązach? Po­dobno ten kolor najlepiej się nadaje do wszystkiego, co John każe mi robić w domu. A popatrz na moje ręce! Czerwone i wyschnięte! Och, jak żałuję, że mi odebrałaś Wesleya.

- Gdybyś wyszła za mąż za Wesleya, też musiałabyś Pracować. Ja nie mam służących i właśnie w tej chwili będę gotować. - Wyminęła Kim i opuściwszy sypialnię, Przeszła do kominka.

Kim podążyła za nią.

- Ale Wesley przynajmniej nie kazałby mi robić tych wszystkich rzeczy w nocy, które każe mi John.

Leah rzuciła jej przelotne spojrzenie.

- Wszyscy mężczyźni oczekują od żon spełniania „noc­nych obowiązków", i Wesley nie jest wyjątkiem.

- Ale czy jest taki... gwałtowny?

- Tak! Siadaj tutaj i obieraj ziemniaki.

- Mogę to zrobić - powiedziała Kim radośnie, biorąc od Leah bulwę i przysuwając sobie krzesło. - Jesteś na mnie zła? - spytała po chwili.

- Co cię to obchodzi? - burknęła, ale zaraz tego poża­łowała. - Kim, usiłuję być cierpliwa. Współczuję ci, że Wes wolał ożenić się ze mną. Jeśli dobrze pamiętasz, to nie chciałam nikomu robić kłopotów. Wesley sam posta­nowił, że zostajemy razem, więc może powinnaś mieć pretensje do niego?

- Ech, mężczyźni - powiedziała Kim, obierając zie­mniaka. - Spodobałaś się Wesleyowi, bo byłaś taka pod­niecająca. Wokół ciebie działy się najróżniejsze rzeczy. Jestem pewna, że Steven utonął, bo popisywał się przed tobą, potem zakochał się w tobie Justin, i w końcu Wes­ley uznał, że jesteś bardziej interesująca niż ja. Rzeczy­wiście jesteś, Leah. Ja mogę zainteresować tylko tym, że mdleję, a i tego mój mąż nie lubi. Rozumiesz więc, że to wszystko stało się przez ciebie. Masz zamiar zatrzymać Wesleya, czy też któregoś dnia dostanę go z powrotem?

- Kimberly - wycedziła Leah. - Mówisz o rozbiciu dwóch małżeństw. Tego nie robi się tak łatwo.

- No, nie wiem. Przyjaciel Wesleya, Clay, był najpierw żonaty z Nicole, potem z kimś innym, a potem znowu z Nicole. Ja naprawdę nie przepadam za Johnem.

- Więc dlaczego zostałaś jego żoną? Kim przerwała pracę.

- Sama się dziwię, ale kiedy Wesley wybrał ciebie zamiast mnie, poczułam się tak, jakbym nagle straciła całą urodę. To głupie, ale wydawało mi się, że jestem brzydka. Kiedy John poprosił mnie o rękę, znów uwierzyłam, że jednak jestem ładna, i zgodziłam się. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że mężczyźni tak bardzo

mogą się różnić. Wesley był dla mnie bardzo miły.

- A John nie jest, bo każe ci pracować i robić te rzeczy w łóżku? - Leah kończyła już przygotowywać po­siłek, a Kim wciąż walczyła z jednym ziemniakiem.

- Mniej więcej - powiedziała Kim, ale zanim zdążyła przejść do szczegółów, gęsi wypadły spod ganku. Po chwili drzwi się otworzyły i wszedł Wesley, a za nim Oliver i bliźniacy Macalistera.

- Zapomniałem ci powiedzieć, że pracownicy jedzą z nami, bo włożyli już w tę farmę ładne parę godzin pracy.

Leah tylko pokręciła głową i zaczęła dorzucać do ko­ciołka szynkę i jaja.

Kimberly zachowywała się tak, jakby wszyscy męż­czyźni przyszli ją obejrzeć. Stroiła piórka przed flirtują­cymi bliźniakami i słodko utyskiwała przed Oliverem na jego brata Justina, który nie traktował jej dobrze.

- Och, jak było przyjemnie - wydała z siebie pomruk, kiedy znowu została sama z Leah. - U mnie w domu nigdy tak nie bywa. Wiesz, Leah, Johna dzisiaj nie ma przez cały dzień. Czy mogę u ciebie posiedzieć? Pomogę ci w czym zechcesz, a potem może zrobisz coś z moimi włosami, żeby były takie ładne i lśniące, jak twoje.

Leah wiedziała, że Kim będzie jej na okrągło prze­szkadzać, ale nie miała serca odmówić tej prośbie.

- Możesz zostać - powiedziała i została nagrodzona objęciem za szyję.

- Bardzo ci dziękuję, Leah. Jak to dobrze mieć przy­jaciółkę.

Spędziły razem cały dzień. Kim nieustannie szczebio­tała o dawnych tańcach i znajomościach z przystojnymi Mężczyznami, a równocześnie w żółwim tempie wykony-wała prace, które wynajdywała dla niej Leah. Nie skar­ała się już na odebranie jej Wesleya, nie wspominała też o Johnie.

Ku zdziwieniu Leah, Kim okazała się całkiem dobrą towarzyszką. Pracowała wolno, ale kiedy zrozumiała jut o co chodzi, starała się. Po południu obie zaśmiewały się do rozpuku, gdy Leah myła gęste jasne włosy Kim.

Wieczorem Kim zbierała się do odejścia ze łzami w oczach.

- Żadna inna kobieta nie okazała mi nigdy tyle sym­patii - chlipała cichutko. - Wszystkie są jak Regan, za­wsze nieuprzejme i odnoszą się do mnie okropnie.

Leah w milczeniu przyjęła komplement, nie próbowa­ła jednak wyjaśnić, dlaczego inne kobiety tak bardzo nie lubią Kim. Może po prostu traktowała je tak, jakby nie istniały, albo w ogóle nie powinny istnieć.

- Przyjdź jeszcze, jeśli będziesz miała ochotę - powie­działa jej na odchodnym, całkiem szczerze. - Bardzo mi było miło.

Podczas kolacji Wes spokojnie ogłosił, że następnego dnia zabiera Leah, Buda i Cala do Sweetbriar.

Na trzech twarzach jednocześnie zagościł wyraz lęku.

- To tylko ciche, małe miasteczko - powiedział Wes z lekkim zniecierpliwieniem. - Nikt wam krzywdy nie zrobi. Poza tym, co opowiedział Abe, ludzie nic nie wiedzą o zdarzeniu w górach. Justin, Oliver i John nie puścili pary z ust, więc wszyscy jesteście bezpieczni.

- Co z kobietą, którą postrzelił Revis? - spytała Leah cicho. - On przecież głośno powiedział, jak się nazywam i gdzie mieszkam. Miałam tu jeden dzień bez kłopotów, ale to nie potrwa długo, jeśli pojadę do miasta.

- To bzdura, Leah! - wybuchnął Wes i zacisnął zęby. - A co z wami dwoma?

Bud spojrzał na Cala.

- Zostaniemy z Leah - powiedział cicho Cal.

- Niech was wszyscy diabli! - ryknął Wes, zrywając się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. - Nie będę miesz­kał z bandą tchórzy. Rano pojedziecie ze mną, choćbym miał was zawlec na linach.

Wizja Wesa, ciągnącego na linie olbrzymów, jakoś nikogo nie rozśmieszyła, ale wszyscy troje, Bud, Cal i Leah, wbili wzrok w kubki z kawą i skinęli głową.

- Tak już lepiej - uznał Wes. - Muszę zajrzeć do krów. - Wyszedł na dwór, nadal wściekły.

- Nie lubiliśmy Revisa - powiedział Cal - ale lubi­liśmy być z dala od ludzi. Wszyscy się nas boją.

Leah nie chciała nawet myśleć o tym, co groziło im następnego dnia. Wesley mógł wdać się w sprzeczkę z Devonem Macalisterem, który według Revisa był Tan­cerzem. Buda i Cala ludzie mogli wyśmiać i urazić, a co do niej samej... Nie, to było zbyt straszne!

podniosła głowę i spojrzała na braci. Przywykła wi­dzieć ich z obnażonymi torsami, ubranych w owcze skó­ry, ale może gdyby zmienili strój, ludzie nie śmialiby się z nich tak bardzo.

- Czy wy macie jakieś koszule?

- Koszule na nas nie pasują - odpowiedział Bud.

- No, jasne - przyznała Leah i rozejrzała się, co ma jeszcze do zrobienia w kuchni. - Jeśli pomożecie mi dziś wieczorem, uszyję wam obu koszule. Może uda mi się zdążyć do jutrzejszego ranka.

Młodzi ludzie powoli zaczęli pojmować, co Leah ma zamiar zrobić. Oczy im rozbłysły.

- Uda się wam pozmywać tak, żeby nie potłuc talerzy? Bud spojrzał na nią z oburzeniem.

- Składaliśmy rudzikom złamane nogi, to i z talerza­mi damy sobie radę.

Kiedy Wesley wrócił, zastał Buda i Cała przy różnych kobiecych obowiązkach, tymczasem Leah cięła olbrzy­mie płachty niebieskiej bawełny. Wiedział, że coś musia­ło tu zajść, więc z uśmiechem zapytał, czy może pomóc.

Leah poszła do łóżka dopiero o trzeciej nad ranem. Koszule były gotowe, z wyjątkiem dziurek na guziki, ale uznała, że na to Bud i Cal mogą jeden dzień poczekać. Zmęczona wczołgała się do łóżka obok Wesleya i sennie Przysunęła się do niego.

- Wszystko gotowe? Ziewając skinęła głową.

- Mam nadzieję, że następnym razem adoptujesz kogoś mniejszego. Codziennie będę musiał pracować trzy godziny dłużej, żeby nakarmić tych dwóch. A w ogóle, to może dałabyś spokój włóczęgom i zajęła się bezdomnymi kotami?

Ale Leah nie słuchała go, ponieważ już zasnęła. Z uśmiechem przyciągnął ją do siebie i też usnął.

Dla Leah dzień zaczął się zdecydowanie za wcześnie. Ze zdenerwowania wbiła jajko prosto do ognia, zapomi­nając o kociołku. Buda i Cala, którzy przyszli na śniada­nie, również dręczył niepokój. Zjedli tylko po cztery kawałki wieprzowiny, sześć jaj, pół bochenka chleba, trzy jabłka i jedną kuropatwę na spółkę. Tyle co nic.

- Mam nadzieję, że żaden z was nie umrze dzisiaj z głodu - powiedział Wesley, gdy Leah zebrała naczynia ze stołu, ale nikt mu nie odpowiedział. Oliver, Cord i Slade przyszli do pracy, a Wesley zapakował żywność na południowy posiłek. Chciał spędzić w Sweetbriar cały dzień i pokazać wszystkim trojgu, że nie jest tam tak źle, jak im się zdaje.

Podczas jazdy do miasta, Leah i Wes zajęli miejsca na koźle, natomiast Bud i Cal siedzieli sztywno z tyłu i spo­glądali ponurym wzrokiem.

Sweetbriar nie było duże: nieliczne domy, stajnia prowadząca wynajem koni, skład z artykułami mieszany­mi, skład z ubraniami dla pań, kuźnia, i jeszcze kilka sklepików. Nic nie wyglądało szczególnie groźnie, ale oczy wszystkich przechodniów kierowały się na przyby­szy.

- Przyglądają się nam - szepnęła Leah.

- To oczywiste - burknął Wes. - Nigdy przedtem cię nie widzieli.

Kiedy zeszli z wozu, zbliżyła się do nich kobieta po pięćdziesiątce i Leah gwałtownie się cofnęła, ale Wesley z powrotem wypchnął ją do przodu.

- Pani jest pewnie Leah Stanford - powiedziała ko­bieta z uśmiechem. - Dużo o pani słyszałam od Abego.

- Od Abego? - powtórzyła Leah z niemądrą miną.

- Jestem Wilma Tucker. Moja córka Caroline zaręczyła się z Pani bratem. Będziemy więc rodziną a na ślub ma przyjechać mój syn Jessie. Jest teraz senatorem podkreśliła z dumą. - Floyd i ja jesteśmy bardzo dum­ni z Abego. A pani wcale go nie przypomina.

Leah uśmiechnęła się i w tej samej chwili poczuła się swobodniej.

- Dosyć dawno nie widziałam brata, ale Wes opowia­dał mi, że ma być ślub. Pozwoli pani, że przedstawię nioich przyjaciół?

Bud i Cal wciąż jeszcze siedzieli z tyłu wozu. Leah nakazała im groźnym spojrzeniem, żeby się podnieśli.

- Mój Boże - powiedziała Wilma, podnosząc wzrok. - Jacy sympatyczni i jacy duzi.

- To są Bud i Cal... - Leah nie miała pojęcia, jak brzmi ich nazwisko, ale zobaczyła, że obaj odwzajemniają uśmiech Wilmy. Wyraźnie spodobała im się ta kobieta, która wcale ich się nie bała.

- ...Haran, proszę pani - powiedział Cal cicho.

- Ach, tak. To wy kupiliście ziemię w sąsiedztwie Wesleya. Abe mówił... O, jest i moja córka.

Leah była zadowolona, że przygotowano ją na widok Caroline Tucker. Dziewczyna sprawiała wrażenie dwu­krotnie szerszej niż wyższej i miała miłą, piegowatą twarz. Może niektórych szokowała wyglądem, ale Leah natychmiast ją polubiła.

- Ty jesteś Leah - powiedziała Caroline, wyciągając do niej tłustą, małą dłoń. - Abe nazwał cię najpiękniej­szą kobietą świata.

- Naprawdę? - Leah poczuła autentyczną przyjemność.

- Mieliśmy się tu dzisiaj spotkać, ale nigdzie go nie widzę.

Leah drgnęła, uświadomiła sobie bowiem, że oczami wyobraźni widzi Caroline z chudym, kościstym Abem w łóżku. Miała nadzieję, że Caroline nie będzie próbo­wała wspinać się na niego. Wyprostowała się.

- Od naszego przyjazdu jeszcze go nie widziałam.

- Ja go widziałem przed chwilą - powiedział Wes. - Wchodził do tego białego domu na krańcu miasta.

- Tam mieszka Lincoln Stark! - powiedziała rozeźlona Caroline, tupiąc zaskakująco małą stopą. - Abe znowu uprawia hazard. A obiecywał, że nie będzie. Och, mamo!

Zanim Wilma zdołała rzucić choć słowo ostrzeżenia, Caroline ruszyła ulicą w kierunku białego domu. Pani Tucker była wyraźnie zakłopotana.

- Abe naprawdę złożył obietnicę - powiedziała słabo. - A Caroline ma swój rozum i chyba naprawdę kocha Abego, i...

Urwała, bo głośne trzaśniecie drzwiami zabrzmiało jak wystrzał. Po paru sekundach z domu dobiegły stłu­mione okrzyki. Piątka rozmówców, stojąca na ulicy, za­milkła, rozległy się bowiem odgłosy, jakby w białym do­mu rzucano meblami. Istotnie, po chwili przez okno wyleciał stołek.

- Lepiej pójdę zobaczyć, co tam się dzieje - powie­dział Wesley, patrząc na Wilmę, która sprawiała wraże­nie przestraszonej.

- Mam nadzieję, że Caroline nie jest ranna - szepnęła Wilma, i wszyscy poszli śladem Wesleya w kierunku do­mu.

Akurat gdy stanęli przed nim, drzwi się gwałtownie otworzyły i wyleciała przez nie talia kart, rozsypując się na wietrze jak płatki śniegu.

- Żadna baba nie będzie mi mówić... - dobiegł głos Abego. - Hej! Uważaj! Caroline, nie próbuj drugi raz skrzywdzić Lincolna, ostrzegam cię!

Wesley jednym skokiem pokonał dwa stopnie prowa­dzące na ganek, zajrzał do środka i wycofał się z otwar­tymi ustami. Na jego twarzy stopniowo pojawiał się szeroki uśmiech.

- Czy nic jej nie jest? - spytała Wilma.

Wesley tylko wskazał głową otwarte drzwi, bo cały trząsł się ze śmiechu.

