Og
Mandino Sposób na lepsze życie
Wydawnictwo
MEDIUM
Og
Mandino należy do grona najpopularniejszych współczesnych pisarzy
amerykańskich. Jest autorem piętnastu książek zaliczanych do
nurtu tzw. literatury inspiracyjnej. Są to książki o ludzkiej
godności, o wartościach, które wyznaczają sens życia, o
przyjaźni i miłości, o sposobach osiągania zamierzonych celów.
Zostały przetłumaczone na dwadzieścia języków, a ich łączny
nakład przekroczył 25 milionów egzemplarzy.
Og
Mandino po raz pierwszy opisuje tu swoją historię, kiedy w wieku
trzydziestu pięciu lat, będąc życiowym bankrutem i wrakiem
człowieka, omal nie popełnił samobójstwa. A jednak wydobył się
z dna, by w ciągu dziesięciu lat stać się kochającym ojcem
rodziny, zdobyć sławę i bogactwo. Jest to prawdziwa historia
zwycięstwa nad losem. Og Mandino odniósł je, stosując w życiu
pewne zasady, którymi teraz dzieli się z czytelnikami. Oto
siedemnaście "zasad życia", których proste, trafne,
przepojone mądrością wskazania pomogą każdemu urzeczywistnić
marzenia i odnaleźć szczęście.
Dwojgu
wyjątkowym wnuczętom, Danielle i Ryanowi ... oraz ich rodzicom,
Carole
i Danie
Część
pierwsza
Lekcje
z przeszłości
Tego
przynajmniej, nauczyło mnie moje doświadczenie, że jeśli ktoś
ufnie zmierza w kierunku wytyczonym przez własne marzenia i usilnie
stara się wieść życie, jakie sobie wyobraził, osiągnie sukces
nieoczekiwanie, w szarej godzinie codzienności.
THOREAU,
Walden
Wybór!
Kluczem do wszystkiego jest wybór.
Masz
różne możliwości. Nie musisz iść przez życie pogrążony w
mrokach porażki, ignorancji, smutku, ubóstwa, wstydu i użalania
się nad sobą!
Istnieje
sposób na lepsze życie!
MANDINO,
"Wybór"
Rozdział
pierwszy
Oprócz
mnie był w zakładzie fryzjerskim Dona Junea w Scottsdale jeszcze
jeden klient. Chcąc nie chcąc, człowiek ten słyszał, jak
oznajmiłem Donowi, że podjąłem ostateczną decyzję i jestem
gotów rozpocząć pracę nad kolejną książką. Zamierzałem w
niej przede wszystkim wykorzystać główne wątki odczytów, które
od lat wygłaszam w czasie zjazdów i na zebraniach przeróżnych
firm i stowarzyszeń.
W
całej mojej twórczości i w wykładach, które stanowią dorobek
wielu lat pracy, zawsze wyjaśniam, że niepodważalne zasady
odnoszenia sukcesów towarzyszą nam od tysięcy lat, podobnie jak
prawa natury, na przykład grawitacja. I zawsze pozostają
niezmienne. Te odwieczne zasady działają na naszą korzyść - lub
niekorzyść - bez względu na to, jak staramy się przeżyć nasze
życie.
Na
nieszczęście, żyjemy w czasach, w których tempo przemian zdaje
się
przekraczać prędkość światła. Wszyscy szukamy natychmiastowych
odpowiedzi na nurtujące nas pytania... rozwiązań, które nie
wymagają wysiłku... szybkich działań... bezpłatnych obiadów...
ruchomych schodów, wiodących do sukcesu. To daremne poszukiwanie
kamienia filozoficznego, który w jakiś magiczny sposób mógłby
przemienić trud codziennego życia w skrzynie pełne złota,
uczyniło nas ślepymi na stare, zawsze skuteczne zasady. I choć są
one tak blisko, tuż przed naszymi oczyma, nie potrafimy ich już
dostrzec... Dlatego zaczęliśmy je nazywać "sekretami".
Jakież to smutne.
Zakładałem,
że w nowej książce przedstawię oraz wyjaśnię mechanizm
działania odwiecznych prawd, które moi czytelnicy mogliby
zastosować, aby odmienić swoje życie. Dobrze się stało, że już
na początku zarówno moi wydawcy z Bantam Books, jak i ja sam,
doszliśmy do wniosku, że tytuł "Największe sekrety
sukcesu", który stanowił hasło prowadzonych przeze mnie
wykładów, nie będzie odpowiedni dla tej książki. Ale jaki ma
być? Przez kilka mozolnych tygodni wysuwaliśmy różne propozycje,
niestety, bez powodzenia.
Dla
większości autorów brak tytułu nie stanowi istotnej przeszkody w
rozpoczęciu pisania. Posuwają się z pracą naprzód, przekonani,
że zanim ukończą swoje dzieło, za rok albo później, oni sami
lub ich wydawcy wpadną na właściwy trop i wymyślą coś
interesującego.
W
moim przypadku jest inaczej. Zanim przystąpię do pracy, zawsze
muszę mieć tytuł, wokół którego, niczym wokół sztandaru,
gromadziłyby się moje myśli i odczucia, nie tylko w chwilach
spędzanych przy maszynie do pisania, ale i wówczas, gdy jestem z
dala od niej.
Począwszy
od Największego kupca świata, czyli od 1967 roku, zawsze, nim
wystukałem na maszynie pierwsze zdanie każdej z trzynastu moich
książek, znałem już jej tytuł. Taki system pracy sprawił, że
moje książki sprzedano w nakładzie ponad dwudziestu milionów
egzemplarzy i przetłumaczono na osiemnaście języków. Nie
zamierzałem więc zmieniać mojej metody. I właśnie wtedy, jak
wiele razy przedtem w życiu, los, łut szczęścia, zbieg
okoliczności, Bóg (możesz to nazywać, jak chcesz) dał mi odczuć
swoją obecność i rozwiązał mój problem.
Kiedy
ów klient zapłacił za strzyżenie, podszedł z wahaniem do
krzesła, na którym siedziałem, gdy Joan robiła mi manicure, i
rzekł:
-
Panie Mandino, moim zdaniem pańskie książki są wspaniałe.
Jestem dentystą. Dla moich kolegów po fachu prowadzę kursy na
temat poczucia własnej wartości. W naszej grupie zawodowej
występuje - nie bardzo wiadomo dlaczego - jeden z najwyższych
wskaźników samobójstw w kraju. Przekazując słuchaczom wiedzę
dotyczącą pewnych zasad życia, opieram się na wielu pańskich
książkach.
Nieznajomy
skierował się już do wyjścia, gdy zdołałem wymamrotać kilka
słów podziękowania. Zatrzymał się jeszcze w drzwiach i
odwracając się ku mnie, powiedział:
Spośród
wszystkich pańskich książek najbardziej cenię Wybór.
Uśmiechnąłem się szeroko i skinąwszy głową, odparłem:
Dużo
w niej Oga Mandino.
Tak
też myślałem. Czy byłby pan skłonny rozważyć pewną sugestię
jednego z pańskich wielbicieli, może nazbyt śmiałego?
Jasne!
Otóż,
w Wyborze pański bohater porzuca pracę w wielkiej firmie i pisze
książkę noszącą wspaniały tytuł, która później staje się
absolutnym bestsellerem. Chciałbym, żeby pan poważnie pomyślał
o napisaniu książki, której tytuł brzmiałby tak samo. Może
zastanowi się pan, czy nie nadać tego tytułu książce, o której
rozmawiał pan
z
Donem. Mógłby pan wówczas wykorzystać zasady i wskazania, które
pański bohater przekazuje ludziom pragnącym przeżyć życie w
pełniejszy sposób. Połączyłby je pan ze wszystkimi innymi
odwiecznymi zasadami oraz sekretami osiągania sukcesu, które od
lat opisuje pan w książkach i przedstawia na odczytach. Jeśli pan
tak postąpi, z pewnością stworzy pan dzieło wyjątkowe, które
pomoże milionom ludzi uwolnić się z więzienia beznadziejnej
harówki i nieszczęścia. Niech dzieło to będzie proste, abyśmy
mogli jego treść bez trudu zrozumieć, a potem zastosować w
życiu. Taka współczesna "Księga Życia".
Gdy
znikł w jasnych promieniach słońca Arizony, z pewnością myślami
byłem już daleko od fotela fryzjerskiego. Nie mogłem się
doczekać, kiedy Don skończy strzyżenie i przycinanie. Jestem
przekonany, że gdy pędziłem wzdłuż Scottsdale Road,
kilkakrotnie przekroczyłem dozwoloną prędkość. Gnałem do domu,
aby zatelefonować do mojego redaktora z wydawnictwa Bantam Books,
Michelle Rapkin.
Kolejny
tytuł? - spytała na powitanie.
Otóż
to, droga pani. Teraz jestem już gotów rozpocząć pracę.
No,
słucham uważnie - rzekła z ożywieniem.
Zamierzam
zapożyczyć fikcyjny tytuł, który został nadany fikcyjnej
książce przez fikcyjnego bohatera, wymyślonego przez Oga
Mandino...
-...
który z kolei wcale nie jest postacią fikcyjną! - wykrzyknęła
Michelle.
Wziąłem
głęboki oddech.
-
Moja książka będzie mieć tytuł Sposób na lepsze życie.
Michelle
zatelefonowała do mnie jeszcze tego samego dnia, późnym
popołudniem. Dyrekcja wydawnictwa Bantam Books jednogłośnie
zaakceptowała mój pomysł!
A
ów nieznajomy, który zagadnął mnie w zakładzie fryzjerskim,
podsuwając mi tytuł książki, którą trzymasz teraz w dłoniach
- czy to zrządzenie losu, zbieg okoliczności, łut szczęścia...?
Pójdźmy
dalej. Każdego roku wydawane jest około pięćdziesięciu pięciu
tysięcy książek, a w księgarni, w której kupiłeś Sposób na
lepsze życie, mogły się znajdować tysiące różnych tytułów,
zarówno w twardej, jak i w miękkiej oprawie. Mimo to, spośród
wszystkich pozycji które mógłbyś teraz czytać, wybrałeś
właśnie tę książkę.
Zrządzenie
losu, zbieg okoliczności, łut szczęścia...? Nie sądzę.
Jestem
przekonany, że wielokrotnie w ciągu naszego życia Bóg rzuca nam
przeróżne wyzwania: wspaniałe szanse, pozornie niemożliwe do
pokonania przeszkody albo straszliwe tragedie. A działanie, które
podejmujemy w tych okolicznościach - lub którego nie zdołamy
podjąć - decyduje o kształcie naszej przyszłości. Tak jakbyśmy
rozgrywali osobliwą partię szachów z niebiosami... Z
przeznaczeniem, którego nigdy nie będziemy pewni.
Czy
moje spotkanie z tym mężczyzną to tylko przypadek? Nie wierzę.
Jak napisał przed laty mądry angielski poeta, Samuel Taylor
Coleridge: "Przypadek to tylko pseudonim, nadawany przez Boga
tym szczególnym zdarzeniom, do których on sam nie chce się
otwarcie przyznać".
Ty
i ja, zetknęliśmy się z jakiegoś wyjątkowego powodu.
Wykorzystajmy to spotkanie jak najlepiej.
Rozdział
drugi
Skoro
ustaliliśmy, że przez pewien czas będziemy razem, proponuję, aby
miejscem naszych spotkań był mój gabinet. Moje dzieciaki nazywają
ten pokój "fabryką słów taty". Usiądę przy biurku,
tu,
gdzie
zawsze siedzę, gdy jestem w gabinecie. W czasie swoich wizyt
będziesz mógł się odprężyć w starym fotelu, stojącym
naprzeciwko biurka.
Głównie
ja będę mówił. Ty słuchaj. Zgoda?
Czy
pamiętasz słowa napomnienia, które Henry David
Thoreau
wypowiedział we wspaniałym klasycznym dziele Walden?
Napisał, że
jeśli stworzone przez nas zamki znajdują się w powietrzu, nie
oznacza to, że nasza praca poszła na marne; przecież właśnie
tam jest ich właściwe miejsce. Potem jednak zalecił, byśmy
zaczęli budować pod nimi fundamenty.
Udostępnię
ci wspaniałe narzędzia, które będziesz mógł wykorzystać nie
tylko do wzniesienia zamków, ale również do zbudowania pod nimi
niewzruszonych fundamentów. Już wkrótce dowiesz się, jak
zamienić swe marzenia w rzeczywistość. Lecz... musisz słuchać z
otwartym umysłem i sercem. A potem przygotuj się do działania.
Wszystkie "sekrety" powodzenia niewiele znaczą, dopóki
nie wprowadzi się ich w życie. O naszej wartości stanowią czyny,
a nie intencje, choćby najbardziej szlachetne.
Gdy
przed laty jeździłem po kraju, promując jedną z moich książek,
wziąłem udział w pewnym programie telewizyjnym. Zdarzyło się to
w Houston. Gdy już usadowiłem się wygodnie na scenie, a oklaski
publiczności umilkły, Steve
Edwards, prowadzący
program, wzniósł dłoń, w której trzymał moją najnowszą
książkę, i zapytał:
Og,
co twoja nowa książka może zrobić dla poprawy mojego życia?
Pytanie
było słuszne. Niemniej szczerość Stevea
zupełnie
zbiła mnie z tropu. Choć wcześniej wielokrotnie w wielu miejscach
występowałem w telewizji, nigdy nikt nie zaskoczył mnie podobnym
pytaniem. Zawahałem się przez chwilę, po czym zebrałem myśli i
odparłem:
Myślę,
że niewiele, Steve.
W końcu
tworzy ją jedynie masa celulozowa, farba drukarska, klej i włókno.
Jeśli więc zabierzesz tę książkę dziś wieczór do domu,
przeczytasz od deski do deski, a jutro rano obudzisz się,
oczekując cudownych zmian w swoim życiu, stracisz jedynie czas i
pieniądze.
Steve
uśmiechnął się szeroko, po czym usadowił się wygodniej w
fotelu, jakby się domyślał, jaki będzie ciąg dalszy.
Natychmiast zacząłem wyjaśniać Steveowi
i widzom,
jakie trzy warunki należy spełnić, by móc w pełni wykorzystać
wartości tkwiące w książkach motywacyjnych.
Przede
wszystkim trzeba uznać, że niektóre dziedziny naszego życia, na
przykład kariera zawodowa, pożycie małżeńskie,
wytyczanie
celów, sprawy finansowe, poczucie własnej wartości, przeżywanie
szczęścia czy wychowywanie dzieci, wymagają zmian na lepsze. To
nie jest chyba trudne? Nikt z nas nie posiadł boskiej doskonałości.
I choć możemy oszukiwać innych, nigdy nie zdołamy ukryć prawdy
przed samym sobą. Wiemy, w czym tkwią nasze braki.
Teraz,
po dokonaniu osobliwego remanentu niedoskonałości twojego życia,
uzyskałeś ten stan umysłu, który umożliwi ci w pełni
wykorzystać wartości tkwiące w książkach, jakie czytasz, bez
względu na to, czy napisał je Peale, Gibran, Maltz, Hill, Stone...
czy też Mandino. Pytasz, jak to osiągnąć? Odpowiedź brzmi:
przyjmij do wiadomości, że autor może chce się z tobą podzielić
czymś cennym, czymś, co poznawał w ciągu wielu lat badań,
doświadczeń i obserwacji. Nie podważy chyba autorytetu twego
doradcy fakt, że za referencje służy mu zadowolenie milionów
czytelników jego książek.
Jeszcze
jeden warunek. Zaciśnij zęby, jeśli będzie to konieczne, i
przyznaj się przed samym sobą, że droga, którą szedłeś w
poszukiwaniu szczęścia, powodzenia, bogactwa, spokoju umysłu czy
innych wartości i dóbr, zdaje się wieść do nikąd, podczas gdy
strony w księdze twego życia przewracają się coraz szybciej.
Jeśli jesteś skłonny przyznać, że taki obraz twojej egzystencji
odpowiada prawdzie, jeśli twój sposób na życie okazał się
nieskuteczny, zadaj sobie pewne pytanie. Co masz do stracenia, jeśli
zdecydujesz się stosować zasady oraz rady pochodzące od Oga,
dzięki któremu być może odkryjesz skuteczniejszy sposób na
lepsze życie dla siebie i swoich bliskich?
Chcę,
abyś się szczerze do czegoś zobowiązał, abyś mi z całego
serca obiecał, że będziesz pracował według zasad, którymi się
z tobą podzielę. Tylko bez nieszczerych obietnic... bez fałszywej
dumy. Pamiętaj, że żaden samotnik nie odniesie sukcesu. Wszyscy
potrzebujemy pomocy, by móc się rozwijać, osiągać swe cele czy
podnieść się, gdy przygniecie nas nieszczęście. Nigdzie,
absolutnie nigdzie nie znajdziesz człowieka, który wzniósł się
na wyżyny o własnych siłach. Proszę więc, pozwól, bym ci
pomógł.
Jesteś
pewnie zbyt młody, by pamiętać Lillian Roth, która przed
kilkudziesięciu laty była wielką gwiazdą estrady. W pewnym
jednak momencie zaczęła niszczyć swoją karierę, coraz bardziej
pogrążając się w odmętach alkoholu. Szereg lat po jej
tragicznym upadku wstrząsająca historia walki Roth z nałogiem
została przedstawiona w przejmującej książce i filmie pod
tytułem Jutro będę płakać. W rozmowach z dziennikarzami Lillian
wielokrotnie wyznawała, że była zupełnie bezsilna wobec swego
problemu, do czasu gdy zdołała wreszcie wyszeptać dwa słowa:
"Potrzebuję pomocy.
Wszyscy
potrzebujemy pomocy! Żaden samotnik nie zdoła odnieść
zwycięstwa. W swoich odczytach często przedstawiam słuchaczom po
części
apokryficzną, ale zarazem wzruszającą historię Alberta i
Albrechta Durerów, którą mi przed laty opowiedział mój świętej
pamięci przyjaciel i mentor, Louis Binstock, wielebny rabin z
chicagowskiej świątyni Shalom.
W
piętnastym wieku, w małej wiosce nie opodal Norymbergii mieszkała
rodzina licząca osiemnaścioro dzieci.
Osiemnaścioro!
Aby na stole zawsze było jadło dla tej gromady, ojciec, głowa
rodziny, z zawodu złotnik, prawie przez osiemnaście godzin
dziennie siedział nad swoją robotą oraz wykonywał przeróżne
dodatkowe prace, które udawało mu się znaleźć w okolicy. Mimo
tej pozornie beznadziejnej sytuacji dwóch synów starego Albrechta
Durera pielęgnowało w sercach pewne marzenia. Obaj chłopcy
pragnęli rozwijać swój talent artystyczny, ale doskonale zdawali
sobie sprawę, że ojca nigdy nie będzie stać na wysłanie ich na
studia do Norymbergii.
Po
wielu długich dyskusjach, które prowadzili nocami, stłoczeni na
swych posłaniach, ci dwaj chłopcy postanowili w końcu zawrzeć
pewną umowę. Będą rzucać monetą. Ten, który przegra, podejmie
pracę w pobliskiej kopalni i będzie finansowo wspierał brata,
studiującego w akademii. Zwycięzca zaś, po ukończeniu
czteroletnich studiów, odwdzięczy się bratu za pomoc, przekazując
mu pieniądze uzyskane ze sprzedaży swoich dzieł lub, jeśli
zajdzie potrzeba, również zacznie pracować w kopalni.
Rzucali
monetę w niedzielny ranek, po wyjściu z kościoła. Albrecht Durer
wygrał i udał się do Norymbergi. Albert podjął niebezpieczną
pracę w kopalni i przez kolejne cztery lata wspierał finansowo
brata, którego dzieła niemal od razu wzbudziły sensację.
Kwasoryty,
płaskorzeźby, a także obrazy olejne Albrechta były znacznie
lepsze od dzieł tworzonych przez większość jego profesorów i w
miarę upływu studiów uzyskiwał coraz większe sumy ze sprzedaży
swoich prac.
Kiedy
młody artysta powrócił do swej wioski, rodzina Durerów uczciła
triumfalny przyjazd Albrechta do domu uroczystym obiadem, spożywanym
pod gołym niebem. Gdy ta długa, pamiętna biesiada, której
towarzyszyła muzyka, gwar i śmiech, dobiegła wreszcie końca,
Albrecht podniósł się z honorowego miejsca przy stole, aby
wznieść toast za zdrowie ukochanego brata i podziękować mu za
lata poświęcenia. Dzięki niemu przecież mógł zrealizować
swoje ambitne plany. Zakończył przemowę słowami: "Mój
umiłowany bracie, twoja kolej. Możesz pojechać do Norymbergi i
spełnić swoje marzenie. Teraz ja zaopiekuję się tobą".
Twarze
wszystkich obecnych zwróciły się w stronę odległego końca
stołu, gdzie siedział Albert. Zapanowało pełne napięcia
oczekiwanie. Po bladej twarzy Alberta spływały łzy. Potrząsał
opuszczoną
głową i łkając, powtarzał tylko: "Nie... nie... nie...".
W
końcu wstał, otarł łzy i spojrzał na ukochane twarze bliskich,
siedzących przy długim stole, po czym podniósł dłonie i
powiedział cicho: "Nie, bracie. Nie pojadę do Norymbergi. Dla
mnie jest już za późno. Przyjrzyj się... Zobacz, co cztery lata
spędzone w kopalni uczyniły moim dłoniom. Kości każdego palca
były przynajmniej raz zmiażdżone. Od pewnego czasu tak bardzo
dokucza mi zapalenie stawów prawej ręki, że nawet nie mogę
unieść kielicha, aby odpowiedzieć na twój toast. Jak można
nanosić subtelne linie na pergamin czy płótno, trzymając w
takich dłoniach piórko albo pędzel. Nie, bracie... dla mnie jest
już za późno".
Minęło
ponad 450 lat. Obecnie setki mistrzowskich portretów pędzla
Albrechta Durera, szkice wykonane piórkiem lub srebrnym szpicem,
akwarele, rysunki węglem, drzeworyty oraz miedzioryty znajdują się
w każdym wielkim muzeum świata. Jednakże istnieje wielkie
prawdopodobieństwo, że tobie, podobnie jak większości ludzi,
znane jest tylko jedno dzieło Albrechta Durera. Być może w twoim
domu lub biurze wisi na ścianie reprodukcja tego obrazu.
Pewnego
dnia, chcąc złożyć hołd Albertowi za wszystko, co brat
wycierpiał, Albrecht Durer z wielką starannością wykonał
rysunek jego okaleczonych, złożonych dłoni, skierowanych ku
niebu. Swoje wspaniałe dzieło nazwał po prostu Ręce. Cały świat
przyjął to arcydzieło z otwartym sercem i przemianował ten wyraz
najgłębszej miłości na modlące się dłonie.
Gdy
następnym razem natrafisz na kopię tego wzruszającego dzieła,
przyjrzyj mu się dokładnie. Niech zawsze ci przypomina, jeśli
wciąż będziesz tego potrzebował, że nikt nigdy nie odnosi
zwycięstw samotnie.
I
ty, rzecz jasna, nie musisz próbować osiągnąć sukcesu sam.
Obojętnie, czy twoja wiara jest wielka, czy też znikoma, zawsze
pozostanie ci para modlących się dłoni. Ilekroć sprawy przybiorą
zły obrót, musisz jedynie złożyć ręce, wznieść oczy w górę
i powiedzieć: "Potrzebuję pomocy". Osobiście zrobiłem
tak w życiu co najmniej tysiąc razy. A rezultaty? Możesz być
zaskoczony, gdy się przekonasz, jak szybko nadchodzi pomoc, jeśli
o nią prosisz.
Rozdział
trzeci
A
teraz, zanim spoczniesz wygodnie w tym starym fotelu, pozwól, bym
szybko oprowadził cię po pokoju, w którym spędzam tak wiele
czasu. Chcę, abyś się czuł w moim towarzystwie zupełnie
swobodnie, a sądzę, że najłatwiej osiągniesz ten nastrój,
jeśli zaproszę cię na przechadzkę wśród licznych książek,
pamiątek, fotografii oraz innych przedmiotów stanowiących cząstkę
mojej przeszłości. Jest ich tu bardzo wiele. Mam nadzieję, że
gdy je zobaczysz oraz ich dotkniesz, zaczniesz traktować mnie jak
swego starego, wiernego przyjaciela. Łatwiej ci wtedy będzie
przyjąć moje myśli i poglądy.
Uważaj,
gdzie stąpasz. Oto sterty nowych książek, które zamierzam
przeczytać w ciągu kilku najbliższych miesięcy, a tuż obok, na
dywanie, leży kilka maszynopisów, które przysłali mi autorzy,
zarówno przyjaciele, jak i obcy ludzie, z prośbą o recenzje. Nie
wyobrażam sobie, że bym mógł im odmówić. Jeśli się zapomnę,
mogę po całych dniach ślęczeć nad tymi maszynopisami, pisząc
pochlebne opinie na okładki książek.
Widzisz
plik odbitek szczotkowych na wierzchu tej sterty?
Przysłano
mi je ostatnio. To korekta książki pod tytułem Bezstronny sąd,
napisanej przez mego starego przyjaciela Jima Tunneya, sędziego
Narodowej Ligi Futbolu. Właśnie wysłałem wydawcy moją recenzję.
Niewielu ludziom, w tym nawet bliskim przyjaciołom, pozwalam wejść
do mego gabinetu. Tak, ty jesteś kimś wyjątkowym. Przed kilku
laty jednak, podczas jakiegoś przyjęcia, tuż obok miejsca, w
którym się teraz znajdujesz, stanął Jim, z dziwnym wyrazem
twarzy wpatrując się w moje biurko i maszynę do pisania.
Zakłopotany, zapytałem wreszcie:
Jim,
czy coś się stało?
Człowiek,
który jako jedyny w historii trzykrotnie sędziował na
mistrzostwach Super Bowl, kiedy to presja odpowiedzialności i
napięcie psychiczne sięgają zenitu, kręcił teraz przecząco
głową i uśmiechał się nieśmiało.
Wszystko
w porządku, Og - odparł cicho, niemalże szeptem. - Gdy stoję w
tym niezwykłym pokoju, gdzie rodzą się wszystkie wspaniałe
postacie z twych książek, czuję, jak ogarniają mnie potężne
wibracje. Tak! Pewnego dnia... pewnego dnia i ja napiszę książkę!
Jim
nigdy nie porzucił swego marzenia. Minęło trochę czasu, aż
wreszcie nastał dzień, o którym wtedy mówił - oto korekta
książki, która z pewnością stanie się bestsellerem.
