O. Władysław Kluz OCO
OJCIEC JAN XXIII
Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy
Kraków 1978
W tekście wykorzystano fragmenty dziennika duszy Jana XXIII w przekładzie
polskim s. Józefy Ledóchowskiej ursz. SJK (Jan XXIII, Dziennik Duszy,
Kraków 1965)
Bądźcie doskonali, jako i Ojciec wasz Niebieski doskonały jest (Mt 5,48).
Jezus rzekł uczniom swoim: Jako mnie posłał Ojciec i ja was posyłam (J 20,
21).
Jezus rzekł: Nikt nie przychodzi do Ojca jeno przeze mnie. Gdybyście mnie
byli poznali, poznalibyście zaiste i Ojca mego, ale już niezadługo Go
poznacie, a nawet jużeście Go widzieli. Rzecze mu Filip: Panie, pokaż nam
Ojca, a wystarczy nam. Rzekł mu Jezus: Tak długo jestem z wami, a nie
poznaliście mnie? Filipie, kto widzi mnie, widzi i Ojca. Jakże wiec możesz
mówić: Pokaż nam Ojca? Nie wierzycie, że ja jestem w Ojcu a Ojciec we mnie?
Słowa, które do was mówię, nie od samego siebie mówię, ale Ojciec, który
przebywa we mnie, On działa. Nie wierzycie, że ja jestem w Ojcu, a Ojciec
we mnie? Choćby dla samych uczynków - wierzcie! (J 14, 6-11).
SPIS RZECZY
1. Był człowiek posłany od Boga
2. Wstęp
3. Kimże, mniemasz, będzie to dziecię?
4. Biedne uszy
5. Bergamoi
6. Czystość
7. Panie, cierpieć i być wzgardzonym dla Ciebie!
8. Trzeba skończyć z komediami
9. Pozwolić wróblom ćwierkać
10. Rok Święty 1900
11. Nie jedzcie tak dużo!
12. Żołnierz
13. Na śmierć i życie
14. Wśród mocnej ciszy
15. Na czym polega prawdziwa wielkość?
16. O Leonie, Leonie!
17. Prawdziwa wolność
18. Tak przemija chwała świata
19. Jednego tylko potrzeba
20. Kim będę w przyszłości?
21. Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję!
22. Dyskrecja
23. Dobro musi być czynione dobrze
24. O powrót braci odłączonych
25. Kraków
26. Rok 1914
27. Pisarz i żołnierz
28. Ojciec duchowny seminarium
29. Monsignore
30.Awans czy wygnanie?
31. Przede wszystkim kapłan
32. Nic lepszego nad znoszenie krzyża
33. Krzywe linie polityki ludzkiej
34. Zapalona świeca w oknie
35. Podróże apostolskie
36. Trzeba po prostu robić, co się da
37. Miserere!
38. Chleba! Chleba! Chleba!
39. Przełom.
40. Róże
41. Miotany falami - de tanie
42. Pierworodna córa Kościoła
43. Jesteśmy w Paryżu nie dla zabawy
44. Lojalny, miłujący pokój ksiądz
45. Nowy Obywatel Wenecji
46. Uszanujmy odłamki zdruzgotanego naczynia
47. Kiedy nie wydaje się dekretu biskupiego?
48. Potrzeba mi spocząć nieco
49. Habemus Papam!
50. Otwieramy serce i ramiona dla wszystkich
51Jestem tak "młodym papieżem"
52. ... jak pierwszy kwiat wczesnej wiosny
53. Bez własnej zasługi
54. Biskup Rzymu
55. Gdy się ma osiemdziesiąt lat życia
56. Niczego się nie traci przez pokój
57. Polonia orans
58. U stóp świętej góry
59. Godzina Soboru
60. Krzyk trwogi
61. Pokój na ziemi
62. Pożegnanie
63. Jam jest zmartwychwstanie i życie
64. Do widzenia!
1. BYŁ CZŁOWIEK POSŁANY OD BOGA
-Fragmenty wspomnień o papieżu Janie XXIII ks. kard. Stefana Wyszyńskiego,
Prymasa Polski.
Na stolicy Piotrowej zasiadł papież Jan XXIII . Gdy lud cały trwał jeszcze
w oczekiwaniu, w kaplicy Sykstyńskiej z ust nowego papieża padły krótkie
słowa: "Zwać się będę Janem". Niemal wszyscy obecni tam kardynałowie byli
tą decyzją zaskoczeni. Przyzwyczajeni przecież byliśmy do tego, że od
szeregu 'dziesiątek lat papieże przyjmowali, na ogół, imię Piusa. Jan
usprawiedliwił swój wybór, tłumacząc: Imię to nosił mój Ojciec, imieniem
tym oznaczona była ubożuchna świątynia, w której przyjąłem chrzest. Tyle
wspaniałych świątyń na całym świecie jest pod wezwaniem św. Jana. Ja
również oddaję się pod szczególną opiekę św. Jana Chrzciciela i św. Jana
Apostoła. Chcę być zaledwie głosem wołającego na puszczy: "Gotujcie drogę
Pańską" i chcę, podobnie jak Jan Ewangelista, spoczywać na piersi
Chrystusowej. Pragnę też doznać szczęścia, abym tak jak on mógł wziąć Matkę
Chrystusową do siebie i powiedzieć, że jest Ona Matką moją.
Weszliśmy więc w Kościele Bożym pod rządy papieża Jana. Zapewne, wiek i
długoletnia praca dla kościoła bardzo ciążą na obranym dziś Słudze sług
Bożych, ale Opatrzność Boża kieruje wszystkim. Właśnie temu człowiekowi,
który jest świadom swych słabych sił, Bóg daje tyle niezwykłej pokory i tak
ją uwypukla, jak gdyby chciał dać do zrozumienia całemu światu, że nie
człowiek jest dzisiaj najważniejszy, ale sam Bóg!
Ojciec Święty powiedział do mnie: - "Częstochowa, Częstochowa! Spraw, aby
wiele modlono się za mnie przed waszą Matką Bożą".
Odpowiedziałem: "Uczynię to, aby każdego dnia była msza święta w intencji
Waszej Świątobliwości przed obrazem Matki Bożej Jasnogórskiej w
Częstochowie". - Jeszcze chwilę zatrzymał mnie Ojciec Święty przy sobie.
Później zauważyłem, siedząc w czasie tercji na wprost tronu papieskiego, że
Ojciec Święty kilkakrotnie spoglądał ku mnie okiem wielkiej życzliwości.
Pomijam liczne inne szczegóły, ale ten jeden notuję, że Ojciec Święty przez
cały niemal czas był bardzo skupiony, szeptał modlitwy, zachowywał się
niezwykle pokornie, co wzbudzało dlań wielką sympatię i brało za serce.
Wśród skomplikowanego ceremoniału obrzędu koronacyjnego zachował
cierpliwość, wyrozumiałość i skupienie.
Nie mogę zapomnieć swego wrażenia z koronacji papieża Jana. W poczuciu
odpowiedzialności przed Bogiem był jakby zgnieciony i zmaltretowany. Bo, po
ludzku sądząc, wiadomo: wiek, trud i praca - to wszystko żłobi w człowieku
swe bruzdy, odbiera życie i energię. Zdawałoby się, że nie pora zaczynać,
gdy trzeba raczej myśleć o zgonie! „ Po ludzku" wszyscy tak myśleliśmy, nie
wyłączając wybranego Papieża.
Ale tylko po ludzku! Po Bożemu wygląda to całkiem inaczej. Już te dwa lata
jego rządów ukazują, czego dokonał i jak olbrzymich podjął się zadań!
Świadczy o tym chociażby jeden zamiar: zwołania Soboru powszechnego, i
drugie dzieło, już dokonane: zwołanie pierwszego Synodu Diecezji Rzymskiej.
Pozornie człowiek bez sił, a tymczasem Rzym nie widział chyba dotąd na
tronie papieskim równie ruchliwego człowieka jak Jan XXIII. Obchodzi on
przecież przedmieścia Rzymu, jest w szpitalach i więzieniach, dociera do
zagubionych klasztorków, do uczelni i seminariów, tam, dokąd zazwyczaj
papieże nigdy nie chodzili, nawet młodsi od niego. Po ludzku - nie ma sił,
ale Bóg krzepi i daje wielką moc.
Jest niedziela Zielonych Świątek - nowe Zesłanie Ducha Miłości na Kościół.
Jeżeli na kogo w Kościele, to chyba najbardziej na tego, który jest
zastępcą Chrystusa na ziemi, na Ojca Świętego, Jana. W promieniach Ducha
Miłości odchodzi do Ojca Papież miłości i dobroci. Napływają wiadomości
radiowe, że zaczęła się agonia... Organizm, pomimo wieku i zniszczenia
chorobą, jest silny, serce bardzo mocne, więc agonia może być długa...
Błagamy Matkę Najświętszą, której obraz kazał umierający Papież postawić
sobie na stole, w nogach łóżka, aby mógł na Nią w chwilach przytomności
patrzeć - o zwycięską moc w tej ostatniej walce, o zmniejszenie
cierpień, o radość serca, o Jej słodką obecność: "Bądź mu Dziewicą
Wspomożycielką! - Pomóż! Okaż się Matką..."
Modlę się za Jana. Jeszcze przed wybiciem godziny 21.00 pada wiadomość: Jan
XXIII nie żyje! Umarł Dobry Papież Jan. W dwa tygodnie po naszym pożegnaniu
w Rzymie. Wrażenie wstrząsające i bez miary bolesne, chociaż oddał życie za
pokój świata i Sobór. Krótki był jego pontyfikat, ale jakże pełen zasług i
znaczenia! Był to człowiek święty, Boży, zjednoczony z Chrystusem w każdej
chwili, pełen żywej, dziecięcej wprost wiary, czynnej realizacji tej wiary.
On po prostu - żył z wiary.
Długo trwamy IW milczeniu...
Jan XXIII promieniował mądrą dobrocią. Miałem wiele sposobności, by
spojrzeć na nią z bliska. Kilka lat kontaktów może niezbyt częstych, ale
jakże bliskich i zasadniczych.
Papież zjednywał swoim osobistym stosunkiem, jakże bezpośrednim i prostym.
Przemawiał wzrokiem i słowami. I więcej bodaj mówił dobrym spojrzeniem niż
słowami. Oddawał się całkowicie ludziom, którzy go odwiedzali. Umiał
słuchać i żywo interesować się sprawami, które były mu przedstawiane.
Trudne problemy, nie dające się dziś rozwiązać, przyjmował z pełnym
zrozumieniem. Umiał zachęcić do cierpliwości, obudzić ufność i tnadzieję na
przyszłość. Ten rozumny optymizm podnosił na duchu, zachęcał do
podejmowania nowych wysiłków, do nadprzyrodzonej cierpliwości. Ojciec
Święty pragnął usunąć z ludzkiego współżycia wszystko, co mogłoby
rozdzielać ludzi, chociaż miał zawsze na uwadze rzeczywiste trudności,
które dzielą. W wyjątkowych sytuacjach dawał temu wyraz, chociaż zawsze
niezwykle taktownie i życzliwie.
Jan XXIII był zdania, że nikomu, kto o to prosi, nie może odmawiać rozmowy.
Uważał się zawsze za przedstawiciela Chrystusa, który rozmawiał z każdym,
kto do Niego przychodził. Zawsze jednak łączył miłość pasterza z
roztropnością Głowy Kościoła. By zrozumieć niejedno posunięcie Papieża i
właściwie je ocenić, trzeba pamiętać o tym, że Jan XXIII zawsze uważał się
przede wszystkim za ojca i pasterza.
Wszystko, co radowało ludzi, znajdowało żywy oddźwięk w sercu Jana XXIII.
Umiał też włączać się w smutki i cierpienia ludzi udręczonych. I dlatego
znajdował wspólny język niemal z każdym, kto chciał to zrozumieć. Dlatego
obudził nadzieje całego świata, że można dojść do porozumienia w skłóconej
rodzinie ludzkiej, gdy obie strony kierują się duchem Prawdy, Wolności,
Sprawiedliwości, Miłości.
Jan XXIII był niezwykle wrażliwy na wszystko, co wyniósł z kontaktów z
Polską. Tę wrażliwość miał jeszcze z domu rodzinnego, gdzie często
opowiadano sobie o dalekim narodzie na północy, który walczy o swoją
wolność w sposób bohaterski. Żyła w jego rodzinnym domu tradycja głębokiej
czci dla tych Włochów, którzy biegli do Polski, by stanąć ramię przy
ramieniu z polskimi powstańcami w walce o wolność. W młodych latach czytał
dzieła Henryka Sienkiewicza, który wywołał w sercu młodego kapłana głęboki
podziw i szacunek dla kultury religijnej i narodowej Polski. Jak żywo
tkwiły te wspomnienia w duszy Papieża, świadczy fakt, że tak często do nich
wracał. Miałem możność kilka razy słuchać tych wspomnień, które radowały
Papieża.
Papież kochał Polskę i czekał na jej wolność. Toteż gdy nadeszła, radował
się wszystkim, co tę wolność tworzyło, umacniało i poszerzało. Bawił się
przypominaniem szczegółów ze swych podróży do Polski. Ileż zachował w
pamięci wspomnień z Krakowa, Częstochowy, Gniezna, Warszawy, Poznania i
tylu innych miast, które zwiedzał.
Najpotężniejsze wrażenie wywarła na duszy Jana XXIII Jasna Góra. Wyniósł z
pobytu w Częstochowie jakieś wewnętrzne osobiste więzy. "O Virginem Nigram,
quam habemus carissimam!" - mówił publicznie na Centralnej Komisjii
Przygotowawczej do Soboru (luty 1962) do zebranych kardynałów, arcybiskupów
i ekspertów. Wracał do Niej często, nie tylko wtedy, gdy po swoim wyborze
upiększył prywatną kaplicę w Castel Gandolfo, zwaną kaplicą polską, gdzie
czczony jest obraz Matki Bożej Częstochowskiej, której zwycięstwa głoszą
freski Jana Rosena rozmieszczone na ścianach kaplicy. Z wdzięcznością
przyjął obraz Matki Bożej Częstochowskiej, który umieścił w swej pracowni
prywatnej, a w którego obliczu oddał Bogu ducha, przyzywając pomocy Matki
Najświętszej.
Uważał, że Kościół w Polsce ma w Jasnej Górze wyjątkową pomoc dla duchowego
zjednoczenia narodu. Cieszył się, że Wielka Nowenna Narodu odbywa się pod
opieką Matki Bożej, że Bogurodzica Dziewica prowadzi Polskę "w wiary nowe
tysiąclecie".
Przy grobie papieża Jana XXIII.
Przybywamy tu nie dla zwyczaju, ale z pobudki serca, związanego w głęboki
sposób z osobą Człowieka, który przeszedł dobrze czyniąc i pozostawił
współczesnemu światu to, czego mu Najbardziej potrzeba.
Papież Jan nie był myślicielem, nie był wielkim teologiem, ale był
Człowiekiem, który żył duchem Ewangelii i prawdą Bożą na co dzień. Głęboko
chował ją w duszy, a równocześnie promieniowała ona przez jego oczy,
uśmiech i słowa, przez wielką życzliwość, którą okazywał każdemu
człowiekowi. Swoim życiem ukazał to, czego najbardziej potrzeba
dzisiejszemu światu. Wszedł w jego intencje, pragnienia, uczucia i
potrzeby. Dlatego zachwycił świat, zmęczony twardością, nieżyczliwością,
ostrością słów i gwałtownymi reakcjami. Człowiek ma już tego dość.
Przyszedł czas, gdy świat najbardziej pragnie ludzi łagodnych, pogodnych,
życzliwych, szanujących innych. Tego potrzeba współczesnemu człowiekowi i w
tym jest sprawdzian naszego chrześcijańskiego ducha. Tego ducha okazał
światu Jan XXIII przez swą prawdziwą, mądrą dobroć.
Nasza obecność tutaj jest świadectwem wielkiej i głębokiej czci dla
Człowieka, który wprawdzie odszedł, ale pozostał w naszych myślach i w
naszej miłości. Bóg, Dawca chwały, pozwoli wcześniej czy później, że
będziemy oglądać go na ołtarzach jako wzór najbardziej potrzebny
współczesnemu światu.
Stefan kardynał Wyszyński Prymas Polski
2. WSTĘP
Świat jest głodny autorytetu.
Ludzkość pragnie swego ojca.
Nasza współczesność przez cztery lata zaspokajała ten głód. Odnaleziono
ojca w osobie Jana XXIII.
Ten człowiek uśmiechnął się czarem swych niewinnych, dziecięcych oczu,
wyciągnął swe ojcowskie ramiona do wszystkich ludzi dobrej woli i powtórzył
za św. Pawłem: "Choćbyście mieli bowiem dziesiątki tysięcy wychowawców w
Chrystusie, nie macie wielu ojców; ja to właśnie przez Ewangelię zrodziłem
was w Chrystusie Jezusie" (1 Kor 4, 15).
Cała ludzkość odczuła w Janie XXIII swego Ojca. Odwzajemniła się mu szczerą
miłością.
Niniejsza książka ma ułatwić odpowiedź na pytanie, w jaki sposób Angelo
Roncalli rozwijał w sobie ojcostwo duchowe przez całe życie; w jaki sposób
stawał się ojcem jako kapłan, biskup, patriarcha, papież?
I tutaj dochodzimy do paradoksalnego stwierdzenia: tym bardziej człowiek
staje się ojcem ludzkości, im bardziej staje się dzieckiem Bożym.
Świat pragnie ludzi na miarę Jana XXIII.
Świat ich potrzebuje, aby być światem humanistycznym, a nie beznadziejną
pustynią bez prawdy i miłości.
Jan XXIII zachęca nas ze stron tej książki: "Proszę was przeto, bądźcie
naśladowcami moimi" (1 Kor 4, 16).
Wrocław 1976 r.
AUTOR
3. KIMŻE, MNIEMASZ, BĘDZIE TO DZIECIĘ?
Listopad, nawet we Włoszech, jest miesiącem przenikliwego zimna, pełnym
mgieł, wichru i deszczu.
Dzień 25 listopada 1881 roku w górzystej osadzie Sotto il Monte nie
wyróżniał się lepszą pogodą. Od rana padał beznadziejny deszcz, a porywisty
wiatr wciskał do nieszczelnych mieszkań powietrze, które wywoływało
dreszcze nawet u osób zdrowych.
Na Via Brusicio, w domu zamieszkałym przez cztery rodziny, rankiem w zimnym
pokoju Marianna Anna Mazzola Roncalli rodziła dziecko. Ostatni jęk rodzącej
połączył się z pierwszym triumfalnym krzykiem nowonarodzonego syna.
Sąsiadki szybko wykąpały chłopca, Obwinęły w prześcieradło i położyły obok
zmęczonej, ale szczęśliwej matki.
- Angelo, mój aniele... - szeptała czule matka do maleńkiego synka.
- Ale grubas z niego - zauważyła sąsiadka.
- Jakie ma duże, ciekawe, ale i piękne oczy - stwierdziła druga.
W tym momencie dziecko otworzyło usta i wydało doniosły krzyk.
- Co to za głos?! Chyba będzie organistą! - prorokowała sąsiadka.
Chłopiec potoczył oczyma po twarzach kobiet pochylonych nad nim. Zaprzeczył
ruchem głowy proroctwu i znowu wydał potężny głos.
- Na pewno będzie księdzem! - próbowała szczęścia druga sąsiadka.
Na czole dziecka pojawiła się zmarszczka niezadowolenia.
- On chyba zostanie biskupem!
Nagły krzyk dziecka nie znamionował aprobaty i tego zaszczytnego urzędu.
- Już wiem! - zawołała sąsiadka. - On będzie papieżem! Roześmiały się oczy
dziecka. Rączki szeroko rozpostarło, jakby w nich chciało pomieścić cały
świat.
- Tak, on będzie naprawdę papieżem! - z całym przekonaniem stwierdziła
sąsiadka.
Marianna uśmiechnęła się gorzko. Cicho szepnęła:
- Nie naśmiewajcie się z mojego dziecka. Niejedną goryczą nakarmią go
ludzie. Tym zaś będzie, kim go Bóg zechce mieć.
- To dlaczego tak krzyczy?
- Po prostu dziecko jest głodne. Chce jeść.
Po chwili drzwi się cicho otworzyły. W progu ukazały się trzy dziewczynki,
trzymające się za ręce: trzyletnia Maria Katarzyna, dwuletnia Terenia i
roczna Ancilla. Matka blado uśmiechnęła się do swoich córek:
- Chcecie zobaczyć z bliska swojego braciszka?
- Tak - chórem odpowiedziały dziewczynki.
- Tylko cichutko podejdźcie do łóżka, bo aniołek już śpi. Dziewczynki
przypatrywały się braciszkowi.
- Jaki on czerwony - szeptem zauważyła Terenia.
- Lala - orzekła Ancilla.
- Ależ nie lala - zaśmiała się Katarzyna. To prawdziwe bobo.
Terenia nie wiele się zastanawiając dotknęła paluszkiem pulchnego policzka
braciszka.
- Plawdziwy blacisek - z powagą wysepleniła dziewczynka. Kiedy dzieci
zajęte były oglądaniem chłopca, koło łóżka stanął ojciec. Pochylił się z
troską nad żoną. Spracowaną ręką pogłaskał jej ciemne włosy. Po chwili
powiedział z tkliwością:
- Marianno.
Tym jednym słowem wyraził tak wiele: miłość, wdzięczność, szacunek dla
swojej żony. Odwzajemniła się też jednym słowem:
- Janie...
Oczy dopowiedziały reszty. Po chwili zapytał się Jan:
- Kiedy zaniesiemy syna do chrztu?
- Dzisiaj po obiedzie - odpowiedziała żona.
- Czy nie lepiej odłożyć to do jutra?
- W żadnym wypadku - żywo zareagowała Marianna. - Przypominasz
sobie, jak nasz proboszcz grzmiał ostatnio na ambonie, aby dzieci
natychmiast po urodzeniu przynosić do chrztu ze względu na wielką
śmiertelność. Po co mamy narażać się Bogu i co gorzej - uśmiechnęła się -
naszemu jegomościowi?
Po obiedzie Marianna z wielkim wysiłkiem wstała z łóżka, ubrała się,
obwinęła dziecko w ciepły koc i wraz z mężem i jego stryjem Sewerynem
skierowali kroki do kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Jana.
Niestety, nie zastali księdza proboszcza.
- Pojechał jegomość do chorego, do wioski Terno - oznajmił przybyłym
kościelny. - Wnet przyjedzie. Poczekajcie w zakrystii.
To "wnet" okazało się czterema godzinami, długimi jak wieczność dla
przemarzniętych do kości parafian.
Wreszcie w drzwiach ukazał się proboszcz, ks. Francesco Rebuz-zini.
- Akurat teraz musieliście przyjść z dzieckiem do chrztu? - przywitał
pasterz niezbyt uprzejmie swoje owieczki.
- Ale, jegomościu... - próbowała się wytłumaczyć Marianna. Ksiądz przerwał
jej ostro:
- Żadne ale, jestem zmęczony i koniec. Przyjdźcie jutro. Zresztą widać, że
chłopak zdrowy jak ryba. Może poczekać!
Stryj nie wytrzymał. Chrząknął tak głośno i dwuznacznie, że ksiądz zmienił
zdanie:
- To już dobrze, dobrze. Ochrzczę tego małego poganina, ale tak, że ...
- ... że niby co? - stryj zapytał się rzeczowo.
- ... że chyba zostanie świętym - wymijająco odpowiedział proboszcz.
- To dobrze, jegomościu. Bo ja nie chcę być ojcem chrzestnym byle kogo.
Wkrótce woda chrzcielna zmywała główkę dziecka, a ksiądz wymawiał formułę
sakramentalną:
- Angele, Joseph, ego te baptizo in nomine Patris et Filii et Spiritus
Sancti.
Kiedy dusza dziecka odradzała się dla Boga, ono spokojnie spało.
Po ceremonii chrztu Marianna uklękła przed obrazem Madonny. Matka Matce
tyle miała do powiedzenia i do ofiarowania.
, - Madonno! Ofiaruję Ci swego syna. Opiekuj się nim, aby wyrósł na dobrego
człowieka. Słyszysz, Madonno, pragnę tylko> jednego, aby Angelo był dobrym
człowiekiem!
4. BIEDNE USZY
Rodzina Roncallich dzieliła czas na modlitwę i ciężką pracę. Codziennie -
latem czy zimą - skoro świt małżonkowie wraz z powiększającą się gromadką
dzieci uczęszczali na mszę św. Wieczorem rodzina zebrana wokół dużego
kuchennego stołu odmawiała różaniec. Po kolacji stryj-dziadek Zaverio
czytał i tłumaczył pięknym głosem Pismo św., rozmyślania z książki Ludwika
de Ponte lub życiorysy świętych. W niedziele wszyscy uczęszczali na sumę i
nieszpory.
Modlitwa dawała małżonkom siłę do pracy i niezwykłą cierpliwość. Marianna
raczej małomówna, zawsze jednak w odpowiednim czasie znajdowała dobre,
ciepłe słowo dla męża i dla dzieci. Jej wielkie opanowanie przy olbrzymiej
pracy imponowało dzieciom. Jan także odznaczał się spokojem, prawością, a
równocześnie serdecznością i pogodnym usposobieniem. Dzięki pracowitości i
oszczędności mógł pewnego dnia oświadczyć żonie:
- Marianno, koniec z dzierżawą!
Kiedy zdumiona żona podniosła na niego oczy, objął ją delikatnie i
powiedział:
- Teraz już jesteśmy panami na swoim. Kupiłem od hrabiego Morlani 27 akrów
ziemi i dom „Colombara".
Uradowana rodzina wkrótce przeprowadziła się do nowej własności. Dom był
wprawdzie stary, bo pochodził z XVIII wieku, ale zbudowany solidnie z
kamienia i pokryty żółtym tynkiem. Przede wszystkim był obszerny, bo liczył
aż osiemnaście pokoi; było to ważne dla powiększającej się rodziny.
Tymczasem czas posuwał się nieubłaganie. Kiedy Angelo skończył sześć lat,
ojciec zaprowadził go do szkoły, znajdującej się w odległej o trzy
kilometry miejscowości Carvico. Sotto ii Monte nie miało własnej szkoły.
Cała "instytucja naukowa" zajmowała zaledwie jedną izbę, gdzie na trzy
zmiany czerpały naukę dzieci z całej okolicy. Dla trzech klas był zaledwie
jeden nauczyciel. Był nim ks. Pietro Nolis. Nie miał on łatwego życia wśród
żywiołu rozbrykanych chłopców od sześciu do jedenastu lat. Więcej czasu
tracił na uspokajanie uczniów niż na samą naukę.
Jam Roncalli podczas prezentacji syna oświadczył nauczycielowi:
- On jest zdolny. Jeśli nie będzie chciał się uczyć, proszę go bić!
Mijały, dni, tygodnie, miesiące...
Angelo odznaczał się nie tyle zdolnościami, co pilnością. Najwięcej
trudności miał jednak z gramatyką. Toteż nauczyciel korzystał obficie z
pełnomocnictwa ojcowskiego i targał za uszy małego ucznia, ile się dało.
Pewnego dnia po powrocie do domu Angelo przypatrywał się swemu odbiciu w
lustrze.
- Co się tak przypatrujesz sobie w lustrze? - zapytała się zdumiona
matka.
- Mamusiu, czy nie zauważyłaś, że mam uszy coraz dłuższe?
- Matka roześmiała się. Przytuliła synka do siebie. Pomasowała mu
delikatnie uszy i cicho powiedziała:
- Biedne uszy, coraz większe, ale i mądrości w główce coraz więcej...
W roku 1888 siedmioletni Angelo przyjął w Sotto ii Monte pierwszą Komunię
świętą.
Wieczorem tego dnia zapytała matka rozmodlonego chłopca:
- Czy dobrze wsłuchałeś się w głos Pana Jezusa, którego przyjąłeś dzisiaj
do swego serca?
- Tak, mamo.
Po chwili namysłu dodał:
- Usłyszałem bardzo wyraźnie głos Chrystusa: "Pójdź za mną!"
- A ty?
- Odpowiedziałem: "Idę, Panie!"
Kiedy dzieci już spały, Marianna zwierzała się mężowi:
- Tak mi się wydaje, że Pan Jezus chce, aby nasz Angelo był księdzem.
- A ja myślałem, że jako najstarszy syn odziedziczy po nas gospodarstwo.
Ale jeżeli Pan Bóg chce mu dać inne "gospodarstwo", niech się dzieje wola
Boża. O jedno się tylko martwię, jak podołamy go wykształcić. To dużo
kosztuje, a my...
- Zostawmy to Opatrzności Bożej. Więcej się martwię, czy potrafimy urobić
jego serce na wzór cichego i pokornego Serca Jezusa.
- Trzeba będzie podwoić nasze modlitwy i naszą osobistą pracę nad
uświęceniem własnych dusz.
13 lutego 1889 roku w Carvico otrzymał Angelo sakrament bierzmowania z rąk
biskupa Gaetano Camillo Guindaniego. Nowy rycerz Chrystusa prosił Ducha
Świętego szczególnie o dar męstwa w walce o dopięcie celu.
Po ukończeniu trzech klas w Carvico rozpoczął uczęszczać do następnej klasy
w Celano, miasteczku położonym w dolinie San Marino za Monte Giovanni,
oddalonym o sześć kilometrów od Sotto ii Monte. Droga prowadziła przez
liczne góry i pagórki, toteż można było teraz bez przesady powiedzieć, że
Angelo do szkoły i ze szkoły "szedł pod górę". W zimie mieszkał na stancji
w miasteczku, ale od wczesnej wiosny odbywał codziennie męczącą wędrówkę z
kolegą Pietro Donizettim. Na szczęście szlak szkolnych wędrówek przechodził
przez wioskę San Gregorio, gdzie na plebanii gospodynią była cioteczna
babka Angela. A że babcia miała dobre serce dla wnuczka, a ksiądz proboszcz
don Martinelli pełne zrozumienie dla apetytu młodych, chłopcom nie
brakowało kalorii w codziennej wspinaczce.
Wkrótce też Angelo poznał gorzki smak ludzkiej podłości. Oto w klasie
znaleziono papierosy, czego w szkole nigdy nie tolerowano.
- Kto przyniósł papierosy do klasy? - zapytał nauczyciel.
Odpowiedziała cisza. Chłopcy pobladli i skurczyli się w ławkach. Wiedzieli,
że z nauczycielem w takich wypadkach nie ma żartów.
- Powtarzam pytanie: Kto przyniósł papierosy do klasy? Jeżeli nikt się nie
przyzna, cała klasa zostanie surowo ukarana.
Znowu zapanowała przejmująca cisza.
Nauczyciel uważnie toczył wzrokiem po przestraszonych twarzach uczniów.
Nagle jeden z nich podniósł palce.
- Toś ty przyniósł papierosy? - zapytał nauczyciel.
- Nie, to zrobił Angelo Roncalli.
Gdyby grom uderzył w pobliżu, nie zrobiłby takiego wrażenia na Angelu jak
to bezpodstawne oszczerstwo.
Nauczyciel podszedł do ławki, gdzie siedział Roncalli.
- Toś ty przyniósł papierosy? Angelo podniósł się wolno w ławce.
- Nie - odpowiedział cicho.
- Nie dość, żeś popełnił przestępstwo, to jeszcze kłamiesz? - irytował się
nauczyciel.
Angelo nisko spuścił głowę.
Po chwili nauczyciel wrócił za katedrę. Zaczął coś pisać. Po chwili wręczył
Roncalłemu list i powiedział:
- Zaniesiesz ten list swemu księdzu proboszczowi. Niech wie, jaką ma
czarną owieczkę. On ci odpowiednio "wynagrodzi" za wstyd, jaki
przyniosłeś swoim postępowaniem całej parafii.
Tego dnia Angelo sam wracał do domu. Szedł powoli. W jego sercu szalała
burza. Zastanawiał się: przecież ja tego nie zrobiłem; to mnie wyrządzono
krzywdę, rzucając na mnie bezpodstawne oszczerstwo i teraz ja mam sam
wręczyć na siebie oskarżenie, na które nie zasłużyłem? Przecież byłoby to
głupie i niesprawiedliwe.
Kiedy znalazł się Angelo na szczycie jednej z góry, wziął do ręki list i
powoli zaczął go targać na drobniutkie części. Po chwili rzucił strzępy
listu w dolinę. Wiatr poderwał kawałki papieru i rozniósł je daleko.
W najbliższą niedzielę proboszcz, ks. don Francesco, wezwał chłopca na
plebanię.
- Angelo - zapytał się rozgniewany ksiądz - gdzie jest list od nauczyciela
z Celano, który miałeś mi wręczyć?
Chłopcu ugięły się nogi. Nie odezwał się ani jednym słowem.
- Gdzie jest list? - w głosie wisiała groźba. Angelo jeszcze niżej spuścił
głowę.
W tym momencie proboszcz wymierzył mu silny policzek.
- A teraz wynoś mi się sprzed oczu! - rozkazał proboszcz. Chłopiec biegiem
wypadł z plebanii. Nie wiele zastanawiając się wpadł do pustego w tym
czasie kościoła. Ukląkł przed wielkim krzyżem. Objął swymi ramionami stopy
Chrystusa i dopiero teraz wybuchnął głośnym płaczem.
Po długiej chwili szloch ucichł, tylko ciało wrażliwego chłopca drgało
konwulsyjnie.
- Chryste - zaczął się modlić Angelo, ciężko wzdychając. - Ciebie
najniewinniejszego też policzkowano, pluto na Ciebie, biczowano, wreszcie
ukrzyżowano. A ty, Chryste, modliłeś się za katów: "Ojcze, przebacz
im, bo nie wiedzą co czynią". Naucz mnie Panie takiej postawy. Daj siłę, do
wypełnienia Twojego przykazania: "Miłujcie nieprzyjaciół waszych, czyńcie
dobrze tym, którzy was prześladują, módlcie się za potwarzających was...".
Angelo obtarł łzy rękawem. Ucałował serdecznie skrwawione stopy Chrystusa.
Podniósł się z klęczek. Powoli skierował się ku wyjściu.
Kiedy się znalazł w promieniach słońca zrozumiał, że odniósł pierwsze
wielkie zwycięstwo. Pokonał w sercu nienawiść.
5. BERGAMO
Uczęszczanie do szkoły podstawowej zakończyło się dla Angela niemal klęską.
Bo jakże inaczej można nazwać kompromitujące stopnie, jakie otrzymał: z
religii - dobry, z języka włoskiego, łaciny, geografii - dostateczny, z
matematyki - niedostateczny. To już było prawie dno.
A jednak ani AngeLo, ani - o dziwo! - jego rodzice, nie załamali się tą
klęską. Pomoc przyszła niespodziewanie od hrabiego Morlani, od którego Jan
Roncalli dzierżawił, a później kupił rolę. Od lat hrabia obserwował
silnego, dobrze zbudowanego, ciemnowłosego Angela, z którego twarzy biła
ujmująca pogoda, a z oczu sypały się iskry wesołości. Żal mu się zrobiło
chłopca. Zaproponował jego ojcu:
- Słuchajcie, Janie, jeśli chcecie, to poślijcie syna do Bergamo do
tamtejszego małego seminarium.
- Z takim beznadziejnym świadectwem?
- Mogą uwzględnić przecież trudne warunki, jakie miał wasz syn
uczęszczając do szkoły. A po drugie, egzamin wstępny rozstrzygnie, czy
Angelo zostanie przyjętym do seminarium.
- Ależ, panie hrabio, nas nie stać na opłacanie pobytu i nauki syna w
Bergamo.
Hrabia zastanowił się dłuższą chwilę. Potem rzekł:
- W takiej sytuacji podejmę się sam płacić koszta nauki Angela.
Jan nie wiedział, jak dziękować niespodziewanemu dobrodziejowi.
Radość w domu Roncallich była wielka. Marianna jednak trzeźwo zafrasowała
się:
- Skąd weźmiemy pieniądze na wyprawę dla Angela? Przecież potrzebne mu
jest nowe ubranie, buty, bielizna?
Nagle zdecydowała się:
- Pójdę do proboszcza. Może on nas poratuje.
Don Francesco nie okazał radości, kiedy dowiedział się, że Angelo zamierza
być kapłanem. Jeszcze "bolała" go dłoń od uderzenia chłopca w twarz. Toteż
nie zdobył się na żadną konkretną pomoc materialną. Nie byłby jednak
księdzem, gdyby nie pospieszył z radą:
- Tylu macie krewniaków. Poproście ich o pomoc. Nie odmówią.
Marianna zagryzła wargi. Ucałowała wyciągniętą rękę proboszcza, ukłoniła
się nisko i powiedziała:
- Niech Pan Bóg wynagrodzi wam, dobrodzieju, za radę. Zaczęła obchodzić
wszystkich krewnych, prosząc o pomoc. Wieczorem przyszła niemal załamana
poniżeniem, jakiego jej nie oszczędzili krewni. Płacząc, rzuciła na
stół "pomoc" rodziny. Suma srebrnych monet i miedziaków wynosiła aż ...
dwa liry.
Mimo wszystko we wrześniu 1892 r. Angelo znalazł się w Ber-gamo. Samo
powiatowe miasteczko, oddalone o 16 kilometrów od Sotto ii Monte, wydawało
się chłopcu metropolią, wielkim światem, szczytem marzeń. Egzamin zdał
niespodziewanie dobrze i został zaliczony w poczet alumnów małego
seminarium.
Zaczęły się dni ujęte w ścisły regulamin. Modlitwa, wykłady, przygotowanie
do lekcji, posiłki, rekreacje - normowane były przepisami. Angelo w tym
uregulowanym systemie życia poczuł się dobrze. Teraz nie tracił sił na
męczące i czasochłonne wędrówki do szkoły. Mógł w takich warunkach
poświęcić się całkowicie nauce. Co więcej, właśnie w małym seminarium
rozbudziły się w nim uśpione dotąd zdolności. Szybko chłonął wiedzę, a
dzięki systematyczności i chłopskiemu uporowi zdobywał coraz lepsze
stopnie, tak że wkrótce znalazł się wśród najlepszych uczniów. Ani się nie
spostrzegł, kiedy po trzech latach znalazł się wobec wyboru: albo dalsze
kontynuowanie nauki już w wyższym seminarium duchownym, albo obranie innego
kierunku studiów. Nie zastanawiał się długo. Od dzieciństwa czuł w sobie
powołanie kapłańskie. Chciał kochać Pana Boga za wszelką cenę oraz zostać
kapłanem w służbie dusz prostych, potrzebujących cierpliwości i troskliwej
opieki.
24 czerwca 1895 roku Angelo przyjął tonsurę, dzięki czemu przeszedł ze
stanu laickiego do stanu duchownego i uzyskał inkardynację czyli
przynależność do diecezji Bergamo.
Teraz rozpoczął studia filozoficzne i teologiczne. Równocześnie jednak z
całą powagą oddał się pracy nad uświęceniem duszy własnej. Wcześnie
zrozumiał, że tak jak w nauce nie ma postępu bez systematyczności i
rzetelnej pracy, tak w życiu duchowym nie można iść naprzód bez
systematycznej i solidnej współpracy z łaską Bożą.
Do tego celu miał mu posłużyć m. in. Dziennik duszy, w którym postanowił
umieszczać swoje postanowienia, strategię na drodze do wieczności,
spostrzeżenia i uwagi.
I oto czternastoletni seminarzysta w roku 1895 wpisuje do zeszytu za cztery
soldy wzniosłe słowa soboru trydenckiego skierowane do kapłanów:
Duchowni powołani do służby Pana powinni tak swe życie i całe postępowanie
ukształtować, aby strojem, ruchami, chodem, mową i wszystkimi innymi
cechami nie co innego okazywali, jak tylko postawę pełną powagi, opanowania
i pobożności. Niech unikają nawet lekkich błędów, które u nich mogą stać
się bardzo wielkimi, aby ich czyny zyskały sobie powszechny szacunek (Sobór
trydencki, sesja XXII, dekret o reformie, kanon 1).
Następnie umieszcza Angelo zdanie z Lamentacji Jeremiasza: "Dobrze jest
mężowi, gdy nosi jarzmo od młodości swojej" (3, 27).
I teraz następują postanowienia oraz przepisy, które dla swojego użytku
opracował Angelo na podstawie Małego regulaminu, jaki otrzymał od swojego
kierownika duchowego:
Pierwsza i naczelna zasada: wybrać sobie kierownika duchowego
odznaczającego się życiem przykładnym, roztropnością i wiedzą,
do którego ma się pełne zaufanie, całkowicie od niego zależeć, słuchać jego
rad i poddać się z ufnością jego kierownictwu.
Z okazji uroczystości kościelnych zeszyt Roncallego zapełnia się nowymi
postanowieniami:
Triduum 30 listopada
ku czci św. Franciszka Ksawerego -
1) Naśladować jego głęboką pokorę, poznając samego siebie, swoją nędzę
tak duchową, jak i cielesną, szukając w studiach i spełnianiu dobrych
uczynków nie szacunku, czci i dobrej opinii u ludzi, lecz tylko Boga, Jego
chwały, naszego pożytku duchowego i dobra dusz.
