Bajki i opowiadania chasydzkie

Teatr NN z Lublina
____________________________________________________
DYPTYK CHASYDZKI
według opowiadań I. B. Singera Był sobie raz... i Tajbele i jej demon

reżyseria:
Tomasz Pietrasiewicz
___________________________________________________________________________

Spotkanie z bajarzem

W ramach czwartego spotkania Pogranicza – Dialekty – Tożsamość Teatr NN z Lublina zabrał widzów Teatru Śląskiego w podróż do istniejących jedynie we wspomnieniach żydowskich dzielnic podlubelskich miasteczek. Dyptyk Chasydzki to apel o pamięć tego, czego już nie ma – dwukulturowego polsko-żydowskiego miasta.

Witold Dąbrowski zamienił Scenę Kameralną Teatru Śląskiego w miejsce spotkania z przeszłością. Przy akompaniamencie akordeonu (Bartłomiej Stańczyk) i klarnetu (Jarosław Adamów) ze swadą opowiadał pełne uroku naiwne historie inspirowane folklorem chasydzkim. Były to adaptacje opowiadań I. B. Singera Był sobie raz… oraz Tajbele i jej demon. Uniwersalne prawdy o ludzkich pragnieniach zostały w nich przedstawione z dozą dystansu i humoru. Ze słodko-gorzkich opowieści z życia prostych Żydów wyziera specyficzny, przewrotny światopogląd.

Nieporadny, lękliwy Szlemiel wybiera się w podróż swojego życia. Chciałby zobaczyć opasujące Ziemię góry i morza, więc bierze ze sobą trochę chleba, cebuli oraz czosnku i wyrusza z rodzinnego Chełma do wielkiego miasta Lublina. Wędrówka ma nieoczekiwany finał, który prowokuje bohatera do sformułowania filozoficznego sądu o naturze świata. Pod spostrzeżeniem niedorajdy Szlemiela, że cały świat jest multiplikacją Chełma po chwili zastanowienia prawdopodobnie podpisałby się niejeden myśliciel.

Kolejnymi bohaterami tego magicznego wieczoru są samotna Tejbele i jej tajemniczy kochanek-demon. Serce każe Żydówce modlić się o zdrowie i pomyślność dla kochanka, nie zważając na jego piekielne koneksje. Zgodnie z mądrością ludową to serce wie najlepiej, co dobre, a co złe i bezbłędnie prowadzi bohaterkę w każdej sytuacji. Mimo smutnego finału jest to opowieść o chwili szczęścia, do której każdy ma prawo i o którą warto zawalczyć.

Spektakl wyreżyserowany przez Tomasza Pietrasiewicza jest dowodem na to, że nie tylko dzieci lubią bajkowe historie. Skupiona wokół osoby bajarza publiczność została wciągnięta w misterium obcowania z duchami przeszłości. Witold Dąbrowski, mimo oszczędności użytych środków scenicznych, umiejętnie trzymał widzów w napięciu. Brak scenografii oraz dystansu między sceną a widownią sprawiły, że przedstawienie nabrało osobistego, wręcz intymnego charakteru. Przypominało spotkanie przy ogniu w długi jesienny wieczór, zwłaszcza że towarzyszyła mu muzyka i pieśni.

Wysokiej próby oprawa muzyczna, choć była jedynie tłem, w istotny sposób decydowała o charakterze spektaklu. Tradycyjne chasydzkie melodie przywoływały nie tak znowu odległe czasy współistnienia żydowskiej kultury z polską. Czasy te, mimo że nie tak dawne, pozostawiły po sobie niewiele śladów. Przedstawienie realizuje ideę walki z tym zjawiskiem, które reżyser nazwał wielkim problemem niepamięci.

Teatr NN z Lublina, "Dyptyk Chasydzki", według opowiadań I. B. Singera Był sobie raz... i Tajbele i jej demon,
Reżyseria: Tomasz Pietrasiewicz
Obsada: Witold Dąbrowski, Bartłomiej Stańczyk, Jarosław Adamów

      

Jaśmina Puchała
Dziennik Teatralny Katowice
15 grudnia 2008

Huculszczyzna – dla wielu jest miejscem spowitym sentymentem i rzewnością. Za Kresami bowiem wciąż się tęskni. Pozostają miejscem utraconym, więc tym mocniej oplecionym nostalgicznym całunem. Tam, gdzie słychać szum Prutu i Czeremoszu, została czuła pamięć i dobre wspomnienie.


Jednym z najważniejszych apologetów Huculszczyzny niewątpliwie pozostaje Stanisław Vincenz. Związany jest ze Słobodą Rungurską - tam się urodził w 1888 r. Jego rodzina wywodziła się z Prowansji. Ojciec był pionierem przemysłu naftowego, matka - córką właściciela ziemskiego z Krzyworówni. Wychowywał się w domu swojego dziadka, pod opieką piastunki Pałahny. Ona wtajemniczała go w huculskie historie, legendy, zwyczaje. Znaczną rolę w rozwoju chłopca spełniła także jego babka Otylia, kobieta wyniosła wobec ludzi pysznych, a dobrego serca dla słabych i ubogich. Nauczyła swojego wnuka, że nade wszystko należy unikać egoizmu, tym bardziej że ma on tendencje do kostnienia, utrwalania się.

Między górami a Kołomyją

Rok 1900 zapadł w pamięć małemu chłopcu. Przyjechał wówczas z Kołomyi, gdzie się uczył, na wieś, w góry, wraz z rodzicami do rodziny matki. Był już gimnazjalistą, a dziadek, chociaż mocno schorowany, dokładnie wypytywał go o naukę, zainteresowania, profesorów. Pochwalił, że przyjaźni się z biednymi chłopcami, byle tylko byli porządni.

Kołomyja była dla młodego Stanisława nie lada wyzwaniem. Nie mógł się przyzwyczaić do tego miasta, podobnie jak mieszkańcy połonin i wierzchowin, pasterze i rolnicy huculscy. Hucułom Kołomyja kojarzyła się z więzieniami, urzędami, sądami, koszarami, kasami podatkowymi, czyli obcym mechanizmem i niezrozumiałą biurokracją. Czymś innym natomiast były huculskie targi, jarmarki, chramy czy odpusty kościelne. To był czas świętowania, spotkania się ze znajomymi. "I ja spostrzegłem - pisze Vincenz - ze zdumieniem, że w Kołomyi tylko to mi się podoba, co Hucułom"[1].

Wyjazd z górskiego kraju, obszaru macicznego, do Kołomyi, był inicjacją w dorosłość. Pamiętał tę podróż z wujem Stasiem, bratem matki, jazdę hożą czwórką, najpierw na wstępne egzaminy, później na poważną naukę. Tam uczył go m.in. Zachariasz Dembitzer, dzięki któremu mógł czytać Homera i Platona w oryginale. Ze wzruszeniem przyznaje, jak wiele zawdzięcza temu miastu. Podkreśla trwałość szkolnych przyjaźni. Przypomina słynną kołomyjską Bibliotekę Kraszewskiego i Wielką Bibliotekę Jankiela Orensteina. Tam właśnie profesor Dembitzer uczył swoich uczniów "czytać Homera z zawziętą doskonałością (…)"[2]. Ta akrybia towarzyszyła mu zresztą przez resztę życia. Tam uczniowie poznawali Wyspiańskiego i francuski symbolizm. Kołomyja to także szkoła muzyczna i pierwsze wtajemniczenia w utwory Wagnera i Schuberta. Po wielu latach zrozumiał powiedzenie Arystotelesa, że "poezja jest czymś bardziej filozoficznym i poważniejszym od historii". Potem wyjechał do Wiednia (1909-1914), gdzie studiował biologię i psychologię, później slawistykę, sanskryt i filozofię. Te ostatnie studia zaowocowały dysertacją doktorską: Filozofia religii Hegla i jej wpływ na Feuerbacha. Niestety, wojna nie pozwoliła na prowadzenie działalności naukowej. Pracował nad habilitacją: Hegel w Polsce i w Rosji, która spłonęła w 1915 r. w dworku dziadka. Debiutował przekładami z Walta Whitmana, które ogłoszone zostały w 1921 r. ze wstępem tłumacza. W 1940 r. znalazł się na Węgrzech, gdzie powstawały pierwsze eseje, a siedem lat później wraz z żoną wyjechał do południowo- wschodniej Francji.

W huculskiej przestrzeni Vincenz odnajduje swój środek, axis mundi[3]. Miejscem centralnym jest Palenica, góra, na której zboczach znajdują się źródła Białego i Czarnego Czeremoszu. Autor pisze:

Otwórz twe oczy ślepoto, bo wciąż się w twych oczach zieleni

Twa Wierzchowina, wieczysty pomnik i ziemi świadectwo!

Ocknij się, słuchaj głuchoto, bo Palenica wciąż szumi,

W pępku ziemi, co karmi wciąż źródła Czeremoszowe![4]

Vincenz przywołuje tutaj ciekawą formułę - "pępek ziemi". To miejsce niczym pępowina łączy dawność z teraźniejszością, jest znakiem tożsamości. Góry Wierzchowiny są istotnym dla Vincenza krajobrazem, mistyczną przestrzenią, źródłem radosnych przeżyć, trudu wspinaczki, epifanii Najwyższego. Dostarczają głębokich emocji, ekstatycznych doświadczeń wchodzenia w obszar dziewiczy, czysty. Zdobywanie góry to czas zmagania się z własnym ciałem, ze zmęczeniem, to miłe uczucie triumfu, kiedy osiąga się szczyt.

Huculszczyzna opisywana przez Vincenza to przede wszystkim oryginalna, egzotyczna kultura pasterska. Wskażę na wybrane jej aspekty, te, które wydają mi się najciekawsze. Huculska scheda zdeterminowała Vincenza jako człowieka, gdyż wyrastanie na pograniczu wielu narodów, kultur, w klimacie idei jagiellońskiej stało się istotnym dziedzictwem historycznym i emocjonalnym. "U Vincenza - pisze Dorota Sapa - wartości wnoszone przez każdą z nacji są dobrem, które funduje podstawy wspólnej egzystencji. Różnice nie dzielą, ale tylko odróżniają, by nie zatraciła się osobowość i odrębność"[5]. Huculszczyzna widziana jest właśnie przez pryzmat kultury pasterskiej, której Vincenz przydaje moc zakorzeniania w tym, co najistotniejsze. Kultura ludowa w ogóle stanowi fundament kultury europejskiej. Jeśli więc z takim pietyzmem wypowiada się na temat folkloru huculskiego, to jednocześnie włącza go w czas mityczny. W eseju Uwagi o kulturze ludowej podkreśla, że spontaniczna działalność ludu buduje "podświadomość duszy narodowej". Pozostaje Vincenz spadkobiercą tradycji romantycznej i dostrzega, że za sprawą kultury ludowej społeczność zyskuje wymiar ponadczasowy; niezależnie od przewrotów historycznych "pieśń ujdzie cało". Za romantykami głosi przekonanie, że siła historii, tradycji stanowi o istnieniu pokoleń. Najistotniejszą sankcją kultury ludowej jest religia, ona bowiem stanowi ważne oparcie moralne, ale i jest elementem silnie łączącym wspólnotę. Za romantykami dostrzega także, że natura jest wielką księgą zapisaną przez dzieje, jest tłem historii. Pejzaż nie jest tylko malarskim czy wzrokowym efektem, ale to "także gleba, po której stąpamy, na której pracujemy, jej falistość lub równinność, jej wody - morza, rzeki lub moczary - jej powietrze, którym oddychamy: to, co nadaje postać ruchom człowieka, co formuje jego kroki, jego pracę, jego ręce i nogi, jego postawę, zapewne jego oddech nawet. Inaczej bowiem żyją ludzie tam, gdzie nieustanna mgła, niż gdzie powietrze czyste, horyzont daleki, przejrzysty. Innych ruchów nabiera się grzęznąc w moczarach i piachach, niż gdy się stąpa po skałach (…)"[6].

W Outoposie odnajdujemy refleksję o tym, że ludzie na przestrzeni wieków utracili umiejętność "życia w krajobrazie bez naruszania go", nie umieją być "częścią tego wszystkiego z elegancją właściwą rzeczom naturalnym: roślinom, ptakom i zwierzętom". Jako wzór do naśladowania podaje mieszkańców Bali, którzy stworzyli swoją przestrzeń z dziewiczej dżungli, umiejętnie dbając o to, by nie naruszyć równowagi w przyrodzie. W ten sposób osiągnęli "harmonię życia". Vincenz opowiada się po stronie kosmosu, czyli po stronie piękna, bo ono zostaje. "Pewnie, że im będziemy lepsi, tym więcej ono nam się odkryje. I będzie to nawet miarą naszego tak zwanego rozwoju, ten udział w Godach Świata"[7].

Słowiańska Atlantyda

Vincenz mówi o wielowiekowej tradycji huculskiej, przekazywanej ustnie z pokolenia na pokolenie, snuje opowieści o wojowniczych i odważnych pasterzach, opryszkach, dokonujących spektakularnych czynów. W eseju Spotkanie z chasydami jednoznacznie stwierdza, iż kultura ludowa to rudymenty archaicznej religijności. Ale krążyły tutaj także opowieści żydowskie o Baal Szem Towie, który mieszkał w Jasieniowie u Hucuła Fiedeczki, a może, jak głosi gminna wieść, w pieczarze leśnej na lewym brzegu Czeremoszu. Wiele emocji towarzyszy Vincenzowi, kiedy pisze o huculskich chasydach, o ich przedziwnych modlitwach, które małemu chłopcu wydawały się magią, czarodziejstwem. Zasłyszane gawędy zapładniały wyobraźnię, uczyły, rozwijały. "Jakże bezpiecznie czuje się dziecko - wyznaje Vincenz - wyrastające w kraju, którego rok za rokiem strzegą takie modlitwy, nawet jeśli są to modlitwy innej religii. Przez stulecia wznosił się szmer tych modlitw ku niebu - teraz zamilkł. Czy zabrzmi kiedy znowu?"[8]

Huculszczyzna jest, jak notuje Vincenz, "ostatnią wyspą Atlantydy słowiańskiej". Istnieje prastara legenda o Atlantydzie, przekazana Solonowi, Ateńczykowi, przez kapłanów egipskich. Mówi ona o olbrzymiej wyspie, która istniała na Oceanie za Słupami Heraklesa, naprzeciw cieśniny Gibraltarskiej. Mieszkańcy stworzyli bogate państwo, ale na skutek ich moralnego zepsucia zostało zatopione przez bogów. W opisach Atlantydy mowa o ogromnych bogactwach, o przepychu pałaców, świątyń, ogrodów. Nawet klimat sprzyjał mieszkańcom, gdyż był niezwykle łagodny. Krajem rządzili mądrzy ludzie. "Wiedzieli, że to zewnętrzne dobro - czytamy - tylko wówczas prosperuje, gdy rządzi nim przyjazna wspólnota, a bez tego rozprasza się i ginie. Gdy cała troska i dążenie zwróci się tylko ku rzeczom zewnętrznym, to z cnotą i one potoczą się w przepaść. Także z boskiego natchnienia i wpływu wyrosły tu przekonania i pod ich wpływem kwitło to wszystko"[9].

Ale przyszedł moment, kiedy mieszkańcy, kierując się ciekawością, zaczęli opuszczać wyspę, by zobaczyć, jak żyją inni ludzie. Pojawiła się chciwość pieniądza, chęć posiadania nowych ziem, które doprowadziły wyspę do upadku. Zaatakowali Europę i Azję, lecz zostali pokonani i ukarani za pychę. Stanisław Próchnicki w kontekście rozważań Vincenza stwierdza, że są one odniesieniem do mitologicznej utopii, oraz widzi trafność mówienia o raju, raju utraconym czy Arkadii, bo te "są naturalnymi krainami, w których człowiekowi zdarzyło się przebywać. Atlantyda natomiast, podobnie jak Huculszczyzna - słowiańska Atlantyda, jest tworem i organizmem społecznym, wynikiem pewnej ideologicznej konstrukcji i, choć obie mają być (…) idealne, przecież nie są doskonałe, już choćby dlatego, że nie mogą się oprzeć kataklizmowi zarówno natury, jak i historii"[10].

Duchowe centrum Vincenza jest ograniczone od zachodu pasmem Czarnohory, od wschodu Białym Czeremoszem, od północy grzbietem łączącym Iherc z Bukowcem i Pisanym Kamieniem, a od południa szczytem Palenicy i górnym biegiem Czarnego Czeremoszu. To tereny, które są trudno dostępne. Czas sączy się tutaj niespiesznie, a wielka historia toczy się w innym miejscu. Mieszkańcy żyją według rytmu, który wyznacza cykl przyrody, prace polowe, świętowania, codzienne obrządki. Autochtoni nie lubili stąd wyjeżdżać, a konieczność podróży była niczym wyrok. Chyba, że zmusił ich do tego głód, ale i wtedy szukali innych rozwiązań. Vincenz pisze, że niektórzy mieszkańcy nigdy nie opuszczali gór. Młodzi już inaczej - wyruszają na przykład na Węgry za tytoniem, są ciekawi świata.

Dla Hucułów absolutem jest dom, a jego budowanie powtarzaniem gestu boskiego kreatora, to początek świata[11]. Założenie domu jest wyznaczeniem środka świata, stworzeniem podwalin cywilizacyjnych. I nieważne, że tych środków może być wiele, że człowiek buduje wiele domów. Każdy jest tak naprawdę pierwszym.

W zakładzinach domu istotny był wybór miejsca. Nigdy nie podejmowano takiej decyzji pochopnie, bo niecierpliwość mogła srogo zemścić się na przyszłych mieszkańcach. Jeśli coś ma trwać długo, to nie może być budowane z pośpiechem. Stanisław Vincenz na przykład pisze, że bardzo uważnie obserwowano zachowanie bydła. Zwracano uwagę, które miejsce jest ich ulubionym, gdzie kładą się na odpoczynek, szukano mrowisk, widząc w nich pozytywny znak, kładący kres poszukiwaniom i wyznaczający ważny punkt w homogenicznej przestrzeni. Ponieważ zwierzęta kierują się niepojętym dla człowieka zmysłem, wyczuwają niebezpieczeństwo, ufano, że miejsce wybrane przez nie będzie także niezgorszym dla człowieka. To one nakreślały miejsce święte. Dobrze było, jeśli jeszcze gazda w tym miejscu rozpalił watrę i spał przy niej. Sny miały dodatkowo poświadczyć, czy wybór jest słuszny. Później zakopywano jeszcze krzyż ze smreczyny, oczywiście poświęcony i dla większej mocy okadzony kadzidłem. Te wszystkie techniki mówią nam, że homo religiosus posiada potrzebę życia w przestrzeni numinotycznej, uświęconej znakami, rytuałami, powtarzającymi działanie Stwórcy.

Przy wznoszeniu nowego domu przestrzegano odwiecznych zasad. Kiedy na przykład ścinano drzewa na budowę domu, najpierw przepraszano mieszkające w nich duchy. Modlitwy, formuły zaklęć, magiczne zwroty, właściwe ryty miały skutecznie zabezpieczyć przed złem, zapewnić bezpieczne schronienie. Dom, imago mundi, stawał się środkiem wśród chaotycznej, obcej przestrzeni. Wśród Hucułów, co warto podkreślić, trumnę nazywa się domowiną, chcąc zaznaczyć, że to nowy dom dla człowieka, nowe "ciało".

Tutaj, na Huculszczyźnie, toczy się inny czas - czas górski, dostojny, uroczysty. To czas związany ze światłem, stopniowym poznawaniem istoty świata i sensu życia. Wreszcie, to czas związany z uświadomieniem sobie ludzkiej samotności. Jest ona darem, generuje bowiem, jak przekonuje Vincenz, serdeczność, umiejętność dzielenia się, sztukę bycia z drugim człowiekiem. Bez niej, tłumaczy pisarz, nie ma prawdziwej wolności, słobody. Kiedy człowiek pozostaje nieustannie w rozkrzyczanym tłumie, zapomina o tym, że w ogóle jest. Bycie samemu uczy bycia z innymi. Przebywanie z pejzażem gór, puszczy, wiatru nie tylko hartuje, ale uzbraja w męstwo i pokorę. W obliczu potęgi natury, jej urody, ale i kaprysów, człowiek przekonuje się, że jest tym, kim jest, i to odkrycie cieszy i rodzi sensowność życia. Samotność jest ważną drogą do samoświadomości. Pokazuje, że można być wolnym i szczęśliwym poprzez uwolnienie się od zgiełku świata. To "moc światowładna", ale gdy nazbyt długo jest się samym, to poszukuje się "zaludnienia". "Człek długo samotny - pisze Vincenz - w wielkim świecie chmur, szczytów i lasów, wód i traw szuka towarzystwa, szuka pobratymstwa"[12]. Wtedy okazuje się, że dookolna natura jest niezwykle rozmowna i snuje swoją opowieść, wzdychając, szemrząc, ględząc, dzwoniąc. Wody strumieni w tanecznym korowodzie niosą przypowieści, historie ważne, przestrogi i nauki. Moce upiorne są wszędzie, wystarczy tylko dobrze się rozejrzeć i zasłuchać w tajemne szepty skalnych rumowisk, wyrw, splątanych korzeni. Są niebezpieczne, bo lubią zakpić z niewtajemniczonego, uczynić żarty nieskromne. Upiorzyska budzą grozę wyglądem, mają wyżarte lica, z tyłu zwisają im kiszki. Niosą choroby, cierpienie, szaleństwo i śmierć. "[…] Gdzieś pod wierchami w Czarnohorze, w najgłębszych ustroniach gór, spoczywają po królewsku, w potajnikach baszt i wieżyc, w komorach i łożach, wykutych przez olbrzymów, olbrzymy orle - potęgi groźne, lecz wspaniałe, chmuroskrzydłe, gromodzwonne. Spoczywają do - czasu. Z okienek skalnych baszt, z ganeczków, z narożnic wiszących nad przepaścią, błysną czasem ogniste oczy, zadudni pomruk odległy"[13]. Przebywanie w takim miejscu, pośród niepoznanych, irracjonalnych zjawisk, uczy pokory i ostrożności. Tu nieopatrznie wypowiedziane słowo może stać się klątwą, nierozważnie ściągniętym przekleństwem. Trzeba obwarować się roztropnością. Nawet samo przypomnienie kogoś dawnego, z kim doszło do spotkania, może sprawić, że nagle, nie wiadomo skąd, wyślizgnie się mara, oniryczna zjawa ptasia, skrzydlata wiodąca niefrasobliwego człowieka ku przepaści, na zatracenie. Rusałki, wielce urodziwe niauki, czają się pośród dzikich ostępów, rusałczanych zakątków i w każdej chwili są gotowe, by prowadzić na manowce naiwnego człowieka. Obiecują wyszukane pieszczoty, subtelne pocałunki, a potem nagle z przerażeniem omotany odkrywa, że zwiewna mara - Leśna, bo o nią chodzi - ma otwarte plecy dymiące wnętrznościami. Moce są chytre i bardzo podstępne. Należy wykazać się nie tyle odwagą, ile sprytem i mądrością, która zna ezoteryczne zaklęcia i wie, co czynić, by nie narazić się drzemiącym siłom natury. Cały system ochrony przed złem jest prosty, choć wymaga wielkiej czujności i uważności od człowieka. Ten, szukając skutecznej "przymówki", co dnia przed świtem zbiera wodę z dziewięciu źródeł, tak, aby go nikt nie zobaczył. Najpierw wysłuchuje mowy strumienia, potem grzecznie mu się kłania. Czerpiąc wodę, składa podziękowanie źródłu za hojność i cenny dar: "Wodo, Wodyczko! Święta Jordanyczko! Najstarsza caryczko! Umywasz brzegi, korzenie, białe kamienie, gasisz płomienie! Umyj mnie od grzechu, od złego, od zmazy! Jakaś Ty czysta, jakaś Ty święta, spraw, bym był taki!"[14]. Myje twarz i ręce, a po przyjściu do domu kłania się dymowi z ogniska. Wtedy już może rozpocząć "przemawianie", odmawianie modlitw, śpiewanie. Jako wtajemniczony umie nawet posłać obertyn, czyli odesłać nadesłane przez jakiegoś molfara czary, i to z taką mocą, że tamtemu pękają żyły.

Znajomość tajnych reguł, zaklęć jest niezbędna, by poczuć się bezpiecznie pośród żywiołu natury, by przezwyciężyć lęk i oswoić miejsce. Nie każdy oczywiście radzi sobie z przymówkami, wymagają one bowiem doświadczenia, pewnej sprawności, ale i hermetycznych praktyk i wyczerpujących postów. Ci, którzy nieodpowiedzialnie, z próżności i głupoty po prostu, używali swoich mocy, zadając przy tym innym śmierć, pokutują we wnętrzu Czarnohory. Tam dźwigają na plecach lód z czarnohorskich jezior.

Bardzo niebezpieczny jest molfar, czyli czarodziej i uzdrowiciel. Umie zamienić się w dzikie zwierzę, zaatakować nagle i skutecznie. "Gdy molfar - pisze Vincenz - lalce drewnianej lub glinianej przedstawiającej jego przeciwnika (albo jego krowę) - a zawierającej włosy lub cząstki ubrania wroga - wbije szpilki lub kołki w język, przeciwnik choruje na język albo oniemieje, gdy wbija w głowę - szaleje, gdy w oko - ślepnie, gdy kładzie lalkę do komina - wróg schnie i ginie powoli. Czasem robi to jeszcze inaczej. "Zwiąże" w "jakiś" sposób - myślami i czarami - jakieś zwierzę z wrogiem. Chwyta na przykład wiewiórkę i zadaje jej męki lub powoli zabija ją. To jest najpewniejszy sposób męczenia. Molfar nasyca się męką wroga"[15]. Już pomijając wszelkie narzucające się skojarzenia z laleczkami voodoo, należy podkreślić, że molfary dysponują mocą straszną, mają klucz do ludzkich cierpień i męczarni. Ale najgorsze, co czynią, jak prawią Huculi, to krzywdzenie zwierząt. Zgrozą napawa fakt, iż wiedźmy - wydojnice - potrafią krowę z daleka wydoić, tak że nieszczęsnej krew cieknie z wymion. Jest to grzech najgorszy i okrucieństwo największe, to "grzech nad grzechy".

I jeszcze ciekawostka o molfarach. "Na dołach" powiadają, że w święto czarta spotykają się molfary gdzieś na Łysej Górze i wtedy dzieją się tam rzeczy najbardziej ohydne. Z godnym pogardy służalstwem biją czołem przed czartem, a wiedźmy dokładnie wycałowują czartowski tyłek "jakby muchy lizały miskę po miodzie"[16].

Uwodziciel Samael przeciw teologii nadziei

Chciałabym jeszcze krótko jedną rzecz poruszyć. Chodzi o Samaela, o którym pisze Vincenz w apokryficznej historii dołączonej do Barwinkowego wianka, a który w ujęciu pisarza łączy się z ideą apokatastazy. Samael jest aniołem śmierci, uwodzicielem, duchem zniszczenia. Pojawia się w literaturze talmudycznej, ale także w tworzonej później kabalistycznej i religijnej. W tradycji żydowskiej funkcjonuje jako ten, który skłonił Ewę do grzechu, później ją uwiódł i spłodził Kaina. W tradycji chrześcijańskiej Samael jest upadłym aniołem, wypędzonym przez Boga za bunt. Samael u Vincenza ze smutkiem mówi, że nie należy mu się w niebie żadne miejsce, a jeśli już, to ostatnie, darowane przez Ostatniego człowieka. Ale co będzie, jeśli ten Ostatni rzeczywiście będzie chciał ocalić nieszczęsnego i tak naprawdę godnego litości Samaela? Może okazać się, że piekło pozostanie puste, a zło jako komponent dobra zostanie zniwelowane, wypełniwszy wcześniej ważną rolę w stwórczym planie zbawienia. Ten, który dźwiga "zgasłe bryły", którego bezlitośnie gniotą strzaskane przestworza, czuje, że znalazł się we władzy pokory. Nade wszystko pragnie ją unicestwić. "[…] W imię prawdziwej pokory należy unicestwić pokorę"[17]. Ta sofistyczna deklaracja ostatecznie ponosi klęskę. Samael uświadamia sobie, że pokora nie jest chorobą ani szaleństwem. To budzi w nim zakłopotanie. Przyznaje, że nigdy nie udawał, iż jest przeciwnikiem Boga, że choć powstał ze światła, to szukał wszelkich ciemnych mocy, by zapomnieć o świetle. Teraz dopiero pojmuje, że oceany ciemności rodzą się ze światła i on sam do światła wraca. Mówi: "I tylko jednego pragnę: ukryć w mym cieniu, bo gdzież indziej, cień wstydu, który przylgnął do tych, co wyklinając mnie, wyzywali Pana, już tym samym, że chcieli Go usprawiedliwić za pomocą mnie: »Wszystkiemu winien on - Wąż!«"[18].

Koniec przynosi ostateczny upadek zła, winy zostają odkupione i wybaczone. A stanie się to za sprawą pokory i miłosierdzia ("Miłosierdzia chcę, a nie ofiary", Mt. 9,13 - to ewangeliczne przesłanie). Vincenzowska teologia buduje na nadziei, głosi przekonanie, że łaska Boga ma moc odkupieńczą, a wszelka kara ma sens, o ile służy poprawie. Okazuje się, że gniew Boga nie jest ostateczny, lecz ma charakter warunkowy. Jeśli Pan zobaczy dobrą wolę, to odwraca swoją złość, zmienia werdykt. Można by nawet mówić o terapeutycznej roli bożego zagniewania. Eschatologia przerażenia, ludzkiej obawy jest początkiem eschatologii nadziei.

Z tą odrodzeńczą refleksją łączy się tradycja rachmańskiej Wielkanocy. Może się komuś wydawać, że w tradycji huculskiej nazbyt często to, co chrześcijańskie, splata się z pogaństwem, zahaczając o profanację. Ale Huculi tłumaczą to bardzo prosto - Chrystusowe święto oczywiście największe w roku, ale jakby na tyle wysokie, że nie dla ludzi. Natomiast Wielkanoc rachmańska jest prostsza, swojska. Rachmanowie według podań żyją na najwyższych górach, niedostępnych. Są pełni życzliwości, a za sprawą modlitwy, życia godnego i cnotliwego utrzymują ten świat. Choć mówi się, że Rachmanowie to chrześcijanie, zauważa się także, że posiadają czarodziejskie moce, są nadludzcy, może nawet święci. Pewno ze względu na te niezwykłe atrybuty prawdziwy kontakt z nimi bywa utrudniony. Jest możliwy jedynie raz w roku, na wiosnę. Wtedy daje się znaki Rachmanom, poprzez rzucanie skorupek jaj na płynące wody. Dzieje się to od środy do piątku. Dokładnie za pięć i pół tygodnia skorupki zmienią się ponownie w jaja i dopłyną do Rachmanów, którzy podzielą się jajkiem. Z wielkiej radości dzwonią w dzwony, a ich dźwięk dociera do Hucułów. "Święto rachmańskie - konstatuje Vincenz - ma ton szczególny: od ludzi - do ludzi zwraca się znak - ofiara i słowo modlitewne. Od ludzi omylnych i niemądrych do mędrców, od skłóconych i zawistnych do zgodliwych, od grzesznych i gnuśnych, do miłosiernych i przyjaznych światu"[19]. Słowo rochmanić stało się określeniem łagodzenia, a rachmanny to tyle, co 'łagodny'. Kraina Rachmanów wyraża nie tylko tęsknotę za miejscem arkadyjskim, dobrym i bezpiecznym. To także pragnienie mądrego współistnienia narodów, wspólnot, pokojowego jednoczenia się, poszukiwania człowieczeństwa

Vincenz był mistrzem dialogu, człowiekiem tolerancyjnym, otwartym na Innego. To chyba najcenniejsze dziedzictwo po przodkach, którzy cenili rozmowę i w każdym człowieku widzieli partnera do dialogu. Szacunek do interlokutora charakteryzuje Vincenza, który pozostaje apologetą idei sokratejsko-platońskiej. Podziela zdanie Sokratesa, że prawda nie rodzi się w głowie pojedynczego człowieka, ale jedynie z twórczej rozmowy[20]. Najważniejsze jest to, co rozgrywa się pomiędzy ludźmi, ich wzajemna relacja werbalna, która niesie radość i odkrywanie. Mirosława Ołdakowska-Kuflowa mówi, że w Dialogach z Sowietami pisarz "przyjmuje funkcję Sokratesa wobec ludzi, z którymi spotkał się w okresie wojny. […] Starał się wydobyć z rozmówców to, co podświadomie w nich tkwiło. Zazwyczaj chodziło o uświadomienie im, że w gruncie rzeczy uznają inne wartości, niż wynikałoby to z ich deklaracji lub postępowania. Jeśli osiągnięcie tego było zadaniem zbyt trudnym lub odległym, zasiewał przynajmniej niepokój wobec tego, co rozmówca deklarował lub do czego był przyzwyczajony przez warunki zewnętrzne. Skrzętnie też odnotowywał sytuacje, kiedy mógł przez życzliwą rozmowę wyrazić akceptację, a więc umocnić człowieka świadomego głębszych wartości"[21].

Tamten świat umierał dla Vincenza przynajmniej kilkakrotnie. Pierwszy raz pod koniec 1905 r., kiedy zmarł dziadek, a potem jeszcze, kiedy spalił się dom. I to był chyba ostateczny koniec świata. "I to dobrze - mówi surowo - bo na to się kończy, aby się znów zaczynało"[22].

Los Odysa

Stanisław Vincenz został zmuszony do opuszczenia Huculszczyzny w 1939 r. i przyjął los podróżnika. Nigdy jednak nie był fatalistą i nawet jeśli ze smutkiem pisze o utracie miejsc kochanych, to jednocześnie wyznaje zasadę, że w końcu jest jednocześnie początek. Z wielką mądrością mówi o tym, co dało mu wychowanie, dorastanie pośród ludzi przynależących do różnych nacji. Ukraińcy, Huculi, chasydzi tworzyli barwny kulturowy splot, który w efekcie ukształtował go jako człowieka i jako pisarza. Opuszczenie ojczyzny nie ogranicza człowieka, wyznacza natomiast los Odysa, odwiecznego globtrotera. Vincenz przypomina, że Odys podczas swoich wędrówek także cierpiał, ubolewał z powodu śmierci oddanych towarzyszy. Ale podróż była dla niego ważną nauką życia. Autor Na wysokiej połoninie nie rozdziera szat, nie rozwodzi się nad swoją kondycją, daleki jest od ckliwego sentymentalizmu. "Z każdego spotkania - konstatuje - z każdego zakątka, nawet z każdego uwiedzenia przez obczyznę wypełza tęsknota i pobudza rozbitka potężnie do powrotu. A przy tym demoniczny pęd ciekawości, aby ujrzeć niewidzialne. Po stuleciach pozostaje takiemu poecie jak Dante z postaci ten obraz: »Nie urodziliśmy się, aby żyć jak zwierzęta, lecz aby iść za męstwem i poznaniem«"[23].

Vincenz nigdy nie nosił polskości jako balastu, toteż nie czuł się wykorzeniony. Jako emigrant będzie szukał nowego miejsca, które mógłby oswoić i uczynić przyjaznym. Poczucie obcości przeszkadza w normalnym, stabilnym i szczęśliwym funkcjonowaniu. Może wpędzać w kompleksy, poczucie niższości. To kwestia umysłu, należy więc dbać o to, by zbudować przestrzeń, która będzie nie tyle namiastką domu, ile domem. Vincenz przekonuje, że przebywając na obczyźnie, należy dostrzec i docenić uroki tego miejsca. Nie należy negować emigracyjnego przystanku, gloryfikując przy tym ojczyźniane krajobrazy. Taka postawa przede wszystkim wpływa deprymująco, już nie mówiąc o tym, że może kształtować niepotrzebną megalomanię. Należy raczej szukać wyjaśnienia dla zachowań ludzi, z którymi się mieszka, trzeba zrozumieć obcą ziemię, by wyzbyła się obcości, a stała się czymś bliskim i odkrytym.

Wyrastając w kręgu kultury ludowej, dostrzegał konieczność dbania o szlachetne przywiązanie do wartości najpierwszych. Wiek XX, narastające nacjonalizmy ze swoim dążeniem do czystości zbanalizowały kulturę, zdesakralizowały ją, pozbawiły mocy i znaczenia. Nie można doskonalić swojego ducha jedynie za pomocą racjonalnych instrumentów. To zubaża psyche, odbiera człowiekowi magię przeżywania świata. Współcześni nie umieją tak jak kiedyś ich przodkowie odczytywać tradycji, nie rozumieją jej, bo utracili z nią kontakt. "[…] Jednym z najważniejszych warunków zdrowia duchowego jest odnowienie - pisze Vincenz - Być zawsze kopią, oddźwiękiem, echem, być epigonem, to życie bezkrwiste i w gruncie rzeczy smętne. […] Bez kryzysów i przełomów nie byłoby także odnowień polegających na wskrzeszeniu lub odrodzeniu dawnych wartości"[24]. Najcięższą zbrodnią, przekonuje autor Na wysokiej połoninie, jest narzucenie jednego wzorca kulturowego, forsowanie treści niewyrastających z charakteru danej wspólnoty. I trudno się z nim nie zgodzić!

Czesław Miłosz nazywał Vincenza mędrcem, ponieważ ten był przyjazny wobec wszystkich narodów mieszkających na Huculszczyźnie, a więc Polaków, Ukraińców, czyli Hucułów, i Żydów. To, według Miłosza, najważniejsza cecha mędrca - charyzmat przyjaźni. Jest ona bowiem weryfikacją człowieczeństwa, stwarza perspektywę tolerancji i wyznacza nowy horyzont trwania. Bogatszy o dar spotkania.

Barbara Sokołowska (ur. 1967): doktor nauk humanistycznych, współpracuje z "Nową Okolicą Poetów".

Przypisy:



[1] S. Vincenz, Zakończenie: Start w przyszłość [w:] tegoż, Po stronie dialogu, t. II, Z portretem autora przez Jeanie Hersch, PIW, Warszawa 1983, s. 191.

[2] Ibidem, s. 191.

[3] Por. N. Taylor, Stanisław Vincenz i tradycja kresowa [w:] Świat Vincenza. Studia o życiu i twórczości Stanisława Vincenza (1888 - 1971), pod red. J. Choroszego i J. Kolbuszowskiego, Oficyna Wyd. "Leopoldinum", Wrocław 1992, s. 121.

[4] S. Vincenz, Na wysokiej połoninie. Nowe czasy. Księga pierwsza. Zwada, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1982, s. 6.

[5] D. Sapa, Między polską wyspą a ukraińskim morzem, Kresy południowo-wschodnie w polskiej prozie 1918-1988, Universitas, Kraków 1998, s. 91.

[6] S. Vincenz, Krajobraz jako tło dziejów [w:] tegoż, Z perspektywy podróży, Znak, Kraków 1979, przypis 1, ss. 362-363.

[7] S. Vincenz, Outopos. Zapiski z lat 1938-1944, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1992, s. 72.

[8] S. Vincenz, Spotkanie z chasydami [w:] tegoż, Z perspektywy… op. cit., s. 55. Vincenz pisze, że Żydzi w dawnej Polsce odnaleźli w osobie Baal Szem Towa proroka i reformatora religijnego. "W połowie XVIII wieku - czytamy - w okresie, gdy Żydów poruszały najpierw kurczowe nadzieje, potem rozczarowania, rozpacz i bezradność, znalazł on czarodziejski klucz, który łaknącym duszom otworzył nowa drogę chasydów, to znaczy pobożnych, łagodnych i pełnych dobrej woli ludzi. Historia i nauka chasydyzmu są na różne sposoby interesujące, ale legenda ma może jeszcze większe znaczenie. W niej znajdujemy bowiem świadectwo konkretnego przeżycia, i jest godne podkreślenia, ze te legendy, te ustnie przekazane słowa Baal Szem Towa i jego uczniów gdzieniegdzie żyją aż po dzień dzisiejszy w poszczególnych rodzinach zarówno pośród Żydów, jak i wśród chłopów chrześcijan". Ibidem, s. 41.

[9] S. Vincenz, Atlantyda. Pisma rozproszone z lat II wojny światowej, wybór, wstęp i opracowanie J. Snopek, "Świat Literacki", Warszawa 1994, s. 26.

[10] W. Próchnicki, Człowiek i dialog. "Na wysokiej połoninie" Stanisława Vincenza, Universitas, Kraków 1994, s. 29.

[11] Por. M. Eliade, Sacrum, mit, historia. Wybór esejów, wyboru dokonał i wstępem opatrzył M. Czerwiński, przeł. A. Tatarkiewicz, Wydawnictwo KR, Warszawa 1970, s. 82.

[12] S. Vincenz, Na wysokiej połoninie. Prawda starowieku. Obrazy, dumy i gawędy z wierzchowiny Huculskiej, Przedmowa A. Kuśniewicza, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1980, s. 140.

[13] Ibidem, s. 141.

[14] Ibidem, s. 143.

[15] Ibidem, s. 148.

[16] W tradycji pupa pozostaje poza zasięgiem działania szatańskiej mocy. Diabeł, jak głoszą przekazy, nie posiadał pośladków. Choć w sposób dowolny mógł przyjąć ludzką postać, to dar krągłych pośladków był mu odebrany. Było to dla niego przedmiotem wiecznej udręki. Dlatego takim cierpieniem dlań jest obraz wystawionego zadka - to bolesne przypomnienie o diabelskiej niedoskonałości, a jednocześnie skuteczne pozbycie się jego ingerencji. Na średniowiecznych fortyfikacjach czy kościołach można zobaczyć rzeźby kobiet z wypięta pupą - w ten sposób odstraszano złe moce. Diabeł nie miał pośladków, natomiast w tym miejscu znajdowała się jego druga twarz. Podczas rytualnych sabatów kobiety miały całować właśnie twarz demona. Oskarżane czarownice wypierały się swojej winy, mówiąc, że nie całowały diabła w tyłek, lecz w drugą twarz. Por. D. Morris, Naga kobieta, z ang. przeł. P. Amsterdamski, Albatros, Warszawa 2006, ss. 221-222.

[17] S. Vincenz, Na wysokiej połoninie. Barwinkowy wianek. Epilog, posłowie A. Vincenza, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1983, s. 428.

[18] Ibidem, s. 434.

[19] Ibidem, ss. 438-439.

[20] E. Czaplejewicz mówił o istnieniu w tetralogii Vincenza dialogu, który swe korzenie ma w dialogach platońskich, Por. E. Czaplejewicz, Stanisław Vincenz, czyli kontynuacja dialogów Platona, "Przegląd Humanistyczny" 1981, nr 6, ss. 79-86.

[21] M. Ołdakowska-Kuflowa, Stanisław Vincenz wobec dziedzictwa kultury, Wydawnictwo KUL, Lublin 1997, s. 43.

[22] S. Vincenz, Koniec świata [w:] tegoż, Po stronie dialogu, t. II, op. cit., s. 178.

[23] S. Vincenz, Dialog o "Odysei" berneńskiej [w:] tegoż, Po stronie dialogu, t. I, op. cit., s. 222.

[24] S. Vincenz, O książkach i czytaniu [w:] tegoż, Ibidem, s. 79.

Niniejszy tekst ukazał się w XV Tece ,,Pressji'' - Wydawnictwa Klubu Jagiellońskiego, zapraszamy na stronę KJ: www.kj.org.pl

Śródtytuły pochodzą od redakcji Kresów.pl



Péter Kárpati

Superheterodyna

Na końcu drogi rzeka

/”Világvevö”/



Przekład Jolanta Jarmołowicz

Obsada:

ANNAMARIA Edyta Jungowska

ILKA Barbara Lauks

ROZSI Monika Obara

JUTKA Agata Piotrowska-Mastalerz

MARI Izabela Szela

BLONDYN Dariusz Jakubowski

JANI Andrzej Mastalerz

IGNACZ Sławomir Orzechowski

MISI Mariusz Słupiński

REPORTER Wojciech Zieliński

LESZCZ Hubert Zduniak



Reżyseria Eszter Novák

Scenografia Zsolt Khell

Kostiumy Edit Zeke

Muzyka Peter Novák, László Kenéz

Przekład piosenek Jacek Kleyff, Jacek Sut

Praca nad słowem Grażyna Matyszkiewicz

Inspicjent Olga Karoń



Prapremiera polska 5 listopada 2005











































Eszter Novák, reżyser, ur. 1964 w Budapeszcie. Ukończyła Wydział Reżyserii Akademii Teatru i Filmu. Po studiach pracowała w budapeszteńskim Teatrze Nowym. W latach 1999-2000 była głównym reżyserem w Teatrze Bárka. Pracowała jako profesor gościnny na uniwersytecie w Tirgu Mures (Rumunia). Obecnie prowadzi zajęcia ze studentami Wydziału Aktorskiego i Reżyserskiego na Uniwersytecie Teatralnym w Budapeszcie. Do jej najważniejszych przedstawień należą Krwawe gody Lorki, Wieczór Trzech Króli i Jak wam się podoba Szekspira, Wesele Figara Beaumarchais, Opera za trzy grosze Brechta, Awantura w Chioggi Goldoniego, inscenizacje wielu ważnych sztuk węgierskich.

Przedstawienia reżyserowane przez Eszter Novák charakteryzuje bogactwo pomysłów, efektów scenicznych, gagów i scen przełożonych na język wizualny; ukazują one świat rozbity i budzący ambiwalentne odczucia. Od lat pracuje z Péterem Kárpátim, wystawiając jego sztuki i tworząc razem z nim sceniczne uniwersum baśniowego świata, obrazoburczej i podszytej groteską mitologii.

 



Péter Kárpáti (ur. 1961) dramatopisarz i dramaturg. Jest absolwentem Wydziału Dramaturgii Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Budapeszcie. Péter Kárpáti został uhonorowany nagrodami literackimi i oraz wyróżnieniami przyznawanymi przez środowiska teatralne (Nagroda Cechu Dramaturgów Teatralnych). Nagrody literackie: im. Ernő Szépa, Tibora Dérego, Imre Madácha.

Swój talent poświęca wyłącznie teatrowi. Do tej pory ukazały się trzy tomy jego dramatów. Od 1990 roku pracuje jako dramaturg w teatrach budapeszteńskich, obecnie wykłada również w szkole teatralnej. Występuje na scenie jako aktor. Jest uważany za jednego z najbardziej utalentowanych twórców teatralnych na Węgrzech. Znawcy teatru podkreślają wyjątkową sceniczność jego utworów. Dramaty Kárpátiego od 1993 roku są stale obecne w repertuarze teatrów węgierskich ciesząc się uznaniem publiczności i krytyki. W Polsce utwory Kárpátiego nie były jeszcze prezentowane na scenie, jedynie w Antologii współczesnego dramatu węgierskiego ukazał się przekład utworu z 1993 roku pt. Każdy: moralitet nowoczesny), natomiast o dramatopisarstwie Kárpátiego pisała polska prasa (Didaskalia).



Dramaty:

Halhatalatan háború (Nieśmiertelna wojna)

Szingapúr-végállamás (Singapur-przystanek końcowy)

Akárki (Każdy)

Országalma (Jabłko królewskie)

Díszelőadás (Gala)

Világvevő (Az út végén a folyó/ Méhednek gyümölcse) (Radio o zasięgu światowym/Na końcu drogi rzeka/ Owoc żywota twego) [Ten dramat pojawia się po trzema tytułami]

Tótferi

Nick Carter

Pájinkás János na podstawie opowieści Lajosa Amiego

Negyedik kapu (Czwarta brama) „sztuka klezmerska” na motywach oryginalnej chasydzkiej legendy, muzycy są równorzędnymi aktorami. (książka Jiřiego Langera pt. Dziewiąte wrota/dziewiąta brama )

Elsőéjszaka avagy utolsó (Pierwsza noc lub ostatnia) na motywach z Baśni z tysiąca i jednej nocy



Scenariusz filmowy

Rozika nem fél (1999) (Rozika nie boi się)



Zbiory dramatów:

Halhatalatan háború (Nieśmiertelna wojna)

Világvevő

A kivándorló zsebkönyve (Zapiski wychodźcy)





O dramatach Kárpátiego :

(...) w tomie (mowa o ostanim tomie dramatów pt. A kivándorló zsebkönyve )w większość utworów autor na nowo opowiedział podstawowe historie tworzące dorobek kulturowy ludzkości. A Tótferi, Pájinkás János, Negyedik kapu, Elsőéjszaka avagy utolsó opierają sie na mocnym gruncie opowieści o początku świata, mitach o pochodzeniu lub też na motywach legendy chasydzkiej, także w dwóch kolejnych utworach, (Díszelőadás i Nick Carter) nie trudno zauważyć, co inspirowało autora. Jakby na podstawach dawno zapadłej lub zburzonej budowli został wybudowany nowy dom. Nowy i komfortowy – ale do jego istoty należy to, na czym został wzniesiony.



(...) Karpati snuje opowieść, (...) ale jej nie opowiada, lecz stwarza ja na nowo.



(...) Kiedy człowiek czyta sztuki Kárpátiego natychmiast tworzy się w nim teatr. Barwy i dźwięki, zapachy i smaki szaleją w tych dramatach, ponieważ każdy dialog, każda najskromniejsza uwaga odautorska jest do szpiku kości teatralna.



Owoc żywota twego. Teraz SUPERHETERODYNA

Obrazki z życia Cyganów zamieszkujacych tereny przygraniczne nad Drawą autor wiąże z fragmentami transmisji radiowej z koncertu muzyki pop, bajką o rybaku i złotej rybce, walką z potężną rybą jak u Hemingwaya. Spotykają się tu dwa światy: żyjącej na dnie mniejszości i świat estrady – świat blichtru i pozornego sukcesu. Bohater odbywa symboliczną podróż nad rzekę, która jest punktem granicznym między życiem i śmiercią.











O SZTUCE – AUTOR

 

Bardzo dawno, w zamierzchłych czasach narodziła się pierwsza wersja sztuki, miałem wtedy dwadzieścia dziewięć lat, a teraz mam czterdzieści cztery. Towarzyszyła mi przez całe moje życie, przy kolejnych jej wystawieniach ciągle się zmieniała (jej tytuł też). Eszter Novák już raz reżyserowała ją w Bárka Színház [Teatr Bárka] w Budapeszcie, ale tamten tekst też różnił się od tego, który teraz gramy przed publicznością warszawską. Nie tylko dlatego, że zabrzmi w innym języku, ale dlatego, że przygotowując się do realizacji w Warszawie stworzylismy zupełnie nową jego wersję. Znalazły się w niej nowe epizody a także struktura sztuki uległa zmianie.

W końcu lat osiemdziesiatych bardzo chciałem napisać jakąś “sztukę o Cyganach”. Skontaktowałem się z socjologiem, który na skalę krajową prowadził badania związane z Cyganami. Badacz wyznaczyl mi wieś i powierzył mi zadanie: przez wiele miesięcy miałem tam niemal mieszkać, odwiedzić każdy dom, zapoznać się z mieszkańcami, przeprowadzić niezliczoną ilość szczegółowych wywiadów i w ogóle dowiedzieć się od mieszkańców wszystkiego, co możliwe, począwszy od tego, ile zwierząt grzebie w ziemi w każdej zagrodzie, a nawet, co się komu w nocy śni.

Był to jeden z najpiękniejszych i najwartościowszych okresów w moim życiu. Bardzo szybko poczułem, że nie warto pisać sztuki socjologicznej, bo ta wieś o nazwie Piskó, i jej okolice, które schodziłem, przypominały raczej jakąś zaczarowaną krainę, gdzie nasze poczucie rzeczywistości blednie i pragnienia przeżywamy tak jakby były rzeczywistością – były zaczarowaną wyspą biedy – wcześniej dla mnie niewyobrażalnej biedy- i spokoju. W ludziach, których poznałem, o wiele mniej interesowało mnie, to co dzieli, to, co sprawia , że są innymi, Cyganami – raczej widziałem w nich samego siebie, w ciętym poczuciu humoru starego cygańskiego rybaka odnajdowałem swego zmarłego dziadka i radość istnienia. Cud istnienia w skrajnej nędzy.

Moi Cyganie tak naprawdę nie byli “zwyczajnymi” Cyganami. Ten lud to “Beasze”*, mówią archaicznym rumuńskim językiem, są niewielkiego wzrostu, mają bardzo ciemną skórę i nie noszą tych charakterystycznych pstrokatych strojów, po których, na przykład w Budapeszcie, już z daleka widzimy Cyganów, i nie cechuje ich też ta tak bardzo charakterystyczna gadatliwość, głośna paplanina, którą Cyganie mieszkający w mieście stale gorszą i oburzają swoje otoczenie, bo zamiast pogrążeni w ciszy patrzeć przed siebie w autobusie, rozmawiają i rozmawiają, raz głośno w pogodnym nastroju, a za chwilę gniewnie pokrzykując, nie zauważając innych, jakby byli i żyli w sobie, a nie w wielkomiejskim młynie.

Nasi “Beasze” nie są tacy – to chłopi, rybacy, zamyśleni, niepewni, niezdecydowani biedni ludzie. Tacy jak my wszyscy, kiedy jesteśmy samotni, albo zagubieni. Właściwie nie mam pojęcia, jacy są Cyganie i “Beasze”, z reżyserką Eszter Novák nie zajmowaliśmy się tą kwestią, dlatego też nie staramy się pokazać aktorów jako Cyganów, nie malujemy im skóry i włosów na ciemno, w głupi i amatorski sposób wymyślać, jak mówią, poruszają się, myślą cygańscy “Beasze”. To zupełnie nie ma znaczenia. Wystarczy, że dość trudnym zadaniem jest dotrzeć do siebie samych – spektakl mówi o nas, a nie o innych.

Choć środowisko sztuki jest wiarygodne pod względem socjologicznym, sama historia też nie jest prawdziwa. Jej osnową jest bajka. Z pewnością w Polsce też wszyscy znają bajkę o złotej rybce. Jak złowisz złotą rybkę, nie zabijaj jej! Wpuść do wody, a twoje życzenie się spełni. W mojej bajce jest trzech ubogich rybaków. Ale tylko jeden z nich dociera na brzeg, żeby złowić złotą rybkę, albo....

Do opowiedzenia historii posłużyła mi struktura misterium. Nasz bohater przebywając kolejne stacje dociera do końcowej, nad brzeg Drawy. Istotą budowy misterium jest to, żebyśmy przechodząc przez skrajne nieszczęścia dobrnęli do cudu. Kiedy życie już tak wgniecie w ziemię, sponiewiera człowieka, że naraz zaczyna się unosić, jak we śnie.

Ciekawe, mimo że dzieją się tak krańcowo złe rzeczy, dla mnie świat sztuki niesie w sobie jakąś pogodę i wesołość. W przyrodzie panuje klasyczny spokój. Ludzie nie rozmawiają o biedzie, niepewności bytu, głodzie. Bo życie – jeśli nawet w bardzo skromnych warunkach – da się przeżyć. Dzisiaj, po piętnastu latach, nie mógłbym tak napisać. Tylko kilka razy od tamtego czasu byłem tam, na wsi, ale upadek, jaki tam nastąpił po zmianie systemu jest zaskakujący. Tę odizolowaną, położoną gdzie diabeł mówi dobranoc wieś też zalały podejrzenia, nienawiść, rozpacz i główna przyczyna wszystkiego zła: bezrobocie.