Jak
widzisz, ściany, żaluzje, zasłony, dywan oraz tapicerka w tym
pokoju, mieszczącym się w południowo-zachodnim narożniku domu,
mają barwę brązową, brunatną i czarną. Kiedy moja żona Bette,
pomagała mi dobrać odpowiednie kolory, powiedziała, że nie ma
znaczenia, co wybierzemy do tego pokoju. Dobrze wiedziała, że
wkrótce
każdy skrawek wolnej powierzchni zajmą przeróżne pamiątki. Jak
widzisz, miała rację.
Mój
tak zwany "gabinet", o wymiarach 12 na 19 stóp, znajduje
się tuż obok kuchni i spiżarni. Ilekroć zaczynam odczuwać
ciasnotę, przypominam sobie, że cała powierzchnia domu, który
mój ulubiony autor, Thoreau, wybudował sobie nie opodal Walden
Pond,
wynosiła 10 na 15 stóp. Mimo to Thoreau nigdy się nie skarżył
na brak przestrzeni.
Ściana
po lewej stronie od drzwi to miejsce, gdzie znajduje upust moja
słabość do chwalenia się. Jako że nawet sprzątaczka trzyma się
z dala od tego pokoju (na własne życzenie), moja chełpliwość,
widoczna tutaj, nie wzbudza we mnie zażenowania. Przeciwnie, cały
ten zbiór napawa mnie wielką dumą. Oto Złoty Medal Napoleona
Hilla, przyznany mi w 1983 roku za osiągnięcia literackie. Obok
wisi piękna tabliczka pamiątkowa, ofiarowana mi w rok później,
kiedy to jako trzynasta z kolei osoba wszedłem do grona mówców z
International Speakers
Hall of
Fame. Dalej
widzisz duży obraz wykonany przez Bette
techniką
kolażu. Tworzy go ponad czterdzieści rodzinnych fotografii,
połączonych tak, by powstała zachwycająca mozaika minionych lat.
Dzieło to wisiało w moim biurze w Chicago, kiedy kierowałem
pismem "Absolutny Sukces".
Przenieś
wzrok dalej, a z pewnością rozpoznasz większość postaci na
oprawionych w ramki zdjęciach, Na każdej fotografii znajduje się
autograf z dedykacją dla mnie; Jimmy
Stewart,
Norman Vincent
Peale,
Michael
Jackson, Joey
Bishop, Frank
Gifford, Rudy
Vallee,
Art
Linkletter,
Chuck Percy,
Robert Cummings, Harland Sanders, Ed Sullivan, W. Clement Stone oraz
Napoleon
Hill. Niezły
zbiór, prawda?
Tę
okładkę wydania "Saturday
Evening Post"
z 1919 roku, która przedstawia golfistę, opuszczającego pole gry
z kijami na ramieniu, dostałem od mojego najstarszego syna, Dany.
Później znajdują się oprawione certyfikaty, świadczące o mojej
obecności w Whos
Who in America
oraz Whos Who
in the World,
jak również o członkostwie w Stowarzyszeniu Zdumiewających
Ludzi, o włączeniu moich danych do katalogów Biblioteki Zasobów
Ludzkich przy Stowarzyszeniu Badań Tradycji Amerykańskiej oraz o
przyznaniu mi przez Radę Narodowego Stowarzyszenia Mówców nagrody
Award of
Excellence, najwyższego
wyróżnienia przyznawanego przez tę organizację za zasługi na
polu retoryki.
Jednakże
spośród nagród i wyróżnień wiszących na tej ścianie
najważniejszy i najdroższy dla mnie jest oprawiony rysunek z
dołączonym listem wykonany przez mojego młodszego syna Matta,
przed piętnastu laty, gdy był w drugiej klasie, w ramach zadania
domowego. Jak widzisz, widnieją tu słowa: MÓJ TATA, napisane
wielkimi literami na szarym kartonie, a poniżej znajduje się
rysunek
przedstawiający mężczyznę w czapce do baseballu, z wielką
rękawicą oraz kijem baseballowym u nogi. Mężczyzna umieszczony
jest na piedestale z napisem: Nagroda dla Najwspanialszego Ojca
przyznana panu Mandino przez jego syna. Po prawej stronie znajduje
się list następującej treści:
Napisane
przez Matta Mandino
Najwspanialszy
ojciec
Nagrodę
tę otrzymuje on za to, że bawił się ze mną piłką, kiedy mój
brat nie chciał. Jest w całkiem niezłej formie jak na
pięćdziesięciolatka. Kiedyś przeszedł przez płot wysokości
sześciu stóp, żeby zagrać ze mną na boisku w baseball. Ściągnął
też z dachu piłkę baseballową. Pewnego razu próbowałem puścić
mój latawiec wysoko w powietrze, ale nie dałem rady. Kiedy on
przyszedł do domu, puścił latawiec tak wysoko, że aż sznurek
zaplątał się na drucie telefonicznym. Moim zdaniem mój tata jest
najwspanialszy.
Matt
Między
rysunkiem a listem przyklejona jest wstęga z napisem: Nagroda za
celujące wyniki w nauce, którą Matt otrzymał od swego
nauczyciela. Kiedy chłopiec przyniósł ją do domu i pokazał mi,
poczułem, że rozpiera mnie duma. Uścisnąłem go i chyba nawet
łzy pojawiły mi się w oczach. Matt był poruszony moją reakcją.
Na
niskiej biblioteczce, stojącej pod tymi wszystkimi zdjęciami i
nagrodami, tkwi ponad trzydzieści lat życia, uwięzionych w
pudełkach pełnych fotografii, slajdów i albumów. Jest tam także
kilka aparatów fotograficznych. Na podłodze leży jeszcze jedna
sterta - to oprawione dyplomy uznania oraz listy pochwalne, jakie
otrzymałem od różnych organizacji, z którymi się zetknąłem.
Jak widzisz, na żadnej ścianie nie ma już dla nich miejsca, ale
jakoś trudno mi je stąd usunąć.
Ta
biblioteczka z trzema półkami, która stoi niemal w rogu pokoju,
wypełniona jest książkami opisującymi życie Jezusa. Pozycje te
stanowią jedynie skąpą część wszystkich dzieł, jakie
przeczytałem w ciągu dziesięciu lat poszukiwań, których
ostatecznym uwieńczeniem stała się moja książka The Christ
Commission. Spośród
wszystkich
książek, które napisałem, ta wymagała najwięcej pracy.
Zawsze
będę czuł wdzięczność dla United Press International za słowa
pochwały: "Niezwykle świeże i oryginalne spojrzenie na ducha
chrześcijaństwa, jedna z najlepszych książek o podobnej tematyce
napisanych w ciągu wielu lat".
Te
dwie szafki na dokumenty, które stoją w rogu zawierały kiedyś
między innymi maszynopisy wszystkich moich książek. Wreszcie
jednak zrobiłem porządek i wyniosłem je na strych. Na długim,
niskim stole przy oknie, na południowej ścianie stoi teraz
kartonowe pudło, które wkrótce trafi do garażu. Zawiera ono
wycinki z gazet oraz artykuły o mnie, a poza tym globus, który tak
wspaniale wygląda, kiedy się go podświetla; dwa małe pejzaże
namalowane techniką olejną, prezent od przyjaciół; nie otwarta
jeszcze płyta długogrająca I
Can Hear It Now/The Sixties, gdzie
narratorem jest
Walter Cronkite; kilka
powiększonych fotografii, które przedstawiają Matta i jego tatę
na polu golfowym; kolorowe zdjęcie mojego brata, Silvio,
w mundurze, z
dedykacją: Dla Oga, mojego ulubionego dowódcy; duże wydanie
Biblii oraz kilka kaset magnetofonowych nadesłanych przez moich
kolegów, mówców, do oceny.
Na
ścianie obok okna, wisi fotografia z 1943 roku przedstawiająca
mnie i moją załogę B-24, przed rozpoczęciem ciężkiej próby
ognia, na którą złożyło się trzydzieści lotów bojowych nad
Niemcami; dyplom awansu na porucznika; trójwymiarowa reprodukcja
Modlących się dłoni; srebrna rzeźba w kształcie zwoju
pergaminu, którą wypadałoby wyczyścić, z dedykacją od członków
Sales and
Executive Club
of
Guadalajara; fotografia
z oryginalnym podpisem Charlesa Lindbergha, mojego pierwszego idola,
pozującego obok swego samolotu, "The
Spirit of St. Louis";
oraz oprawiony pergamin z wykaligrafowanym tekstem Modlitwy kupca,
pochodzącym z mojej książki Największy kupiec świata.
Nie,
przy pisaniu nie korzystam z komputera. Na maszynie do pisania firmy
IBM, rocznik 1965, która stoi na biurku, napisałem wszystkie moje
trzynaście książek, chociaż pierwszy szkic Największego kupca
świata w 1966 roku wykonałem na przenośnej Olivetti,
którą mam
nadal. Później dopiero udało nam się zaoszczędzić dość
pieniędzy, aby zakupić tę używaną maszynę do pisania
Selectric.
Na
moim biurku leży nie oprawiona reprodukcja obrazu Jezusa pędzla
Ralpha Palleta Colemana. Jest to podarunek, który przed piętnastu
laty otrzymałem od kapelana ze szpitala Scottsdale
Memorial Hospital. Zwróć
uwagę na szczególne ujęcie postaci Jezusa, który wspiera ramiona
na stole, składając przy tym dłonie, jakby klaskał; niczym
prezes zarządu podczas narady, przywołujący zebranych do
porządku. Piszę nocami, często zaczynam o dwudziestej drugiej, a
kończę o świcie. Od lat, gdy kończę pracę, przykładam
delikatnie dłoń do twarzy Jezusa i mówię szeptem "Dobranoc,
Szefie".
Zaraz potem gaszę światło.
Nad
biurkiem wisi też rząd przymocowanych do ściany taśmą klejącą
fotografii Matta i Dany, gdy jako młodzi chłopcy mocują się
przed obiektywem; jest tu też zdjęcie polaroidowe przedstawiające
Danę, jego uroczą żonę, Carole,
oraz ich
dwoje dzieci, Danielle
i Ryana, za
którymi przepadam. Jest tutaj także cudownie wygrawerowana,
kolorowa imitacja meksykańskiego peso,
którego
nominał stanowi dziś jedną sto dwa tysiące pięćsetną część
dolara; dalej list z podziękowaniem dla mamy i taty, od Matta,
kiedy to opuścił dom i przeniósł się do akademika przy Arizona
State University;
oraz krótki
list napisany przez Bette, który pewnego ranka zauważyłem oparty
o maszynę do pisania, mając za sobą kilka dni i nocy uporczywej,
wytężonej, a mimo to jałowej pracy nad jedną z moich książek.
Oczywiście, że możesz go przeczytać. Uzgodniłem to wcześniej z
Bette.
18
stycznia 1980 roku
Cześć!
Kocham
cię!
Nie
poddawaj się zniechęceniu. Wczoraj "On" na swój sposób
dawał ci do zrozumienia, że chce, abyś spróbował to zrobić
inaczej.
Uspokój
się. On zaopatrzy Cię w mapę z bardzo wyraźnie zaznaczoną
trasą. Nie jesteś Jego jedynym problemem.
Zachowaj
wiarę... a On wkrótce do Ciebie powróci.
Nigdy
dotąd nas nie zawiódł... nie zaczynaj więc teraz w Niego wątpić.
Życzę
Ci wspaniałego dnia.
Twoja
Betsie
Mając
takie wsparcie, trudno jest ponieść porażkę.
Tak,
wiem, w koszu z napisem "korespondencja" stojącym przy
lewym rogu mego biurka, leży sterta listów. Tak jest zawsze.
Tygodniowo otrzymuję ponad sto listów od ludzi, którzy
przeczytali którąś z moich książek. Na każdy odpisuję sam,
choćby kilka krótkich zdań
podziękowania
za miłe słowa. Zawsze byłem zdania, że jeśli ktoś zadaje sobie
trud, aby wysłać do mnie list, zasługuje na odpowiedź napisaną
osobiście przeze mnie. Nie zlecam więc tego zadania sekretarce ani
nie używam powielonych formułek. Listy, które otrzymuję,
niezmiennie sprawiają mi wiele radości, a często wzruszają mnie
do łez; czasem ludzie, umiłowani przez Boga, wyznają, jak nisko
upadli, zanim jedna z moich książek pojawiła się w ich życiu i
pomogła im odmienić los. Zachowuję każdy cenny list. Jest ich
pełno w kartonowych pudełkach, w garażu. Całe mnóstwo.
Na
biurku leżą również materiały informacyjne o moich kolejnych
odczytach... w Nowym Jorku, Seattle,
Bostonie,
Meksyku, Toronto, Dallas. Ograniczam się do dwóch odczytów w
ciągu miesiąca oraz próbuję dostarczać mojemu wydawcy nową
książkę co dwa lata. Resztę czasu dosłownie... poświęcam na
wąchanie róż... Pokażę ci je później, za domem rośnie ich
bardzo dużo.
Tuż
przede mną, na biurku, stoi sepiowa odbitka fotografii ślubnej
moich ukochanych rodziców. Jest tu też wysoka na jedną stopę,
ceramiczna statuetka przedstawiająca chłopca w stroju
baseballowym, z napisem: CHICKS
na piersi.
Wykonała ją Bette. "Chicks"a to nazwa pierwszego
zespołu, z którym Matt
występował
w Małej Lidze. Obok zauważyć możesz duży kalendarz, Rolodex,
na którym
zaznaczyłem daty umówionych spotkań, a także terminy wykładów,
niektóre już na przyszły rok. Leży też tutaj kilka bloczków
papieru do pisania, lista spraw wymagających bezzwłocznego
załatwienia, mnóstwo szpargałów z mojej: kartoteki, telefon z
aparatem zgłoszeniowym marki Cobra
oraz dwa
zdjęcia; na jednym z nich Dana prowadzi trening piłki nożnej z
młodzikami, na drugim zaś Matt
ćwiczy ze
swoimi podopiecznymi, przygotowującymi się do występu w
mistrzostwach Małej Ligi w 1987 roku.
Obok
mojej maszyny do pisania stoi mały magnetofon i leży plik papieru
maszynowego. Zużywam ponad cztery tysiące arkuszy, zanim ukończę
książkę - mój kosz na śmieci opróżniam wielokrotnie. W
zasięgu ręki mam także słowniki: Websters New
Collegiate Dictionary oraz
Rogets
Thesaurus. Kiedy
piszę, ścianę zachodnią mam za plecami. Pod jedynym oknem, które
się na niej znajduje, stoi jeszcze jedna biblioteczka wypełniona
książkami, do których często zaglądam w trakcie pisania.
Znajdziesz wśród nich A
Manual of Style,
wydany przez University
of Chicago,
Great
Treasury of Western Thought Adlera i Van Dorena, The New Dictionary
of Thoughts, The Elements of Style pióra
Strunka i
Whitea oraz
The
Timetables of History. Na
podłodze leży kilka książek telefonicznych i moje dwie teczki.
Gdy pracuję nad nową książką, gdziekolwiek jadę, zawsze
towarzyszy mi ta większa.
W
rogu, po mojej lewej stronie, stoi stary, nadmiernie wypchany fotel,
który przez wiele lat bywał zajęty, gdy ja siedziałem nad
maszyną
do pisania. Miejsce to zajmował wówczas Slippers,
mój ukochany
baset, któremu zadedykowałem książkę Powrót Hafida.
Wciąż
bardzo mi go brakuje, mimo że od jego śmierci minęły prawie dwa
lata. Tak, ta stara kość, którą widzisz na fotelu, należała do
niego.
Całą
północną ścianę zakrywa biblioteczka z pięcioma rzędami
książek. Ich tematyka obejmuje wszystko, co możliwe; od religii
po zagadnienia motywacji, od problematyki dotyczącej inwestowania
po sprawy zdrowia psychicznego. Na szczycie biblioteczki znajduje
się istne składowisko przedmiotów, które wiele dla mnie znaczą.
Gromadziłem je przez lata. Pokażę ci teraz kilka z nich.
Oto
egzemplarz pierwszego numeru "Absolutnego Sukcesu", który
zredagowałem w 1965 roku, a obok widzisz nie oprawiony obraz
olejny, wykonany przez więźnia, który tak właśnie wyobrażał
sobie Szymona Pottera, szmaciarza z mojej książki Największy cud
świata . Ta para maleńkich trampek należała kiedyś do Dany;
leżące zaś obok skórzane sandałki nosił Matt,
gdy miał
cztery lata. A oto zdjęcie, które zrobiono mi w pewnej księgarni
w Fairhope, w Alabamie; podpisuję swoje książki, a w tym czasie
fryzjer obcina mi włosy. Jest tu też mój stary paszport, wyblakła
odznaka bombardiera - "srebrne skrzydła", karta wstępu z
1984 roku na osobliwe zawody o nazwie Skins Game, zorganizowane
przez Desert Highlands
Country Club;
mleczny ząb Matta, który "pewna dobra wróżka"
zamieniła na ćwierćdolarówkę; odznaki z niezliczonych zjazdów,
na których przemawiałem; odpiłowany uchwyt kija baseballowego
Małej Ligi; kolorowe zdjęcie uroczego parku w Guatemala
City, gdzie
kilka lat temu przemawiałem do niezliczonych tłumów; pełen
uczucia list od młodej wielbicielki mojej twórczości, która
zmarła na białaczkę; zaproszenie na przyjęcie z okazji
osiemdziesiątych urodzin W. Clementa Stonea; fotografia
przedstawiająca piękną zakonnicę kochającą świat, siostrę
Marię Bernardo,
jak obejmuje
mnie w księgarni w Manili, gdzie podpisywałem moje książki;
kilka małych wydań Biblii; plastikowe pelargonie, wciąż
przysyłane mi przez czytelników wzruszonych książką Największy
cud świata; tablica rejestracyjna z Michigan, na której widnieje
napis: SUKCES; kartki z życzeniami od moich chłopców, podarowane
mi z okazji Dnia Ojca; plakietka upamiętniająca dziesiąty
festiwal Glenna Millera w Clarinda, w stanie Iowa; proklamacja
burmistrza miasta Lima w Ohio ustanawiająca 27lipca 1981 roku Dniem
Oga Mandino; stary stereoskop; dwie zużyte taśmy, wyjęte z
maszyny do pisania, na której napisałem moje pierwsze jedenaście
książek; album z zasuszonymi kwiatami, pochodzącymi z Ziemi
Świętej i z fotografiami mojej rodziny. Powyżej na całej
ścianie, aż do sufitu, wiszą pamiątkowe tabliczki, trofea,
dyplomy uznania, wśród których znajduje się nagroda National
Quality za
wspaniałe wyniki w sprzedaży ubezpieczeń na życie, pochodząca z
(Boże, dopomóż!)
1954
roku.
Naprzeciwko
fotela, na którym będziesz siedział, znajduje się stół, gdzie
leżą sterty książek i kaset wideo oraz szpule filmów Super-8,
na których przez ostatnie dwadzieścia lat rejestruję mnóstwo
obrazów i które z wolna przystosowuję do systemu wideo. Trudno mi
jedynie się przemóc, aby powycinać z tych filmów nieco
przydługie fragmenty, jako że zostały tutaj utrwalone drogie mi
wspomnienia. Nie chcę, by skończyły swój żywot w koszu na
śmieci. Wygląda na to, że będziemy mieć pokaźną wideotekę
rodzinną. Wszystkie te filmy leżą na dużej, pięknej szachownicy
z polami wyrzeźbionymi w drewnie. Szachownica stanowi blat stołu.
Całą tę misterną robotę wykonał Matt, gdy rozpoczął naukę w
szkole średniej. Myślę, że to dzieło powinno stać w bardziej
godnym miejscu niż mój gabinet.
Po
lewej stronie, nie opodal drzwi, wisi jeszcze kilka pamiątkowych
medali oraz oprawione kopie mojego artykułu pożegnalnego, który
zamieściłem w "Absolutnym Sukcesie", kiedy to w 1976
roku, w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, oświadczyłem, że
przechodzę na emeryturę, by po prostu żyć "bez zbytniego
przemęczania się. Bardzo zabawne! Od tamtej pory wygłosiłem
ponad czterysta wykładów w czternastu krajach, napisałem osiem
książek i kompletnie zużyłem dwa zestawy kijów golfowych.
Widzisz
to oprawione zdjęcie polaroidowe obok drzwi? Zajmuje ono bardzo
szczególne miejsce na ścianie... i w moim sercu. Przed kilku laty
otrzymałem list od zrozpaczonej matki młodego chłopca, któremu
pozostało wtedy jeszcze kilka miesięcy życia. Umierał na raka
mózgu. Chłopak skończył właśnie czytać książkę Dar gwiazdy
Akabar, którą napisałem wraz z Buddym Kayeem, i zapytał matkę,
czy mogłaby mu kupić więcej egzemplarzy. Chciał je podarować
swym dwunastu najlepszym kumplom, "aby zawsze o nim pamiętali".
Nieszczęśliwa kobieta zapytała więc mnie w liście czy... gdyby
mi przysłała te książki, zechciałbym je zadedykować dwunastu
przyjaciołom jej syna? A potem, przed wręczeniem ich kumplom,
Dougy też by się podpisał.
Odpowiedziałem
natychmiast. Potrzebne mi były jedynie imiona chłopaków, o resztę
postanowiłem zadbać sam. Drobny podarunek dla niezwykle dzielnego
chłopca.
Tym,
którzy nie czytali książki Dar gwiazdy Akabar, przytoczę w
skrócie jej treść. Oto młody, kaleki chłopak, mieszkający
przed laty w Laponii, w czasie długich miesięcy, kiedy to Ziemię
spowija mrok, buduje duży, czerwony latawiec. Wypuszcza go wysoko w
niebo, aby ściągnąć na Ziemię gwiazdę, której światło
rozjaśniłoby mrok panujący w jego wiosce. Odnosi sukces... a
gwiazda, o nazwie Akabar, prowadzi z chłopcem rozmowy; uczy go, jak
należy żyć. A potem, gdy wiosną na niebie znów pojawia się
słońce, Akabar wraca
na
niebiosa.
Dougy,
świeć, Boże, nad jego duszą, zdołał w cudowny sposób przeżyć
prawie dwa lata więcej, niż się spodziewano. I wtedy, pewnego
dnia otrzymałem list, którego nadejścia lękałem się od dawna.
Do listu dołączone było właśnie to zdjęcie polaroidowe.
Widnieje na nim mała płyta nagrobkowa. Zobacz, obok niej wznosi
się kilka stóp ponad grobem skręcony ciemny drut. Do jego końca
przymocowany jest czerwony latawiec... Czerwony latawiec obejmujący
gwiazdę!
I
tak dotarliśmy do płóciennego obrazka, wiszącego tuż pod
wyłącznikiem światła. Otrzymałem go przed laty od Bette.
Zapisane na nim słowa wciąż robią na mnie wrażenie: "Boże,
obdarz mnie cierpliwością... tak bardzo jej teraz potrzebuję!".
Czy
już się rozgościłeś?
Świetnie.
Usiądź więc, ściągnij buty i oprzyj się wygodnie.
Spróbuję
ci pomóc...
Rozdział
czwarty
Spróbuj
teraz wyobrazić sobie następującą scenę. Deszczowe, szare,
ponure przedpołudnie w odludnej i niebezpiecznej dzielnicy
Cleveland.
Termometr
wskazuje niewiele ponad zero stopni. Po opadach śniegu nastąpiła
słota. Mnóstwo śmieci, które walają się po ulicach i w
rynsztokach. Nie kończące się rzędy obskurnych barów, sexshopów
oraz spelunek, w których serwuje się hamburgery... Ulice sprawiają
wrażenie zupełnie wyludnionych. Nic tutaj nie wskazuje, że już
tylko cztery tygodnie pozostały do świąt Bożego Narodzenia.
Nagle
jakiś ruch... Znak życia. Oparty o pękniętą szybę wystawową
lombardu, usiłując schronić się przed deszczem, stoi samotny,
opuszczony człowiek. Podarta koszula z drelichu nie zapewni
wychudzonemu ciału ochrony przed zimnem i wilgocią. Splątane
włosy opadają temu nieszczęśnikowi na ramiona. Oczy ma
przekrwione od taniego wina, które już wypił od rana. W żołądku
ssie o z głodu. Zarośnięta twarz od kilku minut przyciska się do
brudnej szyby.
Nagle,
jakiś przedmiot leżący na zakurzonej półce lombardu przykuwa
uwagę włóczęgi. Pistolet... mały pistolet z przyczepioną
metką: dwadzieścia dziewięć dolarów.
Mężczyzna
wydaje jęk, wkłada posiniaczoną prawą dłoń do kieszeni
uwalanych ziemią spodni i wyciąga trzy przemoczone
dziesięciodolarowe banknoty - to cały jego majątek. I woła:
"Znalazłem rozwiązanie wszystkich moich problemów! Kupię
ten pistolet i kilka kul. Wezmę je ze sobą do tej nory, gdzie
mieszkam, załaduję broń, przystawię do skroni... i pociągnę za
spust! I już nigdy... nigdy więcej nie będę musiał się stykać
z tym ohydnym bankrutem życiowym, patrzącym na mnie z lustra!".
Człowiek
ten rzeczywiście był bankrutem życiowym. W ciągu kilku zaledwie
lat zdołał utracić wszystko, co w jego życiu przedstawiało
jakąkolwiek wartość: kochającą żonę, piękną córkę, ładny
dom, świetną posadę, a także całą swą dumę, wiarę, ufność
i poczucie własnej wartości. Próbował, tak jak wielu innych,
uczestniczyć w grze zwanej życiem, nie zadając sobie przy tym
trudu, aby poznać jej reguły. I teraz miał drogo zapłacić za
swoją niewiedzę. Tego ponurego ranka stał w strugach deszczu,
gotowy odebrać sobie życie.
Ta
żałosna istota ludzka, szykująca się do przekreślenia swej
przyszłości na zawsze, wybrała rozwiązanie, które trudno nazwać
niezwykłym. Obawiam się, niestety, że ten scenariusz powtarza się
setki razy każdego dnia w tym pięknym kraju, gdy ludzie tracą
ostatnią nadzieję na jutro, które niegdyś zdawało się
obiecywać tak wiele. A tysiące innych, którzy wprawdzie nie
odbierają sobie życia w dosłownym sensie, całkowicie się
poddają.
Opuszczają
samych siebie. Pozwalają, by wszystkie ich marzenia rozpłynęły
się w mroku. Przestają podejmować próby i tylko egzystują, co
Thoreau nazwał "życiem w cichej desperacji". Są już
martwi, bo chociaż mają dwadzieścia pięć, trzydzieści,
czterdzieści czy nawet pięćdziesiąt lat, porzucili marzenia...
