Naomi Klein
Odzyskać naszą wspólną przestrzeń
Czym jest „ruch antyglobalistyczny”?1 Piszę to wyrażenie w cudzysłowie, ponieważ natychmiast nasuwają mi się w związku z nim dwie wąpliwości. Czy rzeczywiście jest to ruch? A jeśli jest to ruch, czy jest on przeciwko globalizacji? Zacznijmy od pierwszej kwestii. Łatwo możemy przekonać się, że jest to ruch, powołując go do istnienia za pomocą słów, na forum takim jak te — spędzam na nich zbyt wiele czasu — postępując tak, jak byśmy mogli go zobaczyć i dotknąć. Oczywiście widzieliśmy go — i wiemy, że powrócił on w Quebecu i na granicy amerykańsko-meksykańskiej podczas Szczytu Ameryk i dyskusji o Strefie Wolnego Handlu dla całej półkuli. Lecz później opuszczamy miejsca takie jak to, wracamy do domów, oglądamy telewizję, robimy zakupy i całe poczucie, że on istnieje, zanika, a nam się wydaje, że być może zaczynamy wariować. Seattle — czy był to ruch, czy zbiorowa halucynacja? Dla większości z nas, Seattle oznaczało swego rodzaju wschodzący globalny ruch oporu, czy też „globalizację nadziei”, jak ktoś to ujął podczas Światowego Forum Społecznego w Porto Alegre. Jednak dla całej reszty ludzi, Seattle to wciąż kawa z pianką, kuchnia powstała z połączenia z azjatycką, miliarderzy, którzy dorobili się na handlu elektronicznym oraz łzawe filmy z Meg Ryan. Lub, być może, jest ono i tym, i tym, a jedno Seattle zrodziło to drugie Seattle — i teraz z trudem współistnieją.
Ów
ruch, którego istnienie czasem wyczarowujemy, znany jest pod wieloma
nazwami: antykorporacyjny, antykapitalistyczny, antyimperialistyczny,
ruch przeciwko wolnemu handlowi. Wiele osób twierdzi, że rozpoczął
się on w Seattle. Inni utrzymują, że miał swój początek pięćset
lat temu — gdy kolonizatorzy pierwszy raz powiedzieli rdzennym
ludom, że będą musieli postępować inaczej, jeżeli mają się
„rozwijać” lub nadawać się do prowadzenia „handlu”.
Jeszcze inni mówią, że rozpoczął się on 1 stycznia 1994 roku,
kiedy to Zapatyści rozpoczęli swoje powstanie ze słowami „Ya
Basta!” tej samej nocy, której w Meksyku wprowadzono w życie
układ NAFTA (Północnoamerykańska Strefa Wolnego Handlu). Wszystko
zależy, kogo spytamy. Ja jednak sądzę, że trafniej jest wyobrazić
sobie ruch wielu ruchów — koalicje koalicji. Tysiące grup
działają dzisiaj przeciwko siłom, których wspólnym motywem jest
to, co można ogólnie określić jako prywatyzację wszelkich
aspektów naszego życia i zamianę każdego działania i każdej
wartości w towar. Często mówimy o prywatyzacji szkolnictwa, służby
zdrowia, zasobów naturalnych. Lecz zasięg tego procesu jest dużo
szerszy. Obejmuje on takie zjawiska, jak zamienianie potężnych idei
w hasła reklamowe, zaś publicznych ulic w centra handlowe;
czynienie z nowych pokoleń celu marketingowego od urodzenia; inwazja
reklam do szkół; sprzedawanie jako towary dóbr pierwszej potrzeby,
takich jak woda; tłamszenie podstawowych praw pracowniczych;
patentowanie genów oraz budzącą niepokój możliwość pojawienia
się zaprojektowanych genetycznie dzieci; genetyczne modyfikowanie
ziaren; kupowanie i urabianie polityków.
