Trudna sztuka chwalenia dzieci, czyli jak nie podciąć skrzydeł
Agnieszka Jucewicz rozmawia z Barbarą Arską-Karyłowską
11.10.2014 01:00
RYS. MACIEJ SIEŃCZYK (RYSUNEK MACIEJ SIEŃCZYK)
Rodzice zbyt często skupiają się tylko na słabościach dziecka, a zapominają, jak ważne jest też wspomaganie jego mocnych stron, bo to właśnie buduje w dziecku poczucie siły - rozmowa Agnieszki Jucewicz
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
"Zosia
zdała maturę na samych piątkach, a ty, co?", "Po co ci
ta gra na gitarze, kiedy słoń ci na ucho nadepnął?", "Tylko
czwórka z plusem?". To wynik mojej minisondy, kiedy zapytałam
znajomych, jakie komunikaty rodziców podcinały im skrzydła.
I pewnie skarżą się, że przez to, co kiedyś
usłyszeli, nie biorą już gitary do ręki, nigdy nie mają
poczucia, że to, co robią, zasługuje na podziw albo uważają, że
zawsze znajdzie się jakaś Zosia, która będzie lepsza od
nich?
No, nie ukrywam, że taka jest puenta. Sama mam
rozmaite podobne żale.
Ostatnio czytałam bardzo mądrą
rozmowę z pisarką Magdaleną Tulli, która powiedziała m.in.:
"Nigdy nie wiemy tak do końca, co nas ulepiło". Uważam,
że to niezwykle cenne zdanie. Naprawdę nie wiemy i być może nigdy
się nie dowiemy, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, chociaż
mamy tendencję, żeby szukać odpowiedzi w naszej
przeszłości.
Psychologowie
często przecież o tym mówią.
To pewne uproszczenie i też psychologia się zmienia,
badania pokazują, że to nie jest takie proste. Kiedyś uważano, że
to biologia o wszystkim decyduje, potem, że rodzice i wychowanie -
dziecko miało się rodzić tabula rasa, którą rodzice zapisywali,
czym chcieli. Dzisiaj patrzy się na ten proces szerzej. To, kim
jesteśmy, co lubimy, jak reagujemy, co wybieramy w życiu, jest
wynikiem różnych złożonych czynników i naprawdę człowiek nie
rezygnuje z rysowania tylko dlatego, że w dzieciństwie słyszał:
"Zostaw to, twoja siostra ma większy talent, a córka sąsiadów
to już w ogóle geniusz". No, chyba że było to powtarzane z
premedytacją, nagminnie, w szczególnie okrutny sposób i jeszcze
trafiło na dziecko słabe emocjonalnie, którego talent plastyczny
nie był wielki. Ale w większości przypadków, jeśli ktoś
naprawdę chce rysować, to będzie to robił, nawet jeśli warunki
nie są sprzyjające.
Szukanie
przyczyn w tych wczesnych komunikatach to rodzaj usprawiedliwiania
się?
To nie tyle usprawiedliwianie się, ile próba
wyjaśnienia pewnych zjawisk. Nasz umysł tak działa, że zawsze
szuka przyczyny, ale często w tym błądzi. Mamy też taką
skłonność do uwypuklania zdarzeń z przeszłości, które nie
miały aż takiej siły rażenia, chcemy koniecznie wiedzieć,
"dlaczego tak jest, że...". Matka mi parę razy
powiedziała, że do matematyki nie mam głowy, to ja teraz myślę,
że przekreśliła moją karierę na politechnice. To nie jest tak,
że rodzice mają na nas wpływ, a my jesteśmy jedynie bezwolnymi
odbiorcami tego ich wpływu. Relacja dziecko - rodzic to jest zawsze
interakcja.
Co
to znaczy?
Że to, jacy są rodzice, zależy też od tego, jakie
jest dziecko i vice versa. Dlatego często jest tak, że ci sami
rodzice w inny sposób wpływają na kolejne swoje dzieci. Wiadomo
też, że od tego, jakie jest to dziecko, będzie zależeć to, jak
będzie podatne na wpływ rodziców, a jak na wpływ rówieśników.
