Biblioteka Myśli Współczesnej
Giorgio Agamben
Profanacje
Przełożył
i
wstępem opatrzył
Mateusz Kwaterko
Państwowy Instytut Wydawniczy
Tytuły
oryginału
PROFANAZIONI
Okładkę
i strony tytułowe projektowała
KAROLINA CIĘŻKIEWICZ
Redaktor
KATARZYNA MAKARUK
Redaktor
techniczny
DANUTA LIPKA
© 2005 nottetempo
©
Copyright for the Polish translation by Mateusz Kwaterko,
Warszawa
2006
©
Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut
Wydawniczy,
Warszawa 2006
Księgarnia
internetowa
www.piw.pl
ISBN 83-06-03042-7
NIEZNOŚNA LEKKOŚĆ GESTU
Giorgio
Agamben jest myślicielem niezwykle bły-
skotliwym. Określenie
to brzmi cokolwiek banal-
nie, z pewnością daleko mu do
naukowej precyzji,
ale chyba trafnie (i zwięźlej niż inne)
charakteryzu-
je autora Profanacji. Trzeba jednak uściślić,
o jakiej
błyskotliwości mowa. Czytelnik, który zetknie się
z
Agambenem po raz pierwszy właśnie podczas
lektury Profanacji,
będzie może skłonny zaliczyć go
do modnego dziś kręgu
filozoficznych gawędziarzy,
którym talent literacki, pewna
doza erudycji,
a zwłaszcza znakomite wyczucie Weltgeist
pozwala-
ją wypowiadać się z wyjątkową swadą na każdy
nie-
mal temat. Błyskotliwość Agambena jest jednak in-
nego
rodzaju.
Trudno
zaprzeczyć, że autor Profanacji jest obec-
nie filozofem
niezwykle modnym, cieszącym się
popularnością wśród
czytelników i uznaniem kryty-
ki. O każdej jego książce (a
publikuje bardzo czę-
sto) recenzenci powiadają, że „to
jego najdosko-
nalsza praca", by po niespełna kilku
miesiącach
powitać z jeszcze większym zachwytem „najnowsze
i
zapewne najlepsze dzieło Agambena". Uniwersy-
tety
włoskie, amerykańskie, japońskie czy francu-
skie organizują
konferencje poświęcone jego pra-
com, omówienia jego dzieł
zapychają serwery,
agambenomania dociera nawet na rubieże
cywili-
zowanego świata (w Polsce misjonarzem tego
świeckiego
kultu jest Krzysztof Rutkowski, autor
Paryskich pasaży).
Śledząc intelektualną fldnerie
(czy „dryfowanie",
jakby powiedzieli sytuacjoniści)
zarejestrowaną na kartach
Profanacji, nie należy
zapominać, że autor to historyk
filozofii, prawo-
znawca, wykładowca estetyki, badacz myśli
śred-
niowiecznej, interpretator Waltera Benjamina
i
Martina Heideggera. Osobę o tak wszechstron-
nych
zainteresowaniach można by podejrzewać
o dyletanctwo, prace
Agambena są jednak grun-
towne, niekiedy wręcz przełomowe, i
z całą pewno-
ścią nie mają nic z przyczynkarstwa. Agamben
nie
traci czasu na poszukiwanie jakiegoś spłachetka
ziemi
niczyjej, nietkniętej przez uczonych, na któ-
rej mógłby
zatknąć swoją chorągiewkę. Niezależ-
nie od tego, czy
zajmuje się antropologią, filozofią
kultury i języka,
psychoanalizą, prawem rzymskim,
Holokaustem, myślą
polityczną i metafizyką wie-
ków średnich, pojęciem czasu
historycznego czy
poezją trubadurów (a nie jest to
wyczerpująca lista
tematów, do których często wraca),
wybiera zawsze
ścieżki, po których kroczyli już przed nim
najzna-
mienitsi znawcy tych zagadnień. Stara się po
prostu
zajść dalej, patrzy inaczej i wyciąga
odmienne
wnioski, jakże często zawstydzając specjalistów,
zmuszając
ich do rewizji sądów, zdawać by się mo-
gło raz na zawsze
ustalonych! Wymaga to, rzecz ja-
sna, braku kompleksów
(Agamben jest od nich cał-
kowicie wolny, jakiż inny
współczesny filozof
ośmieliłby się wytykać Panofsky'emu
„ikonologicz-
ne" pomyłki!), ale przede wszystkim
oryginalnej
metody badawczej.
Agamben
rozpoczyna swoje dociekania prze-
ważnie od egzegezy; zdołał
przywrócić blask sztuce
komentarza, która - być może za
sprawą diatryb
Michela Foucaulta - popadła w niełaskę. Jak
raso-
wy historyk jest wyczulony na macierzysty
kontekst
wypowiedzi, idei, artystycznych przedstawień
czy
wyobrażeń społecznych, potrafi jednak również
z
niesłychaną maestrią zderzać ze sobą dyskursy
pochodzące
z różnych epok (omawia na przykład
polemikę między Marksem
a Stirnerem, aby wyja-
śnić szczególnie zawiły fragment...
Listu do Rzy-
mianl). Wydobywa ich kulturotwórcze znaczenie,
a
także aporie, rozsadzające je sprzeczności, wresz-
cie
przemilczenia. Tutaj właśnie docieramy do sa-
mego rdzenia
Agambenowskiej metody. Dobrze
ilustruje ją historia
opowiedziana przez Pliniusza:
dwóch wybitnych malarzy
starożytnych, Apelles
z Kolofonu i Protogenes, toczyło ze
sobą zażarty
spór, aby wykazać, który z nich jest
największym
mistrzem w swojej sztuce. Protogenes
namalował
niezwykle cienką kreskę, tak cienką, jakby
nie
stworzyła jej ludzka ręka. Apelles - jemu
również
kompleksy były całkowicie obce - namalował
wów-
czas linię jeszcze cieńszą, przecinając na pół
linię
Protogenesa.
Metodę Agambena można właśnie
porównać do owego
„Apellesowego cięcia", nie
szuka on bowiem
przezwyciężenia podziałów w ja-
kiejś nowej, jednoczącej
całości, ale stara się dzie-
lić to, co podzielone, według
innej zasady taksono-
micznej i tym samym rozbraja pierwotny
podział.
Dobrym przykładem jest tytułowe pojęcie
profana-
cji, rozbijające, a w każdym razie
przemieszczające
opozycję religijne-świeckie; zauważmy na
margi-
nesie, że Agamben - podobnie jak jego mistrz Wal-
ter
Benjamin - lubuje się w przekładaniu terminów
religijnych na
pojęcia świeckie i vice versa - profa-
nacja w jego
rozumieniu pokrywa się przecież
w znacznej mierze ze starą,
poczciwą dezalienacją.
Agambenowska
krytyka zachodniej filozofii po-
lega więc na odrzuceniu
tradycyjnych dualizmów
i opozycji (rozum-szaleństwo,
dobro-zło, życie
biologiczne-życie jakościowe,
człowiek-zwierzę)
oraz na pokazaniu, że w istocie nie są to
dychoto-
mie, mamy raczej do czynienia z polaryzacją,
a
więc z rozciągającym się między dwoma bieguna-
mi polem
napięć oraz strefą nierozstrzygalności.
Metoda Agambena
polega właśnie na osadzeniu
myślenia (i projektu
politycznego) w tej sferze nie-
zróżnicowania i fluktuacji.
Agambenowi
bliska jest tradycja hermeneutycz-
na. Aby „dobrać się"
się do jakiegoś pojęcia, tropi
jego etymologię, historię,
przekształcenia i prześli-
zgnięcia semantyczne, przede
wszystkim zaś miej-
sce, w którym to pojęcie popada w
zapomnienie,
zostaje zdradzone przez język, wykluczone. We
wszystkich
pracach Agamben interesuje się przede
wszystkim relacjami
między „centrum" a „peryfe-
riami", tym, co
uznane i utrwalone, a tym, co mar-
ginalne, pokazuje bowiem, że
sam akt spychania na
margines jest konstytutywny dla omawianych
dzie-
dzin. Badanie mechanizmów wykluczania, zapomi-
nania
i marginalizowania pozwala ująć samą istotę
procesów
kulturotwórczych i stanowi warunek
wstępny ich krytyki.
Prawdziwą
sławę przyniosła Agambenowi wyda-
na w 1995 roku książka
Homo sacer, która wyzna-
cza jeśli nie radykalne cięcie, to
w każdym razie
przesunięcie akcentów w jego refleksji, na
pierwszy
plan wysuwa się bowiem filozofia (i krytyka)
poli-
tyki. Choć rozważaniom Agambena patronuje
Walter
Benjamin, a sam autor sporo miejsca po-
święca analizie
koncepcji ideologa nazizmu Carla
Schmitta, głównym punktem
odniesienia są nie-
wątpliwie prace Foucaulta opisujące
zmierzch tra-
dycyjnych mechanizmów prawno-politycznych
su-
werennej władzy i rozkwit nowych, specyficznych
technik
„anatomiczno-politycznych", odciskają-
cych się na
ciałach jednostek i regulujących życie
biologiczne
populacji. Podczas gdy Foucault przed-
stawia władzę
suwerenną i biowładzę jako modele
heteronomiczne, zdaniem
Agambena władza su-
werenna zawsze korzystała z wzajemnie
powiąza-
nych procedur inkluzji i ekskluzji „nagiego
życia"
(czy też życia biologicznego), determinujących
„ży-
cie jakościowe" (polityczne) człowieka. Innymi
sło-
wy,
władza suwerenna polega na produkcji „ciała
biopolitycznego",
które jest przedmiotem jej domi-
nacji. Hiatus nowoczesności
nie oznacza zatem
przejścia do biowładzy, ale ukazanie jej w
pełnym
świetle: „nagie życie" wypełnia obecnie całą
prze-
strzeń polityki. Dawniej władza suwerenna regulo-
wała
„nagie życie" jedynie wyjątkowo, choć to wła-
śnie
sytuacje wyjątkowe zapewniały jej legitymiza-
cję (tutaj
Agamben podąża za Schmittem: władzę
suwerenną
charakteryzuje moc wprowadzania sta-
nu wyjątkowego). Obecnie
stan wyjątkowy stał się
regułą (myśl, którą spotykamy
już u Benjamina
oraz w Rozważaniach o społeczeństwie
spektaklu
Deborda), a „nagie życie" - ukryty dotychczas
fun-
dament suwerenności - staje się głównym i
jawnym
przedmiotem sprawowanej władzy. Dla Foucaulta
modelem
współczesnej władzy był panopticon,
Agamben twierdzi zaś,
że jej paradygmatem czy
ukrytą matrycą jest obóz (zarówno
nazistowski
obóz koncentracyjny, jak i wielce
„demokratyczny"
obóz dla uchodźców), paroksyzm stanu
wyjątkowe-
go. Współczesna władza nie skazuje na śmierć i
nie
obdarza życiem: jej specyfika polega na „zarządza-
niu
przetrwaniem" jednostek i populacji. Opisując
strategie
sprzeciwu, Agamben ponownie zbliża się
do Foucaulta i
podkreśla, że opór musi pojawiać
się tam, gdzie „działa"
władza polityczna: w samym
życiu. Tworzy w tym kontekście
projekt „formy-ży-
cia" - spójnej egzystencji, która
nie poddawałaby
się podziałom (lub dzieliła samoistnie w
nieskoń-
czoność, wymykając się „oddzielającym" i
alienują-
cym
mechanizmom władzy), stawiałaby opór
wszelkiemu „kodowaniu
przez państwo" - i ob-
wieszcza, że nadchodząca
polityka będzie się wy-
mykać dychotomii liberalizm-etatyzm
oraz dopro-
wadzi do radykalnego rozłamu między ludzkością
a
państwem i kapitalizmem. Na marginesie za-
uważmy, że
pojęcie formy-życia, które zakłada nie-
rozerwalność
„życia nagiego" i życia politycznego
w egzystencji
„rozgrywającej się w każdym ze swo-
ich aktów",
świadczy o egzystencjalistycznym -
wręcz Sartre'owskim! -
zakorzenieniu myśli Agam-
bena.
Zarysowany przez Foucaulta projekt „troski
0
siebie" (skądinąd mglisty) przeradza się więc
u
Agambena w indywidualny i zbiorowy projekt za-
łożycielski
„nadchodzącej wspólnoty" polityczno-
-etycznej
(„ludzkość" przeciwstawiona państwu,
ekonomii i
prawu). Agamben nie mówi wiele o sa-
mej tej wspólnocie i nie
wskazuje wiodących do
niej dróg (współcześni filozofowie
jak ognia boją
się takich uściśleń i autor Profanacji nie
jest tu wy-
jątkiem). Nieliczne i ogólnikowe stwierdzenia,
któ-
re pojawiają się w jego pracach, pozwalają
jednak
sformułować hipotezę, że członkowie owej
wspól-
noty nie poprzestaną na wsłuchiwaniu się w bycie
1
kształtowaniu formy-życia, ale przyswoją sobie
najśmielsze
koncepcje Charles'a Fouriera i będą
z nimi ludycznie
eksperymentować, „rozpuszcza-
jąc" dzięki zabawie
czas uświęcony w czasie auten-
tycznie ludzkim. W tekście
Pochwała profanacji
Agamben konstatuje: „Społeczeństwo
bezklasowe
nie
jest społeczeństwem, które unicestwiło i wyma-
zało z
pamięci wszelkie podziały klasowe, jest to
raczej
społeczeństwo, które zdołało unieszkodliwić
mechanizmy
odpowiedzialne za te podziały, wyna-
lazło dla nich nowe
zastosowania, przekształciło je
w czyste środki".
Trudno o lepsze podsumowanie
Fourierowskiego projektu.
Książki
Agambena - przeważnie skromne obję-
tościowo - składają
się z krótkich, powiązanych ze
sobą tematycznie esejów.
Jest to dzieło otwarte,
poszczególne teksty znajdują
rozwinięcie w kolej-
nych publikacjach, niektóre zagadnienia
powracają
uporczywie w coraz to nowych wariantach. Gęstość
i
bogactwo analiz Agambena wiążą się niewątpli-
wie z jego
filozoficznym synkretyzmem (parafrazu-
jąc Deleuze'a, można
powiedzieć, że w pojęciowej
„skrzynce z narzędziami"
Agambena nie brakuje
żadnych utensyliów). Tam natomiast,
gdzie chodzi
o przedstawienie projektu pozytywnego,
eklektyzm
stanowi trudną do usunięcia przeszkodę,
skazując
autora Profanacji na rozbuchany lirycznie
„mesja-
nizm" i rozbrajające w swej prostocie apele o
nową
politykę czy etykę „dążenia do szczęścia".
Liczni
krytycy Agambena - przyznając wprawdzie, że jego
prace
odznaczają się oryginalnością, subtelnością
analiz,
błyskotliwą erudycją i mogą być niezwykle
inspirujące -
odnoszą się sceptycznie do zawartych
w nich wniosków, często
arbitralnych, a niekiedy
niejasnych. Słowem, chwalą Agambena
jako po-
ważnego historyka filozofii, ikonologa czy kulturo-
znawcę,
ubolewają jednak nad jego nieposkromio-
ną skłonnością do
poetyckich uniesień i zastygania
w na poły hieratycznych, na
poły błazeńskich ge-
stach (profetycznych lub
rewolucyjnych). Profana-
cje stanowią ironiczną odpowiedź na
te zarzuty.
Jest to dzieło najbardziej „natchnione" ze
wszyst-
kich dotychczasowych książek Agambena, można
odnieść
wrażenie, że autor starannie ukrywa filolo-
giczne czy
analityczne rusztowanie swojej pracy,
prezentując jedynie
czyste wnioski. Teksty zamiesz-
czone w tym zbiorze rozwijają
pomysły zawarte we
wszystkich dawniejszych pracach Agambena,
jed-
nocześnie wskazując nowe kierunki poszukiwań.
Ich
zgromadzenie w jednym tomie świadczy o za-
sadniczej spójności
i jednocześnie otwartości do-
tychczasowych badań autora.
Łącznikiem jest tu
przede wszystkim metoda i styl - niedające
się
zresztą rozdzielić - estetyczno-polityczne ujmowa-
nie
faktów egzystencjalnych i intelektualnych oraz
poetycko
zabarwiona krytyka kultury.
Wypada
na koniec zaznaczyć, że Giorgio Agam-
ben jest jednym z
nielicznych myślicieli o ustalonej
akademickiej renomie,
którzy cieszą się zaufaniem
„kontestatorów":
anarchistów, alterglobalistów,
obrońców praw człowieka,
ekologów czy działaczy
radykalnej lewicy. Autor Profanacji
nie boi się wy-
powiadać publicznie w kwestiach
polityczno-sp-
ołecznych i bez ogródek krytykuje dryfowanie
za-
chodniej „demokracji" w kierunku państwa
poli-
cyjnego. Po 11 września, gdy zaczęto gromadzić
„dane
biometryczne" (takie jak odciski palców)
osób
przybywających do Stanów Zjednoczonych,
Giorgio Agamben,
który miał przez rok wykładać
na Uniwersytecie Nowojorskim,
na znak protestu
odwołał swój przyjazd. Ogłosił
jednocześnie, że nie
zgodzi się na wyrobienie paszportu
biometryczne-
go (takimi dokumentami postanowiła
uszczęśliwić
swoich obywateli Unia Europejska), choćby
miało
to oznaczać niemożliwość wyjazdu poza Europę.
Takie
gesty (trzeba przyznać, rzadkie wśród przed-
stawicieli
akademickiego establishmentu) nie są
jednak głównym powodem
sympatii, którą Agam-
ben zaskarbił sobie wśród młodych
„aktywistów".
Jej przyczyn należy raczej szukać w
tekstach, które
- rzecz doprawdy niecodzienna we współczesnej
fi-
lozofii - znakomicie łączą krytyczne myślenie
i
twórczą wyobraźnię, torując drogę niegdyś szero-
ko
rozpowszechnionemu, ale dziś nie cieszącemu
się zbytnią
popularnością przeświadczeniu, że „in-
ny świat jest
możliwy", lecz zbudować go trzeba
z nowych pragnień i
nowych myśli.
Mateusz Kwaterko
PROFANACJE
GENIUS
Now
my charms are all o'erthrown
And what strength I have *s mine
own.
Prospero do publiczności
Geniuszem
(Genius) Rzymianie nazywali bóstwo
opiekuńcze, któremu
powierzano każdego czło-
wieka w chwili narodzin. Etymologia
tego słowa
jest przejrzysta i ujawnia związek Geniusza z
gene-
zą czy generowaniem. Geniusz miał niewątpliwie
wiele
wspólnego z płodzeniem, na co wskazuje
choćby fakt, że dla
Rzymian przedmiotem par
excellence „genialnym" było
małżeńskie łoże - ge-
nialis lectus - w którym dokonuje
się aktu poczęcia.
Geniuszowi był poświęcony dzień
urodzin \giomo
genetliaco].
W prezentach i przyjęciach urodzino-
wych (pomijając
szkaradną, a dziś, niestety, nie-
odzowną anglosaską
śpiewkę) wciąż jeszcze po-
brzmiewają zresztą wspomnienia
dawnych uroczy-
stości i ofiar, które Rzymianie w dniu
urodzin jed-
nego z członków familii składali Geniuszowi.
Ho-
racy pisze o nierozcieńczonym winie,
mlecznym
dwumiesięcznym prosiątku i „poświęconym"
[im-
molato] - to znaczy posypanym mąką ofiarną -
ja-
gnięciu; początkowo zadowalano się chyba
jednak
kadzidłami, winem i wybornymi placuszkami
z
miodem; Geniusz - bóstwo patronujące narodzi-
nom - nie
gustował w krwawych ofiarach.
„Zwą
go moim Geniuszem, albowiem mnie spło-
dził" (Genius
meus nominatur, ąuia me genuit). To
jednak nie wszystko.
Geniusz był personifikacją nie
tylko energii seksualnej.
Wprawdzie każdy mężczy-
zna miał swojego Geniusza, każda
kobieta swoją
Junonę, zaś oba te bóstwa uosabiały płodność
i cią-
głość pokoleń, jednak pojęcie ingenium,
określają-
ce zbiór przyrodzonych zalet fizycznych i cnót
du-
chowych tego, kto przychodzi na świat, świadczy
niezbicie,
że Geniusz był swoistą deifikacją czło-
wieka, zasadą i
wyrazem jego jednostkowej egzy-
stencji. Dlatego też za
siedzibę Geniusza uznawa-
no nie łono, lecz czoło; dotykając
bezwiednie ręką
czoła w chwilach rozterki, gdy czujemy się
tak, jak-
byśmy zatracili samych siebie, powtarzamy
niejako
rytualny gest związany z kultem Geniusza (unde
ve~
nerantes deum tangimus frontem). Z Geniuszem łą-
czą
nas o wiele bardziej intymne więzi niż z innymi
bóstwami,
musimy przeto łagodzić jego gniew i za-
skarbiać sobie łaskę
w każdej dziedzinie i w każ-
dym momencie życia.
Pewien
łaciński zwrot wspaniale oddaje tajemne
stosunki, jakie
winniśmy pielęgnować i utrzymywać
z naszym geniuszem:
indulgere Genio. Należy speł-
niać jego zachcianki,
powierzyć mu się, ustępować
we wszystkim, jego żądania są
bowiem naszymi żą-
daniami, a jego szczęście - naszym.
Jakkolwiek
nierozsądne i chimeryczne wydawałyby nam się
je-
go - nasze! ~ roszczenia, lepiej przyjmować je bez
dyskusji.
Jeśli do pisania potrzebujemy - jeśli on
potrzebuje! -
żółtawego papieru, specjalnego pió-
ra i przyćmionego
światła padającego z lewej stro-
ny, nie ma sensu
protestować, że nadałby się jaki-
kolwiek papier, byle
długopis i dostatecznie mocna
żarówka. Jeśli bez błękitnej
koszuli z lnu (tylko, na
litość Boską, nie tej białej z
kołnierzykiem, w któ-
rej wygląda się jak urzędnik!) życie
nie wydaje nam
się warte przeżycia, jeśli zginęlibyśmy
marnie bez
tych długich papierosów w czarnej bibułce, nie
ma
sensu perswadować sobie, że są to tyko manie i na-
wyki,
których dobrze byłoby się wreszcie pozbyć.
Genium suum
defraudare, oszukiwać własnego Ge-
niusza - to łacińskie
wyrażenie oznacza zatruwanie
sobie życia, wyrządzanie sobie
krzywdy. Genialis,
genialna, jest za to egzystencja głucha na
nawoły-
wania śmierci, bez ociągania podążająca za
głosem
Geniusza, dawcy życia.
Ale
ów intymny i osobisty bóg jest zarazem tym,
co w nas najmniej
osobiste, co nas przerasta. „Ge-
niusz jest naszym życiem o
tyle, o ile życie nie jest
przez nas tworzone, ale nas
stwarza". Wydaje się
z nami tożsamy, a już po chwili
okazuje się, że nas
przekracza, dowodząc, że jesteśmy
zarazem kimś
więcej i mniej niż sobą. Pojąć, czym jest
człowiek
w świetle koncepcji Geniusza, to zrozumieć,
że
istota ludzka nie daje się zredukować do Ego i
jed-
nostkowej świadomości, ale od narodzin do śmier-
ci
współwystępuje z bytem bez- i przedosobowym.
