Wychowanie z sensem Rodzicu, pozwól Zosi być samosią i zajmij się sobą

Wychowanie z sensem: Rodzicu, pozwól Zosi być samosią i zajmij się sobą

Agnieszka Jucewicz

05.06.2014 01:00

Jak wychowywać samodzielne dzieci (Rysunek Martyna Wójcik-Śmierska)

Jeżeli widzę bardzo lękowe dziecko, a rodzic mi mówi: "Ja byłem identyczny, a teraz nie mogę się z lęku o dziecko wyzwolić", to wtedy mówię wprost: "Ja mogę się zająć państwa dzieckiem, ale państwo muszą się zająć sobą". Z Barbarą Arską-Karyłowską rozmawia Agnieszka Jucewicz

Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Czytała pani ostatnie wyniki badań PISA?

Słyszałam o nich. Podobno nasi gimnazjaliści są w czołówce europejskiej, jeśli chodzi o wyniki w nauce.

No właśnie, byliśmy z tego bardzo dumni. Ale niedawno opublikowano kolejną odsłonę tych badań, z której wynika, że jeśli chodzi o samodzielne rozwiązywanie problemów, to już jesteśmy na szarym końcu. Podobno wielu polskich nastolatków nie wie, jak kupić najtańszy bilet na pociąg. Mamy kłopot z samodzielnością? Pani to widzi w swojej praktyce?

To, co ja widzę, to przede wszystkim rosnąca liczba rodziców, którzy są bardzo skupieni na sukcesie edukacyjnym dziecka. To się znacznie zmieniło na przestrzeni lat. Moim rodzicom również zależało na tym, żebym się dobrze uczyła, żebym została "kimś", ale nikt nie planował mi już w przedszkolu kariery zawodowej. A teraz tak się dzieje. Rodzice boją się, że coś przegapią, że z tym sukcesem nie zdążą, stąd te zajęcia dodatkowe już od małego: języki, gra na skrzypcach, jeśli komputer, to tylko zabawy edukacyjne itd. Gdy sukces edukacyjny staje się priorytetem, to już nie ma czasu na kształcenie innych, równie ważnych umiejętności, np. na obowiązki domowe. Po co będę zawracać dziecku głowę wyrzucaniem śmieci, sprawunkami czy wychodzeniem z psem, kiedy ono musi się przygotować do egzaminu!

Jest kryzys, pracy dla młodych brakuje. Rodzice się zwyczajnie boją, czy ich dzieci sobie poradzą w takim świecie.

Ja to rozumiem i ich nie winię. Edukacja też jest za to współodpowiedzialna. Ja mam małych pacjentów, którzy powinni ze względu na swoje uwarunkowania - bo są np. nadpobudliwi albo lękowi - chodzić do małej, kameralnej szkoły. Ale oni się do tej szkoły nie dostają, bo już do pierwszej klasy jest egzamin, którego nie zdają. Ta presja na wyniki jest absurdalna.

Niby w przedszkolu i na początku szkoły zwraca się uwagę na samodzielność dziecka, na to, czy umie się ubrać, zapiąć guziki, samo zjeść. Zwraca się uwagę na jakieś kompetencje społeczne, czy np. dziecko umie się odnaleźć w grupie, ale bardzo szybko się to odpuszcza - i w szkole, i w domu zaczyna się liczyć tylko nauka, zdane egzaminy, testy. Takie sprawy, jak samodzielne pójście do sklepu, na pocztę, rozliczenie się z kasjerką - przestają być istotne. Wyręcza się w nich dzieci, bo są "ważniejsze" rzeczy do zrobienia. W Stanach Zjednoczonych kiedy dziecko kończy 18 lat, musi już być samodzielne. Zwykle wtedy wyjeżdża z domu do college'u i musi sobie samo radzić, ale system edukacji już wcześniej to uwzględnia. W liceum dzieci mają więc zajęcia np. z tego, jak załatwić sprawy w banku, jak spłacić pożyczkę. Nie mówiąc o tym, że większość 14-latków pracuje dorywczo, i to nie tylko w wakacje. Ja nie twierdzę, że to jest jakiś ideał, do którego należy dążyć, ale to bardzo usamodzielnia, a przy okazji wzmacnia poczucie własnej wartości.

