Wychowanie z sensem: Rodzicu, pozwól Zosi być samosią i zajmij się sobą
05.06.2014 01:00
Jak wychowywać samodzielne dzieci (Rysunek Martyna Wójcik-Śmierska)
Jeżeli widzę bardzo lękowe dziecko, a rodzic mi mówi: "Ja byłem identyczny, a teraz nie mogę się z lęku o dziecko wyzwolić", to wtedy mówię wprost: "Ja mogę się zająć państwa dzieckiem, ale państwo muszą się zająć sobą". Z Barbarą Arską-Karyłowską rozmawia Agnieszka Jucewicz
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Czytała
pani ostatnie wyniki badań PISA?
Słyszałam o nich. Podobno nasi gimnazjaliści są w
czołówce europejskiej, jeśli chodzi o wyniki w nauce.
No
właśnie, byliśmy z tego bardzo dumni. Ale niedawno opublikowano
kolejną odsłonę tych badań, z której wynika, że jeśli chodzi o
samodzielne rozwiązywanie problemów, to już jesteśmy na szarym
końcu. Podobno wielu polskich nastolatków nie wie, jak kupić
najtańszy bilet na pociąg. Mamy kłopot z samodzielnością? Pani
to widzi w swojej praktyce?
To, co ja widzę, to przede wszystkim rosnąca liczba
rodziców, którzy są bardzo skupieni na sukcesie edukacyjnym
dziecka. To się znacznie zmieniło na przestrzeni lat. Moim rodzicom
również zależało na tym, żebym się dobrze uczyła, żebym
została "kimś", ale nikt nie planował mi już w
przedszkolu kariery zawodowej. A teraz tak się dzieje. Rodzice boją
się, że coś przegapią, że z tym sukcesem nie zdążą, stąd te
zajęcia dodatkowe już od małego: języki, gra na skrzypcach, jeśli
komputer, to tylko zabawy edukacyjne itd. Gdy sukces edukacyjny staje
się priorytetem, to już nie ma czasu na kształcenie innych, równie
ważnych umiejętności, np. na obowiązki domowe. Po co będę
zawracać dziecku głowę wyrzucaniem śmieci, sprawunkami czy
wychodzeniem z psem, kiedy ono musi się przygotować do
egzaminu!
Jest
kryzys, pracy dla młodych brakuje. Rodzice się zwyczajnie boją,
czy ich dzieci sobie poradzą w takim świecie.
Ja to rozumiem i ich nie winię. Edukacja też jest za to
współodpowiedzialna. Ja mam małych pacjentów, którzy powinni ze
względu na swoje uwarunkowania - bo są np. nadpobudliwi albo lękowi
- chodzić do małej, kameralnej szkoły. Ale oni się do tej szkoły
nie dostają, bo już do pierwszej klasy jest egzamin, którego nie
zdają. Ta presja na wyniki jest absurdalna.
Niby w
przedszkolu i na początku szkoły zwraca się uwagę na
samodzielność dziecka, na to, czy umie się ubrać, zapiąć
guziki, samo zjeść. Zwraca się uwagę na jakieś kompetencje
społeczne, czy np. dziecko umie się odnaleźć w grupie, ale bardzo
szybko się to odpuszcza - i w szkole, i w domu zaczyna się liczyć
tylko nauka, zdane egzaminy, testy. Takie sprawy, jak samodzielne
pójście do sklepu, na pocztę, rozliczenie się z kasjerką -
przestają być istotne. Wyręcza się w nich dzieci, bo są
"ważniejsze" rzeczy do zrobienia. W Stanach Zjednoczonych
kiedy dziecko kończy 18 lat, musi już być samodzielne. Zwykle
wtedy wyjeżdża z domu do college'u i musi sobie samo radzić, ale
system edukacji już wcześniej to uwzględnia. W liceum dzieci mają
więc zajęcia np. z tego, jak załatwić sprawy w banku, jak spłacić
pożyczkę. Nie mówiąc o tym, że większość 14-latków pracuje
dorywczo, i to nie tylko w wakacje. Ja nie twierdzę, że to jest
jakiś ideał, do którego należy dążyć, ale to bardzo
usamodzielnia, a przy okazji wzmacnia poczucie własnej
wartości.
Można
powiedzieć, że takie zakupy to też nauka matematyki, a samodzielne
poruszanie się po mieście to nauka o przestrzeni, lekcja geografii.