Innymi słowy,
człowiek nie jest istotą dwoistą, lecz
I
W
obiegowej opinii duchowość polega przede
wszystkim na
uświadomieniu sobie, że jednostka
nie jest do końca bytem
jednostkowym, zawiera
pewien ładunek rzeczywistości
niezindywidualizo-
wanej, którą należy nie tylko
pieczołowicie prze-
chowywać, ale również szanować i -
można by rzec
- honorować, tak jak honoruje się zaciągnięte
dłu-
gi. Geniusz nie należy jednak wyłącznie do sfery
dwubiegunową,
wypadkową złożonej relacji dia-
lektycznej między częścią
(jeszcze) niezindywidu-
alizowaną w toku życiowych
doświadczeń a częścią
doświadczoną już przez los i
życie. Część bezoso-
bowa i niezindywidualizowana nie
pokrywa się jed-
nak z chronologiczną przeszłością, którą
raz na za-
wsze pozostawiliśmy za sobą i którą
moglibyśmy,
ewentualnie, przywołać we wspomnieniach;
jest
ona stale w nas i z nami, na dobre i na złe, nie da-
je
się od nas oddzielić. Młodzieńcze oblicze Geniu-
sza i
długie trzepoczące skrzydła oznaczają, że nie
zna on
czasu; czujemy, jak drży tuż obok nas,
w nas, jak wtedy, gdy
byliśmy dziećmi, czujemy je-
go oddech i łopot skrzydeł nad
naszym rozpalonym
czołem niczym niepamiętną obecność.
Dlatego
właśnie urodziny nie są rocznicą jakiegoś
zamierz-
chłego dnia, lecz - jak każde prawdziwe święto
-
zniesieniem czasu, epifanią i obecnością Geniusza.
Ta
nieusuwalna obecność nie pozwala nam zaskle-
pić się w
substancjalnej tożsamości, Geniusz uni-
cestwia wszelkie
roszczenia Ja do samowystarczal-
ności.
duchowej,
nie dotyczy jedynie rzeczy i spraw uzna-
wanych przez nas
zwyczajowo za szlachetne czy
wzniosłe. Genialne jest w nas
wszystko, co bezoso-
bowe, na przykład siła przetaczająca
krew w na-
szych żyłach lub sprawiająca, że zapadamy w
sen,
utajona potęga regulująca życie naszego ciała,
ła-
godnie rozprowadzająca ciepło, napinająca
lub
rozluźniająca mięśnie. Przeczuwamy mgliście,
że
Geniusz jest obecny w naszej fizjologii, gdzie to,
co
najbardziej swojskie, jest jednocześnie najbardziej
obce
i bezosobowe, a najintymniejsze okazuje się
najdalsze i
najmniej podległe naszej władzy. Gdy-
byśmy nie ulegali
Geniuszowi, gdybyśmy byli tylko
myślącym Ja, nie moglibyśmy
nawet oddawać mo-
czu. W tym sensie życie z Geniuszem oznacza
in-
tymne obcowanie z istotą obcą, pozostawanie
w stałym
związku ze sferą nie-wiedzy. Nie jest to
jednak obszar
stłumienia, przemieszczenia i spy-
chania doświadczeń
świadomości w głębię nieświa-
domości, w której
nawarstwiałyby się one niczym
niepokojąca przeszłość, w
każdej chwili gotowa wy-
dobyć się na powierzchnię pod
postacią neurotycz-
nych symptomów. Bliskość ze sferą
nie-wiedzy to
raczej codzienny obrzęd mistyczny, osobliwie
rado-
sne doświadczenie ezoteryczne, w którym Ego bez-
trosko
asystuje swojemu rozpadowi i - zarówno
jeśli chodzi o
trawienie, jak i objawienia duchowe -
przygląda się z
niedowierzaniem swojemu nie-
ustannemu zanikowi. Geniusz
pokrywa się z na-
szym życiem w takiej mierze, w jakiej nie
należy
ono do nas.
Podmiot
trzeba więc uznać za pole napięć o dwu
przeciwstawnych
biegunach: Geniusz i Ego. W po-
lu tym działają dwie
sprzężone, choć antytetyczne
siły: jedna podąża od tego,
co jednostkowe, ku te-
mu, co bezosobowe, druga zaś zmierza w
kierunku
przeciwnym. Siły te współwystępują, oddalają
się
od siebie, krzyżują, nie mogą ani całkowicie się
ze-
spolić, ani zupełnie rozdzielić. Jakże więc jaźń
mo-
że być wiarygodnym świadkiem Geniusza? Załóż-
my,
że moje Ja chce pisać. Nie: napisać jakieś kon-
kretne
dzieło; po prostu: pisać. Co przejawia się
w tym pragnieniu?
Jaźń odczuwa obecność Geniu-
sza, czuje, że zadomowiła
się w niej jakaś bezoso-
bowa siła skłaniająca do pisania.
Ale ostatnią rze-
czą, jakiej potrzebowałby Geniusz, jest
dzieło,
wszak nigdy nie miał w rękach pióra i - a fortioń
-
nigdy nie dotykał klawiatury komputera. Piszemy,
aby
stać się bezosobowi, genialni, a mimo to pisząc,
doświadczamy
procesu indywiduacji, wyodrębnia-
my się jako autor takiego,
a nie innego dzieła, od-
dalamy się od Geniusza, który nie
przybiera nigdy
formy osobowej jaźni, a już zwłaszcza „formy
auto-
ra". Wszelkie próby podejmowane przez jaźń
-
czynnik osobowy - aby okiełznać i podporządko-
wać
sobie Geniusza, zmusić go, by podpisał się wła-
snym
imieniem, są skazane na porażkę. Tym wła-
śnie można
tłumaczyć trafność i skuteczność zabie-
gów ironicznych
- stosowanych chociażby przez
twórców awangardowych - które
ujawniają obec-
ność Geniusza przez unieważnienie czy
zniszczenie
dzieła. Choćbyśmy się jednak zgodzili, że
prawdzi-
wie
godne Geniusza może być tylko dzieło odrzu-
cone i
unicestwione, a rzeczywiście genialnego ar-
tystę cechuje
nieobecność dzieła, to jednak Ja Du-
champa nigdy nie
utożsami się z Geniuszem; oto-
czone powszechnym podziwem
będzie melancho-
lijnie obnosić po świecie dowód swojego
nieistnie-
nia niczym sławetny zwiastun braku własnych dzieł.
Spotkanie
z Geniuszem jest zatem wydarzeniem
przerażającym. Zycie
rozgrywające się w stałym
napięciu między tym, co osobowe,
a tym, co bez-
osobowe, między jaźnią a Geniuszem można
na-
zwać poetycznym, natomiast poczucie, że Geniusz
nas
przekracza i przewyższa pod każdym wzglę-
dem, że przypada
nam w udziale brzemię nieskoń-
czenie cięższe niż to,
które - jak sądzimy - mogli-
byśmy udźwignąć, trzeba
nazwać panicznym.
Większość ludzi wybiera zatem rozpaczliwą
uciecz-
kę przed tym, co w nich bezosobowe, albo też, jak
na
hipokrytów przystało, usiłuje sprowadzić to do
własnej
mikroskopijnej miary. Zdarza się wówczas,
że stłumiona
bezosobowość wydobywa się na po-
wierzchnię pod postacią
symptomów i tików jesz-
cze mniej zindywidualizowanych,
grymasów jesz-
cze silniej uwydatnionych. Równie komiczna i
jało-
wa jest jednak postawa tych, którzy łakną i
wycze-
kują spotkania z Geniuszem, traktując je jak
przy-
wilej; jakże śmieszny jest poeta przybierający
afek-
towaną pozę i recytujący w natchnieniu albo,
co
gorsza, korzący się i wznoszący dziękczynne modły
za
otrzymaną łaskę. Wobec Geniusza nie ma ludzi
wielkich,
wszyscyśmy jednakowo mali. Niektórzy
jednak są tak
nieświadomi, że oddają mu się we
władanie, pozwalają,
żeby wdarł się w ich najgłęb-
sze zakamarki, dają się
rozerwać na strzępy. Inni,
bardziej poważni, lecz mniej
szczęśliwi, sprzeciwia-
ją się uosabianiu tego, co
bezosobowe, nie otwiera-
ją ust z obawy, że mógłby się z
nich wydobyć cudzy
głos.
Stosunek
do Geniusza ma charakter etyczny
i świadczy o randze każdego
człowieka. Najniższą
mają ci (nierzadko są to sławni
pisarze), którzy we
własnym geniuszu pokładają wielkie
nadzieje
i traktują go jak swoją dobrą wróżkę („wszystko
się
do mnie uśmiecha", „obyś mnie tylko nie
opuścił,
mój geniuszu..."). O wiele bardziej ujmujący
i
trzeźwy zdaje się poeta, który zrozumiał, że to
„nieobecność
Boga nam pomaga", i obywa się bez
tego uciążliwego
wspólnika.
Dzieci
znajdują szczególne upodobanie w ukry-
waniu się i zabawie w
chowanego. Nie chodzi o to,
że w końcu ktoś je znajdzie.
Niezrównaną przyjem-
ność sprawia im samo chowanie się,
wślizgiwanie
do szafy, zaszywanie w koszu na brudną
bieliznę,
przykucnięcie w jakimś zakamarku strychu,
aby
skryć się przed całym światem. Związanego z
tym
dreszczyku i przyspieszonego bicia serca nie wyrze-
kłyby
się za nic w świecie. Z owych dziecięcych
emocji wywodzi się
zarówno rozkosz, z jaką Walser
zadbał o warunki swojej
nieczytelności (mikrogra-
my), jak i uporczywe pragnienie
Benjamina, aby
pozostać
nieznanym. Oto strażnicy samotnej sła-
wy, która pewnego
dnia objawiła się dziecku
w ukryciu. Ów brak
rozpoznania-uznania poeta
świętuje jako własny tryumf niczym
dziecko odkry-
wające z przejęciem genius loci swojej
kryjówki.
Zdaniem
Gilberta Simondona emocje pozwalają
nam nawiązać kontakt z
tym, co przedosobowe.
Przeżywać emocje, to czuć swoją
bezosobowość,
poznawać Geniusza jako radość lub niepokój,
bez-
pieczeństwo czy trwogę.
Wkraczając
w sferę nie-wiedzy, jaźń winna zło-
żyć broń: musi się
wzruszyć. Namiętność to rozpię-
ta między nami a
Geniuszem lina, po której prze-
chadza się nasza chwiejna
egzystencja. Zanim za-
cznie nas zdumiewać świat zewnętrzny,
uderza nas
i wprawia w zachwyt obecność w nas samych
części
niedojrzałej, wiecznie młodzieńczej, która
zatrzy-
muje się z wahaniem na progu wszelkiej indywidu-
acji.
Ten niepewny dzieciak, ów puer, wciąż popy-
cha nas ku
innym, mamiąc nadzieją, że jeśli przej-
rzymy się w ich
zwierciadle, jakimś cudem zdołamy
rozszyfrować własne
emocje, których sensu jak do-
tąd nie zdołaliśmy pojąć.
Jeśli kontemplowanie cu-
dzej przyjemności i namiętności
jest największą
emocją i podstawową polityką, to dlatego
że w dru-
gim człowieku poszukujemy tej relacji z
Geniu-
szem, której samotnie nie potrafilibyśmy stawić
czoła,
naszej utajonej rozkoszy i wyniosłej agonii.
Z
czasem Geniusz rozdwaja się i nabiera charak-
teru etycznego,
być może pod wpływem greckiego
mitu
o dwóch demonach mieszkających w każdym
człowieku. Źródła
wspominają o dobrym i złym bó-
stwie, Geniuszu białym
(albus) i Geniuszu czarnym
(ater). Pierwszy doradza, byśmy
postępowali szla-
chetnie i nakłania do dobrych uczynków,
drugi de-
prawuje i kusi do złego. Horacy ma zapewne
słusz-
ność, twierdząc, że jest to w istocie jeden
Geniusz,
zmienny i chimeryczny, czasem poczciwy i
prawy,
niekiedy znów nikczemny i przewrotny.
Przyjmijmy
jednak, że zmienia się nie tyle sam Geniusz, ile
sto-
sunek, jaki nas z nim łączy: raz jasny i świetlisty,
in-
nym razem mroczny i nieprzenikniony. Zasada kie-
rująca
naszym życiem, towarzysz wskazujący nam
drogę i wspierający
w wędrówce przekształca się
raptem w natrętnego włóczęgę,
który nie odstępu-
je nas niczym cień i knuje przeciw nam
najwymyśl-
niejsze spiski. W sztuce rzymskiej pojawia się
czę-
sto wyobrażenie obu tych Geniuszów przedstawio-
nych
razem; jeden trzyma w ręku płonącą pochod-
nię, drugi -
zwiastun śmierci - zwraca głownię po-
chodni ku ziemi.
Ta
stosunkowo późna próba nadania Geniuszowi
wartości moralnej
w pełni odsłania jego paradok-
salny charakter: jeśli
Geniusz pokrywa się z na-
szym życiem dokładnie w takiej
mierze, w jakiej
n i e należy ono do nas, musimy odpowiadać
za to,
za co nie jesteśmy odpowiedzialni, nasze zbawienie
lub
klęska mają dziecięce oblicze, które jest i nie
jest naszym
obliczem.
Odpowiednikiem
Geniusza w tradycji chrześci-
jańskiej jest oczywiście anioł
stróż. Ściślej mówiąc,
dwa anioły: jeden święty i
dobry, prowadzący nas
ku zbawieniu, drugi przeklęty i
występny, skazują-
cy nas na wieczne potępienie.
Najczystszą, a zara-
zem najbardziej osobliwą postać
Geniusza znaj-
dziemy jednak w angelologii perskiej.
Narodzinom
każdego człowieka patronuje tam anioł zwany
Da-
cną, przybierający postać pięknej młodej dziewczy-
ny.
Daena to niebiański archetyp, na którego po-
dobieństwo
zostaliśmy stworzeni, a jednocześnie
niemy świadek śledzący
nasze poczynania i towa-
rzyszący nam przez całe życie.
Oblicze tego anioła
podlega jednak działaniu czasu,
przekształcając się
nieznacznie, niczym portret Doriana
Graya, z każ-
dym naszym czynem, słowem czy myślą. Po
śmierci
anioł ukazuje duszy zmarłego swoją
przeobrażoną
twarz: albo jeszcze piękniejszą, albo
potwornie ze-
szpeconą, w zależności od tego, jaki żywot
pędził
ów człowiek. Anioł szepce wówczas: „Jestem
twoją
Daeną, uformowaną przez twoje myśli, słowa
i
uczynki". Dokonuje się więc tutaj niezwykłe od-
wrócenie:
nasze życie modeluje i kształtuje arche-
typ, na którego
obraz zostaliśmy stworzeni.
Każdy
człowiek musi paktować ze swoim Geniu-
szem, z tym, co w nas
nie należy do nas. Sposób,
w jaki to czynimy, w jaki
dystansujemy się od Ge-
niusza i staramy mu się umknąć,
decyduje o na-
szym charakterze. Zlekceważony, zaniedbany i
nie-
wyrażony Geniusz rzeźbi ten grymas na naszej twa-
rzy.
Styl autora, podobnie jak wdzięk każdego
stworzenia, jest
więc związany nie tyle z geniuszem,
ile z tym, co jest go
pozbawione, a więc z charakte-
rem. Dlatego też gdy kogoś
kochamy, tym, co ko-
chamy, nie jest ani geniusz, ani
charakter, ani Ja
umiłowanej osoby, lecz szczególny sposób,
w jaki
ona im się wymyka, bezustanne krążenie
między
geniuszem a charakterem (na przykład dziecięcy
urok,
z jakim neapolitański poeta zajadał się po
kryjomu lodami,
albo niedbałość czy wręcz nie-
zręczność cechująca
pewnego filozofa, który zwykł
przechadzać się w trakcie
wykładu, a w pewnym
momencie przystawał i wpatrywał się
uporczywie
w sufit).
Nadchodzi
jednak chwila, kiedy trzeba się poże-
gnać ze swoim
Geniuszem. Może się to zdarzyć
w nocy, znienacka - dobiegają
nas ludzkie głosy
i nagle czujemy, nie wiedzieć czemu, że
bóstwo nas
opuściło. Można też go odprawić, gdy cieszymy
się
pełną jasnością sądów, kiedy uświadamiamy sobie,
że
w nim jest nasze zbawienie, ale zbawienia już nie
łakniemy.
Idź precz, Arielu! W tej właśnie godzinie
Prospero rezygnuje
ze swoich czarów i wie, że ta
resztka siły, która mu
pozostała, rzeczywiście nale-
ży do niego; sędziwy artysta
u schyłku życia łamie
pędzel, by oddać się kontemplacji.
Co wówczas po-
zostaje? Co można kontemplować? Gesty - po
raz
pierwszy nasze i tylko nasze - niezwiązane zaklę-
ciami.
Owszem, życie bez Ariela utraciło wszelką
tajemnicę, lecz
uświadamiamy sobie, jakąś cząstką
siebie
czujemy, że dopiero teraz należy ono do nas,
dopiero teraz
możemy cieszyć się żywotem w pełni
ludzkim i ziemskim.
Nasze życie nie dotrzymało
obietnic i właśnie dzięki temu
może nam dać nie-
skończenie więcej. To czas wyczerpany i
zawieszo-
ny w próżni, nagły półmrok, w którym
zaczynamy
zapominać o Geniuszu, ziszczona noc. Czy
Ariel
kiedykolwiek istniał? Czymże jest urywająca się
i
cichnąca w dali muzyka? Prawdziwa jest tylko ta
chwila
wytchnienia. Dopiero teraz nadchodzi czas
mozolnego oduczania
się siebie. Zanim leniwe
dziecko odzyska wszystkie swoje
rumieńce, zanim
odzyska władczo, jedną po drugiej, wszystkie
swoje
wątpliwości.
MAGIA I SZCZĘŚCIE
Walter
Benjamin zauważył kiedyś, że pierwsza
konfrontacja ze
światem nie polega na dostrzeże-
niu „przewagi fizycznej
dorosłych, ale własnej nie-
umiejętności rzucania
magicznych zaklęć". Cho-
ciaż wiemy, że sformułował
tę myśl pod wpływem
dwóch centygramów meskaliny, nie
osłabia to
w żadnym razie jej trafności. Przemożny
smutek
ogarniający niekiedy dzieci bierze się zapewne
właśnie
ze zrozumienia, że nie potrafią czarować.
Sukcesy, które
zawdzięczamy swoim zasługom
i wysiłkom, nigdy nie przynoszą
nam prawdziwego
szczęścia. Uszczęśliwić może nas jedynie
magia.
Doskonale uchwycił to Mozart w przebłysku
mło-
dzieńczego geniuszu; w liście do Bullingera
znako-
micie wyraził tajemną więź łączącą magię ze
szczę-
ściem: „Żyć dobrze i żyć szczęśliwie to różne
spra-
wy. Na to drugie z pewnością nie mogę liczyć, chy-
ba
że dzięki magii: musiałoby się przydarzyć coś
rzeczywiście
nadnaturalnego".
Dzieci,
podobnie jak postacie z bajek, wiedzą, że
aby uzyskać
szczęście, trzeba zawładnąć dżinem
uwięzionym
w lampie albo zdobyć kurę znoszącą
złote jajka. Znajomość
zaczarowanego miejsca czy
magicznej formuły jest warta o wiele
więcej niż
mozolne dążenie do celu drogą uczciwości.
Zna-
czenie magii można wyłożyć następująco: człowiek
nie
zasługuje na szczęście, które - o czym doskona-
le
wiedzieli starożytni - jest zawsze hybris, arogan-
cją i
zbytkiem. Ten jednak, kto za pomocą oszukań-
czych forteli
zdoła nagiąć los i zapewni sobie po-
myślność nie swoimi
cnotami, lecz dzięki zaczaro-
wanej fasolce lub magicznemu
zaklęciu, będzie
mógł się uznać za prawdziwie
szczęśliwego.
Dziecięca
mądrość, według której szczęście nie
jest czymś, na co
można by zasłużyć, od niepamięt-
nych czasów budzi
sprzeciw moralistów. Filozof,
który stał się ich
najznamienitszym rzecznikiem,
był całkowicie ślepy na
różnicę między godnym
a szczęśliwym życiem. „Skłonność
popycha nas ku
szczęściu - napisał Kant - rozum
podporządkowu-
je ową skłonność warunkowi, że wpierw
trzeba na
szczęście zasłużyć". Nam jednak (albo
dziecku,
które jest w nas) nic po takim szczęściu,
którego
bylibyśmy godni. Ktoś nas kocha dlatego, że na
tę
miłość zasługujemy? Żałosna farsa! Szczęście
jako
wyróżnienie czy nagroda za dobrze wykonaną ro-
botę
miałoby smak lury.
Więź
łącząca magię i szczęście nie ma jednak
charakteru
amoralnego. Może stanowić wyraz wyż-
szej etyki, o czym
doskonale świadczy starożytna
maksyma: ten, kto uświadamia
sobie własne szczę-
ście,
szczęśliwym być przestaje. Wzajemne relacje
między
szczęściem a jego podmiotem są wyjątkowo
paradoksalne.
Człowiek szczęśliwy nie może sobie
uprzytomnić własnego
szczęścia, podmiot szczęśli-
wy nigdy nie jest podmiotem
świadomym. Magia
ustanawia jednak wyjątek od tej reguły.
Tylko ona
pozwala bowiem czuć się szczęśliwym, znać
własne
szczęście. Gdy rozkosz zawdzięczamy czarom,
wy-
mykamy się hybris związanej ze świadomością
szczęścia:
szczęście, którym się wówczas napawamy,
nie należy bowiem
do nas. Kiedy Zeus przybrał po-
stać Amfitriona i połączył
się z piękną Alkmeną,
nie zażył z nią rozkoszy jako
Zeus; ani też, wbrew
pozorom, jako Amfitrion. Jego szczęście
należy bez
reszty do porządku czarów: w pełni i
świadomie
możemy się rozkoszować tylko tym, co
osiągnęli-
śmy dzięki magicznej drodze na skróty.
Jedynie
istota zaczarowana może z uśmiechem powiedzieć:
„ja".
Zasługujemy tylko na szczęście, które nawet
w naszych
najśmielszych marzeniach nie jawi się
nam jako zasłużone.
Oto
ostateczny argument za twierdzeniem, że na
tym padole tylko
jedna droga wiedzie do szczęścia:
wierzyć w boskość, ale
do niej nie dążyć. Wypo-
wiedź Kafki przytoczona przez
Janoucha stanowi
ironiczny wariant tego twierdzenia:
nadzieja
wprawdzie istnieje, ale nie dla nas. Aby pojąć
zna-
czenie owej tezy - z pozoru ascetycznej - należy
uchwycić
sens wyrażenia „dla nas". Nie chodzi o to,
że
szczęście jest zastrzeżone dla innych (szczęście
bowiem
oznacza właśnie: dla nas), ale że przypada
nam w udziale
tylko o tyle, o ile nie było nam pisa-
ne, tylko wtedy, gdy
nie było dla nas przeznaczone;
słowem - za sprawą magii.
Szczęśliwość, którą zdo-
łaliśmy wydrzeć losowi,
pokrywa się z poczuciem,
że magia jest nam posłuszna, z
gestem ostateczne-
go otrząśnięcia się z dziecięcego
smutku.
Jeśli
przyjmiemy, że tak jest w istocie, że szczęśli-
wym można
być tylko wtedy, gdy odczuwa się ma-
giczną moc, bez trudu
odszyfrujemy enigmatyczną
definicję magii, którą
sformułował Kafka: życie
przybywa, gdy przywołamy je
właściwym imieniem,
albowiem „na tym polega magia: niczego
nie stwa-
rza, lecz przywołuje". Definicja ta wpisuje
się
w pradawną i ściśle przestrzeganą przez
wszystkich
kabalistów i nekromantów tradycję, zgodnie z
któ-
rą magia to nauka o tajnych imionach. Oprócz jaw-
nej,
użytkowej nazwy każda rzecz posiada imię
ukryte; wezwana
nim, musi odpowiedzieć na apel.