Wiele zależy od warunków, w jakich dziecko się chowa, czy rodzic
opiekuje się nim do piątego roku życia, czy to niańka czy babcia
staje się najbliższym opiekunem, kiedy dziecko ma sześć tygodni,
czy ma ono jednego opiekuna czy wielu, czy chowa się w hałasie czy
w ciszy itd. To wszystko ma znaczenie, a nie tylko ci "źli"
rodzice.
No
dobrze, ale weźmy taki przykład. Dziewczynka za każdym razem,
kiedy odnosi sukces - przynosi odznakę wzorowego ucznia, świadectwo
z czerwonym paskiem, zdaje maturę najlepiej w szkole - słyszy:
"Uczyłaś się, to masz, co w tym dziwnego?", albo: "W
dorosłym życiu będziesz codziennie taki egzamin zdawała",
lub: "Weź lepiej śmieci wyrzuć". Dzisiaj ma takie
poczucie, że żadne osiągnięcie nie jest wystarczająco dobre i
ciągle swoje sukcesy deprecjonuje.
Pewnie to, co dzisiaj myśli o sobie, jest częściowo
efektem tego, co słyszała od najbliższych, ale z całą pewnością
było też wiele innych przyczyn, które złożyły się na to, że
ona dzisiaj nie potrafi docenić swoich sukcesów ani się z nich
cieszyć.
Co
na przykład?
Na przykład, jaki miała temperament. Może ona w ogóle
nie była typem dziecka radosnego, które - kiedy coś mu się
powiedzie - podskakuje do góry.
A może kiedy się
urodziła, była drobniutka, malutka i bardzo wrażliwa na bodźce
zewnętrzne? Jerome Kagan, amerykański psycholog rozwojowy (profesor
emeritus Uniwersytetu Harvarda), pokazał w swoich badaniach, że już
w niemowlęctwie można do pewnego stopnia przewidzieć, które
dziecko będzie nieśmiałe i wycofane, a które otwarte i odważne,
bez względu na to, jak zachowywać się będą rodzice.
A
może była pulchna i kiedy poszła do przedszkola, koleżanki ją
odsuwały, mówiły jej, że jest gruba, i nie chciały się z nią
bawić? A może nie chciały się z nią bawić, bo miała inne
pomysły na tę zabawę? Kiedy przychodziła do domu smutna, rodzice
dochodzili do wniosku, że najlepszą rzeczą, jaką mogą jej
powiedzieć, jest to, żeby się nie przejmowała. I tak się
przyjęło, że im bardziej ona się przejmowała, tym częściej
rodzice mówili, że nie ma co się martwić, bo myśleli, że to ją
właśnie uspokoi. Wytworzył się taki rodzaj tańca. Rodzice
chcieli ją uspokoić, a ona słyszała, że nie powinna czuć tego,
co czuje, więc traktowała to jak krytykę.
Byłoby
inaczej, gdyby była takim przebojowym, energetycznym dzieckiem?
Pewnie rodzice reagowaliby inaczej. Bo rodzice zwykle
dostosowują swoje zachowanie do zachowania dziecka. Gdyby
przychodziła z przedszkola, podskakując, i mówiła: "Dzisiaj
narysowałam kwiatek i wszystkim się podobało", to rodzice by
mogli powiedzieć: "Super, cieszymy się!". A wycofane,
zamknięte w sobie dziecko mogłoby nawet nie zauważyć, że innym
dzieciom podoba się jego rysunek.
Rodzice zwykle starają
się zaspokajać potrzeby dziecka, ale problem polega na tym, że w
tym dostosowywaniu się do potrzeb dzieci zbyt często skupiają się
głównie na ich słabościach i próbują je wyrównać, organizując
różnego rodzaju korepetycje, reedukacje, rehabilitacje itd.