Można i tak na to spojrzeć. Ale przede wszystkim to
nauka odpowiedzialności, umiejętności nawiązywania kontaktu z
drugim człowiekiem, nauka proszenia o pomoc, samodzielnego
rozwiązywania problemów. To są bardzo ważne społeczne
kompetencje, które trzeba ćwiczyć. Ilu rzeczy można się nauczyć,
choćby wychodząc na podwórko - rozwiązywania konfliktów, dbania
o relacje z rówieśnikami. Tylko że dzisiaj coraz mniej dzieci na
to podwórko wychodzi.
Rodzice
się boją, że ktoś je skrzywdzi albo że same sobie zrobią
krzywdę.
A w domowym zaciszu, w internecie - dziecko jest
bezpieczniejsze? Przecież często rodzice w ogóle nie zdają sobie
sprawy, co tam się może dziać, mają złudzenie, że jak dziecko
jest w zasięgu wzroku, to nic mu się nie stanie. W rodzicach w
ogóle jest sporo lęku i ten lęk bardzo blokuje usamodzielnianie
się dziecka. Drugim powodem, który przeszkadza w usamodzielnianiu,
jest pośpiech - śpieszy nam się, to wyręczamy dziecko od małego,
bo się będzie guzdrało, bo się pobrudzi, bo zrobi źle, bo
zniszczy. A potem nagle się budzimy i mamy do dziecka pretensje, że
jest niesamodzielne.
Ci
rodzice, którzy bardzo boją się o bezpieczeństwo dziecka, to jacy
rodzice?
Zwykle sami mają wysoki poziom lęku. Częściowo ten
lęk jest spowodowany dziedziczeniem - dzieci dziedziczą po
rodzicach typ układu nerwowego. A częściowo lęk jest wyuczony -
dzieci po prostu naśladują rodziców, ich bojaźliwość czy
nadmierna ostrożność nie jest odziedziczona, ale już nabyta. To
są te dzieci, które ciągle słyszą: "Nie idź, bo
spadniesz", "Nie wchodź do wody, bo utoniesz", "Nie
dotykaj, bo się oparzysz", "Nie rób kanapki, bo się
skaleczysz". Taki rodzic to mówi, bo naprawdę w to wierzy - on
sam dziesięć razy sprawdzi, zanim gdzieś pójdzie, nie spróbuje
czegoś nowego, bo się boi, do morza nie wejdzie, bo fala za duża,
chociaż flaga jest biała i wszyscy się kąpią.
Co
może zrobić taki lękowy rodzic, żeby się od tego lęku wyzwolić
i go nie projektować na dziecko?
Iść na psychoterapię. Swoją własną.
Jeżeli
widzę bardzo lękowe dziecko, a rodzic mi mówi: "Ja byłem
identyczny i jestem nadal, ja rozumiem, co pani do mnie mówi, i
wiem, że to słuszne, ale nie mogę się z tego lęku o dziecko
wyzwolić", to wtedy mówię takiej osobie wprost: "Ja mogę
się zająć państwa dzieckiem, ale państwo muszą się zająć
sobą". Bo lęki mają to do siebie, że się pogłębiają.
Jeśli się człowiek czegoś boi, to zaczyna tego unikać, jeśli
zaczyna tego unikać, to nie sprawdza, czy to jest rzeczywiście
takie niebezpieczne, jeśli nie sprawdza, czy jest niebezpieczne, to
ten lęk się robi coraz większy itd. A w terapii taki człowiek,
mały czy duży, dostaje narzędzia do oswojenia tych lęków. Nie
chodzi o to, żeby w ogóle przestać się bać - to często jest
niemożliwe - ale żeby mimo lęku funkcjonować, żeby umieć sobie
radzić ze swoim lękiem.
W uczeniu samodzielności też o
to w sumie chodzi - o umiejętność przekraczania trudności i
barier. Nie chodzi o to, żeby robić tylko to, co jest łatwe,
przyjemne i nie wymaga wysiłku.
Mówi
pani, że dzisiaj rodzice są tak skupieni na sukcesie szkolnym
dzieci, że odsuwają od nich obowiązki domowe, ale w obowiązkach
szkolnych też koniecznie chcą uczestniczyć. Ilu rodziców odrabia
z dziećmi lekcje - to już jest plaga! Z czego to wynika? Z potrzeby
kontroli?
Z tych samych powodów, o których mówiłam wcześniej.