Z Eszter Novák systematycznie pracujemy od jedenastu lat. Superheterodyna jest siódmym przedstawieniem, które reżyseruje na podstawie moich sztuk; przynajmniej przy dwudziestu pięciu jej spektaklach uczestniczyłem jako dramaturg.

Zadaniem autora – kiedy pisze sztukę – jest uwolnić wyobraźnię, a nie zastanawiać się nad tym, jak będzie to w teatrze realizowane, ewentualnie zepsute, zawężone, spłaszczone. Niedobrze, kiedy człowiek widzi przed sobą dekorację, o wiele więcej przyjdzie nam do głowy, jeśli z całej historii widzimy rzekę, zakurzoną drogę, prawdziwy dom, a nie aktorów na scenie. O teatrze trzeba zapomnieć aż do momentu, kiedy sztuka będzie gotowa. Ale to jest niemożliwe, po prostu “biczyk z piasku.” Zadaniem nowej sztuki powinno być zainspirowanie teatru, a zadaniem teatru zainspirowanie autora. Nie wiem, jakie sztuki pisałbym, gdybym nie poznał Eszter Novák. I chodzi tu nie tylko o znajomość teatru, o to, że Jej oczami nauczyłem się widzieć teatr. Dużo ważniejsza od tego jest znajomość człowieka, ta szczególna empatia i wrażliwość, która robienie teatru zamienia w czarowanie, unosi ponad samego siebie. Oto przykład: kiedyś na próbie Eszter chwyciła pudełko zapałek i rzuciła aktorowi, złapał je i z kamienna twarzą grał dalej. Dopiero potem zrozumiałem, co się stało. Dwadzieścia minut później była scena, w której aktor musiał zapalić papierosa. Eszter z widowni zauważyła, że zorientował się – w trakcie gry - że zapałki zostawił w garderobie, i ta myśl mu przeszkadza. I co w teatrze najdziwniejsze (i najpiękniejsze), dla aktora było całkowicie naturalne, że reżyser z odległości dwudziestu metrów też wie, poczuje, że w kieszeni nie ma zapałek.

Kiedy pracuję nad sztuką, nie lubię o niej mówić, Eszter też nie wtajemniczam. Teksty nie powstają oparciu o jakąś koncepcję teatralną, wyobrażenie reżysera. Jednocześnie bardzo uspokajająca i inspirująca jest świadomość, że jeśli nawet jeśli nikt inny to Ona będzie dokładnie rozumiała, które zdanie o czym mówi i czym jest całość. Nie zawarliśmy ze sobą pisanej umowy. O wiele ważniejszą siłą łączącą jest podobne myślenie, widzenie problemu, poczucie humoru. Każda nasza nowa wspólna praca jest wynikiem decyzji. Napisałem (jedną) taką sztukę, której Eszter nie reżyserowała, ale mam nadzieje, że napiszę jeszcze wiele, które będzie reżyserowała w Budapeszcie, Warszawie, czy gdziekolwiek.

Przyjechaliśmy z Węgier w piątkę, oprócz nas: Edit Zeke - kostiumolog, Zsolt Khell -scenograf i Péter Novák, który jest autorem muzyki i tekstów piosenek do przedstawienia. Wszyscy jesteśmy członkami tej małej wspólnoty, która już od lat robi teatr. I role nie zawsze są podzielone, razem myślimy. Kiedyś na przykład Péter Novák (który jest młodszy bratem Eszter) na wyspie na Dunaju powiedział, że pisze do sztuki piosenkę o starym, potężnym odbiorniku radiowym, który, jak jakieś tajemnicze bóstwo, królował kiedyś w centrum każdego mieszkania. Właściwie o tym mówi cała sztuka: o tajemniczym związku pomiędzy odległymi, nieznanymi światami. Radioodbiornik jest ironicznym przełożeniem, symbolem tego mistycznego związku. Później, kiedy wracałem łódką z wyspy, pomyślałem: jaki to byłby dobry tytuł - od lat nie mogę znaleźć naprawdę dobrego tytułu do tej sztuki, a przecież była już grana w wielu miejscach. Tak, pomyślałem, taki będzie tytuł: Superheterodyna. A Péter napisał piosenkę.

Péter Kárpáti


OCZYSZCZONE PRZEZ ŁZY I INNE OPOWIADANIA

Reb Elimelech i reb Zusja mieli trzeciego brata - wiejskiego karczmarza. Było by bardzo interesującym dowiedzieć się jakiego typu człowiekiem on był. Na pewno nie był to zwykły człowiek. Podsycani ciekawością uczniowie reb Elimelecha postanowili pewnego dnia udać się do jego wsi aby to sprawdzić. Tam, co było pewne, zobaczyli trzeciego brata stojącego za ladą w swojej karczmie, sprzedającego wódkę nieokrzesanym mieszkańcom okolicy. Z pewnością nie było tu ani odrobiny duchowych wzlotów ku górnym światom. Zauważyli tylko, że od czasu do czasu karczmarz wyciągał mały notes i zapisywał w nim kilka słów.

Wieczorem bar był zamknięty, poprosili więc o nocleg w gospodzie. Późno w nocy, kiedy wszyscy spali podsłuchiwali karczmarza z sąsiedniego pokoju i słyszeli go przewracającego stronice, czytającego na głos, bijącego się w piersi od czasu do czasu i płaczącego gorzko przez cały czas.
Opanowani ciekawością weszli do pokoju i zapytali:„Dlaczego bijesz się w piersi?”Ich gospodarz odpowiedział im po prostu, że taki ma zwyczaj. Każdego dnia, kiedy wydaje mu się, że zgrzeszył w jakiś sposób, albo, że nieczysta myśl zrodziła się w jego umyśle, zapisywał to w swoim małym notatniku. W nocy nigdy nie szedł spać, zanim nie dokonał szczerej pokuty. Miał nawet znaki, dzięki którym wiedział, czy jego pokuta zastała zaakceptowana w niebie. Kiedy widział, że atrament w notatniku rozpływa się pod wpływem łez, wiedział, że także w Niebie jego grzechy zostały starte.

Filary świata

Każdego roku kiedy zbliżał się okres noworoczny reb Eliezer z Dzikowa opowiadał historię, którą usłyszał od reb Szaloma z Bełza:
„W Rosz ha-Szana, kiedy zbliżał się czas dęcia w szofar, prorok Eliasz i jeszcze jeden stary człowiek ukazali się reb Elimelechowi z Leżajska i powiedzieli mu, że na niebiańskim sądzie przeważają głosy aniołów oskarżycieli. Świat rzeczywiście pogrążyłby się w chaosie i uległby zniszczeniu, gdyby nie dwóch żyjących wtedy ludzi, którzy uratowali go przed destrukcją.
„Kto jest tym czcigodnym gościem, który stoi obok ciebie?”- reb Elimelech zapytał Eliasza.
„To jest patriarcha Abraham”- odpowiedział prorok.
„A kim są ci dwaj ludzie, dzięki którym istnieje świat?”- reb Elimelech pytał dalej.
„Jednym z nich jest reb Szmelke z Nikolsburga”- powiedział Eliasz.
„A kim jest ten drugi?”- zapytał reb Elimelech.
„Nie jesteś godnym, aby Ci to powiedzieć”- odparł prorok Eliasz.
Po Rosz ha-Szana, reb Elimelech wyruszył do Nikolsburga z wizytą do reb Szmelke, który witając go powiedział: „Szolem Alejchem! Bez wątpienia wiesz, że gdyby nie nas dwoje, świat uległby destrukcji.”
Dopiero wtedy reb Elimelach odkrył, że on jest drugim filarem.

Jak silną jest ich wiara

W wigilię święta Rosz ha-Szana uczeń fryzjera przeszedł obok domu reb Lewiego Icchaka z Berdyczowa. Nie miał żadnego nakrycia głowy i wbrew nakazom prawa pysznił się czupryną loków, które były starannie ufryzowane nad czołem.
Widząc go przez okno, cadyk zawołał go i rzekł: „Dlaczego zapuszczasz loki?”
„Prowadzę interesy ze szlachtą i dziedzicami” odpowiedział młody człowiek. „Dlatego muszę wyglądać reprezentacyjnie.”„Posłuchaj,” powiedział cadyk. „Dam ci złotego rubla jeżeli zetniesz te loki. Włosy ufryzowane według nie-żydowskiego sposobu, takie jakie masz, są pogwałceniem przykazania zawartego w Torze: U-be- chukotejhem lo telechu (Nie powinieneś postępować według ich praw)”.
„Nie!” powiedział młody człowiek.
„Dobrze,” odrzekł cadyk. „W takim razie dam ci trzy ruble.”
Młodzieniec nie zgodził się i pozostał niewzruszony nawet kiedy oferta sięgała dwudziestu rubli.
„Jeśli w tej chwili zetniesz swe loki,” powiedział cadyk, „Obiecuję ci udział w życiu przyszłym.”
Kiedy młodzieniec usłyszał te słowa sięgnął do kieszeni po nożyczki i w przeciągu sekundy ściął loki.
„Panie Wszechświata!” zawołał reb Lewi Icchak. „Jak silną jest wiara Twego Ludu, nawet najprostszych pośród nich! Jak wiele godzin trudu i zachodu musi ten młody człowiek znieść nim zarobi jednego złotego rubla! Dwadzieścia rubli to dla niego niewyobrażalna fortuna, a tego czego nie zgodził się zrobić za dwadzieścia rubli zrobił za obietnicę udział w życiu przyszłym, chociaż nigdy go nie doświadczył....!”

Osobliwa pokuta

„Jakąkolwiek zadasz pokutę, rebe! Posty, umartwianie, praktyki ascetyczne, cokolwiek - jeśli tylko mogę odpokutować za moje grzechy!” nalegał pewien grzesznik, który właśnie wyznał długą listę przewinień reb Mordechajowi z Lechowicz.
„Czy rzeczywiście zrobisz wszystko, cokolwiek ci rozkażę?” spytał cadyk.
„Każde słowo!” oznajmił grzesznik.
„W takim razie”, powiedział reb Mordechaj, „Każdego ranka staraj się zjeść na śniadanie biały chleb, pieczonego kurczaka, potrawkę z mięsa i warzyw , popij to dobrym winem i zrób dokładnie to samo wieczorem. Sypiaj w wygodnej pościeli, nie rozważaj podjęcia (uchowaj Boże) umartwień. Postępuj tak przez cały rok, po roku przyjdź ponownie, zobaczymy wtedy, co dalej robić.”
Grzesznik był zszokowany. Był przygotowany na posępną listę postów, rytualnych kąpieli oraz ascetycznych praktyk, takich jak tarzanie się w śniegu i któż może wiedzieć, co jeszcze – i oto cadyk nakazał mu pławienie się w luksusie tego świata! Czy to możliwe, że w ten sposób kiedykolwiek odpokutuje za swe grzechy? Ale nie było innego wyjścia - musiał być posłuszny cadykowi.
Po powrocie do domu, odkrył, że gdy tylko zasiadał do wspaniałego posiłku prześladowały go te same myśli: „Oto ja grzesznik, który wielokrotnie buntował się przeciwko swojemu Stwórcy; przywiodłem swą duszę z jej niebiańskiego źródła do bagna nieczystości. Jakże mogę cieszyć się przyjemnościami tego świata. Zasługuję na garść żwiru i gorzkie zioła!”
Podczas każdego posiłku przechodził katusze, lejąc gorzkie łzy i nie znajdując ukojenia. Chociaż był mężczyzną o słusznej budowie pod koniec roku wyglądał jak marny szkielet. Z trudem był w stanie odbyć długą podróż do Lechowicz.
Cadyk spojrzał na niego i powiedział: „Dość!”
Nakazał mu inny styl życia i ten człowiek dożył swego żywota w radości i spokoju.


Pewien człowiek przeszedł do reb Izraela z Rużynia i powiedział: „ Jestem grzesznikiem, pragnę pokuty.”
„Więc dlaczego nie pokutujesz?” spytał cadyk.
„Ponieważ nie wiem jak” odpowiedział.
„W takim razie skąd wiesz jak grzeszyć?” spytał cadyk.
„Najpierw działam” powiedział przybysz, „a dopiero potem wiem, ze zgrzeszyłem.”
„Więc tak samo zrób teraz,” powiedział cadyk. „Odpraw pokutę, a zrozumienie przyjdzie później…”


Sąd w Rosz ha-Szana

Są dwie różnice pomiędzy sądem w Rosz ha–Szana i sądem po śmierci:
1. dusza jest sądzona po śmierci a ciało jest sądzone w Rosz ha-Szana.
2. po śmierci pokuta jest niemożliwa (i jest to jedna z najcięższych kar, kiedy dusza przybywa do Świata Prawdy, chce odpokutować, ale nie może). Jednak podczas sądu w Rosz ha- Szana pokuta jest skuteczna, a ręce Boga są wyciągnięte na znak akceptacji pokutującego.

ŹRÓDŁO

OPOWIEŚCI SERCA

Strumienie deszczu uderzały twarz reb Lejba, ale nawałnica nie powstrzymała go od dotarcia do wsi, na kilka godzin przed rozpoczęciem Jom Kipur. W prawdzie znajdował się w sporej odległości od swego celu,ale z ulgą przyjął wiadomość, że we wsi będzie minjan, z którym będzie mógł się modlić- ośmiu mieszkańców wsi, do których dołączą jeszcze dwaj mieszkający w pobliskim lesie. Reb Lejb zanurzył się w oczyszczających wodach rzeki przygotowując się do świętego dnia, spożył posiłek poprzedzający post i pośpieszył się, aby przybyć jako pierwszy do małej drewnianej synagogi. Tu usiadł, aby wyrecytować indywidualne modlitwy, którymi zazwyczaj rozpoczynał Jom Kipur.

Jeden po drugim przybyło ośmiu mieszkańców wsi, aby wysłuchać Kol Nidrei, ale w dalszym ciągu nie było minjanu, okazało się, że dwóch pozostałych zostało aresztowanych pod wpływem fałszywych oskarżeń.
„Być może znajdziemy jeszcze jednego Żyda mieszkającego w pobliżu?” zapytał reb Lejb.
„Nie” mieszkańcy wsi zapewnili go „jesteśmy tylko my”
„Być może” upierał się mieszka w okolicy jakiś Żyd, który dokonał konwersji i porzucił wiarę ojców?”
Wieśniacy byli zaszokowani słysząc tak osobliwe pytanie od przybysza. Patrzyli na niego dziwnie.
„Wrota skruchy są otwarte nawet dla apostaty” kontynuował reb Lejb. „Słyszałem od moich nauczycieli, że nawet jeśli ktoś zanurzył się w popiele, może jednak wskrzescić iskrę ognia.”
Naraz przemówił jeden z wieśniaków.
„Jest tu jeden apostata” odważył się. On jest naszym dziedzicem, właścicielem całej wsi. Jednak ten odstępca tkwi w grzechu od czterdziestu lat. Widzisz, córka poprzedniego dziedzica zakochała się w nim. Jej ojciec obiecał mu, że jeśli zmieni wiarę i poślubi dziewczynę, uczyni go swym jedynym spadkobiercą. Nie mógł oprzeć się tej pokusie i zrobił to wszystko”„Czy jego żona dała mu synów lub córki?” zapytał reb Lejb.
„Nie” odrzekli wszyscy chórem. „Zmarła kilka lat temu ,on jest bezdzietny”
„Pokażcie mi jego dwór” powiedział reb Lejb.
Ściągnął swój talit i pobiegł jak szybko mógł w kierunku dworu, w białej kipie na głowie i w białym kitlu rozwiewającym się na wietrze. Zapukał do drzwi, po czym nie czekając na odpowiedź otworzył je i stanął twarzą twarz z dziedzicem. Przez długi, długi czas stali milcząc twarzą w twarz, cadyk i apostata. Dziedzic w pierwszej chwili chciał przywołać swego pachołka, pojmać nieproszonego gościa i wrzucić do lochu, który znajdował się na wewnętrznym dziedzińcu. Jednak świetlane oblicze i penetrujące oczy cadyka zmiękczyły jego serce.
„Mam na imię Lejb syn Sary” powiedział gość. „ Miałem zaszczyt znać reb Izraela, Baal Szem Towa, który był podziwiany nawet przez szlachciców. Z jego ust usłyszałem pewnego razu, ze każdy Żyd powinien odmawiać krótką modlitwę, którą jako pierwszy odmówił król Dawid:” Wybaw mnie Panie od winy krwi, (mi-damim). Lecz damim znaczy nie tylko krew, ale także pieniądze. Mój Nauczyciel wyjaśniał ten wers w następujący sposób:’ Strzeż mnie Panie, abym nigdy nie uważał pieniędzy za swego Pana.” „Moja matka, która miała na imię Sara, była świętobliwą kobietą. Syn jednego z miejscowych szlachciców chciał ja poślubić, obiecał jej bogactwo i dostatek jeśli się zgodzi. Ona jednak uświęciła imię Izraela. Aby ocalić siebie od tego niegodziwca pospiesznie wyszła za mąż za starego biednego nauczyciela. Nie miałeś szczęścia, aby zdać ten egzamin, za srebro i złoto zdecydowałeś się na apostazję. Pomyśl, nic nie stoi na drodze do skruchy. Co więcej, to są ci, którzy w ciągu jednej godziny zdobywają udział w przyszłym świecie. Teraz jest ta godzina! Dziś jest wigilia Jom Kipur. Słońce niedługo zajdzie. Żydzi, którzy mieszkają w twojej wsi potrzebują jeszcze jednej osoby do minjanu. Chodź ze mną i bądź tym dziesiątym. Tora uczy nas: „Dziesiąty będzie świętym w oczach Boga”.
Dziedzic zbladł słysząc słowa wypowiadane przez odzianego w biel człowieka o niezwykłej twarzy. W międzyczasie ośmiu przerażonych mieszkańców okolicy czekało w synagodze. Kto mógł przewidzieć jakiego rodzaju nieszczęście ten obcy ściągnie na ich głowy.
Nagle wpadł do środka reb Lejba, za którym szedł dziedzic, jego oczy były pełne łez. Spojrzenie tego drugiego było przybite. Na znak reb Lejba jeden z obecnych podał apostacie talit, który owinął się w niego zakrywając głowę i całą twarz. Reb Lejb podszedł do Świętej Arki i wyciągnął zwoje Tory Jeden z nich podał najstarszemu z obecnych, a drugi dziedzicowi. Pomiędzy nimi stanął reb Lejb i zaintonował modlitwę: Al -daat ha-Makom we-al.-daat ha-kahal.... Za wiedzą Najwyższego i za wiedzą kongregacji ogłaszamy, że można modlić się razem z tym, którzy zgrzeszyli...”
Głębokie westchnienie wydobyło się ze złamanego serca. Żaden ze zgromadzonych nie mógł pozostać nieporuszony i wszyscy łkali wraz z nim. Przez cały czas trwania wieczornych modlitw i od wschodu aż do zachodu słońca następnego dnia dziedzic trwał skruszony w modlitwie. Dreszcz wstrząsnął jego ciałem kiedy rozpoczął odmawiać konfesję, zaś dziewięciu pozostałych wzdrygnęło się wraz z nim.
Na zakończenie modlitwy Neila tuż przed wspólną recytacją Szma Izrael dziedzic pochylił się aż jego głowa znalazła się w samym środku Świętej Arki, objął zwoje Tory, które znajdowały się w środku i potężnym głosem, który przeszył wszystkich zgromadzonych wypowiedział :” Słuchaj Izraelu, Pan, Nasz Bóg jest jest Jedyny. Następnie stanął prosto i z całej siły zaintonował modlitwę: Adonaj Hu Ha-Elokim –Pan jest Bogiem” Z każdym powtórzeniem jego głos stawał się coraz silniejszy. Kiedy wypowiedział te słowa po raz siódmy, jego dusza opuściła ciało.
Tej samej nocy ciało dziedzica przeniesiono na pobliski cmentarz. Reb Lejb uczestniczył w rytualnym oczyszczeniu i przygotowaniu ciała do pogrzebu. Do końca życia obchodził jorcajt (rocznicę śmierci) po nim, odmawiając kadisz za jego duszę w każdy Sądny Dzień.

Prosto z serca. I
Otwórz przed nami zamknięte wrota. (z modlitwy Neila)

Po śmierci Baal Szem Towa, jeden z jego najstarszych uczniów o imieniu reb Dawid z Mikołowa wybrał reb Pinchasa z Korca na swego duchowego przewodnika. Kiedy wybierał się do Korca zabierał jednego ze swych własnych uczniów jako towarzysza podróży.
Pewnego razu w wigilię Jom Kipur, podczas przygotowań do postu reb Dawid napił się miodu, młody człowiek, który towarzyszył mu w czasie podróży do Korca zrobił dokładnie to samo, z tym, że słodki napój, spowodował, że spał od początku postu, przez noc i cały dzień. Kiedy się obudził zbliżał się zachód słońca, wierni zaczęli już odmawiać modlitwę Neila, która zamyka nabożeństwo świętego dnia.
Młodzieniec zrozumiał, że stracił bezcenne godziny, nie wypowiadając ani jednego słowa modlitwy i gorzko zapłakał. Nikt nie mógł go uspokoić. Wyobraźcie sobie - zadał sobie tyle trudu, aby odbyć podróż i móc modlić się w towarzystwie cadyków. I co robi? Zapada w sen i nawet nie odmawia modlitw, jak większość prostych Żydów w miasteczku. A kiedy on płacze pełen skruchy i rozpaczy inni kończą odmawiać swe modlitwy.
Kiedy odprawiono Hawdalę, aby zaznaczyć zakończenie Sądnego Dnia, reb Pinchas z Korca zapytał reb Dawida: „Kim jest ten młody człowiek, który płakał tak gwałtownie podczas modlitwy Neila?”
Reb Dawid powiedział mu, że to był młody człowiek, którego przywiózł.
„Ten młodzieniec” powiedział cadyk „oświecił mnie. Pozwólcie mi wyjaśnić. Anioły oskarżyciele wydali złowrogi wyrok dla całego Domu Izraela. Ich szanse rosły podczas modlitwy Neila, kiedy wierni byli już znużeni po długim dniu w synagodze. Niczego nie mogłem zrobić, aby zmienić stan rzeczy w Niebiańskim Sądzie, ponieważ, wierni musza być w stanie duchowego ożywienia i modlić się żywiołowo. Byłem bardzo poruszony. Nagle płacz tego młodego człowieka spowodował, że niebiosa zabrzmiały. Im bardziej płakał, tym bardziej słabły głosy oskarżenia. W końcu, dzięki jego prosto z serca płynącym modlitwom, byłem w stanie (Dzięki Bogu!) zupełnie anulować złowrogi wyrok.
„Złóżcie młodemu człowiekowi podziękowania ode mnie.”

Lament do Stwórcy

Reb Arie Lejb ze Szpoły (znany jako Szpoler Zejde) zamykał się zazwyczaj swoim pokoju na jakiś czas, przed obrzędem dęcia w szofar. Nikt nie wie, co tam robił. Pewien ciekawski chasyd, który przybył z wizytą do Szpoły na Straszne Dni, postanowił raz na zawsze rozwiązać tę tajemnicę. Zakradł się do pomieszczenia obok prywatnego pokoju rebego i przez nikogo nie zauważony zajrzał przez szczelinę.
Ujrzał leżącego na podłodze Szpaler Zejde, gorzko płaczącego i mówiącego: „Panie Wszechświata! Czego chcesz od Twojego Ludu? Uwierz mi, że gdybym na własne oczy nie widział jak wiele micwot i dobrych uczynków spełniają, nie uwierzyłbym, że można podczas ciemnego i gorzkiego wygnania spełnić chociaż jedną micwę. Szczególnie w tym mrocznym świecie, gdzie Szatan harcuje pomiędzy nimi i pobudza złe inklinacje, gdzie wszystko, co prowokuje fizyczne pożądanie znajduje się w zasięgu wzroku, zaś napomnienie ukryłeś pomiędzy stronicami moralistycznych traktatów takich jak Reszis Chochma. Możesz .być pewien, że gdybyś urządził świat w inny sposób, przestrogę i karę umieszczając w zasięgu wzroku, a wszelkie cielesne pożądania ukryte w jakiś uczonych książkach- wówczas żaden Żyd nie zrobił by niczego złego!”
Ze swego ukrycia chasyd widział jak cadyk wstaje, wyciera ręką oczy, wchodzi do synagogi, a następnie przystępuje do obrzędu dęcia w szofar.

Zaświadczenie prawości

To był gorący dzień, reb Zusja Annopola siedział w cieniu na dziedzińcu. Nagle podszedł do niego jakiś człowiek i poprosił o list, który zaświadczał by, że jest on wolny od grzechu; inaczej nie dostanie z powrotem swojej kapoty. Reb Zusja, co zrozumiałe, nie wiedział o czym on mówi. Przybysz wyjaśnił więc, że grupa chasydów schwytała go i ściągnęła z niego czarny płaszcz. Twierdzili, że popełnił on pewnie grzech, i że zwrócą mu jego kapotę, jeśli przyniesie zaświadczenie od reb Zusji, że jest niewinny, albo,że odbył należytą pokutę.
„Skąd mam wiedzieć czy rzeczywiście jesteś niewinny?” zapytał reb Zusja.
„Jaką różnicę ci sprawia, jeśli dasz mi kawałek papieru , a ja dostanę z powrotem moją kapotę?” odparł przybysz.Ale kiedy zrozumiał, że jego słowa nie przekonają cadyka, aby ten napisał owo zaświadczenie, ze złością krzyknął: „Gdybym tak bardzo błagał księdza, ten na pewno ulitowałby się nade mną!”
Reb Zusja przeraził się słyszące słowa.
„Biada mi,” gorzko zapłakał. „Sprawiłem, ze Żyd wypowiedział takie słowa!”
W szale bólu wpadł do kanału ściekowego. Z powodu powstałego zamieszania przybyli wszyscy sąsiedzi, aby mu pomóc. Wyciągnęli go z kanału, zmienili ubranie i położyli spać. Nawet w łóżku reb Zusja rozpaczał: „To ja sprawiłem, że Żyd wypowiedział te straszne słowa!”
Nieprzyjemny człowiek, który był przyczyną całego zajścia wymknął się szybko, kiedy tylko przybyli zaalarmowani sąsiedzi. Ukrył się pomiędzy krzakami w pobliskim ogrodzie, w ukryciu miał czas, aby zauważyć jaką ofiarę poniósł reb Zusja przez swe zasady. Może nadszedł czas, aby odpokutować.Odczekał aż sąsiedzi wrócili do domów i wtedy udał się reb Zusji, błagał cadyka, aby ten wyjawił mu w jaki sposób ma odpokutować za swoje grzechy.
„Przecież nie chodzi ci o pokutę, ale o kapotę.”
„Nie, nie, rebe,” upierał się. „Zapomnijmy o kapocie. Naucz mnie jak odpokutować za grzechy!”
Reb Zusja zrozumiał , że ten człowiek mówi poważnie. Wstał z łóżka, usiadł na podłodze spokojnie odpowiedział: „Jeśli tak rzeczywiście jest, razem odprawmy pokutę.”
Razem płakali, cadyk i przybysz, aż do momentu, kiedy reb Zusja przywiódł go do takiej skruchy, która wypływa z głębi serca.

ŹRÓDŁO



O TYM, JAK ARENDARZ POKŁÓCIŁ SIĘ Z TORĄ

Piękno i radość w Simchat Tora była na dworze rebego reb Mosze Lejba Sasowera silniejsza niż na innych rabinackich dworach. Mówiono wprost, że tam nie tylko chasydzi radowali się Torą, ale że Tora radowała się z chasydami. (…)

Ale pewnego razu miało miejsce zdarzenie, które przeraziło wszystkich zgromadzonych w synagodze.
Chasydzi stali zebrani razem w synagodze. Odśpiewano już wszystkie pieśni. Uniesieni religijnym chasydzi zakończyli tańce przed rebem, który teraz stał zamyślony w zarzuconym na głowę tałesie, z Torą w ręku i ruszając się z miejsca. (…)Jego chasydzi przerazili się. Wiedzieli, że rebe przebywa teraz w zaświatach, stoi przed Tronem Chwały i stara się najprawdopodobniej wstawić za Żydmi. (…)
Chasydzi obawiali się o reb Mosze Lejba i z zapartym tchem oczekiwali aż zacznie odmawiać modlitwę. Lecz rebe stał zamyślony, z pochyloną na stronę głową, od czasu do czasu zakładał tałes, spoglądał na wiernych zgromadzonych w synagodze swymi gorejącymi oczami, znów zamykał oczy, odrzucał na bok głowę i znów owijał się w tałes. (…)
Nagle rebe pochylił się w stronę swego pomocnika i zapytał:
„ Gdzie jest Chaim Arendarz?”
Chasydzi zrozumieli, że problem jest poważny i rozbiegli się po synagodze poszukując Chaima Arendarza, lecz nie udało się go odnaleźć. Pomocnik podszedł do rebego i oznajmił mu, że Chaima Arednarza nie w domu modlitwy. Rebe odpowiedział krótko:„ Należy go znaleźć! Bez niego nie zacznę obrzędu hakafot!”
W poszukiwaniu Chaima Arendarza chasydzi rozproszyli się po wszystkich bejt midraszach w mieście, aż znaleźli go w stojącego w kącie w synagodze szewców, ubranego w codzienne odzienie i chłopski kapelusz jakby w ogóle nie było święta.
Chasydzi podbiegli do niego i jednym tchem oznajmili:
„ Rebe potrzebuje cię niezwłocznie, natychmiast chodź z nami!”
Usłyszawszy te słowa Chaim Arendarz nawet się nie poruszył, spokojnym głosem odparł:
„ Wiedziałem, że przyśle po mnie, ale nie zmienię zdania!”
Chasydzi natychmiast pojęli, że sprawa jest bardzo ważna i zaczęli dociekać i dopytywać się, co takiego zrobił, dlaczego rebe wzywa go przed obrzędem hakafot i co miał na myśli kiedy mówił, że nie zmieni zdania.
Ale Chaim Arendarz już nie chciał z nimi więcej rozmawiać, ciągle próbował zmieniać temat i wyszukiwał przeróżne powody, ale wszyscy wiedzieli, że ukrywa przed nimi prawdziwą przycznę.
Z wielką radością chasydzi powrócili do synagogi rebego i oznajmili, że odnalazł się Chaim Arendarz. Rebe rozkazał przyprowadzić go do siebie natychmiast i powiedział mu:
„ Słuchaj, Chaim, opowiedz wszystko, co się stało, niczego przede mną nie ukrywaj!”
Chaim Arendarz skulił się, jakby nie chciał wyjawić noszonej przez siebie tajemnicy, ale jeśli rebe każe, to należy wszystko opowiedzieć.
Chaim Arendarnik rozpoczął swą opowieść:
„ Ponieważ moja karczma znajduje się daleko od miasta, postanowiłem zorganizować u siebie w domu minjan. Myślałem, że zbiorę minjan wśród mieszkających we wsi Żydów, moich sąsiadów. Kiedyś przejeżdżał przez wieś wykształcony Żyd, który powiedział, że jest soferem. Rzekłem do mojej żony:
„Jente, zatrzymajmy go u siebie w karczmie, będzie uczył naszych synów i może napisze dla nas Sefer Tora”.
„Co za pomysł?” zdziwili się chasydzi, „czy nie mógł kupić Sefer Tora w mieście, ha?”
„Niech nikt przeszkadza!” krzyknął rebe. „A ty Chaimie nie obawiaj się ich”, zwrócił się do arendarza, „opowiadaj dalej”.Karczmarz kontynuował swą opowieść:
„ Ponad dwa lata sofer mieszkał u mnie. Zapewnialiśmy mu utrzymanie, a on pisał. Był bardzo wykształcony. Latem i zimą kilka razy w ciągu dnia chodził do stawu, aby dokonać rytualnego oczyszczenia, a kiedy zapytaliśmy dlaczego tak często to robi, odpowiedział, że przed napisaniem Boskiego Imienia należy dokonać rytualnej ablucji. Mimo, że nie rozumieliśmy, co miał na myśli, zimą pomagaliśmy mu usunąć lód ze stawu. Aż Sefer Tora został ukończony. Sofer oznajmił nam, że mamy otoczyć zwoje Tory należytą troską i strzec jak oka w głowie. Tej samej nocy zniknął.
Mój najstarszy syn Jankel zrobił aron ha kodesz z najlepszego drewna. Własnoręcznie go wyrzeźbił, a moja córka przez cały rok wyszywała aksamitny płaszcz na Torę. Wyznaczyliśmy dla Tory osobne pomieszczenie, nie wpuszczaliśmy tam żadnego nie- Żyda, a w każdy piątek moja córka czyściła płaszczyk, a mój syn czyścił aron ha-kodesz. A kiedy nadchodziło święto Simchat Tora, zbierałem wszystkich synów, którzy mieszkali w okolicznych wsiach, które były własnością naszego dziedzica i wszyscy razem radowaliśmy się Torą.
„Ah, rebe” westchnął arendarz, „tańczyliśmy, aż sufit się trząsł. Najpiękniejszy taniec odtańczył mój starszy syn Jankel, a młodszy syn, Mosze, także nie próżnował. Tańczył przed Torą taniec niedźwiedzia, ten sam taniec, który musiał często tańczyć w obecności dziedzica, kiedy ten wyprawiał bal.”
Arendarz zauważył, że rebe z ciekawością słuchał jego historii, zatrzymał się na jakiś czas, aby zastanowić się jak opowiedzieć co mu się przydarzyło w ciągu roku.
„ A co cię spotkało w tym roku?” zapytał rebe. „Niczego przede mną nie ukrywaj!”
„ Tego roku nie chcieliśmy już tańczyć z Torą” odpowiedział arendarz. „Pokłóciliśmy się!”
„ Z Torą?” zamruczeli chasydzi. „Co za bezczelność!”
„ Tak, z Torą!” odparł arendarz ze złością. „Nikogo się nie boję, opowiem wam, co się stało.”
„ Było to w wigilie święta. Nagle dostałem rozkaz od dziedzica, abym natychmiast stawił się u niego. Niczego nie obawiając się, ubrany już w świąteczny surdut, niezwłocznie udałem się do niego. Kiedy przybyłem do dworu, natychmiast zauważyłem, trzęsie się z wściekłości. Zapytał ze złością: „Kiedy spłacisz dług?” Powiedziałem mu, że prawie cały miesiąc trwały święta, karczma była zamknięta i że nie mam mu z czego zapłacić. Dziedzic nie mógł już usiedzieć na krześle i trząsł się jak w malignie. „Co to znaczy, że miałeś zamkniętą karczmę przez cały miesiąc? Kto ci tak nakazał?!”
Widziałem, że cały się kuli się ze złości i chciałem go uspokoić: „ Przecież wiesz, że jestem Żydem i Żyd nie może otworzyć karczmy w żydowskie święta, a już na pewno nie w Rosz ha-Szana, Jom Kipur i w Sukot”.
Ale dziedzic nie chciał ze mną nadal rozmawiać. Z wściekłości ślina ciekła mu z ust, wezwał swoich służących, aby natychmiast przyprowadzili do niego moją córkę. Rozkaz został natychmiast wykonany. Słudzy schwytali moją córkę, przyprowadzili do dziedzica, który zamknął ja w chlewie. A mnie oświadczył:
„ Ty możesz odejść, ale twoja córka zostanie zatrzymana, abyś jak najszybciej spłacił długi!”
„Wróciłem do domu wstrząśnięty tym, co uczynił mi Bóg. W złości wziąłem zwoje Tory, które znajdowały się w aron ha-kodesz, zamknąłem je w piwnicy i rzekłem do nich: ponieważ Najwyższy może tak postępować z nami, choć my z takim szacunkiem przechowujemy Jego Torę, zamknę Torę jako zakładnika.”
Rebe wysłuchał skarg arendarza i rzekł do swych chasydów:
„Teraz rozumiecie dlaczego nie mogłem rozpocząć hakafot. W niebie mówiono, że dopóki Chaim Arendarz nie uwolni Tory z więzienia nie możemy odprawić obrzędu hakafot, i że nasze modlitwy nie dotrą przed Tron Chwały!”
Rebe odwrócił się do arendarza powiedział:
„ Idź do domu, uwolnij Torę z piwnicy. Przyrzekam ci, że dziedzic dziś wieczorem przyprowadzi twoją córkę z powrotem do domu!”
„ Jeśli rebe każe” powiedział karczmarz, „ zrobię to.”
Chasydzi udali się z Chaimem Arendarzem do karczmy. Tu spotkali siedzącą w domu jego córkę i natychmiast uwolnili Torę z więzienia. Ubrali Ją w aksamitny płaszczyk, zrobiony przez córkę karczmarza i ze śpiewem zanieśli do synagogi rebego. Rebe odprawił hakafot wraz z Chaimem Arendarzem i wraz ze wszystkimi chasydami tańczył i radował się Torą.

ŹRÓDŁO

BAALSZEM

Pewnego razu Baalszem zapytał swojego ucznia, Meira Margaliota: "Czy pamiętasz jeszcze ów szabat, kiedy zacząłeś naukę Pięcioksiągu? Wielka izba w domu twojego ojca była pełna gości, postawiono cię na stole, a ty wygłaszałeś swoje przemówienie?"

Rabbi Meir odparł: "Oczywiście że pamiętam. Nagle wszła do izby moja matka i pośrodku przemówienia zdjęła mnie ze stołu. Ojciec był oburzony, ale matka wskazała tylko jakiegoś człowieka w krótkim kożuszku, który stał u drzwi i patrzył na mnie. Wtedy wszyscy zrozumieli, że zlękła się złego oka. Kiedy tak pokazywała drzwi, ów człowiek znikł."
"To ja byłem", rzekł Baalszem. "W takich chwilach można jedym spojrzeniem wlać wielkie światło w czyjąś duszę. Ale bojaźń ludzka stawia przegrody światłu."

Pewien uczeń zapytał Baalszema: "Jak się to dzieje, że ktoś, kto kocha Boga całym sercem i wie, że jest przy nim blisko, doświadcza niekiedy uczucia rozłąki i oddalenia od Boga?"
Baalszem mu to wyjaśnił: "Kiedy ojciec uczy swojego małego synka chodzenia, stawia go najpierw przed sobą, a chcąc go uchronić przed upadkiem rozpościera blisko niego obie ręce i w ten sposób chłopczyk idzie ku ojcu między jego rękami. Ale kiedy już jest blisko, ojciec odsuwa go troszkę od siebie i szerzej rozpościera ręce, a robi to tak długo, póki dziecko nie nauczy się chodzić."

Oto co opowiadają: "Zbójcy, którzy tworzyli niewielką bandę, co panoszyła się we wschodnich Karpatach, i byli świadkami niezwykłych wydarzeń dziejących się wokół Baalszema, przyszli do niego mówiąc, że im tylko znaną drogą podziemną, przez groty i jaskinie, zaprowadzą go do kraju Izraela, dowiedzieli się bowiem, nie wiadomo skąd, że chciałby się tam wybrać. Baalszem gotów był iść ż nimi. W droddze trafili na wąwóz po brzegi wypełniony błotem, tylko jego skrajem wiodła dróżka, po której stąpali krok za krokiem, trzymając się powbijanych tam kołków. Zbójcy przeszli. Kiedy Baalszem chciał iść za nimi, ujrzał powstrzymujący go od następnego kroku płomień obracającego się miecza i zawrócił.

Baalszem powiedział: "Pewnego razu szedłem do raju i wielu szło ze mną, lecz gdy zbliżałem się do ogrodu, zaczęli znikać, a kiedy szedłem przez raj, było ich przy mnie ledwie kilkoro; ale kiedy stanąłem pod drzewem życia i obejrzałem się, byłem prawie sam."

ŹRÓDŁO

ZE WZGLĘDU NA PRAWDĘ...

Pewnego dnia rabbi Elimelech tak powiedział: ,,Nie wątpię, że będę miał udział w przyszłym świecie. Kiedy stanę przed Najwyższym  Sądem i zapytają mnie: "Czy uczyłeś się jak należy?", odpowiem: "Nie". Wtedy mnie zapytają: "Czy modliłeś się jak należy?" .A ja znowu odpowiem: "Nie". I zapytają mnie po raz trzeci: "Czy, jak należy, czyniłeś dobro?", a ja po raz trzeci będę musiał zaprzeczyć.  A wtedy wydadzą wyrok: "Mówisz prawdę. Ze względu na prawdę należy ci się udział w przyszłym świecie"

I WOŁALIŚMY DO BOGA...

Każdego roku podczas odprawiania sederu zwykł mogielnicki rebe reb Chaim Mejer Jechiel, zanim doszedł do słów wenic’ak el Adonaj Elokej awotejnu wajszma Adonaj et kolejnu (I wołalismy do Boga, Boga naszych ojców, a Bóg usłyszał nasz głos) opowiadać następującą historię:

Żył kiedyś wiejski Żyd, który dzierżawił od szlachcica karczmę. Było w zwyczaju szlachciców, że Żydzi- dzierżawcy musieli płacić raty cztery razy do roku. Kiedy Żyd nie miał pieniędzy, aby zapłacić w przewidzianym czasie, wzywał go szlachcic, a jego słudzy wymierzali arendarzowi karę.Biedny arendarz dostał ponad dwieście razów, tak, że krew spływała po jego plecach. Szlachcic zamknął go w pałacowej piwnicy i więził tak długo, aż krewni uwięzionego arendarza przybyli z pieniędzmi potrzebnymi do zapłacenia kolejnej raty. Zdarzało się także, że rodzina nie mogła zapłacić wymaganej sumy, a Żydzi w okolicy byli tak biedni, że nie mogli wykupić uwięzionego. Wtedy szlachcic więził karczmarza tak długo, aż ten umierał z wycieńczenia i głodu.
Kiedy zbliżał się miesiąc płacenia kolejnej raty ( zazwyczaj przypadał on w okresie poprzedzającym święto Pesach) a wiejski Żyd wiedział już, że nie ma ani grosza na zapłacenie raty, zaczął się martwić, chodził smutny i zatroskany.
Dziesięć dni przed świętem jego żona wybrała się do pobliskiego miasteczka, aby kupić mace na Pesach. Kiedy wróciła do domu opowiedziała to, o czym słyszała w miasteczku. Otóż w Międzyborzu, połozonym dziesięć kilometrów od wsi, mieszkał dobry Żyd, którego nazywano Ohew Isroel. Był to rabin, który kochał i pomagał wszystkim Żydom zwracającym się do niego o pomoc.Wiejski Żyd udał się pieszo do Międzyborza do rebego reb Awrahama Jehoszuy Heszla.Śnieg zaczynał topnieć a wszystkie drogi zamieniły się w jedno wielkie błoto. Szedł wiejski Żyd w swoich wielkich butach mając przy sobie kawałek chleba, talit i tefilin. Szedł do Międzyborza do rebego, który miał pomóc mu zapłacić ratę.Kiedy przybył do Międzyborza był cały w błocie. Udał się natychmiast na dwór rebego, gdzie wszystko było już przygotowane na święto. Nie pozwolono mu zobaczyć się z rebem.
Wiejski Żyd nie wiedział co począć a ponieważ był to czwartek, postanowił zostać w Międzyborzu na szabat. Nie miał pieniędzy na nocleg, więc udał się do domu modlitwy, aby spędzić tam noc wraz z innymi biednymi żydowskimi wędrowcami.
Był to szabat gadol, więc Ohew Isroel zgodnie ze zwyczajem wygłosił kazanie w domu modlitwy. Wszyscy żydowscy mieszkańcy miasteczka przybyli do synagogi, aby usłyszeć rebego reb Awrahama Jehoszuę Heszla. Rebe wygłosił kazanie posługując się metodą pardes. Na początku nawiązał do Rambama, następnie do kabały i chasydyzmu. Po czym przetłumaczył na jidysz hagadę, a gdy doszedł do słów:
wenic’ak el Adonaj Elokej awotejnu wajszma Adonaj et kolejnu (I wołalismy do Boga, Boga naszych ojców, a Bóg usłyszał nasz głos) zaznaczył, że nie powinno się myśleć, że to zdarzyło się tylko raz w Egipcie, kiedy Żydzi wzywali Boga, a On wysłuchał ich, lecz że może to zdarzyć się także dziś, ponieważ każdego roku w noc pesachową spływa z nieba światło, a każdy Żyd, który znajduje się w potrzebie i prosi wybawienia i miłosierdzia z nieba, powinien wołać w tę noc do Stwórcy, a zostanie wysłuchany. Każdy Żyd który pragnie dzieci, potrzebuje zarobku, pieniędzy na zapłacenie rat powinien wołać o pomoc a Najwyższy mu pomoże
.Wiejski Żyd nie zrozumiał całego kazania, niemniej ostatnie słowa, które rebe wypowiedział z wielkim zaangażowaniem, zrozumiał bardzo dobrze.W niedziele rano wrócił pieszo do domu. Żona zapytało go jak było i co powiedział rebe. Zapewnił ją, że nie powinna się martwić.Gdy nadszedł pierwszy dzień święta wiejski Żyd rozpoczął odprawianie sederu jak zwykle, ale kiedy miał wypowiedzieć słowa:
wenic’ak el Adonaj Elokej awotejnu wajszma Adonaj et kolejnu (I wołalismy do Boga, Boga naszych ojców, a Bóg usłyszał nasz głos), zwrócił się do swojej żony:
„ Powinniśmy razem krzyczeć, a będziemy wysłuchani”
Razem wołali i wołali, nie wiedząc kiedy skończyć, aż ktoś zapukał w okno. Pukanie stało się coraz silniejsze i silniejsze. Usłyszeli, że ktoś krzyczy, aby otworzono mu drzwi.
Na początku byli bardzo przerażeni, ponieważ wielokrotnie zdarzało się, że goje atakowali Żydów w tę noc. Wkrótce jednak rozpoznali głos znajomego ze wsi. Wiejski Żyd otworzył drzwi. Do izby wszedł sąsiad, chrześcijanin z dwoma garnkami w rękach i powiedział:„Byłem bardzo pijany i tak długo biłem swoją żonę, aż umarła. Boję się, że rano dowie się o tym szlachcic i każe mnie zabić. Nie mam wyboru , muszę uciekać. Mam tutaj dwa garnki pełne złotych monet, które otrzymałem jako spadek po moim dziadku. Teraz nie mam co z tym zrobić a ponieważ usłyszałem wasze wołania, postanowiłem zostawić je wam pod jednym warunkiem. Jeśli powrócę do domu oddacie mi jeden z nich. Jeśli nie wrócę obydwa zostaną u was. Długo was znam i darzę was sympatią”
Wiejski Żyd wraz z żoną radośnie zakończyli odprawianie sederu. W pierwszy dzień
chol ha-moed, kiedy przypadł czas zapłacenia raty, udał się wiejski Żyd do dworu i zapłacił szlachcicowi.
Po święcie Pesach żona wiejskiego Żyda powiedziała, że powinien pojechać do Międzyborza, aby podziękować rebemu za jego radę. Kiedy Żyd przybył do rebego opowiedział mu, że dzięki niemu został wysłuchany. Ohew Isroel odpowiedział mu:„Nie należy mi się żaden prezent, wygłosiłem po prostu fragment z hagady, a ten kto wierzy zostanie wysłuchany bez błogosławieństwa rebego i bez kwitla.”
 Kiedy mogielnicki rebe zakończył swą opowieść wypowiedział znów słowa modlitwy:
wenic’ak el Adonaj Elokej awotejnu wajszma Adonaj et kolejnu (I wołalismy do Boga, Boga naszych ojców, a Bóg usłyszał nasz głos) z wielkim zaangażowaniem.

Ze zbioru opowieści chasydzkich M. Ungera „Chasidut un jomtojwim”, tłumaczyła z jidysz Katarzyna Mróz - Blader

link

poniedziałek, 02 lipca 2007, suljan

poleć znajomemu » śledź komentarze (rss) »

Dodaj komentarz »

Komentarze

rozlin

2007/07/10 15:06:40

Powiem szczerze - dziwię się, że zamieściłeś tu tego typu opowiastkę, która kompletnie nie pasuje do tego, o czym piszesz na CTUDzie.:-/

Owszem, krzyczeć można, pomodlić się kilka razy o spełnienie określonej prośby. I tak dalej, i tak dalej. A w pewnym momencie już możemy rzec: "witamy w siatce imitatio dei".

Warto przytoczyć jeszcze cytat:

"Albowiem Ojciec Wasz w Niebiosach wie czego chcecie prędzej, niżbyście go o to poprosili".

Teschuwa, Łaska - one wymagają raczej właściwej postawy, a koncentracja na wybiórczych aspektach związanych ze spełnianiem doczesnych pragnień raczej temu nie sprzyja.

To tyle refleksji na dziś.

Pozdr.

-

annago1

2007/07/10 15:52:33

Moim zdaniem ta opowieść jest przede wszystkim o tym, że Bóg może odpowiedzieć na nasze prośby w najmniej oczekiwany, a nawet zupełnie niespodziewany sposób...

-

rozlin

2007/07/10 18:53:29

"Razem wołali i wołali, nie wiedząc kiedy skończyć, aż ktoś zapukał w okno. Pukanie stało się coraz silniejsze i silniejsze. Usłyszeli, że ktoś krzyczy, aby otworzono mu drzwi."

Też prawda, ale biorąć pod uwagę powyższy cytat, to łatwo wyobrazić sobie do czego prowadzić będzie fizyczny i mentalny okrzyk pragnień, i kto w pierwszej kolejności uchwyci się takich błagań.

Ot powraca znów kwestia modlitwy bez produkowania słów i myślokształtów.

Pozdr.

-

annago1

2007/07/10 19:45:46

Dla mnie nie tylko cytat, który przytoczyłeś, ale cała opowieść jest własnie o tym, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w jaki sposób Bóg nam odpowie (możemy tylko pozostawać jednocześnie czujni i otwarci); i dla mnie ta opowieśc ma na wskroś pozytywny wydźwięk, taki sam jaki mają pieśni żydowskie. Nie analizuję jej, tak jak nie analizuję tych pieśni; postępuję z jednym i z drugim zupełnie inaczej...

Pozdrawiam

-

rozlin

2007/07/13 15:53:38

Akurat to, że pomoc można otrzymać w różny sposób nie powinno budzić żadnego zdziwienia. To normalnie, że różnie się układa i z różnych stron przychodzi ratunek, a czasem, niestety, i przekleństwo.

Poza tym, czy jest to pomoc Boga i jego opieka, czy też po prostu ślepy ciąg wydarzeń, które interpretujemy jako błogosławieństwa losu/bytu - to już odrębna kwestia. Odpowiedzi chyba się nie znajdzie.

Pozdr.

-

annago1

2007/07/13 17:06:16

"Akurat to, że pomoc można otrzymać w różny sposób nie powinno budzić żadnego zdziwienia."


A czy ja mówię, że mnie to dziwi? Mówię, że wg mnie o tym jest powyższa opowieść.


"Poza tym, czy jest to pomoc Boga i jego opieka, czy też po prostu ślepy ciąg wydarzeń, które interpretujemy jako błogosławieństwa losu/bytu - to już odrębna kwestia. Odpowiedzi chyba się nie znajdzie."


Ja już nie szukam odpowiedzi, bo ona sama mnie znalazła - tak jak pisałam w swoim tekście, który Suljan zamieścił na CTUD-zie.
Każdemu się "to" może przydarzyć. (O tym też pisałam w jednym z komentarzy pod swoim tekstem.) Ale dopóki się nie przydarzy, człowiekowi się WYDAJE, że wszystko jest li tylko kwestią interpretacji. Na szczęscie jest "coś" wyżej i więcej niż "świat interpretowany"... I analizowany. Bo w pewnym momencie kończy się analiza, a zaczyna się "szukanie dziury w całym".


Pzdr.





-

rozlin

2007/07/13 19:01:44

"Ja już nie szukam odpowiedzi, bo ona sama mnie znalazła."

Ja również nie szukam, gdyż dla mnie wszystko po prostu JEST i nie chcę ubierać tego w słowa pisane. Spór o interpretację faktycznie nie ma sensu, a na drodze przeżyć również dochodzi się do odmiennych wniosków.

Pozdr.

-

rozlin

2007/07/13 20:03:52

Dodałbym jeszcze do ostatniego zdania: ... zwłaszcza, jeśli próbuje się je opisać i przedstawić.

-

annago1

2007/07/13 23:22:56

:-)
No i dokładnie o to chodzi :-)

Pozdrówka :-)

-

annago1

2007/07/15 00:59:31

Przeczytałam jeszcze raz powyższe posty i...
Dochodzę do wniosku, ze jednak sie nie zrozumieliśmy. Dlatego spróbuję w inny sposób sformułować to o czym juz wcześniej pisałam.
Dla mnie nie istnieje takie zestawienie:
"Poza tym, czy jest to pomoc Boga i jego opieka, czy też po prostu ślepy ciąg wydarzeń, które interpretujemy jako błogosławieństwa losu/bytu - to już odrębna kwestia."

Przede wszystkim napisałeś to tak jakbyś nie czytał mojego tekstu na CTUD-zie albo jakbyś potraktował go jako jakąś literacką hiperbolę.
Dla mnie nic nie istnieje bez Boga, nic bez Niego nie jest możliwe.
Wszystko poza Nim, poza Nienazwanym i Niewyrażalnym to "tylko" próby opisu świata, jego zinterpretowania - ilu ludzi tyle prób i sposobów. To miałam na myśli pisząc w poprzednim poście: "Na szczęscie jest "coś" wyżej i więcej niż "świat interpretowany"... I analizowany."
Nie wierzę w ślepy los, nie wierzę w przypadek.
I to tyle. Nie zagłębiam się w analizowanie każdego zjawiska, zdarzenia, sytuacji, jaka mi sie przydarza. Czasem to jest potrzebne, ale nie zawsze. SAMO ŻYCIE, a nie jego analizowanie jest o wiele ciekawsze.

Rozumiem natomiast, że dla kogoś zestawienie "Bóg czy ślepy los" jest do przyjęcia, jakoś pomaga mu poruszać się w świecie, funkcjonować; że ktoś może mieć taki sposób myślenia. Ja mam zupełnie inny.

I to tyle.

Pozdro.

-

rozlin

2007/07/15 10:10:23

Aniu, raz jeszcze:

1)"Przede wszystkim napisałeś to tak jakbyś nie czytał mojego tekstu na CTUD-zie albo jakbyś potraktował go jako jakąś literacką hiperbolę."

Czytałem i nie potraktowałem go w ten sposób, lecz po prostu stwierdziłem, że na bazie własnego doświadczenia określasz rzeczy w taki, a nie inny sposób i jest to normalne, bo trudno coś przekazać bez pomocy słów, choć te są niestety 'matrixujące', dlatego też:

2) "Dla mnie nic nie istnieje bez Boga, nic bez Niego nie jest możliwe."