Być magiem, to znać
prawdziwe imiona i umieć się
nimi posługiwać. Stąd
niekończące się spisy imion
(diabolicznych lub anielskich)
zapewniające nekro-
mancie władzę nad duchowymi potęgami:
znając
tajne imię, podporządkowuje sobie istotę, która
je
nosi.
Istnieje
jednak inna, jaśniejsza tradycja. Tajne
imię nie jest w niej
szyfrem podporządkowania rze-
czy zaklęciom czarnoksiężnika,
lecz monogramem
sankcjonującym wyzwolenie istot od języka.
Taj-
nym imieniem wezwano do raju stworzenie; kiedy
owo
imię zostaje wypowiedziane, cała wieża Babel
jawnych
nazw rozpada się w gruzy. Zgodnie z tą
doktryną magia jest
wezwaniem do szczęścia. Tajne
imię to w istocie gest
przywracający stworzenie
dziedzinie niewyrażalności. W
ostatecznej analizie
magia nie polega na znajomości, ale na
odczarowy-
waniu imion. Dlatego też dzieciom największą
ra-
dość sprawia wymyślanie tajnego języka. Ich smu-
tek
nie bierze się z nieznajomości prawdziwych,
magicznych imion
rzeczy, lecz stąd, że nie potrafią
uwolnić się od imion,
które zostały im narzucone.
Jeśli jednak ktoś zdoła to
uczynić, gdy wynajdzie
nowe imię, ściska w rękach
przepustkę do szczę-
ścia. Mieć imię - oto wina.
Sprawiedliwość jest
bezimienna, jak magia. Istota szczęśliwa,
pozba-
wiona imienia, puka do bram krainy czarnoksiężni-
ków,
którzy by się wypowiedzieć, potrzebują jedy-
nie gestów.
DZIEŃ SĄDU
Co
tak naprawdę fascynuje mnie i pociąga w ulu-
bionych
fotografiach? Odpowiedź na to pytanie
mógłbym chyba
sformułować następująco: fotogra-
fia jest dla mnie w
pewnym sensie miejscem Sądu
Ostatecznego, przedstawia świat
taki, jaki ukaże
się w dniu ostatnim, w Dniu Gniewu. Nie ma
to nic
wspólnego z tematem fotografii; te, które
cenię
najwyżej, niekoniecznie ukazują zdarzenia donio-
słe,
poważne czy tragiczne. Może to być zwykła
twarz, błahy
przedmiot, dowolna sytuacja. Dobrym
przykładem są zdjęcia
Maria Dondera, który po-
dobnie jak Robert Capa był zawsze
wierny fotogra-
fii reportażowej i celował w swoistej
fotograficznej
flanerie (czy fotoreporterskim „dryfowaniu"):
włó-
czył się bez celu i fotografował to, co napotykał
w
trakcie swoich przechadzek. To jednak, „co na-
potykał"
- twarze dwóch kobiet jadących na rowe-
rze gdzieś w
Szkocji, wystawa paryskiego sklepu -
zostało wezwane do
stawienia się przed trybuna-
łem Sądu Ostatecznego.
Doskonały
przykład można znaleźć u samych
początków historii
fotografii, w słynnym dziele Da-
guerre?a Boulevard du Tempie
(Bulwar świątyni),
uznawanym za pierwsze zdjęcie, na którym
pojawia
się ludzka postać. Z okien swej pracowni
artysta
skierował aparat fotograficzny na Boulevard du
Tempie.
Była godzina szczytu, bulwar roił się od lu-
dzi i powozów.
Aparat Daguerre'a wymagał jednak
długiego czasu naświetlania,
w jodku srebra nie
utrwaliło się właściwie nic z tego
ruchliwego tłumu.
W lewym dolnym rogu zdjęcia widać tylko
niewiel-
ką czarną sylwetkę stojącą na trotuarze. To
męż-
czyzna, który widocznie uznał, że jego obuwie
wy-
maga pastowania, i pozostał nieruchomy dosta-
tecznie
długo, z nogą lekko uniesioną, opartą na
taborecie
pucybuta.
Nie
potrafię sobie wyobrazić lepszego obrazu Są-
du
Ostatecznego. Ludzkie mrowie - a więc cała
ludzkość - jest
tu obecne, ale niewidoczne, przed
sądem staje bowiem tylko
jedna osoba, jedna egzy-
stencja: ta właśnie, żadna inna. W
jaki zatem spo-
sób życie tego człowieka zostało
zarejestrowane,
uchwycone, unieśmiertelnione przez anioła
Dnia
Ostatniego, który jest także aniołem fotografii?
W
sytuacji najbanalniejszej i najpospolitszej z moż-
liwych: w
korzystaniu z usług czyścibuta. W chwili
ostatecznej każdy
człowiek zastyga na wieczność
w najbłahszym z powszednich
gestów. Obiektyw
aparatu nadaje jednak temu gestowi zasadniczy
cię-
żar, sprawia, iż zachowanie pospolite, nieznaczące,
może
nawet groteskowe, streszcza i skupia w sobie
całość
egzystencji.
Między
gestem a fotografią istnieje tajemny
związek. Moc gestu,
zdolnego odzwierciedlić
i przywołać całe zastępy
anielskich potęg, ma źró-
dło w obiektywie fotografa i
znajduje w fotografii
swój locus, topiczną chwilę. Benjamin
napisał kie-
dyś, że Julien Green przedstawia postacie
poprzez
gest obciążony przeznaczeniem - gest, który je
pe-
tryfikuje w nieodwołalności piekielnych zaświatów.
Sądzę,
że piekło, o którym mowa, jest pogańskie,
nie
chrześcijańskie. W Hadesie cienie zmarłych
powtarzają
wiecznie ten sam gest: Iksion obraca się
w płonącym kole,
Danaidy usiłują napełnić wodą
beczki bez dna. Nie jest to
jednak kara; pogańskie
cienie nie są chórem potępieńców.
Wieczne po-
wtórzenie oznacza tu apokatastasis,
niekończącą
się rekapitulację egzystencji.
Dobry
fotograf potrafi uchwycić tę eschatolo-
giczną istotę
gestu, nie zatracając historyczności
czy specyfiki
fotografowanego zdarzenia. Myślę
w tym momencie o
korespondencjach wojennych
Dondera i Capy oraz o zdjęciu
Berlina Wschodnie-
go zrobionym z dachu Reichstagu tuż przed
upad-
kiem muru. A także o słynnej (w pełni
zasłużenie)
fotografii Dondera z 1959 roku, ukazującej
auto-
rów nouveau roman - od Sarraute po Becketta, od
Simona
po Robbe'a-Grilleta - przed siedzibą Edi-
tions de Minuit Na
wszystkich tych zdjęciach po-
został
niezatarty ślad historyczny, znak określonej
epoki, a mimo to
dzięki potędze gestu ślad ten od-
syła do innego czasu,
bardziej aktualnego od czasu
chronologii.
Muszę
wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie
moich ulubionych
fotografii. Chodzi o pewien wy-
móg: sfotografowany temat
czegoś się od nas do-
maga. Pojęcie „wymóg", którego
nie należy mylić
z faktyczną koniecznością, jest mi
szczególnie bli-
skie. Choćby sfotografowana postać była
już całko-
wicie zapomniana, a jej imię wymazane z
ludzkiej
pamięci - a może raczej właśnie dlatego - ta
oso-
ba, ta twarz domaga się imienia, domaga się, byśmy
o
niej nie zapomnieli.
Sądzę, że Benjamin to właśnie miał na myśli, gdy
0
zdjęciu Camerona Hilla, przedstawiającym han-
dlarkę rybami,
napisał, że obraz domaga się imie-
nia owej kobiety, która
była kiedyś żywą istotą. Być
może z tego samego powodu
widzowie podziwiają-
cy pierwsze dagerotypy odwracali wzrok:
mieli
wrażenie, że obserwują ich sfotografowane postaci,
1
nie mogli znieść tej niemej apostrofy. (W moim
gabinecie na
meblu sąsiadującym z biurkiem znaj-
duje się znana
fotografia przedstawiająca młodą
Brazylijkę. Mam wrażenie,
że dziewczynka obrzu-
ca mnie surowym spojrzeniem; mam także
niezbi-
tą pewność, że ocenia mnie teraz, tak jak
osądzi
mnie w dniu ostatnim).
Dondero
wyraził się kiedyś krytycznie o fotogra-
fach, których
skądinąd podziwiał: o Cartierze-
-Bressonie i Sebastiao
Salgadzie. Pierwszemu za-
rzucił nadmierną geometryzację
tematu, drugiemu
przesadną estetyzację. Przeciwstawiał im
własne
podejście do ludzkiej twarzy jako opowiadanej
hi-
storii lub eksplorowanej geografii. Zgadzam się
z
nim: to, czego domagają się ode mnie fotografie,
nie ma w
sobie nic estetycznego. Jest to raczej wy-
móg odkupienia.
Obraz fotograficzny jest zawsze
czymś więcej niż obrazem: to
przestrzeń interwału
i wzniosłego rozdarcia między tym, co
zmysłowe,
a tym, co intelligibilne, między kopią a
rzeczywisto-
ścią, między wspomnieniem a nadzieją.
Chrześcijańscy
teolodzy często się zastanawiali
(nie dochodząc zresztą do
konkłuzywnych wnio-
sków), jak należy rozumieć
zmartwychwstanie ciał.
Czy ciało zmartwychwstanie w takiej
kondycji,
w jakiej znajdowało się w chwili śmierci (na
przy-
kład stare, łyse i chrome), czy też w pełni
mło-
dzieńczego rozkwitu? Orygenes przeciął ów
spór,
oznajmiając, że zmartwychwstaną nie tyle ciała,
ile
ich figura, eidos. W tym sensie fotografia to proroc-
two
głoszące chwałę zbawionego ciała.
Wiadomo,
że Proust darzył fotografie obsesyj-
nym wprost uwielbieniem
i za wszelką cenę starał
się zdobyć zdjęcia osób, które
kochał lub podzi-
wiał. Edgar Aubert, jeden z młodych
chłopców,
w których Proust kochał się, gdy miał
dwadzieścia
dwa
lata, uległ jego namowom i podarował mu
swój portret. Z tyłu
dopisał dedykację: Look at my
face: my name is Might Have
Been; I am also called
No More, Too Late, Farewell (Spójrz na
moją twarz:
nazywam się Mógłbym Być; wołają mnie także
Nig-
dy Więcej, Za późno, Zegnaj)*. Ta
niewątpliwie
pretensjonalna dedykacja doskonale oddaje
wy-
móg, jaki stawia nam każda fotografia:
ukazując
rzeczywistość pogrążającą się w niebycie,
żąda, aby
przywrócić jej aktualność.
Fotografia
wymaga od nas, byśmy o tym wszyst-
kim pamiętali, zdjęcia
stanowią świadectwo niezli-
czonych imion popadłych w
zapomnienie. Można
je porównać do księgi życia, którą
nowy anioł apo-
kalipsy - anioł fotografii - trzyma w rękach
w dniu
ostatnim, a więc codziennie.
POMOCNICY
W
powieściach Kafki spotykamy postacie zwane
„pomocnikami"
(Gehilfen). Prawdę mówiąc, raczej
nie należy się po nich
spodziewać pomocy: na ni-
czym się nie znają, nie mają
żadnych „przyrzą-
dów", stale błaznują i zachowują
się jak dzieci. Są
to osoby „nieokrzesane",
„bezczelne", „natrętne"
i „rozwiązłe".
Wyglądają niemal identycznie - „po-
dobni do siebie jak dwa
węże" - różne mają tylko
imiona (Jeremiasz, Artur).
Są jednak bacznymi ob-
serwatorami, o ruchach „zwinnych i
szybkich", ma-
ją iskrzące się oczy i twarze, „które
mogłyby nale-
żeć do dorosłych czy może nawet do
studentów",
o długich gęstych brodach. Ktoś, nie
wiadomo do-
kładnie kto, przydzielił ich nam i trudno się
ich po-
zbyć. Słowem, „nie wiemy, kim są",
niewykluczone,
że wysłannikami wroga (to tłumaczyłoby,
czemu
stale nas szpiegują). Przypominają jednak anioły -
są
posłańcami, którzy nie znają wprawdzie treści
przekazywanych
przez siebie listów, ale sama ich
postawa, uśmiech,
spojrzenie „wydają się przesła-
niem".
Każdy
zetknął się kiedyś z tymi niepełnymi isto-
tami „z
półmroku", jak je określa Walter Benja-
min;
przypominają występujących w hinduskich
mitach gandharwów,
istoty na poły niebiańskie, na
poły demoniczne: „żadna z
nich nie ma stałego
miejsca i niezmiennych konturów;
wszystkie wzno-
szą się łub upadają, każdą można pomylić
ze swo-
im wrogiem lub sąsiadem; ich czas już się spełnił,
a
mimo to cechuje je niedojrzałość; są doszczętnie
wyczerpane,
lecz znajdują się dopiero na początku
długiej podróży"
*. To istoty inteligentniejsze
i zdolniejsze od innych naszych
przyjaciół, dzięki
niespożytym talentom mogłyby
urzeczywistnić nie-
zliczone plany, które bezustannie
obmyślają, nigdy
jednak nie realizują do końca zamierzeń,
ich trud
pozostaje zawsze bezowocny. Ucieleśniają
typ
wiecznego studenta i franta; źle się starzeją, z
bie-
giem lat tracą swój powab, w pewnym momencie
musimy
się z nimi rozstać, choćby z największym
żalem. Osobliwa
niedbałość ich gestów, zaskakują-
cy urok, zuchwałość
sądów i smaku, zwiewna swo-
boda w mowie i ruchach świadczą
jednak o tym, że
przybywają z jakiegoś komplementarnego
świata,
wskazują na utracone obywatelstwo czy nienaru-
szalną
heterotopię. W tym właśnie sensie pomocni-
cy
rzeczywiście wyświadczyli nam przysługę, choć-
byśmy
nawet nie potrafili jej docenić. Być może ich
pomoc polegała
na tym, że nie udzielili nam żadne-
go wsparcia, z uporem
powtarzając: „naszym zda-
niem nic się nie da zrobić".
Dlatego też musimy so-
bie w końcu uświadomić, że ich
zdradziliśmy.
Dziecko
to istota nie w pełni rozwinięta, zapew-
ne tym należy
tłumaczyć nagminne występowanie
w literaturze dziecięcej
pomocników, stworzeń nie-
ziemskich i nieokreślonych, za
małych lub zbyt du-
żych, gnomów, duszków, poczciwych
wielkoludów,
złośliwych chochlików, kapryśnych wróżek,
gadają-
cych świerszczy, kur znoszących złote jajka i
wielu
innych magicznych postaci, które w chwili najwięk-
szego
zagrożenia ratują z opresji małą księżniczkę
czy Tomcia
Palucha. Gdy baśń dobiega końca, nar-
rator zwiastuje
bohaterom długie i szczęśliwe ży-
cie, ale nie wspomina
nawet słowem o tej okropnej
„hołocie", choć to
przecież owym pomagierom bo-
haterowie zawdzięczają
pomyślność. Zapytajcie
jednak Prospera, gdy już powróci do
swego księ-
stwa, porzuciwszy czary, zapytajcie go, czym jest
ży-
cie bez Ariela.
Typowym
pomocnikiem jest także Pinokio, cu-
downy pajac, którego
Dżeppetto umyślił sobie wy-
strugać, aby wędrować razem z
nim po świecie
i „zarobić na kawałek chleba i szklaneczkę
wina"*.
Ani
martwy, ani żywy, na poły golem, na poły ro-
bot, zawsze
skłonny ulegać pokusom, by następnie
przyrzekać, że
„począwszy od dziś, będzie już
grzeczny"; wieczny
archetyp powagi i wdzięku te-
go, co nieludzkie. W pierwszej
wersji powieści, za-
nim Collodi uznał za stosowne dopisać
budujące
zakończenie, pajacyk nie zamienił się w
chłopca,
lecz „wyciągnął kopyta" i umarł haniebną
śmiercią.
Innym pomocnikiem jest Knot (przezywany tak
„z
powodu chudej i suchej figurki, zupełnie podob-
nej do knota w
lampce nocnej"), roztaczający
przed kolegami wizję
„kraju zabawek" i śmiejący
się w kułak z oślich
uszu, które wyrosły mu na gło-
wie. „Pomocnicy"
Wałzera, bez reszty pochłonięci
dziełem najzupełniej
zbędnym, niewiarygodnym,
są wyciosani z tego samego drewna.
Jeśli się uczą -
a uczą się niezwykle pilnie - to po to,
by stać się
nieukami do kwadratu. To, co świat uważa za
po-
ważne, jest w istocie czystym szaleństwem. Czemu
więc
mieliby się tym trudzić? Wolą spacerować.
A gdy w trakcie
przechadzek spotykają psa lub in-
ne żywe stworzenie,
szepczą: „Nie mam nic dla cie-
bie, drogie zwierzątko.
Gdybym miał, chętnie bym
się z tobą podzielił". W
końcu kładą się na łące, by
gorzko zapłakać nad swoim
„głupim żywotem go-
łowąsa".
Pomocnicy
zdarzają się również wśród przedmio-
tów. Przechowujemy
rzeczy zbędne, pamiątki-tali-
zmany; wstydzimy się, ale za
nic w świecie nie roz-
stalibyśmy się z nimi. Może to być
stara zabawka,
cudem
ocalona z dziecięcych batalii, szkolny piór-
nik
przechowujący zapomniany zapach, skurczony
podkoszulek, który
z niewiadomych przyczyn trzy-
mamy w szafie obok „męskich"
koszul. Sanki Rosę-
bud były zapewne właśnie czymś takim
dla Charle-
sa Fostera Kane'a; sokół maltański, który
ostatecz-
nie okazuje się z surowca, „z którego sny się
wyra-
bia", również należy do tego gatunku. A
także
wspomniany przez Sohna-Rethela w jego wspania-
łym
opisie Neapolu silnik motorynki przerobiony
na mikser do bitej
śmietany. Dokąd w końcu trafia-
ją te pomocnicze
przedmioty, świadkowie nigdy nie
wyjawionego edenu? Czy nie
istnieje jakiś schowek
lub arka, gdzie byłyby przechowywane
aż po wsze
czasy, coś takiego jak genizah, skarbnica, w
której
Żydzi trzymają stare, nieczytelne księgi, albowiem
-
któż to wie? - może być w nich zapisane imię Boga?
Trzysta
sześćdziesiąty szósty rozdział Objawień
mekkańskich,
arcydzieła wielkiego sufiego Ibn Ara-
biego, jest poświęcony
„pomocnikom Mesjasza".
Owi pomocnicy {wuzara, liczba
mnoga od wazir,
wezyra tak często występującego na kartach
Baśni
z tysiąca i jednej nocy) to ludzie, którzy choć
żyją
w czasie świeckim, są obdarzeni cechami czasu
me-
sjanistycznego, należą już do dnia ostatniego. Być
może
właśnie z tym wiąże się zaskakujący fakt, że
pomocnicy
nie są Arabami, ale obcymi wśród Ara-
bów, nawet jeśli
władają ich językiem. Mahdiemu,
mesjaszowi, który przyjdzie
na końcu czasów, towa-
rzyszą pomocnicy; nie może się on
obyć bez prze-
wodników,
aczkolwiek w istocie stanowią oni perso-
nifikację przymiotów
czy „etapów" jego własnej
mądrości. „Mahdi nie
podejmuje decyzji i nie wyda-
je wyroków bez zasięgnięcia
ich opinii. Oni są bo-
wiem prawdziwymi znawcami
rzeczywistości bo-
skiej". Dzięki swoim pomocnikom Mahdi
może
zrozumieć mowę zwierząt i sprawiedliwie
osądzić
zarówno ludzi, jak i dżinnów. Pomocnicy
pełnią
między innymi funkcję „tłumaczy"
(mutardżim)
z języka Boskiego na ludzki. Zdaniem Ibn
Arabie-
go cały świat nie jest niczym innym jak przekładem
z
języka Boskiego; pomocnicy byliby zatem spraw-
cami
nieprzerwanej teofanii, bezustannego obja-
wienia. Ich kolejną
właściwością jest „przenikliwe
spojrzenie", które
pozwala rozpoznawać „ludzi nie-
widzialności", czyli
anioły i innych wysłanników nie-
bios ukrytych pod postacią
ludzką albo zwierzęcą.
Jak
jednak rozpoznać pomocników i tłumaczy
ukrytych wśród
tych, którzy są obcy między wierny-
mi? Któż jest
obdarzony tak przenikliwym spojrze-
niem, aby dostrzec tych
wizjonerów?
Garbaty
człowieczek, o którym pisze Benjamin
w swoich wspomnieniach z
dzieciństwa, to istota
pośrednia między wuzara a Kafkowskimi
pomocni-
kami. Ten „lokator spaczonego życia" jest nie
tylko
symbolem dziecięcej niezdarności, nie tylko
łobu-
ziakiem kradnącym spragnionemu szklankę wody,
a
temu, kto chce się pomodlić, modlitwę. Spoglą-
dając na
niego, „tracimy zdolność zwracania uwa-
gi". Na siebie
i na garbuska. Garbaty człowieczek
to
wysłannik niepamięci, pobierający od każdej
rzeczy myto
zapomnienia. Ta zapomniana cząstka
ściśle wiąże się z
końcem czasów, podobnie jak roz-
targnienie jest tylko
antycypacją odkupienia. Garb,
deformacje, niezgrabność to
kształty, jakie rze-
czom nadaje niepamięć. Królestwo jest
tym, co dla
nas zawsze „już zapomniane", żyjemy bowiem
tak,
„jakbyśmy nie byli Królestwem". Kiedy
jednak
przyjdzie mesjasz, spaczone stanie się proste,
skrę-
powanie przerodzi się w swobodę, a zapomnienie
będzie
o sobie pamiętać. Albowiem jest napisane:
„im oraz do nich
podobnym, kalekim i nieporad-
nym, dana została nadzieja".
Królestwo
jest już obecne w łonie czasu świec-
kiego i przybiera w nim
formy podejrzane, skrzy-
wione; elementy stanu końcowego są
ukryte w tym,
co dziś traktujemy z szyderstwem i pogardą;
hańba
jest w jakiś sposób związana z chwałą - oto
założe-
nia z gruntu mesjanistyczne. Wszystko, co uchodzi
za
mętne i pozbawione wartości, jest zastawem,
który będziemy
musieli wykupić w dniu ostatnim,
do zbawienia powiedzie nas
kompan dawno straco-
ny z oczu, zgubiony po drodze. Anioł
dmący w trą-
bę lub ten> który w roztargnieniu upuszcza
księgę
życia, będą mieć jego rysy. Okaże się wówczas,
że
Światłość
wyzierająca z naszych przywar i drobnych
upodleń to właśnie
zbawienie, W tym sensie za po-
mocnika musimy uznać zarówno
niegrzecznego
kolegę z klasy, który pokazywał nam pod
ławką
pornograficzne fotki, jak i obskurny pokoik, gdzie
po
raz pierwszy ktoś się przed nami obnażył. Po-
mocnicy to
nasze niezaspokojone pragnienia: nie
przyznajemy się do nich
nawet przed sobą, ale to
one wyjdą nam naprzeciw w dniu sądu,
uśmiecha-
jąc się jak Artur czy Jeremiasz. Tego dnia ktoś
wy-
kupi nasze dawne rumieńce niczym rajskie weksle.
Królować,
nie znaczy spełniać - oznacza, że pozo-
staje tylko to, co
niespełnione.