Martwi,
choć na ich pogrzebie zbieramy się dopiero, gdy mają
siedemdziesiąt parę lat.
Na
szczęście tamten żałosny, przegrany człowiek drżący na
deszczu na jednej z ulic Cleveland,
nie kupił
pistoletu. Nie przerwał swego życia strzałem w skroń w ów
straszny poranek, przed wielu laty.
Gdyby
to uczynił, nie mógłbym teraz dzielić tych wspaniałych chwil z
tobą... nie mógłbym pomóc ci zamienić twe marzenia w
rzeczywistość.
Rozdział
piąty
Złamane
serce, tragedia, kłopoty finansowe, zawód miłosny, wypowiedzenie
z pracy, rozwód, nie przyznany awans, porażka, brak wykształcenia,
poczucie niższości, narkotyki - oto tylko niektóre włócznie
bezstronnego losu, które mogą cię ranić przez dzień, tydzień,
miesiąc, rok.
Możesz
jednak uporać się z każdym niepowodzeniem i odmienić na lepsze
swoją sytuację życiową, jeśli tylko zdołasz przekonać samego
siebie, że życie nigdy się nie składało i nie będzie się
składać z kolejnych trzystu sześćdziesięciu pięciu dni
słonecznej pogody, słodkich lodów, śmiechu i muzyki. Jak
powiedział Kennedy: "Życie nie jest sielanką. Nigdy nią nie
było i nie będzie". Nawet ludzie, którym udało się odnieść
najwspanialsze sukcesy, ci najbardziej znani i szanowani na świecie,
musieli się przedzierać przez gąszcz klęski i beznadziei.
Dlaczego
nie kupiłem tego pistoletu i nie skończyłem ze sobą?
Pewnie
z powodu tchórzostwa. Nawet żałosny akt samobójstwa wymaga
odrobiny odwagi, a ja upadłem tak nisko i znajdowałem się w tak
straszliwym stanie psychicznym, że nie zdołałem nawet zebrać
sił, aby położyć kres mojej niedoli.
Wydaje
mi się zupełnie oczywiste - a po tych wszystkich latach pracy
pisarskiej i wygłaszania odczytów nie spodziewam się niczego
innego - że ilekroć odbywam konferencję prasową lub udzielam
wywiadu w radiu czy telewizji, ciągle, rok po roku muszę
odpowiadać na te same pytania:
"Jak
zdołał pan tak radykalnie odmienić swoje życie? Co pan uczynił,
że w niecałe dziesięć lat wydobył się pan z dołów i stanął
na czele czasopisma o zasięgu ogólnokrajowym? Gdzie taki przegrany
człowiek jak pan, z zaledwie średnim wykształceniem, zdobył
mądrość i wiedzę, dzięki którym napisał tak wiele
bestsellerów? I jakie są te pana tajemnice sukcesu (oni uparcie
nazywają to tajemnicami), które mogłyby pomóc innym,
zniechęconym i przegranym, odmienić życie?".
Udaj
się ze mną w podróż do przeszłości...
Los
obdarzył mnie dzielną matką, Irlandką o twarzy pokrytej piegami,
i pracowitym ojcem, włoskim imigrantem, którego talent w zakresie
ogrodnictwa wiele razy w czasie Wielkiego Kryzysu uchronił rodzinę
od głodu. Matka, pomimo że żyliśmy na granicy ubóstwa, wiązała
ze swym pierwszym dzieckiem wielkie marzenia i zanim jeszcze
zacząłem chodzić do szkoły, zdołała mnie przekonać, że
pewnego dnia zostanę pisarzem. "I to nie takim zwyczajnym
pisarzem - powtarzała z naciskiem - wielkim pisarzem!".
"Kupiłem"
jej marzenie. Nie miałem nic przeciwko perspektywie kariery
pisarskiej i aby zadowolić matkę, pisałem nowele i czytałem
książki dla dorosłych już wtedy, gdy moi rówieśnicy zmagali
się z czytankami o Dicku i Jane.
Uparcie
dążyliśmy ku urzeczywistnieniu naszego marzenia przez cały czas
mojej nauki w szkole, a gdy byłem w ostatniej klasie w Natick
High School w
Massachusetts, z dumą pełniłem funkcję redaktora działu
wiadomości w naszej szkolnej gazecie "The Sassamon".
Po
całych miesiącach przeglądania informatorów o college'ach,
ostatecznie zdecydowaliśmy
z matką,
że wydział dziennikarstwa
na uniwersytecie
w Missouri będzie dla mnie najodpowiedniejszym miejscem, i dalej
snuliśmy nasze plany. Na uroczystości rozdania świadectw
ukończenia szkoły, która odbyła się w jedynej sali kinowej w
mieście, moi rodzice z dumą słuchali, gdy przedstawiono ich syna,
który miał przeczytać napisany przez siebie Testament klasy.
W
dwa miesiące po czerwcowej uroczystości, w 1949 roku, gdy matka
przygotowywała mi obiad w naszej małej kuchni, jej serce przestało
bić. Umarła na moich oczach. To był koniec naszego marzenia.
Zamiast
do collegeu wstąpiłem do wojsk lotniczych. Zakwalifikowano mnie do
bombowców i ostatecznie odbyłem trzydzieści lotów bojowych w 445
oddziale Jimmyego Stewarta.
Wróciłem
z wojny w 1945 roku i bardzo szybko spostrzegłem, że rynek pracy
nie ma wiele do zaoferowania pilotom bombowców ze średnim
wykształceniem. Nie przejąłem się tym zbytnio. Udało mi się
zdobyć "srebrne skrzydła", nie mówiąc już o kilku
innych odznaczeniach, zanim osiągnąłem wiek uprawniający mnie do
udziału w wyborach, byłem więc przekonany, że sobie poradzę.
Mimo
że zabawy w miłym towarzystwie, którym się oddawałem w
Londynie, w przerwach między lotami, "wypłukiwały" mnie
z żołdu, miałem jeszcze ponad dziewięćset dolarów, kiedy po
odejściu z lotnictwa udałem się do Nowego Jorku. Nie
zastanawiając się długo, wynająłem mieszkanie bez ciepłej wody
na obrzeżach Times Square.
Potem kupiłem
używaną przenośną maszynę do pisania Smith-Corona i trochę
materiałów piśmiennych. Nie było za późno, aby zrealizować
marzenie matki. Wierzyłem, że zostanę pisarzem... wielkim
pisarzem.
Nie
udało się. Gdy już urządziłem sobie pracownię w kuchni pełnej
karaluchów i zacząłem pracę, przez kolejnych sześć miesięcy
odwiedziłem przynajmniej pięćdziesiąt redakcji czasopism,
których biura znajdowały się w takiej odległości, że mogłem
dostać się tam pieszo. Nigdzie jednak nie wykazano szczególnego
zainteresowania moimi dziełami. Zostawiałem tam artykuły, nowele,
wiersze, a nawet błyskotliwe notki. Nigdy jednak nie zawitał u
mnie listonosz z
czekiem.
W końcu, gdy z moich oszczędności nie pozostało nic, po raz
kolejny zrezygnowałem z urzeczywistnienia naszego marzenia.
Wróciłem do Bostonu i zgłosiłem się do klubu weteranów
"52-20", w którym wspomagano zdemobilizowanych żołnierzy,
wypłacając im dwadzieścia dolarów tygodniowo przez okres
pięćdziesięciu dwóch tygodni. Wreszcie, po wielu niemiłych i
frustrujących rozmowach kwalifikacyjnych, przyjęto mnie na kurs
dla agentów ubezpieczeniowych w pewnej wielkiej firmie, działającej
na terenie całego kraju. "Szkolono" mnie przez cztery
dni, a potem zostałem wysłany do nadmorskiego miasteczka Winthrop.
Miałem tam pracować jako agent, wykonując mało dziś popularne
zajęcie, polegające na chodzeniu po domach i inkasowaniu składek
ubezpieczeniowych.
Wkrótce
potem się ożeniłem. Kupiliśmy stary dwurodzinny dom, korzystając
z udogodnień przysługujących żołnierzom. Tak zaczął się
trwający dziesięć lat najstraszliwszy okres mojego życia... dla
mnie i dla tych, których nieszczęściem było żyć przy moim
boku.
Kierat,
w którym się niebawem znalazłem, był istną torturą. Mimo wielu
godzin pracy, z wielkim trudem udawało mi się regulować bieżące
rachunki, a spłacanie rat za dom stanowiło dla mnie nie lada
wyzwanie. Gotów byłem pójść wszędzie i o każdej porze, aby
sprzedać polisę, a mimo to zawsze miałem więcej rachunków niż
pieniędzy, którymi mógłbym je pokryć. Wtedy Bóg obdarzył nas
śliczną córeczką. Dokładałem jeszcze większych starań, aby
polepszyć naszą sytuację. Na próżno. Mimo że moja żona
wróciła w końcu do pracy, coraz bardziej pogrążaliśmy się w
długach.
Pewnego
wieczoru, gdy nie udało mi się sfinalizować jakiejś transakcji,
w drodze do domu wstąpiłem na drinka. Bóg mi świadkiem, że
zasłużyłem na tego drinka... Czyż nie? Miałem za sobą długi,
ciężki dzień. Byłem pewien, że dokonałem sprzedaży, która
przyniesie mi ponad sześćdziesiąt dolarów początkowej prowizji,
dolarów tak bardzo mi potrzebnych. Wkrótce, wracając do domu
wieczorem, zamiast jednego drinka wypijałem dwa... Potem cztery...
Potem sześć... I tak przez swoje bezmyślne postępowanie trwające
wiele miesięcy, zdołałem zniszczyć miłość dwóch osób, które
znaczyły dla mnie najwięcej na świecie. Z życia mojej żony i
córki uczyniłem piekło na ziemi. To żadna przyjemność mieć do
czynienia z pijakiem.
Przyszło
mi w końcu zapłacić za karygodne postępowanie. Pewnej niedzieli,
gdy wróciłem z zebrania, które agencja ubezpieczeniowa
zorganizowała w Bretton Woods, w stanie New Hampshire, w kuchni na
stole znalazłem kartkę. Żona i córka uciekły. Nie mogły dłużej
cierpieć z powodu żałosnej imitacji męża i ojca. Po dwóch
latach otrzymałem zawiadomienie, że żona uzyskała rozwód i że
przyznano jej opiekę nad córką.
Można
się było spodziewać, co nastąpi po ich odej ściu. Zmusiwszy do
ucieczki jedyne osoby na świecie, które mnie kochały, coraz
bardziej pogrążałem się w pijaństwie i użalaniu się nad sobą,
aż wreszcie nie potrafiłem już utrzymać pracy. Wtedy, gdy nie
mając żadnego dochodu, straciłem także dom, wrzuciłem resztę
odzieży, która mi jeszcze pozostała, na tylne siedzenie mojego
starego czerwonego falcona i ruszyłem w drogę. Jakże straszna
była chwila, gdy ostatecznie opuszczałem znajomą okolicę.
Przez
kolejne siedem miesięcy folgowałem sobie w piciu, gdy
przemierzałem kraj, podejmując każdą pracę, aby tylko utrzymać
się przy życiu i móc kupować tanie wino. Prowadziłem
samochód-cysternę z ropą w Teksasie, pracowałem na budowie w
Oklahomie, byłem "pin-boyem" w kręglami w Long
Beach oraz
pomocnikiem kelnera w restauracji Howarda Johnsona w Columbus.
Trzydziestopięcioletni pomocnik kelnera!
Potem
było Cleveland...
Kilka nocy w
spelunkach. Aż wreszcie, tamtego chłodnego, deszczowego ranka
przyzywający pistolet na wystawie lombardu. Nie wiem, co się wtedy
wydarzyło. Nie słyszałem żadnych głosów ani grających harf.
Nie widziałem też błyskających świateł, które zwiastowały
moje ocalenie. Pamiętam tylko tyle, że odwróciłem się od
wystawy i w deszczu ruszyłem ulicą. Potem chwiejnym krokiem
wszedłem do przytulnego, zdającego się zapraszać pomieszczenia.
Było tam ciepło i sucho... Biblioteka publiczna.
Książki,
za sprawą wpływu mojej matki, zawsze były moimi najlepszymi
przyjaciółmi. Ponownie zacząłem więc spędzać wiele czasu w
tej cichej i spokojnej przystani, szukając odpowiedzi na kilka
pytań. Gdzie popełniłem błąd? Co mogę uczynić ze swym życiem?
Czy jest już za późno dla trzydziestopięcioletniego bankruta
życiowego? Wiedziałem, że istnieje lepsze życie, ale gdzie są
drogowskazy określające, jak dotrzeć do tego raju?
Przez
kolejne miesiące, gdy moim gratem posuwałem się na wschód,
wszystkie chwile wolne od dorywczej pracy starałem się spędzać w
lokalnych bibliotekach, szukając, czytając, myśląc. Arystoteles,
Carlyle,
Peale,
Emerson, Franklin, Platon, Carnegie
i cała
rzesza innych mądrych ludzi - byli to moi towarzysze i mentorzy. Z
wolna pozbywałem się nałogu, ograniczając się tylko do
wypijania od czasu do czasu piwa. Sprawiłem sobie trochę nowej
odzieży. Moja wiara w siebie znów zaczęła wzrastać, mimo że
wciąż nie miałem stałej posady. I właśnie wtedy, w mieście
Concord, w
największej bibliotece publicznej w stanie New
Hampshire, znalazłem
książkę, która odmieniła moje życie na zawsze!
Książka
Sukces? Trzeba tylko chcieć! W. Clementa Stonea i Napoleona Hilla
całkowicie się różniła od wychodzących wtedy książek
motywacyjnych, w których obiecywano zazwyczaj w krzykliwy sposób
cudowne życiowe przemiany w ciągu zaledwie trzydziestu dni,
po
jednorazowym przeczytaniu książki. Przesłanie dzieła Stonea i
Hilla było dobitne i zrozumiałe: Możesz dokonać wszystkiego,
czego zapragniesz, jeśli nie jest to sprzeczne z prawami boskimi i
ludzkimi, pod warunkiem, że będziesz gotów zapłacić za to pewną
cenę. Za spełnienie marzeń należy zapłacić. Właśnie takim
spojrzeniem książka Stonea i Hilla wyróżniała się na tle
innych.
Nie
było w niej mowy o "bezpłatnych obiadach". Dosłownie
pożerałem tę książkę, czytałem ją niezliczoną liczbę razy,
aż wszystkie "zdania-drogowskazy" podsumowujące każdy
rozdział znałem praktycznie na pamięć.
Potem
- kolejny dar od Boga. Gdy zgłębiałem treść wspaniałej książki
Stonea i Hilla, poznałem niezwykłą kobietę. Zakochałem się w
niej, a ona tak bardzo zainspirowała mnie do działania, że w
końcu zdobyłem się na odwagę, aby pojechać do Bostonu i złożyć
podanie o zatrudnienie mnie w charakterze sprzedawcy polis
ubezpieczeniowych w firmie W. Clementa Stonea, o nazwie Hearthstone
Insurance, w Nowej Anglii. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zostałem
przyjęty. Zgodzili się dać szansę trzydziestopięcioletniemu
bankrutowi życiowemu. Wkrótce potem poślubiłem Bette. Wciąż
jesteśmy razem i... wciąż się kochamy.
Tym
razem, solidnie przeszkolony i odpowiednio umotywowany do pracy,
zacząłem odnosić sukcesy jako sprzedawca w firmie Hearthstone
Insurance. Wkrótce zarabiałem więcej niż kiedykolwiek w życiu.
W ciągu roku otrzymałem awans na stanowisko kierownika sprzedaży
na terenie Northern Maine, gdzie zebrałem grupę wygłodniałych i
ambitnych młodych ludzi, którzy często przychodzili wprost z
gospodarstw zajmujących się uprawą ziemniaków. Wkrótce nasze
wyniki sprzedaży przyciągnęły uwagę centrali. Po długim
okresie wegetowania na dnie doznawałem cudownego uczucia,
rozkoszowałem się chwałą i uznaniem, chociaż ciągle... ciągle
na nowo powracało marzenie, aby zostać pisarzem... wielkim
pisarzem.
Poszedłem
wreszcie za głosem instynktu, wziąłem tydzień wolnego,
wypożyczyłem maszynę do pisania i napisałem podręcznik
instruujący, jak można lepiej sprzedawać ubezpieczenia ludności
wiejskiej, opierając się na zasadach sukcesu W. Clementa Stonea.
Przerabiałem tekst wiele razy, po czym jak najstaranniej
przepisałem go na maszynie. Włożyłem maszynopis do brązowego
skoroszytu i wysłałem do głównego biura pana Stonea w Chicago.
Modliłem się, aby ktoś to naprawdę przeczytał i zdał sobie
sprawę, jak wielki talent marnuje firma w Northern Maine. Ktoś tak
właśnie postąpił... i po kilku miesiącach wraz z Bette i naszym
pierwszym synkiem, Daną, przenieśliśmy się do Chicago, gdzie
otrzymałem posadę w dziale promocji sprzedaży. Miałem pisać
teksty do motywujących programów i biuletynów. Wreszcie pisałem!
W
1954 roku, przy współpracy Napoleona Hilla, W. Clement Stone
założył
czasopismo "Absolutny Sukces". Choć periodyk ten
prenumerowało kilka tysięcy osób spoza naszej firmy, przez
pierwszych dziesięć lat istnienia był on wykorzystywany głównie
jako organ wewnętrzny korporacji ubezpieczeniowej Stonea. Co
miesiąc zamieszczano w nim mnóstwo artykułów motywacyjnych,
tekstów dotyczących sprzedaży, często znajdował się tam
również artykuł wstępny Stonea. Gdy mijał drugi rok mojej pracy
w dziale promocji sprzedaży, dowiedziałem się, że redaktor
naczelny "Absolutnego Sukcesu" ma odejść na emeryturę.
Złożyłem podanie o przyjęcie mnie na to stanowisko, mimo że nie
potrafiłem odróżnić odbitki szczotkowej od rolki papieru
toaletowego. Jednak brak wiedzy i doświadczenia nadrabiałem
entuzjazmem i świeżo nabytą postawą, opierającą się na
myśleniu pozytywnym. W czasie rozmowy kwalifikacyjnej zdołałem
przekonać pana Stonea, aby mi powierzył tę posadę. Og Mandino
redaktorem naczelnym. Bomba!
Szybko
spostrzegłem, że ugryzłem kęs, który z trudem mogę przełknąć.
Cały personel czasopisma stanowiła zatrudniona w niepełnym
wymiarze godzin sekretarka i jedna osoba zajmująca się sprawami
graficzno-technicznymi. Tak więc znów długie godziny poświęcałem
pracy, co miesiąc składając kolejny numer naszego pisma. Trud się
opłacił. Po dziesięciu latach pracy personel pisma składał się
z pięćdziesięciu osób, a liczba rozprowadzanych egzemplarzy
zwiększyła się z dwóch tysięcy do stu pięćdziesięciu pięciu
tysięcy. Procentowo ten wzrost przedstawiał się całkiem nieźle.
Któregoś
miesiąca, w trakcie pierwszego roku ciężkiej pracy, potrzebowałem
pilnie artykułu, który miał wypełnić wolną szpaltę w
składanym wtedy przez nas numerze. W naszym archiwum nie znalazłem
niczego, co mogłoby mnie zadowolić. Teraz, z perspektywy lat,
uważam to za kolejny przykład (jakże wiele było ich w moim
życiu) ingerencji Boga, który często rzucał mi wyzwanie, jakby
wykonywał ruch na szachownicy, a potem wracał na swe miejsce, aby
uważnie śledzić, jak sprostam zadaniu. Wcześniej, przygotowując
każdego miesiąca kolejny numer pisma, byłem zbyt zajęty, aby
spróbować napisać coś samemu. Gdy jednak zdałem sobie sprawę,
że potrzebny mi jakiś artykuł i że muszę go mieć najpóźniej
nazajutrz, bo w przeciwnym razie spóźnimy się z drukiem,
poszedłem do domu i pisałem przez całą noc. Za temat artykułu
obrałem postać wybitnego gracza w golfa, Bena Hogana. Człowiek
ten uległ niezwykle ciężkiemu wypadkowi samochodowemu, po którym
dowiedział się, że już nigdy nie będzie chodził. Hogan
jednakże nie tylko znów zaczął chodzić, ale również po raz
kolejny wygrał National Open!
Niezwykły
człowiek. Zamieściłem mój artykuł w piśmie i ponownie
zrządzenie losu... zbieg okoliczności... Bóg... coś włączyło
się do gry.
Pewnego
nowojorskiego wydawcę rozbolał ząb. Konieczna była wizyta u
dentysty. Siedząc w poczekalni, człowiek ten sięgnął po leżący
na
stoliku egzemplarz "Absolutnego Sukcesu", w którym
zamieszczony był mój artykuł o Hoganie. Przeczytał go i tego
samego popołudnia, gdy powrócił do swego biura przy Avenue
South,
napisał do mnie list. Stwierdził w nim, że dostrzega we mnie
wielki talent i że czeka na wiadomość, gdybym zdecydował się
napisać książkę.
W
osiemnaście miesięcy później, nakładem wydawnictwa Frederick
Fell
Publishing ukazała się moja pierwsza książka, Największy kupiec
świata. W ciągu dwudziestu jeden lat, które minęły od tamtej
pory, stała się ona bestsellerem wśród publikacji dotyczących
sprzedaży. Wydrukowano ją w dziesięciu milionach egzemplarzy i
przetłumaczono na osiemnaście języków.
W
ciągu czterech lat od pierwszego wydania liczba sprzedanych
egzemplarzy Największego kupca świata w twardej oprawie wyniosła
trzysta pięćdziesiąt tysięcy. Wtedy właśnie wydawnictwo Bantam
Books zaczęło rozważać możliwość zakupu praw autorskich do
wydania książki w miękkiej okładce. Suma, którą firma
Frederick
Fell
Publishing zażyczyła sobie za odstąpienie praw autorskich,
przewyższała w owym czasie, a był to rok 1973, moje wyobrażenia
- wynosiła trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jednakże
dyrekcja Bantam zdecydowała, że przed przyjęciem oferty pragnie
poznać autora książki, aby upewnić się, czy on także może być
przedmiotem akcji promocyjnej. Tak więc, z sercem podchodzącym do
gardła wsiadłem na pokład samolotu do Nowego Jorku. Mieliśmy
wtedy z Bette już drugiego syna, Matthew. Przyszłość naszej
rodziny, teraz już większej, mogła zależeć od tego spotkania.
Myślałem o tym, gdy pełen niepokoju jechałem windą biurowca
przy Fifth
Avenue, gdzie
mieściła się olbrzymia siedziba zarządu Bantam Books. Gdy już
wprowadzono mnie do pokoju ze ścianami obitymi boazerią,
wypełnionego ludźmi, poczułem drżenie kolan. Mój głos się
łamał. Łatwiej mi było kiedyś odbywać loty bojowe.
Przez
ponad godzinę odpowiadałem na pytania członka zarządu. Starałem
się, jak mogłem. Poruszano wszystkie możliwe tematy: począwszy
od mojego wykształcenia, czy raczej braku takowego, skończywszy na
mych ewentualnych planach dotyczących kolejnych książek.
Trzymałem się dzielnie, aż wreszcie Oscar Dystel, ówczesny
prezes wydawnictwa Bantam Book, a dzisiaj mój przyjaciel, podniósł
się z honorowego miejsca przy końcu dużego stołu, podszedł do
mnie, uśmiechnął się szeroko i wyciągnąwszy rękę, rzekł:
-
Gratuluję, Og. Właśnie kupiliśmy twoją książkę.
Nie
przeprowadzono
żadnego głosowania, nie
kazano unosić
rąk do góry, nie poddano sprawy pod dyskusję. To było wszystko.
Nie
mogłem się doczekać końca długich formalności i uścisków
dłoni, aby wreszcie wrócić do mojego pokoju w nowojorskim
"Hiltonie"
i zadzwonić
do Bette z dobrą wiadomością. Gdy drzwi windy otworzyły się na
parterze, wybiegłem z budynku i pognałem zatłoczoną Fifth
Avenue. Pokonałem
zaledwie pięćdziesiąt jardów, gdy niebo się rozwarło i posłało
na ziemię straszliwą burzę z piorunami. Przeraźliwe grzmoty
odbijały się echem o bruk sławnej alei. Nie miałem na sobie
płaszcza, który mógłby mnie ochronić przed ulewą, ale nagle
zobaczyłem schody wiodące ku drzwiom, zdającym się zapraszać do
środka, i wbiegłem szybko na górę... Znalazłem się we wnętrzu
cudownego kościoła. Poza mną nie było tu nikogo. Słyszałem
tylko dudnienie kropel deszczu na dachu, rozlegający się co pewien
czas grzmot, dobiegające z ulicy klaksony samochodów oraz muzykę
organową. Ktoś grał, a może było to nagranie... Spod podłogi,
z dolnego poziomu kościoła dochodziły dźwięki utworu Przedziwna
łaska.
Cała
ta historia wydarzyła się wczoraj. Jestem tego pewien.
Przecież
wciąż mam przed oczami - wszystkie szczegóły, pamiętam dobrze
każdy cudowny moment tego zdarzenia. Pamiętam, jak poszedłem
wolno w stronę ołtarza, potem ukląkłem i rozpłakałem się.
Następnie złożyłem dłonie, podniosłem twarz i zawołałem:
-
Mamo, gdziekolwiek jesteś, chcę, żebyś wiedziała, że... udało
nam się wreszcie!
Rozdział
szósty
Teraz
wiesz o mnie więcej niż ja o tobie.
A
może jednak wiem o tobie znacznie więcej, niż ci się wydaje.
My,
ludzie schyłku dwudziestego wieku, płacimy gorzką cenę za tak
zwany nowoczesny styl życia. Stajemy się coraz bardziej do siebie
podobni. Wpatrujemy się w te same programy telewizyjne, czytamy te
same czasopisma, nosimy tę samą odzież i kupujemy te same
mrożonki. Żyjemy i umieramy w czasie ustalonym przez wskazówki
zegara, odcinamy się od siebie zamknięci w podobnych samochodach,
rezygnujemy z pójścia na mecz dla jeszcze jednego wieczoru
spędzonego w biurze, nigdy nie mamy dość czasu dla naszych
współmałżonków i dzieci, patrzymy z rezygnacją, jak nasze
oceany i jeziora stają się coraz bardziej zanieczyszczone, i
staramy się wmówić sobie, że bomba wodorowa może spaść
wszędzie, z wyjątkiem okolicy, w której mieszkamy.