2) Naśladować go w umartwieniu przez powściąganie, ile się tylko da, woli
własnej i swoich kaprysów, przez umartwienie ciała, jakim będzie nie
szukanie najwygodniejszej pozy przy siedzeniu i klęczeniu, lecz zadowolenie
się pozycją przyjętą na początku, przez opanowywanie niepohamowanej chęci,
by widzieć, wiedzieć i mówić itd.
3) Dla naśladowania jego gorliwości w szerzeniu chwały Boga i
w zbawieniu dusz brać udział z jak największym skupieniem i wiarą we mszy
św., ofiarując ją w intencji zdrowia, pomyślności i bezpieczeństwa
Najwyższego Pasterza, zwycięstwa Kościoła i nawrócenia niewiernych, a także
w intencji, byśmy sami uzyskali takiego ducha gorliwości, pobożności i
pokory, ofiarności i wzgardy reszty tego świata, jaki cechował naszych
ojców, którzy dali nam pod tym względem wspaniałe i świetlane
przykłady.
Czterodniowe skupienie na cześć św. Franciszka Salezego
Dla uczczenia tego wielkiego świętego:
1) Naśladujmy jego łagodność, odnosząc się do innych z łaskawością,
uprzejmością, wesołością, nie uchybiającą wszakże powadze i
skromności. Taką postawę zachowamy zwłaszcza wobec tych, którzy
nam sprawili jakąś przykrość, nie są nam sympatyczni, których dusze pełne
są udręki, pokus i niepokojów itp. Tych ostatnich postaramy się, o ile się
tylko da, przyciągnąć do Boga.
2) Naśladujmy go w surowości, z jaką odnosił się zawsze do samego siebie,
przez deptanie, przełamywanie i wyrzekanie się własnej woli i własnego
sądu.
3) Naśladujmy jego miłość ku Bogu przez częste wzbudzanie aktów
ofiarowania samego siebie Bogu i przez wyrażenie gotowości
uczynienia tego wszystkiego, czego On w czasie tych świętych dni skupienia
od nas oczekuje, przez gorącą modlitwę, by wszystkie nasze czynności
zmierzały ku dobru.
4) Wreszcie naśladujmy jego miłość bliźniego, modląc się za grzeszników,
o powodzenie misji katolickich, za Najwyższego Pasterza i o
zwycięstwo Kościoła.
W tym czasie Angelo układa dla swojego użytku piękną modlitwę:
Panie Jezu Chryste, który mnie niegodnego i nędznego sługę Twego, Angelo
Giuseppe, bez żadnych moich zasług, lecz tylko z Twego miłosierdzia
raczyłeś powołać do stanu duchownego, błagam Cię, spraw, przez
wstawiennictwo Najświętszej i Najukochańszej Matki mojej, Maryi
Niepokalanej, i wszystkich świętych, moich patronów niebieskich, których
opiece się polecam, abym jak Twój umiłowany uczeń Jan zapłonął ogniem Twej
miłości, a wszystkimi cnotami, zwłaszcza pokorą, ozdobiony, duszę, ciało i
wszystkie moje siły poświęcił dla przysporzenia chwały Twemu Imieniu i Twej
oblubienicy Kościołowi katolickiemu i bym w sercach ludzi rozpalił ogień
Twej miłości, aby Ciebie tylko kochały, Tobie tylko służyły i by na nowo
zostało wzniesione Królestwo Twoje na świecie, gdzie Ty jesteś wiecznym
błogosławionym Królem miłości i pokoju, Ty, który z Bogiem Ojcem w jedności
Ducha Świętego żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen.
W następnym roku, tj. w r. 1896, podczas corocznych rekolekcji
seminaryjnych Dziennik duszy zapełnia się nowymi postanowieniami
dotyczącymi życia wewnętrznego i nauki. Precyzuje w nich kleryk dokładnie
środki, jakimi pragnie posługiwać się na drodze do świętości.
1) Postanawiam i przyrzekam, że nie będę nigdy przystępował do Sakramentów
świętych bezmyślnie lub z oziębłością i że przeznaczę co najmniej kwadrans
na przygotowanie się do nich.
2) Postanawiam ponadto, że wytrwam, zwłaszcza w czasie wakacji, w
codziennym rozmyślaniu, rachunku sumienia, szczegółowym i ogólnym, że będę
odmawiał różaniec, odprawiał czytanie duchowne i nawiedzał Najświętszy
Sakrament oraz że będę odmawiał przepisane w Seminarium modlitwy,
pobożnie i według planu dnia, którego przyrzekam przestrzegać jak
najskrupulatniej tak w Seminarium, jak i podczas wakacji.
3) W miarę możności odmówię na cześć Matki Najświętszej psałterz i psalmy
oraz codziennie trzy Zdrowaś dla osiągnięcia cnoty czystości.
4) Będę starannie czuwał nad sobą, by nie popadać w roztargnienia podczas
modlitwy, zwłaszcza podczas ośmiu Ojcze nasz poobiednich,
nieszporów, różańca i rozmyślania. Zarówno na modlitwie, jak i poza nią
będę pamiętał o obecności Jezusa wyobrażając sobie, że jestem
przy Nim w jakimś określonym momencie Jego życia, np. w Wieczerniku lub na
Kalwarii.
5) Przede wszystkim będę się pilnował, aby nie rozrosła się we
mnie pycha, i dlatego będę pamiętał o tym, by siebie uważać za najniższego
i najnędzniejszego ze wszystkich, tak pod względem pobożności, jak i nauki.
6) Co do nauki - będę się do niej przykładał z całą miłością i zapałem
oraz ze wszystkich sił, studiując pilnie wszystkie bez wyjątku
przedmioty, nie zaniedbując żadnego pod pretekstem, że mi nie odpowiada.
7) Będę się szczególnie ćwiczył w umartwieniu, zwłaszcza w ciągłym
przezwyciężaniu miłości własnej i mej wady głównej, unikając tych
okazji, które by mogły ją podsycić. Dlatego nie będę się popisywał swą
wiedzą w rozmowach, nie będę się uniewinniał, wychodząc z założenia, że
postępowanie innych jest zawsze lepsze od mojego. Ani w sposobie bycia, ani
w słowach nie będę sobie nadawał tonów wyższości. Będę unikał wszelkich
pochwał i starannie będę się wystrzegał chęci podkreślania moich czynów
i zwracania i na nie uwagi moich słuchaczy, a także nadawania sobie
jakiegokolwiek znaczenia.
8) Nie spocznę, póki nie osiągnę miłości i nabożeństwa do
Najświętszego Sakramentu, który będzie zawsze najdroższym
ośrodkiem moich uczuć, myśli, jednym słowem: całego mego życia jako
kleryka, a jeśli On mnie zechce, jako księdza.
9) Obiecuję i przysięgam Najświętszej Maryi Pannie, która mi będzie zawsze
najukochańszą Matką, że będę się wystrzegał w miarę moich możliwości jak
najskrupulatniej wszelkiej dobrowolnej myśli czy uczynku, które by mogły
zaciemnić niebiańską cnotę świętej czystości. W tym celu wzywam i wzywać
będę zawsze Królowę Dziewic, aby mi dopomogła w oddaleniu wszelkich pokus,
które podsuwać mi będzie szatan, zagrażających mym postanowieniom.
10) Nabożeństwo do Najświętszego Sakramentu i Serca Jezusowego, które
przede wszystkim ja sam będę praktykował, postaram się wszczepiać,
zwłaszcza dzieciom, mówiąc z upodobaniem na te tematy. To samo dotyczy
nabożeństwa do Najświętszej Marii Panny.
11) Nie zapomnę nigdy o św. Józefie, zanosząc codziennie do niego jakąś
modlitwę w mojej intencji, za konających i za Kościół.
12) Podczas nowenn w marcu, maju, czerwcu, październiku, a także zawsze,
będę się szczególnie ćwiczył w umartwianiu moich uczuć, odmawiając im tego,
czego by pragnęły. W czasie wakacji, zwłaszcza tam, gdzie są większe
skupiska ludzi, będę bardzo przestrzegał skromności, nie tyle po to, by
świecić innym przykładem, ale aby uniknąć okazji, które mogłyby mi
przynieść szkodę.
13) Będę się modlił i zalecał modlitwę do Najśw. Sakramentu, Marii Panny i
świętych w intencji nawrócenia Wschodu, a zwłaszcza o zjednoczenie
Kościołów odłączonych. Nie opuszczę nigdy modlitwy za Ojca św., za
zwycięstwo Kościoła, za mego najdroższego biskupa, za rodziców i
dobrodziejów, zwłaszcza za tych, którym najwięcej zawdzięczam.
14) Jednym słowem - tak będę postępował, aby wszystkie moje czyny
zmierzały do celu, jaki wskazywał św. Ignacy Loyola: Ad maiorem Dei gloriam
- Na większą chwałę Bożą.
Angelo Roncalli posiadał wielką sztukę, mianowicie umiał nie tylko czynić
postanowienia, ale z żelazną nieustępliwością i konsekwencją realizował je
w codziennym życiu.
6. CZYSTOŚĆ
Szesnastoletni Angelo Roncalli stanął wobec budzącego się popędu
seksualnego. Nie zaskoczyło go to ani zdziwiło. Wychowany na łonie natury
wiedział, że musi przyjść i u niego przebudzenie tej ogromnej siły tkwiącej
w człowieku, która ma służyć do utrzymania rodzaju ludzkiego. Ale co innego
wiedzieć, a co innego samemu przeżyć dramat rozdarcia między duszą a
Ciałem.
Z pełnym zaufaniem zwrócił się do swego kierownika duchowego o pomoc.
Kapłan wysłuchał uważnie zwierzeń Angela i spokojnie rozpoczął rozmowę:
- Dziwne byłoby, przyjacielu, gdybyś tego stanu nie przeżył. Oznaczałoby
to, że albo cieszysz się specjalnym przywilejem Bożym, albo ... że
jesteś nienormalny. Ponieważ jednak nie masz specjalnego przywileju z
nieba i jesteś chłopcem zupełnie normalnym, stajesz wobec problemu
wywalczenia w sobie męskiej, wspaniałej czystości. Walka to nie dla
mięczaków, ale dla ludzi odważnych, wspaniałych, bohaterskich.
- A czy jest w ogóle możliwe - zapytał rzeczowo Angelo - aby człowiek
opanował zupełnie tę dziedzinę?
Doświadczony kierownik duchowy spokojnie odpowiedział:
- Gdyby to było niemożliwe, to Pan Bóg nie nakazywałby czystości
odpowiedniej dla każdego stanu. Co więcej, dla kapłana jest to nie tylko
możliwe, ale i konieczne ze względu na celibat, do którego dobrowolnie się
zobowiązuje.
- Ale chyba nikomu łatwo nie przychodzi utrzymać się w czystości?
- Czasem jest to męczeństwo! - każdą sylabę ostatniego słowa kapłan
wymawiał z przyciskiem. - W każdym razie jest to potężne zmaganie duszy z
ciałem. Ale Pan Bóg w swej niewysłowionej dobroci spieszy każdemu
człowiekowi z pomocą łaski, która wprawdzie nie zastąpi naszego osobistego
wysiłku i zaangażowania w walce o czystość, ale zdecydowanie pomaga.
- Przypominam sobie, że św. Paweł Apostoł narodów, w jednym ze swoich
listów zapytuje się dramatycznie: "A któż uwolni mnie od ciała tej
śmierci?"
- I jak sobie odpowiada?
- Łaska Boża przez Jezusa Chrystusa!
- Przypomnij też sobie słowa tego samego świętego: "Wszystko mogę w Tym,
który mnie umacnia", tj. w Jezusie Chrystusie. I w tych słowach masz
odpowiedź na swoje pytanie, czy człowiek może opanować w sobie dziedzinę
seksualną.
- A czy Pan Bóg każdemu daje wystarczającą łaskę?
- Tak.
- To dlaczego tak dużo upadków w tej dziedzinie?
- Bo ludzie zapominają współpracować z łaską.
- A na czym ta współpraca polega?
Kierownik duchowy spokojnie omówił i przedyskutował z Angelem sposoby
utrzymania i rozwoju cnoty czystości. Wynikiem tej rozmowy były
postanowienia i przyrzeczenia Angela zapisane w Dzienniku duszy:
Ponieważ zrozumiałem, dzięki łasce Bożej i mojej Matce, Najświętszej Pannie
Maryi, jak bezcennym skarbem jest święta czystość i jak bardzo mnie,
powołanemu do anielskiego urzędu kapłaństwa, potrzebne jest zachowanie
nieskalanym tego jaśniejącego zwierciadła, ułożyłem podczas tych świętych
rekolekcji za aprobatą mego ojca duchownego, te oto przyrzeczenia i
postanowiłem skrupulatnie je wypełniać. Powierzam je Najświętszej Dziewicy,
przez ręce trzech anielskich młodzieńców: Alojzego Gonzagi, Stanisława
Kostki i Jana Berchmansa, moich szczególnych patronów, ażeby Ona, przez
zasługi tych trzech swoich lilii, zechciała pobłogosławić i udzielić mi
łaski do ich wypełnienia.
1) Przede wszystkim jestem głęboko przekonany, że święta czystość jest
łaską Bożą, bez której nie umiałbym jej zachować. Dlatego oprę się i tu
także na mocnym fundamencie pokory nie licząc na siebie, ale całą ufność
pokładając w Bogu i Matce Najświętszej. Stąd codziennie będę prosił Boga o
cnotę świętej czystości, a zwłaszcza w Komunii św. całkowicie Mu się
polecę, Jemu, który w Eucharystii przygotowuje mi czboże wybranych i wino,
które rodzi dziewice» (Za 9, 17). Będę miał tkliwe nabożeństwo do
Królowej Dziewic. Ofiaruję zawsze pierwszą godzinę małego oficjum,
pierwsze Zdrowaś z modlitwy Anioł Pański i pierwszy dziesiątek różańca
w intencji zdobycia i zachowania świętej czystości. Pozyskam sobie
także opiekę św. Józefa, najczystszego oblubieńca Marii, odmawiając
do niego dwa razy dziennie modlitwę: "O stróżu dziewic" i będę miał
nabożeństwo do trzech wyżej wymienionych młodzieńców, których
czystość będę się starał sobie przyswoić.
2) Będę stosował surowe umartwienia moich zmysłów, utrzymując je w
granicach chrześcijańskiej skromności. W tym celu nakażę
wstrzemięźliwość moim oczom, nazwanym przez św. Ambrożego "siecią
podstępną" a przez św. Antoniego Padewskiego "złodziejami duszy", unikając
w miarę możności skupisk ludzi z racji świąt itp., a gdybym musiał
tam się znaleźć, będę tak się zachowywał, by nic z tego, co zagraża cnocie
czystości, nie raniło mych oczu, które w takich wypadkach będę trzymał
zawsze opuszczone.
3) Najdalej idącą skromność zachowam także przechodząc przez ulicę miasta
lub gdy się znajdę w innych miejscach publicznych nie będę spoglądał na
plakaty, obrazy, wystawy, gdzie mogłoby się znaleźć coś
nieskromnego, lecz będę postępował w myśl słusznej rady Eklezjastyka: "Nie
rozglądaj się po ulicach miasta ani nie przebiegaj po rynkach jego" (Syr 9,
7).
Nawet w kościołach, prócz tego że zachowam budującą skromność przy świętych
obrzędach, nie będę się nigdy przyglądał takim dziełom sztuki, jak np.
obrazom, rzeźbom, figurom, a przede wszystkim tym dziełom sztuki
malarskiej, gdzie choćby odrobinę tylko było naruszone prawo skromności.
4) Z niewiastami wszelkiego stanu, choćby to były krewne
lub święte, będę szczególnie ostrożny, unikając ich poufałości, towarzystwa
i rozmów, zwłaszcza gdy chodzi o osoby młode. Nigdy nie będę się w
nie wpatrywał, pamiętając o pouczeniu Ducha Świętego: "Nie patrz na pannę,
aby jej piękność nie była ci na upadek" (Syr 9, 5). Nigdy nie będę się im
zwierzał, a jeśli zajdzie konieczność rozmowy z nimi, użyję "mowy twardej,
krótkiej, roztropnej i uczciwej".
5) Nie będę nigdy brał do ręki ani oglądał książek czy obrazków
obrażających skromność, a gdy napotkam tak niebezpieczne przedmioty,
natychmiast podrę je lub spalę - nawet gdyby znajdowały się W rękach
moich kolegów - chyba że takie postępowanie miałoby wywołać jakieś
niepożądane skutki.
6) Nie tylko sam będę dawał przykład wielkiej skromności w słowach, ale i
w mojej rodzinie będę się starał usunąć z rozmów rzeczy niezgodne z cnotą
czystości, nie pozwalając, aby zwłaszcza w mojej obecności mówiono o
miłostkach, używano słów uwłaczających uczciwości i skromności lub
śpiewano piosenki miłosne. Gdy zauważę u innych jakieś uchybienie
czystości, upomnę z miłością, a jeśli to nie pomoże, odejdę zaznaczając w
ten sposób moje najwyższe niezadowolenie. W seminarium będę pod tym
względem bardzo skrupulatny i uważny, by w stosunkach między kolegami nie
było poufałości i kierowania się sympatiami oraz takich czynów i
słów, które jeśli mogą ujść w świecie, w.żadnym razie nie
przystoją osobom duchownym.
7) Przy stole, tak w rozmowach, jak przy jedzeniu, nie okażę się łakomy i
nieumiarkowany i zadam sobie pod tym względem zawsze jakieś umartwienie. Co
do wina - będę więcej niż umiarkowany, ponieważ w winie tkwi to samo
niebezpieczeństwo co w niewieście: "Wino i niewiasty uwodzą mądrych" (Syr
19, 2).
8) Ponadto zachowam najwyższą skromność w stosunku do samego siebie, do
mego ciała, w każdej okoliczności, w każdym spojrzeniu, czynie, myśli
itp., zarówno publicznie, jak i na osobności. Aby uniknąć okazji do
takich czynów, choćby nawet nie zawinionych, założę na wieczór przed
zaśnięciem różaniec N. M. Panny na szyję, skrzyżuję ręce na piersiach
i będę się starał, by poranek zastał mnie w takiej pozycji.
9) We wszystkich okolicznościach, w jakich się znajdę, będę zawsze
pamiętał, że mam zachować anielską czystość i tak będę postępować, aby cała
moja osoba, moje oczy, słowa i czyny wyrażały skromność cechującą
takich świętych, jak Alojzy, Stanisław i Jan, skromność, która
jest tak pociągająca, wzbudza szacunek i jest wyrazem duszy czystej,
umiłowanej przez Boga.
10) Nie zapomnę o tym, że nie jestem nigdy sam, choćby nawet nie było przy
mnie nikogo. Zawsze bowiem widzi mnie Bóg, Maria i mój Anioł Stróż i zawsze
jestem klerykiem. A kiedy znajdą się w niebezpieczeństwie obrażenia świętej
czystości, natychmiast zwrócę się do Boga, do mego Anioła Stróża i Marii i
będę powtarzał akt strzelisty: "Matko Niepokalana, dopomóż mi!" Pomyślę
również o biczowaniu Pana Jezusa i o rzeczach ostatecznych oraz o
przestrodze Ducha Świętego: "Pamiętaj na ostatnie rzeczy twoje, a na wieki
nie zgrzeszysz" (Syr 7, 40).
Rok 1898 w życiu kleryka Roncallego wydawał się na zewnątrz spokojny.
Angelo studiował z zapałem teologię i pilnie przestrzegał przepisów
seminaryjnych. W rzeczywistości w tym czasie w duszy jego toczyła się
zażarta walka o doskonałość chrześcijańską. Kroniki seminaryjne nie
notowały tych zmagań wewnętrznych. Sam Roncalli jednak pilnie zwierzał się
ze swej pracy wewnętrznej swemu Dziennikowi duszy.
27 lutego 1898 roku pisał:
Jak na pierwszy tydzień po zakończeniu rekolekcji - spędziłem go bardzo źle
z powodu ciągłych roztargnień na modlitwie. Jakkolwiek wydaje się mi, że
bardzo się starałem, to jednak nie mogę zaprzeczyć, że niekiedy sam byłem
winien tym roztargnieniom, bo zachowywałem mało skupienia w innych
rzeczach. Jednym słowem, był to marny tydzień.
Co gorsza zamiast wzbudzać akt skruchy, gdy się przyłapywałem na
roztargnieniu, popadałem w smutek i niepokój. Dość tego. Niech Bóg mi
przebaczy. Widać, chciał mi otworzyć oczy na moje błędy i poddać mnie
próbie, bym poznał nędzę moją. Niech za to będzie uwielbiany!
Co do mnie będę teraz bardziej skupiony. Niech mi w tym dopomoże
Najświętsza Panna, mój Anioł Stróż i św. Jan Berchmans. Bóg widzi, że mimo
nędzy mojej kocham Go i pragnę, by wszyscy Go kochali. Niech błogosławi mi
i nie gardzi mną, choć jestem grzesznikiem. Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję
(J 21, 17).
20 marca przypadł pierwszy dzień skupienia po rekolekcjach. Oto wyznanie w
Dzienniku duszy:
Już miesiąc od zakończenia rekolekcji. Jak daleko zaszedłem na drodze
cnoty? O, jakżem biedny!
Po uczynieniu generalnego przeglądu moich uczynków z ostatnich dni
stwierdziłem, że mam dość powodów do wstydu i upokorzenia. Widzę, że do
doskonałości w tym wszystkim, co czynię, wiele mi jeszcze brakuje: nie za
dobrze odprawiałem medytacje, nie słuchałem należycie mszy św., a to
dlatego, że pozwoliłem sobie na rozproszenie zaraz po rannym wstaniu,
podczas ubierania się. Stwierdziłem, że nie nawiedzałem Najświętszego
Sakramentu z taką jak dawniej gorliwością, że byłem bardzo roztargniony,
zwłaszcza podczas recytacji nieszporów, że poddawałem się lenistwu z powodu
panującego upału, jednym słowem, jestem dopiero na początku obranej przeze
mnie drogi. Co za wstyd! Myślałem, że do tej pory stanę się już świętym, a
tymczasem jestem takim samym nędznikiem jak poprzednio.
Muszę więc głęboko się upokorzyć i zrozumieć, że nic nie jestem wart.
Pokory, pokory, pokory! Mimo całej mej nędzy mogę jednak dziękować Bogu za
to, że mnie nie opuścił, jak na to zasłużyłem. Zachowałem jeszcze dzięki
Bogu wolę czynienia dobra i z tym muszę iść naprzód. Ale co tu mówić: iść
naprzód? Trzeba zacząć od nowa. A więc zacznę od nowa. Czego mi potrzeba?
"W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, pod opieką Maryi Panny i św. Józefa"
weźmy się do dzieła.
Będę specjalnie czuwał nad praktykowaniem tego, co jest przeciwne upadkom,
o których wspomniałem powyżej. A było ich dość. Zobaczymy na przyszłych
rekolekcjach, dokąd doszedłem. Tymczasem niech mnie Bóg błogosławi.
W poniedziałek 4 kwietnia pisał Angelo z radością:
Wydaje mi się, że ten tydzień był trochę lepszy, ale jeszcze niezupełnie: w
pewnych sprawach uległem ogólnemu nastrojowi okresu egzaminacyjnego.
Mam jeszcze wiele, wiele do zrobienia, zwłaszcza gdy chodzi o skupienie na
modlitwie. Muszę zdobyć się na ofiarę i sobą wzgardzić. Tego żąda ode mnie
w tym wielkim tygodniu Jezus umęczony. Czy mogę Mu odmówić? Nie, o Jezu,
przenigdy!
7. PANIE, CIERPIEĆ I BYĆ WZGARDZONYM DLA CIEBIE!
Każdy przyjazd Angela na wakacje czy na święta do Sotto ii Monte był
świętem rodziców i rodzeństwa. Liczba braci i sióstr powiększyła się. Od
urodzenia Angela przybyło na świat w rodzinie Roncallich pięciu chłopców:
Zaverio, Alvredo, Giovanni Francesco, Giuseppe, Luigi i trzy dziewczynki:
Maria Elisa, Assunta Casilda, Enrica. Natomiast do wieczności przeszła
sześcioletnia Maria Caterina i trzyletni Luigi.
Rodzice z dumą obserwowali swojego syna Angela, pełnego skupienia, powagi,
z którego twarzy biła wzrastająca z każdym rokiem inteligencja i nie
schodził z niej pełen uroku uśmiech. Bracia i siostry witali się z nim,
kiedy wracał z seminarium z pełną rewerencją i namaszczeniem, aby po kilku
godzinach wspólnie z nim swawolić, ile dusza zapragnie.
Mieszkańcy Sotto ii Monte szczerze dzielili radość z Janem i Marianną.
Gratulowali:
-- Udał się wam syn.
- Jaki przystojny.
- A w kościele modli się jak prawdziwy anioł.
- Jaka mądrość bije z jego oblicza.
Rodzice Angela uradowani, skromnie odpowiadali:
- To nie nasza zasługa. To sam Pan Bóg wybrał go dla siebie i go
wychowuje. Bogu niech będą dzięki!
Nie wszyscy jednak ludzie umieją się cieszyć ze szczęścia innych. Są tacy,
którym powodzenie drugich sprawia osobisty ból i budzi zawiść. Toteż można
było słyszeć w Sotto ii Monte i takie głosy:
- Jak ci Roncallowie zadzierają teraz nosa.
- Tak się zachowują, jakby już biskupa mieli w rodzie.
- A sam kleryczek jaki pyszny. Chodzi nadęty jak paw.
- Udaje pobożnisia, a nie wiadomo, co w nim siedzi! Najwięcej denerwowały
się niektóre kobiety, których Angelo wyraźnie unikał w imię swoich
postanowień. Po prostu bał się kobiet. Wiedział, że nie tylko młode, ale i
dorosłe, ba nawet starsze potrafią zarzucać pajęcze sieci na kleryka czy
księdza, aby później wyssać z niego powołanie, szlachetność, ideały...
Zagadnięty przez nie Angelo grzecznie odpowiadał, jednak spuszczone powieki
zasłaniały jego piękne, czyste, duże oczy. Nawet uśmiech znikał wtenczas z
jego twarzy, bo nie chciał być źle zrozumiany. Możliwe, że było w takim
postępowaniu dużo sztuczności. Niemniej niektóre kobiety z aspiracjami
uwodzicielskimi pogniewały się na dobre i doniosły poprzez swego zakonnika
z klasztoru w Paccanello rektorowi seminarium, że Angelo zachowuje się w
swojej parafii jak pyszałek i nadęta kukła.
Przy nadarzającej się okazji rektor zwrócił uwagę Roncallemu i zganił jego
rzekomo wyniosłe zachowanie. Zaskoczyło to Angela. Stanął wobec problemu
"bezinteresownej" zawiści ludzkiej. Znowu miał się przekonać o podłości i
sile języków ludzkich, wobec których człowiek staje się zupełnie bezbronny.
Jak się w tej sytuacji ustosunkował Angelo do problemu krzywdzących go
sądów ludzkich?
W Dzienniku duszy pisał 5 czerwca 1898 r.:
Doniesiono moim przełożonym rzeczy, jak mi się zdaje, przesadne na temat
mego wyniosłego zachowania podczas wakacji i otrzymałem za to należną
wymówkę. Musiałem chcąc nie chcąc się ukorzyć, zresztą w głębi duszy muszę
przyznać, że coś prawdy w tym było. A więc - sikoro jestem źle notowany u
przełożonych - co mam robić?
Nie podejmę żadnych kroków. Niech się dzieje, co chce, to znaczy: okaże
się, co jest prawdą, a co fałszem z tego, co mi zarzucają. W każdym razie
był to dla mnie ciężki cios, który mi dał dużo do myślenia i stał się
powodem moich łez. Może zbyt daleko idące wnioski wyciągnąłem z moich
rozmyślań. A wszystko dlatego, że choć nie doszło do wybryków, o jakie mnie
obwiniano, jednak pycha we mnie zawsze jest i ona to dała powód do tego
rodzaju oskarżeń. Teraz wreszcie otwierają mi się oczy i zaczynam coś
niecoś pojmować. To wystarczy. Miałem dobrą nauczkę. Przyjmijmy na razie,
że wszystko, co mi zarzucają, jest prawdą i połóżmy na tym krzyżyk. Nie
będę się głowił nad tym, kto doniósł, lecz pomodlę się za tę osobę, gdyż
mogła być narzędziem w ręku Boga, bym wkroczył na prostą drogę.
Pokory więc i jeszcze raz pokory, a przede wszystkim zwrócić uwagę na te
rzeczy, w których - jak osądzono - zawiniłem, co zresztą sam częściowo
przyznaję. W tym celu będę często powracał do moich postanowień, które
wydają mi się bardzo właściwe. Potrzebne mi jest większe złączenie z
Bogiem, jako że - prawdę powiedziawszy - w ostatnich dniach mało o tym
myślałem. Trzeba się więcej przyłożyć do rachunku sumienia i nawiedzeń
Najświętszego Sakramentu.
Mamy teraz miesiąc Serca Jezusowego, a to przecież mój miesiąc, więc choć
parę kroków muszę postąpić na drodze pokory, a co za tym idzie - miłości. W
ten sposób lepiej przygotuję się do tych nieszczęsnych wakacji i nie dam
więcej powodu do nowych zarzutów.
Tymczasem dziękuję Panu Jezusowi za to, że daje mi przynajmniej wolę stania
się pokornym. Zresztą Jezus widzi moje serce i wie, jak bardzo pragnę Go
kochać. A więc zabiorę się do pracy z nową gorliwością, jesteśmy przecież w
miesiącu miłości.
Po kilku dniach Angelo doszedł do równowagi wewnętrznej. Zdrowa psychika
nie pozwoliła mu się zamknąć w pesymizmie. Znowu rozpoczął systematyczną i
intensywną pracę nad uświęceniem duszy. 12 czerwca notował w swym
pamiętniku:
Wydaje mi się, że ten tydzień przeszedł mi dobrze. Ale mam sobie jeszcze do
wyrzucenia to, że nie bardzo uważałem w szkole, zwłaszcza na lekcjach
literatury, że czasem dowcipkowałem i pozwoliłem sobie na parę słów
niepotrzebnych i głupich, że byłem trochę roztargniony podczas odmawiania
różańca, bardzo w czasie rachunku sumienia, a także trochę na medytacji
Biada mi! Z tego wszystkiego znajduję się wciąż w jednym i tym samym
punkcie. Trzeba nowego zapału, uwagi i pokory. Stale ten sam grzech mi
ciąży, a mianowicie, że nie jestem zorganizowany, nawet w sprawach
duchowych. A przecież właśnie porządek zalecam innym.
3 lipca otrzymał Roncalli dwa niższe święcenia: ostiariusza i lektora.
W połowie lipca znalazł się Angelo znowu na wakacjach w Sot-to ii Monte.
Niestety, skutkiem niedawnych donosów do seminarium zamiast - jak dawniej -
być beztroskim, rozpoczynał wakacje pełen kompleksów. Wydawało mu się, że
wszyscy odnoszą się do niego nieufnie, że go obserwują, podpatrują, mają do
niego pretensje. Co więcej, zauważył, że im więcej chce przypodobać się
ludziom, tym bardziej go oni upokarzają. Rozpoczął w takiej sytuacji
decydującą walkę wewnętrzną o pokój duszy. Teraz już wiedział, że jeżeli
chce zachować wewnętrzną równowagę, to powinien liczyć się tylko z Panem
Bogiem, a nie z ludzkimi sądami.
9 lipca notuje w Dzienniku duszy:
"Panie, ratuj nas, giniemy" (Mt 8, 25).
Dopiero od tnzech dni jestem ma wakacjach, a już czuję się nimi zmęczony.
Bieda, jaką wokół siebie dostrzegam, nieufność jaką jestem otoczony,
sprawiają, że ogarnia mnie lęk, często wzdycham, czasem płaczę. Ile
upokorzeń! Staram się, jak mogę, dobrze czynić, kochać szczerze nawet tych,
którzy - jak mi się wydaje - nie czują do mnie sympatii, a oni sądzą, że
mam wobec nich złe zamiary. Czasami mam wrażenie, że nawet ci, którzy
dawniej troszczyli się o mnie, którym całkowicie zawierzyłem, nie podejmują
pewnych tematów. Och, jak mnie to boli! Może mi się tylko tak wydaje. Oby
tak było, chciałbym mieć tę pewność, lecz tymczasem udziałem moim jest
cierpienie. Cierpię, zamiast - jak sądziłem - cieszyć się wakacjami.
Ot co mnie spotyka od świata właśnie wtedy, gdy staram się mu przypodobać.
Nikt nie widzi mego cierpienia, tylko Jezus je zna, ponieważ tylko Jemu się
zwierzyłem i Jemu pozostawiłem troskę o nie.
Nie to jest najważniejsze, bym ja nie cierpiał, lecz by się skończyły te
wszystkie sprawy, które to zamieszanie powodują i nie prowadzą do niczego
dobrego.
Niech przynajmniej dobry Jezus tę da mi pociechę, bym Go ukochał, jak tego
pragnę, bym mógł znieść tyle upokorzeń, ile tylko mi potrzeba, i bym w nich
jedynie się radował. "Trzeba, bym się chlubił w krzyżu Pana naszego Jezusa
Chrystusa" (por. Ga 6, 14).
Pokora i miłość - oto dwie cnoty, o które będę się ubiegał podczas tych
wakacji. Przede wszystkim pokora w myślach, bo niewątpliwie gdyby z mojej
strony było więcej pokory, a raczej mniej pychy, nie byłoby doszło do tych
wszystkich rzeczy. Coraz lepiej widzę, jak bardzo mi potrzeba pokory. Ona
to sprawi, że będę się radował w cierpieniach, których - choć mam ich wiele
- nie można porównać z cierpieniami Jezusa, Marii i wielu świętych.
A miłość niech się okaże i rozpali wtedy zwłaszcza, gdy jestem w kościele i
gdy odmawiam ćwiczenia duchowe.
W czasie wakacji nie ma już wykładów z dziedziny wiedzy i literatury,
natomiast otwiera się przed nami w Sakramencie Eucharystii boska szkoła,
gdzie nauczycielem jest Mistrz, nie mający sobie równego, sam Jezus
Chrystus. Dwie główne nauki wykłada się w tej szkole: pokorę i miłość.
Wstąpię więc do tej szkoły Jezusowej. Tam się nauczę stałego upokarzania
się i stałej miłości. Niech Bóg i Najświętsza Panna przyjdą mi z pomocą,
niech uczynią mnie godnym słuchania tych boskich nauk i korzystania z nich.
Dawnymi uczniami tej szkoły są święci, którzy stali się teraz moimi
wzorami, współuczniami są dziś te wszystkie dusze sprawiedliwe, które po to
tylko żyją, by przyczynić się do większej chwały Bożej, by poszerzyć
granice królestwa Chrystusowego.
Ponieważ jednak ja bardziej potrzebuję pokory aniżeli miłości, więc też o
pokorę najbardziej starać się będę. Tak jak postanowiłem na rekolekcjach,
będę zapisywał co wieczór moje uchybienia, zwłaszcza wobec tej cnoty, by
móc się z nich poprawić w dniu następnym.
Wystarcza pokora i miłość, a resztę zostawiam Bogu. Jeśli Jezus będzie
chciał, by moje cierpienia trwały nadal, niech się spełni Jego wola, a mnie
niech udzieli tej łaski, bym umiał cierpieć z Nim i dla Niego.
Zresztą muszę być silny w przeciwnościach, bo to, co mnie teraz spotyka,
jest tylko nikłym wstępem do tego, co mi wypadnie cierpieć, gdy będę
księdzem, księdzem całkowicie Chrystusowym. Niech Najświętsza Panna mnie
wspomaga, niech anioł stróż pobudza mnie do dobrego, niech mi towarzyszy
św. Jan Berchmans i da mi ten pokój, ciszę i dokładność we wszystkim, które
jego cechowały.
Zapłatą, jakiej mam oczekiwać od Jezusa Chrystusa za moje czyny, niech
zawsze będzie to, czego pragnął św. Kamil de Lellis: "Cierpieć i być
wzgardzonym dla Ciebie". Amen.
Pragnął teraz Angelo ukochać każdego człowieka, nawet swego krzywdziciela
dla Chrystusa, a nie dla niego samego. Aby udowodnić to czynem, udał się do
klasztoru Baccanello do zakonnika, który był nieszczęsnym pośrednikiem
plotek. Duchowny ten przyjął go ozięble i lekceważąco. Mimo to Angelo
czuł, że postąpił słusznie, idąc z darem serca do swego krzywdziciela,
chociaż ten go nie zrozumiał i tego daru nie przyjął.
Z tej okazji Angelo zanotował 19 lipca:
Takie okazje muszę wykorzystywać, by coraz więcej się ćwiczyć w pokorze, a
kiedy mi się jeszcze raz coś podobnego przydarzy, postaram się natychmiast
zdusić moją miłość własną mówiąc sobie: dobrze ci tak, zasłużyłeś na to;
choćbyś najgorszego doznał przyjęcia, powinieneś je uważać za zaszczyt, bo
nie jesteś niczym innym, jak tylko zgnilizną, ciemnotą i grzechem. ?
Chwilami odzyskuje swą naturalną żywiołowość i znowu dobrze się czuje wśród
ludzi. Rozmawiając z otoczeniem dowcipkuje, serdecznie zanosi się śmiechem.
Pilnuje jednak starannie swego języka, aby samemu nie stać się powodem
zranienia czyjegoś serca.
23 lipca notuje w pamiętniku:
I znowu w to samo dzisiaj wpadłem: gadanina tu i tam, zupełnie jak gdybym
był największym mówcą świata. Po niewczasie zdaję sobie z tego sprawę i
żałuję, ale trzeba najpierw o tym pomyśleć. Tym razem nie mówiłem chyba źle
o innych, ale pod tym względem trzeba bardzo się pilnować. Zawsze ta miłość
własna daje znać o sobie, chęć pokazania się.
O mój drogi, poznaj samego siebie, a będziesz mniej gadał i bardziej
będziesz skupiony na modlitwie. Także akty będą wówczas częstsze. "Jezu,
zmiłuj się nade mną".
Ale ludzkie języki nie dały za wygraną. Swymi plotkami sięgnęły i rodziny
Angela, siejąc udręczenie i zamieszanie wśród spokojnie dotąd żyjących
ludzi pracy. Napłynęły też donosy do proboszcza na "pyszałkowatego"
kleryka. Don Francesco nie żałował Roncallemu nagany. Twarde to musiały być
słowa, kiedy Angelo nie potrafił wstrzymać się od łez.
W kornej modlitwie przed tabernakulum zapytywał się kleryk Jezusa: Dlaczego
ludzie nie dają mi spokoju? Co im złego zrobiłem? Czy ludzkie języki nigdy
nie przestaną mnie dręczyć? Jezu, dopomóż!
Dnia 25 lipca Angelo zanotował:
Tego wieczora znowu płakałem i u ks. proboszcza, i przed Panem Jezusem. O
Jezu, przyjmij moje przykrości i moje łzy jako wynagrodzenie za moje
grzechy i daj mi za to pokorę, zarówno mnie, jak i mojej rodzinie. O Mario,
wspomóż mnie!
Następny dzień poświęcił Angelo miesięcznemu skupieniu. Długo rozmawiał w
kościele ze swym Przyjacielem - Jezusem. Coraz lepiej uświadamiał sobie, że
tylko Chrystus go zrozumie, pocieszy, nauczy tej prawdy, że w żadnym
wypadku nie wolno przestać kochać ludzi. W tym dniu zanotował w Dzienniku
duszy:
Przegląd ostatniego miesiąca jasno mi wykazał, jak bardzo brak mi skupienia
i pokory: skupienia w ciągu dni, które spędziłem w seminarium, a pokory
podczas wakacji. Teraz, gdy czuję się mniej niedołężny w skupieniu (choć
nie jestem jeszcze całkowicie uleczony z roztargnienia), będę zwracał
większą uwagę na pokorę i postaram się korzystać z każdej okazji, jaka się
nadarzy - a jest ich wiele - by praktykować tę cnotę. Dopomoże mi w tym
złączenie myśli i serca z Jezusem obecnym w Najświętszym Sakramencie, moim
Przyjacielem, gdyż w ten sposób pomiędzy Nim a mną zaistnieje prawdziwa
miłość, a miłość ku Jezusowi niesie z sobą pokorę. Tutaj więc, przed Nim
otworzę mą duszę, Jemu ukażę wszystkie moje biedy i zmartwienia, a On mi da
cierpliwość konieczną do znoszenia ustawicznych przeciwności, jakie
napotykam w mym życiu. On mi pomoże spełnić misję pokoju w mojej aż nazbyt
udręczonej rodzinie. Nauczy mnie kochać bliźniego, przebaczać mu i być
wyrozumiałym na jego błędy. A także, gdy będę płakał, gdy ktoś mnie obrazi
lub poczuję się opuszczony, pociechą mi będzie myśl, że upodabniam się do
dobrego Jezusa, który bardziej Ode mnie jest obrażony i opuszczony, a mimo
to nie przestaje kochać. W ten sposób moje łzy, im bardziej będą gorzkie,
tym większą mi zjednają zasługę, a zamiast się zniechęcać, będę się czuł
zaszczycony, gdy przyjdzie mi cokolwiek dla Jezusa wycierpieć, dla Niego,
który za mnie umarł na krzyżu i dla mnie pozostaje ustawicznie w
tabernakulum.