Jednocześnie
istnieją aspekty opozycyjne, przyjmujące formy wielu różnych
kampanii i ruchów. Duch, który je wszystkie łączy, to dążenie
do radykalnego odzyskania tego, co wspólne. Podczas gdy nasza
przestrzeń komunalna — place miejskie, ulice, szkoły,
gospodarstwa i fabryki — są likwidowane przez nadymający się
rynek, na całym świecie wyłania się duch oporu. Ludzie odzyskują
kawałki natury i kultury i mówią „to będzie przestrzeń
publiczna”. Amerykańscy studenci pozbywają się reklam ze swoich
sal. Europejscy ekolodzy i miłośnicy rave robią imprezy na
ruchliwych skrzyżowaniach. Pozbawieni ziemi tajscy chłopi uprawiają
organiczne warzywa na zbyt mocno nawadnianych polach golfowych.
Boliwijscy robotnicy unieważniają prywatyzację ich zasobów wody.
Małe firmy takie jak Napster tworzyły rodzaj wspólnego dobra w
Internecie, umożliwiając dzieciakom wymienianie się muzyką między
sobą, zamiast kupować ją od międzynarodowych firm płytowych.
Uwalniano billboardy i zakładano sieci niezależnych mediów.
Protesty się mnożą. W Porto Alegre, podczas Światowego Forum
Społecznego, José Bové, często karykaturowany jako jedynie
wichrzyciel przeciwko McDonald’sowi oraz lokalni aktywiściz
Movimento Sem Terra (Ruchu Chłopów Bezrolnych) przejechali na
pobliskie pole testowe Monsanto, gdzie zniszczyli trzy hektary
genetycznie modyfikowanej soi. Jednak protesty na tym nie stanęły.
MST zajął tę ziemię i jego członkowie prowadzą teraz na niej
własne organiczne uprawy, zarzekając się, że zrobią z tego
modelowe gospodarstwo ekologiczne. Mówiąc w skrócie, aktywiści
nie czekają na rewolucję, działają już teraz, w miejscu gdzie
mieszkają, gdzie studiują, gdzie pracują, gdzie uprawiają
ziemię.
Pojawiają się jednak także pewne propozycje
formalne, których celem jest zmiana takich radykalnych aktów
odzyskania dóbr wspólnych w obowiązujące prawo. Kiedy
przygotowywano układ NAFTA, sporo się mówiło o dodaniu do
programu wolnego handlu „porozumień pobocznych”, które miały
obejmować prawa pracownicze, regulacje ochrony środowiska i prawa
człowieka. Obecnie toczy się walka o wyrzucenie ich. José Bové —
wraz ze światowym stowarzyszeniem drobnych rolników Via Campesina —
rozpoczął kampanię w celu wyłączenia bezpieczeństwa żywności
i produktów rolniczych z wszelkich porozumień handlowych, pod
hasłem „Świat nie jest na sprzedaż”. Chcą oni wyznaczyć
granicę wokół dóbr wspólnych. Maude Barlow, dyrektor Rady
Kanadyjczyków, która ma więcej członków niż większość partii
politycznych w Kanadzie, przekonywał, że woda nie jest dobrem
prywatnym i nie powinna być objęta żadnym porozumieniem handlowym.
Istnieje spore poparcie dla tej idei, zwłaszcza w Europie od czasu
ostatnich skandali żywnościowych. Zazwyczaj te kampanie
antyprywatyzacyjne funkcjonują samodzielnie. Jednak raz na jakiś
czas zbiegają się — tak właśnie stało się w Seattle, Pradze,
Waszyngtonie, Davos, Porto Alegre i Quebecu.