W
miarę upływu lat dostosowujemy nasz krok do rytmu, który
wystukuje
ten sam dobosz. Gnamy do przodu lub cofamy się w tym samym tempie
co inni, uśmiechamy się jak na komendę - istoty powstałe w
procesie produkcji masowej, zupełnie pozbawione tożsamości,
niczym miliony krakersów, które każdego dnia wypieka się w
piecach Nabisco.
Jaki
wpływ ma na nas ta masowa uniformizacja teraz, gdy wkraczamy w erę
robotów? Robotów, które nie są urządzeniami mechanicznymi
lecz... ludźmi?:
Odpowiedź
dają nam dane statystyczne: Każdego roku ponad trzysta tysięcy
mieszkańców tego pięknego kraju targa się na swe życie! A oto
jeszcze coś: Ponad pięć milionów recept na valium
wypisywanych
w tym kraju co miesiąc i ponad cztery tysiące nowych przypadków
zachorowań na choroby psychiczne co dwadzieścia cztery godziny!
Pogrążeni
w beznadziei, ogarnięci histerią, w gorączkowym poszukiwaniu
drogi ucieczki, staczamy się coraz niżej. Liczba osób
uzależnionych od heroiny, kokainy oraz wszelkich środków
pobudzających wzrasta zbyt szybko, by móc ją wiarygodnie
określić. Tak czy owak, zjawisko to przybiera charakter epidemii.
Jednocześnie
spożywamy więcej alkoholu, w przeliczeniu na głowę mieszkańca,
niż kiedykolwiek w historii.
Na
pewno musi istnieć jakiś sposób na lepsze życie.
Na
początek lat siedemdziesiątych śmiało rozpocząłem dodatkową
działalność, polegającą na prowadzeniu wykładów
motywacyjnych. Zadecydował o tym sukces trzech moich pierwszych
książek. Wkrótce potem, pewnego wieczoru, otrzymałem lekcję,
która miała olbrzymi wpływ na moją dalszą pracę jako pisarza i
mówcy.
Gdy
ucichły gromkie owacje, zgotowane mi przez wspaniałą grupę jak
zawsze entuzjastycznych przedstawicieli firmy "Amway",
zszedłem ze sceny, aby w holu teatru podpisywać książki. Kiedy
już zrobiło się późno, a liczba osób czekających w kolejce
zmalała, do stolika, przy którym siedziałem, podeszła niepewnym
krokiem młoda kobieta i ostrożnie położyła przede mną jedną z
moich książek.
Gdy
składałem na niej autograf, kobieta pochyliła się w moją stronę
i powiedziała cichym głosem, jakby nie chciała, by ktokolwiek
usłyszał:
Panie
Mandino, doprawdy z dużym zainteresowaniem słuchałam pańskiego
wykładu, ale... ale...
Ale
co? - spytałem, zmuszając się do uśmiechu.
Hm
- odparła, opuszczając głowę - wiele pan mówił o sukcesie,
bardzo trafnie ujął pan kilka zagadnień, ale ogólnie
przedstawił
pan
to wszystko chyba zbyt prosto. Może dlatego, że pan sam nigdy nie
musiał znosić bólu klęski i smutku. Nie może pan więc
rozumieć, co znaczy walczyć, gdy jest się na dnie.
Mimo
że byłem bardzo zmęczony, tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Nie
rozebrałem się nawet do snu. Chodziłem po pokoju hotelowym,
ganiąc samego siebie za głupotę. Moi słuchacze, a także
czytelnicy moich książek nie mieli zielonego pojęcia, kim jestem
i skąd pochodzę, ponieważ wstydziłem się odsłonić prawdę o
mej przeszłości w materiałach promocyjnych czy też w notkach na
okładkach książek. Jedynie nieliczne grono przyjaciół
wiedziało, że wyczołgałem się z rynsztoka i odkryłem sposób
na lepsze życie dopiero po przerażających latach bólu i łez. Po
raz kolejny Bóg wykonał ruch na szachownicy mojego życia. Ta
życzliwa kobieta z "Amwaya" przekazała mi swym
delikatnym głosem ważną wiadomość. Zrozumiałem, o co chodzi!
W
ciągu tygodnia przygotowałem nowy odczyt i kiedy wyjechałem na
trasę promocyjną Największego kupca świata w miękkiej oprawie,
wydanego przez Bantam Books, wszędzie w telewizji, radiu i na
konferencjach prasowych, mówiłem bez ogródek o mojej niechlubnej
przeszłości. Chciałem, by moje życie posłużyło za przykład.
Pragnąłem,
by słuchacze, czytelnicy czy widzowie zastanowili się nad historią
Oga p Mandino i pomyśleli sobie: "Jeśli on zdołał odmienić
swoje życie, mając do dyspozycji tak marne środki, to przecież,
na Boga, i ja potrafię to uczynić.
Od
tamtej pory wygłosiłem kilkaset odczytów. Ilekroć staję na
scenie, zawsze bez wahania opowiadam historię żałosnego bankruta
życiowego, który stoi w deszczu, rozmyślając o samobójstwie.
Gdy potem wyznaję słuchaczom, jak wyznałem tobie, że ten
nieszczęśnik to Og Mandino sprzed wielu lat, przez salę przebiega
zazwyczaj głośny pomruk zdziwienia. Nikomu nie przyszłoby to
nawet do głowy. Mówię potem, że opierając się na
dotychczasowym doświadczeniu ze słuchaczami moich wykładów, bez
względu na to, czy są oni dyrektorami, handlowcami, właścicielami
małych firm, nauczycielami, sportowcami, rodzicami czy uczniami,
wiem, wiem na pewno, iż wśród zebranych na sali ludzi jest ktoś,
kto czuje, jak na szyi zaciska mu się pętla. I choć na jego
twarzy widnieje uśmiech, w duszy gęstnieje mrok śmierci. Ja
przemawiam, a ten ktoś, być może, wciąż myśli o odebraniu
sobie życia. Tak jak ja przed laty.
Potem
przerywam wykład, aby przyjrzeć się twarzom słuchaczy, i mówię:
-
Panie X..., pani X..., gdziekolwiek jesteś, wysłuchaj kilku uwag,
które mogą ocalić twoje życie. Przekonamy się, co nastąpi
dalej.
Stopniowo,
z biegiem lat, zacząłem spotykać się z dziwnym zjawiskiem.
Ilekroć w trakcie wykładu zwracałem się do anonimowego pana lub
pani X, gdy potem podpisywałem książki, przynajmniej jedna osoba
pochylała się ku mnie nieśmiało i mówiła cichym głosem:
To
ja jestem tym panem X... to ja jestem tą panią X...
Po
pewnym czasie wykształcił się we mnie pewien nawyk. Kiedy
słyszałem takie słowa, natychmiast wstawałem z miejsca i
ściskałem serdecznie tę osobę, mężczyznę czy kobietę, mówiąc
przy tym:
Nowy
początek!
Ten
ktoś uśmiechał się, kiwał głową i odpowiadał:
Nowy
początek! Dziękuję!
Przez
ostatnie cztery lata zgłosiło się do mnie wielu takich ludzi i
ciągle przychodzą nowi. Zarówno oni, jak i my wszyscy przyjmujemy
styl życia, którego nie potrafimy znieść, na który nie możemy
sobie pozwolić i z którym nie umiemy sobie poradzić.
Zapomnieliśmy o jednej z najważniejszych prawd życia: kiedy dano
nam władzę nad światem, dano nam również władzę nad samymi
sobą. To my sami kreślimy nasze mapy. Nie możemy zatrudniać Boga
w charakterze naszego nawigatora. Jego zamierzeniem nigdy nie było
ustalanie naszego kursu i tym samym sprowadzanie nas do roli
niewolników. Zostaliśmy natomiast obdarzeni przez Niego rozumem,
zdolnościami oraz pewną wizją, aby samodzielnie ustalić swój
kurs i wedle własnego uznania pisać swoją Księgę Życia.
Czy
to możliwe, byś i ty, który siedzisz teraz naprzeciwko mnie, mój
jedyny słuchacz, był panem X lub w panią X? Czy i ty szukasz
czegoś, co pozwoli ci ocalić życie? Spokojnie... Jesteś zbyt
wiele wart, byś mógł ponieść porażkę. Gdy byłem pilotem
wojskowym, w czasie wojny, rankiem, przed każdym lotem bojowym,
informowano nas dokładnie o wszystkich trudnościach, które możemy
napotkać, oraz o sposobach ich przezwyciężenia. Za chwilę
uczynimy to samo, ty i ja. Zanim się rozejdziemy, powiem ci o
wszystkim, co powinieneś wiedzieć, aby twoja misja zakończyła
się sukcesem i abyś znalazł sposób na lepsze życie.
Tajemnica
tkwi w umiejętności dokonania właściwego wyboru. Każdy z nas ma
w życiu różne możliwości wyboru. Nie musisz spędzać kolejnego
dnia pogrążony w mroku klęski, smutku, ubóstwa, zawstydzenia czy
rozczulania się nad sobą. Gdziekolwiek rzucić okiem, wszędzie
tak wiele jest ludzi przegranych i nieszczęśliwych. Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta, jeśli nie oczywista. Ci, dla których życie
jest pasmem klęsk, nigdy nie dokonali wyboru lepszego życia,
ponieważ nigdy nie byli świadomi,
że
mają jakikolwiek wybór!
Pamiętaj
jednak, że możesz wybierać. Razem zbadamy teraz wiele
wspaniałych, dostępnych ci możliwości, które mogą odmienić
twoje życie. Dokonaj właściwego wyboru i zacznij działać
natychmiast, niezależnie od tego, jaka jest twoja obecna sytuacja.
Możesz rozpocząć lepsze życie.
Albert
Camus, wielki francuski powieściopisarz i dramaturg, powiedział
kiedyś, że każdy człowiek wznosi na fundamencie swych cierpień
i radości budowlę, która będzie trwać do końca. Najwspanialsza
nauka, jaką zdobyłem przez ponad sześćdziesiąt lat cierpień i
radości, to przeświadczenie, że życie jest grą.
Uduchowioną,
tajemniczą, niezwykle cenną, ale tylko grą. I nie masz żadnej
szansy na zwycięstwo, jeśli grasz w tę grę, nie znając jej
reguł!
Tu
pojawia się mały problem: przecież nikt nie uczył nas tych
reguł, gdy dorastaliśmy. Nigdy, czy to w szkole podstawowej,
średniej, czy też wyższej, nie udzielono nam instrukcji
dotyczących prostych, a zarazem niezwykle skutecznych technik,
które należy poznać, aby móc wytyczać i osiągać cele, aby
radzić sobie z przeciwnościami losu, pozbywać się złych
nawyków, zawierać przyjaźnie, gromadzić bogactwo, motywować
siebie oraz innych, wzmagać entuzjazm, radzić sobie ze stresem -
by wymienić tylko niektóre wyzwania, jakie stawia nam życie.
Tymczasem większość nas jest, niestety, tylko widzami, którzy
przez całe swoje życie z twardych krzeseł śledzą przebieg
najwspanialszej z gier.
Zazdrościmy
tym, którzy odnoszą sukcesy - a my musimy płacić bilet wstępu!
No,
dobrze. Dokonajmy pewnego remanentu. Czy w czasie lat spędzonych w
szkole zdobyłeś może jakąś umiejętność, która mogłaby
okazać się pomocna w procesie zmiany twego życia na lepsze,
gdybyś zaczął ją stosować od dzisiaj?
Założę
się, że odpowiesz twierdząco. Nauczyłeś się sztuki czytania!
Ta jedna umiejętność wystarczy, byś mógł dokonywać w swoim
życiu cudów.
Czy
pamiętasz, jak twoi nauczyciele ze szkoły podstawowej wypisywali w
górnym rogu tablicy instrukcje dotyczące przerw międzylekcyjnych,
pory obiadowej, porządku w szatni, przepisów przeciwpożarowych
oraz wiele innych wskazówek mających ci pomóc przebrnąć przez
godziny spędzane w szkole? Wyobraźmy więc sobie, nie zważając
na twój wiek, że jesteś moim uczniem. Przekażę ci zestaw bardzo
ważnych zasad, których celem nie będzie wyjaśnienie ci, jak
przetrwać cały dzień, choć i to byłoby pożyteczne, lecz
wskazanie, jak masz przeżyć resztę swego życia. Jak podaje
słownik Websters New Collegiate Dictionary, "zasada" to:
"zalecenie
dotyczące
zachowania się lub działania". Doskonale. Brzmi to znacznie
lepiej niż "surowe prawo lub "przykazanie",
zwłaszcza że zasady lepszego życia to tylko sugestie oraz idee, a
nie bezwzględne nakazy czy też restrykcje decydujące o życiu lub
śmierci.
Pytasz,
w jaki sposób możesz odnieść najwięcej korzyści ze wszystkich
siedemnastu "zasad życia". To proste. Pamiętaj, że w
każdym z nas tkwi cały zespół złych nawyków, które
zmniejszają nasze szanse na sukces. Wszystkie zasady, które
poznasz, pomogą ci zastąpić zły nawyk dobrym nawykiem.
Oto
twój klucz do lepszego życia. Koncentruj się tylko na jednej
zasadzie każdego dnia. Żadna z nich nie jest nazbyt obszerna.
Zresztą
objętość nie stanowi przecież o wartości czy prawdziwości
tekstu. Rano przeczytaj rozdział dotyczący danej zasady, przez
cały dzień realizuj zawarte w nim wskazówki, zaznacz tę stronę,
po czym następnego ranka przejdź do kolejnej zasady.
Gdy
przerobisz w ten sposób wszystkie siedemnaście zasad, być może
zdecydujesz się na rozpoczęcie całego cyklu od nowa. Wspaniale!
Gdy
z każdym dniem będziesz czynił postępy, wkrótce odkryjesz, że
przedstawione tu zasady nie działają niezależnie od siebie.
Przeciwnie,
wiele z nich wiąże się z innymi pod względem celu, do którego
mają przybliżać, czy też formy działania. Jeśli więc skupisz
uwagę na jednej zasadzie, twój rozwój będzie przebiegał na
kilku płaszczyznach równocześnie, co sprawi, że plan zmiany
twego życia na lepsze zrealizujesz z mniejszym wysiłkiem, niż się
tego spodziewałeś.
Niechaj
to, co teraz nastąpi, będzie twoją osobistą Księgą Życia.
Plan
jest prosty. Wszystko jednak zależy od ciebie. Wytrwaj, daj życiu
szansę, a wkrótce stwierdzisz, że wiele złych nawyków, które
powstrzymywały twój rozwój, jest stopniowo zastępowanych przez
nawyki dobre, mogące odmienić twe życie. Pytasz co masz uczynić
potem? Tym, czego się nauczyłeś, podziel się z innymi, tak jak
ja podzieliłem się z tobą.
Dopiero
wtedy zrozumiesz, co naprawdę znaczy sukces i sposób na lepsze
życie.
Część
druga
Zasady
życia
Są
gdzieś, być może, zapisane słowa, które ściśle odnoszą się
do sytuacji, w której się teraz znajdujemy. Jeśli zdołamy je
rozpoznać i zrozumieć, okażą się bardziej zbawienne dla naszego
życia niż blask jutrzenki czy powiew wiosny, nadadzą nowy wymiar
sprawom i rzeczom, wśród których żyjemy.
Jakże
wielu jest ludzi, dla których przeczytanie jakiejś książki
stanowiło początek nowego życia! Może i dla nas napisano
książkę, która wyjaśni nam cuda, jakie nas już spotkały, i
odsłoni nowe.
To,
czego nie da się obecnie opisać słowami, znajdziemy już opisane.
Te
same pytania, które zakłócają nasz spokój, wprawiają nas w
zakłopotanie i burzą tok naszych myśli, stawiał sobie każdy
mędrzec, każdy bez wyjątku i udzielał na nie odpowiedzi na miarę
swoich możliwości: słowem i czynem.
THOREAU,
Walden
ZASADA
PIERWSZA
...
która zmieni twe życie na lepsze
Licz
błogosławieństwa, którymi zostałeś obdarzony. Gdy zdasz sobie
sprawę ze swej wartości i z mnogości swych zalet, uśmiech
powróci na twe usta, słońce wyjrzy zza chmur, zabrzmi muzyka, a
ty będziesz mógł wreszcie ruszyć ku życiu, które Bóg ci
przeznaczył... Z wdziękiem, mocą, odwagą i ufnością.
Jeden
z najważniejszych, ponadczasowych sekretów życia, który przyszło
mi niegdyś poznawać w bólu i łzach, polega na tym, że nie można
odmienić losu zsyłającego nam niepowodzenia, nie można przerwać
beznadziejnej harówki dla zdobycia chleba, tak jak nie można
oddalić groźby finansowej zapaści, po której przychodzi poczucie
klęski i pogarda dla samego siebie - dopóki nie doceni się swoich
aktywów.
Aktywów?
Uśmiechasz się? Jakiż smutny to uśmiech. Chcesz coś powiedzieć?
Mówisz, że masz szufladę wypełnioną rachunkami do
zapłacenia?
Twoje najstarsze dziecko pewnie się wybiera do collegeu, a tobie
brak odwagi, aby mu powiedzieć, że to nie będzie możliwe? Z
ratami za samochód zalegasz już dwa miesiące. Nie jesteś też
pewien, czy utrzymasz posadę. Nie rozumiesz, o jakich aktywach
mówię? Pozostań ze mną, a ja pomogę ci ułożyć listę
błogosławieństw, którymi zostałeś obdarzony. Uczynię to
właśnie teraz, gdy siedzisz przede mną, użalając się nad swoim
losem.
Dokonajmy
zestawienia, spróbujmy określić w dolarach wartość kilku tylko
dobrodziejstw w twoim życiu, abyś mógł zdać sobie sprawę, jaki
posiadasz majątek oraz ile masz zalet, choć z pewnością w
codziennej walce o przetrwanie dawno o nich zapomniałeś.
Ile
jest warta możliwość życia w tym wspaniałym kraju? No, dalej,
przypnij metkę z ceną. Czy wolałbyś mieszkać gdzie indziej?
A
ile byłaby dla ciebie warta szansa zatrudnienia w twej obecnej
firmie, gdybyś stał dzisiaj w kolejce dla bezrobotnych?
Jak
określisz wartość swojej pozycji zawodowej, gdy sobie
uświadomisz, że z pewnością dziewięćdziesiąt pięć procent
mieszkańców naszej planety chętnie oddałoby co najmniej dziesięć
lat życia, aby mieć twoje możliwości?
Ile
jest warta twoja wolność?
A
co powiesz o swoich najbliższych - o tych, których kochasz i
którzy ciebie kochają? Ile pieniędzy byś zażądał, gdyby ktoś
chciał ci ich odebrać?
A
twoje oczy?
Czy
przyjąłbyś milion dolarów w zamian za swoje oczy?
Co
z twoimi rękami, nogami? Pięć milionów dolarów? Dziesięć
milionów?
Jesteś
niezwykle cenną istotą, prawda? Gdyby doszło do ostatecznej
rozgrywki, pewnie nie zamieniłbyś swoich aktywów na całe złoto
z Fort Knoxu, czyż nie? Powiedz mi więc, proszę, dlaczego taki
bogacz włóczy się po ulicach bez celu, z poczuciem klęski i
odrzucenia? Dlaczego?
Dosyć!
Jest sposób na lepsze życie. Zacznij od dzisiaj...
ZASADA
PIERWSZA
która
zmieni twe życie na lepsze
Licz
błogosławieństwa którymi zostałeś obdarzony. Gdy zdasz sobie
sprawę ze swej wartości i z mnogości swych zalet, uśmiech
powróci na twe usta, słońce wyjrzy zza chmur, zabrzmi muzyka, a
ty będziesz mógł wreszcie ruszyć ku życiu, które Bóg ci
przeznaczył... Z wdziękiem, mocą, odwagą i ufnością.
ZASADA
DRUGA
...
która zmieni twe życie na lepsze
Dzisiaj,
i odtąd każdego dnia, rób więcej, niż wymaga tego zapłata,
którą otrzymujesz za swą pracę. Połowę zwycięskiej drogi do
sukcesu będziesz miał za sobą, gdy poznasz sekret mówiący, że
w każdym działaniu należy dawać z siebie więcej, niż tego od
nas oczekują. Wykonuj przydzieloną ci pracę tak wspaniale, żebyś
w końcu stał się niezastąpiony. Skorzystaj z danego ci
przywileju: przejdź dodatkową milę, a potem raduj się otrzymaną
za to nagrodą. Zasługujesz na nią!
Uwielbiam
przeglądać kartki pocztowe z zabawnymi napisami, których ostatnio
przybywa na półkach księgarskich. Pewnie też wysyłam ich
więcej, niż powinienem. Najbardziej utkwiła mi w pamięci pewna
kartka większego formatu, z tłoczonymi krawędziami. Wyglądała
jak certyfikat z biura maklerskiego. Widniał na niej napis: "Jak
zrobić pieniądze?". Poniżej, na środku znajdowały się
cztery krótkie słowa, napisane jaskrawym, pomarańczowym kolorem:
"Weź się do roboty!".
Wszystko
w życiu ma swoją cenę i jeśli nie należysz do wąskiej elity
ludzi, którzy już w dniu narodzin są bogaczami, to obawiam się,
że dobra, które pragniesz posiadać i o których marzysz, możesz
otrzymać jedynie w formie wynagrodzenia za swą pracę.
Kiwasz
głową, przyznajesz mi rację. Nie sprawiasz jednak wrażenia
szczęśliwego. Dokładasz wszelkich sił, aby nie zalegać z
rachunkami? W pracy zawodowej nie czynisz znaczących postępów,
nie awansujesz? Chciałbyś kupić nowy dom, ale nie możesz sobie
na
niego
pozwolić? Podobnie jest z gratem, którym jeździsz? Twoje życie
przypomina kołowrotek; w jaki sposób możesz się wydostać z tego
kieratu?
Jest
na to odpowiedź. Jest rozwiązanie, zasada, która, pójdę o
zakład, nigdy nie zawodzi tych, co uczciwie ją stosują. Jeśli
chodzi o życie zawodowe, największy sekret sukcesu został nam
przekazany przed dwoma tysiącami lat, ze szczytu góry, kiedy to
Jezus powiedział, że jeśli ktoś każe ci przejść jedną milę,
powinieneś przejść dwie. Jedną milę dodatkowo.
Jeśli
postanowisz, począwszy od jutra, wkładać w wykonywaną pracę
więcej wysiłku, niż wymaga tego wynagrodzenie, jakie otrzymujesz,
w twoim życiu zaczną dziać się cuda. Bez względu na to, w jaki
sposób zarabiasz na życie - czy sprzedajesz jakieś produkty,
malujesz domy, obsługujesz komputery, czy zamiatasz podłogi -
jeśli każdego dnia zrobisz więcej, niż ci za to płacą, twoje
życie stanie się lepsze.
Najpewniej
skażesz się na los pełen porażek i łez, jeśli twój wysiłek
nie wykroczy poza ramy określone twoją pensją. Jest rzeczą
oczywistą, że jeśli będziesz pracował więcej i lepiej, niż
się od ciebie oczekuje, nie zyskasz sobie popularności wśród
kolegów, którzy, zdaje się, wykonują jedynie niezbędne
minimum... Ale to ich problem. Twoje życie należy do ciebie. Na
pewno jacyś ludzie są zależni od ciebie. Jeśli każdego dnia
będziesz dawał z siebie więcej, niż ci za to płacą, nie tylko
wzmocnisz swoją pozycję zawodową, ale również staniesz się
człowiekiem niezastąpionym i ku swojemu zdziwieniu odkryjesz wokół
wiele możliwości. Wtedy będziesz mógł wystawić własną cenę
za swoją pracę. Ileż prostoty zawarte jest w tej zasadzie.
Przejdź dodatkową milę! Nic cię to nie będzie kosztować, a
odkryjesz moc, która, jeśli zechcesz ją wykorzystać, odmieni twe
życie na zawsze.
Andrew
Carnegie powiedział, że spotyka się dwa typy ludzi, którzy nigdy
nie osiągają w życiu wiele. Pierwsi to ci, którzy nie robią
tego, co im się każe, a drudzy - ci, którzy nie robią nic ponad
to, co im się każe. Gdy zapytano Waltera Chryslera, czego
najbardziej potrzebuje w swej fabryce, odparł:
-
Dziesięciu porządnych ludzi, którzy nie słyszą gwizdka
sygnalizującego fajrant i nie wpatrują się w tarczę zegara.
Zadziw
wszystkich wokoło. Zmień swoje nawyki dotyczące pracy. Przejdź
dodatkową milę! Nie znaczy to, że w szaleńczej pogoni za
sukcesem masz zaniedbywać swe życie rodzinne czy własne zdrowie.
Musisz jedynie zastosować cudowną metodę wykorzystywania tego, co
życie ma ci do zaoferowania i na co zasługujesz. Pracuj tak,
jakbyś miał żyć wiecznie, i żyj tak, jakbyś miał umrzeć
dzisiaj.
Przejdź
jeszcze jedną milę!
ZASADA
DRUGA
...
która zmieni twe życie na lepsze
Dzisiaj,
i odtąd każdego dnia, rób więcej, niż wymaga tego zapłata,
którą otrzymujesz za swą pracę. Połowę zwycięskiej drogi do
sukcesu będziesz miał za sobą, gdy poznasz sekret mówiący, że
w każdym działaniu należy dawać z siebie więcej, niż tego od
nas oczekują. Wykonuj przydzieloną ci pracę tak wspaniale, żebyś
w końcu stał się niezastąpiony. Skorzystaj z danego ci
przywileju: przejdź dodatkową milę, a potem raduj się otrzymaną
za to nagrodą. Zasługujesz na nią!
ZASADA
TRZECIA
...
która zmieni twe życie na lepsze
Ilekroć
zdarzy ci się popełnić błąd lub gdy ugniesz się pod
brzemieniem trosk, nie rozpamiętuj tego zbyt długo. Nasze błędy
to nic innego jak tylko lekcje, których udziela nam życie. Twoja
skłonność do potykania się o przeszkody jest nierozerwalnie
związana z twą mocą osiągania zamierzonych celów. Nikt nie
odnosi wyłącznie zwycięstw, a każda porażka stanowi tylko
kolejny etap na drodze twojego rozwoju. Otrząśnij się wtedy
szybko. W jaki sposób zdołałbyś poznać tkwiące w tobie
ograniczenia, gdybyś czasami nie doznawał porażek? Nigdy nie
rezygnuj. Twój czas nadejdzie.
Oto
jedna z najmniej rozumianych, wielkich prawd przeszłości, którą
echo niesie przez stulecia, a tylko ludzie wielkiej mądrości
umieją ją pojąć. Jeśli chcesz osiągnąć sukces, musisz umieć
żyć z niepowodzeniem. Porażka dostarcza nam znacznie więcej
mądrości niż sukces. Znajdź człowieka, który nigdy się nie
potykał, nigdy nie spartaczył roboty i nie popełnił błędu, a
będziesz miał przykład osobnika z bardzo niepewną przyszłością.