Takie nastawienie pozwoli mi coraz lepiej poznawać wzniosłość kapłaństwa,
tego urzędu miłości. A więc, jak tu nie uniżyć się? Jak wobec tego nie
zamilknąć?
O Boże mój, Boże, spraw, bym Cię kochał, a stanę się pokorny, daj mi wielką
miłość, a stanę się bardzo pokorny.
8. TRZEBA SKOńCZYĆ Z KOMEDIAMI
Mimo młodego wieku kleryk Roncalli doszedł do wniosku, że najgorszą rzeczą
w życiu człowieka są nie same upadki, niedoskonałości, a nawet grzechy, ale
rezygnacja z podniesienia się z nich, rezygnacja z dążenia do doskonałości,
ze świętości i zgoda na życie w stanie oziębłości lub co gorzej w stanie
grzechu. Stąd u niego ustawiczne rachunki sumienia, żal, postanowienia i
ciągła praca od nowa na drodze do własnej doskonałości.
Podczas wakacji nie dyspensował się od pracy wewnętrznej, raczej odwrotnie.
Dziennik duszy zdradza intensywne dążenie kleryka do doskonałości w tym
czasie.
I tak 31 lipca Angelo notuje:
Stoję ciągle w miejscu. Co więcej, dziś odprawiłem tylko jakąś namiastkę
rachunku sumienia, nie odmówiłem wcale trzech Ojcze nasz, a w południe
opuściłem Anioł Pański. Trzeba z tym wszystkim skończyć, póki jeszcze Pan
Jezus jest dla mnie miłosierny.
Dziś koniec miesiąca, jutro zaczynamy nowy miesiąc. Ja również kończę ten
miesiąc przeproszeniem Jezusa za moje niewierności i rozpoczynam jutro nowe
życie.
Właśnie w dniu jutrzejszym wypada odpust w Asyżu. I ja mą duszę całkowicie
oczyszczę i obmyję z brudu oraz poproszę dobrego Jezusa, by mi dał te
cnoty, którymi jaśniał Franciszek seraficki, a mianowicie: niewinność,
miłość i głęboką pokorę. O Jezu, nie opuszczaj mnie!
3 sierpnia ton wypowiedzi kleryka jest stanowczy:
Trzeba już wreszcie skończyć z tymi komediami, jakie stroję przed Bogiem.
Jezus mnie woła w ciągu dnia, woła mnie każdego wieczora, prosi mnie,
zaklina, a ja Go zostawiam samego. Dotychczas byliśmy bardzo wyrozumiali,
ale teraz weźmiemy się ostro do siebie.
O co tu chodzi: co wieczór powtarzam "O mój Jezu, miłosierdzia", a
nazajutrz znów grzechy i niedbalstwa. Czy tak powinien postępować kleryk?
Dziś do wszystkich poprzednich upadków, roztargnień i rozproszenia doszło
jeszcze opuszczenie czytania duchowego. Co prawda, nie próżnowałem w tym
czasie, ale sprawy duchowe muszą zawsze mieć pierwszeństwo.
A więc trzeba sprawę jasno postawić. Rozpocznę od usuwania błędów, które
popełniam najczęściej i które najbardziej rzucają się w oczy. Potem
stopniowo przejdę do dalszych. A teraz niech mój dobry anioł stróż i św.
Jan Berchmans będą mi świadkami następującego układu: albo jutro odprawię
nawiedzenie i odmówię różaniec, jak się należy, i wtedy - wszystko w
porządku, albo będę dalej tak postępować jak w ostatnich dniach i wtedy - w
piątek nic się nie będzie jadło aż do południa i dwie godziny spędzę na
rozmyślaniu. Obliczamy się: ja chcę wygrać w obu wypadkach. O Jezu, Ty
także mnie trochę dopilnuj!
8 sierpnia Angelo precyzuje swój pogląd na doskonałość:
Potrzeba mi więc gorliwości. Nie chodzi o to, bym spełniał rzeczy wielkie i
nadzwyczajne, ale bym codziennie swoje obowiązki doskonale wypełniał,
zwłaszcza gdy chodzi o zjednoczenie z Jezusem, o pamięć o Marii".
12 sierpnia Rocalli stwierdza:
Rzut oka na ostatnie dni pozwolił mi stwierdzić, że nie mam sobie do
wyrzucenia większych wykroczeń, ale także nie widać we mnie cnoty. Stoję w
miejscu, nie czynię ani kroku naprzód. Sądzę, że to wynika z braku
zastanowienia, z tego, że nie porównuję ze sobą poszczególnych dni, by
widzieć różnicę, jak się powinno czynić podczas rachunku sumienia
szczegółowego, który mówiąc nawiasem, muszę koniecznie lepiej odprawiać.
Jednym słowem są pewne rzeczy, które mi się nigdy nie udają, a raczej:
których nigdy dobrze nie wykonuję, mianowicie: różaniec, trochę także
nawiedzenie, a przede wszystkim akty strzeliste.
Dobrej woli mi nie brak i za to mogę tylko Bogu dziękować, bo to jest
skutek Jego łaski. Ale nie mogę zapominać, że dobrymi chęciami piekło
wybrukowano. O, gdybym zrozumiał, jak bardzo mi potrzeba dobroci i
świętości! A więc trzeba się poprawić. Jutro się wyspowiadam, a potem
zacznę życie bardziej skupione i gorliwe, na cześć Najświętszej Dziewicy,
która tak zasługuje na moją miłość. Pierwsza rzecz, której będę
przestrzegał, to nie wyjawiać przed nikim, nawet w zaufaniu, małych błędów,
które może ja sam tylko dostrzegam u innych. O Mario!
15 sierpnia przypadła w Sotto ii Monte uroczystość odpustowa Wniebowzięcia
N. Maryi Panny. Angelo brał udział w ceremoniach kościelnych, a później
pomagał na plebanii ks. proboszczowi w godnym przyjęciu gości. Wieczorem
tego dnia przyznaje się w pamiętniku:
Dzisiaj nic się nie udało: ani medytacja, ani czytanie duchowe, ani
rachunek sumienia szczegółowy, nawiedzenie, w ogóle nic. Ale naprawdę było
trudno inaczej postąpić. Maria mi przebaczy, bo przez cały dzień starałem
się i ja w pewien sposób przyczynić się do uczczenia święta Wniebowzięcia,
które rokrocznie obchodzi się bardzo uroczyście w mojej biednej wiosce.
Podobnie i 20 sierpnia smętnie przyznaje kleryk:
Dzisiaj znów dzień nieudany. Prawie całe przedpołudnie spędziłem z wikarym,
potem z doktorem i w rezultacie prawie nic dobrego nie uczyniłem. Dwie
rzeczy tylko dzisiaj zapiszę:
1) Muszę z większą gorliwością i uwagą przygotowywać się do Sakramentów
św., zwłaszcza do Komunii św.
2) Muszę jak najbardziej, ile się tylko da, usuwać się w cień, nie
poruszać - choćby tylko ubocznie - pewnych spraw, które - jak już
poprzednio mówiłem - nie należą do mnie, nie odgrywać mędrca, który
każdemu wskazuje drogę, jaką w takiej czy innej okoliczności
należałoby wybrać. Muszę się zdobyć na ofiarę, skoro Pan Jezus tak bardzo
jej pragnie.
O Jezu, ulecz mnie z oziębłości!
23 sierpnia wyrywa się z serca Angela bolesne wyznanie:
Widząc u siebie tyle zaniedbań w służbie Bożej, pełen wstydu w obliczu
Boga, nie umiem już nic innego powiedzieć, jak tylko: "O mój Jezu,
miłosierdzia".
1 września stwierdza:
Nie było całkiem źle, ale też i nie zanadto dobrze: byłem raczej obojętny,
nawiedzenie i różaniec wymagają większej gorliwości, zwłaszcza że jest to
czas nowenny do Najświętszej Dziewicy.
O biedna Matko Boska, jak mało Cię kocham! Często zupełnie o Niej
zapominam. A więc, na dzień jutrzejszy odnawiam po raz setny obietnicę, że
na cześć Marii odprawię punktualnie i gorliwie nawiedzenie i różaniec.
Jeżeli to wykonam, to może i reszta się uda. Miejmy nadzieję i ufność. O
Matko moja!
Natomiast 2 września Angelo z ulgą zauważa:
Trochę postąpiłem naprzód, ale muszę z większą jeszcze starannością i uwagą
odmawiać oficjum ku czci NMPanny i inne modlitwy, które odmawiam w
kościele. Co do reszty - częste akty strzeliste, które tak bardzo mogą mi
dopomóc. Niech żyje Jezus!
Ale już 6 września przyznaje się Roncalli:
To jest wprost nie do uwierzenia: im więcej czynię postanowień, tym mniej
ich dotrzymuję. Oto do czego jestem zdolny: umiem dużo gadać, obiecywać
złote góry, a potem co z tego? Nic. Żebym choć umiał być pokorny.
Czasami za dużo czasu tracę na dyskusje z ks. wikarym i łatwo może się
sprawdzić powiedzenie: "W wielomówności nie obejdzie się bez grzechu" (Prz
10, 19). Poza tym za bardzo dogadzam memu smakowi przy spożywaniu owoców.
Biada mi! Uważaj na siebie: bądź skupiony i umartwiaj się, zwłaszcza w
dogadzaniu swojemu łakomstwu. To będzie najlepsze lekarstwo dla duszy i
najpiękniejszy dar dla Marii, w tych ostatnich dniach nowenny przed świętem
Narodzenia. Mario, Mario!
Mimo wszystko Angello nie chce być letnim. 11 września pisze
Mam obawy, czy znajduję się w tym samym stanie, co ów biedny biskup, do
którego Pan wysłał św. Jana z oznajmieniem, że wyrzuci go z ust swoich,
bo nie jest zimny ani gorący (por. Ap 3, 15-16). A to jest stan naprawdę
opłakany. Czy i ja w nim się teraz znajduję? To jest całkiem prawdopodobne.
Czynię postanowienia, a popadam ciągle w te same błędy. Czyż więc i mnie
Pan Jezus wyrzuci z ust swych i serca? Nie mogę pomyśleć o tym bez drżenia.
Czyż nie obudzi się we mnie chęć wydobycia się z takiego stanu?
O Boże mój, spraw, bym wydostał się z niego naprawdę! O Mario!
22 września modli się:
O dobry Jezu, zwrot Twe wejrzenie na mnie nędznego, miej wzgląd choćby na
to moje pragnienie miłowania Ciebie i sprawienia, by inni Cię miłowali tak,
jak na to zasługujesz, jak tego jesteś godzien i tak jak tylko potrafię.
I nagle ten człowiek stale zmagający się ze swoimi słabościami, zdumiony
stwierdza:
Gdy jestem tak zgnębiony, wydaje mi się, że z większą ufnością mogę rzucić
się w ramiona Boga, i tym się raduję.
Kiedyś św. Teresa od Jezusa powiedziała: Sama Teresa to zero. Ale Teresa
plus Jezus to wszystko! Teraz tę prawdę, w stosunku do samego siebie, coraz
lepiej zaczął pojmować kleryk Angelo Roncalli.
25 września rano Angelo jak zwykle wszedł do zakrystii. Nagle stanął jak
wryty. Nie wierzył własnym oczom. Na posadzce leżał nieruchomo proboszcz z
otwartymi ustami, z których płynęła strużka krwi. Błyskawicznie Angelo
pochylił się i ujął rękę don Francesca. Była jeszcze ciepła, ale puls już
nie bił.
To był prawdziwy wstrząs dla kleryka. W jednej chwili pojął prawdę życia w
perspektywie wieczności. Jakże małe stały się w jednej chwili sprawy, które
jeszcze przed chwilą wydawały się być tak ważne i istotne. Angelo zrozumiał
w tym momencie, że w życiu liczy się tylko miłość oraz że jej posiadanie
albo brak w doczesności decyduje o szczęściu wiecznym lub potępieniu. Wobec
tego faktu w tym życiu musi być wszystko podporządkowane miłości! I w tym
świetle łaski oświecającej Angelo puścił w niepamięć łzy, bóle, cierpienia
swoje, których zmarły kapłan był przyczyną. Teraz to wszystko wydawało mu
się niegodne nawet wspomnienia wobec łaski Bożej, jaka przepływała w
Sakramentach przez tego kapłana i na niego.
Tego dnia wieczorem pisał słowa, które jeszcze wczoraj były nie do
pomyślenia pod jego piórem bez wyminięcia się z prawdą:
O, jak wielki krzyż spadł na mnie dzisiaj! O Boże, na samo wspomnienie o
tym drżę cały.
Mój dobry ojciec, który tyle dla mnie uczynił, wychował mnie, skierował na
drogę kapłaństwa, mój proboszcz, ks. Francesco Rebuzzi-ni, umarł i - biedak
- umarł nagle.
Patrz, Jezu, jaka to boleść dla mego biednego serca!
Dziś rano nie mogłem wprost utrzymać się na nogach, w sercu moim tkwił
jakiś gwóźdź, oczy nie roniły łez, a w każdym razie niewiele. Tak
wewnętrznie skamieniałem, że nie mogłem płakać. Gdy go zobaczyłem leżącego
na ziemi, w takim stanie, z ustami otwartymi i krwawiącymi, z oczyma
zamkniętymi, wydawało mi się - och, na zawsze zachowam ten obraz w pamięci,
że widzę Jezusa umarłego, złożonego z krzyża. Nie mówił już nic, nie
patrzał na mnie.
Wczoraj wieczór mi powiedział: do widzenia. O ojcze, kiedy się znów
zobaczymy? W niebie! Tak ku niebu zwracam moje oczy. On jest tam, widzę go,
stamtąd się do mnie uśmiecha, patrzy na mnie, błogosławi.
O, jakie miałem szczęście, że mogłem korzystać z nauk tak wielkiego
mistrza! Śmierć go zaskoczyła niespodziewanie, ale on już od
siedemdziesięcu trzech lat do niej się przygotowywał. Umarł w chwili, gdy
chciał się przezwyciężyć, pokonać słabość, która go opanowała, pójść do
kościoła, by odprawić mszę św. Śmierć naprawdę piękna i godna
pozazdroszczenia. Obym ja mógł mieć podobną.
Jak już powiedziałem, pozycja, w której go znalazłem, dała mi poznać, że
najpierw musiał uklęknąć, ale nie mogąc się tak utrzymać, upadł na wznak.
Dwadzieścia sześć lat temu Serce Jezusa tę mu dało radość, że po raz
pierwszy wszedł pomiędzy swoje dzieci, w zeszłym roku Serce Jezusa
pozwoliło mu obchodzić jubileusz objęcia parafii, a tego roku Serce
Jezusowe przygotowało mu większą jeszcze uroczystość, uroczystość
wieczystą, a wszystko miało miejsce w czwartą niedzielę września, która u
nas poświęcona jest Sercu Jezusowemu.
A teraz, po tej prawdziwej próbie, jaką Jezus na mnie zesłał, po
największym bólu, jakiego w życiu doznałem, cóż mam czynić?
Muszę już skończyć z tymi żalami, bo za bardzo pofolgowałem naturze. Gdzież
bowiem jest teraz mój ojciec? On jest tam przy Sercu Jezusowym, na którego
wzór kształtował swe życie. Tam więc spoglądajmy, starając się upodobnić we
wszystkim do niego. Oby modlitwy, które dobry proboszcz pewno stale za mnie
zanosił, gdyż mogę się słusznie nazwać jego beniaminkiem, i moje modlitwy
za niego, oby jego życie, którego nic nie wymaże z mojej pamięci, sprawiły,
bym stał się jego naśladowcą i w ten sposób odpowiedział na wczorajsze "do
widzenia", byśmy mogli paść sobie w objęcia w niebie po spełnieniu przeze
mnie misji, jaką Bóg mi powierzył.
A przede wszystkim - niech przykład jego pokory, prostoty i prawości taki
ślad wyciśnie na mej duszy, bym umiał stłumić w sobie Pychę i zbliżyć się
do Boga, ponieważ człowiek pyszny nie ma dostępu do Boga, lecz tylko "mąż
szczery, prosty i bojący się Boga" (Job 2, 3), jakim był właśnie mój
proboszcz.
O Jezu, zmiłuj się nade mną i otwórz moje oczy na tak jaśniejące Przykłady.
Nazajutrz Angelo notuje:
Udało mi się otrzymać jako pamiątkę po proboszczu jego Naśladowanie, z
którego od czasów seminaryjnych modlił się co wieczór. Przy pomocy tej
małej książeczki osiągnął świętość. Dla mnie będzie ona na zawsze
najdroższą książką i jednym z najcenniejszych moich klejnotów.
Po pogrzebie księdza Francesca Rebuzziniego wyznaje kleryk w Dzienniku
duszy:
Zostałem sierotą, poniosłem stratę bardzo dotkliwą. Cóż to była za męka dla
mnie, ta ustawiczna walka, by powstrzymywać łzy, które cisnęły mi się do
oczu. Mój ból jest bardzo wielki, jest to największe cierpienie, jakiego w
życiu doznałem. Czuję się zagubiony, nie wiem wprost, co robić, nie umiem
wykonać nic dobrego ani innym się przysłużyć, nie umiem przystosować się do
świata, który jest teraz dla mnie zupełnie inny.
Trzeba jednak znów nabrać odwagi: odszedł mój ojciec, ale pozostał Jezus,
wyciąga do mnie ręce i zaprasza, bym u Niego szukał pociechy. Tak, idziemy
do Niego. Będę się starał codziennie, o ile tylko moje obowiązki mi na to
pozwolą, łączyć się z Nim w Komunii św. przyjmowanej w tej intencji. On
obdarzy pokojem błogosławioną duszę mego proboszcza, a ze mnie uczyni jego
wiernego naśladowcę, zwłaszcza w pokorze. Tymczasem zdam się na Boga,
uspokoję duszę moją tak bardzo udręczoną i powrócę, na intencję zmarłego,
do wszystkich moich ćwiczeń duchowych, które będę spełniał z największą
gorliwością. O mój proboszczu!
O Jezu, spraw, bym był do niego podobny.
"Patrzaj, a uczyń wedle wzoru" (Wj 25, 40).
Przy końcu wakacji nowy zryw i nowe postanowienia:
Jeszcze tylko trzynaście dni wakacji. Spraw, o Jezu, bym ten czas
przepędził, jak przystało na kleryka, jakim zawsze pragnąłem być, a nigdy
nie byłem. Niech minie wspiera przykład mego ukochanego i nieodżałowanego
proboszcza, dla którego proszę o pokój i wieczną chwałę. Udziel mi łaski,
abym mógł dobrze wykonać te oto dwie rzeczy: nawiedzenie i różaniec. Inne
przyjdą same z siebie.
O Jezu Eucharystyczny, dla którego chciałbym pałać miłością, spraw, bym był
zawsze z Tobą złączony, by moje serce było blisko Twojego Serca, bym tak z
Tobą współżył, jak św. Jan Apostoł. O Mario Różańcowa, spraw, bym ze
skupieniem odmawiał tę modlitwę, i przykuj mnie na zawsze różańcem świętym
do mego Jezusa Eucharystycznego. Niech żyje Jezus Miłość, niech żyje Maria,
Dziewica Niepokalana.
9. POZWOLIĆ WRÓBLOM ĆWIERKAĆ
Mgła melancholii zawsze towarzyszy końcowi wakacji. Z pewnym smutkiem w
sercu po raz ostatni wyszedł Angelo poza Sotto ii Monte, aby pożegnać się z
łąkami, wspaniałymi widokami gór i zaczerpnąć w płuca czystego powietrza.
Równocześnie w samotnej przechadzce robił bilans minionego okresu. Zdumiony
stwierdził, że z tych wakacji wychodzi o wiele bogatszy w mądrość życia.
Nagła śmierć proboszcza zmusiła go do poważnych refleksji nad Sądem Bożym i
nad wiecznością. Wobec tych prawd jakże mało wartościowe wydały się mu
teraz sądy ludzkie, którymi jeszcze niedawno tak się przejmował.
Poważne refleksje przerwał klerykowi hałaśliwy ćwierkot wróbli kąpiących
się w brudnej kałuży przydrożnej.
Angelo roześmiał się z podobieństwa, jakie mu się nasunęło. Mianowicie
ludzie tak często są podobni do tych wróbli. Kąpią się w rzeczywistych czy
urojonych brudach innych ludzi i ćwierkają, ćwierkają, ćwierkają... plotki
i ploteczki. Przedtem ci ludzie wydawali się klerykowi groźni, teraz
śmiesznymi wróblami.
Angelo spojrzał w spokojny, czysty błękit nieba. Spływała z niego do jego
duszy głębia pokoju. Zastanawiał się, z jakimi postanowieniami kończy
wakacje? Już teraz wie - oto one:
- "Chcę, jeśli Bóg mi pozwoli, wszystko dobrze wypełniać, za wszelką cenę".
A poza tym:
"Weselić się, czynić dobrze i pozwolić wróblom, niech sobie ćwierkają!"
Tymczasem w seminarium okazało się, że z tą wesołością rozmaicie bywa.
Trzeba było wypośrodkować między nadmiarem, a brakiem wesołości.
20 listopada Angelo w Dzienniku duszy przyznaje się:
W ostatnich dniach byłem aż za wesoły w seminarium: myśli moje ulatywały
jak motyle, zapominając o tym, co ważniejsze. Stąd roztargnienia zwłaszcza
podczas nieszporów, stąd niezachowanie należytego Milczenia w klasie.
Jednym słowem - choć w zasadzie nie przekroczyłem regulaminu seminaryjnego,
brakowało tej soli, tej doskonałości, która jego wypełnienie czyni
piękniejsze, milsze Bogu i bardziej zasługujące. Jestem jak obraz, z
którego co prawda usunięto plamy czyniące go nieczytelnym, ale ponieważ
cały jest pokryty drobnym, przesłaniającym go pyłem, nie może być przyjemny
dla oka. Otóż ja jestem w takim stanie jak te stare, zaniedbane obrazy. A
jeśli te małe zaniedbania stoją na przeszkodzie, czyż można się dziwić, że
nie odczuwam w sobie ciągłego przypływu łaski, zapału i miłości?
Trzeba uczynić to, co się stosuje wobec starych obrazów, gdy się chce by
powróciły do pierwotnego stanu, by nam ukazały to piękno, które miały
wychodząc z rąk artysty. Trzeba je przemyć oliwą. I mnie potrzeba
oczyszczenia z wszystkich niedoskonałości. Osiągnę to przez skupienie od
samego rana i przez unikanie zbytniej wesołości, która prowadzi do głupoty.
Ostrożnie ze słowami, które dotyczą innych, a zwłaszcza z wypowiadaniem
sądów. Tu bowiem wychodzi na jaw "przyjaciel".
Poza tym - często akty strzeliste, gorliwe nawiedzenia i surowe rachunki
sumienia. A ponieważ dobry Jezus zesłał na mnie drugie nieszczęście, jakim
jest śmierć mego dobrego kierownika duchownego, moim obowiązkiem będzie
często polecać Bogu tę zacną duszę i duszę mego proboszcza, aby ci dwaj
księża, którzy tak dobrze znali moje sumienia, moje ułomności, polecili
mnie Jezusowi i Marii i wybłagali dla mnie pokorę, gorącą miłość do Jezusa
i wszystkich dusz odkupionych Jego Przenajdroższą Krwią.
Jezu, Mario, Józefie, kocham Was, chcę dla Was żyć, dla Was cierpieć i dla
Was umrzeć.
Ale już 28 listopada kleryk pisze:
Gdy chodzi o rzecz, którą najbardziej sobie wyrzucałem zeszłej niedzieli, a
mianowicie o zbytnią wesołość, poprawiłem się pod tym względem, choć
jeszcze niezupełnie. Zresztą - zawsze lepiej być wesołym niż smutnym. Czyż
nie jest powiedziane: "Weselcie się w Panu" (Ps 31, 11)?
Przełożeni seminaryjni dostrzegli w Roncallim zrównoważonego, mądrego jak
na swój wiek człowieka. Dlatego mianowali go prefektem młodszych kleryków.
Starał się Angelo nawiązać serdeczny, przyjacielski kontakt z powierzoną
sobie młodzieżą. Sam odczuwał potrzebę opieki nad sobą kogoś świętego i
mądrego. I oto znalazł!
8 grudnia pisze w Dzienniku duszy:
Cześć Niepokalanej Dziewicy! Jedyna, najpiękniejsza, najświętsza,
najbardziej ze wszystkich stworzeń przez Boga ukochana. O Mario, Mario,
wydajesz mi się tak piękna, że gdybym nie wiedział, że tylko Bogu samemu
należy się najwyższa cześć, adorowałbym Ciebie. Jesteś piękna, lecz któż
zdoła wypowiedzieć, jak bardzo jesteś dobra? Mija rok, odkąd udzieliłaś mi
łaski, na którą - jak sama wiesz - wcale nie zasłużyłem, a w dniu
dzisiejszym znów mi ją przypominasz, nalegasz, bym wypełnił słodkie
obowiązki z nią związane, które miałem zaszczyt podjąć. Lecz niestety nie
zawsze odpowiadałem na Twoją miłość, nie zawsze byłem w stosunku do Ciebie
taki, jaką Ty byłaś dla mnie. Patrząc na siebie widzę dobrze, jakim
powinienem być po roku, a jakim jestem. Byłem zawsze trochę głuptasem i
dziwadłem, a szczególnie w ostatnich dniach. Ot - i cała moja cnota.
Wydaje mi się, że Jezus trochę się ode mnie odsunął, a to ja oddaliłem się
od Niego. Potrzeba mi wielkiego skupienia, które osiągnę przez częste
wzbudzanie aktów strzelistych. Ciągle to samo. Muszę też liczyć się bardzo
z małymi rzeczami: słówkami, myślami itp., wystrzegając się lekkomyślności,
która by mogła wielką mi przynieść szkodę.
O Mario, skoro nie stałem się taki, jakim powinienem być, skoro Ty,
wyraźniej niż kiedykolwiek, przypominasz mi moje szczególne obowiązki,
utrzymaj we mnie to dobre usposobienie, ten zapał, który mam obecnie, by
dobrze czynić. Ponownie Tobie się oddaję, o Matko moja. Daj mi trochę tej
wrażliwości i subtelności, których mi tak brak w spełnianiu dobrych
uczynków, a które nadałyby im rys doskonałości. Niech moja myśl często
powraca do Ciebie, niech Ciebie głoszą moje usta, do Ciebie niech wzdycha
moje serce. Polecam Ci zwłaszcza tę sprawę, o której dobrze wiesz. Ty mnie
rozumiesz: uczyń mnie pokornym, a będę święty, uczyń mnie bardzo pokornym,
a stanę się wielkim świętym. Tobie poświęcam pewne małe umartwienia, które
przy Twej pomocy postaram się wykonać. Ale Ty bądź zawsze ze mną na
modlitwie i podczas nauki, oświecaj mój umysł dla poznania prawd, które
odnoszą się do Ciebie i Twego Syna. A na koniec, o Matko Niepokalana,
prowadź mnnie do Jezusa, ostatecznego celu moich uczuć, złącz mnie
całkowicie z Jezusem, dopomóż mi, abym się stał szaleńcem miłości ku Niemu.
Amen.
Przy końcu roku 1898 kleryk Roncalli odprawia rekolekcje. Stawia jeszcze
raz przed sobą wyraźny cel życia, precyzuje środki do niego i zdecydowanie
postanawia dążyć do> świętości:
Bóg jest moim Panem. Z niepojętej swej dobroci powołał mnie z nicości do
bytu, abym Go chwalił, kochał, służył Mu i cześć Mu oddawał. Jestem więc
całkowitą własnością Boga: nie mogę i nie powinienem czynić nic innego, jak
tylko to, czego On chce, co służy Jego chwale. Stąd każdy mój czyn, każda
myśl, każdy oddech muszą zmierzać do tego jednego celu: Ad maiorem Dei
gloriam. Gdy szukam własnej chwały, zadowolenia mej miłości własnej,
zdradzam zamiary Boże, schodzę z właściwej drogi, staję się człowiekiem
niepotrzebnym, buntownikiem w stosunku do mego dobrego Pana i gardzę
nagrodą, jaką On dla mnie przygotował. Cóż za okrutną zniewagę wyrządzam
Sercu Jezusowemu, gdy Go tak opuszczam, gdy tak zły użytek czynię z darów,
w jakie On mnie wyposażył, abym Go kochał i innych do Niego przyciągał!
Ptaki w powietrzu, ryby w wodzie, zwierzęta leśne, wszystkie stworzenia tej
ziemi służą Bogu o wiele lepiej ode mnie. Czyż to nie wstyd, że ja, który
tak wysoko siebie cenię, pozwalam, by zwierzęta prześcigały mnie w
chwaleniu Stwórcy? [...]
Jestem klerykiem, więc muszę być wobec Boga aniołem. Cóż za szczęśliwy
zbieg okoliczności! Opatrzność Boża wyraźnie chciała mi dać poznać ten
obowiązek i sprawiła, że zostałem ochrzczony imieniem "Angelo". Lecz co za
wstyd, nazywam się Angelo, powinienem zachowywać się jak anioł, a w
rzeczywistości nigdy nim nie byłem. Imię-Angelo musi być dla mnie bodźcem,
bym stał się prawdziwie anielskim klerykiem. Ile razy słyszę, że tak mnie
nazywają, przypomnę sobie mój obowiązek dążenia do doskonałości, a
równocześnie wzbudzę akt skruchy za to, że pomimo imienia, które noszę,
wcale nie jestem aniołem.
Jeśli już tu na ziemi rumienię się i nie mam śmiałości stanąć przed moim
przełożonym, gdy ten jest choćby tylko trochę niezadowolony ze mnie, jakiż
strach mnie ogarnie, gdy będę musiał stanąć przed obliczem obrażonego Boga,
mego Stwórcy, Ojca, mojego Jezusa, który już nie będzie mi wtedy
przyjacielem, lecz zagniewanym sędzią? A mój anioł stróż? A co powie Maria,
moja Matka, gdy Bóg mnie potępi? Biedny aniele, biedna Matko!
W to wszystko wierzę, a jednak nie zachowuję się tak, jak trzeba, i narażam
się na wymówki moich przełożonych oraz na stokroć groźniejsze wymówki Boga.
Co za głupota! Trzeba wreszcie zrozumieć to, co mówi św. Paweł: "Gdybyśmy
sami siebie sądzili, nie bylibyśmy sądzeni" (1 Kor 11, 31).
Musi się we mnie coraz bardziej pogłębiać przekonanie, że Jezus ode mnie,
kleryka Angelo Roncalli, oczekuje nie cnoty przeciętnej, ale najwyższej, że
nie będzie ze mnie zadowolony, dopóki nie stanę się lub przynajmniej nie
będę się starał być świętym. Tak liczne i wielkie są łaski, których mi w
tym celu udzielił.
Po śmierci ks. Luigiego Isacchi kierownikiem duchowym Roncallego w
seminarium w Bergamo został ks. Quirino Spam-patti. Nowy kierownik nie
przywiązywał większej wagi do zapisywania przez kleryków osobistych stanów
wewnętrznych. Skutkiem tego i Dziennik duszy Angela w r. 1899 zajmuje tylko
kilka stron. Ale i z tych krótkich zapisków przebija się jego nieustępliwe
dążenie do tego, aby stać się "szaleństwem" w miłości ku Chrystusowi. Aby
dojść do tego, wytrwale walczy o skupienie i pokorę.
Angelo notuje:
16 kwietnia, miesięczny dzień skupienia.
Ilekroć przeglądam te nieliczne, zapisane przeze mnie stronice, wstyd mnie
ogarnia na myśl, jak źle wypełniłem w ciągu trzech ostatnich miesięcy
postanowienie uczynione podczas rekolekcji w 1898 r., że będę prowadził
notatki o stanie mego sumienia. Jak wynika z mego zeszytu, gdy zabierałem
się do tych notatek, wybijała właśnie godzina ukończenia rekolekcji
miesięcznych, przerwałem więc pisanie i nie powracałem do niego więcej.
Obecnie, gdy po feriach wielkanocnych odprawiam miesięczny dzień skupienia,
pragnę podjąć na nowo ten pożyteczny zwyczaj i z pomocą Bożą więcej go nie
zaniedbywać.
Dziś odprawiłem dzień skupienia. Ale co tu mówić o skupieniu! Oto gdzie
należy szukać przyczyn moich upadków. Powinienem był się skupić, ale nigdy
nie umiałem w pełni tego wykonać. Umiem podsuwać innym sposoby osiągnięcia
dobra, ale sam daleki jestem od ich stosowania. Od tej chwili nie będę
nigdy zalecał innym - zwłaszcza gdy chodzi o skupienie - rzeczy, których
sam nie praktykuję i stąd nie mogę być dla innych wzorem, choć tak być
powinno. Zwrócę szczególną uwagę na odmawianie oficjum ku czci N. M. Panny,
a jeszcze większą na różaniec, ponieważ w ostatnich dniach bardzo się pod
tym względem opuściłem. Potrzeba mi jeszcze jednej rzeczy, która by mi
pomogła, a mianowicie ćwiczenia się w częstych aktach strzelistych. Dzięki
nim myśl moja przebywałaby stale w Bogu, zachowałaby pełną świadomość i nie
groziłoby mi niebezpieczeństwo mówienia niepotrzebnie o innych - co już
zapewne miało miejsce w wypadkach, gdy nie dało się uniknąć poruszania
cudzych błędów; a także nie wdawałbym się w niepoważne rozmowy. Rezultatem
dzisiejszych rekolekcji będzie więc dopilnowanie trzech rzeczy: różańca,
aktów strzelistych, powściągliwość w rozmowach, by niepotrzebnie nie mówić
o wadach bliźnich.
Co do innych spraw - okazałem się nieraz zbyt naiwnym i łatwowiernym w
rzeczach zresztą bez znaczenia, ale z tego mogę się tylko cieszyć widząc,
jak została upokorzona moja miłość własna i jak przez to upodobniłem się
choć troszeczkę do dobrego Jezusa, którego uznano za szaleńca. Oby On
sprawił, bym i ja stał się szaleńcem w miłości ku Niemu. A potem niech się
dzieje, co chce.
W końcu, gdy chodzi o kłopoty rodzinne, które zwłaszcza w ostatnich dniach
wakacji odżyły na nowo, powierzyłem je Sercu mojego Jezusa. On dobrze wie,
że nie pragnę dla moich bliskich ani bogactwa, ani rozkoszy, lecz tylko
cierpliwości i miłości. A jeśli się czym martwię, to właśnie tym, że tych
cnót im brak. Niech On mi da łaskę, bym kiedyś ujrzał ich wszystkich w
niebie, a o resztę nie dbam! Wszystko przyjmę na większą chwałę Bożą i jako
zadośćuczynienie za moje grzechy. O Jezu, obym mógł umrzeć z miłości ku
Tobie!
10. rok Święty 1900
Co 25 lat Kościół katolicki obchodzi uroczyście rok Jubileuszowy zwany
świętym lub rokiem łaski. Uroczystości związane z takim rokiem mają obudzić
głęboką refleksją u wiernych nad sensem życia człowieka, nad celem, do
którego dąży, a przede wszystkim dają okazję do pojednania się z Panem
Bogiem przez łaskę dobrej spowiedzi i uzyskanie odpustu Roku Świętego.
Kleryk Roncalli z tej okazji odprawił w lutym rekolekcje i zastanawiał się,
kim jest jako człowiek, chrześcijanin, kleryk; jaką wartość ma dusza
ludzka; co znaczy nosić w sobie obraz samego Boga; snuł refleksje nad
zagadnieniami związanymi z wiecznością, nad straszną alternatywą: niebo -
piekło; budził w sobie ufność w pomoc Miłosierdzia Bożego.
Wszystkie te problemy i zagadnienia głęboko przemyślał, przemodlił i
utrwalił w Dzienniku duszy:
1) Kim jestem? Skąd przychodzę? Dokąd idę?... Jestem nicością. Wszystko co
mam - istnienie, życie, rozum, wola, pamięć - dał mi Bóg, a więc wszystko
do Niego należy. Dwadzieścia lat temu to, co mnie otacza, już istniało, a
więc: słońce, księżyc, gwiazdy, góry i morze, pustynie, zwierzęta, rośliny,
ludzie. Świat szedł według ustalonego porządku pod czujnym okiem
Opatrzności. A ja? Nie istniałem jeszcze. Wszystko działo się beze mnie:
nikt o mnie nie myślał, nikt mnie sobie nawet nie wyobrażał, chociażby we
śnie, ponieważ nie istniałem.
A Ty, mój Boże, z niewysłowionej swej miłości, Ty który jesteś na początku
i przed wiekami, Ty mnie wydobyłeś z nicości, dałeś mi istnienie, życie,
duszę; otworzyłeś moje źrenice na światło, które wokół mnie roztacza swe
blaski, Tyś mnie stworzył. Stąd jesteś moim Panem, a ja Twoim stworzeniem.
Bez Ciebie - niczym jestem, a przez Ciebie jestem tym, czym jestem. Bez
Ciebie nic nie mogę', co więcej, jeśli mnie nie podtrzymasz, powrócę do
nicości, z której wyszedłem. Oto czym jestem. A jednak chwalę się i pysznię
przed Bogiem darami, którymi On mnie obdarzył, jak gdyby były moją
własnością. Co za szaleństwo! "I cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś
otrzymał, czemu się chlubisz, jakobyś nie otrzymał?" (1 Kor 4, 7).
Bóg mnie stworzył, a przecież mnie nie potrzebował, a przecież cały
porządek wszechświata, to co mnie otacza, jednym słowem - wszystko, tak
samo by istniało beze mnie.
Dlaczego więc uważam siebie za tak nieodzownego na tym świecie?
Czymże jestem, jeśli nie mrówką, ziarenkiem piasku? Dlaczego więc tak się
wywyższam we własnych oczach? Pycha, zarozumiałość, miłość własna! Po co
jestem na tym świecie? By służyć Bogu! On jest absolutnym Panem, ponieważ
mnie stworzył i utrzymuje moje istnienie, a ja jestem Jego sługą. Moje
życie musi być całkowicie Jemu poświęcone przez wypełnianie zawsze i we
wszystkim Jego woli. Gdy nie myślę o Bogu, gdy dbam o własną wygodę,-
pielęgnuję miłość własną i szukam pochwał - wykraczam przeciw
najważniejszemu memu zadaniu, staję się sługą nieposłusznym. A wówczas co
Bóg ze mną uczyni? O Boże, oddal ode mnie gromy Twej sprawiedliwości i nie
wypędzaj mnie ze służby Tobie, choć na to niestety zasłużyłem. Sługa Boży!
Jaki zaszczyt, jaki wspaniały obowiązek! Czyż nie powiedziałeś, Panie, że
jarzmo Twoje jest słodkie a ciężar lekki? Czyż w Księgach Świętych nie jest
napisane, że "służyć Bogu, to królować"? Czy nie jest największym
zaszczytem dla człowieka świątobliwego, gdy można o nim powiedzieć, że jest
sługą Bożym? A papież, Twój Namiestnik na ziemi, czyż nie szczyci się
nazwą: "sługa sług Bożych"? Cóż więc za chwała móc służyć Tobie, o Boże! A
jednak tak łatwo zapominam o tym obowiązku! Wielki to wstyd nie pragnąć
służyć tak sprawiedliwemu, tak dobremu i świętemu Panu!
Służba Boża. A potem? Nagroda ... ojczyzna ... niebo ... piękny raj... Tak
raj ... raj, oto mój cel, mój pokój, szczęście. Raj, w którym się widzi, w
'którym się kontempluje Boga "twarzą w twarz, jako jest" (1 Kor 13, 12; J
3, 2).
O Panie, dziękuję Ci za nagrodę, jaką mi gotujesz, za tych parę dni służby,
dziękuję Ci za ten wielki zaszczyt, do którego mnie przeznaczasz. Jestem na
tej ziemi jako pielgrzym: patrzę w niebo, które jest moim celem, ojczyzną i
mieszkaniem. O niebo, piękne niebo, ty jesteś dla mnie! W przeciwnościach,
w trudnościach, w zniechęceniu pocieszać się będę błogą nadzieją, zwrócę
wzrok ku niebu, pomyślę o czekającym mnie raju. Tak czynili święci; św.
Filip Nereusz, św. Franciszek Salezy, czcig. Cottolengo, który zawsze
powtarzał: niebo, niebo!
To są piękne prawdy, których Ty, o Boże, mnie nauczyłeś. Znam je, ale
niestety ich nie pojmuję. Jestem nicością, a mam o sobie wysokie mniemanie;
wywodzę się z nicości, a pysznię się darami, które do Boga należą.