Można powiedzieć, że takie zakupy to też nauka matematyki, a samodzielne poruszanie się po mieście to nauka o przestrzeni, lekcja geografii.

Można i tak na to spojrzeć. Ale przede wszystkim to nauka odpowiedzialności, umiejętności nawiązywania kontaktu z drugim człowiekiem, nauka proszenia o pomoc, samodzielnego rozwiązywania problemów. To są bardzo ważne społeczne kompetencje, które trzeba ćwiczyć. Ilu rzeczy można się nauczyć, choćby wychodząc na podwórko - rozwiązywania konfliktów, dbania o relacje z rówieśnikami. Tylko że dzisiaj coraz mniej dzieci na to podwórko wychodzi.

Rodzice się boją, że ktoś je skrzywdzi albo że same sobie zrobią krzywdę.

A w domowym zaciszu, w internecie - dziecko jest bezpieczniejsze? Przecież często rodzice w ogóle nie zdają sobie sprawy, co tam się może dziać, mają złudzenie, że jak dziecko jest w zasięgu wzroku, to nic mu się nie stanie. W rodzicach w ogóle jest sporo lęku i ten lęk bardzo blokuje usamodzielnianie się dziecka. Drugim powodem, który przeszkadza w usamodzielnianiu, jest pośpiech - śpieszy nam się, to wyręczamy dziecko od małego, bo się będzie guzdrało, bo się pobrudzi, bo zrobi źle, bo zniszczy. A potem nagle się budzimy i mamy do dziecka pretensje, że jest niesamodzielne.

Ci rodzice, którzy bardzo boją się o bezpieczeństwo dziecka, to jacy rodzice?

Zwykle sami mają wysoki poziom lęku. Częściowo ten lęk jest spowodowany dziedziczeniem - dzieci dziedziczą po rodzicach typ układu nerwowego. A częściowo lęk jest wyuczony - dzieci po prostu naśladują rodziców, ich bojaźliwość czy nadmierna ostrożność nie jest odziedziczona, ale już nabyta. To są te dzieci, które ciągle słyszą: "Nie idź, bo spadniesz", "Nie wchodź do wody, bo utoniesz", "Nie dotykaj, bo się oparzysz", "Nie rób kanapki, bo się skaleczysz". Taki rodzic to mówi, bo naprawdę w to wierzy - on sam dziesięć razy sprawdzi, zanim gdzieś pójdzie, nie spróbuje czegoś nowego, bo się boi, do morza nie wejdzie, bo fala za duża, chociaż flaga jest biała i wszyscy się kąpią.

Co może zrobić taki lękowy rodzic, żeby się od tego lęku wyzwolić i go nie projektować na dziecko?

Iść na psychoterapię. Swoją własną.

Jeżeli widzę bardzo lękowe dziecko, a rodzic mi mówi: "Ja byłem identyczny i jestem nadal, ja rozumiem, co pani do mnie mówi, i wiem, że to słuszne, ale nie mogę się z tego lęku o dziecko wyzwolić", to wtedy mówię takiej osobie wprost: "Ja mogę się zająć państwa dzieckiem, ale państwo muszą się zająć sobą". Bo lęki mają to do siebie, że się pogłębiają. Jeśli się człowiek czegoś boi, to zaczyna tego unikać, jeśli zaczyna tego unikać, to nie sprawdza, czy to jest rzeczywiście takie niebezpieczne, jeśli nie sprawdza, czy jest niebezpieczne, to ten lęk się robi coraz większy itd. A w terapii taki człowiek, mały czy duży, dostaje narzędzia do oswojenia tych lęków. Nie chodzi o to, żeby w ogóle przestać się bać - to często jest niemożliwe - ale żeby mimo lęku funkcjonować, żeby umieć sobie radzić ze swoim lękiem.