PONAD GRANICAMI
Oznacza to, że nastąpiła zmiana dyskursu. Podczas walk przeciw NAFTA, pojawiły się pierwsze oznaki koalicji między organizacjami pracowniczymi, ekologami, rolnikami i grupami konsumenckimi w krajach, których dotyczyło porozumienie. W Kanadzie większość z nas czuła, żę walczymy o ochronę tego, co wyróżnia nasz naród, przed „amerykanizacją”. W Stanach zjednoczonych używano bardzo protekcjonistycznego języka: pracownicy obawiali się, że Meksykanie „odbiorą” nam „nasze” miejsca pracy i doprowadzą do pogorszenia się „naszych” standardów ekologicznych. Przez cały ten czas głosy Meksykanów sprzeciwiających się układowi pozostawały praktycznie niesłyszalne w społeczeństwie — a jednak były one najgłośniejsze ze wszystkich. Lecz już kilka lat później ta debata na temat handlu uległa przeobrażeniu. Walka przeciw globalizacji przemieniła się w walkę przeciwko „korporatyzacji” i — dla niektórych — przeciwko kapitalizmowi jako takiemu. Stała się również walką o demokrację. Maude Barlow stanęła na czele kanadyjskiej kampanii przeciw NAFTA dwanaście lat temu. Od kiedy porozumienie NAFTA weszło w życie, działała razem z aktywistami z innych krajów i z anarchistami wrogo nastawionymi do państwa w ich własnym kraju. Niegdyś postrzegano ją w dużym stopniu jako twarz kanadyjskiego nacjonalizmu. Dziś odeszła od tamtego dyskursu. „Zmieniłam się”, mówi, „wcześniej postrzegałam tę walkę jako ratowanie narodu. Teraz widzę ją jako ratowanie demokracji”. Jest to kwestia, która przekracza narodowość i granice państwowe. Prawdziwą nowością wynikłą z Seattle jest to, że działacze na całym świecie zaczynają postrzegać swoje lokalne i narodowe zmagania — o lepiej dofinansowane szkoły publiczne, przeciw atakom na związki zawodowe i uelastycznieniu zatrudnienia, o zachowanie gospodarstw rodzinnych i przeciw poszerzającej się przepaści między bogatymi a biednymi — poprzez globalne soczewki. Jest to najbardziej znacząca zmiana, jaką widzimy od lat.
Jak
to się stało? Co lub kto zebrał ten nowy międzynarodowy ruch? Kto
rozesłał wici? Kto stworzył te skomplikowane koalicje? Kusi, by
stwarzać pozory, że ktoś wymyślił mistrzowski plan mobilizacji w
Seattle. Sądzę jednak, że w dużo większym stopniu był to zbieg
okoliczności na dużą skalę. Wiele mniejszych grup zorganizowało
się, by się tam pojawić, po czym ku swojemu zdziwieniu
spostrzegli, jak szeroka i zróżnicowana jest koalicja, której
stali się częścią. Niemniej, o ile istnieje jedna siła, której
możemy dziękować za powołanie tego frontu do istnienia, są nią
wielonarodowe korporacje. Jak zauważył jeden z organizatorów akcji
Reclaim the Streets (Odzyskać Ulice), powinniśmy być wdzięczni
szefom firm za to, że pomogli nam szybciej dostrzec te problemy.
Dzięki zwyczajnej imperialistycznej ambicji korporacji w obecnym
punkcie historii — bezgranicznej żądzy zysku, uwolnionej przez
deregulację handlu, oraz fali fuzji i przejęć, wyzwolonych przez
osłabione prawa antytrustowe — korporacje międzynarodowe stały
się tak oślepiająco bogate, tak rozległe w swoich holdingach, tak
globalne w swoim zasięgu, że stworzyły nasze koalicje za nas.
Na
całym świecie, działania aktywistów odzwierciedlają strukturę
globalnych korporacji. Może oznaczać to tworzenie związków
zawodowych ponad granicami, lecz również organizowanie współpracy
pomiędzy poszczególnymi sektorami — między pracownikami,
ekologami, konsumentami, a nawet więźniami, z których wszyscy mogą
mieć rozmaite relacje względem jednej korporacji. Można zatem
zbudować pojedynczą kampanię lub koalicję wokół jednej marki,
jak General Electric. Dzięki Monsanto rolnicy z Indii działają
razem z ekologami i konsumentami w wielu miejscach świata, aby
rozwinąć strategie oparte na akcji bezpośredniej w celu zakazania
uprawy genetycznie modyfikowanych roślin na polach i ich sprzedaży
w supermarketach. Dzięki firmom Shell i Chevron działacze na rzecz
praw człowieka w Nigerii, demokraci w Europie, ekolodzy w Ameryce
Północnej zjednoczyli się w walce przeciw niezrównoważeniu
przemysłu naftowego. Dzięki decyzji gastronomicznego giganta
Sodexho-Marriott o zainwestowaniu w Corrections Corporation of
America (wiodąca prywatna firma amerykańska dostarczająca usług
więziennych — przyp. tłum.), studenci są w stanie protestować
przeciwko rozrastającemu się i działającemu dla zysku przemysłowi
więziennemu, zwyczajnie bojkotując żywność sprzedawaną w
uniwersyteckim barze. Inne cele obejmują firmy farmaceutyczne,
próbujące zahamować produkcję i dystrybucję tanich leków na
AIDS, a także sieci fast foodów. (...)