Zapominają o tym, jak ważne jest również wzmacnianie mocnych
stron, bo to właśnie buduje w dziecku poczucie siły: "Ja
naprawdę jestem dobra z matematyki, naprawdę potrafię wymyślać
historie, super!", a nie tylko: "O kurczę, tego nie
potrafię, tu jestem słaba, to jeszcze trzeba poprawić".
Widzę
dwie drogi do tego, by dziecko poczyniło większy wysiłek:
chwalenie go za to, co już osiągnęło, i pobudzanie do
samodzielności.
Ale
rodzice mają też często jakieś konkretne wizje tego, co dziecko
ma osiągnąć. I trudno im znieść, że ono tych wizji nie
podziela.
Mam wielki szacunek dla tego, czego rodzice chcą dla
swych dzieci, najczęściej chcą dobrze, tylko nie wiedzą, jak to
osiągnąć. Mnie się akurat taki pogląd - dlaczego cztery, a nie
pięć - nie podoba, ale rozumiem, że intencja rodzica jest taka,
żeby dziecko się świetnie uczyło, bo pod tym kryje się troska o
nie, czy sobie poradzi w świecie, na rynku pracy itd. Dobrze by
było, gdyby jednak udało się formułować ten pogląd w inny
sposób.
Jak?
Na pewno zdanie: "Dlaczego cztery, a nie pięć?",
dziecku nie pomoże. Stanie nad nim, pilnowanie, czy się uczy,
pomaganie przy każdym kłopocie, żeby dostać tę piątkę, a
lepiej szóstkę - też nie. Warto za to uczyć dziecko samodzielnego
rozwiązywania trudności, osiągania własnych celów. Nie
krytykować wyniku, tylko się zastanowić: "Nie podoba mi się
ten wynik? Jak do niego doszło? Co dziecko mogłoby zrobić inaczej,
żeby mieć lepszy wynik?". I uczyć je, jak to osiągnąć.
Podrzucić mu taką propozycję na przykład: "Uczyłeś się do
testu pół godziny, super. To następnym razem spróbuj przeznaczyć
na takie przygotowanie też pół godziny, ale może zmień metodę.
Może lepsze niż czytanie w kółko notatek jest zadawanie sobie
pytań do kolejnych zagadnień?". Warto też zapytać dziecko,
czy ono jest zadowolone z tego wyniku. Jeśli czwórka jest dla niego
bardzo dobrą oceną, a dla rodzica nie, to nie ma sensu robić mu
wyrzutów. Rodzic może natomiast się zastanowić, czy jego potrzeba
szóstek ma sens. Może też, jeśli uzna, że dążenie do szóstek
jest sensowne, próbować wyrobić podobny pogląd w dziecku.
Czyli
warto słuchać własnego dziecka?
To jest podstawa. Słuchać, obserwować, co jest dla
niego ważne, żeby jednak ono nie tylko realizowało nasze cele i
wartości. A jeśli nam się cele dziecka nie podobają, to warto tak
przeorganizować środowisko, żeby cele dziecka upodobniły się do
naszych. Ja w ogóle uważam, że rola rodzica polega na tym, żeby
bardzo dobrze się dziecku przyglądać i jak najlepiej kierować tym
materiałem, który mamy. Jeśli chcemy wpłynąć na nastolatka, dla
którego, jak dla wielu w tym wieku, ważniejsze są poglądy kolegów
niż nasze, to warto poszukać takiej szkoły, w której młodzież
uznaje wartości podobne do naszych. Są takie szkoły, w których
popularne są dzieci, które imprezują, są wesołe i zabawowe, a są
takie, w których wśród rówieśników liczy się erudycja lub
oceny. Ale czasem warto zaakceptować, że nasze dziecko chce czego
innego niż my. Czasem trafiają do mnie rodzice zaniepokojeni tym,
że ich dziecko według nich nie jest zbyt szczęśliwe - ma mało
przyjaciół albo jest malkontentem, ale jeśli taki nastolatek mówi,
że jemu to się podoba, że taki właśnie chce być, trzeba to
uszanować. I ja nie jestem tutaj do niczego potrzebna.