Błędy,
potknięcia, klęski są nie do uniknięcia w tym brutalnym życiu.
Gdy jednak dopuścimy do tego, by odebrały nam one zapał do
walki,
i gdy po bolesnym upadku będziemy się wahać, czy warto ponownie
spróbować, skażemy się na życie przepełnione żalem. Najlepsza
nauka pochodzi z popełnianych przez nas błędów i z naszych
porażek.
Klęska.
A cóż to takiego? Ot, zwyczajna lekcja, po prostu pierwszy krok ku
czemuś lepszemu. Tak naprawdę porażek nie ponoszą jedynie ci
ludzie, którzy nigdy nie próbują niczego osiągnąć.
Mark
Twain napisał kiedyś opowieść o kocie, który pewnego dnia
wskoczył na rozgrzany piec i poparzył sobie brzuszek. Biedny
zwierzak nigdy już nie wskakiwał na gorący piec... ale nie
wskakiwał również na zimny! Bardzo często przeceniamy wartość
doświadczenia, co w konsekwencji obraca się przeciwko nam i
nakazuje zaprzestać kolejnych prób. Jest takie wspaniałe, stare
skandynawskie powiedzenie: "Północny wiatr stworzył
Wikingów". Północny wiatr może uczynić cuda również dla
ciebie.
Pamiętaj,
że życie ludzi, którzy odnieśli wielki sukces, zawiera też
gorsze rozdziały, jak każda dobra książka. Zakończenie książki
zależy jednak od nas. Sami tworzymy nasze dni i lata, a
niepowodzenia i klęski to jedynie kroki ku lepszej przyszłości. W
1974 roku, kiedy to baseballista Hank Aaron bliski był pobicia
rekordu wszechczasów w liczbie zdobytych punktów, ustanowionego
przez Babea Rutha - któregoś ranka zatelefonowałem do jego klubu
Atlanta Bravers. Gdy połączono mnie z działem kontaktów z
mediami, zapytałem:
Wiadomo
mi, że Hank ma na swoim koncie już siedemset dziesięć punktów.
Do pobicia rekordu Rutha brakuje mu jedynie pięciu punktów.
Ciekawi mnie jednak, ile razy w życiu zawodnik ten przestrzelił.
Ile
razy przestrzelił, proszę pana? - zapytał niepewnym głosem
młody człowiek po drugiej stronie linii.
Tak,
ile razy przestrzelił.
Obawiam
się, że będzie pan musiał chwilę zaczekać, muszę to
sprawdzić.
Po
kilku minutach w słuchawce odezwał się jego głos:
Panie
Mandino, do wczorajszego wieczoru Hank miał na koncie siedemset
dziesięć punktów i, jak panu wiadomo, brakuje mu pięciu do
pobicia rekordu należącego do Babe'a Rutha...
Tak,
to już wiem.
-...
a w całej swojej karierze przestrzelił tysiąc dwieście
sześćdziesiąt
dwa razy.
Podziękowałem
za informację, odłożyłem słuchawkę i zacząłem zastanawiać
się nad tym, co właśnie usłyszałem. Co za wspaniały przykład.
Będę go mógł wykorzystywać, chcąc wytłumaczyć, że minione
porażki nigdy nie powinny nas zniechęcać do dalszych prób. Oto
jeden z najwspanialszych w historii zawodników baseballu, Hank
Aaron, który na każdy zdobyty punkt prawie dwukrotnie
przestrzelił.
Tak,
życie to gra. Aby odnieść triumf, należy przestrzegać reguł.
Nie
znaczy to jednak, że aby odnieść w życiu sukces, każde
uderzenie piłki kijem baseballowym ma być uwieńczone zdobyciem
kolejnego punktu. Zapytaj zresztą Aarona.
ZASADA
TRZECIA
...
która uczyni twe życie lepszym
Ilekroć
zdarzy ci się popełnić błąd lub gdy ugniesz się pod
brzemieniem trosk, nie rozpamiętuj tego zbyt długo. Nasze błędy
to nic innego jak tylko lekcje których udziela nam życie. Twoja
skłonność do potykania się o przeszkody jest nierozerwalnie
związana z twą mocą osiągania zamierzonych celów. Nikt nie
odnosi wyłącznie zwycięstw, a każda porażka stanowi tylko
kolejny etap na drodze twojego rozwoju. Otrząśnij się wtedy
szybko. W jaki sposób zdołałbyś poznać tkwiące w tobie
ograniczenia, gdybyś czasami nie doznał porażek? Nigdy nie
rezygnuj. Twój czas nadejdzie.
ZASADA
CZWARTA
1
1 73 0 0 108 1 ff 0 32 1
...
która uczyni twe życie lepszym
Niech
nagrodą za długie godziny pracy i znoju będzie dla ciebie czas
spędzony w otoczeniu rodziny. Troskliwie pielęgnuj miłość swych
najbliższych, pamiętając przy tym, że twoim dzieciom potrzebny
jest wzór do naśladowania, a nie słowa krytyki, i twój rozwój
będzie następował szybciej, jeśli nieustannie będziesz się
starał przedstawiać im najlepsze strony swej osobowości. I jeśli
nawet
w oczach świata staniesz się w jakiejś dziedzinie bankrutem, to
mając kochającą rodzinę, i tak odniosłeś sukces.
Często
spotykam się z pytaniem dotyczącym moich dzieci, teraz już
dorosłych ludzi - jak je wychowaliśmy. Po przeczytaniu kilku moich
książek niektórzy sądzą, że moja żona i ja mamy jakąś
magiczną formułę, która gwarantuje odnoszenie sukcesu w każdej
dziedzinie... nawet w dostarczaniu światu inteligentnych,
przystosowanych do życia w społeczeństwie, szczęśliwych
obywateli przyszłości. Nigdy nie tracąc z oczu tego "drugiego
Oga Mandino", który na skutek lekkomyślności i niedbalstwa
stracił przed wielu laty swą pierwszą rodzinę, zawsze odpowiadam
w ten sam sposób...
Najlepsze,
co możemy uczynić dla naszych dzieci, to świadomie dostarczać im
swoim postępowaniem wzorce do naśladowania. Daj im przykład, a
one zachowają go w pamięci i nawet spróbują powielić. Jeśli
twoje postępowanie będzie sprzeczne z twoimi słowami, stracisz
dziecko. Możesz zrobić dla niego niewiele więcej, niż służyć
mu przykładem i być w pobliżu, by pomóc mu się podźwignąć,
jeśli upadnie. To chyba niezbyt wiele, prawda?
Na
ścianie, naprzeciwko mojego biurka, wisi krótki wiersz, starannie
wykaligrafowany i oprawiony. Pod słowami: "autor nieznany"
znajduje się mała fotografia Matta. Przykleiłem ją tam zaraz po
jego przyjściu na świat. Może zechcesz zaznaczyć tę stronę,
aby w przyszłości powracać do zapisanych tu słów.
Do
ojców wszystkich małych chłopców
Jakaś
para małych oczu Śledzi cię, tak w noc, jak w dzień Para usząt
też wciąż chłonie Każdy mowy twojej dźwięk.
Para
rącząt bardzo pragnie Wszystko robić tak jak ty,
I
ten chłopczyk, co wciąż marzy, O dniu, gdy dorówna ci.
Ty
dla niego jesteś wzorem I mądrością wszystkich ksiąg,
On
nie dojrzy w tobie braków,
Choćby
się zebrały w krąg.
On
ci wierzy całym sercem,
Słyszy
mowę, widzi czyn,
I
chce, kiedy już dorośnie,
Zostać
naśladowcą twym.
Zapatrzony
chłopiec wierzy,
Że
ty zawsze rację masz,
I
wciąż śledzi, jak ubarwiasz Ten
powszedni
żywot wasz.
Dajesz
przykład słowem, czynem,
Przykład
dobry albo zły,
Chłopiec
czeka, aby zacząć Mówić, czynić tak jak ty.
Przed
kilku laty, tuż przed wyruszeniem w długą podróż, której celem
miała być promocja jednej z moich książek, przeżyłem koszmarny
ból. Pomagałem naszemu młodszemu synowi pakować walizkę, a
potem, razem z jego matką, staliśmy przed drzwiami domu, machając
mu na pożegnanie. Odjeżdżał, aby rozpocząć samodzielne życie
w domu studenckim Arizona State University.
Pamiętam,
że gdy zniknął nam z oczu, poszedłem do jego pokoju, usiadłem
tam w ciemności i modliłem się, by zasady życia, które ja i
moja żona, Bette, przekazaliśmy obu naszym synom, pozwoliły im
pokonać wszelkie przeciwności, których na pewno los im nie
oszczędzi.
Trasa
promocyjna, w którą niebawem wyruszyłem, przebiegała bez
większych wstrząsów do chwili, gdy znalazłem się w pewnym
studiu radiowym w Los Angeles. Miałem wystąpić w porannej audycji
na żywo. Do wzięcia udziału w tym programie zaproszono też pewną
bardzo sławną powieściopisarkę, której nazwiska tu nie zdradzę.
W trakcie dyskusji podjęliśmy w pewnej chwili temat naszych
rodzin, a zwłaszcza dzieci.
Pisarka
natychmiast przyjęła inicjatywę przed mikrofonem i rozpoczęła
długą, nieprzyjemną przemowę, w której bezwzględnie
krytykowała swoich dwóch nastoletnich synów. Przyznała się, że
nie daje sobie z nimi rady, a na pomoc ich ojca nie może liczyć,
bo nigdy go nie ma w domu, a te dzieciaki "doprowadzają ją do
szału". Nigdy nie przychodzą w porę na posiłki, w ich
pokojach panuje wieczny bałagan, a muzyki - oczywiście tej, która
jej nie odpowiada - słuchają tak głośno, że "doprowadzają
ją do szału". "Doprowadza do szału"... To niemiłe
określenie usłyszałem chyba kilkanaście razy w trakcie tyrady, w
której sławna autorka krytykowała swe dzieci przed całymi
rzeszami radiosłuchaczy. W pewnym momencie straciłem cierpliwość
i po prostu jej przerwałem.
-
Wie pani - powiedziałem - już wkrótce nadejdzie taki dzień, gdy
idąc przez hall swego domu, spostrzeże pani, że w dwóch pokojach
panuje przeraźliwa cisza... i wtedy zada pani sobie pytanie:
"Gdzie
oni są?". Gdy ta audycja się skończy i wróci pani do domu,
proszę uścisnąć swych chłopców i po prostu powiedzieć im, że
bardzo ich pani kocha.
ZASADA
CZWARTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Niech
nagrodą za długie godziny pracy i znoju będzie dla ciebie czas
spędzony w otoczeniu rodziny. Troskliwie pielęgnuj miłość swych
najbliższych, pamiętając przy tym, że twoim dzieciom potrzebny
jest wzór do naśladowania a nie słowa krytyki, i twój rozwój
będzie następował szybciej, jeśli nieustannie będziesz się
starał przedstawiać im najlepsze strony swej osobowości. I jeśli
nawet w oczach świata staniesz się w jakiejś dziedzinie
bankrutem, to mając kochającą rodzinę, i tak odniosłeś sukces.
ZASADA
PIĄTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Zbuduj
ten dzień na fundamencie pozytywnych myśli. Nigdy się nie trap
swoimi wadami i brakami, nie obawiaj się, że utrudniają ci one
twój rozwój. Jak najczęściej przypominaj sobie, że zostałeś
stworzony przez Boga i że otrzymałeś moc, dzięki której możesz
urzeczywistnić każde marzenie, jeśli tylko wzniesiesz się
wystarczająco wysoko na skrzydłach swoich myśli. Będziesz mógł
nawet pofrunąć, jeśli tylko uznasz, że potrafisz. Nigdy już nie
rozważaj możliwości porażki. Niech wizja, którą kryjesz w
sercu, znajduje urzeczywistnienie w twym życiu. Uśmiechnij się!
Od
zarania dziejów mędrcy uczą nas, że wszystko, co zdołaliśmy
lub czego nie zdołaliśmy osiągnąć, jest wynikiem sposobu
naszego myślenia, tego, co myślimy o naszych zdolnościach,
odwadze i mocy osiągania sukcesów.
James
Allen powiedział, że dobre myśli rodzą dobre owoce, a złe myśli
rodzą złe owoce.
Rzymski
cesarz i filozof, Marek Aureliusz twierdził, że nasze życie jest
takie, jakim go czynią nasze myśli. Dobre lub złe.
Przykre
lub radosne. Zwycięskie lub pozbawione nadziei.
Budda
wyraził to jeszcze dobitniej: "Wszystko to, czym jesteśmy,
stworzyły nasze myśli. Umysł jest wszystkim. Nasze myśli
decydują
tym,
kim się stajemy".
Jakkolwiek
nazwiesz to zjawisko, nie zmienisz faktu, że pozytywne myśli mają
moc twórczą, podczas gdy negatywne powstrzymują rozwój
niszczą.
Jeśli
wierzysz tym mędrcom, to zdajesz sobie sprawę, że pomniejszanie
swej wartości oraz uzdolnień przynosi w konsekwencji porażkę.
Jeśli zbyt nisko będziesz cenił swoje możliwości, wykształcenie
i wiedzę, świat bardzo szybko zaakceptuje twoją samoocenę i
czekać cię będzie żałosna przyszłość, na którą nie
zasługujesz. Dosyć! Nigdy więcej negatywnych myśli i negatywnych
działań. Wysłuchaj mnie do końca. Nawet nie wiesz, jaki jest
dobry! Tak, ty, który tam teraz siedzisz i rozczulasz się nad
sobą. Jesteś jak kaczka, która mieszka na naszym podwórku.
Kiedy
Matt zaczynał naukę w szkole średniej, pewnego popołudnia wrócił
do domu z pudełkiem po butach, w którego wieku było zrobione
kilka dziur. Sprawdziły się moje najgorsze obawy, gdy po
zdjęciu
wieka ujrzałem w pudełku maleńkie, krzykliwe, żwawe kaczątko.
Wylęgło się w klasie biologicznej mojego syna. Karmiono je tam
przez kilka tygodni, a potem urządzono losowanie, w wyniku którego
kaczka przypadła w udziale mojemu synowi. Tego nam tylko brakowało!
Jednak zarówno Bette, jak i ja wyraziliśmy zgodę na pozostawienie
kaczki w domu.
Niezbyt
zadowolony ojciec i jego rozpromieniony syn udali się więc do
sklepu z artykułami drewnianymi, gdzie kupili kilka desek. W rogu
ogrodzonego podwórka Matt zbudował wspaniały kaczy domek, który
pomalował na biało. Potem nad łukowatym wejściem własnoręcznie
wykonał czerwoną farbą napis: "Disco". Dyskotekowa
kaczka! Potem w sklepie żelaznym kupiliśmy rolkę siatki drucianej
i dookoła kaczego domku wznieśliśmy ogrodzenie, aby nowy członek
naszej rodziny nie wywędrował i nie zgubił się.
Disco
jest z nami już od kilkunastu lat. Wyrósł z niego bardzo piękny
i duży okaz. Jako że Matt jest żonaty i mieszka gdzie indziej, z
pewnością domyślasz się, kto dogląda ptaka.
W
całej tej aferze dotyczącej Disco, uczyniliśmy pewien błąd.
Mała rezydencja kaczki została zbudowana zbyt blisko naszej
sypialni. Ostatnio Disco budzi się przed świtem i kwacze przez
cały dzień, z małymi tylko przerwami. Głośno! W związku z tym,
że Disco wcześniej się tak nie zachowywała, nie licząc
przypadku, kiedy to wystraszyła kota naszych sąsiadów, doszliśmy
z Bette do wniosku, że z pewnością coś jej doskwiera. Nie jest
już szczęśliwa. Albo pokarm, który jej daję, jest wstrętny,
albo też zbyt rzadko zmieniam wodę w jej korytku, a może słoma w
jej domku jest wilgotna i należy ją zmienić albo wyprzątnąć.
Kto wie? Próbowałem wszystkiego, aby Disco odzyskała poczucie
bezpieczeństwa i była znów szczęśliwa. Ona jednak skarży się
dalej swoim ochrypłym, niestrudzonym głosem.
Widzisz,
Disco rzeczywiście ma problem. Założę się, że to ten sam
problem, który dręczy również ciebie. Tak, ciebie! Zarówno
Disco, jak i tobie brak poczucia własnej wartości. Kaczka nie ma
pojęcia, że jeśli czuje się nieszczęśliwa z powodu warunków
swojego życia, powinna uczynić coś więcej, niż jedynie
rozczulać się nad sobą. Ma przecież wystarczającą moc, by
zmienić te warunki, zamiast tylko skarżyć się na nie.
Gdyby
Disco naprawdę chciała odmienić swoje życie, mogłaby to uczynić
w każdej chwili. To proste. Wystarczyłoby tylko, aby uniosła swe
wspaniałe skrzydła, pomachała nimi w górę, w dół... i
odleciała. Ale biedna Disco nie wie, jaka jest dobra! Nie wie, że
potrafi latać. Tak samo jak ty...
ZASADA
PIĄTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Zbuduj
ten dzień na fundamencie pozytywnych myśli. Nigdy się nie trap
swoimi wadami i brakami, nie obawiaj się, że utrudniają ci one
twój rozwój. Jak najczęściej przypominaj sobie, że zostałeś
stworzony przez Boga i że otrzymałeś moc, dzięki której możesz
urzeczywistnić każde marzenie, jeśli tylko wzniesiesz się
wystarczająco wysoko na skrzydłach swoich myśli. Będziesz mógł
nawet pofrunąć, jeśli tylko uznasz, że potrafisz. Nigdy już nie
rozważaj możliwości porażki. Niech wizja, którą kryjesz w
sercu, znajduje urzeczywistnienie w twym życiu. Uśmiechnij się!
ZASADA
SZÓSTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Niechaj
zawsze mówią za ciebie twoje czyny. Nieustannie jednak strzeż się
straszliwych pułapek tkwiących w próżnej dumie i
zarozumialstwie. Mogą one wstrzymać twój rozwój. Gdy następnym
razem ogarnie cię pokusa, aby zacząć się przechwalać, włóż
zaciśniętą pięść do wiadra z wodą, a kiedy ją stamtąd
wyciągniesz, popatrz, co stało się z przestrzenią, którą
zajmowała twoja dłoń. Otrzymasz wtedy właściwą odpowiedź na
pytanie, jak bardzo jesteś ważny.
Nikt
z nas nie pada ofiarą oszustwa innych równie często, jak często
oszukuje samego siebie. Straszliwa przesłona próżności i
zarozumialstwa jest niebezpieczną przeszkodą na drodze naszego
dalszego rozwoju, może go zahamować, kiedy skosztujemy już
odrobiny sukcesu. To prawda: włożyliśmy wiele wysiłku,
wykorzystaliśmy wszystkie nasze zdolności, pracowaliśmy ciężko,
aby posunąć się do przodu. Nie zapominaj jednak, jak łatwo wpaść
w potrzask złudnej wiary, która rodzi się po odniesieniu kilku
zwycięstw i tworzy fałszywe wyobrażenie o naszych wyjątkowych i
niespotykanych zaletach. Jeśli taka postawa zdominuje twój sposób
obcowania z ludźmi, zahamowany zostanie również twój rozwój.
Nic
bowiem
nie może wyrządzić większej szkody niż arogancja i
zarozumialstwo, a konsekwencją jest zwykle kubeł zimnej wody.
Wszyscy
jesteśmy istotami stworzonymi przez Boga. Gdybyśmy jednak zdołali
pojąć, jak niewielką szkodę przyniosła by światu nasza śmierć,
mniej myślelibyśmy o swojej wielkości, a więcej o wspieraniu
innych.
Ja
sam bezustannie staczam moje własne bitwy z pokusą próżnej dumy.
Gdy człowiek pisze nową książkę co dwa lata, tak jak ja, a
potem jeździ po kraju, aby prowadzić na jej temat dyskusje w
radiu, telewizji oraz na konferencjach prasowych, nie mówiąc już
o dziesiątkach wykładów wygłaszanych każdego roku, łatwo może
wpaść w pułapkę i zacząć wierzyć we wszystkie wspaniałe
rzeczy, które głoszą na jego temat media. Zbyteczne jest chyba
mówić przy tym, jak może popsuć człowieka sława, limuzyny z
kierowcami i przyjęcia, na których rozdaje autografy.
Nigdy
nie zapomnę dnia, w którym Bóg postanowił utrzeć mi nieco nosa,
na co niewątpliwie wtedy zasłużyłem. Siedziałem w pokoju
hotelowym, czekając, aż rozlegnie się stukanie do drzwi, które
miało oznaczać, że pora zejść do sali balowej, gdzie kilka
tysięcy osób przybyłych z całego kraju czekało na mój wykład.
Gdy wreszcie nadszedł posłaniec, starszy mężczyzna, szybko
założyłem marynarkę i podążyłem za nim korytarzem do windy.
W
holu było tłoczno i gwarno. Nie uszliśmy daleko, gdy poczułem,
że ktoś silnie klepie mnie po ramieniu. Odwróciłem głowę i
ujrzałem młodego mężczyznę, który patrzył na mnie szeroko
otwartymi oczami. Do kieszeni marynarki miał przypięty znaczek z
nazwą swojej firmy, w ręku trzymał papierową torbę na zakupy.
Czy
to pan jest Og Mandino? - zapytał z zapartym tchem.
Skinąłem
głową, po czym ruszyłem do przodu.
Czy
mógłby mi pan poświęcić chwilę? - poprosił kierując się w
stronę stolika stojącego przy oknie, z dala od tłumu.
Spojrzałem
na mojego przewodnika, który zmarszczył czoło, po czym niechętnie
skinął głową na znak zgody.
Dziękuję
panu. - Młodzieniec położył torbę z zakupami na stoliku, po
czym odetchnął głęboko i rzekł: - Chcę, żeby pan wiedział,
że moja żona jest pana gorącą wielbicielką. Przysięgam, że
przeczytała wszystko, co pan kiedykolwiek napisał. Pracuje jako
nauczycielka w naszym rodzinnym miasteczku i dlatego nie mogła mi
tu dzisiaj towarzyszyć. Niezmiernie ubolewa z tego powodu. Tak
bardzo chciała pana posłuchać.
Przykro
mi.
Cóż,
pomyślałem, że zrobię dla Luizy coś niezwykłego, i
odwiedziłem chyba wszystkie księgarnie w promieniu pięćdziesięciu
mil od naszego miasteczka. Udało mi się znaleźć pięć pańskich
książek w twardej oprawie. Proszę, bardzo proszę... czy mógłby
pan mi uczynić ten zaszczyt i napisać w nich dedykacje dla mojej
żony? Chciałbym je podarować Luizie w dniu jej urodzin, w
najbliższy czwartek.
Zrobię
to z wielką radością - powiedziałem wyciągając pióro z
wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym na każdej z pięciu
książek napisałem: Dla Luizy, z najserdeczniejszymi życzeniami
urodzinowymi, Og Mandino.
Gdy
skończyłem, młodzieniec ostrożnie wsunął książki do torby,
uścisnął mnie nerwowo, jakby się spieszył, podziękował, po
czym się odwrócił... a ja nie powinienem był chyba mówić nic
więcej. Jestem jednak szczęśliwy, że się wtedy odezwałem.
Młodzieniec
był już kilka kroków ode mnie, gdy krzyknąłem do niego:
Ależ
Luiza będzie zaskoczona, prawda?
Odwrócił
się i z szerokim uśmiechem zakłopotania odparł głośno:
Pewnie,
proszę pana. Ona myśli, że dostanie nową Toyotę Corollę.
ZASADA
SZÓSTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Niechaj
zawsze mówią za ciebie twoje czyny. Nieustannie jednak strzeż się
straszliwych pułapek tkwiących w próżnej dumie i
zarozumialstwie. Mogą one wstrzymać twój rozwój. Gdy następnym
razem ogarnie cię pokusa, aby zacząć się przechwalać, włóż
zaciśniętą pięść do wiadra z wodą, a kiedy ją stamtąd
wyciągniesz, popatrz, co stało się z przestrzenią, którą
zajmowała twoja dłoń. Otrzymasz wtedy właściwą odpowiedź na
pytanie jak bardzo jesteś ważny.
ZASADA
SIÓDMA
...
która uczyni twe życie lepszym
Każdy
dzień jest szczególnym darem od Boga i chociaż życie może cię
czasem potraktować szorstko, nie wolno ci dopuścić do tego, by
chwilowy ból, przejściowe trudności czy przeciwności losu
zatruły twój optymizm i zniweczyły twe plany. Nigdy nie uda ci
się zwyciężyć, jeśli nie zrzucisz z siebie obrzydliwej płachty
żalu i płaczliwej skargi. Ponury jęk zwątpienia odstraszy
wszelkie szanse na sukces. Nigdy więcej. To sposób na lepsze
życie. Życie nie jest sielanką i ... pewnie nigdy nią nie
będzie. Może się czasem zdarzyć, że to ty wykonasz większą
pracę, a ktoś inny otrzyma za to nagrodę. Być może dajesz z
siebie dwa razy więcej niż twój sąsiad i dobrze wiesz, że
jesteś od niego dwa razy zdolniejszy...
A
mimo to zarabiasz o połowę mniej niż on.
Często
się zdarza, że życie rzuca ci na stół złą kartę. Jak wtedy
zagrywasz? Czy pozostajesz przy stole, odrzucając myśl o poddaniu
się, nawet jeśli nie masz pewności, że wygrasz... czy też
jęczysz i użalasz się nad sobą, ponieważ jesteś przekonany, że
twoje kłopoty i problemy przerastają tragedie wszystkich innych
ludzi? Biedactwo!
Przed
prawie dwudziestu laty otrzymałem małą żółtą kartkę z
wydrukowanym na zielono wierszem. Nadawcą był Wilton
Hall, wydawca
czasopisma "Quote
Magazine" z
miasta Anderson w Południowej Karolinie. Od tamtej pory ów wiersz
zajmuje szczególne miejsce w moim życiu. Nie tylko czytuję go w
trakcie moich wykładów, ale również często do niego zaglądam
dla poprawy samopoczucia. Ilekroć sprawy nie układają się tak,
jak zaplanowałem, gdy dzień zapowiada się ponuro lub też gdy
zaczynam złościć się na innych i trochę rozczulać się nad
sobą, wyciągam ten wiersz, czytam go, po czym idę dalej przez
życie, przepełniony wdzięcznością. Zatrzymuję się tylko na
chwilę, by spojrzeć w niebo i powiedzieć jedno słowo:
"Dziękuję...".