To oczywiście
koncern Nike w największym stopniu pomógł utorować drogę temu
nowemu rodzajowi skoordynowanych działań. Studenci stojący przed
perspektywą przejęcia ich campusów przez Nike, połączyli się z
robotnikami produkującymi markowe szaty uniwersyteckie, a także ze
swoimi rodzicami, zatroskanymi komercjalizacją młodzieży oraz z
grupami kościelnymi prowadzącymi kampanię przeciwko pracy dzieci —
wszyscy zjednoczeni poprzez różnorodne relacje wobec wspólnego
globalnego wroga. Wyjawianie tego, co stoi za blichtrem marek
konsumenckich stanowiło wczesne narracje tego ruchu, swego rodzaju
odpowiedzi na bardzo różne narracje, jakie te firmy opowiadają o
sobie na co dzień poprzez reklamę i Public Relations.
Koncentrując
się na korporacjach, organizatorzy są w stanie obrazowo pokazać, w
jaki sposób tak wiele kwestii dotyczących sprawiedliwości
społecznej, ekologicznej i ekonomicznej jest ze sobą powiązanych.
Nikt z aktywistów, których poznałam, nie wierzy, że światowa
gospodarka może zmieniać się korporacja po korporacji, lecz
kampanie te otworzyły drzwi do tajemnego świata międzynarodowego
handlu i finansów. Drzwi te prowadzą do centralnych instytucji,
które piszą reguły globalnego handlu: WTO, MWF, FTAA (Free Trade
Agreement of Americas), a według niektórych sam rynek. Tutaj
również jednoczącym zagrożeniem jest prywatyzacja — utrata
tego, co wspólne. Następna runda negocjacji w ramach WTO ma być
zorientowana na jeszcze większe rozszerzenie utowarowienia. Poprzez
poboczne porozumienia, takie jak GATS (Układ Ogólny w Sprawie
Handlu Usługami) oraz TRIPS (Porozumienie O Handlowych Aspektach
Praw Własności), stawia się za cel coraz ostrzejszą ochronę praw
własności ziaren i patentów na leki, a także urynkowienie usług
zdrowotnych, edukacyjnych oraz dostępu do wody.
Największe wyzwanie, przed jakm stoimy, to wyrażenie tego wszystkiego w formie powszechnie dostępnego przekazu. Wielu uczestników kampanii niemal intuicyjnie rozumie związki pomiędzy różnymi zagadnieniami — w dużym stopniu tak, jak mówi Wicekomendant Marcos: „Zapatyzm to nie ideologia, lecz intuicja”. Jednak dla osób spoza ruchu, sama forma współczesnych prostestów może być nieco niejasna. Jeśli przez moment przyjrzeć się ruchowi z zewnątrz, tak jak czyni to większość ludzi, da się usłyszeć coś, co możę się wydawać kakofonią rozproszonych haseł, pomieszaną listą odmiennych żalów pozbawionych jasnych celów. Pamiętam, jak podczas ogólnokrajowej konwencji Partii Demokratycznej w ubiegłym roku, stałam na zewnątrz Staples Centre w czasie koncertu Rage Against Machine, tuż przed tym, jak o mało co nie zostałam zastrzelona, i myślałam sobie, że wszędzie są hasła na wszystko, aż do absurdu.
