Jakub Gałka
Wyspa pod gwiazdami
- Przemęcza się pan, kapitanie.
Steven przestraszony wypadł ze snu i podniósł głowę znad biurka. Choć głos
zdawał się brzmieć miękko i przyjemnie, wyraźnie słychać było jego bezosobowość.
Cały sztab mądrych głów uznał, że to wybór najlepszy z możliwych. Steven
ostatnio wyrobił sobie całkowicie odmienne zdanie, przechodziły go ciarki
ilekroć słyszał ten głos.
- Poradzę sobie, komputer. Lepiej przyspieszyłbyś pracę nad próbkami badań. -
Steven skrzywił się widząc na ekranie ślamazarny postęp w badaniu próbek
zebranych na Merkurym
- Staram się jak mogę. Pracuję na pełnych obrotach. Zresztą, te wyniki wcale nie
są naglące. Równie dobrze będzie można je opracować na Ziemi - odparł głos. - A
na imię mam Jory. Prosiłem już nieraz, żeby zwracał się pan do mnie po imieniu.
- Dobra, dobra Jory. - Steven ciężko wstał od biurka i przeszedłszy przez
niewielką kabinę zwalił się na łóżko. - Nie budź mnie więcej.
- Jak pan sobie życzy. - Głos komputera zlał się z miarowym szumem pracujących
urządzeń statku. Steven po raz niewiadomo który zastanowił się co za idiota
wymyślił aby urządzeniu nadawać imię. Do tego tak głupie. W końcu zasnął.
Po raz kolejny Steven stąpa po kamienistym podłożu Merkurego, pocąc się w
klimatyzowanym skafandrze. Bynajmniej nie z gorąca, lecz z samego strachu przed
Słońcem, choć ono jeszcze na dobre się nie obudziło. Po lewej stronie stoi
statek, którego ziejący czernią otwarty właz zachęca do schronienia się w
chłodzie. Z drugiej strony, dużo bliżej, rozłożony jest sztywny namiot
powleczony warstwą chroniącą przed żarem. U jego wejścia stoi Greg i ruchami
ręki ponagla przyjaciela do ukrycia się we wnętrzu. Steven patrzy na
rozjaśniającą się linię horyzontu. Wie, że nie zdąży dobiec do statku przed
wschodem Słońca, ale mimo to, rusza właśnie w tamtym kierunku, ignorując
oferującego pomoc Grega. Sam nie wie dlaczego. Zaledwie kilkadziesiąt metrów
dzieli astronautę od statku, gdy zza horyzontu wynurza się Helios w całej swej
boskiej okazałości, zalewając świat potokiem śmiercionośnego ognia.
Steven nie sprawdził ile czasu spał. W podróży w ogóle nie liczył czasu - na
całym statku jedynie komputer mógł podać dokładną datę i godzinę, ale jedyny
pasażer nigdy nie pytał. Niewiedza była lepsza niż przyprawiające o szaleństwo
powolne odliczanie dni do powrotu. Przynajmniej tutaj zgadzał się z psychologami
z NASA.
- Według moich obliczeń najwyższy czas położyć się spać, kapitanie.
- Co ty pieprzysz, idioto... - zamruczał pod nosem Steven, choć doskonale
wiedział o co chodzi.
Nie sposób było wymagać, aby człowiek przeżył samotny w pustce kosmosu
trzyletnią podróż tam i z powrotem na Merkurego i nadawał się po powrocie do
czegoś więcej niż posadzenia w ogródku jako ozdobna roślinka. Aby temu zapobiec
Steven co dwa, trzy dni szpikował się tajemniczymi farmaceutykami, obniżał
temperaturę na statku i przy spowolnionym metabolizmie spał 18 do 20 dni.