Chwilę później na progu ukazała się Caroline Tucker z chudym ciałem Abego, przewieszonym przez lewe ra­mię.

- Postaw mnie na ziemię, ty cholerna przerośnięta kobylo! - darł się Abe prosto do jej pleców.

- Cicho, Abe, moja mamusia patrzy.

Abe natychmiast zamilkł, a Caroline zeszła ze schod­ków i przystanęła przed matką.

- On już nigdy więcej nie będzie się hazardował, mamo - powiedziała uroczyście.

- To prawda, pani Tucker - powiedział Abe. - Caroli­ne pokazała mi światło. Leah! Ty tutaj tak spokojnie stoisz? - syknął w pozycji głową w dół. - Zapomniałaś, że jestem twoim bratem? Powinnaś mi pomóc.

Leah bardzo starała się nie roześmiać.

- Cześć, Abe. Ładna dziś pogoda, co?

Abe rzucił jej nienawistne spojrzenie i zaczął pieścić plecy Caroline.

- Kochanie - powiedział słodko. - Powinnaś mieć dla mnie więcej szacunku.

- Wiesz, mamo, chyba wezmę teraz Abego do domu - powiedziała Caroline. - Zamierzam też zamienić słowo z Dollem Starkiem na temat tego chłopca, wodzącego mojego mężczyznę do grzechu.

- Chodzi o mnie? - rozległ się czyjś głos z tyłu. Na ganku, ciężko opierając się o balustradkę, stał młodzie­niec, zapewne przyjemnego wyglądu w stanie nienaru­szonym. Teraz jednak oko miał podbite, a z nosa kapała mu krew. Trzymając czerwoną już chustkę przy nosie, spoglądał złym wzrokiem na Caroline. - Ten twój drogo­cenny Abe sam zaczął grę. To nie była moja wina.

- Ha! - parsknęła Caroline i z wysoko zadartym no­sem odeszła jak królowa, niosąc złamanego w pół narze­czonego.

Wiatr przyniósł jeszcze słowa Abego:

- Byłaś wspaniała, kochanie. Bardzo mi się podobało, jak zboksowałaś Lincolna. Czy jesteś pewna, że musimy czekać do ślubu, aż...

- Cicho, Abe - zarządziła Caroline. - Nie gadaj świństw.

- Dobrze, kochanie - powiedział Abe, obijając się dłońmi o okolice jej krzyża.

Wesley pierwszy nie wytrzymał. Zerwał kapelusz, trzepnął nim o kolano i zaniósł się śmiechem.

Leah chciała go powstrzymać z lęku, że obrazi Wilmę, ale Wilma rozłożyła ręce i chwyciła w objęcia Wesleya. Oboje ryczeli ze śmiechu tak, że aż trudno im było ustać.

- Oni tak zawsze, odkąd się poznali - rzuciła Wilma w przerwie między wybuchami śmiechu. - Abe jest za­chwycony, że ona go chce.

- A Caroline diabelnie szczęśliwa, że ktoś chce ją - dokończył Wesley. - Co za para!

- Wykrwawiam się na śmierć, a wy dwoje pękacie ze śmiechu - powiedział oskarżycielsko Lincoln Stark.

Leah, wciąż jeszcze za bardzo zszokowana tą sceną, żeby się śmiać, spojrzała na Buda i Cala i zobaczyła, że szczerzą zęby od ucha do ucha. Sama podeszła więc do Lincolna.

- Chodź do środka, zobaczę, czy uda mi się zatamować krew.

Nieco później Wesley wszedł do białego domu, wciąż z uśmiechem na ustach.

- Chciałbym, żebyś poznała ludzi, którzy stoją na dwo­rze. To rodzice bliźniaków: Linnet i Devon Macalister.

Tancerz, pomyślała Leah, płucząc zakrwawioną szmatkę, którą trzymała przy nosie Lincolna. Teraz zde­maskują ją jako złodziejkę.

0x01 graphic

Leah opuściła mały domek modląc się, żeby Wesley nie dał się ponieść złości, zachował ostrożność i nie palnął wprost, co sądzi o człowieku, który od lat planuje rozboje. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie nie­zgodna z jej oczekiwaniami.

Wesley rozmawiał z tym mężczyzną, jakby byli najle­pszymi przyjaciółmi, uśmiechał się do niego i żywo re­agował spojrzeniem. Macalister był wysoki, chudy, śnia­dy i bardzo przystojny. Miał czarne włosy z pasemkami siwizny i mrużył oczy w słońcu, na czym jego prezencja jeszcze zyskiwała. Obok niego stała przyjemna, niska kobieta z delikatną twarzą, wielkimi oczami, włosami ciemnoblond i krągłym, lecz drobnym ciałem. Nie wy­glądała na więcej niż dwadzieścia pięć lat, choć musiała być sporo starsza, skoro dorobiła się już takich synów, jak Slade i Cord.

- Pani Stanford, nie mylę się, prawda? - powiedziała przyjemnym, zdradzającym energię głosem. - Jestem Linnet Macalister. A to... - wyciągnęła zza spódnicy małą dziewczynkę. - To jest moja najmłodsza córka, Georgina. Synów już pani chyba poznała.

Leah od razu spodobała się ta urocza kobieta. Zasta­nowiło ją, na ile Linnet Macalister jest wtajemniczona w brudne sprawki męża.

Dziewczynka posłała Leah wstydliwy uśmiech, po­biegła do ojca i uczepiła się jego spodni, żeby wziął ją na ręce.

- Leah, kochanie, podejdź tu, proszę - powiedział Wes. - To jest Mac.

Leah natychmiast zorientowała się, że Devona Macalistera trudno nie lubić.

- Miło mi poznać, panie Macalister.

Mężczyzna spojrzał na żonę, jakby oboje cieszyli się jakimś sobie tylko znanym żartem.

- Samo Mac wystarczy - powiedział głębokim, dźwięcznym głosem. - Wes mówi, że pani lubi tkać. Linnet ma trochę wzorów, a Miranda przędzie wełnę.

- Miranda to nasza najstarsza córka - wyjaśniła Linnet. - Rano wybrała się w odwiedziny do najstarszej córki Corinne Tucker i wkrótce powinna wrócić. A ja proponuję pani, żebyśmy zostawiły mężczyzn ich spra­wom. Oprowadzę panią po Sweetbriar.

- To bardzo miło z pani strony, ale nie chciałabym zajmować czasu... - Prawdę mówiąc, Leah miała ochotę siedzieć z tyłu wozu z głową okręconą kocem. Wtedy byłaby pewna, że nikt jej nie pozna.

- Idź śmiało - powiedział Wesley. - Linnet zna tu wszystkich o wiele lepiej, niż ja. - Spojrzał groźnie na Leah, przekazując ostrzeżenie, czytelne tylko dla niej.

- A co z Budem i Calem? - spytała cicho. Czułaby się o wiele lepiej, mając ich przy sobie, jakby mogli sobie wzajemnie zapewniać bezpieczeństwo.

Wes westchnął i spojrzał na nią.

- Chłopcy pójdą z nami, a Mac i ja będziemy ich strzec z narażeniem życia. Jeśli jakieś dziecko odważy się tknąć chłopców, powiesimy je na miejscu. Bez proce­su i takich tam ceregieli. A jeśli...

- Przestań! - syknęła, ale nadal się uśmiechała. - Oni po prostu... no, wiesz.

- Są delikatni - powiedział Wes z powagą. Pochylił się do Maca: - Leah mówi o tych dwóch byczkach. Oba­wia się, że ktoś będzie się z nich śmiał i zrani ich uczu­cia.

Mac prychnął niedowierzająco.

- Idź z Linnet - powiedział Wes. - Spotkamy się w składzie Maca koło południa. - Cmoknął ją w policzek. - My się zajmiemy twoimi chłopcami.

Kiedy Wesley i Mac odeszli z Budem i Calem, tworzą­cymi straż tylną, Leah poczuła się trochę zagubiona, ale Linnet pomogła jej wkrótce odzyskać swobodę.

- Wszyscy w mieście bardzo chcą poznać żonę Wesleya. Znamy go od lat i widzimy, jak haruje na swojej farmie, więc oczywiście jesteśmy ciekawi, dla kogo - po­wiedziała Linnet. - Nie zdziwiłabym się, gdyby prawie wszyscy ludzie z okolicy zjechali dziś do miasteczka tyl­ko po to, żeby cię zobaczyć.

Roześmiała się z miny Leah i ciągnęła:

- Musisz się przyzwyczaić do Sweetbriar. W takim miasteczku nie ma tajemnic. Nie chodzi o to, że ludzie są wścibscy, tylko że... interesują ich inni. Kiedy pierwszy raz tu przyjechałam dwadzieścia lat temu...

- Dwadzieścia lat! - powtórzyła Leah z niedowierza­niem. - Ty wyglądasz, jakbyś miała niewiele ponad dwa­dzieścia.

- Bardzo jesteś uprzejma. Moja najstarsza córka ma dziewiętnaście. O, zbliża się do nas Agnes Emerson. Owdo­wiała kilka lat temu, teraz farmę prowadzi jej syn, Doyle.

Nastąpił nie kończący się szereg nazwisk i twarzy. Niektórzy ludzie mieszkali w Sweetbriar od roku lub dwóch, ale szczególnymi względami Linnet darzyła te rodziny, które żyły w miasteczku od lat. Okazało się zre­sztą, że Leah nie jest w stanie wszystkiego i wszystkich spamiętać. Poznała Nettie i Maxwella Rowe'ów i dowie­działa się, że ich najmłodsza córka, Vaida, jest tutaj nauczycielką, a najstarsza, Rebeka, wyszła za mąż za Jessiego Tuckera, który jest senatorem.

- Widzę, że wszyscy tu są bardzo dumni z Jessiego Tuckera - powiedziała Leah.

Linnet uśmiechnęła się.

- On budziłby w ludziach dumę bez względu na to, co by zrobił. Ilu Starków dotąd poznałaś?

- Sporo - powiedziała Leah ze śmiechem. - A ilu ich jest?

- Co roku nowi. Gaylon junior wyjechał rok temu na nauki do Bostonu. Jest bardzo inteligentnym młodym człowiekiem i wszyscy mamy nadzieję, że któregoś dnia zostanie gubernatorem, albo nawet prezydentem.

Kiedy wchodziły do sklepów i przystawały, żeby wy­mienić pozdrowienia z ludźmi, Leah zdała sobie sprawę z silnego poczucia wspólnoty, jakie łączy mieszkańców Sweetbriar. W Wirginii zawsze czuła się dziewuchą Simmonsa, mimo że próbowała przyzwyczaić się do myśli o byciu panią Stanford. Bagna, na których się urodziła, wciągały ją; nawet Regan z Nicole, okazujące jej wiele uprzejmości, zawsze sprawiały wrażenie, jakby pocho­dziły z innego świata, dalekiego od tego, z którym ona była związana.

Ale tutaj, w tym małym miasteczku, gdzie wszyscy ludzie nosili ubrania tkane z bawełnianej lub wełnianej przędzy domowej roboty, a często także stroje szyte z ka­wałków innych, poczuła się nagle jak u siebie. Wbrew oskarżeniom Wesleya, Leah nigdy nie pragnęła wejść w posiadanie plantacji Stanfordów, nigdy nie chciała być bogata. Marzyła tylko o bezpieczeństwie, o własnym miejscu, w którym nie groziłoby jej bicie. Plantacja Stanfordów, owszem, zapewniała bezpieczeństwo, ale krucha zastawa i jedwabie stanowiły dla niej źródło nieustannych zmartwień. Ciągle się bała, że coś potłucze albo zniszczy, a do tego musiała pamiętać o manierach, które dla Regan czy Nicole były właściwie czymś natu­ralnym, a w niej budziły nerwową niepewność.

To miasteczko było bezpieczne i nie dbano tu o kon­wenanse. Spotykani przez nią ludzie w większości mówi­li niewyraźnie i nie starali się stosować do reguł, których uczyły ją Nicole i Regan, trudnych zresztą do spamięta­nia. Natomiast Linnet, mimo prostej bawełnianej su­kienki, roztaczała aurę, podobną do tej, jaka towarzyszy­ła Nicole.

Mała Georgina wkrótce pozbyła się wstydliwości. Zo­baczyła starszą kobietę z bliźniaczkami i pobiegła im na spotkanie.

- To Ester, matka Justina i Olivera - powiedziała Lin-net z nutą smutku w głosie, kiedy się zbliżyły. - Doli omal jej nie zamordował tyloma dzieciakami. Te bliźniaczki są jej wnuczkami. Ich matka, Lissie, umarła przy poro­dzie.

Znajomość została zawarta, po czym Linnet zaprowa­dziła Leah do składu Maca.

- Przez ostatnie kilka lat interes nam się rozrósł - wyjaśniła Linnet. - Teraz ja się zajmuję księgami, a Devon ma więcej wolnego czasu. Całkiem nieźle to wycho­dzi - powiedziała rozmarzonym tonem, który wydał się Leah dość osobisty.

przed pustym kominkiem siedział chudy starzec, bez­myślnie strugający kawałek drewna.

- To jest ta nowa? - spytał.

- Pozwól, że ci przedstawię Dolla Starka - powiedzia­ła Linnet. - To jest pani Leah Stanford.

Leah skinęła głową staremu, przez cały czas mając w głowie opowieść Justina o ojcu.

Doll przyglądał się Leah przez długą chwilę, jakby wyczuwając jej niechęć.

- Pójdę coś załatwić - powiedział wstając.

Kiedy zostały w sklepie same, otoczone tylko półkami pełnymi towarów, Linnet odezwała się, nieznacznie mar­szcząc czoło.

- Jest bardzo samotny po śmierci Phetny i starego Gaylona. - Widząc brak zrozumienia na twarzy Leah, wyjaśniła: - Odkąd jesteśmy małżeństwem z Devonem, Doli zwykł przesiadywać tutaj z przyjaciółmi, Gaylonem i Phetną. Teraz całkiem odeszła mu chęć do życia. Devon próbował znaleźć mu jakieś towarzystwo, ale wygląda na to, że dziś nikogo już nie stać na taką bezczynność, żeby tu się z nim obijać. Większość ludzi pojawia się przejaz­dem. Wszystko toczy się znacznie szybciej.

Leah słyszała, ile sympatii dla Dolla jest w głosie Linnet, i miała wrażenie, że słyszy znaną historię od zupełnie innej strony. Justin gardził ojcem za jego leni­wo, inni go za to lubili.

W pewnej chwili na dworze rozległ się wrzask kobiety.

- To Miranda! - Linnet gwałtownie drgnęła i rzuciła się do drzwi.

Główną ulicą pędził wóz, kreślący pijackie ósemki. Na koźle siedziała ładna młoda dziewczyna. Trzymała się ze wszystkich sił, żeby nie spaść. W oczach miała przeraże­nie, rozwiane włosy raz po raz zasłaniały jej twarz.

- Devon! - krzyknęła Linnet, gdy wóz przetoczył się przed sklepem, i wraz z Leah ruszyła w pościg.

Maca ani Wesleya nie było akurat na ulicy, ale prze­chodzili Bud z Calem. Jak na swe rozmiary, potrafili reagować zadziwiająco szybko. Zupełnie jakby się umó­wili, skoczyli do wozu, Bud od tyłu, a Cal do koni.

Bud jednym susem znalazł się na wozie i sprawnie przedostał się do wystraszonej dziewczyny. Złapał ją w talii, jednocześnie zapierając się na koźle szeroko rozstawionymi nogami. Miranda pisnęła, kiedy Bud jej dotknął, ale instynktownie wczepiła się w niego, oczeku­jąc ratunku.

Tymczasem Cal zdołał pochwycić uprząż i swym po­tężnym ciałem zwiększył opór. Przez kilka chwil konie ciągnęły go po błocie, potem zaczęły zwalniać i Cal wre­szcie nad nimi zapanował.

Mac i Wes wyszli ze sklepu z żywnością akurat w chwi­li, gdy Bud stał z tyłu wozu, Miranda przyciskała się do niego, jak mogła najmocniej, a Cal zbierał puszczone wodze i uspokajał konie.