Tak,
pochyl się, abym mógł ci wręczyć oryginał wiersza. Papier ma
pozawijane rogi, ponieważ często miałem go w rękach. To
prawdziwy skarb. Założę się, że odtąd i ty będziesz często
go czytał i dzielił się jego treścią z przyjaciółmi.
Panie,
wybacz mi, kiedy się skarżę!
Dzisiaj
w autobusie zobaczyłem śliczną dziewczynę o złocistych włosach
i poczułem zazdrość... Sprawiała wrażenie takiej radosnej...
Zrobiło mi się żal, że moja twarz nie jest tak samo
rozpromieniona. Nagle, gdy wstała i ruszyła ku drzwiom,
zauważyłem, że jest kaleką. Miała tylko jedną nogę, poruszała
się o kulach. Ale kiedy przechodziła obok mnie... uśmiechnęła
się!
O,
Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Ja mam obie nogi. Świat
należy do mnie!
Zatrzymałem
się, aby kupić cukierki. Chłopak, który je sprzedawał, był
taki uroczy. Zacząłem z nim rozmawiać. Wydawał się taki
zadowolony z życia. Nie spieszyłem się zbytnio, mogłem sobie
pozwolić na spóźnienie. Kiedy odchodziłem, powiedział do mnie:
"Dziękuję panu. Jest pan ogromnie miły. Przyjemnie jest
porozmawiać z kimś takim jak pan. Wie pan - dodał - jestem
niewidomy". O, Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Ja mam
dwoje zdrowych oczu. Świat należy do mnie.
Później,
kiedy szedłem ulicą, zobaczyłem chłopca z oczami przepełnionymi
smutkiem. Stał i patrzył na inne dzieci, które się bawiły. Nie
wiedział, jak ma się zachować. Zatrzymałem się przy nim i
spytałem: "Dlaczego do nich nie dołączysz, chłopcze?".
Bez słowa dalej patrzył przed siebie i wtedy zrozumiałem, że
jest głuchy. O, Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Ja mam dwoje
zdrowych uszu. Świat należy do mnie
Mam
nogi, które zaniosą mnie, dokąd zechcę; mam oczy, dzięki którym
mogę oglądać blask zachodzącego słońca mam uszy, dzięki
którym usłyszę odpowiedzi na moje pytania. O, Boże, wybacz mi,
kiedy się skarżę. Doprawdy, zostałem obdarzony wieloma
błogosławieństwami. Świat należy do mnie.
Autor
nieznany
ZASADA
SIÓDMA
...
która uczyni twe życie lepszym
Każdy
dzień jest szczególnym darem od Boga i chociaż życie może cię
czasem potraktować szorstko, nie wolno ci dopuścić do tego, by
chwilowy ból, przejściowe trudności czy przeciwności losu
zatruły
twój
optymizm i zniweczyły twe plany. Nigdy nie uda ci się zwyciężyć,
jeśli nie zrzucisz z siebie obrzydliwej płachty żalu i płaczliwej
skargi. Ponury jęk zwątpienia odstraszy wszelkie szanse na sukces.
Nigdy więcej. To sposób na lepsze życie.
ZASADA
ÓSMA
...
która uczyni twe życie lepszym
Nigdy
więcej nie zaśmiecaj swoich dni i nocy mnóstwem błahych spraw,
bo gdy nadejdzie pora na podjęcie wielkiego wyzwania, zabraknie ci
czasu. To, że po prostu przeżyłeś kolejny dzień, nie daje
powodów do świętowania. Znalazłeś się tutaj nie po to, aby
trwonić cenne godziny możesz osiągnąć bardzo wiele, jeśli
dokonasz niewielkiej zmiany w rozkładzie swoich zajęć. Dosyć już
bezsensownej krzątaniny. Dosyć ukrywania się przed sukcesem.
Wyjdź ponad czas i przestrzeń, w których tkwisz, i zacznij się
rozwijać.
Teraz.
Teraz! Nie odkładaj do jutra.
Pewnie
znasz ten typ ludzi. Być może jesteś jednym z nich. Jeśli tak,
to cieszę się, że do mnie przyszedłeś. Taki człowiek zawsze
jest zajęty, zawsze ma więcej planów, umówionych spotkań i
spraw do załatwienia niż czasu i energii, aby temu wszystkiemu
sprostać. Wciąż żyje w szalonym pędzie, wciąż próbuje
wszystkiemu podołać.
Ludzie
tego typu podejmują nieświadome, ale bardzo skuteczne działania,
aby uniknąć sukcesu. Są wiecznie tak zabiegani, tak uwikłani w
sprawy dnia codziennego, że gdy stają wobec wielkiej szansy, wobec
możliwości odmiany swego życia i osiągnięcia pomyślności,
odpowiadają po prostu, że jest im przykro, ale są w tej chwili
zbyt zajęci, aby wziąć na siebie jakiekolwiek nowe zobowiązania.
Brzmi
to znajomo? Mam nadzieję, że nie uwikłałeś się w ciężką,
bezproduktywną pracę, która sprawia, że jesteś niesłychanie
zajęty, lecz tkwisz tylko w swoim codziennym kieracie, nic poza
tym. Jedyną pociechą może być dla ciebie świadomość, że
podobnych do ciebie ludzi jest bardzo wielu. Widzisz, do odniesienia
sukcesu potrzeba tyle samo energii, co do poniesienia porażki. Z
tego powodu tak wielu aktywnych, zapracowanych ludzi nie może
pojąć,
dlaczego
w ich życiu nie dzieje się nic szczególnego.
Jeśli
i ty należysz do tej kategorii ludzi, być może dzieje się tak,
ponieważ przed laty ktoś wcisnął twój "wyłącznik stop".
Tak, "wyłącznik stop"! już dawno zamierzałem napisać
na ten temat książkę, ale teraz dopiero po raz pierwszy omawiam
ten problem.
Kiedyś
kupiłem bardzo drogie auto ze składanym dachem. Sprzedawca
przekonywał mnie, że nie powinienem zostawiać tego cennego
pojazdu na ulicy czy nie strzeżonych parkingach, zanim nie
zamontuję w nim systemu alarmowego, który w wypadku próby
kradzieży tego skarbu, powodowałby włączenie się głośnej
syreny. Oczywiście, przyznałem mu rację.
Któregoś
ranka, gdy byłem już spóźniony na umówione spotkanie,
popędziłem do garażu, włożyłem kluczyk do stacyjki,
przekręciłem go... na próżno. Nie usłyszałem nawet
najmniejszego szumu. Zupełna cisza. Czyżby akumulator się
wyczerpał? Bardzo wątpliwie.
Włączyłem
radio. Zabrzmiała głośna muzyka. Wsunąłem do magnetofonu
kasetę. Ella Fitzgerald i jej Mackey Majcher. Wspaniała jakość
dźwięku. Uruchomiłem system czyszczenia przedniej szyby. Z
ukrytych otworków tryskały dwa strumienie wody, a doskonale
zsynchronizowane ze sobą wycieraczki zaczęły się rytmicznie
poruszać. Zdenerwowany i zły pognałem ponownie do domu, aby
zadzwonić do miłego sprzedawcy z salonu samochodowego.
Zamontowaliśmy
w tej zabaweczce alarm przeciwwłamaniowy, prawda, Og?
Zapłaciłem
za niego trzysta dolarów!
Przypuszczam
więc, że przypadkowo wcisnąłeś "wyłącznik stop".
"Wyłącznik
stop"?
Tak.
Stanowi on element bardziej wyrafinowanych systemów alarmowych.
Czy przy jego montowaniu nikt ci nie wyjaśnił, na jakiej zasadzie
działa?
Czułem,
że moje zdenerwowanie rośnie.
Z
pewnością bym pamiętał, gdyby ktoś rozmawiał ze mną na temat
"wyłącznika stop" w moim samochodzie. Cóż to takiego?
I gdzie się to znajduje?
Stanowi
on część alarmu antywłamaniowego. Po wyjściu z samochodu i
zamknięciu drzwi na kluczyk przekręcasz jeszcze jeden kluczyk w
tym małym otworku, który został zainstalowany w błotniku.
Jasne? W ten sposób włączasz system alarmowy. Jeśli ktoś
spróbuje otworzyć zamek w drzwiach albo wybić szybę, zabrzmi
alarm.
-
Rozumiem.
-
Widzisz, "wyłącznik stop" stanowi dodatkowe
zabezpieczenie. Wewnątrz samochodu, zazwyczaj gdzieś pod tablicą
rozdzielczą albo pod wykładziną podłogową instaluje się
jeszcze jeden przycisk.
Jeśli
go wciśniesz, zanim wysiądziesz z wozu, a potem zamkniesz drzwi na
klucz i włączysz system alarmowy, będziesz w pełni zabezpieczony
przed kradzieżą samochodu. Nawet jeśli ktoś włamałby się do
środka i byłby na tyle głupi, aby uruchomić silnik przy wyjącej
syrenie, niewiele zdziała, ponieważ "wyłącznik stop"
odcina dopływ prądu z akumulatora do urządzenia zapłonowego.
Samochód nie ma prawa ruszyć.
Wróciłem
do garażu, ale nie mogłem zlokalizować "wyłącznika stop".
Po godzinie pojawił się u mnie przedstawiciel salonu
samochodowego. Oczywiście, niemal natychmiast znalazł wyłącznik.
Znajdował się on pod wykładziną podłogową, w przedniej części
wozu, po stronie kierowcy. Rzeczywiście, wyłącznik był
wciśnięty. Prawdopodobnie przypadkowo potrąciłem go nogą.
Przestałem się złościć, jako że to zdarzenie podsunęło mi
pewną myśl. Dostrzegłem analogie miedzy zasadą działania
"wyłącznika stop" a życiem wielu ludzi. Doświadczenie
to okazało się niezwykle cenne, zwłaszcza wtedy, gdy starałem
się kogoś przekonać, że marnuje zbyt wiele czasu na krzątaninę,
która prowadzi donikąd.
Widzisz,
moje auto zareagowało prawidłowo, gdy po raz pierwszy przekręciłem
kluczyk w stacyjce. Zapaliły się światła, zagrało radio,
wycieraczki zaczęły się rytmicznie poruszać. Zapracowany, bardzo
zapracowany samochód. Tak jak wielu znanych mi ludzi. Jest tylko
jeden problem. Pomimo wszystkich tych czynności maszyna nie mogła
się posunąć do przodu nawet o jeden cal, ponieważ wcisnąłem
"wyłącznik stop".
Każdy
z nas ma swój "wyłącznik stop". Być może kiedy
byliśmy młodzi, nasz ojciec, matka lub inna dorosła osoba, którą
darzyliśmy szacunkiem, czy też w latach późniejszych nasz
współmałżonek powiedział nam w przypływie złości, że nigdy
nie zdołamy niczego osiągnąć w życiu. Pstryk! Zadziałało!
Nieświadomie i bezmyślnie wciśnięto nasz "wyłącznik
stop". Od tylu lat pracujemy ciężko, aby spełniło się to
proroctwo, nie zdając sobie sprawy, czym umotywowane jest nasze
postępowanie. Jesteśmy zapracowani, lecz podobnie jak mój
samochód stoimy w miejscu. I nie rozumiemy, dlaczego tak się
dzieje. Jakie to smutne.
Teraz,
gdy już wiesz, że masz "wyłącznik stop", musisz go po
prostu wyłączyć. Dosyć już krzątaniny. Przestań się kryć za
nawałem błahych codziennych zajęć. Istnieje sposób na lepsze
życie.
ZASADA
ÓSMA
...
która uczyni twe życie lepszym
Nigdy
więcej nie zaśmiecaj swoich dni i nocy mnóstwem błahych spraw,
bo gdy nadejdzie pora na podjęcie wielkiego wyzwania, zabraknie ci
czasu. To, że po prostu przeżyłeś kolejny dzień, nie daje
powodów do świętowania. Znalazłeś się tutaj nie po to, aby
trwonić cenne godziny możesz osiągnąć bardzo wiele, jeśli
dokonasz niewielkiej zmiany w rozkładzie swoich zajęć. Dosyć już
bezsensownej krzątaniny. Dosyć ukrywania się przed sukcesem.
Wyjdź ponad czas i przestrzeń, w których tkwisz, i zacznij się
rozwijać.
Teraz.
Teraz! Nie odkładaj do jutra.
ZASADA
DZIEWIĄTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Przeżyj
ten dzień, jakby to miał być ostatni dzień twojego życia.
Pamiętaj, że "jutro" można znaleźć jedynie w
kalendarzu głupców. Zapomnij o wczoraj szych porażkach, nie myśl
też o problemach czekających cię jutro. Oto bowiem nadszedł
dzień Sądu Ostatecznego. Ten dzień jest wszystkim, co masz. Uczyń
z niego najlepszy dzień roku. Najsmutniejsze słowa, jakie mógłbyś
kiedykolwiek wypowiedzieć, brzmią: "Gdybym miał jeszcze raz
przeżyć życie...". Przejmij pałeczkę sztafety, szybko.
Pobiegnij z nią! Dzisiejszy dzień należy do ciebie.
Większość
ludzi, którzy doznają porażek, zawsze postępuje tak, jakby mieli
oni do przeżycia tysiąc lat. Dlaczego? Po prostu nie wierzą oni,
że zdołają sprostać wyzwaniom dnia dzisiejszego. Na sto różnych
sposobów unikają przy tym sprawdzenia swych możliwości:
niektórzy z nich piją za dużo lub oddają się hucznej zabawie,
wielu sypia o dwie lub trzy godziny więcej niż to konieczne, inni
znów całymi godzinami ślęczą nad krzyżówkami lub układankami
albo też przesiadują przed telewizorem.
Ciągle
zapewniają samych siebie: "Nie martw się, wszystko będzie,
jak należy... jutro. Jutro? Szwendam się po tej starej planecie od
wielu lat i widziałem w tym czasie mnóstwo kalendarzy. W żadnym
jednak nie znalazłem "jutra".
Nie
traktuj czasu tak, jakbyś miał niewyczerpane zasoby tego bogactwa.
Nie zawierałeś z życiem żadnego kontraktu. Jeśli "wczoraj
jest już tylko unieważnionym czekiem, to "jutro" stanowi
jedynie weksel. Całą gotówkę, którą posiadasz, jest "dzisiaj".
Jeśli
nie wydasz jej w sposób mądry, będziesz mógł za to winić
wyłącznie siebie. Ojciec Czas nie daje biletów powrotnych.
Dopóki
nie nauczymy się traktować każdego dnia tak, jakby stanowił on
całe nasze życie, nie będziemy mogli nazywać się ludźmi
mądrymi. Miliony szczęśliwców, którzy ocaleli dzięki
stowarzyszeniom Anonimowych Alkoholików, doskonale wiedzą, jaka
moc kryje się w słowach: "jeden dzień za każdym razem.
Robert Louis Stevenson
napisał
kiedyś: "Każdy może nieść swój ciężar, choćby
największy, aż do zapadnięcia nocy. Każdy może wykonywać swą
pracę, choćby najcięższą, przez jeden dzień. Każdy może
prowadzić życie błogie, cierpliwe, pełne miłości i czyste
tylko do zachodu słońca. Oto cała prawda o życiu".
Bez
względu na to, jak bardzo może się to wydać trudne, zdołasz
podjąć wyzwanie dnia dzisiejszego, stawiając czoło kolejno
każdemu zadaniu i w ten sposób przybliżając się do osiągnięcia
swoich celów. Dzień dzisiejszy, ten cenny skarb, wszystko, co
masz, umknie ci, jeśli będziesz spędzał długie, żałosne
godziny na rozpamiętywaniu błędów popełnionych w przeszłości
czy też z obawą oczekiwał straszliwych rzeczy, które mogą się
zdarzyć jutro.
Dzisiaj
jest twój dzień. To jedyny dzień, który masz dzień, w którym
możesz udowodnić światu, że wniesiesz do dorobku ludzkości
liczący się wkład. Może nigdy nie zdołasz pojąć, jaką rolę
odgrywasz w świecie, niemniej jesteś tu po to, aby ją odegrać w
sposób właściwy. Teraz nadszedł twój czas. Bez
względu na
to, jak gęste
wydaje ci się kłębowisko otaczających cię godzin, pamiętaj, że
biegną one szeregiem, jedna po drugiej. Możesz właściwie
wykorzystać wszystkie chwile twojego życia, nawet te najcięższe,
jeśli będą przychodzić do ciebie pojedynczo.
Kiedy
zakończysz kolejny dzień, zapomnij o wszystkim, co się w nim
wydarzyło. Nie wlecz za sobą do następnego dnia ciężaru
minionych chwil. Zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy, i
jeśli w twe działania wkradły się jakieś błędy czy
niedociągnięcia, zapomnij o nich. Przeżyj ten dzień - i każdy
następny - tak, jakby wszystko miało mieć swój kres o zachodzie
słońca. A kiedy twoja głowa spocznie na poduszce, odpoczywaj ze
świadomością, że zrobiłeś to, co było w twojej mocy.
ZASADA
DZIEWIĄTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Przeżyj
ten dzień, jakby to miał być ostatni dzień twojego życia.
Pamiętaj, że "jutro" można znaleźć jedynie w
kalendarzu głupców. Zapomnij o wczorajszych porażkach, nie myśl
też o problemach czekających cię jutro. Oto bowiem nadszedł
dzień Sądu Ostatecznego. Ten dzień jest wszystkim, co masz.
Uczyń, z niego najlepszy dzień roku. Najsmutniejsze słowa, jakie
mógłbyś kiedykolwiek wypowiedzieć, brzmią: "Gdybym miał
jeszcze raz przeżyć życie...". Przejmij pałeczkę sztafety,
szybko. Pobiegnij z nią! Dzisiejszy dzień należy do ciebie.
ZASADA
DZIESIĄTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Począwszy
od dzisiaj, traktuj wszystkich spotkanych ludzi, przyjaciół i
wrogów, bliskich i nieznajomych, tak jakby o północy mieli oni
już nie żyć. Każdemu z nich, nawet przy najbardziej przelotnym
kontakcie, okaż tyle troski, dobroci, zrozumienia i miłości, ile
możesz z siebie wykrzesać. I nie oczekuj za to żadnej nagrody. I
twoje życie nigdy już nie będzie takie samo.
Jak
w każdej innej grze, tak i w życiu wszystkie zasady są ze sobą
powiązane. Stosowanie się do jednej z nich poprowadzi cię ku
kolejnym. Teraz zaczynasz grę zwaną życiem w sposób
najwłaściwszy, tak jak to naprawdę powinno się robić.
Przeżyć
każdy kolejny dzień tak, jakby miał to być jedyny dzień, który
ci pozostał - oto w istocie jedna z głównych zasad szczęśliwego,
udanego życia. Towarzyszy jej jednakże inna zasada. równie ważna
i efektywna, która znana jest, w odróżnieniu od tamtej,
nielicznym.
Gdy
już decydujesz się przeżyć kolejny dzień tak, jakby miał on
być ostatnim dniem twojego życia, traktuj przy tym każdego
napotkanego człowieka-krewnego, sąsiada, kolegę z pracy,
nieznajomego, klienta, nawet wroga, jeśli takiego masz - tak jakbyś
był w posiadaniu największego o nim sekretu: oto ostatni dzień, w
którym ten człowiek stąpa po ziemi, o północy nie będzie już
żył!
A
teraz pomyśl, jak potraktowałbyś spotkanego dziś człowieka,
gdybyś wiedział, że z końcem tego dnia odejdzie na zawsze? Znasz
odpowiedź. Obdarzyłbyś go większym szacunkiem, troską,
łagodnością i miłością niż kiedykolwiek dotychczas. A czy
domyślasz się, jak ten człowiek zareagował by na twoją dobroć?
Oczywiście. Doświadczyłbyś z jego strony więcej szacunku,
troski, łagodności i miłości, niż doświadczyłeś dotąd ze
strony kogokolwiek. Czy wiesz teraz, jak będzie wyglądała twoja
przyszłość, jeśli będziesz stale tak postępował, dzień po
dniu, wypełniając życie jedynie tą bezinteresowną miłością?
Uśmiechasz się. Znasz już odpowiedź.
Przed
laty pisarze wysyłani w trasy promocyjne, przewidujące także
audycje radiowe i telewizyjne oraz konferencje prasowe, zdani byli
praktycznie na siebie, jeśli porówna się ich sytuację z
pisarzami doby dzisiejszej dosłownie "prowadzonymi za rękę"
od miasta do miasta i od konferencji do konferencji przez lokalnego
przedstawiciela wydawcy. W tych "dawnych czasach" nasi
wydawcy jedynie przesyłali nam pocztą bilety na samolot,
potwierdzenie rezerwacji miejsc hotelowych oraz plan naszych
prezentacji w każdym mieście. Za wszystkie sprawy związane z
dotarciem na lotnisko, odnalezieniem hotelu oraz przejazd taksówkami
z konferencji na konferencję odpowiedzialny był autor. I jeśli w
jednym dniu wypadało siedem spotkań, co nie było rzadkością, a
wywiady miały się odbywać o różnych porach i w różnych
miejscach, na przykład na terenie całego Los Angeles, stawianie
się wszędzie na czas wymagało wiele wytrwałości oraz bystrości
i stanowiło nie lada wyzwanie.
Ten
pamiętny dzień zdarzył się przed kilku laty. Sprzed hotelu
zabrał mnie młody czarnoskóry taksówkarz. Kazałem się zawieźć
do znajdującej się na przedmieściu stacji telewizyjnej WSM-TV.
Miałem tam wystąpić w programie The Noon Show. Jako że jazda
trwała dość długo, zaczęliśmy rozmowę. Kierowca, pamiętam
jego nazwisko, Raymond Bright, sprawiał wrażenie zaszokowanego
faktem, że jego klient ma wystąpić w telewizji.
Starannie
opracowany plan mojej trasy promocyjnej uwzględniał tego dnia
występ w programie nadawanym na żywo. Miała w nim nawet
występować jakaś orkiestra i kilku piosenkarzy. Gdy podjechaliśmy
pod piękny budynek, taksówkarz powiedział:
Do
licha, to
najlepsza
stacja telewizyjna w całym Nashville!
Prawdopodobnie
zasada dotycząca traktowania ludzi z miłością i troską, tak
jakby o północy mieli oni nie żyć, wciąż chodziła mi po
głowie, jako że poprzedniego dnia mówiłem o niej w kilku
audycjach, ponieważ płacąc Royowi za kurs, powiedziałem:
Czy
był pan kiedyś w studiu telewizyjnym w czasie programu
prowadzonego na żywo?
Nie,
proszę pana.
No,
to... jeśli ma pan około godziny wolnego czasu i zgodzi się pan,
abym zapłacił za parkowanie, może pójść pan tam ze mną i
popatrzeć, jak będę się wygłupiał.
Mówi
pan serio? - zapytał, otworzywszy szeroko oczy ze zdziwienia.
Jasne.
Potem może mnie pan odwieźć do centrum miasta. W księgarni
Cokesbury mam o wpół do drugiej podpisywać książki.
Raymond
wskoczył do wozu, wyłączył licznik, co miało znaczyć, że nie
zamierza brać ode mnie pieniędzy za postój, po czym ruszył za
mną. W budynku telewizji przedstawiłem mojego nowego przyjaciela
zaskoczonemu Teddyemu Bartowi, który miał prowadzić program, oraz
reżyserowi, Elaine
Ganick.
Gospodarze zaprowadzili nas do jasno oświetlonego studia, w którym
członkowie orkiestry stroili instrumenty. Rayowi wskazano jedno z
miejsc przeznaczonych dla najważniejszych gości, w pierwszym
rzędzie. Gdy omawiałem z Teddym i Elaine
zasadnicze
wątki mającej się odbyć dyskusji, Ray przyglądał się ze
zdumieniem orkiestrze, która przeprowadzała ostatnią próbę
wśród poruszających się dookoła kamer telewizyjnych i
mikrofonów.
Po
skończonym programie pognaliśmy do księgarni, mieszczącej się w
centrum. Gdy i ten punkt dnia mieliśmy za sobą, powiedziałem
Rayowi, że konam z głodu. Zabrał mnie więc na obiad do pewnego
miejsca, które znajdowało się w "jego części miasta",
jak to określił. Chociaż byłem tam jedynym człowiekiem o białej
skórze, zjadłem najsmaczniejsze w życiu hamburgery. Gdy przyszło
zapłacić za rachunek, sięgnąłem po portfel, jednakże silna
dłoń Raya powstrzymała mnie. Zapłacił i nie chciał słyszeć
słów sprzeciwu.
Nie
było dyskusji. Zawiózł mnie jeszcze do dwóch rozgłośni
radiowych, za każdym razem czekając na mnie, po czym wróciliśmy
do hotelu. Wymeldowałem się, zabrałem swoje rzeczy i już
jechaliśmy na lotnisko.
Podczas
drogi, siedząc na tylnym siedzeniu, czułem, że zapadam w drzemkę.
Cały czas brzmiał mi w uszach głęboki głos Raya:
Panie
Og (Ray zwracał się do mnie tak jak prowadzący audycje radiowe,
w których brałem wcześniej udział)... Panie Og, ten dzień będę
pamiętał do końca życia...
Dlaczego,
Ray?
Ponieważ
dzisiaj po raz pierwszy w życiu czuję, że coś znaczę.
Przez
całą drogę na lotnisko co chwila widziałem w lusterku wstecznym
duże, brązowe oczy, patrzące na mnie uważnie, oraz słyszałem,
jak wciąż powtarzał:
Dzięki
panu poczułem, że coś znaczę.
Gdy
dotarliśmy na lotnisko, Ray wyszedł szybko z wozu i zaniósł mój
bagaż do punktu odprawy pasażerów. Zapłaciłem mu za kurs, a on
podszedł blisko i uścisnął mnie mocno, ku zdziwieniu patrzących
na nas ludzi. Po jego policzkach spływały łzy.
Kocham
pana, Og - powiedział z trudem.
I
ja ciebie kocham, Ray - odparłem łamiącym się głosem.
O
północy on już nie będzie żył. Niechaj taka myśl towarzyszy
ci zawsze, gdy będziesz kogoś spotykał. To wcale nie jest trudne.
A zapłata, którą otrzymasz, może na zawsze odmienić twoje
życie. Spróbuj!
ZASADA
DZIESIĄTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Począwszy
od dzisiaj, traktuj wszystkich spotkanych ludzi, przyjaciół i
wrogów, bliskich i nieznajomych, tak jakby o północy mieli oni
już nie żyć. Każdemu z nich, nawet przy najbardziej przelotnym
kontakcie, okaż tyle troski, dobroci, zrozumienia i miłości, ile
możesz z siebie wykrzesać. I nie oczekuj za to żadnej nagrody.
Twoje życie nigdy już nie będzie takie samo.