Pomocnik
uosabia wszystko, co jest skazane na
zatratę, albo, mówiąc
ściślej, stosunek do tego, co
utracone, do tego, co w
zbiorowym i osobniczym
życiu pogrąża się bezustannie w
zapomnieniu, do
bezliku rzeczy, które tracimy w sposób
nieodwra-
calny. To, co popada w niepamięć i ruinę,
marno-
trawstwo ontologiczne, które nosimy w sobie, za-
wsze
nieskończenie przewyższa miłosierne zasoby
naszej pamięci i
świadomości. Chaos zapomnienia,
który towarzyszy nam niby
milczący golem, nie jest
jednak bezwładny czy bezsilny:
wywiera na nas nie
mniejszy wpływ niż wspomnienia
wypełniające
świadomość, chociaż jego działanie jest
inne. Ist-
nieje pewna siła, swoista apostrofa tego, co
zapo-
mniane; nie można jej gromadzić jak mienia, nie
stosuje
się do niej miara świadomości, ale jej natar-
czywość -
czy intensywność - decyduje o randze
każdej poszczególnej
świadomości i wiedzy. To, co
utracone, nie domaga się
upamiętnienia, powrotu
czy ziszczenia: pragnie pozostać w nas
jako zapo-
mniane, stracone - i z tego właśnie względu
nieza-
pomniane.
Tutaj
pomocnik jest u siebie. Mozolnie, litera po
literze,
odszyfrowuje tekst niezapomnianego
i przekłada go na język
głuchoniemych. Stąd jego
uporczywa gestykulacja i kamienna
twarz mima.
A także nieusuwalna dwuznaczność.
Niezapomnia-
ne daje się uchwycić jedynie w parodii.
Miejsce
śpiewu jest puste. Obok i wokół niego krzątają
się
pomocnicy, przygotowując nadejście Królestwa.
PARODIA
Wyspa
Artura Elsy Morante* kryje w sobie rozwa-
żania o parodii,
stanowiące, jak można przypusz-
czać, komentarz do poetyki
samej autorki. Pojęcie
„Parodia" - pisane od dużej
litery - pojawia się
w książce niespodziewanie, jako
obelżywy w inten-
cji docinek skierowany pod adresem Wilhelma
Ge-
racego, najważniejszej postaci, ubóstwianego ojca
Artura,
który w powieści pełni funkcję narratora.
Gdy Artur
usłyszał to słowo po raz pierwszy, czy
też raczej w chwili,
gdy je odszyfrował z tajnego ję-
zyka gwizdów (znanego, jak
wcześniej sądził, jedy-
nie Wilhelmowi i jemu), nie
wiedział, co znaczy.
Aby go nie zapomnieć, powtarzał je w
myślach. Po
powrocie do domu zajrzał do słownika i znalazł
na-
stępujące wyjaśnienie: „Naśladowanie cudzych
utworów,
w którym to, co w tamtych jest poważne,
jest przedstawione w
sposób śmieszny, komiczny
lub dziwaczny".
Pojawienie
się w tekście literackim tej definicji,
godnej podręcznika
do retoryki, nie jest dziełem
przypadku. Tym bardziej że samo
pojęcie zostaje
powtórzone pod koniec książki, w kluczowym
epi-
zodzie opisującym zdarzenie, które skłoni Artura
do
rozstania z ojcem, wyspą i dzieciństwem: „Twój
ojciec to
Parodia!". Tym razem Artur, jako że zna
już definicję
słownikową, na próżno usiłuje doszu-
kać się w szczupłej
i pełnej uroku postaci ojca ko-
micznych czy groteskowych
rysów uzasadniających
epitet. Później zrozumie, że ojciec
jest zakochany
w człowieku, który go znieważył. W tym
momencie
staje się jasne, że nazwa gatunku literackiego
jest
znakiem nie tyle zamiany miejscami powagi i ko-
mizmu,
ile inwersji dokonującej się w samym
przedmiocie pragnienia.
Można jednak pokusić
się o twierdzenie, że homoseksualizm
bohatera
także jest szyfrem: symbolem gatunku literackie-
go,
w którym kocha się narrator niewątpliwie toż-
samy z
autorką. Niezwykły zamysł alegoryczny El-
sy Morante (łatwo
wskazać precedensy w tekstach
średniowiecznych, ale w
literaturze współczesnej
jest to zabieg właściwie
niespotykany) polega na
tym, by z gatunku literackiego,
parodii, uczynić
głównego bohatera powieści. Wyspa Artura
byłaby
więc w tym świetle historią dziecięcej i
niemożli-
wej miłości autorki do pewnego przedmiotu
lite-
rackiego. Przedmiot ten początkowo wydaje
się
śmiertelnie poważny i bez mała legendarny,
w końcu
jednak okazuje się, że jest dostępny jedy-
nie pod postacią
parodii.
Definicja
parodii, którą Artur znalazł w słowni-
ku, jest stosunkowo
nowoczesna. Wywodzi się
z tradycji retorycznej znakomicie
skrystalizowanej
pod koniec XVI wieku w jednym z rozdziałów
Po-
etyki Scaligera. Sformułowana w tym dziele defini-
cja
przez kolejne stulecia inspirowała badaczy zaj-
mujących się
tym zagadnieniem: „Podobnie jak sa-
tyra wywodzi się z
tragedii, a mim z komedii, paro-
dia bierze swój początek z
rapsodii. Kiedy rapsodzi
przerywali recytację, na scenie
pojawiali się ludzie,
którzy chcąc przykuć uwagę
publiczności i dać
upust krotochwilnemu usposobieniu,
wywracali na
opak wszystko, co wcześniej powiedziano [...]
Owe
pieśni zwano paroidous, albowiem wypowiedzi po-
ważne
mieszały z dziwacznymi i śmiesznymi. Paro-
dia jest więc
odwróconą rapsodią, to, co poważne,
ukazuje jako
niedorzeczne, przeinaczając słowa.
Pod tym względem
przypomina epirremat czy pa-
rabazę".
Scaliger
to jeden z najsubtelniejszych myślicieli
epoki. Zaproponowana
przez niego definicja za-
wiera kilka niezwykle ważnych
elementów, do któ-
rych będziemy jeszcze musieli wrócić
(nawiązanie
do recytacji poetów homeryckich - rapsodii -
oraz
do komicznej parabazy). Zostały w niej wymienio-
ne
dwa podstawowe wyznaczniki parodii: zależ-
ność od
istniejącego wcześniej modelu, który z po-
ważnego
przeradza się w komiczny, oraz zachowa-
nie pewnych cech
formalnych pierwowzoru przy
jednoczesnym wzbogaceniu go o nowe,
niestosow-
ne i dziwaczne elementy lub treści. Stąd już
tylko
krok
do współczesnych definicji słownikowych,
choćby tej, która
tak zafrapowała Artura. Średnio-
wieczne parodie sakralne (na
przykład missaepota-
torum czy Coena Cypriani), wprowadzające
wulgar-
ne tematy do liturgicznych tekstów mszalnych czy
do
Biblii, można uznać za doskonałe przykłady pa-
rodii w
opisanym powyżej znaczeniu.
W
świecie starożytnym istniało jednak jeszcze in-
ne, starsze
rozumienie tego terminu. Odnosiło się
ono do techniki
muzycznej i wiązało z rozróżnie-
niem śpiewu i mowy, melos
i logos, W greckiej mu-
zyce antycznej melodia odpowiadała
pierwotnie
rytmowi mowy. Kiedy recytatorzy poematów
ho-
meryckich zerwali tę tradycyjną więź, gdy
rapsodzi
zaczęli wprowadzać melodie odbierane jako
nie-
współbrzmiące, dysonansowe, mówiono, że śpie-
wają
para ten oden, obok pieśni. U Arystotelesa
znajdujemy
informację, że po raz pierwszy parodię
do rapsodii w tym
właśnie sensie wprowadził He-
gemon z Tazos. Wiadomo, że
jego sposób recyto-
wania budził w Ateńczykach
niepohamowany
śmiech. O cytrzyście Ojnopasie wiemy, że
wzboga-
cał poezję liryczną o elementy parodii i
oddzielał
muzykę od słów. Ostateczne oderwanie języka
od
śpiewu jest dziełem Kaliasza: skomponował on
pieśń,
w której słowa zastąpił alfabet (beta alfa, be-
ta eta
itd.).
W
najdawniejszym rozumieniu tego pojęcia pa-
rodia oznacza zatem
zerwanie „naturalnej" więzi
łączącej muzykę i
język, oderwanie śpiewu od mo-
wy,
a więc również mowy od śpiewu. I to właśnie
ten stopniowy
parodystyczny rozpad tradycyjnego
związku muzyki i logosu
pozwoli Gorgiaszowi roz-
winąć prozę artystyczną. Zerwanie
owej więzi
utworzy para, odrębną przestrzeń, w której
uloku-
je się proza. Oznacza to jednak, że proza
literacka
nosi ślady zerwania ze śpiewem. „Ukryty
śpiew",
który - jak twierdzi Cyceron - daje się
posłyszeć
w utworach prozatorskich (est autem etlam in
di-
cendo guidam cantus obscurior), byłby w tym
sensie
lamentem za utraconą muzyką, pieśnią żałobną
na
cześć pierwotnej przestrzeni śpiewu.
Nikogo
nie zaskoczy twierdzenie, że parodia jest
stylistycznym
kluczem do twórczości Elsy Morante.
Niektórzy krytycy
wspominają wręcz w tym kontek-
ście o „parodii poważnej".
Pojęcie
„parodia poważna" jest wewnętrznie
sprzeczne, nie
dlatego jednak, że parodia nie może
być czymś poważnym;
wiemy wszak, iż bywa śmier-
telnie poważna. Problem polega
na tym, że parodia
nigdy nie może się w pełni utożsamić z
parodiowa-
nym dziełem, zaprzeczyć temu, że sama zawsze
i
nieuchronnie znajduje się obok śpiewu (pard-
-oiden) i nie ma
własnego, należącego tylko do niej
miejsca. Poważne mogą
być natomiast pobudki, któ-
re skłaniają parodystę do
rezygnacji z bezpośrednie-
go przedstawienia tematu. W
przypadku Morante
mamy do czynienia z powodami tyleż
oczywistymi,
co zasadniczymi: przedmiot, który zamierza
opisać
(niewinność życia poza historią), z samej istoty
nie
daje
się opisać. W roku 1950, a więc we wczesnym
okresie
twórczości, Morante, posiłkując się judeo-
chrześcijańskim
mitem Upadku, podjęła próbę wy-
jaśnienia tej
niemożliwości, próbę kluczową dla dal-
szego rozwoju jej
poetyki: człowiek został wygnany
z raju, rzucony wraz ze
zwierzętami w nurt nie-swo-
jej historii, utracił własne
miejsce. W tym sensie
przedmiot narracji jest już sam w sobie
„parody-
styczny", nie na miejscu, autor zaś może
jedynie po-
wielać i naśladować tę źródłową parodię.
Jeśli po-
stanawia przedstawić to, co wymyka się
wszelkiemu
opisowi, jest skazany na posługiwanie się
środkami
niepoważnymi oraz - jak to sugeruje autorka
pod
koniec książki, w jednym z nielicznych miejsc, w
któ-
rych jej głos wyraźnie przebija spod głosu narratora
-
na „przerost literackiej fantazji". Innymi słowy, El-
sa
Morante musi liczyć na domyślność tych czytelni-
ków,
których nie zbije z tropu nieznośnie stereoty-
powy i
parodystyczny charakter wielu postaci wystę-
pujących w jej
powieści. Useppe, a nawet Artur wy-
dają się przecież jakby
zapożyczeni z ilustrowanych
książek dla dzieci, trochę z
Serca Amicisa, trochę
z Wyspy skarbów, utkani na poły z
baśni, na poły
z misterium.
Literatura
nie może przedstawić życia inaczej niż
jako tajemnicę -
oto przyjęty przez Elsę Morante
teoremat („życie pozostało
tajemnicą", stwierdza
Artur przed swoim ostatnim
pożegnaniem). W te-
atralnych widowiskach, jakimi były
pogańskie mi-
steria, pojawiały się rozmaite błahe
rekwizyty: fry-
gi,
sosnowe szyszki, zwierciadełka (puerillia ludicra
- jak się
wyraził pewien nieżyczliwie usposobiony
komentator). Warto
się zastanowić nad niepoważ-
nym charakterem wszelkiej
tajemnicy czy miste-
rium, nad ścisłym pokrewieństwem
łączącym je
z parodią. Tajemnicę można jedynie
parodiować,
inna próba opisu ześlizgnęłaby się
nieuchronnie
w kicz lub emfazę. W tym sensie na miano
parodii
zasługuje niewątpliwie nowoczesne misterium
par
excellence: liturgia mszalna. Wymownym dowodem
są
niezliczone średniowieczne parodie sakralne,
które do tego
stopnia były wyzbyte jakichkolwiek
intencji bluźnierczych, że
ich znajomość zawdzię-
czamy przeważnie wielce pobożnym
mnichom-ko-
pistom. W obliczu tajemnicy twórczość
artystyczna
musi przybrać postać karykatury w takim sensie,
w
jakim Nietzsche, w przebłysku natchnienia, pisał
do
Burckhardta: „Jestem Bogiem, stworzyłem tę
karykaturę;
wolałbym wprawdzie być bazylejskim
profesorem niźli Bogiem,
nie ośmieliłem się jed-
nak posunąć tak dalece egoizmu".
Artysta nie po-
trafi posunąć się w swoim egoizmie tak
daleko, by
zapragnąć przedstawienia tego, co
nieopisywalne;
uczciwość zmusza go do pogodzenia się z tym,
że
jedyną stosowną formą misterium jest parodia.
Uznanie
parodii za formę misterium legło być
może u podstaw
najskrajniejszego z parodystycz-
nych antytekstów
średniowiecza, który unicestwia
misteryjną aurę
znamionującą istotę projektu ry-
cerskiego, nurzając ją w
rozpasanej skatologii.
Mam
na myśli Audigier, poemat z końca XII wieku
w języku
starofrancuskim (zachował się tylko jeden
manuskrypt).
Rodowód oraz żywot tytułowego an-
tybohatera od pierwszego
do ostatniego wersu są
wpisane w konstelację wyraźnie
zalatującą kloaką.
Turgibus, ojciec Audigiera, jest panem
Cocuce,
„grząskiej krainy,/ w której ludzie taplają się
w
gównie aż po szyję./ Przybył tam wpław ściekiem/
i nie
zdołał się już wydostać żadnym otworem".
O tym
szlachetnie urodzonym wielmoży, którego
godnym spadkobiercą
okaże się Audigier, wiemy,
że „wypróżniał się do
kaptura/ po czym wkładał
palce w gówno i oblizywał z
lubością". Parodystycz-
ne jądro utworu sytuuje się
jednak w trawestacji
ceremonii pasowania na rycerza (tutaj
odbywa się
ona w gnojówce), zwłaszcza zaś w opisie
wielokrot-
nych potyczek ze starą i zagadkową Grinberge,
nie-
odmiennie wieńczonych czymś na kształt kroto-
chwilnych
i skatologicznych sakramentów, które
Audigier przyjmuje, „jak
na prawdziwego szlachci-
ca przystało":
Grinberge a decouvert et cul et eon
et sor le vis ii ert a estupon;
du cul li chiet la merde a grant foison.
Quans Audigier se siet sor un fumier envers,
et Grinberge sor lut ąui li froie les ners.
ii foiz li fist baisier son cul ainz ąu 'il fust ters...
[Grinberge
odsłoniła i zadek, i picze,
Po czym wgramolita mu się na
twarz;
Z jej tyłka polało się gówno obficie.
Hrabia
Audigier legł na gnojowisku,
A Grinberge siadła na nim
okrakiem
I zadek kazała czyścić pocałunkami...]
Nie
mamy tu do czynienia, jak sugerowali nie-
którzy komentatorzy,
z regresją do stanu płodowe-
go ani z obrzędem inicjacyjnym,
którego preceden-
sów można by szukać w folklorze, ale ze
śmiałym
odwróceniem głównej stawki rycerskiej ąuete
czy
też, ogólniej rzecz ujmując, przedmiotu
miłości
dworskiej, który został strącony ze wzniosłej
sfery
sacrum w jakże świeckie ekskrementy. Można
wręcz
pokusić się o hipotezę, że anonimowy autor
poematu daje
brutalny wyraz parodystycznej inten-
cji zawartej w literaturze
rycerskiej i poezji miłos-
nej: zamazać granicę dzielącą
sacrum odprofanum,
miłość od seksualności, to, co wzniosłe,
od tego, co
przyziemne.
Poetycka
dedykacja otwierająca Wyspę Artura
wskazuje na związek
łączący „wysepkę w błękicie"
- na której rozgrywa
się akcja powieści (dzieciń-
stwo?) - z otchłanią.
Ogłoszenie tego związku uzu-
pełniono jednak gorzkim
kodycylem: „poza przed-
pieklem nie ma raju"*. Gorzkim,
albowiem zakła-
da on, że szczęście można osiągnąć
jedynie w for-
mie parodii (jako przedpiekle, nie zaś jako
rajski
ogród - oto kolejna zamiana miejsc).
Czytając
teologiczne traktaty poświęcone przed-
pieklu, łatwo
zauważyć, że ojcowie Kościoła poj-
mowali „pierwszy
krąg" jako podwojoną parodię,
odnoszącą się zarówno
do rajskiego szczęścia, jak
i do mąk piekielnych. Mamy do
czynienia z parodią
raju, ponieważ krąg ów gości istoty
tak samo nie-
winne jak te, które zasłużyły na zbawienie, a
jed-
nak splamione grzechem pierworodnym (dzieci
zmarłe
przed chrztem, cnotliwych pogan, którzy
nie mogli dostąpić
tego sakramentu). Parodia, za-
wierająca potężną dawkę
ironii, dotyczy jednak
przede wszystkim piekła. Zdaniem
teologów kara,
która spotyka mieszkańców przedpiekla, nie
może
być dotkliwa, bolesna (tę ponoszą bowiem
potę-
pieńcy), ma charakter jedynie wyłączający,
na
wieczność pozbawia możliwości oglądania Boga.
To
wykluczenie jest wprawdzie również pierwszą
z mąk
piekielnych, w odróżnieniu jednak od potę-
pieńców
mieszkańcy Otchłani nie cierpią z jej po-
wodu.
Nadprzyrodzone poznanie jest im, rzecz ja-
sna, niedostępne,
zakłada ono bowiem sakrament
chrztu; dlatego też brak
najwyższego dobra nie bu-
dzi w nich żalu. Duchy przedpiekla
obracają naj-
wyższą karę w naturalną szczęśliwość.
Jest to nie-
wątpliwie wyjątkowa forma parodii.
Rozumiemy
więc, dlaczego zdaniem powieściopisarki
zasłona
smutku „jak coś szarego" spowija dziewiczą
wyspę.
„Dom Guaglionów" [Wyrostków], którego
nazwa
budzi skojarzenie z przedpieklem dzieciństwa,
wraz
z pamięcią o homoseksualnych hulankach wy-
prawianych przez
Amalfitańczyka zawiera w sobie
parodię niewinności.
W
pewnym sensie cała włoska tradycja literacka
stoi pod znakiem
parodii. Guglielmo Górni zwró-
cił niedawno uwagę, że
parodia (rozumiana jako
zabieg jak najbardziej poważny) jest
jednym z naj-
istotniejszych składników stylistyki Dantego.
Po-
eta, naśladując fragmenty z Pisma Świętego, usiłu-
je
osiągnąć styl nie mniej dostojny niż ten, który ce-
chuje
owe fragmenty. Włoską literaturę łączy jed-
nak z parodią
o wiele głębsza zażyłość. Wszyscy po-
eci są zakochani w
swoim języku. Zazwyczaj odsła-
nia on przed nimi coś, co
wprawia ich w zachwyt
i pochłania bez reszty: Boga, miłość,
dobro, miasto,
naturę. W wypadku poetów włoskich,
począwszy
od pewnego okresu, mamy do czynienia z
nader
osobliwym zjawiskiem: są oni zakochani wyłącznie
w
języku, ten zaś nie odsłania przed nimi nic prócz
siebie.
Oto przyczyna - lub następstwo - innego
osobliwego faktu:
włoscy poeci nienawidzą swoje-
go języka równie żarliwie,
jak go miłują. Dlatego
też w ich twórczości parodia nie
ogranicza się do
wypełniania poważnej formy komiczną
treścią, ale
dosięga, jeśli można tak powiedzieć, samego
języ-
ka. W tym celu zaprowadza (albo odkrywa) w języ-
ku
(a następnie w miłości) rozłam. Uporczywa
dwujęzyczność
włoskiej kultury literackiej (łacina
przeciwstawiona językowi
ludowemu, następnie
zaś, wraz ze stopniowym schyłkiem
łaciny, opozy-
cja język martwy-język żywy, język
literacki-dia-
lekt) pełni więc zdecydowanie parodystyczną
funk-
cję. Ten antagonizm może być zarówno konstytu-
tywny
dla poetyki (na przykład opozycja gramaty-
ka-język
macierzysty u Dantego), jak i przybierać
formę wielojęzyczną
i elegijną (Hypnerotomachia)
czy wulgarną (Teofilo Folengo).
We wszystkich
tych przypadkach najistotniejsze jest właśnie
wpro-
wadzenie do języka napięć i różnic
potencjałów,
dzięki którym parodia może uruchomić swoją
elek-
trownię.
Łatwo
dostrzec rezultat owych napięć w literatu-
rze
dziewiętnastowiecznej. Parodia nie jest już tu-
taj gatunkiem
literackim, ale samą strukturą języ-
kowego medium, z
którego literatura czerpie środ-
ki wyrazu. Pisarzom
traktującym ów dualizm jako
rodzaj wewnętrznej
„niezgodności" języka (Gadda
i Manganelli)
przeciwstawiają się autorzy parody-
stycznie celebrujący w
prozie lub wierszach opusto-
szałe miejsce pieśni (Pascoli
oraz, w nieco inny
sposób, Elsa Morante i Landolfi). Łączy
ich jednak
przeświadczenie, że pisać lub śpiewać można
jedy-
nie obok języka czy śpiewu.
Jednym
z głównych wyznaczników parodii jest
założenie, że jej
przedmiot musi pozostać nieosią-
galny. W tym sensie poezja
trubadurów i dolce stil
nuovo zawiera wyraźną intencję
parodystyczną.
Oto dlaczego jej ceremoniały są jednocześnie
nad
wyraz złożone i dziecięco wręcz niepoważne. Amor
de
lonh to parodia gwarantująca niemożność ze-
spolenia się z
przedmiotem westchnień. Odnosi się
to również do
płaszczyzny czysto językowej. Kunsz-
towność metryczna i
trobar clus wprowadzają w ob-
ręb języka deniwelacje i
polaryzacje przekształca-
jące
znaczenie w pole niemożliwych do rozładowa-
nia napięć.
Te
polaryzacje i napięcia przenikają również ero-
tykę.
Zdumienie badaczy od dawna budzi występu-
jąca obok ekspresji
najsubtelniejszych i najdelikat-
niejszych uczuć skłonność
do nader bezwstydnego
świntuszenia i frywolnego żartu czasem
w twórczo-
ści tego samego poety (najlepszym przykładem
jest
oczywiście Daniel Arnaut, którego obsceniczny sir-
went
stanowi dla specjalistów twardy orzech do
zgryzienia). Poeta,
obsesyjnie wręcz zaprzątnięty
oddalaniem od siebie
przedmiotu swojej miłości,
żyje w symbiozie z parodystą
systematycznie prze-
wracającym jego starania na nice.
Poezja
miłosna czasów nowożytnych rodzi się
pod dwuznacznym
szyldem parodii. Canzoniere Pe-
trarki, świadomie zrywający z
tradycją trubadurów,
to próba ocalenia poezji przed parodią.