Powinienem służyć memu Stwórcy, a ja czasem zupełnie o tym zapominam,
zapominam o Nim służąc mej ambicji i miłości własnej. Jestem powołany do
raju, a myślę tylko o chwale ziemskiej. Co za sprzeczność! O Panie, spraw,
bym Cię poznał tak, jak tego pragnął św. Augustyn: "Abym poznał Ciebie i
poznał siebie, abym Ciebie ukochał, a sobą wzgardził".
O Panie, wysłuchaj tego ślepca, który staje na twej drodze wołając i
zaklinając, byś go uzdrowił, Ty, który jesteś światłem ócz moich!
Daj mi światło, abym przejrzał: "Panie spraw, abym przejrzał" (por. Mk 10,
51).
2. Posiadam duszę! Co za dostojeństwo! Nie jestem kamieniem, rośliną czy
zwierzęciem. Jestem człowiekiem dzięki duszy, która mnie ożywia. Dzięki
duszy promień oblicza Bożego odbija się we mnie: pamięć czyni mnie podobnym
Ojcu, rozum - Synowi, a wola - Duchowi Świętemu. Mało tego: dusza ludzka ma
wartość nieskończoną, ponieważ jest ceną Krwi Boga. Stąd nawet dusza
człowieka pierwotnego jest cenniejsza niż wszystkie bogactwa tego świata.
Jak wielka jest jej wartość! A jej przeznaczeniem jest udział w szczęściu
samego Boga.
Czyż więc śmiałbym uchybić duszy odbijającej piękność Bożą? Czy mogę
pozwolić, aby przez grzech upodobniła się do zwierząt i stała się
niewolnicą ciała, ona, która jest jego panią? A jednak uczyniłem to! Jaki
to wstyd dla mnie!
Poprzez duszę objawia się wielkość Bożych doskonałości: w dziele
stworzenia, a bardziej jeszcze przy wcieleniu zajaśniały w całym blasku
wszechmoc, mądrość i miłość Boża. Dla duszy Bóg przyjął na siebie wszystkie
cierpienia aż do śmierci włącznie. Czyż więc i ja nie poddam się
umartwieniu i choć trochę nie pocierpię, by współdziałać w zbawieniu tej
duszy, która przecież nie jest czyjąś, tylko moją?
3. Wszyscy ludzie na tej ziemi noszą w sobie obraz Boga; kosztowali Go oni
wiele cierpienia. A jednak tylu ludzi nie kocha Boga, nie służy Mu, a nawet
Go znieważa; wielu nie zna Go wcale.
Na myśl o tym, że za nich krew Chrystusa była na próżno wylana, więcej, że
stać się to może powodem straszliwego potępienia - powinno obudzić się w
mym sercu współczucie dla tych dusz i rozpalić żywe pragnienie zbawienia
ich lub przynajmniej modlenia się za nie.
Jeśli wszyscy ludzie są obrazem Boga, powinienem wszystkich kochać, nie
wolno mi nikogo lekceważyć, każdemu należy się ode mnie szacunek. Ta myśl
powinna mnie powstrzymać od jakiejkolwiek obrazy moich braci; muszę
pamiętać, że wszyscy noszą w sobie obraz Boga, że ich dusze są może
piękniejsze i milsze Bogu od mojej.
4. Jestem zarozumiały, omal że nie domagam się od Boga
łask, a gdy uczynię coś dobrego, staję przed Nim jako ten faryzeusz...
ja, człowiek grzeszny. O tym muszę pamiętać, gdy wchodzę do kościoła czy
gdziekolwiek indziej: jestem grzesznikiem. Stąd zamiast arogancji w
słowach, wyniosłości w sposobie bycia - powinienem oczy spuścić, zdobyć się
na pokorę umysłu i serca, być uprzejmym w stosunkach z bliźnimi.
Wobec Boga muszę zachować się jak celnik, który z dala od ołtarza bije się
w piersi mówiąc: "Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu" (Łk 18, 13). A gdy
otrzymuję łaski i pociechy, mam je uważać za jałmużnę, której Bóg mi
udziela, nie mogę się więc wynosić, lecz uznawać, żem na nie nie zasłużył.
5. Na co mi się przydadzą w chwili śmierci te wszystkie próżne
myśli o sobie, które jawią się w mej głowie wraz z nabytą wiedzą? Gdy
zaczynają mnie niepokoić i rozpalać mój umysł, najskuteczniejszym choć
gwałtownym sposobem ich odpędzenia jest zwrócenie myśli ku śmierci,
rozpatrywanie spraw pod kątem tej chwili i zapytanie samego siebie: Jaką
mają one wartość wobec wieczności?
6. Wszystkie moje uczynki wynikające z próżności, wszystkie roztargnienia
na modlitwie, podczas medytacji, rachunku sumienia, oficjum i różańca,
wszystkie słowa i dowcipy wypowiedziane jedynie w celu zabłyśnięcia,
dla pokazania pośrednio czy bezpośrednio mej wiedzy, wszystkie
słowa wypowiedziane podczas nakazanego milczenia, wszystkie natchnienia
odrzucone - to wszystko pójdzie pod sąd. O Boże, lęk mnie
ogarnia! Co za nagromadzenie grzechów! I jaki wstyd dla mnie, tak
czułego na punkcie własnego honoru i miłości własnej!
A więc, duszo moja, rozważ to dobrze: albo teraz uporządkujesz swoje
sprawy, albo trzeba będzie zgodzić się na to upokorzenie i jego
konsekwencje. Rozważ dobrze tę sprawę i zanim popadniesz w te same błędy,
oblicz wszystko dokładnie, byś potem nie musiała na próżno
żałować. "Gdybyśmy sami siebie sądzili, nie bylibyśmy sądzeni" (1 Kor 11,
31).
7. Myśl o piekle mnie przeraża, po prostu znieść jej nie mogę. Wydaje mi
się to niemożliwe i nie mogę sobie wyobrazić, aby Bóg, który przecież tak
bardzo mnie kocha, miał być tak na mnie zagniewany, by mnie odrzucić od
siebie. A przecież to jest najzupełniejsza prawda. Jeśli nie zwalczę mej
pychy, zarozumiałości i miłości własnej - czeka mnie piekło! O, ja
nieszczęsny! O Jezu ukochany, czy to możliwe, bym nie mógł więcej Cię
kochać? oglądać Twojego oblicza? Czy to możliwe, byś mnie odrzucił? tak
daleko od siebie? Ufajmy, że do tego nie dojdzie, ale mogłoby dojść i
dlatego muszę zawsze z drżeniem i bojaźnią sprawować moje zbawienie.
"O zbawienie wasze się troszczę" (Flp 2,12). Tymczasem
bardzo jest wskazane, by często myśleć o piekle, w czym mogą być pomocne
doznania zewnętrzne lub umartwienia. Patrząc na ogień pomyślę, że jest to
tylko nikły obraz ognia piekielnego. Gdy odczuję ból zębów, wielkie
pragnienie, gdy drżeć będę z zimna lub z gorączki - przyjmę to jako
umartwienie: piekło jest miejscem wszystkich mąk, "miejscem
udręczenia". W -piekle będziemy płonąć jak węgiel .na palenisku, w piekle
będzie "płacz i zgrzytanie zębów" (Mt 8, 12). W piekle już nic uczynić
nie będzie można, dlaczego więc teraz nie mogę odmówić modlitwy,
różańca czy nieszporów bez roztargnienia? W piekle będą ogłuszające krzyki,
dlaczego więc teraz nie mogę znieść trochę hałasu, który mi przeszkadza?
W piekle cierpi się straszny głód, czemu więc nie mógłbym sobie
odmówić jakiegoś lepszego kąska? W piekle przebywa się w towarzystwie
potępieńców i szatanów, dlaczego nie miałbym znieść cierpliwie
obecności osoby, do której nie czuję sympatii? Czy nie zasłużyłem już tyle
razy na piekło? I czy nie jestem zdolny do tego, by znów na nie zasłużyć?
O mój najsłodszy Jezu, wysłuchaj tej mojej modlitwy: błagam Cię, ześlij na
mnie każdy rodzaj choroby w tym życiu, przykuj mnie na zawsze do łóżka,
niech będę jako ten trędowaty z lasu, doświadczaj moje ciało najsroższymi
cierpieniami - wszystko to przyjmę jako pokutę za moje grzechy i będę Ci za
to wdzięczny; ale miej litość nade mną i nie posyłaj mnie do piekła, nie
pozbawiaj mnie swej miłości i kontemplowania Ciebie przez całą
wieczność. Tak, o Jezu, powtarzam z głębi serca: Tu pal, tu siecz, tu nie
przepuszczaj, bylebyś na wieki przepuścił.
8.. Straszne są, o mój Boże, wyroki Twej sprawiedliwości, na samo ich
wspomnienie drżę ze strachu. Lecz kto potrafi zgłębić bezmiar Twego
miłosierdzia? Niech inni wysławiają, jeśli chcą, takie Twoje boskie
przymioty, jak mądrość i potęgę, co do mnie - nie przestanę nigdy opiewać
Twego miłosierdzia: "Zmiłowanie Pańskie na wieki wyśpiewywać będę" {Ps 88,
1). Czyż cała ziemia nie jest wypełniona Twoim, o słodki Jezu,
miłosierdziem? "Miłosierdzia Pańskiego pełna jest ziemia" (Ps 32, 5). Czy i
w niebie nie ma Twego miłosierdzia i czy nie przewyższa ono wszystkich
Twoich dzieł? "Panie, w niebie miłosierdzie twoje" (Ps 35, 6), "a
miłosierdzie Jego nad wszystkimi dziełami Jego" (Ps 144, 9). Czyż nie
jesteś Ojcem miłosierdzia i Bogiem wszelkiej pociechy? "Ojciec miłosierdzia
i Bóg wszelkiej pociechy" (2 Kor 1, 3). Czyż to nie Ty powiedziałeś, że
miłosierdzia chcesz a nie ofiary? "Miłosierdzia chcę, a nie ofiary" (Mt 9,
13).
A ja, ja sam, nędzny grzesznik, czyż nie jestem dziełem,
cudem Twego miłosierdzia? Jestem owieczką zbłąkaną, a Ty - dobrym
Pasterzem; w trosce i niepokoju o mnie podążyłeś mymi śladami, dosięgłeś
mnie wreszcie i po tysiącznych pieszczotach wziąłeś mnie na ramiona i z
radością odprowadziłeś mnie do owczarni. Jestem tym nieszczęsnym biedakiem,
który na drodze do Jerycha został napadnięty przez zbójców, pobity,
zraniony, odarty z szat i pozostawiony prawie bez życia, a Ty - dobrym
Samarytaninem: podniosłeś mnie bowiem, wylałeś na mnie wino, to znaczy
dałeś mi poznać te straszne prawdy, aby mnie wyrwać z odrętwienia;
namaściłeś mnie balsamem Twoich pociech, jednym słowem ?- dałeś mi odczuć
całe bogactwo Twego dobrego serca. Jestem niestety owym synem marnotrawnym,
który roztrwonił Twoje dobra: dary naturalne i nadnaturalne. Doprowadziłem
się do opłakanego stanu, gdyż uciekłem daleko od Ciebie, który jesteś
Słowem, przez które wszystkie rzeczy zostały uczynione, bez którego
wszystko jest złem, ponieważ jest nicością. Ty natomiast jesteś najbardziej
kochającym Ojcem: przyjąłeś mnie uroczyście wówczas, gdy opamiętawszy się
powróciłem do domu i znowu u Ciebie poszukałem schronienia, rzucając się w
Twoje ramiona. Przyjąłeś mnie znów jak syna, dopuściłeś mnie do swego
stołu, do swych radości, uczyniłeś mnie ponownie swoim dziedzicem! I
jeszcze - jestem wiarołomnym uczniem, który Cię zdradził, zarozumialcem,
który się Ciebie zaparł, człowiekiem podłym, który się z Ciebie wyśmiewał,
okrutndkiem, który Cię ukoronował cierniem, ubiczował, obarczył krzyżem,
urągał Twojej męce, spoliczkował, napoił żółcią i octem i który bezlitośnie
przebił serce Twoje włócznią. To wszystko i więcej jeszcze sprawiły moje
grzechy! Jak bardzo upokarza mnie ta myśl! Powinna ona wycisnąć z mych oczu
gorzkie łzy żalu!
A Ty, o Jezu, byłeś zawsze dla mnie dobry, byłeś najłagodniejszym
barankiem, nazwałeś mnie swoim przyjacielem, patrzałeś na mnie z miłością
nawet wtedy, gdy pogrążony byłem w grzechu, błogosławiłeś mi, gdy Ci
złorzeczyłem, z krzyża modliłeś się za mnie, a z Twego przebitego serca
wytrysła fala Boskiej Krwi, która mnie obmyła z brudu, starła moje
nieprawości; wyrwałeś mnie śmierci dając za mnie swe życie, zwyciężyłeś
śmierć, a przyniosłeś mi życie i otworzyłeś mi raj. O miłości, miłości
Jezusowa! Zwyciężyła ona wreszcie i sprawiła, ze jestem z Tobą, mój
Mistrzu, Przyjacielu, Oblubieńcze, Ojcze. Oto jestem w Twoim Sercu! [...]
9. Jestem chrześcijaninem, co więcej - klerykiem. Każdy mój czyn musi więc
nosić na sobie znamię Chrystusowe, ponieważ - jak mówi św. Grzegorz z
Nazjanzu - "Chrystus jest tuniką kapłana". Christus magna sacerdotum
tunica. Jest On także moim zwierciadłem. [...]
10. [...] Oto ręką Bożą nakreślona i dla mnie droga wiodąca do ołtarza.
Jest to droga życia ukrytego, modlitwy i pracy. Modlić się pracując, a
pracować modląc się. Pracować - to dla mnie oznacza być zawsze
pochłoniętym nauką; zawsze, to jest moim obowiązkiem. Uczyć się bez
popisywania się swoją wiedzą, uczyć się niestrudzenie i zbliżać się do
Jezusa, który jest dawcą światła, jasnością wiecznej światłości (por. Mdr
7, 26), a modlić się w taki sposób, by modlitwę przemienić w pracę.
Dzisiejszemu światu trzeba ugięcia się pod ciężarem pracy. Trzeba więc
nabrać sił i pracować z miłością, ponieważ tego żąda od nas Bóg. Prowadząc
z Jezusem w Nazarecie życie ukryte, oddane modlitwie, przygotowuje się do
doskonalszego wypełnienia misji, która
mnie czeka, misji mądrości i miłości, oraz zasłużę sobie na otrzymanie od
Jezusa jaśniejącej korony apostolstwa.
11. I jeszcze jedna myśl, która może być dla mnie bardzo pożyteczna: Gdy
Jezus zbliżał się do miasteczka Magdali, ktoś pobiegł do Marii i powiedział
jej: "Nauczyciel przyszedł i wzywa cię" (J 11, 28). Jakie to piękne
słowa! Możemy sobie wyobrazić pełen miłości pośpiech Marii, by wyjść na
spotkanie boskiego Gościa. Ja również na początku każdej czynności tak
się zachowam, jak gdyby głos dzwonu mi oznajmiał: "Nauczyciel przyszedł
i wzywa cię». Czy to możliwe, bym na myśl, że Jezus jest i mnie
woła do nauki, na modlitwę, do odpoczynku, na spacer - czy to możliwe,
żebym nie pospieszył natychmiast, aby wypełnić jak należy moje obowiązki, w
oczekiwaniu na pouczenie Jezusa?
12. Grzech śmiertelny! Co za hańba! Na myśl o nim ogarnia mnie
przerażenie, lecz nie mniej muszę unikać grzechu powszedniego
ze względu na poważne i opłakane skutki, jakie za sobą
pociąga. Nie sprowadza on kary piekła ani utraty łaski, ale niemniej
sprawia Bogu wielką przykrość. Jeśli więc chcę Boga kochać nade wszystko i
na zawsze, muszę unikać tego wszystkiego, co może Mu sprawić
przykrość. Na tym bowiem polega subtelność miłości.
Mój Boże, czy to jest możliwe, bym Cię śmiertelnie obraził? Nie, Nie! Precz
więc z grzechami powszednimi, mówiąc ściślej - z przywiązaniem do nich.
Raczej śmierć niż grzech powszedni! Dopomóż mi, Boże, bym zachował duszę
czystą, nieskalaną i miłą dla Twych najczystszych oczu, abym mógł
całkowicie oddać się Tobie i by nic nie mogło mnie od Ciebie oderwać. Ty
mnie znasz aż do głębi, wiesz, jakie to złe skłonności we mnie się
zakorzeniły, podaj mi swą pomocną dłoń, abym nie potknął się w drodze;
oświeć mój rozum, żebym poznał wady zniekształcające mą duszę i rozpal we
mnie coraz gorętsze pragnienie podobania się Tobie jedynie, gdyż tylko Ty
jesteś nieskończenie godzien miłości.
13. Moje zadanie i cnoty kleryka streszczają się w czterech
słowach: pobożność, pilność, umartwienie i silny charakter.
Pobożność anielska, pilność niestrudzona, umartwienie ciągłe,
zwłaszcza miłości własnej i oczu, charakter prawdziwie kapłański, który
się objawia, jak tego chce Sobór Trydencki, "w całym
postępowaniu, w chodzie, w ubraniu, w sposobie mówienia".
27 lutego złożył Angelo Roncalli uroczystą obietnicę Sercu Jezusowemu:
Głęboko przekonany, za łaską Bożą, o potrzebie i najściślejszym obowiązku,
jaki mam będąc chrześcijaninem i osobą duchowną, by poświęcić się
całkowicie i na zawsze Jego boskiej służbie i Jego świętej miłości;
pobudzony do coraz większego postępu na drodze doskonałości i doskonałej
miłości przez rozpamiętywanie nieskończonych zasług Jezusa, który pozwala,
bym ja, nędzne Jego stworzenie, kochał Go dla Jego doskonałości, a
zwłaszcza niezmierzonej miłości Jego Boskiego Serca; rozważywszy wreszcie
poważne niebezpieczeństwo zaniedbania tego najświętszego obowiązku nie
tylko przez grzechy śmiertelne, ale i przez powszednie, które - choć
lżejsze - też stanowią obrazę Boga i tym samym oddalają mnie od doskonałej
miłości; podczas świętych rekolekcji w tym roku łaski 1900, a
dziewiętnastym mojego życia, w ostatnim dniu tego świętego skupienia, w
chwili gdy jestem sakramentalnie złączony z Najświętszym Sercem Jezusa
dzięki Komunii św., wobec Najświętszej mojej Matki, Marii Niepokalanej, Jej
najczystszego oblubieńca, a mego głównego patrona, św. Józefa, i innych
świętych, moich szczególnych opiekunów, mojego anioła stróża i wreszcie -
wobec całego dworu niebieskiego, ja, kleryk Angelo Giuseppe, grzesznik,
przyrzekam Sercu Jezusowemu w sposób jak najuroczystszy i niezłomny, że
przy pomocy łaski Bożej zachowam zawsze, teraz i na wieki duszę wolną od
wszelkiego, choćby najmniejszego przywiązania do jakiegokolwiek grzechu
całkowicie dobrowolnego. A ponieważ z powodu mojej słabości nie mogę
zaręczyć, że na przyszłość dotrzymam o własnych siłach tego
przyrzeczenia, oddaję je w ręce anielskiego młodzieńca Alojzego
Gonzagi, który się odznaczał brakiem choćby cienia grzechu,
czystością umysłu i serca, i obierając go sobie w tym celu za szczególnego
pośrednika i patrona, proszę go i błagam, jego, tak dobrego i łaskawego,
aby raczył mnie przyjąć, strzec i dopomagać mi przez swe modlitwy, bym
dochował należnej temu przyrzeczeniu wierności.
A Ty, mój najsłodszy Jezu, racz przyjąć łaskawie ten mały dowód mej miłości
lub przynajmniej to najwyższe moje pragnienie, by Cię kochać z całego
serca, by spalać się w miłości ku Tobie, który jesteś moim Przyjacielem,
Ojcem i najukochańszym Oblubieńcem. Spójrz na mnie okiem łaskawym, co
więcej, dopomóż swą łaską, bez której - jak to sam powiedziałeś uczniom
przed opuszczeniem ich i jak ja sam wiem aż za dobrze - nic nie potrafię.
Serce Jezusa, gorejące miłością ku nam, rozpal serca nasze miłością ku
Tobie.
Ze swej strony i Jezus stawał się coraz bardziej Przyjacielem i Ojcem dla
bezgranicznie sobie oddanego Angela Roncallego!
Świętość w życiu doczesnym nie jest stanem, ale dążeniem do coraz wyższej
doskonałości. Angello w imię tej prawdy nigdy nie mówił: już wystarczy,
poprzestanę na dotychczasowych zdobyczach duchowych; ale starał się, aby
każdy dzień życia był następnym krokiem do osiągnięcia zjednoczenia z
Bogiem - Miłością.
Od ustawicznej pracy wewnętrznej nie zwalniał się podczas wakacji według
zasady: świętość nie zna urlopów. Toteż i podczas wakacji w r. 1900 czyni w
dalszym ciągu wytrwale nowe postanowienia i realizuje je systematycznie.
Podczas tych wakacji nie zabrakło mu cierpień zewnętrznych. Pewnego dnia
ból sprawiła mu osoba najdroższa, którą po Bogu kochał najwięcej: matka.
Była ciekawa jak każda kobieta. Toteż w pewnym momencie, kiedy zauważyła ku
swojemu wielkiemu zadowoleniu, że syn staje się coraz urodziwszym
mężczyzną, nie powstrzymała się od zadania mu pytania:
- Synku, czy świat ciebie nie pociąga?
Angelo odpowiedział sucho:
- Czy mama nie ma poważniejszych kłopotów na głowie? Marianna zdenerwowała
się niegrzeczną - według niej - odpowiedzią syna. Wybuchła:
- Ty zawsze dla mnie, dla własnej matki, jesteś niegrzeczny, obojętny.
Dla innych ludzi masz słodziutkie słowa, przymilny uśmiech,
gładkie obejście, ale matki swojej nie możesz znieść, bo jest starą,
spracowaną kobietą. Alem ja nieboga doczekała się pociechy ze syna...
Wieczorem tego dnia (29 sierpnia) Angelo ze smutkiem zanotował:
Jeśli matce było przykro z mego powodu, mnie było jeszcze bardziej przykro
z powodu jej smutku, a raczej z powodu jej słabości. Po tylu czułościach
posłyszeć od własnej matki, że jej nie mogę znieść i wiele jeszcze innych
rzeczy, jakich nie chcę już powtarzać, tego było za wiele dla serca syna, i
to syna, który ma tak głęboko zakorzenione uczucie rodzinne. Był to cierń,
który mnie napoił goryczą, zranił najgłębsze i najczulsze struny mego
serca. Czyż mogłem powstrzymać się od łez? O matko, gdybyś wiedziała, jak
bardzo cię kocham i jak pragnę cię zadowolić - nie posiadałabyś się z
radości.
A Ty, o Jezu, przyjmij ode mnie tę prawdziwą ofiarę, którą powierzam Twemu
Sercu, i daj mi coraz większą dobroć i łagodność, a pozwól zachować zawsze
odpowiednią powagę, zaś mojej biednej i dobrej matce daj większe męstwo. O
Matko Bolesna, bądź zawsze przy nas!
Angelo czuł się coraz mniej rozumiany przez ludzi. Toteż z tym większym
zapałem oddawał się modlitwie, na (której czuł się zrozumiany przez Jezusa.
11. NIE JEDZCIE TAK DUŻO!
Przy końcu "Roku Świętego" biskup Bergamo Guindani zwrócił się do rektora
seminarium, aby wyznaczył trzech kleryków odznaczających się zdolnościami
intelektualnymi, pilną nauką i wzorowym zachowaniem, w celu wysłania ich do
Rzymu na wyższe studia uniwersyteckie do sławnego uniwersytetu św.
Apolinarego. Dzięki temu trzech kleryków: Angelo Roncalli, Guglielmo
Carozzi i Achille Ballini znalazło się 3 stycznia 1901 r. w Świętym
Mieście.
Który z kleryków na świecie nie marzy w skrytości swego serca, aby
studiować w Rzymie? Jedni pragną pogłębić swe studia teologiczne, inni
nabrać "szlifu" zagranicznego, a jeszcze inni cicho snują nadzieję
uzyskania dzięki temu coraz wyższych z czasem godności w hierarchii
kościelnej.
Jakie myśli i marzenia i pragnienia nurtowały Angela w chwili znalezienia
się w Rzymie, ujawnia jego list do rodziny z 16 stycznia 1901 r.:
Najdrożsi Rodzice, Bracia, Siostry, Dziadku i Stryju!
W chwili kiedy ten mój list dojdzie do Waszych rąk, będziecie już wszyscy
uświęceni dzięki świętym Misjom, na które teraz uczęszczacie, a które
niedługo się już zakończą. Podzielam Wasze szczęście i całym sercem się
raduję z powodu pomyślnego i godnego pozazdroszczenia losu, jaki Wam
przypadł w udziale, że macie możność znowu pomyśleć poważnie o zbawieniu
Waszej duszy i o wiecznym szczęściu w niebie.
Sprawa ta najbardziej leży mi na sercu, jako że nigdy nie pragnąłem ani nie
prosiłem Boga dla mojej rodziny o dobra tego świata, jak: bogactwa,
uciechy, dobrobyt, lecz raczej abyście wszyscy byli dobrymi chrześcijanami,
cnotliwymi, byście się z całym zaufaniem oddali w miłujące ręce Bożej
Opatrzności i żyli w pokoju ze wszystkimi.
Na cóż bowiem by się zdało posiadanie całego złota tego świata, gdyby się
miało utracić duszę? Miejcie głęboko wyrytą w pamięci tę prawdę i nie
zapominajcie o niej nigdy.
Ciężkie warunki, w jakich się znajdujemy, nie powinny nigdy nas zasmucać,
powinniśmy być cierpliwi, mieć wzrok skierowany ku górze i myśleć o niebie.
Niebo, niebo! Tam odpoczniemy, czy Wy to pojmujecie? Tam się skończą nasze
troski, tam otrzymamy nagrodę za nasze czyny, za nasze bóle, jeśli
znosiliśmy je z poddaniem się Bogu.
Zwracajcie zawsze Wasze czyny, Wasze ofiary ku temu celowi, aby wszystko
Wam posłużyło do większej radości i zadowolenia w niebie.
Myślcie o tym, ile uczynił i wycierpiał dla nas Jezus, jaki był biedny, jak
pracował od rana do wieczora, jak był oczerniany, prześladowany, deptany na
wszelkie sposoby, przybity do krzyża przez tych właśnie, których tak bardzo
umiłował.
Uczmy się od Niego, by się nie uskarżać, nie złościć, nie tracić wobec
nikogo cierpliwości, nie żywić w sercu niechęci do tych, o których sądzimy,
że wyrządzili nam krzywdę, lecz znosić siebie wzajemnie, ponieważ wszyscy
mamy swoje wady, jeśli nie takie, to inne, i kochać wszystkich. Rozumiecie?
Wszystkich, także tych, którzy nam czynią czy uczynili coś złego,
przebaczyć im i modlić się także za nich, bo może w oczach Bożych są lepsi
od nas.
To jest prawdziwa korzyść, jaką powinniście wynieść z Misji, a także jedyny
sposób, by być szczęśliwym tu na ziemi, pomimo tylu bied. A także modlić
się, modlić zawsze, modlić się dobrze, spowiadać się i komunikować często,
kochać Serce Jezusowe i Matkę Bożą, słuchać codziennych mszy św., nie
opuszczać kazania i nauki religii, nie przebywać poza domem po Aniele
Pańskim itp.
Pan chce mnie mieć kapłanem i dlatego obsypał mnie tylu dobrodziejstwami, a
na koniec wysłał mnie tu, do Rzymu, gdzie przebywam pod okiem Jego
Namiestnika, Papieża, do Miasta Świętego, gdzie znajdują się groby tylu
sławnych męczenników, tylu świętych kapłanów. To jest naprawdę wielkie
szczęście dla mnie i dla Was, musicie więc za to zawsze dobremu Bogu
dziękować.
Lecz nie dla względów ludzkich, nie dla pieniędzy, wygody, zaszczytów i
przyjemności chcę zostać księdzem. Biada mi, gdyby tak było! Czynię to
przede wszystkim i wyłącznie dlatego, by móc w jakikolwiek sposób dobrze
czynić biednym. Też chciałbym, byście Wy pierwsi skorzystali z tego dobra.
Wy, którzyście tyle dla mnie uczynili, których zdrowie duszy tak bardzo
leży mi na sercu, Wy, za których nie ma dnia - rzec można - godziny, bym
się nie modlił.
Czy będę miał tę wielką pociechę, żeście wynieśli dużo korzyści z tych
świętych Misji? Że staliście się lepszymi niż poprzednio chrześcijanami?
Mam nadzieję, co więcej, jestem tego pewien, gdyż znam dobrze Wasze
najlepsze chęci.
Podczas wspólnej Komunii świętej pomyślcie także i o mnie. Tymczasem
przyjmijcie moje życzenia, moje pozdrowienia i przekażcie je wszystkim
krewnym i znajomym przyjaciołom
Wasz kleryk Angelo
Moje zdrowie jest wyśmienite. Pozdrowienia dla Księdza Proboszcza i Księdza
Wikarego.
Mieszkaniem w konwikcie Angelo nie był zachwycony. Zakwaterowano go w
ponurym, zimnym, wilgotnym budynku. Maleńka cela posiadała zakratowane
okienko umieszczone tak wysoko, ze przez nie nie można było nic widzieć.
Roncalli, miłośnik piękna przyrody czuł się jak w więzieniu albo w klatce.
Jedzenie też było liche. W dodatku ekonom konwiktu, Garroni podczas obiadu
ustawicznie biegał między stołami i błagał studentów: "Nie jedzcie tak
dużo. Błagam was, oszczędzajcie jedzenia!"
Brzydkość mieszkania rekompensował sobie Angelo zwiedzaniem Rzymu i jego
oszałamiających zabytków, a kiepskie jedzenie - zaspokajaniem głodu
intelektualnego przez wysłuchiwanie wspaniałych wykładów takich profesorów,
jak Spolverini, Tara-belli, Bugarini, Benigni. W tym czasie wybijał się z
grona profesorskiego doskonałymi wykładami prawa kanonicznego ks. Eugenio
Pacelli.
Mimo licznych zajęć naukowych Angelo nie przestawał pracować nad swoim
życiem wewnętrznym. Dzień 28 kwietnia spędził na rekolekcjach. Szukał
prawdy o swoim obecnym stanie duszy i zastanawiał się nad środkami, które
dopomogłyby mu w dążeniu do zjednoczenia z Panem Bogiem. W tym dniu
otworzył swój Dziennik duszy. Ostatni zapis nosił datę 7 września 1900 r.
Zawstydził się swojej opieszałości w notowaniu przeżyć wewnętrznych. Zaczął
pisać:
Są to moje pierwsze w Rzymie rekolekcje. Jak się przedstawia stan mej
duszy? Nie mogę naprawdę się użalać, jeśli chodzi o łaski otrzymane od
Jezusa, pociechy niewymowne, tyle chwil szczęśliwych, które rzutują na całe
moje życie wewnętrzne. Co do mnie jednak, muszę wyznać, że nic się nie
zmieniłem. Pragnę gorąco jak najlepiej wypełniać swoje obowiązki i kochać,
jak należy, mego Pana; jest też we mnie, może trochę przesadna i nie
pozbawiona miłości własnej, chęć studiowania, nauczenia się wielu rzeczy,
zdobycia dużego zasobu wiedzy, ażebym tym sposobem - który niewątpliwie
jest jednym z najważniejszych - zdobywać dusze dla Chrystusa. W
rzeczywistości jednak wielu rzeczy mi nie dostaje, a przede wszystkim
prawdziwej troski o dobre odprawianie medytacji, pobożne odmawianie
różańca, wykorzystanie rachunku sumienia ogólnego i szczegółowego dla
postępu duszy, by oderwać się od swojego "ja", a coraz ściślej zjednoczyć
się z Bogiem; nie widzę także postępu w cnocie.
Tu w Rzymie naprawdę niczego mi nie brakuje. Jeśli zechcę, znajdę także
okazję do przełknięcia jakiejś pigułki niezbyt przyjemnej dla miłości
własnej, do praktykowania umartwienia. Trzeba więc nabrać nowej gorliwości
i uporządkować nieco sprawy mej duszy. Będę obecnie pilnie przestrzegał
następujących punktów: przede wszystkim zwrócę uwagę na medytację, ją
obieram za przedmiot szczegółowego rachunku sumienia i będę się usilnie
starał, by ją odprawiać pilnie i skutecznie, wyciągając z niej praktyczne
postanowienia na cały dzień. W ciągu szczególną gorliwością i prostotą.
Będę bacznie strzegł oczu podczas wykładów i na studium. Z różańca uczynię
dar dla Matki Boskiej w zbliżającym się miesiącu maju. Nie będę myślał o
nauce bezpośrednio przed ćwiczeniami pobożnymi, a tym bardziej podczas ich
odprawiania. Moje nawiedzenia Najśw. Sakramentu będą odprawiane ze
szczególną gorliwością i prostotą. Będę bacznie strzegł oczu podczas
spaceru, zwłaszcza w niektórych dzielnicach miasta. Po spacerze, a ściślej
jeszcze: przed wieczornym studium, nie zaniedbam nigdy szczegółowego
rachunku sumienia, którego przedmiotem będą: użytek, jaki czynię z języka,
i miłość własna. Wreszcie - zachowam wielki pokój umysłu i serca, wielkie
skupienie, wielki porządek.
O mój dobry św. Józefie, w dniu w którym Kościół wysławia Twą przemożną
opiekę, oddaję się Tobie raz jeszcze i Tobie polecam moje postanowienia.
Obym ich przy Twej pomocy dotrzymał. Zwłaszcza proszę Cię o łaskę skupienia
na modlitwie i prowadzenia głębokiego życia wewnętrznego, co tak w Tobie
podziwiam. Racz mi tego udzielić, a będę Cię nadal kochał i starał się, by
inni Cię kochali, by wszyscy mogli korzystać z łask płynącychz Twojej
opieki. Amen.
Błogosławiony Józefie, spraw, aby życie moje upływało w niewinności i aby
pod Twoją opieką zawsze było bezpieczne.
12. ŻOŁNIERZ
Od roku 1870 stosunki między Kościołem a rządem włoskim były ustawicznie
napięte. Rzym został oficjalnie ogłoszony stolicą Zjednoczonego Królestwa
Włoskiego. Państwo kościelne faktycznie przestało istnieć. Papież Pius IX
ogłosił siebie na znak protestu "więźniem watykańskim". Dusza włoska była
tragicznie rozdarta. Włosi dalej byli ludźmi głęboko religijnymi, ale z
drugiej strony jako patrioci opowiadali się za polityką rządu, składającego
się z wrogów Kościoła.
Pontyfikat Leona XIII niewiele zmienił sytuację. Papież uważał się w
dalszym ciągu za więźnia. Wywoływał tym współczucie wielu rządów, które
protestowały przeciw takiemu stanowi rzeczy, a to znowu pociągało za sobą
nową falę wściekłości rządu włoskiego. Watykan z całą stanowczością
zabraniał katolikom włoskim uczestniczenia w życiu politycznym kraju.
W odpowiedzi na to rząd m. in. sporadycznie i wyrywkowo powoływał do służby
wojskowej kleryków. Los padł i na Roncallego. Nie było odwołania. Rodzina
nie miała ani protekcji, ani pieniędzy, aby uwolnić Angela od wojska. I oto
w sierpniu kleryk Roncalli przerywa studia, opuszcza Rzym. Na krótko
zatrzymuje się w Sotto ii Monte u rodziców. Ze swoich myśli, jakie
nurtowały go w tym czasie zwierza się listownie rektorowi Seminarium
Rzymskiego, ks. Yincenzo Bugariniemu:
+ J. M. J.
Sotto ii Monte 19 VIII 1901 r.
Wielce Czcigodny Księże Prałacie!
Odkąd kilka dni temu opuściłem z wielkim żalem Rzym, odczuwam bardziej niż
kiedykolwiek obowiązek przekazania raz jeszcze Czcigodnemu Księdzu
Prałatowi wyrazów głębokiej czci i wyrażenia serdecznych uczuć wdzięczności
za tyle dobra, jakiego od Niego zaznałem, a zwłaszcza zapewnienia Go o moim
gorącym i szczerym przywiązaniu w zamian za serdeczność, więcej niż
ojcowską, jaką mi zawsze okazywał.
Opuszczając Święte Miasto, które było dla mnie źródłem niewymownych
pociech, rozstając się z tyloma dobrymi i czcigodnymi osobami,
odczułem, że pozostawiam w Rzymie i w jego Seminarium dużą część samego
siebie.
Dzięki serdecznym radom i mądrym wskazówkom, jakich mi Czcigodny Ksiądz
Rektor od czasu do czasu udzielał, oraz dzięki tej odrobinie łaski
niebieskiej, jaką dobry Bóg zawsze wspiera swoich biednych kleryków, mogę
wyznać, że mimo obecnego doświadczenia jestem bardzo zadowolony i radosny.
To przerwanie na pewien czas nauki i konieczność dostosowania się do życia
niewątpliwie mało pociągającego przyzwyczaiłem się już uważać za rzecz
zupełnie naturalną i jestem głęboko przekonany, że Bóg mi przygotuje w
związku z tym wiele łaski, by mnie uczynić coraz bardziej wielkodusznym i
stałym w służbie tej sprawy, dla której poświęciłem wszystkie młodzieńcze
siły i całego siebie.
Ta pogoda ducha nie przeszkadza mi jednak pragnąć gorąco jak najszybszego
powrotu do radości Seminarium Rzymskiego i myśleć o drogich mi osobach i
rzeczach częściej i z większym przywiązaniem, niż sobie Czcigodny Rektor
wyobraża.
Na temat stanu mego zdrowia, zresztą doskonałego, oraz nauki nic nie piszę,
gdyż przypuszczam, że Ksiądz Rektor jest wystarczająco o tym skądinąd
powiadomiony.
Kończąc wyrażam raz jeszcze Czcigodnemu Rektorowi i innym Czcigodnym
Przełożonym gorące uczucia wdzięczności i szczerego przywiązania, a zarazem
polecam się bardzo, bardzo Jego modlitwom.
Modlę się codziennie całym sercem, aby Boskie Serce Jezusa i Matki Dobrej
Nadziei błogosławiły Czcigodnemu Księdzu Rektorowi i całemu Seminarium wraz
ze mną, choć tak niegodnym synem.
Całując serdecznie ręce Czcigodnego Księdza Rektora, pozostaję zawsze Jego
kochającym synem
Kleryk Angelo Roncalli.
30 listopada 1901 r. rozpoczyna Roncalli służbę wojskową w 73 pułku
piechoty, w brygadzie Lombardzkiej. Ku jego wielkiej radości jednostka
wojskowa stacjonuje w Bergamo, dzięki czemu może często odwiedzać rodzinę w
Sotto ii Monte, a z czasem codziennie wieczorem udawać się do seminarium
duchownego.
Służba wojskowa od strony zewnętrznej nie była dla kleryka trudna. Był
przyzwyczajony do regularnego życia. Jedzenie i warunki mieszkaniowe były
nawet lepsze niż w seminarium. Nie miał też trudności we współżyciu z
kolegami. Pogodny, życzliwy, zawsze gotowy do niesienia pomocy, bardzo
naturalny w obejściu, budził sympatię i życzliwość. Niemniej oderwanie od
dotychczasowego życia duchowego i naukowego powodowało wewnętrzne
cierpienie. Co więcej, przerażony był przekleństwami i życiem rozwiązłym
żołnierzy. Pomagała mu w znoszeniu przykrości świadomość, że sam Bóg
widocznie chce, aby zapoznał się ze służbą wojskową, co w przyszłości może
mu służyć do lepszego zrozumienia drugiego człowieka i do pracy
duszpasterskiej.
W liście z 23 grudnia do Rektora Seminarium Rzymskiego
zdaje sprawozdanie ze swego stanu tak zewnętrznego, jak i wewnętrznego:
Czekałem aż do dnia dzisiejszego z przesłaniem wiadomości o sobie, gdyż nie
chciałem uprzedzać wypadków, a także czekałem świąt Bożego Narodzenia, już
tak bliskich, które mi dają najlepszą do tego okazję.
Dziś, po pewnym czasie spędzonym w tej naprawdę obcej mi ziemi, pociechą
jest dla mnie możność doniesienia Czcigodnemu Księdzu Prałatowi, że raz
jeszcze, z całą wyrazistością, sprawdziło się na mnie to, czego On mnie
kiedyś uczył, zachęcając do poddania się Bogu. Jestem tu z Jego woli i w
Jego ręku; jednak, na szczęście, uprzedzenia, jakie miałem wobec życia
wojskowego, prawie całkiem się rozwiały.