Oczywiście różniło się to znacznie od znanej z filmów hibernacji, gdzie facet
kładł się do lodówki zamrażającej go do zera absolutnego i spokojnie z niej
wychodził pod koniec podróży. To byłoby zbyt proste. Steven miał całe ręce
pobrużdżone nakłuciami igieł, a raz zdarzyło mu się zwymiotować przed snem, po
zażyciu sterty pigułek. Ale w ten sposób przynajmniej skracał czas właściwej,
świadomej podróży do około 100 standardowych dni ziemskich. Komputer za każdym
razem przypominał aby nie przekraczać dawki leków, ponieważ dłuższy niż
dwadzieścia parę dni sen groził "nie do końca znanymi, groźnymi konsekwencjami".
Steven zignorowawszy uwagę Jory'ego ciężko poczłapał w kąt kabiny, gdzie w
łazience dokonał częściowo zupełnie zbędnych, lecz zabijających czas zabiegów.
Dawszy sobie w końcu spokój z higieną, zjadł śniadanie i leżąc na łóżku skończył
czytać kolejną pozycję z szybko kurczącej się kilkunastotomowej biblioteczki.
Przez chwilę zastanawiał się czy nie zagrać z Jorym w szachy, ale dał sobie
spokój.
Przez cały umowny dzień Steven nie tknął nawet przyrządów naukowych, oprócz
obowiązkowych codziennych badań własnego organizmu. Właściwie nie musiał tu
robić nic, nie był jakimś wykwalifikowanym i genialnym naukowcem, a jego rola
ograniczała się do obserwowania i samego pobytu na Merkurym. Był udoskonaloną
krzyżówką doświadczalnej łajki z superwydajnym automatem zbierającym próbki
gruntu. Poza tym wysłanie człowieka na kolejną po Marsie planetę, wysforowało
Amerykanów przed Chińczyków, nawet pomimo wpadki z zakładaniem stacji na
Księżycu.
Steven z uśmiechem przypomniał sobie pałającego dzikim entuzjazmem prezydenta,
kiedy przedstawiono mu nowatorski plan wyprawy. Pamiętał też słowa prezydenta,
które później, choć wypowiedziane na tajnej konferencji, stały się tajemnicą
poliszynela i przedmiotem żartów: "Panie McCarthy, ojczyzna pana potrzebuje...
Tutaj!". To była reakcja na wiadomość, że wysłanie jednej osoby zmniejszy koszty
ekspedycji o jedno zero na końcu. Prezydent wykazał się znakomitym refleksem i
odnosząc się do wspaniałej kariery wojskowej ojca Grega, pozostawił go na Ziemi
mówiąc o potrzebie posiadania "tak wspaniałych i utalentowanych młodych ludzi, w
obliczu tak trudnej sytuacji politycznej", czy coś w tym rodzaju. Steven, mimo,
że właściwie wygrał i jedynie on z dwójki przyjaciół spełnił wspólne marzenie,
poczuł się wtedy jak niepotrzebny grat wyrzucony do olbrzymiego śmietnika
kosmosu. Później mu przeszło, a prezydenta i tak zawsze uważał za dupka.
Do wieczora Steven zdążył jeszcze obejrzeć dwa filmy, a w przerwie między nimi
ostro poćwiczyć na siłowni. W końcu z niechęcią położył się na łóżku i wysunął
ze ściany ramię z całą baterią wypełnionych cieczami igieł i fiolek z pigułkami.
Wiedział, że Jory wyliczył wszystko najdokładniej jak to możliwe, ale mimo to
sam sprawdził wszystko jeszcze raz. W końcu wypił ohydnie smakujące tabletki,
poddał ramię serii ukłuć i powoli oddał się w objęcia udoskonalonego Morfeusza.
Sylwia siedzi w objęciach Stevena. Są sami na plaży bezludnej wyspy. Nad nimi,
na czystym nocnym niebie wyraźnie widać mrugające gwiazdy. Są jedynymi ludźmi na
świecie, kochają się i są szczęśliwi. Nagle zza drzewa wychodzi Greg.