Recepta
jest nie tylko prosta, ale i skuteczna: ścisły
mono-
lingwizm (łacina i język ludowy zostają od
siebie
wyraźnie odgraniczone, tak że wszelka wymiana
między
nimi jest niemożliwa; porzucenie metrycz-
nych deniwelacji),
rezygnacja z traktowania przed-
miotu miłości jako
nieosiągalnego (rzecz jasna, nie
w dosłownym sensie; zabieg
ten polega na prze-
kształceniu tego, co nieosiągalne, w
trupa, a raczej
w widmo). Martwa (L)aura* staje się właściwym,
niedającym
się sparodiować przedmiotem poezji.
Exit parodia. Incipit
literatura.
Stłumiona
parodia daje jednak ponownie o so-
bie znać, tym razem w
postaci patologicznej. Jeśli
pierwsza biografia Laury wyszła
spod pióra jedne-
go z przodków markiza de Sade (który sam
zresztą
uważał się za potomka Laury), nie jest to
wyłącznie
ironia losu. Zwiastuje ona dzieło boskiego
marki-
za, najbardziej bezlitosny atak na Canzoniere.
Por-
nografia, która jednocześnie przybliża własne
fan-
tazmaty i sprawia, że nieuchronnie wymykają się
one
spojrzeniu, a więc pozostają niedosiężne, to
eschatologiczna
postać parodii.
Krytykowi
Fortiniemu zawdzięczamy rozciągnię-
cie formuły „parodia
poważna" (ukutej dla Elsy
Morante) na twórczość
Pasoliniego. Fortini zapro-
ponował odczytanie ostatnich dzieł
Pasoliniego ja-
ko dialogu z Morante. Warto rozwinąć tę
sugestię,
Pasolini nie zadowala się bowiem dialogiem z
Elsą
Morante (którą w swoich wierszach nazywa iro-
nicznie
Basilissa), ale parodiuje ją mniej lub bar-
dziej świadomie.
Pasolini zaczynał zresztą od języ-
kowych parodii (poezje
friulańskie, osobliwe po-
sługiwanie się dialektem
rzymskim); kiedy jednak
zajął się reżyserią filmową - i
pod wpływem Mo-
rante - zwrócił ostrze parodii ku treści,
nadając jej
tym samym znaczenie metafizyczne. Życie,
podob-
nie jak język, jest wewnętrznie rozdarte (analogia
ta
wyda się może mniej zaskakująca, jeśli zwrócimy
uwagę na
teologiczne utożsamianie życia i słowa
przenikające
na wskroś świat chrześcijaństwa). Je-
śli poeta może żyć
„bez religijnych sakramentów",
z pewnością nie może
się obyć bez pociechy, jaką
daje parodia. Odpowiednikiem
czci, którą Moran-
te darzy Umberta Sabę, jest uwielbienie
Pasolinie-
go dla Sandra Penny, z „kultem witalizmu w
dziele
Elsy Morante" współbrzmi „trylogia życia",
ekwi-
walentem młodych, anielskich chłopców, którzy
mają
zbawić świat, jest ubóstwienie Ninetta. W obu
wypadkach u
samych podstaw parodii leży to, co
nie daje się przedstawić.
Wreszcie również tutaj
pornografia występuje w funkcji
apokaliptycznej.
W tej perspektywie zapewne dałoby się
uzasadnić
próbę odczytania Sald jako parodii La Storii.
Szczególna
więź łączy parodię z głównym wyróż-
nikiem literatury;
fikcją. Morante - mistrzyni fikcji
- poświęciła jej jeden z
najpiękniejszych wierszy
z Alibi, swoiście syntetyzujący
temat muzyczny tego
tomiku: Di te Finzione mi cingo, fatua
veste... (Cie-
bie, Fikcjo, przywdziewam, szato zwiewna).
Wiemy
też, że Pasolini uważał język Elsy Morante za
czystą
fikcję („pisze tak, jak gdyby włoski rzeczywiście
ist-
niał"). Należy jednak podkreślić, że parodia nie
tyl-
ko różni się od fikcji: stanowi jej symetryczną
od-
wrotność. Parodia nie problematyzuje bowiem
rze-
czywistego istnienia swojego przedmiotu, jak to
czyni
fikcja, przeciwnie, przedmiot ten jest tak nie-
znośnie
rzeczywisty, że należy go raczej trzymać na
dystans. Fikcji
z jej „tak jakby" parodia przeciwsta-
wia stanowcze
„tego już za wiele" (lub „jakby nie").
Tak
więc jeśli fikcja określa istotę literatury, paro-
dia
pozostaje - jeśli można tak powiedzieć - na pro-
gu
literatury, stale rozdarta między rzeczywistością
a fikcją,
między słowem a rzeczą.
Być
może podobieństwo łączące te dwa syme-
tryczne bieguny
twórczości, a także dzielący je dy-
stans nigdzie nie
ukazują się tak wyraźnie jak
w przejściu od Beatrycze do
Laury. Uśmiercając
przedmiot swojej miłości, Dante
niewątpliwie wy-
kracza poza poezję trubadurów. Jego gest
pozosta-
je jednak parodystyczny; śmierć Beatrycze to
paro-
dia, oderwanie imienia od śmiertelnej istoty, która
je
nosi, by ocalić jego uświęconą esencję. Stąd też
u
Dantego uderzający brak żałoby; i dlatego osta-
tecznie
tryumfuje u niego miłość, a nie śmierć.
Z kolei śmierć
Laury rzeczywiście unicestwia paro-
dystyczną wartość, jaką
poezja trubadurów i dolce
stil nuovo obdarza przedmiot
miłości. Jest on już
tutaj tylko „aurą", tylko
flatus vocis.
Pisarzy
można by więc podzielić na dwie grupy
w zależności od
tradycji, w którą się wpisują: paro-
dia lub fikcja,
Beatrycze albo Laura. Istnieją jed-
nak również wybory
pośrednie: parodiować fikcję
(jak to czyni Morante) lub z
parodii czynić fikcję
(gest Manganellego i Landolfiego).
Podążając
za metafizycznym powołaniem paro-
dii i ekstremalnie
radykalizując jej gest, można po-
wiedzieć, że zakłada ona
istnienie podwójnego na-
pięcia w samym bycie.
Parodystycznemu rozszcze-
pieniu języka sekunduje zawsze
powielenie czy re-
duplikacja
bytu, ontologii towarzyszy paraontolo-
gia. Jarry określił
kiedyś swoją ukochaną latorośl,
patafizykę, jako naukę o
naddatku metafizyki. Idąc
tym tropem, parodię można by
zdefiniować jako
teorię i praktykę tego, co znajduje się
obok języka
i bytu, albo bycia-obok-samego-siebie każdego
by-
tu i dyskursu. Metafizyka - w każdym razie
dla
współczesnych - jest już niemożliwa, chyba że
jako
parodystyczne otwarcie przestrzeni sąsiadującej
z
doświadczeniem zmysłowym, przestrzeni, która
musi jednak
pozostać pusta; parodia byłaby z kolei
terenem wypełnionym
nieprzezwyciężonymi prze-
szkodami: podróżnik stale trafia
tu na granice
i aporie, których nie sposób wyminąć ani
pokonać,
musi się jednak z nimi zmagać, żadna droga
nie
wiedzie bowiem poza ów teren.
Jeśli
ontologia to związek - mniej lub bardziej
szczęśliwy -
między językiem a światem, parodia,
pojmowana jako
paraontologia, daje wyraz po-
dwójnej niemożności: język
nie może nigdy dosię-
gnąć rzeczy, rzecz zaś nie może
znaleźć określają-
cego ją słowa. Jej przestrzeń -
literatura - jest więc
nieuchronnie i teologicznie skazana na
żałobę
oraz grymas (podobnie jak w przestrzeni logiki
musi
panować milczenie), a mimo to - i dzięki te-
mu - daje
świadectwo jedynej prawdzie języka.
Scaligero
w swojej definicji parodii wspomina
o parabazie. W technicznym
słownictwie związa-
nym z komedią grecką parabaza (lub
parekbasis)
oznacza moment, w którym aktorzy schodzą ze
sceny,
a chór zwraca się bezpośrednio do publicz-
ności. Aby
zbliżyć się do widzów, chór przemiesz-
czał się
(parabaino) ku wydzielonej części sceny
zwanej logeion,
mównicą.
Parabaza
to przerwa w przedstawieniu; aktorzy,
widzowie, autor i
publiczność zamieniają się rola-
mi, napięcie pomiędzy
sceną a rzeczywistością zo-
staje rozładowane, parodia zaś
znajduje w tym mo-
mencie jedyne możliwe zwieńczenie.
Parabaza jest
więc prawdziwą Aufhebung, jednoczesnym
zniesie-
niem i urzeczywistnieniem parodii. Dlatego
też
Friedrich Schlegel, myśliciel szczególnie wyczulony
na
możliwości ironicznego przezwyciężenia sztuki,
uznaje
parabazę za punkt, w którym komedia prze-
radza się w
powieść [romanzo], a więc gatunek par
excellence
romantyczny. Parodystycznie rozbity we-
wnętrznie dialog
sceniczny otwiera wyodrębnioną
przestrzeń (logeion stanowi
jej materialne odzwier-
ciedlenie) i przeradza się w prostą
wymianę zdań,
zwykłą ludzką rozmowę.
Wracając
do literatury, można powiedzieć, że
gdy narrator powieści
lub poeta zwracają się bez-
pośrednio do czytelnika, jest to
również rodzaj pa-
rabazy, przerwanie parodii. Warto w tym
świetle
prześledzić zasadniczą funkcję parabazy w
nowo-
czesnej powieści - od Cervantesa po Elsę Moran-
te.
Czytelnik, przeniesiony czy wyrzucony poza
własne miejsce i
pozycję, nie zajmuje miejsca i po-
zycji autora, trafia do
swoistego międzyświata. Je-
śli parodia, rozłam pomiędzy
śpiewem a mową,
upamiętnia brak właściwego miejsca dla
ludzkiego
języka,
tutaj wraz z parabazą ta rozdzierająca ato-
pia staje się
mniej bolesna, na chwilę zanika. Jak to
wyraził Artur, mówiąc
o swojej wyspie: „Wolę uda-
wać, że ona wcale nie
istnieje. Więc lepiej, żebym
nie patrzył w tę stronę,
dopóki zupełnie nie znik-
nie. Powiedz mi, kiedy już
przyjdzie ta chwila".
PRAGNĄC
Trudno
o coś prostszego i bardziej ludzkiego niż
pragnienie. Czemuż
więc nie ośmielamy się przy-
znać do własnych pragnień?
Dlaczego tak trudno
wyrazić je słowem? Tak trudno, że aż
musimy je ta-
ić, budujemy dla nich gdzieś w sobie kryptę, w
któ-
rej spoczywają zabalsamowane, wyczekując.
Nie
możemy ich wyrazić za pomocą środków ję-
zykowych, gdyż
pragnienia są płodem naszej imagi-
nacji. Kryptę wypełniają
jedynie wyobrażenia,
przypomina książeczkę z obrazkami dla
dzieci nie-
umiejących jeszcze czytać, images d'Epinal*
ple-
mienia analfabetów. Materią pragnień jest
obraz.
Wyobrażamy sobie nasze pragnienia, i to właśnie
do
tych wyobrażeń nie potrafimy się przyznać.
Podzielić
się z kimś pragnieniami, nie dzieląc się
ich obrazami, to
grubiaństwo. Dzielić się obrazami,
nie dzieląc się samymi
pragnieniami, to nudne jak
flaki z olejem (albo jak opowiadanie
o własnych
snach czy podróżach). Na takie zwierzenia
niezwy-
kle łatwo jest się zdobyć. Natomiast dzielić się
wy-
obrażonymi pragnieniami i upragnionymi obraza-
mi to
najtrudniejsze wyzwanie. Odkładamy je więc
na później. W
końcu dociera do nas, że nigdy nie
zdołamy mu sprostać; w
tej samej chwili uświada-
miamy sobie, że tym niewyjawionym
pragnieniem
jesteśmy my sami, na zawsze uwięzieni w krypcie.
Mesjasz
przychodzi, aby zbawić nasze pragnie-
nia. Oddziela pragnienia
od obrazów, aby je speł-
nić. Albo raczej ukazać, że
zostały już spełnione.
To, co sobie wyobraziliśmy, było
już naszym udzia-
łem. Ostają się - niemożliwe do
spełnienia - obra-
zy ziszczenia. Z zaspokojonych pragnień
buduje
piekło, z niedających się ziścić obrazów -
przedpie-
kle. A z pragnienia wyobrażonego, z czystego sło-
wa
- rajską szczęśliwość.
BYT SPECJALNY
Średniowieczni
filozofowie fascynowali się zwier-
ciadłami. Interesowała
ich zwłaszcza natura lu-
strzanych odbić. Do jakiego rodzaju
bytu - czy mo-
że niebytu - należy je zaliczyć? Czy są
ciałami, sub-
stancjami, akcydensami? Czy też czymś w
rodzaju
barwy? A może światłem lub cieniem? Czy
przysłu-
guje im ruch miejscowy? W jaki sposób
zwierciadło
może je pomieścić?
Byt
tych obrazów jest niewątpliwie wyjątkowy,
jeśli bowiem
uznamy je za ciała albo substancje,
trudno pojąć, w jaki
sposób mogłyby zajmować
przestrzeń, którą wypełnia już
ciało lub substancja
samego zwierciadła. Czy przesuwając
lustro, prze-
mieszczamy jednocześnie ukazujące się na jego
ta-
fli obrazy?
Przede
wszystkim obraz nie jest substancją, lecz
akcydensem,
przypadłością, znajduje się w lustrze
jak w podmiocie (quod
est in speculo ut in subiecto),
nie zaś w przestrzeni
fizycznej. Dla filozofów śre-
dniowiecznych istnienie w
podmiocie oznacza spo-
sób
bycia tego, co niesubstancjalne, tego, co nie ist-
nieje w
sobie, lecz jedynie w czymś innym (jeśli
uwzględni się
pokrewieństwo obrazu i doświadcze-
nia miłosnego, stanie się
jasne, dlaczego zarówno
Dante, jak i Cavalcanti uważają
miłość za „przypa-
dłość w substancji").
Z
niesubstancjalności obrazów wynikają dwie
kolejne cechy.
Ponieważ obrazy nie są substancją,
ich istnienie nie ma
charakteru ciągłego, nie moż-
na zatem przypisać im ruchu
miejscowego. Należy
raczej uznać, że są stwarzane w każdej
chwili zgod-
nie z ruchem czy obecnością tego, kto je
kontem-
pluje: „podobnie jak światło jest stale tworzone
od
nowa dzięki obecności źródła światła, można rzec,
iż
obraz w lustrze powstaje za każdym razem, gdy
jest obecny
kontemplujący go podmiot".
Niesubstancjalny
byt obrazu powstaje nieustan-
nie od nowa (semper nova
generatur) niczym anio-
łowie Talmudu śpiewający na chwałę
Pana, by na-
tychmiast obrócić się w nicość.
Drugą
cechą lustrzanych odbić jest to, że nie
przysługują im
określenia ilościowe; nie są, ściśle
rzecz ujmując, ani
formą, ani obrazami, ale raczej
„pozorem obrazu czy formy"
(species imaginis et
formae). Nie można o nich orzec, czy są
długie, czy
szerokie, ich rozmiary nie dają się więc
skwantyfi-
kować, to tylko postacie, modi istnienia
oraz
„sprawności" (habitus vel dispositiones).
Możemy
zatem powoływać się jedynie na habitus lub ethos
-
oto najciekawsze znaczenie wyrażenia „istnieć
w
podmiocie". To, co tkwi w podmiocie, jawi się ja-
ko
pozór, możność, gest. Nigdy nie jest rzeczą, za-
wsze i
tylko - „czymś w rodzaju rzeczy".
Pojęcie
species, oznaczające „pozór", „wygląd",
„wizerunek",
wywodzi się z rdzenia specio - „wi-
dzieć, patrzeć".
Rdzeń ten można odnaleźć w ta-
kich słowach, jak speculum
- „zwierciadło"; spec-
trum - „wyobrażenie, zjawa";
perspicuus - „prze-
zroczysty, wyraźny"; speciosus -
„piękny, okazały";
specimen - „przykład", ale
również „znak"; specta-
culum - „widowisko". W
terminologii filozoficznej
species było odpowiednikiem
greckiego eidos9 po-
dobnie jak genom zlatynizowano na genus. W
na-
ukach przyrodniczych, a konkretnie w systematyce
roślin
i zwierząt, słowo to zaczęło oznaczać „gatu-
nek"
lub „rodzaj", w handlu zaś „towar",
zwłaszcza
artykuły kolonialne: korzenie, przyprawy
(włoskie
spezie), a następnie „pieniądz" (francuskie
es-
peces).
Obraz
to byt, którego istotą jest bycie widzialno-
ścią lub
pozorem. Specjalny zaś jest taki byt, które-
go istota
pokrywa się z ukazywanym przez niego
widowiskiem (spektaklem),
z jego własnym pozo-
rem i widzialnością.
Byt
specjalny [1'essere speciale] jest niesubstan-
cjalny. Nie ma
własnego miejsca, przysługuje pod-
miotowi i tkwi w nim jako
habitus czy sposób istnie-
nia niby odbity w lustrze obraz.
O
każdej rzeczy można powiedzieć, że jej species
pokrywa się
z jej widzialnością, czyli czystą intelli-
gibilnością.
Byt specjalny jest tożsamy ze swoim
ukazywaniem się,
objawieniem.
Lustro
[włoskie specchio] pokazuje nam, że nasz
obraz może być od
nas oderwany, że nasze species
czy imago do nas nie należą.
Percepcję obrazu od
rozpoznania się w nim dzieli interwał,
który śre-
dniowieczni poeci nazywali miłością.
Zwierciadło
Narcyza jest więc w tym sensie źródłem
miłości,
niezwykłym i okrutnym doświadczeniem
pouczają-
cym, że nasz obraz nie jest naszym obrazem.
Usunąć
ten interwał, rozpoznać się w obrazie
bez uprzedniego
wyparcia się go i zakochania
w nim (choćby na ułamek
chwili), to stracić zdol-
ność kochania, uwierzyć, że
species daje się opano-
wać, że można się z nią w pełni
utożsamić. Rozcią-
gać w nieskończoność interwał między
percepcją
a rozpoznaniem, to uwewnętrznić obraz w
postaci
fantazmatu i strącić miłość w otchłań
psychologii.
W
średniowieczu species nazywała się intentio,
intencją.
Pojęcie to oznaczało wewnętrzne napię-
cie (intus ten sio),
które popycha każdy byt do prze-
kształcenia się w obraz i
do przekazywania swojego
obrazu. W tym sensie species to nic
innego jak na-
pięcie, miłość, w której każdy pragnie
pozostać so-
bą, wytrwać w swoim bycie i przekazać siebie
in-
nym. W obrazie być i pragnąć, egzystencja i cona-
tus,
są w pełni tożsame. Kochać inną istotę, to zna-
czy
kochać jej gatunek, kochać pragnienie, z jakim
chce wytrwać
w swoim bycie. W tym sensie byt spe-
cjalny pokrywa się z
istotą gatunkową, ta zaś jest
swoistym obrazem czy obliczem
ludzkości.
Gatunek
nie dzieli rodzaju, ale go eksponuje.
Byt pragnący i będący
przedmiotem pragnień staje
się w nim species - widzialny. Byt
specjalny z kolei
nie jest jednostką określaną za pomocą
cech dys-
tynktywnych. Przeciwnie, to „jakikolwiek" byt,
to
istota gatunkowa; pokrywa się z każdą swoją
wła-
ściwością, ale jego tożsamość nie jest
określana
przez żadną z nich.
„Byt
jakikolwiek [Fessere qualunque\ jest godny
pożądania" -
to tautologia.
Włoskie
specioso oznaczało piękny, a później:
nieprawdziwy,
pozorny. Species oznaczało najpierw
to, co czyni widzialnym
czy widocznym, a później
stało się zasadą klasyfikacji i
równoważności. Jeśli
powiemy o kimś, że jest „specjalny",
będzie to zna-
czyło, że nas zadziwia (jakąś negatywną
cechą czy
ułomnością). A przecież myśl, że ludzie
stanowią
gatunek (species), napawa raczej otuchą.
Ta
dwuznaczność jest niezwykle pouczająca. Spe-
cies jest tym,
co przekazywane, ukazywane, tym, co
czyni widocznym, a
jednocześnie tym, co powinno
i za wszelką cenę musi utrwalić
się w substancji
oraz różnicy gatunkowej (differentia
specifica), aby
móc ustanowić tożsamość.
Słowo
persona początkowo oznaczało maskę,
a więc rzecz w
najwyższym stopniu „specjalną".
Nic tak dobrze nie
ukazuje znaczenia teologicz-
nych, psychologicznych i
społecznych procesów
formujących osobę, jak fakt, że
chrześcijańscy teo-
lodzy za pomocą tego pojęcia \persona]
oddali
greckie słowo hypostasis. W ten sposób związano
maskę
i substancję (trzy osoby w jednej substan-
cji). Osoba to
zakotwiczenie species w substancji,
które umożliwia jej
identyfikację. Dowody tożsa-
mości zawierają fotografię
(lub inne środki uchwy-
cenia species).
To,
co specjalne, trzeba sprowadzić do tego,
co osobowe; to, co
osobowe, do tego, co substan-
cjalne. Przekształcenie species
w narzędzie utożsa-
miania i klasyfikowania to grzech
pierworodny na-
szej kultury, najbardziej bezwzględny z jej
mecha-
nizmów. Personalizując (odnosząc do jakiejś
tożsa-
mości), musimy poświęcić specjalność tego, co
per-
sonalizowane. Specjalny jest bowiem byt (gest,
twarz,
wydarzenie), który nie przypominając żad-
nego innego,
podobny jest do wszystkich. Byt
specjalny jest doskonały,
ponieważ najdoskonalej
nadaje się do wspólnego użytkowania,
nie jest bo-
wiem niczyją prywatną, osobistą własnością.
Tym,
co osobiste, nie można się cieszyć; to tylko
źródło
własności i zazdrości.
Zawistnik
myli to, co specjalne, z tym, co osobo-
we. Bydlak - to, co
osobowe, z tym, co specjalne.
Młoda
dziewczyna jest zazdrosna o siebie. Przy-
kładna małżonka
sama skazuje się na zbydłęcenie.
Byt
specjalny przekazuje tylko własną komuni-
kowąlność. Ta
jednak oddziela się od siebie i usta-
nawia sferę
autonomiczną. W ten sposób byt spe-
cjalny przeradza się w
spektakl. Spektakl to od-
dzielenie od istoty gatunkowej,
niemożność kocha-
nia, tryumf zazdrości.
AUTOR JAKO GEST
Dwudziestego
drugiego lutego 1969 roku na za-
proszenie Francuskiego
Towarzystwa Filozoficzne-
go Michel Foucaułt wygłosił odczyt
pt. Kim jest au-
tor?*. Książka Słowa i rzeczy, opublikowana
trzy la-
ta wcześniej, przyniosła mu olbrzymi rozgłos,
tak
że słuchaczy (wymieńmy przewodniczącego posie-
dzenia,
Jeana Wahla, a także Maurice'a de Gan-
diłlaca, Luciena
Goldmanna i Jacques*a Lacana)
zwabiła zapewne w równym
stopniu chęć uczestni-
czenia w ważnym wydarzeniu
towarzyskim, co za-
interesowanie samym tematem odczytu. Po
krót-
kim wprowadzeniu Foucaułt zacytował Becketta
(„A
co to za różnica, kto mówi, rzeki ktoś, co to za
różnica,
kto"), aby podkreślić, że obojętność wobec
autora
jest cechą charakterystyczną czy wręcz głów-
ną zasadą
etyczną współczesnej literatury. W pisar-
stwie chodzi nie
tyle o indywidualną ekspresję, ile
o otwarcie przestrzeni, w
której piszący podmiot
bezustannie zanika, „pozbywa się
znaków swej wy-
jątkowości i przez to wyróżnia go jedynie
osobliwa
forma nieobecności".