To moje obecne życie wymaga wielkich ofiar, jest prawdziwym czyśćcem; a
jednak czuję Pana i Jego świętą Opatrzność blisko siebie, co przechodzi
wszelkie moje oczekiwania. Czasem sam sobie się dziwię, że tak szczęśliwie
się rozstrzyga ten trudny i niepokojący problem i nie mogę znaleźć innego
wytłumaczenia, jak tylko to, że tyle dobrych i kochanych osób na pewno
modli się za mnie, tak jak obiecały; myślę o drogiej Matce Świętej Nadziei,
której piękny wizerunek noszę zawsze na piersiach, o Sercu Jezusa,
jaśniejącym ośrodku wszelkich ideałów gorliwego młodzieńca i seminarzysty,
który chciałby przynajmniej w przyszłości coś dobrego uczynić.
Co można więcej jeszcze powiedzieć czy dodać pocieszającego?
Trafiłem na bardzo dobrych przełożonych, którzy okazują mi wielką
przychylność; szanują mnie bardzo i chcą, by mnie inni szanowali jako
kleryka; przyznają mi wartości, o których sam nie jestem wcale przekonany,
a przede wszystkim pozostawiają mi całkowitą wolność, jeśli chodzi o
spełnianie praktyk religijnych. Ze strony moich towarzyszy broni,
pochodzących głównie z Bergamo i Brescji, którzy wiedzą, kim jestem,
spotkałem się, jak dotąd, tylko z oznakami szacunku i serdeczności:
prześcigają się wzajemnie w oddawaniu mi drobnych usług, dzięki którym
unikam wielu nieprzyjemności. Wreszcie poza koszarami w Seminarium,
spotykam się co wieczór z drogim Księdzem Rektorem, który przyjmuje mnie
jak ojciec i dał mi Mały regulamin, taki sam - o ile się nie mylę - jaki
zaproponowano klerykom-żołnierzom Seminarium Rzymskiego. Jednym słowem -
gdybym się skarżył na moją obecną sytuację, dałbym dowód wielkiego
nierozsądku; to nie znaczy, że życie takie mi się podoba, wprost
przeciwnie, pragnę, by jak najprędzej przyszła szczęśliwa chwila mego
powrotu do cudownego życia w Rzymie; niemniej jestem tak pogodzony z wolą
Bożą i tak spokojny, jak nigdy. Co dzień lepiej widzę, ile ten rok może mi
przynieść dobra dla chwały Bożej i dla pożytku Kościoła, i cieszę się
myśląc o tylu drogich mi osobach, które codziennie wspominam i czuję, że
kocham je gorąco, a które mnie oczekują: ja także pragnę znów je zobaczyć i
swoim postępowaniem je zadowolić.
Żałuję bardzo, że moje zajęcia i ćwiczenia wojskowe, ogromnie męczące i
uciążliwe, zwłaszcza w pierwszych dniach, nie pozwalają mi na wyrażenie
każdemu z Przełożonych Seminarium Rzymskiego z osobna moich uczuć
wdzięczności, szacunku i miłości. Wystarczy powiedzieć, że ten nieszczęsny
list zacząłem osiem dni temu i nie mogłem doprowadzić do końca. A jednak
ufam, że Czcigodny Ksiądz Prałat zechce być moim pośrednikiem i przekaże
moje ukłony wszystkim Czcigodnym Przełożonym: Prałatowi Prefektowi,
Kanonikowi Borgii, Księdzu Wicerektorowi i Księdzu Spolveriniemu.
Kończąc polecam się raz jeszcze Jego modlitwom i modlitwom Seminarium. Jak
tylko czas mi pozwoli, nie omieszkam podać o sobie wiadomości. Proszę mi
wierzyć.
Czcigodnego Księdza Prałata oddany syn i kleryk Angelo Roncali.
31 maja 1902 r. kleryk Angelo Roncalli awansuje na kaprala, a 30 listopada
na sierżanta. Kariera wojskowa stanęła przed nim otworem. On jednak nie
chciał już innej kariery, tylko tej, która każe naśladować Chrystusa, i to
ukrzyżowanego.
13. NA ŚMIERĆ I ŻYCIE!
Z początkiem grudnia 1902 r. Angelo powrócił do Seminarium Rzymskiego. W
postawie "na baczność" meldował się żartobliwie rektorowi, ks. Bugariniemu:
- Sierżant Angelo Roncalli melduje się księdzu rektorowi i prosi o
przyjęcie do Seminarium św. Apolinarego!
Rektor uśmiechnął się. Przyjął postawę oficera przyjmującego raport:
- Rektor przyjmuje Roncallego do służby Chrystusa Pana!
- Ku chwale Bożej! - odpowiedział gromko Angelo. Roześmiali się
serdecznie.
Za chwilę siedzieli naprzeciwko siebie. Rektor, doświadczony pedagog,
wyczytał z czystych oczu kleryka, z jego słów oraz z całej postawy, że ten
młody człowiek nie tylko nic nie stracił ze swego dotychczasowego życia
duchowego, ale wewnętrznie zmężniał, dojrzał. Nie chciał jednak całkowicie
zaufać tylko wrażeniu. Postanowił go wypróbować.
- Jaki plan masz na przyszłość, drogi Angelo? - zapytał się jakby
mimochodem.
- Większość wykładów z teologii mam już zaliczonych -- odpowiedział
Angelo. - Dlatego pragnąłbym oddać się już studiom specjalistycznym.
- A z jakiej dziedziny?
- Pociąga mnie historia Kościoła.
- Muszę cię zasmucić. Nic z twoich planów nie będzie. Po roku spędzonym w
wojsku musisz jeszcze raz gruntownie oddać się studiom teologii.
Przy tych słowach rektor pilnie obserwował reakcję kleryka. Zauważył w
oczach Roncallego jakby błysk zdziwienia.
Przez twarz Angela przebiegł delikatny grymas niezadowolenia. W ułamku
sekundy jednak twarz kleryka była opanowana i spokojna.
- Dobrze, księże rektorze.
- A kiedy chciałbyś otrzymać święcenia subdiakonatu?
- Na Wielkanoc.
- Nie ma o tym mowy - stwierdził kategorycznie rektor. -
Musisz wdrożyć się na nowo w rytm życia seminaryjnego-
- Mam nadzieję, że znajdę tutaj czas i na skupienie wewnętrzne, i na
poważną naukę.
Rektor okazał się twardym człowiekiem.
- Nie wiem, czy będziesz miał dużo czasu. Postanowiłem, że będziesz w
seminarium pielęgniarzem w infirmerii. Chorych nigdy nam nie brak.
Zaznaczam, że nie będziesz miał nikogo do pomocy. Wszystkie usługi koło
chorych będziesz wykonywał sam.
Roncalli spuścił głowę nisko.
- Dobrze, odpowiedział cicho.
- To jeszcze nie wszystko, sierżancie! - ciągnął dalej nieubłaganie
rektor. - Wybiłeś się, chłopcze, z rytmu życia duchowego. Dlatego
odprawisz sobie trzydniowe rekolekcje od 10 do 12 grudnia pod
kierunkiem ojca Francesco Pitocchiego, redemptorysty. Zrozumiałeś?
Angelo po chwili podniósł twarz na rektora. Malowało się na niej opanowanie
i spokój.
- Dziękuję księdzu rektorowi - rzekł niemal ciepło. Po wyjściu kleryka
rektor ukląkł przed krzyżem.
- Chryste - westchnął modlitewnie - będziesz miał z Roncallego wspaniałego
kapłana, a wierni oddani jego duchowej opiece - ojca!
Tymczasem Angelo przystąpił do odprawiania rekolekcji. Rekolekcje te były
pełne wzlotów, ale równocześnie nie brak w nich było dramatycznych spięć.
Tym razem pilnie i starannie wpisywał swoje rozważania do Dziennika duszy.
W zapiskach wraca do niedawnych przeżyć w wojsku i spostrzeżeń tam
uczynionych. Równocześnie postanowieniami sięga przyszłości. Angelo
wyznawał:
Kim jestem? Jakie jest moje imię? Jakie mam tytuły szlacheckie? Nic, nic!
Jestem sługą i niczym więcej. Nic do mnie nie należy, nawet moje życie. Bóg
jest moim Panem, Panem absolutnym życia i śmierci. Ani rodzice, ani krewni,
ani panowie tego świata - moim jedynym i rzeczywistym Panem jest Bóg.
Żyję więc tylko po to, by na skinienie być posłusznym Bogu. Nie mogę ruszyć
ręką, palcem, okiem, nie wolno mi spojrzeć ani w przód ani w tył bez woli
Bożej. W obliczu Boga przybieram postawę wyprężoną, nieruchomą, jak ten
żołnierz, który stoi na baczność przed swoim przełożonym, gotowy na
wszystko, choćby na rzucenie się w ogień. Taką postawę muszę zachować przez
całe życie, ponieważ urodziłem się i jestem sługą!...
Muszę zawsze siebie uważać za sługę; nie może być ani chwili w mym życiu, w
której miałbym prawo zająć się sobą, dogadzać moim
zachciankom, mej próżności. Jeśli to czynię, jestem złodziejem kradnącym
czas, który do mnie nie należy, jestem sługą niewiernym, "sługą
niegodziwym" (Mt 18, 32), niegodnym zapłaty.
Chciałbym studiować jakąś dziedzinę wiedzy. Przełożeni na to nie pozwalają.
A więc dobrze, nie będę studiował i nadal będę pogodny. Chciałbym otrzymać
święcenia subdiakonatu na Wielkanoc. Przełożeni nie chcą o tym słyszeć.
Skoro tak, będę czekał i nadal będę pogodny. Bardzo bym chciał, by mnie
zostawiono w spokoju. Tymczasem przełożeni chcą mi dać zajęcie, które mi
się wydaje upokarzające i uraża moją miłość własną. Posłuszeństwo drogo
mnie kosztuje. Tym lepiej: będę posłuszny. Odwagi - stała radość w Panu.
Oto lekarstwo, które uspokaja wszelką niecierpliwość, osładza ofiarę i
sprawia, że człowiek zachowuje pogodę ducha nawet wśród przeciwności.
O dobry Panie czy i ja pójdę do piekła, czy i ja? Jakiś prostak nieuczony,
Turek, człowiek pierwotny dostaną się do nieba, a ja, wezwany w pierwszej
godzinie, ja, który wzrosłem na Twoim łonie, miał-bym się znaleźć w piekle
wśród szatanów?
Znam życie w koszarach i drżę na samą myśl o nim. Ile tam przekleństw, ile
plugastwa! A w piekle co będzie? A gdybym się tam dostał, podczas gdy mój
biedny towarzysz broni, który wyrósł wśród zła, znalazłby się w raju? Muszę
bardzo, bardzo się tego lękać. A także muszę współczuć błądzącym, dziękować
Bogu za tkliwą opiekę, jaką mnie otoczył, uważać ją za wielki skarb, ale
nie przesądzać o niczym. Jestem bowiem tym, czym jestem: niezmiernie
słabym, grzesznikiem.
Gdyby sprawiedliwość Boża przewyższała Jego miłosierdzie? O Panie, Panie,
daj mi zakosztować wszystkiego, tylko nie piekła. Raczej spraw, bym płonął
na wieki ogniem Twej świętej miłości.
Panie, uczyń ze mną, co tylko chcesz, nawet śmierć chętnie przyjmę z Twojej
ręki, jeśli tak Ci się podobać będzie. Ty jesteś ośrodkiem, syntezą,
ostatecznym celem wszystkich moich pragnień. Żebym tylko mógł umrzeć w Twej
świętej miłości. Siły, które mi dałeś, bym Cię chwalił i szerzył na ziemi
miłość ku Tobie, zachowam, by kochać Cię i chwalić jeszcze goręcej w
niebie.
Myśl o bliskiej już może śmierci posłuży mi także do poważniejszego
spojrzenia na życie. Trzeba ukrócić miłość własną, dać sobie spokój z
ambicją i próżnością. Śmierć czeka, a ja zajmuję się takimi głupstwami?
"Postanowiono raz umrzeć, a potem sąd" (Hbr 9, 27).
Choćbym był papieżem, choćby imię moje było na ustach wszystkich,
wielbione, wyryte na wszystkich marmurach, gdy przyjdzie mi stanąć przed
boskim Sędzią, kim będę? Niczym!. Nie mogę w to uwierzyć, by mój Jezus,
który teraz okazuje mi tyle zaufania i dobroci, miał kiedyś ukazać mi
oblicze płonące boskim gniewem, gdy będzie mnie sądził. A przecież to jest
dogmat wiary i ja w to wierzę. Jakiż będzie ten Jego sąd? Wszystkie słówka
wypowiedziane w czasie milczenia, wyrażenia trochę złośliwe, ruchy nieco
zbyt wytworne, spojrzenia przelotne, ten sposób chodzenia z miną doktorską,
maniery wystudiowane, sutanna dobrze dopasowana, buciki według ostatniej
mody, okruszyna chleba zjedzona z łakomstwa; a jeszcze - te odruchy
zazdrości, ledwie dostrzegalne, ukryte w głębi duszy, puszczanie wodzy
fantazji, roztargnienia, choćby najmniejsze, podczas modlitwy: wszystko to
będzie przypomniane. A co będzie z cięższymi przewinieniami?
Boże mój, dusza moja płonie ze wstydu! A zaszczyty, opinia osoby
wykształconej czy też gorliwej, świętej, jaką wszystko będzie miało wówczas
wartość? Jak zostaną ocenione dyplomy, piękne prace naukowe, próżna
erudycja i tym podobne rzeczy? O mój Boże, udziel mi dziś trochę Twego
boskiego światła, ażebym rozpoznał w sobie moje słabości i z nich się
oczyścił. Otwórz moje oczy, ażeby nic z tego, co kiedyś wyjdzie na jaw w
Twym świetle, choćby to były dziś dla mnie rzeczy niedostrzegalne, nie
uszło mojej uwagi.
Kula najczystszego kryształu, prześwietlona światłem słonecznym, jest
symbolem czystości serca kapłańskiego. Dusza moja musi być zwierciadłem
odbijającym obraz aniołów, Marii Najświętszej i Jezusa Chrystusa. Jeśli
zwierciadło jest choćby tylko lekko zamglone, zasługuje na to, by je rozbić
w kawałki i wyrzucić na śmietnik. Jakim zwierciadłem jest moja dusza? O,
jak brzydki jest świat, ile w nim plugastwa i brudu! W ciągu roku mej
służby wojskowej przekonałem się o tym wprost namacalnie. Wojsko jest
bagnem, które mogłoby zatopić całe miasto. Któż potrafi bez pomocy Bożej
ocalić się od tego błota?
Dziękuję Ci, mój Boże, żeś mnie uchronił od tak wielkiego zepsucia; jest to
naprawdę jedna z największych łask, za które będę Ci wdzięczny przez całe
życie. Nie przypuszczałem, że człowiek, istota rozumna, może tak się
poniżyć. A jednak tak jest; i dziś z moim doświadczeniem mogę chyba
twierdzić, że większość ludzi w pewnym okresie życia upodabnia się do
bezwstydnych zwierząt. A kapłani? Boże mój, drżę na myśl o tym, że niemało
jest takich, co hańbą okrywają swój święty stan.
Dziś nie dziwię się już niczemu, pewne rzeczy nie robią już na mnie
wrażenia. Wszystko jest zrozumiałe. Jednego tylko nie mogę pojąć: że Ty,
najczystszy Jezu, Baranku, który pasiesz się wśród lilii, znosisz te
wszystkie okropności, nawet u Twoich sług, i raczysz zniżać się do ich rąk,
gościć w ich sercach, zamiast ukarać ich natychmiast.
O Panie, drżę także o siebie: "Gwiazdy spadły z nieba" (Ap 6, 13), a ja,
proch, z czego się pysznię?
Odtąd będę jeszcze skrupulatniejszy w tych sprawach, choćbym miał się
narazić na śmiech całego świata. Żeby uniknąć myśli nieczystych, najlepiej
będzie niewiele lub wcale nie zastanawiać się nad zagadnieniem czystości.
"A skarb ten mamy w naczyniach glinianych" (2 Kor 4, 7). I ja mam nie
drżeć? "Ni ciało moje jest spiżowe" (Job 6, 12).
Ponawiam wszystkie postanowienia, które uczyniłem na ten temat i zapisałem
podczas zeszłorocznych rekolekcji, zapewniając Najśw. Pannę, Najczystszą
Matkę, że za wszelką cenę chcę ich dochować.
Roncalli postanowił oddać się całkowicie Jezusowi na śmierć i życie.
Najlepszy sposób realizacji tego poświęcenia to naśladowanie życia samego
Chrystusa, a szczególnie Jego męki i śmierci krzyżowej.
Kiedy pomyślę o upokorzeniach, jakie znosił Syn Boży, o wielkości Marii,
która jest nagrodą za Jej pokorę, o życiu Jezusa podczas pierwszych
trzydziestu lat, a potem spojrzę na swoje życie - wstyd mnie ogarnia i brak
mi słów. Dziś wieczór w rozmowie z Sercem Jezusa Pacholęcia w warsztacie
św. Józefa przypomniały mi się słowa Pisma św.: "A był im poddany" (Łk 2,
51). Poczułem, że łzy napływają mi do oczu i rozpłakałem się jak dziecko.
O Panie Jezu, czy to możliwe, bym nigdy nie zdołał wykazać czynem, a nie
jedynie słowami, że potrafię przy pomocy Twej łaski naśladować Twój
świetlany przykład? Ty się uniżyłeś do ostateczności, wyniszczyłeś samego
siebie (por. Flp 2, 7); mnie tego nie potrzeba, gdyż i tak jestem niczym,
wystarczy oczy otworzyć i spojrzeć na siebie. Tyś przyszedł na świat ubogi,
ale czyż i ja, któremu aż do tej pory musisz dostarczać pożywienia kęs po
kęsku, nie jestem wielkim biedakiem? Odkąd zostałem klerykiem, nie miałem
jeszcze na sobie sukni, która by nie była z litości podarowana przez jakąś
dobrą istotę. Tyś ciężko pracował od najmłodszych lat, ale wiesz, że i "jam
jest ubogi w pracach od młodości mojej" (Ps 87, 16). Tyś nie szukał
zwolnienia od żadnego prawa - i ja także musiałem się poddać służbie
wojskowej, co jest niesłusznym i barbarzyńskim nakazem w stosunku do Twych
sług.
Pierwsze trzydzieści lat Twego życia spędziłeś w milczeniu i ciszy domku
nazaretańskiego, a ja już od przeszło dziesięciu lat usunąłem się ze świata
i schroniłem się w Twoim sanktuarium. Czyż można być hojniej niż ja
obsypanym Twymi dobrodziejstwami - czy można sobie wyobrazić łatwiejszą i
połączoną z mniejszymi ofiarami drogę naśladowania Ciebie niż ta, na jakiej
mnie postawiłeś? Jakim więc sposobem tak mało jestem do Ciebie podobny? Już
przekroczyłem dwudziesty rok życia, a co naprawdę dobrego w nim uczyniłem?
W tym wieku święci: Alojzy, Stanisław i Jan Berchmans byli już świętymi! A
przecież ich praca nad osiągnięciem świętości musiała być duże, dużo
cięższa od mojej, gdyż nie mieli tak dobrych jak ja warunków. Tyle razy
ubolewałem nad sobą i ciągle do tego samego powracam! Lecz teraz
postanawiam, że więcej się już nie powtórzy ta komedia z Bogiem. W wieku, w
którym święci już kończyli dzieło swego uświęcenia, ja zaczynam: "Wtedy
rzekłem: teraz począłem" (por. Ps 76, 11). Przychodzę o jedenastej
godzinie, ale Ty mnie z powodu tego nie odrzucisz (por. Mt 20, 9). Panie, w
tym moim zawstydzeniu racz mi przynajmniej wskazać, co mam uczynić, by
spełnić Twoją wolę.
Jakie wzruszenie ogarnia serce na myśl o tym, co uczynił Jezus, chcąc
założyć Kościół swój! Zamiast wezwać uczonych, mędrców z akademii, z
synagog, z katedr, oko Jego spoczęło z miłością na dwunastu biednych,
prostych i nieuczonych biedakach. Przyjął ich do swej szkoły, czynił im
najbardziej poufne zwierzenia, otoczył ich najtroskliwszą miłością
powierzył im wielką misję przekształcenia świata.
Po latach spodobało się Jezusowi i mnie powołać do pracy nad szerzeniem
Jego Królestwa, do uczestnictwa w pewnej mierze w dziele apostołów. Wezwał
mnie ze wsi, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem i z macierzyńską czułością
zaopatrywał mnie we wszystko, co mi było potrzebne. Nie miałem chleba, On
mi go dostarczył; nie miałem czym się przyodziać, On mnie ubierał; nie
miałem książek do nauki - On i o tym pomyślał. Czasem zapominałem o Nim,
lecz On z miłością mi o sobie przypominał. Gdy stawałem się oziębły,
rozgrzewał mnie ogniem, który ustawicznie płonie w Jego sercu. Jego
nieprzyjaciele, a zarazem nieprzyjaciele Jego kościoła, otoczyli mnie i
zastawili na mnie sidła, ciągnęli mnie w błoto tego świata, lecz On mnie
uchronił od wszelkiego zła, nie dozwolił, by morze mnie pochłonęło. Ażeby
wzmocnić we mnie ducha wiary i miłości, zaprowadził mnie do swojej
błogosławionej ziemi, bym przebywał w cieniu Jego Namiestnika, przy
źródle prawdy katolickiej, u grobu Jego apostołów, gdzie
gleba jest zabarwiona purpurą krwi Jego męczenników, a powietrze
przeniknięte wonią świętości Jego wyznawców. Nie ustaje ani przez chwilę -
ani w dzień, ani w nocy; czyni dla mnie więcej, niż mogłaby uczynić matka
dla swego dziecka. W zamian za tyle starań o jedno tylko z niepokojem pyta:
"Synu mój, czy kochasz mnie?" {por. J. 21, 15-17). Panie, Panie, cóż mam na
to odpowiedzieć? Spójrz na moje łzy, posłuchaj bicia mego serca, popatrz,
jak drżą moje wargi, jak pióro wysuwa mi się z rąk. Cóż mam powiedzieć?
"Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję" (J 21, 15).
Obym mógł kochać Cię miłością Piotra, zapalczywością Pawła i Twoich
męczenników! Do miłości miech się dołączy pokora, małe o sobie mniemanie,
wzgarda świata, a potem - uczyń ze mną, co chcesz: apostoła czy męczennika,
o Panie.
Tymczasem dobre i to, że nie wstydzę się nigdy mego ubóstwa, przeciwnie,
mam w nim wielkie upodobanie, szczycę się nim jak panowie tego świata swymi
znakomitymi nazwiskami, tytułami szlacheckimi, swymi rodowodami. Jestem z
tego samego co i Chrystus rodu: czegóż mi więcej potrzeba? Czy odczuwam
jakiś brak? Opatrzność dostarczy wszystkiego w obfitości, jak to dotąd
czyniła. Muszę zawsze o tym pamiętać, że ta odrobina dobra, która jest we
mnie, a którą miłość własna mnie samemu przypisuje, absolutnie do mnie
nie należy. Muszę mieć głębokie przekonanie, że gdyby nie szczególna
miłość, jaką Jezus mi okazał, nie byłbym dziś niczym innym, jak tylko
biednym wieśniakiem, prostym i nieuczonym, a może najgorszym
spośród wszystkich wieśniaków.
Nie jestem iw żadnym wypadku taki, za jakiego siebie uważam i za jakiego
moja miłość własna chce, by mnie uważano. Mój ojciec jest wieśniakiem, cały
dzień ciężko haruje, zajęty kopaniem itp., a ja nie jestem niczym lepszym
od mego ojca, przeciwnie, jestem mniej wart od niego, bo mój ojciec jest
prosty i dobry, a ja nie mam nic prócz złości. Kiedy rozważam moją
powinność oddania się całkowicie Bogu i wykazania czynem, że naprawdę Mu
się poświęcam bez zastrzeżeń i chcę zostać świętym - a miłość własna
milknie na chwilę - czuję zaniepokojenie i brak mi odwagi. Muszę pocieszać
się myślą, że Jezus czyniąc dla mnie tak wiele, miał w tym jakiś szczególny
cel, godny, i że jak dotąd to czynił, tak i teraz gotów jeszcze pomnożyć
swe łaski, by udoskonalić moje dzieło, jeśli tylko znajdzie u mnie dużo
dobrej woli.
Wreszcie nie wolno mi o tym zapominać, że wśród pierwszych dwunastu
apostołów znalazł się także Judasz, który nie odpowiedziawszy na miłość
Boskiego Mistrza stał się niepostrzeżenie zdrajcą godnym potępienia,
potworem nikczemności. Jeśli to prawda, że miłość usuwa bojaźń, to także
jest prawdą, że bojaźń czyni miłość subtelniejszą i przezorniejszą.
Na zakończenie rekolekcji Angelo zsumował swoje przeżycia i
postanowił:
1. We mnie Bóg jest wszystkim, a ja niczym. Jestem grzesznikiem, i to o
wiele nędzniejszym, niż sobie wyobrażam. Jeśli cokolwiek dobrego uczyniłem
w życiu, wszystko było dziełem Bożym. Pan byłby jeszcze więcej zdziałał w
mojej duszy, gdybym Mu nie przeszkadzał i nie stawiał przeszkód.
2. Na podstawie różnych znaków i niewymownych łask, jakimi Bóg raczył mnie
obsypywać od lat najmłodszych do dnia dzisiejszego, jasno widać, że On
dla swych godnych uwielbienia celów chce, bym został świętym w całym
tego słowa znaczeniu. O tym muszę być głęboko przeświadczony. I
muszę zostać świętym za wszelką cenę. Ta odrobina dobra,
które dotąd uczyniłem, to tylko zabawka dziecinna. Lata płyną.
Dziś, w dwudziestym pierwszym roku życia, zaczynam od początku. "Teraz
począłem" (Ps 76, 11).
Muszę dojść do takiego stopnia zjednoczenia z Bogiem i całkowitego oddania
się w Jego ręce, bym był gotowy do uczynienia ofiary z wszystkiego, nawet
ze studiów, byle tylko być posłuszny Bożej woli. Wszystkie moje czyny, moje
przywiązania do rzeczy tego świata muszą być zawsze zgodne z tą zasadą.
Muszę się unicestwić w Sercu Jezusa.
3. Droga, którą muszę iść i która jest dla mnie najbardziej właściwa, to
pokora. Muszę iść prosto tą drogą i nigdy z niej nie zawrócić. Podejmuję
dziś walkę z miłością własną i wszystkimi jej przejawami. Nie mogę dać
chwili wytchnienia temu nieprzyjacielowi, zawsze we mnie obecnemu. W
tym celu ponawiam praktykę rachunku sumienia szczegółowego i obiecuję,
że będę go codziennie robił surowo i tego przestrzegał.
4. Dusza moja przepełniona jest młodzieńczym, gorącym i nieprzepartym
entuzjazmem dla sprawy Chrystusowej, dla Jego chwalebnego triumfu,
dla nowych form życia chrześcijańskiego na korzyść społeczności; są to
rzeczy same w sobie święte, lecz za mało sprecyzowane i stąd trochę
niebezpieczne: mogą być powodem straty czasu i nie przynieść
konkretnej korzyści. Dzisiaj Bóg mój żąda ode mnie, bym nie
tracąc z oczu tych świętych ideałów zwrócił mój zapał, gorliwość, żywy
ogień, który się we mnie pali, ku temu, co mi pomoże stać
się prawdziwym klerykiem, doskonałym alumnem. Tymczasem tylko
tyle - nic ponadto.
Zachowanie reguły musi być przedmiotem wszystkich moich starań. Nie chodzi
tu tylko o regułę w ogóle, ale o wszystkie poszczególne jej przepisy. Nie
znać nic przeciwnego regule, to znać wszystko. Oto najważniejszy szczególny
owoc moich rekolekcji.
Nie powinienem pragnąć stać się tym, czym nie jestem, lecz w jak
najdoskonalszy sposób realizować to, czym jestem. Takie jest zdanie św.
Franciszka Salezego.
5. Bóg chroniąc mnie od grzechu i nie dopuszczając, bym się od
Niego oddalił, posłużył się nabożeństwem do Najśw. Sakramentu i Serca
Jezusowego. To nabożeństwo pozostanie na zawsze najskuteczniejszym
czynnikiem mego postępu duchowego. Będę nad tym pracował, by pełna oddania
miłość do Serca Eucharystycznego ożywiała mnie całego: moje myśli,
słowa, czyny, i przenikała całą moją działalność. Stąd -
najściślejsze zjednoczenie z Jezusem, tak jak gdybym całe życie
spędził u stóp tabernakulum; niezliczone akty strzeliste do Najświętszego
Sakramentu, pobożność i wielka miłość przy nawiedzeniach i
Komuniach św. Muszę żyć jedynie dla Najświętszego Serca Jezusa.
6. Ojciec duchowny, którego Bóg opatrznościowo mi zesłał, całkowicie mi
odpowiada. Nic nie czynię bez jego rady i zgody. Musi on znać
wszystkie, nawet najdrobniejsze moje uchybienia, choćby to były rzeczy z
czasów mego dzieciństwa, tak jak się one przedstawiają w moim sumieniu;
będę wobec niego tak szczery, jak jestem wobec samego siebie. Nawet w
sprawach, które nie są ściśle duchowe, we wszystkich najzwyklejszych
sprawach będę skrupulatnie przestrzegał jego rad i wskazówek. Jego
słowa będą dla mnie głosem sumienia.
7. Jak największe umartwienie, zwłaszcza języka. Muszę w każdym wypadku
się upokarzać, szczególnie wówczas, gdy coś mi się nie wiedzie. Umartwień
ciała nie będzie wiele, ale za to stale je będę praktykował, bez zbytniego
związywania się nimi. Przy posiłkach nie będę; nigdy używał soli, nie będę
wieczorem jadł owoców ani nie będę pił więcej niż jedną szklankę wina. Z
reguły zostawię zawsze trochę każdej potrawy, którą mi podadzą:
wina, owoców, ciastek. Nie wezmę ani odrobiny chleba ponad to, co
jest dla mnie przeznaczone i przygotowane na stole; gdyby czegoś mi
zabrakło, nie wspomnę nikomu o tym. W zasadzie będę większą
przywiązywał wagę do ducha umartwienia niż do rzeczy materialnej,
będącej przedmiotem tegoż umartwienia.
8. Nabożeństwa specjalne nieliczne, ale dobrze odprawione.
Ponawiam praktykę codziennego odmawiania oficjum ku czci NMP,
wykorzystując w tym celu najmniejsze nawet ułamki czasu w ciągu dnia, na
przykład: gdy wchodzę na schody lub schodzę z nich, idę lub wracam ze
szkoły, z kaplicy, ze spaceru itp. Będę się specjalnie przykładał do
codziennych nawiedzeń Najświętszego Sakramentu.
9. Stała radość, pokój, pogoda ducha, swoboda umysłu w
każdej rzeczy. Gdy uznam, że byłem wierny moim postanowieniom, będę za to
z serca chwalił Boga, który wszystko sprawił; gdy upadnę, będę
się-wystrzegał zniechęcenia. Bóg to dopuścił, bym coraz więcej
się korzył i całkowicie Mu się oddał. Po upadku - akt głębokiej
pokory i pójdę naprzód radośnie, z uśmiechem, jak gdyby Jezus mnie
objął i uścisnął, jak gdyby mnie podniósł własnymi rękoma. Podejmę swą
drogę z ufnością, w poczuciu bezpieczeństwa i szczęścia, W Imię Boże. O
dobry Jezu, Ty wiesz, Ty wiesz, że pragnę Cię kochać!
14. WŚRÓD NOCNEJ CISZY
Po odprawieniu rekolekcji Roncalli zgłosił się do rektora. Ks. Bugarini
przyjął go bardzo serdecznie.
- Drogi Angelo, pozwalam ci na studium specjalistyczne z zakresu historii
Kościoła. Przygotowałem ci w tym celu monumentalne dzieło Annales
Ecclesiastici kardynała Cezarego Baroniusza.
Kleryk, mile zaskoczony, dziękował. Rektor dodał:
- Święcenia subdiakonatu otrzymasz na Wielkanoc. A teraz... do pracy!
Angelo wyszedł od rektora jakby na skrzydłach. Jeszcze lepiej zrozumiał
prawdę, którą w Dzienniku duszy lapidarnie streścił:
"Bóg jest wszystkim, a ja niczym. Na dziś wystarczy" (16 grudnia).
Studia nie przeszkadzały mu w dalszej pracy nad rozwojem życia
wewnętrznego. Teraz w tej dziedzinie obawiał się pustego marzycielstwa. 17
grudnia wyznaje:
Jeszcze ciągle woń prochu unosi się wokoło mnie. Młodzieńcze entuzjazmy,
promienne ideały, wizje świetlane - to wszystko są piękne rzeczy, ale
trzeba je traktować z większą ostrożnością. Same w sobie są dobre i święte,
a mimo to mogą być po prostu stratą czasu. Dlatego trzeba się mieć na
baczności, a przynajmniej być bardzo roztropnym.
Droga, która ma mnie prowadzić do triumfu Bożego dzieła, najlepszy środek
do zapewnienia sobie wielkiej przyszłości w dziedzinie skutecznej
działalności w Królestwie Chrystusowym - to pokora. O resztę nie potrzebuję
się troszczyć, gdyż na tym fundamencie życie wewnętrzne dobrze się będzie
rozwijać. Taka jest rada mego kierownika duchownego. Duch Święty
przemawia do mnie przez jego usta.
19 grudnia dochodzi do wniosku:
Panie, jednej tylko rzeczy potrzeba mi na tym świecie: bym Cię poznał i
ukochał. Daj mi tylko miłość ku Tobie i łaskę swoją, a dość będę bogaty i
niczego więcej nie pragnę.
22 grudnia upokarza się przed Bogiem:
Panie Jezu, korzę się w prochu przed tobą. Widzisz, jak bardzo jestem
słaby, sam mi to ukazujesz dobitnie każdego dnia, każdej chwili, gdy tylko
zastanowię się nad sobą. Żałuję i znów w te same wpadam roztargnienia, w
ten sam brak decyzji i swobody w sprawach wewnętrznych, w tak liczne
niedoskonałości, zwłaszcza w mówieniu. A przecież silnej i zdecydowanej
woli mi nie brak. Denerwuję się i niepokoję, widząc jak mało praktycznych
rezultatów przyniosły mi ostatnie rekolekcje.
Jezu mój, niech łaska Twoja nie będzie daremna. Nie mam już śmiałości, by
stawić się przed Twoje oczy. Tylko dwa dni dzielą mnie od Twego Narodzenia,
ale Ty już oczekujesz mych darów. Panie, nic nie mam Tobie do
zaofiarowania, jedynie mój żal i smutek, że nie umiem Cię zadowolić, choć
czuję, że bardzo Cię kocham, i mam zdecydowaną wolę, by czynem Ci to
okazać. Dopomóż mi, abym w ciągu tych dwu dni naprawił przeszłość,
przygotował mą duszę na Twoje przyjście i w ten sposób mógł w dniu
Narodzenia bardziej się radować widząc, że jesteś ze mnie zadowolony, pełen
serdeczności, i zapalasz mnie swą świętą miłością.
Mario, św. Józefie, spójrzcie na mnie i pomódlcie się w mojej intencji. O
Jezu, Mario i Józefie, będę dla Was żył, dla Was cierpiał i dla Was umrę.
Jaka słodycz płynie z tych słów!
23 grudnia stwierdza Roncalli:
Dziś lepiej mi się udało niż wczoraj; jutro musi być lepiej i dalej tak,
przy pomocy łaski Bożej. Dużą wagę przywiązuję do zasady - wciąż jeszcze za
mało o niej pamiętam - że każda moja czynność, każda modlitwa, każdy akt
posłuszeństwa regule, wszystko - musi być tak wykonane, jak gdybym jedynie
to miał do czynienia, nic innego, jak gdyby Pan tylko po to mnie umieścił
na tym świecie, bym doskonale tę właśnie czynność wypełnił i jakby od jej
wyniku zależało moje uświęcenie, bez względu na to, co było i co w
przyszłości będzie.
To jest ważna zasada, a jeśli stosować ją skrupulatnie, nabierze mocy
podobnej do wody święconej: usunie roztargnienie, tak jak woda święcona
wypędza szatana. "Czyń, co czynisz" jest zasadą świadomego działania i
utrzymywania się w obecności Bożej. Ale na to, by osiągnęła skutek, musi
być stosowana od samego rana.
W Noc Wigilijną Angelo czuwa na modlitwie. Z miasta dochodzą go odgłosy
hałaśliwych zabaw, a z sypialni dolatuje chrapanie kolegów. On zaś wita
Słowo Odwieczne, które stało się Ciałem i zamieszkało między ludźmi. Notuje
w Dzienniku duszy modlitwę, która wyrywa mu się z serca przepełnionego
miłością do Chrystusa:
Przyjdź, przyjdź, o Jezu, czekam na Ciebie.
Maria i Józef, widząc że godzina już bliska, nie przyjęci przez obywateli
miasta, udają się na wieś w poszukiwaniu schronienia. Ja jestem biednym
pastuszkiem, nic nie posiadam prócz biednej stajni małego żłobu i garści
słomy. To wszystko Wam ofiaruję, nie wzgardźcie tą nędzną lepianką.
Pospiesz, o Jezu, oddaję Ci moje serce. Dusza moja jest biedna i nie ma w
niej cnót. Słomiane źdźbła moich niedoskonałości będą Cię kłuły i będziesz
płakał, lecz o mój Panie, co mam zrobić: oto wszystko, co posiadam. Wzrusza
mnie Twoje ubóstwo, rozczula, wyciska z oczu łzy, a przecież nie mogę Ci
ofiarować nic lepszego. Niech Twoja obecność, o Jezu, upiększy moją duszę;
ozłoć ją swymi łaskami, spal tę słomę i przemień ją w miękkie posłanie dla
Twego Najświętszego Ciała.
Jezu, czekam na Ciebie. Źli ludzie Cię odepchnęli. Na dworze wieje lodowaty
wiatr, a oni pozwalają, byś cierpiał chłód. Przyjdź do mego serca. Jestem
biedakiem, ale Cię ogrzeję, jak tylko potrafię. Niech ucieszy Cię
przynajmniej moje pragnienie godnego przyjęcia Ciebie, kochania Cię i
poświęcenia się dla Ciebie. Ty jesteś bogaty, a znasz moje potrzeby. Jesteś
płomieniem miłości i oczyścisz moje serce z wszystkiego, co nie jest zgodne
z Twoim Najświętszym Sercem. Jesteś samą świętością i obsypujesz mnie
łaskami przynoszącymi prawdziwy postęp duchowy. Przyjdź, o Jezu, mam Ci
tyle do powiedzenia i tyle trosk do powierzenia! Tyle pragnień, tyle
przyrzeczeń, tyle nadziei.
Chcę Cię adorować, ucałować Twe czoło, o mały Jezusku, ofiarować się Tobie
raz jeszcze na zawsze. Przyjdź, o Jezu, nie zwlekaj, przyjmij moje
zaproszenie, przyjdź.
Niestety godzina już późna, sen mnie zwycięża, pióro wypada mi z ręki.
Pozwól mi usnąć na chwilę, o Jezu, a tymczasem Twoja Matka i św. Józef
przygotują dla Ciebie izbę.
Odpocznę trochę w cieniu nocy. Jak tylko przyjdziesz, jasność Twego światła
oślepi moje źrenice. Twoi aniołowie zbudzą mnie słodką harmonią chwały i
pokoju, a ja pobiegnę radośnie, aby Cię powitać, aby Ci ofiarować moje
ubogie dary, mój dom, wszystko, co posiadam, by Cię adorować, okazać moje
przywiązanie razem z pasterzami przybyłymi za mną i z niebieskimi duchami
nucącymi hymny pochwalne na cześć Twego Serca. Przyjdź, oczekuję Cię.
Święta spędza Angelo w Rzymie po raz pierwszy poza kręgiem rodziny. Nie
poddaje się jednak tęsknocie i melancholii. Oddaje się tym goręcej
modlitwie i rozważaniu liturgicznemu. Szczególnie uderzyła go postać św.
Szczepana i jego rola w budowie uniwersalistycznego Kościoła.
W ostatnim dniu roku 1902 wieczorem Roncalii snuje swoje rozważania i modli
się w pokornej podzięce Panu za dobrodziejstwa, którymi go obdarzył:
Jeszcze tylko kilka godzin i ten rok także przestanie istnieć, przejdzie do
historii. Razem z nim i ja przemijam, oczekując z radością nowego świtu.
Ile jeszcze lat mam przed sobą, zanim dotrę do wieczności? Może sporo, może
niewiele, może niecały rok.
Panie Jezu, "lata Twoje nie ustaną, a moje są policzone" (por. Ps 101,28;
Hbr 1, 12). Oby lampka moja była napełniona oliwą wtedy, gdy zechcesz mnie
do siebie zawezwać, abyś mnie nie odrzucił w ciemności.