Bo wydaje nam się, że jak dziecko będzie odrabiać lekcje samo, to
będzie to dłużej trwało albo zrobi źle i dostanie złą ocenę,
zawali coś i poniesie porażkę. Tylko że takie wspólne odrabianie
lekcji na dłuższą metę dziecko krzywdzi. Bo to rodzic staje się
za te lekcje odpowiedzialny, a nie dziecko. Jest odpowiedzialny za
to, żeby lekcje były odrobione i były odrobione dobrze. To on
dzwoni do koleżanki dziecka albo do innych rodziców, żeby się
dowiedzieć, co było zadane, kiedy dziecka nie było w szkole, i
pilnuje, żeby nadrobić zaległości. Dziecko ma później pretensje
do rodzica, jeśli coś nie wyjdzie albo czegoś zapomni. Ono nie
czuje się winne, to rodzic czuje się winny. Ale w pewnym momencie
dziecko wchodzi w wiek adolescencji, kiedy chce się od rodzica
uniezależnić, i okazuje się, że nie umie tego zrobić.
I
co się wtedy dzieje?
Jest straszliwa awantura, bo z jednej strony dziecko
chciałoby samo odrobić lekcje, mówi: "Czemu ty się wtrącasz?
To moja sprawa!". Ale nie potrafi tego zrobić. Rodzic wtedy
mówi: "Dobrze, to ja ci daję wolną rękę, proszę bardzo,
sam ponoś konsekwencje". Dziecko próbuje, ale ponosi porażkę,
a rodzic wtedy mówi: "A widzisz, dałem ci wolność, ale się
okazuje, że nie jesteś na to gotowy". Ale przecież nikt go do
tego nie przygotował! To trzeba ćwiczyć stopniowo. Nie chodzi mi o
to, żeby dziecko od pierwszej klasy zupełnie samodzielnie odrabiało
lekcje. W ogóle uważam, że praca domowa w pierwszej i drugiej
klasie powinna służyć tylko i wyłącznie temu, żeby wyrobić w
dziecku nawyk odrabiania pracy domowej. I nie powinna być oceniana.
Dziecko ma prawo nas poprosić o pomoc w wytłumaczeniu czegoś albo
w sprawdzeniu, czy dobrze wykonało zadanie, i my powinniśmy mu
wtedy pomóc - to proszenie o pomoc to również forma ćwiczenia
samodzielności - ale nie powinnyśmy dziecka wyręczać albo bez
przerwy wisieć nad nim i mówić mu: "Nie tak!", "Jak
to robisz?!", "Źle robisz". To ma być radosne,
fajne, a nie być upiornym obowiązkiem dla dziecka i rodzica.
No,
ale często jednak jest. Prace domowe nawet w pierwszej klasie
podlegają ocenie.
Moim zdaniem nie powinno tak być. Powinno się oceniać
to, że lekcje są odrobione, a nie - jak są odrobione. A kiedy
dziecko jest starsze, to lekcje powinny być już jego sprawą. To
kształtuje w nim poczucie odpowiedzialności, ale też buduje
odporność na różne szkolne niepowodzenia, a w efekcie - odporność
na późniejsze porażki.
Czy
ci nadopiekuńczy rodzice nie mają przypadkiem takiego poczucia, że
ich dziecko świadczy o nich, że porażki ich dzieci są ich własnym
porażkami?
Na pewno tak, ale chciałabym takich rodziców trochę
uspokoić. Ostatnio w Stanach robiono badania, które dowiodły, że
duże zaangażowanie rodzica w szkołę dziecka wcale nie sprzyja
przyszłemu sukcesowi dziecka w życiu dorosłym. To nie od tego
zależy.
A
od czego?
Od bardzo różnych czynników, ale decydująca jest
umiejętność czekania na wynik. Na początku lat 60. przeprowadzono
takie słynne badania, w trakcie których dzieciom proponowano: albo
dostaną piankę cukrową teraz, albo dostaną ich kilka, ale trzeba
będzie na nie poczekać. Badano także wiele innych danych, jak np.
inteligencję czy właśnie zaangażowanie rodziców. Po latach te
dorosłe już dzieci poddano badaniu jeszcze raz i okazało się, że
tym, co najbardziej wpływa na sukces, jest umiejętność odraczania
nagrody.
Czym
jest ta umiejętność odraczania nagrody?