W uczeniu samodzielności też o to w sumie chodzi - o umiejętność przekraczania trudności i barier. Nie chodzi o to, żeby robić tylko to, co jest łatwe, przyjemne i nie wymaga wysiłku.

Mówi pani, że dzisiaj rodzice są tak skupieni na sukcesie szkolnym dzieci, że odsuwają od nich obowiązki domowe, ale w obowiązkach szkolnych też koniecznie chcą uczestniczyć. Ilu rodziców odrabia z dziećmi lekcje - to już jest plaga! Z czego to wynika? Z potrzeby kontroli?

Z tych samych powodów, o których mówiłam wcześniej. Bo wydaje nam się, że jak dziecko będzie odrabiać lekcje samo, to będzie to dłużej trwało albo zrobi źle i dostanie złą ocenę, zawali coś i poniesie porażkę. Tylko że takie wspólne odrabianie lekcji na dłuższą metę dziecko krzywdzi. Bo to rodzic staje się za te lekcje odpowiedzialny, a nie dziecko. Jest odpowiedzialny za to, żeby lekcje były odrobione i były odrobione dobrze. To on dzwoni do koleżanki dziecka albo do innych rodziców, żeby się dowiedzieć, co było zadane, kiedy dziecka nie było w szkole, i pilnuje, żeby nadrobić zaległości. Dziecko ma później pretensje do rodzica, jeśli coś nie wyjdzie albo czegoś zapomni. Ono nie czuje się winne, to rodzic czuje się winny. Ale w pewnym momencie dziecko wchodzi w wiek adolescencji, kiedy chce się od rodzica uniezależnić, i okazuje się, że nie umie tego zrobić.

I co się wtedy dzieje?

Jest straszliwa awantura, bo z jednej strony dziecko chciałoby samo odrobić lekcje, mówi: "Czemu ty się wtrącasz? To moja sprawa!". Ale nie potrafi tego zrobić. Rodzic wtedy mówi: "Dobrze, to ja ci daję wolną rękę, proszę bardzo, sam ponoś konsekwencje". Dziecko próbuje, ale ponosi porażkę, a rodzic wtedy mówi: "A widzisz, dałem ci wolność, ale się okazuje, że nie jesteś na to gotowy". Ale przecież nikt go do tego nie przygotował! To trzeba ćwiczyć stopniowo. Nie chodzi mi o to, żeby dziecko od pierwszej klasy zupełnie samodzielnie odrabiało lekcje. W ogóle uważam, że praca domowa w pierwszej i drugiej klasie powinna służyć tylko i wyłącznie temu, żeby wyrobić w dziecku nawyk odrabiania pracy domowej. I nie powinna być oceniana. Dziecko ma prawo nas poprosić o pomoc w wytłumaczeniu czegoś albo w sprawdzeniu, czy dobrze wykonało zadanie, i my powinniśmy mu wtedy pomóc - to proszenie o pomoc to również forma ćwiczenia samodzielności - ale nie powinnyśmy dziecka wyręczać albo bez przerwy wisieć nad nim i mówić mu: "Nie tak!", "Jak to robisz?!", "Źle robisz". To ma być radosne, fajne, a nie być upiornym obowiązkiem dla dziecka i rodzica.

No, ale często jednak jest. Prace domowe nawet w pierwszej klasie podlegają ocenie.

Moim zdaniem nie powinno tak być. Powinno się oceniać to, że lekcje są odrobione, a nie - jak są odrobione. A kiedy dziecko jest starsze, to lekcje powinny być już jego sprawą. To kształtuje w nim poczucie odpowiedzialności, ale też buduje odporność na różne szkolne niepowodzenia, a w efekcie - odporność na późniejsze porażki.