Cytat
z Becketta kryje jednak sprzeczność, przy-
wołaną zresztą
ironicznie w zagadkowym tytule od-
czytu. „A co to za
różnica, kto mówi, rzekł ktoś, co
to za różnica, kto".
Istnieje więc ktoś, wprawdzie
anonimowy i pozbawiony twarzy,
kto wygłosił tę
wypowiedź, bez niego teza odmawiająca
znaczenia
„temu, kto mówi", nie mogłaby zostać
sformuło-
wana; uznając tożsamość autora za nieistotną,
po-
twierdza zarazem jego nieusuwalny, konieczny
charakter.
W
tym momencie Foucault może już ujawnić
swój zamiar:
rozróżnienie dwóch, często mylonych
ze sobą pojęć.
Pierwsze, wykluczone z obszaru do-
ciekań, to autor jako
konkretna jednostka; drugie,
stanowiące dla Foucaulta właściwy
przedmiot ana-
liz, to autor jako funkcja. Nazwisko autora nie
jest
zwykłą nazwą własną ani jako deskrypcja, ani jako
desygnacja.
Jeśli spostrzegę, że Pierre Dupont nie
ma, jak sądziłem,
niebieskich oczu, jeśli dowiem
się,
ze wbrew moim dotychczasowym przeświad-
czeniom nie urodził
się w Paryżu i nie jest, jak z tej lub innej przyczyny mniemałem,
lekarzem, imię
własne Pierre Dupont będzie się nadal odnosić do tej samej osoby. Jeśli jednak odkryję, że Szekspir nie stworzył przypisywanych mu tragedii, Zawdzie-
czamy
mu natomiast Novum Organum Bacona,
zmieni się niewątpliwie
funkcja Szekspira jako na-
zwiska autora. Nazwisko autora to
coś innego niż
zapis w archiwum urzędu stanu cywilnego, „nie
jest
tym samym, co nazwa własna, zmierzająca z wnę-
trza
wypowiedzi ku rzeczywistej, zewnętrznej po-
staci jej twórcy,
przebiega, jeśli można to tak ująć,
na granicy tekstów",
określając ich status i decydu-
jąc o społecznym obiegu.
„Można zatem uznać, że
w takiej kulturze jak nasza
istnieją wypowiedzi
opatrzone funkcją «autora», podczas gdy
inne są
jej pozbawione [...] Funkcja autora
charakteryzuje
sposób istnienia, obieg i funkcjonowanie
niektó-
rych wypowiedzi w ramach danego społeczeń-
stwa".
Funkcja
autora spełnia w naszym społeczeństwie
rozmaite zadania:
wiąże się z procedurą nabywania
własności usankcjonowaną
przez prawo autorskie;
umożliwia ściganie i karanie twórcy;
pozwala dzie-
lić poszczególne wypowiedzi na teksty
literackie
i naukowe, ustalać ich autentyczność i tworzyć
z
nich kanon lub też, przeciwnie, uznawać je za
apokryfy;
wreszcie rozszczepia funkcję wypowie-
dzeniową na kilka
równoczesnych podmiotów zaj-
mujących różne pozycje i
umożliwia tworzenie
funkcji transdyskursywnej, dzięki której
autor, po-
za granicami swojego dzieła, konstytuuje się
jako
„fundator dyskursywności" (Marks jest nie
tylko
autorem Kapitału, Freud jest kimś więcej niż
auto-
rem Objaśniania marzeń sennych).
Rok
później, wygłaszając na uniwersytecie
w Buffalo ów odczyt
w nieco zmienionej wersji,
Foucaułt jeszcze jaskrawiej
przeciwstawił autora-
-jednostkę i funkcję autora: „Autor
nie jest nie-
określonym źródłem znaczeń, które miałyby
wy-
pełnić dzieło, autor nie poprzedza dzieł.
Stanowi
swoistą zasadę funkcjonalną, która w naszej
kultu-
rze służy odgraniczaniu, wykluczaniu i
selekcjono-
waniu; zasadę krępującą swobodę cyrkulacji,
prze-
kształcania, komponowania, dekomponowania
i
ponownego komponowania fikcji".
Oddzielenie
autora-jednostki od mechanizmów
wyznaczających jego funkcję
społeczną ściśle wiąże
się ze strategią Foucaulta,
który podkreślał wpraw-
dzie wielokrotnie, że nigdy nie
przestał zajmować
się podmiotowością, ale w jego dziełach
podmiot
jako żywa jednostka ukazuje się wyłącznie
poprzez
konstytuujące go obiektywne procesy upodmioto-
wienia
oraz zbiór urządzeń, które umieszczają go
wewnątrz
mechanizmów władzy. Być może z tego
właśnie powodu
nieprzychylni krytycy zarzucali
Foucaultowi - skądinąd
niezbyt spójnie - z jednej
strony obojętność wobec
jednostek z krwi i kości,
z drugiej zaś skrajnie estetyzujące
ujęcie podmiotu.
Foucaułt był zresztą świadom tej pozornej
aporii.
W połowie lat osiemdziesiątych w
autoprezentacji,
którą zredagował dla Dictionnaire des
philosophes,
napisał: „filozofia nie powołuje się już na
konstytu-
tywny podmiot, nie oznacza to jednak wzięcia
pod-
miotu w nawias ani zastąpienia go czystą
przed-
miotowością; chodzi o wydobycie procesów warun-
kujących
doświadczenie, w którym podmiot oraz
przedmiot «kształtują
się i przekształcaj ą» we wza-
jemnym odniesieniu i
obustronnej zależności". Lu-
ci en Goldmann,
wysłuchawszy odczytu o autorze,
przypisał prelegentowi zamiar
wymazania jednost-
kowego podmiotu; Foucault odpowiedział na
ten
zarzut z właściwą sobie ironią: „Określenie
sposo-
bu, w jaki oddziałuje funkcja autora, nie pociąga
za
sobą stwierdzenia, że autor nie istnieje [...].
Otrzyjmy
łzy".
W
tej perspektywie funkcja autora jest tożsama
z procesem
upodmiotowienia, w którego toku jed-
nostka zostaje rozpoznana
i ukonstytuowana jako
autor określonego korpusu tekstów.
Przyjęcie takie-
go założenia oznacza, że każde badanie
podmiotu
jako jednostki musi ustąpić pola gestowi
wyznacza-
jącemu warunki i formy, które umożliwiają
podmio-
towi wystąpienie w porządku dyskursu. W porządku
tym,
zgodnie z diagnozą, którą Foucault stawia wie-
lokrotnie:
„piszący podmiot pozbywa się znaków
swej wyjątkowości i
przez to wyróżnia go jedynie
osobliwa forma nieobecności.
Cechą zasadniczą je-
go pisarstwa staje się śmierć".
Autor nie umarł, ale
występowanie w roli autora to zajmowanie
miejsca
zmarłego. Podmiot-autor istnieje, lecz świadczy
o
tym jedynie ślad jego nieobecności. W jakim jed-
nak sensie
nieobecność może być wyjątkowa? Czym
dla jednostki jest
zajmowanie miejsca zmarłego, po-
zostawianie śladów w
pustce?
Być
może z całego dzieła Foucaulta tylko w jed-
nym tekście owa
trudność wyłania się w sposób ściśle
stematyzowany, a
nieczytelność podmiotu ukazuje
się na krótką chwilę w
pełnym świetle. Mam na my-
śli tekst z 1977 roku, Żywoty
ludzi niegodziwych*, po-
myślane pierwotnie jako przedmowa do
antologii
dokumentów archiwalnych, więziennych rejestrów
i
lettres de cachet. Ludzkie istnienia krzyżują się
w nich z
władzą, która skazuje je na infamię, a jedno-
cześnie
wydobywa z mroku, przerywając milczenie
i ratując przed
zapomnieniem. Grymas zakonnika
Jeana Antoine'a Touzarda,
sodomity i ateusza za-
mkniętego w Bicetre 21 kwietnia 1701
roku, i podej-
rzane włóczęgostwo lichwiarza Mathurina
Milana,
umieszczonego w zakładzie w Charenton 31 sierpnia
1707
roku, rozbłyskują na chwilę w snopie światła
skierowanego
na nich przez władzę. Poza tymi lako-
nicznymi wypisami z
archiwów, które skazują ich na
hańbę, na kształt
błyskawicy ukazuje się ślad innego
życia i innej historii.
Owszem, niegodziwe żywoty od-
słaniają się jedynie za
pośrednictwem cytatów, które
dyskurs władzy przytacza, aby
pognębić tych osobni-
ków jako winnych łajdactw czy
haniebnych wypowie-
dzi, a mimo to jak na zdjęciach, z których
patrzy na
nas zapomniana, choć przecież bliska twarz
niezna-
jomej, coś z tej infamii domaga się imienia
własnego
i świadczy o nim poza wszelką ekspresją i
pamięcią.
4
W
jaki sposób te żywoty przedstawia się w zwię-
złych
adnotacjach, które wciągnęły je na zawsze do
bezlitosnego
protokołu hańby? Anonimowy skryba
i drobni urzędnicy,
redaktorzy owych notatek, nie
zamierzali ani poznać, ani
przedstawić kogokol-
wiek: ich jednym celem było naznaczenie
hańbą,
skazanie na infamię. A jednak na tych
stronach
przynajmniej przez krótką chwilę żywoty
płoną
oślepiająco mrocznym blaskiem. Tylko czy można
uznać,
że znalazły tu wyraz i - choćby w formie naj-
drastyczniejszego
skrótu - zostały nam przekaza-
ne, ukazane? W żadnej mierze.
Gest, który je
utrwalił i uwiecznił, jednocześnie
uniemożliwił ich
przedstawienie w jakiejkolwiek postaci, jak
gdyby
mogły się przejawić w języku tylko pod tym
warun-
kiem, że pozostaną w nim niewyrażone.
Niewykluczone
zatem, że tekst z 1977 roku za-
wiera klucz pozwalający
odszyfrować prelekcję na
temat autora, a żywot niegodziwy
stanowi paradyg-
mat obecności-nieobecności autora w dziele.
Jeśli
nazwiemy gestem to, co w każdym akcie
ekspresji
pozostaje niewyrażone, możemy stwierdzić, że
au-
tor - tak jak człowiek niegodziwy - jest obecny
w
tekście jedynie jako gest, który umożliwia eks-
presję,
ustanawiając w niej wyróżnioną pustkę.
Jak
uchwycić modalność tej wyjątkowej obecno-
ści, która
sprawia, że życie ukazuje się nam za po-
średnictwem tego,
co je ucisza, tłumi, wykrzywia
w grymas? Foucault był chyba
świadomy tej trud-
ności: „To, co tu możemy przeczytać,
nie jest bynaj-
mniej
zbiorem portretów: są to pułapki, broń, krzy-
ki, gesty,
postawy, podstępy, intrygi, dla których
słowa były tylko
narzędziami. W tych kilku zda-
niach «rozgrywały się»
rzeczywiste żywota; nie
chcę przez to powiedzieć, że one w
nich się przeja-
wiały, ale że w każdym razie, przynajmniej
częścio-
wo, faktycznie stanowiły o ich wolności, o ich
nie-
doli, a często o ich śmierci i o ich losie. Te
słowa
rzeczywiście mieszały się z życiem; rzeczywiście
za-
grażały owym istnieniom i je gubiły". Nie
mogło,
rzecz jasna, chodzić o portrety czy biografie; to,
co
spaja niegodziwe żywoty z rejestrującymi je suro-
wymi,
bezcielesnymi zapisami, nie należy do sfery
przedstawienia czy
figuracji, ale do zgoła innego,
o wiele istotniejszego
porządku: w tych zdaniach
żywoty zostają rzucone na szale,
toczy się tu „gra",
której stawką jest ich wolność
i niedola.
Gdzież
jednak podziali się Mathurin Milan oraz
Jean Antoine Touzard?
Nie znajdziemy ich w lako-
nicznych zapiskach, które
rejestrują ich obecność
w archiwach infamii. Nie znajdziemy
także poza
archiwum, w rzeczywistej biografii, o której
nic
zgoła nie wiemy. Znajdują się na progu tekstu,
w
którym toczy się „gra", a ściślej mówiąc: ich
nie-
obecność - sposób, w jaki nam się wymykają -
zo-
staje zapisana na marginesie archiwum podobnie
jak
gest, który to umożliwił, przekraczając i negu-
jąc tę
intencję.
Rzeczywiste
żywoty „rozgrywały się" - jest to
w tym kontekście
wyrażenie wieloznaczne, na co
zresztą
wskazuje cudzysłów. Nie chodzi przy tym
o teatralną
konotację „rozgrywania się" (choć zda-
nie to mogłoby
również brzmieć: żywoty zostały
ukazane na scenie,
odegrane). Warto natomiast
zwrócić uwagę na to, że sprawca,
który zmusił owe
żywoty do rozgrywania się w tekście,
pozostaje
w cieniu. Kto nimi grał? Sami niegodziwcy,
którzy
oddawali się włóczęgostwu jak Mathurin Milan
lub
sodomickim skłonnościom jak Jean Antoine Tou-
zard?
Z większym prawdopodobieństwem można
wskazać spisek
anonimowych urzędników, kanceli-
stów i żandarmów, który
przyczynił się do ich uwię-
zienia. Żywot niegodziwy nie
należy jednak ani do
tych pierwszych, ani do tych drugich; ani
do tożsa-
mości w sensie prawnym, która będzie w
końcu
musiała ponieść karę, ani do urzędników
władzy,
którzy w ostatniej instancji przesądzą jej losy.
Ta
egzystencja po prostu się rozgrywa, nie jest
nigdy
posiadana, przedstawiona, wypowiedziana. Dlate-
go
właśnie stanowi miejsce możliwe - lecz puste -
etyki,
formy-życia.
Co
to jednak znaczy, że jakiś żywot rozgrywa się
czy jest
rozgrywany?
Bohaterka
Idioty, Nastazja Filipowna, przyjmuje
gości w salonie. Tego
wieczoru podejmie życiową
decyzję. Obiecała Afanasijowi
Iwanowiczowi Toc-
kiemu, człowiekowi, który ją zhańbił i
od lat utrzy-
mywał, że odpowie mu, czy zgadza się wyjść
za
młodego Ganię w zamian za siedemdziesiąt pięć
tysięcy
rubli. W salonie znajduje się grono znajo-
mych:
generał Jepanczyn, nieprawdopodobny Le-
biediew, kostyczny
Ferdyszczenko. Obecny jest na-
wet książę Myszkin, a także
Rogożyn, który wkro-
czył do mieszkania na czele podejrzanej
bandy,
przynosząc Nastazji paczkę zawierającą sto
tysięcy
rubli. Przyjęcie od początku ma w sobie coś
choro-
bliwego, fertycznego. Zresztą sama gospodyni
skarży
się na silną gorączkę.
Przystając
na zaproponowaną przez Ferdysz-
czenkę zabawę, która polega
na tym, że każdy gość
wyzna najpodlejszy ze swych
postępków, Nastazja
umieszcza ten wieczór pod znakiem gry. I
również
z kaprysu lub z zamiłowania do giy poprosi
ledwo
poznanego księcia Myszkina, by przesądził o
tym,
jakiej odpowiedzi ma udzielić Tockiemu. W tym
momencie
akcja gwałtownie przyspiesza. Nastazja
zgadza się poślubić
księcia, lecz po chwili zmienia
zdanie i wybiera Rogożyna.
Raptem, jak gdyby
w opętaniu, chwyta paczkę z setką tysięcy
rubli
i wrzuca ją do kominka, obiecując pazernemu
Gańce,
że pieniądze przypadną mu w udziale, jeśli
wyciągnie je
gołymi rękoma z płomieni.
Co
kieruje poczynaniami Nastazji Filipownej?
Nie ulega
wątpliwości, że jej gesty, nie wiedzieć jak
ekstrawaganckie,
zdecydowanie górują nad konte-
nansem, jaki usiłują
zachować wszyscy goście
(z wyjątkiem Myszkina), i ich
kalkulacjami. A prze-
cież nie sposób dopatrzeć się w nich
jakiejś racjo-
nalnej decyzji czy przewodniej zasady
moralnej.
Trudno też założyć, że powoduje nią chęć
zemsty
(chociażby na Tockim). Od początku do końca wy-
daje
się szalona, co zresztą wielokrotnie konstatu-
ją zebrani
(„Choroba ci znowu dokucza, zwariowa-
łaś czy co?",
„Oszalała, oszalała!", „Przecież ona
zwariowała;
prawda, że zwariowała?").
Nastazja
Filipowna zagrała o swoje życie, a mo-
że też pozwoliła
grać o nie Myszkinowi, Rogożyno-
wi, Lebiediewowi czy choćby
własnym kaprysom.
Dlatego tak trudno pojąć jej zachowanie;
jej gesty
są nieprzejrzyste, niezrozumiałe. Zycie etyczne
nie
sprowadza się do posłuszeństwa wobec prawa mo-
ralnego,
przystaje na to, by rozgrywać się w swoich
gestach bez reszty
i nieodwracalnie. Choćby nawet
miało to przesądzić o
szczęściu czy niedoli w spo-
sób ostateczny.
Autor
wyznacza punkt, w którym życie rozgrywa
się w dziele.
Rozgrywa, a nie wyraża; rozgrywa, nie
zaś spełnia. Dlatego
właśnie autor musi pozostać
w swoim dziele niespełniony i
niewyrażony. Jest
owym nieczytelnym gestem, który umożliwia
lek-
turę, legendarną pustką, z której wyłania się
pisa-
nie i dyskurs. Gest autora objawia się w dziele
po-
wołanym przez niego do życia jako obecność
nie-
stosowna i osobliwa podobnie jak lazzi Arlekina,
co
chwila przerywające historię rozgrywaną na
scenie i
wikłające jej wątek. Jak twierdzą teorety-
cy commedia
deWarte, słowo lazzo wywodzi się od
laccio, oznaczającego
„sznurowadło, węzeł"; ko-
miczne gierki Arlekina
przerywają bowiem, a na-
stępnie ponownie związują i
spłątują nić intrygi.
Gest autora ożywia dzieło przez
nieusuwalną
obecność
na nieekspresyjnej krawędzi tekstu. Po-
dobnie jak mim w
swojej niemocie i Arlekin w laz-
zi, autor zasklepia się
bezustannie w otwarciu, któ-
rego dokonał. W starych
książkach obok strony ty-
tułowej widnieje niekiedy portret
lub zdjęcie auto-
ra; na próżno usiłujemy wyczytać z jego
zagadko-
wych rysów sens oraz racje istnienia dzieła. Tak
sa-
mo gest autora zatrzymuje się na progu tekstu ni-
czym
jego tajemnicza egzerga, która ironicznie su-
geruje, że
zawiera w sobie niezgłębiony sekret
dzieła.
A
przecież to właśnie ów nieczytelny gest i nieza-
pełnione
miejsce umożliwiają lekturę. Weźmy
wiersz rozpoczynający
się od następującego wersu:
Padre polvo ąue subes de
Espana. Wiemy, a w każ-
dym razie słyszeliśmy, że napisał
go pewnego dnia
1937 roku niejaki Cesar Yallejo, urodzony w
Peru
w 1892 roku, spoczywający obecnie na
cmentarzu
Montparnasse u boku swojej żony Georgette, któ-
ra
przeżyła go o wiele lat i jest odpowiedzialna za
skandaliczne,
jak twierdzą niektórzy, wydanie tego
wiersza oraz innych
dzieł Valleja. Spróbujmy odpo-
wiedzieć na pytanie, co czyni
z tego wiersza dzieło
Cesara Valleja (lub z Cesara Valleja
autora tego
wiersza). Czy mamy rozumieć, że pewnego dnia
to
szczególne uczucie, myśl inna od wszystkich nawie-
dziła
umysł i duszę pana Cesara Velleja? Można
w to wątpić.
Bardziej prawdopodobne, że dopiero
po napisaniu tego wiersza -
lub w trakcie pisania -
owa myśl i uczucie stały się dla
poety czymś rzeczy-
wistym,
określonym, właściwym, tak iż przyswoił je
sobie w
najdrobniejszych szczegółach i niuansach,
podobnie zresztą
jak stają się takie dla nas dopiero
wtedy, gdy już
przeczytamy wiersz. Czy znaczy to,
że myśli i uczucia
znalazły swą siedzibę w samym
wierszu, w znakach
współtworzących tekst? W ja-
kiż jednak sposób namiętność
czy refleksja dałyby
się zawrzeć na kartce papieru? Uczucie
lub myśl
niejako z definicji zakładają myślący i
odczuwający
podmiot. Żeby się uobecniły, ktoś musi sięgnąć
po
książkę i oddać się lekturze. Oznacza to jednak tyl-
ko
tyle, że czytelnik zajmuje w wierszu właśnie to
puste
miejsce, jakie pozostawił mu autor, że po-
wtarza
nieekspresyjny gest, którym autor poświad-
czył swoją
nieobecność w dziele.
Miejsce
- czy raczej wydarzenie - wiersza nie
znajduje się zatem ani w
tekście, ani w autorze (lub
czytelniku); sytuuje się w
geście, przez który autor
i czytelnik rozgrywają się w
tekście i wymykają mu
się wspólnie w nieskończoność.
Autor jest jedynie
świadkiem i gwarantem własnej
nieobecności
w dziele, w którym się rozgrywał; czytelnik
zaś mo-
że tylko ponowić to świadectwo. Nie pozostaje
mu
nic innego, jak przejąć rolę gwaranta tej gry, w któ-
rej
zatracając się, zyskuje samego siebie. Podobnie
jak rozum w
filozofii Awerroesa jest jeden i bez-
osobowy, a jednostki
łączą się z nim za pośrednic-
twem wyobrażeń i
fantazmatów, tak samo autor
i czytelnik nawiązują relację z
dziełem jedynie pod
tym warunkiem, że pozostają w nim
niewyrażeni.
A mimo to tekst świeci tylko tym matowym bla-
skiem,
które promieniuje ze świadectwa owej nie-
obecności.
Z
tego właśnie względu autor wyznacza również
granicę,
której żadna interpretacja nie może prze-
kroczyć.
Odczytywanie tego, co zapisano w wier-
szu, musi się
zatrzymać, gdy natrafia - w ten lub in-
ny sposób - na
opustoszałe miejsce przeżycia czy
doznania. Próba
odtworzenia osobowości autora
na podstawie dzieła jest bowiem
równie nieupraw-
niona jak próba uczynienia z jego gestu
tajnego
szyfru lektury.
Doszliśmy
więc być może do punktu, w którym
aporia Foucaulta staje
nieco mniej zagadkowa.