To jest przede wszystkim brak impulsywności, umiejętność
poczekania na sukces, zaangażowania się w pracę czy działanie,
które nie przynosi natychmiastowej gratyfikacji. To jest też
odporność na frustrację kształtowana m.in. właśnie przez
wspieranie samodzielności. To jest umiejętność samodzielnego
pokonywania różnych trudności, różnych etapów z myślą, że
może kiedyś tam ta nagroda przyjdzie. A jeśli rodzice chodzą z
taką miotełką przed dzieckiem i te trudności zamiatają, to
dziecko nie uczy się pokonywania trudności, chce, by wynik był
natychmiastowy, a jeśli początkowo się nie udaje i trzeba na
sukces zapracować, to porzuca zadanie.
Jak
to wpływa na takie dziecko? Takie ciągłe wyręczanie, "upupianie".
To zależy. Jeśli rodzic trzyma dziecko pod kloszem, bo
boi się, że dziecku się coś stanie, że jak wyjdzie samo, to je
ktoś porwie, albo jak wejdzie gdzieś, to spadnie - sprawia, że
dziecko zaczyna widzieć świat jako niebezpieczny, co rodzi w nim
niepokój. Takie dziecko stopniowo się z różnych rzeczy wycofuje,
bo świat jest dla niego groźny. Natomiast jeśli rodzic wyręcza
dziecko, bo uważa, że zrobi to lepiej, szybciej, dokładniej - to z
kolei powoduje, że dziecko ma poczucie, że nie umie tego samo
zrobić. Bo rzeczywiście nie umie, ponieważ samodzielność trzeba
ćwiczyć - nikt nie umie posłać łóżka od razu czy zrobić
zakupów za pierwszym zamachem. Kiedy inne dzieci już umieją pewne
rzeczy, ograniczane w swojej samodzielności dziecko może zostać w
tyle. To powoduje, że źle się czuje z rówieśnikami i wycofuje
się z kontaktów. Nie pojedzie na obóz, na kolonie, bo się boi, że
sobie nie poradzi. Odbiera świat jako nieprzyjazny, czuje się
gorsze. W pewnym momencie traci też poczucie kontroli: nabiera
przekonania, że to, co się wydarza w jego życiu, przytrafia mu
się, a nie, że to ono kształtuje rzeczywistość, że jego życie
zależy od niego. To dziecko, które przychodzi i mówi np.: "Wszyscy
mi dokuczają, nikt mnie nie lubi". Nie umie sobie samo z tym
poradzić. Ponieważ odsuwano od niego różne trudności, nie
potrafi samo znaleźć np. rozwiązania konfliktu z kolegą.
Rodzice
zresztą też się w konflikty między dziećmi angażują. Dzieci
się kłócą, a rodzice rozwiązują ich konflikt, często zresztą
niesprawiedliwe. Albo przenoszą ten konflikt na płaszczyznę między
dorosłymi.
Nie tylko rodzice to robią - nauczyciele, wychowawcy
też. My w ogóle nie uczymy dzieci samodzielnego rozwiązywania
konfliktów. Wśród moich studentów w SWPS mam między innymi
nauczycieli, pedagogów, którzy studiują psychologię zaocznie.
Kiedy ich pytam na zajęciach: „Wyobraź sobie, że jest taka
sytuacja w przedszkolu, że dzieci się pobiją, to co robisz?”,
zwykle słyszę: „No jak to co? Podchodzę i najpierw je
rozdzielam, a potem pytam: » Co on ci zrobił? «. A potem drugie: »
Co on ci zrobił? Dlaczego się bijecie? «”. „I co się potem
dzieje?” - pytam dalej. A potem zwykle się dzieje tak: „Proszę
pani, to on mnie pierwszy uderzył. Nie, to on mnie uderzył. To on
zaczął! Nie, to on zaczął!” - itd. I do czego to prowadzi? Po
chwili nikt nie pamięta, o co tak naprawdę dzieci się pokłóciły.
Ważne staje się pytanie, kto jest winny.
A
jak dorosły powinien się zachować w takiej sytuacji?