Czy ci nadopiekuńczy rodzice nie mają przypadkiem takiego poczucia, że ich dziecko świadczy o nich, że porażki ich dzieci są ich własnym porażkami?

Na pewno tak, ale chciałabym takich rodziców trochę uspokoić. Ostatnio w Stanach robiono badania, które dowiodły, że duże zaangażowanie rodzica w szkołę dziecka wcale nie sprzyja przyszłemu sukcesowi dziecka w życiu dorosłym. To nie od tego zależy.

A od czego?

Od bardzo różnych czynników, ale decydująca jest umiejętność czekania na wynik. Na początku lat 60. przeprowadzono takie słynne badania, w trakcie których dzieciom proponowano: albo dostaną piankę cukrową teraz, albo dostaną ich kilka, ale trzeba będzie na nie poczekać. Badano także wiele innych danych, jak np. inteligencję czy właśnie zaangażowanie rodziców. Po latach te dorosłe już dzieci poddano badaniu jeszcze raz i okazało się, że tym, co najbardziej wpływa na sukces, jest umiejętność odraczania nagrody.

Czym jest ta umiejętność odraczania nagrody?

To jest przede wszystkim brak impulsywności, umiejętność poczekania na sukces, zaangażowania się w pracę czy działanie, które nie przynosi natychmiastowej gratyfikacji. To jest też odporność na frustrację kształtowana m.in. właśnie przez wspieranie samodzielności. To jest umiejętność samodzielnego pokonywania różnych trudności, różnych etapów z myślą, że może kiedyś tam ta nagroda przyjdzie. A jeśli rodzice chodzą z taką miotełką przed dzieckiem i te trudności zamiatają, to dziecko nie uczy się pokonywania trudności, chce, by wynik był natychmiastowy, a jeśli początkowo się nie udaje i trzeba na sukces zapracować, to porzuca zadanie.

Jak to wpływa na takie dziecko? Takie ciągłe wyręczanie, "upupianie".

To zależy. Jeśli rodzic trzyma dziecko pod kloszem, bo boi się, że dziecku się coś stanie, że jak wyjdzie samo, to je ktoś porwie, albo jak wejdzie gdzieś, to spadnie - sprawia, że dziecko zaczyna widzieć świat jako niebezpieczny, co rodzi w nim niepokój. Takie dziecko stopniowo się z różnych rzeczy wycofuje, bo świat jest dla niego groźny. Natomiast jeśli rodzic wyręcza dziecko, bo uważa, że zrobi to lepiej, szybciej, dokładniej - to z kolei powoduje, że dziecko ma poczucie, że nie umie tego samo zrobić. Bo rzeczywiście nie umie, ponieważ samodzielność trzeba ćwiczyć - nikt nie umie posłać łóżka od razu czy zrobić zakupów za pierwszym zamachem. Kiedy inne dzieci już umieją pewne rzeczy, ograniczane w swojej samodzielności dziecko może zostać w tyle. To powoduje, że źle się czuje z rówieśnikami i wycofuje się z kontaktów. Nie pojedzie na obóz, na kolonie, bo się boi, że sobie nie poradzi. Odbiera świat jako nieprzyjazny, czuje się gorsze. W pewnym momencie traci też poczucie kontroli: nabiera przekonania, że to, co się wydarza w jego życiu, przytrafia mu się, a nie, że to ono kształtuje rzeczywistość, że jego życie zależy od niego. To dziecko, które przychodzi i mówi np.: "Wszyscy mi dokuczają, nikt mnie nie lubi". Nie umie sobie samo z tym poradzić. Ponieważ odsuwano od niego różne trudności, nie potrafi samo znaleźć np. rozwiązania konfliktu z kolegą.

Rodzice zresztą też się w konflikty między dziećmi angażują. Dzieci się kłócą, a rodzice rozwiązują ich konflikt, często zresztą niesprawiedliwe. Albo przenoszą ten konflikt na płaszczyznę między dorosłymi.