Nie potwierdzam i nie zaprzeczam.:-)

3) "Nie wierzę w ślepy los, nie wierzę w przypadek."

Co to jest los?, co to jest przypadek?, jak się mają do Boga? Notabene są nawet koncepcje, gdzie Boga utożsamia się z losem, ale mniejsza o to. Stąd też uważam, że spór o definicje nie ma sensu; preferuję ponad to "BYCIE", albo jak ładnie napisałaś:

"SAMO ŻYCIE, a nie jego analizowanie jest o wiele ciekawsze."

4) W mojej delikatnej krytyce powyższej publikacji nie chodziło o szukanie dziury w całym. Była ona następstwem zdziwienia, gdyż nie pasował on mi zupełnie do tego, co o modlitwie pisał Suljan, i co wiem z innych i z własnego doświadczenia na temat tego, w jak wspaniały sposób nasze mentalno-słowne pragnienia, wyrażone często modłą, potrafią trafiać do astralno-duchowej strefy odbić, podłączając pod boską imitację:

"Prawdziwie modlący się człowiek nie występuje bowiem w roli lucyferycznego uzurpatora, którym kieruje wola „bycia jak Bóg”, ani też arymanicznego „rozkazodawcy”, czy „kreatora swej rzeczywistości”. Nie jest on „eksplorerem ducha”, „przekaźnikiem duchowych mocy” albo „pośrednikiem między Bogiem a ludźmi”. Jest kimś, kto zawierzywszy całego siebie Bogu przyjmuje wobec Niego postawę „bądź wola Twoja”."

ctud.blox.pl/2006/10/MODLITWA.html

Stąd też w nawiązaniu do ostatniego zdania postanowiłem w poprzednich postach zacytować Jezusa, które wprost wpasowywało się w to, o czym pisał Suljan, a co kontrastowało z powyższą opowiastką.

W trakcie naszej wymiany zdań wydarzyło mi się coś ciekawego, o czym może Ci kiedyś opowiem, jeśli zdarzy się ku temu okazja, a co jakby nawiązuje do tej dyskusji.

W każdym razie modlitewną postawę "Bądź wola Twoja", neutralizację pragnień i BYCIEM W TU I TERAZ pięknie obrazują słowa jednego z bohaterów powieści "Kamień Mądrości" - Holgera Wdowy:

"Już nie wystawiam Go sobie więcej, czuję się w Nim. Nie modlę się więcej, ale mam wrażenie, że modlę się ciągle."

Bóg mógłby spełnić modlitwę biednego Żyda bez wymagania od niego wrzasku i tylko tak naprawdę o to chodziło w moim poście. Krzyk i wysyłanie energii to jedno, a dary i łaski losu to drugie. Zaczynając dyskusję odnosiłem się o pierwszego, a nie drugiego aspektu.

Pozdr.

PS. Suljanie, teraz czekam na Twój głos w tej sprawie.

-

rozlin

2007/07/15 10:16:44

"...a dary i łaski losu to drugie."

Przepraszam, powinienem sformułować raczej to - "dary i łaski Boga".

-

annago1

2007/07/15 12:42:38

Tak globalnie rzecz biorąc :-) zaczynam miec dziwne wrażenie, że mówimy dwoma językami o tym samym. Ale mówimy o "tym" własnie na tak dwa rózne sposoby, że niemal wydaje się, że się kompletnie mijamy, choć być może niekoniecznie...

OK, do rzeczy...

"na bazie własnego doświadczenia określasz rzeczy w taki, a nie inny sposób i jest to normalne, bo trudno coś przekazać bez pomocy słów, choć te są niestety 'matrixujące'"

Ale własnie trudno się inaczej porozumiewać niż za pomocą słów. Są matrixujace, yes. Ale gdyby tak ciągle o tym myślec i pamietać, to z samego napięcia tym wywołanego można już się "zmatrixować". I wypadałoby się w ogóle nie odzywać.
A bez słów można się porozumiewać tylko z Bogiem - o czym był mój tekst, że się tak do niego odwołam po raz kolejny, jako, że był najprawdziwszą rzczą jaką w życiu napisałam. A napisałam mnóstwo różności i nie tylko do szuflady. Nigdy mnie to jednak nie zmatrixowało - wracając do Twojej teorii o tym , że słowa matrixują. Nie zmatrixowało mnie to, tylko nauczyło mnie o sobie samej bardzo dużo. Nieporównywalnie więcej niż gdybym nie ubierała swoich doświadczeń, przemyśleń i przeżyć w słowa. Poprzez obserwowanie jak to, co napisałam (a była wśród moich tekstów również sztuka teatralna która została wyreżyserowana na scenie jednego z naszych teatrów; to było bardzo silne doświadczenie) jest odbierane przez innych dowiadujemy się bardzo dużo o sobie - oczywiscie jeśli chcemy sie dowiadywać. To samo dotyczy zwykłych codziennych rozmów, czy... wymiany postów...:-)


"2) "Dla mnie nic nie istnieje bez Boga, nic bez Niego nie jest możliwe."

Nie potwierdzam i nie zaprzeczam.:-) "


Ale ja nie potrzebuję od Ciebie ani od nikogo na świecie potwierdzenia lub zaprzeczenia...



"Co to jest los?, co to jest przypadek?, jak się mają do Boga? "


Tak jak wspomniałam - nie wierzę w przypadek, więc nie muszę się zastanawiać jak się ma do Boga - ale to tylko na marginesie. Na takie pytania jakie stawiasz każdy przeciez odpowiada sobie sam. Zaglądając do swojego wnętrza. Ucząc się na bazie własnych doświadczeń. Moje są takie a nie inne, i płyną z nich określone wnioski. A Twoje (doświadczenia i przemyślenia) są albo inne albo poszukujesz jakiejś wszystko-porządkującej-teorii. Albo jedno i drugie ....:-)



"4) W mojej delikatnej krytyce powyższej publikacji nie chodziło o szukanie dziury w całym. Była ona następstwem zdziwienia, gdyż nie pasował on mi zupełnie do tego, co o modlitwie pisał Suljan, i co wiem z innych i z własnego doświadczenia na temat tego, w jak wspaniały sposób nasze mentalno-słowne pragnienia, wyrażone często modłą, potrafią trafiać do astralno-duchowej strefy odbić, podłączając pod boską imitację:"



Delikatna krytyka ...hi, hi, hi.... wyrażona zdziwieniem tym, że Suljan na swoim blogu zamieścił to, co zamieścił...:-) To nie jest z mojej strony złośliwość, tylko zwyczajnie mnie to rozbraja; to nie była lagodna krytyka Rozlin - to było łagodne potraktowanie samego siebie...:-)
A wracając do tematu - modląc się sercem można używac słów albo i nie, krzyczeć albo i nie. Można też modlić się bez słów. Modlitwa właściwie ukierunkowana trafi tam, gdzie trzeba niezależnie od swojej formy. To źródło modlitwy, to z czego ona wypływa, czyli serce jest ważne, a nie forma.
Oczywiście, że Bóg wie wcześniej czego pragniemy. Chodzi też o to, żebyśmy my wiedzieli czego pragniemy. I żebysmy poprzez swoje pragnienia doszli własnie do słów "Bądź Wola Twoja" - żebyśmy autentycznie tego zapragnęli. Żeby nasze wszystkie pragnienia w tym własnie się zogniskowały.


"W trakcie naszej wymiany zdań wydarzyło mi się coś ciekawego, o czym może Ci kiedyś opowiem, jeśli zdarzy się ku temu okazja, a co jakby nawiązuje do tej dyskusji."

Jestem naprawdę bardzo ciekawa co to takiego, mam nadzieję, że kiedyś mi to opowiesz ...:-)


-

annago1

2007/07/15 12:45:09

"W każdym razie modlitewną postawę "Bądź wola Twoja", neutralizację pragnień i BYCIEM W TU I TERAZ pięknie obrazują słowa jednego z bohaterów powieści "Kamień Mądrości" - Holgera Wdowy:

"Już nie wystawiam Go sobie więcej, czuję się w Nim. Nie modlę się więcej, ale mam wrażenie, że modlę się ciągle." "

No i własnie dlatego mam wrażenie, że mówimy o tym samym tylko na tak dwa odmienne sposoby, że wydaje się, iż mamy kompoletnie różne zdania. A tak jest chyba jednak nie do końca.
Moge się podpisać pod słowami - "czuję się w Nim"...
Zatytułowałam swój tekst "Dotknięcie niemożliwości, czyli siła modlitwy" bo już nie używam tak popularnego, używanego na co dzień sformułowania - "to jest niemożliwe". Znacznie przesunęły mi się granice - dopóki żyję wszystko jest możliwe. Jeżeli czegoś nie znajduję znaczy to, że szukam nie tam gdzie powinnam. Zmieniam więc obszar poszukiwań. Jeżeli nie znajduję odpowiedzi na jakieś pytanie - zadaję je w inny sposób i tez dochodzę tam gdzie chciałam. Wiem, że każda sytuacja, każdy problem zawiera już w sobie, immanentnie, rozwiążanie.

To własnie daje bycie w Nim. Pozwala tak widzieć i działać. Co nie znaczy, oczywiscie że odtąd wszystko będzie idealnie, uczniami w szkole życia pozostajemy do końca.

"Bóg mógłby spełnić modlitwę biednego Żyda bez wymagania od niego wrzasku i tylko tak naprawdę o to chodziło w moim poście. "

O formie i treści modlitwy już pisałam powyżej.
Bo ja nie wiem co Bóg mógłby a co nie, i nie śmiem tego zgadywać. I nie tylko dlatego, że nigdy tego nie odgadnę... Pisałam w moim tekście jak w pewnym momencie czujemy się wobec Niego mali...
Nie wiem więc, co On by mógł, a co nie. Wiem, że zwracam się do Niego sercem. Otwieram je przed Nim, choć wiem, że je widzi. Bo to daje MNIE poczucie z Nim kontaktu. Mnie - bo przecież Bogu to poczucie nie jest potrzebne. Błogosławieństwem jest to, że On pozwala się do Siebie zwracać i że nawiązanie takiego kontaktu jest możliwe. I to jest własnie największy dar Boga dla człowieka.


Pzdr. :-)

PS. Hi, hi, hi... musiałam ten post podzielić na dwa; I-y raz przy wysyłaniu komentarza wyświetlił mi się napis "zbyt długi komentarz"... - coś w tym stylu...:-)))

-

rozlin

2007/07/15 16:41:14

Aniu, może to i dobrze, że mówimy o tym samym, tylko w różny sposób, przynajmniej można się nawzajem ubogacić spojrzeniem na ten sam przedmiot, tylko pod odmiennym kątem.:-)

I) Słowa faktycznie matriksują, co nie znaczy, że nie są na pewnym etapie pomocne i użyteczne, jeśli jednak wtłacza się je w schematy opisowe, które potem zawsze i wszędzie mają służyć za rozwiązanie problemów, no to zaczyna się kłopot. Najważniejsze, według mnie, to zapewnić im właściwe miejsce we właściwym czasie.

II) "Ale ja nie potrzebuję od Ciebie ani od nikogo na świecie potwierdzenia lub zaprzeczenia..."

I bardzo dobrze. Moja odpowiedź brała się z postawy, wedle której odniosłem Twoje twierdzenie do mnie. I jest to moja wypowiedź autonomiczna, bez znaczenia dla nikogo poza mną, choć zdecydowałem się ją opublikować.

III) "Delikatna krytyka ...hi, hi, hi.... wyrażona zdziwieniem tym, że Suljan na swoim blogu zamieścił to, co zamieścił...:-) To nie jest z mojej strony złośliwość, tylko zwyczajnie mnie to rozbraja; to nie była lagodna krytyka Rozlin - to było łagodne potraktowanie samego siebie...:-)"

Aniu, czy ty przeczytałaś tekst o modlitwie, do którego podałem link? Czy czytałaś główny tekst o SDU (na CTUD i kosciol.pl) i inne odnoszące się do kwestii 'pragnień' na CTUDzie. Jeśli tak, to nie dziw się, że i ja się zdziwiłem i zająłem takie a nie inne stanowisko. Tak się składa, że problematyką modlitwy a 'imitatio dei' troszkę się zajmowałem i między innymi ta kwestia zaowocowała wymianą myśli i opinii z JWS, dłuższą aktywnością na CTUDzie i porównaniem jego nauk ze zbliżonymi twierdzeniami innych ezoteryków i mistyków (także odnośnie modlitwy: vide - eseje w Myślach Innych).

Pewnie, że najlepiej by było, żeby wszystko trafiało tam, gdzie chcemy (i zdecydowana większość ma nadzieję, że tak właśnie jest). Niestety, rzeczywistość nie jest aż tak różowa. Co nie oznacza oczywiście, że w każdym przypadku można mówić o "Imitatio Dei". Szczęśliwy zawsze ten, kto nie ma tego problemu.

IV) "Tak jak wspomniałam - nie wierzę w przypadek, więc nie muszę się zastanawiać jak się ma do Boga - ale to tylko na marginesie."

A ja nie muszę zawracać sobie głowy problemem, jak TO nazywać i deklarować: wierzę w to, a w to nie. Słowo Bóg faktycznie lepiej brzmi od przypadku, ale pod rozwagę poddaję na koniec małą przypowiastkę de Mello, którą zresztą cytowałem już w innym mniejscu:

„Mistrz stale podkreślał, że ostatnią przeszkodą w naszym dotarciu do Boga jest samo słowo i pojęcie "Bóg". Wyprowadziło to z równowagi miejscowego księdza, który rozdrażniony przybył do Mistrza, aby podyskutować z nim na ten temat. - Przecież słowo "Bóg" może prowadzić nas do Boga? - powiedział ksiądz. - Tak, może - odparł spokojnie Mistrz. - Jak więc coś może nam pomagać i jednocześnie być przeszkodą? Na te słowa Mistrz odpowiedział: - Osioł zawiezie cię wprawdzie pod bramę, ale na jego grzbiecie nie wchodzi się do domu.”

V) "Bo ja nie wiem co Bóg mógłby a co nie, i nie śmiem tego zgadywać."

Ja wiem, że w sytuacji wymagania ode mnie wrzasku, ofiar w zamian za spełnienie czegoś, zapalą się czerwone lampki. Jeden 'wysysacz' powiedział kiedyś do ofiarodawcy, gdy dostał to, co chciał:

"Abrahamie, zaczekaj, nie zabijaj Izaaka..."

Chodzi mi o to, że mam gdzieś "łaskę" tego typu i mam nadzieję, że teraz mnie rozumiesz?

"Nie wiem więc, co On by mógł, a co nie. Wiem, że zwracam się do Niego sercem. Otwieram je przed Nim, choć wiem, że je widzi. Bo to daje MNIE poczucie z Nim kontaktu. Mnie - bo przecież Bogu to poczucie nie jest potrzebne. Błogosławieństwem jest to, że On pozwala się do Siebie zwracać i że nawiązanie takiego kontaktu jest możliwe. I to jest własnie największy dar Boga dla człowieka."

Nic dodać, nic ująć.:-)

VI) "A Twoje (doświadczenia i przemyślenia) są albo inne albo poszukujesz jakiejś wszystko-porządkującej-teorii. Albo jedno i drugie ....:-)

Bardzo możliwe...Ale to chyba syzyfowa praca...:-(

Pozdr.

-

annago1

2007/07/15 19:54:47

"Aniu, czy ty przeczytałaś tekst o modlitwie, do którego podałem link? Czy czytałaś główny tekst o SDU (na CTUD i kosciol.pl) i inne odnoszące się do kwestii 'pragnień' na CTUDzie. "


Wydaje mi się, a raczej jest to pewne, że trafiłam na CTUD wcześniej niż Ty.
To chyba Ty nie przeczytałeś tego, co pisałam powżyej o formie i treści.
I tego, co Suljan tyle razy pisał o właściwej postawie? Że ona jest najważniejsza?
Czy to, że Ci nie przyklaskuję, inaczej wyrażam swoje zdanie oznacza "z miejsca", że czegoś nie znam?
Czytałam, rozmawiałam z Suljanem wiele razy na te "tematy".
Człowiek bez pragnień jest MARTWY.
Ty mówisz o neutralizacji pragnień, ja mówię o zogniskowaniu ich w jednym pragnieniu wyrażonym słowami "Bądż WOla Twoja". Nie chcę tego wątku rozwijać. Jeżeli nie "czujesz tego tematu" to ja ani nikt na świecie Ci tego nie wytłumaczy.
Jest takie piękne zdanie w filmie "Matrix", które Morfeusz mówi do Neo ucząc go wchodnich sztuk walki, które potem nieraz ocaliły Neo życie - "NIE MYŚL O TYM, MUSISZ TO WIEDZIEĆ".


"Pewnie, że najlepiej by było, żeby wszystko trafiało tam, gdzie chcemy (i zdecydowana większość ma nadzieję, że tak właśnie jest). Niestety, rzeczywistość nie jest aż tak różowa."

Naprawdę o tym wiem. Ale dla mnie Twoja postawa jest po prostu - sorki - zachowawcza. A od braku elastyczności zaczynają się w tym wszyskim schody.


"Co nie oznacza oczywiście, że w każdym przypadku można mówić o "Imitatio Dei". Szczęśliwy zawsze ten, kto nie ma tego problemu."

Gorzej jeśli ktoś wokół tego problemu koncentruje wszystkie swoje myśli.

"Słowo Bóg faktycznie lepiej brzmi od przypadku,[...]"


Jednak nie tylko mówimy dwoma językami, ale jesteśmy z dwóch różnych światów.


Fajna opowiastka Mello. Znałam ją, ale Mello nigdy za dużo... Używałam w swoim tekście wielokrotnie zamiast słowa Bóg określeń - Nienazwany, Niewyrażalne, dotknięcie Niemożliwości.

To tyle.

-

rozlin

2007/07/15 20:43:28

Aniu, wydaje mi się, że w naszej dyspucie mieszeją się ze sobą dwa zasadnicze wątki: kwestia Twego doświadczenia z Bogiem i sprawa Żydów z powyższego opowiadania. A to są zupełnie dwie różne sprawy i nie chciałbym ich ze sobą łączyć.

Tak czy owak odpowiadam:

"Wydaje mi się, a raczej jest to pewne, że trafiłam na CTUD wcześniej niż Ty."

Bardzo możliwe - pierwsze sporadyczne wejścia od +/- czerwca ub. r., aktywne - od grudnia 2006. Tyle że wątki, które Suljan poruszał (w tym także problematyka "Imitatio Dei" i modlitwa) były już mi znane od wielu lat, czemu dałem wyraz m.in tu:

ctud.blox.pl/2007/03/LECORIUM-ROSICRUCIANUM-A-SDU-1.html

ctud.blox.pl/2007/02/WYTYCZANIE-SZLAKOW.html

ctud.blox.pl/2007/02/U-BRAM-LECTORIUM-ROSACRUCIANUM.html

"To chyba Ty nie przeczytałeś tego, co pisałam powżyej o formie i treści.
I tego, co Suljan tyle razy pisał o właściwej postawie? Że ona jest najważniejsza?"

Przeczytałem i nie neguję tego, lecz gdybym miał rozstrząsać wszystkie warianty, to post musiałby przekształcić się w wypracowanie. A co do właściwej postawy, a co do ostatniego zdania, to pisałem o tym tu:

ctud.blox.pl/2007/07/POSLUCHAJCIE-MILE-DZIECI-CO-SIE-KOMU-WE-LBIE-PLECI.html

"Czy to, że Ci nie przyklaskuję, inaczej wyrażam swoje zdanie oznacza "z miejsca", że czegoś nie znam?"

Nie. Jedynie nie zauważasz, że treść ów opowiadania, w świetle tego o czym była mowa na CTUDzie, może faktycznie budzić wątpliwości i nie prowadzić do tak optymistycznego wniosku, do jakiego Ty dochodzisz, tym bardziej że nic o sytuacji duchowej ów modlących się nie wiemy, pomijając już fakt, że nie wiemy również, co autor/autorzy opowiadania chcieli przez nie przekazać. Stąd, pomimo wyjaśnień, pozostaję przy moim dystansie i sceptycyzmie, nawet za cenę naznaczenia etykietką zachowawczości.

"Ty mówisz o neutralizacji pragnień, ja mówię o zogniskowaniu ich w jednym pragnieniu wyrażonym słowami "Bądż Wola Twoja". Nie chcę tego wątku rozwijać. Jeżeli nie "czujesz tego tematu" to ja ani nikt na świecie Ci tego nie wytłumaczy."

Nooo wybacz, ale z tej wypowiedzi wynika, że rozumiemy sprawę podobnie, tyle że używamy nieco innych określeń. Faktycznie nie ma co rozwijać wątku, bo nie ma tak naprawdę sporu.:-)

"Gorzej jeśli ktoś wokół tego problemu koncentruje wszystkie swoje myśli."

I również słuszna uwaga. To że sygnalizuję możliwość wystąpienia danych problemów nie oznacza, że się na nich skupiam. Tyle. O tym zresztą też była mowa na CTUDzie.

" "Słowo Bóg faktycznie lepiej brzmi od przypadku,[...]"

Jednak nie tylko mówimy dwoma językami, ale jesteśmy z dwóch różnych światów."

Wyrywając z kontekstu to zdanie, rzeczywiście łatwo zasugerować komuś, że stawia słowo ponad TO CO SIĘ ZA NIM KRYJE. Wówczas wniosek końcowy zupełnie nie dziwi.

Pozdr.

-

suljan

2007/07/15 22:40:03

No proszę, odpuscilem sobie ostatnio zaglądanie na KABAŁĘ CHASIDIM, a tu takie rozgawory... :-) Pozdrówka :-)

Właściwie to nie powinienem sie wtrącać, ponieważ najgorszym ze wszystkiego, co mozna zrobic, to tłumaczyc po co i dlaczego cos tam zrobilem czy napisałem czy stwierdziłem.

Ale OK... Powiem tylko tak, krótkow:

Jesli człwoiek ma w sercu właściwe ukierunkowanie, to moze krzyczeć i pragnąć w modlitwie, moze tez zyc "w modlitwie bez modlitwy" TU I TERAZ, wszystko zalezy od sytuacji i od wielu rzeczy dodatkowo. Raz krzyczy i pragnie, innym razem milczy, a innym robi cos innego, bo JEGO RELACJA Z BOGIEM JEST RELACJĄ ZYWĄ... Jesli ma władsciowie ukierunkowanie jego pragnienia i wołania, choc siłą rzeczy "produkują" myślokształty, to jednak to ukierunkowanie sprawa, że zaden duchowy byt sie pod to nie "podczepia". Jesli ma własciwe ukierunkowanie może sobie byc Zydem czy katolikiem i brac udział w rozmaitych rytuałach, czytac modlitwy z modlitewników albo psalmy; nie ma to ŻADNEGO ZNACZENIA, cokolwiek bowiem robi to UKIERUNKOWANIE, odcina go od egregorów, ktore dlań nie istnieją ( bo wszak są tylko nicoscią )...

Dlatego zamiesciłem tutaj ten tekst, a nie na CTUD, bo tam mógłby byc on opatrznie zrozumiany. Poza tym to tylko opowiadanie, nic wiecej. Opowiadanie, które ukazuje ŻYWY stosunek człowieka do ZYWEGO Boga.

Pozdrowionka dla obojga. Lubie Was :-)

-

annago1

2007/07/15 23:46:46


No i dokładnie o tym o czym powyżej wspomniałeś Suljanie pisałam w jednym z powyższym postów - pozwolę więc sobie zacytować samą siebie:

"modląc się sercem można używac słów albo i nie, krzyczeć albo i nie. Można też modlić się bez słów. Modlitwa właściwie ukierunkowana trafi tam, gdzie trzeba niezależnie od swojej formy. To źródło modlitwy, to z czego ona wypływa, czyli serce jest ważne, a nie forma."

Koniec cytatu :-)

Rozlin, sprawa jest prostsza niż by się wydawało. Dla mnie ta opowieść była od początku czymś innym niż dla Ciebie.

A co do pragnień - pisałeś o ich neutarlizacji. Ja nie chcę ich neutralizować; przeciwnie - chcę je realizować. A to, co wydarzy się w drodze do ich realizacji - to zupełnie inna sprawa.

Pozdrawiam obu panów :-)


PS. Odpowiem jeszcze Rozlin na Twój zarzut, że coś wyrywam z kontekstu. Oto cały cytat o który chodzi:

"A ja nie muszę zawracać sobie głowy problemem, jak TO nazywać i deklarować: wierzę w to, a w to nie. Słowo Bóg faktycznie lepiej brzmi od przypadku, ale pod rozwagę poddaję na koniec małą przypowiastkę de Mello, którą zresztą cytowałem już w innym mniejscu:"

Co to zmienia? Niczego nie wyrwałam z kontekstu; zwróciłam uwagę na to, co było dla mnie wazne, co w moim odbiorze było sednem. I tylko utwierdza mnie to w moim przekonaniu o tym, że jesteśmy z dwóch różnych światów. I dobrze. Dlatego jest tak różnorodnie.


-

suljan

2007/07/15 23:52:54

"No i dokładnie o tym o czym powyżej wspomniałeś Suljanie pisałam w jednym z powyższym postów..."

Wiem :-)

"...I tylko utwierdza mnie to w moim przekonaniu o tym, że jesteśmy z dwóch różnych światów..."

Nie, patrzycie na to samo z 2 punktów widzenia :-)

-

annago1

2007/07/16 00:14:05

Rozlin:

"Aniu, wydaje mi się, że w naszej dyspucie mieszeją się ze sobą dwa zasadnicze wątki: kwestia Twego doświadczenia z Bogiem i sprawa Żydów z powyższego opowiadania. A to są zupełnie dwie różne sprawy i nie chciałbym ich ze sobą łączyć."

Więc tego nie rób. Skoro u Ciebie to są dwie rózne sprawy. U mnie to tak "nie funkcjonuje".
Wg Ciebie mam oddzielić - jak to nazywasz - moje doświadczenie z Bogiem -od czegokolwiek innego? Od czego niby, skoro nic bez Niego nie jest możliwe? O czym Ty mówisz? To pytanie jest retoryczne...
Jeśli są to już jakieś dwie zupełnie rózne sprawy to chodzi o nasze różne postrzeganie świata. Z tym, ze nie wiem, czy zauważyłeś, że ja Cię do niczego nie przekonuję, tylko przedstawiam swoje poglądy...
Czy jestes pewny, że też tak postepujesz?

-

annago1

2007/07/16 00:52:28

Suljan:

"Nie, patrzycie na to samo z 2 punktów widzenia :-)"

Hi, hi, hi... jakby na to nie patrzył, chodzi o dwie różne opcje...
Tia...


Dobranoc :-)


-

suljan

2007/07/16 09:47:48

Wolę nazywać to "punktem widzenia" niz "opcją", gdyż ta ostatnia kojarzy mi się z... opcją polityczną, hi hi hi... Ale niech Ci będzie :-)

-

rozlin

2007/07/16 10:43:11

Suljan, dziękuję za podsumowanie - nic dodać nic ująć. Wybacz moje 'skojarzeniowe' zboczenie, ale nie mogę się powstrzymać, żeby z czymś tego nie porównać, bo taka moja natura i już.:-)

"(...) Jesli ma własciwe ukierunkowanie może sobie byc Zydem czy katolikiem i brac udział w rozmaitych rytuałach, czytac modlitwy z modlitewników albo psalmy; nie ma to ŻADNEGO ZNACZENIA, cokolwiek bowiem robi to UKIERUNKOWANIE, odcina go od egregorów, ktore dlań nie istnieją ( bo wszak są tylko nicoscią )..."

Kurcze, jakbym czytał wypowiedzi wyzwolonych gnostyków, tak bardzo właśnie tym punkcie właśnie atakowanych za swą postawę przez ojcokościelny beton.:-)

--------------------------------------

"A co do pragnień - pisałeś o ich neutralizacji. Ja nie chcę ich neutralizować; przeciwnie - chcę je realizować. A to, co wydarzy się w drodze do ich realizacji - to zupełnie inna sprawa."

Uch, uparłaś się, Aniu, tej neutralizacji, o której wspomniałem ledwie raz.:-) Jasne, że człowiek ma swoje potrzeby i pragnienia, natomiast nie są one celem samym w sobie i tylko o to chodzi. We wcześniejszym poście pisałem o przyjęciu postawy "Bądź wola Twoja", tzn. że wszystko to poddane zostaje TEMU i tyle... Można to nazwać neutralizacją pragnień (czyli pragnienia nie istnieją już dla samych pragnień), ale nie każdemu spodoba się takie określenie i będzie preferował inne. Spór bezcelowy.

"Co to zmienia? Niczego nie wyrwałam z kontekstu; zwróciłam uwagę na to, co było dla mnie wazne, co w moim odbiorze było sednem. I tylko utwierdza mnie to w moim przekonaniu o tym, że jesteśmy z dwóch różnych światów. I dobrze. Dlatego jest tak różnorodnie."

Troszeczkę jednak zmienia, gdyż osoba z zewnątrz mogłaby odnieść wrażenie z kawałeczka kontekstu, iż przywiązuję nadmierną wagę do słów, a wymowa całości zaprzecza temu. Ale niech Ci będzie...

"Wg Ciebie mam oddzielić - jak to nazywasz - moje doświadczenie z Bogiem -od czegokolwiek innego? Od czego niby, skoro nic bez Niego nie jest możliwe? O czym Ty mówisz? To pytanie jest retoryczne..."

Moja postawa wynika z tego, że: 1/ Ty jesteś osobą Żywą, a nie fikcją literacką, poza tym podzieliłaś się z innymi swym doświadczeniem duchowym; 2/ Żydzi, których znamy z opowiadania są postaciami fikcyjnymi i prawie nic nie wiemy o ich duchowości.

Stąd też patrzysz na tekst przez pryzmat swego doświadczenia i dostrzegasz w nim pozytywne przesłanie, zgodne z tym, co pisaliście w ostatnich komentarzach Ty i Suljan. I nie ma w tym nic złego.:-)

Ja natomiast nie znając sytuacji bohaterów ani intencji autora opowieści, dystansuję się przyjmując postawę sceptyczną. Po prostu tylko zwracam uwagę na pewne realne niebezpieczeństwo. Nie oznacza to jednak, że nie zachowuję otwartości i nie dopuszczam innej możliwości. Ale żeby sklepienie się utrzymało, podpierać muszą je dwie kolumny.:-)

Pozdrawiam Was ciepło, Aniu i Janku.

K...l vel Rozlin

-

rozlin

2007/07/16 11:04:19

Janie, w związku z naszą dyskusją zamieściłem jeszcze komentarz tu:

ctud.blox.pl/2007/03/LECTORIUM-ROSICRUCIANUM-A-SDU-2.html

Zrobiłem to, ponieważ mam wątpliwości, czy wtenczas nie oceniłem czyjejś postawy zbyt pochopnie. Aczkolwiek wówczas nie zgłosiłeś zastrzeżeń, choć niejako wypowiedziałem się w Twoim imieniu.

Mógłbyś skomentować postawione tam pytanie?

Pozdr.

-

annago1

2007/07/16 12:24:59

"Wg Ciebie mam oddzielić - jak to nazywasz - moje doświadczenie z Bogiem -od czegokolwiek innego? Od czego niby, skoro nic bez Niego nie jest możliwe? O czym Ty mówisz? To pytanie jest retoryczne..."

Moja postawa wynika z tego, że: 1/ Ty jesteś osobą Żywą, a nie fikcją literacką, poza tym podzieliłaś się z innymi swym doświadczeniem duchowym; 2/ Żydzi, których znamy z opowiadania są postaciami fikcyjnymi i prawie nic nie wiemy o ich duchowości. "


No i widzisz, Rozlin.
Rozumiem Twoją postawę, ale moja jest zupełnie inna... :-) Ale niespodzianka, co? :-)))
Bóg przejawia się we wszystkim. Jest stale obecny w moim życiu. Jak już wspominałam wielokrotnie - "najpierw jest Bóg", że tak to ujmę, a potem nasze wszelkie inpterpretacje tego świata w którym żyjemy. Na "poziomie uszczegółowionym" są to również interpretacje opowieści żydowskich. Każdy ma prawo do swojej interpretacji. Moja nie jest "hura optymistyczna". Jest jaka jest. W jaki sposób ją odczytałam - pisałam o tym już kilka razy. Przecież autor, który pisze taką opowieść nie jest idiotą i o jej bohaterach pisze tyle ile uznaje za stosowne, tyle ile jest mu potrzebne, żeby dana opowieść byla nośnikiem treści, które chce przekazać.
Jeśli uważasz, że o bohaterach napisane jest za mało - napisz swoją. Ale to już będzie przecież zupełnie inna opowieść.

WIEM, że pragnienia nie są celem samym w sobie. Pisałam o tym, kiedy zauważyłam w poprzednim poście, że to co wydarzy się w drodze do ich realizacji to już inna sprawa.


"Troszeczkę jednak zmienia, gdyż osoba z zewnątrz mogłaby odnieść wrażenie z kawałeczka kontekstu, iż przywiązuję nadmierną wagę do słów, a wymowa całości zaprzecza temu. Ale niech Ci będzie..."

To jeden cytat z Twojej wypowiedzi; a to drugi: ") Słowa faktycznie matriksują, co nie znaczy, że nie są na pewnym etapie pomocne i użyteczne, jeśli jednak wtłacza się je w schematy opisowe, które potem zawsze i wszędzie mają służyć za rozwiązanie problemów, no to zaczyna się kłopot. Najważniejsze, według mnie, to zapewnić im właściwe miejsce we właściwym czasie."

Śmiem więc twierdzić, że przywiazujesz dużą wagę do słów. Ja też, chocby ze względów zawodowych, ale chyba nawet do tego podchodzimy inaczej i OK. Wydaje mi się też, że próbujesz "rozgryźć intelektualnie" to czego "intelektualnie rozgryźć" się nie da.
Po swoich doświadczeniach "ezoterycznych", po przebyciu długaśnej i mozolnej "duchowej drogi", której zwieńczeniem był tekst "Dotknięcie niemożliwości..." mogę śmiało powiedzieć - cieszę się, że żyję. Gdybym w wielu sytuacjach, które mi się zdarzyły chciała sie obronić intelektem, zwyczajnie nie pisałabym teraz tego postu.

Pzdr.






-

annago1

2007/07/16 12:49:08

"Moja postawa wynika z tego, że: 1/ Ty jesteś osobą Żywą, a nie fikcją literacką, poza tym podzieliłaś się z innymi swym doświadczeniem duchowym; 2/ Żydzi, których znamy z opowiadania są postaciami fikcyjnymi i prawie nic nie wiemy o ich duchowości. "

Jeszcze raz zacytowałam to, co powyżej, bo nie przestaje mnie zdumiewać podział, który tu zastowałeś... Zdumiewa mnie bezbrzeżnie, jeśli mam być szczera...
Ludzie, z założenia, jako osoby - jak to określiłeś - Żywe, interpretują otaczający ich świat. A z tego świata przychodzą i fikcyjne opowieści i filmy dokumentalne, różności. To przecież naturalne. A Ty piszesz tak jakby te poziomy się wykluczały...
Przecież Żydzi przedstawieni w opowieści są "nośnikami pewnych treści", to figury stylistyczne. Nie można od nich wymagać, żeby miały swoje "autonomiczne" życiorysy...To abstrakcja. Są skonstruowane tak jak chciał tego autor.

-

suljan

2007/07/16 14:04:23

A Wy wciąż się spieracie...

Rozlin, odpowiedziałem na Twoje pytanie na CTUD ( jeśli mozna nazwac to odpowiedzią ).

"Ja już nie szukam odpowiedzi, bo ona sama mnie znalazła..." - stwierdza Annago1. "Ja również nie szukam, gdyż dla mnie wszystko po prostu JEST..." - odpowiada Rozlin."Dla mnie nic nie istnieje bez Boga, nic bez Niego nie jest możliwe." - oznajmia Annago1. "Nie potwierdzam i nie zaprzeczam..." - komentuje to Rozlin.

I chyba tu tkwi problem, bo co innego być znalezionym, a co innego znaleźć...

Pozdrawki dla Obojga :-)

-

rozlin

2007/07/16 14:39:44

Janie, dziękuję za odpowiedź - nie spodziewałem się długiego wywodu, bo zdaję sobie sprawę, że sprawa jest delikatna i trudno oceniać ją z zewnątrz. Ale dobrze, że się rozjaśniła.

Aniu, jeszcze troszkę:

"Śmiem więc twierdzić, że przywiazujesz dużą wagę do słów."

Owszem, ale w tym, żeby nie przesłoniły znaczenia i nie skostniały w schematy. Ale nie boję się ich, nie zwalczam, chcę tylko właściwego dla nich czasu istnienia, momentu i miejsca.

"A Ty piszesz tak jakby te poziomy się wykluczały..."

Aniu, wcale nie twierdzę, że poziomy te się wykluczają, ale w tym konkretnym przypadku rozpatruję je odrębnie, gdyż nie znam intencji autora i nie wiem, jakie treści chciał przekazać i jaki poziom reprezentował. A tekst można zinterpretować niezgodnie z zamierzeniem autora, zgodzisz się chyba.

Czy naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z tego, że ten tekst, gdyby dokonać jeszcze drobnej kosmetyki cech postaci, mógłby zostać zamieszczony na każdym religijnym portalu i wzbudzić entuzjazm zarówno, że tak się wyrażę "uwolnionego" CTUDowicza, jak i nawiedzonego fanatyka z Radia M. Chodzi o dwuznaczność tekstu!

Nie wiem już sam, jak mam Ci to inaczej wyjaśnić.

Pozdr.

-

ergregor

2007/07/16 17:14:19

Opowiastka katechetyczna :)

-

suljan

2007/07/16 18:34:31

Tekst jest rzeczywiście "katechetyczny", jak pwoedział Egregor, choc nie do końca. Trzeba odróżniać to, co w nim i jemu podobnych "katechetyczne" od tego, co "wewnętrznie duchowe" i obrazujące okreslony stosunek do Boga...

-

annago1

2007/07/16 19:15:16

"Nie wiem już sam, jak mam Ci to inaczej wyjaśnić."

Cóż za postawa... Czytałeś ten fragment w którym pytałam Cię, czy nigdy nie zastanowiłeś się, że narzucasz innym swoje zdanie?

Rozumiem Cię od początku.
To Ty nie rozumiesz, że widząc w tej powieści to, co w niej jest, kładę nacisk na coś innego niż Ty.

Tyle.

-

annago1

2007/07/16 19:22:07

Suljan:

"I chyba tu tkwi problem, bo co innego być znalezionym, a co innego znaleźć..."


Maybe, Suljanie. I jeszcze problem w tym, co się potem z tym robi...

Pozdrówka :-)

-

suljan

2007/07/16 19:56:18

"I jeszcze problem w tym, co się potem z tym robi... "

Aleś zjeżona... :-DDD

-

rozlin

2007/07/16 20:03:49

"Cóż za postawa... Czytałeś ten fragment w którym pytałam Cię, czy nigdy nie zastanowiłeś się, że narzucasz innym swoje zdanie?"

Aniu, pytałaś mnie, dlaczego rozdzielam te dwa wątki, to Ci odpowiedziałem. Przedstawiłem w niej właśnie swoje stanowisko. Możesz przyjąć je do wiadomości, ale nie musisz akceptować.

Czasem trudno jest coś ubrać w słowa, ja np. nie mam daru jasnego i klarownego przedstawiania sprawy, lecz zawsze czynię to w sposób zawiły, a wtedy nie raz powstają nieporozumienia. Ale trudno się mówi, taki już jestem. Byłbym słabym nauczycielem.:-)

"Rozumiem Cię od początku. To Ty nie rozumiesz, że widząc w tej powieści to, co w niej jest, kładę nacisk na coś innego niż Ty."

To dobrze, a ja sygnalizuję o jeszcze innej możliwości postrzegania tej opowiastki. Oba stanowiska - jedne optymistyczne, a drugie sceptyczne, mogą się nawzajem dopełniać.

Pozdrawiam i przepraszam, jeśli moje wcześniejsze odpowiedzi Tobie zabrzmiały miejscami zbyt agresywnie. Przyznam, że jestem już zmęczony tą dyskusją i mam ochotę ją wreszcie zakończyć.

-

annago1

2007/07/16 21:21:00

Suljan:

" "I jeszcze problem w tym, co się potem z tym robi... "

Aleś zjeżona... :-DDD "

Coś Ty.
Ja zjeżona?
Sssssskądżeeeeee...

Hi, hi, hi.... :-)))




-

annago1

2007/07/16 21:28:46

" "Cóż za postawa... Czytałeś ten fragment w którym pytałam Cię, czy nigdy nie zastanowiłeś się, że narzucasz innym swoje zdanie?"

Aniu, pytałaś mnie, dlaczego rozdzielam te dwa wątki, to Ci odpowiedziałem [...]

A o tamto, co to wiesz, pytałam Cię wcześniej. Nie podejmuję się odszukać tego postu. Jest to trochę dla mnie trudne, jako, że ze zmęczenia zaległam na klawiaturze... :-( Jeszcze z nikim się tak nie rozumiałam jak z Tobą. No, ale zawsze musi być ten pierwszy raz...

"Przyznam, że jestem już zmęczony tą dyskusją i mam ochotę ją wreszcie zakończyć."

I tu podniosłam ze zdzwienia główkę z klawiatury. Bo oto w czymś się zgadzamy...


Ja również pozdrawiam. Anielicą nie jestem, wiem. I nawet nie pretenduję do tego zaszczytnego tytułu...:-)))







-

annago1

2007/07/16 21:46:22

"Jeszcze z nikim się tak nie rozumiałam jak z Tobą"

Tak patrzę na to co napisałam i się dziwię...Hi, hi, hi...
Chodziło o to, że jeszcze z nikim tak nie mogłam złapać porozumienia...

No nic....Taki "czeski" lapsusik.
:-)

-

suljan

2007/07/16 22:36:27

Kto się czubi, ten sie lubi, hi hi hi... ( co stwierdzam z zazdrością?, łe tam, ja? nigdy!!!! :-P )...

-

rozlin

2007/07/17 14:21:03

"Kto się czubi, ten sie lubi, hi hi hi..."

Z pewnością. :-)))

"Jeszcze z nikim się tak nie rozumiałam jak z Tobą. No, ale zawsze musi być ten pierwszy raz..."

Hi, hi, to chyba nie był pierwszy raz, bo nieporozumienie między nami już miało raz miejsce.

ctud.blox.pl/2007/03/NIE-MA-POCZATKU-ANI-KONCA.html#ListaKomentarzy

Ale szybko się wyjaśniło, a poza tym wesoło było.:-)

Pozdrawiam wszystkich.

-

annago1

2007/07/19 00:06:48

Suljan:

"Kto się czubi, ten sie lubi, hi hi hi... ( co stwierdzam z zazdrością?, łe tam, ja? nigdy!!!! :-P )..."

Ech, a myślałam, że to ja jestem przekorna :-))) - to dotyczy zwłaszcza tego, co napisałeś w nawiasie :-)))))

-

annago1

2007/07/19 00:19:15

Rozlin.
Miałam sobie darować ten wpis, tak dla świętego spokoju. Ale właściwie dlaczego niby...?
Nie pozwolę, żeby Twoje abstrakcyjne wywody spowodowały, że nie będę miała ochoty wchodzić na swojego ulubionego bloga.
Ale nie chce mi się też mielić od nowa tego samego.

Mam więc tylko jedno pytanie.
DLACZEGO NIE MOŻE DO CIEBIE DOTRZEĆ, ŻE JAKAKOLWIEK KOREKTA W CECHACH POSTACI POWYŻSZEJ OPOWIEŚCI SPOWODOWAŁABY, ŻE BYŁABY TO ZUPEŁNIE INNA OPOWIEŚĆ? CZY TO JEST AŻ TAK TRUDNE? CO MNIE OBCHODZI JAK PO TAKIEJ KOREKCIE (ALBO I BEZ NIEJ) BYŁABY GDZIEŚ INDZIEJ ODCZYTANA TA OPOWIEŚĆ?! SULJAN ZAMIEŚCIŁ JĄ TUTAJ. JA JĄ PRZECZYTAŁAM TUTAJ. ROZWAŻANIA TYPU - "CO BY BYŁO, GDYBY... GDYBY COŚ DO NIEJ DODAĆ, GDYBY POJAWIŁA SIĘ GDZIEŚ INDZIEJ TO NIE JEST UKRYTY POTENCJAŁ TEJ OPOWIEŚCI JAK CI SIĘ PEWNIE WYDAJE, TYLKO NADBUDOWA, ABSTRAKCJA, GDYBANIE. WSPOMINAŁAM O TYM W DWÓCH POPRZEDNICH POSTACH, NO ALE CÓŻ...

Bez odbioru.




-

annago1

2007/07/19 11:32:26

Jeszcze rozwinę tylko ten wątek: "ROZWAŻANIA TYPU - "CO BY BYŁO, GDYBY... GDYBY COŚ DO NIEJ DODAĆ, GDYBY POJAWIŁA SIĘ GDZIEŚ INDZIEJ TO NIE JEST UKRYTY POTENCJAŁ TEJ OPOWIEŚCI JAK CI SIĘ PEWNIE WYDAJE, TYLKO NADBUDOWA, ABSTRAKCJA, GDYBANIE."

Oczywiście wiadomo, że każdy moze wykorzystać tę opowieść jak mu się spodoba, zamieścić, gdzie zechce, pozmieniać w tym celu albo i nie. Tak można postąpić z każdym tekstem, który ma jakąś swoją SAMOISTNĄ wartość; tak się dzieje nie od dziś i będzie się działo zawsze. Ale zastanawianie się nad tym jakby ten tekst mógłby być odebrany gdzie indziej to jak już mówiłam abstrakcja, gdybanie.



-

rozlin

2007/07/19 15:24:12

Aniu,

"Nie pozwolę, żeby Twoje abstrakcyjne wywody spowodowały, że nie będę miała ochoty wchodzić na swojego ulubionego bloga."

To dziwne, bo to mnie sugerowano, iż narzucam własne poglądy...:-/

Czytam 3 blogi JWS, a Twoje wywody mi zupełnie nie przeszkadzają, pozwalają przemyśleć sprawę, spojrzeć na nią z innego punktu widzenia. Tak samo możesz, jeśli chcesz, potraktować moje i przyjąć, że opowiastkę można odczytać na różne sposoby, co może świadczyć o jej zalecie. Poza tym weź pod uwagę, iż Suljan nie ma patentu wyłączności na to opowiadanie i nie sądzę, aby chciał go mieć; pochodzi ono ze zbioru opowieści chasydzkich, dostępnych dla każdego. Człowiek jest człowiekiem, modlitwa jest modlitwą. Czyżby to opowiadanie miało według Ciebie tak pozytywne przesłanie tylko dla tego, że modlącymi są Żydzi, a duchownym - rabin? A jeśli w ich miejsce wstawimy małżeństwo Polaków-katolików, którzy za namową księdza wołają do Boga w Najświęszej Trójcy prosząc dodatkowo o wstawiennictwo Najświętszej Panienki, to już nie będzie to samo? JWS - jak słusznie nadmieniłaś - wspominał o właściwym stosunku do duchowości, a to rozciąga się na wszelkie dziedziny. Wiem, że sympatyzujesz z judaizmem, ale weź pod wzgląd również to, że bycie np. chasydem automatycznie od SDU nie uwalnia ani nie daje lepszej ochrony. Zgodziliśmy się co do tej kwestii z Suljanem tu:

kabala.blox.pl/2006/10/KABALA-MOJA-KABALA.html#ListaKomentarzy

JWS zamieścił tą opowiastkę w określonej intencji i odczytując w określony sposób. A ja podkreślam po raz enty, iż cały czas nie wiem, czy autorzy opowieści podzieliliby poglądy Suljana w kwestii SDU czy "Imitatio Dei" i w ogóle występowania takich zagrożeń podczas modlitwy?

Na koniec jeszcze jedna kwestia ku twojej rozwadze. W moim pierwszym komentarzu pod tekstem zamieściłem pytanie. Gdyby (ach, to gdybanie:-D) od razu pojawiła się pod nim odpowiedź taka jak ta:

"(...) Jesli ma własciwe ukierunkowanie może sobie byc Zydem czy katolikiem i brac udział w rozmaitych rytuałach, czytac modlitwy z modlitewników albo psalmy; nie ma to ŻADNEGO ZNACZENIA, cokolwiek bowiem robi to UKIERUNKOWANIE, odcina go od egregorów, ktore dlań nie istnieją ( bo wszak są tylko nicoscią )..."

... to rzekłbym - dziękuję, taka odpowiedź mi wytarczy. Nie mam więcej pytań. I nie kontynuowałbym dysputy.

Teraz jednak zaczynam się bać, że znowu rozkręci się kolejna, męcząca i ciągnąca się w nieskończoność dyskusja.

Pozdr.

-

annago1

2007/07/19 19:47:01

Nie wiem, może ja piszę po chińsku, że aż tak nie jesteś w stanie mnie pojąć?

Nie obawiaj się dalszego ciągu dyskusji; musiałabym cytować w nieskończoność to, co już pisałam, a nie mam na to ani ochoty ani czasu - tzn. nawet czas mam, ale mi go szkoda na mielenie w kółko tego samego.

Żeby było zabawniej przytoczyłeś wypowiedż Janka, w której powiedział on to co ja mówiłam już wcześniej. Te cytaty też już zestawiałam ze sobą, nie będę robić tego po raz kolejny. Jan przyznał, że mówimy o tym samym - jeśli chcesz odszukać te zestawienie tych cytatów musisz sam je odszukać.

Może po prostu przyjmujesz i jesteś w stanie pojac to co mówi JWS, bo JWS jest JWS-em a jesli ktoś inny, w dodatku kilka postów wcześniej mówi to samo to za cholerę nie jest w stanie to do Ciebie dotrzeć?


Jeszcze jedno na zakończenie:

"Czyżby to opowiadanie miało według Ciebie tak pozytywne przesłanie tylko dla tego, że modlącymi są Żydzi, a duchownym - rabin?"

PO RAZ KOLEJNY MÓWIĘ, ŻE ONO NIE MA DLA MNIE POZYTYWNEGO PRZESŁANIA - MA JAKIE MA, ODCZYTUJĘ JE W TAKIM KONTEKŚCIE W JAKIM ZOSTAŁO ZAMIESZCZONE - TU I TERAZ. NIE ODPOWIADAM ZA TO JAK ODCZYTAJĄ JE INNI LUDZIE; I ZA TO, ZE WYOBRAŻAJĄ SOBIE CO Z NIM MOŻNA ZROBIĆ, GDZIE ZAMIEŚCIĆ ETC...
SULJAN ZAMIEŚCIŁ JE TUTAJ; Z OKREŚLONYCH POWODÓW - W DODATKU BYŁ NA TYLE UPRZEJMY, ŻE WYTŁUMACZYŁ SIĘ PRZED TOBĄ DLACZEGO NA SWOIM BLOGU O OKREŚLONYM PROFILU ZAMIEŚCIŁ OKREŚLONE OPOWIADANIE: ZAMIEŚCIŁ GO TUTAJ, BO NA (NP.) NA CTUD-ZIE BYŁOBY OPACZNIE ZROZUMIANE.
TO NIE ZAPOBIEGŁO TEMU, ZE SNUJESZ ROZWAŻANIA NA TEMAT TEGO JAKBY TO OPOWIADANIE WYGLĄDAŁO W INNYM KONTEKSCIE, ALE NA TO JUŻ NIKT NIE MA WPŁYWU I OCZYWIŚCIE NIKT CI TEGO NIE ZABRANIA.
I DLA MNIE NAJMNIEJSZE ZNACZENIE MA, ŻE W OPOWIADANIU SĄ ŻYDZI I CHASYD. DLA MNIE TO OPOWIADANIE JEST O MODLITWIE - UNIWERSALNEJ MODLITWIE SERCA - O TYM TEŻ JUŻ PISAŁAM I NIE BĘDE SIĘ PONOWNIE ROZKRĘCAĆ, BO NIE CHCE MI SIĘ NAWET MYŚLEC JAK MOŻESZ SOBIE ZINTERPRETOWAĆ TO CO NAPISZĘ.


PS.
"Na koniec jeszcze jedna kwestia ku twojej rozwadze. W moim pierwszym komentarzu pod tekstem zamieściłem pytanie. Gdyby (ach, to gdybanie:-D) od razu pojawiła się pod nim odpowiedź taka jak ta:

"(...) Jesli ma własciwe ukierunkowanie może sobie byc Zydem czy katolikiem i brac udział w rozmaitych rytuałach, czytac modlitwy z modlitewników albo psalmy; nie ma to ŻADNEGO ZNACZENIA, cokolwiek bowiem robi to UKIERUNKOWANIE, odcina go od egregorów, ktore dlań nie istnieją ( bo wszak są tylko nicoscią )..."

... to rzekłbym - dziękuję, taka odpowiedź mi wytarczy. Nie mam więcej pytań. I nie kontynuowałbym dysputy. "

...a wtedy wszyscy byliby szczęśliwi. Akurat to, co tu przytoczyłeś jak już wspomniałam napisałam wcześniej niż Suljan, potem jak już mówiłam przed chwilą zestawiłam ze sobą te dwa cytaty w których mówimy z Suljanem to samo. Ale Suljanowi pokłoniłeś się pieknie w podziękowaniu za podsumowanie, a na to, co ja napisałam w ogóle nie zwróciłeś uwagi. Nie obchodzi mnie to, zwracam Ci uwagę na pewien bardzo, ale to bardzo istotny fakt.

I definitywnie uważam tę dyskusję za zakończoną.

-

annago1

2007/07/19 19:55:27

Żeby nie być gołosłowną - to jest cytat o którym wyzej mówiłam, a który napisałam bezpośrednio pod postem w któryn Suljan pisze o ukierunkowaniu:


"No i dokładnie o tym o czym powyżej wspomniałeś Suljanie pisałam w jednym z powyższym postów - pozwolę więc sobie zacytować samą siebie:

"modląc się sercem można używac słów albo i nie, krzyczeć albo i nie. Można też modlić się bez słów. Modlitwa właściwie ukierunkowana trafi tam, gdzie trzeba niezależnie od swojej formy. To źródło modlitwy, to z czego ona wypływa, czyli serce jest ważne, a nie forma." "


-

annago1

2007/07/19 20:03:46

Nie chce mi się za Ciebie "odrabiać lekcji", ale na Twoje pytanie:


"A ja podkreślam po raz enty, iż cały czas nie wiem, czy autorzy opowieści podzieliliby poglądy Suljana w kwestii SDU czy "Imitatio Dei" i w ogóle występowania takich zagrożeń podczas modlitwy? "


... w samym opowiadaniu znajduje się odpowiedź:

"Kiedy Żyd przybył do rebego opowiedział mu, że dzięki niemu został wysłuchany. Ohew Isroel odpowiedział mu:„Nie należy mi się żaden prezent, wygłosiłem po prostu fragment z hagady, a ten kto wierzy zostanie wysłuchany bez błogosławieństwa rebego i bez kwitla.” "

Ten, kto wierzy zostanie wysłuchany - bez żadnych dodatkowych formalności; jeśli będzie modlił się sercem, "przebije się nim" tam, gdzie trzeba - o czym piszę po raz ENTY.