Co
zrobić, jeśli rodzicom zależy na tym, żeby dziecko się uczyło,
a ono mówi, że go to nudzi i wcale nie zamierza tego robić?
Jeśli dziecko mówi, że nauka nie jest dla niego ważna,
to trzeba się przyjrzeć, dlaczego tak mówi i co to znaczy. Bo może
się okazać, że ta nauka nie tyle nie jest ważna, ile jest trudna.
Dzieci między 7. a 10. rokiem życia używają zamiennie słów
"nudny" i "trudny". Cele atrakcyjne dla dziecka
to te, które są osiągalne, a jak nie są osiągalne, to przestają
być atrakcyjne.
A
jeśli nie o to chodzi, że jest za trudno?
To może jest za łatwo albo może chodzi o to, że
istnieje ważniejszy cel niż nauka? Na przykład popularność, bo
bycie dobrym uczniem w tej klasie powoduje wykluczenie.
Można
też zdobyć popularność, będąc najgorszym uczniem w klasie.
Oczywiście. Dziecko może się też bać osiągać
sukces. Pewien czarnoskóry chłopiec z amerykańskiej szkoły mówił
mi, że dyrekcja płaciła za to, żeby uczniowie odbierali dyplomy.
Bo ukończenie liceum było tak stygmatyzujące w jego społeczności,
że ci, którym to się udało, woleli się do tego nie
przyznawać.
A
jeśli dziecko lokuje zainteresowania w coś, co się rodzicowi nie
podoba, bo uważa, że w tym nie ma przyszłości, to co robić:
pozwolić dziecku iść w tym kierunku?
To jest bardzo skomplikowane. Pyta mnie pani raczej o to,
jaką filozofię powinni mieć rodzice, żeby dzieci odniosły sukces
w życiu. Nie umiem na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Myślę,
że jeżeli dziecko jest utalentowane plastycznie lub muzycznie, to
pewnie trzeba mu pozwolić realizować swój talent. Można mu
zwrócić uwagę, żeby było świadome, że to jest raczej trudne
życie. Jeśli chce na przykład zostać dyrygentem, to warto
powiedzieć, że wybitnych dyrygentów, którym się udało zawodowo,
można na palcach jednej ręki policzyć, bo ile jest wielkich
orkiestr na świecie? Może warto mu zasugerować, żeby zastanowiło
się nad jakimś planem B, bo jeśli bycie dyrygentem jednak nie
wypali, to na pewno przyda się jakiś inny pomysł na siebie. Ale
myślę, że takie dziecko z wielkim talentem i tak pójdzie swoją
drogą niezależnie od działań rodzica.
Podkreślała
pani, że warto dziecko chwalić, zamiast skupiać się na tym, co mu
nie wychodzi.
Bo każdemu coś nie wychodzi.
Ale
z tym chwaleniem też można przesadzić.
Teraz na szczęście są już wskazówki, jak chwalić,
kiedy chwalić i kiedy to chwalenie odnosi skutek. Bo czym jest
pochwała? To jest wzmocnienie jakiegoś zachowania. Zachowanie
pochwalone najpewniej się powtórzy.
Chyba
że nie wierzymy w to, że ta pochwała jest szczera?
Dokładnie, albo w nią nie wierzymy, albo osoba, która
ją wygłasza, nie jest dla nas ważna. No dobrze, to jeśli pani mi
tak wspaniale podpowiedziała, to proszę mi powiedzieć, co trzeba
zrobić, żeby chwalenie zadziałało?
Chwalić,
kiedy rzeczywiście tak uważamy?
Dobrze, co dalej?
Tu
się chyba kończy moja życiowa mądrość.
Mieć pewność, że jesteśmy tymi osobami, które są
dla dziecka ważne, więc jeżeli nasza relacja z dzieckiem jest już
bardzo nadwerężona, to najpierw musimy postarać się o odbudowanie
tej relacji. Bo inaczej z tego nici.
Co
jeszcze?