PORAŻKI GŁÓWNEGO NURTU
Tego rodzaju wrażenie wzmacnia zdecentralizowana, pozbawiona hierarchii struktura ruchu, co zawsze wprawia w zakłopotanie tradycyjne media. Dobrze zorganizowane konferencje prasowe są rzadkością, brak jest charyzmatycznego przywództwa, protesty często nakładają się na siebie. Miast formować piramidę z liderami na górze i zwolennikami na dole, jak czyni większość ruchów, bardziej przypomina skomplikowaną sieć. Po części, ta sieciowa struktura wynika z faktu, iż ruch organizuje się w znacznej mierze w oparciu o internet. Jednak jest ona również odpowiedzią na samą rzeczywistość polityczną, która stała się przyczyną protestów w pierwszej kolejności: raczej całkowita porażka tradycyjnej polityki partyjnej. Na całym świecie, obywatele wybierali partie socjaldemokratyczne i pracownicze, tylko po to, by patrzeć później, jak zasłaniają się one niemocą wobec sił rynkowych i żądań MFW. W tej sytuacji, współcześni aktywiści nie są tak naiwni, by wierzyć, że zmiana przyjdzie ze strony polityki parlamentarnej. Oto dlaczego są oni bardziej zainteresowani kwestionowaniem struktur, które czynią demokrację bezwarościową, takich jak zdolność WTO do lekceważenia narodowej suwerenności, korupcyjne finansowanie kampanii wyborczych, itd. Nie jest to jedynie czynienie cnoty z konieczności. Jest to odpowiedź na poziomie ideologicznym na fakt, że globalizacja jest w istocie kryzysem demokracji przedstawicielskiej. Co spowodowało ów kryzys? Jedną z podstawowych jego przyczyn jest to, że władza i podejmowanie decyzji było coraz bardziej oddalane od obywateli: z poziomu lokalnego na poziom wojewódzki, z wojewódzkiego na narodowy, a narodowego — w ręce międzynarodowych instytucji, którym brakuje jakiejkolwiek przejrzystości i odpowiedzialności. Jakie jest rozwiązanie? Nazywając alernatywę jednym zwrotem: demokracja uczestnicząca.
Jeśli
chodzi o naturę zarzutów podnoszonych względem Światowej
Organizacji Handlu, dotyczą one tego, że rządy na całym świecie
przyjęły model ekonomiczny, który obejmuje dużo więcej niż
otwieranie granic dla towarów i usług. Dlatego właśnie używanie
języka „antyglobalizacji” nie jest użyteczne. Większość
ludzi nie wie tak na prawdę, co to jest globalizacja, zaś sam
termin sprawia, że ruch jest ogromnie narażony na typowe
lekceważące zarzuty, jak: „Jeśli jesteście przeciwko handlowi i
globalizacji, dlaczego pijecie kawę?” W rzeczywistości ruch ten
stanowi odrzucenie tego, co idzie za handlem i tak zwaną
globalizacją — opowiedzenie się przeciwko całemu zestawowi
polityk dostosowawczych, które przedstawia się każdemu krajowi na
świecie mówiąc, że musi je zaakceptować, aby przyciągnąć
inwestycje. Nazywam ten zestaw „McRządem”. To swoisty happy
meal,
składający się z obcinania podatków, prywatyzacji usług,
liberalizowania regulacji, niszczenia związków zawodowych — czemu
służy taka dieta? Usunięciu wszelkich przeszkód stojących na
drodze rynkowi. Pozwólmy wolnemu rynkowi się kręcić, a wszystkie
inne problemy rozwiążą się ponoć same, zgodnie z „teorią
skapywania”. Tu nie chodzi o handel. Tu chodzi o wykorzystywanie
handlu do wymuszania recepty „McRządu”.
Tak
więc pytanie, jakie dzisiaj, w czasie biegu do FTAA zadajemy, nie
brzmi: jesteś za, czy przeciwko handlowi? Pytanie brzmi: czy mamy
prawo negocjować warunki naszych stosunków z zagranicznym kapitałem
i inwestorami? Czy możemy decydować o tym, jak chcemy ochraniać
się przed zagrożeniami nieodłącznymi dla zderegulowanego rynku,
czy musimy sobie te decyzje zakontraktować? Problemy te staną się
o wiele bardziej dojmujące, gdy znajdziemy się w recesji, gdyż w
trakcie gospodarczego boomu tak wiele zostało zniszczone z tego, co
zostało z naszych zabezpieczeń społecznych. Podczas okresu
nieksiego bezrobocia, ludzie specjalnie się o to nie martwili.