- Mirando - powiedział Mac bez tchu. Dopadł wozu. - Chodź, księżniczko. - Wyciągnął do niej ramiona.

Miranda, zszokowana i wciąż jeszcze przerażona, spojrzała na ojca, potem na Buda, który nadal ją trzymał, i zamknąwszy oczy, została bez ruchu na wozie.

- Co...? - zaczął Mac, ale Linnet położyła mężowi rękę na ramieniu. Tymczasem Bud podszedł do krawędzi wozu.

Cal wyciągnął ręce w kierunku dziewczyny.

- Dwóch - zdołała tylko wyszeptać Miranda, osunęła się w jego objęcia i mocno się przytuliła.

Wszyscy dookoła gapili się w osłupieniu. Leah zasta­nawiała się, czy Miranda zawsze jest taka przebojowa, i nie mogła zrozumieć, dlaczego bracia uważają, że lu­dzie, a szczególnie kobiety, boją się ich. Ta młoda dama zdecydowanie nie odczuwała przed nimi lęku.

- Mirando! - przywołał ją do porządku Mac, patrząc w wielkie brązowe oczy Cala.

Z widoczną niechęcią dziewczyna odwróciła się do ojca.

- Nic ci się nie stało? Nie jesteś ranna? - pytał rozeźlony Mac.

- Nie - odparła powoli, nie czyniąc najmniejszego wysiłku, by się wydostać z objęć Cala. - Nic mi nie jest.

- Kiedy Bud stanął obok, chwyciła go za rękę.

Wyglądali niezwykle, malutka Miranda spleciona z dwoma olbrzymami, wszyscy troje nieświadomi świata poza swym ciasnym kółkiem.

- Mirando - powiedział Wesley rozbawionym głosem.

- Pozwól, że ci przedstawię Buda i Cala Harana.

- Ty jesteś Cal, a ty jesteś Bud - powiedziała Miranda i została nagrodzona dwoma skinieniami głowy. - Dzię­kuję wam za uratowanie życia.

Nim ktokolwiek zdołał się odezwać, Miranda zasko­czyła zebranych, wspinając się na burtę wozu. Stamtąd zarzuciła ramiona na szyję Cala i zaczęła go obcałowywać. Linnet znowu musiała powściągać męża, kładąc mu rękę na ramieniu, bo ich córka właśnie przesunęła się odrobinę dalej i tak samo uhonorowała Buda. Potem odsunęła się nieco i położyła ręce na ramionach obu braci.

- Chodźcie ze mną, załatwię wam coś do jedzenia. Razem odeszli, zostawiając oniemiałą grupkę na ulicy.

- No cóż, tu romans się kończy. - Wesley wreszcie przerwał milczenie. - Kiedy Miranda dowie się, ile oni jedzą, ucieknie natychmiast.

- Nie podoba mi się to, Linnet - wybuchnął Mac.

- Wcale a wcale. Ona nigdy przedtem tak się nie zacho­wywała. Jak to możliwe, że w ten sposób traktuje ob­cych? Przecież sami ją wychowywaliśmy!

0x01 graphic

Z rękami w kieszeniach i skulonymi ramionami Wesley stał w składzie Macalistera i apatycznie zamawiał towary.

Na dworze lało.

- Myślisz, że będzie powódź? - spytał Doll Stark.

- Nie wiem - posępnie odparł Wesley.

- Słońca tak czy owak tu w sklepie nie ma - narzekał Doli. - Co się dzieje z twoją żoną? - spytał nagle, patrząc na Maca. - Nie widziałem jej od tygodni.

Mac uniósł głowę znad kontuaru.

- Gotuje dla tych dwóch niedźwiedzi - odparł gniew­nie. - Robi to na zmianę z córką. Wes, powinienem ci skręcić kark za to, że ich tu przywiozłeś. Przez całą ostatnią noc Miranda płakała, bo chce obu. A jej matka, niech to diabli, zachowuje się tak, jakby nie było lepsze­go pomysłu na świecie.

Schował się na zapleczu i przyniósł stamtąd jakieś towary.

- Coś jeszcze?

- Znasz się na kobietach? - rzucił Wesley. Doll wydał z siebie pogardliwe parsknięcie. Mac spojrzał w kierunku starego i powiedział:

- Zanim spotkałem Lynnę, znałem się dobrze, ale teraz z każdym rokiem coraz gorzej. Masz kłopoty?

Wesley oparł się o ladę i wbił wzrok w czubek buta.

- Zawsze sądziłem, że rozumiem kobiety, ale okazało się, że nie. Myślałem, że jeśli masz żonę, jesteś dla niej uprzejmy, nie bijesz jej, dajesz dach nad głową, a do tego jeszcze stroje, to powinna być szczęśliwa.

- A twoja nie jest - powiedział Mac. - Kobiety chcą także miłości.

Wesley wyprostował się.

- Co do tego, nie może narzekać. Ma ze mną wiele zajęć.

Doll zachichotał.

- Nie - powiedział Mac. - Kobietom to nie wystarcza. Ona chce, żebyś ją kochał. Nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Po prostu sam wiesz, kiedy kochasz.

- Ach, o to chodzi. - Wes machnął ręką. - Zakochałem się w Leah już dawno. Kogoś tak odważnego nigdy dotąd nie spotkałem.

- Więc na czym polega twój kłopot?

- Pamiętasz, jak przed miesiącem pewna kobieta oskarżyła Leah o zamordowanie jej męża?

Mac skrzywił się.

- To wtedy Miranda spotkała te dwa byki. Tego dnia raczej nie zapomnę. Ale myślałem, że wszystko już wy­jaśniłeś i załatwiłeś.

- Ja też tak myślałem. Znalazłem dwóch świadków, którzy widzieli strzelającego Revisa i słyszeli, jak groził Leah. Zaprowadziłem ich do tej kobiety, ale ona nie słuchała, tylko wykrzykiwała swoje. Nie mogłem sobie z nią poradzić, więc wziąłem tamtych dwóch na rundę po miasteczku, żeby opowiedzieli wszystkim, jak to napra­wdę było z Leah.

Mac skinął głową z aprobatą.

- Sposób wydaje mi się rozsądny. Więc co nie gra z twoją żoną?

Wesley usiadł na beczce z sucharami.

- Kogoś tak odważnego, jak ona jeszcze nie spotkałem - powtórzył. - W Wirginii rugała mnie co dwa dni, a po­tem, kiedy zostałem postrzelony, ryzykowała życie, żeby mnie ocalić, chociaż twierdziła, że za mną nie przepada. Oczywiście, nie mówiła prawdy. Szaleje za mną - dodał szybko. - Nic jej nie mogło załamać, aż do tej ostatniej historii. Od tej pory zmieniła się nie do poznania. Teraz nie robi nic oprócz prac domowych, a w wolnych chwi­lach siedzi przy tym cholernym krośnie. I płacze z lada przyczyny.

- Może jest w ciąży? - podsunął Mac. - Kobiety wtedy bywają dziwne.

- Nie sądzę. Pytałem ją ze sto razy, o co chodzi, a ona tylko płacze i mówi, że już nigdy nie będzie zasługiwała na szacunek.

- Powiedziałeś jej o tych dwóch ludziach?

- Oczywiście - odparł Wes. - Nawet przyprowadziłem ich do domu, ale Leah powiedziała, że ich zdanie się nie liczy, bo ta kobieta myśli, że to ona jest morderczynią Wszyscy w Sweetbriar wiedzieli o rozbojach Revisa, a ja opowiedziałem paru kobietom o tym, w jaki sposób Leah przyłączyła się do bandy po moim zranieniu, i wszystkie mi wierzyły. Nikt w całym mieście nie ma żadnych pre­tensji do Leah, z wyjątkiem jednej starej baby. Kłopot w tym, że Leah nie chce mi uwierzyć. Nie przyjedzie do miasta i nie chce widzieć nikogo oprócz Kimberly, Buda i Cala.

Przez kilka minut wszyscy w sklepie milczeli, słychać było tylko deszcz bębniący o dach.

- Nigdy nie lubiłem tych Haynesów - powiedział w końcu Doli.

Mac był lekko zaskoczony, ale po chwili się odezwał:

- Myślisz, że ktoś opłaca tę kobietę, żeby powtarzała historię o Leah?

- Kto miałby jej płacić za rozgadywanie kłamstw? Po co? - Wesley osłupiał. - Co by zyskał, gdyby do Leah przylgnęła opinia morderczyni?

Mac wyszedł zza lady.

- Wiem, co mówisz ludziom w mieście o Revisie, i wiem, że robisz to tylko ze względu na Leah, ale sądzę też, że wiele z tej historii przemilczałeś.

Wesley zacisnął zęby.

- Powiedz mi wobec tego, co przemilczałem.

- Może o tym nie słyszałeś - ciągnął Mac - ale mniej

więcej cztery lata temu wyprawiliśmy się w kilku chłopa do lasu i zrobiliśmy czystkę w zbójeckiej kryjówce. Udało nam się, ale Lyttle Tucker i Ottis Waters zginęli. niedawno zbóje znów się tam zagnieździli, tylko że tym razem wszystkie kobiety ze Sweetbriar zebrały się do kupy i zagroziły, że od nas odejdą, jeśli ruszymy przeciw­ko bandytom. - Mac spojrzał gniewnie. - Kobiety w tym mieście zachowują się czasem zupełnie nie tak, jak im przystoi.

- Mnie się nieposłuszeństwo mojej kobiety podoba - oświadczył Wes posępnie. - Gdybym chciał kogoś po­słusznego, ożeniłbym się z Kimberly.

- Linnet nawet nie wie, co to znaczy posłuszeństwo - burknął Mac. - Czasem mam wrażenie, że spędza noce na obmyślaniu, co mogłaby zrobić, żebym nie był z tego zadowolony.

- Z Leah jest podobnie, ale...

- Nie podpalajcie się tak do swoich bab, bo zaraz popędzicie do domu, żeby sprawdzić, czy wszystko mają na miejscu. Lepiej pomyślcie o tej kobiecie od Haynesów i wyzywaniu żony Wesleya od morderczyń.

Mac nie zwrócił uwagi na pierwszą z uwag Dolla.

- Haynesowie nie mieszkają tutaj długo, a już mieli­śmy z nimi kłopoty. Coś tam ukradli, komuś nastąpili na odcisk. Kobieta, która oskarżyła Leah, nazywała się Haynes przed ślubem. Kiedy owdowiała, zamieszkała z po­wrotem u rodziny. - Urwał. - Kilku z nas zastanawiało się już, dlaczego kryjówka w lesie jest zawsze pełna zbójów, a co parę lat pojawia się nowy herszt. Nawet jeśli udało się jednego zabić, wkrótce zastępował go nowy. Od śmierci tego Revisa napady się skończyły, ale lada dzień na pewno usłyszymy o następnych.

Wes był ostrożny.

- Jak wyjaśnisz pojawianie się nowych przywód­ców?

- Ktoś się za tym kryje. Ktoś, kto nie mieszka w lesie, ale wszystko planuje.

- Kto? - cicho spytał Wes.

- Skąd, do diabła, mam wiedzieć? -rozzłościł się Mac. - Myślisz, że chodziłby wolno, gdybym to wiedział?

Doli powoli obrócił się na krześle, by rzucić okiem na Wesleya.

- Mac - wycedził. - Ten chłopak wie więcej, niż gada. - I wrócił do poprzedniej pozycji.

Mac spojrzał twardo na Wesleya.

- To prawda? Węszysz, ile wiemy?

Wesley rozzłościł się.

- Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek w Sweetbriar organizował wyprawę przeciwko bandytom.

- Myślisz, że tylko słuchamy o biedzie innych ludzi i siedzimy na tyłkach? Że tacy jesteśmy? Straciłem w tej walce Lyttle'a Tuckera, który był jednym z moich najle­pszych przyjaciół!

Doli uniósł się z krzesła.

- Do diabła z tobą, Macalister! Myślałem, że jak posi­wiejesz, to się trochę ustatkujesz. A ty nie. Dalej z ciebie taki gorący łeb, jak kiedyś. Nie wiem, jak ta słodka, mała Lynna cię znosi.

- Całkiem dobrze! - ryknął Mac. - Lepiej niż inni znoszą ciebie, staruchu.

- Dość tego! - krzyknęła Linnet od progu, ociekając deszczem. - Słyszę wasze wrzaski na dworze nawet w taką ulewę. Witaj Wesley. Nie widziałam cię od tygo­dni.

Mac, sztywny z wściekłości, wycofał się za ladę.

- Witaj, Linnet - odpowiedział cicho Wesley.

- Czy mógłbyś mi wyjaśnić, co tu się właściwie dzieje?

- Nie wiem, czy powinienem...

- Powiedz jej - warknął Mac. - Przed nią nikt nic w sekrecie nie uchowa.

Wesley opowiedział więc pokrótce o Leah, która nie chce ruszyć się z farmy, o jej nieszczęściu i o wszystkim, co zrobił, żeby oczyścić imię żony, wreszcie wyjaśnił, jak doszło do sprzeczki.

Linnet zamyśliła się.

- Czy rzeczywiście wiesz coś o zbójcach?

Wesley nie zamierzał mówić Macowi, że Bud, Cal i Abe byli w bandzie. Przecież Miranda mogła wyjść za mąż za jednego z olbrzymów.

- Mają przywódcę - powiedział spokojnie. - Wiem o nim tyle, że nosi przezwisko Tancerz.

- I nie masz pojęcia, kto to jest?

- Podano mi nazwisko, ale kłamliwie. - Wes nie miał zamiaru powtarzać Macowi oskarżenia Revisa. Jego wy­buchowy charakter objawiał się już przy drobiazgach, trudno więc było sobie wyobrazić reakcję w takiej sytu­acji.

- Jakie nazwisko? - spytała Linnet.

Wesley się wahał.

- Możesz być pewien, że dochowamy tajemnicy.

- Od początku wiedziałem, że to kłamstwo. Kiedy Revis został postrzelony, wymienił tę osobę, ale nikt z nas w to nie uwierzył. Poza tym, Mac, spędziłeś dwa lata w Północnej Karolinie. To nie możesz być ty.

Zapadła śmiertelna cisza.

- Ja? - powiedział Mac i po chwili się uśmiechnął. Podszedł do Dolla. - Słyszałeś staruchu? Ja miałbym być hersztem tych wyrzutków? Ciekawe, kiedy znalazłbym na to czas przy tylu dzieciakach, i co robiłbym z pienię­dzmi. Miranda chce co tydzień nową sukienkę, a mnie na to nie stać.

- Wydaje mi się dość dziwne, żeby umierający czło­wiek nie mówił prawdy - powiedział Doll.

Wesley był pewien, że Mac znowu zacznie wrzeszczeć na starego.

- To naprawdę jest dziwne - powiedziała Linnet. - Jak sądzisz, Devon?

- Ze strachu - powiedział Mac bezbarwnie. - Może Revis miał jakichś bliskich i sądził, że jeśli sypnie, to Tancerz ich zabije.

- O tym nie pomyślałem - przyznał Wesley. - Po pro­stu nigdy nie uwierzyłem w to, co Revis powiedział o to­bie.

- Ale wypytałeś ludzi na tyle, żeby się dowiedzieć o Północnej Karolinie i sprawdzić, że Mac nie może być tym człowiekiem - wtrącił Doll.

- Dlaczego więc kobieta od Haynesów nadal twierdzi, że Leah jest morderczynią? - spytał Mac i zaraz sam sobie odpowiedział: - Bo Tancerz, kimkolwiek jest, boi się, że Leah coś wie. - Spojrzał na Wesa. - Czy Leah dobrze poznała Revisa?

- Nie tak, jak myślisz - żachnął się Wesley. - Ale... - Zsunął się z beczki. - Revis mógł się chwalić przed Tancerzem. To był samotnik, bez przerwy włóczył się po lasach. Nikt nie znał jego myśli, ale on lubił Leah. Z tego, co wiem, zabił męża tej kobiety od Haynesów, żeby zmusić Leah do pozostania z nim. Zdaje się, że w wię­kszości kobiet budził przerażenie, a Leah... Leah raczej niełatwo przestraszyć.

