PIOSENKA O ZALEŻNOŚCIACH I UZALEŻNIENIACH"
Niektórzy komentatorzy i stali obserwatorzy twórczości Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego powiadają, że poeta pisze nieustannie jeden wiersz, że kolejne tomy poetyckie są w rzeczywistości ciągami dalszymi jednej opowieści. Tak jest być może z najważniejszymi tematami, które Dycki podejmuje. Ale ciekawą powtarzalność - nie tylko słów, fraz, obrazów, stałych wątków i wspomnień, również całych wierszy - dostrzeżemy w samej formie. Poeta ten sam wiersz zapisuje parokrotnie w kolejnych wariantach, nie chodzi tu przecież o jakąś zabawę stylistyczną ani popis sprawności warsztatowej. Dycki wydaje się wątpić w celność tego, co zapisał, jakby szukał nowego, wciąż stosowniejszego określenia, jakby nie był pewien, czy to, co chciał powiedzieć, już się udało, jakby w ogóle nie był pewien języka.
Pierwsze strofy jednego z wierszy brzmią: "przychodzą do mnie ludzie / których dzisiaj już nie ma / jeszcze bardziej piękni aniżeli / Dyccy z tamtych lat to fakt". W kolejnym wierszu czytamy: "przychodzą do mnie ludzie których / dzisiaj już nie ma (Jasiejo, / Jasiusio i Jasieczko) pewnie dlatego / spotykam się z nimi". Następny wiersz rozpoczyna się frazą: "przychodzą do mnie ludzie (Jasiejo, / Jasiusio i Jasieczko) których dzisiaj / już nie ma albo tylko nam się wydaje / że w Lisich Jamach traciliśmy czas bezpowrotnie". Wreszcie wiersz Piosenka pastuszka rozpoczynający się zdaniem: "przychodzą do mnie ludzie / których dzisiaj już nie ma / choćby siostry Serotyńskie / dwie sierotki". Takich wielokrotnie powtarzających się motywów i sekwencji, całych fragmentów znajdziemy tu wiele.
Dzieje się tak, bo Dycki zmaga się z językiem, język stawia mu opór. Mowa, jak powiada, "to glina umęczona tchnieniem". "Z językiem trzeba twardo / jest jaki jest kawałek / drewna którym się podpieramy / i posiłkujemy w drodze" - pisze poeta. Nie należy oczywiście traktować tych oświadczeń jako prostego zabiegu autotematycznego. Zresztą poeta i jego pisanie pojawiają się także w kolejnych wierszach tomu - "wczoraj i dzisiaj piłem pigwówkę / ale opuściło mnie natchnienie / i nie napisałem wiersza o wydźwięku / politycznym (...) w ogóle pigwówka ani dereniówka / nie pobudza mnie (...)". Wiersz następny zaczyna się od słów: "pobudza mnie natomiast absolwent / Premium i zielonogórski pan tadeusz / po bolsie pewnego razu machnąłem / utwór polityczny ale mi wyszedł paw".
W tej poezji nie znajdziemy wielu odniesień do współczesności, do świata codziennego. To wiersze nie o tym, co dzieje się ze światem, ale o tym, co dzieje się z człowiekiem i w człowieku, jak on świat widzi. Ważnym tematem są tu śmierć i umieranie, a jednym ze stałych obrazów i czynności czytanie nekrologów albo odszukiwanie starych epitafiów, domyślanie się dawnego życia, które się pod nimi kryje. Pojawia się także motyw śmierci matki. W jednym z wierszy czytamy: "w sąsiednim pokoju umiera moja matka", następny, zresztą także układany w różnych wariantach, zdradza dalsze zdarzenia: "po śmierci matki zginęły dwie łyżeczki / nikogo nie było oprócz ciebie mój Nosodrzecki / dlatego musiałeś je sobie upodobać / najgorsze jest to że nikogo innego nie było".
• Najbardziej oryginalny z poetów swojego pokolenia - tak pisano o Tkaczyszynie-Dyckim. W jego poezji pojawiają się stałe motywy: historia i genealogia rodziny Dyckich oraz innych rodzin z okolic Przemyśla, gdzie się wychował, śmierć i choroby najbliższych, przede wszystkim matki. Tkaczyszyn-Dycki łączy archaizmy niczym z Biblii Wujka z językiem całkiem potocznym, tworząc wyjątkowe piosenki o śmierci. Ich melodyjność ujawnia się, gdy czyta je sam autor. Frazy z jego wierszy takie jak: "Jesień już Panie a ja nie mam domu" weszły do języka mówionego. Rzeczywiście, poezja Dyckiego jest swoista i rozpoznawalna, ale nowe wiersze mogą być zaskoczeniem.