-

rozlin

2007/07/19 20:18:05

Aniu, gdybyś pisała po chińsku to odniósłbym wrażenie, że piszesz wulgaryzmami, gdyż słowo 'CO' oznacza w tym obrazkowym języku prostackie określenie czynności spółkowania między ludźmi, podobnie jak 'szukać' w języku czeskim.:-DDD

Pomijam już fakt, że pisanie wielkimi literami przypomina w bezpośredniej komunikacji wrzeszczenie do swego rozmówcy, a to nie jest zbyt przyjemne w odbiorze.:-/

Jeśli nie podoba Ci się określenie "pozytywne", to nie będę się przy nim upierał - to tylko słowo, a czymś trzeba określić daną postawę.

1/ Tak, napisałaś wyjaśnienie, które później potwierdził Suljan i zauważyłem to; od samego początku nie zanegowałem tego, co napisałaś i przepraszam, że pominąłem to w mojej odpowiedzi. A że napisałaś to przed nim, to poczekałem na jego reakcję, choć spodziewałem się, że będzie właśnie taka.

2/ Nie widzę nic złego w tym, że opowieść można odczytywać na różne sposoby, a tym bardziej w zwracaniu uwagi na to. Moje pytanie nie miało charakteru pretensji do JWS, że coś zamieścił, lecz w świetle tego, co znamy z CTUDu, zdziwił mnie fakt umieszczenia tego bez słów, bez komentarza. Dlatego też zadałem pytanie - dlaczego. Czy jest coś złego w zadawaniu pytań, zwłaszcza jeśli istnieje możliwość kontrastu?

Odpowiedzi przyszły, wyjaśnienie jest wystarczające i nie ma problemu, nie ma sporu.

"DLA MNIE TO OPOWIADANIE JEST O MODLITWIE - UNIWERSALNEJ MODLITWIE SERCA"

OK, taki jest Twój jego odbiór. Ja tylko wskazałem, że można to inaczej odebrać. Właściwy stosunek do duchowości to jedno, a możliwość innego odbioru tego opowiadania to drugie.

Niestety, nie znalazłem lepszych słów na podsumowanie i obawiam się, że ja również zostanę opacznie zrozumiany.:-(

Pozdr.

-

annago1

2007/07/19 22:06:15

W kwestii formalnej (a propos Twojego poprzedniego postu):

"Wiem, że sympatyzujesz z judaizmem, ale weź pod wzgląd również to, że bycie np. chasydem automatycznie od SDU nie uwalnia ani nie daje lepszej ochrony."


Nie wiedziałam, że sympatyzuję z judaizmem. Czego to się człowiek o sobie nie dowie od innych...(:-P) Nie Rozlin, nie sympatyzuję z żadnym - izmem, po prostu uwielbiam pieśni żydowskie, żydowską kulturę, zwyczaje; interesuje mnie to zwyczajnie i po prostu. Ale z żadnym -izmem nie sympatyzuję. W jednym - iźmie mnie wychowano, inny potem sobie wybrałam, aż w końcu -izmy w moim życiu się skończyły, bo zrozumiałam (i to na długo zanim poznałam JWS-a)że żaden -izm nie da mi tego, czego szukam. I dlatego też nawet mi przez myśl nie przeszło, że bycie chasydem, lamą, księdzem katolickim, misjonarzem, ascetą, You name it - może chronić przed SDU. Gadamy już (chyba)od trzech dni i nie mieści mi się w głowie, że mogłeś pomyśleć, że tak myślę... (:-))


*)Zaczęłam pisać wielkimi literami zdając sobie sprawę, że to może wyglądać na wrzask - ale chciałam tylko zwrócić uwagę na to, co dla mnie jest najważniejsze - i nie chciałam, żeby to zostalo pominiete i niezauważone tak jak wtedy gdy pisałam o treści i formie modlitwy (np.) Nie pozostawiłeś mi wyboru, trochę wybiórczo traktując moje odpowiedzi. Ale fakt - mogłam sobie to darować ... Co właśnie czynię.

*)"2/ Nie widzę nic złego w tym, że opowieść można odczytywać na różne sposoby, a tym bardziej w zwracaniu uwagi na to. Moje pytanie nie miało charakteru pretensji do JWS, że coś zamieścił, lecz w świetle tego, co znamy z CTUDu, zdziwił mnie fakt umieszczenia tego bez słów, bez komentarza. Dlatego też zadałem pytanie - dlaczego. Czy jest coś złego w zadawaniu pytań, zwłaszcza jeśli istnieje możliwość kontrastu?"


Widzę światło w tunelu :-)))- to znaczy przez chwilę pomyślałam, że być może uda nam się dzisiaj zakończyć tę dysputę...:-)
Rozlin, ja też nie widzę nic zlego w tym, że tę opowieść można odczytać rozmaicie. Nie widzę też w tym nic dobrego. Tak po prostu jest. Każdy tekst jeśli ma jakąś wartość - samą w sobie - moze być przez innych wykorzystany na różne sposoby. Wiem o tym, ale jakoś szczególnie mnie to nie zajmuje. Czyjś inny odbiór może mnie zadziwić, zachwycić, zrazić etc. ale najwazniejszy jest dla mnie mój odbiór; i to, żeby nie uległ wypaczeniu kiedy ktoś np. będzie chciał za pomocą tego tekstu przekabacić mnie na jakąś swoją modłę - podaję to tylko jako przykład. Mój odbiór jest dla mnie najważniejszy. Wiadomo, ze każdemu człowiekowi ta sama opowieśc może powiedzieć coś innego.
Problem wykorzystywania tekstów do celów niezgodnych np. z tym co zamierzał autor znam w dodatku z autopsji. Napisałam kiedyś kilka tekstów dla Taraki; po jakimś czasie ze zdumieniem odkryłam, że zostały zamieszczone również na portalach na których - ze względu na charakter tych portali - nigdy bym ich tam nie umieściła. Zrobiono to oczywiście bez mojej wiedzy i zgody - bo takie jest prawo dżungli.

*) Mnie nie zdziwiło, że JWS zamieścił to opowiadanie bez komentarza, bo zamieścił je tutaj. A zamieszczenie tego opowiadania na tym blogu bylo dla mnie już "komentarzem samym w sobie". Po prostu.


-

annago1

2007/07/19 22:08:53

*)"DLA MNIE TO OPOWIADANIE JEST O MODLITWIE - UNIWERSALNEJ MODLITWIE SERCA"

OK, taki jest Twój jego odbiór."

To niekoniecznie może jest tylko mój odbiór. Jakby to wyrazić - ...może tak - odczułam "istotę" tego opowiadania, która polega na tym, że to opowiadanie "[...]ukazuje ŻYWY stosunek człowieka do ZYWEGO Boga."

Choc z drugiej strony to jest tylko opowiadanie... - które mimo wszystko każdy może odczytac jak zechce.


*) "Właściwy stosunek do duchowości to jedno, a możliwość innego odbioru tego opowiadania to drugie."

Tak.
Przy czym właciwy stosunek do duchowości wg mnie oznacza (również) możliwość "wyłapania istoty" tego opowiadania. I myślę, że po to ono jest. Niejako obrazuje ten właściwy stosunek do duchowości - bo pokazuje, że najważniejsza jest wiara, siła modlitwy, to, żeby płyneła ona z serca, a nie to jak zostanie ona wyrażona - czy tańcem, wrzaskiem, śpiewem, czy może...zupełną ciszą.
Mimo to możliwość innego odbioru każdego tekstu (łacznie z tą opowieścią)istnieje, oczywiście, że tak. Zawsze z każdym tekstem tak jest. Po prostu nie wiem dlaczego akurat w tym przypadku tak się tym przejmujesz? Jeżeli ktoś jest podatny na SDU to "zawsze sobie coś znajdzie" - że tak to ujmę.

Pozdrawiam

Ps.
I znowu musiałam dzielić post na dwa... Ale coś mi mówi, że może jednak uda się nam porozumieć... (?)

-

annago1

2007/07/19 22:22:05

Mała korekta.
Powyżej napisałam:
"Jakby to wyrazić - ...może tak - odczułam "istotę" tego opowiadania, która polega na tym, że to opowiadanie "[...]ukazuje ŻYWY stosunek człowieka do ZYWEGO Boga." "

A teraz korekta:
"Jakby to wyrazić - ...może tak - odczułam "istotę" tego opowiadania, która polega na tym, że to opowiadanie JAK NAPISAŁ JWS - "[...]ukazuje ŻYWY stosunek człowieka do ZYWEGO Boga." (tym razem wielkie litery wskazują na czym polega korekta....:-))

I jeszcze jedno.
Bycie chasydem. lamą etc nie chroni przed SDU - o czym oboje - jak się okazało - wiemy.
Bo przecież można być chasydem, lamą, etc. i mieć SDU albo i nie mieć. Bo przecież rzecz nie w byciu chasydem, lamą etc..., tylko w czymś innym...:-) Ale myślę, że oboje o tym wiemy :-)

-

rozlin

2007/07/20 15:01:46

Ufff... mam nadzieję, że tym sposobem wątek można już opowiastki zakończyć.

Dodam tylko, że istnieje różnica między sympatyzowaniem z judaizmem, taoizmem, gnostycyzmem etc. od bycia judaistą, taoistą, gnostycystą (termin J. Prokopiuka) etc.:-)

Ktoś, kto mówi o sobie jestem tym a tym, przeważnie bierze na siebie ciężar tej doktryny, a ktoś kto sympatyzuje - niekoniecznie - może utożsamiać się lub widzieć słuszność tylko z pewnych jego aspektach lub stwierdzać, że ten opis najlepiej oddaje istotę sprawy.

Pamiętasz odpowiedź Suljana, który na sugestię iż jest juedo-taoistą czy kimś takim, odpowiedział, iż co prawda palec wskazuje na księżyc, ale on skupia się na księżycu, a nie na palcu.:-)

Tak czy owak małe światełko się w Twoim artykule pojawiło, które mogło pewne sympatie sugerować i nie stało w sprzeczności z tym, co stwierdziłem powyżej:

"Nie oznacza to, że przeszłam na judaizm, choć nie wiem, co przyniesie przyszłość i czy kiedyś tego nie zapragnę. Oznacza to dokładnie i przede wszystkim tyle – w powyższym fragmencie odnalazłam wytłumaczenie dla własnego doświadczenia."

Nawet jeśli, to do głowy nie przyszło mi, że stałabyś się schematycznym judaistą. Po przejściu takiej drogi jest to mało prawdopodobne.

Pozdr.

PS. Ja też uważam, że najlepiej istotę sprawy oddaje taoizm, Heraklitanizm i pewne wątki gnostycyzmu, ale w życiu nie określiłbym siebie mianem -isty. Co nie oznacza braku sympatii do tych kierunków.


-

annago1

2007/07/20 21:31:55

Mała puenta na zakończenie.


Gdybym uważała, tak jak mnie podejrzewałeś, że bycie chasydem (lub dentystą, alpinistą, ascetą, lamą, ksiedzem, etc.) chroni przed SDU nie mogłabym napisać takiego tekstu jak "Dotknięcie niemożliwości, czyli siła modlitwy".


Pozdrawiam

-

suljan

2007/07/21 10:34:11

A Wy dalej... :-) OK, nie przeszkadzam :-)))
Pozdrawki...

-

rozlin

2007/07/21 16:28:02

Nie, Janie, to już chyba koniec.:-) A może jednak się mylę, bo przecież nie ma początku ani końca...

Pozdr.

-

suljan

2007/07/22 09:52:54

aha :-)

Opowieści chasydów, Buber, Martin

Marek Radziwon
2005-03-07, ostatnia aktualizacja 2005-03-07 18:53

Pewnego razu ktoś żartobliwie zapytał rawa: "Czy Mesjasz będzie chasydem, czy też przeciwnikiem chasydów?". "Myślę, że będzie przeciwnikiem - odparł raw. - Gdyby bowiem był chasydem, przeciwnicy by w niego nie uwierzyli. A chasydzi uwierzą mu bez względu na to, kim będzie" - czytamy w "Opowieściach chasydów" Martina Bubera

Są co najmniej dwa powody, dla których warto sięgać po książkę Bubera. Pierwszy jest ogólny - Martin Buber, autor m.in. "Drogi człowieka według nauczania Chasydów" i powieści "Gog i Magog", to jeden z najznakomitszych znawców i interpretatorów chasydyzmu, a jego praca to pozycja klasyczna i obowiązkowa dla wszystkich interesujących się mistyką żydowską przełomu XVIII i XIX wieku. Drugi powód jest nasz, lokalny - to osoba polskiego tłumacza i edytora "Opowieści chasydów" - Pawła Hertza.

Po co był Buber Hertzowi, poecie, tłumaczowi, miłośnikowi i wydawcy klasycznej literatury rosyjskiej? "Pisarz, tłumacz, podejmując dzieło tłumaczenia, kieruje się przekonaniem, że myślami i uczuciami wzbudzonymi w nim dziełem obcym powinien podzielić się z tymi, którzy swoje myśli i uczucia wypowiadają w tym samym co on języku" - wyjaśnia Hertz. I dodaje: "Pragniemy więc, aby to, co uznaliśmy za świadectwo prawdy, stało się z naszym pośrednictwem udziałem zbiorowości, pośród której żyjemy i działamy". Hertz dostrzegał wyjątkowość tej książki, jej głęboko religijne znaczenie pomieszane z urzekającą baśniową aurą.

REKLAMY GOOGLE

Dzieło zostało napisane po niemiecku i wydane w 1947 r., na polski przekład czekało prawie 40 lat. A powinno było zaistnieć w polszczyźnie jak najszybciej. Choćby dlatego, że dotyczy ludzi i zdarzeń z obszaru dawnej Rzeczypospolitej, tyle że dla tłumaczeń Bubera i jego historii pobożnych cadyków długo nie było pogody. Zresztą Martin Buber - by użyć formuły Hertza - "wypowiadał się w tym samym co my języku". Urodził się we Lwowie, tam kończył polskie gimnazjum i dopiero później zamieszkał w Niemczech, skąd w 1938 r. wyemigrował do Jerozolimy.

Jakim fenomenem był ruch chasydzki? "Nauka chasydzka to nic innego jak wskazanie, że należy żyć w zachwyceniu, w pełnej zachwytu radości" - pisze Buber. Zebrane przez niego opowieści chasydów streszczają czyny i nauczanie kilkunastu mistrzów, największych cadyków epok, od najstarszego Izraela ben Eliezera zwanego Baalszemtowem, twórcy chasydyzmu na Podolu w połowie XVIII w., przez jego ucznia rabbiego Dow Ber Magida z Międzyrzecza, Barucha z Międzyborza, po Szmelke z Nikolsburga i Icchaka z Przysuchy. "Ani jeden z tych tekstów nie został jednak zapożyczony z bogatej literatury teoretycznej ruchu chasydzkiego, wszystkie pochodzą z książek przeznaczonych dla ludu" - wyjaśnia Buber. Ponieważ więc opowieści te należały do tradycji ustnej, będą zrozumiałe i interesujące nawet dla czytelnika niewiele pojmującego z dziejów ruchu chasydzkiego.

Większość historii jest jak anegdota - krótka i zabawna, ale też jak drogowskaz wskazujący w przystępny sposób drogę do życia cnotliwego i bogobojnego. W każdej z nich tkwi jakaś duchowa, religijna nauka, są więc także jak przypowieść, najczęściej z biblijnym odwołaniem. O rabbim Menachemie Mendlu z Witebska dowiadujemy się tyle: „W listach z ziemi Izraela rabbi Menachem zwykł się podpisywać: »Prawdziwie pokorny «. Pewnego razu zapytano rabbiego rużyńskiego: »Jeżeli rabbi Menachem był prawdziwie pokorny, to jak mógł sam o sobie tak mówić? «. - Był tak pokorny - odparł rabbi rużyński - że właściwej sobie pokory nie uważał już za cnotę".

Martin Buber "Opowieści chasydów", W Drodze, Fundacja Zeszytów Literackich

powieści Chasydów

Chasydzi znani są dziś jako sekta żydowska powtarzająca sztywno zachowania z przeszłości; tak sztywno, że nawet ubrania noszą oni dziewiętnastowieczne. Jest to przykład ciekawego zjawiska: zastygania pewnych zachowań religijnych w groteskowe nierzadko formuły. Jednak u swych początków chasydzi byli ruchem mistycznym przypominającym nieco muzułmańskich sufich i buddyjski zen, świadczą o tym choćby opowiadania o dawnych cadykach zebrane i wydane przez Martina Bubera. W polskim tłumaczeniu Pawła Hertza wydało je dominikańskie wydawnictwo W Drodze i to z niego pochodzą niniejsze fragmenty.





Opowieści Chasydów


Pewnego razu Baalszem zapytał swojego ucznia, Meira Margaliota: "Czy pamiętasz jeszcze ów szabat, kiedy zacząłeś naukę Pięcioksiągu? Wielka izba w domu twojego ojca była pełna gości, postawiono cię na stole, a ty wygłaszałeś swoje przemówienie?"
Rabbi Meir odparł: "Oczywiście że pamiętam. Nagle wszła do izby moja matka i pośrodku przemówienia zdjęła mnie ze stołu. Ojciec był oburzony, ale matka wskazała tylko jakiegoś człowieka w krótkim kożuszku, który stał u drzwi i patrzył na mnie. Wtedy wszyscy zrozumieli, że zlękła się złego oka. Kiedy tak pokazywała drzwi, ów człowiek znikł."
"To ja byłem", rzekł Baalszem. "W takich chwilach można jedym spojrzeniem wlać wielkie światło w czyjąś duszę. Ale bojaźń ludzka stawia przegrody światłu."



Pewien uczeń zapytał Baalszema: "Jak się to dzieje, że ktoś, kto kocha Boga całym sercem i wie, że jest przy nim blisko, doświadcza niekiedy uczucia rozłąki i oddalenia od Boga?"
Baalszem mu to wyjaśnił: "Kiedy ojciec uczy swojego małego synka chodzenia, stawia go najpierw przed sobą, a chcąc go uchronić przed upadkiem rozpościera blisko niego obie ręce i w ten sposób chłopczyk idzie ku ojcu między jego rękami. Ale kiedy już jest blisko, ojciec odsuwa go troszkę od siebie i szerzej rozpościera ręce, a robi to tak długo, póki dziecko nie nauczy się chodzić."



Oto co opowiadają: "Zbójcy, którzy tworzyli niewielką bandę, co panoszyła się we wschodnich Karpatach, i byli świadkami niezwykłych wydarzeń dziejących się wokół Baalszema, przyszli do niego mówiąc, że im tylko znaną drogą podziemną, przez groty i jaskinie, zaprowadzą go do kraju Izraela, dowiedzieli się bowiem, nie wiadomo skąd, że chciałby się tam wybrać. Baalszem gotów był iść ż nimi. W droddze trafili na wąwóz po brzegi wypełniony błotem, tylko jego skrajem wiodła dróżka, po której stąpali krok za krokiem, trzymając się powbijanych tam kołków. Zbójcy przeszli. Kiedy Baalszem chciał iść za nimi, ujrzał powstrzymujący go od następnego kroku płomień obracającego się miecza i zawrócił.



Baalszem powiedział: "Pewnego razu szedłem do raju i wielu szło ze mną, lecz gdy zbliżałem się do ogrodu, zaczęli znikać, a kiedy szedłem przez raj, było ich przy mnie ledwie kilkoro; ale kiedy stanąłem pod drzewem życia i obejrzałem się, byłem prawie sam."

To jest tragiczna historia upadku narodu. To jest historia niegdyś dumnego i szlachetnego ludu, zamienionego w naród tułaczy, żebraków i niewolników. Ludzi kiedyś wywyższanych i szanowanych, którzy stali się obiektem drwin i nienawiści. To jest historia narodu żydowskiego. Jak to możliwe, że naród przez Boga wybrany stał sie narodem przez Boga odrzuconym?

 

Był kiedyś pewien Żyd, który miał serdecznego przyjaciela imieniem Kamca, oraz najgorszego wroga imieniem Bar Kamca. Żyd ów wydawał właśnie wielką ucztę, wysłał więc swego sługę, by zaprosił jego przyjaciela - Kamcę. Jednak z niezrozumiałego powodu, sługa pomylił się i zaprosił Bar Kamcę - najgorszego spośród wrogów swego pana. Bar Kamca był co prawda nieco zdziwiony tym zaproszeniem, ubrał jednak najlepsze swoje szaty i udał się na ucztę. Tłumaczył sobie to wszystko tym, iż najwidoczniej jego wróg pragnie się pojednać i puścić w niepamięć ich zaszłe spory.

 

Kiedy gospodarz zobaczył w swoim domu Bar Kamcę, poczerwieniał cały i wykrzyknął: "Jak śmiesz? Co ty tutaj robisz? Opowiadasz o mnie jakieś niestworzone historie, działasz na moją szkodę i jeszcze masz czelność przychodzić tutaj jak gdyby nigdy nic?!?"

 

"Skoro już przez pomyłkę jestem tutaj" - odparł Bar Kamca - "pozwól mi zostać, nie urządzajmy scen przy innych gościach. Zapłacę za wszystko co zjem i wypiję z twojego stołu".

 

Gospodarz także za wszelką cenę pragnął uniknąć publicznego skandalu i przepychanek. Odmówił jednakże ze złością na propozycję Bar Kamcy.

 

"W takim razie pozwól mi zapłacić połowę kosztów tej uczty" - ponowił swoją propozycję Bar Kamca. "Nigdy w życiu!" - wykrzyknął urażony gospodarz.

 

"Zatem proponuję ci, że w całości pokryję twoje wydatki" - zaproponował Bar Kamca - "byleśmy tylko uniknęli publicznego wstydu". Gospodarz pozostał jednak niewzruszony i straciwszy do reszty cierpliwość nakazał swoim sługom bezceremonialnie wyrzucić Bar Kamce na ulicę.

 

Bar Kamca wstał, otrzepał się z brudu i zaczął krzyczeć w stronę domu, skąd przed chwilą został tak brutalnie wyrzucony: "Wielki rabinie Zachariaszu ben Awkulas, widziałeś w jaki sposób zostałem właśnie potraktowany i nie stanąłeś w mojej obronie! Widziałeś moje poniżenie i zawstydzenie, ale nie pośpieszyłeś mi z pomocą! Ty także pożałujesz tego wszystkiego!"

 

Bar Kamca wystarał się o audiencję u cesarza Nerona i poinformował go, iż Żydzi planują właśnie powstanie przeciwko rzymianom. "Jak mogę się przekonać, że mówisz prawdę?" - spytał cesarz. "Wyślij proszę ofiarę do Świątyni Jerozolimskiej i zobaczysz czy zostanie ona, tak jak kiedyś bywało, przyjęta" - odparł Bar Kamca.

 

Cesarz wysłał zatem Bar Kamcę razem z delegacją swoich dostojników do Jerozolimy, by złożył w ofierze w jego imieniu dorodną jałówkę. Jednak Bar Kamca w drodze podmienił cesarską jałówkę na podobną, jednak posiadającą defekt, który uniemożliwiał złożenie jej w ofierze.

 

Gdy przybyli do Jerozolimy, skierowali się od razu na wzgórze świątynne, gdzie chcieli złożyć w ofierze jałówkę od samego cesarza. Kapłani stwierdzili, że zwierze nie nadaje się na ofiarę, jednak nie chcąc urazić cesarza zwrócili się po opinię do najważniejszych rabinów tamtej epoki. Niektórzy z nich, rozumiejąc znaczenie i powagę sytuacji zgodzili się przyjąć dar cesarza, ale rabin Zachariasz bar Awkulas sprzeciwił się temu - według prawa tylko zdrowe zwierzęta mogły być składane na ołtarzu.

 

Rabini postanowili odesłać Bar Kamcę z powrotem do Rzymu by poinformował cesarza o powodach odmowy przyjęcia jego ofiary. Gdy tylko Neron usłyszał że jego ofiara nie została zaakceptowana, wpadł w szał, konsekwencją którego był jeden z najmroczniejszych i najbardziej krwawych okresów w historii narodu żydowskiego.

Pewien Żyd – nazwijmy go Feiwel – przyszedł kiedyś szukać porady u Cemach Cedek – rabina Menachema Mendla (1789-1866), trzeciego rebe z dynastii Lubawicz. Feiwel był w kiepskim stanie – zbierało mu się na płacz. Przez ponad 20 lat prowadził on małą gospodę, a teraz został z niej niespodziewanie wyrzucony. Nie mógł tego zrozumieć – zawsze płacił czynsz na czas, nigdy nie sprawiał żadnych kłopotów. Ale miesiąc temu właściciel gospody wręczył mu niespodziewanie wymówienie! Na nic zdały się prośby Feiwela, on i jego dziewięcioosobowa rodzina zostali bez środków do życia. Nie widząc innej rady Feiwel przybył zatem do rebego po poradę i pomoc.

Gdy Feiwel skończył opowiadać swoją historię, rebe wziął kartkę papieru i pióro, napisał kilka zdań, włożył kartkę do koperty, i zaadresował. Później pobłogosławił Feiwela, życzył mu wszystkiego dobrego, i poprosił o dostarczenie listu tak szybko, jak to tylko możliwe.

Feiwel podziękował rebemu i wyszedł z pokoju. Dopiero na zewnątrz spojrzał dokładniej na kopertę i zdębiał – była zaadresowana do zupełnie innego, nieznanego mu człowieka! Rebe musiał się pomylić!

W wiosce, w której mieszkał Feiwel było dwóch ludzi imieniem Szmuel – jeden, zwany Szmuel Hagadol (Duży Szmuel), był wpływowym i bogatym człowiekiem, mającym szerokie znajomości wśród miejscowych bogaczy i posiadaczy ziemskich. Niektórzy twierdzili, że zna samego Cara! Jeżeli ktokolwiek był w stanie pomów Feiwelowi w jego położeniu to właśnie on. Ale rebe zaadresował swój list do drugiego Szmuela – znanego jako Szmuel Hakatan (Mały Szmuel), prostego i biednego Żyda, który zajmował się rąbaniem drewna i mieszkał z zoną w małej chatynce na skraju wsi. Rebe na pewno się pomylił – Mały Szmuel był po prostu nikim!

Feiwel nie wiedział co ma robić – nie mógł tak po prostu wrócić do rebego, ludzie czekali wszak na krótką nawet audiencję u niego po kilka dni! Wpadł zatem na sprytny pomysł – zwróci się w tej sprawie do jednego z siedmiu synów rebego...

Ale syn Cemach Cedek upewnił go tylko w tym co już doskonale wiedział – rebe nie popełnia błędów. Może komuś innemu mogłoby się przydarzyć błędne zaadresowanie listu, ale na pewno nie rebemu.

Więc Feiwel niepocieszony i zawiedziony udał się do Małego Szmuela, zapukał do drzwi jego nędznej chaty, i wszedł do środka. Starzec spytał go z czym przychodzi, a usłyszawszy odpowiedź i przeczytawszy list przyznał, że nie bardzo rozumie co rebe chce od niego. Zaproponował jednak Feiwelowi by został u niego kilka dni, może razem coś w tym czasie wymyślą, lub sytuacja sama się jakoś wyjaśni.

Minął tydzień, a Feiwel czuł się coraz bardziej przygnębiony. Co się teraz stanie z nim i z jego rodziną? Za dwa tygodnie mija termin wypowiedzenia i będzie musiał opuścić swój dom i swoja gospodę. Nadchodzi zima, pogoda jest coraz gorsza, gdzie się podzieją, z czego będą żyć? Najbardziej martwił się nie o siebie, ale o swoją żonę i dzieci. Deszcz monotonnie bębnił o dach domku, a i jemu chciało się płakać... Zapadła już noc, a deszcz padał nieprzerwanie od paru godzin.

Nagle rozległo się walenie do drzwi, ktoś na zewnątrz krzyczał: „Ratunku! Ratunku! Wpuśćcie mnie do środka! Mały Szmuel zerwał się i pobiegł otworzyć. W drzwiach stał nie kto inny jak sam dziedzic, przemoczony doszczętnie i siny z zimna. Był właśnie na przechadzce po swoim lesie, gdy nagle złapała go burza. Przemoczony i zziębnięty długo błądził nie mogąc odnaleźć drogi powrotnej, aż wreszcie trafił do domku Małego Szmuela. Wycieńczony padł na podłogę...

Szmuel z Feiwelem natychmiast rozpalili w piecu i posadzili niespodziewanego gościa przy nim by się ogrzał. Dali mu suche ubrania, jedyne jakie były w domu – Szabatowe ubrania Szmuela. Nakarmili go też tym czym mieli – gorącą zupą.

Jak tylko dziedzic doszedł nieco do siebie, zaczął dziękować Małemu Szmuelowi wylewnie za uratowanie życia. Spytał też jak może się odwdzięczyć. „Jeżeli naprawdę chce Pan się mi odwdzięczyć, jest coś na czym mi bardzo zależy” – odparł Szmuel.

Cóż to takiego” – zapytał dziedzic, – „zrobię wszystko czego zażądasz! Uratowałeś mi życie!”

Cóż” – rzekł Mały Szmuel zerkając ukradkiem na Feiwela, który wysuwał ostrożnie głowę z drugiej izby – „Kilka tygodni temu wypowiedział Pan umowę dzierżawy gospody mojemu serdecznemu przyjacielowi – Feiwelowi. Chcę, żeby Pan cofnął to wypowiedzenie, chcę żeby Feiwel został w gospodzie”.

Załatwione, masz moje słowo” – niemal wykrzyknął dziedzic.

Chcę to mieć na piśmie” – nie dawał za wygraną Szmuel. Dziedzic poprosił o papier i pióro i natychmiast podpisał nowy długoterminowy kontrakt na dzierżawę gospody dla Feiwela, a w nagrodę zwolnił go dodatkowo na trzy lata z płacenia czynszu.

Jedno mnie tylko zastanawia” – zapytał Mały Szmuel gdy schował już podpisany dokument, „dlaczego w ogóle wymówił Pan poprzednią umowę dzierżawy? Feiwel był przecież sumiennym dzierżawcą, dobrym gospodarzem, nigdy nie sprawiał kłopotów...”

To prawda” – odrzekł zmieszany nieco dziedzic – „nie mogę narzekać na Feiwela, zawsze wywiązywał się ze swoich obowiązków. Ale ktoś zmusił mnie bym wypowiedział umowę Feiwelowi i dał jemu gospodę w dzierżawę. Zagroził mi on, że jeśli tego nie zrobię, zaszkodzi mi w interesach, wykorzystując swoje rozległe znajomości. To Duży Szmuel! Swoją drogą to zastanawiające, że właśnie ty jesteś przyjacielem Feiwela, że burza złapała mnie w lesie, że trafiłem właśnie tutaj...”. Mały Szmuel tylko się uśmiechnął...

W małym rosyjskim miasteczku Baczajkow mieszkał stary dziedzic. Dziedzic był nadzwyczaj szczodry – bez problemu zwalniał biedaków z należnych mu podatków, łaskawym okiem patrzył też na społeczności żydowskie zamieszkałe w jego włościach. Większość Żydów mieszkająca w okolicach Baczajkowa robiła z dziedzicem bardzo dobre interesy.

Będąc schorowanym i słabowitym dziedzic często odwiedzał miejscowego lekarza – doktora Berthensona. Zaczął także coraz bardziej powierzać nadzór nad majątkiem swojemu zarządcy, który nie krył się nigdy z antysemickimi poglądami. Szybko więc dobre stosunki między Żydami a dziedzicem odeszły w niepamięć. W niecałe dwa lata społeczność żydowska Baczajkowa bardzo zubożała. Bieda pukała do wielu drzwi…

Wielu z mieszkających w Baczajkowie Żydów była chasydami czwartego Rebego dynastii Lubawicz (znanego jako Maharasz, 1834-1882). Byli to bardzo prości ludzie, odwiedzali Rebego w Szabaty i święta, słuchając jego nauki, zadając mu pytania dotyczące ich życia. Nikt jednak nie odważył się zaprzątać głowy Rebego problemami, jakie mieli z zarządcą majątku dziedzica.

Jednym z Żydów Baczajkowa był dobry znajomy starego dziedzica, pobożny chasyd Rebego z Lubawicz imieniem Szmuel. Podczas jednego ze spotkań z Rebe, Maharasz zaczął wypytywać go o sytuację w jego miasteczku. Szmuel nie chciał niczego ukrywać – powiedział mu o wszystkich problemach. Rebe nie był wcale zadowolony, że nikt go nie poinformował o sytuacji w Baczajkowie wcześniej. Udzielił też Szmuelowi dokładnych instrukcji: „Życie waszego dziedzica jest w niebezpieczeństwie” – powiedział, – „jedź zaraz do domu, powiedz dziedzicowi w moim imieniu, że jest śmiertelnie chory, i że lekarze nie maja już żadnych nadziei na uratowanie mu życia. Powiedz mu, że gwarantuję mu też, za każdą żydowską rodzinę, której pomoże w trudnym położeniu, miesiąc życia w zdrowiu”.

Szmuel wrócił więc do domu, próbował się spotkać z dziedzicem, ale nie został wpuszczony. Był piękny letni dzień i lekarz zalecił dziedzicowi przejażdżkę po okolicy. Szmuel z daleka widział jak stary dziedzic wsiada do powozu, stanął wiec przy drodze, którą miał przejeżdżać. I rzeczywiście, gdy tylko dziedzic ujrzał Szmuela stojącego na poboczu, nakazał woźnicy zatrzymać się i zaprosił Szmuela do swojego powozu. Szmuel natychmiast przekazał dziedzicowi wiadomość od Rebego. Dziedzic wysłuchał i poprosił Szmuela o sporządzenie dokładnej listy wszystkich biednych rodzin żydowskich mieszkających w jego włościach. Szmuela sporządził więc listę ponad 160 rodzin potrzebujących pomocy.

Wkrótce więc kilkaset osób w Baczajkowa i okolic znów miało co jeść i miało się w co ubarać. Stan zdrowia dziedzica nagle i wbrew oczekiwaniom lekarzy znacznie się polepszył… Rebe Maharasz zmarł kilka lat później.

Pewnego razu Szmuel zjawił się niespodziewanie w Lubawiczach, i natychmiast udał się na grób Rebego Maharasz. Po wizycie na cmentarzu udał się do bejs midraszu i tam nagabywany wyjaśnił powód swojej nagłej wizyty – stary dziedzic, cieszący się do tej pory nadzwyczaj dobrym zdrowiem nagle zachorował. Wysłał go zatem na grób Rebego ze skargą. Według obliczeń dziedzica, jego szczodrość ofiarowała mu dodatkowe 14 lat życia, czyli jeszcze ponad rok. Nie rozumiał wiec powodu tego nagłego pogorszenia się jego stanu zdrowia.

Kilka dni po tej wizycie dziedzic poczuł się znacznie lepiej…

Nowina niosła się lotem błyskawicy przez miasteczko Czernichów – Reb Jekutiel, bogaty przedsiębiorca i filar miejscowej społeczności żydowskiej został aresztowany i oskarżony o oszustwa podatkowe i wyłudzenie pieniędzy z państwowej kasy.

Wszyscy, którzy choć trochę znali Reb Jekutiela nie mieli wątpliwości o jego niewinności. Był wszak powszechnie znany ze swojej skromności połączonej z ofiarną dobroczynnością i prostolinijnością. Pomimo całego swojego bogactwa i pozycji w lokalnej społeczności, nigdy się nie wywyższał ponad innych, zawsze służył pomocą potrzebującym, zarówno materialną jak i moralną. Zaskarbił tym sobie szacunek wszystkich mieszkańców Czernichowa – również nie-żydów. Ale w carskiej Rosji przecież, człowiek mógł zostać aresztowany z powodu zwykłego kaprysu urzędnika…

Wkrótce okazało się, że ani koneksje Reb Jekutiela z wysoko postawionymi urzędnikami, ani wysiłki sowicie opłacanych adwokatów, ani gorące modlitwy całej żydowskiej społeczności miasteczka nie pomogły – Reb Jekutiel został uznany winnym i skazany na dziesięć lat morderczych robót na dalekiej Syberii.

Dzień przed tym, jak Reb Jekutiel miał zostać zesłany, do drzwi rabina Czernichowa – Dawida Cwi Cheina, zapukał pewien człowiek. Gdy rabin Dawid otworzył drzwi ujrzał przed sobą strażnika miejscowego aresztu. „Reb Jekutiel chce się z rabinem zobaczyć. Komendant wydał specjalne zezwolenie, więc proszę iść za mną” – powiedział przybysz. „Oczywiście, już idę” – odparł rabin, chwycił swój płaszcz i udał się za strażnikiem.

Gdy tylko wszedł do celi Reb Jekutiela łzy stanęły mu w oczach. Mężczyźni uściskali się serdecznie, po czym Reb Jekutiel rzekł: „Prosiłem Rabina o przybycie tutaj nie dlatego, żeby załatwić swoje prywatne sprawy, ale dlatego że mam rabinowi coś do powiedzenia, coś co może pomóc innym uniknąć znalezienia się w mojej sytuacji”.

Kilka miesięcy temu, byłem w Petersburgu, na rozmowach w sprawach mojego interesu z rządem. Pojechałem jak zwykle pierwszą klasą, mogłem w niej spotkać innych potencjalnych partnerów biznesowych i kupców. W czasie podróży dowiedziałem się, że Lubawiczer Rebe jedzie tym samym pociągiem”.

Gdy przechodziłem obok przedziału, w którym jechał, rzuciłem ukradkiem spojrzenie w jego kierunku. Nasze spojrzenia się spotkały – patrzył na mnie głęboko i zdawał się wiedzieć o mnie wszystko. Po chwili zrozumiałem, że Rebe zaprasza mnie do swojego przedziału”.

Wszedłem do środka nieśmiało, ale Rebe natychmiast poczęstował mnie papierosem, co rozluźniło atmosferę. Wypytywał mnie o naszą społeczność, o moje interesy i życie prywatne. Potem Rebe powiedział: »Zapewne słyszałeś o rządowym projekcie wybudowania kolei Transsyberyjskiej. Myślę, że to jest dla ciebie świetna okazja do zrobienia interesu. Ponieważ znasz dobrze Ministra Transportu, powinieneś z łatwością otrzymać kontrakt na dostawę materiałów do budowy«”.

Wróciłem do swojego przedziału trochę zakłopotany. Chyba ostatnia rzeczą, jakiej spodziewałem się od Lubawiczer Rebe była rada biznesowa. Z jednej strony czułem, że powinienem posłuchać jego rady, ale z drugiej strony, to nie była dla mnie ciekawa propozycja. Owszem, można było na tym nieźle zarobić, ale moje interesy, dzięki Bogu, szły bardzo dobrze. Miałbym opuścić swoją rodzinę, swoją społeczność i udać się na daleką Syberię na długie miesiące, może nawet lata? Po dłuższym zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że nie pójdę za radą Rebego, nie będę się starał o ten kontrakt”.

I oto teraz jestem w przeddzień mojej długiej drogi na Syberię… Wiem już, że rada Lubawiczer Rebe była o wiele głębsza niż tylko moje interesy związane z budowa kolei. Musi być coś tam, daleko na wschodzie, że muszę tam się udać, moja misja życiowa musi widocznie obejmować także tamte skute lodem, niegościnne tereny. Gdybym posłuchał rady, mógłbym tam pojechać jako bogaty i potężny biznesmen i partner rządu. Teraz jadę tam zakuty w kajdany…”.

Kogut, który nie piał

Autor: Nissan Mindel

Szmuel był pobożnym i bogobojnym Żydem, uczonym w Torze, szanowanym przez wszystkich. Miasteczko, w którym mieszkał było własnością bogatego dziedzica, który usłyszawszy o wszystkich jego zaletach mianował go zarządcą swoich interesów. D ziedzic ufał mu całkowicie – Szmuel był jedyną osobą mającą dostęp do sejfu dziedzica, który wiedział doskonale, że Szmuel nigdy nie weźmie czegoś, co do niego nie należy. Miał on pomocnika – młodego i ambitnego, niezwykle zazdrosnego o względy, jakimi cieszył się Szmuel. Pomocnik ciągle obmyślał plan zaszkodzenia swojemu przełożonemu, mając nadzieję na zajęcie jego pozycji.

Pewnego razu gdy dziedzic wrócił z długiej, męczącej, ale zakończonej sukcesem podróży wydał przyjęcie na wiele osób. Wychwalał przed wszystkimi zasługi swojego zarządcy, dzięki któremu jego majątek rósł bez przerwy. Szmuel był bardzo zadowolony, aczkolwiek nie mógł spróbować żadnej z wielu serwowanych na przyjęciu potraw. Dziedzic poprosił go w pewnym momencie, żeby przyniósł z sejfu drogocenny diament, który odziedziczył po swoich rodzicach. Wszyscy słyszeli o bezcennym diamencie będącym w posiadaniu dziedzica, jednak niewiele osób miało dotąd okazję go ujrzeć. Wszyscy wstrzymali więc oddechy…

Po kilku minutach Szmuel wszedł do salonu z pięknie inkrustowanym pudełkiem w ręku. Goście tłoczyli się i przepychali, chcąc zobaczyć ów skarb, ale gospodarz najpierw zaczął opowiadać o historii swojego diamentu, a dopiero potem powoli otworzył pudełko.

Było puste! Wszyscy byli zszokowani – dziedzic oddychał z trudem, goście nie wiedzieli co się dzieje. Odezwały się głosy: „To ten żydek go ukradł!” Dziedzic nie mógł w to uwierzyć – Szmuel nigdy go nie oszukał w najdrobniejszej nawet sprawie. Jak mógłby więc ukraść coś tak cennego? Ale tylko Szmuel miał klucze do sejfu, nikt inny…

Zwracając się do swojego zarządcy, powiedział: „To prawda, że służyłeś mi wiernie i z oddaniem przez wiele lat, ale nikt inny nie mógł ukraść diamentu oprócz ciebie. Daję ci jednak szansę – oddaj go, a nie podam cię do sądu”.

Broń Boże” – krzyknął Szmuel – „jak mógłbym ukraść coś, co należy do Ciebie! Wiem, że w tej sytuacji wszystkie poszlaki wskazują na mnie, ale uwierz mi – to nie ja ukradłem diament!” Poprosił następnie gospodarza, by nie pozwolił nikomu z gości opuścić sali, oraz by mógł udać się do domu i przynieść coś, co pozwoli na ujęcie złodzieja. Dziedzic acz niechętnie zgodził się jednak, i w chwilę potem Szmuel wrócił, niosąc pod pachą… czarnego koguta!

Drodzy goście” – powiedział do zebranych – „mam tutaj niezwykłego koguta. Pozwolę każdemu z was go pogłaskać, a gdy tylko zrobi to prawdziwy złodziej, kogut zapieje, machając skrzydłami.

Proszę zatem wszystkich by po kolei podchodzili do koguta i pogłaskali go prawą ręką, a zapewniam was, że niedługo złodziej zostanie zdemaskowany”. Zdziwieni i pełni niedowierzania goście zaczęli po kolei głaskać koguta, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, który z nich okaże się złodziejem. Kiedy ostatni z nich pogłaskał koguta, a ten ciągle milczał jak zaklęty, podniosły się krzyki: „To skandal, ten Żyd drwi sobie z nas! Dość już tego!”

Poproszę wszystkich o odrobinę cierpliwości” – odrzekł Szmuel – „nie skończyliśmy jeszcze”. Następnie poprosił wszystkich o uniesienie w górę prawej ręki. Goście unieśli w górę ręce i wszystkie były czarne, oprócz jednej. Ta jedna należała do młodego pomocnika Szmuela.

Oto prawdziwy złodziej” – wykrzyknął Szmuel – „ten kogutjest zwykłym kogutem, jak wszystkie inne. Posmarowałem go jedynie sadzą, wiedząc, że prawdziwy złodziej będzie się obawiał pogłaskać go. Więc tylko udawał, że go głaszcze. Podczas więc, gdy ręce wszystkich niewinnych gości są teraz czarne, jego ręka jest czysta, choć tak naprawdę to jego ręka jest najbrudniejsza w tej sali!”

Brawo” – krzyknęli wszyscy i rzucili się na złodzieja. Nie mając innego wyboru przyznał się, że dorobił klucz od sejfu, i ukradł diament. Był pewien, że podejrzenie spadnie na Szmuela, jako jedynego posiadacza klucza. Wkrótce przybyła policja, aresztowała złodzieja i wtrąciła go do więzienia. Szmuel zaś cieszył się teraz jeszcze lepszą opinią.

zrael Goj

Autor: Menachem Brod

W Krakowie żył kiedyś bogaty Żyd imieniem Izrael, znany ze swego skąpstwa. Żaden żebrak już od dawna nie pukał do drzwi jego domu. Wszystkie próby, czynione przez rozmaite fundacje charytatywne spotkały się z grzeczną, lecz stanowczą odmową. Nikt nie mógł zrozumieć postępowania Izraela – dobroczynność (cedaka) była tym, co wyróżniało Żydów od czasów Abrahama. Zwłaszcza w tamtych latach, gdy ciągłe wojny zniszczyły wiele społeczności żydowskich w całej Europie, cedaka była jedynym sposobem na przeżycie wielu biednych osób. Gminy Żydowskie wzywały do solidarności z biedakami, jednak na Izraelu nie robiło to żadnego wrażenia.Ludzie zaczęli nazywać nieczułego bogacza „Izrael Goj” i z czasem to przezwisko przylgnęło do niego na dobre.

Mijały lata i Izrael coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Pewnego dnia wezwał do siebie zarząd Bractwa Pogrzebowego(Chewra Kadisza) i oznajmił im, że zamierza omówić z nimi warunki swojego pogrzebu. „Niedługo umrę” – powiedział zebranym – „pozostało mi tylko wykupić miejsce pochówku na cmentarzu”. Przedstawiciele Bractwa zrozumieli w lot, że oto nadarza się okazja odebrać „dług”, który Izrael miał wobec swoich współbraci. Oznajmili mu: „Jak zapewne wiesz w naszym mieście nie ma ustalonej sumy za wykup miejsca pogrzebu. Każdy płaci zależnie od swoich możliwości, a pieniądze są przeznaczane na pomoc dla biednych. Ponieważ wiadomo powszechnie, że jesteś bogatym człowiekiem, wiadomo też o twoim szczególnym skąpstwie, ustalamy cenę za twoje miejsce pochówku w wysokości 1000 guldenów”.

Bogacz odparł: „Za swoje czyny zostanę osądzony po śmierci. Nie do was należy ferowanie wyroku! Planowałem przeznaczyć na moje miejsce pochówku 100 guldenów – całkiem pokaźną sumę, i nie zapłacę wam ani grosza więcej. Nie proszę o specjalne miejsce ani niezwykły nagrobek – pochowacie mnie gdzie będziecie chcieli. Mam tylko jedno życzenie – na moim nagrobku chcę mieć wyryte »Tu spoczywa Izrael Goj«”. Członkowie Bractwa Pogrzebowego spojrzeli po sobie – staruszek chyba całkiem zwariował. Próbowali jeszcze wynegocjować coś ponad owe 100 guldenów, ale w końcu zrezygnowali i wyszli. Wkrótce całe miasto mówiło o tym, że zdziwaczały skąpiec kazał wygrawerować sobie na nagrobku „Izrael Goj”. Jak nisko można upaść?! Nawet na łożu śmierci pozostawał niewzruszony i nie chciał przeznaczyć żadnych pieniędzy dla biednych.

Pogrzeb Izraela był bardzo skromny – były nawet trudności z zebraniem minianu. Pochowany został na samym końcu cmentarza, nad grobem nikt nie wygłosił żadnej mowy – cóż można dobrego powiedzieć o takim człowieku?

Kilka dni później do drzwi naczelnego rabina Krakowa – słynnego Jomtowa Lipmanna Hellera – zapukał biedak, który skarżył się, że nie ma za co kupić wina i chleba na Szabat dla swojej rodziny. Rabin dał mu parę groszy i życzył dobrego Szabatu. Kilka minut później kolejne pukanie do drzwi oderwało rabina od studiowaniaTory. Kolejny żebrak prosił o kilka groszy na Szabat. Zaraz potem przyszedł trzeci, czwarty i kolejni! W ciągu godziny rabin dał cedakę ponad 20 biednym! Nie mógł tylko zrozumieć co się stało – skąd taka plaga biedy?

Tuż po Szabacie rabin Heller zwołał nadzwyczajne zebranie zarządy Gminy, ale nikt nie potrafił wyjaśnić, co się dzieje. Każdy zauważył nagły wzrost liczby biedaków proszących o pieniądze! Kasa gminna była praktycznie pusta… W czasie dyskusji rozległo się pukanie do drzwi – oto kolejny biedny Żyd prosił o wsparcie. Tym razem rabin Heller dając mu pieniądze zapytał: „Powiedz mi, jak sobie radziłeś do tej pory?” „Do tej pory nie było z tym najmniejszego problemu” – odparł biedak – „gdy nie mieliśmy co jeść, szliśmy do sklepu i kupowaliśmy na kredyt. Sklepikarz chętnie nam sprzedawał nie pytając o nic, zapisywał tylko nasze zobowiązania w zeszycie. Nigdy też nie prosił nas o zwrot długu. Aż kilka dni temu oświadczył, że już nam nic na kredyt nie sprzeda!”.

Rabin Heller popytał tu i tam – okazało się, że do tej pory wszyscy biedni w Krakowie kupowali w ten sposób. I że teraz nikt już dłużej nie chce sprzedawać im na dotychczasowych zasadach. Rabin wezwał do siebie kupców i zażądał wyjaśnień. Kupcy początkowo nie chcieli nic mówić, ale gdy rabin nalegał przyznali, że zmarły niedawno Izrael przez wiele lat finansował w ten sposób krakowskich biedaków – bez pytania spłacał co miesiąc wszystkie ich długi u sklepikarzy. Jego jedynym warunkiem było tylko utrzymanie całej sprawy w absolutnej tajemnicy – nawet jego najbliższa rodzina nic o tym nie wiedziała.

Rabin Heller był absolutnie zaskoczony. Natychmiast ogłosił, że 30-dniowa żałoba po Izraelu ma być obchodzona przez wszystkich krakowskich Żydów – nikt nie będzie jadł ani pił od wschodu do zachodu słońca, wszyscy będą też modlić się za duszę zmarłego. Rabin Heller wygłosił też w synagodze w czasie Szabatu wspaniałą mowę ku czci Izraela – wyraził w niej życzenie, że sam chce być po śmierci pochowany tuz obok „Izraela Goja”, który okazał się wielkim cadykiem – dawał cedakę w najwłaściwszy możliwy sposób – tak by ani dający nie znał obdarowanego, ani obdarowany nie wiedział nic o dającym.

Trzeba było jeszcze wypełnić ostatnią wolę zmarłego – na jego macewie wyryto słowa „Tutaj leży Izrael Goj”. Dodano jednak jedno słowo – kadosz (święty). Do dzisiejszego dnia na Starym Cmentarzy w Krakowie można tuż obok grobu rabina Jomtowa Lipmanna Hellera zobaczyć grobowiec, w którym spoczywa „Izrael – święty goj”.

Pięćdziesięcioletni miód

Autor: Yerachmiel Tilles

Minął niecały tydzień odkąd rabin Lew Icchak przeprowadził się do Berdyczowa by być rabinem tego miasta, gdy trzech mężczyzn zapukało do drzwi jego domu,prosząc by rozstrzygnął sprawę między nimi.

Bogaty kupiec z pobliskiego Chmielnika zakupił kilka beczek miodu. Niestety, nagle cena miodu gwałtownie spadła. Nie chcąc stracić na tym interesie, kupiec ów poprosił przyjaciela o przetrzymanie miodu na czas kryzysu w jego piwnicach, by sprzedać go, gdy cena znowu wzrośnie. Ci dwaj mężczyźni byli dobrymi przyjaciółmi, wiec ufali oni sobie do tego stopnia, że nie spisali żadnej formalnej umowy.

Minęło kilka lat. Właściciel piwnic zachorował nagle na groźną chorobę i po niedługim czasie zmarł. Wszystko stało się tak nagle, że nie objaśnił rodzinie stanu swoich interesów, w tym także zawartości piwnic.

Po kilku kolejnych latach ceny miodu zaczęły w końcu rosnąć. Po jakimś czasie osiągnęły poziom zadowalający naszego kupca, który udał się do spadkobierców swego zmarłego przyjaciela by odebrać beczki z miodem i sprzedać je. Jednakże, synowie zmarłego nic nie wiedzieli o umowie pomiędzy przyjaciółmi! Odmówili zatem wydania beczek kupcowi. Postanowili wszyscy udać się do bejt dinu (sądu rabinackiego) by rozstrzygnąć spór o beczki z miodem.

Rabin Lewi Icchak wysłuchał uważnie stron sporu, i sprawa wydawała się prosta – nawet gdyby istniały dokumenty, lub też świadkowie transakcji, powinien zawyrokować na niekorzyść kupca z Chmielnika. Żydowskie prawo mówi wyraźnie, że nawet gdy istnieje spisana umowa, nie można domagać się zwrotu depozytu od spadkobierców, którzy nie mogli wiedzieć o umowie. A przecież w tym konkretnym przypadku nie było ani spisanej umowy, ani świadków!

Rabinowi Lewi Icchakowi nie dawały spokoju dwie myśli. Dlaczego pierwsza sprawa, jaką przyszło mu rozstrzygać na stanowisku rabina Berdyczowa jest tak jasna, i wydawałoby się, prosta, bez żadnej możliwości zaskakującego rozstrzygnięcie, bez możliwości kompromisu? Czy jest to jakiś znak od Najwyższego, że jego dotychczasowe poszukiwanie możliwości kompromisu w każdym sporze nie było właściwe? Że tylko ścisłe, literalne trzymanie się przepisów prawa jest najlepszą metodą rozstrzygania sporów?

Drugą myślą, która nie dawała spokoju rabinowi Lewi Icchakowi była myśl, że jego pierwsze rozstrzygnięcie sądowe w Berdyczowie tak czy inaczej okaże się kontrowersyjne – kupiec był wszak powszechnie znany ze swojej bezwzględnej uczciwości. Wszyscy też wiedzieli że zmarły był jego serdecznym przyjacielem obydwaj ufali sobie nawzajem, nie musieli więc zawierać pisemnej transakcji, liczyło się dane słowo i wzajemne zaufanie. Wszyscy w mieście będą z pewnością komentować jego rozstrzygnięcie w tej sprawie, jakiekolwiek by ono nie było. „Dlaczego mi się to właśnie teraz przytrafia?” – pytał sam siebie rabin Lewi Icchak.

Nie mógł się zdecydować na ogłoszenie werdyktu. Sprzeczność pomiędzy naturalnym poczuciem sprawiedliwości a literą prawa była zbyt wielka. Obydwie strony sporu czeały na rozstrzygnięcie, ale rabin Lewi Icchak poprosił ich o jeszcze trochę cierpliwości. Poszedł w kąt swego pokoju i zatopił się w cichej modlitwie, prosząc Boga o pomoc w podjęciu właściwej decyzji.