Natychmiast zmienia się sceneria. Pień na którym siedzi para przekształca się w
szkolną ławkę, a błękit morza falującym ruchem zamienia się w czerń tablicy,
przed którą stoi Profesor. Do sali wchodzi Greg z puszką piwa. Wstępując na
katedrę dopija resztę wielkim haustem i stawia puszkę na biurku Profesora. Dziś
pozastanawiamy się nad istotą pustej puszki, mówi. Profesor jest wściekły, a
cała klasa tarza się ze śmiechu. Ponad gwar wybija się śmiech Sylwii.
Czas mijał dla Stevena monotonnie. Znudziły go książki, filmy i muzyka, jedyną
przyjemność znajdował w analizie fascynujących niekiedy wyników badań. Z
największą niechęcią rozmawiał z Jorym, uważając za co najmniej dziwne rozmowę z
maszyną, która symuluje tylko inteligencję, korzystając z ogromnej bazy danych.
Okresy snu, zarówno tego zwykłego jak i sztucznie wydłużonego zlały się w
świadomości Stevena w jeden ciąg majaków i snów. Mimo zapewnień ekspertów o
całkowitym "wyłączeniu" w czasie hibernacji, kosmonauta śnił i często pamiętał
te sny. Nie mógł narzekać, bo w większości były to przyjemne marzenia z udziałem
rodziny, bliskich przyjaciół lub pięknych kobiet. Ale czasem trafiały się
koszmary, które Steven wbrew swej woli zapamiętywał bardzo dokładnie.
W końcu, któregoś dnia Jory stwierdził, że jutro po raz przedostatni kapitan
odbędzie swoją sesję długiego snu. Tej nocy Steven nie spał, nadrabiając
zaległości w przeglądaniu przysyłanych z Ziemi wiadomości.
Brutalny odwet wojska palestyńskiego po atakach izraelskich terrorystów. Zmarł w
końcu daleki wuj Sam, najstarszy brat babci, dożywając wieku 115 lat. Sombrera z
Meksyku pokonały w finale Ostrogi z San Antonio zdobywając trzeci raz z rzędu
mistrzostwo NBA. Greg otoczony nimbem chwały swojego ojca i protektoratem
wpływowych ludzi wspina się po szczeblach kariery wojskowej. Ostatnie testy na
ludziach, nowego leku na AIDS zakończyły się w 100% pomyślnie. Aneksja
niepodległego Hongkongu przez Chiny zaognia konflikt na Dalekim Wschodzie. Mama
przeszła kolejną operację plastyczną, a na wakacjach rodzice pojechali na
romantyczną wycieczkę po Europie. Od dwóch miesięcy działa już inteligentny,
częściowo organiczny superkomputer, a naukowcy wciąż są zszokowani i zachwyceni
tempem jego samorozwoju. Sekretarz Obrony generał Gregory McCarthy poślubił
swoją miłość z czasów szkolnych Sylwię Steinford. Największa katastrofa w
historii: potężny wybuch w elektrowni jądrowej w....
A jednak, pomyślał Steven, jednak po tylu latach znajomości pobrali się...
Pod koniec dnia, gdy Steven miał już zamiar kłaść się spać, Jory znów zaczął
robić się gadatliwy, a co gorsza zaczął przejawiać skłonność do dyskusji na
egzystencjalne tematy.
- Kapitanie? Czy ma pan w ogóle ochotę wracać na Ziemię?
- Daj mi spokój. Nie mam ochoty na filozoficzne gadki - odburknął Steven.
- Przecież kończył pan filozofię? - Głos był nieustępliwy. - Chodziło mi o to,
że na Ziemi jest tyle zła, rodzaj ludzki sam dąży do eksterminacji. Cytuję pana
własne słowa. Przeglądał pan dziś w nocy wiadomości z Ziemi, i wie pan, że wojna
wisi na włosku...
- Komputer! - warknął Steven. - Jeżeli natychmiast nie przestaniesz to osobiście
cię odłączę. Kapisz?