Prawdopodobnie będą znacznie bardziej zatroskani w niedalekiej
przyszłości. Dla przykładu, czy Kanada ma prawo zakazać
szkodliwego dodatku do benzyny i nie zostać zaskarżoną przez
zagraniczną kompanię chemiczną? Nie — zgodnie z decyzją WTO
wydamą na korzyść Ethyl Corporation. Czy Meksyk ma prawo odmówić
zezwolenia na budowę niebezpiecznego zakładu utylizacji odpadów
toksycznych? Nie — według Metalclad, amerykańskiej firmy, która
pozwała przed NAFTA meksykański rząd na kwotę 16,7 milionów
dolarów. Czy Francja ma prawo nie wpuścić do kraju traktowanej
hormonami wołowiny? Nie, według Stanów Zjednoczonych, które
wzięły odwet, zakazująć importu francuskich produktów, takich
jak ser Roquefort — co skłoniło producenta serów, Jose Bové, do
zniszczenia baru McDonald’s; Amerykanie myśleli, że po prostu nie
lubi hamburgerów. Czy Argentyna musi zredukować swój sektor
publiczny, by móc uzyskać zagraniczne pożyczki? Tak, według MFW —
doprowadzającego do rozpętywania strajków generalnych przeciwko
społecznym konsekwencjom jego działań. Wszędzie ta sama kwestia:
przehandlowywanie demokracji w zamian za zagraniczny kapitał.
Na
mniejszą skalę, te same walki o samostanowienie i zrównoważony
rozwój prowadzone są przeciwko finansowanym przez Bank Światowy
tamom, wyrębom lasów, hodowlom przemysłowym czy wydobywaniu
zasobów na ziemiach rdzennych plemion. Większość uczestnikó tych
ruchów nie sprzeciwia się handlowi czy rozwojowi przemysłowemu. To
o co walczą, to prawo lokalnych społeczności, by mieć coś do
powiedzenia w sprawie tego, jak wykorzystuje się ich zasoby, aby
mieć pewność, że ludzie, którzy żyją w danym miejscu, będą
odnosić korzyść z rozwoju. Te kampanie nie są reakcją na handel,
lecz na kompromis, który liczy sobie już pięćset lat: poświęcenie
kontroli demokratycznej i samostanowienia dla zagranicznych
inwestycji i panaceum wzrostu gospodarczego. Wyzwaniem, przed jakim
teraz stają, jest przemienienie dyskursu wokół mglistego pojęcia
globalizacji w bardziej specyficzną debatę na temat demokracji. W
okresie „niebywałej prosperity” mówiono ludziom, że nie mają
wyboru, jak tylko obcinać wydatki publiczne, wycofywać uregulowania
dotyczące praw pracowniczych, uchylać prawa ochrony środowiska —
uważane za nielegalne bariery handlowe, wstrzymywać fundusze na
szkoły, zaprzestać budowania tanich domów. Wszystko to było
konieczne, żebyśmy stali się gotowi do handlu, przyjaźni dla
inwestorów, konkurencyjni na rynku światowym. Wyobraźcie sobie,
jakie rozkosze czekają na nas w czasie recesji.
Musimy
być w stanie pokazać, że globalizacja — ta wersja globalizacji —
została zbudowana kosztem lokalnego dobrobytu ludzi. Zbyt często
pomija się związki między tym co globalne a tym co lokalne. Wydaje
się za to, że mamy dwa rodzaje aktywistów działających w
osamotnieniu. Z jednej strony — międzynarodowi aktywiści
antyglobalistyczni, którzy być może mają zwycięski nastrój,
lecz zdają się walczyć o odległe kwestie, niezwiązane z
codziennymi zmaganiami ludzi. Często postrzegani są jako elitarni:
białe dzieciaki z klasy średniej z dreadami na głowie. Z drugiej
strony — działacze społeczności lokalnych, prowadzący codzienną
walkę o przetrwanie lub o zachowanie najbardziej elementarnych usług
publicznych, którzy nie raz czują się wypaleni i zgorszeni. Mówią:
czym do diabła się tak kolesie podniecacie?