Podmiot - w tym samym stopniu co autor
czy żywot
ludzi niegodziwych - nie jest czymś, co
dawałoby
się odnaleźć bezpośrednio jako substancjalną
rze-
czywistość obecną w pewnym określonym
miejscu;
przeciwnie, stanowi rezultat swojego spotkania
i
zmagań z urządzeniami, w których się rozgrywał
lub został
rozegrany. Pisanie bowiem - nie tylko
zresztą pisanie
kancelistów archiwum hańby - jest
właśnie swoistym
urządzeniem, a dzieje ludzkości
sprowadzają się zapewne do
walki ludzi z urządze-
niami będącymi ich wytworem,
poczynając od języ-
ka. Autor musi pozostać niewyrażony w
dziele,
a mimo to - i przez to właśnie - potwierdza
swoją
nieusuwalną obecność; podobnie też podmioto-
wość
ukazuje się i stawia najzacieklejszy opór właś-
nie w tym
punkcie, w którym dostaje się we włada-
nie rozgrywających
nią urządzeń. Podmiotowość
wyłania
się tam, gdzie żywa jednostka krzyżuje się
z językiem, i
rozgrywając się w nim bez reszty, ob-
naża w geście swoją
fundamentalną nieredukowal-
ność do tej gry. Cała reszta
jest tylko psychologią,
a w psychologii nigdy nie znajdziemy
czegoś takie-
go jak podmiot etyczny czy forma-życia.
POCHWAŁA PROFANACJI
Rzymscy
prawnicy doskonale rozumieli znaczenie
słowa „profanować".
Rzeczy będące własnością
bóstw uznawano za święte lub
religijne. Nie można
było nimi obracać ani swobodnie
rozporządzać:
sprzedawać, pożyczać pod zastaw, puszczać
w
dzierżawę ani ustanawiać na nich służebności.
Świętokradztwo
polegało więc na pogwałceniu lub
transgresji owej
szczególnej „nierozporządzalno-
ści", która oddawała
rzeczy na wyłączny użytek bo-
gów niebiańskich (wówczas
nazywano je właśnie
„świętymi") albo bóstw
podziemnych (w tym wy-
padku określano je tylko mianem
„religijnych").
Poświęcać (sacrare) oznaczało
przenieść rzeczy po-
za sferę prawa ludzkiego; profanowanie
było za-
tem restytucją, ponownym przekazaniem ich lu-
dziom
do swobodnego użytku. Wielki jurysta Tre-
batius pisał: „W
sensie dosłownym sprofanowane
są rzeczy, które ze świętych
lub religijnych stały się
na powrót własnością ludzi i
przez nich są używa-
ne". „Czystym" nazywano
miejsce przeznaczone
niegdyś do kultu zmarłych, które nie
jest już „po-
święcone,
święte czy religijne, stało się wolne od
wszelkich określeń
tego rodzaju".
Rzeczy
przywrócone wspólnemu użytkowaniu lu-
dzi są czyste,
sprofanowane, świeckie, wolne od
„uświęconych"
określeń. Samo użytkowanie nie jest
tutaj jednak czymś
naturalnym, stanem pierwot-
nym, osiąga się je dopiero przez
profanację. Jak wi-
dać, „użycie" i „profanację"
łączy szczególna więź.
Rozpatrzmy ją bardziej
szczegółowo.
Religię
można zdefiniować jako to, co przenosi
rzeczy, miejsca,
zwierzęta lub osoby ze sfery ludz-
kiego użytkowania w inną,
wydzieloną sferę. Reli-
gia nie może istnieć bez separacji,
co więcej, każda
separacja jest w swej istocie religijna.
Separacji do-
konuje się - i reguluje się ją - poprzez
ofiarę, któ-
ra przybierając postać różnorodnych
skodyfikowa-
nych rytuałów (Hubert i Mauss sporządzili
ich
szczegółowy katalog, uwzględniając różnice
kultu-
rowe), sankcjonuje przejście ze sfery profanum do
sfery
sacrum, ze sfery ludzkiej do sfery boskiej. Sfe-
ry te dzieli
ścisła cezura - próg, który składana
ofiara przekracza w
jednym lub drugim kierunku.
To, co zostało oddzielone w
rytuale, można bo-
wiem przywrócić sferze profanum dzięki
innemu
rytuałowi. Jedną z prostszych form profanacji
jest
kontakt (contagione) w ramach samego obrządku
poświęcenia,
regulującego przeniesienie ofiary ze
sfery ludzkiej do
boskiej. Część ofiary przeznacza
się bogom (trzewia, tak
zwane exta\ wątrobę, serce,
woreczek żółciowy, płuca),
ludziom przypadają zaś
w
udziale pozostałe części. Kawałki mięsa dotknię-
te przez
uczestników rytuału zostają sprofanowa-
ne, a wtedy nadają
się już do spożycia. Istnieje więc
skażenie profanacyjne,
dotyk odczarowujący oraz
przywracający do użytku to, co
sacrum oddzieliło
i, można by rzec, spetryfikowało.
Wbrew
twierdzeniom etymologii równie banal-
nej, jak nieścisłej
słowo „religia" nie wywodzi się
od religare (łączenie
i jednoczenie tego, co ludzkie,
z tym, co boskie), ale od słowa
relegere, określają-
cego skrupulatną i uważną postawę,
jaka winna ce-
chować nasze relacje z bogami, niespokojne
waha-
nie [włoskie rileggere - przeczytać ponownie,
uważ-
nie] wobec form (i formuł), których należy
prze-
strzegać, aby nie naruszyć rozdziału sacrum
iprofa-
num. Religio nie jednoczy ludzi z bogami, przeciw-
nie,
czuwa nad ich wzajemnym oddzieleniem. Tak
więc religii
przeciwstawia się nie tyle sceptycyzm
czy indyferencja wobec
spraw boskich, ile raczej
„niedbałość", to znaczy
zarazem swobodna i „roz-
proszona" (oderwana od religio
norm) postawa wo-
bec rzeczy i użytku, jaki z nich czynimy,
wobec
form separacji i ich znaczenia. Profanować, to
do-
puszczać możliwość szczególnej niedbałości,
która
ignoruje oddzielenie, a właściwie znajduje dla nie-
go
specyficzne zastosowanie.
Przejścia
od sacrum doprofanum można bowiem
dokonać przez całkowicie
niestosowne używanie
świętości (a właściwie jej
reutylizację). Mam na
myśli
zabawę. Wiadomo, że dziedziny sacrum i za-
bawy są ściśle
powiązane. Większość znanych nam
gier i zabaw wywodzi się
z pradawnych obrzędów
sakralnych, z rytuałów i praktyk
wróżbiarskich, na-
leżących niegdyś do szeroko pojętej
religii. Zabawa
w kółeczko [girotondo] była pierwotnie
obrządkiem
matrymonialnym; gra w piłkę odtwarza walkę
bo-
gów o panowanie nad słońcem; źródłem gier
ha-
zardowych są praktyki wieszcze; fryga i szachowni-
ca
były narzędziami wróżbitów. Emile Benveniste,
badając
relacje między zabawą a rytuałem, wyka-
zał, że zabawa nie
tylko pochodzi ze sfery sacrum,
ale też wywraca tę sferę na
opak. Potęga gestu sa-
kralnego -jak pisał - wiąże mit
opowiadający pew-
ną historię z rytuałem, który ją
odtwarza i insceni-
zuje. Zabawa rozdziera tę jedność: jako
ludus, czy-
li gra akcji, rozstaje się z mitem, aby zachować
je-
dynie rytuał; jako jocus, czyli gra słów, usuwa rytu-
ał
i pozwala przetrwać mitowi. „Zakładając, że sa-
crum to
konsubstancjalna jedność mitu i rytuału,
można powiedzieć,
że zabawa jest połowicznym
wykonaniem operacji sakralnej,
kiedy mit i tylko
mit otrzymuje wyraz słowny, a jedynie rytuał
przy-
biera postać działania".
Oznacza
to, że zabawa odrywa i wyzwala ludz-
kość od sfery sacrum,
nie obalając jednak owej sfe-
ry. Użycie, któremu zostaje
przywrócone to, co
uprzednio poświęcone, nie pokrywa się ze
zwykłą
konsumpcją. „Profanacja" związana z zabawą
nie
dotyczy bowiem li tylko obszaru religijnego. Dzie-
ci,
które bawią się każdym śmieciem, jaki im wpad-
nie
w ręce, potrafią traktować jak zabawkę rzeczy
należące do
sfery ekonomii, wojny, prawa oraz in-
nych dziedzin zwyczajowo
uznawanych za poważ-
ne. Samochód, broń palna, umowa
cywilnoprawna
stają się raptem zabawkami. Tym, co łączy te
przy-
kłady z profanacją świętości, jest przejście od
reli-
gio postrzeganej jako fałszywa i opresyjna do
nie-
dbałości pojmowanej jako vera religio. Ta niedba-
łość
nie oznacza braku zaangażowania (dzieci są
często całkowicie
pochłonięte zabawą), ale nowe
zastosowanie, które dzieci i
filozofowie odkrywają
i przekazują ludzkości. To właśnie
miał na myśli
Walter Benjamin, kiedy pisał, że prawo, które
już
nie jest stosowane, lecz jedynie studiowane, to
wrota
sprawiedliwości. Podobnie religio już nie
przestrzegana, ale
taka, z którą można igrać, otwie-
ra wrota użytkowania, a
potęgi ekonomii, prawa
i polityki, rozbrojone w zabawie, wiodą
ku nowej
szczęśliwości.
Zabawa
jako instrument profanacji powszechnie
jednak zanika.
Niesłychane namnożenie się zabaw
zarówno dawnych, jak i
najnowszych dowodzi po
prostu, że współczesny człowiek nie
potrafi się już
bawić. W grach, potańcówkach i festynach
roz-
paczliwie poszukuje dokładnego przeciwieństwa
tego,
co mógłby w nich znaleźć, chce odzyskać
dawne, utracone
święta, przywrócić sacrum i zwią-
zane z nim rytuały,
choćby w postaci mdłych cere-
monii nowej spektakularnej
religii albo kursu salsy
w prowincjonalnym domu kultury. W tym
sensie
telewizyjne
igrzyska współtworzą nową liturgię, są
zeświecczoną
formą nieświadomych dążeń religij-
nych. Przywrócić
zabawie jej czysto świeckie prze-
znaczenie to projekt
polityczny.
Należy
jednak odróżnić profanację od sekulary-
zacji.
Sekularyzacja jest rodzajem stłumienia, któ-
re nie narusza
żadnych sił, lecz jedynie prowadzi
do ich translokacji. Na
przykład polityczne ze-
świecczenie pojęć teologicznych
(boska transcen-
dencja jako paradygmat suwerennej władzy)
zado-
wala się przekształceniem monarchii niebiańskiej
w
monarchię ziemską, sama władza pozostaje jed-
nak
nietknięta. Profanacja neutralizuje swój przed-
miot. To, co
było niedostępne i oddzielone, wsku-
tek profanacji traci
swoją aurę i może zostać przy-
wrócone użyciu. W obu
wypadkach mamy do czy-
nienia z zabiegami politycznymi:
pierwsza operacja
dotyczy jednak sprawowania władzy, którą
legity-
mizuje, odnosząc ją do uświęconego modelu; dru-
ga
natomiast dezaktywuje mechanizmy władzy
i przywraca wspólnemu
użytkowaniu zawłaszczone
dotychczas przestrzenie.
Filologowie
ze zdumieniem odnotowują podwój-
ne i przeciwstawne znaczenie
łacińskiego czasow-
nika profanare. Z jednej strony uczynić
coś profa-
num, zeświecczyć; z drugiej (to znaczenie
występu-
je jedynie w wyjątkowych przypadkach)
poświęcić.
Uogólniając, można powiedzieć, że ta
sprzeczność,
na którą zwrócił już uwagę Freud, cechuje
całe
słownictwo związane ze sferą sacrum: przymiotnik
sacer
oznacza zarówno „czcigodny, poświęcony bo-
gom", jak
i „przeklęty, wykluczony ze wspólnoty".
To semantyczne
rozmycie jest czymś więcej niż
zwykłą dwuznacznością,
można powiedzieć, że jest
ono konstytutywne dla aktów
profanacji i ofiary.
Ponieważ odnoszą się one do tego samego
przed-
miotu, który winien zostać przeniesiony ze
sfery
profanum do sfery sacrum lub ze sfery sacrum do
sfery
profanum, muszą uwzględniać swoistą resztkę
świeckości w
każdej rzeczy uświęconej albo residu-
um świętości w
każdym przedmiocie sprofanowa-
nym.
Przyjrzyjmy
się pojęciu sacer. Określa ono to, co
należy wyłącznie do
bogów, co zostało im przeka-
zane przez uroczysty akt
sacratio lub derotio (do-
wódca poświęca własne życie
bogom podziemnym,
aby zapewnić sobie zwycięstwo). A jednak w
wyra-
żeniu homo sacer przymiotnik odnosi się do jed-
nostki
wykluczonej ze wspólnoty, którą wolno bez-
karnie zabić,
aczkolwiek nie można złożyć w ofie-
rze bogom. Co się
właściwie stało? Człowiek świę-
ty, czyli należący do
bogów, przetrwał rytuał, który
oddzielił go od innych
ludzi, by dalej wieść pośród
nich na pozór zeświecczoną
egzystencję. Niezby-
walna pozostałość świętości
przywiera jednak do
jego ciała, nie pozwala mu utrzymywać z
bliźnimi
zwykłych relacji w sferze profanum i wystawia
na
groźbę gwałtownej śmierci przywracającej go bo-
gom,
do których tak naprawdę należy. Nie może
jednak zostać
poświęcony ani uczestniczyć w kul-
cie, ponieważ w sferze
sacrum jego życie należy już
do
bogów; jako że owo życie przeżyło, jeśli można
tak
powiedzieć, samo siebie, wprowadza w krąg sa-
crum
niestosowne elementy profanum. Sacrum
i profanum stanowią więc
w mechanizmie ofiarni-
czym system dwubiegunowy, w którym
płynne zna-
czące przechodzi z jednego obszaru do
drugiego,
odnosząc się jednak stale do tego samego
przed-
miotu. Tylko w ten sposób ów mechanizm może
za-
pewnić rozdział użytkowania pomiędzy ludźmi
a
bogami i ewentualnie przywrócić pierwszym to,
co poświęcono
drugim. Dlatego obie operacje
wspólwystępują w rzymskiej
ofierze, podczas któ-
rej część poświęconej ofiary
zostaje sprofanowana
kontaktem i spożyta, a pozostała część
należy się
bogom.
W
takim ujęciu łatwiej zrozumieć obsesyjną tro-
skę i
niezłomną powagę teologów, kapłanów i ce-
sarzy
usiłujących w miarę możliwości zapewnić
spójność i
intełligibilność pojęcia transsubstancja-
cji w mszy, a
pojęcia inkarnacji i homouzji w do-
gmacie trynitarnym. Stawką
było bowiem samo
przetrwanie systemu religijnego, który z
Boga
uczynił poświęconą ofiarę, a tym samym naznaczył
go
oddzieleniem zastrzeżonym w religiach pogań-
skich dla spraw
ludzkich. Aby uniknąć pomieszania
boskiego z ludzkim - zamętu
unieruchamiającego
ofiarną machinę chrześcijaństwa -
należało dopu-
ścić jednoczesne występowanie dwóch natur
w jed-
nej osobie lub ofierze. Doktryna inkarnacji pozwo-
liła
jasno wyodrębnić naturę boską i ludzką obecne
w
jednej osobie, transsubstancjacja gwarantowała
zaś, że chleb
i wino zamieniają się - bez jakichkol-
wiek pozostałości -
w ciało Chrystusa. Mimo to
w chrześcijaństwie, kiedy Bóg
zaczął uczestniczyć
w sacrificium w roli ofiary, a silne
tendencje mesja-
nistyczne zamazały rozróżnienie sacrum i
profa-
num, religijna machina dotarła, jak się zdaje,
do
punktu granicznego, do obszaru nierozstrzygalno-
ści,
w którym sfera religijna w każdej chwili może
obsunąć się
w sferę doczesną, a człowiek stale
wdziera się na teren
boskości.
Kapitalismus
ais Religion [Kapitalizm jako reli-
gia] to tytuł pośmiertnie
wydanego i jednego z naj-
bardziej przenikliwych tekstów
Waltera Benjami-
na. Zdaniem Benjamina kapitalizm oznacza
nie
tylko - jak utrzymywał Weber - sekularyzację wia-
ry
protestanckiej; jest on w istocie zjawiskiem reli-
gijnym,
pasożytniczo rozwijającym się na gruncie
chrześcijaństwa.
Kapitalizm jako religia nowocze-
sności wyróżnia się trzema
cechami: Po pierwsze,
jest to religia obrzędowa, być może
najskrajniejsza
i najbardziej absolutna ze wszystkich, jakie
kiedy-
kolwiek istniały. Źródłem sensu jest tu
spełniany
obrządek, podczas gdy dogmaty czy idee odgrywa-
ją
znikomą rolę. Po drugie, jest to kult permanent-
ny:
„celebracja obrządku sans treve et sans merci".
Zaciera
się tutaj granica między dniami świątecz-
nymi a dniami
roboczymi. Mamy do czynienia
z nieprzerwanym świętem, pracą
pokrywającą się
z celebrowaniem kultu. Po trzecie,
kapitalistyczny
obrządek
nie skupia się na zbawieniu czy ekspiacji
za winę, ale na
samej winie. „Kapitalizm to pierw-
szy przypadek kultu nie
tyle pokutniczego, ile wy-
wołującego poczucie winy. [...]
Potworne poczucie
winy, które nie zna odkupienia, przeradza
się
w kult nie po to, by winę zmazać, lecz by ją
upo-
wszechnić [...], a w końcu obarczyć winą samego
Boga.
[...] Bóg nie umarł, został po prostu skazany
na los
człowieczy".
Kapitalizm
jako religia ze wszystkich sił dąży nie
do odkupienia i
nadziei, lecz do winy i rozpaczy,
dlatego właśnie jego celem
nie jest przekształce-
nie, ale zniszczenie świata. Zdaniem
Benjamina
kapitalizm całkowicie góruje nad naszą epoką;
na-
wet trzej wielcy prorocy nowoczesności (Nietz-
sche,
Marks i Freud) zawiązują z nim spisek, mniej
lub bardziej
otwarcie solidaryzują się z jego religią
rozpaczy. „Owo
przejście planety człowieka [Pla-
neten Mensch] przez
siedzibę rozpaczy w skrajnej
samotności swojej orbity to
zdefiniowany przez
Nietzschego ethos. Człowiekiem tym jest
Nadczło-
wiek, który pierwszy zaczął świadomie
praktyko-
wać religię kapitalistyczną". Nawet teoria
Freu-
dowska umacnia władzę tego kapitalistycznego
kultu:
„To, co stłumione, grzeszne przedstawienia
[...], oto
kapitał, od którego piekło nieświadomo-
ści wypłaca
odsetki". Podobnie u Marksa kapita-
lizm „z interesami
prostymi i złożonymi, które są
funkcją winy [...],
przekształca się bezpośrednio
w socjalizm".
Rozwijając
refleksję Benjamina, można stwier-
dzić, że kapitalizm,
przez to, że doprowadza do
skrajności tendencje
chrześcijańskie, na wszystkich
poziomach upowszechnia i
absolutyzuje właściwą
religii strukturę oddzielenia. Tam,
gdzie ofiara wy-
znaczała przejście z sacrum do profanum i z
profa-
num do sacrum, znajdujemy obecnie nieustanny
ca-
łościowy i wielokształtny proces separacji, który
na-
znacza każdą rzecz, przestrzeń i ludzką
działalność,
aby oddzielić ją od niej samej; z
obojętnością odno-
si się zaś do cezury sacrum-profanum,
boskie-ludz-
kie. W swojej skrajnej postaci religia
kapitalistyczna
urzeczywistnia czyste oddzielenie, niczego już
na-
wet nie oddzielając. Absolutna profanacja, bez
ja-
kichkolwiek pozostałości sacrum, zlewa się wów-
czas
z równie czczą i integralną sakralizacją. Podob-
nie jak
podział należy do samej formy towaru - któ-
ry zostaje
rozszczepiony na wartość użytkową i war-
tość wymienną,
przekształcając się ostatecznie
w niepojęty fetysz - tak
też wszystko, co się obecnie
czyni, wytwarza i przeżywa
(włączając w to ludzkie
życie, a także seksualność i
język), oddziela się nie-
jako od siebie, zostaje
przeniesione do wyodrębnio-
nej sfery, której nie określają
już jakiekolwiek sub-
stancjalne podziały, zaś wewnątrz
niej wszelkie
trwałe użycie okazuje się niemożliwe. Tą
sferą jest
konsumpcja. Jeśli obecną skrajną fazę
kapitalizmu,
kiedy to każda rzecz wystawia się na pokaz w
swo-
im oddzieleniu od siebie samej, określimy
mianem
spektaklu, stanie się jasne, że spektakl i
konsump-
cja to dwie strony tej samej niemożności użycia.
Rzeczy
pozbawione wartości użytkowej stają się
przedmiotem
konsumpcji lub spektakularnego
przedstawienia. Oznacza to
jednak również, że pro-
fanacja jest już niemożliwa (a
przynajmniej, że ów
gest wymaga szczególnych procedur).
Profanować,
to przywracać powszechnemu użyciu wszystko,
co
zostało oddzielone i przeniesione w sferę sacrum.
Religia
kapitalistyczna w swojej skrajnej fazie dąży
do stworzenia
absolutnej Nieprofanowalności.
Teologiczny
kanon konsumpcji jako niemożliwo-
ści użytkowania ustaliła
w XIII wieku kuria rzym-
ska w związku ze sporem z
franciszkanami, którzy
opowiadali się za „najwyższym
ubóstwem", a tym
samym dopuszczali możliwość
użytkowania całko-
wicie wymykającego się sferze prawa. Aby
oddzie-
lić je od ususfructus i innych prawnie
regulowanych
form użytkowania, ukuli pojęcie usus facti -
użyt-
kowania faktycznego (czy faktu użytkowania).
Jan
XXII, zaciekły wróg zakonu, wydał w tej spra-
wie bullę Ad
conditorem canonum. Argumentował,
że w odniesieniu do
przedmiotów konsumpcji, ta-
kich jak pożywienie czy ubrania,
użytkowanie nie
różni się od formalnej własności, spełnia
się bo-
wiem w samym akcie konsumpcji, a więc w
unice-
stwianiu owych przedmiotów (abusus). Konsump-
cja,
która niszczy przedmiot, oznacza więc niemoż-
ność czy
negację użytkowania zakładającego, że
substancja rzeczy
pozostaje nienaruszona (salva rei
substantia). Co więcej,
użytkowanie faktyczne, róż-
ne od własności, nie istnieje,
nie można go bowiem
w
ten czy inny sposób „mieć". „Sam akt używania
nie
istnieje realnie ani przed jego dokonaniem, ani
w trakcie
dokonywania, ani też po jego dokonaniu.
Spożycie bowiem w
samym swoim akcie jest zawsze
przeszłe lub przyszłe, nie
istnieje zatem w rzeczy-
wistości, lecz jedynie w pamięci lub
w oczekiwaniu.
Dlatego też nie może być posiadane, chyba
że
wtenczas, gdy ustaje".
Wyznaczając
paradygmat niemożności użytko-
wania, Jan XXII sformułował
więc nieświadomie
proroctwo, które znajdzie spełnienie
wiele wieków
później, wraz z nastaniem społeczeństwa
kon-
sumpcyjnego. Papieska nieustępliwa negacja „uży-
cia"
chwyta sens tego pojęcia o wiele głębiej, niż
mogli to
uczynić opowiadający się za nim francisz-
kanie.