Nie tylko rodzice to robią - nauczyciele, wychowawcy też. My w ogóle nie uczymy dzieci samodzielnego rozwiązywania konfliktów. Wśród moich studentów w SWPS mam między innymi nauczycieli, pedagogów, którzy studiują psychologię zaocznie. Kiedy ich pytam na zajęciach: „Wyobraź sobie, że jest taka sytuacja w przedszkolu, że dzieci się pobiją, to co robisz?”, zwykle słyszę: „No jak to co? Podchodzę i najpierw je rozdzielam, a potem pytam: » Co on ci zrobił? «. A potem drugie: » Co on ci zrobił? Dlaczego się bijecie? «”. „I co się potem dzieje?” - pytam dalej. A potem zwykle się dzieje tak: „Proszę pani, to on mnie pierwszy uderzył. Nie, to on mnie uderzył. To on zaczął! Nie, to on zaczął!” - itd. I do czego to prowadzi? Po chwili nikt nie pamięta, o co tak naprawdę dzieci się pokłóciły. Ważne staje się pytanie, kto jest winny.

A jak dorosły powinien się zachować w takiej sytuacji?

Nauczyciel, wychowawca ani rodzic nie są świadkami każdego konfliktu od początku, więc nie mogą rozsądzić, kto jest winien. Musimy najpierw spróbować rozpoznać uczucia dzieci, powiedzieć np.: "Widzę, że jesteś zły" albo: "Widzę, że jest ci przykro". Dzieci to albo potwierdzą, albo temu zaprzeczą i powiedzą np.: "Nie, nie jestem zły, jest mi przykro!". Albo: "Tak, jestem wściekły". A potem należałoby się zwrócić do każdego dziecka z osobna i poprosić: "Opowiedz mi, co się stało". Bez sugerowania, że ktoś jest winien, bez osądzania. Potem trzeba tym dzieciom pokazać, gdzie jest konflikt, bo one często nie umieją go nazwać. Po prostu angażują się natychmiast w jakąś wojnę i silne emocje nie pozwalają im myśleć. Trzeba im przypomnieć, gdzie leży problem, np.: "No dobrze, mamy jedną taką ciężarówkę w przedszkolu. Ty się chcesz nią bawić i ty też. To co możemy zrobić?". Trzeba pozwolić, żeby dzieci zaproponowały jakieś swoje pomysły i pomóc im wybrać najlepsze rozwiązanie.

A jeśli jedno z nich będzie miało taki pomysł: to ja mu tę ciężarówkę wyrwę.

No, możesz to zrobić, ale jak mu wyrwiesz, to co się stanie? "On mi ją wyrwie z powrotem". No dobrze i co dalej? "To ja go walnę". OK, a jak ty go walniesz, to co dalej? "To on mnie też uderzy". A jak ty się z tym będziesz czuł - i co dalej? "To zaczniemy się bić". Dobrze, ale czy to jest dobre rozwiązanie? "No, nie najlepsze". To co innego możecie zrobić? I dzieci w końcu wpadają na jakieś inne rozwiązania.

To, co pani mówi, bardzo daje do myślenia. Bo chyba rzadko pytamy dzieci, czego by chciały, jaki mają pomysł. Zwykle im coś nakazujemy, a potem je z tego rozliczamy.

Stanowczo za mało pytamy, za dużo karzemy i za często mamy pretensje. Oczywiście nie chodzi teraz o to, żeby o wszystko pytać i we wszystkim dawać nieograniczony wybór, bo takie dziecko jest wtedy nadmiernie obciążone odpowiedzialnością. Dzieci potrzebują granic. Ale chodzi też o to, żeby dzieci słuchać. To też za rzadko robimy. Pytanie o preferencje, decydowanie, nawet w tak ograniczonym zakresie, jak: czy chcesz umyć zęby szczoteczką ze Spidermanem, czy z Supermanem, czy chcesz na śniadanie jajko, czy płatki - to też jest ćwiczenie w samodzielności.