Tymczasem upadam na kolana przed moim Bogiem, a rozpamiętując
dobrodziejstwa, jakie w tym roku otrzymałem, ikorzę się w
prochu i dziękuję Mu z całego serca.
O roku 1902 będę zawsze pamiętał jako o roku mej służby wojskowej i roku
walki. Mogłem stracić powołanie jak tylu innych biednych, nieszczęśliwych,
a nie utraciłem go. Mogłem utracić świętą czystość, łaskę Bożą, lecz Bóg
nie dopuścił do tego. Przeszedłem przez błoto, ale On nie dozwolił, bym się
pobrudził. Żyję, jestem zdrowy, silny, bardziej niż kiedykolwiek... Jezu,
dziękuję Ci, kocham Cię.
15. NA CZYM POLEGA PRAWDZIWA WIELKOŚĆ?
"Ujrzałem brzask Nowego Roku. Niech przychodzi w Imię Boże. Poświęcam go
miłującemu Sercu Chrystusa, aby był dla mnie rokiem bogatym w dobre
uczynki, prawdziwym "rokiem zbawienia", w którym naprawdę zdobędę świętość.
Jezu, jestem znów i na zawsze z Tobą".
Tymi słowami skreślanymi w Dzienniku duszy powitał Angelo Roncalli rok
1903. Umysł praktyczny kazał zanotować mu też postanowienia.
Główne wytyczne pozostają nie zmienione: pokora we wszystkim, zwłaszcza w
słowach, i zjednoczenie z Bogiem. Ono jest chyba najważniejsze i coraz
bardziej odczuwam jego potrzebę. Poza tym szukanie zawsze i we wszystkim
tego, co się Bogu, a nie mnie, podoba: trzymanie myśli na wodzy,
skoncentrowanie się na sprawach wewnętrznych, na pogłębieniu pobożności,
unikanie marzeń nie na czasie; obecnie umysł musi być zaprzątnięty
intensywną pracą w skupieniu i spokoju. We wszystkim i zawsze - wielki
pokój i pogoda ducha.
Życie wewnętrzne nie zasłoniło Roncallemu potrzeby zdobywania gruntownej
wiedzy. Trzeba było jednak ustosunkować się w taki sposób do nauki, aby ona
nie przeszkadzała w dążeniu do świętości, ale aby pomagała ją osiągnąć. W
Dzienniku duszy wraca w tym czasie Angelo kilkakrotnie do tego zagadnienia.
I tak 4 stycznia pisze:
Moje studia nie powinny być dla mnie powodem rozproszenia, lecz raczej
potężnym skrzydłem, wznoszącym mnie ku Bogu, utwierdzającym mnie w Nim, bym
mógł się radować przedsmakiem wizji uszczęśliwiającej. Często się zdarza,
że pochłonięty nauką zapominam o moich postanowieniach, tracę wewnętrzne
skupienie, pobożność przestaje mnie pociągać, odczuwam brak tlenu, brak
tego czystego powietrza, jakim tchnie życie ascetyczne. Trzeba się mieć na
baczności: nauka musi być ustawiczną modlitwą, a modlitwa nieprzerwanym
wysiłkiem.
Zwłaszcza muszę strzec się powierzchowności, lekkomyślności i zatopienia w
nauce, pochłonięcia przez nowość, nowe książki, nowe systemy, nowe
osobistości. W związku z powyższym muszę zwrócić baczną uwagę na moje
wypowiedzi. Można mieć wszechstronne zainteresowania, śledzić z zapałem
wzmagający się ruch kultury katolickiej, ale zachować umiar.
8 stycznia rozważania swoje opiera Angelo na wypowiedzi profesora Umberto
Benigniego i na Naśladowaniu Chrystusa:
Wczoraj mój uczony profesor historii Kościoła dał studentom wspaniałą radę,
która szczególnie do mnie się stosuje "czytajcie mało, czytajcie mało, lecz
dobrze". To, co się odnosi do lektury, chcę zastosować do każdej rzeczy:
mało, ale dobrze. Ile książek przeczytałem w ciągu moich studiów, w czasie
wakacji, podczas służby wojskowej! Ile dzieł, ile czasopism, ile
dzienników! I co pamiętam z tego wszystkiego? Prawie nic. Ile dzieł
ascetycznych, ile życiorysów świętych! I co z tego wiem? Nic albo prawie
nic.
Mam jakąś pasję, żeby wszystko wiedzieć, znać wszystkich autorów
wartościowych, orientować się w całym ruchu naukowym w jego różnorodnych
przejawach; i rzeczywiście: czytam tu, czytam tam, pożeram coraz to inne
dzieła, a mało z tego odnoszę korzyści. Więc i pod tym względem potrzeba mi
umiaru. Mało, ale dobrze. Powściągaj zbytnią żądzę umiejętności, albowiem
wiele tam roztargnienia i złudzenia.
Konsekwentnie Roncalli pracuje nad zbliżeniem się do ideału postawionego
przez św. Pawła: "Już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus" (Ga 2, 20).
11 stycznia notuje:
Autor Naśladowania daje radę, która dokładnie odpowiada moim obecnym
potrzebom i da się zastosować w specjalnych warunkach, w jakich się
znajduję: "Czuwajmy i módlmy się, aby nam czas na próżno nie schodził.
Jeśli mówić godzi się i przystoi, mów o tym, co ku zbawieniu służy". Muszę
więc bardzo uważać, by nie zmarnować ani chwilki czasu na niepotrzebną
gadaninę. Gdy ukończę jedną pracę, natychmiast zabiorę się do drugiej, bez
żadnej przerwy. A kiedy będzie pora na mówienie, będę się trzymał zasady,
by nie mówić nigdy o sobie, ani dobrze, ani źle, nie czynić nawet aluzji do
swoich spraw, chyba żebym był wprost o nie zapytany.
Poza tym - prowadzić zawsze rozmowy pożyteczne, tchnące głębokim
umiłowaniem cnoty i ducha Kościoła.
Krocząc drogą doskonałości pilnie przypatrywał się "drogowskazom", jakimi
są święci. Czy ślepo ich naśladował? Odpowiedział sobie w pamiętniku:
Przekonałem się niezbicie, jak fałszywe jest mniemanie, że kształtowanie
siebie na wzór jakiegoś świętego prowadzi do własnego uświęcenia. Gdy tylko
zauważyłem w moich czynach jakąś niedoskonałość, stawiałem sobie przed oczy
postać świętego, którego chciałem naśladować we wszystkich, najmniejszych
szczegółach, tak jak malarz czyni kopiując dokładnie obraz Rafaela. Mówiłem
sobie, że św. Alojzy w takim wypadku postąpiłby tak a tak, natomiast nie
uczyniłby tego lut) tamtego. Kończyło się jednak na tym, że nie udawało mi
się nigdy osiągnąć tego, co zamierzałem, a sądząc, że temu podołam,
niecierpliwiłem się. Taka metoda jest fałszywa. Z cnoty świętych muszę brać
to, co istotne, a nie rzeczy przypadkowe. Nie jestem św. Alojzym
i nie mogę się uświęcić w ten sam co on sposób, lecz tak, jak tego wymaga
moje odmienne jestestwo, mój charakter i moje warunki. Nie mogę być sztywną
i martwą kopią choćby nawet najdoskonalszego wzoru. Bóg chce, byśmy
naśladując świętych czerpali z ich cnót najbardziej ożywcze soki, łączyli
je z naszą krwią i dostosowywali do naszych indywidualnych możliwości i
naszych warunków. Gdyby św. Alojzy był taki jak ja, uświęciłby się w inny
sposób, niż to uczynił.
Angelo dostrzega w sobie zbyt wiele uczuciowości, skutkiem czego poddaje
się nastrojom nawet pod wpływem pogody. Zaniepokojony notuje 22 stycznia:
Na dworze pada ulewny deszcz. Oby tylko nie ucierpiała z tego powodu moja
dusza, gdyż wydaje mi się, że zaczyna się do niej przesączać woda. Trzeba
bardzo uważać na małe szparki, ledwie dostrzegalne, lecz zdradzieckie. Mogą
to być rzeczy drobne, np. słówko za dużo albo słówko zabarwione miłością
własną, modlitwa przed lub po pracy odmówiona zbyt pospiesznie. Ostrożnie!
Po pierwszym przychodzi drugie, a potem trzecie, czwarte itd. Po
niepotrzebnym słówku przychodzą plotki, po modlitwie byle jak odmówionej
różańce oraz medytacje pełne roztargnienia... A więc: uwaga i "staw czoło
początkom". Oby można było o mnie powiedzieć: "Wody mnogie nie mogły ugasić
miłości i rzeki nie zatopią jej" (Pnp 8, 7).
29 stycznia, wpatrzony w postać św. Franciszka Salezego, zwierza się
swojemu Dziennikowi:
Dziś mieliśmy całkowicie wolny dzień. Spędziłem go w towarzystwie św.
Franciszka Salezego, mego ukochanego świętego. Co za wspaniała postać
człowieka, kapłana i biskupa! Gdybym był taki jak on, nie obawiałbym się
nawet zostać papieżem. Z przyjemnością powracam myślą do niego, do jego
cnót i jego nauki: ile już razy czytałem jego życiorys! Jaki oddźwięk
znajdują w moim sercu jego słowa! Przywodząc na myśl jego przykład nabieram
chęci, aby stać się pokornym, łagodnym, spokojnym. Jeśli chcę, by życie
moje przyniosło dobre owoce, muszę - jak mi to mówi Pan - doskonale
naśladować jego życie. Nie o to chodzi, bym czynił rzeczy nadzwyczajne, ale
bym rzeczy zwyczajne czynił w sposób nadzwyczajny: "rzeczy zwyczajne, lecz
sposób niezwykły". Miłość wielka, gorejąca do Jezusa Chrystusa i Jego
Kościoła, niezmienny spokój umysłu, niewysłowiona łagodność w stosunkach z
bliźnimi, ot i wszystko.
O mój ukochany święty, ileż rzeczy chciałbym Ci tu powiedzieć! Kocham Cię
serdecznie, zawsze o Tobie będę pamiętał, ku Tobie będę spoglądał. O święty
Franciszku, o święty Franciszku, już brak mi słów. Ty wiesz, widzisz moje
uczucia, więc spraw, bym się upodobnił do Ciebie.
Roncalli postanawia za wszelką cenę opanować wszelkie odruchy
niecierpliwości. 1 lutego notuje:
Serce moje powinna zawsze przepełniać radość czysta i subtelna, a
prawdziwym tego sprawdzianem jest moje zachowanie się wobec
drobnych przeciwności. Nie o to chodzi, by zdobyć się na taką cierpliwość i
nie pokazać po sobie, że nas przykrość kosztuje. To byłoby za mało. Ja sam
muszę odczuwać w duszy niewysłowiony pokój i słodycz, nigdy mnie nie
opuszczające, które sprawiają, że radosny uśmiech zawita na me wargi wtedy
właśnie, gdy czyniąc wysiłki, by się nie denerwować przeciwnosciami,
skłonny jestem raczej do powagi niż do wesołości. Jednym słowem: moja
cierpliwość musi być pogodna i uśmiechnięta, a nie ponura, gdyż wtedy traci
się całą zasługę. Jezu cichy i serca pokornego, uczyń serce moje według
serca Twego.
16. O LEONIE, LEONIE!
20 lutego Angelo zmieszany z ogromnym tłumem wiernych w Bazylice św. Piotra
uczestniczył w uroczystościach dwudziesto-pięciolecia pontyfikatu Leona
XIII. Burza oklasków przywitała dziewięćdziesięcioletniego Papieża
niesionego na sedia gestatoria. Wzruszenie i entuzjazm udzielił się
wszystkim zebranym. Od wieków Rzymianie tak szczerze i serdecznie nie
witali Papieża jak teraz, !kiedy przestał faktycznie być władcą świeckiego
Rzymu i Państwa Kościelnego. A może właśnie dlatego?
Problem ten nurtował już od dłuższego czasu młodego Roncallego. Zapytywał
sam siebie, czy w sytuacji, kiedy sam Chrystus oświadczył, że "królestwo
Jego nie jest z tego świata", nie lepiej byłoby, aby Jego Namiestnik nie
posiadał władzy nad królestwem czy państwem świeckim, a za to był ojcem
wszystkich ludzi. Nieraz też Angelo zatrzymywał się przy słowach św. Pawła:
"Znacie bowiem łaskę Pana naszego Jezusa Chrystusa, że dla was stał się
ubogim, będąc bogatym, abyście ubóstwem jego wy bogatymi byli" (2 Kor 8,
9). Czy nie należałoby z tych słów - rozważał Roncalli - wyciągnąć wniosku
i na dziś dla Kościoła, że stając się ubogim materialnie, ubogaca życiem
nadprzyrodzonym współczesny świat? Przecież właśnie po likwidacji Państwa
Kościelnego autorytet moralny papieża wzrósł w oczach świata, jak nigdy w
ciągu ostatnich wieków.
Uroczyste Te Deum laudamus, do którego włączył swój silny głos Angelo, było
również podzięką Bogu za prowadzenie Kościoła poprzez ogołocenie Kalwarii
do zmartwychwstania nowych porywów wiary i moralności w świecie
współczesnym.
Pod wpływem doniosłej uroczystości Roncalli wieczorem w Dzienniku duszy
entuzjastycznie wyrażał swą miłość i przywiązanie do Papieża:
O Leonie, Leonie! Niech dosięgną nieba moje skromne modlitwy o
błogosławieństwo, pomyślność i zwycięstwo dla Ciebie, dla Twego dzieła;
niech dojdzie do Ciebie wraz z powszechnym hołdem pokorne, lecz gorące
życzenie młodzieńczego serca, którego Ty nie znasz, lecz które Cię czci,
kocha miłością synowską i ślubuje Ci niezmienne przywiązanie i niezłomną
wierność. Niech Bóg Cię zachowa, o Leonie, dla dobra Kościoła i Ojczyzny,
dla chwały i zwycięstwa Chrystusa w Jego narodzie; niech nie przestaje
wlewać w Twą wątłą postać potężnego nurtu życia Bożego, niech odsłoni
przed naszymi duszami spragnionymi szczęścia jasne horyzonty
sprawiedliwości i miłości ewangelicznej; niech Cię uczyni szczęśliwym na
ziemi, byś się mógł cieszyć miłością Twych synów, poszanowaniem Stolicy
Apostolskiej, owocną działalnością Kościoła; niech oddali od Ciebie
nieprzyjaciół Jego i Twoich i sprawi, byś przynajmniej z daleka mógł ujrzeć
jaśniejącą jutrzenkę tego wielkiego dnia pokoju, kiedy zwycięzcy i
zwyciężeni po walce, toczącej się na tym świecie o triumf prawdy i miłości,
padną sobie w objęcia, jak bracia, przed tronem ojca raczej, niż władcy, a
Ty wzniesiesz drżącą rękę, by im błogosławić. "Ty jesteś Piotr! Ty jesteś
Chrystus".
Również 3 marca brał Angelo udział w uroczystościach jubileuszowych Leona
XIII. Z tej okazji notował:
Dziś dzień triumfu. Niech żyje Ojciec Święty! Dziś u św. Piotra czułem się
jakby zatopiony w oceanie miłości, jaką cały świat poprzez swoich
przedstawicieli okazywał Ojcu Świętemu. Podczas uroczystej mszy św.
powtarzałem ustawicznie u Grobu Apostołów zapewnienia żywej i gorącej wiary
i silne postanowienie, by pracować i strawić swoje siły w służbie Jezusa
Chrystusa, Kościoła i papieża. Ojcze święty! Do Ciebie całkowicie należę,
prezentuję przed Tobą broń. Pobłogosław mnie, bym stał się świętym i
godnym, by być Twoim synem.
Świętość stała się teraz jedynym celem życia Roncallego. Wszystko temu
celowi podporządkowuje, do tego tematu ustawicznie i przy każdej okazji
będzie wracał w swych. wspomnieniach. I tak 7 marca pisze:
Na zakończenie dzisiejszego dnia muszę moją myśl skierować ku doktorowi
anielskiemu, św. Tomaszowi z Akwinu. Jaka wielkość u tego biednego mnicha,
jaka mądrość i świętość! Daje on wszystkim studentom, a zwłaszcza mnie
wielką naukę. "Bojaźń Pańska jest szkołą mądrości" (por. Prz 1, 7). Ileż to
razy w zapale nauki pobożność schodzi na drugi plan, tak jakbyśmy uważali,
że czas przeznaczony na ćwiczenia duchowe jest czasem straconym. A przecież
Tomasz, zanim został największym uczonym swojej epoki, był świętym i
właśnie dlatego, że był świętym, doszedł do tak wysokiego stopnia mądrości.
Święty Tomaszu, przy studiowaniu twych cennych dzieł daj mi pojąć w pełni
tę wielką prawdę, że jeśli chcę stać się rzeczywiście wartościowym
człowiekiem i osiągnąć w pełni ideał, do jakiego zmierzam, jeśli pragnę z
pożytkiem pracować dla Chrystusa i Kościoła, muszę za wszelką cenę się
uświęcić.
1 kwietnia Roncalli rozpoczął dziesięciodniowe rekolekcje przed święceniami
subdiakonatu. Dominantą tych świętych ćwiczeń było: "Jednej tylko rzeczy
pragnę, Jezu, abym trwał zawsze w Twej miłości, stanowiąc jedno z Tobą,
jako Ty i Ojciec jedno jesteście". Przez pierwsze trzy dni Pan Bóg
prowadził Angela przez ciemną noc ducha, aby później rzucić na jego duszę
snop nadprzyrodzonego światła.
Po raz drugi w tym roku staję przed Tobą, o Jezu, aby słuchać Twoich
boskich pouczeń. Moje serce wyrywa się do tego, by w sposób uroczysty
poświęcić się Tobie raz na zawsze. Kościół mnie wzywa. Ty mnie zapraszasz -
"oto idę" (Ps 39, 8). Nie wysuwam żadnych żądań, nie mam jakichś z góry
obmyślonych planów, usiłuję ogołocić się z samego siebie, już do siebie nie
należę. Dusza moja ukazuje się przed Tobą jako biała karta. O Panie, pisz
na niej, co Ci się tylko podoba; jestem Twój.
"Przyjacielu, po coś przyszedł?" (Mt 26, 50). Żeby poznać Boga, kochać Go i
służyć Mu przez całe życie, a po śmierci cieszyć się Nim przez całą
wieczność. Żadna z odpowiedzi, jakie daje nauka, nie dorównuje tym krótkim
słowom zawartym w katechizmie dla dzieci.
Zadanie mego życia streszcza się w tych trzech słowach: nie powinienem nic
innego robić, tylko: znać, kochać i służyć Bogu zawsze i za wszelką cenę.
Wola Boża musi być moją, jej tylko muszę szukać w każdej najmniejszej
rzeczy. To jest pierwsza i podstawowa zasada.
Czasem w praktykach pobożnych, choć czynię taki wysiłek, na jaki tylko mnie
stać, by zachować skupienie, by odczuć słodycz rozmowy z Bogiem, nic nie
osiągam: serce pozostaje kamienne, nieustanne roztargnienia się pojawiają,
Pan jakoby się skrył. Smutek, przygnębienie mnie ogarniają i wprowadzają w
stan rozdrażnienia. Muszę koniecznie wyzbyć się tych słabości. Nawet w
takich okolicznościach zachowam radość i spokój. Niech pociechą dla mnie
będzie to, że Bóg tak chce.
Niezależnie od tego, co mnie spotyka, czy deszcz pada, czy słońce świeci,
czy jest zimno, czy gorąco, czy przełożeni - zarówno wielcy, jak i mali -
taki czy inny wydadzą rozkaz, ja muszę być zawsze w dobrym humorze: nigdy
słowa skargi 'lub krytyki, ani publicznie, ani prywatnie, zawsze uśmiech
zadowolenia, szczery i serdeczny, musi pojawiać się na moich wargach,
pomyślne wydarzenia nie powinny przewracać mi w głowie, ani gorycz
świata mnie przygnębiać.
Wrażliwość pozostaje, głosy natury zawsze odzywać się będą, ale uczucie
miłości Boga, całkowite oddanie się Bogu i Jego woli, rodzące w duszy
słodycz, musi we mnie pochłonąć wszystkie inne uczucia lub raczej
przemienić, wysublimować wszelkie odruchy natury niższej.
Stosowanie tej zasady powinno być dziełem każdej chwili, dokonywać się
wszędzie i przy każdej sposobności, ono też będzie jednym z głównych
punktów mego rachunku sumienia.
O Jezu, cichy i pokorny, spraw, bym zrozumiał tę prawdę i stosował ją w
życiu w sposób doskonały. "Tak, Panie, ponieważ tak się Tobie podoba,
zaniemiałem i nie otworzyłem ust moich, bo Ty uczyniłeś. Niech imię Twoje
będzie na wieki błogosławione" (por. Ps 38, 10). O Mario, najsłodsza
Dziewico i Matko, dopomóż mi.
Jestem więc grzesznikiem i to wielkim. Widzę to i czuję, jestem o tym
przekonany, wstydzę się. "Oszczędź mnie, błagam Cię, Boże".
Muszę się nad tym nieco głębiej zastanowić. Czy odpokutowałem za moje
grzechy? A jest rzeczą pewną, że będę musiał wypłacić się aż do ostatniego
szeląga. Zatem wciąż jestem dłużnikiem wobec Boga. Skrupulatne wypełnianie
każdego, najmniejszego nawet obowiązku jest nakazem sprawiedliwości, a nie
uprzejmością czy naddatkiem. Dopóki nie spłacę wszystkich moich długów, nie
mam prawa uskarżać się na Boga, że zsyła na mnie przeciwności, oschłość
ducha lub podobne rzeczy. Kiedy się czuję przygnębiony, opuszczony,
osamotniony, muszę pokornie skłonić głowę, przyjąć to bez oznak
niezadowolenia i tak sobie powiedzieć: zasłużyłem na to, dobrze mi tak. O
Jezu, błogosławię Cię, dzięki Ci składam, kocham Cię.
Mimo mych nędz, Pan obsypywał mnie zawsze łaskami, wielkimi i szczególnymi.
Dlaczego nie przyniosły one pożądanego skutku? Dlaczego do tej pory nie
jestem jeszcze świętym, jak św. Alojzy, św. Stanisław, a nawet bardziej
święty niż oni? Powodem tego są moje drobne uchybienia.
Jak sobie wytłumaczyć prawie całkowity brak skupienia na medytacjach, a
zatem ich bezowocność, co konstatuję u siebie od ostatnich rekolekcji? Jak
wytłumaczyć oschłość duchową tych pierwszych dni rekolekcyjnych, nieczułość
mego serca na najpoważniejsze straszne prawdy, które lęk budziły u
najniewinniejszych świętych? Może winne temu były te słówka, które wymykały
mi się od czasu do czasu podczas milczenia, te małe przekroczenia
regulaminu w tym czy owym itp. O, te drobiazgi! W życiu duchownym wszystko
się o siebie zazębia. Podobnie jak jedna łaska pociąga za sobą następną i
potem dalsze, tak samo i winy idą jedna za drugą, usuwają skutki, a mnożąc
się w nieskończoność prowadzą na brzeg przepaści.
Wniosek jest więc taki: każde przekroczenie przepisów, choćby najmniejsze,
każda mała niedoskonałość, każde słówko niepotrzebne, każdy drobiazg
stanowią przerażający deficyt w moim życiu wewnętrznym. A więc trzeba się
dobrze obliczyć. Pilnie i skrupulatnie wszystkiego przestrzegać i nie
pozwolić sobie na pierwszy krok, na początkowe ustępstwo.
"Po niepogodzie, pogodę czynisz" (Tb 3, 22). W ten sposób właśnie spodobało
się Panu po trzech dniach przygnębienia i oczekiwania stawić mnie przed
swoje oblicze i rozjaśnić ciemności jednym snopem swojego światła. Dokładny
przegląd mego sumienia, odruchów miłości własnej sprawił, że spostrzegłem w
sobie, oprócz wyobraźni, która jest zawsze szalona, dwie racje walczące o
pierwszeństwo: racja rozumna, która jest naprawdę moja, i racja drugiego
ja, które tkwi we mnie i jest mym groźnym nieprzyjacielem. Ilekroć
zastanawiam się nad sobą poważnie, rozważam dobro w ogólności i w
poszczególnych wypadkach, ta druga racja znajduje zawsze swoje ale i gdyby,
wyśmiewa wszystkie moje postanowienia, stawia zawsze sprzeciwy, znajduje
wymówki na swoją korzyść, a wsparta w cudowny sposób przez fantazję czyni
wszystko, by mi zamącić umysł, zniweczyć dobre postanowienia; narzuca się
racji rozumnej, nie pozostawia jej drogi wyjścia, okazuje się zawsze harda,
bezczelna i władcza.
Muszę bardzo uważać, by się nie dać zbić z tropu. Najczęściej jest to
sprawa szatana, który ryby łowi w mętnej wodzie, a wprowadzając zamieszanie
do duszy chce nas zniechęcić i utrącić najlepsze postanowienia. Wystarczy,
gdy wzbudzę dobre myśli, na przykład pokorę, żal za grzechy, i to z całą
powagą i przekonaniem, choćbym z powodu mojej nędzy nie widział i nie
rozumiał wszystkich najgłębszych ku temu racji i nie odczuwał w sobie
żadnego zapału do dobra, bylebym tylko drzwi przyzwolenia trzymał zamknięte
- Bóg będzie ze mnie zadowolony i niczego więcej nie będzie żądał.
Czuję, że mój Jezus staje mi się coraz bliższy. Pozwolił, bym w tych dniach
pogrążył się w morzu mej nędzy i pychy, a to po to, bym lepiej zrozumiał,
jak bardzo On mi jest potrzebny. W chwili, gdy grozi mi utonięcie, Jezus
przechadzający się po wodach wychodzi naprzeciw mnie z uśmiechem, aby mnie
ocalić. Chciałbym Mu powiedzieć wraz z Piotrem: "Wynijdź ode mnie,
Panie, bom jest człowiek grzeszny" (Łk 5, 8), lecz jestem urzeczony
czułością Jego serca, słodyczą Jego głosu: "Nie lękaj się" (Łk 5, 10).
O, ja niczego się nie boję, gdy Ty jesteś przy mnie! Odpoczywam w Twoich
ramionach i jak zbłąkana owieczka wsłuchuję się w bicie Twojego Serca.
Jezu, znów i na zawsze do Ciebie należę. Przy Tobie staję się naprawdę
wielki, a bez Ciebie trzciną chwiejącą się na wietrze. Moją nędzę muszę
mieć zawsze przed oczyma i drżeć o siebie, ale pomimo zawstydzenia i
upokorzenia z większą jeszcze ufnością tulę się do Ciebie, gdyż moja nędza
jest tronem Twego miłosierdzia i Twej miłości.
O dobry Jezu, z Tobą jestem zawsze, nie oddalaj się ode mnie.
Na ostatniej wieczerzy Jezus, najwyższy Kapłan, ustanowił sakrament
kapłaństwa, a teraz i mnie, nędznego, wzywa do uczestnictwa w tym wzniosłym
urzędzie. Już od kilku lat, poprzez różne stopnie i niższe święcenia
przygotowywałem się do tego wielkiego aktu, a teraz On żąda, bym
przynależność do Jego służby potwierdził uroczystym oddaniem się i
nieodwołalną obietnicą dochowania wierności Jemu tylko, a całkowitym
zerwaniem ze stworzeniami i światem. O Jezu, ja tęsknię do tej dawno
oczekiwanej chwili. Spójrz, o Jezu, opuszczam ojczyznę, rodziców, moje
ubogie sieci, wszystko, i idę za Tobą. Przyjmij mnie tak, jak przyjąłeś
Piotra, Jana, Mateusza i innych. Jeśli nie jestem godzien zasiąść przy
Twoim stole, niech przynajmniej wolno mi będzie usiąść u Twoich stóp i
zbierać okruszyny, które spadają na ziemię. "Wolę być najpodlejszy w domu
Boga mojego, niż mieszkać w przybytkach niezbożnych" (Ps 83, 11).
Jednej tylko rzeczy pragnę: abym trwał zawsze w Twej miłości, stanowiąc
jedno z Tobą, jako Ty i Ojciec jedno jesteście. Niestety! Z ostatnich
Twoich słów, ze smutku malującego się na Twoim obliczu odczytuję szatańską
iście przewrotność pocałunku Judasza, zdrajcy. Jezu, z rękoma załamanymi i
drżąc ze strachu, zaklinam Cię: jeślibym miał kiedyś sprzeniewierzyć się
moim obietnicom, spraw, bym natychmiast umarł, zanim złożę przysięgę
wierności.
Księgą, z której odtąd czerpać będę z największą pilnością i miłością boską
naukę najwyższej mądrości, jest Krucyfiks. Muszę się przyzwyczaić do
osądzania faktów i całej ludzkiej mądrości wedle zasad zawartych w tej
wielkiej księdze. Tak łatwo daję się zwieść pustym pozorom, tak łatwo
zapominam o jedynym źródle prawdy. Krucyfiks dopomoże mi w rozwiązywaniu
trudności teoretycznych i praktycznych, z jakimi spotykam się w czasie
studiów. Rozwiązaniem wszelkich trudności jest Chrystus.
Krzyż musi być zawsze podporą i pomocą w mojej słabości. Jezus na krzyżu
wyciąga ramiona, by objąć grzeszników. Gdy popełnię coś złego i będę
odczuwał niepokój, upadnę w myśli wraz z Magdaleną do stóp krzyża i
wyobrażę sobie, że na moją głowę spływają krew i woda, które wytrysnęły z
przebitego Serca Zbawiciela.
Kalwaria, według wyrażenia św. Franciszka Salezego, jest wzgórzem miłości i
szkołą miłowania. Muszę i ja do niej się zbliżyć, także i z tego względu,
że tu dokonało się pierwsze i najuroczystsze objawienie Serca Jezusowego.
O słodyczy niewypowiedziana! Mój dobry Jezus umierając skłonił głowę, by
pocałować tych, których ukochał. A my dajemy Panu Jezusowi pocałunki przez
wzbudzanie aktów miłości. "Longinus - mówi św. Augustyn - dla mnie otworzył
włócznią bok Chrystusa, wszedłem tam i odpoczywam bezpiecznie". A ja
powtarzam za sławnym doktorem: "W ramionach mego Zbawiciela chcę żyć,
pragnę umierać i tam bezpiecznie będę śpiewać. Wysławiać Cię będę, Panie,
żeś mnie przyjął, a nie dał pociechy nieprzyjaciołom moim ze mnie" (Fs 29,
1).
Już zbliża się godzina. Prędko, przygotujmy lampy: "Oto oblubieniec
nadchodzi" (Mt 25, 6). O radości! O pociecho! Dziękuję Ci, Jezu, za to, że
pozwalasz mi już zakosztować przedsmaku szczęścia, jakie będę odczuwał w
tej wielkiej chwili, kiedy w obliczu całego Kościoła poświęcę się
nieodwołalnie Twojej służbie, służbie Twemu ołtarzowi. Nie patrz na moją
niegodność, lecz na dobrą wolę. Jutro rano, o wschodzie słońca, kiedy
wszystkie dzwony całego świata będą głosić Twoje Zmartwychwstanie, Ty,
piękny i chwalebny, wyjdziesz na moje spotkanie, by obchodzić wraz ze mną
me gody! Przyjdź, o Duchu Święty, i podczas tych kilku godzin nocy, które
mi jeszcze pozostają, rozpal, spal, zniszcz, ożyw, przemień moje małe serce
i uczyń z niego mieszkanie godne Jezusa.
Mario, Mario, Matko moja najdroższa, otrzyj już łzy, Twój Syn
zmartwychwstanie. "Królowo nieba, wesel się" - rzucam się w Twoje ramiona,
byś mnie przedstawiła Synowi. Święty Józefie, najczystszy Oblubieńcze
Marii, św. Janie Ewangelisto, w którego kościele będę wyświęcony, Ty, który
słuchałeś bicia Serca Jezusowego, użycz mi iskierki Twojego uczucia. Święci
Piotrze i Pawle, męczennicy Rzymu i świata, św. Franciszku Salezy i wy
wszyscy moi najdrożsi i szczególni protektorzy, wstawcie się za mną. Korzę
się wobec całego dworu niebieskiego, ja, grzesznik, lecz pobłogosławiony
przez Jezusa, i polecam się modłom całego świata. Aniołowie najczystsi,
którzy postępujecie za Barankiem bez zmazy, wy, którzyście zebrali Jego
Krew na Kalwarii, oznajmili Jego zmartwychwstanie, połączcie się z moim
aniołem stróżem w błagalnej modlitwie do Ducha Świętego, dopełnijcie, czego
mi nie dostaje weźcie udział w moim święcie, wstawcie się za mną. O
przyjdź, Panie, przyjdź, moja dusza Ciebie oczekuje.
17. PRAWDZIWA WOLNOŚĆ
W Wielką Sobotę 11 kwietnia 1903 r. Roncalli otrzymał święcenia
subdiakonatu w bazylice św. Jana na Lateranie z rąk wikariusza Rzymu
kardynała Pietro Respighi.
Myśli i uczucia, jakie nurtowały go w tym dniu, przelał na papier. Pisał:
Nie sposób wypowiedzieć, jak wielką słodyczą napełniła mnie uroczystość
święceń. "Jak miłe przybytki Twoje, Panie zastępów! Pożąda i tęskni dusza
moja do przedsieni Pańskich. Serce moje i ciało uweseliły się do Boga
żywego" (Ps 83, 2-4). Ceremonia, która odbyła się dziś rano u św. Jana na
Laretanie, jest już sama w sobie bardzo uroczysta, a cóż dopiero dla mnie!
Tych przeżyć nigdy nie zapomnę. Jestem człowiekiem nowym, odrodzonym i
takim chcę pozostać. To jest moje nieodwołalne postanowienie.
Jego Eminencja kardynał wikariusz w imieniu Ojca Świętego i Kościoła,
przyjął, pobłogosławił i konsekrował moje wyrzeczenie się wszystkich rzeczy
tego świata, moje całkowite, zupełne, niepodzielne oddanie się Jezusowi
Chrystusowi.
Kiedy po ceremonii leżenia krzyżem zbliżyłem się do ołtarza, a kardynał,
przyjąwszy moje ślubowanie, przyodział mnie nową, chwalebną szatą, wydawało
mi się, że papieże, wyznawcy i męczennicy, spoczywający w milczących
grobach wielkiej bazyliki, powstali także, by dać mi braterski pocałunek,
by radować się ze mną, i wraz z aniołami wznosić hymny pochwalne na cześć
zwycięskiego Jezusa, który raczył tak wywyższyć nędzne stworzenie. Język
mój nie jest w stanie wypowiedzieć, jak wzruszający był ten moment, ale
jego wspomnienie zachowam w sercu na wieki i nie przestanę nigdy wysławiać
miłości Boga, Jego wielkości i chwały.
Jedynie jeszcze potrafię wybełkotać słowa św. Pawła: "Żyję już nie ja, ale
żyje we mnie Chrystus" (Ga 2, 20). Istotnie ja już nie należę do siebie,
jestem własnością Jezusa. Już wiele razy mówiłem, ale dziś powtarzam z
większym jeszcze zapałem: należę do Jezusa. Przyjmij, o Panie, całą moją
wolność.
Wybacz mi, Panie, że przytłoczony, onieśmielony taką hojnością łask, nie
umiem należycie Ci podziękować. Cały ten okres wielkanocny będzie dla mnie
jednym wielkim świętem, w którym dusza moja, uciszona wewnętrzną radością,
będzie się rozkoszowała słodyczą obcowania z Tobą, nie odstąpi od Twej
uczty miłości, zwierzać Ci się będzie ze swych myśli, ze swych ideałów
dotyczących nowego życia, rozpłomienionego ogniem Twojej miłości, który
raczyłeś dziś zapalić w moim biednym sercu. Przez uroczyste zobowiązanie
się do czystości i do celibatu oraz przez przyjęcie pierwszych wyższych
święceń Angelo poczuł się wolny od wszelkich więzów łączących go dotąd z
"tym światem" i oddany całkowicie Jezusowi i Jego służbie.
W Niedzielę Wielkanocną 12 kwietnia notował:
Jako nowy subdiakon, oddany oficjalnie wobec całego dworu niebiańskiego i
Kościoła sprawie Chrystusa, Jego służbie, poczułem całym jestestwem, czym
jest prawdziwa wolność, ta święta wolność, którą On nam wyjednał przez swą
chwalebną śmierć i zmartwychwstanie. Poczułem się uwolniony od wszelkich
związków z tą ziemią, swobodniejszy, bardziej przygotowany, by wraz z Nim i
dla Niego wznieść się na wyżyny ofiary. Zanim zakończy się ten dzień
wyśniony i oczekiwany od tak dawna, korzę się przed Tobą, o Jezu i drżąc z
szacunku i miłości chcę podziękować Ci raz jeszcze i - zawsze będę
dziękował, póki mi życia stanie - za tę radość, jaką przepełniłeś moje
serce, za boski zaszczyt, jaki mi wyświadczyłeś zaliczając mnie do grona
swoich wybranych. W uroczystym dniu Twego triumfu, oświecony blaskiem
chwały i miłości Twego Serca, zmartwychwstałem wraz z Tobą. Obym umiał na
zawsze utrzymać tę Twoją łaskę, udzieloną mi wraz z wczorajszymi
święceniami. Obym mógł od dziś naprawdę postępować "z mocy w moc, aż będę
nasycony, gdy się okaże chwała Twoja" (Ps 83, 8; 16, 15).
Po uniesieniach wywołanych rekolekcjami i święceniami Angelo w szarzyźnie
dnia powszedniego spostrzegł, że nie przeżywa na co dzień tak intensywnie
Obecności Bożej. Słusznie jednak zauważył w zapiskach z 14 kwietnia:
To, że nie zawsze odczuwam bliskość Jezusa w takim stopniu jak podczas
świętych rekolekcji, a zwłaszcza w dniu święceń - nie powinno mnie dziwić
ani smucić. Jest rzeczą zrozumiałą, że czynności związane ze sprawami
materialnymi lub inne, jak nauka, rekreacje itp., nie zwracają bezpośrednio
myśli mojej i serca do Boga. Skoro Jemu tak się podoba, niech to będzie dla
mnie pociechą. Moje zadanie polega na tym, by nie rozpraszać się tymi
zajęciami. Myśl o zadowoleniu Jezusa i Jego miłości powinna - uciekając się
do częstych aktów strzelistych i sposobu postępowania, którego źródłem jest
życie wewnętrzne - zanurzać jakby wszystkie moje czynności w zbawiennej
kąpieli. Święty Józef pracował od rana do wieczora, a jednak jego myśli i
serce były zawsze przy Jezusie. O drogi Święty, dopomóż mi w naśladowaniu
Ciebie.
Miłość Boga musi u chrześcijanina iść w parze z miłością bliźniego. Sam
Chrystus stwierdził: "Po tym poznają, żeście uczniami moimi, jeśli miłość
mieć będziecie jedni ku drugim". Angelo rozumiał dobrze wartość tego
sprawdzianu. Dlatego postanawia 16 kwietnia:
Moje stosunki z bliźnimi będą wtedy święte, gdy nauczę się być doskonałym w
słowach. Pod tym względem muszę być bardzo skrupulatny, by w żadnym wypadku
nie pozwolić sobie na choćby najlżejszą obmowę mych towarzyszy, mych
bliźnich. Codziennie mam niezliczone okazje, by się w tym ćwiczyć. Będę z
nich korzystał, by wznosić myśl do Boga i wzbudzać akty głębokiej pokory.
Zresztą muszę być głęboko przekonany, że mój bliźni jest ode mnie lepszy i
stąd godny największego szacunku. O dobry Jezu, postaw straż ustom moim i
drzwi osadzone wargom moim (por. Ps 140, 3).
Ustawia się też młody subdiakon odpowiednio w imię miłości chrześcijańskiej
do kolegów, którzy z natury swej nie zawsze byli mu mili. 22 kwietnia
zdecydowanie pisze:
Muszę znosić z wielkim spokojem to, co drażni moją wrażliwość, a także
kolegów, którzy mi nie odpowiadają, bo inaczej - gdzie zasługa i gdzie
zadowolenie Boga? Będę się starał wynajdywać cnoty tam, gdzie ich - sądząc
po pozorach - nie widać. Będę miał to na uwadze, że z pewnością inni, z
powodu licznych moich wad, muszą czynić wielką ofiarę, by znosić moją
nędzną osobę.