ZASADA
JEDENASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Śmiej
się z siebie i śmiej się z życia. Niechaj jednak nie będzie to
śmiech drwiny czy politowania, lecz cudowny lek, który złagodzi
twój ból, oddali przygnębienie oraz pomoże ci spojrzeć z
dystansem na porażkę, która w danej chwili wydaje się straszna.
Gdy znajdziesz się w trudnej sytuacji, odpędź za pomocą śmiechu
napięcie, lęk i zatroskanie. Dzięki temu uczynisz swój umysł
wolnym, a nie zmącona niczym myśl na pewno pozwoli ci odnaleźć
rozwiązanie. Nigdy nie traktuj siebie zbyt poważnie.
Jak
straszliwie puste i zimne są dni, w których nie rozbrzmiewa twój
śmiech. On bowiem, niczym promienie słońca, ogrzeje każdy dom,
każdą rodzinę. Nie pozwól więc, by minął choć jeden dzień,
w którym radosna strona twej natury nie znalazłaby wyrazu, nawet
wówczas, gdy zmagasz się z ogarniającym cię chaosem. Kiedy się
śmiejesz, dodajesz swemu życiu wartości.
Człowiek
jest jedynym stworzeniem, które zostało obdarzone umiejętnością
śmiania się. Jest też, być może, jedynym stworzeniem, które
zasługuje na to, aby się z niego śmiać.
Najwspanialej
brzmi śmiech człowieka, który ma wystarczająco duże poczucie
własnej wartości, aby móc się śmiać z samego siebie, wykazując
przy tym rzadko spotykaną umiejętność obiektywnego spojrzenia na
swoją osobę. Jeśli i ty zdobędziesz tę umiejętność, każde
twoje zmartwienie stanie się mniejsze.
Tak,
istnieją reguły, dzięki którym można zwyciężać w tej trudnej
grze zwanej życiem. Nigdy jednak nie wolno zapominać, że życie
jest tylko grą, której nie powinno się traktować zbyt poważnie.
Jeśli
nie udaje się nam wycisnąć z tego dnia choć odrobiny radości,
to co tak naprawdę zawiera w sobie ten dzień? Wciąż na nowo uczę
się tej zasady: śmiać się z siebie i nie traktować samego
siebie zbyt poważnie. Ilekroć zaczynam się zachowywać tak,
jakbym pozjadał wszystkie rozumy, gdy staję się zbyt pompatyczny
albo też kiedy próbuje odgrywać rolę "wielkiego pisarza",
Bóg zawsze zsyła zdarzenie, które przywołuje mnie do porządku...
aż do następnego razu.
Pewnego
razu w Atlancie, gdzie przez kilka dni brałem udział w audycjach
radiowych i telewizyjnych, jechałem czarną limuzyną do wielkiego
centrum handlowego, oddalonego o prawie dwie godziny jazdy od
śródmieścia. Zgodnie z programem mojej trasy promocyjnej
miałem
po drodze odwiedzić małą chrześcijańską rozgłośnię radiową,
aby wziąć udział w trzydziestominutowej audycji, prowadzonej na
żywo przez pewnego dżentelmena, zwanego "Czcigodnym Johnem".
Gdy
w końcu zatrzymaliśmy się przed małym białym domem, z którego
murów odpadała farba, mój kierowca odwrócił się ku mnie i
rzekł na wpół przepraszająco:
Jesteśmy
na miejscu, proszę pana. To jest ta rozgłośnia radiowa.
Zanim
wszedłem na ostatni stopień schodów wiodących do wejścia,
frontowe drzwi otworzyły się gwałtownie. Przede mną stał
Czcigodny John. Wiedziałem, że to właśnie on, ponieważ nad
znajdującą się na wysokości piersi kieszonką jego białego
kombinezonu zauważyłem starannie wyhaftowany czerwoną włóczką
napis: "Czcigodny John".
Witamy
pana w naszej skromnej rozgłośni! - wykrzyknął, po czym
uścisnął mnie mocno. - jaki to zaszczyt!
Przeszliśmy
przez pomieszczenie, w którym prawdopodobnie znajdował się
niegdyś salon, a teraz zagracało je mnóstwo sprzętu
elektronicznego oraz stosy płyt i taśm. Gdy "czcigodny"
prowadził mnie do swojego studia w tylnej części domu, słyszałem
psalmy odtwarzane z taśmy.
Za
kilka minut wchodzimy - powiedział mój gospodarz - Niech pan
sobie tam wygodnie usiądzie. - Czcigodny john skinął głową w
stronę nie
pomalowanego
stołu, na którym sterczał mikrofon, przytwierdzony niedbale
kilkoma gwoździami.
Usiadłem
na chropowatej ławce, zastanawiając się przy tym, czy moi wydawcy
pracujący w luksusowych pomieszczeniach biurowych przy Fifth
Avenue mają
jakiekolwiek wyobrażenie o tym, w co pakują swoich autorów.
Potem, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Czcigodny John usiadł na
ławce obok mnie. W okamgnieniu pojąłem, że mikrofon znajdujący
się na stole jest jedynym mikrofonem i obaj będziemy z niego
korzystać. Jakaż odmiana po dniach spędzonych w eleganckich
rozgłośniach radiowych Atlanty, wśród lśniącego metalu i
szkła. Pocieszyłem się jednak, że przez trzydzieści minut mogę
znieść wszystko.
Trasa,
którą wtedy odbywałem, poświęcona była promocji mojej książki
The Christ Commission.
W
przeciwieństwie do wielu dziennikarzy, którzy poprzednio
prowadzili ze mną rozmowy, Czcigodny John nie tylko przeczytał tę
książkę, ale również przygotował długą listę inteligentnych
pytań. Miał je wypisane na kartce i w czasie audycji stale tam
zaglądał.
Rozmowa
ta bardzo mnie wciągnęła. Nagle, mniej więcej w połowie
audycji, w sąsiednim pokoju głośno zadzwonił telefon. Oczywiście
pomieszczenie,
w którym znajdowało się to "studio", nie było
dźwiękoszczelne, w odróżnieniu od większości tego typu miejsc,
tak więc ten brutalny dźwięk, który rozległ się w środku mej
wypowiedzi, zupełnie wytrącił mnie z równowagi i omal nie
straciłem wątku, starając się opanować.
Ten
przeklęty telefon wciąż dzwonił i dzwonił. W końcu Czcigodny
John, rozgniewany, zajrzał do swej listy, zadał mi jakieś
pytanie, po czym nie zważając na malujące się w moich oczach
przerażenie, odwrócił się, przerzucił nogę ponad ławką,
wstał i zniknął w sąsiednim pokoju. Mogłem się domyśleć, że
poszedł odebrać telefon. Teraz moim rozmówcą była pusta ława...
i mikrofon. Mówiłem wolno, bardzo wolno... przeciągając słowa.
Nie mogłem sobie wyobrazić, co się stanie, gdy wyczerpię temat,
a mój przyjaciel nie zdąży wrócić.
W
końcu nie miałem o czym mówić. Czcigodny John wciąż jednak był
nieobecny. I właśnie wtedy, chyba jedyny raz w życiu, zachowałem
się bardzo inteligentnie. Sięgnąłem po kartkę z listą
Czcigodnego Johna, przesunąłem po niej palcem i odnalazłszy
pytanie, które miało stanowić kolejny przyczynek do dyskusji,
rzekłem:
Czcigodny
Johnie, z pewnością jesteś ciekawy, skąd wziął się pomysł
napisania książki The Christ Commission? - ... a potem, przez
następne czternaście minut, prowadziłem wywiad z samym sobą!
Nagle
poczułem, że ktoś klepie mnie po ramieniu. Tak bardzo byłem
pochłonięty odgrywaniem podwójnej roli, że nawet nie zauważyłem
powrotu Czcigodnego Johna. Mój przyjaciel wskazał dłonią duży
zegar wiszący na ścianie, pochylił się nad mikrofonem i rzekł:
Panie
Mandino, pański pobyt w naszym studiu był dla nas zaszczytem.
Życzymy panu, aby ta wspaniała książka odniosła wielki sukces
oraz aby pan wrócił szczęśliwie do domu, gdy pańska trasa
promocyjna dobiegnie już końca. Niech pana Bóg błogosławi.
Zaraz
potem wcisnął jakiś guzik i w eter popłynęła pieśń Bliżej
ciebie, mój Boże. Ja tymczasem siedziałem, ocierając pot z
czoła. Właśnie wtedy, po raz kolejny, przypomniano mi tę
niezwykle ważną zasadę życia, która każe nam śmiać się z
samych siebie. Czcigodny John machał mi przed oczami jakąś kartką
papieru i sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie.
Panie
Mandino - rzekł - przepraszam za to, że naraziłem pana na to
wszystko, ale, doprawdy, poradził pan sobie po mistrzowsku. Ten
telefon był od mojej osiemdziesięcioletniej matki, która mieszka
w San Diego. Podczas ostatniej rozmowy obiecała mi, że następnym
razem, gdy zadzwoni, poda mi stary rodzinny przepis na ciasto
marchewkowe. Śmiej się ze świata. I co najważniejsze, śmiej
się z samego siebie. Gdyby śmiech sprzedawano w aptece, twój
lekarz
zaleciłby
ci przyjmowanie tego specyfiku każdego dnia. To naprawdę sposób
na lepsze życie.
ZASADA
JEDENASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Śmiej
się z siebie i śmiej się z życia. Niechaj, jednak nie będzie to
śmiech drwiny czy politowania, lecz cudowny lek, który złagodzi
twój ból, oddali przygnębienie oraz pomoże ci spojrzeć z
dystansem na porażkę, która w danej chwili wydaje się straszna.
Gdy znajdziesz się w trudnej sytuacji, odpędź za pomocą śmiechu
napięcie, lęk i zatroskanie. Dzięki temu uczynisz swój umysł
wolnym, a nie zmącona niczym myśl na pewno pozwoli ci odnaleźć
rozwiązanie. Nigdy nie traktuj siebie zbyt poważnie.
ZASADA
DWUNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Nigdy
nie zaniedbuj drobnych spraw. Nie żałuj dodatkowego wysiłku, tych
kilku nadprogramowych minut, miłych słów pochwały czy
podziękowania, daj z siebie wszystko, na co cię stać. Nieważne,
co myślą inni, liczy się przede wszystkim to, co ty sam myślisz
o sobie. Idąc na skróty i wykręcając się od odpowiedzialności,
nie osiągniesz szczytów. Jesteś wyjątkowym człowiekiem. Żyj
więc jak wyjątkowy człowiek. Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw.
Nauczycielu,
uczniu, robotniku z hali fabrycznej, sprzedawco, dyrektorze,
rodzicu, trenerze, sportowcu, taksówkarzu, windziarzu, lekarzu,
prawniku - bez względu na to, jakie podejmujesz w życiu wyzwania,
bez względu na to, jakim musisz sprostać zadaniom... nigdy, nigdy
nie zaniedbuj drobnych spraw.
Żyjemy
w czasach, których tempo zdaje się przewyższać prędkość
światła. W naszym świecie, pełnym pośpiechu i krzątaniny,
łatwo
jest
wpaść w nawyk chodzenia na skróty, uchylania się od niektórych
obowiązków, kiedy sądzimy, że ujdzie nam to na sucho. Zapominamy
lekcje historii oraz słowa ostrzeżenia, wypowiedziane przez
mędrców. Zaniedbywanie drobnych spraw, w jakiejkolwiek dziedzinie
twojej aktywności, może mieć katastrofalne skutki.
Edison
utracił cenny patent przez niedbałość: umieścił przecinek
liczby dziesiętnej w niewłaściwym miejscu. Robert DeVincenzo
stracił
tytuł mistrzowski, ponieważ nie zadał sobie odrobiny trudu, aby
przed podpisaniem protokołu z zawodów przeczytać zapisany tam
wynik. Protokół zawierał błędne dane. Jestem pewien, że znasz
te mądre słowa Benjamina Franklina: "Z powodu braku gwoździa
przepadła podkowa z powodu braku podkowy przepadł koń z powodu
braku konia przepadł jeździec z powodu braku jeźdźca przepadło
zwycięstwo w bitwie".
Każdy,
rzecz jasna, marzy o pracy, którą kochałby tak bardzo, że byłby
gotów wykonywać ją za darmo. Niestety, niewielu ludzi spotyka to
szczęście. Tak więc, większość z nas jest coraz bardziej
znudzona wykonywanymi zadaniami stopniowo przestajemy dawać z
siebie wszystko, na co nas stać. Ilekroć nadarza się okazja,
idziemy na skróty. Pominąwszy fakt, że taki styl życia może
bardzo źle wpłynąć na twoją samoocenę, trzeba podkreślić, że
drobne sprawy, lekceważone lub traktowane niedbale, często mogą
spowodować duże problemy, a te z kolei na pewno zahamują twój
rozwój. Jesteś wyjątkowym dziełem Boga. Nigdy nie pozwól, by
wszystko to, co wpływa na ciebie - czyny, wytwory twoich rąk,
wysiłek, dobroć - było poniżej twoich możliwości. Jedynie
bankruci życiowi i miernoty zaniedbują drobne sprawy.
Niezwykle
przekonywający przykład tej prostej, lecz zarazem potężnej
prawdy, tej niepodważalnej zasady życia, można znaleźć,
wzlatując wysoko, ponad Liberty Island
w nowojorskim
porcie. Jeśli odwiedzisz kiedyś Nowy Jork i znajdziesz kilka
godzin czasu, wykup sobie lot helikopterem, który startuje przy
wylocie East
Thirty-Four Street,
nie opodal rzeki East
River. Gdy
już zbliżysz się do cudownej Statuy Wolności, stojącej dumnie w
porcie, patrz uważnie.
Miedziany
posąg, wsparty na stalowej konstrukcji, wznosi się na wysokość
trzystu pięciu stóp nad poziom morza. Gdy helikopter będzie się
zbliżał do statuy, spójrz na jej szczyt, tam gdzie znajduje się
głowa lady Liberty. Zauważ, jak misternie wykonany jest każdy
kosmyk jej włosów, podobnie jak wszystkie elementy szaty i ciała.
Ta subtelna, metaliczna fryzura na czubku jej głowy z pewnością
wymagała wielu dodatkowych tygodni pracy w pracowni Augustea
Bartholdiego w Paryżu. Wielki rzeźbiarz mógł sobie oszczędzić
tego trudu, ponieważ wtedy wiedział, że nikt nie będzie nigdy
oglądał szczytu Statuy Wolności.
Statuę
uroczyście odsłonił prezydent Grover
Cleveland dwudziestego
ósmego października 1886 roku. Nie było wtedy samolotów!
Pierwszy prymitywny latający wehikuł udało się wznieść w
powietrze braciom Wright dopiero w siedemnaście lat później!
Bartholdi był
więc wówczas przekonany, że jedynie kilka odważnych mew będzie
miało możliwość spojrzeć na Statuę Wolności z góry i że
żaden człowiek nigdy nie zobaczy, iż pukle włosów na głowie
lady Liberty są misternie ułożone i wypolerowane. A mimo to ten
wielki artysta nie poszedł na skróty. Każdy kosmyk włosów,
każdy lok jest na swoim miejscu!
ZASADA
DWUNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Nigdy
nie zaniedbuj drobnych spraw. Nie żałuj dodatkowego wysiłku, tych
kilku nadprogramowych minut, miłych słów pochwały czy
podziękowania, daj z siebie wszystko, na co cię stać. Nieważne,
co myślą inni, liczy się przede wszystkim to, co ty sam myślisz
o sobie. Idąc na skróty i wykręcając się od odpowiedzialności,
nie osiągniesz szczytów. Jesteś wyjątkowym człowiekiem. Żyj
więc jak wyjątkowy człowiek. Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw.
ZASADA
TRZYNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Każdy
ranek witaj z uśmiechem. Przyjmij nowy dzień jako kolejny,
niezwykły dar swojego Stwórcy, jako kolejną, wspaniałą szansę
na dokończenie tego, czego nie mogłeś zrobić wczoraj. Bądź
twórczy i efektywny. Niech pierwsza godzina tego dnia zabrzmi
donośnie w tonacji sukcesu i skutecznego działania, aby echo
niosło ten dźwięk aż do wieczora. Dzień dzisiejszy nigdy się
nie powtórzy. Nie roztrwoń więc tego daru, robiąc falstart lub
nie starając się w ogóle. Przyszedłeś na świat nie po to, by
ponieść klęskę.
Bądź
twórczy i efektywny. Witaj każdy kolejny świt z uśmiechem. Bądź
wdzięczny swemu Stwórcy za jeszcze jedną okazję do ulepszenia
twych wczorajszych działań. Wielu z nas, przejętych lękiem o to,
co przyniesie ten dzień, niechętnie zwleka się rano z łóżek,
nie zdając sobie sprawy, że działania, które podejmujemy w ciągu
pierwszych godzin poranka, odcisną swoje piętno na całym dniu, a
także przygotują nas na dzień jutrzejszy i wszystkie kolejne dni.
Jakie
to straszne budzić się w oczekiwaniu chmurnego dnia, wypełnionego
bólem i nudą, a potem z niecierpliwością wyglądać zachodu
słońca, po którym przychodzi miłosierny sen.
Istnieje
sposób na lepsze życie. Spotykaj każdy poranek z błyskiem
nadziei w oczach, z szacunkiem i wdzięcznością za wszystkie
szanse, które kryje w sobie nadchodzący dzień. Pozdrawiaj każdego
napotkanego człowieka z uśmiechem i miłością bądź szlachetny,
subtelny i uprzejmy tak w stosunku do przyjaciela, jak i wroga czerp
garściami zadowolenie płynące z dobrze wykonanej pracy w ciągu
tych godzin, które nigdy nie powrócą. Oto jest droga, na której
mają pozostać ślady twych stóp.
Najważniejsze,
byś witał poranek z uśmiechem. Czyż to nie jest łatwe? Cóż,
jeśli taki prosty gest stanowi dla ciebie problem, jeśli po
przebudzeniu nawiedza cię myśl, że nie masz powodu do uśmiechu,
nie rozpaczaj. Wszystkim nam się to zdarza. Nawet najwięksi
optymiści nieraz wolą pozostać w swoich czterech ścianach, niż
stawiać czoło światu, który czasami jest wrogi i bezwzględny. W
życiu każdego z nas zdarzają się "złe" dni. Nie
omijają one również ludzi najsławniejszych w świecie, gwiazd
sportu czy prezesów wielkich korporacji. Bywa, że po otwarciu oczu
wolimy raczej ukryć głowę pod miękką poduszką, niż wlec się
zatłoczoną autostradą, wykonać pierwszy telefon dotyczący
sprzedaży czy też spojrzeć w oczy okropnemu szefowi.
Teraz,
gdy znów się obudzisz z uczuciem lęku przed tym, co dziś cię
czeka, zastosuj doskonałą metodę, dzięki której poszybujesz w
świat z tak optymistycznym nastawieniem do życia, że przeżyjesz
wspaniały dzień. Ta prosta sztuka czy też technika, nazwij to,
jak chcesz, nigdy nie zawodzi, nic nie kosztuje, a mimo to uczyni
dla ciebie więcej niż sok pomarańczowy, stek i jajka, kawa czy
jakakolwiek taśma z motywacyjnym nagraniem. Dzięki tej metodzie
wyruszysz na spotkanie ze światem pełen optymizmu, siły, chęci
do działania oraz... wdzięczności.
Jeśli
chcesz wpuścić do swojego życia słońce i muzykę, to ilekroć
obudzisz się z uczuciem współczucia dla samego siebie, sięgnij
po poranną gazetę. Nie patrz na pierwszą stronę, bo ogarnie cię
ochota, aby się ukryć w piwnicy. Zamiast tego popatrz tam, gdzie
zamieszczane są... nekrologi!
Znajdziesz
długą listę osób, które byłyby zachwycone, gdyby mogły być
teraz na twoim miejscu, mimo wszystkich bolączek, wątpliwości,
lęków i problemów, z którymi się borykasz! Wypróbuj tę
metodę, ilekroć rankiem ogarnie cię przygnębienie. Będziesz mi
za nią wdzięczny.
Czy
słyszysz teraz śpiew ptaków?
ZASADA
TRZYNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Każdy
ranek witaj z uśmiechem. Przyjmij nowy dzień jako kolejny,
niezwykły dar swojego Stwórcy, jako kolejną, wspaniałą szansę
na dokończenie tego, czego nie mogłeś zrobić wczoraj. Bądź
twórczy i efektywny. Niech pierwsza godzina tego dnia zabrzmi
donośnie w tonacji sukcesu i skutecznego działania, aby echo
niosło ten dźwięk aż do wieczora. Dzień dzisiejszy nigdy się
nie powtórzy. Nie roztrwoń więc tego daru, robiąc falstart lub
nie starając się w ogóle. Przyszedłeś na świat nie po to, by
ponieść klęskę.
ZASADA
CZTERNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Pewnego
dnia spełni się twoje wielkie marzenie Na każdy więc dzień
ustalaj cele. Niechaj nie będzie to skomplikowane i trudne do
zrealizowania plany, lecz proste czynności, które stopniowo
zaprowadzą cię ku twej tęczy. Spisz je, jeśli uznasz to za
konieczne, ale ta lista nie może być zbyt długa, bo nie
dokończone dzisiaj zadania będą się wlokły za tobą do jutra.
Pamiętaj, że nie zdołasz postawić swej piramidy w ciągu jednej
doby. Bądź cierpliwy. Nigdy nie pozwól, by twój dzień
przepełniony był mnóstwem spraw, wśród których zginie
najważniejszy cel: tego dnia masz uczynić tyle dobra, na ile cię
stać ten dzień ma dać ci radość, abyś udając się wieczorem
na spoczynek, czuł zadowolenie ze wszystkiego, czego udało ci się
dokonać!
Ustalanie
celów każdemu przychodzi łatwo. Podobnie jak w przypadku
noworocznych zobowiązań, każdy z nas potrafi sporządzić długą
listę spraw, które mamy nadzieję załatwić w przyszłości...
Zaraz jednak ponownie zaczynamy wieść takie samo życie jak
dotychczas.
Uczyńmy
ten niezbędny, choć czasem zwodniczy krok jeszcze raz. Pomogę ci.
Najpierw jednak ostrzeżenie. Każdy cel, wymagający od ciebie
żmudnej pracy, wykonywanej dzień w dzień i rok po roku, tak
czasochłonnej i ciężkiej, że nie zdołasz znaleźć nawet kilku
chwil dla siebie i swoich najbliższych, nie jest w istocie celem,
lecz wyrokiem... Wyrokiem, skazującym cię na żałosne życie,
którego nie zdołają zrekompensować zdobyte bogactwa i osiągnięte
sukcesy.
Często
słyszymy stwierdzenie, że "życie jest jak podróż".
Tak zwani "eksperci od motywacji" nieustannie wykorzystują
to zdanie, można je zobaczyć na okładkach książek oraz usłyszeć
z wielu kaset magnetofonowych. "Życie jest jak podróż!".
Brzmi ono tak sugestywnie, że chyba musi być prawdą. Pewnie
trzeba by je wypowiadać przy akompaniamencie muzyki płynącej z
potężnych organów!
W
istocie zaś to głupie stwierdzenie nakazuje ci trwać w
nieustannej walce, w znoju i trudzie, aby wejść na pierwszy
szczebel drabiny sukcesu. Poczekaj jednak, to nie wszystko. Życie
jest jak podróż. Weź więc głęboki oddech, każ swym
najbliższym, aby zeszli ci z drogi, a potem kontynuuj tę mordęgę,
tę nieustanną bitwę, toczoną dniami i nocami, abyś mógł
wreszcie wejść na drugi szczebel. Wspaniale! Co chcesz odpocząć?
Przykro mi, przyjacielu, ale to jest podróż. Weź więc kolejny
głęboki oddech i walcz, ociekając potem, zatracając się w
harówce, do następnego szczebla. Dalej, jeszcze jeden szczebel i
jeszcze jeden...
A
potem, pewnego dnia...
Lew
Tołstoj, znakomity rosyjski powieściopisarz pozostawił nam
niezwykle wymowną alegorię zachowań ludzi, których cele mają
niewiele wspólnego ze szczęściem i radością naszego krótkiego
istnienia na tej Ziemi. Pewien wieśniak, Pakom, jest przekonany, że
zyska wielką pomyślność, kiedy już będzie miał tyle ziemi,
ile jej posiadają najzamożniejsi rosyjscy ziemianie. Taki jest
jego cel. Nadchodzi dzień, kiedy Pakom otrzymuje zadziwiającą
ofertę: otrzyma bezpłatnie tyle ziemi, ile zdoła okrążyć
biegnąc od wschodu słońca do zachodu.
Wieśniak
sprzedaje wszystkie swoje dobra, aby dotrzeć do miejsca, z którego
napłynęła oferta. Po wielu trudnościach osiąga cel podróży
oraz czyni stosowne przygotowania, aby nazajutrz wykorzystać swą
wielką szansę.
świcie
Pakom zaczyna gnać na złamanie karku. W ostrych promieniach
palącego porannego słońca, w przeraźliwym upale, biegnie, nie
patrząc w lewo ani w prawo, mając przed oczami tylko swój cel.
Przez cały dzień nie zwalnia nawet na chwilę, nie zatrzymuje
się, aby zjeść posiłek, napić się wody czy odpocząć. Z
każdym krokiem jego posiadłość staje się coraz większa. Gdy
wreszcie słońce chowa się za horyzontem, a ziemię okrywa mrok,
Pakon zataczając się wbiega na linię mety. Zwycięstwo! Cel
został osiągnięty. Sukces!
wtedy...
czyniąc ostatni krok, Pakom pada martwy z wyczerpania. Teraz
wystarczy mu ziemia o powierzchni... sześciu stóp kwadratowych.
Sukces
nie jest podróżą. Ten dzień, tak jak wszystkie pozostałe, jest
szczególnym darem od Boga. Ustalaj cele, abyś mógł we właściwy
sposób zużywać energię przewidzianą na dany dzień, choćbyś
nawet miał przejść dodatkową milę. Niech jednak w twoich
planach zawsze znajdzie się miejsce na radość, uśmiech i spokój.
Niech twoje cele na każdy dzień będą kolejnymi krokami na
ścieżce prowadzącej do zrealizowania tych wielkich marzeń, które
ukrywasz w sercu. Daj sobie szansę na sukces, a jeśli nawet
doznasz porażki, będziesz miał świadomość, że do końca się
nie poddawałeś.