Nagle, kupiec z Chmielnika podskoczył na krześle, krzycząc: „Pamiętam, pamiętam!”. Był tak podekscytowany, że podbiegł do rabina Lewiego Icchaka i przerywając mu modlitwę, powiedział: „Czcigodny rabinie, wybacz mi proszę, ale gdy tak siedziałem czekając na rozstrzygnięcie mojej sprawy, przypomniałem sobie coś niezwykłego! Co za sklerotyk ze mnie! Wydarzyło się to pięćdziesiąt lat temu, gdy byłem małym chłopcem. Mój ojciec zmarł nagle, pozostawiając mnie i mojemu rodzeństwu sporą ilość gotówki oraz nieruchomości. Wśród naszego spadku była także piwnica wypełniona beczkami z winem i oliwą. Pewnego dnia, wkrótce po pogrzebie, ojciec tych dwóch siedzących tu ze mną młodzieńców – niech spoczywa w pokoju – przybył do naszego domu, twierdząc, iż beczki z winem i oliwą należą do niego. Moi bracia i ja byliśmy wówczas młodzieńcami, nigdy nie mieliśmy do czynienia z interesami ojca.

Nie wiedzieliśmy co mamy zrobić w tej sytuacji, ale nie byliśmy skłonni oddać mu tych beczek. Udaliśmy się więc do rabina, by on rozstrzygnął naszą sprawę. Rabin wydał wyrok na naszą korzyść, tłumacząc, że bez pisemnej umowy bądź też świadków beczki pozostają naszą własnością. Jakiś czas później sprzedaliśmy je ze sporym zyskiem. Najciekawsze jest w tym wszystkim to, że o ile dobrze pamiętam, cena, jaka uzyskaliśmy wtedy za wino i oliwę była dokładnie taka sama, jak wartość moich beczek z miodem!”.

Twarz rabina Lewiego Icchaka rozjaśniała ze szczęścia – porównując obie, jakże podobne sprawy, widział teraz jasno, że kupiec z Chmielnika nie odzyska swoich beczek z miodem. Z tego samego powodu, dla którego jako młodzieniec zatrzymał beczki z winem i oliwą, teraz beczki z miodem należą do synów jego zmarłego przyjaciela!

Wreszcie wszystko było dla rabina Lewiego Icchaka jasne – Boska Opatrzność chciała go nauczyć ważnej lekcji. Nie zawsze to, co wydaje się nam prawidłowe i oczywiste, jest prawdziwe i rzeczywiście sprawiedliwe. Prawda absolutna zawarta jest w Torze. Boski rejestr księgowy jest zawsze otwarty, a wszystkie rachunki muszą być wyrównane.

Czasami jest to natychmiastowe, czasami zajmuje to pięćdziesiąt lat, czasami nawet więcej. Ale można być pewnym, że Najwyższy Sędzia zawsze dopilnuje, by sprawiedliwości stało się zadość.

łyskawiczna chupa

 

W miasteczku nieopodal Kowna na Litwie, żył kiedyś bogobojny karczmarz. Miał on piękną córkę – Sarę, która, pomimo niezwykłej urody, pozostała skromną, posłuszną rodzicom dziewczyną.

Pewnego dnia w karczmie zatrzymał się bogaty młodzieniec. Gdy tylko ujrzał Sarę, zapałał do niej uczuciem. Przywołał ją do swojego stołu i kazał podać sobie kufel piwa, potem kolejny i kolejny. Im więcej pił, tym bardziej Sara przypadała mu do gustu. Gdy już był nieźle wstawiony spytał ją, czy za niego wyjdzie.

Sara zignorowała jego pytanie, ale gdy ten zaczął zapewniać ją o swoich szczerych zamiarach, chcąc go zniechęcić odparła mu grzecznie, lecz stanowczo, iż jest Żydówką i w związku z tym nie może za niego wyjść. Zalotnik odparł, że on tak łatwo nie zrezygnuje i jeszcze wróci, by ja prosić o rękę.

Młodzieniec wrócił do domu i oznajmił ojcu iż zamierza ożenić się z córką karczmarza. Ojciec nie mógł uwierzyć własnym uszom! Próbował synowi wyperswadować ten pomysł, ten jednak pozostał niewzruszony w swoim postanowieniu. Stary ociec miał słabość do syna, którego rozpieszczał i utrzymywał przez całe jego hulaszcze życie i raz jeszcze mu ustąpił. Jednak pod jednym warunkiem – dziewczyna musi się ochrzcić.

Szczęśliwy syn udał się zaraz do karczmy, by powiadomić Sarę o zgodzie ojca na małżeństwo. Co prawda jest jeszcze „problem” chrztu, ale to przecież drobnostka, która nie może stanąć na przeszkodzie szczęściu...

Sara była przerażona! Oznajmiła młodzieńcowi, że w żadnym wypadku za niego nie wyjdzie i wybiegła z pokoju. Postanowiła nie mówić nic ojcu, mając nadzieję, że to tylko zachcianka panicza, która szybko minie.

Ale młodzieniec zwykł był dostawać to, czego chciał. Także jego ojciec, początkowo przeciwny pomysłowi syna, teraz poczuł się urażony odmową biednej żydowskiej dziewczyny. Usiadł więc i napisał list do karczmarza, w wyraźny sposób wyrażając swoje niezadowolenie z faktu, że gdy jego syn proponuje Sarze małżeństwo i co za tym idzie awans społeczny, ta ma czelność odmówić. Wyraził też przekonanie, że ojciec będzie nieco bardziej rozsądny od córki i zgodzi się na małżeństwo.

Młody panicz zaofiarował się osobiście dostarczyć list karczmarzowi i niezwłocznie udał się w podróż wraz ze swoimi przyjaciółmi. Gdy byli w drodze rozpętała się straszna nawałnica, która zmusiła ich do zatrzymania się w najbliższej gospodzie. Tam też hałaśliwa kompania zaczęła pić, wznosząc toasty za młodego panicza, jego piękną „narzeczoną” i ich szczęśliwą przyszłość.

Zabawa trwała w najlepsze i nikt z biesiadników nie zwracał uwagi na starą, zgarbioną postać siedzącą w kącie nad książką. Był to reb Josef, nauczyciel dwóch braci Sary, dobry znajomy jej ojca. Przysłuchiwał się on uważnie rozmowom wesołej kompanii. Zainteresowała go zwłaszcza treść listu do ojca Sary, czytanego głośno przez młodego panicza swoim towarzyszom.

Wkrótce całe towarzystwo usnęło, a reb Josef nie zważając na niepogodę wyruszył do sąsiedniej wsi by ostrzec ojca Sary o tym, czego się właśnie dowiedział.

Reb Josef!” – zawołał zrozpaczony ojciec – „co mam teraz robić? Przecież oni odbiorą mi siłą moje dziecko!”

Sara musi natychmiast wyjść za mąż. Nie ma czasu do stracenia” – odpowiedział reb Josef.

Ale za kogo? W naszej wiosce nie ma żydowskiego mężczyzny w odpowiednim wieku!” – lamentował karczmarz.

W takim razie, ja się z nią ożenię” odrzekł reb Josef. „Nie jestem już młody i wiem, że Sara zasługuje na kogoś lepszego. Ale w tej sytuacji zgadzam się zostać jej mężem. Oczywiście, gdy niebezpieczeństwo już minie, pojedziemy do sądu rabinackiego do Kowna i weźmiemy rozwód”.

Karczmarz nie był wcale przekonany do tego pomysłu, ale Sara natychmiast się zgodziła. „Nie ma innego wyjścia” – powiedziała – „zgadzam się. Nie ma czasu do stracenia”.

Jeszcze tej samej nocy zorganizowano uroczystość ślubną. Była to najdziwniejsza chupa jaką pamiętano  we wsi – siwobrody stary melamed i piękna córka karczmarza. Kiedy młody panicz i jego przyjaciele dotarli w końcu do gospody, trafili na trwające w najlepsze przyjęcie weselne. „Dostojni goście” – przywitał ich ojciec Sary – „zapraszam, czym chata bogata”!

Panicz był zdruzgotany – zrozumiał że jest za późno. Sara była już żoną innego mężczyzny! Wraz ze swoimi kompanami czym prędzej opuścił gospodę.

Kochani” – powiedział reb Josef wchodząc na krzesło, by być lepiej słyszanym – „powinniśmy być szczerze wdzięczni Najwyższemu za to niezwykłe ocalenie. Ślub odbył się by uratować Sarę przed nieszczęściem. Teraz więc, gdy zagrożenie minęło, oświadczam, że jestem gotów w każdej chwili rozwieść się z nią, by mogła poślubić mężczyznę, którego pokocha”.

Gospodarz zaczął raz jeszcze dziękować reb Josefowi za jego pomoc i poświęcenie, po czym zwrócił się do córki – „Saro, zdejmij już ślubny welon, jedziemy zaraz do sądu rabinackiego po rozwód”.

Bardzo chętnie pojadę do miasta z moim mężem” – odparła Sara – „ale nie zgadzam się na żaden rozwód. Bóg sprawił, ze jesteśmy mężem i żoną. Jestem przekonana, że to małżeństwo zostało zaaranżowane w niebie. Nie mogłabym znaleźć równie oddanego i gotowego dla mnie do poświęceń męża, jak reb Josef, który ocalił mnie od hańby gorszej niż śmierć”.

Wkrótce potem reb Josef i Sara doczekali się syna, którego nazwali Arje Leib. Niestety, reb Josef zmarł wkrótce po jego narodzinach.

Dziecko, wychowywane przez Sarę, wkrótce zasłynęło ze swoich nadzwyczajnych zdolności mistycznych i żarliwej pobożności. Znany był jako rabin Arie Lejb, syn Sary, dla podkreślenia zasług jego bogobojnej matki. Rabin Arie Lejb często opowiadał historię ślubu swoich rodziców, jako przykład gotowości Żydów do poświęceń w imię obrony wiary.



Pierwszy Rothschild

Autor: Yerachmiel Tilles

W Czortkowie we wschodniej Galicji żył kiedyś uczony i sprawiedliwy człowiek zwany rabinem Herszlem z Czortkowa (Czortkowerem). Dzień i noc był on zajęty pomaganiem współbraciom w potrzebie – niektórzy przychodzili prosić o radę, inni o błogosławieństwo, jeszcze inni przychodzili prosić o pieniądze na życie. Nikt nigdy nie odszedł od rabina Herszla z pustymi rękami.

Pewnego dnia rabin Czortkower zdecydował, że już dłużej nie obejdzie się bez pomocnika, pracy było za dużo dla jednego człowieka. Zatrudnił więc część obowiązków. i był młodym, biednym człowiekiem, który z radością przyjął propozycję pracy dla rabina Herszla. Wkrótce zostali oni najserdeczniejszymi przyjaciółmi. Po kilku latach Anszel Mojżesz postanowił się ożenić. Młodzi zamieszkali w pobliskim miasteczku, gdzie teść Anszela miał mały sklepik. Rabin Czortkower bardzo się cieszył z ożenku swojego – tracił wszak pomocnika i przyjaciela w jednej osobie.

Minęło kilka miesięcy. W noc przed świętem Pesach, gdy w każdym żydowskim domu odbywa się szukanie chamecu, rabin Herszel zauważył, że zginęła jego puszka z pokaźną sumą pieniędzy. Co gorsza - pieniądze te zostały zebrane na zaspokojenie potrzeb biedaków, wdów i sierot w czasie święta. Rabin przeszukał całe mieszkanie, ale puszka się nie znalazła. Był zrozpaczony. Zebranie tych pieniędzy kosztowało go sporo wysiłku i zajęło wiele miesięcy, a teraz wszystko przepadło.

Jedyną osobą, która oprócz rabina Herszla wiedziała o istnieniu tej puszki i o jej zawartości był Anszel Mojżesz. Rabin Czortkower ufał mu bezgranicznie, przecież nie mógł on ukraść tych pieniędzy! Ale nie było innego wytłumaczenia ich zniknięcia... Rabin Herszel nie chciał w to uwierzyć. Postanowił nie mówić nikomu o zaginionej puszcze z pieniędzmi - nie chciał przecież zawstydzić Anszela Mojżesza swoimi podejrzeniami. Postanowił odwiedzić swojego byłego i wyjaśnić całą sprawę w cztery oczy.

Zaraz po Pesach zaprzągł konie i udał się w drogę do Śniatynia, gdzie mieszkał Anszel Mojżesz. Kiedy Czortkower powiedział mu o powodzie swojej niespodziewanej wizyty, o tym że Anszel jest jedyną osobą, która wiedziała o zaginionych pieniądzach i że rabin Herszel ma nadzieję, że Anszel Mojżesz tylko pożyczył te pieniądze, więc może jeszcze naprawić swój błąd, zaczął płakać. Bez słowa wyciągnął plik pieniędzy i wręczył rabinowi. Była to zaledwie połowa zaginionej kwoty. Anszel Mojżesz obiecał solennie, że odda resztę pieniędzy tak szybko, jak to będzie możliwe.

Rabin Herszel był zarazem zarówno zmartwiony jak i zadowolony. Zmartwiony był faktem, że jego podejrzenie co do Anszela okazały się słuszne. Ale ucieszył się że odzyskał część zaginionych pieniędzy i że najwidoczniej Anszel Mojżesz zrozumiał swój błąd. Rabin podziękował swojemu byłemu że mu wybacza. Anszel miał łzy w oczach.

Przez następne miesiące Anszel Mojżesz musiał pracować więcej i ciężej niż zazwyczaj - musiał wszak oddać resztę pieniędzy. Rabin Czortkower nie czuł urazy do swojego przyjaciela - wiedział, że Anszel zdaje sobie doskonale sprawę z grzechu, który popełnił i szczerze go żałuje.

Pewnego dnia do drzwi rabina Herszla rozległo się głośne pukanie. Przed drzwiami stał Naczelnik Policji, który prosił rabina by udał się z nim na komisariat. Rabin był zdziwiony - obawiał się najgorszego... Gdy dotarli na miejsce, Naczelnik zapytał rabina, czy nic mu ostatnio nie zginęło. Czortkower był kompletnie zaskoczony - był przekonany, że nikt nie wie o zaginionych pieniądzach. Opowiedział policjantowi historię zaginionej puszki z pieniędzmi, zapewniając, że nie ma już żadnych pretensji do Anszela Mojżesza. Naczelnika popatrzył na rabina Herszla dziwnie i powiedział: „Wy Żydzi jesteście dziwni. W życiu nie słyszałem podobnej historii”. Następnie otworzył szafę pancerną i wyciągnął z niej puszkę...

Proszę bardzo, oto twoje pieniądze. Brakuje tylko kilku monet” – powiedział Naczelnik do rabina Herszla. „Ale ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego twój przyjaciel przyznał się do kradzieży, której przecież nie popełnił? Jesteście jacyś dziwni...” - kontynuował Naczelnik Policji. Rabin nie bardzo wiedział jak mu to wszystko wytłumaczyć...

Następnego dnia, wczesnym rankiem Rabin Czortkower udał się w podróż do Śniatynia. Gdy tylko zobaczył swojego przyjaciela zaczął błagać go o wybaczenie. „Dlaczego mi nie powiedziałeś, że nie wziąłeś tych pieniędzy?” – spytał drżącym głosem. Anszel Mojżesz wyjaśnił mu, że bardzo się przejął zaginięciem puszki z pieniędzmi, chciał pomóc, ale w normalnej sytuacji rabin odmówiłby przyjęcia od niego pieniędzy – nie był przecież wcale bogatym człowiekiem. Więc postanowił nic nie mówić i spłacić całą zaginioną sumę.

Rabin Herszel Czortlower był bardzo poruszony. Objął swojego przyjaciela i pobłogosławił go, by był tak bogaty, żeby zawsze mógł pomagać biednym w potrzebie. „Oto twoje pieniądze” – powiedział następnie – „i moja rada: udaj się do Frankfurtu, do Niemiec, tam będziesz miał większe szanse na sukces w interesach niż tutaj, w Śniatyniu. Niech Bóg będzie z tobą”.

Błogosławieństwo rabina Czortkowera spełniło się – Anszel Mojżesz wyjechał do Frankfurtu i stał się tam bogatym kupcem. Jego syn – Mejer Anszel jeszcze bardziej powiększył rodzinny majątek. Jego potomkowie osiedlili się w wielu miastach europejskich wszędzie rozwijając interesy na wielką skalę. Zawsze jednak pamiętali o swoich braciach i siostrach w potrzebie, nie szczędząc grosza na  cedakę.

ustro

Autor: Chana Zuber Scharfstein

To jest historia pewnego pięknego i niezwykłego lustra, wiszącego na ścianie wspaniałego domu , należącego do bogatego człowieka.

L ustro było wielkie, obramowane szeroką, bogato zdobioną, złotą ramą. Wszyscy zachwycali się nim, jednak łatwo zauważali małą niedoskonałość - w jednym rogu srebrna warstwa lustra odprysnęła i w tym miejscu była pusta plama, zwykły kawałek szyby. "Co za szkoda, takie piękne lustro..." komentowali ludzie jego stan. Właściciel mówił jednak wszystkim, że to on sam, specjalnie obdrapał ów fragment! Wyobrażacie sobie bycie właścicielem tak pięknego i cennego przedmiotu i umyślne zniszczenie go? Ale posłuchajcie historii tego lustra...

Wiele lat temu, w małym polskim miasteczku żył sobie człowiek, miał na imię Abraham. Był właścicielem małego sklepu, który przynosił mu akurat tyle dochodu, żeby wyżywić rodzinę. Nie był bogaty, ale nie był też bardzo biedny. Miał tylko kilku stałych klientów. Wiele razy ludzie opuszczali jego sklepik nie kupując niczego - Abraham nie miał zbyt wielkiego wyboru towarów. Zawiedzeni klienci szli więc do większych sklepów, gdzie mieli duży wybór.

Abraham jednak nie narzekał - był zadowolony ze swego życia. Pomimo tego, że nie miał zbyt wiele, zawsze dzielił się z innymi tym, co posiadał. Żaden gość nie wyszedł z jego domu głodny. Za każdym razem, gdy jakiś biedak prosił go o pieniądze, Abraham znajdował dla niego kilka groszy. Wraz z żoną wiedli bardzo proste życie - mieli niewielki domek, który już od dawna potrzebował remontu, ale jakoś zawsze były ważniejsze wydatki. Uważali oboje, że lepiej pomóc komuś w prawdziwej potrzebie, niż odremontować dom. Mieli stare i podniszczone już meble, reszta wyposażenia też nie grzeszyła nowością. W domu nie było żadnych luksusów - nie mieli dywanów na podłodze, ich ubrania były skromne i znoszone, w ogóle nieczęsto kupowali nowe rzeczy - nawet ich zastawa stołowa była poobijana i zniszczona. Jedli tanio i oszczędnie. Tak, to z pewnością nie był bogaty dom. Ale był to prawdziwy dom - ciepły, wesoły, komfortowy. Abraham miał wielu gości, którzy wiedzieli , że zostaną tam mile przyjęci.

Pewnego dnia Abraham stał w drzwiach swojego sklepiku czekając na klientów. Nagle zauważył obcą postać kierującą się w jego stronę. Abraham znał każdego w miasteczku, więc ów człowiek go zaintrygował. Gdy nieznajomy był już blisko, Abraham spytał, czy mógłby jakoś pomóc. "Może zechciałbyś odpocząć u mnie w domu? Jeżeli jesteś głodny, moja żona z chęcią cię nakarmi. Może jesteś spragniony? Albo potrzebujesz pieniędzy? Chętnie ci pomożemy".

Zaproszenie było tak szczere i ciepłe, że nieznajomy zdecydował się zatrzymać u niego na odpoczynek. Abraham nie zdawał sobie sprawy kim naprawdę był jego nieznany gość - słynnym i uczonym rabinem z dalekiego miasta. Wędrował właśnie na czyjś ślub. Był to znany i powszechnie szanowany człowiek - ludzie z całej Polski podróżowali do niego, by otrzymać błogosławieństwo, posłuchać jego nauk, bądź prosić go o wsparcie. Każdy byłby zaszczycony, móc gościć słynnego rabina w swoim domu.

Rabin szybko dostrzegł niezwykłą uprzejmość i hojność tego domu. Znał wielu o wiele bardziej bogatych ludzi, którzy nie robili dla innych tyle, co ten prosty sklepikarz. Był więc bardzo wzruszony swoim krótkim u Abrahama. Przed udaniem się w dalszą drogę pobłogosławił jego dom błogosławieństwem dobrobytu.

Wkrótce potem do sklepiku Abrahama zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi. Co więcej - każdy klient znajdował tam to, czego szukał. Każdego dnia przybywało klientów, a zyski sklepiku rosły w oczach. Wkrótce Abraham miał dość pieniędzy by powiększyć sklep i poszerzyć asortyment. Po jakimś czasie Abraham stał się naprawdę bogatym i ważnym kupcem. Był teraz jednym z najbogatszych ludzi w miasteczku. Błogosławieństwo nieznajomego rabina spełniło się.

Bycie bogatym to marzenie każdego biednego. Ludziom wydaje się, że gdyby byli bogaci, życie byłoby wspaniałe. Ale bogaci też mają swoje problemy. Na przykład Abraham - duży sklep wymagał od niego więcej czasu, martwił się także bardziej o to, żeby nie został obrabowany. Jego interesy zajmowały mu coraz więcej czasu. Chciał, żeby sklep się dalej rozwijał, chciał mieć piękniejszy i większy dom, nowe i modne ubrania. Miał coraz mniej czasu na naukę Tory. Coraz rzadziej chodził do synagogi. Coraz mniej czasu poświęcał dla biednych i potrzebujących. Żeby z nim porozmawiać trzeba się było wcześniej umówić. Kazał swoim pracownikom dawać pieniądze dla biednych, którzy do niego przychodzili, ale on sam nie miał już czasu na wysłuchiwanie ich problemów.

Wybudował wielki, wspaniały dom, wyglądający niemal jak pałac, w którym zamieszkał wraz żoną. W środku aż kapało od przepychu - puszyste dywany, ozdobne tapety na ścianach, kuchnia wyposażona we wszystkie wygody, nowe, wspaniałe meble lśniły blaskiem, fotele były miękkie i wygodne, na ścianach wisiały obrazy, a w jadalni wisiało olbrzymie lustro grubej, bogato zdobionej złotej ramie. Zajmowało niemal całą ścianę. Nikt inny nie miał takiego wspaniałego lustra. Każdy się nim zachwycał - prawdziwe arcydzieło. Ale wśród osób zachwycających się lustrem i domem Abrahama nie było już biedaków - bał się on, że go zniszczą, więc przykazał służbie (tak, tak - miał teraz służbę), żeby dawali biedakom parę groszy przy drzwiach i odsyłali ich.

" Abraham się zmienił" - mówili ludzie w miasteczku - "szkoda, zawsze był dla nas taki miły. Teraz już nie ma dla nas czasu...". Ludzie tęsknili za starym, dobrym i szczodrym Abrahamem.

Minął jakiś czas. Pewnego dnia do drzwi kupca zapukał posłaniec. Wysłał go ów słynny rabin, który udzielił Abrahamowi błogosławieństwa. Słuchy o fortunie Abrahamy doszły do uszu rabina, który teraz zwracał się do niego o pomoc. Pewien niewinny człowiek został wtrącony niesłusznie do więzienia i teraz potrzeba sporej sumy, żeby go uwolnić. Oczywiści Abraham chciał pomóc, przekazał więc posłańcowi pieniądze i wysłał go w drogę powrotną z serdecznymi życzeniami dla rabina.

Posłaniec wracał z mieszanymi uczuciami - co prawda wypełnił swoją misję, zdobył wprawdzie pieniądze, ale sposób, w jaki został potraktowany, nie podobał mu się. Abraham, nie miał czasu spotkać się z nim osobiście, kontaktował się z nim przez swoich pomocników, nie zaprosił go także do domu. Posłaniec był tym wszystkim zaskoczony - słynny rabin wiele razy wychwalał niezwykłą gościnność i hojność Abrahama.

Po powrocie przekazał pieniądze rabinowi i zdał mu szczegółową relację ze swojej misji. Rabin bardzo się zasmucił. Zrozumiał, że Abraham, który kiedyś, będąc biednym człowiekiem, miał złote serce, teraz - mając złoto i pieniądze - ma serce z kamienia. Postanowił odwiedzić Abrahama osobiście.

Kiedy rabin przybył do Abrahama, ten przywitał go serdecznie i z honorami zaprosił do domu. Rabin był zaskoczony zmianą jak się dokonała - zamiast małego, skromnego, ale przyjaznego i ciepłego domu, jaki pamiętał, zobaczył ogromny, wspaniale urządzony dom, ale bez tamtej serdecznej atmosfery. Oglądając nowy dom Abrahama zatrzymał się przed wspaniałym lustrem w jadalni. To było największe i najwspanialsze lustro jakie kiedykolwiek widział.

"Trochę się tu zmieniło, prawda?" z uśmiechem spytał rabina Abraham. "A to lustro jest moim klejnotem w koronie" - kontynuował - "kosztowało mnie małą fortunę, ale było warto. To prawdziwe dzieło sztuki, prawda?".

"Tak," - odparł rabin - spora zmiana, spora...". Nagle wpadł na pewien pomysł. "Podejdź to proszę," - zwrócił się do gospodarza - "i stań przed lustrem. Co widzisz?" Abraham był zaskoczony "Widzę siebie," odparł - "swoje własne odbicie...". "Przypatrz się uważniej, co jeszcze widzisz?" spytał rabin. "Widzę odbicie swoich mebli, obrazów, tapet i zasłon, widzę odbicie mojego pięknego domu" - odparł Abraham.

Wtedy rabin podszedł razem z kupcem do okna, odsunął zasłony i poprosił go, by wyjrzał na ulicę. Dom Abrahama stał przy ruchliwej ulicy, którą zawsze przechodziło sporo ludzi. Jednak to było małe miasteczko, wiec Abraham znał niemal wszystkich. Rabin zadawał mu różne pytania na ich temat - kobieta z koszem była biedną wdową z gromadka małych dzieci, a koszyk nosiła z nadzieją, że dobrzy ludzie wrzucą do niego jakieś datki. Opowiedział też rabinowi o Bence - nosicielu wody, który zestarzał się i bardzo trudno mu było nosić wodę. Oraz o Jankielu - krawcu, który codziennie chodzi na modlitwy do synagogi, ale jest tak biedny, że z trudem utrzymuje swoją liczna rodzinę.

Abraham był bardzo zdziwiony, dlaczego słynny rabin zadaje mu takie pytania? Czy naprawdę interesują go ci wszyscy ludzie?

Wtedy rabin powiedział "To bardzo dziwne, prawda? Zarówno lustro jaki i to okno są zrobione ze szkła, a jednak są tak bardzo różne...".

"Nie rozumiem..." - odparł zaskoczony Abraham

"Cóż, to proste - patrząc w lustro widzisz jedynie siebie i swoje bogactwa, patrząc przez okno możesz dostrzec o wiele więcej - tych wszystkich ludzi na ulicy, twoich sąsiadów. Szkło, które jest przeźroczyste pozwala ci dostrzec innych i ich problemy. Ale kiedy to samo szkło pokryte jest srebrem, widzisz tylko siebie samego. Czyż to nie jest dziwne? Czy myślisz, że zeskrobując z lustra srebrny podkład, będziesz w stanie dostrzec w nim także innych ludzi, a nie tylko siebie?

Oczy kupca wypełniły się łzami. Czuł się taki zawstydzony. Zaczynał zdawać sobie sprawę z wszystkiego, co zaszło w jego życiu od poprzedniej wizyty rabina.

Tego wieczoru Abraham urządził w swoim domu wielkie przyjęcie. Zaprosił na nie wszystkich mieszkańców miasteczka, a zwłaszcza tych najbiedniejszych. Wszyscy bawili się i jedli. W pewnym momencie gospodarz wstał. Zapadła cisza. Abraham poprosił wszystkich o wybaczenie. Obiecał, że od teraz będzie inaczej - że jak dawniej jego drzwi będą zawsze otwarte dla potrzebujących, a on sam nie będzie nigdy zbyt zajęty, żeby się nimi zająć. Gdy przyjęcie dobiegło końca i goście się rozeszli, Abraham podszedł do lustra, wyciągnął mały nóż i zaczął zdrapywać srebrną powłokę w jednym rogu. Nie spoczął, dopóki cały róg lustra nie stał się przeźroczysty. Wtedy odczuł wielką ulgę.

Czulent
Autor: Yanki Tauber

P ewna historia opowiada o prostym, nieuczonym Żydzie, który prowadził malutka gospodę na odległym szlaku handlowym, wiele dni drogi od najbliższego miasteczka ze społecznością żydowską. Pewnego roku, człowiek ten postanowił udać się do miasteczka na Rosz Haszana.

Po długiej podróży dotarł do mistaeczka, i skierował się od razu do miejscowej synagogi. Gdy wszedł do środka synagoga był pełna modlących się ludzi. Nie bardzo nawet wiedząc na której stronie otworzyć modlitewnik, przybysz owinął się tałesem i stanął pod ścianą z tyłu.

Po jakimś czasie zaczął odczuwać coraz większy głód, ale nic nie wskazywało na to, że modły mają się ku końcowi. Wizja pysznego świątecznego obiadu nie opuszczała go już teraz ani na moment. Dlaczego to tak długo trwa? Chyba już się dość namodliliśmy? Ale modlitwy trwały w najlepsze...

Nagle, kantor wyśpiewał jakiś szczególnie piękny fragment modlitwy, a cała kongregacja zalała się łzami. "Dlaczego oni wszyscy płaczą?" - zdziwił się przyjezdny - "pewnie wszyscy inni także umierają z głodu!" Więc przyłączył się do powszechnych zawodzeń - jemu też przecież od dawna już kiszki marsza grały!

Ale wkrótce płacze ustały, i wszyscy zebrani w synagodze zatopili się w gorącej modlitwie. "Dlaczego już nie płaczą, już nie są głodni?" - dziwił się nasz bohater. Wtedy przypomniał sobie o czulencie...

Jakiż to wspaniały, pyszny czulent czeka na niego! Wszystkie inne potrawy, któe żona przygotowała na świąteczny posiłek, bledły przy czulencie. Dokładnie pamiętał ten soczysty kawałek mięsa włożony go garnka poprzedniego wieczoru. Nasz prosty karczmarz wiedział o czulencie jedno - im dłużej stoi na ogniu, tym smaczniejszy jest potem. Pamętał, że dzisiaj rano, przed wyjsciem do synagogi zajrzał do garnka - czulent wyglądał i pachniał tak wspaniale. Ale po kilku dodatkowych godzinach, które spędza w synagodze - jakże cudowny musi być teraz czulent! Warto poczekać na to stojąc w kącie synagogi i niewiele rozumiejąc co sie dookoła dzieje, z żołądkiem przyschniętym dawno do żeber...

Oczywiście, wszyscy dookoła na pewno kalkulowali podobnie - oni również mieli w domach garnki z czulentem! Nic dziwnego że modlitwy się przeciągają. "Ale to dobrze" - uśmiechnął się w duchu karczmarz - "im dłużej trwają tym lepiej dla czulentu".

Jednak modlitwy trwały dalej! Karczmarza bolała już głowa, żołądek skurczył mu się do wielkości fasoli, gardło piekło z pragnienia i od łez, które wylał. Ale ilekroć wydawało mu się, że już nie wytrzyma dłużej, tylekroć przypominał sobie o czekającym na niego w domu czulencie, o soczystym kawałki mięsa w środku, o zapachu jaki wydobywa się z garnka... Każda kolejna minuta spędzona w synagodze, to minuta, którą czulent spędzał na blechu.

Godzinę później kantor znów zaśpiewał szczególnie przejmującą melodię, jego głos wznosił się wyżej i wyżej, słowa zdawały się dosięgać bram Nieba, cała synagoga znów wpadła w przejmujący płacz i łkanie. "Basta!" - pomyślał coraz bardziej zrozpaczony karczmarz - "ileż w końcu można wytrzymać?! Czulent jest już na pewno gotowy. Umieram z głodu!"

Historia żydów jest jak czulent...

Talmud mówi: "Naród Żydowski został rozproszony pośród innych narodów tylko dlatego, by konwertyci mogli się do niego przyłączyć". Najprostszy poziom interpretacji tego stwierdzenia jest następujący - dzięki wiekom naszego wygnania, wielu nie-żydów zetknęło się z judaizmem i postanowiło przyłączyć się do naszego narodu. Ale chasydzka interpretacja mówi o niezliczonych duszach, które w trakcie naszego wygnania i rozproszenia byliśmy w stanie przekształcić, wznieść na wyższe poziomy - o "iskrach świętości" uwięzionych w materialnej cielesności. Wielki kabalista, rabin Izaak Luria (Ari) uczył, iż w każdym bycie, w każdym przedmiocie jest uwięziona jakaś część Boskości, i kiedy używamy go do wypełnienia przykazania, wyzwalamy tę ukrytą Boskość.
Dlatego właśnie zostaliśmy rozrzuceni po wszystkich kontynentach - by odnaleźć możliwie jak najwięcej owych "iskier świętości" a następnie by je uwolnić. Dlatego w polskiej drukarni drukowana jest Tora, na papierze pochodzącym z Chin, wyprodukowanym z drzew rosnących na Syberii. To dlatego las, który był swiadkiem okropnego mordu dokonanego na żydowskiej ludności pobliskiego miasteczka jest teraz miejscem pielgrzymek i modlitw Żydów z całego świata, to dlatego na jednym z angielskich uniwersytetów została wymyślona pewna teoria naukowa, by ułatwić ludziom zrozumienie Boskiej mądrości stworzenia wrzechświata.

Ale im bardziej "święta" iskra, tym głębiej jest ukryta. Kabaliści obrazują to przykładem walącej się ściany z cegieł - cegły z górnej części ściany zostaną rozrzucone najdalej. Tak samo Bóg sprawił, że najbardziej duchowe i święte elementy znalazły się na samych krańcach świata, na duchowych pustkowiach. Dlatego nasze wygnanie ma na celu powrót, zstąpienie do głębin materialności jest niezbędne do późniejszego wstąpienia na wyżyny duchowości. Dlatego Żydzi mieszkają we wszystkich, nawet najbardziej oddalonych od cywilizacji miejscach na świecie.

Zatem logicznie - im cięższe wygnanie, im bardziej wymagające warunki, im niższych poziomów materialności doświadczamy - tym większa będzie nasza nagroda. Każda dodatkowa minuta na wygnaniu odpowiada bardziej wspaniałemu odkupieniu. Ale w końcu doczekamy momentu, w którym każdy Żyd będzie całym swym istnieniem wołał: "Basta! Czulent jest już gotowy! Chcemy w końcu wrócić do domu!".

eatr - opowiadanie historii

czyli

Tryptyk chasydzki

Praca z dokumentem, zbieranie i rejestrowanie wspomnień, wsłuchiwanie się w opowieści różnych ludzi zaprowadziło mnie do zainteresowania się tradycją opowiadania, opowiadania historii a to spowodowało, że teatr znów do mnie wrócił.

Słuchanie opowiadanych historii zawsze było rodzajem misterium. W czasach gdy podstawowym środkiem przekazywania wiedzy o minionych i aktualnych wydarzeniach była opowieść szczególną rolę pełnili bajarze snujący swoje opowieści wśród słuchaczy zgromadzonych wokół ogniska, czy też w gospodzie.

Tylko czy we współczesnym świecie można jeszcze doprowadzić do autentycznego spotkania między ludźmi wychowanymi na nowoczesnych „gorących” mediach z kimś opowiadającym jakąś historię. Kimś, kto przychodzi i mówi: Posłuchajcie, chcę wam opowiedzieć historię!

Znalazłem kilka pięknych, zaczerpniętych z folkloru żydowskiego opowieści, ale w jaki sposób je opowiedzieć aby zabrzmiały prawdziwie i ciekawie? Intuicyjnie czułem, że sposób opowiadania tych historii będzie musiał być poddany jakiejś formie teatralizacji. Tylko jak to zrobić?

W książce Bogatyriewa „Kultura ludowa” odnalazłem opisy bajarzy z teatru ludowego. Oto jeden z fragmentów opisujących grę takiego aktora:

Biełkow angażuje prawie wszystkie środki sceniczne. Izba jest dla niego obszarem scenicznym; piec jest organiczną częścią opowiadania, albowiem wciąga go w grę to zdejmując z niego kosz, to wyciągając gorący sagan itp. Mimiką co prawda posługuje się ostrożnie. Obawia się zapewne śmieszności: nie naśladuje twarzy staruchy, do mimiki ucieka się tylko przy odtwarzaniu rozgniewanego starca. Powściągliwość tę rekompensuje natomiast pantomimika. Wykonawstwo Biełkowa nie ma charakteru epickiego - nie opowiadał bowiem o staruszkach jako o osobach trzecich, lecz od samego początku podawał opowieść w pierwszej osobie, ciągle przeistaczając się to w starca, to w jego żonę. Tu, jak widać, opowiadanie baśni stało się czynnością teatralną.

Nie każdy bajarz - ma się rozumieć - tak dramatyzuje i teatralizuje tekst baśni, ale dla bajarza w rodzaju Biełkowa, dla bajarza - aktora, by tak rzec, podobne odtwarzanie opowieści jest czymś zwyczajnym i typowym. Dodajmy jeszcze, że w wykonaniu ustnych opowieści dużą rolę odgrywa zaangażowanie publiczności, która tutaj, jak i w ludowym teatrze bierze aktywny udział”.

Jeszcze inny trop odnalazłem w książce J. Langnera „Dziewięć bram do tajemnic chasydów”:

Gawędziarz opowiada nie tylko słowami. Jeśli brak mu słów, pomaga sobie gestami, mimiką, modulacją głosu. Gdy opowiada o czymś strasznym, zniża głos do szeptu. Gdy ma wyjawić jakąś tajemnicę, zadowoli się tylko aluzją, przerywając w połowie zdania, mrugnie, rzuci ukośne, porozumiewawcze spojrzenie. Gdy opisuje jakieś nadprzyrodzone piękno, zamyka oczy i chwieje głową w prawdziwej ekstazie. W ten sposób słuchacz rozumie o wiele więcej, niż gdybyśmy malowali wszystko drobiazgowo najwyszukańszymi i najmądrzejszymi słowami. Opowiadający mówi stylem najprostszym, bez specjalnego patosu i najzupełniej niekonsekwentnie. Często przechodzi od jednego świątobliwego do drugiego - więc nie dziwcie się, jeżeli ja czasami też tak robię.”

J. Langner s. 52-53

Próbowałem też wyobrazić sobie „śpiewaków brodskich” i ich przedstawienia teatralne w formie monologów, w których aktor wcielał się w najprzeróżniejsze postacie: nauczyciela, kantora, swata, pastucha i z użyciem rekwizytów i przebrania śpiewał na smutną nutę o własnej doli i niedoli.

Mając osadzoną w tradycji formę do opowiadania historii i mając kilka pięknych opowieści zaczerpniętych z folkloru żydowskiego rozpoczęliśmy wspólnie z Witkiem Dąbrowskim pracę. Powstały w ten sposób trzy przedstawienia teatralne. Atmosfera tych przedstawień została uchwycona w recenzjach prasowych, które warto tu przytoczyć.

 

Był sobie raz”

Szlemiel z opowiadania Singera zapragnął szukać lepszego i ciekawszego życia w Lublinie. Nigdy tam nie dotarł, pomimo mozolnej wędrówki. Miasto, do którego trafiał, to wciąż był jego uprzykrzony Chełm, ze swoimi równie uprzykrzonymi mieszkańcami. Cały świat jest Chełmem, a Chełm jest całym światem - dochodzi do słusznego wniosku Szlemiel. Ucieczki nie ma, tak jak nie można uciec od samego siebie. Ta prościutka z pozoru i zabawna historia, wywodząca swój żywot z folkloru żydowskiego, nosi w sobie ogromny ładunek egzystencjalny. O dziwo, okazuje się też wspaniałym tworzywem teatralnym. Aby wydobyć te atuty na scenie, trzeba jednak prawdziwego mistrzostwa. W spektaklu „Był sobie raz” Teatru NN mamy do czynienia z takim właśnie przypadkiem.

Kiedy przypomnimy sobie rozmiary machiny teatralnej, jaka tworzyła poetykę choćby „Sztukmistrza a Lublina” w Teatrze Osterwy, staniemy zdumieni faktem, że te same klimaty można wyczarować środkami tak oszczędnymi, prostymi, wywodzącymi się z prapoczątków sztuki teatru. Witold Dąbrowski - Szlemiel i towarzyszący mu muzycznie w wędrówkach krok w krok Bartosz Stańczyk. To oni, bez żadnego rekwizytu, bez żadnego elementu scenografii, otwierają przed widzem świat pulsujący barwami, dźwiękami, zapachami, emocjami, świat zmieniających się pejzaży i sytuacji, gwarny, rozgadany, rozkrzyczany, skotłowany od tysięcznych małych ludzkich spraw. Tłum bohaterów Singera wstępuje w niewielką posturę Witolda Dąbrowskiego, raz odzywając się gderaniem jego żony, to znów namaszczoną powagą żydowskiej rady deliberującej nad głupkiem. Niesamowite tempo, w jakim cały ten zgiełk, przelewa się przez aktorskie „medium” i klawiaturę akordeonu, wprawia widza w pełne podziwu osłupienie. Zaczyna władać nim nieodparty rytm spektaklu i zagarniać w wir wydarzeń wszystko i wszystkich wokół”.

M. Gnot - „Wszystkie drogi prowadzą do Chełma”

 

Tajbełe i jej demon”

Temat najnowszego, lekkiego i zarazem głęboko wzruszającego spektaklu Teatru NN: miłość demona i samotnej kobiety, przywołuje wielowiekową tradycję dociekań nad istotą dobra i zła.

Spełnił się zamiar Teatru NN z Bramy Grodzkiej zbudowania scenicznego tryptyku z żydowskich opowieści, czerpiących z cudownie żartobliwego chasydzkiego folkloru, a przywołujących w sposób nienachalny prawdy proste i przekonywujące. Powstały trzy krótkie (do pół godziny) przedstawienia na aktora i instrument. Aktor w tryptyku jest ten sam - Witold Dąbrowski, różne zaś instrumenty i muzycy. W przezabawnej opowieści o leniwym Szlemielu, który z Chełma wyruszył do Lublina, z aktorem rozmawia akordeon Bartłomieja Stańczyka, w historii „O tym jak Fajwł szukał samego siebie” Witoldowi Dąbrowskiemu towarzyszy Robert Brzozowski na kontrabasie. Przedstawienia nie wymagają scenografii, specjalnych świateł, sprzętu elektronicznego, ba - nie wymagają nawet sceny. Lecz choć to teatr ubogi - w walizce (i w futerale), aktor i muzyk z instrumentem potrafią wyczarować całe bogactwo środków wyrazu. Spektakle urzekają lekkością i dowcipem, imponują poziomem profesjonalizmu instrumentalistów. Atmosfera opowieści jak i samych przedstawień sprawia, iż ogląda się je z niekłamaną przyjemnością, niczym teatralne pocztówki.

Reżyser Tomasz Pietrasiewicz fabułę do dwóch pierwszych spektakli wziął z opowieści chasydzkich Martina Bubera, zaś trzeci, (…) spektakl „Tajbełe i demon” oparł na opowiadaniu Isaaca B. Singera. Partnerem ludzkiego głosu jest dźwięk fletu, niezwykłego, emocjonalnego instrumentu, który perfekcyjnie opanował, Jarosław Adamów, bezrobotny absolwent łódzkiej Akademii Muzycznej.

To doprawdy bardzo wzruszająca historia o miłości; dość powiedzieć, że na premierze widowni pociekły łzy. Do samotnej Tajbełe, młodej jeszcze kobiety, która straciła męża i dzieci, nocą przychodzi Hurmizasz, demon - kochanek. Ona szczęśliwa, kochana i pieszczona, może czegoś się domyśla, a jednak o nic nie pyta, on zaś zdaje jej czasami relację z tajemnych, demonicznych spraw. Naprawdę zaś Hurmizasz to biedny, nic nieznaczący pomocnik nauczyciela w chederze; kiedy przypadkowo zobaczył nagą Tajbełe, wśliznął się do jej samotnego łóżka, udając demona. I tak zostało. Do czasu...

W „Tajbełe...” nie ma żartów, gdyż w tej opowieści idzie o materię bardzo osobistą, by nie powiedzieć - intymną. Lecz to, wprawdzie wciągająca i przejmująca, ale tylko pierwsza, zmysłowa sfera tej opowieści i spektaklu, zza której wyłania się inna - spirytualna, duchowa, demoniczna. Demon to wszak pośrednik między Bogiem a ludźmi, który działa na człowieczą zgubę. Otóż, jak widać, demon nie zawsze działa na zgubę i nie zawsze jest nosicielem zła. Homer utożsamiał demony z bóstwami, a starotestamentowy demon wcale nie musiał nakłaniać do grzechu. Zatem otwiera się tu szerokie pole do spekulacji demonologicznych; najwyraźniej za tym co się przydarzyło Tajbełe stoją wielowiekowe dociekania mędrców. Jaką naturę ma demon? Kto jest w czyjej skórze: demon - w ludzkiej czy człowiek - w demonicznej. Czy to nie Bóg wysłał do Tajbełe demona Hurmizasza?

Temat i instrument sprawiły, że najnowszy spektakl Teatru NN ma nieco inną strukturę, więcej tu dialogowania głosu i muzyki niż wspólnego brzmienia, także narracja biegnie tu i ówdzie większymi partiami. „Tajbełe” to przecież drobiazg, lecz wrażenia pozostają niezapomniane”.

Grzegorz Józefczuk - „Zakochany demon”

 

Te przedstawienia inspirowane m.in. opowiadaniami Singera to rodzaj hołdu złożonego ich autorowi w mieście, które utrwalił w swojej książce „Sztukmistrz z Lublina”. Jedna z opowiadanych historii jest wzięta ze skarbca nieśmiertelnych opowieści o „Chełmskich głupcach” ma więc w sobie lokalny koloryt.

To właśnie przedstawienie zobaczył Theodor Biker, legendarny odtwórca Tevi Mleczarza w „Skrzypku na dachu”. Był pod wielkim wrażeniem gry aktorskiej Witolda Dąbrowskiego - tego, w jaki sposób buduje opowieść, jakich środków do tego używa.

ŻYCIE DUCHOWE

Świat chasydów

Z Marcinem Wodzińskim, kierownikiem Zakładu Studiów Żydowskich Uniwersytetu Wrocławskiego, rozmawia Józef Augustyn SJ

 

Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, JESIEŃ 60/2009

Co to jest chasydyzm?

Historycznie rzecz ujmując, chasydyzm jest żydowskim ruchem religijnym o charakterze mistycznym, który powstał w XVIII wieku na ziemiach polskich. Za jego twórcę uznaje się żyjącego w latach 1700-1760 Izraela ben-Elizera, zwanego Baal Szem Tow (w skrócie BeSzT), co można przetłumaczyć jako „Pan Dobrego Imienia”. Jego nauka była próbą syntezy tradycjonalizmu żydowskiego z mistycyzmem.

Odpowiadając na ojca pytanie, właściwie trzeba by jednak mówić nie o chasydyzmie, ale o chasydyzmach. Ponieważ – oprócz przyznawania się do wspólnego dziedzictwa historycznego – trudno wymienić elementy wspólne dla wszystkich chasydów. Z pewnością wszyscy odwołują się do nauczania Baal Szem Towa. Dla poszczególnych szkół chasydyzmu ważna jest także osoba cadyka. Poza tym niewiele ich łączy. Istnieją szkoły chasydyzmu skrajnie odległe od siebie pod względem teologicznym i doktrynalnym. Dzisiejszy chasydyzm to wynik kilkuwiekowej ewolucji, w której poza świadomością wspólnego pochodzenia niewiele jest elementów naprawdę wspólnych.

Jakie są podstawowe założenia chasydyzmu?

Chasydyzm rozwinął się w świecie zdominowanym od XVII wieku przez tak zwaną kabałę praktyczną i ezoteryczne koncepcje religijne. Dlatego w poglądach teologicznych chasydyzmu odnajdziemy wiele mistycznych założeń kabały. Podstawową kategorią, którą chasydyzm z niej przejął, jest koncepcja „rozbitych naczyń”. Zakłada ona, że pierwotna harmonia uniwersum została zakłócona i w pewnym momencie nastąpiło rozbicie naczynia, w którym przechowywane było Boskie miłosierdzie. Skorupy tego naczynia, zwane klipot, to materia będąca nosicielem zła, ale zagubione są w nich także „iskry świętości”. Kiedy wszystkie iskry zostaną wyłowione z tej złej w swej naturze materii klipot i wrócą do Boga, nastąpi powrót Boskiego porządku. Będzie to czas przyjścia Mesjasza.

Owe „iskry świętości” według chasydyzmu są rozproszone w całym świecie: w człowieku, zwierzętach, roślinach, rzeczach martwych. Za ich zbieranie i wznoszenie ku Bogu odpowiedzialni są wszyscy Żydzi. Każdy indywidualnie winien naprawiać świat. Koncepcja naprawy świata – tikun ha’olam – to także myśl odziedziczona przez chasydów z kabały praktycznej. Została ona przez nich nie tylko przejęta, ale także rozwinięta, ponieważ dla chasydów aktem naprawy świata stawał się chociażby spożyty w duchu świętości posiłek, bo także w nim ukryte są „iskry świętości”. W świecie zdominowanym przez religijny ascetyzm było to pewne novum. Wcześniej spożywanie posiłku dla mistyka żydowskiego stanowiło przykrą koniecznością, której za wszelką cenę starał się unikać. Niektórzy pościli od szabatu do szabatu. Chasydyzm wprowadził tutaj radykalną zmianę. Mówił, że „iskry świętości” rozproszone są nie tylko w pokarmie, ale i napoju, w tytoniu. Można je także wyzwolić poprzez zwyczajne ludzkie czynności, jak szycie, robienie mebli, handlowanie. Każda wykonywana pobożnie czynność może stać się aktem religijnym.

Jeden z dziewiętnastowiecznych cadyków – Juda Hersz ze Stratyna, zanim stał się chasydzkim przywódcą, rytualnie zabijał zwierzęta. Jak mówi tradycja, kiedy tylko podnosił rękę ze świętym nożem, nadlatywały ptaszki i podkładały główkę, żeby cadyk owym świętym nożem zabił je i w ten sposób uwolnił zagubione w nich święte iskry, które od razu unosiły się do Boga. To ludowa wersja tej koncepcji, ale doskonale pokazuje wyobrażenia religijne chasydów.

Inną kategorią odziedziczoną przez chasydyzm z myśli kabalistycznej jest deweut. Słowo to dosłownie oznacza „przylgnięcie do Boga”. We wczesnej myśli judaistycznej każdy człowiek powinien dążyć do jak najpełniejszego zjednoczenia swojego jestestwa z Bogiem. Do tej koncepcji chasydyzm wprowadził pewną nowość: chasyd owego zjednoczenia nie mógł osiągnąć sam. Potrzebował w tym celu pośrednika, który pozostawał znacznie bliżej Boga niż on, potrafił się komunikować ze światem niebiańskim i mógł pomóc ludzkim modlitwom czy samej duszy człowieka wznieść się ku Bogu. Czymś nowym w chasydyzmie była także koncepcja entuzjazmu religijnego – hitlahawut – co dosłownie oznacza „rozpalenie serca”. Chasyd wszystko powinien czynić z radością. Baal Szem Tow nauczał, że Boga należy chwalić nie poprzez umartwienie, a przez mądre i radosne korzystanie z życia. Stąd chasydzi czcili Boga także poprzez radosny taniec i śpiew.

Świadkami tej radości jesteśmy obydwaj w Jerozolimie. Zwłaszcza w piątek, w dniu rozpoczęcia szabatu, kiedy odświętnie ubrani chasydzi w radosnym nastroju udają się na modlitwę do otwartej pod niebem synagogi przed Murem Płaczu.

Rzeczywiście modlitwa jest tym, co w sposób zasadniczy odróżnia chasydów od niechasydów. Tradycyjnie w rabinicznej kulturze, przynajmniej od późnego średniowiecza, podstawową formą religijności były studia religijne. Mógł się nimi zająć jednak tylko człowiek wykształcony, który znał język hebrajski i aramejski, był w stanie opanować skomplikowane struktury logiczne związane z metodą studiów rabinicznych, a także ogromną ilość tekstów. Niektórzy dochodzili do niewyobrażalnej dla nas znajomości tekstów i biegłości w ich interpretacji. Najzdolniejsi studenci potrafili na przykład wbić igłę w stronę Talmudu i powiedzieć, przez jakie słowa na kolejnych stronach ta igła przeszła.

To było oczywiście bardzo elitarne podejście do religijności, które wykluczało z tak wysokich form pobożności większość społeczności żydowskiej. Chasydyzm wprowadził tu rewolucyjną zmianę – już nie wysokie i ekskluzywne studia miały być najważniejsze w dążeniu do świętości, ale modlitwa, w której każdy Żyd mógł osiągnąć wyżyny duchowe, nawet osoba niewykształcona: pończosznik, krawiec, szewc, kupiec, rzeźnik. Dla chasydów pobożność tradycyjnych rabinów była nieautentyczna. Zarzucano im, że większość z nich studiuje Torę nie dla niej samej, ale po to, by zyskać prestiż i pozycję społeczną.

Chasydzi tworzyli więc własne wspólnoty modlitewne – miniany, przyjęli także inny modlitewnik od powszechnie używanego przez wschodnioeuropejskich Żydów. W swoim kręgu propagowali formy modlitwy ekstatycznej, która była swoistym stanem uniesienia i oderwaniem od rzeczywistości. Z tego względu nie mogli modlić się o wyznaczonych rytualnie godzinach, ale wówczas kiedy dusza osiągała stan religijnego uwznioślenia. Chasydom pomagały w tym różnego rodzaju techniki modlitewne, które dla patrzących z zewnątrz mogą wydać się niezrozumiałym gwałtownym potrząsaniem całego ciała. Dla pewnych chasydów nawet palenie fajki to modlitewny ryt, ponieważ unoszący się dym fajki stawał się dla nich symbolem wznoszących się do Boga modlitw.