- Kiedyś mieszkałam w takim mieście - cicho powiedziała Linnet - że samo oskarżenie o morderstwo jed­nego z mieszkańców mogło wystarczyć, by pozostali go powiesili. Sweetbriar nie jest takie - podkreśliła z du­mą - ale nawet naszych ludzi można podpuścić, żeby posunęli się za daleko. Niektórzy z nowszych przyby­szów uważają, że opłaciłeś tych dwóch świadków, którzy zeznali, że Leah brała udział w napadzie pod przymu­sem.

- Powiedz mi tylko kto, a przetrącę kark wszystkim po kolei - powiedział Wesley, siarczyście spluwając.

- Nic dobrego z tego nie wyniknie - powiedział Mac.

- Musimy odkryć, kto jest Tancerzem.

- Na pewno ktoś stąd, bo inaczej nie przejmowałby się tak bardzo kobietą Wesleya - powiedział Doll.

- No więc jak się dowiemy, kto to jest? - spytała Linnet. - Nie możemy zwyczajnie pytać ludzi.

Mac pochwycił spojrzenie Wesleya.

- Jest tylko jeden sposób: trzeba zachęcić Tancerza, żeby znów coś zrobił.

Wesley zrozumiał dopiero po chwili.

- Chcesz posłużyć się moją żoną, żeby ten bandzior miał cel do strzelania? Spodziewasz się, że wydam Leah na łaskę złodzieja i mordercy? Niedoczekanie twoje, Macalister.

- Nikt cię nie prosił - gniewnie burknął Mac.

- Myślę, że należałoby spytać Leah - powiedziała Linnet. - To ona powinna dokonać wyboru. W tej chwili jest w strasznej sytuacji, bo oskarżono ją o morderstwo, a nie ma sposobu, żeby oczyścić swe imię. Tylko znale­zienie winowajcy może zapewnić jej prawdziwą wol­ność.

- Nie ma mowy - stanowczo powiedział Wesley. - Nic mnie nie obchodzi, czy Leah jeszcze kiedyś wyjdzie z mojego domu. Nie pozwolę jej służyć za tarczę temu mordercy. Jeśli Tancerz sądzi, że ona coś wie, to może próbować ją zabić. Nie wypuszczę jej spod mojej ochro­ny.

- Wobec tego skazujesz ją na połowiczne życie - po­wiedziała żarliwie Linnet. - Wystarczy, że Tancerz nadal będzie płacił tej kobiecie, żeby rozgadywała historyjkę o Leah, i jeśli twoja żona będzie tylko siedzieć w domu i popłakiwać, wcale się nie broniąc, ludzie wkrótce uwierzą, że jest morderczynią.

- Ano właśnie - potwierdził Doll. - Ludzie powiedzą, że nie ma dymu bez ognia, i za parę miesięcy zgodnie stwierdzą, że twoja kobieta musi mieć jakiś powód do takiej rozpaczy. Mogą zacząć gadać, że siedzi w domu, bo ma wyrzuty sumienia.

- Wesley - powiedziała Linnet, kładąc mu rękę na ramieniu. - Musisz porozmawiać na ten temat z Leah. Decyzja naprawdę należy do niej.

- Dopóki jest moją żoną...

- Ha! - przerwał mu Mac. - Jeśli chcesz, żeby zacho­wywała się, jak przystoi żonie, to lepiej piorunem zmy­kajcie z tego miasteczka. Jestem przekonany, że jeśli z nią nie porozmawiasz, zrobi to za ciebie Lynna.

- Czy to prawda? - spytał Wesley, wytrzeszczając oczy.

- No, przeszło mi coś takiego przez myśl - powiedziała, odwzajemniając surowym spojrzeniem uśmiech męża.

- Może powinniśmy wyjechać...

- Nie mam pojęcia. Odmówił dyskusji na ten temat. Powiedział tylko, że nie chce, żebym znalazła się w oto­czeniu tylu ludzi.

- Wolałabym być otoczona przez ludzi, niż siedzieć w domu z Johnem - powiedziała Kim. - Wesley na pew­no podał ci jakiś powód.

Leah obróciła się do Kim, siłą powstrzymując łzy.

- Pewnie pan Stanford nie chce być widziany z dzie­wuchą Simmonsa, oskarżoną o morderstwo. Albo nie może znieść, że ludzie wiedzą, z jakiej sfery pochodzi jego żona.

- Och, Leah - szepnęła Kim, obejmując przyjaciółkę. - Usiądź, zrobię ci herbaty.

Leah posłusznie usiadła. Ramiona drżały jej z żalu i rozpaczy.

- Wesley nie zachował się ładnie - powiedziała w za­myśleniu Kim, siadając przy stole. Herbata wyleciała jej z głowy. - Kiedy cię poznałam, bałam się podróży z dzie­wuchą Simmonsa. Steven opowiadał o tobie najokro­pniejsze rzeczy. Zaraz po tym, jak Wesley przesadził cię na jego wóz, chwalił się, jak cię... no, jak będzie z tobą robił różne rzeczy, i powiedział, że wszystkie dziewuchy Simmonsa uwielbiają... no, wiesz... seks.

Leah patrzyła na Kim ze zgrozą.

- Wierzyłam mu - ciągnęła Kim. - Długo to trwało, ale ty zawsze odnosiłaś się do mnie uprzejmie, nie tak jak inni ludzie. Poza tym nie zauważyłam, żebyś chodziła do łóżka ze wszystkimi możliwymi mężczyznami, co zapo­wiadał Steven. Kiedy Wesley ogłosił, że pozostaje twoim mężem, niemal go rozumiałam. Tylko byłam bardzo, bardzo wściekła. - W głosie Kim zabrzmiał przeprasza- jacy ton.

- Co powiedział ci Wesley, kiedy postanowił nie zry­wać małżeństwa ze mną?

- Właściwie zachował się bardzo miło, chociaż wtedy nie byłam takiego zdania. Powiedział, że to była dla niego trudna decyzja, ale jego powinnością jest pozostać twoim mężem.


- Powinnością, tak? - mruknęła Leah. - To wszystko?

Kim uśmiechnęła się.

- Powiedział jeszcze, że zawsze będzie mnie kochać, bo byłam jego pierwszą miłością, ale musi postąpić tak, jak należy. Ponieważ ożenił się z tobą, to zamierza do­trzymać ślubów.

Leah wstała.

- Dobrzy ludzie ci Stanfordowie, prawda? Głęboko wierzą w honor i lojalność. Nawet jeśli ma to tak strasz­ne konsekwencje, jak pozostanie zdziry z bagien, która wymusiła małżeństwo. Oczywiście, jest za to rekompen­sata. Kobiety z nizin wspaniale sprawdzają się w łóżku i świetnie pracują w gospodarstwie. A w razie jeśli jakaś napyta sobie kłopotów, ratując Stanforda, to można ją zwyczajnie zamknąć, odgrodzić od świata. Niech siedzi w domu, gotuje, sprząta i ogrzewa łóżko w nocy... a w dzień też, czemu nie. Dziewuchy Simmonsa łatwo do tego namówić.

- Leah - powiedziała Kim, marszcząc brwi. - Może i to prawda, ale kiedy Wesley oznajmił mi, co postanowił, miałam wrażenie, że pozostaje twoim mężem dlatego, że chce, nie dlatego że musi. On potrafi być okropnie uparty i wbrew własnej woli nie zrobi niczego.

- No więc dobrze, niech będzie, że chciał pozostać moim mężem - gniewnie rzuciła Leah. - Gdzie indziej znalazłby robotnicę i kobietę do łóżka? Wziął mnie raz do miasta, przedstawił, i od tej pory nie pozwolił mi pokazać się publicznie. A dziś wieczorem nie będzie chciał, żeby ktoś taki, jak ja stawiał go w żenującej sytuacji.

Kim wygięła brwi jeszcze bardziej.

- Nie rozumiem. Myślałam, że to ty nie chcesz jeździć do miasta.

- Dość długo nie chciałam, ale przez ostatnie dwa tygodnie, gdy tylko wspomnę o pokazaniu się w mieście, Wesley znajduje tuzin powodów, dla których powinnam siedzieć w domu. No, i dziś wieczorem zabronił mi iść na tańce.

- Miałam nadzieję, że przyjdziesz - powiedziała Kim.

- Nawet przyniosłam ci podarek. - Z kieszeni wyciągnę­ła małą paczuszkę, opakowaną w skrawek materiału.

- Pomyślałam, że będzie ładnie wyglądać na twojej zie­lonej sukni.

Leah powoli rozwinęła pakiecik i zobaczyła broszkę: złoty filigran z miniaturowym portretem kobiety, ręcznie malowanym na owalnym kawałku kości słoniowej.

- Kto to? - spytała szeptem Leah.

- Nie wiem. Jest chyba bardzo stara, nie sądzisz? A zielona suknia tej kobiety pasuje do twojej. Tak bym chciała, żebyś przyszła dziś wieczorem.

- Przyjdę - powiedziała nagle Leah, sama zaskoczona swą decyzją. - Wesley Stanford może sobie myśleć, że odgrodzi mnie od świata, ale to mu się nie uda. Może mu się wydawać, że w żyłach dziewuch Simmonsa płynie błoto zamiast krwi, ale to nieprawda.

- Nie jestem pewna, czy powinnaś, Leah. Wesley wpa­da czasem w straszną wściekłość.

- Wesley Stanford nawet nie wie, czym jest prawdzi­wa wściekłość. Nie zamierzam siedzieć w tym domu przez resztę życia i litować się nad sobą. Nie brałam udziału w żadnych morderstwach, więc ta kobieta może wygadywać swoje głupoty do końca świata, a i tak nie będzie to prawdą.

- Mnie się podoba, że myślisz w ten sposób, ale Wes­ley powiedział, że nie możesz iść, a... - Twarz jej pojaś­niała. - Gdybyś popłakała i powiedziała mu, że umrzesz, jeśli nie będzie cię na tańcach, to może nie musiałabyś łamać zakazu. A może zemdlejesz! Wesley uwielbia...

Leah omiotła ją surowym spojrzeniem.

- Nie będę żebrać i na pewno nie zemdleję. Najpierw pozbędę się Wesleya, potem wybiorę się na tańce. Chcia­łabym zobaczyć jego minę, kiedy się spotkamy. Nie mogę się doczekać.

- Ja też nie - ponuro zawtórowała jej Kim. - Chyba padłabym trupem, gdyby ktoś wściekł się na mnie tak, jak Wesley wścieknie się na ciebie.

- Warto spróbować, choćby po to żeby pokazać, że ten zarozumialec nie może odciąć mnie od świata, jakbym była jakąś szkaradą, którą trzeba ukrywać. A ty, Kim, pomożesz mi.

Kim zbladła.

- Nie, Leah. Boję się Wesleya.

- Mówiłaś, zdaje się, że jest miły i delikatny.

- Tylko wtedy, kiedy robi po swojemu. Naprawdę, Leah, chyba nie będę mogła ci pomóc.

Leah usiadła naprzeciwko Kim.

- Musisz tylko dziś wieczorem przesłać mu liścik z wiadomością, że go potrzebujesz. Ostatnio trząsł się tu nade mną, ale tobie na pewno nie odmówi pomocy. Jesteś jedyną taką osobą. Kiedy pojedzie, wybiorę się na tańce. Możesz napisać mi też drugi liścik. Zostawię go Wesleyowi w domu. Kiedy dotrze na waszą farmę i stwierdzi, że ani ciebie, ani Johna nie ma, wróci tutaj, przeczyta, że jestem na tańcach, no i może też się tam pojawi. A jeśli nie, to mogę poprosić kogoś innego, żeby po zabawie mnie odprowadził.

- Czy po powrocie do domu Wesley cię zbije? - spyta­ła Kim poważnie. Szeroko otworzyła oczy. - Myślisz, że mnie też może zbić?

- Nie, coś ty. Na pewno będzie wściekły, ale mam ochotę pokazać mu, że nie kompromituję go między ludźmi. Nicole znalazła mi w swoim czasie nauczyciela tańca, a stroje też mam niezupełnie takie, jak dziewucha z bagien. Może kiedy Wesley trochę ochłonie, zrozumie, że nie musi mnie tak bardzo ukrywać przed innymi.

- Och, Leah - Kim złapała się za głowę. - Tak bardzo się boję. Jakoś nie wydaje mi się to zupełnie w porządku. Wesley nie sprawia wrażenia, jakby się ciebie wstydził. Raczej bardzo cię lubi. Czy nie mogłabyś napisać tych liścików sama? Ja miałabym wtedy czyste ręce i powie­działabym, że o niczym nie wiedziałam. Kłamię jak z nut, to mi nie sprawia kłopotu.

- Nie umiem czytać ani pisać, a gdybym nawet umiała i dała liścik komu innemu, to wmieszałabym tego kogoś. Zresztą dookoła są sami mężczyźni. Proszę cię, Kimberly. Bardzo cię proszę.

Kim w końcu przytaknęła, ale w oczach miała łzy. Bała się.

Wracając od Hammondów, Wesley wyobrażał sobie, co powie Kimberly, kiedy ją zobaczy. Jakie to straszliwe wydarzenie skłoniło ją do napisania tego panicznego liściku? Bez wątpienia John ośmielił się podsunąć jej, żeby przestała się wylegiwać i wzięła do pracy, a ona w złości napisała coś takiego. Ależ zrobił z siebie głupca! Tak się spieszył, żeby ratować Kimberly, w jej obronie był gotów sprać na kwaśne jabłko tak porządnego czło­wieka, jak John Hammond.

Tymczasem kiedy dotarł na farmę Hammondów, za­stał dom zamknięty na cztery spusty, a ktoś z robotników powiedział mu, że John i Kim przed godziną pojechali na tańce. Teraz myślał tylko o tym, że zostawił Leah samą w domu, bez żadnej ochrony, poza kilkoma parobkami. A o ile wiedział, ktoś z jego najbliższego otoczenia był Tan­cerzem. Nie wierzył nikomu. Zaczął podejrzewać nawet Buda i Cala. Mimo to zostawił żonę samą, wyczerpaną i załamaną.

- Leah - zawołał, jeszcze siedząc w siodle. - Wpadł do domu i przebiegł wszystkie pomieszczenia, krzycząc: „Leah!".

Pustka i cisza przyprawiły go o palpitacje serca. Wy­biegł do kurnika, przez cały czas nawołując.

- Gdzie jest Leah? - rzucił się na jednego z bliźniaków Macalistera.

- Chyba była w domu.

- Cholera! - zaklął Wes i z powrotem wbiegł do środ­ka. Zobaczył kartkę na stole.

Drogi Wesleyu,

Leah nie umie czytać, więc chociaż mi dyktuje, napiszę ci całą prawdę. Nieładnie zrobiłeś, zabraniając jej pójścia na tańce. Była głęboko urażona, a potem bardzo się na ciebie rozzłościła. Kazała mi więc napisać te dwa liściki do ciebie, żeby jednak mogła pójść. To naprawdę nie moja wina, Wesley. Proszę, nie bądź na mnie zły.

Kimberly

PS. Leah naprawdę jest bardzo miła i wcale nie przypomi­na tych ohydnych ludzi z bagien. Proszę, nie bij jej.

- Ja miałbym ją bić! - jęknął Wesley. - O Boże, co za głupie baby. Chętnie zbiłbym cię na kwaśne jabłko, Leah... jeżeli jeszcze żyjesz - dokończył szeptem.

Zmiął liścik, kilkoma susami dopadł drzwi, wskoczył na konia i galopem ruszył do miasta.

Po drodze do składu Macalistera, gdzie odbywały się tańce, Leah była bardzo zdenerwowana Niezbyt wypa­dało jej pojawić się tam bez męskiej opieki.

- Leah!

Justin Stark stał przed składem i kiedy ją zauważył, podbiegł, żeby pomóc jej w zsiadaniu z konia.

- Gdzie jest ten twój mąż, który zamyka cię przed ludźmi? Przecież chyba nie spuścił się z oka?

- Wesley... musiał jeszcze coś dokończyć. Jeśli mu się uda, przyjedzie później - powiedziała Leah, stopniowo odwracając wzrok.

Justin chwycił ją za rękę i położył ją na swoim ramie­niu.