Przedstawiona argumentacja ukazuje bo-
wiem czyste użycie nie
tyle jako coś nieistniejące-
go (jest ono bowiem bez
wątpienia bezpośrednio
dane w samym akcie konsumpcji), ile
jako to, cze-
go nigdy nie można posiąść, co nie może stać
się
własnością (dominium). Użycie jest zawsze
skore-
lowane z tym, czego nie można sobie przywłasz-
czyć,
odnosi się do rzeczy o tyle, o ile nie mogą
stać się
przedmiotami posiadania. Tym samym
jednak pozwala również
obnażyć prawdziwą natu-
rę własności, która nie jest
niczym innym jak me-
chanizmem przenoszącym ludzkie
użytkowanie
w oddzieloną sferę, w której przekształca się
ono
w prawo. Współcześni konsumenci są nieszczęśliwi
nie
tylko dlatego, że spożywają przedmioty, które
stały się
zasadniczo bezużyteczne. Unieszczęśłiwia
ich
również - i przede wszystkim - wiara, że w sto-
sunku do
owych przedmiotów korzystają z prawa
własności; są
nieszczęśliwi, ponieważ zatracili
zdolność profanowania.
Szczególnym
miejscem owej niemożliwości uży-
cia jest Muzeum.
„Umuzealnienie" świata już na-
stąpiło. Duchowe
potęgi określające niegdyś egzy-
stencję człowieka -
sztuka, religia, filozofia, idea
natury, a nawet polityka -
potulnie wycofały się,
jedna po drugiej, do Muzeum. Nie
chodzi tu o ja-
kieś konkretne miejsce czy przestrzeń
fizyczną, ale
0
oddzielony wymiar, do którego przenosimy to,
czego nie
uznajemy już za prawdziwe i fundamen-
talne. W tym sensie
Muzeum może się pokrywać
z całym miastem (Evora, Wenecja -
z tego właśnie
względu ochrzczone mianem „dziedzictwa
ludzko-
ści"), regionem (nazywanym parkiem narodowym
czy
naturalną oazą), a nawet grupą społeczną (jeśli
uosabia
zamierzchłą formę życia). Właściwie
wszystko można dziś
przekształcić w Muzeum, po-
jęcie to oznacza bowiem
ekspozycję niemożliwości
użycia, mieszkania, zdobywania
doświadczeń.
Muzeum
znakomicie pokazuje, jak trafna jest
analogia między
kapitalizmem a religią, przejmuje
bowiem funkcję Świątyni
jako przestrzeni ofiary
1
zajmuje jej miejsce. Wiernych zgromadzonych
w Świątyni - albo
pielgrzymów wędrujących od
Świątyni do Świątyni, od
sanktuarium do sanktu-
arium - zastąpili obecnie turyści
niestrudzenie po-
dróżujący po świecie, który wyrodził
się w Mu-
zeum.
Jeśli wierni oraz pielgrzymi uczestniczyli ko-
niec końców w
obrządku poświęcenia, przenoszą-
cym ofiarę w oddzieloną
sferę sacrum i tym samym
przywracającym właściwe relacje
między tym, co
boskie, a tym, co ludzkie, turysta celebruje
akt
ofiarny na własnej osobie: traumatycznie
przeżywa
destrukcję wszelkiego użycia. Chrześcijanie
byli
„pielgrzymami" - to znaczy obcymi wędrowcami
na
tym padole - wierzyli bowiem, że ich ojczyzna
znajduje się w
niebiosach. Wyznawcy nowego kul-
tu kapitalistycznego nie mają
ojczyzny, ich siedzibą
jest czysta postać oddzielenia.
Dokądkolwiek się
udadzą, odnajdą tam spotęgowaną,
doprowadzoną
do skrajności taką samą niemożność
zamieszkania,
jakiej doświadczają „u siebie", w swoich
domach
i miastach, oraz taką samą niezdolność użycia, z
ja-
ką mają do czynienia w hipermarketach,
centrach
handlowo-rozrywkowych czy telewizyjnych widowi-
skach.
Z tego właśnie względu turystyka jako kult
i główny ołtarz
kapitalistycznej religii jest dziś naj-
większym przemysłem
świata, poddającym obrób-
ce sześćset pięćdziesiąt
milionów ludzi rocznie.
Trudno doprawdy pojąć, czemu tylu
zwykłych zja-
daczy chleba decyduje się na najbardziej
rozpaczli-
we doświadczenie, jakie można sobie
wyobrazić:
konfrontację z nieodwracalną utratą wszelkiej
uży-
teczności i absolutną niemożnością profanacji.
Być
może niemożność profanacji, jądro kapitali-
stycznej
religii, nie jest jeszcze absolutna. Trudno
wykluczyć, że jej
skuteczne formy wciąż istnieją.
Trzeba
pamiętać, że profanacja nie polega na pro-
stym przywracaniu
czegoś w rodzaju naturalnego
użycia, na odtwarzaniu stanu
poprzedzającego
przeniesienie przedmiotu użytkowania do
oddzie-
lonej sfery religijnej, ekonomicznej czy
prawnej.
Profanacja, jak to wyraziście pokazuje przykład
za-
bawy, jest zabiegiem subtelniejszym i bardziej zło-
żonym:
nie ogranicza się do negacji formy oddzie-
lenia, aby odnaleźć
- przed nią czy poza nią - nie-
skażone użycie. Nawet w
naturze dokonują się pro-
fanacje. Kot bawiący się
piłeczką, jakby to była
mysz (dokładnie tak samo jak
dziecko, które wyko-
rzystuje w zabawie dawne symbole
religijne lub
przedmioty związane ze sferą gospodarczą),
od-
twarza bezproduktywnie - można by rzec: na jało-
wym
biegu - zachowania charakterystyczne dla
drapieżników (albo,
w przypadku dziecka, dla kul-
tu religijnego czy świata
pracy). Zachowania te nie
zostają zanegowane, lecz raczej
„rozbrojone": za-
stąpienie myszy piłeczką (albo
uświęconego przed-
miotu zabawką) otwiera pole nowych
możliwych
zastosowań, poszerza zakres użytkowania.
Z
jakim użytkowaniem czy zastosowaniem ma-
my jednak do
czynienia? Jaki użytek kot może zro-
bić z piłeczki? Chodzi
o wyzwolenie pewnych za-
chowań z gatunkowego
przyporządkowania okre-
ślonej sferze (zwyczaje drapieżników,
łowy). Wy-
zwolone zachowanie reprodukuje i
naśladuje
wprawdzie formy aktywności, z której się
wyswobo-
dziło, ale pozbawia ją pierwotnego sensu, odrywa
od
dotychczasowego celu, otwiera na możliwość in-
nego
zastosowania. Igraszki z piłeczką uwalniają
mysz od jej
ofiarnej natury, a zachowanie drapież-
nika od przypisanej mu
celowości, czyli chwytania
i uśmiercania gryzoni. Mimo to
wciąż mamy do
czynienia z zachowaniami
charakterystycznymi
właśnie dla polowania. Wynikające stąd
działanie
staje się zatem czystym środkiem, to znaczy
prcucis,
która nie tracąc natury środka, wyswobodziła się
z
wszelkich odniesień celowych, radośnie zapo-
mniała o swoim
przeznaczeniu i może wystąpić
w postaci czystego środka bez
celu. Aby wynaleźć
nowe zastosowanie, człowiek musi najpierw
dezak-
tywować dawny sposób użycia, uczynić go
bezuży-
tecznym.
Pierwotny
i podstawowy rozłam następuje w cie-
le, przybierając postać
represjonowania i izolowa-
nia funkcji fizjologicznych. Jedną
z nich jest defe-
kacja, ukrywana w naszych społeczeństwach
za po-
mocą licznych urządzeń i zakazów (dotyczących
nie
tylko zachowań, ale również języka). Profano-
wanie
defekacji - co mogłoby to dziś oznaczać?
Z pewnością nie
odzyskiwanie jakiejś rzekomej na-
turalności ani
rozkoszowanie się jakąś perwersyjną
transgresją (choć
zawsze lepsze to niż nic). Chodzi-
łoby raczej o
archeologiczne odsłonięcie defekacji
jako pola napięć
między naturą a kulturą, tym, co
prywatne, a tym, co
publiczne, tym, co jednostko-
we, a tym, co powszechne. Innymi
słowy, o to, by
odkryć nowe zastosowania kału, jak to
usiłują uczy-
nić
na swój sposób dzieci, nim do akcji wkroczy re-
presja i
oddzielenie. Formy tego powszechnego
użytku mogą zostać
wynalezione jedynie w skali
zbiorowej. Jak słusznie zauważył
Italo Calvino, kał
jest takim samym ludzkim wytworem jak inne,
róż-
nica polega na tym, że nikt nigdy nie spisał
historii
tej określonej produkcji. Dlatego też próba
sprofa-
nowania ekskrementów może mieć jedynie
walor
parodystyczny, tak jak scena defekacji przy stole
w
jednym z filmów Bunuela.
Ekskrementy,
rzecz jasna, to jedynie symbol tego,
co zostało oddzielone i
może być przywrócone
wspólnemu użytkowaniu. Czy możliwe
jest jednak
społeczeństwo bez podziałów? To źle
sformułowane
pytanie. Profanowanie jest bowiem czymś więcej
niż
zwykłym obalaniem i znoszeniem separacji - to
po-
szukiwanie dla niej nowych zastosowań, nauka igra-
nia
z istniejącymi formami rozdziału. Społeczeństwo
bezklasowe
nie jest społeczeństwem, które unice-
stwiło i wymazało z
pamięci wszelkie podziały klaso-
we, jest to raczej
społeczeństwo, które zdołało
unieszkodliwić mechanizmy
odpowiedzialne za te
podziały, wynalazło dla nich nowe
zastosowania,
przekształciło je w czyste środki.
Sfera
czystych środków jest jednak wyjątkowo
nietrwała i
efemeryczna. W naszych społeczeń-
stwach nawet zabawa ma
charakter epizodyczny,
ustępuje miejsca zwykłemu biegowi
rzeczy (kot
wznawia łowy). Dzieci wiedzą, jak niepokojąca
i
złowroga może być zabawka, gdy skończy się już
gra, do
której posłużyła. Narzędzie wyzwolenia
przekształca
się wówczas w błahy kawałek drewna,
lalka zaś, której
dziewczynka okazywała miłość
i przywiązanie, staje się na
powrót nędzną figurką
z wosku, potencjalną bronią w
rękach złego czar-
noksiężnika.
Ow
złowrogi czarnoksiężnik to wielki kapłan ka-
pitalistycznej
religii. Mechanizmy tego kultu są za-
bójczo skuteczne,
ponieważ oddziałują nie tyle na
pierwotne zachowania, ile na
czyste środki, czyli
zachowania oddzielone od samych siebie, a
co za
tym idzie - oddzielone od jakiegokolwiek związku
z
celem. Kapitalizm w ostatecznym stadium jest gi-
gantycznym
mechanizmem zniewalania czystych
środków - profanujących
gestów. Czyste środki,
uosabiające przerwanie i dezaktywację
wszelkiego
oddzielenia, zostają właśnie oddzielone i
ulokowa-
ne w wyodrębnionej sferze. Dobrym tego przykła-
dem
jest język. Władza zawsze dążyła do kontrolo-
wania
komunikacji społecznej, język był dla niej
narzędziem
propagowania ideologii lub zapewnia-
nia dobrowolnego
poddaństwa. Ta funkcja instru-
mentalna, nadal istotna na
marginesach systemu,
gdy pojawiają się zagrożenie i sytuacje
wyjątkowe,
została jednak w znacznym stopniu wyparta
przez
odmienną procedurę nadzoru, która umieszcza ję-
zyk
w wydzielonej sferze spektaklu, aby pochwycić
go w jałowym
biegu, to znaczy zagarnąć jego profa-
nacyjny potencjał. Dla
władzy opanowanie i neu-
tralizacja języka wyzwolonego z
funkcji komunika-
cyjnych, przysposobionego do nowego
zastosowa-
111
nia,
a więc zawładnięcie czystym środkiem par
excellence, jest o
wiele ważniejsze od roli propagan-
dowej .
Zadanie
środków masowego przekazu polega
właśnie na neutralizowaniu
profanacyjnego po-
tencjału języka jako czystego środka, nie
dopusz-
czają one do nowatorskich zastosowań mowy. Ko-
ściół,
po dwóch początkowych stuleciach wypeł-
nionych nadzieją i
oczekiwaniami, skupił się na
neutralizowaniu nowych
doświadczeń słowa,
uznanych przez Pawła z Tarsu za
fundament me-
sjanistycznego przesłania i określonych
mianem
pistiSy wiary. Tak samo w systemie religii
spekta-
kularnej czysty środek - zawieszony i wystawiony
na
pokaz w sferze medialnej - objawia własną
pustkę i głosi
jedynie swoją nicość, jak gdyby nie-
możliwe było już
jakiekolwiek inne zastosowanie
czy doświadczenie mowy.
To
unicestwienie czystych środków ukazuje się
szczególnie
wyraziście w mechanizmie, który
w większym stopniu niż inne
urzeczywistnił kapita-
listyczne dążenie do produkcji
Nieprofanowalne-
go: w pornografii. Osoby obeznane z historią
foto-
grafii erotycznej wiedzą, że w początkowym okre-
sie
modelki przyjmowały romantyczny, senny i roz-
marzony wyraz
twarzy, jak gdyby fotograf zrobił
zdjęcie z ukrycia,
podglądając je w intymności bu-
duaru. Zdarza się, że
pozują leniwie wyciągnięte
na kanapie, udając, że śpią
lub oddają się lekturze,
jak w wypadku niektórych aktów
Braquehais'go
lub
Camiile'a d'OHviera. Czasami wścibski foto-
graf zaskakuje je
w chwili, gdy „w samotności" po-
dziwiają swoje
odbicie w lustrze (to ulubiona insce-
nizacja Auguste'a
Belloca). Szybko jednak - to
znaczy równocześnie z postępem
kapitalistycznej
absolutyzacji towaru i wartości wymiennej -
tę
upozowaną niewinność zaczęło wypierać bezwstyd-
ne
wyuzdanie, pozy stają się coraz bardziej skom-
plikowane,
wprawione w ruch, jak gdyby modelki
celowo przejaskrawiały ich
nieprzyzwoitość, aby
uwidocznić, że świadomie prezentują
swoje wdzię-
ki przed obiektywem. W naszych czasach proces
ten
osiągnął apogeum. Historycy kina uznają za
bulwersującą
nowość sekwencję z filmu Wakacje
z Monikę, w której
odtwórczyni głównej roli, Har-
riet Andersson, przez kilka
sekund uporczywie
wpatruje się w obiektyw kamery („tutaj po
raz
pierwszy w dziejach sztuki filmowej został ustano-
wiony
bezwstydny i bezpośredni kontakt z widzem"
- napisze
Ingmar Bergman). Od tego czasu porno-
grafia niewątpliwie
zbanalizowała ów zabieg:
gwiazdy porno, nie przerywając
najintymniejszych
pieszczot, wpatrują się prosto w obiektyw,
okazując
tym samym większe zainteresowanie widownią
niż
swoimi partnerami.
W
ten oto sposób dochodzi do pełnego urzeczy-
wistnienia
zasady, którą Benjamin sformułował już
w roku 1936 w eseju
o Fuchsie: „W aktach fotogra-
ficznych podniecenie płciowe
wywołuje nie tyle wi-
dok samej nagości, ile wyobrażenie
ciała ekshibi-
cjonistycznie obnażającego się przed
obiekty-
wem").
Rok wcześniej, charakteryzując przemiany,
którym podlega
dzieło sztuki w epoce reprodukcji
technicznej, Benjamin ukuł
pojęcie „wartość eks-
pozycyjna" (Ausstellungswert).
Doskonale opisuje
ono nowe warunki, w jakich znalazły się
przedmio-
ty, a nawet ciała w epoce spełnionego
kapitalizmu.
Wartość ekspozycyjna tworzy trzeci człon
Mark-
sowskiego rozróżnienia wartości użytkowej i
war-
tości wymiennej, nie daje się bowiem do nich
zre-
dukować. Nie stanowi wartości użytkowej - to,
co
eksponowane, jest samo w sobie wyjęte ze
sfery
użyteczności; nie mamy jednak do czynienia z
war-
tością wymienną, gdyż wartość ekspozycyjna
nie
mierzy siły roboczej.
Być
może właściwym obszarem oddziaływania
mechanizmu wartości
ekspozycyjnej jest ludzka
twarz. Twarze kobiet, które czują
na sobie czyjś
wzrok, często wydają się całkowicie
pozbawione
wyrazu. Poczucie wystawienia na cudze
spojrzenie
opróżnia świadomość i staje się potęgą
unicestwia-
jącą procesy ekspresyjne, zazwyczaj
ożywiające
twarz. Modelki, gwiazdy porno i inne
profesjona-
listki ekspozycji muszą nade wszystko
przyswoić
sobie tę bezwstydną obojętność: ukazywać
jedynie
samo wystawienie się na pokaz (innymi słowy,
ab-
solutną medialność). W ten sposób twarz
zostaje
naładowana wartością ekspozycyjną aż po
zanik
wszelkiego wyrazu. Przez to unicestwienie
ekspre-
syjności erotyzm przenika właśnie tam, gdzie
nie
może istnieć: obejmuje ludzką twarz, która - jako 1
że
zawsze jest obnażona - nie zna i nie może znać
nagości.
Jako czysty środek poza wszelką konkret-
ną ekspresją
obnażona twarz otwiera się na nowe
zastosowania, nowe formy
erotycznej komunikacji.
Ten
proces doprowadziła niedawno do skrajnej
postaci pewna gwiazda
porno, która ogłosiła się
artystką performance'u.
Pozwoliła się fotografo-
wać w trakcie najbardziej
obscenicznych aktów za-
wsze w ten sposób, że jej twarz jest
doskonale wi-
doczna i wypełnia pierwszy plan. Zamiast
zgodnie
z konwencją gatunku symulować rozkosz, przybie-
ra
jednak (jak to czynią modelki) wyraz całkowitej
obojętności,
iście stoickiej ataraksji. Komu jednak
Chloe des Lysses
objawia tę obojętność? Swojemu
partnerowi, rzecz jasna, ale
również widzom, któ-
rzy spostrzegają ze zdumieniem, że
ich gwiazda,
choć świadomie wystawia się na pokaz, nie
nawią-
zuje z nimi żadnego kontaktu. Jej niewzruszone
oblicze
unicestwia wszelką relację między sferą
przeżyć a sferą
ekspresji, nie wyraża dosłownie nic,
wystawia się na pokaz
jako pozbawiona ekspresji
siedziba ekspresji, jako czysty
środek.
Mechanizmy
pornografii usiłują właśnie zneu-
tralizować ów potencjał
profanacyjny. Pornografia
blokuje i wypacza zamiar profanacji,
możliwość
oderwania zachowań erotycznych od ich
bezpo-
średnich celów, wynalezienia dla nich nowych
za-
stosowań, niezwiązanych już z rozkoszą partnera,
ale
otwierających pole dla oryginalnego i zbioro-
wego podejścia
do seksualności. Samotna i roz-
paczliwa konsumpcja
pornograficznych obrazków
wypiera obietnicę nowych
zastosowań,
Mechanizmy
władzy są zawsze dwoiste: stanowią
następstwo jednostkowych
zachowań upodmiota-
wiających oraz ich ujarzmienia wewnątrz
oddzielo-
nej sfery. Jednostkowe zachowania nie mają w so-
bie
przeważnie nic nagannego i mogą wręcz zna-
mionować
intencje emancypacyjne. Zachowania te
mogą ewentualnie
podlegać krytyce, jeśli dają się
pochwycić mechanizmom
władzy (pod warunkiem
że nie wynika to z presji fizycznej lub
wyjątkowych
okoliczności). Bezwstydne wyzwanie rzucone
przez
gwiazdę porno czy beznamiętna twarz modelki nie
są
jednak naganne same w sobie. Za to wypaczają-
ce je mechanizmy
pornografii albo pokazu mody,
które zapobiegają nowym,
potencjalnym zastoso-
waniom, są niegodne zarówno
politycznie, jak
i moralnie.
Nieprofanowalność
pornografii - wszelka nie-
profanowalność - opiera się na
powstrzymaniu
i przechwyceniu autentycznie profanatorskiej
in-
tencji. Dlatego właśnie za każdym razem należy
wyrywać
mechanizmom - wszelkim mechanizmom
- potencjał użytku, który
ujarzmiają. Profanacja
nieprofanowalnego to polityczne
wyzwanie dla
nadchodzącego pokolenia.
SZEŚĆ
NAJPIĘKNIEJSZYCH MINUT
W HISTORII KINA
Sancho
Pansa wchodzi do kina w małym prowin-
cjonalnym miasteczku.
Szuka Don Kichota, który
siedzi w drugim końcu sali i
wpatruje się w ekran.
Kino pęka w szwach, balkon
przypominający ol-
brzymią lożę wypełnia hałaśliwa
dzieciarnia. Po
kilku nieudanych próbach utorowania sobie
drogi
do Don Kichota, Sancho zajmuje miejsce obok
dziewczynki
(Dulcynei?), która częstuje go liza-
kiem. Seans już się
rozpoczął. To film kostiumowy.
Na ekranie pojawiają się
uzbrojeni rycerze, a na-
stępnie kobieta. Grozi jej
niebezpieczeństwo. Don
Kichot zrywa się z miejsca, dobywa
szpady, biegnie
w kierunku ekranu i sztychem przebija
płótno.
Wciąż jeszcze widać rycerzy i kobietę, ale
czarne
rozdarcie powiększa się z każdą chwilą,
bezlitośnie
pochłaniając obraz. Z ekranu nie pozostało już
nic,
widać jedynie drewniane rusztowanie, które
go
podtrzymywało. Oburzeni widzowie wychodzą
z sali,
dzieci z balkonu zagrzewają Don Kichota do
walki. Tylko
dziewczynka wpatruje się w niego
z niemym wyrzutem.
Cóż
począć z własnymi wyobrażeniami? Należy
je kochać i
wierzyć w nie tak mocno, aż zapragnie-
my je zniszczyć,
wypaczyć (na tym być może polega
sens twórczości Orsona
Wellesa). Gdy w końcu
okażą się puste i niespełnione,
kiedy objawią ni-
cość, z jakiej zostały utkane, dopiero
wówczas bę-
dziemy mogli ocalić ich prawdę,
uprzytomniając
sobie, że Dulcynea, którą uratowaliśmy,
nigdy nas
nie pokocha.
SPIS RZECZY
Nieznośna lekkość gestu (Mateusz Kwaterko) ... 5
Genius............... 17
Magia i szczęście............ 30
Dzień sądu............. 35
Pomocnicy ............. 41
Parodia .............. 50
Pragnąć.............. 69
Byt specjalny............. 71
Autor jako gest............ 78
Pochwała profanacji .......... 93
Sześć najpiękniejszych minut w historii kina …. 117
Dystrybucja:
Platon sp. z o.o., ul. Kolejowa 19/21, 01-215 Warszawa,
tel.
022 631 08 15
platon@platon.com.pl
PRINTED IN POLAND
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2006
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
e-mail: piw@piw.pl
Wydanie pierwsze
Skład i łamanie:
Agencja
Poligraficzno-Wydawnicza „ANTER",
ul. Tamka 4, 00-349
Warszawa
Druk: Poznańskie Zakłady Graficzne SA,
ul.
Wawrzyniaka 39, 60-502 Poznań
BIBLIOTEKA
MYŚLI
WSPÓŁCZESNEJ
Tytuły
roku 2006
Giorgio
Agamben
Profanacje
Zygmunt
Bauman
Globalizacja
Guy Debord
Społeczeństwo
spektaklu
oraz
Rozważania
o społeczeństwie spektaklu
Douwe Draaisma
Dlaczego
życie płynie szybciej, gdy się starzejemy
O pamięci
autobiograficznej
Doreen
Kimura
Płeć i poznanie
Sheldon Krimsky
Nauka skorumpowana ?
O niejasnych związkach nauki i biznesu
Anne
Moir
David Jessel
Płeć mózgu
O prawdziwej różnicy między mężczyzną a kobietą
Giorgio
Agamben - Profanacje Strona