Pochwała musi być konkretna. Jeśli mówimy: "Bardzo
dobrze!", "Świetnie!", to dla dziecka mało znaczy,
bo nie wiadomo do końca, co takiego jest bardzo dobre, co ten rodzic
miał na myśli, a w ogóle to tak było jakoś rzucone w przelocie.
Tak jak już powiedziałam, zachowanie pochwalone pewnie się
powtórzy, więc dobrze by było wybrać zachowanie, które chcemy,
żeby się powtórzyło. Trzeba je nazwać. Jeśli dziecko na
przykład, chodząc po domu, zawsze trzaska drzwiami, a raz uda mu
się je zamknąć cichutko, to warto wtedy powiedzieć: "Świetnie!
Zamknąłeś delikatnie drzwi. Bardzo mi się to podobało!".
Pochwała nie musi też dotyczyć zachowania, które w pełni nas
satysfakcjonuje. Może dotyczyć przybliżeń. Jeśli dziecko ma
kłopoty z porannym ubieraniem się, to trzeba pochwalić je za to,
że włożyło jeden but, poza tym warto też się zastanowić,
dlaczego trudno mu się ubrać rano: czy dlatego, że jest pośpiech,
czy ma trudności z wykonaniem czynności jedna po drugiej, czy nie
chce iść do przedszkola. I w zależności od tego, co to jest,
pomóc mu rozwiązać problem.
To na pewno nie podetnie mu
skrzydeł, natomiast jeśli rodzic nakrzyczy na dziecko, że znowu mu
się nie udało, że "taki duży chłopak", a taka
guzdrała, to wprawdzie nie złamie mu życia, ale dziecko będzie
miało na przykład zły dzień w szkole, a rodzic kiepski dzień w
pracy i poczucie winy, które niczego nie rozwiązuje.
Skąd
się bierze w rodzicach tendencja do skupiania się na tym, co idzie
nie tak, do krytyki?
Bo myślimy, że w ten sposób dziecku pomożemy, i to,
co nam się nie podoba, drażni nas i emocjonuje, więc silniej
zwraca naszą uwagę. Poza tym tak byliśmy wychowywani. Nie wiem,
jak było, gdy pani dorastała, bo pani jest z innego pokolenia, ale
ja byłam tak chowana, że chwalenie było równoznaczne z
rozpieszczaniem.
Moi rodzice uważali, że tylko jeżeli
będą krytyczni, wyrobią we mnie motywację do pracy. I pewnie są
takie dzieci, które krytyki potrzebują. Chociaż ja akurat takich
nie znam. Ale większości znanych mi dzieci trzeba wprost
powiedzieć, czego się od nich oczekuje, i pokazać, że pewnych
zachowań się nie aprobuje. Nie oczekujmy jednak, że te nasze
działania całkiem odmienią przyszłość naszego dziecka.
W
świetnym filmie "Sierpień w hrabstwie Osage" jest
pokazana rodzina, w której sposób wychowania przez krytykę, nawet
poniżanie przekazuje się z pokolenia na pokolenie. Dlaczego, mimo
że wiemy, jakie to jest niszczące, dokładnie to samo robimy naszym
dzieciom.
Bo to, że jesteśmy czegoś świadomi, nie oznacza, że
umiemy postąpić inaczej, a kiedy człowiek jest zdenerwowany, to
wraca do utartych wzorców zachowania jakby z automatu. I dlatego
warsztaty dla rodziców, na których mówi się im, jak mają się
zachowywać i co mówić, są nieskuteczne. One dopiero wtedy mogą
zadziałać, jeśli rodzice ćwiczą to, czego się nauczyli, wracają
na kolejne spotkanie, opowiadają, jak im poszło, albo psychologowie
idą i obserwują, jak oni sobie radzą. I dalej ćwiczą.
Powiedzmy,
że krytykujący rodzic nauczy się wspierać swoje dziecko. Może
się okazać, że nie wystarczy. Są badania, które pokazują, że
jeśli się osobie o niskim poczuciu własnej wartości powie: "Dasz
radę, będzie dobrze", to tylko ją zniechęci, zamiast
zachęcać.