Nauczyciel, wychowawca ani rodzic nie są świadkami
każdego konfliktu od początku, więc nie mogą rozsądzić, kto
jest winien. Musimy najpierw spróbować rozpoznać uczucia dzieci,
powiedzieć np.: "Widzę, że jesteś zły" albo: "Widzę,
że jest ci przykro". Dzieci to albo potwierdzą, albo temu
zaprzeczą i powiedzą np.: "Nie, nie jestem zły, jest mi
przykro!". Albo: "Tak, jestem wściekły". A potem
należałoby się zwrócić do każdego dziecka z osobna i poprosić:
"Opowiedz mi, co się stało". Bez sugerowania, że ktoś
jest winien, bez osądzania. Potem trzeba tym dzieciom pokazać,
gdzie jest konflikt, bo one często nie umieją go nazwać. Po prostu
angażują się natychmiast w jakąś wojnę i silne emocje nie
pozwalają im myśleć. Trzeba im przypomnieć, gdzie leży problem,
np.: "No dobrze, mamy jedną taką ciężarówkę w przedszkolu.
Ty się chcesz nią bawić i ty też. To co możemy zrobić?".
Trzeba pozwolić, żeby dzieci zaproponowały jakieś swoje pomysły
i pomóc im wybrać najlepsze rozwiązanie.
A
jeśli jedno z nich będzie miało taki pomysł: to ja mu tę
ciężarówkę wyrwę.
No, możesz to zrobić, ale jak mu wyrwiesz, to co się
stanie? "On mi ją wyrwie z powrotem". No dobrze i co
dalej? "To ja go walnę". OK, a jak ty go walniesz, to co
dalej? "To on mnie też uderzy". A jak ty się z tym
będziesz czuł - i co dalej? "To zaczniemy się bić".
Dobrze, ale czy to jest dobre rozwiązanie? "No, nie najlepsze".
To co innego możecie zrobić? I dzieci w końcu wpadają na jakieś
inne rozwiązania.
To,
co pani mówi, bardzo daje do myślenia. Bo chyba rzadko pytamy
dzieci, czego by chciały, jaki mają pomysł. Zwykle im coś
nakazujemy, a potem je z tego rozliczamy.
Stanowczo za mało pytamy, za dużo karzemy i za często
mamy pretensje. Oczywiście nie chodzi teraz o to, żeby o wszystko
pytać i we wszystkim dawać nieograniczony wybór, bo takie dziecko
jest wtedy nadmiernie obciążone odpowiedzialnością. Dzieci
potrzebują granic. Ale chodzi też o to, żeby dzieci słuchać. To
też za rzadko robimy. Pytanie o preferencje, decydowanie, nawet w
tak ograniczonym zakresie, jak: czy chcesz umyć zęby szczoteczką
ze Spidermanem, czy z Supermanem, czy chcesz na śniadanie jajko, czy
płatki - to też jest ćwiczenie w samodzielności.
Jak
jeszcze można wspierać dziecko w samodzielności?
Pozwalać dziecku próbować robić różne rzeczy i
pozwalać popełniać błędy. Nie robić dramatu z tego, że coś
się nie udało.
Ale
czasami dzieci wcale tej samodzielności nie chcą, bo ona wymaga
wysiłku. I się opierają.
One się opierają czasem dlatego, że nie potrafią
płynnie wykonać jakiegoś zadania, nie mają czasu go poćwiczyć.
To, że dziecko teoretycznie umie zapiąć guziki, nie oznacza, że
umie to zrobić rano, w pośpiechu, kiedy jest zaspane. Czasem też
ten opór to walka o uwagę rodzica, który ciągle gdzieś pędzi,
nie ma czasu, żeby z dzieckiem posiedzieć, pogadać, pobawić się.
Upierając się, dziecko chce go w ten sposób zatrzymać.
Rodzice
często mnie pytają: "Jak ja mam mu pozwolić, żeby on sam się
ubierał, jeśli to mu zajmuje godzinę, a my rano się tak potwornie
śpieszymy?". Ja uważam, że jeżeli to ubieranie rano jest
takie trudne, bo dziecko jest zaspane i rączki nie pracują za
dobrze, to rodzic może mu pomóc, ale wieczorem, kiedy ma więcej
czasu, powinien ćwiczyć z dzieckiem zapinanie guzików, ubieranie
się, rozbieranie się, żeby dziecko nabierało w tym sprawności.
Jak to się stanie dla niego łatwe, to zacznie to robić. Tak jest
ze wszystkimi innymi zadaniami, na późniejszym etapie. Pochwała za
wykonanie zadania też ma znaczenie.
W książce prof.