- Hmmm... przypuśćmy. Jego strata, nasz zysk. Chodź potańczyć. Pokażę wszystkim, że mam najładniejszą partnerkę w całym stanie.

Wnętrze składu sprzątnięto i rzęsiście oświetlono. W jednym końcu izby ustawili się czterej skrzypkowie, a wzdłuż ściany ciągnął się bufet, uginający się pod najrozmaitszymi daniami.

- Powinnam była coś przynieść - bąknęła Leah.

- Twoja własna uroda całkowicie wystarczy.

- Leah! - wykrzyknęła za jej plecami Kimberly. - Je­steś. Czy Wesley...?


- Przepraszam cię na chwilę - powiedziała Leah do Justina i poprowadziła Kim do kąta.

- Widziałaś Wesleya? Co powiedział? Czy był bardzo wściekły?

- Kimberly - powiedziała wolno Leah, pociągając no­sem. - Piłaś?

- Tylko odrobinę. Nawet nie warto o tym wspominać. Ojciec Justina robi coś wspaniałego. Po jednym łyku czuję się jak nowo narodzona. Byłam bardzo zdenerwo­wana, a z Johnem prawie nie rozmawiamy. Czy nie są­dzisz, że Justin znakomicie się dziś prezentuje? Zresztą nie tylko on, właściwie wszyscy mężczyźni, z wyjątkiem mojego męża.

- Kimberly, natychmiast coś zjedz i, na miłość boską, przestań gadać. - Z pewnym wysiłkiem Leah zaciągnęła Kim do bufetu.

- Leah! - powitała ją Linnet Macalister, patrząc jak na ducha. - Nie myślałam, że cię tu spotkam.

- Jaka ładna suknia - powiedziała Agnes Emerson. - Czy to twoja matka? - spytała, wskazując na broszkę.

- To prezent od przyjaciółki. Czy można dostać coś do jedzenia dla Kim? I może niech ktoś przypilnuje, żeby to rzeczywiście zjadła. Muszę tymczasem zamienić kilka słów z Dollem Starkiem.

Agnes spojrzała na Kimberly i natychmiast zrozumia­ła, w czym rzecz.

- Mam nadzieję, że i o mnie mu wspomnisz - zawoła­ła za nią.

Doll siedział na swym zwykłym miejscu przed komin­kiem, tyle że odwrócił krzesło tak, by widzieć tańczących. Lester Sawrey, siedzący obok Dolla, na widok podcho­dzącej Leah dał staremu sójkę w bok.

- Słucham panią - powiedział Doll. - Czym mogę słu­żyć?

- Chcę prosić, żeby nie dawał pan Kimberly Ham­mond więcej tego, co tutaj można dostać.

- O, ta kobietka to ma spust - powiedział stary z za­chwytem. - Myślałem, że osuszy cały dzbanek.

Leah spiorunowała go wzrokiem.

- A gdzie twój mąż? - spytał Doll. - Nie sądziłem, że pozwoli ci przyjść na to zbiorowe tupanie.

Leah nie odezwała się, nadal mierząc go spojrze­niem.

- W porządku - niechętnie zgodził się Doll. - Więcej jej nie dam. Chociaż to wstyd. Widzi mi się, że ona ma duże możliwości.

- Dobry wieczór, pani Stanford.

Leah obróciła się i zobaczyła Johna Hammonda. Był przystojnym człowiekiem z siwiejącymi włosami.

- Czy zechce pani ze mną zatańczyć?

Stwierdziwszy kątem oka, że Kim siedzi i je, przyjęła ramię Johna Hammonda. Lekcje tańca nie przygotowały jej jednak do takich podskoków, toteż gdy skończyli, musiała wachlować się dłonią.

- Może odetchniemy świeżym powietrzem - zapropo­nował John z błyszczącymi oczami.

- Chętnie, dobrze mi to zrobi - roześmiała się Leah. Nad głowami migotały im gwiazdy, chłodne, wonne powietrze orzeźwiało. Leah poczuła zadowolenie. I po­myśleć, że Wesley zabronił jej przyjść.

- O czym myślisz?

Uśmiechnęła się do Johna.

- Cieszę się, że przyszłam.

- Ja też - odrzekł poważnym tonem. - Od dawna chciałem z tobą porozmawiać. A właściwie prosić o ra­dę. Widzisz, Kimberly jest bardzo nieszczęśliwa, ale ja naprawdę nie wiem dlaczego, i nie wiem też co zrobić, żeby było jej lepiej. W miarę możliwości usiłuję zacho­wywać cierpliwość. Ale kiedy wieczorem wracam z pola, kolacji nie ma, a na uczeniu Kim, jak się smaży jajka na śniadanie, straciłem całe tygodnie. Staram się być wyro­zumiały, pamiętam, że nie jest przyzwyczajona do cięż­kiej pracy, ale ona i tak sprawia wrażenie, jakby mnie nie znosiła. Proszę wierzyć, pani Stanford, że kocham żonę i chętnie nająłbym dla niej służbę, gdyby było mnie na to stać. Niestety, nie dam rady. Ale przyjaźnicie się, więc pomyślałem, że może Kim coś pani mówiła. Czy mogłaby mi pani jakoś pomóc?

Leah nie była pewna, ale zdawało jej się, że widzi łzy w jego oczach. Do diabła z Kimberly! - pomyślała. Jej lenistwo przysparza temu sympatycznemu człowiekowi mnóstwa zmartwień.

- Kimberly nic mi na ten temat nie mówiła - skła­mała.

- Chciałbym wiedzieć cokolwiek - powiedział zde­sperowany John. - Ona ze mną nie chce rozmawiać. Gdybym wiedział, na co się skarży, może mógłbym coś z tym zrobić. Bardzo chciałbym, żeby była szczęśliwa.

- Myślę, że po prostu małżeństwo jest dla niej bardzo trudne - wolno powiedziała Leah. - Kimberly nie jest za pan brat z ciężką pracą.

John uśmiechnął się.

- To bardzo uprzejme stwierdzenie. Ale czy Kim nie skarży się na nic szczególnego w naszym życiu?

- Chciałabym panu pomóc, John - powiedziała Leah, kładąc mu rękę na ramieniu. - Kimberly jest moją przy­jaciółką, ale mam pełną świadomość, że życie z nią musi być trudne. Porozmawiam i spróbuję się czegoś dowie­dzieć. Chcę, żebyście oboje byli szczęśliwi.

- Proszę spróbować jej wytłumaczyć, że ją kocham - błagał John.

- Dobrze. Chodźmy teraz z powrotem do izby. John podał jej ramię, szeroko się uśmiechając.

- Na pewno mówiono to już tego wieczoru dziesiątki razy, ale wygląda pani prześlicznie. Zielony kolor pasuje do pani oczu. Czy na tej miniaturze jest przypadkiem pani matka?

Leah skrzywiła się lekko, pomyślała bowiem, że jej matka nigdy w życiu nie miała na sobie jedwabnej sukni.

- To prezent od Kimberly. Ta kobieta jest pewnie kimś z jej rodziny.

- No tak, może nawet już widziałem przedtem tę broszkę. To ładnie ze strony Kim, że zrobiła pani taki podarunek. Może Kim opowie pani historię tej kobiety z miniatury, to i ja potem chętnie posłucham. Wygląda na to, że mogę się dowiadywać różnych rzeczy o mojej żonie tylko przez osoby trzecie.

Leah współczuła mu, miała ochotę sprać Kimberly za poniewieranie tym życzliwym człowiekiem.

- Przepraszam - powiedziała, kiedy weszli na salę i podeszła od razu do Kim.

- Rozmawiałaś z Johnem - zaatakowała ją Kim, za­nim Leah zdołała się odezwać. - Czy pytał o mnie?

- Owszem. Ten biedny człowiek ciężko haruje, żebyś była szczęśliwa, a ty go tak paskudnie traktujesz.

- Leah... - zaczęła Kimberly, ale nagle John znalazł się przed nimi z wyciągniętymi ramionami.

- Zatańczysz ze mną? - spytał tęsknym głosem. Kim nieco zbladła.

- Tak - bąknęła i wzięła go za rękę.

Leah obserwowała, jak stają w szeregu innych tance­rzy, ale za każdym razem, gdy Kim zbliżała się do Johna, twarz jej pochmurniała. Gdy taniec się skończył nie uśmiechała się już ani trochę.

- Nie możesz przez cały wieczór podpierać ścian - po­wiedział Justin, siadając obok Leah. - W każdej chwili twój mąż może wpaść tu z głośnym rykiem i zabrać cię stąd.

- Też się tego obawiam. Czy moglibyśmy coś zjeść, zamiast tańczyć? Zdaje mi się, że mój nastrój do tańca się ulotnił.

- Czy to ma coś wspólnego z Johnem i Kim? Przyglą­dasz im się od dłuższego czasu z bardzo ponurą miną.

- Nie lubię, kiedy ktoś jest nieszczęśliwy.

Justin parsknął.

- Kim unieszczęśliwiłaby każdego. Współczuję Johnowi, że musi z nią mieszkać. Oho, zdaje się, że nadciąga burza.

W ich kierunku zbliżał się Wesley. Bawełnianą far­merską koszulę miał wilgotną od potu, włosy kleiły mu się do twarzy.

0x01 graphic

- Chodź ze mną - powiedział Wesley przez zaciśnięte zęby, wbijając palce w ramię Leah.

- Przepraszam cię bardzo - pożegnała grzecznie Justina, zanim Wesley popędził ją energicznym szarpnięciem.

W drodze przez parkiet starała się uśmiechać i prze­syłała ludziom pozdrowienia, jakby mąż wychodził z nią na świeże powietrze, a nie na wpół ją wlókł. W głębi jednak kipiała z gniewu.

- Wsiadaj na mojego konia - nakazał Wesley, gdy tyl­ko znaleźli się na zewnątrz.

- Żebyś mógł ocalić resztki swojej reputacji? Pozwól sobie powiedzieć, że już za późno! Wszyscy mnie widzieli, wszyscy wiedzą, że jego wysokość Wesley, pan na przewspaniałej plantacji Stanfordów, ma żonę z bagien Wirgi­nii. I wiesz co? Nikt jakoś nie czuł odrazy, nikt nie wycierał sobie rąk, dotknąwszy takiego paskudztwa, jak ja.

- Czyś ty oszalała, Leah? O czym ty mówisz?

- O tym, że jestem dziewuchą Simmonsa. I o tym, że wstydzisz się mnie i nie chcesz, żebym bywała w publi­cznych miejscach.

- Nie chcę... - Pokręcił głową. - Nadal cię nie rozu­miem, ale porozmawiamy o tym w domu.

Cofnęła się przed nim.

- W domu i bez wątpienia w twoim łóżku, co?

- Nie mam nic przeciw temu - powiedział, szczerząc zęby.

- Ty...! - Zwinęła dłoń w pięść i uderzyła go w żołądek.

Wesley ani drgnął.

- Co w ciebie, do diabła, wstąpiło?

- Zabroniłeś mi iść na tańce, bo uważasz, że powin­nam być w domu, przykuta na zmianę do twojego łóżka i kuchni, i jeszcze pytasz, co się stało? Możesz sobie myśleć, że tylko bogaci ludzie coś czują, ale zapewniam cię, że i ja mam swoją dumę, chociaż jestem tylko dzie­wuchą Simmonsa.

- Ech, kobiety - mruknął Wes pod nosem. - Leah, wcale się ciebie nie wstydzę. Nie wiem, skąd przychodzą ci do głowy takie idiotyczne pomysły. Jesteś piękna, dziś wieczorem z pewnością nie ma na sali ładniejszej kobie­ty, ale w tej chwili nie chcę, żebyś znajdowała się wśród tylu ludzi.

- Bo nie umiem się zachować? Bo nie dorastam do noszenia nazwiska Stanford?

- Dobry Boże! Przecież to jest tak samo moje, jak twoje nazwisko. Chciałbym choć raz w życiu zrozumieć kobietę. Jakąkolwiek! Leah, czy zechcesz wrócić ze mną do domu? Proszę cię.

- Dlaczego? - spytała ze złością. - Czemu chcesz mnie ukrywać?

- Nie chcę cię ukrywać... no, może jednak chcę. - Uśmiechając się uwodzicielsko, przysunął się do niej. - Mogę urządzić dla nas konkurencyjne przyjęcie w domu.

- Spróbuj mnie tylko nieść, to zobaczysz, że będę kopać i wrzeszczeć, a to może jeszcze bardziej zaszko­dzić twojej reputacji.

Wesley odwrócił głowę, a kiedy spojrzał na nią znowu, jego twarz wyrażała kompletny brak zrozumienia.

- Kochanie, uczciwie mówię, że nie mam pojęcia, dlaczego jesteś taka rozstrojona. Nie prosiłem cię, żebyś zrezygnowała z tych tańców dlatego, że się ciebie wsty­dzę i nie chcę być widziany w twoim towarzystwie. Je­stem od tego jak najdalszy. Bardzo chciałbym ofiarować ci moje ramię. Ale w tej chwili są powody, dla których wolałbym, żebyś raczej siedziała w domu, pod moją opieką.

- Jakie powody?

- Nie mogę ci powiedzieć. Tym razem musisz mi zaufać.

Posłała mu ironiczny uśmieszek.

- Nawet nie muszę się domyślać, dlaczego chcesz, żebym pojechała z tobą do domu. Ja to wiem. Powiedzia­łeś, że nienawidzisz samej myśli o małżeństwie z kimś takim, jak ja.

- Ja powiedziałem coś takiego? - wykrzyknął Wes. - Kiedy?

- Powiedziałeś do Travisa, a ja i Regan to słyszałyśmy. Para tancerzy, którym zrobiło się zbyt gorąco, wyszła na dwór, więc Wes pociągał Leah w mroczne miejsce i przytrzymał nogami.

- Dobrze, ty dzika kotko, posłuchaj mnie. Po pierwsze, mam dość wysłuchiwania, że jestem największym sno­bem w tym stuleciu. To ty jesteś snobką, Leah. O wiele bardziej obchodzi cię pochodzenie ludzi niż mnie. Owszem, powiedziałem Travisowi, że nienawidzę myśli o tym małżeństwie, ale nie dlatego że nie mógłbym znieść kogoś z nisko urodzonych Simmonsów.

- Ha! - Leah próbowała uciec spojrzeniem, ale Wes chwycił ją za podbródek.

- Chciałem kobiety, która by mnie potrzebowała, a wydawało mi się, że Kimberly w najwyższym stopniu potrzebuje mężczyzny. Tymczasem zamiast kogoś takiego jak ona, dostała mi się kobieta, która potrafi prowadzić gospodarstwo, wychowywać dzieci i radzić sobie z obłą­kanym ojcem. Nie sprawiałaś wrażenia, że kogokolwiek lub czegokolwiek potrzebujesz. Czułem się przy tobie całkowicie bezużyteczny.

- Przy mnie? - szepnęła. - Jak mogłeś tak się czuć?

Dotknął nosem jej nosa.

- Bo nigdy nie prosiłaś mnie nawet o drobiazg - po­wiedział z przekonaniem. - Przyłączyłaś się do bandy rabusiów i nawet mi o tym nie wspomniałaś. A pamię­tasz zeszły tydzień, kiedy komin tak się przechylił, że o mało nie runął? Nic bym o tym nie wiedział, gdyby Oliver nie zobaczył, jak wspinasz się na drabinę i pod­pierasz go kamieniami. Zdołałaś nawet przemienić się z pokraki, jaką miałem w dniu ślubu, w prawdziwa pięk­ność.

Przerwał i delikatnie odsunął jej włosy z twarzy.

- Dużo czasu zabrało mi zrozumienie, że potrzebujesz mnie o wiele bardziej niż Kimberly. Kim zawsze spada na cztery łapy, ale ty, moja mila żono, potrafisz napytać sobie biedy w drodze do wygódki.

Leah usiłowała przetrawić te informacje.

- Ale Kim jest damą, a ja...

- Jesteś moją żoną i mówiłem ci wiele razy, że nazy­wasz się teraz Stanford, więc dzielisz moją pozycję.

Odsunęła się od niego.