Tak. Bo co pani robi, kiedy pani mówi: "Nie martw
się, świetnie sobie poradzisz?". Pani mówi: "Twoje
uczucia się nie liczą, twoje uczucia są jakieś od czapy". A
należy raczej skupić się na takim przekazie: "Rozumiem, że
się boisz, nie podzielam tego lęku, ale rozumiem go, bo egzamin to
rzeczywiście trudne zadanie, którego boi się wielu ludzi. To jak
możemy sobie z tym poradzić?". My nie możemy dzieciom mówić,
że ich uczucia są absurdalne albo się nie liczą, bo je tym
pogrążymy albo wywołamy kłótnię.
Ale
to "nie martw się", "nie przejmuj" to są takie
niby pozytywne komunikaty?
To nie są pozytywne komunikaty. Jeśli dziecko dostanie
tróję w szkole albo koleżanka się na nie obraziła, przychodzi i
opowiada o tym przejęte, to dla niego to było wydarzenie. Dla niego
to jest czasem nawet koniec świata. Nie można tego lekceważyć.
Ja
ostatnio z podziwem patrzyłam na moją córkę. W jej domu
codziennie wieczorem tata czyta obu synom książkę. Jeden synek
jest jeszcze malutki, nic nie rozumie, więc się w tym czasie bawi.
Drugi biega po pokoju, ale wszystko słyszy, wszystko rozumie.
Ostatnio czytali "Harry'ego Pottera", ale przy którymś
kolejnym tomie zrobiło się zbyt strasznie. Starszy miał złe sny,
więc rodzice zdecydowali, że czas zmienić lekturę, i wybrali
"Tajemniczy ogród". Ale on w ogóle nie chciał tego
słuchać, protestował. Ja sobie pomyślałam: "E tam, zawraca
głowę". A moja córka bardzo uważnie wypytała go, co mu się
w tej książce nie podoba, co by trzeba było w niej zmienić, żeby
mu się podobała, czego mu tam brakuje. I on wszystko jej bardzo
dokładnie wytłumaczył. Dzięki temu znaleźli inną książkę,
dopasowaną do jego potrzeb.
A
czego mu brakowało w "Tajemniczym ogrodzie"?
Odrobiny magii. Przeszkadzało mu, że tam było tylko -
jak to nazwał - "zwyczajne życie".
Z
tego, co pani mówi, wynika, że najważniejsza jest podmiotowość
dziecka.
Podmiotowość, samodzielność, samowystarczalność. Bo
przecież my do tego chowamy te nasze dzieci, żeby one kiedyś mogły
same podejmować decyzje, czuć się w nich niezależne, silne.
Świadomość, że ma się na coś wpływ, daje poczucie
bezpieczeństwa, pewności siebie. Dzieci zachęcane do
samodzielności lepiej też przyjmują rady dorosłych.
Dlaczego?
Bo one traktują je właśnie jako radę, a nie nakaz czy
przymus. Wiedzą, że rodzic wierzy w to, że sobie poradzą, a daje
im tę radę dlatego, że może ona się im do czegoś przyda i
ułatwi wykonanie zadania czy życie, tak w ogóle. Dzięki temu
relacja z rodzicem staje się lepsza i paradoksalnie rodzic zyskuje
większe pole manewru, żeby dziecku pomóc i na nie wpłynąć, niż
kiedy mu coś truje nad głową, rozlicza z tego, co się nie udało,
stawia szlaban i stosuje te wszystkie mało skuteczne
metody.
Największą korzyścią z traktowania dziecka
podmiotowo jest przede wszystkim to, że ono będzie chciało z nami
rozmawiać. Ale żeby tak się stało, rodzice najpierw muszą się
nauczyć słuchać tego, co dziecko mówi, przyglądać się, co
robi, i je akceptować, bo ono jest jakieś już od urodzenia, a
potem wpływ na jego rozwój mają bardzo różne czynniki i rodzic
może pomóc dziecku SIĘ ukształtować, ale nie może GO
ukształtować.