Roncalli wie, że innej drogi do kapłaństwa i świętości nie ma, jak tylko
ta, którą wyraził Chrystus w słowach: "Kto chce iść za mną, niech zaprze
samego siebie, weźmie swój krzyż i naśladuje mnie". Dlatego 28 kwietnia po
odwiedzeniu grobu św. Pawła od Krzyża notuje:
Prosiłem tego świętego o prawdziwą miłość ku Chrystusowi i Jego męce i
wielki zapał do życia ofiarnego. Tylu potrafiło przelać krew za Chrystusa,
inni nie mając ku temu okazji, znaleźli sposób, by poświęcić życie dla Jego
miłości, a ja nie umiałbym nakazać sobie najmniejszego umartwienia za moje
grzechy, dla postępu duchowego, dla zbawienia dusz? Byłby to wielki wstyd
dla mnie, tak wielkiego grzesznika, wobec tych świetlanych przykładów
umiłowania cierpienia i bezustannej pracy dla chwały Bożej. Muszę
zrozumieć, że bez przyzwyczajenia siebie do radosnego znoszenia
prześladowań, bólu fizycznego i moralnego, nie dojdę nigdy do świętości ani
nie przydam się do niczego nawet w winnicy Pańskiej. O Panie, przez
wstawiennictwo Twego znakomitego naśladowcy niech otrzymam wielką i radosną
cierpliwość w przeciwnościach oraz gorące pragnienie cierpienia z Tobą i z
miłości ku Tobie. "Jeśli razem z Nim cierpimy, abyśmy z Nim razem
uwielbieni byli" (Rz 8, 17).
18. TAK PRZEMIJA CHWAŁA ŚWIATA
Wizyta króla angielskiego Edwarda VII w Rzymie w kwietniu 1903 r. wywołała
u Roncallego mieszane uczucia. Widok oszałamiającego przepychu otaczającego
króla nie potrafił olśnić i zachwycić kleryka. Angelo zachował pewien
filozoficzny dystans od zewnętrznego splendoru i rozróżnił istotne wartości
człowieka od tego, co ząb czasu niszczy i w proch obraca.
Edward VII zaimponował mu odwagą cywilną ujawnioną w tyn, że chociaż sam
anglikanin, umiał wznieść się ponad względy króla i rządu włoskiego i
złożyć osobisty hołd więźniowi watykańskiemu, papieżowi Leonowi XIII.
Z tej okazji zanotował w Dzienniku duszy:
W tych dniach Rzym oficjalny wita uroczyście przybycie króla angielskiego,
Edwarda VII. Chorągwie, girlandy, przystrojone ulice, lśniące mundury,
pióropusze, żołnierze, parady wojskowe, przyjęcia, owacje tłumu, który
jutro gotów jest przeklinać: jedno wielkie zaślepienie, hałas, wrzawa,
zamieszanie i szaleństwo. A tłum zapomina na chwilę o najdokuczliwszych
swych troskach, nawet ważne osobistości, ludzie poważni, ulegają wpływowi,
poddają się urokowi wielkiej nowości i przyczyniają się do ogólnej wrzawy.
I dla kogo? Wszystko to dla biednego człowieka, stojącego może znacznie
niżej pod względem moralnym od tylu innych, zapomnianych przez świat i nie
mających takiego jak on szczęścia w życiu, dla człowieka, który tak
niedawno, w dniu, kiedy miała nastąpić uroczysta koronacja, oczekiwana
przez całą śmietankę Europy, z powodu nagłego ataku choroby stał się
przedmiotem współczucia i sprawcą powszechnego rozczarowania, a którego
nawrót choroby może jutro usunąć z areny tego świata i sprawić, że wszyscy
o nim na zawsze zapomną. Człowiek ten piastuje wielką władzę, jest królem
jednego z największych narodów świata, zasługuje więc na cześć i szacunek.
Świat czyni wokół niego tyle hałasu, bo podoba mu się jego piękny strój,
wspaniała asysta i sądzi: na tym polega szczyt piękna i wielkości. Nie
myśli natomiast o tym, że ze szczytu Monte Mario nie słychać i nie widać
tego, co dzieje się w mieście; jeszcze mniej zastanawia się nad tym, iż
ponad Monte Mario i wszystkimi wzgórzami tej ziemi, do których nie dochodzi
odgłos małych spraw dziejących się tam, na dole - jest Bóg, który widzi i
słyszy wszystko, a wobec niego wszyscy ludzie używający uciech tego świata,
także ów człowiek, są tylko atomem pyłu; Bóg, który kiedyś będzie ich
sądził, wówczas zostaną upokorzeni, unicestwieni, zgnieceni. O, jak głupia
jest ocena świata, jak ślepe są jego osądy! Błysk szamerowań, falowanie
pióropuszy wzruszają go i zachwycają, a nikt nie myśli o Bogu, chyba tylko
po to, by Go obrażać i przeklinać. Nawet osoby poważne dają się wciągnąć w
wir rozrywek na równi z ludźmi światowymi.
Ja także widziałem tego człowieka, lecz cała ta parada wywołała we mnie
uczucie nudy i nie napełniła serca radością. Szybki przejazd wspaniałych
powozów wielkiego dworu królewskiego sprawił, że większej jeszcze wymowy
nabrały dla mnie słowa: "tak przemija chwała świata" oraz "marność nad
marnościami i wszystko marność" (Koh 1, 2).
A przecież ten człowiek, choć protestant, uczynił w Rzymie coś dobrego. Co
takiego? Umiał wznieść się ponad pewne przejawy antyklerykalizmu włoskiego
oraz obcego - choć sam u szczytu chwały - nie wstydził się, przeciwnie,
uważał sobie za zaszczyt złożyć wizytę i uchylić czoła przed innym
człowiekiem, przed biednym, prześladowanym starcem, którego uznał za
większego od siebie, przed papieżem, Namiestnikiem Chrystusa.
Doniosły ten fakt stanowi chlubną kartę w dziejach Pontyfikatu Rzymskiego,
jest bowiem bardzo znamienny: heretyk, król protestanckiej Anglii,
prześladującej od przeszło trzech wieków Kościół katolicki, udaje się
osobiście do papieża, przebywającego jak więzień w swym domu, by złożyć mu
hołd.
Po nocy burzliwej czasy nasze rozjaśniają się nowym światłem, którego
źródłem Watykan, co jest bardzo znamienne i oznacza powolny, lecz
rzeczywisty powrót narodów w ramiona Ojca wszystkich, który od dawna na nie
czeka opłakując ich grzechy, jest to oznaka triumfu Chrystusa Króla, który
z wysokości krzyża raz jeszcze wszystkich do siebie przyciąga.
Dlatego wizyta króla Edwarda, choć mnie utwierdziła w pogardzie dla
marności tego świata, budzi w mym sercu wdzięczność ku Bogu, który
trzymając w ręce klucze do serc ludzkich potrafi mimo wszystkich intryg
politycznych rozsławić chwałę swego imienia i Kościoła katolickiego.
8 maja z okazji wizyty cesarza niemieckiego Wilhelma w Rzymie jeszcze raz
Angelo miał okazję stanąć wobec przepychu tego świata. Notował w tym dniu:
Ponowne uroczystości, tym razem na cześć cesarza Wilhelma, chcąc nie chcąc
stały się dla mnie powodem roztargnienia. Widok świetnego orszaku i
najwyższego przepychu światowego tak mnie olśnił, że to mi przeszkodziło w
skupieniu wewnętrznym. Ta wizyta jest wydarzeniem niezwykłym i o doniosłym
znaczeniu, gdyż jest dowodem Bożej Opatrzności, prawdziwym triumfem
państwa. Oto cesarz protestancki, po tylu walkach, udaje się do pałacu
watykańskiego w całym splendorze i okazałości - rzecz rzadko albo nigdy nie
widziana - i korzy się przed wielkością tronu papieskiego. Widok ten budzi,
zwłaszcza u nas. młodych, najlepsze nadzieje i czystą radość, a zamiast
rozpraszać, winien uwznioślić nasze pojęcie o Bogu, o Jezusie Chrystusie,
prawdziwym Królu Kościoła i wszystkich wieków, a w sercach rozpalić szczerą
i gorącą miłość ku Niemu i ku Jego dziełu.
Po tej konfrontacji z przepychem tego świata wyznaje:
Powracam i ja do Marii, do miłującego Serca Jezusa, tym bardziej, że
odczuwam wielką tego potrzebę z powodu pustki, jaką pozostawiły w mym sercu
światowe uroczystości, i gorące pragnienia, by uczynić znowu choć parę
kroków naprzód.
Tymczasem ukazała się encyklika Rerum novarum, która stała się jakby
testamentem Leona XIII. Papież-więzień skierował ostatnie swe spojrzenie na
nowy stan robotniczy, który rodził się w nędzy, poniewierce, wyzysku,
krzywdzie i biedzie. Czyż papież mógł milczeć wobec dramatycznego położenia
robotników?
Encyklika odbiła się głośnym echem w całym świecie. Nowe światła zapaliły
się nad zagadnieniami socjalnymi i społecznymi.
Roncalli przyznał się w Dzienniku duszy, że w tym czasie nie był jeszcze
odpowiednio przygotowany do pracy duszpasterskiej wśród robotników.
Niemniej pragnął już teraz włączyć się w idee wyłożone w encyklice Rerum
novarum, dlatego postanowił:
W czasie, gdy bojownicy Akcji Katolickiej i pełne werwy zastępy gorliwej
młodzieży uroczyście obchodzili w miastach Włoch i w całej Europie wydanie
encykliki Rerum novarun wielkiego papieża robotników i z radością
manifestowali na cześć demokracji, ja nie przygotowany jeszcze do pracy
apostolskiej, sądziłem, że najlepiej uczczę to wielkie wydarzenie oraz
dołożę swój skromny przyczynek do chwały i gorącego entuzjazmu dla wielkiej
idei, gdy przylgnę jeszcze mocniej do Jezusa uczuciem i modlitwą. Modliłem
się gorąco przed Najśw. Sakramentem, prawdziwym Chlebem niebieskim, który
da życie światu; modliłem się u stóp białej Dziewicy Niepokalanej w kaplicy
wśród wdzięcznych kwiatów młodej Ameryki Północnej, a zwłaszcza przed
piękną kopią obrazu Serca Jezusowego z Montmartre'u, która jest darem
pokutującej i nabożnej Francji. O, jak piękny jest Jezus, królujący na
cennym ołtarzu, objawiający swą miłość, w otoczeniu świętych i adorujących
Go aniołów! O, jakże kwestia społeczna, która dotyczy nie tylko spraw
materialnych, ale i duchowych, wszystkie dyskusje niepokojące umysły,
skargi wydziedziczonych, gorączkowa praca dusz apostolskich, walki,
rozczarowania i zwycięstwa, jakże to wszystko wydaje mi się godne uwagi i
zainteresowania, żarliwych postanowień i czynów kiedy z tła wielkiego
obrazu widzę wyłaniającą się postać Chrystusa, niby słońce wiosenne
wschodzące nad niezmierzonym morzem: oblicze pogodne i słodkie, ramiona
otwarte, Serce w blaskach jasności, która otacza i przenika wszystko. O
Boskie Serce, Ty jesteś naprawdę rozwiązaniem wszystkich problemów:
Chrystus jest rozwiązaniem wszystkich trudności. W Tobie nasza nadzieja,
od Ciebie oczekujemy zbawienia.
Powróć, o Jezu, do społeczeństw, do rodziny, do dusz i króluj jako władca
pokoju. Wlej skarby wiary i miłości w dusze tych, którym leży na sercu
dobro ludu i Twoich biednych; daj, by przeniknął ich Twój duch, duch
karności, porządku i łagodności, podtrzymuj w ich duszach płomień zapału.
O Jezu, jeśli będę mógł kiedyś z Twoją pomocą uczynić coś dobrego - i ja
staję w szeregach Twoich bojowników. Oby w Twojej
szkole moje przygotowanie było naprawdę poważne, głębokie i zapewniające
dobre rezultaty, gdy niebezpieczeństwo zagubienia busoli zagraża zawsze.
Niech prędko już nadejdzie dzień, kiedy ujrzymy Cię przychodzącego do
społeczeństw wśród powszechnej radości, niesionego na ramionach ludu!
20 lipca błyskawicznie rozeszła się wiadomość, że Leon XIII umarł. Jeszcze
nie skończyły się ceremonie pogrzebowe, a Rzym i cały świat zadawał sobie
pytanie: kto będzie nowym Sternikiem Łodzi Piotrowej? Angelo wraz z
kolegami codziennie podczas trwania konklawe szedł na Plac św. Piotra i
wypatrywał białego dymu z komina nad kaplicą Sykstyńską, który miał
powiadomić, że papież został wybrany. W tym czasie odbywały się zażarte
dyskusje wśród ludzi o kandydatach na przyszłego Namiestnika Chrystusowego.
Niespodziewanie prawie dla wszystkich został wybrany papieżem kandydat, o
którym najmniej się mówiło. Został nim Giuseppe Sarto, patriarcha wenecki,
który przybrał imię Pius X. Wiedziano o nim, że jest człowiekiem modlitwy i
wielkiej słodyczy. Ale czy na drapieżny początek XX wieku taki właśnie
człowiek nadawał się będzie na Sternika Kościoła?
Kiedy Angelo dowiedział się o wyborze nowego papieża, uśmiechnął się. Znał
historię życia Giuseppo Sarto. Wiedział że nowy papież pochodził z bardzo
biednej rodziny, że w dzieciństwie, podobnie jak on, chodził do szkoły
boso, a człowiek z takim startem zrozumie w przyszłości każdego człowieka,
a szczególnie biednego.
19. JEDNEGO TYLKO POTRZEBA
Nowy rok akademicki (1903-1904), który miał być ukoronowany święceniami
kapłańskimi, rozpoczął Angelo Roncalli rekolekcjami trwającymi od 1 do 3
listopada. Przy tej okazji zanotował:
Powrót do zwykłego życia seminaryjnego już mi bardzo dobrze zrobił. Te dni
skupienia nie przyniosły jakiegoś specjalnego wstrząsu, ale były wezwaniem
do życia bardziej skoncentrowanego i zwartego.
Bóg pilnie śledzi mój postęp duchowy. Z błędów, które u siebie stwierdziłem
podczas rekolekcji wakacyjnych, nie poprawiłem się wcale, winna tu moja
opieszałość. Niestety! Po tylu łaskach, jakich dobry Bóg zechciał mi
udzielić, zwłaszcza w zeszłym roku, nie wykazałem prawdziwej cnoty i
postępu duchowego. Sądziłem, że jestem już w pełni człowiekiem, a tymczasem
spostrzegam, że jestem wciąż biednym chłopcem.
A więc jak dziecko, któremu przykro z powodu popełnionej winy, powracam raz
jeszcze, lecz z większą powagą, do moich postanowień i mam przekonanie, że
tym razem za łaską Bożą ich dotrzymam...
Naczelną i stałą zasadą, która musi kierować moim postępowaniem jest wzgląd
na wzniosły mój obowiązek dawania we wszystkim dobrego przykładu, nawet w
rzeczach na pozór mało ważnych. Muszę tak się zachować, aby każdy mój czyn
mógł być widziany i kontrolowany przez moich alumnów, a moje postępowanie
było dla nich niezawodnym wzorem. Poza tym zawsze mnie widzi Jezus, który
kiedyś będzie mnie sądził.
9 grudnia rozpoczął Angelo długie, dziesięciodniowe rekolekcje, przez które
miał się przygotować do święceń diakonatu. Rozważania swe ujął w klamry
miłości do Serca Jezusowego i Niepokalanej. Tematem tych przemyśleń były:
cel życia, sprawy ostateczne, uwolnienie się od sądów ludzkich, aby tym
pełniej oddać się pod miłosierny sąd Boga, naśladowanie Chrystusa,
zdobywanie cnót chrześcijańskich, unikanie nie tylko grzechów, ale i
wad.
W Dzienniku duszy pisał wtedy:
Człowiek został stworzony przez Boga po to, by Go czcił, chwalił i służył
Mu, a przez to osiągnął zbawienie. Ponieważ czczę Boga, musi mnie do głębi
przenikać poczucie Jego obecności. Oczywiście moja postawa wobec Niego musi
być pełna szacunku, jak gdybym Boga ustawicznie widział przed sobą, tak jak
patriarchowie i prorocy, którym się czasem ukazywał, wzbudzając w nich
uczucie bojaźni i czci. Muszę trzymać się prosto, ale bez arogancji; głowę
nosić wysoko, ale oczy mieć spuszczone, zwłaszcza w miejscach publicznych;
chód mój musi być spokojny i niewymuszony; zachowanie pełne rezerwy, lecz
równocześnie swobodne; słowa zawsze stosowne i pełne umiaru; twarz wesoła,
a zarazem nacechowana powagą naturalną i bez przesady; cała moja postawa
winna świadczyć o tym, że myśl moja zajęta jest Bogiem, którego
ustawicznie kontempluję, choć jest niewidzialny.
To poczucie obecności Bożej musi ogarnąć także ducha. Bóg, który mnie widzi
i oświeca swoim światłem, dostrzega każdą najmniejszą moją czynność, każde
drgnienie serca; zna moją ogromną nędzę, winy przeze mnie popełniane, ogrom
łask otrzymanych w przeszłości i teraz. Wszystko to winno mnie utrzymywać w
stałym zjednoczeniu z Bogiem i uczynić sumienie moje tak wrażliwym, by
niepotrzebne mi już były inne przesłanki do trwania w takiej postawie.
Będę tym, kim Pan zechce, abym był. Myśl o życiu w zapomnieniu, w ukryciu,
we wzgardzie od ludzi, znanym Bogu jedynie, jest niewątpliwie przykra i
miłość własna przed tym się wzdraga. A jednak nigdy nie dokonam tego, czego
Bóg ode mnie oczekuje, dopóki takie życie nie stanie się dla mnie nie tylko
obojętne, ale drogie i pożądania godne - choćbym się miał do tej myśli
przymusić.
Naśladowanie świętych w srogości życia wydaje mi się rzeczą nieosiągalną,
muszę jednak przyswoić sobie ducha umartwienia, stosując je zawsze, w
najmniejszych rzeczach, zwłaszcza w pożywieniu. Nie chcę zaznać żadnej
przyjemności, która by nie była zaprawiona choćby jedną kropelką goryczy.
Czyż tak właśnie nie czyni boska Opatrzność, która do każdej pociechy, jaką
mi zsyła, dołącza ból?
Będę zwłaszcza umartwiał wzrok. Nie mogę być niczego pewien, a "pożądliwość
oczu" mogłaby mnie zaprowadzić do katastrofy. Wino, które piję, będzie
zawsze bardzo rozcieńczone. To i dla zdrowia jest lepsze i głowy mojej nie
naraża na szwank.
Jak mogę myśleć o jutrze, o pracy dyplomowej, o doktoracie i o tylu innych
głupstwach, kiedy Bóg nie zagwarantował mi i nawet dnia dzisiejszego, a co
dopiero dalszych? Muszę spełniać jak najgorliwiej to wszystko, czego Bóg
ode mnie w danej chwili żąda i Jemu powierzyć troskę o przyszłość. Muszę
oswoić się z myślą o śmierci, bowiem ona jest mistrzynią życia. Będę się
wystrzegał przywiązania do czegokolwiek, nawet do drobiazgów takich jak:
ubranie, książki, obrazki, pisma i przedmioty kultu, przez wzgląd na dzień,
w którym będę zmuszony to wszystko opuścić, a sam będę opuszczony przez
wszystko i przez wszystkich.
Myśl o egzaminach mnie niepokoi. Nie wyobrażam sobie tej chwili, kiedy będę
musiał stanąć przed moimi profesorami i całym gronem nauczycielskim, by
zdać sprawę z moich wiadomości. Ale co pocznie moja dusza, biedna i
grzeszna, w obliczu całego dworu niebieskiego, w obliczu Jezusa, surowego
Sędziego? Myśl o tym przyprawiała o drżenie świętych, sprawiała, że kryli
się na pustyni, a przecież byli świętymi. O, jaki jestem głupi! "Tam drżę
ze strachu, gdzie nie ma strachu" (por. Ps 13, 5), a wtedy, kiedy
powinienem się bać, w ogóle o tym nie myślę. Trzeba mieć trochę więcej
obiektywizmu: mniej obawiać się egzaminów tu na ziemi, a więcej się
przykładać do zbierania zasług i dobrych uczynków, które złagodzą sąd Boży.
I jeszcze jedna uwaga: dlaczego tyle niepokoju i trwogi o powodzenie i
dobre wyniki moich studiów? W gruncie rzeczy to wszystko wynika z lęku
przed opinią ludzką, ponieważ jestem niewolnikiem sądów ludzkich i mojej
miłości własnej. Co za szaleństwo! Cóż mnie może obchodzić sąd świata? Czy
świat mnie będzie nagradzał? Czyż nie sam Bóg jest kresem moich czynów?
Muszę nauczyć się stawiać czoło sądom ludzkim, deptać po nich, nie
przejmować się nimi, gdyż potem, przy wykonywaniu mego urzędu kapłańskiego,
będę nieraz zmuszony im się oprzeć i przeciwstawić, o ile
będę chciał uczynić coś dobrego. "Jeślibym się ludziom podobał, nie byłbym
sługą Chrystusowym" (Ga 1, 10).
Miłość własna! Co za problem, gdy się chce ją zgłębić! Czy kto kiedykolwiek
określił, czym ona jest? Który z filozofów tym się zainteresował? A
przecież jest to problem zasadniczy, z którym ciągle mamy do czynienia,
pytanie wstępne, wymagające wyjaśnień. I kto się tym zajmuje? Podczas
rozmyślań tych ostatnich dni spostrzegam jednak, że Jezus Chrystus w
wielkich swoich kazaniach uczy nas, jak się w praktyce powinno zwalczać
tego zabójczego wroga, który niweczy wszystkie nasze czyny.
Jego nauka jest jednym pasmem przecudnych myśli, które mnie wprawiają w
zdumienie, choć nie po raz pierwszy nad nimi się zastanawiam, ukazały mi
się jednak pewne nowe ich aspekty, jakieś nieznane i wspaniałe głębie. I co
mnie najbardziej zdumiewa - życie Jezusa rozpatrywane pod tym kątem staje
się rewolucją światową, jest przeciwstawieniem się poglądom, sposobom
odczuwania i rozumowania osób skądinąd pobożnych i naprawdę dobrych. Co do
mnie, albo będę święty przez usilne staranie o osiągnięcie trzeciego
stopnia pokory, by pragnąć cierpienia i wzgardy, albo nie będę niczym:
jeśli pozostanę na pierwszym stopniu, pouczenia Jezusa Chrystusa nie
przyniosą owocu, a miłość własna tylko pozornie zaniknie. Taki jest
wniosek. Lecz co pocznę, skoro nie osiągnąłem nawet pierwszego stopnia
pokory?
O słodki Jezu, padam do Twoich stóp i pewien jestem, że Ty zdołasz uczynić
to, czego ja sobie nawet wyobrazić nie potrafię. Chcę Ci służyć tak długo,
jak tylko zechcesz, za wszelką cenę, kosztem każdej ofiary. Sam nic nie
potrafię: nie umiem zdobyć pokory, lecz to jedno mogę Ci powiedzieć z całą
stanowczością, że chcę być pokorny, chcę kochać poniżenie i brak względów
ze strony bliźnich dla mojej osoby. Z zamkniętymi oczyma, z pewną nawet
pożądliwością rzucam się w ten potop wzgardy, cierpienia i poniżenia, w
jaki zechcesz mnie pogrążyć. Wypowiadając te słowa czuję niechęć, rozdarcie
serca, lecz obiecuję: chcę cierpieć i chcę być wzgardzony dla Ciebie. Nie
wiem, co uczynię, nie dowierzam sobie, lecz nie odstąpię od mego
zamiaru i chcę całą siłą mej duszy cierpieć, cierpieć i być wzgardzony dla
Ciebie.
Święci są zawsze pogodni, zakonnicy i zakonnice są tak radośni, ponieważ na
wzór św. Pawła "karcą swoje ciało i do posłuchu przymuszają" (por. 1 Kor 9,
27) z nieubłaganą surowością i pełnym mocy umiarkowaniem. Człowiek, który
się umartwia, jest radosny, a jego radość jest prawdziwie niebieska.
Wiara jest cnotą tak powszechną, że - zwłaszcza gdy chodzi o duchownych -
mało się na nią zwraca uwagi. Dla życia chrześcijańskiego jest ona
powietrzem, a któż dostrzega, kto zwraca uwagę na powietrze, którym
oddychamy? A przecież praktyczne zastosowanie tej cnoty jest moim zdaniem
bardzo 'ważne w obecnych czasach.
Chcę pilnie strzec mej wiary jak najdroższego skarbu i chcę dążyć do tego
ze wszystkich sił, by w sobie wykształcić ducha wiary, który z wolna
zanika pod pretekstem krytycznego spojrzenia na świat, pod wpływem
i w świetle nowoczesności. Jeśli Bóg mnie obdarzy długim życiem i pozwoli
zostać kapłanem, który się w czymś przysłuży Kościołowi, chciałbym, by o
mnie mówiono - i będę się tym szczycił bardziej niż jakimkolwiek innym
tytułem - że byłem kapłanem mającym żywą wiarę, prostym, całkowicie oddanym
papieżowi i zawsze z nim jednomyślnym, nawet w rzeczach nie obowiązujących,
w sposobach widzenia i odczuwania mało znaczących. Chcę być podobny do tych
prostych, dawniejszych kapłanów bergamskich, których pamięć jest zawsze
czczona i którzy nie widzieli i nie chcieli widzieć więcej ponad to, co
widział papież, biskup, co stanowiło ducha Kościoła.
Nie będę niczemu się dziwił, nawet wtedy, gdy pewne wnioski, choć nie
naruszające świętego depozytu wiary, wydadzą mi się zaskakujące, zdziwienie
bowiem dowodzi małej wiedzy. Raczej więc będę się cieszył, że Bóg wszystkim
tak kieruje, by święty skarb Objawienia ukazał się naszym oczom w coraz
jaśniejszym świetle.
Na ogół będę się trzymać zasady, by słuchać wszystkiego i wszystkich, dużo
myśleć i uczyć się, być ostrożny w sądach, nie gadać, nie robić hałasu,
mieć oczy otwarte i nie odstępować ani na jotę od ducha Kościoła.
Co będę robił po zakończeniu rekolekcji? Ilość myśli i uczuć, jakie
nawiedziły mnie w tych dniach, zwłaszcza w dziedzinie praktyki świętej
pokory, wzbudziła we mnie pewien sceptycyzm co do korzyści duchowych, jakie
mógłbym osiągnąć, i prawdziwego postępu na drodze do doskonałości. Nic
bardziej jałowego od takiego sceptycyzmu: to pokusa szatańska.
By nie obciążać się zbytnio i nie zagubić się, muszę uczynić to, co mi
nakazuje ojciec duchowny: żyć nie tyle każdym dniem, jak to czynił św.
Stanisław Kostka, ile każdą godziną dnia, jak św. Jan Berchmans. To, co mam
w tej chwili wykonać, a nie dalsze czynności, powinno być przedmiotem mojej
troski i najlepszą okazją ćwiczenia się w cnocie. Powiązanie między tymi
czynnościami, a nawet między całym szeregiem czynności, ich harmonijne
współdziałanie w kształtowaniu mnie, bym stał się człowiekiem oraz
cnotliwym i doskonałym kapłanem, będzie już naturalną, choć na pierwszy
rzut oka niedostrzegalną konsekwencją tej doskonałości, z jaką będę się
starał wykonać każdą poszczególną czynność. Bóg nie patrzy na liczbę
uczynków, lecz na sposób, w jaki zostały wykonane. O nic innego Mu nie
chodzi, tylko o nasze serce. Wystarczą dwie rzeczy, by udoskonalić każdą
swą czynność: subtelne wyczucie obecności Boga jako ostatecznego celu
wszystkich rzeczy i całkowite zapomnienie o sobie.
Słusznie zauważa o. Faber, że czyny nasze powinny mieć pewne podobieństwo z
figurami, których tyle się widzi: na klęczkach, w postawie żarliwego
oczekiwania, z rękoma złożonymi, oczyma pełnymi zachwytu i zwróconymi ku
niebu, w całkowitym zapomnieniu o sobie.
Będę spełniał moje zajęcia, jedno po drugim, ze spokojem, powagą i
całkowitą prostotą tak, jak gdybym tylko po to na świat przyszedł, by daną
czynność wykonać, jak gdyby Pan Jezus we własnej osobie mi ją nakazał, stał
przy mnie i na mnie patrzał. O innych obowiązkach będę myślał wtedy, kiedy
przyjdzie na nie kolej, bez najmniejszego pośpiechu, bez zatroskania, nie
zostawiając nic nie dokończonego, nie wygładzonego, wykonanego niedbale.
A gdybym zawsze w ten sposób postępował, czy znalazłoby się jeszcze
miejsce dla miłości własnej? A owoc rekolekcji czy nie był"
wielki, naprawdę wspaniały?
Jezus oczerniony, uznany za zwodziciela i głupca, wystawiony na szyderstwo
i pośmiewisko, milczy pokornie, nie zawstydza oszczerców, pozwala, by Go
bili, by Mu pluli w twarz, biczowali, traktowali jak wariata, i nie traci
ani przez chwilę pogody ducha, nie przerywa swego milczenia.
I ja także pozwolę, by o mnie mówiono co się komu podoba, by mnie stawiano
na ostatnim miejscu, by tłumaczono na opak moje słowa i czyny; nie będę się
usprawiedliwiał, nie będę szukał wymówek, przyjmę z radością i nawet bez
słowa upomnienia pochodzące od przełożonych.
Jezus na krzyżu, rozbitek wśród olbrzymiego morza bólu i hańby, nie skarży
się, lecz znajduje dla swych nieprzyjaciół słowa współczucia i
przebaczenia. Także i ja w doświadczeniach, jakie Bóg będzie na mnie
zsyłał, postaram się zachować milczenie i nie pofolguję sobie wobec
przyjaciół. Gdy mnie ogarnie przygnębienie z powodu niepowodzeń w nauce,
pochylę głowę bez żebrania o pocieszenie, przyjmując spokojnie, a nawet z
radością to moje zawstydzenie, nie martwiąc się niczym, tak jakbym otrzymał
podarunek, czułe słowa lub serdeczny uścisk Jezusa. We wszystkich
okolicznościach "nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jeno z
krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa" (Ga 6, 14).
Dziś wszystko, co dotyczy Serca Jezusowego, jest mi bliskie i podwójnie
drogie. Wydaje mi się, że moim przeznaczeniem jest spędzić życie w świetle
promieniującym z tabernakulum i że w Sercu Jezusa mam znaleźć rozwiązanie
wszystkich moich trudności. Wydaje mi się, że byłbym gotów oddać krew dla
zwycięstwa Serca Jezusowego. Moim najgorętszym pragnieniem jest uczynienie
czegoś dla przedmiotu tej mojej wielkiej miłości. Niekiedy myśl o mej
pysze, niesłychanej miłości własnej i wielkiej nędzy mnie przeraża, zbija z
tropu i sprawia, że tracę odwagę,, wszakże natychmiast odnajduję pociechę w
słowach Chrystusa wypowiedzianych do błogosławionej Małgorzaty: "Wybrałem
ciebie dla objawienia wspaniałości mego Serca, ponieważ jesteś przepaścią
niewiedzy i nędzy».
Ach! Chcę służyć Sercu Jezusowemu dziś i na zawsze. Chcę, by moje
nabożeństwo do Niego, ukrytego w Sakramencie Miłości, stało się
sprawdzianem całego mego postępu duchowego. Istota moich postanowień
rekolekcyjnych polega na pragnieniu spełnienia tego wszystkiego, co tu
zanotowałem, w łączności z Sercem Jezusa Eucharystycznego.
Tak więc pamięć na obecność Bożą i duch adoracji sprawią, że każdy mój czyn
będzie miał jako cel bezpośredni Jezusa, Boga i Człowieka, prawdziwie
obecnego w Świętej Eucharystii. Duch ofiary, upokorzenia, wzgardy samego
siebie w oczach świata będzie oświecony i podtrzymany ustawiczną myślą o
Jezusie poniżonym w Sakramencie Ołtarza.
W łączności z Boskim Sercem, tak znieważonym przez ludzi, każde upokorzenie
i poniżenie będzie dla mnie słodkie, a kiedy świat obdarzać mnie będzie
obojętnością lub wzgardą, największą moją radością będzie szukanie i
odnajdywanie pokrzepienia w tym Sercu, które jest źródłem wszelkiej
pociechy.
Wysiłek mego umysłu i woli musi być skierowany na dwie zwłaszcza praktyki
życia codziennego: na Komunię św. i wieczorne nawiedzenie, nde mówiąc już
o częstych aktach strzelistych, którymi będę przeszywał Serce Bożego
Słowa, jak to czynił św. Alojzy. Nie spocznę, póki nie zostanę całkowicie
unicestwiony w Sercu Jezusa.
O Serce Boże, nie jestem zdolny do niczego innego jak tylko do składania
obietnic, ale w ten sposób chcę Ci okazać miłość, jaką wydaje mi się, że
odczuwam dzisiaj ku Tobie. Czynię to jednak z lękiem i niepokojem, gdyż nie
wiem, czy dotrzymam mojej obietnicy. O, nie pozwól, bym kiedyś, odczytując
te słowa, znalazł w nich powód potępienia dla siebie!
18 grudnia otrzymał Roncalli święcenia diakonatu w Bazylice Laterańskiej,
których udzielił mu kardynał Respighi, wikariusz Rzymu.
20. KIM BĘDĘ W PRZYSZŁOŚCI?
Rok 1904 diakon Roncalli rozpoczął z nową pilnością i gorliwością. Przecież
w tym roku miał zdobyć doktorat z teologii i otrzymać święcenia kapłańskie.
Teraz praca jego szła w dwóch kierunkach: naukowym i duchowym. Poprzez dni
skupienia kontrolował swoje postępowanie w tych dziedzinach.
24 stycznia notował w Dzienniku duszy:
Dziś zrobiłem przegląd ostatniego miesiąca, by zdać sobie sprawę ze stanu
mojej duszy.
Krótko i węzłowato: coś zostało dokonane, ale niewiele. W gruncie rzeczy
jestem ciągle tym samym grzesznikiem i poprawiam Się bardzo wolno.
Zwłaszcza miłość własna często się odzywała w związku z niezbyt pomyślnymi
wynikami moich studiów. Muszę przyznać, że to jest dla mnie prawdziwe
upokorzenie. Jeśli chodzi o praktykę pokory, wzgardy samego siebie jestem
dopiero na początku drogi, przy ABC. Niecierpliwie dążę do nie wiadomo
czego, chcę napełnić beczkę, która jest bez dna.
Moje modlitwy były odmawiane raczej pospiesznie, jednym tchem, bez
odpowiedniego spokoju i pogody ducha. Trochę się opuściłem w praktyce
umartwienia i jestem zbyt słaby wobec najmniejszej trudności. Postanawiam
sobie, że wykorzystam każdą sekundę dnia, a tracę bezowocnie całe godziny.
Byłem mniej opanowany w dyskusjach, mniej powściągliwy w słowach, a także
trochę w moich sądach. Na ogół - życiu memu brak intensywności i cnoty,
brak uduchowienia pod każdym względem, stałości charakteru i wytrwałości w
postanowieniach.
Podejmuję znowu pracę nad sobą, tym razem z większym doświadczeniem. Przede
wszystkim - medytacja. Ten tak cenny czas musi być dobrze wykorzystany.
Jeśli temat podany do medytacji mi nie odpowiada, mogę podjąć rozmyślania o
męce Chrystusa, o stanie mej duszy, wzbudzając akty szczerej skruchy za
moje winy, mogę myśleć o mojej miłości do Jezusa, o postanowieniach na dany
dzień.
W szkole - umartwienie języka, stałe i skrupulatne; ile pięknych kwiatów
mógłbym w ten sposób codziennie Jezusowi ofiarować!
W rozmowach - wielka powściągliwość tak pod względem formy, jak i treści;
strzec się mówienia źle o innych, choćby tylko w sposób pośredni;
zachowywać się zawsze z pewną godnością, ale bez afektacji; o przełożonych
wypowiadać się zawsze z wielkim taktem; słusznie będzie również unikać
wylewności w sprawach osobistych, nie ujawniać przed wszystkimi tego, co w
głębi duszy czuję.
Będę bardzo cenił każdą minutę czasu przeznaczonego na naukę,
nie pozwalając sobie na lekturę nie związaną z mymi studiami. Tego chcę
bardzo ściśle przestrzegać, tak jak gdybym miał co wieczór, przed udaniem
się na spoczynek, zdać sprawę Jezusowi z nabytej wiedzy i straconego czasu.
Ogólnie Z- przepojone miłością i poufne zjednoczenie z Sercem Jezusowym i
Marią Niepokalaną za pośrednictwem aktów strzelistych, myśli i pragnień.
Będę oddalał od siebie myśli podsuwane przez miłość własną, która stale na
mnie czyha, natomiast z całą energią zajmę się tą czynnością, którą w danej
chwili spełniam, nie troszcząc się o resztę.
Jezu, ufam Tobie.
W Wielkim Poście poświęcił Angelo trzy dni (28, 29, 30 marca) rekolekcjom.
Oto wnioski i postanowienia, jakie wyciągnął z tych dni skupienia:
Błogosławiony dzień święceń kapłańskich już się zbliża, odczuwam przedsmak
tej niewypowiedzianej radości, jaka mnie czeka. W przededniu tak
uroczystego wydarzenia czuję się w obowiązku wznowić wysiłek, by
przygotować się możliwie najmniej niegodnie na przyjęcie łaski Sakramentu,
który tylko raz w życiu można otrzymać. Im lepiej dusza jest przygotowana,
tym większą korzyść z tej łaski odniesie.
Będę się więc starał, by te ostatnie miesiące spędzić w wielkim skupieniu,
zwracając każdą myśl i każdą czynność ku Jezusowi, który na mnie czeka.
Podejmę znowu wszystkie tak mi drogie ćwiczenia pobożne z pierwszych lat
życia seminaryjnego, by zachować czystość, świeżość i wonność młodzieńczego
zapału i będę się cieszył, że stałem się znów małym alumnem odnajdując
drogę do prostej pobożności owych szczęśliwych lat. O ile tylko nowe
zajęcia mi na to pozwolą, powrócę z radością do małych, ale jakże mi
drogich praktyk pobożnych ku czci moich świętych protektorów, jakimi są
trzej młodzieńcy: Alojzy, Stanisław i Jan Berchmans, oraz do nabożeństwa ku
czci świętych: Filipa Nereusza, Franciszka Salezego, Alfonsa Liguorego,
Tomasza z Akwinu, Ignacego Loyoli, Karola Boromeusza i innych.
Dni, tygodnie mijały teraz szybko. I oto 13 lipca Roncalli zdaje egzamin z
teologii i zdobywa zaszczytny tytuł doktora. Młody doktor teologii nie ma
jednak dużo czasu na radość ze sukcesu naukowego. Bo oto 1 sierpnia
rozpoczął dziesięciodniowe rekolekcje przed święceniami kapłańskimi w
klasztorze ojców pasjonistów na Monte Celio. Z okna pokoju widział teraz
Koloseum, Lateran, Via Apia, Palatyn, Monte Celio z wszystkimi zabytkami
chrześcijaństwa. Niedaleko wznosiły się bazyliki św. Jana i św. Pawła. Obok
pokoju Angela znajdowała się cela, w której umarł św. Paweł od Krzyża. Całe
otoczenie mówiło Roncałlemu o świętości, szlachetności i ofierze ze swego
życia dla Chrystusa. Również widok rozmodlonych i skupionych zakonników
działał dodatnio na wrażliwą duszę diakona.
Rozważania osobiste Angela szły w kierunku zdobycia świętej obojętności co
do przyszłych losów życia; "świętej obojętności, polegającej na całkowitym
poddaniu się woli Bożej i wyrażającej się w maksymie: Bóg mój i wszystko
moje". Młody doktor zajął się też w swych rozważaniach tematem wiedzy.
Dziennik duszy zapełniał się refleksjami:
Rozmyślałem zwłaszcza o świętej obojętności, na którą już w poprzednich
rekolekcjach zwróciłem uwagę, lecz w jej praktykowaniu jestem dotychczas w
punkcie zerowym. Bóg mnie strzeże od ciężkich grzechów, w które na pewno
bym popadł z największą łatwością. Zapewniam, że chcę dążyć do
doskonałości, lecz drogę do niej chciałbym sam sobie oznaczyć, zamiast
pozostawić to Bogu. Dowodem na to są wszystkie moje tegoroczne obawy i
niepokoje, a także wybiegi, do których próbowałem się uciekać. Co innego
mówię, a co innego czynię. Obojętność powinna się u mnie objawiać wielką
prostotą ducha, gotowością do każdej ofiary, a nie filozofowaniem. Przede
wszystkim trzeba się modlić i ufać Bogu.
Muszę się wystrzegać, zwłaszcza kiedy rzeczy nie układają się po mojej
myśli, szukania ulgi w zwierzeniach, których nie powinienem czynić nikomu
poza moim kierownikiem duchownym i takimi osobami, które mogą mi w jakiś
sposób pomóc. W rozmowach z innymi tracę całą zasługę, którą mogłem zdobyć.
Święta radość nie powinna mnie nigdy opuszczać, ponieważ w każdej
okoliczności "w Nim żyjemy, ruszamy się i jesteśmy" (Dz 17, 28). Muszę
również czuwać, by nie zaprzątać sobie głowy myślami, które są sprzeczne z
zasadą: "czyń, co czynisz».