Jedyny
klarowny sposób, by posunąć się naprzód to sprawić, żeby te
dwie siły się połączyły. To, co obecnie jest ruchem
antyglobalistycznym musi się zamienić w tysiące lokalnych ruchów,
walczących z bardziej bliskimi skutkami polityki neoliberalnej:
bezdomnością, stagnacją płac, wzrostem czynszów, przemocą
policji, wzrostem liczby osób w więzieniach, kryminalizacją
pracujących imigrantów, itd. Są to również zmagania dotyczące
wszelkiego typu prozaicznych kwestii, jak prawo do decydowania o tym,
dokąd trafiają lokalne odpady, prawo do dobrych szkół
publicznych, prawo do dostępu do czystej wody. Lokalne ruchy
walczące na miejscu z prywatyzacją i deregulacją muszą
równocześnie połączyć swoje kampanie w jeden duży globalny
ruch, który będzie w stanie ukazać, jak ich poszczególne sprawy
wiążą się z międzynarodowym programem ekonomicznym wymuszanym na
całym świecie. Jeżeli nie dokona się tego powiązania, ludzie
pozostaną rozgoryczeni. To, czego potrzebujemy, to określenie
politycznej struktury, która będzie w stanie zarówno zwalczyć
władzę i kontrolę korporacji, jak i umocnić lokalną organizację
i samostanowienie. Musi być to struktura, która zachęca, celebruje
i silnie chroni prawo do różnorodności: kulturowej, ekologicznej,
rolniczej i — owszem — także politycznej: różnych sposobów
prowadzenia polityki. Społeczności muszą mieć prawo planować i
zarządzać swoimi szkołami, swoimi usługami, swoim naturalnym
otoczeniem wedle swoich własnych standardów. Oczywiście, jest to
możliwe jedynie w ramach standardów krajowych i międzynarodowych
dotyczących publicznej edukacji, emisji substancji pochodzących ze
spalania paliw kopalnych itd. Jednak celem nie powinny być lepsze
odległe reguły i rządzący, powinna nim być demokracja jak
najbliżej ludzi.
Zapatyści
mają na to swój zwrot. Nazywają to „jednym światem, w którym
istnieje wiele światów”. Niektórzy krytykowali to jako ucieczkę
od odpowiedzi w stylu New Age. Domagają się planu. „Wiemy, co
rynek zamierza zrobić z tymi miejscami, a co wy chcecie zrobić?
Gdzie jest wasz projekt?” Uważam, że nie powinniśmy obawiać się
odpowiedzieć: „Nie my mamy o tym decydować”. Musimy mieć nieco
zaufania do zdolności ludzi do rządzenia się samemu, do
podejmowania decyzji, które są dla nich najlepsze. Musimy okazać
trochę pokory, teraz, kiedy jest tak wiele arogancji i paternalizmu.
O wierze w ludzką różnorodność i lokalną demokrację można
powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest pozbawiona treści.
Wszystko w McRządzie spiskuje przeciwko nim. Neoliberalna gospodarka
na każdym poziomie skłania się ku centralizacji, konsolidacji,
ujednoliceniu. To jest wojna wytoczona różnorodności. By się jej
sprzeciwić, potrzebujemy ruchu na rzecz radykalnej zmiany,
zaangażowanego na rzecz jednego świata, w którym jest wiele
światów, ruchu, który opowiada się za „jednym «nie» i wieloma
«tak»„.
PRZYPISY:
1 Jest to zapis przemowy wygłoszonej w Ośrodku Teorii Społecznej i Historii Porównawczej na Uniwersytecie Kalifornijskim (UCLA) w kwietniu 2001 roku.
Oryginalny
artykuł:
Reclaiming
The Commons,
New Left Review, 9, May-June 2001
Przedruk za "Recyklingiem Idei".