Jak jeszcze można wspierać dziecko w samodzielności?

Pozwalać dziecku próbować robić różne rzeczy i pozwalać popełniać błędy. Nie robić dramatu z tego, że coś się nie udało.

Ale czasami dzieci wcale tej samodzielności nie chcą, bo ona wymaga wysiłku. I się opierają.

One się opierają czasem dlatego, że nie potrafią płynnie wykonać jakiegoś zadania, nie mają czasu go poćwiczyć. To, że dziecko teoretycznie umie zapiąć guziki, nie oznacza, że umie to zrobić rano, w pośpiechu, kiedy jest zaspane. Czasem też ten opór to walka o uwagę rodzica, który ciągle gdzieś pędzi, nie ma czasu, żeby z dzieckiem posiedzieć, pogadać, pobawić się. Upierając się, dziecko chce go w ten sposób zatrzymać.

Rodzice często mnie pytają: "Jak ja mam mu pozwolić, żeby on sam się ubierał, jeśli to mu zajmuje godzinę, a my rano się tak potwornie śpieszymy?". Ja uważam, że jeżeli to ubieranie rano jest takie trudne, bo dziecko jest zaspane i rączki nie pracują za dobrze, to rodzic może mu pomóc, ale wieczorem, kiedy ma więcej czasu, powinien ćwiczyć z dzieckiem zapinanie guzików, ubieranie się, rozbieranie się, żeby dziecko nabierało w tym sprawności. Jak to się stanie dla niego łatwe, to zacznie to robić. Tak jest ze wszystkimi innymi zadaniami, na późniejszym etapie. Pochwała za wykonanie zadania też ma znaczenie.

W książce prof. Wolańczyka jest mój ukochany przykład. Mama przychodzi i mówi, że już nie może z tym synem, bo on się rano sam nie ubiera. Profesor mówi: „Niech pani to opisze”. „Szykuję mu ubranie i mówię: » Ubierz się «. Przychodzę za pół godziny, a on ma jedną skarpetkę włożoną”. „I co pani robi?”. „No, wrzeszczę na niego”. „Źle - mówi Wolańczyk. - Trzeba powiedzieć: » Brawo, włożyłeś jedną skarpetkę, to teraz włóż drugą «. I potem trzeba pochwalić, że włożył drugą, i powiedzieć: » A teraz włóż majtki «”. Itd.

Skąd wiadomo, czego na jakim etapie można wymagać? Rodzicielska intuicja?

Moja córka, która jest matką dwójki dzieci, kiedy nie wie, co dziecko powinno umieć na danym etapie, to sięga po książki o rozwoju dziecka. Dobrych książek na temat wychowania jest akurat mnóstwo. A druga rzecz - to po prostu zdrowy rozsądek. Wiemy, że siedmiolatek może sobie sam posmarować kromkę chleba masłem, ale czy siedmioletnie dziecko może samo wyjść z psem na spacer? Tu już nie jesteśmy pewni. Można siebie zapytać: czego ja się obawiam, czy tego, że ktoś mu zrobi krzywdę? No dobrze, to najpierw ustalmy, gdzie ja mieszkam, jaka to okolica. Czy sąsiedzi w pobliżu znają moje dziecko? Jakie jest to moje dziecko? Czy umiałoby poprosić o pomoc? Czy umie powiedzieć "nie"? Jaki jest ten mój pies? Czy się pilnuje, czy raczej ucieka? Analizujemy to. A jak nie wiemy, to sprawdzamy dalej: czy siedmiolatki w mojej dzielnicy wychodzą z psami same, czy nie wychodzą? Itd. Oczywiście może być tak, że ten pierwszy spacer się nie uda z jakichś powodów, że jest za wcześnie, ale nie obarczajmy dziecka za to winą. Dobrze jest próbować, nawet jeśli nie wyjdzie od razu.