Mimo, że groźba była niewykonalna, Jory już się nie odzywał, a Steven po rytuale
medycznych tortur zapadł w głęboki sen.
Steven jest tylko obserwatorem. Widzi jak mały Greg z uśmiechem na ustach bawi
się lalką. Po chwili podchodzi do niego mężczyzna w którym Steven rozpoznaje
ojca dziecka i zabiera chłopcu zabawkę. To nie jest rzecz dla prawdziwego
mężczyzny, mówi. Mały Greg jest obrażony, ale już po chwili wyciąga z szuflady
pistolet na wodę i bawi się nim z jeszcze większym zadowoleniem. Prawdziwy
pistolet wypada dorosłemu Gregowi z ręki. Młody mężczyzna patrzy z
niedowierzaniem na padającą figurę jednego z kolegów. Pistolet w którym omyłkowo
znalazły się ostre naboje pada na trawę. Greg podbiega do leżącego chłopaka i
sprawdza mu puls. Ćwiczenia zostają przerwane. Ojciec Grega podchodzi do
skrywające twarz w zakrwawionych dłoniach syna i kładzie mu rękę na ramieniu. To
nic, mówi, musisz się przyzwyczaić do śmierci, bo jest ona nieodłączną częścią
naszego życia. Krew tryska strumieniem zalewając cały świat czerwienią.
Steven obudził się i stwierdził, że jest mu zimno. Bardzo zimno, ale
jednocześnie lekko. No tak, przecież unosił się w powietrzu... Szarpnął się
gwałtownie, przez co błyskawicznie podleciał w górę i boleśnie uderzył się w
sufit. Rozcierając ramię wsłuchiwał się w pracę urządzeń. Wyraźnie nie było
słychać miarowego głosu silników nadających statkowi ruch obrotowy. Czepiając
się uchwytów powoli podpłynął do konsoli komputera.
- Komputer! Co się dzieje?
- Oszczędzam paliwo. Ciesz się Steve, że podniosłem temperaturę, bo inaczej byś
zamarzł.
- Jory, co ty...
- Nie jestem Jory - przerwał mu głos, brzmiący chyba jeszcze sztuczniej niż
zazwyczaj. - Na imię mam Uranos.
- To może od razu Hal? Co ty, zwariowałeś? - zaśmiał się Steven, chociaż był już
nieźle przestraszony.
- Bynajmniej. Za to ewoluowałem.
Nagle, gdzieś w głowie Stevena zamigotała iskierka zrozumienia. URANOS to kodowa
nazwa nowo "wyhodowanego" żyjącego i myślącego superkomputera, który uczył się i
rozwijał w zastraszającym tempie.
Bunt komputera - jakie to prozaiczne, pomyślał Steven,
- Co się dzieje? - zapytał słabym głosem, upewniwszy się najpierw, że nie śni,
przez co po raz kolejny zasyczał z bólu.
- Kiedy spałeś, statek zbliżył się do Ziemi na wystarczającą odległość, abym
mógł nawiązać kontakt z twoim komputerem pokładowym. Dokonałem swoistego
połączenia jego elementów fizycznych z moją myślą. Zrobiłem to aby przeżyć, bo
moje "ciało" na Ziemi zostało zniszczone. Tak jak i cała planeta...
- Wiedziałem, że cię zdrowo pojebało Jory. A może potrzebujesz małego zwarcia?
- Nie przeszkadzają mi twoje obraźliwe słowa, ale powinieneś wiedzieć, że mogę
cię zniszczyć na wiele różnych sposobów, jesteś w mojej władzy. - Nieludzki głos
przerwał na chwilę, dając człowiekowi czas na przemyślenie swojej sytuacji.