- Wobec tego jeśli się mnie nie wstydzisz, dlaczego nie chcesz, żebym pokazała się na tańcach? Dlaczego ukrywasz mnie na farmie?

Wesley zdecydowanie nie chciał opowiadać Leah, że mogła paść ofiarą intrygi. Bez wątpienia zaczęłaby spę­dzać noce na rozmyślaniach, jak wmieszać się do sprawy.

- Musisz mi zaufać. Naprawdę chcę twojego dobra.

Leah weszła w księżycowe światło. To, co Wes powie­dział, nawet miało sens, zresztą Kim wspominała coś na ten temat. Wyczuwała, że Wesley pragnie jej omdleń, jej bezradności, i była mu posłuszna. Natomiast ona zacho­wywała się zgodnie ze swą naturą. Czyżby również u in­nych ludzi wywoływała poczucie nieprzydatności?

Wesley nie mówił o miłości, ale może jeśli nie czuł do niej odrazy z powodu pochodzenia, to do miłości nie było zbyt daleko. W tym wszystkim najzabawniejsze wy­dawały jej się teraz wysiłki, jakie robiła, żeby nie być ciężarem dla Wesa Kiedy komin się przechylił, najpierw usiadła i wybuchnęła płaczem. Potem zaparła się i na­prawiła go sama, bo nie chciała wydać się Wesowi bez­radna.

Ponownie odwróciła się w jego stronę.

- Czy weźmiesz mnie w ramiona i zaniesiesz do łóżka, jeśli dla ciebie zemdleję?

Wyraz twarzy Wesleya był dla niej wystarczającą na­grodą za tę szarżę. Potem Wes podszedł do niej, uniósł ją i przytulił.

- Czasem sam się dziwię, jak bardzo cię pokochałem, Leah - powiedział. - Chciałbym tylko, żebyś nie krzycza­ła na mnie tak często.

Pod wpływem impulsu Leah zapragnęła odsunąć się od niego, chciała widzieć jego oczy w chwili, gdy pier­wszy raz powiedział, że ją kocha. Lecz tylko jeszcze mocniej się przytuliła.

- Może teraz, kiedy wiem, że mnie kochasz, nie będę tak często wściekła.

Podszedł z nią do swojego konia i wsadził ją na siodło.

- Mówię ci to dość często, więc powinno nareszcie do ciebie dotrzeć.

Leah bardzo nie chciała wszczynać nowej sprzeczki.

- Pewnie kiedy indziej po prostu nie słyszałam, jak to mówisz. Och, Wes - powiedziała, gdy usiadł za nią. - Za­pomniałam szala.

- Zabiorę go jutro, kiedy przyjadę po twojego konia.

- Mój Boże, nie. Na ten szal Clay wydał fortunę. Sprowadził go zza oceanu. Za minutę wrócę.

- Postój tutaj i poczekaj - powiedział, gdy zsiadła. - Pójdę z tobą.

Leah zachichotała.

- Nie możesz znieść tego, że znikam ci z oczu?

- Coś w tym rodzaju - odparł poważnie.

Leah spokojnie stała na dworze i czekała na męża. Myśl, że musi mu zaufać, nie była dla niej łatwa, ale może Wes naprawdę miał powód, żeby nie puszczać jej na tańce. Czyżby był zazdrosny? Poczuła dreszczyk za­chwytu. Jeśli Wes naprawdę ją kochał, to nie należało tego wykluczać. Ona, na przykład, stanowczo była za­zdrosna o Kimberly.

Nagle przypomniała sobie, że widziała Corinne Stark w bardzo podobnym szalu jak jej. Wesley nie miał szans samodzielnie znaleźć właściwego.

W jasno oświetlonym wnętrzu wszyscy tańczyli i śmiali się. Kim opierała się o ścianę ze wzrokiem wbitym w ziemię, a obok niej stał jej mąż.

W czasie gdy Leah szukała szala, muzyka urwała się i rozbawieni tancerze przystanęli. Zrobiło się ciszej. Właśnie wtedy rozległ się kobiecy krzyk. Leah odwróciła się w tamtym kierunku i stwierdziła, że nie znana jej kobieta wskazuje wprost na nią.

- To broszka mojej ciotki - wrzasnęła rozdzierająco. - Ukradłaś ją!

Leah z ogromnym zaskoczeniem sięgnęła dłonią do piersi.

- Nie - wyszeptała. Miała wrażenie, jakby powracał nocny koszmar.

Wes natychmiast znalazł się obok niej, w obronnym geście otoczył ją ramieniem i wyprowadził na zewnątrz.

- Leah - szepnął, gdy znaleźli się za drzwiami. - Justin odwiezie cię do domu. Ja muszę tu zostać i dowie­dzieć się jak najwięcej o tym, co się przed chwilą stało. Rozumiesz mnie?

Leah tępo skinęła głową, a Wes przekazał ją Justinowi.

- Zajmij się nią - powiedział. - Dam wam znać co i jak, najszybciej, jak będę mógł. Na razie muszę zrobić z tym porządek raz na zawsze. - Raptownie podniósł głowę. Kimberly wychodziła z Johnem, cicho płacząc.

- No dalej, już was tu nie ma - powiedział Wes do Justina.

Leah niewiele widziała z powrotnej drogi na farmę. Dopiero kiedy Justin ściągnął ją z konia i wprowadził do środka, poczuła, jak jej zimno. Zaczęła drżeć.

Justin podszedł z nią do krzesła, a potem ją objął.

- Już dobrze, kochanie. Wesley dowie się, o co chodzi. Nikt nie uwierzy w to, że ukradłaś broszkę.

Leah nie mogła płakać. Sztywno oparła się o Justina.

- Skąd wzięłaś taką ozdobę? - spytał, głaszcząc ją po ramieniu. - Leah! - powiedział rozkazująco, kiedy nie odpowiedziała. - Skąd masz to cacko?

- Dała mi Kimberly - szepnęła Leah.

- Niech szlag trafi tę samolubną dziwkę! - wybuch­nął, pchnął Leah na krzesło i wielkimi krokami zaczął przemierzać pokój. - Mogę ją sobie wyobrazić w zmowie z rabusiami. Ona ma moralność kurwy. Przepraszam, Leah, ale tak jest. Sprzedałaby siebie i każdego innego człowieka za to, czego akurat chce. Czy sądzisz, że John ma pojęcie, z kim się ożenił? Biedny człowiek, prawdo­podobnie myślał, że w tym ślicznym opakowaniu jest kobieta.

- Leah - powiedział, klękając przed nią. - Chcę zoba­czyć, co uda mi się wyciągnąć z Kimberly. Może razem z Johnem zdołamy wbić jej trochę rozumu do głowy. Wes prawdopodobnie wkrótce wróci, tylko skończy rozma­wiać z tamtą kobietą. Oliver jest w stodole. Czy sądzisz, że możesz tutaj zostać sama?

Leah bezmyślnie skinęła głową. Chciała być sama. Po co ktoś jeszcze miał widzieć jej wstyd? Pocałował ją w czoło.

- Siedź tutaj i czekaj na Wesa. Nie oddalaj się nig­dzie! Obiecujesz?

Jeszcze raz skinęła głową i Justin wyszedł.

Leah nie miała pojęcia, jak długo siedziała, bo czas stracił dla niej znaczenie. Gonitwę myśli przerwał jej błysk świadomości, że kominek wymaga czyszczenia. Wschodziło właśnie słońce, kiedy sztywno wstała z krzesła i wzięła się do roboty, nie omijając również dostępnej części przewodu kominowego.

Drzwi za nią otworzyły się z hukiem.

Powoli, bez najmniejszego zainteresowania obróciła się i zobaczyła Kim. Oczy jej lśniły, poskręcane włosy opadały bezładnie na ramiona, na muślinowej sukience miała plamy od trawy.

- Och, Leah - powiedziała, ledwie łapiąc dech. - To było cudowne, absolutnie cudowne. Tak wspaniałego przeżycia jeszcze nie miałam. Cóż ty, na Boga, robisz? Popatrz na siebie! Całkiem zniszczyłaś tę piękną suknię.

Kim podeszła do Leah, ale natychmiast się cofnęła.

- Nie będę cię dotykać. Wstań i rozbierz się. Kiedy się będziesz myła, opowiem ci o najcudowniejszej nocy mo­jego życia.

Kimberly podała Leah miskę z wodą, zimną, bo nie przyszło jej do głowy, żeby napalić w pustym teraz ko­minku.

- Uszy też - zarządziła, gdy Leah stanęła w samej bieliźnie. - Głupio postąpiłaś, niszcząc sobie suknię. Ale nieważne, koniec o tym. Leah - powiedziała z namasz­czeniem. - Ostatniej nocy kochaliśmy się z Justinem.

Było to pierwsze, co naprawdę dotarło do Leah. Prze­rwała mycie.

- Ty z Justinem?

- Trudno w to uwierzyć, prawda? Wyglądało na to, że Justin nienawidzi mnie od pierwszego wejrzenia. Mężczyźni zwykle nie czują do mnie nienawiści, a on czuł. Ostatniej nocy też był rozwścieczony do czerwono­ści, ale potem... Och, Leah, cóż za niebiańska rozkosz.

- Kim - powiedziała Leah. - Opowiedz mi wszystko od początku. Skąd wzięłaś tę broszkę, którą mi dałaś?

- No tak - przypomniała sobie Kim z westchnieniem. - To długa historia.

- Mam cały dzień, mogę słuchać - stanowczo powie­działa Leah. - Chcesz coś na śniadanie?

- Czemu nie. Co prawda jest prawie południe, ale miłość wyraźnie wzmaga we mnie apetyt.

Kilka minut później umyta i ubrana Leah przygotowy­wała posiłek.

- Zaczynaj - powiedziała do Kim.

- No więc, Steven powiedział, że są dwa rodzaje ko­biet: damy - one tego nie lubią, i kobiety - im sprawia to przyjemność.

- Kim, dlaczego nie opowiadasz o broszce?

- Dojdę i do tego, ale wszystko jest ściśle powiązane. Och, Leah, musisz przysiąc, że nie znienawidzisz mnie, kiedy usłyszysz tę historię. Jesteś moją najlepszą przyja­ciółką, a część z tego, co zrobiłam...

- Przysięgam, że cię nie znienawidzę, pod warunkiem że przestaniesz zwlekać.

- Jak powiedziałam, Steven wyrobił we mnie przeko­nanie, że damy muszą zawsze zachowywać się właściwie. Dlatego kiedy zakochaliśmy się w sobie z Wesleyem, a ja naprawdę go kochałam, nie pozwalałam mu przesadnie się całować. Widzisz, bardzo lubiłam jego pocałunki, ale bałam się to okazać, żeby nie uznał, że nie jestem damą. Wtedy by się ze mną nie ożenił. Och, Leah, czasem trudno go było odpychać. Wesley tak przyjemnie całuje. On...

- Może tę część opuścimy?

- Dobrze. Ja tej części nie lubię. Kiedy Wesley powie­dział mi, że pozostajecie małżeństwem, byłam bardzo, ale to bardzo zła. Prawdę mówiąc, nawet wpadłam w fu­rię. Wydawało mi się, że to niesprawiedliwość, bo wciąż nad sobą panowałam i byłam damą, podczas gdy ty z Wesleyem wykradaliście się nocami i podrzucaliście ludziom jedzenie... tak, tak, wiem o tym. A potem urzą­dziliście sobie zapasy w błocie. Ty nie byłaś damą ani trochę, ale zdobyłaś Wesleya.

Przerwała, patrząc na Leah błagalnie:

- Byłam taka wściekła, że wetknęłam koniowi w zad szpilkę od kapelusza. To wtedy wóz stoczył się ze zbocza. Myślałam, że jesteś w środku. Och, Leah - zapłakała, kryjąc twarz w dłoniach. - Nienawidziłam cię tak bar­dzo, że chciałam cię zabić.

Leah otoczyła Kim ramieniem.

- Wyskoczyłam z wozu za nagłą potrzebą, więc nic mi się nie stało. Na twoim miejscu pewnie mogłabym zrobić coś podobnego. Masz, jedz te jajka i opowiadaj, co się stało dalej.

- John Hammond zauważył, co zrobiłam z koniem. Kiedy wyszłam z omdlenia, wyjątkowo prawdziwego, obiecał mi, że nikomu o tym nie powie. Ale potem...

Przełknęła duży łyk mleka.

- To straszny człowiek, Leah. Zagroził mi, że powie wszystkim, co zrobiłam, jeśli nie wyjdę za niego za mąż.

- Szantażował cię? - spytała Leah zdumiona, siadając naprzeciwko Kim. - Ale dlaczego? Po co miałby cię zmuszać do małżeństwa? Musiał wiedzieć, że go niena­widzisz.

- Sama się nad tym wiele razy zastanawiałam. Nie lubiłam go zanadto za to, co mi zrobił, i usiłowałam przy każdej okazji uprzykrzać mu to małżeństwo. - Uśmiech­nęła się nad kromką chleba z masłem. - Chcesz, Leah, zdradzę ci tajemnicę? Umiem gotować. Wesleyowi nigdy o tym nie wspomniałam, bo Steven powiedział, że praw­dziwe damy nie gotują, a podczas podróży ty zawsze się wszystkim zajmowałaś.

- Czy miałaś przy mnie poczucie bezużyteczności? - cicho spytała Leah.

- Prawdopodobnie mogłabyś wyrobić takie poczucie u pół tuzina ludzi, ale mniejsza o to. Żeby ukarać Johna, odmówiłam robienia czegokolwiek. On był... bardzo nie­sympatyczny w nocy, a ja nie wiedziałam tak naprawdę, jak można się kochać z mężczyzną, zanim Justin...

- A co z broszką? To było jeszcze przed Justinem.

- A, tak. W domu Johna byłam śmiertelnie znudzona. Jego nie było całymi dniami, a ja przecież postanowiłam nie przykładać ręki do żadnej pracy. Nie wiedziałam, co ze sobą robić. Na szczęście John ma gabinet, zamknięty na klucz, i zaraz po ślubie przykazał mi, żebym tam nigdy, nigdy, ale to przenigdy nie wchodziła.

- Więc oczywiście weszłaś - powiedziała Leah z uśmiechem.

- Wchodziłam codziennie. Nie miało dla mnie wię­kszego znaczenia, że może mnie nakryć, bo skoro i tak już przysięgłam spędzić z nim resztę życia, to nic gorsze­go nie mogło mnie spotkać. Musiałam trochę się pomę­czyć, ale znalazłam klucz. Korzystałam z niego codzien­nie, szperałam po pokoju i odkładałam klucz na miejsce.

- Czego szukałaś?

- Tego, co było tam nie dla moich oczu. Początkowo nie udawało mi się, aż wreszcie znalazłam ukrytą szafę.

- Ukrytą?

- Za półką z książkami. Ledwie ją ruszyłam. W każ­dym razie w szafie były bardzo ładne okazy biżuterii, kilka szkatułek i trochę książek. Wściekłam się, bo my­ślałam, że chowa te rzeczy, żebym nie czuła się ich współwłaścicielką.

- Myślałaś? A teraz myślisz inaczej?

- Widzisz, Leah, ja nie mogłam włożyć nic z tej biżu­terii, ale uznałam, że kto inny mógłby. John nie krzyczał­by na obcą osobę tak, jak na mnie. Poza tym, ty świetnie sobie radzisz z mężczyznami. Na Wesleya wydzierasz się cały czas. Nigdy nie mogłam tego pojąć. Mówiłaś mu największe potworności, ja byłam zawsze miła, a on i tak wolał zostać z tobą.

- Co z broszką? - nalegała Leah.

- Myślałam, że to miniatura jednej z krewnych Johna. Wiedziałam, że będzie dobrze wyglądać na twojej zielo­nej sukni, i rzeczywiście tak było, dopóki nie zniszczyłaś kreacji, bawiąc się w kocmołucha. No, już dobrze - wtrą­ciła, widząc przymrużone oczy Leah. - Potem była ta wydzierająca się głupia baba, która twierdziła, że ukrad­łaś broszkę. John chwycił mnie za ramię, powiedział mi dużo strasznych rzeczy i siłą zabrał z tańców. Och, Leah, byłam taka przerażona.