Dziecko może powiedzieć, że się boi, że nie chce - zachęcać je mimo to?

Wie pani, myśmy w domu mieli taki test. Wydawało nam się, że nasza córka jest absolutnie gotowa do tego, żeby zostawać sama w domu. Znała numer na pogotowie, na policję, nie otworzyłaby obcym, umiała zwrócić się po pomoc do sąsiadów, umiała sama położyć się, zasnąć, ale twierdziła nadal, że boi się sama być w domu, i chciała, żebyśmy zatrudniali opiekunkę, a my robiliśmy to, bo nie chcieliśmy, żeby się bała. Któregoś wieczoru, kiedy chcieliśmy z mężem wyjść, zapytaliśmy ją, a miała wtedy już 12 lat, czy nie chciałaby opiekować się sama sobą, a my jej zapłacimy tyle, ile płacimy opiekunce. I nagle powiedziała: "Świetnie, nie ma sprawy, zostanę sama".

Czy to oznacza, że się tak naprawdę nie bała?

Nie, to znaczy, że jej lęk był mniejszy niż chęć zarobienia pieniędzy, że nawet jeśli trochę się bała, to jej lęk nie był silny i była w stanie przy odpowiedniej motywacji z tym lękiem sobie poradzić. Natomiast kiedy zapytałam ją kilka miesięcy późnej, ile musiałabym jej zapłacić za to, żeby poleciała sama samolotem do naszych przyjaciół, którzy odbiorą ją z lotniska, to powiedziała, że za żadne pieniądze świata nie poleci. Naprawdę bardzo się tego bała.

Warto więc mieć jakiś miernik tego lęku. To nie muszą być oczywiście pieniądze. Ja swoich pacjentów pytam czasem, jaki jest ich lęk w skali od zera do dziesięciu, i to bardzo im i mnie pomaga się zorientować, jaki ten lęk rzeczywiście jest.

Starsze dzieci czasem manipulują dorosłymi, twierdzą, że się bardzo boją, bo tak im wygodniej, bo wtedy są zwalniane z pewnych obowiązków. Maluchy tego jeszcze nie potrafią. Ale jeśli ten lęk jest realny i silny, nie powinniśmy dziecka zmuszać do tego, co ten lęk wywołuje.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dyskusje 364 facebook ZOSTAW TEN ŚWIAT W SPOKOJU I ZAJMIJ SIĘ SOBĄ
Tożsamość i postawa wychowawcy - Kim jest i jaki powinien być wychowawca, MGR
tematyki wychowawcze dla rodziców na gazetkę, do rodziców
Style wychowania i postawy rodzicielskie a kształtowanie, Pedagogika ogólna
Być rodzicem albo nie być (hw)
wychow 2, do rodziców
WYCHOW1-2, do rodziców
Być rodzicem albo nie być (hw), Notatki z lekcji, Liceum, Religia, Prace domowe
folder, 18 wyk-ad, Nauczyciel jako wychowawca Współpraca z rodzicami
18 wykład, Nauczyciel jako wychowawca Współpraca z rodzicami
Wpływ mass – mediów na wychowanie, Dla rodziców przedszkolaków
wychow 2-2, do rodziców
Tożsamość i postawa wychowawcy - Kim jest i jaki powinien być wychowawca, MGR
Kontakty wychowawcy klasy z rodzicami uczniów
Tomaszewski P , Bandurski M (2007) Rozwój językowy i poznawczy dzieci głuchych a strategie wychowawc
edytor-tekstu-wstep, edytor tekstu wstep 2, Zajmijmy się teraz akapitami - są to fragmety tekstu pom
Co znaczy być człowiekiem odwolywac sie do wybranej koncepcji filozofiocznej
I śmiech niekiedy może być nauką kiedy się z przywar, nie z
I śmiech niekiedy może być nauką kiedy się z przywar, nie z osób natrząsa jako zasada twórcza I

więcej podobnych podstron