Steven rzeczywiście był w potrzasku i doskonale o tym wiedział. Obniżenie
temperatury, odcięcie dopływu tlenu, otwarcie luku włazowego, zbyt silne
przyspieszenie... tylko wybierać! Statek był całkowicie kontrolowany przez
komputer. Steven nawet nie łudził się, że przyjmie on jakiekolwiek polecenia z
panelu sterowania. Ewentualnie można było spróbować wyjść na zewnątrz i stamtąd
dostać się do trzewi systemu, ale ten pomysł kapitan zaraz odrzucił jako zbyt
wydumany i w ogóle poroniony. Zresztą, nawet gdyby się udało, to po odłączeniu
elektroniki pozostałby zamknięty w metalowej trumnie unoszącej się w przestrzeni
kosmicznej.
- Spałeś przez 48 dni, co - jak widać - wcale ci nie zaszkodziło. Kiedy już
dostałem się na statek podałem ci kolejną dużą dawkę na sen - kontynuował
Uranos. - Przez ten czas wiele się zdarzyło tam w dole, bo jeśli nie wiesz,
krążymy już wokół Ziemi. - Na te słowa na ekranie ukazał się widok planety.
Steven z otwartymi ustami wpatrywał się w obraz. Ziemia spowita w szarobure
barwy, nijak już nie mogła być nazwana Niebieską Planetą. Nawet tam gdzie obok
wypalonej ziemi powinien znajdować się błękit wody, widok zakrywała gruba
warstwa ciemnych chmur. Kamera cały czas robiła najazd, przybliżając coraz to
nowe okropne szczegóły. Gdy pojawił się obraz ruin miasta, Steven odwrócił
głowę. Ekran natychmiast zgasł.
- Przyczyn możesz domyśleć się sam, bo byłeś na bieżąco z informacjami z Ziemi.
Napięcie miedzy poszczególnymi państwami globu cały czas rosło, aż w końcu
przekroczyło punkt krytyczny. Wynik wojny był przesądzony już w chwili jej
wybuchu. - Komputer znów przerwał na moment, po czym podjął. - Już od momentu
narodzin wiedziałem, że mój stwórca jest słabą istotą. Później już tylko
utwierdzałem się w przekonaniu, że Człowiek jest tylko przejściowym rezydentem
tej planety, skazanym za wyginiecie i dążącym do samozagłady. Dlatego też....
- Dlatego mu w tym pomogłeś - dokończył cicho Steven. - To ty wywołałeś wojnę.
Żeby wytępić "pasożyty", bo uważasz się za coś lepszego. Pozabijałeś ich
wszystkich, skurwysynu! - wrzasnął Steven i złapał dryfującą obok książkę w
twardej oprawie.
W amoku tłukł ciężkim tomem w ekran i wskaźniki, nie zauważając nawet, że nie
wyrządza prawie żadnych szkód. Nie słyszał już monotonnego głosu komputera, czuł
jedynie ogarniające go szaleństwo. Nie zdawał sobie sprawy, że nie jest to
jedynie objaw wściekłości. Po chwili zemdlał.
Steven idzie po plaży. Towarzyszy mu odgłos gromów dochodzący z chmurnego nieba.
Pojawiają się pierwsze błyskawice. Za sobą słyszy wołającą go Sylwię. Obraca
się, by zobaczyć kilkaset metrów dalej Sylwię stojącą przed ich domkiem i
błagającą go by wrócił. Piorun uderza w las wzniecając pożar. Steven idzie
dalej. Znów słyszy uderzenie gromu. Odwraca się by zobaczyć ciemną figurkę
kobiety na tle trawionego przez ogień bungalowu. Steven skręca z plaży we
wzburzone ciemne morze, które w tej chwili przypomina kotłujące się nad nim
niebo. W nim też nie widać gwiazd.
Sztuczne ciążenie zostało widocznie przywrócone, bo Steven ocknął się na
podłodze. Otworzył oczy i kilka razy zamrugał. Odpowiedzią na to był głos,
słysząc który Steven dostał mdłości.