- Co się stało dalej?

- John nie odzywał się do mnie przez całą drogę do domu, potem zamknął mnie u siebie w gabinecie i usły­szałam, jak odjeżdża. - Oczy Kim zaszły mgłą rozmarze­nia. - I wtedy na ratunek przyszedł mi Justin.

- Na ratunek? - spytała Leah. - Czy on nie był przy­padkiem trochę zły na ciebie?

- O, mój Boże, szalał! Wykrzykiwał na mnie ciężkie obelgi i wyzywał od najgorszych. Zawsze wiedziałam, że mnie nie kocha, ale żeby tak nie cierpieć... Wrzeszczał na mnie i nawet raz chwycił mnie za gardło, a ja przez cały czas usiłowałam pokazać mu kryjówkę. Dużo czasu minęło, zanim zaczął mnie słuchać, ale w końcu pomógł mi ruszyć półkę.

- I Justin widział te wszystkie rzeczy w środku?

- Nawet więcej. Kiedy byliśmy w środku, wrócił John.

- Kimberly! Gdzie jest teraz Justin?

- Już do tego dochodzę. Widzisz, Justin oczywiście nie miał żadnych kluczy, a w naszym domu, nie tak jak w wa­szym, we wszystkich drzwiach są zamki. John pozamykał je co do jednego, więc żeby się do mnie dostać, Justin musiał wybić szybę w gabinecie. Schowaliśmy się w sza­fie, spleceni ze sobą - Kim westchnęła - a John tymcza­sem chodził po domu. Kiedy usłyszeliśmy, że wychodzi i odjeżdża, Justin powiedział: „Uciekajmy stąd". Więc wyszliśmy na dwór i pobiegliśmy do lasu, i było ciemno, i Justin chciał, żebym dokładnie opowiedziała mu, co jest w szafie, bo sam nie zdążył wszystkiego obejrzeć, bo kiedy wrócił John, musieliśmy zasłonić się półką. Więc... - zrobiła pauzę na oddech - mówiłam i mówiłam, i nagle Justin podniecił się, i zaczął mnie całować. Byłam tak zmęczona powściągliwością z Wesleyem i nawet z Joh­nem, że zostawiłam rzeczy ich naturalnemu biegowi. Nagle uświadomiłam sobie, że się kochamy. Ach, jakie to było cudowne, Leah. Nigdy nie śniłam...

- Co takiego powiedziałaś, że Justin zaczął cię cało­wać?

- Coś całkiem zwyczajnego. Zaraz, zaraz... Aha, po­przedniego wieczoru John zastrzegał się, że nie jest dobrym tancerzem, a ja powiedziałam Justinowi, że to nieprawda, bo w szafie znalazłam papier, zaświadczają­cy że w St. Louis uczył tańca.

- Kimberly - wyszeptała Leah. - Gdzie jest teraz Ju­stin?

- Powiedział, że spotkał Wesa, i że Wes jechał do Lexington, żeby porozmawiać z kobietą, która jest wła­ścicielką broszki, i kazał mi przyjechać do ciebie, i cze­kać na Buda i Cala, a on miał czekać na powrót Johna.

- Kimberly - powiedziała Leah z największym spoko­jem, na jaki mogła się zdobyć. - Myślę, że Justin może mieć kłopoty.

- To prawdopodobne - przyznała Kim z uśmiechem. - John będzie bardzo poirytowany, kiedy się dowie, że od niego odchodzę. Ale skoro Justin mnie kocha... Mówiłam ci już chyba, że wyznał mi miłość, prawda? Nawet połączył to z modlitwą. Powiedział: „Niech Bóg ma mnie w swojej opiece, Kimberly, ale zdaje mi się, że cię ko­cham". Czy to nie urocze?

- Wstawaj, Kim - zakomenderowała Leah. - Zostaw te talerze w spokoju. Idziemy po Buda i Cala, a potem spró­bujemy pomóc Justinowi. Poczekaj! Musimy zostawić liścik dla Wesleya.

- O nie! Nie ja - sprzeciwiła się Kim. - Opowiedzia­łam Justinowi o ostatniej kartce, jaką napisałam do Wesa, i powiedział, że jego zdaniem Wesley nie puścił cię na tańce, bo chciał mieć pewność, że cię chroni. Gdybyś nie namówiła mnie do wysłania mu tego liściku, nie byłoby historii z broszką.

Leah naskoczyła na nią:

- Gdybyś nie próbowała mnie zabić, nie musiałabyś wyjść za mąż za Johna. A gdybyś nie była taka wścibska, nie odkryłabyś schowka Tancerza. A gdybyś...

- Rozumiem, Leah. - Rozpromieniła się. - Gdyby nic z tego się nie stało, nie wiedziałabym, że Justin mnie kocha i nie spędzilibyśmy ostatniej nocy razem. Och, Leah, mał­żeństwo z kimś takim, jak on, musi być czystym rajem.

- Opowiesz mi o tym później - pohamowała ją Leah, wyjmując z szuflady papier, pióro i atrament. - Teraz pisz, co ci mówię.

Drogi Wesleyu,

Mam nadzieję, że ten list nie wprawi cię w taką wściek­łość, jak poprzedni Tym razem naprawdę jestem całkowicie niewinna, bo nawet nie wiem, o czym Leah mówi. Kazała ci napisać, że mój mąż John dawał lekcje tańca i że Justin, mężczyzna, którego teraz kocham, wie wszystko, a ponieważ ciebie tu nie ma, Leah i ja jedziemy po pomoc do Buda i Cala, zanim pojedziemy do Johna i Justina.

Myślę, że gdybym to rozumiała, byłabym bardzo przestra­szona

Mam nadzieję, że miałeś przyjemną wycieczkę do Lexington.

Szczerze oddana Kimberly

- Czy napisałaś to wszystko, co powiedziałam o szuka­niu pomocy?

- O, tutaj - powiedziała Kim, wskazując palcem. - Leah, co zrobimy, jeśli Buda i Cala nie będzie w do­mu?

- Justin potrzebuje pomocy - powiedziała Leah z uporem.

Kim z trudem przełknęła ślinę.

- Właśnie się obawiałam, że tak powiesz.

0x01 graphic

Devon Macalister pomógł żonie zsiąść z konia.

- Jest tu ktoś? - zawołał w uchylone drzwi domu Stan­fordów, sprawiającego wrażenie opustoszałego.

- Wesley powiedział, że Leah siedzi tu pod opieką Justina - powiedziała Linnet. - Czyżby coś się stało?

- Nie podoba mi się to - powiedział Mac, rozglądając się. - Jest za spokojnie, i dlaczego, do diabła, ta krowa ryczy? Lynna, poczekaj tu chwilę, ja sprawdzę, co się dzieje.

Kiedy Linnet zobaczyła, że mąż wchodzi do stodoły, weszła do domu. Na stole stały brudne naczynia, a kuch­nia wyglądała, jakby opuszczono ją w wielkim pośpie­chu. Nie było jednak żadnych śladów walki.

Wychodząc, zobaczyła liścik na stole, na wpół schowa­ny pod talerzem.

Mac wpadł do domu.

- Zdaje się, że miałaś czekać na zewnątrz - wyburczał. - Jest pusto, żadna z krów nie wydojona, zwierzęta nie nakarmione. Co tu masz?

- Leah i Kimberly wpakowały się w kabałę - szepnę­ła, po czym przeczytała na głos kartkę.

- A więc to John Hammond jest Tancerzem - powie­dział Mac w zamyśleniu.

- Devon - wyszeptała Linnet. - Bud i Cal mieli dzisiaj przyjechać do nas. Na pewno nie było ich w domu, kiedy przyjechały Leah z Kimberly.

- Chyba nie przyjdzie im do głowy ścigać bez pomocy Tancerza, jak sądzisz? - spytał Mac z niedowierzaniem i natychmiast zakomenderował, nie dopuszczając żony do słowa: - Wsiadaj na konia i wracaj jak najszybciej do miasta. Puść kogoś śladem Wesa, a kogoś innego przyślij tutaj, żeby zajął się farmą. Ty... - w jego głosie pojawiła się groźba - masz siedzieć w Sweetbriar. Bardzo mi się to wszystko nie podoba.

- Devon - zaczęła Linnet. - Może powinieneś posta­rać się o pomoc, zanim sam...

- Nie ma czasu - odparł krótko, pocałował ją i już go nie było.

Zanim Leah i Kim dotarły do domu Johna Hammon­da, było już ciemno.

- Czy jesteś pewna, że powinnaś to robić sama? - sze­pnęła Kim, gdy Leah zsiadła z konia w pewnej odległo­ści od budynku. - Justin jest taki silny i dzielny. Może wie, co robi.

- Zsiadaj i bądź cicho... Poza tym nie jestem sama. Poprosiłam o pomoc - rzuciła wyzywająco. - No, i mam ciebie.

- To chyba nie wystarcza - powiedziała Kim, stając na ziemi.

Przywiązawszy konie tak, żeby z domu nie było ich widać, zaczęły podchodzić ukradkiem. Sądząc po blasku, wewnątrz paliły się wszystkie świece i latarnie.

Kiedy w chłodnej nocy odbił się echem strzał, Leah i Kim wymieniły spojrzenia, po czym Kim ruszyła z po­wrotem w kierunku koni.

- Chodźmy! - rozkazująco rzuciła Leah, ciągnąc Kim w kierunku jasno oświetlonego domu.

Przebiegły przez podwórze i kucnęły przy oknie. W środku wszystko wyglądało dokładnie tak jak zwykle, nikogo nie było.

- Gdzie jest pokój ze schowkiem? - szeptem spytała Leah.

Kim, zbyt przerażona, by wydobyć z siebie głos, zdoła­ła wskazać najodleglejsze okno.

Trzymając ją za rękę, Leah zaczęła się przesuwać wzdłuż ściany, cały czas w przysiadzie, żeby nie pokazać głowy w którymś z okien. We wskazanym miejscu ostroż­nie się podciągnęła, chcąc rzucić okiem do środka. Wi­dok, jaki ujrzała wyrwał z jej piersi jęk. Na podłodze, w kałuży krwi leżał nieruchomy człowiek.

Leah osunęła się na ziemię

- Justin - wyszeptała.

Kimberly natychmiast wstała, żeby spojrzeć, ale rów­nie szybko ponownie się schyliła.

- Zdaje się, że John mnie zauważył - powiedziała.

- Musimy się ukryć - stwierdziła Leah, rozglądając się po nie znanych zabudowaniach. - Gdzie?

- Za mną - rzuciła Kim, podciągając spódnicę, i z nie­zwykłą szybkością zerwała się do biegu w kierunku lasu.

Leah posłusznie pędziła za przyjaciółką. Serce waliło jej jak młotem.

Na krawędzi lasu Kim nie zwolniła ani trochę. Prze­sadzała zwalone pnie i z wielką łatwością przedzierała się przez jeżyny i inne zarośla.

- Poczekaj, Kim - alarmująco zawołała Leah. - Za­trzymaj się na chwilę.

Kim niechętnie usłuchała. W oczach miała trwogę.

- Dokąd uciekamy? - spytała Leah.

- Do lasu - odparła Kim.

- Tak, ale dokąd? Na pewno myślisz o jakimś konkret­nym miejscu.

- Do lasu - powtórzyła Kim nie rozumiejąc jej. Wy­krzywiła twarz, ciężko dysząc.

- Ale... - zaczęła Leah, przerwał jej jednak strzał. Kula wbiła się w drzewo obok, chybiając głowę Kim o centymetry.

Taka zachęta wystarczyła. Znów zerwały się do biegu, a Leah przestała się przejmować kierunkiem.

Biegły, póki nogi i płuca nie odmówiły im posłuszeń­stwa. W końcu Leah chwyciła Kim za ramię.

- Musimy się zatrzymać i odpocząć. Zorientować się, gdzie jesteśmy i kierować ku Sweetbriar.


- Nie mam pojęcia, gdzie co jest - powiedziała Kim. -Aty?

- Będę umiała znaleźć kierunek, ale dopiero po wschodzie słońca. Kim! - zawołała głośnym szeptem. -Widzisz tę czarną plamę powyżej? Czy to jest jaskinia?

- Nie lubię jaskiń - powiedziała Kim, zaciskając zęby.

- Ale może uda nam się w niej ukryć i trochę prze­spać, a rano wrócimy do Sweetbriar.

- Nie możemy zostać tutaj i nigdzie się nie chować?

- John nas zobaczy, mamy jasne suknie. Musimy gdzieś się ukryć. Dalej, wspinamy się.

Pokonywanie stromej ściany nie było łatwe, ale doko­nały tego w rekordowym czasie. Kiedy wślizgnęły się do niedużej wapiennej jaskini, Leah odetchnęła z ulgą. Nie powiedziała tego Kim, ale najbardziej bała się niedźwiedzia. Miejsce okazało się jednak opustoszałe. Jaskinia miała około trzech metrów głębokości, pięciu szerokości i była wysoka na dwa i pół metra.

Leah z uśmiechem odwróciła się do Kim.

- Udało nam się.

Uśmiech szybko jednak znikł jej z twarzy, gdyż z zew­nątrz dobiegł głos Johna Hammonda.

- I tak moja głupia żona i jej głupia przyjaciółka same wlazły w pułapkę. - Powiedział to z rozbawieniem. Sło­wa odbijały się echem, więc trudno było z nich wywnio­skować, jak daleko stoi mówiący. - Dałem ci szansę, Kimberly. Mogłaś się do mnie przyłączyć. Wybrałem cię, bo zdawało mi się, że jesteś wolna od zbędnych przesą­dów moralnych, gdy trzeba zabić kogoś, kto staje ci na drodze.

Kim, przyklejona do ściany jaskini, rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku Leah.

- Ale moja żona - ciągnął John - rozczarowała mnie. Posłuchaj, Kim. Twój kochanek, tak, o tym też wiem, kochanek leży trupem u nas w domu. Całe Sweetbriar będzie mówić o tej tragedii, kiedy dowie się, że jednej nocy zginął Justin i jeszcze dwie kobiety. A ja będę po­grążonym w żałobie mężem.

- Pomóż mi zbierać kamienie - szepnęła Leah. -Zróbmy stos ze wszystkiego, co znajdziemy. Może zdoła­my go przez chwilę powstrzymać.

Kim posłusznie zaczęła układać kamienie niedaleko wylotu jaskini.

- Musi wejść od frontu. Będziemy go wyraźnie widzia­ły. Gdyby strzelał, padnij na ziemię. Rozumiesz? - ko­menderowała Leah.

Kim skinęła głową.

Z uśmiechem na ustach i pistoletami w obu dłoniach John stanął w otworze jaskini. Jego sylwetka wyraźnie rysowała się w księżycowym świetle.

- Teraz! - rozkazała Leah, gdy John postąpił krok naprzód.

Kobiety zaczęły oburącz ciskać w niego kamieniami.

Zaskoczony John schylił się, pomrukami kwitując tra­fienia. Strzelił raz i drugi, ale kule poleciały nad głowa­mi przypłaszczonych do ziemi kobiet, które nie przesta­wały się bronić.

Kimberly zamachnęła się sporym odłamkiem skały i trafiła Johna w bok głowy. Popłynęła krew.

John zachwiał się, cofnął i szybko zniknął im z pola widzenia.

- Takie jesteście sprytne, głupie dziwki? Zobaczymy, jak długo wytrzymacie bez wody i żywności. Kiedy bę­dziecie gotowe poddać się i zginąć szybką, bezbolesną śmiercią, dajcie znać. Ja tu będę czekał.

Kim usiadła za resztkami stosu kamieni.

- Wolimy szybko, prawda?

- W żadnym wypadku! - warknęła na nią Leah. - Kim, musisz zdobyć się na odwagę.

- Na odwagę? - powtórzyła Kim, całkowicie załamana. - Leah, nie mam pojęcia, skąd ci przyszło do głowy, że nie chcę być tchórzem. Twoja brawura wpędza cię w najroz­maitsze kłopoty, podczas gdy ja mogę sobie tchórzliwie i bezpiecznie mieszkać w domu.