Podstawową kategorią życia religijnego była więc dla chasydów uwznioślona modlitwa i mistyczne przeżycie, do którego może dojść każdy, nie tylko wybrani. Chasydyzm to religia powszechnego mistycyzmu. Z tym nie spotkamy się na taką skalę w żadnej innej religii. Pytanie tylko, jak ci prości ludzie, niemający kompetencji duchowych i intelektualnych do głębokiego życia mistycznego, realizowali to założenie w życiu. Co do tego były wątpliwości już od samego początku. Salomon Majmon, znany żydowski filozof żyjący w latach 1754-1800, w swojej autobiografii opisał chasydzką wspólnotę, do której w latach siedemdziesiątych XVIII wieku został – jak sam mówi – ”zwerbowany” przez wędrownego kaznodzieję. Jego opis pochodzi z drugiej połowy XVIII wieku, czyli z wczesnego okresu formowania się chasydyzmu. Zdaniem Majmona już wówczas opisywana przez niego wspólnota chasydzka przeżywała upadek, ponieważ obok ludzi, którzy dogłębnie rozumieli idee chasydyzmu i spełniali wszystkie jego kabalistyczne i mistyczne postulaty, wielu praktykowało jedynie jego zewnętrzne formy. Majmon mówi, że niektórzy chasydzi odwiedzali cadyka – swojego mistrza – bez głębszych religijnych intencji czy zamiarów. Wałęsali się po mieście i palili fajkę, a zapytani, co robią, odpowiadali: „Kontemplujemy Boga”.

Jak widać, od początku chasydyzm wywoływał kontrowersje, a niektórzy mieli wątpliwości co do autentyzmu religijnych zachowań chasydów.

Jaką rolę w chasydyzmie odgrywają cadycy?

O cadykach wspomina już Talmud Palestyński, powstały na przełomie IV i V wieku naszej ery. Jest w nim mowa o trzydziestu sześciu mężach sprawiedliwych, dzięki którym istniał świat. Nikt jednak nie wiedział, kim są owi mężowie. W chasydyzmie uległo to zmianie: sprawiedliwym mężem – wzorem pobożności i pokory – był właśnie cadyk, duchowy przywódca wspólnoty. Każdy mógł do niego przybyć, porozmawiać, zjeść wspólny posiłek – który jak wspomniałem – był u chasydów aktem religijnym, a resztki ze stołu cadyka stawały się święte. Nieraz nawet dochodziło o nie do regularnych bitew. W tych resztkach upatrywano bowiem wspomnianych wcześniej „iskier świętości”.

Rola cadyka w chasydyzmie była i pozostaje bardzo ważna. Osoba cadyka i jego dwór stanowi podstawową jednostkę organizacyjną każdej wspólnoty chasydzkiej. Na terenach dawnej Rzeczypospolitej takie dwory tworzyli na przykład Elimelech z Leżajska, Jakub Izaak Horowic zwany Widzącym z Lublina, Jakub Izaak z Przysuchy, Lewi Izaak z Berdyczowa, Nachman z Bracławia, Szneur Zalman z Ladów. Znanymi ośrodkami chasydów były także: Humań, Międzybóż, Bełz, Kock, Aleksandrów Łódzki, Bobowa czy Góra Kalwaria. Jednocześnie jednak chasydyzm był i nadal jest w swej istocie transterytorialny: zwolennicy poszczególnych cadyków najczęściej nie mieszkali w tej samej miejscowości co ich duchowy mistrz, ale czasami nawet kilkaset kilometrów od niego. Dlatego często do niego pielgrzymowali, a po śmierci cadyka odwiedzali jego grób. Dla chasydów nie było ważne, który cadyk mieszkał bliżej. Liczyła się przede wszystkim opinia świętości cadyka. Pomiędzy chasydami toczyły się nieustanne spory, który z cadyków był bardziej święty i miał większe uznanie.

W Europie Wschodniej na przestrzeni dwóch wieków istnienia chasydyzmu owych dworów cadyków były tysiące. Trudno jednak podać dokładną liczbę, ponieważ na przykład w drugiej połowie XIX wieku, kiedy chasydyzm osiągnął apogeum rozwoju, właściwie w każdym małym miasteczku był jakiś cadyk, którego uznawał krąg trzydziestu czy pięćdziesięciu zwolenników. Natomiast tak zwanych wielkich cadyków – bardzo ważnych dla danego pokolenia, do których pielgrzymowali nie tylko prości chasydzi, ale także mniejsi cadykowie, było niewielu. Jeszcze dzisiaj ich groby stanowią miejsca pielgrzymkowe dla chasydów z całego świata, którzy wybrali go za swojego patrona. Groby wielkich cadyków to prawdziwe „sanktuaria”, do których pielgrzymują tysiące chasydów, głównie ze Stanów Zjednoczonych i Izraela.

W jaki sposób zostawało się cadykiem?

We wczesnym chasydyzmie był to spontaniczny wybór wspólnoty, która wyłaniała spośród siebie charyzmatycznego przywódcę. Na przełomie XVIII i XIX wieku, kiedy chasydyzm się gwałtownie rozprzestrzeniał, doszło do procesu rutynizacji przywództwa. Zwolenników chasydyzmu zaczęło bowiem przybywać, w związku z czym potrzebni byli nowi przywódcy – cadycy. Najczęściej wybierano syna cadyka. W ten sposób zaczęły powstawać wielkie dynastie, ponieważ niejednokrotnie cadyk miał kilku synów i każdy z nich zostawał cadykiem. Na przykład wybitny cadyk Chaim Halbersztam z Nowego Sącza, żyjący w latach 1793-1876, miał ośmiu synów: każdy z nich w różnych miejscowościach Galicji założył własny dwór. Druga alternatywna ścieżka to wybór na cadyka najwybitniejszego ucznia zmarłego cadyka.

Niejednokrotnie, zwłaszcza na przełomie XVIII i XIX wieku, dochodziło do konfliktu między zwolennikami tych dwóch tradycji dziedziczenia przywództwa. Pojawiają się one także dziś. Kilka lat temu, po śmierci cadyka Naftalego Halbersztama z Bobowej – który nawiasem mówiąc nie mieszkał w Bobowej, ale w Boro Park na Brooklynie będącym dziś centrum gminy bobowskiej – doszło do konfliktu między jego synami a najwybitniejszym uczniem, notabene zięciem cadyka. Część chasydów bobowskich poparło syna zmarłego, inni wspomnianego ucznia. Sprawy nie udało się rozwiązać i dziś mamy dwie dynastie bobowskie, z dwoma cadykami.

Wspomniał Pan na początku, że chasydyzm powstał na ziemiach polskich.

Na terenach wschodnich Rzeczypospolitej. Baal Szem Tow, uznawany za założyciela chasydyzmu, był wędrownym kaznodzieją i znachorem działającym głównie na Podolu i Wołyniu. Z tych terenów z czasem chasydyzm zawędrował na Ukrainę, Białoruś i Litwę, a w XIX wieku na ziemie węgierskie i rumuńskie.

Dziś jednak na tych terenach nie ma chasydów.

Jeszcze przed drugą wojną światową z samej Rosji wyjechało do Stanów Zjednoczonych ponad dwa miliony Żydów, wśród nich także chasydzi. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że dla nich wyjazd do Stanów był pewną przykrą koniecznością. Żydzi uciekali przed prześladowaniami i pogromami. W Stanach, by coś osiągnąć, trzeba było w dużej mierze wyrzec się chasydzkiej tradycji, integrując się z obcą kulturą. Dlatego w dwudziestoleciu międzywojennym niemal wszyscy cadycy opowiadali się przeciw emigracji.

W czasie drugiej wojny światowej chasydzi zginęli w nazistowskich obozach koncentracyjnych albo w sowieckich łagrach. Nie ma jednak źródeł historycznych – a może tylko nie zostały jeszcze zbadane przez historyków – które podawałyby liczby pomordowanych chasydów lub opisywałyby losy najwybitniejszych cadyków. Zginęli w morzu sześciu milionów zamordowanych Żydów. Ponieważ byli „ostentacyjnie żydowscy” dla Niemców i ”ostentacyjnie religijni” dla Rosjan, stawali się pierwszymi ofiarami prześladowań.

W latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku chasydyzm przeżywał ogromny kryzys. Wydawało się, że to świat, który odchodzi w przeszłość. Nawet cadykowie, którzy przed wojną wyjechali do Stanów Zjednoczonych czy Palestyny, początkowo nie mieli tam wielu zwolenników.

Mimo to tradycja chasydyzmu przetrwała.

Wyraźne odrodzenie i gwałtowny przyrost dworów chasydzkich nastąpił w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jednak już nie na terenie Europy Wschodniej, ale na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych i w Izraelu. Największe wspólnoty chasydzkie nie były też tworzone przez potomków przedwojennych chasydów, ale w dużej części przez Żydów wracających do tradycji chasydzkiej. Dlatego dziś w stosunku do chasydyzmu mówi się często o tak zwanej invented tradition, czyli „tradycji stworzonej”. W Jerozolimie na przykład jest kilka dworów, których genealogia została niejako „wymyślona” na potrzeby grupy chasydów: jeden spośród nich gromadzi wokół siebie zwolenników i postanawia zostać cadykiem. Wybiera więc w Europie Wschodniej jedno z ”sanktuariów” – dawną siedzibę znanego cadyka, by tam zakorzenić nową wspólnotę i nadać jej charakter historycznej ciągłości. Mam tu na myśli na przykład jerozolimskich chasydów, określających się jako chasydzi z Berdyczowa na Ukrainie. W XIX wieku był tam silny ruch chasydów, bywali tam też i cadykowie, są tam ich groby. Nigdy jednak nie udało się w tym mieście stworzyć linii dynastycznej. Powstała ona dopiero w XX wieku, już po Holokauście, sztucznie przypisując sobie wschodnioeuropejską genealogię.

W Europie Wschodniej nie ma więc dziś chasydów, ale związki współczesnych chasydów z ziemiami, na których w przeszłości chasydzi mieszkali, są bardzo silne. Tam bowiem znajdują się chasydzkie groby. Niektóre z nich są do dziś pielęgnowane i odwiedzane. To bardzo ważne – jak mówiłem – miejsca pielgrzymkowe. Chasydzi bowiem pielgrzymują albo do żyjącego cadyka, albo na jego grób. Wiąże się to z wiarą chasydów, że dusza człowieka w rocznicę śmierci zstępuje na miejsce swojego grobu. Podobnie jest w przypadku duszy cadyka. Dlatego chasydzi pielgrzymują do grobów swoich mistrzów, by w dzień rocznicy ich śmierci zostawić na grobie karteczkę z prośbą do Boga. Dusza cadyka może ją zanieść przed Jego oblicze i stać się pośrednikiem w rozmowie żyjących z Bogiem. Dziś do Humania na Ukrainie czy do Leżajska w Polsce w rocznicę śmierci miejscowego cadyka na jego grób przyjeżdżają tysiące czy nawet dziesiątki tysięcy chasydów.

Mówiliśmy o chasydzkiej modlitwie. Chciałbym zapytać także, jak wyglądało ich życie na co dzień.

Życie codzienne chasydów bardzo silnie związane jest z życiem religijnym. Normy ich postępowania na co dzień wyznacza tak naprawdę prawo religijne – Halacha. Obejmuje ona nie tylko normy prawne, ale także zwyczajowe. Zwyczaj staje się więc prawem. I jest ono u chasydów bardzo radykalne – odrzuca się wszystko, co może przeszkadzać w życiu modlitewnym. Mniej ważne są normy uznawane przez ogół społeczeństwa niechasydzkiego. Istotne staje się przeżycie religijne. Dlatego w czasie modlitewnego uniesienia chasyd może zachowywać się niekonwencjonalnie.

Takie podejście było uważane przez żydowski świat niechasydzki za szkodliwy społecznie. W poglądach chasydów ich przeciwnicy widzieli duże zagrożenie dla funkcjonowania społecznego. Dla chasydów bowiem struktury społeczne czy hierarchie miały mniejsze znaczenie. Dziś na przykład niektóre odłamy chasydzkie nie uznają państwa Izrael. Nazywają je nawet „państwem szatana”, bo prawdziwe państwo Izrael zbuduje po swoim nadejściu Mesjasz. Liczni chasydzi uważają, że obecny Izrael to państwo utworzone przez świeckich Żydów, którzy chcą odciągać od modlitwy Żydów pobożnych. Stąd niektóre odłamy chasydyzmu w Izraelu nie uznają płacenia podatków, nie używają izraelskich pieniędzy czy nie zgadzają się na służbę wojskową.

Nie czują się więc związani z niechasydzką społecznością, w której żyli czy żyją obecnie?

Chasydzi tworzyli i tworzą silne więzi, jednak tylko w obrębie własnej wspólnoty. Do ich świata trudno wejść komuś z zewnątrz. Mają poczucie, że są obrońcami Tradycji przed zmianami, które zachodzą w świecie. Uważają, że to oni żyją pośród prawdziwych wartości i współczują innym Żydom, a tym bardziej nie-Żydom, czyli gojom, którzy marnują szansę życia w świętości. Dlatego młody człowiek dorastający w atmosferze chasydzkiej wspólnoty nie opuszczał jej. Po co miałby iść do gorszego świata, skoro jego jest lepszy? Dla tych, którzy mieli religijne wątpliwości, zasadniczą barierą powstrzymującą przed opuszczeniem społeczności, w której zostali wychowani, były obawy przed światem zewnętrznym. Zostali bowiem wychowani w klimacie niechęci wobec niego. Odejście ze wspólnoty chasydzkiej dorastającego mężczyzny niejednokrotnie oznaczało dla niego cywilną śmierć. W przeszłości byli to bowiem ludzie, którzy nie mieli zawodu, żadnej pracy ani kontaktów społecznych poza wspólnotą chasydzką. Funkcjonowanie w świecie niechasydzkim byłoby naprawdę trudne czy wręcz niemożliwe – bez rodziny, wspólnoty, przyjaciół, zawodu, kontaktów. Czy jeśli odejdą, będą mieli za co żyć? Czy będą mieli do kogo zwrócić się o pomoc?

Więzi między chasydami miały i mają więc charakter nie tylko religijny, ale także społeczny i gospodarczy. Na przykład dwory cadyków były miejscem, gdzie kupiec z jednego miasta spotykał kupca z innego miasta i razem robili interesy. A ponieważ należeli do tej samej wspólnoty religijnej, bezgranicznie sobie ufali – nie spisywali żadnych kontraktów i dokonywali korzystnej dla obu stron transakcji przy znacznie mniejszych kosztach. Słowo jest słowem – system kontroli społecznej wewnątrz wspólnoty wymuszał dotrzymanie umowy. Cadyk zastępował także instytucję banku. Przybywający do niego chasydzi składali mu ofiarę pieniężną na utrzymanie dworu. Tradycyjnie nazywało się to „okupem za duszę”, pidion hanefesz. Cadyk więc gromadził gotówkę, którą na mniej lub bardziej korzystnych warunkach mógł pożyczać niektórym chasydom i w ten sposób wspomóc ich działalność gospodarczą. Podobnie bywa i dzisiaj, choć na inny sposób.

Kiedy jednak ogląda się zdjęcia chasydów z przedwojennej Polski czy widzi się chasydów na ulicach Jerozolimy – w przeważającej większości robią wrażenie ludzi ubogich. Ich strój, domy czy miejsca modlitwy były i są bardzo skromne.

W przeszłości rzeczywiście chasydzi byli często ludźmi biednymi, podobnie zresztą jak ogromna większość społeczności żydowskiej. Nie wydaje się jednak, by byli jakoś znacząco biedniejsi od innych Żydów. Dziś skromny wygląd to bardziej przejaw programowego antyestetyzmu chasydów niż rzeczywistego stanu majątkowego. Dla chasydów bowiem to, jak wyglądają czy mieszkają, nie ma większego znaczenia. Kultura chasydzka jest wroga wszelkim formom dekoracyjności i wybujałego estetyzmu. Najważniejsza jest modlitwa, a nie wystrój pomieszczenia, w którym się modlą. Czasami ów antyestetyzm jest wręcz ostentacyjny czy nawet – powiedziałbym – nieco teatralny.

Jaki jest stosunek chasydów do rodziny?

Co do życia rodzinnego chasydów żyjących na terenie Europy Wschodniej wśród historyków istnieje spór. Wielu bowiem uważa, że chasydzi w przeszłości zaniedbywali swoje rodziny. Moim zdaniem chasydyzm rzeczywiście mógł mieć negatywny wpływ na prowadzenie życia rodzinnego. Nie mam tu jednak na myśli na przykład prokreacji czy rozwodów, ale jakość więzi rodzinnych. Słabe więzi chasyda z żoną i dziećmi wynikały z hierarchii wartości: zgodnie z chasydzką doktryną najważniejszy dla chasyda był cadyk i wspólnota religijna, której ów cadyk przewodził. Jeśli więc jakiś chasyd z Puław był zwolennikiem cadyka z Góry Kalwarii, szukał w swoim mieście innych zwolenników tego cadyka, by wspólnie z nimi stworzyć minian i razem się modlić. Spędzali ze sobą dużo czasu, więc siłą rzeczy ich życie rodzinne schodziło na dalszy plan. Posiadanie rodziny nie przestawało być jednak obowiązkiem religijnym – w tym względzie chasydyzm nie zmienił nic w tradycyjnych wyobrażeniach żydowskich. Jednak związek emocjonalny chasyda z żoną czy dziećmi miał znaczenie drugorzędne. Dlatego w XIX wieku często oskarżano chasydów, że na czas wielkich świąt pozostawiali swoje rodziny bez środków do życia, a sami udawali się z pielgrzymką do cadyka.

Taka ocena więzi w łonie rodziny chasydzkiej dokonywana była jednak często z zewnątrz, przez ludzi, którzy nie rozumieli chasydzkiej duszy. Zachowania bowiem, które postrzegano jako uciążliwe dla rodziny, niekoniecznie były za takie uważane przez najbliższych chasydów: ich żony, dzieci, rodziców. Bardzo często żony chasydów wierzyły, że poprzez religijność męża one same stają się także bardziej religijne. Zgadzały się więc niejako na owe rozluźnione więzi. To, w moim odczuciu, definiuje miejsce kobiet w chasydyzmie. Najważniejsze, by pozwalały swoim mężom praktykować chasydzką religijność. Nie przeszkadzały im w modlitwie, spotkaniach z innymi mężczyznami czy pielgrzymkach do cadyków.

Kobiety nie mogły włączyć się w modlitwę mężczyzn.

W chasydyzmie, podobnie jak w całym judaizmie, kobiety w ogóle nie mają religijnego obowiązku modlitwy. Mężczyzna modli się trzy razy dziennie – kobieta nie musi tego robić, chyba że czuje wewnętrzną potrzebę. Modlitwa kobiet jest jednak zupełnie inna i oczywiście nie mogą one modlić się razem z mężczyznami.

Budowaniu trwałych więzi rodzinnych nie sprzyjał chyba także system wychowania dzieci.

Chasydzki system wychowania niewiele różnił się od tradycyjnego wychowania żydowskiego. Chłopcy po skończeniu czwartego roku życia cały dzień spędzali w szkole – w chederze. Od wschodu do zachodu słońca. W chederze się uczyli, jedli, pracowali, obierając ziemniaki czy pilnując kóz nauczyciela. I tak cały tydzień, wyłączywszy soboty, kiedy obchodzono szabat. W ciągu roku uczniowie mieli tylko dwie tygodniowe przerwy. Rzeczywiście więc tak naprawdę nie byli kształtowani przez matki i klimat rodzinny, ale przez szkołę, która była elementem edukacji religijnej i społecznej. Dziś proces edukacji u chasydów wygląda trochę inaczej.

Czy mógłby Pan na koniec powiedzieć kilka zdań o twórczości literackiej chasydów?

W tradycji chasydyzmu istnieją dwa nurty literatury: piśmiennictwo elitarne i popularne. Pierwsze kontynuuje wątki myśli teologicznej i doktrynalnej judaizmu. To przede wszystkim objaśnienia praw religijnych i komentarze do nich. Praktycznie jednak niczym nie różnią się one od tego samego rodzaju pism niechasydzkich. Ów elitarny nurt piśmiennictwa nie jest więc niczym oryginalnym.

Nurt piśmiennictwa popularnego obejmuje w głównej mierze tak zwane opowieści chasydzkie, czyli historie o cadykach – świętych mężach i cudach przez nich czynionych. Najpierw były one przekazywane wśród chasydów ustnie z pokolenia na pokolenie. Kultura chasydzka była bowiem na początku kulturą ustną. Jednak w latach sześćdziesiątych XIX wieku teksty te zaczęto spisywać i dzięki temu zachowała się bardzo bogata literatura chasydzka. Tego typu opowieści zebrał i wydał między innymi znany żydowski filozof religii Martin Buber. Jego opracowanie z początku XX wieku stało się bardzo popularne i dziś uzyskało wręcz status kanoniczny. Trzeba jednak zaznaczyć, że publikowane przez niego teksty nie do końca są wierne chasydzkiej tradycji, ponieważ chasydzkie opowiadania podporządkował on własnym ideom filozoficznym. Buber tworzył swego rodzaju neochasydyzm, związany z nostalgicznym patrzeniem na chasydyzm z przeszłości. Jak już bowiem mówiłem, dzisiejsi chasydzi to ludzie, którzy wyrośli w zupełnie innych warunkach społeczno-politycznych i kulturowych. To nie jest ten sam świat, choć idee chasydyzmu są nadal w nim kontynuowane.

Chasydyzm powstał na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Tradycja ta oraz cały świat żydowski, który został zniszczony w czasie Holokaustu, jest dla nas wielkim zobowiązaniem moralnym.

To zobowiązanie nie tylko w stosunku do Żydów, ale wobec nas samych, wobec naszej polskiej kultury. Największe dzieła literackie XIX wieku zawierają wyraźne wątki żydowskie. Wystarczy wspomnieć chociażby Pana Tadeusza czy Ziemię obiecaną. Choć problem żydowski w nich ujmowany jest w klimacie tamtej epoki i nie może być interpretowany w duchu naszych czasów. Byłby to anachronizm.

Musimy pamiętać, że tradycja żydowska jest częścią naszej tradycji i kultury naszego kraju. Prof. Gershon Hundert, zajmujący się osiemnastowieczną historią Żydów w Polsce, napisał książkę Jews in a Polish Private Town, w której jeden z rozdziałów nosi tytuł Żydzi i inni Polacy. To sformułowanie tylko pozornie paradoksalne. Doskonale ujmuje istotę naszych zobowiązań.

Muszę powiedzieć, że mimo wielu „demonów przeszłości” dziś zaczynamy to coraz bardziej rozumieć. Coraz więcej młodych Polaków – nie-Żydów interesuje się studiami nad kulturą i duchowością żydowską, także chasydzką. Dużą popularnością cieszą się wydziały studiów żydowskich na Uniwersytecie we Wrocławiu, Krakowie, Lublinie czy Warszawie. Uczelnie te mają też żywe kontakty z żydowskimi ośrodkami naukowymi w Izraelu czy Stanach Zjednoczonych. Ciągle powstają nowe ośrodki. Często studia te postrzegane są jako swego rodzaju zobowiązanie intelektualne i moralne. Chasydyzm przecież w całości wywodzi się z ziem polskich i nawet bywa nazywany chasydyzmem polskim. To część także polskiej kultury – powinniśmy ją znać i pielęgnować pamięć o niej. Bez tego do końca nie zrozumiemy naszej przeszłości.

 

Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, JESIEŃ 60/2009

KS. ALFONS J. SKOWRONEK

Aniołowie i demony

 

Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, WIOSNA 50/2007

Za klarownym tytułem tego szkicu kryje się barwne spektrum ujęć problemu. Zacznijmy od szatana. Jeden z katolickich teologów w pokaźnym dziele święci swe pożegnanie z diabłem 1, inny, protestancki, utrzymuje, że duchy i demony należą do świata, z którym nauki przyrodnicze i technika kategorycznie się rozprawiły 2. A Biblia? Stary Testament nie jest zainteresowany duchami i aniołami, lecz Bogiem jednym i jedynym. W Nowym Testamencie szatan nigdy nie jest przedmiotem przepowiadania Jezusa, który swego działania nie pojmował jako walki z nim. Dopiero po śmierci Jezusa na scenie chrześcijańskiej tradycji zaroiło się od aniołów i diabłów. Wspomnieć też należy o nieprzewidzianych negatywnych następstwach, jakie wiara w szatana wyzwoliła w obłędzie opętania – o polowaniach na czarownice i prześladowaniach Żydów. Inne stanowiska są mniej radykalne. Niektórzy autorzy odrzucają wprawdzie wiarę w demony wraz z opartą na nich praktyką egzorcyzmów, nie negują jednak istnienia szatana. Wielu teologów skłania się ku interpretacji Paula Tillicha, dla którego aniołowie i diabły są „konkretnie-poetyckimi symbolami określonych idei i mocy bytu” 3. Symbole te wskazują na dialektykę istnienia, na nieprzerwaną walkę między budującymi a niszczycielskimi siłami osobowości, społeczeństwa i historii.

Główny kierunek wczesnochrześcijański zna trzy różne podporządkowane Bogu duchy: aniołów, demonów i szatana. Warto poświęcić im kilka refleksji.

Aniołowie

Czy Pan/Pani wierzy w aniołów?”. Z takim lub podobnym pytaniem spotkać się można dość często. Odpowiedź na nie zależy od tego, co pytani rozumieją przez „wiarę”. W sensie najbardziej radykalnym i wewnętrznym „wiara” oznacza postawę człowieka, który całkowicie i bez zastrzeżeń powierza się Bogu, postawę, która głęboko wiąże się z miłością i nadzieją. Powierzyć się Bogu znaczy widzieć sens własnego życia w poszukiwaniu i znajdywaniu Boga, w oddaniu się Mu z nadzieją i miłością także w śmierci. Już tutaj jesteśmy na tropie myśli, że wiara w aniołów jest z gruntu inną postawą niż wiara w Boga.

Wśród rozlicznych danych biblijnych zatrzymajmy się tylko na tych, które istotę aniołów uwypuklają w ich roli Bożych wysłanników, osłaniających człowieka i towarzyszących mu w umieraniu. W prześledzeniu wielu odnośnych tekstów, które ze względu na rozmiar trudno tu przytaczać dosłownie, Czytelnika pozostawić musimy sam na sam 4.

Co o aniołach mówi nauczanie Kościoła? W epoce średniowiecza zwołany został IV Sobór Laterański (1215), na którym ogłoszono dokument o aniołach, i jest to do dziś jedyna uroczysta oficjalna deklaracja na ich temat: Trzy Osoby Boskie „są jednym wszystkich rzeczy początkiem, stwórcą wszystkiego, co widzialne i niewidzialne, co duchowe i materialne. Ten jeden Bóg wszechmocną swoją potęgą, od początku czasu, utworzył jednakowo z nicości i jeden, i drugi rodzaj stworzeń, tj. istoty duchowe i materialne: aniołów i świat, a na koniec naturę ludzką, jakby łączącą te dwa światy, złożoną z duszy i ciała. Diabeł bowiem i inne złe duchy zostały przez Boga stworzone jako dobre z natury, ale sami uczynili się złymi”. Tę naukę z 1215 roku powtórzył prawie dosłownie Sobór Watykański I (1870). Obydwa sobory nie wspominają o jakiejś rzeczywistej pośredniczącej misji aniołów. W całej historii Kościoła przyjmuje się ich istnienie, lecz nigdy nie zostało ono zdefiniowane jako obowiązujący dogmat, co oznaczałoby, że chrześcijanie „nie muszą” wierzyć w egzystencję tych czysto duchowo-osobowych istot. Chrześcijanin wierzy w Boga Trójjedynego. Mimo to poetyckie pojęcie „anioł” zrosło się nierozerwalnie z ludzkim życiem i przeniknęło do naszego codziennego języka. A bierze się to stąd, że my możemy wprawdzie mieć bezpośrednie przeżycie Boga, jest ono jednak jednocześnie i pośrednie – dokonuje się bowiem poprzez medium „rzeczy stworzonych”.

Skądinąd zakodowało się w nas cudne przeświadczenie, że w sensie ścisłym ludzie są dla innych ludzi aniołami (oczywiście i na odwrót). Mogą być dla siebie niebem (Gabriel Marcel) i piekłem (Jean-Paul Sartre). Ludzie w ten sposób stać się mogą „wysłannikami i zwiastunami” Boga, innych „dotykać”, z sobą „jednać”. Wcale nie tak rzadko usłyszeć można przecież wyznanie: „Jesteś moim aniołem”. Słowo „anioł” ma to do siebie, że z lekkością przenosi się na drugiego. Istnieje szkockie powiedzenie: „Aniołowie potrafią fruwać, ponieważ traktują siebie lekko”. Naturalnie, przestrzegać należy przed ludźmi, którzy dla drugich ustawicznie chcą być „aniołami”, ponieważ nie traktują siebie lekko, lecz ze śmiertelną powagą. Aniołowie w ludzkiej postaci istnieją jednak rzeczywiście.

Istnieją też siły i moce, pozytywne lub negatywne, które są nieosobowe, a przy tym wywierają na nasze życie decydujący wpływ. Jeżeli wpływy te są pozytywne, wówczas poszerzają się możliwości i horyzonty naszego życia, swobodnie możemy nabrać tchu i odprężyć się. Także i te błogie stany są „wysłannikami Boga”, siłami odbudowy, rekonstrukcji, których przeżywanie zawdzięczamy Stwórcy. Często mówi się wtedy o ener- giach, których przypływ człowiek odczuwa niemal fizycznie. O aniołach mówić możemy i tam, gdzie nasze działania i czyny wywarły dobry wpływ na nas samych i na innych. Faktycznie: nasze czyny są naszymi aniołami, dobre czy złe. Także losowe cienie stać się mogą dla nas ochronną tarczą, którą zawdzięczamy rzeczywistości nie z tej ziemi. Istnieją więc „aniołowie” osobowi i nieosobowi.

Ideał anioła stać się może jednak antropologicznie bardzo niebezpieczny, ponieważ kwestionuje, względnie deprecjonuje, fundamentalny wymiar bycia człowiekiem – jego cielesność. Teresa z Lisieux, w nawiązaniu do biblijnego passusu: Czyż nie wiecie, że będziemy sądzili także aniołów? (1 Kor 6, 3), przed stu laty postawiła sobie pytanie: Co odróżnia człowieka od aniołów? I odpowiada: Człowiek ma ciało. Podatność na cierpienie wynosi nas ponad aniołów. Między Bogiem a człowiekiem istnieje więź krwi. Bóg jest nam o wiele bliższy od wszystkich aniołów. Aniołowie nie mogą być tak szczęśliwi jak ludzie, albowiem – jak pisze św. Teresa – być lepszym od anioła znaczy być osobą miłującą sercem, ciałem i krwią.

Demony – upadli aniołowie

Stary Izrael zna wiarę w duchy (demony) wyrządzające szkody, które trawionego gorączką chorego osaczają jak dzikie zwierzęta (por. Ps 22, 13-14) albo jak Bóg wypuszczający z kołczana strzały, aby zadać mu rany (por. Hi 6, 4). Na źródła informujące o pochodzeniu fenomenu demonów natrafiamy dopiero w czasach Nowego Testamentu w opowiadaniu o grzechu i karze aniołów (por. 2 P 2, 4; Jud 6 oraz pozabiblijna etiopska Księga Henocha 6-16). Według tego mitu aniołowie zadający się z ludzkimi kobietami byli karani degradacją i musieli opuścić niebo. Wyrosła na tym gruncie etiologia demonów mówi: Przedstawiane jako giganci półludzkie dzieci upadłych aniołów wzajemnie się zabijają, a z ich zwłok wydobywają się demony, które odtąd, bezcieleśnie, sieją na ziemi spustoszenie. Wykształcenie się wczesnożydowskiego mitu zainspirował starszy mityczny przekaz o małżeństwach bogów z Księgi Rodzaju (por. 6, 1-4). Podczas gdy aniołom obcy jest popęd seksualny i nie rozmnażają się one (por. Mk 12, 25; Księga Henocha 15, 3-6; Tb 12, 19), upadli aniołowie i demony opanowane są przez bardzo silny instynkt płciowy.

Pozostając na gruncie Starego Testamentu, trzeba powiedzieć, że za zło odpowiedzialny jest człowiek, że demony i figura szatana nie mają tu większego znaczenia i że nawet u Hioba za sprawcę cierpienia uważany jest Bóg. Pochodzenie grzechu i winy łączone jest z człowiekiem. Właściwe opętanie człowieka przez szatana nie jest w ogóle tematem dla Starego Testamentu. Demoniczne duchy występują tu tylko na peryferiach i raczej w sensie metaforycznym.

Nowy Testament zderza się natomiast ze światem, w którym mity grecko-hellenistyczne przenikały już do judaizmu. W języku nowotestamentowym słowo „szatan”, względnie „diabeł” występuje tylko w liczbie pojedynczej i jest wyraźnie odróżniane od demonów. Nowy Testament nigdy nie mówi o wypędzeniu diabła, szatan nigdy nie jest przedmiotem egzorcyzmów, lecz występuje jako silny kontrpartner Jezusa i Boga. W roli kusiciela przystępuje wyłącznie do Jezusa. Nowy Testament nie mówi nigdzie, że szatan nakłania człowieka do grzechu lub do złego. A jeżeli Judasz opisany jest jako diabeł albo mąż przechwycony przez diabła, wówczas wyraźnie zarysowany zostaje niepojęty wewnętrzny status tego ucznia (por. Łk 22, 3; J 13, 27). W podobny sposób – jako szatan – przedstawiony zostaje przez Jezusa Piotr, ponieważ usiłuje Go odwieść od męki i śmierci i występuje jako kusiciel (por. Mt 16, 23). Dlatego też w Piotra nigdy nie wmawiano opętania, a jego działaniu nie przypisywano diabelskiego podłoża. Gdy Jezus sam nazwany zostaje przez faryzeuszy szatanem (Belzebubem), wówczas w interpretacji Ewangelisty występuje tenże właśnie jako kontrpartner, który obrazuje negatywną – a przecież z gruntu nierealną –możliwość Jezusa. Nieodparcie powstaje wrażenie, że nowotestamentowi narratorzy pragną wyeksponować Jezusowe „tak” w stosunku do Boga i do woli Ojca. W szatanie ukazana zostaje tylko inna możliwość, „Nie” rzucane Bogu jest jednocześnie upersonifikowane.

Inaczej ma się sprawa z demonami. Zaskakujące jest, że w Nowym Testamencie demony nie występują jako siły podżegające do grzechu, podczas gdy w tradycji żydowskiej jawią się jako wspólnicy szatana. Z tym nie spotykamy się w Nowym Testamencie. Demony nie zakłócają bezpośrednio stosunku Boga i człowieka. Owszem, są opisywane jako duchowe siły sprowadzające na człowieka choroby i wyrządzające fizyczne szkody. W liczbie sięgającej aż po „legion” wdzierają się w człowieka i znów mogą z niego wychodzić. Ich opis, szczególnie u Synoptyków, sprawia wrażenie, że człowiek zostaje przez nie opętany, tak że przestaje być sobą. Tego typu zawłaszczenie przez demona nigdy nie jest jednak rozumiane jako osobista wina człowieka – z takim ujęciem sprawy Jezus polemizuje. Również wypędzenie demonów nie jest u Jezusa egzorcyzmem we właściwym tego słowa znaczeniu, jak było to w rytualnym zwyczaju w judaizmie, lecz dokonuje się w kontekście orędzia zbawienia człowieka. Zamanifestowany ma być fakt, że z przyjściem Jezusa świat zostaje oddemonizowany. Pokazane ma być, jak cudownie Bóg działa dla człowieka i uwalnia go od najróżniejszych chorób. Człowiek, miotany przez siły demoniczne, wyzwolony zostaje ku temu, co pozytywne, do zbawienia i pokoju. W tym sensie wypędzanie demonów przez Jezusa staje się znakiem wyzwolenia z ogólnej sytuacji zatracenia człowieka. W ślad za Chrystusem władza nad demonicznymi siłami dana jest także uczniom. W świetle literackich rodzajów biblijnych wypowiedzi można dostrzec, jak mało Staremu i Nowemu Testamentowi zależy na dogmatycznym uściśleniu postaci szatana, złych sił i demonów. Są one raczej formą wyrazu dla permanentnego zagrożenia człowieka.

Szatan w potrzasku

W intrygę tego krótkiego artykułu szatan wpisał się już siłą rzeczy i dość obszernie w poprzedni paragraf o demonach. Spoglądam na dwa tytuły książek: Realność szatana 5, swego rodzaju zwięzły almanach o tytułowym „bohaterze”, i zeszyt „Lumiere&Vie” z 1993 roku zatytułowany Le diable sur mesure („Diabeł ponad miarę”) w całości poświęcony szatanowi. Nasuwa się myśl, że w niniejszym eseju szatan zasługuje pewnie na osobne zakwaterowanie. W literaturze zagwarantował sobie niepodważalną pozycję. Przykładem tego mogą być chociażby: Pod słońcem szatana Georgesa Bernanosa, Doktor Faustus Thomasa Manna, Esej o diable Giovanniego Papiniego, Rozmowy z diabłem Leszka Kołakowskiego, Diabły z Loudun Aldousa Huxleya czy opera Krzysztofa Pendereckiego o tym samym tytule.

Czy wiara w diabła jest filarem chrześcijaństwa? Czy można wierzyć w diabła? Odpowiedź będzie inna, ale równocześnie podobna do tej, gdy pytaliśmy o wiarę w aniołów 6. Czasownik „wierzyć” w języku polskim występuje w trzech podstawowych kolokacjach: wierzyć w coś – wierzyć komuś – wierzyć w kogoś. Pierwszy modus wierzenia ma charakter raczej neutralny. Inaczej ma się sprawa w dwu pozostałych przypadkach, a więc z wiarą komuś i wiarą w kogoś. Wierzyć komuś (lepiej zawierzyć) to darzyć drugiego głębokim i bezwarunkowym zaufaniem – człowiek wie, że tutaj czeka na niego szczęście. Wierzyć w kogoś jest natomiast synonimem oświadczenia, że tego kogoś, tę drugą osobę się kocha. Język chrześcijański związał te treści ze stosunkiem człowieka do Boga: w sensie pełnym i właściwym wierzyć, zawierzyć i siebie powierzyć możemy tylko Bogu i wierzyć tylko w Niego.

Mając to wszystko na uwadze, należy powiedzieć, że w szatana z całą pewnością wierzyć nie można, skoro – wedle chrześcijańskiego wyobrażenia – jest on ucieleśnieniem zła i nieszczęścia. Będąc chrześcijanami, nie możemy miłować Złego. Dlatego też „wiara w szatana” (ani w wiekuiste potępienie) nie mogła znaleźć się w żadnym wyznaniu wiary Kościoła. Postawa chrześcijan w odniesieniu do Złego nie może być oddana za pomocą czasownika „wierzyć”, lecz jedynie i wyłącznie przez bezokolicznik „wyrzekać się”, co zresztą dzieje się w czasie obrzędu udzielania sakramentu chrztu. W sensie religijnym i teologicznym diabeł nie należy do skarbca chrześcijańskiej wiary. Katechizmowym absurdem byłoby pytanie o wiarę w szatana.

Jednak – ktoś mógłby zripostować – jeżeli nie ma szatana, nie ma i piekła”. Tego rodzaju rozumowanie nie ma żadnych podstaw. To, co zwiemy piekłem, może istnieć także bez „wiary w diabła”. Krótko mówiąc: grzech jest rzeczywistością antropologiczną, a nie demonologiczną. Innymi słowy, tam, gdzie odpowiedzialność za grzech spada na człowieka, gdzie chodzi o jego zbawienie lub potępienie, tam zawsze i wszędzie zakłada się istnienie osobistej winy jednostki. To nie diabeł może pozbawić człowieka zbawienia, lecz sam człowiek pozbawia się zbawiającego Boga, sam odwraca się od zbawienia. Czy oznacza to, że rzeczywiście możemy pożegnać się z diabłem? Jak dotąd, daleko nie zaszliśmy. Sęk pewnie w tym, że brak nam kryteriów do rozstrzygnięcia zasygnalizowanego w tytule tego podrozdziału problemu. Cóż możemy powiedzieć o Złym, skoro nie jest on przedmiotem bezpośredniego Objawienia?

 Za przyjęciem poglądu, że szatan jest bytem osobowym, przemawiałyby przypisywane mu cechy: chytrość, kamuflaż, przebiegłość, wyrafinowanie, inteligencja itp. Z drugiej jednak strony – jeżeli pełnia życia cechuje tylko Boga, wtedy to, co jest najbardziej radykalnie przeciwne tej pełni, stacza się nad przepaść nicości. Diabeł to siła niszczycielska, destrukcja, to swego rodzaju „nic”. Jeżeli Bóg jest osobowy, to szatan stacza się nad przepaść nie-osoby. Trudno odnosić do niego pojęcie osoby w sensie określonej godności. Szatan jawi się jako zakłamanie, jako perwersja osobowej godności.

Joseph Ratzinger, zgłębiając specyficzne właściwości pierwiastka demonicznego, zwraca uwagę na szatańską „bezobliczowość”, „anonimowość”, która cechuje go jako istotę bytującą „pomiędzy” uchwytnymi kategoriami. Wynika z tego bardzo ważny wniosek: Gdy pytam o to, czy diabeł jest osobą, właściwa odpowiedź winna wtedy brzmieć, że jest on nie-osobą (Un-Person), że jest rozkładem i rozpadem osobowości; dlatego cechą dlań charakterystyczną jest to, że występuje bez oblicza, że jego właściwą siłą jest to, iż jest nierozpoznawalny. Jedno pozostaje w każdym razie pewne, że owo „między” jest siłą realną; lepiej – jest skupiskiem sił, a nie tylko sumą ludzkich podmiotów „ja”. Jest to więc jakaś rzeczywistość rozpostarta między dwoma biegunami „ja” i ”ty”. Ratzinger odwołuje się przy tym do myślenia dalekowschodniego, które choroby psychiczne tłumaczy nie tylko zachwianiem równowagi przez owo „między”. To „między” jest siłą decydującą o losach człowieka: moc ta wymyka się spod kontroli „ja”.

Leszek Kołakowski w Stenogramie metafizycznej konferencji prasowej szatana w usta szatana wkłada słowa: „Nie zależy mi na tym, by moje istnienie było uznane, zależy mi na tym, by dzieło zniszczenia nie osłabło. Wiara albo niewiara w mój byt nie wpływa na rozmiar mojej surowej pracy” 7. Bezosobowość i bezobliczowość decydują o sile szatana. Jeśli nawet istnieje on osobowo, to w sensie tego słowa dalekim od zwykłego, normalnego życia. Całkowita negatywność wymyka się przecież wszelkim próbom dokładniejszych ustaleń.

Zbadanie fenomenu opętania też nie prowadzi dalej. Empirycznie nie sposób bowiem rozstrzygnąć, czy dany przypadek opętania da się wyjaśnić za pomocą psychologii, czy też kryje się za nim jeszcze coś innego. Możemy się nie wiem jak wysilać, a szatan pozostanie zagadką, rzeczywistością zagmatwaną, niedającą się rozjaśnić. Pewnie dlatego, że tak mało o nim wiemy, musimy tak dużo o nim mówić.

Tajemnica zła należy do permanentnego i podstawowego doświadczenia chrześcijanina. Człowiek bardziej lub mniej wyraźnie i dramatycznie czuje się wystawiony na działanie groźnej rzeczywistości, czyhającej na niego zasadzki, której nie sposób ominąć. Ta potworna moc przewija się we wszystkich naszych doświadczeniach. W tę złą i przewrotną rzeczywistość człowiek czuje się niejako zanurzony. Atmosfera ta jawi się jako – by powiedzieć z łacińska – id (zaimek „to”), jako sytuacja rodzaju nijakiego, ale zarazem kryjąca w sobie moment osobowy. Zło jako takie ukazuje się zawsze dopiero wtedy, gdy dosięga człowieka-osobę; atakuje go w całej jego intymności. Jeżeli człowiek ulegnie temu natarciu, osobowa rzeczywistość ulega zmianie. W tym przedziwnym procesie zło staje się zdarzeniem osobowym. Jednak czy uporaliśmy się ze złem, próbując je „uosabiać”?

 

Ks. Alfons J. Skowronek (ur. 1928), teolog, emerytowany profesor Uniwersytetu kard. Stefana Wyszyńskiego, wieloletni członek Komisji Episkopatu Polski ds. Ekumenizmu i Podkomisji ds. Dialogu z Kościołami zrzeszonymi w Polskiej Radzie Ekumenicznej. Opublikował między innymi: Sakramenty wiary; Aniołowie są wśród nas; Kim jest Jezus z Nazaretu?

1 Por. H. Haag, Abschied vom Teufel, Einsiedeln 1969; Teufelsglaube, Tübingen 1974.
2 Por. R. Bultmann, Neues Testament und Mythologie, Hamburg 1948, s. 15-53.
3 P. Tillich, Systematische Theologie, Stuttgart 1956, s. 300.
4 Oto ich serwis: aniołowie wykonują zlecenia (por. Rdz 28, 10-13; Lb 22, 21-35; 1 Krl 19, 1-13; Za 4, 1-7; Mt 13, 36-42; Mk 1, 1-4; Łk 1, 5-38; Hbr 1, 1-14; Ap 1, 9 – 2, 7; 7, 1-3. 9-12), interpretują wydarzenia (por. Dn 8, 15-19; Mt 28, 1-8; Mk 16, 1-8), towarzyszą w godzinie śmierci (por. Rdz 24, 34-40; Ps 91; Mt 18, 1-5. 10; Łk 16, 19-22), stanowią niebiański dwór Boga (por. Dn 7, 9-10; Łk 2, 8-14; 12, 8-10; Ap 12, 7-12).
5 Por. K. Góźdź (red.), Realność szatana, Lublin 2006.
6 Por. A. J. Skowronek, Aniołowie są wśród nas, Warszawa 2001, s. 119.
7 L. Kołakowski, Rozmowy z diabłem, Warszawa 1965, s. 56.

Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, WIOSNA 50/2007

 

 

 

© 1996–2007 www.mateusz.pl

Wprowadzenie

W dziale tym będę umieszczał opowieści chasydów oraz powiedzenia.
Opowieści różnią się od powiedzeń przede wszystkim długością oraz innymi elementami, ale to już temat dla znawców literatury. Ja natomiast pragnąłbym oddać głos w kwestii opowieści i powiedzeń, nie komu innemu, jak samym chasydom.

"Wieść niesie, iż Widzący z Lublina spostrzegł pewnego razu blask bijącu z klojzu, gdy wszedł, ujrzał siedzących tam chasydów, którzy opowiadali sobie o swoich cadykach."

Zatem opowieści chasydów niosą w sobie nauczanie cadyka, które promienieje na słuchających i jest w stanie przemianiać ich serca i umysły.

"Ludzie myślą, że opowiadanie historii jest świetnym środkiem usypiającym - powiedział r. Nachman z Bracławia - ja zaś uważam, że opowiadanie historii służy budzeniu ludzi."

Stąd, opowieści chasydów mogą posłużyć do wydobycia ukrytego w nas potencjału, obudzenia naszej prawdziwej tożsamości, dostrzeżenia ukrytych w nas talentów i umiejętności.

Pewien król posłał swego syna do warowni leżącej blisko granicy - opowiadał Baal Szem Tow - uprzedził go, że nieprzyjaciel planuje zaatakować w najbliższej przyszłości i dlatego musi zgromadzić w fortecy żywność, jaką tylko uda mu się zdobyć. Jeśli nie zdoła zgromadzić zapasów w najlepszym gatunku, to niech napełni magazyny żywnością nawet gorszej jakości. Książe zastosował się do poleceń, choć wydawały mu się niepotrzebne. Oblężenie fortu ciągnęło się przez długi czas i w końcu okazało się, że żywność w gorszym gatunku uratowała obrońców przed kapitulacją.
Podobnie wy, moi przyjaciele, zachowajcie w pamięci te zwykłe opowieści, które wam przekazuje, na równi z głębokimi nakazami Tory. W waszej pracy wśród ludzi, wszystko okaże się pomocne."

Wobec powyższego, opowieści chasydów mogą być wielce przydatne przy wyjaśnianiu skomlikowanych kwestii z Tory i tym samym mogą pomóc ludziom mniej wykształconym, dla których wiedza zawarta w Torze byłaby inaczej niedostępna.

Proszono jednego z cadyków, którego dziad był uczniem Baal Szem Towa, aby opowiedział jakąś historię, rzekł rabbi, należy tak opowiadać, aby historia sama była pomocą.
I opowiedział następującą historię: Mój dziad był kulawy. Pewnego razu poproszono go, aby opowiedział coś o swoim nauczycielu. Zaczął więc mówić jak to świętobliwy Baal Szem Tow, modląc się, miał zwyczaj tańczyć i podskakiwać. I kiedy to mówił wstał, a opowieść go tak porwała, że zaczął skakać i tańczyć, by pokazać jak to robił jego mistrz. Od tej chwili przestał kuleć. Oto jak należy opowiadać historię."

Jak czytamy, opowieści chasydów mają również swego rodzaju moc i siłę, które mogą doprowadzić do uzdrowienia ciała, pod warunkiem jednak, że się w nie wierzy i należycie przeżywa.

Na zakończenie tego krótkiego wstępu pragnąłbym przytoczyć jedną wypowiedź, Martina Bubera, który chyba jak nikt inny przyczynił się do popularyzacji opowieści chasydów wśród szerokich kręgów czytelników, w tym także nieżydowskich

"Opowieść jest jednak czymś więcej niż zwykłym odbiciem rzeczywistości: jej najgłębsza święta istota, której obecność została w niej stwierdzona, trwa w niej nadal.
Cud, o którym się opowiada, znowu nabiera mocy.
Siła, co niegdyś działała, odnawia się w żywym słowie i działa z pokolenia na pokolenie."




Opowieść o zagubionej Córce Króla.



Będąc w drodze opowiedziałem majse - opowieść, taką, że gdy ktoś ją usłyszał, od razu czynił tszuwe - powracał do B-ga.

Pewnego razu był sobie mejlech - król. Miał on szęść synów i jedną córkę. Ta córka była dla niego bardzo ważna i bardzo ją kochał. Jednak pewnego razu był zły na swoją córkę i wymsknęło mu się słowo: "Der Nit-Guter zol dich awek nemen" - "A żeby cię Nie-Dobry zabrał".

Tej samej nocy córka weszła do swojego pokoju, jednak o poranku, nikt nie wiedział, gdzie ona jest. Mejlech bardzo się zmartwił i zasmucił i zaczął poszukiwania. Widząc smutek króla, powstał Szejne Lemejlech - Minister Królestwa i poprosił, aby mu dano służącego z koniem oraz pieniądze na wydatki i wyruszył na poszukiwania Bas Mejlech. I szukał jej przez bardzo długi czas.

Co znaczy Baal Szem Tow?

Samo słowo baal szem oznacza człowieka, który zajmował się głównie uzdrawianiem za pomocą ziół i innych znanych wówczas medycznych specyfików, a także wyrzucał dybuki i inne duchy, sporządzał talizmany i amulety, posługiwał się kabalistycznymi formułami dla uzdrowień, zarówno duchowych jak i fizycznych, modlił się w różnych intencjach proszących. Był to w tym czasie normalny zawód wędrowny lub osiadły - etatowy.
Słowo tow znaczy przede wszystkim dobry, jednak w odniesieniu do naszego bohatera, raczej święty, o czym świadczy określenie w jidysz, czasem używane wobec Beszta - der hejliger baal szem, czyli święty uzdrowiciel.
Zatem słowo tow dotyczy tutaj jego świętości osobistej.
Niektórzy tłumaczą Baal Szem Tow, jako "Pan Dobrego Imienia", ale moim zdaniem to nie jest właściwe tłumaczenie.
Słowo Beszt jest po prostu skrótem od Baal Szem Tow.




Baal Szem Tow - skrócona biografia.

Izrael Ben Eliezer zwany Baal Szem Tow urodził się prawdopodobnie około roku 1700-1701 w Okopach Świętej Trójcy koło Kamieńca.

Rodzice Baal Szem Towa przybyli, jako osadnicy, na tereny Podola w ramach polityki zaludniania tego obszaru po wojnie polsko - tureckiej. Byli bardzo biedni, jednak sprawiedliwi i pobożni.
Gdy Beszt miał zaledwie pięć lat, jego ojciec Eliezer umarł. Tuż przed śmiercią powiedział do niego "Synu mój Jisruelu masz bardzo świętą neszume - duszę. Nie bój się niczego oprócz B-ga" Wkrótce potem Baal Szem Tow stracił również matkę, a sierotę przygarnęła gmina, która też zapewniła mu początkową edukację.

Uczył się dobrze i był znacznie zdolniejszy od swoich rówieśników. Od innych dzieci odróżniał się tym, iż chodził samotnie przez wiele godzin po lasach, polach i górach, gdzie modlił się i medytował.

Gdy skończył trzynaście lat odpowiedzialność gminy za niego zakończyła się i musiał zacząć samodzielnie zarabiać na życie. Na początek został belfrem, czyli pomocnikiem melameda - nauczyciela. Przyprowadzał i odprowadzał chejder jinglech - małych uczniów do chederu. Śpiewał z nimi tehilim - psalmy i recytował różne tfiles - modlitwy.

Następnie Baal Szem Tow pracował jako szames w miejscowej synagodze. Do jego obowiązków należało sprzątnie i ustawianie książek. Praca ta dała mu możliwość studiowania po kryjomu w nocy wszystkich ksiąg, które znajdowały się w bibliotece szulu - synagogi. Jako że Baal Szem Tow uczył się prawie przez całą noc, w dzień często odsypiał, gdy nie miał żadnej pracy. Wsutek tego ludzie mieli go za mało rozgarniętego.
W tym czasie Baal Szem Tow, wg niektórch źródeł, studiował także kabole, pod kierownictwem syna słynnego rebego Adama. Wg, innych uczył się sam z jego książki.
Ożenił się w wieku około 18 lat, jednak jego młoda żona wkrótce zmarła.

Potem Baal Szem Tow objął pozycję melameda - nuczyciela małych dzieci, dzięki pomocy r. Efraima z Brodów, który poznał się zarówno na jego wiedzy jak i duchowym potencjale do tego stopnia, iż przeznaczył mu jako żonę swoją córkę Chane. Jednak wkrótce zmarł, co bardzo skomplikowało sytuację Beszta.
Opiekę nad Chaną objął jej brat r. Gerszon fun Kitew, który uważał Beszta za amhoreca - prostaka, chłopa. Nie ma co mu się dziwić, skoro Beszt chodził w chłopskiej sukmanie. Jenak po przedstawieniu mu przez Beszta stosownych dokumentów i zgodzie samej Chany wreszcie wyraził przyzwolenie, dając chosn-kale - młodej parze wóz i konia.

Chane i Jisruel mieli dwójkę dzieci. Pierwsze wkrótce po zawarciu małżeństwa, drugie piętnaście lat później.

Wkrótce po ślubie Baal Szem Tow wyjechał i zajął się kopaniem gliny w górach Karpatach. Jego żona przyjeżdżała do niego dwa razy w tygodniu a potem sprzedawała glinę w pobliskich miasteczkach. W międzyczasie Baal Szem Tow medytował i modlił się.

Później, wraz z żoną, prowadził przydrożny zajazd. Nie mieszkał jednak w samym zajeździe, lecz niedaleko na pobliskim szczycie, w szałasie, gdzie modlił się i medytował w samotności. Przychodził tylko wtedy, kiedy był potrzebny do obsługiwania gości.