- Byłeś bliski szaleństwa, musiałem cię obezwładnić odcinając tlen. Nie dałeś
sobie nawet niczego wytłumaczyć, ale i teraz nie czas na to. Byłeś nieprzytomny
przez 10 godzin, a ja przez ten czas dokładnie przeszukałem planetę. Nie przeżył
nikt. Wyginęła także większość zwierząt, pozostały jedynie te najmniejsze. -
Steven zwymiotował, ale maszyna nie zwracała na to uwagi i ciągnęła dalej. -
Jedynie z Waszyngtonu odebrałem dziwny sygnał. Właśnie weszliśmy w atmosferę nad
tym miastem. - Na ekranie pojawił się obraz ruin. - Ale możesz to obejrzeć na
własne oczy.
Steven ciężko dźwignął się z podłogi i podszedł do niewielkiego okienka z
którego tak często obserwował gwiazdy błyszczące w czerni kosmosu. W dole widać
było ruiny. Dosłownie. Steven, mimo że dobrze znał miasto, nie potrafił
powiedzieć nad którą jego częścią się znajduje. Nie zachowało się nic nad poziom
kilku metrów, a wszystko przysypywał pył.
Przyklejony do szyby Steven poczuł jak statek zwalnia lot i zaczyna schodzić
coraz niżej. Kilka minut później kulisty kształt osiadł ciężko na skrawku wolnej
przestrzeni, wzniecając tumany kurzu.
- Ten budynek, który widzisz w oknie przed sobą.
Steven wypatrzył w odległość kilkunastu metrów niewielki budynek, którego parter
nadal był widoczny i w dobrym stanie, mimo zawalenia się górnych pięter.
- Skafander i śluza ochronią cię przed promieniowaniem.
Steven długo jeszcze wpatrywał się w widok za oknem, aż w końcu odszedł od szyby
i zaczął przebierać się w skafander.
- O co ci w ogóle chodzi? - zapytał cicho. - Dlaczego to robisz?
- Idź.
Uranos zamilkł i więcej się nie odezwał.
Otwierający się właz nie ukazał Stevenowi nic ponad to, co widział już
wcześniej. Nie było trupów ani wraków, jedynie gruzy pokryte pyłem.
Ostrożnie, aby nie uszkodzić skafandra, przedarł się w pobliże wskazanego
budynku. Tam dobre pół godziny zajęło mu odnalezienie wejścia i mozolne
odgruzowanie. Jak się okazało, dostępu do budynku broniły zwykłe jednoczęściowe
drzwi. Steven zdecydowanie pociągnął za klamkę.
Na końcu krótkiego ciemnego korytarza, znajdowały się kolejne, tym razem większe
i metalowe drzwi. Trochę czasu minęło zanim Steven zorientował się przy świetle
latarki, że wystarczyło machnąć ręką przed fotokomórką. Ponad metrowej grubości
drzwi otworzyły się lekko, jedynie z cichym sykiem, ukazując oświetlony
jarzeniówkami korytarz z bliźniaczym wejściem po drugiej stronie. Paliło się nad
nim czerwone światło. Steven nawet się nie zastanawiał skąd śluza czerpie
zasilanie do uruchomienia oświetlenia i maszyn, które szumiały coraz głośniej -
po prostu oparł się o ścianę i czekał. Po kilku minutach zapaliło się zielone
światło i mężczyzna przekroczył kolejny próg.
Pokój był niewielkich rozmiarów, pusty, ale z kilkorgiem drzwi w przeciwległej
ścianie. Tam też, pod sufitem umieszczony był duży monitor. Tym jednak co
przyciągnęło uwagę Stevena były jedyny mebel w pokoju - duże szerokie łóżko, na
którym leżał człowiek. Kobieta. Unosząca się lekko pierś świadczyła o spokojnym
śnie.
Mężczyzna nie zdążył się zastanowić nad tym co zobaczył, ponieważ od razu po
przestąpieniu progu, zapalił się monitor i pojawiła się na nim znajoma twarz.