Justyna Sobolewska
• Dla Dyckiego słowa zdają się być bardziej gestami niż określonymi sensami. Stąd swego rodzaju aktorski wymiar jego wierszy. Poeta używa języka tak, jakby coś pokazywał. Słowa wcale nie są przejrzyste - może właśnie to jest ich zaletą? Kłopot z Dyckim wynika często z naszych kłopotów z dosłownością, którą rezerwujemy dla wypowiedzi innego rodzaju. Tymczasem słowo jest u tego poety sprowadzone często do statusu rzeczy - to kolejna zależność wyróżniająca jego tomy poetyckie. I kiedy Dycki prosi o słowa ("daj mi słowa" z wiersza I), to prosi też o możliwość uczestnictwa w świecie. Bo można być uzależnionym od świata i wciąż nie czuć się jego częścią.
Jacek Gutorow
• Że Dycki pisze od lat właściwie ten sam wiersz, mówiono już dawno. Jedni uznają to za wadę, inni za zaletę. To po prostu konsekwencja tego świata. Forma kołomyjki, jako element stabilizujący rzeczywistość (albo jej pragnienie?), dlaczego by nie? Dycki jest czarownikiem, w każdym sensie. Ostinatowe formy mają to do siebie, że wprowadzają ład. Trzykrotne powtórzenie dysonansowego akordu powoduje, że staje się on konsonansem. Tak samo ma się sprawa z wierszem Dyckiego. Przyznam się bez bicia, w pierwszym momencie pomyślałem po przeczytaniu pierwszych kilku tekstów: "znowu ten sam Dyciu". Ale po chwili przyszła myśl: ale jaki miałby by być ten inny Dyciu? Bez obsesyjnych powtórzeń, załamań rytmu, bez figury tańca, choroby i kości. Toż to w ogóle nie byłby Dyciu. Ta książka jest konsekwencją wszystkich poprzednich książek. Jest jak "Kunst der Fuge". Tematy podane w pierwszym tekście, oświetlane na różne sposoby w następnych. Przy niektórych tekstach zobaczycie daty, ale nie dajcie się zwieść Dyciowi, my przecież doskonale już wiemy, że wiersze Dycia dzieją się poza czasem.
Edward Pasewicz
• Jeśli Tkaczyszyn-Dycki pisze, że "istotą poezji jest nie tyle zasadność / co bezzasadność napomknień i powtórzeń", to, rzecz jasna, nie mamy powodu mu nie wierzyć. Bo właśnie "bezzasadność" pewnych powracających fraz w jego poezji robi wielkie wrażenie. Tłumaczy też, jak to się dzieje, że Tkaczyszyn, cały czas robiąc to samo i w taki sam sposób, uwodzi, niepokoi i ekscytuje. W Piosence o zależnościach i uzależnieniach, po niezbyt udanych Dziejach rodzin polskich, w których "zasadność" użytych słów odbierała im sporo uroku, znowu bezzasadność napomknień - uwodzicielska, olśniewająca - gra pierwsze skrzypce, a my staramy się uchwycić tego, co tak bardzo nie ma znaczenia, że aż staje się konieczne.
Anna Kałuża
• W swoim nowym tomie Dycki nie odchodzi od stworzonej przez siebie konwencji, bo i cały czas pisze jeden, niekończący się wiersz. "Nie odchodzi", ale mimo to, coś jest inaczej. Trzymając się ustalonego w pierwszej linijce tonu ("nie odchodzi"), a równocześnie przyjmując, że poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego jest oparta na mantrycznym "odchodzeniu", autor Piosenki - miarkując możliwość wykonania ruchu - poddaje "w ruch" słowo, które wydarzyć się nie może, lecz przez samo zaznaczenie jego obecności: zaczyna żyć własnym życiem. Gdzieś tam, mimowolnie odchodzi, jak zmarli z tych wierszy, dla których śmierć jest jedynie (?) garścią drobnych, jakie dostaje się w zamian za kupiony bilet. Dycki waha się, czy kupić za nie gazetę, czy ofiarować je żebrzącemu (sobie?). Wzruszająca książka.
Tomasz Pułka
Wydany trzy lata temu obszerny tom „Poezja jako miejsce na ziemi” zawierający czternastoletni dorobek poety nie różni się właściwie niczym od tegorocznie nagrodzonej prestiżową nagrodą w Gdyni „ Piosenki o zależnościach i uzależnieniach”. Tytuł zbioru ani nie usprawiedliwia, ani nie wyjaśnia dlaczego poeta cały czas tkwi wokół swoich obsesji, próbując dobić się do jakiegoś nie uświadomionego wcześniej celu. Rozsmakowanie w jednym temacie nie jest uzależnieniem, monotematyczność zależnością.
W procesie obsesyjnych nawrotów do klimatów rodzinnych mnoży strofy i cały czas przebywa w spreparowanym dla siebie poetyckim więzieniu.
Czytelnik zmuszony jest więc bezustannie tkwić w sprawach cudzej rodziny, troskać się jej losami i dokonywać dużego wysiłku, by się w jej koligacjach połapać.