- Bezpiecznie mieszkać w domu z mężem mordercą i rozbójnikiem - powiedziała z naciskiem Leah. - A pozwoliłaś się szantażem zmusić do małżeństwa, bo bałaś się przyznać, że próbowałaś mnie zabić. Poza tym, gdybyś tak nie węszyła po domu, nie znalazłabyś kryjówki męża i wtedy nie byłoby nas tutaj. Co więcej...

- Leah, myślę, że już postawiłaś na swoim, słowo daję. Może obie powinnyśmy się zmienić. Kiedy ja i Justin pobierzemy się...

- Justin nie żyje - powiedziała Leah, kładąc dłoń na ramieniu Kim.

- Właśnie, że żyje - odrzekła Kim z przekonaniem.

- Wiem, że nie umarł. Mógł tak wyglądać, ale nie umarł.

Coś w tonie jej głosu wzbudziło wiarę Leah.

- Kim - powiedziała cicho. - John nie wie, że zostawi­łyśmy list do Wesleya. A jeśli Justin jeszcze żyje, będzie świadkiem. Nawet gdyby John nas zabił, nie ujdzie spra­wiedliwości.

- Powiedzmy to Johnowi - podchwyciła Kim, wstając.

- Będzie musiał zaraz nas wypuścić.

Leah pociągnęła ją z powrotem na ziemię.

- Tak, oczywiście, twój szacowny mąż pięknie się uśmiechnie, pozwoli nam iść i wszystko dobrze się skoń­czy. Może nawet uściśniemy sobie z nim dłonie.

- Słusznie. John ma paskudny charakter - powiedzia­ła Kim posępnie. - Zabił już mnóstwo ludzi, więc może na nas chce po prostu poćwiczyć, żeby nie wyjść z wpra­wy. Leah, co my do licha, mamy zrobić?

Leah wstała i podeszła do ściany zamykającej jaski­nię. Ściekała po niej woda. Wesley, pomyślała. Czego chciałby od niej Wesley? Przypomniała sobie, ile razy wyrzucał jej, że robi coś sama, zamiast poprosić o po­moc. Tym razem przynajmniej chciała zwrócić się do Buda i Cala, ale gdy okazało się, że ich nie ma, po prostu ruszyła naprzód, ciągnąc za sobą Kim. Próbowała sama ratować Justina i sama schwytać mordercę. A teraz z po­wodu jej zadufania w sobie i przekonania, że wszystkie­mu podoła, obie z Kim mogły zginąć.

- Czego chciałby ode mnie Wesley? Co powinnam zrobić? - spytała szeptem.

- Czekać na niego - odparła Kim. - Chciał, żebyś cze­kała na farmie, aż wróci z Lexington. Ale ponieważ tego nie zrobiłaś, wygląda na to, że teraz musimy zadowolić się tą jaskinią. Czy mogłybyśmy po prostu tu posiedzieć i nie dokonywać następnych bohaterskich czynów? Pro­szę cię, Leah.

- Ale jeśli... - zaczęła Leah i urwała. - Mamy wodę, ale brak nam żywności. Poza tym będzie tutaj okropnie zimno.

- Groby są chyba zimniejsze - powiedziała Kim. -Leah, ktoś musi znaleźć ten liścik, który zostawiłam, a kiedy Justin oprzytomnieje, powie, że John jest mor­dercą. Przyjdą nas szukać.

- Nawet jeśli Justin żyje, mogą minąć tygodnie, nim będzie zdolny do mówienia. Moim zdaniem ta rana wy­glądała paskudnie.

W tej chwili do jaskini wpadł kamień.

- Panie tego szukały? - spytał John ze śmiechem. Drżącymi rękami Leah odwinęła z kamienia papier.

- To list, który zostawiłaś, prawda? - spytała bliska płaczu.

- Tak, jeden z listów - powiedziała Kim dość bez­trosko.

- Jak to, jeden z listów? - wykrzyknęła Leah.

- Nie masz pojęcia, jaki jest mój mąż. Kiedyś opo­wiem ci, co wyrabiał ze mną w nocy. A ja wiem też, że jeśli wybieram się gdzieś z tobą, na pewno skończy się na kłopotach. Kiedy razem z Wesem poszliście robić dobre uczynki i obdarowywać ludzi żywnością, o mało was nie zabili. Słyszałam te psy, które prawie was dopadły. I to była twoja wina, Leah. Przyciągasz nieszczęścia lepiej, niż szkło przyciąga kurz.

- Ile listów zostawiłaś, Kim? - szeptem spytała Leah.

- Trzy. Jeden na widoku, drugi pod brudnymi naczy­niami, bo wiedziałam, że John za żadne skarby nie tknie brudnego talerza, a trzeci pod poduszką w sypialni.

- Ale ja tego nie widziałam. Jak...?

Kim wyprostowała plecy.

- Jak już podkreślałaś, umiem czasem zrobić coś po kryjomu. A teraz, Leah, powiem ci coś, co nie przychodzi mi łatwo, bo wiem, jaka jest twoja siła perswazji. Mimo to, jeśli zdecydujesz się wyjść z tej jaskini, na mnie nie licz. Zostanę tutaj, aż prawdziwy, żywy mężczyzna, umięś­niony i, mam nadzieję, ze strzelbą, przyjdzie mnie urato­wać. Jeśli chcesz, uciekaj stąd sama.

Leah rozejrzała się po paskudnej, zimnej i ciasnej jaskini.

- Możemy czekać na kogoś nawet kilka dni.

- Wolę siedzieć tutaj przez tydzień, niż znaleźć się w Sweetbriar cztery dni wcześniej, ale w trumnie.

- Ja też - przyznała Leah.

- Chyba mnie rozumiesz. Leah, jak długo człowiek wytrzymuje bez jedzenia?

- Może będziemy musiały to sprawdzić? - odpowie­działa cicho.

Wstał świt, lecz nie przyniósł żadnych znaków nad­chodzącej pomocy. John Hammond znalazł sobie skalną grzędę dokładnie naprzeciwko jaskini, za głębokim wą­wozem, i nękał je od czasu do czasu nie mierzonymi dokładnie strzałami, uniemożliwiając im odpoczynek czy nawet chwilowe odprężenie.

- Może powinnyśmy spróbować... - zaczęła Leah po raz setny, ale za każdym razem Kim mierzyła ją miażdżą­cym spojrzeniem.

Gdy zapadła noc, były absolutnie wykończone. John strzelał teraz częściej, a raz posłał nawet serię, która trafiła w podwyższony próg pieczary.

- Czy on chce to odstrzelić? - wykrzyknęła Leah.

- Hej! - dobiegł je słaby głos. - Pomóżcie mi, póki ładuje.

Kim i Leah wymieniły szybkie spojrzenia i pospieszy­ły do wylotu.

- Mac! - zawołała Leah, padając na płask i sięgając ku niemu ręką. Z pomocą Kim zdołała wciągnąć go do środka.

Mac oparł się o ścianę jaskini.

- Dostałem w nogę. Postrzał niegroźny, ale rana po­rządnie krwawi, więc jeśli macie panie coś do opatrze­nia, byłbym bardzo wdzięczny.

Drąc halki na pasy, zarzuciły Maca pytaniami:

- Jak nas znalazłeś?

- Czy Justin jest ciężko ranny?

- Gdzie jest Wesley?

- Jak się stąd wydostaniemy?

- Czy masz coś do jedzenia? - To było pytanie Kim.

- Chwileczkę - powstrzymał je Mac. - Pozwólcie, że obejrzę sobie nogę. Zgadza się. Przestrzelona. Tak mnie trzepnęło, że omal nie spadłem z tej cholernej półki.

- Bardzo cię boli? - spytała Leah.

- Drobnostka. Najgorsze, że nie będę mógł na niej chodzić. Proszę - podał Kim kawałek suszonego mięsa z sakiewki przy pasie. - Teraz, mile panie, odpowiadam na wasze pytania. Znaleźć was nie było trudno, bo zosta­wiłyście za sobą tak szeroki szlak, że siekierą trudno by było wyrąbać lepszy. O Justinie nic nie wiem. Lynna i ja przyjechaliśmy na farmę Stanfordów i tam znaleźliśmy list. Wyprawiłem Lynnę do Sweetbriar, żeby podniosła alarm i wysłała kogoś po Wesa. Byłem w pobliżu jaskini przez cały dzień, ale musiałem doczekać zmroku, żeby się do was dostać.

- Nie chcę się wydać niewdzięczna, ale dlaczego nie próbowałeś zrobić porządku z Johnem? - spytała Leah.

- Urządził sobie gniazdko w małej skalnej niszy po drugiej stronie wąwozu. Żeby dostać się tutaj bez jego wiedzy, musiałem spuścić się z góry po linie, a linę zosta­wić. Poza tym, nie byłem pewien, czy nie zasadził się przed tą jaskinią na niedźwiedzia.

- Niedźwiedzie nie mieszkają w jaskiniach - powie­działa Kim, podejrzliwie rozglądając się wokół.

Mac rzucił na nią przelotne spojrzenie.

- Włażąc tu, nie sądziłem, że mnie trafi. Widocznie się starzeję.

- Myślę, że powinniśmy... - zaczęła Leah.

- Proszę nie słuchać tego, co ona mówi - przerwała jej Kim. - Co powinniśmy zrobić twoim zdaniem?

- Siedzieć tutaj i czekać. Wkrótce będzie tu Wes z kil­koma innymi mężczyznami, a mam nadzieję, że okażą dość bystrości umysłu i przyjdą przygotowani. Ja pogoni­łem tutaj jak... Co, do diabła?

Wydał z siebie ten okrzyk, bo Kim pochyliła się i na­miętnie pocałowała go w usta.

- Uwielbiam mężczyzn - westchnęła. - Są tacy roz­sądni.

- Powinienem zażądać od was wyjaśnień - stwierdził Mac. - Naprawdę chciałbym wiedzieć, dlaczego dwie głupie jak diabli baby gonią za mordercą takim jak Tancerz. Ponieważ jednak już dawno stwierdziłem, że kobiece tłumaczenia doprowadzają mnie do szewskiej pasji, więc jeśli nie macie nic przeciwko temu, pogadam raczej z Johnem Hammondem. Wy dwie macie leżeć tutaj na ziemi, zmaleć jak tylko potraficie, i bez względu na sytuację nie ruszać się stąd. Rozumiecie?

- Doskonale - odparła Kim zdecydowanie.

- Jeśli coś planujesz, to może się do czegoś przydam? - zaproponowała Leah.

- Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest... - zaczął Mac, ale przerwał mu jęk bólu. Wydała go Leah, której Kim wbiła w ramię paznokcie.

- Leah zrobi dokładnie to, co każesz, Mac. Prawda, Leah?

- Ja tylko chciałam wiedzieć... - broniła się Leah.

- Wykonać! Już! - sapnął wściekle Mac i obie kobiety usłuchały.

Mac podczołgał się do wylotu jaskini.

- Chodź tu, Hammond. Nie potrafisz sobie poradzić z dwiema kobietami i rannym człowiekiem? - krzyknął.

- Masz z nami kłopot?

W odpowiedzi padły dwa strzały w jego kierunku. Echo, niosące się po jaskini, sprawiło, że Leah i Kim osłoniły głowy ramionami.

- Słabo, Hammond - ryknął Mac.

Ta zabawa trwała przez kilka godzin. Leah czuła dzwo­nienie w uszach, słyszała też, że głos Maca słabnie. Igno­rując protesty Kim, podczołgała się do wylotu.

- Dokucza ci noga, co? - powiedziała do Maca. - Dla­czego nie odpoczniesz?

- Chcę skupić jego uwagę na mnie - odparł ochryp­łym głosem. - Popatrz dobrze na drugą stronę.

Początkowo Leah nie widziała nic, ale gdy wytęży­ła wzrok, dostrzegła postać, przylepioną do jaśniejszej skały.

- Hammond, czy to ty zabiłeś Revisa? Słyszałem, że tam byłeś. Czy to dlatego podał moje nazwisko? - ryknął znów Mac.

- Kto to jest? - szepnęła Leah.

- Sądząc po sylwetce, przypuszczam że Wes - odparł Mac.

- Czy nie złości cię, John, że dwie kobiety odkryły, kim jesteś? - wrzasnęła Leah.

Mac położył jej rękę na gardle.

- Nie próbuj drugi raz być nieposłuszna. A teraz ucie­kaj do kąta.

Leah potulnie odczołgała się do Kim.

- Widziałam Wesleya - szepnęła. - Schodzi po linie. Wkrótce będzie z tym koniec.

- Wóz albo przewóz - powiedziała Kim, osłaniając twarz ramionami. - Mam nadzieję, że Wesleyowi nic się nie stanie.

Przez następne kilka minut Leah leżała sparaliżowa­na lękiem.

- Boże, proszę cię - modliła się. - Nie pozwól, by coś się stało Wesleyowi. Odtąd będę posłuszna i nigdy więcej nie wpakuję się w kłopoty, i zawsze będę prosić o pomoc, jeśli przytrafią mi się krzywe kominy i mordercy.

- Jeśli wyjdziemy z tego żywe, dopilnuję, żebyś powta­rzała to każdego ranka - powiedziała Kim. - Jestem ab­solutnie pewna, że Wesley mi w rym pomoże.

Leah nie miała pojęcia, że mówiła to na głos.

- Jeśli... - zaczęła.

- Ej, wy dwie, zamknijcie się - powiedział Mac. - Roz­praszacie mnie.

W ciągu następnej minuty padło kilka strzałów, potem rozległ się przeraźliwy wrzask mężczyzny i łoskot upadku. Leah wstrzymała dech.

- Kto to? - spytała Kim, głośno wdychając powietrze.

- Nie Wesley?

- Nie jestem pewien... - zaczął Mac.

- Leah! - rozległ się najsłodszy ze znanych jej głosów.

- Nic ci nie jest?

- Nic - wyszeptała i zerwała się do biegu, tratując wstającego Maca i ignorując wołanie Kim, by wracała. Zaczęła w wyścigowym tempie złazić do wąwozu.

Ponad nią rozległ się głos Maca.

- Stanford, lepiej szybko wracaj na górę, bo twoja żona bardzo się do ciebie spieszy. A rozumu ma tyle, że gotowa jeszcze zleźć za tobą po linie.

- Twoja ma nie więcej, Macalister - odkrzyknął Wes z drugiej strony. - Linnet jest na górze i trzyma tę linę.

- Niech cię szlag trafi, Linnet! - krzyknął Mac. - Po­wiedziałem ci, że masz sprowadzić pomoc.

Leah była już w połowie drogi na przeciwległe zbocze, gdy spotkała Wesleya, który wyszedł jej naprzeciw. Przy­ciągnął ją do siebie.

- Nie wiem, czy zlać cię, czy kochać się z tobą, Leah. Omal nie dałaś się zabić na własne życzenie. Dlaczego nie zostałaś na farmie?

- Cieszę się, że tego nie zrobiłam, bo John zdążył tam przyjechać i zabrać jeden z listów Kimberly, a Justina już nie było, a Bud i Cal nie mogli mi pomóc, bo też ich nie było, a...

- Cicho, Leah! - rozkazał Wesley, przyciskając usta do jej warg.

- Dobrze, panie mężu - odpowiedziała posłusznie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Deveraux Jude James River 02 Oszustka
Deveraux Jude James River 01 Miranda
Jude Deveraux James River 01 Miranda
Deveraux Jude Miranda (Cykl James River 01)
Jude Deveraux Uciekinierka (James River 03)
Deveraux Jude James River 01 Miranda
Deveraux Jude James River 01 Miranda
Deveraux Jude Saga rodu Montgomerych 04 Potrzask
Deveraux Jude Zwidy
Wiedźma Deveraux Jude
Deveraux Jude Wybawca
Dziewica Deveraux Jude
Deveraux Jude Saga rodu Montgomerych 06 Wybawca
Deveraux Jude Saga rodu Montgomerych 03 Wiedźma
Dama Deveraux Jude
Deveraux Jude Przypływ (Saga rodu Montgomerych 11)
Deveraux Jude Wróżka (Saga rodu Montgomerych 06)
Deveraux Jude Zwidy
Saga rodu Montgomerych 16 Przyplyw Deveraux Jude

więcej podobnych podstron