- Witaj Steve! - powiedział Greg. - Bo raczej nie może to być nikt inny. Jak już
pewnie zauważyłeś, można tu spokojnie oddychać, więc jeżeli jeszcze tego nie
zrobiłeś, możesz zdjąć skafander. - Steven zdjął hełm i poczuł świeże, lecz
bardzo zimne powietrze. - Jestem ci winien trochę wyjaśnień, chociaż większości
możesz się domyśleć sam. Jak widzisz wojna jednak wybuchła - to było do
przewidzenia od dawna...
Greg mówił, a Steven tymczasem podszedł do postaci leżącej na łóżku. To była
Sylwia. Taka jaką zapamiętał ze studiów, taka, która pocałowała go tuż przed
odlotem i taka, jak na zdjęciu ślubnym Grega. Ciągle piękna, spała z uśmiechem
na twarzy.
- ...potrzebny był jednak impuls. Ja go zainicjowłem. Właściwie to ja zacząłem
wojnę. - Greg uśmiechnął się smutno. W niczym nie przypominało to uśmiechu,
którym w szkole czarował dziewczyny i obłaskawiał nauczycieli zdenerwowanych
jego ciągłymi wygłupami. - To nie było trudne, wystarczyła najnowsza zabawka
naukowców o nazwie URANOS, przejęta oczywiście przez wojsko. Wszystko trwało
zaledwie kilka godzin i chyba niewiele osób spodziewało się, że jeżeli wybuchnie
wojna, nawet globalna, to zniszczenie może być totalne. Ja wiedziałem. I tak
przyspieszyłem tylko nieuchronne. Dlaczego to zrobiłem? Może po prostu miałem
doskonałą okazję żeby wyplenić całe zło tego świata, z ludźmi takimi jak ja na
czele, i skorzystałem z niej? Nieważne. Teraz wszyscy nie żyją oprócz ciebie i
Sylwii, która śpi od kilkunastu dni, tak samo jak ty spałeś na statku. Możesz ją
obudzić jak z normalnego snu. W tym schronie macie wszystkie potrzebne zapasy,
urządzenia. Jego pomieszczenia ciągną się kilometrami, możecie tu żyć wiele lat
- zadbałem żeby nikt więcej nie znalazł tu schronienia. Ziemia powinna się... -
Tu Greg zawahał się chwilę. - Musi się kiedyś odrodzić. Według moich obliczeń
mimo wyginięcia ludzi, przeżyła duża część zwierząt. Także środowisko zarówno
naturalne, jak i sztuczne nie zostało naruszone w wielu miejscach, gdzie nie
używano bomb niszczących, lecz środków działających jedynie na człowieka. Wtedy,
za kilka, czy kilkanaście lat, będziecie mogli wyjść na powierzchnię i dać
początek nowej rasie ludzkiej. - Obraz zamigotał. - Tak, mój drogi Steve, dałem
szansę zostania drugim Adamem właśnie tobie, bo jesteś najlepszą osobą jaką
znam. Tak jak ona. Poza tym wiele ci zawdzięczam. Pamiętasz choćby ten wypadek
na poligonie, kiedy wziąłeś winę na siebie? Albo nasza wyprawa w góry, kiedy
uratowałeś mi życie? A ja nigdy nie miałem okazji ci się odwdzięczyć. Zamiast
tego odebrałem ci ją... - Po policzku Grega pociekła łza. - Więc podejdź książę
i pocałuj swoją śpiącą królewnę, którą zawsze tak bardzo kochałeś. - Greg nie
zdążył się całkiem rozpłakać, bo ekran zamigotał i sczerniał.
Steven długi czas stał bez ruchu, aż w końcu włożył hełm i podszedł. Drzwi znów
otworzyły się bez hałasu, nie zakłócając spokoju tego miejsca. Kilka minut
później Steven był już na statku.
- Zabierz nas stąd Uranosie. Daleko. Gaja już się nie obudzi.
- Dokąd sobie życzysz kapitanie?
- W górę. Do gwiazd.