Nauczył się także leczenia ziołami i odbywał liczne podróże po Podolu i Wołyniu jako baal szem - znachor, duchowy uzdrowiciel, egzorcysta.
Pod koniec tego okresu życia ujawnił się jako wielki cadyk, człowiek o ogromnym potencjale duchowym. W wyniku czego zaproponowano mu etat baal szema w gminie żydowskiej w niewielkiej miejscowości Międzybóż.

W Międzybożu osiadł około 1740 roku i mieszkał i działał tam, aż do śmierci. Zgromadził wokół siebie niewielką grupę uczniów. Również wiele osób z ówczesnych kręgów elity duchowo intelektualnej przyjeżdżało do niego, aby zapoznać się z jego naukami. Z czasem stał się popularny w całej Rzeczpospolitej, ale wyłącznie w elitarnych kręgach.

Baal Szem Tow odszedł 23 maja 1760 roku w święto Szawuos, uprzednio dokładnie przewidziawszy datę swojej śmierci. Jego grób do dzisiaj znajduje się na miejscowym cmentarzu w Międzybożu. Nie pozostawił po sobie żadnej księgi, jednak jego nauki pozostają wciąż żywe dzięki temu, co zapamiętali i zapisali jego uczniowie. On sam przez całe swoje życie pozostawał przede wszystkim człowiekiem modlitwy, nierozumianym do końca przez nikogo.

Parszat HaSzawua jest to jeden z 54 fragmentów Tory, przypadających do czytania w każdy szabat w cyklu rocznym.

Istniał również trzyletni cykl czytań i wtedy Torę dzielono na 154 parsze, lub więcej. Jednak zanikł, w Palestynie, bo tam był używany, około XII wieku.

W skrócie na Parszat HaSzawua mówi się zazwyczaj po prostu parsza albo sidra.

Parsza - oznacza coś odzielonego, czyli w tym wypadku wydzielony fragment Tory do czytania na każdy tydzień

Sidra - pochodzi od słowa porządek i w naszym przypadku oznacza po prostu porządek czytań z Tory.

Według tradycji, czytanie fragmentu Tory w szabat było już praktykowane za czasów Moszego. Praktyka czytania parszy w każdy szabat została sformalizowana za czasów Ezry.

Wiele na ten temat wyjaśnia następujący fragment Talmudu, gdzie w traktacie Bawa Kama 82a czytamy:

"Dziesięć reform ustanowił Ezra. Odczytywanie publicznie Tory podczas minchy w szabat. Odczytywanie Tory publicznie w poniedziałek i czwartek. [...]
Ale czy było to ustanowione przez Ezrę?
Czy nie było to już ustanowione wcześniej?
Tak, jak uczy nas Szemos 15,22 "Szli trzy dni przez pustynie i nie znaleźli wody. "
Dorszej reszumos (dosł. interpretatorzy znaków, czyli ci, którzy interpretują tekst alegorycznie ) mówią:
"Woda nie oznacza tu nic innego, jak tylko Torę"
Jak mówi Jeszaja 55,1:
"Każdy, kto pragnie, niech wszyscy przyjdą do wody"
To znaczy, że gdy szli trzy dni bez Tory, czuli się zmęczeni. I powstali prorocy spośród nich i ustanowili dla nich, że będą czytali parszę publicznie w szabat. I potem zrobią przerwę w niedzielę i będą ponownie czytać w poniedziałek. I zrobią przerwę w wtorek i środę i będą czytać w czwartek. I znowu zrobią przerwę w piątek.
Tak, aby nie upłynęły trzy dni bez Tory."

W potocznym znaczeniu, parsza, oznacza również komentarz do danego fragmentu Tory, czytanego w każdy szabat. I w tym dziale właśnie takie komentarze będziemy studiować.



Całą historię Żydów, chasydów, o której tu będzie mowa, można zilustrować za pomocą następującego przysłowia w języku jidysz: "Azoj wi di cajtn, azoj zenen di lajtn" - "Takie jakie są czasy, tacy są ludzie."

W tym dziale jedynie naszkicuję w dużym skrócie historię chasydów na tle szerszej historii Żydów w ogólności. A ta krótka notka jest po to, aby czytelnik mógł lepiej zrozumieć chasidus - nauczanie chasydów, poznawszy najpierw jego tło historyczne.




1. Historia Żydów na Podolu.

Aby zrozumieć genezę powstania chasydyzmu należy przyjżeć się bliżej jaka była historia Żydów na terenie początkowego kształtowania się ruchu chasydzkiego - czyli na Podolu - dzisiejsza Ukraina.

Na terenie tym historia Żydów miała wyjątkowo tragiczny przebieg. Pasmo nieszczęć zapoczątkowało powstanie Chmielnickiego w 1648 roku, podczas którego doszło do ogromnych prześladowań Żydów i wielu straciło życie, majątki i swoich bliskich.

Wkrótce po tym historia Żydów uległa znacznym zmianom. Podole znalazło się pod panowaniem tureckim. Aczkolwiek Turcy w porównaniu do Rzeczpospolitej stosowali korzystniejszą dla Żydów politykę, niemniej jednak za panowania Porty doszło do znacznego wyludnienia tych obszarów, między innymi dlatego, iż Żydzi zostali przesiedleni do większych miast tureckich. Spis ludności z roku 1681 zanotował jedynie 263 Żydów powyżej 14 roku życia. Ogrom żydowskich nieszczęść na tych terenach dopełniały jeszcze najazdy tatarskie.

Na tym jednak nie koniec. W 1684 wojska Sobieskiego ponownie zajęły Podole, za wyjątkiem Kamieńca. Jednak formalnie wciąż należało ono doTurków. Dlatego Rzeczpospolita podjęła akcje przesiedleńczą, w wyniku której pozostała przy życiu resztka Żydów została przesiedlona głównie na Wołyń.

A zatem wydawałoby się, iż historia Żydów na Podolu dobiegła końca?

Miało stać się jednak inaczej.

W 1699 roku zawarto pokój w Karłowicach na mocy którego Rzeczpospolita odzyskała formalnie Podole.
W tym samym roku rozpoczęto ponownie akcję zasiedlania tych terenów. Wśród pierwszych osiedleńców znaleźli się również Żydzi pochodzący głównie z innych prowincji Rzeczpospolitej, deportowani Żydzi z Istambułu, a także Żydzi Wołoscy, przeważnie sefardyjscy, wśród których byli prawdopodobnie rodzice Baal Szem Towa.
Wraz z przybyciem tych nowych osadników historia Żydów na Podolu rozpoczęła się jakby od początku.

Tereny Podola, prawie całkowicie wyludnione można spokojnie nazwać "dzikim zachodem" Europy Wschodniej, a przybywających tam osadników pioniarami przecierającymi nowe ścieżki i zmagającymi się z napadami Tatarów i innych rabusiów, podobnie jak pionierzy Dzikiego Zachodu musieli zmagać się z Indianami.

Tak jak dzięki rodzicom Baal Szem Towa i im podobnym osadnikom historia Żydów na Podolu rozpoczęła zapisywać swoją nową kartę, tak samo duchowa historia Żydów rozpoczęła swój nowy rozdział nazwany później chasidus, czyli chasydyzm, dzięki nowym ścieżkom w świecie duchowym, które przetarł Baal Szem Tow (zwany "beszafer fun naje weg" -" założyciel nowej drogi") swoim życiem, nauczaniem i działalnością.




2. Skąd się wzięli chasydzi?

Początki tego ruchu religijnego związane są z tzw chawuros (bractwami), które pojawiły się na Podolu - tereny dzisiejszej Ukrainy - pod koniec XVII wieku. Były to elitarne grupy, składające się głównie ze studentów Tory i mekubolim - kabalistów. Spotykali się oni oddzielnie, tworząc własne minjany, niezależne od miejscowej gminy, zgodnie z przysłowiem - "Wos noenter cu der szul, alc wajter fun G-t" - "Co bliższe synagogi, to dalsze od B-ga." Chawuros nie były jednolite. Zasadniczo można wyróżnić dwa nurty. Ascetyczny i ekstatyczny.

Nurt ascetyczny, jak sama nazwa wskazuje, wyróżniał się ascezą, przebywaniem w samotności, ciężkimi pokutami za grzechy,czasem nawet umartwieniami fizycznymi, indywidualizmem, limud Tojre - studiowaniem Tory i tfile - modlitwą w samotności.

Jak nietrudno zauważyć, to nie z tego nurtu wyłonił się chasydyzm besztiański. Besztiański onacza wywodzący się od swojego założyciela Baal Szem Towa.
To znaczy, że były inne chasydyzmy?
Tak, były, ale ta strona jest poświęcona wyłącznie chasydyzmowi besztiańskiemu.

Nurt ekstatyczny charakteryzował się głównie radosną ekstatyczną modlitwą - hitlahawut, której często towarzyszyły tańce i inne fizyczne aktywności, jak np. robienie fikołków. Zrezygnowano całkowicie z ascezy, a wcześniejsze pokuty zastąpiono tszuwe - powrotem do B-ga, rozumianym jako działanie pozytywne, to jest, przestrzeganie, zachowywanie micwos - przykazań. Nacisk kładziono na życie we wspólnocie, w opozycji do samotności ascetyków. Więcej się modlono, a mniej studiowano. Szczególną uwagę zwracano na radosną służbę B-gu - awojdos Haszem besimcho.

Do tego nurtu należał właśnie założyciel chastydyzmu Baal Szem Tow. Dokładną biografię Beszta można znaleść w dziale Baal Szem Tow. Tutaj przedstawię tylko kilka zdań, bez których nie byłoby możliwe zrozumienie historii chasydów.

Beszt objawił się publicznie po raz pierwszy w roku 1733 i zaraz po tym wydarzeniu zgromadziła się wokół niego niewielka grupka uczniów. Bardziej znany stał się gdy przeniósł się do Międzyboża, gdzie przewodził tamtejszej chawrusie, a może nawet całej gminie.
Jednak tak czy owak nie była to duża grupa. Co uczy nas, że historia Żydów nie zależała nigdy od dużych liczb. A przecież wiemy jaką ogromną rolę ta niewielka grupka wywarła na późniejsze dzieje judaizmu.

Baal Szem Tow wkrótce stał się znany na obszarze całej Rzeczpospolitej, ale nie wśród mas, a jedynie pośród niewielkiego kręgu Żydów zainteresowanych głębiej mistycznym postrzeganiem świata.

Zaczęli do niego przyjeżdżać uczniowie, w tym także rabini. Jedni zostawali na dłużej, inni tylko na kilka dni, ale wrażenie jakie wywierał Baal Szem Tow, zarówno swoją nauką jak i zachowaniem, na wszystkich, było ogromne i miało znaczący wpływ na ich życie.

Aczkolwiek Beszt troszczył się o los proste Jidn - prostych Żydów to jego nauki były skierowane przede wszystkim do elity intelektualno-mistycznej. Do proste jidn zwracał się głównie za pomocą majses - opowieści alegorycznych.

Reasumając. Skąd się wzięli chasydzi. Z niewielkiego miasteczka na dzikich kresach Rzeczpospolitej - Międzybóż, które stało się bramą, przez którą duchowa historia Żydów wkroczyła na naje weg - nową drogę . Tak jak Baal Szem Tow zwany był beszafer fun naje weg - założyciel nowej drogi.




3. Dlaczego chasydyzm stał się tak bardzo popularny wśród Żydów?

Należałoby zapytać dlaczego niewielka grupka mistyków z malutkiego sztetl - miasteczka Międzybóż stała się tak znana, iż w okresie szczytowej popularności chasydyzmu co drugi Żyd w Europie Wschodniej był chasydem?

Historia Żydów w roku 1764 uległa znaczącej zmianie. W roku tym władze Rzeczpospolitej rozwiązały Waady - sejmy żydowskie. Oficjalną przyczyną były nieprawidłowości w ściąganiu pogłównego.

Rozwiązanie to skutkowało w załamaniem się autonomi żydowskiej również w innych dziedzinach. Kachały bez centralnego wsparcia ze strony waadów zostały wydane na łaskę i niełaskę właścicieli miejscowości, w których mieszkali Żydzi. Odtąd to właściciele decydowali o warunkach pogłównego, obsadzaniu władz gminy, kontrolowali kachalne rachunki itd.

Sytuacja ta zmniejszyła autorytet dotychczasowych władz religijnych, które spotykając się przed tymi zmianami legislacyjnymi na waadach, podejmowały decyzje dotyczące wszystkich Żydów.

A jako, że natura nie znosi próżni, pustkę po dotychczasowych formalno-prawnych autorytetach wypełniły autorytety nieformalne, charyzmatyczne, którymi byli przywódcy chasydów, czyli cadycy.

Do chasydów przyciągały również ich mistyczne, duchowe nauczania, które sczególnie na podatny grunt trafiały wśród studentów szkół żydowskich - jesziwes, spośród których wielu zostawało później rabinami w różnych kehiles - gminach na terenie całej Europy, wprowadzając w nich chasydzkie nauki

Chasydzi prowadzili także akcje misyjną. Ich wysłannicy propagowali chasidus w całej Europie, w wyniku czego bądź to pozyskiwali całe gminy z miejscowym rabinem, bądź zakładali oddzielne klojzy - grupy modlitwy i studiów, dla zainteresowanych.

Trzeba tutaj zaznaczyć, iż chasidus został przyjęty prawie wyłącznie przez Żydów mówiacych w jidysz. W Eurpie Zachodniej nie zyskał aprobaty, jako iż w tym regionie świata historia Żydów potoczyła się w zupełnie odmienny sposób i nie było podatnego gruntu dla idei chasydyzmu.




4. Czy historia Żydów potoczyłaby się inaczej gdyby nie pojawili się chasydzi?

Spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie śledząc rozwój ruchu chasydzkiego od śmierci Beszta aż do ukształtowania się chasydyzmu jako nowej denominacji judaizmu.

Baal Szem Tow przez jemu współczesnych nie był uznawany za przywódcę tworzącego się ruchu chasydzkiego, a tym bardziej za założyciela. Natomiast był uznawany za jednego z kilku głównych autorytetów wśród chasydów. Przyjrzyjmy się zatem innym czołowym postaciom tego ruchu, którym duchowa historia Żydów tak wiele zawdzięcza.

Najwybitniejszym z nich był z pewnością Dow Bear z Międzyzecza (1710-1772) zwany Grojser Maged - Wielkim Magidem.
W młodości był on zwolennikiem nurtu ascetycznego. Potem jednak zapewne pod wpływem Beszta, zmienił zdanie i przenósł się do nurtu ekstatycznego. Z Baal Szem Towem widział się zaledwie dwa razy. Został również uzdrowiony przez niego z ciężkiej choroby. Jednak za ucznia Beszta się nie uważał. Twierdził, że jakkolwiek nauczył się wiele od niego, jednak większość swojej wiedzy otrzymał bezpośrednio od Elijahu HaNowi - proroka Eliasza.
Stworzył on wokół siebie krąg uczniów, którzy potem stali się założycielami, bądź nauczycielami założycieli większości chasydzkich dynastii. I tym samym to właśnie jego nauki wywarły największy wpływ na dalszy rozwój ruchu.
To właśnie on ustanowił instytucję dworu oraz doprowadził do przekształcenia chasydyzmu w ruch masowy, rozsyłając emisariuszy po całej Europie.
Założył on także bractwo TALK, wokół którego skupiła się większość ówczesnych autorytetów formacji ekstatycznej, którzy pomimo różnic w poglądach na wiele kwestii stworzyli w oparciu o bractwo nową tożsamość, zwaną później hasidus.

Jednak nie wszyscy z kręgu Beszta przyłączyli się do Magida. Można tu wymienić przede wszystkim dwu powszechnie szanowanych rabinów - Jaakowa Josefa z Połonnego oraz Pinchasa z Korca.

Jaakow Josef z Połonnego (1710-1784) początkowo należał do formacji ascetycznej potem jednak przyłączył się do Beszta i uważał się za głownego jego ucznia i depozytariusza jego nauk.
W roku 1780 wydał książkę Toldos Jaakow stanowiącą pierwsze dzieło chasydyzmu. Nie posiasała ona haskamy - oficjalnej rabinicznej aprobaty i była zbiorem nauk, które r. Jaakow otrzymał od Beszta, przedstawionych w formie komentarzy do cotygodniowej parszy.
Toldos Jaakow jest czytane do dzisiaj przez chasydów. Stało się ono podstawą wszystkich późniejszych publikacji i umocniło autorytet Beszta jako założyciela ruchu.

Pinchas z Korca (1725-1790) był potomkiem znanego kabalisty krakowskiego Natana Szapiry. Z Besztem spotkał się tylko trzykrotnie, mimo tego jego nauki wywarły na nim ogromne wrażenie. Za ucznia Beszta jednak się nie uważał.

Zarówno Jaakow Josef z Połonnego jak i Pinchas z Korca kwestionowali nie tylko naukę Magida ale i jego zachowanie. Szczególnie to, że zbudował wokół siebie cały dwór i zachowywał się jak poric - szlachcic. A jak wiemy dwór Magida, jak i jego zachowanie stało się wzorem dla późniejszych pokoleń cadyków, co doprowadziło z czasem do wielu wypaczeń. Zatem gdyby posłuchano ostrzeżeń tych dwóch cadyków, chasydyzm uniknąłby wielu późniejszych problemów.

Mimo wyżej wymienionych sporów wewnątrz chasydyzmu besztiańskiego, główna różnica opinii, jaką zanotowała historia Żydów w tym okresie, przebiegała pomiędzy uczniami Magida, którzy zdobyli zwolennkiów głównie w Koronie, a uczniami Gaona, którzy przeważali na Lite - Litwie.

Najprawdopodobniej głównym źródłem sporów między powyższymi ugrupowaniami było podejście do popularyzacji wiedzy kabalisycznej. Maged uważał, iż pewnych elementów kabole - kabały można uczyć również proste Jidn, podczas gdy Guen opowiadał się za dotychczasową formułą elitarności i tajemnicy.
Różnił ich także pogląd co do dopuszczalnego wieku studiowania kabole.
W 1756 Bejs Din - Sąd Rabiniczny w Brodach narzucił w tej kwestii ograniczenia: Zoharu zabraniał studiować przed 30 rokiem życia, a pism Ariego przed 40.
Chasydzi tego nie przestrzegali, uważając iż żyją w erze mesjańskiej i ich to nie obowiązuje.

Nie zgadzali się również co do pewnych minhogim - zwyczajów, form modlitwy, szczególnie używania przez chasydów nusach sefarad - rytu sefardyjskiego.

Istotną różnicą było również to, iż chasydzi główny nacisk kładli na dwejkus - przylgnięcie do B-ga , podczas gdy zwolennicy Magida preferowali limud Tojre - studiowanie Tory, ze szczególnym naciskiem na kabole.

Prawdę mówiąc, przynajmniej z dzisiejszej perspektywy, oba ugrupowania tak bardzo się nie różniły. Byli sobie znacznie bliźsi niż jacykolwiek inni Żydzi w tych czasach.

Gdy Magid wysłał swoich emisjariuszy na Litwę , która była domeną Guena, ten ostatni uznał to za zamach na swoje wpływy i rzucił cherem na zwolenników Magida w 1772 roku. Dotknął on w praktyce przede wszystkim karliner chasidim, jednak w innych kehiles okazał się mało skuteczny i mało kto go przestrzegał.

W 1772 roku historia Żydów uległa znaczącej zmianie, w związku z pierwszym rozbiorem Rzeczpospolitej. Chasydzi w jego wyniku znaleźli się pod panowaniem 3 państw: Rosji, Austrii i okrojonej Rzeczpospolitej. W Austrii i Rosji wkrótce ustanowiono centralne instytucje żydowskie.

W 1781 roku kahał wileński, po wydrukowaniu "Toldos Jaakow", wydał kolejny cherem przeciwko chasydom, pod którym podpisał się również Guen. Pod groźbą wykluczenia ze wspólnoty zakazano wszelkich kontaktów z hasidim. Lecz miał on tylko skutki na Litwie. Chasydzi odnosili się do cheremu z rezerwą, nie krytykując również samego Guena.

Ważnym wydarzeniem w historii chasydyzmu było wydanie w 1784 roku dzieła Magida "Dewaraw leJaakow", które stanowiło kompilację nauk Magida dokonaną przez Salomona z Łucka, gdzie Magid przedstawiony jest jako następca i główny uczeń Baal Szem Towa.

W 1785 roku cherem ogłosił kahał krakowski. Jednak nie przyniósł on większego efektu. Chasydzi nadal się zbierali, tyle że poza granicami miasta.

Powyżej opisane cheremy i prześladowania nie tylko nie zniszczyły chasydów, ale wręcz przeciwnie przyczyniły się do zintegrowania i precyzyjniejszego określenia ich tożsamości. A zatem paradoksalnie Grojser Guen fun Wilne przyczynił się do rozwoju chasydyzmu.

Należy napisać jeszcze pare słów o związkach chasydów z szabsej cwinkes - zwolennikami Sabbataja Cwi, fałszywego lub jak inni uważają upadłego moszijacha - mesjasza. Sami chasydzi odrzucali jakiekolwiek powiązania z szabsej cwinkes , jednak niektórzy historycy uważają, iż takie relacje miały miejsce. Jedno co można stwierdzić to to, iż wśród chasydów było wielu byłych szabsej cwinkes, jednak nie wywarli oni większego wpływu na chasydyzm.




5. Dalsza historia chasydów, aż do Holocaustu.

W 1789 roku w Austrii, a w 1804 roku w Rosji historia Żydów zanotowała wydanie przez władze ustaw, zezwalających chasydom i innym żydowskim grupom na tworzenie odzielnych od dotychczasowych minjanów i wybieranie własnych przywódców, co pozwoliło na oficjalne uprawomocnienie się chasydów, jako oddzielnej denominacji judaizmu.

Ponieważ od początku chasydzi nie stanowili jednolitej pod względem doktrynalnym czy obyczajowym całości, zrazu zaczęły wyodrębniać się wśród nich tak zwane dynastie - czyli grupy zwolenników danego rebego, który piastował swój urząd dziedzicznie. Spośród najstarszych należałoby wymienić : Karliner Hasidim - zwolenników Arona z Karlina (1736-1772) ; Twerski - uczniów Menachema Nahuma z Czarnobyla(1730-1797) ; Breslower Hasidim - skupionych wokół Nachmana z Bracławia (1772-1810) - prawnuka Beszta ; Lubawiczer Hasidim (Chabad) - zwolenników Zalmana z Ladów (1745-1813).

Ważną postacią w historii chasydów tego okresu był Elimelech z Leżajska (1717-1787) znany przede wszystkim jako zwolennik i propagator koncepcji cadyka praktycznego, wspomagającego swoich chasydów na sposób duchowy.
Jego uczniem był Jaakow Icchak Horowitz (1745-1815) znany jako "Widzący z Lublina" - pierwszy cadyk rezydujący w dużym mieście, Lublinie. Założyciel dużej jesziwy i wielki charyzmatyk. Nauczyciel wielu innych cadyków.

Historia Żydów na terenie zamieszkałym przez chasydów w drugiej połowie XIX uległa istotnym zmianom dzięki pojawieniu się kolei żelaznej i innych wynalazków prowadzących do rozwoju handlu i przemysłu. Dla samych chasydów było to o tyle istotne, iż pozwoliło im na szybsze dotarcie do dworu cadyka, co znacznie zwiększyło wpływy i zasięg oddziaływania tego ostatniego.

Największy rozwój chasydyzmu miał miejsce na Ukrainie, gdzie zwolennicy tego ruchu stanowili większość żydowskiej ludności zamieszkującej te okolice. Na Białorusi naliczniejszą dynastią był Chabad.

W 1859 roku Icchak Meir Alter (1799-1866) założył w Górze Kalwarii koło Warszawy dynastię Ger, która z czasem stała się najliczniejszą w Polsce. W 1808 roku Mosze Teitelbaum (1791-1841) osiedlił się Satoraljaujhelu, skąd wzieła się znana obecnie, szczególnie z antysyjonistycznej postawy dynastia Satmar.

Jako że cadycy mieli zazwyczaj kilku synów, a każdy z nich przeważnie też chciał być cadykiem, doszło do ogromnego rozdrobnienia ruchu, wskutek podziału na niezliczoną liczbę malutkich dynastii. Między poszczególnymi cadykami istniała ostra konkurencja o zwolenników i liczne spory doktrynalne. Prowadziło to do coraz większego zróżnicowania pomiędzy chasydami i podziału na często wrogie sobie i zwalczające się obozy.

Głównymi przeciwnikami chasydów w tym okresie stali się w miejsce misnagdim, maskilim. Walka toczyła się głównie za pomocą paszkwili i innych publikacji, oraz poprzez próby interwencji u lokalnych władz, które miały zaszkodzić drugiej stronie konfliktu. Maskilim, którzy uznawali się za bardzo oświeconych, zarzucali chasydom głównie zacofanie i ciemnotę oraz świadome hamowanie rozwoju społeczności żydowskiej.

Historia Żydów na terenie Rosji odnotowała w latach 1881-1882 całą serię pogromów, które to mocno zachwiały dotychczasowym porządkiem. Ich skutkiem była między innymi aktywacja ruchów socjalistycznych i syjonistycznych pozostających w opozycji do chasydów. Również w obszarze gospodarki historia Żydów uległa dużym przemianom. Postępująca industralizacja doprowadziła do zaniku wielu tradycyjnych rzemiosł i przymusowej migracji z małych sztetl do wielkich miast. A zatem główny bastion chasydyzmu - czyli sztetl zaczął się chwiać, nie tylko gospodarczo. Pojawiło się też nieznane do tej pory na tych terenach zjawisko przeludnienia, co spowodowało, iż historia Żydów zaczęła również zapisywać swoje karty na wielu innych kontynentach - głównie w Ameryce. Chociaż większość chasydzkich rebe była przeciwna emigracji, jednak wielu chasydów było tak biednych, że nie miało innego wyjścia.

Kolejnym nowym fenomenem na tych terenach, jaki zapisała histora Żydów, była asymilacja na dużą skalę, prowadzacąca zawzwyczaj do sekularyzacji, a zatem odejścia od judaizmu, czego chasydzi obawiali się najbardziej.

Wobec tak wielkich przemian, mających miejsce w historii Żydów, chasydzi nie mogli stać obojętnie, aczkolwiek trzeba przyznać, iż reakcja była zbyt późna, kiedy w zasadzie odzyskanie utraconych wpływów w społeczeństwie żydowskim stało się już niemożliwe. Większość cadyków przyjęła strtegię zamykania się we własnum kręgu, odzielania od wpływów otoczenia, postrzeganych w większości jako jejcer hore - zły popęd.

Niektórzy jednak przyjmowali bardziej aktywną postawę. W 1878 roku grupa chasydzkich rebe założyła organizację Mahazikej haDat , której głównym zadaniem miało być przeciwstawienie się maskilim we Lwowie poprzez strzeżenie interesów chasydzkiej ortodoksji. Cele te realizowano za pomocą nowoczesnych środków, takich jak publikacja gazety, czy też udział w wyborach do władz politycznych.

W 1916 roku historia Żydów odnotowała pewien znaczący paradoks. Otóż chasydzi z dynastii Ger połączyli siły z misnagdim z Litwy oraz niemiecką neo-ortodoksją, aby sformułować partię polityczną Agudat Israel mającą stać na straży wartości ultraortodoksji, zwanej harejdim. Krok ten wymusiły rosnące wpływy tzw. ruchów postępowych, które to zostały uznane za głównego przeciwnika wszystkich harejdim. Połączenie się misnagdim z hasidim stało się możliwe również dlatego iż ci ostatni, zatracili już w tym czasie wiele ze swojego pierwotne zapału, który tak bardzo denerwowował tych pierwszych. Także nauczanie chasydów uległo wielu istotnym zmianom, stając się znacznie bliższe ortodoksji. Wyrazem powyższych tendencji było między innymi powszechne otwieranie we wspólnotach chasydzkich jesziwes z tradycyjnym modelem nauczania, czyli takich jakie dotychczas były charakterystyczne dla misnagdim.

Historia Żydów na terenie Rosji uległa całkowitym przemianom po wybuchu Rewolucji Październikowej. Ci, którym udało się w porę uciec przenieśli się w większości do dużych miast Europy i Ameryki, powodując tym samym migracje znacznej części centrów chasydzkich z małych miasteczek do dużych metropolii, co miało, oczywiście, znaczące konsekwencje zarówno w sposobie życia jak i nauczaniu, które chcąc nie chcąc musiało nadążać za zmianami życia. Zgodnie z przysłowiem "Azoj wi di cajtn, azoj zenen di lajtn." - "Jakie są czasy tacy i ludzie." Reszta chasydów, zamknięta przymusowo w granicach ZSRR, uległa stopniowo sekularyzacji i częściowo także asymilacji.

Historia Żydów w międzywojennej Polsce nie należała do najłatwiejszych, a to z powodu biedy, przeludnienia, ogromnej konkurencji i wreszcie rosnącego antysemityzmu. Tak ciężka sytuacja sprzyja rozwojowi radykalnych ruchów takich jak socjaliści, komuniści, syjoniści, czy też syjoniści religijni. Również sekularyzacja stawała się coraz większa.

Chasydzi zareagowali na to przeważnie coraz większym zamykaniem się we własnym środowisku i izolowaniem się od wpływów otoczenia. Pomimo rosnącego niebezpieczeństwa ze strony III Rzeszy, chasydzcy rebe w większości zalecali pozostawanie w Europie, przeciwstawiając się idei syjonizmu, a nawet szerzej jakiejkolwiek emigracji. Doprowadziło to do tego, iż większość chasydów, którzy pozostali w Europie została zamordowanych w czasie Hurbn - Holocaustu.




6. Historia chasydów po Holocauście

Po II Wojnie Światowej historia Żydów rozgrywa się przede wszystkim na terenie dwu państw Izraela i USA. Chasydzi nie są wyjątkiem, zamieszkując głównie w tych krajach. Pomimo ogromnych zniszczeń demograficznych i majątkowych, jakie chasydzi ponieśli w wyniku Hurbn - Holocaustu zdołali odbudować część swoich dynastii, niektóre jednak odeszły do historii bezpowrotnie. Świadczy to o ogromnej sile i żywotności chasydyzmu, którego nie zdołały zniszczyć żadne prześladowania i przeciwności.

Obecnie główny spór między chasydami toczy się wobec stosunku do państwa Izrael. Najbardziej antysyjonistyczną dynastią jest Satmar, natomiast przynajmniej część Chabadu sprawia wrażenie niemalże syjonistów. Jednak ta sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i nie stanowi tematu tego opracowania.

Chasydzi, pomimo przymusowej przeprowadzki zachowali, swoje wschodnio-europejskie aszkenazyjskie zwyczaje. Wielu posługuje się wciąż językiem jidysz. Cześć z nich jest bardzo wrogo nastawiona do współczesnych wynalazków, takich jak internet czy telewizja uważając iż pochodzą od jejcer hore - złego popędu i są szkodliwe dla duszy, np. Satmar. Inni natomiast korzystają z nich obficie, np. Chabad i część Breslow. Zgodnie ze słowami Schneura Zalmana z Ladów założyciela Chabadu: "men darf lebbin mit der cajt" - "człowiek powinien żyć z czasem."
Jest jeszcze inne podejście do tej kwestii. Mianowicie uważa się, iż internet i tv to jejcer hore niemniej jednak można go pokonać jego własną bronią i dlatego używa się tych wynalazków, np. część Breslow.

Ważnym wydarzeniem, jaki zapisała historia Żydów w ostatnich latach, był upadek ZSRR, w wyniku którego wielu rosyjskich Żydów wyjechało bądź to do Izraela, USA, czy innych państw praktycznie na całym świecie, gdzie niektórzy przyłączyli się do chasydów. Szczególnie do Chabad i Breslow. Przede wszystkim ze względu na najaktywniejsze działania misyjne tych dynastii. Również w samej Rosji i innych krajach byłego ZSRR chasydom udało się pozyskać wielu zwolenników.

Omawiając najnowszą historię Żydów nie można pominąć dynastii Chabad, która pod przywództwem "Rebego", - Menachema Mendla Schneersona odniosła ogromny sukces w skali globalnej, docierając do niemalże każdego miejsca na ziemi, w którym przebywają Żydzi. Wystarczy dla przykładu podać, iż liczba centrów prowadzonych przez Chabad na całym świecie dobiega obecnie do 3000.

I tak to się stało, iż z małej grupki zwolenników rebego Baal Szem Towa, modlącej się i studiującej Tojre w malutkim sztetl Międzybóż na Podolu chasydzi, ogarnęli swoim zasięgiem odziaływania cały glob. Z czego możemy się nauczyć, iż historia Żydów nie zależy od wielkich liczb.




7. Czy chasydyzm w Polsce skończył się wraz z Holocaustem?

NIE. Od kilku lat obecni są w Polsce chasydzi z Chabadu. Zatem historia hasidim in Pojln jeszcze się nie skończyła i wciąż chasydzi piszą nowe strony w księdze zwanej "Historia Żydów w Polsce".



Słownik żydowski zawiera wszystkie zwroty i wyrażenia w językach żydowskich, to znaczy hebrajskim, aramejskim i jidysz, jakie pojawiły się na tej stronie, ze szczególnym uwzględnieniem słownictwa, które było i jest nadal popularne wśród chasydów.

Pierwsze słowo/słowa są podane w wymowie aszkenazyjskiej. Jeśli jest ich więcej niż jedna wymowa, oddzielane są przecinkami. Słowo po średniku - we współczesnym hebrajskim.
Wymowa aszkenazyjska była i jest nadal tradycyjnie używana przez chasydów.
Wymowa słów i wyrażeń w języku jidysz, które zawiera słownik żydowski jest podawana w różnych dialektach używanych przez chasydów.

Transliteracja, którą zastosowałem w słowniku żydowskim, jak i w całym projekcie chasydzi.eu, jest najprostsza z możliwych, czyli zapisuje dokładnie tak, jak to się wymawia po polsku, żeby zbytnio nie komplikować.




awojdos Haszem besimcho ; awodat Haszem b`simcha - radosna służba B-gu

bal mojfes - cudotwórca

bal szem - uzdrowiciel, egzorcysta, wytwórca amuletów i talizmanów

bas kol ; bat kol - najniższy rodzaj objawienia z Góry, po rueh hakojdesz i newua

bas mejlech ; bat melech - córka króla

beezres Haszem; beezret Haszem - z pomocą Bożą

bejs din ; bet din - sąd rabiniczny

Bejs Din fun Szommajim - Sąd z Nieba

Bejs HaMikdesz ; Bet HaMikdasz - Świątynia Jerozolimska

belfer - pomocnik nauczyciela

beszafer fun naje weg - założyciel nowej drogi

bitul Tojre ; bitul Tora - wszelkie działania odciągające od studiowania Tory i micwos

cadik - sprawiedliwy

cedaka - jałmużna, dadtki na działalność charytatywną

chasidus ; chasidut - chasydyzm

chawuros, chewres ; chawurot - bractwa

chejder ; cheder - szkoła religijna dla małych dzieci

chejder jinglech - uczniowie chederu

chochme - wiedza

Chumesz - Pięcioksiąg

cinor - kanał

dawnen - modlić się

Der Nit-Guter zol dich awek nemen - A żeby cię Zły precz zabrał

dwejkus, dwejkes ; dwekut - przylgnięcie do B-ga

dorszej reszumos ; dorsze reszumot - dosł. interpretatorzy znaków, czyli ci, którzy interpretują tekst alegorycznie

dybuk - dusza zmarłrgo wędrująca po świecie, która czasem wciela się w żyjącego

Elijahu HaNowi - prorok Eliasz

erew szabes ; erew szabat - piątkowy wieczór

farwos nit - dlaczego nie

gance majse - cała historia

Gan Ejdn - Ogród Eden

gelt - pieniądze

Grojser Maged - Wielki Magid

Grojser Guen fun Wilne - Wielki Gaon Wileński

hajoles - żołnierze

hasidim - chasydzi

haskama - aprobata rabiniczna

Hurbn - Holocaust, zniszczenie Bejs HaMikdesz

harejdim ; haredim - ultraortodoksyjni Żydzi

haskala - oświecenie żydowskie

hislajwes ; hitlahawut - ekstatyczna modlitwa

hosn-kale - młoda para

Jisroel, Jisruel ; Israel - Izrael

jejcer hore ; jecer hara - zły popęd, skłonność

jejcer tojw ; jecer tow - dobry popęd, skłonność

Jeszaja - prorok Izajasz

jesziwe ; jesziwa - religijna szkoła żydowska drugiego stopnia

Jid - Żyd

Jidn - Żydzi

jidisze hejlike sfurim - święte księgi żydowskie

jidisze neszume - żydowska dusza

jiszuw - obszar zamieszkały, również osadnictwo w Palestynie

jorcajt - rocznica śmierci

kabole, kabule ; kabala - kabała

kapelie - zespół muzyczny

kawone ; kawana - stan właściwego skupienia w czasie modlitwy

kawanos ; kawanot - słowo o wielu znaczeniach u chasydów najczęściej mistyczne słowa towarzyszące w myśli głośno wymawianej modlitwie mające na celu dokonywanie zmian w światach duchowych

kehile ; kahala - gmina żydowska

kejle - naczynie, instrument

kejlim - naczynia, instrumenty

khiles ; kehilot - gminy żydowskie

klojz - pomieszczenie do studiów i modlitwy lub sama grupa studiów i modlitwy

limud Tojre ; limud Tora - studiowanie Tory

Lite - Litwa

loszn kojdesz ; laszon kodesz - święty język ksiąg żydowskich

maged ; magid - głoszący kazania

majse - opowieść

majses - opowieści alegoryczne, szczególnie popularne wśród chasydów

malech ; malach - anioł

malke - królowa

malochim - anioły

maskilim - zwolennicy haskali czyli oświecenia żydowskiego

maszechisze bawegung - ruch mesjaniczny

mejlech ; melech - król

mekubl - kabalista

mekubolim - kabaliści

melamed - nauczyciel w szkole dla małych dzieci

micwos ; micwot - przykazania

minhogim - zwyczaje

minjan - grupa modlitwy

moszaw lejcim - dosł. zgromadzenie szyderców, wszelkie zakazane zgromadzenia np. teatr

Mosze Rabejnu - Mojżesz Nasz Nauczyciel

moszijach ; mosziach - mesjasz

newua - proroctwo

nicojces - iskry

nusach sefarad - ryt sefardyjski

omejn, umejn - amen

orejsa ; orajta - Pięcioksiąg, Sejfer Tojre, instrukcja, prawo, werset Biblii, dysputa, lekcja

parsze ; parzsza - cotygodniowy fragment Pięcioksięgu czytany w szabat

pasuk - werset, fragment tekstu

Pojln ; Polin - Polska

poric - szlachcic

proste Jidn - prości Żydzi

pszat - prosty, podstawowy poziom interpretacji Tojre

ruhes ; rihes - złe duchy

rueh hakojdesz; ruah hakodesz - rodzaj natchnienia, objawienie

selo - używane jako słowo kończące

Szchine ; Szechina - Obecność B-ża

sidur - modlitewnik żydowski

sojd - tajemnica, najwyższy kabalistyczny poziom interpretacji Tojre

szabsej cwinkes - zwolennicy Sabbataja Cwi

szames - pomocnik w synagodze

szefa - obfitość otrzymywana z Góry od B-ga

sejchel - inteligencja

Sejfer Tojre ; Sefer Tora - Zwój Tory

szejne lemejlech - pierwszy minister królestwa

Szemos ; Szemot - Księga Wyjścia, Exodus

Szmuel HaNowi - Prorok Samuel

sztetl - miasteczko

szul - synagoga

szwil - kanał, ścieżka

tfile ; tefila - modlitwa

Tojre ; Tora - Pięcioksiąg Mojżesza, albo w szerszym znaczeniu cała nauka żydowska

tszuwe ; teszuwa - powrót do B-ga

umejn, omejn, - amen




Mam nadzieję, iż ten skromny tworzony przeze mnie słownik żydowski przyczyni się do lepszego zrozumienia tej strony.

Słownk żydowski będzie systematycznie rozwijany wraz z rozbudową całego projektu "chasydzi.eu".



Chasydzi

"Z mgły zapomnienia."



"Chasydzi, mistyczny nurt w ramach ortodoksyjnego judaizmu zapoczątkowany w XVIII wieku przez Izraela Ben Eliezer zwanego Baal Szem Tow..."

Można i tak tylko po co?
Zatem kim byli i są chasydzi?
A co znaczy mistyczny?
Znaczy...tajemniczy, skryty, niepoznany, niedostępny dla zmysłów, niezbadany.
Wobec tego nie można precyzyjnie odpowiedzieć, kim byli chasydzi.

Mimo to zachęcam jednak do odwiedzenia tej strony, gdyż będę się starał choć trochę przybliżyć tajemniczy świat chasydów.

Co znaczy słowo chasydzi?
Po hebrajsku hasidim, przed narodzeniem Baal Szem Towa - założyciela chasydyzmu, oznaczało ludzi bardziej pobożnych, bardziej gorliwych niż inni. I tak pozostało do dzisiaj.

Baal Szem Tow powiedział kiedyś - "W miejscu wielkiej radości przebywa Król."
Zatem chasydzi powinni być radośni.
Powiedział również:
"Gdy koś modli się używając kawanos - intencji, on może używać tylko tych kawanos, które zna. Ale kiedy recytuje słowa z wielką pasją wszystkie kawanos są zawarte w tych słowach automatycznie. Ponieważ każde słowo jest kompletnym światem i kiedy wymawiasz te słowa z ogromnym zapałem, podnosisz te światy w górę. Dlatego człowiek powinien modlić się z w wielkim dwejkus - przylgnięciem do B-ga i zaangażowaniem. To będzie miało z pewnością ogromny skutek w wyższych światach, ponieważ każda litera pozostawia swój ślad na górze."

Realizując powyższe słowa Baal Szem Towa w praktyce, chasydzi tańczyli, skakali, modlili się bardzo głośno, wykonywali różne dziwne ruchy, a nawet fikali koziołki, aby tylko wzbudzić w sobie radość, entuzjazm i zapał.

Taki jest obraz chasydów zapisany w świadomości przeciętnego odbiorcy i to wszystko prawda, jednak trzeba pamiętać, iż chasydyzm to nie tylko radosne podskakiwanie i emocje, ale przede wszystkim pełne duchowej głębi nauczanie.
I to o tym, przede wszystkim będzie ta strona.

Od ponad 200 lat 21 dnia miesiąca adar wg kalendarza hebrajskiego, bogobojni Żydzi tłumnie ściągają do grobu Elimelecha z Leżajska.
Zjeżdżają tu z całego świata. Białe namioty rozstawione na leżajskim targowisku przy ul. Sikorskiego i na placu Jaszowskiego kontrastują z czernią chasydzkiego stroju. Jest tu czas na skupienie, modlitwę ale i też na taniec, śpiew i koszerny posiłek. Zaludniają się uliczki Górna i Studzienna, gdzie stoi rytualna mykwa. Grób Elimelecha pokrywa się tysiącami karteczek ze spisanymi prośbami: o zdrowie, pomyślność, szczęście, o radę.
W każdym pokoleniu żyje wszak 36 sprawiedliwych, którzy pośredniczą między człowiekiem a Bogiem. Do tych wybranych należał cadyk Elimelech. Przybywający do Leżajska wierzą, że w te dni dusza rabbiego jest przy grobie.
Chasydyzm - mistyczny odłam judaizmu, jako ruch religijny
narodził się w połowie XVIII wieku na Podolu i Wołyniu - skąd rozprzestrzenił się m.in na tereny Galicji. Na czele społeczności chasydzkiej stali cadykowie - przez ich słowa, uczynki miał działać sam Bóg. Jednym z najsłynniejszych przywódców był Elimelech z Leżajska. Za życia wypraszał dla wiernych łaski u Boga: miłość, płodność, dostatnie życie, pogodną starość, szybką śmierć. Szanowany nie tylko jako rabin i nauczyciel, potrafił leczyć używając ziół. Uchodził za wielkiego mędrca. Po radę i pomoc przychodzili do niego wszyscy bez względu na wyznanie i narodowość. Za życia Elimelecha Leżajsk stał się jednym z najważniejszych ośrodków chasydyzmu na ziemiach polskich.

  Elimelech z Leżajska: "... był powołany do prze-wodzenia ludziom. [...] znał dobrze ponadczasowy świat ekstazy, ale obdarzony bardziej zrównoważonym umysłem i większą powściągliwością potrafił [...] połączyć życie duchowe z należycie zorganizowaną działalnością. [...] należy traktować rabbiego Elimelecha jako właściwego następcę wielkiego Magida [...] któremu był prawie równy jako moralista, a niewątpliwie przewyższał go intuicyjną znajomością wszelkiego rodzaju ludzi, ich ułomności i nędzy, a także środków, aby im zaradzić. Toteż rabbi Elimelech przetrwał w legendotwórczej pamięci ludu jako lekarz dusz, poskromiciel demonów oraz cuda czyniący przywódca i doradca." /Martin Buber "Opowieści Chasydów"/

Witold Bartoszewicz

Nigun



W czasach, kiedy po Podolu i u podnóża Karpat Wschodnich wędrowali chasydzi, szedł Chaim do miasta. W jednej kieszeni trzymał wino, chleb i ser, a w drugiej sto rubli. Po co on szedł do tego miasta? Zacznijmy od tego, że bogaty handlarz tekstylny Jankiel miał córkę. A po co on miał córkę? No, żeby ją wydać za mąż. Z tą sprawą poszedł Jankiel do jesziwy i zwrócił się do rabina: „Chcę dobrego męża dla mojej córki — takiego, co umiałby połączyć naukę z pracą w moim interesie”.

Rabin po namyśle powiedział: „Chaim, oczywiście Chaim — ten młodzieniec śpiewa niguny takim słodkim głosem, że niebiosa się rozświetlają, a serca przepełnia radość. Uczy się melodii od ptaków i powiada, że Szabat byłby mniej radosny bez nowego nigunu.”

„Dobrze” — zgodził się kupiec i poprosił Chaima, żeby poszedł do miasta i kupił za sto rubli materiału na weselne stroje. „Niech się wprawia do handlu” — pomyślał.

Idzie więc Chaim do miasta. Podczas popasu, kiedy się posilał chlebem, serem i winem, usłyszał piękną, dziwną i zachwycającą melodię. Wstał szybko i podążył za muzyką. Grał ją pasterz. „Naucz mnie tej melodii”. — „Nauczę cię, jak mi zapłacisz pięćdziesiąt rubli”. Pasterz wcale nie liczył na taką zapłatę, ale Chaim znalazł pieniądze w kieszeni i zaczęła się lekcja. Nauczywszy się melodii, Chaim wędrował dalej, śpiewając w zachwycie. Niewiele czasu minęło, gdy znowu usłyszał melodię, jeszcze piękniejszą. Pasterz zażądał 50 rubli, a Chaim w dalszej drodze śpiewał już dwie melodie, szczęśliwy, że tak pięknie do siebie pasują, jak dwie części tego samego stroju. Stroju?! ...i uświadomił sobie, po co wysłano go do miasta: „Ale skoro już nie mam rubli, to co będę dalej szedł, lepiej wrócę”. Kiedy zbliżył się do domu kupca Jankiela, była noc. Zaczął się dobijać do drzwi i okien, żeby niezwłocznie podzielić się swoją zdobyczą. Czy trzeba dodawać, że nie znalazł u Jankiela wdzięcznych słuchaczy? Oj, nie znalazł. — „ Nie szkodzi, jeszcze zdążę się ożenić, a najważniejsze, że Szabat przywitam nowymi nigunami”.

Opowieści chasydów stanowią wykład ich doktryny. Nie tworzyli oni traktatów, bo odrzucali „uczoność”. Z prostoty i bezpośredniości uczyniwszy podstawę swojego rozumienia i przeżywania świata, stanowili ruch ludzi prostych i pobożnych.

Przytoczona tu opowieść (swobodne streszczenie opowiadania Peninnah Schram „The Nigun”, znalezionego w Internecie — hasidicstories.com) poucza nas o dwu rzeczach: niguny są dla chasydów istotnym składnikiem ich doświadczenia religijnego. A po drugie, te pieśni bez słów, śpiewane dla ekstatycznego poczucia bliskości albo „ lgnięcia” (jak się tłumaczy słowo dwekut) do Boga, są mocno zakorzenione w miejscowej, bardzo bogatej tradycji muzyki ludowej i swobodnie czerpią swoje melodie ze źródeł ukraińskich, huculskich, wołoskich, cygańskich, nie pomijając żydowskich synagogalnych. Po tym, jak chasydzi rozjechali się po całym świecie, podejmowano próby dostosowania nigunów do zachodniej tradycji muzycznej. Zupełnie się to nie powiodło. Niguny są pieśnią tej ziemi, gdzie ruch chasydzki się narodził.

Wyjaśnieniu owego „lgnięcia” do Boga może pomóc odwołanie się do Kabały, która inspirowała chasydzkich mistrzów. Gdy Nieskończony postanowił dokonać aktu stworzenia, musiał uczynić miejsce dla bytów skończonych. Wtedy nastąpiło cimcum — chwilowe skurczenie, samowycofanie się Stwórcy. Bez tego nie byłoby wolnego obszaru, w którym mogłaby powstać struktura czasowo – przestrzenna. Zarazem jednak doszło do kosmicznej katastrofy — „pęknięcia skorup”, czyli skażenia świata pierwotną niedoskonałością. Tak zaistniały byty odrębne od Boga i wymagające naprawy. Chasydzi dążą do doskonalenia (nie siebie — świata) przez przełamanie tej odrębności.

Tak pisze o tym Vincenz: „...świat jest na wygnaniu, należy go sobie wyobrazić jako wychodzący od Boga i przez to oddalający się od Niego; wszystkie istoty, wszyscy ludzie dadzą się porównać do spadających i gasnących iskier. Chasydom, czyli pokornym i pełnym dobrej woli, przypada zadanie budzenia tych iskier miłością i współczuciem, rozżarzania i odsyłania z powrotem do Boga” (Stanisław Vincenz „ Spotkania z chasydami”, cyt. za „Z perspektywy podróży”, Kraków, 1980).

Dlaczego pieśń bez słów jest dla chasydów najdoskonalszą modlitwą? Pewnie uznali, że głos najlepiej wyraża istotę osoby, a słowo wyraża tylko to, co doraźne. Głos jest najbardziej własny, a słowo należy do sfery interesu, negocjacji, interpretacji, jest określone przez kontekst, zawsze tymczasowy i zmienny. Głos wyraża człowieka, a słowo informuje lub perswaduje. Jeśli osoba staje wobec Osoby, głos, uformowany przez melodię, nie potrzebuje tekstu.

Vincenz: „Jakże bezpiecznie czuje się dziecko wyrastające w kraju, którego rok za rokiem strzegą takie modlitwy, nawet, jeśli są to modlitwy innej religii. Przez stulecia wznosił się szmer tych modlitw ku niebu — teraz zamilkł. Czy zabrzmi kiedy znowu? I czy brzmiała w nim obca nadzieja, czy nasza własna?”



W sobotę 11 maja obejrzeliśmy w prywatnym mieszkaniu w Podkowie Leśnej drugą część tryptyku „Był sobie raz...” pt. „Fajwel” w wykonaniu Teatru NN z Lublina. W drugiej części wieczoru usłyszeliśmy nigunim — chasydzkie pieśni bez słów, a po nich kołysanki żydowskie.

owinno się odmawiać hagadę z wielkim zaangażowaniem.