Wolańczyka jest mój ukochany przykład. Mama przychodzi i mówi, że
już nie może z tym synem, bo on się rano sam nie ubiera. Profesor
mówi: „Niech pani to opisze”. „Szykuję mu ubranie i mówię:
» Ubierz się «. Przychodzę za pół godziny, a on ma jedną
skarpetkę włożoną”. „I co pani robi?”. „No, wrzeszczę na
niego”. „Źle - mówi Wolańczyk. - Trzeba powiedzieć: » Brawo,
włożyłeś jedną skarpetkę, to teraz włóż drugą «. I potem
trzeba pochwalić, że włożył drugą, i powiedzieć: » A teraz
włóż majtki «”. Itd.
Skąd
wiadomo, czego na jakim etapie można wymagać? Rodzicielska
intuicja?
Moja córka, która jest matką dwójki dzieci, kiedy nie
wie, co dziecko powinno umieć na danym etapie, to sięga po książki
o rozwoju dziecka. Dobrych książek na temat wychowania jest akurat
mnóstwo. A druga rzecz - to po prostu zdrowy rozsądek. Wiemy, że
siedmiolatek może sobie sam posmarować kromkę chleba masłem, ale
czy siedmioletnie dziecko może samo wyjść z psem na spacer? Tu już
nie jesteśmy pewni. Można siebie zapytać: czego ja się obawiam,
czy tego, że ktoś mu zrobi krzywdę? No dobrze, to najpierw
ustalmy, gdzie ja mieszkam, jaka to okolica. Czy sąsiedzi w pobliżu
znają moje dziecko? Jakie jest to moje dziecko? Czy umiałoby
poprosić o pomoc? Czy umie powiedzieć "nie"? Jaki jest
ten mój pies? Czy się pilnuje, czy raczej ucieka? Analizujemy to. A
jak nie wiemy, to sprawdzamy dalej: czy siedmiolatki w mojej
dzielnicy wychodzą z psami same, czy nie wychodzą? Itd. Oczywiście
może być tak, że ten pierwszy spacer się nie uda z jakichś
powodów, że jest za wcześnie, ale nie obarczajmy dziecka za to
winą. Dobrze jest próbować, nawet jeśli nie wyjdzie od
razu.
Dziecko
może powiedzieć, że się boi, że nie chce - zachęcać je mimo
to?
Wie pani, myśmy w domu mieli taki test. Wydawało nam
się, że nasza córka jest absolutnie gotowa do tego, żeby zostawać
sama w domu. Znała numer na pogotowie, na policję, nie otworzyłaby
obcym, umiała zwrócić się po pomoc do sąsiadów, umiała sama
położyć się, zasnąć, ale twierdziła nadal, że boi się sama
być w domu, i chciała, żebyśmy zatrudniali opiekunkę, a my
robiliśmy to, bo nie chcieliśmy, żeby się bała. Któregoś
wieczoru, kiedy chcieliśmy z mężem wyjść, zapytaliśmy ją, a
miała wtedy już 12 lat, czy nie chciałaby opiekować się sama
sobą, a my jej zapłacimy tyle, ile płacimy opiekunce. I nagle
powiedziała: "Świetnie, nie ma sprawy, zostanę sama".
Czy
to oznacza, że się tak naprawdę nie bała?
Nie, to znaczy, że jej lęk był mniejszy niż chęć
zarobienia pieniędzy, że nawet jeśli trochę się bała, to jej
lęk nie był silny i była w stanie przy odpowiedniej motywacji z
tym lękiem sobie poradzić. Natomiast kiedy zapytałam ją kilka
miesięcy późnej, ile musiałabym jej zapłacić za to, żeby
poleciała sama samolotem do naszych przyjaciół, którzy odbiorą
ją z lotniska, to powiedziała, że za żadne pieniądze świata nie
poleci. Naprawdę bardzo się tego bała.
Warto więc mieć
jakiś miernik tego lęku. To nie muszą być oczywiście pieniądze.
Ja swoich pacjentów pytam czasem, jaki jest ich lęk w skali od zera
do dziesięciu, i to bardzo im i mnie pomaga się zorientować, jaki
ten lęk rzeczywiście jest.
Starsze dzieci czasem
manipulują dorosłymi, twierdzą, że się bardzo boją, bo tak im
wygodniej, bo wtedy są zwalniane z pewnych obowiązków. Maluchy
tego jeszcze nie potrafią. Ale jeśli ten lęk jest realny i silny,
nie powinniśmy dziecka zmuszać do tego, co ten lęk wywołuje.