Któryś z krytyków nazwał ten typ opowieści barokowym, być może ze względu na język, którym Dycki posługuje się niezwykle sprawnie, przerost treści nad formą w tym wypadku jest jedyną zaletą tej poetyki.
Z książki dowiadujemy się wprawdzie o śmierci matki podmiotu lirycznego, podczas, gdy w poprzedniej jeszcze choruje ona na schizofrenię i leczy się w zakładzie zamkniętym, to jednak ta figura matki w obu wypadkach, bardzo ważna i właściwie podstawowa, niewiele przybliża nam z esencji, jaką Tkaczyszyn-Dycki próbuje z przeżywanego życia wydestylować.
Nie wiem na ile zamiar opisu świata poprzez minioną kresowość, ziemiańskość i związaną z tym egzotyką może się udać. Mamy przemyskie klimaty wraz z pierogami ruskimi i niezliczoną liczbą ciotek, których życie seksualne podane jest jakby zamiast innego życia, chociażby społecznego, o którym poeta nie piśnie ani słowa, a przecież likwidacja tej grupy społecznej przez minione rządy w Polsce była o wiele drastyczniejsza, niż powolny jej zanik, jak poeta opisuje:
„(…)np. siostry Serotyńskieostatnimi czasy nie wyprawiam się równie
chętnie w przemyskie ale to nie jest tak
że zapominam o Argasińskich Zabrońskich
o których musiałem w końcu napomknąć
istotą poezji jest nie tyle zasadność
co bezzasadność napomknień i powtórzeń”
[IX]
Więc poeta ciągnie swój monolog w konsekwentnej bezzasadności tajników cudzej sagi rodzinnej licząc na to że, jak u Marcela Prousta, wszystko między wierszami odczytamy, co Proust umieścił portretując dobrze mu znane klasy społeczne – odchodzącą arystokrację i umacniającą się burżuazję na przełomie epok we Francji – to w tekście Dyckiego nic się właściwie nie wyłania. Z gmatwaniny kresek portretów i obrazów otrzymujemy okruchy określające ludzi, którzy przeminęli, przemijają, tkwią w świadomości autora, ale nie wiadomo, co z tym poetyckim albumem starych fotografii mamy zrobić. Przyjemnie jest wiedzieć, że nie utraciliśmy wszystkiego, że walec historii nie zmiażdżył wszystkich przedwojennych porcelanowych filiżanek i po domach są jeszcze srebrne łyżeczki, które może każdy ukraść. Ale czy tak okrężna droga testowania zachowań międzyludzkich jest możliwa artystycznie; czy język poetycki zawiera w swych niedopowiedzeniach, syntetycznym łączeniu obrazów i różnorakich aluzjach do wcześniejszych powiązań moc perswazji, która wniosłaby w wyobrażenia czytelnika o polskim ziemiaństwie jakieś zmiany?
Autobiograficzne ślady w zbiorze mówiące o seksualnej inicjacji determinującej homoseksualizm autora, o powiązaniach emocjonalnych z delikatną, nadwrażliwą matką, którą zabiera obłęd, a potem jej ciało pożera choroba nowotworowa; o męskich romansach, o samej męskości we wspomnieniu, w sytuacjach codziennych (XXV.), (XLVII. Piosenka dla babci klozetowej), służą jedynie zwijaniu się do wnętrza problematyki utworów ale ich nie uniwersalizują.
Mamy tutaj podobną sytuację monotematyczności, mantrowych powtórzeń i osobistych obsesji, zmuszających artystę do ciągłego mówienia o tym samym.
Wbrew tematom, w sumie niewiele się to różni od poetyzowania na temat ptaszków, kwiatuszków i chmur, co od razu wykluczyłoby poezję jako banalną. Mamy u Tkaczyszyna-Dyckiego zabieg podobny, tyle że obrał za cel opisu rejony jeszcze nie tak zużyte i znikające bezpowrotnie, mające więc sugerować świeżość i nowatorskie spojrzenie. Lecz antyki powołane do życia są już martwe, są jedynie wnętrzami domów odchodzącej epoki, albo tych, którzy rezygnując z masowego stylu Ikei meblują nimi domy akcentując swoje przebrzmiałe historycznie klasowe przynależności.
Podmiot liryczny próżno składa daniny modlitewne Bogu:
„(…)Panie Boże najsłodszy z pokoi mojego dzieciństwa
z komnat moich staroświeckich ciotek Hryniawskich
i Argasińskich Unickich i Kwilińskich które zabrał
deszcz z samego rana by już nigdy nie zwrócićświatu uczyń mnie uczyń poetą (…)”
[L.]
Próżno, ponieważ poeta tak naprawdę nie modli się do Boga, tylko do swoich ciotek. A te byty materialne, nie będące nigdy żadną duchowością, nie promieniują niczym, oprócz zanikającego już zapachu naftaliny.