Posłuchaj,
co mówi rzymski mędrzec, Seneka: "Prawdziwe szczęście to
radość z dnia dzisiejszego, bez pełnej niepokoju zależności od
tego, co może się wydarzyć jutro, bez nadziei i lęków, lecz w
spokojnym zadowoleniu z tego, co mamy. I nic ponadto, bo kto podąża
tą drogą, nie pragnie niczego. Wielkie błogosławieństwo
ludzkości znajduje się w nas samych i w zasięgu naszych rąk.
Mądry człowiek jest zadowolony z tej części, która mu przypadła
w udziale, niezależnie od tego, jak jest duża, i nie pragnie tego,
czego nie posiada".
Pomimo
długiej i błyskotliwej kariery, pomimo zdobycia światowej sławy
i bogactwa, wielki amerykański komik przyznał ostatnio w
wywiadzie, że sukces nigdy nie zapewnił mu poczucia
bezpieczeństwa. Powiedział: "Zdaje mi się czasami, że gdy
któregoś ranka otworzę oczy, wszystko to pryśnie. Ktoś wtedy
powie: (r)No, chłopie, już po tobieŻ". I tak, ten
wszechstronnie utalentowany człowiek, mając ponad sześćdziesiąt
lat, bezustannie biegnie, niczym Pakom, bez końca występując w
teatrach, w nocnych klubach, w filmach i w telewizji. Jego
wielbicieli to cieszy, ale ja wolałbym, aby i on zatrzymał się i
powąchał czasami róże zanim ich płatki odpadną.
Schopenhauer
ostrzegał, że wiry zmian porywają każdego z nas i aby utrzymać
pozycję pionową, musimy posuwać się naprzód, trwać w ciągłym
ruchu, niczym akrobata chodzący po linie. Jakie to smutne.
Istnieje
sposób na lepsze życie.
ZASADA
CZTERNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Pewnego
dnia spełni się twoje wielkie marzenie.
Na
każdy więc dzień ustalaj cele. Niechaj nie będzie to
skomplikowane i trudne do zrealizowania plany, lecz proste
czynności, które stopniowo zaprowadzą cię ku twej tęczy. Spisz
je, jeśli uznasz to za konieczne, ale ta lista nie może być zbyt
długa, bo nie dokończone dzisiaj zadania będą się wlokły za
tobą do jutra. Pamiętaj, że nie zdołasz postawić swej piramidy
w ciągu jednej doby. Bądź cierpliwy. Nigdy nie pozwól, by twój
dzień przepełniony był mnóstwem spraw, wśród których zginie
najważniejszy cel: tego dnia masz uczynić tyle dobra, na ile cię
stać ten dzień ma dać ci radość, abyś udając się wieczorem
na spoczynek, czuł zadowolenie ze wszystkiego, czego udało ci się
dokonać!
ZASADA
PIĘTNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Nie
pozwól nigdy, by ktoś zesłał deszcz na twoją słoneczną
promenadę i okrył cały twój dzień płaszczem ponurej klęski.
Zapamiętaj: aby krytykować, nie potrzeba talentu, samozaparcia,
inteligencji ani silnego charakteru. To co przychodzi z zewnątrz,
może mieć na ciebie wpływ tylko wtedy, kiedy na to pozwolisz.
Twój czas ma zbyt wielką wartość, abyś go marnował w walce z
jałową nienawiścią, zazdrością oraz zawiścią. Uważaj, twoje
życie jest tak kruche. Jedynie Bóg potrafi stworzyć cudowny
kwiat, ale zniszczyć go zdoła każdy bezmyślny dzieciak.
Montaigne
powiedział, że życie ludzkie jest czymś bardzo delikatnym, łatwo
je można zranić. Zawsze coś może pójść gorzej,
niż
się spodziewamy. Częstokroć najwięcej troski przysparzają nam
drobne, mało znaczące kłopoty. I tak jak drobne literki druku
najbardziej męczą nam oczy, małe kłopoty wywołują
najsilniejszy niepokój i zasłaniają chmurkami błękit naszego
nieba, jeśli im na to pozwolimy.
My,
ludzie, jesteśmy niezwykle delikatnymi istotami. Potrafimy się
obudzić ze śpiewem na ustach i z sercem przepełnionym radosnym
oczekiwaniem nadchodzących godzin, aby potem pozwolić, by czyjeś
szorstkie słowa, hałas uliczny czy też rozlana kawa zniszczyły
nam cały dzień.
Nie
pozwól nigdy, by ktoś zesłał deszcz na twą słoneczną
promenadę. Zawsze znajdą się ludzie, których głównym zajęciem
jest pomniejszanie osiągnięć innych, cyniczni krytykanci, z
zawiścią patrzący na twe umiejętności, pracę i sposób życia.
Zignoruj ich.
Są
niczym dzwonek przy przejeździe kolejowym, donośny, choć bezsilny
wobec ryku przejeżdżających pociągów. Każda godzina twego
życia, każdy dzień warte są zbyt wiele, aby mogła je zmącić
grupa zazdrośników, którzy nigdy nie umieją dostrzec tego, co w
innym człowieku dobre, choć zawsze zdołają dojrzeć to, co złe.
Są niczym sowy w ludzkiej powłoce, czujne w ciemności i ślepe w
świetle dnia, szukające robactwa i nigdy nie widzące tego, co
szlachetne.
Nikt
nigdy nie zdoła pozbawić cię poczucia radości i zepchnąć z
drogi sukcesu... chyba że dasz mu na to pozwolenie. Zapamiętaj, że
jeśli zdołasz zdusić nagły wybuch złości, uchronisz się przed
żałością całego dnia.
Rozpamiętywanie
i wyolbrzymianie małych frasunków oraz licznych jadowitych uwag, z
którymi się spotykamy każdego dnia, może nam uczynić wiele zła.
Jeśli jednak zdołamy zlekceważyć je i uwolnić od nich nasz
umysł, stopniowo utracą całą swą moc. Krytykantów można
znaleźć wszędzie. Zapamiętaj, że zawiść jest jak robactwo:
zawsze ją przyciąga najpiękniejszy owoc. Franklin powiedział
niegdyś, iż ludzie, którzy stracili nadzieję, że ich wysiłek
może im kiedykolwiek przynieść powodzenie, czują wielką radość,
ilekroć los zrównuje z nimi innych.
Nie
zdołasz poczynić żadnych postępów, jeśli będziesz prowadził
życie pustelnika. Musisz żyć pośród innych ludzi, w świecie
pełnym niepowodzeń oraz słów krytyki. Nie pozwól jednak, by to
wszystko zsyłało deszcz na twą słoneczną promenadę. Nie zważaj
na tych, którzy pełni są zawiści.
Nigdy
nie odwzajemniaj ich zawiści i złości i nie podsycaj w sobie tych
uczuć. Pamiętaj, że wzniecenie ognia, który miałby pochłonąć
twojego wroga, ma taki sam sens jak podpalenie własnego domu w celu
pozbycia się szczura. Nigdy nie zniżaj się do poziomu swojego
wroga. Booker T. Washington, który zdołał się niegdyś uwolnić
od
upokarzającego
i beznadziejnego losu niewolnika, dał nam wspaniały przykład
lepszego życia, pisząc: "Nie pozwolę, by jakikolwiek
człowiek pomniejszył moją duszę, zmuszając mnie do tego, bym go
nienawidził". Przypomnij sobie te słowa, gdy następnym razem
ktoś spróbuje ściągnąć cię do swojego poziomu.
Nic,
co przychodzi z zewnątrz, nie może mieć na mnie żadnego wpływu.
Niechaj te słowa będą twoim motto, podobnie jak stanowiły motto
Walta Whitmana, a spokojnie doczekasz zmierzchu każdego dnia.
Przed
wielu laty, wczesnego niedzielnego ranka, siedziałem w wagonie
restauracyjnym pociągu, który właśnie minął El Paso w
Teksasie. Pałaszowałem śniadanie, przyglądając się z
rozbawieniem kelnerce, ruchliwej, dziarskiej blondynce, która
śmiejąc się i żartując, krzątała się wśród stolików i
przyjmowała zamówienia.
Oto
miałem przed oczami osobę, która naprawdę czerpała radość ze
swojej pracy i z życia. Jej pogodne usposobienie udzieliło się
nam wszystkim. Dzięki niej mieliśmy tamtego ranka o wiele lepsze
samopoczucie.
Kiedy
sączyłem drugą filiżankę kawy, myśląc o długiej drodze,
którą miałem przed sobą, jakiś starszy mężczyzna z wypchaną
walizką usiadł ciężko na sąsiednim krześle, pospiesznie rzucił
okiem na menu, po czym skinął na naszą kelnereczkę. Podeszła
szybko do niego, obdarzając go swym cudownym teksańskim uśmiechem,
i rzekła:
Jaki
wspaniały mamy dzisiaj dzień, prawda?
Starszy
jegomość wykrzywił usta i odburknął:
A
cóż w nim takiego wspaniałego?
Urocza
blondynka uśmiechnęła się, nie dając się zbić z tropu.
Niech
pan tylko spróbuje utracić kilka takich dni, a sam pan znajdzie
odpowiedź!
To
ty sprawujesz kontrolę nad swoim życiem. Jeśli ktoś zsyła
deszcz na twą słoneczną promenadę, dzieje się tak dlatego, że
sam wyrażasz na to zgodę. Nigdy więcej, zgoda?
ZASADA
PIĘTNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Nie
pozwól nigdy, by ktoś zesłał deszcz na twoją słoneczną
promenadę i okrył cały twój dzień płaszczem ponurej klęski.
Zapamiętaj: aby krytykować, nie potrzeba talentu, samozaparcia,
inteligencji ani silnego charakteru. To, co chodzi z zewnątrz, może
mieć na ciebie wpływ tylko wtedy, kiedy na to pozwolisz. I twój
czas ma zbyt wielką wartość, abyś go marnował w walce z jałową
nienawiścią, zazdrością oraz zawiścią. Uważaj, twoje życie
jest tak kruche. Jedynie Bóg potrafi stworzyć cudowny kwiat, ale
zniszczyć go zdoła każdy bezmyślny dzieciak.
ZASADA
SZESNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Szukaj
ziarna pomyślności w każdej przeciwności losu. Zapamiętaj tę
zasadę, a zdobędziesz bezcenną tarczę, która ochroni cię w
czasie twych wędrówek przez najciemniejsze doliny. Gwiazdy można
dostrzec z dna studni, podczas gdy trudno je rozpoznać ze szczytu
góry. Tak więc, w zmaganiach z przeciwnościami losu zyskasz
wiedzę, której nie mógłbyś zdobyć bez kłopotów i
niepowodzeń. Zawsze istnieje ziarno pomyślności. Znajdź je i
odnieś sukces.
Zdarzyło
się to może w rok po tym, jak otrzymałem awans na stanowisko
prezesa czasopisma "Absolutny Sukces", wydawanego przez W.
Clementa Stonea. Dzięki reklamie nadawanej przez radio
ogólnokrajowe, którą przygotował Paul
Harvey, nakład
naszego pisma poszybował na niebotyczną wysokość, co można było
zauważyć na wiszącym w moim biurze wykresie. Wtedy właśnie
uczyniłem fatalny błąd w ocenie naszej sytuacji. Błąd, który
mógł nie tylko zwolnić tempo naszego rozwoju, ale również
narazić firmę na olbrzymie straty.
Gdy
tylko zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem, zatelefonowałem
do W. Clementa Stonea, prosząc go o spotkanie.
Bez
owijania w bawełnę, powoli i dokładnie opowiedziałem panu
Stoneowi, jak spartaczyłem robotę.
W.
Clement Stone
słuchał
mnie uważnie, przerywając mi kilka
zaledwie
razy, aby wyjaśnić pewne fakty. Gdy skończyłem mówić,
siedziałem dalej, przekonany, że bardzo zawiodłem szefa. Czekałem
na gromy, które się miały na mnie posypać. Byłem pewny, że
moja kariera dobiega końca.
Pan
Stone długo patrzył w sufit, wielokrotnie zaciągając się
hawańskim cygarem, zanim w końcu spojrzał na mnie i rzekł z
uśmiechem:
To
wspaniale, Og!
Wspaniale?
Czy ten człowiek stracił zmysły? Przecież swoim działaniem
naraziłem jego ukochane pismo na wielkie straty. Nie odpowiedziałem
nic pewnie dlatego, że byłem zaszokowany jego reakcją. Po chwili
pan Stone pochylił się ku mnie, dotknął mojego ramienia i
powtórzył cicho:
To
wspaniale, Og. Naprawdę. Zaraz ci to wyjaśnię.
Ten
niezwykły człowiek udzielił mi ważnej lekcji. Poznałem jedną z
najważniejszych zasad życia, która była dla mnie nieoceniona
przez następne ponad dwadzieścia pięć lat. Pan Stone dokładnie
wyjaśnił mi, że chociaż zdaje sobie sprawę, iż to, co się
zdarzyło, jest bardzo niekorzystne dla naszego czasopisma, to jest
przekonany, że jeśli wnikliwie przyjrzymy się naszemu problemowi,
odkryjemy w nim ziarno pomyślności ziarno, które ostatecznie
przyniesie nam korzyść. Przypomniał mi też, że ilekroć Bóg
zamyka przed nami jedne drzwi, inne zawsze pozostawia otwarte. Przez
kilka następnych godzin omawialiśmy nasz problem pod każdym
kątem. W końcu, gdy już sporządziłem wiele notatek,
opracowaliśmy pewien plan. Dzięki niemu nie tylko odzyskaliśmy
utracone pieniądze, ale również zwiększyliśmy dochody, które
przez wiele kolejnych lat miały do nas napływać z reklam. Tych
kilka niepowtarzalnych godzin uznaję za najwspanialsze
doświadczenie w moim życiu.
W
każdej przeciwności losu zawsze szukaj ziarna pomyślności. To
jedna z tych zasad, które wymagają najwięcej determinacji. Gdy
jednak nauczysz się reagować na każdy problem słowami: "To
wspaniale!" a potem zadasz sobie nieco trudu, aby rozpoznać
korzyści, które mogą wyniknąć z tej sytuacji, zdziwisz się,
jak niechybne porażki będą się przeistaczać w zwycięstwa.
Samuel
Smiles, autor pierwszej książki na temat sukcesu, zatytułowanej
Self Help, napisanej pod koniec dziewiętnastego wieku, powiedział,
że!zawsze więcej się uczymy z naszych porażek niż z sukcesów.
To, co dobre, potrafimy rozpoznać dopiero wówczas, gdy odkryjemy
to, co złe. Kto nigdy nie popełnił błędu, nie zna tego
dreszczu, który przenika człowieka, gdy okazuje się, że pozorna
strata zamienia się w zysk.
Zasada,
która pozwala zamieniać pasywa na aktywa jest tak stara jak
historia ludzkości. Pomyśl o przyjaciołach świętego Mikołaja,
Eskimosach, którym udało się przetrwać tysiące lat dzięki
umiejętności odnajdywania ziarna pomyślności w ich największej
przeciwności losu: śniegu i lodzie. Właśnie ze śniegu i lodu
budują swoje domki, zwane igloo, które chronią ich przed zimnem.
Mój stary znajomy, golfista, mawia, że prawdziwemu sprawdzianowi,
tak w życiu, jak i w grze, poddawani jesteśmy nie wtedy, gdy
trzymamy się z dala od dzikiej części pola golfowego, gdzie
rośnie wysoka, nie strzyżona trawa, lecz wówczas, gdy właśnie
stamtąd musimy wybić piłkę. Mistrzostwo - w grze i w życiu -
osiągają ci, którzy nauczyli się radzić sobie z przeciwnościami
losu.
ZASADA
SZESNASTA
...
która uczyni twe życie lepszym
Szukaj
ziarna pomyślności w każdej przeciwności losu. Zapamiętaj tę
zasadę, a zdobędziesz bezcenną tarczę, która cię ochroni w
czasie twych wędrówek przez najciemniejsze doliny. Gwiazdy można
dostrzec z dna studni, podczas gdy trudno je rozpoznać ze szczytu
góry. Tak więc, w zmaganiach z przeciwnościami losu zyskasz
wiedzę, której nie mogłbyś zdobyć bez kłopotów i niepowodzeń.
Zawsze istnieje ziarno pomyślności. Znajdź je i odnieś sukces.
ZASADA
SIEDEMNASTA ... która uczyni twe życie lepszym
Uświadom
sobie, że prawdziwe szczęście znajduje się w tobie. Nie trać
czasu i energii na poszukiwanie spokoju i radości w otaczającym
cię świecie. Pamiętaj, że szczęście nie polega na posiadaniu
czy przyjmowaniu, lecz tylko na dawaniu. Wyciągnij dłoń do
uścisku. Podziel się co masz. Uśmiechnij się. Obejmij ramionami
bliźniego. Szczęście przypomina perfumy. Jeśli spryskasz nimi
innych, kilka kropli zawsze spadnie na ciebie.
Wiele
lat temu Nathaniel Hawthorne stwierdził, że znacznie łatwiej jest
schwytać motyla niż to ulotne uczucie zwane szczęściem.
Napisał
też, że kiedy na tym świecie pojawia się szczęście, jest to
wyłącznie sprawa przypadku. Jeśli ruszysz za nim w pogoń,
zaprowadzi cię w ślepy zaułek i na zawsze pozostanie nieuchwytne.
A
jednak, jak to przedstawił światu Arystoteles, "szczęście
jest sensem i celem życia, dążeniem człowieka i kresem ludzkiej
egzystencji".
Pomyśl
o tłumach, które każdego wieczora wychodzą na ulice miast w
poszukiwaniu kilku godzin szczęścia. Ileż milionów dolarów
wydajemy co roku na różnego rodzaju przyjemności! Czy to właściwa
droga? Czy jesteśmy szczęśliwi?
Ostatnio
przeprowadziłem pewien eksperyment, o którym mówiłem już od
lat. Pewnego słonecznego popołudnia stanąłem €na rogu Fifth
Avenue i
Fifty-fourth Street w Nowym Jorku i przyjrzałem się uważnie
dwustu ludziom, którzy kierując się w południową stronę Jeżeli
szczęście to normalny stan, podobnie jak dobre zdrowie, to
dlaczego cieszy się nim tak niewielu ludzi?
Nie
potrafimy radować się szczęściem, bo prawdopodobnie nie jesteśmy
w pełni świadomi, czym ono w istocie jest. Wiele ludzi zakłada,
że szczęście może przynieść bogactwo i władzę, ale ja znam
wielu milionerów, których dręczy ból i samotność. Gdy niedawno
odbywałem wspaniały rejs statkiem "Royal
Princes" po
Kanale Panamskim, dziwiłem się, że tak niewiele szczęśliwych
twarzy nożna było zauważyć na luksusowym pokładzie tego
luksusowego liniowca. Rozpieszczeni, zepsuci, przyzwyczajeni, że
inni im usługują, wydawali się bardzo do siebie podobni. Nie
powinienem był się temu dziwić. Jeśli we wnętrzu człowieka nie
ma zalążka szczęścia, żadne dobra materialne, rozrywka czy też
platynowe karty kredytowe nie wywołają uśmiechu na jego ustach.
Thoreau,
mój stary przyjaciel, wiele miał do powiedzenia na ten temat.
Napisał, między innymi, następujące słowa: "Doświadczenie
utwierdza mnie w przekonaniu, że nasz byt na tej ziemi nie jest
udręką, lecz przyjemnością, jeśli tylko prowadzimy życie
proste i mądre. Większość przedmiotów zbytku, a także wszelkie
atrybuty tak zwanego komfortu życiowego nie tylko są zbyteczne,
ale również stanowią wielką przeszkodę w rozwoju ludzkości".
Czy
pamiętasz białego rycerza z książki Lewisa Carrolla Po drugiej
stronie lustra? Alicja go spotyka, kiedy targa on za sobą przeróżne
przedmioty, które mają mu zapewnić wygodniejsze życie: ul, aby
móc schwytać pszczoły, jeśliby się do niego zbliżyły pułapkę
na myszy, która miałaby go ustrzec przed gryzoniami obręcze na
nogi konia, chroniące przed zębami rekina nawet naczynie, z
którego mógłby zjeść pudding
śliwkowy,
gdyby go nim
uraczyła
jakaś życzliwa dusza. Objuczony swoim dobytkiem, rycerz jest
doskonałym symbolem ludzi, którzy szukają szczęścia, gromadząc
pieniądze, cenne przedmioty i nieruchomości.
Szczęście
jest jak motyl...? A może nie. "Bardzo niewiele potrzeba, aby
uczynić życie szczęśliwym - pisał Marek Aureliusz. - To
wszystko znajduje się w tobie, w twoim sposobie myślenia".
Poszukiwanie szczęścia może ci zająć całą wieczność, a i
tak zakończy się fiaskiem, jeśli nie zajrzysz do swego wnętrza,
do serca i duszy, a potem nie podzielisz się z innymi tym, co tam
znajdziesz, nie oczekując za to żadnej nagrody. Posłuchaj, co
powiedział George Eliot: "Troszczenie się o własne
przyjemności może nam dać jedynie żałosną namiastkę
najwyższego szczęścia, z którym wiąże się prawdziwa wielkość.
Aby je zdobyć, potrzeba dalekosiężnych myśli oraz bogatych
uczuć, którymi innych ludzi należy obdarzać w równym stopniu,
jak siebie samego. Ten szczególny rodzaj szczęścia często niesie
ze sobą wielki ból, dzięki któremu właśnie możemy określić,
co jest dla nas najdroższe na świecie, bo to nasza dusza dostrzega
dobro".
Dobrze
jest mieć pieniądze i wszystko to, co można za nie kupić. Ale
trzeba również uważać, aby nie stracić tego, czego nie można
kupić za żadne pieniądze.
Otwórz
swe serce na innych ludzi. Szczęście to tylko produkt uboczny
tego, jak traktujesz bliźniego. Czas, w którym możesz być
szczęśliwy, to chwila obecna. Miejsce zaś, gdzie możesz być
szczęśliwy, jest tu, gdzie się teraz znajdujesz. Poznaj dobrze i
zacznij stosować w życiu zasady, które zostały ci przekazane z
wielką miłością, a płynącym z nich przesłaniem podziel się z
tymi, którzy proszą cię o wsparcie. Motyl przyfrunie ku tobie i
usiądzie na twoim ramieniu dopiero wówczas, gdy usłyszysz muzykę
z pozytywki.
Nigdy
nie było i nie będzie lepszego sposobu na życie.
ZASADA
SIEDEMNASTA ... która uczyni twe życie lepszym
Uświadom
sobie, że prawdziwe szczęście znajduje się w tobie. Nie trać
czasu i energii na poszukiwanie spokoju i radości w otaczającym
cię świecie. Pamiętaj, że szczęście nie polega na posiadaniu
czy przyjmowaniu, lecz tylko na dawaniu. Wyciągnij dłoń
do
uścisku. Podziel się tym co masz. Uśmiechnij się. Obejmij
ramionami bliźniego. Szczęście przypomina perfumy: jeśli
spryskasz nimi innych, kilka kropli zawsze spadnie na ciebie.
Epilog
Żegnaj.
Będzie mi ciebie brakowało. Nasza wyjątkowa przyjaźń nigdy
jednak nie wygaśnie. Jeśli zapragniesz, możesz mnie zachować
przy sobie, do końca swoich dni, pod warunkiem jednak, że będziesz
poznawał, a następnie stosował zasady lepszego życia. Bardzo bym
tego chciał.
Mam
nadzieję, że twoja wizyta u mnie dostarczyła ci tyle samo
radości, ile mnie dało goszczenie cię w moim gabinecie. Byron
pisał, że wszystkie pożegnania powinny się odbywać szybko. Być
może miał rację. Muszę ci jednak wyznać prawdę: wcale nie chcę
widzieć, jak wychodzisz z tego pokoju. Tak wiele wspólnie
dokonaliśmy... a do zrobienia pozostało jeszcze więcej.
Przez
wszystkie lata mojego życia najcięższe chwile przeżywałem
wówczas, gdy musiałem odjeżdżać, zostawiając moich drogich
przyjaciół, lub też gdy patrzyłem, jak oni odjeżdżają.
Musiało minąć wiele miesięcy, zanim wreszcie zelżał ból po
tym, jak moi synowie, najpierw Dana, a potem Matt, odfrunęli z
rodzinnego gniazda.
Wydaje
mi się, że równie wielki żal czuję wtedy, gdy muszę się
pożegnać z martwymi przedmiotami, do których zdążyłem się
przywiązać. Wciąż jeszcze mam stary aparat fotograficzny, którym
można robić trójwymiarowe zdjęcia. Filmów z takich aparatów
nie wywołują już w żadnym zakładzie fotograficznym. Mam również
kije golfowe z drewnianymi trzonami, kilka szerokich krawatów i
starego, białego cadillaca Eldorado ze składanym dachem, rocznik
1974. Od piętnastu lat jest on dla mnie najważniejszym pojazdem.
I
oto teraz, niczym w scenie z czarno-białego filmu, stoję na stacji
i macham ci ręką, a twój pociąg się oddala. Przychodzi mi na
myśl wiele rzeczy, o których mogłem ci jeszcze powiedzieć. Mimo
to, ze swojego doświadczenia wiem, że gdy nastąpi ostateczne
odkrycie kart, twój los będzie zależeć tylko od ciebie. Żadna
książka, wykład, seminarium, żaden nauczyciel, trener, ksiądz,
minister czy też rabin ani żadna taśma motywacyjna nie zdołają
zrobić nic w kierunku odmiany twego życia, jeśli ty sam nie
będziesz zdecydowany zapłacić ceny w postaci swego czasu,
wysiłku,
poświęcenia
i bólu. Wybór należy do ciebie... tylko do ciebie.
Co
było, minęło. Nie możesz zmienić tego, co zdarzyło się
wczoraj czy w zeszłym miesiącu, podobnie jak nie zdołasz odwrócić
niepowodzeń zeszłego roku. Możesz jednak zrobić wszystko, by
zarówno dzień jutrzejszy, jak i pozostałe dni twojego życia były
takie, jakimi je widziałeś w swych marzeniach. Twe najwspanialsze
dni dopiero nadejdą. Musisz jednak stosować w życiu opisane tutaj
zasady. A skoro poznałeś już moją przeszłość, to z pewnością
się zgodzisz, że jeśli udało się Ogowi Mandino, może się udać
każdemu... a zwłaszcza tobie! Od tej pory żadnych wymówek,
żadnego alibi, zgoda?
Naprawdę
istnieje sposób na lepsze życie... a ty masz teraz w ręku
odpowiedni klucz. Wykorzystaj go. Nie zawiedź mnie, a co
ważniejsze, nie zawiedź samego siebie!
Do
widzenia, mój wyjątkowy przyjacielu. Niech Bóg roztoczy opiekę
nad nami, kiedy się już rozstaniemy.
Powodzenia
Og
Mandino
11)
21)
31)
41.
rI.A.1.a