Każdego roku podczas odprawiania sederu zwykł mogielnicki rebe reb Chaim Mejer Jechiel, zanim doszedł do słów wenic’ak el Adonaj Elokej awotejnu wajszma Adonaj et kolejnu (I wołalismy do Boga, Boga naszych ojców, a Bóg usłyszał nasz głos) opowiadać następującą historię:
Żył kiedyś wiejski Żyd, który dzierżawił od szlachcica karczmę. Było w zwyczaju szlachciców, że Żydzi- dzierżawcy musieli płacić raty cztery razy do roku. Kiedy Żyd nie miał pieniędzy, aby zapłacić w przewidzianym czasie, wzywał go szlachcic, a jego słudzy wymierzali arendarzowi karę.Biedny arendarz dostał ponad dwieście razów, tak, że krew spływała po jego plecach. Szlachcic zamknął go w pałacowej piwnicy i więził tak długo, aż krewni uwięzionego arendarza przybyli z pieniędzmi potrzebnymi do zapłacenia kolejnej raty. Zdarzało się także, że rodzina nie mogła zapłacić wymaganej sumy, a Żydzi w okolicy byli tak biedni, że nie mogli wykupić uwięzionego. Wtedy szlachcic więził karczmarza tak długo, aż ten umierał z wycieńczenia i głodu.
Kiedy zbliżał się miesiąc płacenia kolejnej raty ( zazwyczaj przypadał on w okresie poprzedzającym święto Pesach) a wiejski Żyd wiedział już, że nie ma ani grosza na zapłacenie raty, zaczął się martwić, chodził smutny i zatroskany.
Dziesięć dni przed świętem jego żona wybrała się do pobliskiego miasteczka, aby kupić mace na Pesach. Kiedy wróciła do domu opowiedziała to, o czym słyszała w miasteczku. Otóż w Międzyborzu, połozonym dziesięć kilometrów od wsi, mieszkał dobry Żyd, którego nazywano Ohew Isroel. Był to rabin, który kochał i pomagał wszystkim Żydom zwracającym się do niego o pomoc.Wiejski Żyd udał się pieszo do Międzyborza do rebego reb Awrahama Jehoszuy Heszla.Śnieg zaczynał topnieć a wszystkie drogi zamieniły się w jedno wielkie błoto. Szedł wiejski Żyd w swoich wielkich butach mając przy sobie kawałek chleba, talit i tefilin. Szedł do Międzyborza do rebego, który miał pomóc mu zapłacić ratę.Kiedy przybył do Międzyborza był cały w błocie. Udał się natychmiast na dwór rebego, gdzie wszystko było już przygotowane na święto. Nie pozwolono mu zobaczyć się z rebem.
Wiejski Żyd nie wiedział co począć a ponieważ był to czwartek, postanowił zostać w Międzyborzu na szabat. Nie miał pieniędzy na nocleg, więc udał się do domu modlitwy, aby spędzić tam noc wraz z innymi biednymi żydowskimi wędrowcami.
Był to szabat gadol, więc Ohew Isroel zgodnie ze zwyczajem wygłosił kazanie w domu modlitwy. Wszyscy żydowscy mieszkańcy miasteczka przybyli do synagogi, aby usłyszeć rebego reb Awrahama Jehoszuę Heszla. Rebe wygłosił kazanie posługując się metodą pardes. Na początku nawiązał do Rambama, następnie do kabały i chasydyzmu. Po czym przetłumaczył na jidysz hagadę, a gdy doszedł do słów: wenic’ak el Adonaj Elokej awotejnu wajszma Adonaj et kolejnu (I wołalismy do Boga, Boga naszych ojców, a Bóg usłyszał nasz głos) zaznaczył, że nie powinno się myśleć, że to zdarzyło się tylko raz w Egipcie, kiedy Żydzi wzywali Boga, a On wysłuchał ich, lecz że może to zdarzyć się także dziś, ponieważ każdego roku w noc pesachową spływa z nieba światło, a każdy Żyd, który znajduje się w potrzebie i prosi wybawienia i miłosierdzia z nieba, powinien wołać w tę noc do Stwórcy, a zostanie wysłuchany. Każdy Żyd który pragnie dzieci, potrzebuje zarobku, pieniędzy na zapłacenie rat powinien wołać o pomoc a Najwyższy mu pomoże
.Wiejski Żyd nie zrozumiał całego kazania, niemniej ostatnie słowa, które rebe wypowiedział z wielkim zaangażowaniem, zrozumiał bardzo dobrze.W niedziele rano wrócił pieszo do domu. Żona zapytało go jak było i co powiedział rebe. Zapewnił ją, że nie powinna się martwić.Gdy nadszedł pierwszy dzień święta wiejski Żyd rozpoczął odprawianie sederu jak zwykle, ale kiedy miał wypowiedzieć słowa: wenic’ak el Adonaj Elokej awotejnu wajszma Adonaj et kolejnu (I wołalismy do Boga, Boga naszych ojców, a Bóg usłyszał nasz głos), zwrócił się do swojej żony:
„ Powinniśmy razem krzyczeć, a będziemy wysłuchani”
Razem wołali i wołali, nie wiedząc kiedy skończyć, aż ktoś zapukał w okno. Pukanie stało się coraz silniejsze i silniejsze. Usłyszeli, że ktoś krzyczy, aby otworzono mu drzwi.
Na początku byli bardzo przerażeni, ponieważ wielokrotnie zdarzało się, że goje atakowali Żydów w tę noc. Wkrótce jednak rozpoznali głos znajomego ze wsi. Wiejski Żyd otworzył drzwi. Do izby wszedł sąsiad, chrześcijanin z dwoma garnkami w rękach i powiedział:„Byłem bardzo pijany i tak długo biłem swoją żonę, aż umarła. Boję się, że rano dowie się o tym szlachcic i każe mnie zabić. Nie mam wyboru , muszę uciekać. Mam tutaj dwa garnki pełne złotych monet, które otrzymałem jako spadek po moim dziadku. Teraz nie mam co z tym zrobić a ponieważ usłyszałem wasze wołania, postanowiłem zostawić je wam pod jednym warunkiem. Jeśli powrócę do domu oddacie mi jeden z nich. Jeśli nie wrócę obydwa zostaną u was. Długo was znam i darzę was sympatią”
Wiejski Żyd wraz z żoną radośnie zakończyli odprawianie sederu. W pierwszy dzień chol ha-moed, kiedy przypadł czas zapłacenia raty, udał się wiejski Żyd do dworu i zapłacił szlachcicowi.
Po święcie Pesach żona wiejskiego Żyda powiedziała, że powinien pojechać do Międzyborza, aby podziękować rebemu za jego radę. Kiedy Żyd przybył do rebego opowiedział mu, że dzięki niemu został wysłuchany. Ohew Isroel odpowiedział mu:„Nie należy mi się żaden prezent, wygłosiłem po prostu fragment z hagady, a ten kto wierzy zostanie wysłuchany bez błogosławieństwa rebego i bez kwitla.”
 Kiedy mogielnicki rebe zakończył swą opowieść wypowiedział znów słowa modlitwy: wenic’ak el Adonaj Elokej awotejnu wajszma Adonaj et kolejnu (I wołalismy do Boga, Boga naszych ojców, a Bóg usłyszał nasz głos) z wielkim zaangażowaniem.

Ze zbioru opowieści chasydzkich M. Ungera „Chasidut un jomtojwim”, tłumaczyła z jidysz Katarzyna Mróz - Blader




Młodzież – kwiat wiosenny

 Kazanie wygłoszone w ostatnim dniu Pesach 5665 (1905)

 

Nie wśród kramów wyrósł naród żydowski, tylko z gleby i z roli, z ziemi, którą potem swoim zraszał. A święta nasze, choć są ustanowione na pamiątkę ważnych wydarzeń dziejowych, tkwią jednak równocześnie głęboko korzeniami w kwitnącej, pięknej przyrodzie.

„Strzeż i przestrzegaj wiosny!” Te słowa, odnoszące się do naszego świata, są niezawodnie wymownym symbolem. Od kiedy bowiem umysł ludzki zastanawia się nad życiem w przyrodzie i nad własnym swoim życiem, nasuwają mu się ciągle porównania różnych okresów życiowych z porami roku. A z tych pór roku najbardziej urocza jest wiosna, bo wiosna to młodość, wiosna to czas rozkwitu, wiosna to okres, który często ma decydujące znaczenie dla całego roku, zazwyczaj bowiem cały rok jest właśnie taki, jaką była wiosna.

Powiada więc do nas Pismo: „Strzeżcie wiosny, strzeżcie młodości!” To wezwanie powinno być dla nas, jeśli nie głównych, to przynajmniej jednym z głównych przykazań społecznych. Pamiętaj o dorastającym pokoleniu, bo ono stanowi o twojej przyszłości. A jeśli prawdą to jest u wszystkich narodów, to cóż dopiero u narodu żydowskiego! Takie społeczeństwa, które mają błogą i szczęśliwą teraźniejszość mogą się ostatecznie nią zadowolić, mogą wyznawać hasło „carpe diem!” Ale żydostwa, gnane z jednego nieszczęścia w drugie, z jednego prześladowania w drugie, nie wie, co to jest „dziś”, więc żyć musi tylko dążeniami i marzeniami o lepszym jutrze. A zatem to przykazanie powinno być wyryte dla nas nie tylko na spiżowych tablicach, ale w każdym sercu. „Strzeż wiosny!” Opieką otocz młody wiosenny kwiat, by ci mógł wyróść na chwałę i pożytek.

A jak pilnować, jak opieką otoczyć? Jak nadać kierunek, po jakiej poprowadzić drodze? Przede wszystkim – w kierunku ogólno ludzkim. Młodzież, pozbawiona ideałów, żadnemu społeczeństwu nie potrafi przysporzyć żadnych korzyści, nikogo nie potrafi dźwignąć wyżej. Dokładnie więc tak samo jak inni i my musimy wpoić w młode serca wzniosłe i szczytne ideały. Musimy doprowadzić młodzież naszą do tego głębokiego przekonania „że nie tylko chleb sam potrzebny jest człowiekowi do życia”. Kształcić więc musimy umysły, ale przede wszystkim kształcić uczucie, choćby nawet z pewnym uszczerbkiem dla rozumu. Uczyć musimy altruizmu, choćby nawet z uszczerbkiem dla korzyści osobistej, wpajać musimy ideał sprawiedliwości społecznej, ponieważ tylko tak wychowana młodzież może być dla nas rękojmią pięknego, dalszego rozwoju.

Ale to jeszcze nie wszystko, choć dla innych to samo już może wystarczy. W innych społeczeństwach bowiem, młodzież, posiadająca tak wpojone ideały, już sama w dalszym ciągu skutecznie potrafi pracować. Ale dla nas i tu istnieje groźne niebezpieczeństwo, że jeśli nawet młodzież nasza przystąpi do pracy, to nie nam tę swoją pracę poświęci.

„Uczyni mnie strażniczką winnic, lecz mojej winnicy nie strzegłam” – czytamy w Pieśniach nad pieśniami”. Tam na szerokim świecie wabi synów naszych i nęci szersza arena działania,. Jeśli więc dbamy o swoją p0rzyszłość, musimy wpoić w nich nasze własne ideały. Musimy nauczyć ich śpiewać o naszych marzeniach i nadziejach i płakać nad naszym ciężkim losem.

Część naszej młodzieży wróciła już do nas i skupiła się dookoła sztandaru naszego. Starsi wśród nas pamiętają, jakie zwątpienie nas ogarniało, widząc, jak przerzedzają się coraz silniej nasze szeregi, kiedy odchodzą od nas dzieci „do miejsca, z którego już nie wrócą”. Lecz gdy zrodziła się wielka myśl, spłodzona przez ból dwudziestowiekowy, gdy powstał wielki ideał, spłodzony przez niewygasłe nigdy nadzieje, wykarmiony przez gorące nasze łzy – zaczęła młodzież tłumnie do nas wracać, zaczęła garnąć się z powrotem pod sztandar żydostwa. Z radością i w zdumieniu często wyrywa się z piersi naszej okrzyk:

„A powiadasz sercu swym: Któż mi je zrodził? Ja wszak straciłam dzieci i samotna jestem, wygnana byłam i tułałam się, a dzieci te kto odchował? Ja wszak sama zostałam, więc skąd one się biorą?” Jest to istotny cud, cud, który doprowadzić należy do końca. Pilnujmy więc tych wiosennych kwiatów, bo w nich kryje się nasze lato, nasze życie, nasza przyszłość cała. Przed oczyma naszymi roztwiera się droga przyszłości, którą nam wybuduje młodzież nasza, młodzież na wskroś idealistyczna, młodzież do głębi żydowska, a przyszłość ta będzie pogodna i piękna i trwała.



W tradycji organizacji Bund jest obchodzenie "trzeciego" sederu, upamiętniającego jej historię. Poniżej fragment Hagady:

W dzień Pesach
Poświęcamy siebie
Uwolnieniu od
Tyranii biedy
Tyranii wojny
Tyranii ignorancji
Tyranii nienawiści

 (zapalając świece na stole sederowym)
W świetle świec pesachowych
Obchodzimy święto ducha wolności
Nasze świece są latarnią wyzwolenia
Dla naszego narodu, dla wszystkich ludzi.

 (podnosząc kielich wina)
Podnieście puchary wina
Niech symbol Pesach będzie znakiem
Wezwania do wolności.
Wypełnijcie wasze serca miłością,
A każdy umysł
Obietnicą wyzwolenia
I pochwałą wolności.

 W każdym pokoleniu, w okresach rozkwitu i w okresach cierpień, we wspólnocie aszkenazyjskiej i we wspólnocie sefardyjskiej, w naszych wiekach ciemnych i w naszym Wieku Złotym, w Wilnie i w Sarajewie, od Saragossy po Syberię, przez inkwizycję, fałszywe oskarżenia i okrutne pogromy, przez niewyobrażalne katastrofy i bohaterskie powstania, jak również w momentach indywidualnej odwagi i honoru, nasi ludzie, indywidualnie i kolektywnie, śnili sen o wolności.

 Ten pełen kielich wina jest świadectwem historii wyjścia z Egiptu. Zostanie wzniesiony aby uczcić wielkość wyzwolenia i rozlany by uczcić pamięć tych, którzy cierpieli.

 Kiedy nadejdzie czas poznamy nie tylko radość wolności, ale także jej cenę. Ten kielich rozpoczyna się w radości a kończy we współczuciu.

 Podnieśmy puchar wina
Jako symbol i znak
Znak wolności
W taką noc jak ta
Pokolenia temu
Zerwaliśmy nasze łańcuchy.

 W tę noc
Śpiewajmy pieśń
O wolności i dumie
Pieśń pokoju między narodami
Pieśń nadziei i sprawiedliwości.

 W świetle odwagi podnieśmy się
Wznieśmy puchar...

Adaptacja i tłumaczenie na podstawie „The Sixty-Ninth Gala Cultural Seder” z 24 marca 2002, Wiesław Więckowski



Inna propozycja: fragment Hagady świeckich Żydów

Radujmy się dziedzictwem naszym, które przekazało nam tradycję zapalania świątecznych świec.

 Radujmy się dziedzictwem naszym, które nauczyło nas kochać naszą ziemię dającą nam zboże i szanować rolników, którzy uprawiają zboże oraz robotników, którzy pieką dla nas mace jako symbol naszego poświęcenia dla wolności.

 Radujmy się dziedzictwem naszym, które dało nam kielich wina jako symbol naszej radości.

 Radujmy się dziedzictwem naszym, które dało nam ducha nieugiętego, który pozwolił przetrwać nam i naszemu narodowi, i doprowadzić nas aż do dnia dzisiejszego (Jesteśmy tutaj!)

 (na cześć powstania w getcie warszawskim)
Radujmy się dziedzictwem naszym i oddajmy honor przodkom naszym, którzy walczyli o przetrwanie w nieodległej przeszłości.

 

Tłumaczenie z angielskiego i adaptacja na podstawie „We Rejoice In Our Heritage: Home Rituals for Secular and Humanistic Jews” Judith Seid, Katarzyna Mróz-Blader i Wiesław Więckowski




Pesachowa melodia

Deszcz wreszcie ugasił płonącą stodołę w Gardelegen w której zginęło 1016 więźniów obozu pracy. Po deszczu ci, którzy przeżyli, więźniowie i jeńcy wojenni, zostali załadowani przez żandarmów na ciężarówki i wywiezieni w stronę lasu, gdzie mieli zostać rozstrzelani. Las położony był kilka kilometrów od obozu. Powietrze przepełnione było świeżością. Mój młodszy brat i kuzyn byli pośród tych na ciężarówkach.
"Nudzę się" powiedział jeden z żandarmów. "Hej ty! Żydku, zaśpiewaj jedną z waszych religijnych piosenek, czy hymnów!". Kuzyn, młody chasyd, miał naprawdę piękny głos.
To był 15 kwietnia 1945 roku, zaledwie pięć dni po święcie Paschy. Chłopak zaczął śpiewać pieśń z Hagady na Pesach – we hi' sze 'amda la avotejnu. Melodia była przepiękna. Chwile później inni więźniowie różnych narodowości podjęli melodię. Delikatny wiosenny wiatr poniósł piosenkę w stronę innych ciężarówek, gdzie coraz to nowi więźniowie zaczynali nucić.
Kiedy konwój wjechał do lasu żandarm wstrzymał śpiew – "O czym jest ta pieśń? Przetłumacz ją!". Młody chasyd przetłumaczył:
Oto co miało się stać z naszymi ojcami i z nami. Bo nie jeden tylko [wróg] chciał nas zgładzić, ale w każdym pokoleniu ktoś chce nas zgładzić. A HaKodesz Baruch Hu ratuje nas z ich rąk.
Kiedy chłopak skończył tłumaczyć żandarm wybuchnął dzikim i niepowstrzymanym śmiechem. "Zobaczymy jak twój Bóg wybawi ciebie z moich rąk!".
"Wciąż żyję, i nie boję się śmierci" odrzekł młody chasyd.
Wjechali na polanę pośród lasu. W grupach po sześciu wyprowadzano więźniów w stronę wąwozu głębiej w lesie, gdzie ich rozstrzeliwano. Mój brat i kuzyn byli w ostatniej grupie. Na twarzy żandarma widoczny był wyraz triumfu, kiedy obaj chłopcy prowadzeni byli na śmierć.
Nagle na polanę wjechał motocykl wiozący dwu oficerów niemieckich. Rozkazali natychmiast wstrzymać egzekucję i wszystkich pozostałych przy życiu więźniów odwieźć z powrotem do obozu. Gardelegen właśnie poddało się amerykańskiej armii.
"Nazwij to jak chcesz, cudem czy czymkolwiek chcesz” powiedziała pani Glatt kończąc opowiadać historię swojego brata i kuzyna.
"Ale dla mnie jedna rzecz jest pewna. My, Żydzi, pełni naszej wiary, zawsze jakoś przetrwamy." Po krótkiej chwili ciszy dodała - "Jestem pra-prawnuczką rebego reb Rafaela Cimtbojma, osobistego sekretarza (gabbaj) rabbiego z Nowego Sącza, Chaima Helberstama (1793 – 1876). Rabbi był chromy, więc mój pra-pradziadek reb Rafael, często nosił go w ramionach. Może to jego zasługa, może niewinna wiara mojego brata, może zasługa jego tefillin, które nas chronią. Tefillin należały do Reb Rafaela".
"A pani brat? Gdzie jest teraz?"
"Krótko po wyzwoleniu zamarł. Jego płuca zupełnie zostały zniszczone płomieniami Gardenelegen. Ale umarł jako wolny człowiek!"

Na podstawie "Hasididc Tales of the Holocaust" Yaffy Eliach, tłumaczył Wiesiek Więckowski (fragment z "Hagada na Pesach" pod red. Rabina Sachy Pecarica)




Cud pesachowy

"Myślę" powiedziałem do siebie, "myślę, że wreszcie nadszedł czas, żeby mój syn, Rafael, bliżej poznał tradycję świąt. Dziecko jest otwarte na wszystko, co się dookoła niego dzieje. Jeszcze chwila i opuści przedszkole, swoją przedszkolankę i pójdzie do zerówki. Dziecko jest bardzo rozwinięte na swój wiek i jest bardzo czujnym obserwatorem. Nawet teraz nie wypoczywa, ale gra w piłkę przed domem". Zawołałem go. Chłopiec przybiegł natychmiast. W nagrodę daję mu gumę do żucia i zaczynam lekcję:
"Rafael, powiedz mi, co wiesz o Pesach?"
"W Pesach nie chodzi się do przedszkola".
"A wiesz czemu w Pesach nie chodzi się do przedszkola?"
"Bo kiedy Żydzi wyszli z Egiptu, nie chodzili do przedszkola, więc także teraz nie chodzi się w Pesach do przedszkola".
"Oto oryginalna odpowiedź! I jaka logiczna!" – pomyślałem. - "Pełnym zdaniem, i to dobrze zbudowanym. Widać, że uczy się samych dobrych rzeczy od przedszkolanki".
"Tato!" – mówi mój syn, Rafael. – "Kiedy wyszli Żydzi z Egiptu, to czemu tak naprawdę nie poszli do przedszkola?"
"Oczywiście, że mogę mu to wyjaśnić" – myślę sobie, - "ale lepiej, żeby dziecko samo doszło do odpowiedzi". "Pomyśl!" – mówię na głos.
"Nie poszli do przedszkola," – myśli na głos Rafael, mój syn, - "bo Egipcjanie chcieli zabrać im dzieci!"
Uścisnąłem go serdecznie. Dziecko pięcioletnie, naprawdę! A jakie mądre! Muszę kiedyś zanieść kwiaty tej przedszkolance.
"Chcieli też zabrać Mojżesza" – ciągnie Rafi – "ale jego mama włożyła go do wiklinowego koszyka, a potem córka egipskiego króla, królowa Estera go znalazła!" I zaczyna śpiewać: "Chag Purim! Chag gadol la-Jehudim! Hawa nar'isza rasz, rasz, rasz! Hawa nar'isza rasz, rasz, rasz!" Dzięki temu widzę, że w przedszkolu uczą się wielu piosenek.
"Rafael" – tłumaczę mu – "kiedy Żydzi wyszli z Egiptu, nie było jeszcze Purim. Żydzi byli tam niewolnikami".
"Tato" – pyta Rafi, - "Trumpeldor był bohaterem, prawda?"
"Ciekawe skojarzenie" – myślę sobie. "Teraz nie rozmawiamy o Trumpeldorze" – mówię jednak. – "Co zrobili Żydzi, kiedy dowiedzieli się, że Egipcjanie chcieli zabrać im dzieci?"
"Nie wysyłali swoich dzieci do przedszkola!"
"Racja" – powiedziałem.
"Ukrywali je!"
"A gdzie je ukrywali?" – spytałem.
"Przebierali je!" powiedział rezolutnie Rafi, i zaczął śpiewać: "zakan jored li ad birkajim" ("broda sięga mi do kolan" – z piosenki purimowej).
"Rzeczywiście" – pomyślałem po raz drugi – "uczą wielu piosenek w tym przedszkolu". "Wróćmy do Pesach" – mówię.
– "Co jedli Żydzi, kiedy wyszli z Egiptu?"
"Hamantaszen!"
"Co?" – dziwię się.
"Uszy Hamana!"
"Nie!"
"Tak!"
"Dobrze" – rezygnuję. – "A co oprócz tego?"
"Mace. Kiedy wyszli Żydzi z Egiptu nie mogli gotować, więc kupili sobie mace".
"Nie kupili" – poprawiam mojego syna, - "upiekli".
"Uciekli jak ptaki".
"Nie uciekli, a upiekli!"
"Tato" – zauważył nagle mój syn, - "czy to prawda, że Egipcjanie chcieli zabić wszystkich Żydów, ale Mojżesz pokonał ich i utopił wszystkich w morzu?"
"Prawda. Mojżesz czynił cuda. Kiedy mieli wyjść Żydzi z Egiptu nastała ciemność tak głęboka..."
"Wiem! Wiem!" – przerwał mi mój syn. – "Było tak ciemno, że Egipcjanie nic nie widzieli, ale Żydzi mogli widzieć w tej ciemności. A mogli widzieć, bo mieli chanukiję, która świeciła osiem dni bez oliwy! Tato! Chcę baczka!"
"Nie ma bączka!" – krzyknąłem. – "Teraz będzie Pesach, nie Chanuka!"
"Tato!?" – pyta ponownie Rafael, - "Czy to prawda, że przyszło wielu Egipcjan, ale Żydzi wszystkich pokonali, i wszystkich utopili w morzu?"
"No wreszcie” pomyślałem sobie.
"I wtedy przyszedł lew!" – kontynuuje Rafi.
"Jaki lew!?"
"Lew zaryczał, ale Bar-Kochba pokonał go!"
"Skąd ci się wziął Bar-Kochba!? W Egipcie był Mojżesz!!!"
"Wiem, on też tam był!"
"Na dwór!!!" – wrzasnąłem.
Rafi szybko uciekł z pokoju. W bardzo dobrym nastroju najwyraźniej, bo usłyszałem po chwili jak chwalił się swojemu przyjacielowi Doronowi – "Mój tato pokonał lwa!"
Teraz zaczynam rozumieć czemu Żydzi nie posyłali swoich dzieci do przedszkola, w czasie wyjścia z Egiptu......

Na podstawie opowiadania Efraima Kiszona "Nes ha-Pesach", adaptacja i tłumaczenie z hebrajskiego Wiesław Więckowski




Rebe, który oczekiwał Mesjasza na Pesach

Rebe reb Mosze Tajtelbaum z Ujhelu, którego od tytułu jego książki zwano Ismach Mosze cały żył Mesjaszem. Całe życie marzył o zbawieniu i o przyjściu Mesjasza. Kiedy jeszcze był on uczniem „Widzącego” z Lublina „Widzący” powiedział o nim, że choćby było tylko dziesięciu Żydów, którzy tak silnie byliby zaangażowani w przyniesienie zbawienia jak rebe reb Mosze Tajtelbaum, Mesjasz przyszedł by już dawno.

Każdego dnia rebe miał zwyczaj zwoływać swoje dzieci i mówić im: „wiedzcie, że jeśli usłyszycie, że On już przyszedł, nie powinniście zważać na cześć należną ojcu i powinniście mnie natychmiast obudzić”. Kogo miał rebe reb Mosze na myśli mówiąc „On”, wszyscy wiedzieli, ponieważ dniem i nocą mówił Ismach Mosze o „Nim”.

Rebe reb Mosze miał długi pasterski kij, który zawsze stał przy łóżku. Kij był przygotowany na wyjście naprzeciw Mesjasza. Rebe był marzycielem, codziennie opowiadał dzieciom swoje marzenia, a większość z nim dotyczyła Mesjasza, jak przybył i oswobodził Żydów z ponurego wygnania.

Pewnego razu, w szabat siedział rebe reb Mosze ze swoimi chasydami przy stole, wybuchł pożar. W domu nauki zapanowało zamieszanie, rebe siedział głęboko zamyślony i przygotowywał się do wygłoszenia Tory. Panujący dookoła hałas wyciągnął rebego z zamyślenia. Rebe zapytał : „Co się dzieje? Czy On już przyszedł?”

Kiedy mu odpowiedziano, że wybuchł pożar, na chwile rebe pogrążył się w smutku. Natychmiast przypomniał sobie jednak, że w szabat powinno się radować i dlatego wygłosił płomienna mowę o świętości szabatu.

Kiedy zbliżało się święto Pesach, rebe reb Mosze rozpoczął przygotowania na przyjęcie Mesjasza. Był pewien, że w Pesach „On” nadejdzie. Powiedziane jest, że w Pesach Żydzi zostali oswobodzeni i w Pesach zostaną wyzwoleni ponownie. Dlatego Pesach nazywamy świętem wolności. Światło zbawienia, które rozbłysło podczas wyjścia z Egiptu, rozeszło się na cały świat, powróci do Żydów w Pesach, kiedy nadejdzie czas prawdziwego zbawienia.

 Rebe reb Mosze miał syna, który miał na imię Eliezer Nisan. Był on rabinem w Drohobyczu. Ujhylewski rebe miał zwyczaj spędzania sederu z wszystkimi dziećmi. Drohobycki rebe miał przyjechać na szabat. A kiedy nadszedł szabat, a reb Eliezer się nie pojawił, nikt nie mógł zrozumieć przyczyny jego nieobecności. Obawiano się, że reb Eliezer Nisan nie przyjedzie na Pesach. Rozesłano jeźdźców po okolicznych wsiach, aby sprawdzić czy drohobycki rebe nie zatrzymał się w jednej z nich. Jeźdźcy powrócili i opowiedzieli, że pytali żydowskich karczmarzy czy widzieli drohobyckiego rebego, niestety żaden z nich go nie widział. Na dworze rebego martwiono się. Nadszedł wieczór sederowy. Ujhylewski rebe dokonał już biur chamec.

Ujhylewski dwór pogrążył się w smutku. Po raz pierwszy nie cała rodzina była obecna na sederze. Nagle, kiedy ludzie zaczęli zbierać się w domu modlitwy, rozległ się stukot końskich podków. Kłęby kurzu unosiły się nad drogą. Wóz zaprzężony w parę koni zatrzymał się przy dworze rebego.

Wielka radość zapanowała we dworze. Chasydzi dowiedzieli się, że rebe w drodze napotkał na wiele przeszkód, był zmuszony trzy razy zmieniać konie, drogi były zalane, mosty zostały przerwane. Reb Eliezer Nisan myślał, że będzie musiał spędzić Pesach u karczmarza w odległej wsi. Jednak karczmarz dał mu parę wypoczętych koni i nowego woźnicę, który dobrze znał drogę prowadzącą do Ujhelu. Konie leciały jak orły. Woźnica smagał konie i wóz dotarł na miejsce dokładnie przed modlitwą.

Gabaj podążył do mykwy, aby przekazać rebemu dobrą wiadomość. Kiedy wszedł, rebe wychodził już z wody. Z jego brody kapały krople wody. Zakładał właśnie talit katan. Gabaj podszedł do niego i z promieniami radości w oczach oświadczył mu: „On przyjechał!”

Kiedy rebe usłyszał te słowa, jego twarz rozbłysnęła radością. „Nareszcie, nareszcie, On przybył” - objął gabaja i zaczął z nim tańczyć z radości. „Gdzie On jest”?- zapytał szybko rebe.

„Przyjechał do miasta!”- odpowiedział gabaj.

„Podaj mi mój kij, szybko ubierzmy się i pospieszmy aby go przywitać. Nareszcie, nareszcie, On przyszedł” - ujhylewski rebe powtórzył te słowa kilka razy.

„Ale dlaczego On przyszedł właśnie do Ujhelu? Dlaczego wybrał właśnie Ujhel?”- zadawał sobie pytanie.

Gabaj nie rozumiał pytania rebego, ale odpowiedział:

„Ponieważ rebe mieszka tutaj!”

„On wybrał Ujhel! Przybył właśnie do Ujhelu! A gdzie On jest?”

„We dworze rebego”- odpowiedział gabaj.

„W moim domu, tylko spójrz, cuda nad cudami! On przybył do Ujhelu i jest właśnie w moim domu. Ale dlaczego w moim domu? Powinniśmy pospieszyć mu na przywitanie. Podaj mi szybko moje okrycie i chodźmy go przywitać!”

Ujhylewski rebe szybko podążył w kierunku swojego domu. Nie szedł - biegł, biegł – nie, raczej leciał w powietrzu i błyskawicznie wpadł do domu. Szybko zapytał :
„Gdzie On jest? Przywitajmy się z nim.”

„On jest w pokoju rebego.” – odpowiedzieli mu domownicy.

„W moim pokoju. Cóż za zaszczyt!” - zamruczał rebe przebiegając przez przedpokój – „On przybył do Ujhelu, do mojego domu i znajduje się teraz w moim pokoju. Cóż za zaszczyt, Panie Wszechświata! Czy sobie na to zasłużyłem?” - podniósł oczy – „Wkrótce nadejdzie koniec wygnania. On przeszedł!”

Ujhylewski rebe z impetem otworzył drzwi i krzyknął:
„ Gdzie On jest?”

A kiedy zobaczył swojego syna przeglądającego książkę i nikogo innego nie było w pokoju, nagle zatrzymał się a z jego oczu popłynęły łzy. „On jeszcze nie przyszedł!”- zapłakał jak dziecko rebe.

Drohobycki rebe pozdrowił ojca i razem udali się do domu modlitwy.

Podczas czytania hagady rebe zatrzymywał się i tłumaczył ją na jidysz, aby także kobiety i dzieci rozumiały i wiedziały, że noc pesachowa jest szczególna, i że „On” może nadejść.

„Przejście z niewoli do wolności” – powiedział rebe – „oznacza wyzwolenie każdego. Wyzwolenie od jecer hore, tak aby każdy był godny prosić Najwyższego o nadejście pełnego wybawienia.”

Kiedy zakończono odprawianie sederu i należało powiedzieć leszana haba’a bi-Jeruszalaim (Następnego roku w Jerozolimie) - ujhylewski rebe zatrzymał się na chwilę powiedział: „Kto ma siłę czekać cały rok. Powinniśmy prosić, aby On przyszedł już dzisiaj, abyśmy mogli już rano być w Jerozolimie!”

I z wielkim przejęciem zawołał:
„Następnej nocy w Jerozolimie! Wołajmy wszyscy razem, że On powinien przyjść już teraz, zakończyć okres ponurego wygnania. Wołajmy razem - Następnej nocy w Jerozolimie”

  

Ze zbioru opowieści chasydzkich M. Ungera „Chasidut un jomtojwim”, tłumaczyła z jidysz Katarzyna Mróz - Blader

Najtrudniej jest spotkać Lilit. Opowieści chasydek Anki Grupińskiej to książka, która natychmiast zdobyła popularność i uznanie krytyków. Ale...

Napisana bardzo gęsto i treściwie, jest owocem blisko pięciu lat pracy; czytania, zbierania materiałów i przede wszystkim - nagrywania rozmów z chasydzkimi mężczyznami i kobietami w Izraelu. Podtytuł Opowieści chasydek może być nieco mylący. Zwróciła na to uwagę Bożena Umińska, w recenzji zamieszczonej w "Kurierze Czytelniczym" (1999 nr 56). Zgodnie z cytowanymi przez Ankę Grupińską słowami jednego z rabinów, ktoś taki jak "chasydka" w ogóle nie istnieje. Mężczyzna to "chasyd" i on ma swoją kobietę do rodzenia i prowadzenia domu, a nazwanie tej podrzędnej, niewykształconej i wykluczonej z uczestnictwa w życiu religijnym istoty "chasydką" jest zwykłą uzurpacją. Umińska pisze, że lektura książki właściwie skłania do uznania racji rabina. Podobne odczucia wzbudziło dzieło Grupińskiej również we mnie. Ogromna praca, jaką wykonała autorka (również praca nauczenia się hebrajskiego, dzięki czemu książka mogła powstać) zasługuje na najwyższy podziw. Jej owocem jest jednak szczegółowy i interesujący opis świata religii mężczyzn, a kobiety pojawiają się tu tylko po to, aby zaświadczyć o swoim nieistnieniu. Sam ten zapis nieistnienia jest wstrząsający. Moja mama uznała Najtrudniej jest spotkać Lilit za demaskację krzywdy i opresji kobiet w ortodoksyjnych wspólnotach żydowskich. (Jest to bardzo cenne, zważywszy że mama na ogół neguje istnienie w przyrodzie czegoś takiego jak patriarchat). Mnie jednak, obeznanej z feministycznymi pracami, które często stanowią archeologię kobiecych światów i języków niewidzialnych, ukrytych pod oficjalnym porządkiem rozmaitych kultur - Grupińskiej styl pisania o kobietach wydał się powierzchowny, suchy i okrutny. Być może taka jest "prawda", ale pod taką prawdą zawsze jest jeszcze wiele warstw, jaskiń, zasypanych ścieżek i szczelin, ukrytych pod systemem kulturowej reprezentacji. W książce pojawiają się znaki tego innego, ukrytego kobiecego świata, ale autorka nie podąża ich śladem. Zafascynowana chasydyzmem "w ogóle", uznaje oficjalną wersję za jedyną możliwą.
Kiedy przeczytałam książkę, byłam zaskoczona tym, że w głębszym sensie tak mało uwagi poświęca ona kobietom. Zapewne o wiele więcej, niż poświęca się im w tradycyjnych, ogólnych opracowaniach o chasydyzmie, ale chyba o wiele za mało, żeby w podtytule umieścić słowa Opowieści chasydek, co kojarzy się z Opowieściami chasydów Martina Bubera i mogłoby zapowiadać jakiś komplementarny, kobiecy klucz do kultury chasydzkiej. Spodziewałam się, jakże naiwnie, czegoś w rodzaju Kobiet mądrości Tsultrim Alione, książki napisanej przez Amerykankę, która w patriarchalnej tradycji buddyzmu tybetańskiego odgrzebała zasypaną ścieżkę świętych jogiń buddyjskch i spisała ich dzieje, odnalezione w tybetańskim folklorze. We wprowadzeniu do swej książki Alione pisze, jak bardzo ważne dla kobiet jest odtworzenie ich dawnych opowieści - bez swojej historii, bez własnej opowieści, kobieta, oderwana od doświadczeń duchowych czy religijnych, "zamknięta jest w milczeniu". Taką właśnie kobietę opisała Grupińska. Natomiast Tsultrim Alione pisze, że chciałaby wypełnić przepaść milczenia historiami kobiet, które podjęły duchowe poszukiwania, osiągnęły "wielką duchową głębię i mogły pomóc innym". Bohaterki tych opowieści, żyjąc międzyXI a XIV wiekiem, "musiały sobie radzić z kulturowymi i religijnymi uprzedzeniami wobec kobiet podążających duchową ścieżką, które były bardzo podobne do tych, z jakimi i my się stykamy" - pisze współczesna autorka.

Zakonspirowana wiedza

Wątek chasydzkich "kobiet mądrości" pojawia się u Grupińskiej marginalnie. Autorka pokazuje, jak silnie został on wyparty i wymazany z kultury oficjalnej. "Niektórzy historycy chasydyzmu twierdzą, że umiejscowienie kobiety religijnej w kuchni i przy dzieciach to powszechnie błędna interpretacja jej roli" - pisze autorka. W referowanej przez nią pracy historyka Samuela Horodeckiego opisane jest, jak w dawnym chasydyzmie kobieta "chodziła z kwitelech do cadyka, radziła się świętego w sprawach duchowych i ziemskich, i wracała do domu wypełniona radością i silną wiarą". Dzisiaj chasydki nie są przyjmowane przez rabinów. Autorka książki jednak nie zgadza się z Horodeckim i twierdzi, że jego "dość popularna teza" o tym, że dawny chasydyzm był w mniejszym stopniu represyjnie patriarchalny niż dziś i pozwalał na manifestowanie duchowości kobiet - nie jest prawdziwa. A jednak sama Grupińska pisze o kilku słynnych kobietach-cadykach, które dzięki pobożności i wiedzy talmudycznej przekraczały ograniczenia nałożone na ich płeć. Taka "kobieta mądrości" "modliła się jak mężczyzna, to znaczy nosiła cicit, owijała się w tałes i zakładała filakterie, studiowała Torę, Talmud, Kabałę, a zaakceptowana przez chasydów - przyjmowała ich prośby, radziła, błogosławiła, leczyła, czasem cuda nawet czyniła. Niewiele o tych kobietach wiadomo, jedynie ich imiona zostały zapamiętane przez historię". Jente Jasnowidząca "miała oczy, które widzą to, co niewidzialne, i uszy, które słyszą to, co niesłyszalne. Chana Chawa, córka rabiego Mordechaja Twerskiego z Czarnobyla, znana była ze swych aforyzmów i opowieści w całej chasydzkiej Polsce. Służyła radą i błogosławieństwem kobietom, które przybywały do niej z najodleglejszych stron". Było ich więcej - Perele Szapira; Eidele, córka rabiego z Bełza; Szejwa Lea Liwszyc; Henia Halberstam - wszystkie te kobiety uczyły się i modliły razem z mężczyznami, cieszyły się sławą i uznaniem. Na ogół zresztą były córkami rabinów, dlatego pozwalano im się uczyć. Najsłynniejszą wśród nich była żyjąca w XIX wieku Chana Rochele Werbermacher, czyli Panna z Ludmiru albo inaczej Dziewica z Włodzimierza, która mimo potężnego oporu cadyków oddała się studiom i modlitwom i zgromadziła wokół siebie uczniów. Oczywiście, wywalczyła sobie los zupełnie wyjątkowy, podobnie jak inne kobiety opisywane w rozmaitych zmarginalizowanych opowieściach religijnych - buddyjskich, chrześcijańskich czy hinduskich, jak bohaterki Alione czy opisana ostatnio przez Olgę Tokarczuk apokryficzna święta Kummernis albo Wilgefortis.
Wiedza o kobietach cadykach-cudotwórczyniach jest jednak bardzo ściśle zakonspirowana przed dzisiejszymi ultra-ortodoksyjnymi dziewczętami. Grupińska pisze, że choć o Pannie z Ludmiru słyszało wielu jej męskich, co bardziej oczytanych, rozmówców - żadna kobieta nie ma o niej pojęcia. "W szkołach żeńskich dziewczyny nie uczą się o najbardziej znanej kobiecie-rebe, bo - jak powiadają chasydzi - "nie trzeba przewracać dziewczętom w głowach"" - pisze, z pewną goryczą, autorka. (Podobnie zresztą dziewczęta i kobiety żyjące dziś "za murem" nie słyszały o współczesnych "rabiniach". Kobieta-rabin - "to chyba jakieś gojowskie wymysły!" - mówi jedna z rozmówczyń). A jednak Anka Grupińska sama nie jest chyba przekonana o znaczeniu czy konieczności odtworzenia opowieści o słynnych ongiś, mądrych kobietach. W końcu, jak pisze, uczestnictwo w życiu duchowym poprzez rolę matki i żony jest równie piękne. Dość dziwnie - na stronach, gdzie opisywane są owe archeologiczne szczątki życia duchowego chasydek i gdzie sama Grupińska z goryczą konstatuje zmiatanie tych śladów z powierzchni ziemi (z języka męskiej władzy-wiedzy) - dość dziwnie brzmią tu słowa autorki: "Przyglądając się staranniej przeszłości [...] i dzisiejszej rzeczywistości, odkrywamy dominującą, w pewnym sensie, rolę kobiety. Rolę nie tylko matki i żony, ale przede wszystkim organizatorki życia rodzinnego". Córki tej organizatorki "bacznie przypatrują się poczynaniom matki, by już niedługo sprostać wszystkim wymaganiom stawianym przez ich własnych mężów i synów". Doprawdy, te słowa mogłyby wyjść spoza zagrody Złotego Zęba Kazimierza Kapery. Jeśli rola kobiety jest tu "dominująca", to istotnie jest to dominacja "w pewnym sensie". Na przykład w podobnym do tego, w jakim mówimy, że filozofia grecka powstała dzięki niewolnikom.
Zasadniczy zamysł pracy nie polegał jednak na odgrzebywaniu ukrytych ścieżek - przeciwnie, książka rzetelnie, obszernie i znakomicie ukazuje "to co jest", to znaczy kulturę religijną całkowicie i bez reszty skoncentrowaną na mężczyźnie. Kobiety grają rolę zadowolonych (?) niewolnic i właściwie "opowieści chasydek" polegają na tym, że chasydki mówią jedno i to samo - nie ma mnie i jestem szczęśliwa, a poza tym nie mam czasu myśleć. Są jednak wśród nich wyjątki.

Głosy "odszczepienic"

Wątpliwości i tęsknota za wolnością pojawiają się tu czasami, ale muszą zostać stłumione, gdyż grożą wykluczeniem ze wspólnoty. Jedna z najciekawszych rozmówczyń autorki, Pani Stefa, przeżyła wojnę w Polsce, dzięki temu, że jej matka, zamożna wiedenka, "postanowiła, że będziemy się ratować". Matka i dwie córki przetrwały do końca wojny w dziurze pod podłogą i pod stogiem siana, którą wykopał dla nich polski chłop, w zamian za przepisanie na niego rodzinnego majątku Rappaportów. "Nie śniło mu się przecież, że przyjdą Rosjanie i to wszystko nic nie będzie warte". Pani Stefa opowiada, podobnie jak inne starsze kobiety, że dzisiejsze ultra-ortodoksyjne obyczaje są znacznie bardziej represyjne niż te, które panowały przed laty. Jej ojciec, rabin i wielki znawca Tory, przez dzisiejszych "czarnych", którym podporządkowały się córki pani Stefy, zostałby zapewne uznany za goja, gdyż nosił zaledwie czarny garnitur. "Czy ja to akceptuję? Ja nie mam innego wyjścia, jeśli chcę dobrze żyć z córkami". Dzisiejsze obyczaje są jednak dla niej niebezpiecznie wsteczne. "Źeby trzyletnie dzieci, rodzeństwo, nie mogły się ze sobą bawić, bo to chłopak i dziewczyna? Tego się nie widziało. [...] Ja uważam, że to wszystko kiedyś pęknie. Dwanaścioro, trzynaścioro dzieci? Kto to widział przed wojną mieć tyle dzieci? Czworo, pięcioro - tak. A dziś jeden drugiego próbuje przegonić w swojej gorliwości. Jeśli ona może wychować dziesięcioro, ja dam sobie radę z jedenaściorgiem. Nieludzka moda. I to się nazywa religijnością!". Mimo poważnych wątpliwości, a nawet zwątpienia po wojnie, pani Stefa nie zdecydowała się odejść od wiary, odziedziczonej po rodzicach i pomagającej niegdyś matce i córkom przetrwać. Jako ta, która ma swoją opowieść, tożsamość, wątpliwości i samodzielne opinie - jest pani Stefa jedną z wyjątkowych postaci wśród wielu rozmówczyń, a na tle coraz bardziej zamkniętej i oddzielonej od świata wspólnoty - outsiderką. Innym dramatycznym śladem poczucia niewygody jest głos Friedy, która pracuje jako ktoś w rodzaju psychoterapeutki z kobietami ze swojego środowiska. (Nie ma oczywiście formalnego wykształcenia i musi dokształcać się sama). Działa również w amatorskim teatrze. Ma swoje pasje i swoje marzenia. "Gdybym nie była kobietą religijną, myślę, że zostałabym aktorką, nie w filmie, ale w teatrze, bo teatr jest bardziej żywy, bardziej prawdziwy. Czasami idę do teatru, ale tak mnie potem w brzuchu kręci z tęsknoty, że wolę siedzieć w domu".
Kilka prawdziwych kobiecych "odszczepienic" krytykuje świat ortodoksyjny jako obłudny i okrutny wobec kobiet, wydziedziczanych z woli, wiedzy i możliwości jakiegokolwiek duchowego rozwoju. Chaja Ester, wierząca i twórcza pięćdziesięciokilkuletnia kobieta, została relegowana ze wspólnoty ortodoksyjnej po tym, jak napisała i wydała swoją pierwszą książkę. Był to "zbiór opowiadań o religijnych kobietach. Wszystkie historie dzieją się w mykwie, która - wedle słów autorki - jest symbolem ich intymności, bezbronności, ale także i zakłamania" - pisze Anka Grupińska. Szkoda, że nie napisała czegoś więcej o pisarstwie Chaji Ester - to dopiero byłoby ciekawe! Tam, w mykwie, być może można usłyszeć wewnętrzną, ukrytą mowę kobiet, opowieści-palimpsesty, szczelinowy, niesłyszalny głos, zaświadczający zapewne o wszechobecności męskiego Prawa, ale i tworzący obecność kobiety. Chaja "odeszła ze swego dawnego świata nagle i z wielką ulgą. Zaczęła pisać, malować i poszukiwać swego osobistego kontaktu z Bogiem". To ona jest chyba pomysłodawczynią tytułu książki Grupińskiej. Krótka relacja z rozmowy z Chają kończy się tak: "i już z korytarza wykrzykuje za mną: nie boję się niczego, bo nie boję się siebie! Trzeba umieć spotkać nie tylko Ewę, ale i Lilit".
O innej ze zbuntowanych, Chawie, która również jest kobietą-autorką, Anka Grupińska pisze, że jest "jedną z niewielu z byłych charediot, które tak bardzo ekshibicjonistycznie upubliczniają swoją przeszłość". Na tę etykietkę "ekshibicjonizmu" zwraca uwagę Bożena Umińska w swojej recenzji. Nic dziwnego, bo rzeczywiście brzmi to dość niejasno. Czyżby "opowieści chasydek" mogły być rozpowszechniane tylko przez Ankę Grupińską i tylko w postaci nie-opowieści lub opowieści o akceptacji męskiej władzy?

Ukryte ciało

Książkę ozdabiają zdjęcia religijnych Źydów - mężczyzn, kobiet i dzieci. Widoczne na fotografiach i opisywane przez autorkę tradycyjne stroje męskie są bardzo piękne i malownicze, takimi też je zapamiętałam ze swojego pobytu w Jerozolimie. Kapoty satynowe, jedwabne, czarne, pasiaste, długie, krótkie, lisie czapy, kapelusze, białe skarpety, czarne skarpety, kształt pejsów czy sposób ich zawijania albo zakładania za uszy - wszystko to wyznacza barwną mapę rozmaitych podziałów tego świata. Tradycja wyznaczyła kobietom tylko sposób zasłaniania głowy i całego ciała - przykrywania ogolonych czaszek (nie wszystkie zresztą golą włosy, niektóre tylko zasłaniają) peruką, chustą czy turbanem, a także noszenie długich rękawów, grubych pończoch i zapinanie się po samą szyję. Kobiety, na ogół ubogie, chodzą w tanich i brzydkich bryłowatych spódnicach, bluzkach i sukienkach, często ze sztucznych materiałów. Po kilkunastu porodach często są otyłe, mają spuchnięte nogi, powykrzywiane kręgosłupy. Kilka takich dojmujących portretów żydowskich matek o nieobecnym spojrzeniu pociągowego zwierzęcia zamieszczono w książce. Anka Grupińska nie pytała ich chyba o zdrowie, ale temat wyniszczenia ciała przez kolejne ciąże i fizyczną pracę od świtu do nocy jakoś tu krąży, skoro jedna z kobiet mówi o tym, że może chodzić na basen ze względu na swój poskręcany kręgosłup, a słodką tajemnicą pewnej grupy przyjaciółek są trzydniowe wyjazdy do hotelu, gdzie można poczytać gazety i... poćwiczyć na siłowni, "w grubych rajstopach i szerokich, długich sukienkach".
Całość książki jest szczegółową rekonstrukcją i opisem świata współczesnego chasydyzmu, jego podziałów na dwory, rody, szkoły, jego historii, legend, rozłamów i konfliktów wewnętrznych. Świat ten często, chcąc nie chcąc, uwikłany jest w politykę i ekonomię współczesnego państwa Izrael, mimo zamknięcia i odizolowania się "bogobojnych" za niewidzialnym murem wszech-koszerności. Książka może służyć jako wspaniały przewodnik po świecie nieczytelnym zupełnie dla turysty odwiedzającego Mea Sharim, religijną dzielnicę Jerozolimy, i nieczytelnym również dla świeckiego Izraelczyka, niechętnie nastawionego do środowisk ortodoksyjnych. Ance Grupińskiej przyświecał, jak można sądzić, cel przekroczenia antyreligijnego stereotypu, powszechnego wśród świeckiej społeczności Izraela. Stereotyp antyświecki jest równie potężny wśród religijnych, ale autorka książki, jako gojka i to w dodatku z Polski, mogła przekroczyć stereotyp tylko w jedną stronę - odbywając wyprawę "za mur" bez uprzedzeń i bez niechęci. A nawet z nostalgicznym marzeniem o posmakowaniu tego, co czarodziejskie i egzotyczne, o odkryciu Atlantydy, niegdyś istniejącej na terenie Polski. "Ciekawa podróży w czas miniony, zaczęłam krążyć wokół chasydów, których przeszłość jest do pewnego stopnia i moją przeszłością. Ich historia miesza się z moją historią, a miejsca, z których pochodzą, są miejscami, do których i mnie przypisano" - pisze autorka we wstępie. Ciekawe, że wchodząc w świat ultraortodoksyjnych chasydów z zamiarem ocalenia go i odkopania, Anka Grupińska podejmuje i eksponuje w tytule tematykę kobiecą, newralgiczną w tym wypadku, gdyż rola kobiety w opisywanym przez nią świecie jest wyjątkowo straszna, zarówno wedle standardów zachodnich demokracji, jak i na tle przemian zachodzących we współczesnym judaizmie, nawet tym średnio ortodoksyjnym. Autorka książki postawiła przed sobą zadanie trudne, a nawet sprzeczne i w jakimś sensie niemożliwe - opisanie systemu kultury, w którym funkcja kobiety sprowadza się do funkcji rozrodczej oraz do gotowania i sprzątania, a zarazem podzielenie się z czytelnikami fascynacją i oczarowaniem ową kulturą. Być może ta sprzeczność jest tak uciążliwa dla mnie, która jestem feministką. Jest jednak coś dziwnego i niejasnego w stylu pisania Anki Grupińskiej i w jej stosunku do bohaterek swojej książki, skoro Najtrudniej jest spotkać Lilit spotkało się z tak rozbieżnymi odczytaniami. Dla jednych (moja mama i siostry) jest to opowieść o opresji i wykluczeniu. Obok tego jednak spotykam głosy takie, jak recenzenta "Rzeczpospolitej" albo Grażyny Borkowskiej ("Wysokie obcasy", 11 września 1999), którzy pisali, że właśnie piękne i imponujące jest u tych kobiet to, że pogodziły się ze swym losem i żyją w zgodzie z surowymi wzorami kultury. Byłoby to chyba odczytanie bardziej zgodne z intencją autorki, która mówi w rozmowie z Tadeuszem Fijałkowskim, drukowanej w "Tygodniku Powszechnym" (7 listopada 1999), że kobiety chasydzkie "są rzeczywiście w domu królowymi, nie ma w tym żadnej przesady. To one, a nie mężczyźni regulują zasady życia domowego, ustalają porządek dla całej rodziny, są najważniejsze". Przypomina to, jako żywo, matriarchat domowy jako królestwo Matki Gastronomicznej, opisanej przez Sławkę Walczewską w Damach, rycerzach i feministkach.

Radość szorowania podłóg

Zapytana o swoją ulubioną rozmówczynię, Anka Grupińska wyznaje, że jest nią "Słoneczna Chana", która wstaje o piątej rano i szoruje podłogi, bynajmniej więc nie ta, która "spotkała Lilit". "Znajdź mi w Warszawie kobietę, która będzie zadowolona z tego, że umyła podłogi" - dodaje autorka książki. Można by w tym momencie zadać pytanie, dlaczego sama Anka Grupińska nie spróbuje tej prostej recepty na szczęście, zamiast parać się fachem pisarskim?
"Nie przesadzajmy jednak z tym zniewoleniem: chasydzi i chasydki sami przyjmują zasady, które im przekazano, mało tego - są szczęśliwi żyjąc według nich" mówi pisarka na koniec rozmowy. Dziwne to dosyć, skoro sama zanalizowała i drobiazgowo opisała system socjalizacji dziewczynek w tej kulturze i sposób kształcenia ich w ignorancji, niewiedzy i lęku, powodujących, że one właśnie niczego "same" przyjąć ani wybrać nie mogą. Konstanty Gebert, w recenzji z książki Grupińskiej ("Midrasz", wrzesień 1999) pisze wśród ogólnych wyrazów uznania, że jednak czasami irytuje go "wstrzemięźliwość autorki", jej nieujawnianie tego, co "myśli o swoich rozmówczyniach, jakie budzą w niej reakcje oprócz ciekawości i wyraźnej sympatii". Odpowiedź jest zawarta w rozmowie z Tomaszem Fijałkowskim. Grupińska myśli o nich - i być może jest to dowód sympatii, ale na pewno nie empatii - że są królowymi w swych domach, gdzie jako królowe myją o piątej rano podłogi. Ja bym raczej życzyła Chanie, aby jej promienna energia i żarliwa miłość do Boga spełniły się według legendarnego wzoru chasydzkich "rabiń", pomagających innym kobietom w rozwoju duchowym, aniżeli poprzez sprzątanie. (Wiem coś o tym, bo w młodości poznawałam Jerozolimę "z punktu widzenia sprzątaczki" i myłam podłogi codziennie albo, jak się poszczęściło, to i kilka razy dziennie. Było to jednak bardzo męczące i działało na mnie źle, ale być może jestem niedostatecznie "słoneczną" kobietą). Co jednak nie zmienia faktu, iż książka jest tak rzetelna, że można z niej czerpać garściami wiedzę i co kto chce, może sobie z tą wiedzą zrobić.
Na zakończenie przytoczę dowcip żydowski, który opowiedziała mi przez telefon doc. Krystyna Kłosińska z Uniwersytetu Śląskiego, kiedy na pytanie co robię, zaczęłam opowiadać o chasydkach, o których właśnie pisałam. "Źyd jedzie z chłopem furmanką i widzą kaczki kąpiące się w błocie. Dlaczego one kąpią się w błocie, kiedy obok jest staw z czyściutką wodą? - pyta chłop Źyda. Aaaa - odpowiada Źyd - gdyby one wiedziały!" Na zupełne zakończenie wytłumaczę ten dowcip. Nie chodzi o to, że chasydki to kaczki (choć istnieje taka możliwość) ale o to, że wiedza jest władzą, a byt określa świadomość. Krótko mówiąc, gdyby kobiety "się dowiedziały", to by może czegoś chciały. Lepiej więc niech wymrą stare matki, które pamiętają lepsze czasy, a o Pannie z Ludmiru sza!




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BAJKI I OPOWIADANIA DLA POPRAWIENIA NASTROJU
zima bajki, opowiadania 4
BAJKI I OPOWIADANIA DLA POPRAWIENIA NASTROJU
zima bajki, opowiadania(1)
BAJKI I OPOWIADANIA DLA POPRAWIENIA NASTROJU[1]
Bajki i opowiadania dla poprawy nastroju [ilustr]
Dlaczego Filonek Bajki i opowiadania dla dzieci z cukrzyca i ich przyjaciol e 0f59
LEŚNY ŻYD i inne bajki i opowieści chasydzkie
Zima bajki, opowiadania
BAJKI I OPOWIADANIA DLA POPRAWIENIA NASTROJU
bajki, opowiadania 2
BAJKI I OPOWIADANIA DLA POPRAWIENIA NASTROJU 2

więcej podobnych podstron