Kim będę w przyszłości? Czy dobrym teologiem, wybitnym prawnikiem, wiejskim
proboszczem, czy też zwykłym, biednym księdzem? Cóż mnie to może obchodzić!
Może niczego nie osiągnę, może znacznie więcej - to wszystko zależy od
tego, co Bóg zechce ze mną uczynić. Bóg jest dla mnie wszystkim, Bóg mój i
wszystko moje. Co do marzeń piastowanych przez miłość własną - chęci
popisania się przed ludźmi - Bóg postara się, by to wszystko w niwecz
obrócić.
Muszę dobrze wbić sobie w głowę, że Bóg mnie kocha, i wtedy w moich planach
nie będzie miejsca na ambicję. Zrozumiem również że nie warto sobie tym
zaprzątać głowy.
Jestem niewolnikiem: nie mogę drgnąć bez pozwolenia mego Pana. Bóg zna moje
talenty, wie, co mogę, a czego nie mogę czynić dla Jego chwały, dla dobra
Kościoła, dla zbawienia dusz. Nie ma więc potrzeby udzielania Mu rad za
pośrednictwem Jego przedstawicieli, jakimi są przełożeni.
Czyż nie widać jasno, że święci już od najmłodszych lat wstępowali na drogę
wprost przeciwną niż ta, którą wskazywały ich naturalne skłonności i
wspaniałe przymioty? A jednak zostali świętymi, i to jakimi świętymi!
Reformatorami społeczeństwa, założycielami wybitnych zakonów. Praktykowali
bowiem świętą obojętność, pilnie wsłuchiwali się w głos Boga, który
przemawiał do nich, tak jak do mnie; nie kierowali się w wyborze drogi
miłością własną, lecz na oślep i z zapałem sale tam, gdzie Bóg chciał.
Powracam do zagadnienia obojętności, ponieważ w gruncie rzeczy
to stanowi dla mnie najtwardszy do zgryzienia orzech. Zróbmy rachunek
sumienia. Wszystkie moje winy tegoroczne wynikały z braku gorliwości mimo
tylu uroczystych wydarzeń; wyrzucam sobie oschłość w modlitwie, zwłaszcza
przy Komunii św. i na medytacji, częste roztargnienia, mało starań wokół
postępu duchowego, jednym słowem - wpadłem w oziębłość. A przyczyna tego
stanu? Chyba się nie mylę sądząc, że przede wszystkim był to brak
obojętności. Ta nieprzytomna chęć studiowania z ukrytym w głębi duszy
celem, by dobrze wypaść na egzaminach, w oczach duchowieństwa; potem - z
miłości własnej wypływający lęk i przerażenie z powodu groźby odwołania
mnie, co równałoby się zniweczeniu różowych nadziei, które zrodziły się w
dni pogodne i były same w sobie dobre, choć nie pozbawione słabych stron.
Bóg widząc, że w moim sercu powstaje rozdźwięk, niepokój, pozostawił mnie
samemu sobie i wiem dobrze, co z tego wynikło. Niech więc przeszłość będzie
szkołą dla przyszłości. Czyńmy postępy już nie tylko dzień po dniu, ale z
godziny na godzinę. Muszę pozwolić, by Bóg mną rządził, poddać Mu się z
całą uległością, złożyć ofiarę z samego siebie, by zachować gorliwość i
pokój duszy oraz postąpić w życiu wewnętrznym.
Nauka! Ile mam uprzedzeń w tej dziedzinie! Skończyło się na tym, że osądzam
sprawy wedle ducha tego świata, że dałem się unieść prądom współczesnym.
Wykształcenie jest niewątpliwie bardzo ważne, jest drugim z kolei warunkiem
owocności życia kapłańskiego, a w naszych czasach także drugą deską
ratunku. Niech Bóg mnie zachowa od lekceważenia nauki, lecz muszę się
wystrzegać nadawania jej wartości przesadnej i absolutnej. Nauka jest
okiem, ale jednym tylko, lewym; jeśli brak prawego, cóż znaczy jedno oko,
sama tylko nauka? A czymże ja jestem, z tym całym moim doktoratem? Niczym,
biednym nieukiem. Czy mógłbym się w czymś przydać Kościołowi, posiadając
tylko to? Muszę więc koniecznie poddać rewizji mój pogląd na naukę, a do
tego potrzeba równowagi i harmonii w myślach i czynach. Rzecz jasna, że
uczyć się trzeba i nigdy w tym nie ustawać, ale we wszystkim należy
zachować porządek i miarę. Trzeba rozumieć z umiarkowaniem (por. Rz 12, 3).
Muszę być uczonym, ale na modlę św. Franciszka Salezego. Kim są ci wszyscy,
którzy siebie uważają za bardzo mądrych i jaka jest ich wiedza? Bardzo
mała! Nie mówię oczywiście o prawdziwych uczonych. Jakaż mądrość mieści się
w słowach, z jakimi Ojciec św. Pius X zwrócił się do seminarzystów: "Dzieci
moje, uczcie się, uczcie się dużo, ale, błagam was, bądźcie dobrzy, bardzo
dobrzy ".
Będę więc nadal się uczył, z jeszcze większym zapałem, ale bez
przeinaczenia wartości: bardziej niż dla egzaminów będę studiował dla
życia, aby nauka stała się moją drugą naturą.
Braciszek, który sprząta mój pokój i podaje do stołu, dobry brat Tomasz,
daje mi dużo do myślenia. W wieku dojrzałym raczej niż młodzieńczym, bardzo
dobrze ułożony, wysokiego wzrostu, w długim, czarnym habicie, którego
inaczej nie nazywa jak tylko świętym, jest zawsze wesoły, mówi wyłącznie o
Bogu i miłości Bożej, nie podnosi na nikogo oczu, a w kościele przed Najśw.
Sakramentem klęczy nieruchomo jak statua. Przybył aż z Hiszpanii do Rzymu,
by zostać pasjonistą, i żyje sobie szczęśliwie, służąc wszystkim, a tyle w
nim prostoty, jakby dla niego nie istniały żadne marzenia ani olśniewające
miraże; pozostanie takim biednym braciszkiem przez całe życie. O, wobec
cnoty brata Tomasza ja jestem niczym. Powinienem całować rąbek jego szaty
i słuchać go jak swego mistrza! A przecież jestem już bliski kapłaństwa i
obdarowany tylu łaskami! Gdzie mój duch pokuty i pokory, gdzie skromność i
zamiłowanie do modlitwy, gdzie moja prawdziwa mądrość? Ach, bracie Tomaszu,
bracie Tomaszu, ile rzeczy mogę się od ciebie uczyć! Ilu biednych
braciszków, ilu nieznanych zakonników będzie kiedyś jaśniało w chwale
Królestwa Bożego? Czy i ja nie mógłbym na to zasłużyć?
O Jezu, natchnij mnie duchem pokuty, ofiary i umartwienia.
21. PANIE, TY WIESZ, ŻE CIĘ MIŁUJĘ!
10 sierpnia 1904 roku w dniu św. Wawrzyńca Angelo Roncalli został kapłanem
Chrystusowym na wieki!
Uroczystość święceń odbyła się w kościele Santa Maria in Monte Santo.
Święceń udzielał biskup Giuseppe Ceppetelli, tytularny patriarcha
Konstantynopola, prowikariusz Rzymu.
Po złożeniu przysięgi posłuszeństwa ordynariuszowi Angelo podniósł oczy i
spostrzegł obraz Najśw. Panny, którego poprzednio wcale nie zauważył.
Uśmiech w spojrzeniu Maryi wlał w jego serce poczucie pokoju wewnętrznego,
wspaniałomyślności i bezpieczeństwa. Zdawało mu się, że Matka Boża
zapewniła go o swojej opiece i swym zadowoleniu z jego święceń.
Po uroczystościach kościelnych wrócił do seminarium, które przyjęło go
ciszą i pustką, gdyż w tym czasie klerycy byli na wakacjach. .
Neoprezbiter uważał, że pierwszym jego obowiązkiem jest napisanie listu do
biskupa Guindaniego. W krótkich słowach odnowił posłuszeństwo i złożył
wyrazy czci. Następnie listownie dzielił się swoją radością z rodzicami i z
całą rodziną. Zachęcał ich, aby wraz z nim podziękowali Bogu za łaskę
powołania i prosili Go, by dochował Mu wierności.
Popołudnie spędził sam na sam z Bogiem, radując się ze swego kapłaństwa.
Pod wieczór wyszedł z seminarium. Zatopiony w Panu nie widział nikogo na
ulicy Rzymu. Szedł jak lunatyk. Postanowił odwiedzić najbardziej czczone
kościoły, obrazy Matki Bożej i ołtarze świętych. Nawiedzenia były
króciutkie, lecz tego wieczoru wydało mu się, że wszystkim świętym ma coś
do powiedzenia i że każdy z nich też ma mu coś do powiedzenia. I
rzeczywiście tak było.
Odwiedził więc świętych: Filipa, Ignacego, Jana Chrzciciela de Rossi,
Alojzego, Jana Berchmansa, Katarzynę Sieneńską, Kamila de Lellis i kilku
innych.
Nazajutrz wicerektor Spolverini zaprowadził ks. Roncalłego do
Bazyliki św. Piotra, aby odprawił pierwszą mszę św. Neoprezbiter zstąpił do
krypty przed grób pierwszego Namiestnika Chrystusowego Piotra. Wobec grona
profesorów i przyjaciół odprawił mszę św. wotywną ku czci świętych Piotra i
Pawła. Wśród uczuć przepełniających w tym momencie jego serce najgorętsze
było uczucie miłości do Kościoła, do sprawy Chrystusa, do papieża.
Postanowił całkowicie i bez reszty oddać się służbie Jezusowi i Kościołowi.
Przyrzekał niezmordowanie pracować dla dusz. Z największym przekonaniem
powiedział Chrystusowi na grobie św. Piotra: "Panie, Ty wszystko wiesz, Ty
wiesz, że Cię miłuję!"
Ks. Angelo wychodził z Bazyliki jak urzeczony. Wydawało mu się, że papieże
patrzą na niego ze swych pomników z marmuru i brązu, umieszczonych wzdłuż
całej bazyliki, a w ich spojrzeniu wyczytał, jakby chcieli natchnąć go
odwagą i wielką ufnością.
Około południa czekało go jeszcze jedno podniosłe przeżycie. Mianowicie był
na audiencji u papieża Piusa X. Gdy papież podszedł do Roncallego,
wicerektor przedstawił mu neoprezbitera. Pius X uśmiechnął się do Angela i
pochylił się nisko nad nim. Uszczęśliwiony młody kapłan wyraził swą radość,
że może złożyć u stóp papieża te same uczucia, które rano w czasie swej
pierwszej mszy św. składał na grobie św. Piotra.
Kiedy skończył szczere i spontaniczne zwierzenia, papież położył rękę na
jego głowie i rzekł:
- Dobrze, dobrze synu. Podoba mi się to i będę prosił Boga o specjalne
błogosławieństwo dla tych dobrych postanowień, a także o to, byś był
naprawdę kapłanem według Serca Chrystusowego. Błogosławię wszystkie inne
księdza zamiary i te osoby, które w tych dniach będą się z powodu księdza
radować.
Następnie papież udzielił mu błogosławieństwa i podał mu rękę do
pocałowania. Pius X podszedł do następnych osób. Nagle wrócił do ks.
Roncallego i zapytał:
- A skąd ksiądz pochodzi?
- Z Sotto ii Monte, z diecezji Bergamo.
- A kiedy ksiądz odprawi swoje prymicje w swojej rodzinnej parafii?
- W dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.
- Papież uśmiechnął się dobrotliwie i powiedział:
- O jakie to będzie wielkie święto tam na górze, w księdza wiosce i jak
uroczyście będą w tym dniu dzwoniły te piękne dzwony z Bergamo...
13 sierpnia ks. Angelo odprawił mszę św. w kościele Zwiastowania we
Florencji. Poczuwał się do obowiązku wdzięczności wobec Matki Bożej, gdyż w
tym kościele w Jej ręce złożył przed pójściem do wojska swoją czystość.
14 sierpnia odprawił neoprezbiter mszę św. na grobie św. Karola w
Mediolanie.
I wreszcie przyszedł przepiękny dzień 15 sierpnia, najszczęśliwszy w życiu
Angela i jego rodziny. Kto żyw w Sotto ii Monte pojawił się w ubogim
kościółku, by uczestniczyć w prymicyjnej mszy św. swego rodaka.
Z radością i dumą najbliższa rodzina zajęła zarezerwowane dla niej w tym
dniu pierwsze ławki. Jedni uczestnicy uroczystości dzielili się szczerze z
radością rodziny, inni zazdrościli. Ot, jak to bywa między ludźmi. Don
Angelo całą uwagę skupił na Jezusie, którego ofiarę miał sprawować. Ciężkie
lata dziecięce i trudne lata młodzieńcze uwolniły go w wielkiej mierze od
przejmowania się sądami i opinią ludzką. I dobrze mu z tym było.
Młody kapłan zaimponował wszystkim donośnym, czystym i melodyjnym głosem.
Kiedy zaśpiewał Gloria in excelsis Deo, po kościele przeszedł szmer
podziwu.
Kazanie wygłosił sam prymicjant na temat: "Teologiczne znaczenie
Wniebowzięcia Błogosławionej Dziewicy". Niestety, więcej w kazaniu było
zwrotów z podręczników teologicznych i pojęć naukowych aniżeli mowy życia.
Toteż wierni komentowali pierwsze wystąpienie don Angela:
- Ho, ho! Ten nasz Angelo to ma głowę!
- Mówi tak mądrze jak biskup.
- Daleko zajdzie.
- Na proboszcza to się nie nadaje, ale w sam raz na profesora albo na
urzędnika Watykanu.
Tymczasem don Angelo z największym wzruszeniem podawał Jezusa
Eucharystycznego swoim rodzicom. Czyż mógł czymś lepszym odpłacić im za
życie naturalne, jak podając im teraz Tego, który sam nazwał się Życiem?
Po mszy św. neoprezbiter udzielił błogosławieństwa matce i ojcu, całując
spracowane ich ręce, a oni ręce syna kapłana.
A później gratulacje i życzenia wszystkich krewnych, przyjaciół i
znajomych. Między innymi podszedł do don Angela miejscowy lekarz, doktor
Cesare Mingazzi, ze słowami:
- Teraz musi się ksiądz postarać i zostać papieżem.
Roncalli spojrzał bystro w oczy lekarza. Błyskawicznie zastanowił się, czy
lekarz częstuje go drwiną, szyderstwem czy szczerym życzeniem. Chciał
jednak za wszelką cenę w tym dniu wszystkim ludziom wierzyć. Dlatego z
uśmiechem odpowiedział:
- Ja nie muszę się o to starać. Jeżeli Pan Bóg chce, abym został papieżem,
postara się o to Duch Święty.
Przy końcu wakacji don Angelo otrzymał od biskupa Guinda-niego polecenie,
aby kontynuował studia w Rzymie na wydziale prawa kanonicznego w seminarium
papieskim św. Apolinarego i zdobył z tego przedmiotu doktorat.
Z okazji rozpoczęcia nowego roku akademickiego don Angelo poświęcił dzień 4
listopada na rekolekcje. Młody kapłan w tymże dniu zanotował swoje
postanowienia w Dzienniku duszy:
Jeśli chodzi o ogólne postanowienia, nie zmieniam nic z tego, co napisałem
w ciągu czterech serii rekolekcji przed święceniami. Aby utrzymać się w
karności i mieć jakieś stałe punkty w dążeniu do postępu duchowego, będę
przestrzegał ze szczególną pilnością następujących postanowień, które
pokornie składam w ręce św. Karola Boromeusza, w dniu Jego święta:
1. Wczesny poranek, od przebudzenia do określonego czasu po mszy św.,
poświęcę wyłącznie na rozmyślanie i inne sprawy duchowe, jak: modlitwy
ustne, czytanie, oficjum itp.
2. Będę skrupulatnie przestrzegał, by odprawiać z pożytkiem
rachunek sumienia szczegółowy, na który przeznaczam pięć minut przed
południem.
3. Najwięcej starania włożę w gorliwe odprawianie codziennych nawiedziń
Najśw. Sakramentu. Temu nabożeństwu i Sercu Jezusowemu zawdzięczam
wszystko: niech więc ma dusza rozmiłuje się w Najśw. Sakramencie.
4. Nie udam się nigdy na spoczynek, dopóki nie odmówię przynajmniej
trzech nokturnów na dzień następny. Wśród wszystkich ćwiczeń
pobożnych brewiarz musi mieć zawsze miejsce honorowe.
5. Będę stanowczo przestrzegał odprawiania rekolekcji miesięcznych,
trwających przynajmniej od wieczora dnia poprzedniego do południa
pierwszej niedzieli każdego miesiąca.
6. Będę wiernie zachowywał przepisy seminaryjne jak gdybym był
jednym z najmłodszych alumnów, nie zapominając, że wpływ mój na młodszych,
których jestem prefektem, uzależniony jest całkowicie od przykładu,
jaki im dam.
7. Jeszcze większy nacisk położę na przestrzeganie
najwyższej ostrożności podczas przechadzek. Kapłaństwo nie chroni mnie
od poważnych upadków. Ćwiczenie się w skromności przyczynia się bardzo do
zachowania skupienia i gorliwości ducha.
8. Będę pamiętał o poszanowaniu czasu, zwłaszcza przeznaczonego na
naukę. Na pierwszym miejscu stawiać muszę program roku szkolnego i kursów,
a potem dopiero, z umiarem mogę studiować inne rzeczy.
9. We wszystkim pokora, wielka gorliwość, łagodność i uprzejmość względem
każdego, stała radość i pogoda ducha.
Serce Jezusa, gorejące miłością ku nam, rozpal serca nasze miłością ku
Tobie.
Teraz Roncalli dzielił czas na modlitwę, wykłady, studium i na pracę
pedagogiczną z młodymi seminarzystami, których był prefektem.
8 grudnia, z okazji 50 rocznicy ogłoszenia dogmatu Niepokalanego Poczęcia
Najświętszej Maryi Panny, wziął udział w uroczystościach w Bazylice św.
Piotra.
Tego dnia na życzenie ojca duchownego seminarium, Franciszka Pitochiego,
wygłosił młody kapłan Roncalli pierwsze kazanie w Rzymie dla "Córek Maryi".
Oto relacja samego kaznodziei:
Fiasko kompletne. Zaraz na wstępie onieśmieliło mnie audytorium, które mnie
wieśniakowi wydawało się zbyt arystokratyczne. Zawiodła mnie przytomność
umysłu, sprawność języka, zapał serca, nawet pamięć bazująca na słowach
mego rękopisu. Pomyliłem Nowy Testament ze Starym, świadectwa Doktorów z
wizjami Proroków, św. Alfonsa ze św. Bernardynem, środek z początkiem, a
ten znowu z zakończeniem; jednym słowem porażka zupełna. Gdy skończyłem i
odszedłem od ołtarza czułem się jak rozbitek wyrzucony na ląd, nie wiedząc,
co się ze mną dzieje.
Wieczorem tego dnia utrwalił uczucia w zapiskach duchowych:
Będę zawsze pamiętał o tym dniu jako o jednym z najuroczystszych w mym
życiu. Uszczęśliwiony, z sercem przepełnionym najczystszą radością
uczestniczyłem w triumfalnych obchodach ku czci Marii, odbywających się w
bazylice Watykańskiej i wszystkich kościołach miasta.
Był to szczery i serdeczny wyścig Rzymu w okazaniu miłości do Najświętszej
Dziewicy. Wielka świątynia wypełniona była po brzegi. Wspaniała ceremonia
odbywała się w miejscu przez cały świat najbardziej czczonym. W górze
absydy lśnił w glorii świateł obraz Marii Niepokalanej, która wydawała się
uśmiechać do papieża w majestacie szat pontyfikalnych, w otoczeniu
kardynałów, biskupów, przybyłych w wielkiej liczbie z wszystkich krańców
świata, dostojników duchownych i świeckich. Podczas świętych ceremonii
melodie Perosiego rozbrzmiewały jak niebiańska muzyka i ulatując w górę
odbijały się potężnym echem o ściany olbrzymiej kopuły. Jaki to wspaniały
przejaw wiary, jaki triumf Marii! Trudno sobie wyobrazić większą i
wspanialszą chwałę na ziemi.
22. DYSKRECJA
Każdy biskup ordynariusz swoją osobowością wyciska specyficzne znamię na
życiu diecezji. Do głównych jego zadań należy obsada stanowisk kościelnych,
w czym jest niezależny i ma niemal absolutną władzę w granicach Kodeksu
Prawa Kanonicznego. Toteż po śmierci biskupa całe duchowieństwo jego
diecezji nie tylko z ciekawością, ale z niepokojem, ewentualnie z nadzieją
czeka na wyznaczonego przez papieża jego następcę.
Ten niepokój przeżył don Roncalli na progu swego kapłaństwa. Dotychczasowy
biskup Bergamo Guindani zmarł w październiku. Wraz z młodymi kapłanami i
klerykami z Bergamo studiującymi w Rzymie Angelo zadawał pytanie: kto i
kiedy będzie nowym biskupem? Odpowiedź nadeszła 8 stycznia 1905 r. w dniu
beatyfikacji Jana Marii Vianney, proboszcza z Ats. Ziomek i przyjaciel
Roncallego, don Carozzi, tego dnia zakomunikował koledze:
- Habemus episcopum!
- Kto nim został? - gorączkował się Roncalli.
- Giacomo Radini-Tedeschi!
- Przyznam się, że niewiele o nim słyszałem. Zrób o nim wywiad.
- Już to zrobiłem.
- To na co czekasz? Mów!
- Otóż pochodzi z arystokratycznej rodziny wywodzącej się z
niemieckiej części Szwajcarii.
- O, to będzie rygorysta!
- Nie przerywaj. Jego ojciec, Karol, był jednym z twórców katolickiego
ruchu społecznego we Włoszech.
- Ale ile lat liczy nasz biskup?
- Sam sobie oblicz. Urodził się w roku 1857.
- Wobec tego liczy sobie 47 lat życia. Podobno to najlepszy wiek na
biskupa.
- Na tym się nie znam. Ale czy ty chcesz mnie słuchać, czy nie?
- Już dobrze, dobrze. Nie będę ci przerywał. Mów dalej.
- Po święceniach nasz biskup Wstąpił do służby dyplomatycznej w
Sekretariacie Stanu, gdzie należał do najbliższych współpracowników i
przyjaciół ówczesnego sekretarza stanu, kardynała Rampolli, oraz jego
zastępcy, mgra delia Chiesa. Powierzano mu kilkakrotnie funkcję legata
nadzwyczajnego.
- To wobec tego dlaczego nie został mianowany nuncjuszem, tylko biskupem
ordynariuszem?
- Po prostu służba dyplomatyczna nie odpowiadała mu. Podjął się natomiast
kierowania ruchem katolickim organizacji społecznych.
To może pracował w tzw. "Dziele Kongresu"?
- Tak. Nawet został wiceprzewodniczącym tego dzieła. Należał do głównych
twórców nowoczesnego ruchu społecznego.
- O ile się jednak nie mylę, to po śmierci Leona XIII kardynał Rampolla i
jego przyjaciele znaleźli się w tzw. trudnej sytuacji.
- Masz rację. Przede wszystkim nowy papież Pius X zmienił sekretarza
stanu. Na miejsce kardynała Rampolli mianował 38-let-niego Hiszpana,
kardynała Merry del Val. Między nowym sekretarzem stanu a mgrem Radinim
doszło do starcia. Kardynał Merry del Val w polityce włoskiej wolał szukać
oparcia u liberałów niż w katolickich organizacjach postępowych. Natomiast
mgr Radini stał i stoi wyraźnie na gruncie demokratyzmu i ugody ze
współczesnymi państwami laickimi w polityce i na stanowisku zdecydowanie
antykapitalistycznym w sprawach społecznych. Pracował też nad jak
najszerszą aktywizacją polityczną i społeczną katolików.
- Skutek łatwy do przewidzenia.
- Widzę, że zaczynasz coraz lepiej poznawać machinę urzędniczą ludzkiej
cząstki Kościoła.
Przez twarz Angela przewinął się uśmiech.
- I co? Usunęli mgra Radiniego ze Sekretariatu Stanu? - zapytał się.
- Oczywiście. Co więcej musiał zupełnie opuścić Kurię Rzymską. Ale to
jeszcze nie wszystko. "Dzieło Kongresu" zostało rozwiązane.
- I po tym wszystkim nie załamał się mgr Radini?
- W tym jego wielkość. Powiedział, że został księdzem, aby służyć
Chrystusowi, Kościołowi i papieżowi, a nie sekretarzowi stanu czy innym
wielkościom watykańskim.
- Zaczyna mi imponować nasz nowy biskup?
- Nie tylko tobie! Samemu Piusowi X spodobała się taka postawa Radiniego.
Wezwał go do siebie i zapytał: "Czy ksiądz zgodzi się przyjąć biskupstwo w
Bergaimo?" - Kiedy uzyskał jego zgodę, oświadczył: "Ekscelencja
wyświadczył mi wielką przysługę. Proponowano cię na arcybiskupstwo w
Palermo, powiedziałem - nie; w Rawennie - powiedziałem nie; w Bergamo, tym
razem powiedziałem tak. Idź tam. Jeśli coś może być pociechą dla biskupa,
to właśnie Bergamo, które jest pierwszą diecezją Włoch".
- Miejmy nadzieję, że właśnie Radini jest takim biskupem, jakiego
potrzebuje Bergamo i cała nasza diecezja.
W kilka dni później obaj młodzi księża udali się do rezydencji nowego
elekta, na Corso Vittorio Emanuele 21, aby złożyć mu wyrazy szacunku i
oddania. Księża zostali oczarowani z jednej strony wielką kulturą bycia
nominata, a z drugiej strony jego bezpośredniością. Roncalli miał jeszcze
jeden powód do radości. Okazało się, że zewnętrznie są podobni do siebie.
W czasie rozmowy zapytał się młodych księży mgr Radini:
- Jaki przymiot powinien mieć kapłan i sekretarz biskupa?
- Pobożność - bez zastanowienia odpowiedział ks. Carozzi. Mgr Radini
przecząco poruszył głową.
- Powinien odznaczać się wybitną wiedzą - znowu odpowiedział Carozzi.
Znowu nominat zaprzeczył.
- Powinien odznaczać się wielką dyskrecją - spokojnie i z namysłem
odpowiedział Angelo.
- Tak, dyskrecja jest najważniejszym przymiotem sekretarza i kapelana
biskupa - zgodził się mgr Radini.
Po wyjściu od nominata ks. Carozzi stwierdził:
- Biskup szuka sekretarza.
Nie mylił się. Wkrótce msgr Radini wezwał do siebie rektora seminarium i
powiadomił o wyborze nowego sekretarza, który miał równocześnie pełnić
funkcję kapelana. Powiedział:
- Gdybym szukał sekretarza pełnego energii, wybrałbym don Carozziego. Wolę
jednak księdza Roncallego, którego stać na własne zdanie.
W ten sposób Angelo musiał przerwać studia prawa kanonicznego, aby przy
boku wspaniałego biskupa studiować prawdziwe życie kapłańskie i biskupie.
29 stycznia 1905 r. sam Pius X konsekrował biskupa Radiniego w kaplicy
Sykstyńskiej. W uroczystości tej wziął udział don Roncalli jako kapelan
nowego biskupa. Ceremonia ta wywarła wielkie wrażenie na wrażliwej duszy
Angela. Szeroko otwartymi oczyma obserwował papieża, kardynałów i licznych
biskupów i wchłaniał wspaniałość ich strojów i migot złota i drogich
kamieni w blasku migocących świec. W pewnym momencie, kiedy podniósł oczy
na wstrząsające arcydzieło Michała Anioła "Sąd Ostateczny"
uświadomił sobie, że człowiek rodzi się nagi i nagi stanie w dniu
ostatecznym przed Bogiem, że z doczesnego życia weźmie tylko tyle, ile
włoży miłości w swą duszę. Chrystus-Sędzia przemawiał do niego swoją potęgą
i siłą, przed którą nie ostoi się żadna potęga tego świata.
Kiedy ponownie Roncalli spuścił oczy, wszystko jakby poszarzało. Teraz
wzrok przeniósł na korpus dyplomatyczny. Pewni siebie panowie z licznymi
odznaczeniami nie przejmowali się zanadto obecnością Jezusa w ofierze mszy
św. Swobodnie wymieniali ze sobą uwagi i obdarowywali się konwencjonalnymi,
słodkimi uśmieszkami.
Przyłapał się w tym momencie Angelo na pragnieniu: nie ma to jak być
biskupem. Ile parady, jakie poważanie w oczach wielkich tego świata. Nie
zdążył nawet jednak odepchnąć tej pokusy, kiedy ceremoniarz papieski syknął
w jego stronę:
- Już...
- Don Roncalli otwarł wielką księgę Biblii, podszedł do nowo
konsekrowanego biskupa i położył mu ją na ramionach, jako znak jarzma
Pańskiego, jakie ma nosić każdy biskup. Roncallemu wydawało się, że w tej
chwili nakłada na swego biskupa ciężki krzyż. Usłyszał bowiem słowa
Chrystusa: "Kto chce iść za mną, niech zaprze samego siebie, weźmie krzyż i
naśladuje mnie".
Rozważał Angelo: być biskupem - to przede wszystkim iść za Chrystusem. Być
biskupem - to zaprzeć się siebie i dźwigać krzyż! Być biskupem - to iść na
Golgotę i duszę swoją dać na życie owiec powierzonych mu przez samego Boga!
Teraz już Angelo nie musiał walczyć z pragnieniem zostania biskupem.
Zrozumiał istotę pełni kapłaństwa, którą posiada biskup.
Sam msgr Radini-Tedeschi zahartowany był na uroki, splendory, przemiłe
syrenie głosy ludzkie. Przeszedł niedawno próbę Kalwarii. Dlatego Tabor w
kaplicy Sykstyńskiej nie zaszkodził mu.
23. DOBRO MUSI BYĆ CZYNIONE DOBRZE
Kiedy biskup Radini-Tedeschi ze swoim sekretarzem don Roncallim po raz
pierwszy wszedł do rezydencji biskupiej w Bergamo, uderzył go zaduch. Okna
przysłonięte ciężkimi kotarami przepuszczały nikłe światło na przyniszczone
meble i na grubą warstwę kurzu na nich.
Biskup podszedł do okna. Energicznie rozsunął kotary, otworzył szeroko
okno. Świeże powietrze wraz z promieniami słońca wdarło się do pokoju.
- Oto, czego potrzeba mojej diecezji! - wykrzyknął biskup - świeżego
powietrza i światła.
- Czy tylko tej diecezji? - zapytał się odważnie don Angelo.
Biskup podszedł do młodego kapłana. Położył na jego ramionach swe dłonie i
przenikliwie spojrzał w jego twarz. Z namysłem i siłą w głosie powiedział:
- Potrzebne to jest całemu Kościołowi. Możliwe, że będziesz tym, który
otworzy okno Kościołowi XX wieku. Ale nim się to stanie...
Zamilkł ...
Po dłuższej chwili ciężko westchnął. Szeptem zakończył swą myśl: - ...
minie dużo czasu i będziesz musiał przy tym dużo, dużo cierpieć.
Nie tylko rezydencja biskupia przedstawiała żałosny widok.
Siedemnastowieczna katedra z wielką kopułą oraz ośmiokątne baptysterium
stanowiły widok godny pożałowania. Całkowicie zaniedbane dzieła sztuki
sakralnej zamiast budzić obecnie podziw, mogły wywoływać tylko uczucie
oburzenia i gniewu za stan, w jakim się znajdowały.
- Nie wiem dosłownie, od czego rozpocząć pracę - zwierzał się biskup
sekretarzowi. - Chyba rozpocznę od odrestaurowania krypty, gdzie leżą moi
poprzednicy.
Na twarzy Angela pojawiło się zdziwienie.
- Nie myśl, że robię to bezinteresownie - mówił dalej biskup. - Moi
poprzednicy, którzy ufam, że są w niebie, kiedy zobaczą, że troszczę się
o godny odpoczynek dla ich doczesnych szczątków, odpłacą mi się
szczególnym wstawiennictwem do Pana Boga, zaopiekują się mną i moim
dziełem. Biskup sam nic nie zrobi. Potrzebuje pomocy. Ale u kogo jej ma
szukać na początku swych rządów? Owszem, znajdą się natychmiast księża,
którzy z przymilnym uśmieszkiem będą mi się głęboko kłaniać, wychwalać mnie
wszystkimi możliwymi tonami i sposobami i zaproponują swą "bezinteresowną"
pomoc. Ale to są ludzie najmniej wartościowi. Jeżeli człowiek nie będzie
czujny, to ci ludzie uczynią koło niego tzw. otoczkę i każą mu patrzeć na
pozostałych kapłanów i wiernych ich oczyma i słuchać ich uszami. W ten
sposób wciągają człowieka w swoje nie zawsze szlachetne i czyste interesy.
Prawdziwie wartościowi kapłani nie narzucają się swoją pomocą biskupowi.
Nie sugerują mu osobistych poglądów. Nie łatwo przeto nowemu biskupowi ich
znaleźć. Trzeba bystrej obserwacji i krytycyzmu zdrowego wobec ... samego
siebie, aby odnaleźć zdrowe ziarno, a plewy odrzucić. Tymczasem muszę
szukać pomocy i ratunku u ... świętych! Dlatego wybieram się jako pielgrzym
do Lourdes, aby błagać Niepokalaną o pomoc.
- Trochę zazdroszczę ekscelencji - smętnie stwierdził don Angelo.
Biskup roześmiał się.
- Ale spryciarz z ciebie. Wiesz dobrze, że nie mogę pozwolić, aby mój
sekretarz popełnił grzech zazdrości, i dlatego muszę cię wziąć ze sobą na
pielgrzymkę.
- Dziękuję, z serca dziękuję.
- Przecież ty też potrzebujesz pomocy nieba jako mój
sekretarz.
- O tak! - ze szczerym zapałem potwierdził don Angelo słowa biskupa.
Jeszcze nigdy Roncalli nie czuł się tak blisko Niepokalanej, jak w miejscu
przez Nią umiłowanym, tj. w grocie w Lourdes. Oddał Matce Chrystusa-Kapłana
swoje kapłaństwo i obecny swój urząd.
Dalszy etap pielgrzymki prowadził do centrum nabożeństwa do Najświętszego
Serca Jezusowego - Parayle-Monial. Wreszcie zatrzymali się dwaj pielgrzymi
z Bergamo w Ars, aby prosić św. Jana Marię Vianney o błogosławieństwo dla
swych prac nad zbawieniem dusz.
Równocześnie biskup Radini ze swoim sekretarzem pilnie obserwowali przejawy
i organizację życia religijnego we Francji, szczególnie działalność
francuskiej Akcji Katolickiej. Zapytywali się przy tym wzajemnie, co można
by z widzianego tam dobra zaszczepić w Bergamo.
Po powrocie biskup Radini przystąpił z całą energią do ożywienia życia
religijnego w swojej diecezji. Szczególną uwagę zwrócił na seminarium,
gdzie kształtował się przyszły Kościół bergamski. Zaczął organizować budowę
nowych kościołów, klasztorów i szkół katolickich. Równocześnie przystąpił
do najtrudniejszej pracy biskupiej: wizytacji parafii. Wraz z nieodłącznym
sekretarzem przemierzał diecezję we wszystkich kierunkach. Wnikał
szczegółowo we wszystkie dziedziny życia kościelnego i wyciskał na nich
ślady swojej gorliwości i energii.
- Na pewno wydaje ci się, mój drogi - rzekł biskup pewnego dnia do swojego
sekretarza, - że chcę wywrócić diecezję do góry nogami.
Roncalli odpowiedział dwuznacznym uśmiechem.
- No powiedz, mój młody człowieku, co sądzisz o swoim biskupie. Mów tylko
szczerze!
- Dyskrecja - odpowiedział ze uśmiechem don Angelo.
- Świetnie, brawo! Widzę, że jesteś doskonałym sekretarzem.
- Żart żartem, ekscelencjo. Po prostu przy ks. biskupie uczę się.
Szczególnie podziwiam ogromny takt, delikatność i szacunek ekscelencji
wobec kapłanów, nawet inaczej myślących niż ks. biskup.
- Ja też niejednego uczę się od swych księży. Szczególnie... wiary.
Podziwiam kapłanów, którzy nawet w odosobnieniu górskim zachowali silną
wiarę i oddają się bez reszty pracy duszpasterskiej. Ci proboszczowie, bez
dyplomów naukowych, bez manier światowych, lecz o sercach dobrych i
szlachetnych potrafią wychować prawdziwych chrześcijan. Kazaniami prostymi,
ale pełnymi wiary dają swoim parafianom solidne podstawy doktrynalne i
wdrażają do życia opartego na zasadach Ewangelii. Nawet jeżeli z tych czy
innych powodów opierają się moim zarządzeniom, to ich prawość i szczerość
budzi we mnie w stosunku do nich wielki szacunek i zmusza nieraz do
zrewidowania moich poczynań.
- Nie śmiem przyznać się do... - nagle Angelo zamilkł.
- Mów śmiało, jak syn swojemu ojcu.
- Nie mogę po prostu zapomnieć jednego zdarzenia... Mianowicie,
kiedy ekscelencja raz skarcił pewnego księdza, a później okazało się, że
zaszła przykra omyłka, rzucił się mu do nóg przepraszając i prosząc o
przebaczenie swojej pomyłki. To takie wstrząsające. Biskup
obejmujący nogi swojego kapłana i przepraszający go. Ale równocześnie to
takie wspaniałe!
Po dłuższej przejmującej ciszy biskup Radini głęboko westchnął,
zaczął mówić:
- Widzisz, mój drogi. Każdy z nas pragnie czynić dobro. Ale zapamiętaj to
sobie na całe życie: dobro musi być czynione dobrze! Jeżeli człowiek się
pomyli, to powinien mieć odwagę, aby przyznać się do swojego błędu i
naprawić go. Zresztą lepsze jest "mniejsze" dobro, gdyby to "większe" miało
być osiągnięte z uszczerbkiem miłości i miłosierdzia, czy też za pomocą
środków mogących rzucić cień na działalność kapłańską czy biskupią.
Mistrz i uczeń pogrążyli się w zadumie.
24. O POWRÓT BRACI ODŁĄCZONYCH
Oprócz modlitwy i obowiązków związanych z urzędem sekretarza i kapelana
biskupa don Roncalli oddawał się bezpośrednio pracy duszpasterskiej. Często
spowiadał po kościołach Bergamo, niósł pomoc religijną chorym, a w
niedziele w kościele San Michele del Arco uczył dzieci katechizmu.
Jedyną jego rozrywką był od czasu do czasu dziesięciokilometrowy spacer do
Sotto ii Monte, aby odwiedzić rodzinę i z nią swobodnie pogwarzyć.
Przykładem pracowitego życia i to bez odpoczynku był dla młodego kapłana
msgr Radini. Coraz częściej jednak na twarzy biskupa malowało się zmęczenie
i wyczerpanie. Sekretarz poczuwał się do obowiązku przypomnienia swojemu
przełożonemu o należytym wypoczynku. Wtedy usłyszał charakterystyczną
odpowiedź:
- Jedyny odpoczynek, o którym biskup powinien prosić Boga i na niego
zasłużyć, to niebo.
Don Angelo był nieustępliwy:
- A jednak i Chrystus wziął apostołów na miejsce samotne i powiedział:
"Odpocznijcie trochę". A cnota roztropności, ekscelencjo?
- Tak mówisz? - zamyślił się biskup. Po chwili zgodził się z wywodami
sekretarza:
- Masz rację. Wobec tego jedziemy do tego miejsca, gdzie
Chrystus kazał apostołom odpocząć.
- To znaczy?
- Jak to? Mój kapelan nie wie, gdzie to było?
- Wiem, tylko ...
- Co tylko? Po prostu odbędziemy pielgrzymkę do Ziemi
Świętej. Po drodze odpoczniemy, a równocześnie przez zwiedzenie miejsc
świętych, które swą obecnością przed wiekami uświęcił Chrystus
Pan, zbliżymy się jeszcze bardziej do Ewangelii. Żebyśmy jednak nie
byli egoistami, zorganizujemy trzecią narodową włoską pielgrzymkę.
Od 19 września do 22 października 1906 roku don Roncalli brał
udział w pielgrzymce do Ziemi Świętej pod przewodnictwem biskupa Radiniego.
Niektóre swoje przeżycia i refleksje z tej podróży umieścił w postaci
artykułów w piśmie Echo z Bergamo. I tak 30 września pisał:
Wyjeżdżam z Kany, przekazując temu miastu moje serdeczne życzenia. W Kanie
uczynił Jezus pierwszy cud, objawił po raz pierwszy swoje Bóstwo. Lecz w
tejże Kanie na około tysiąc trzystu mieszkańców większość stanowią
muzułmanie, pozostali to schizmatycy Grecy, a katolików jest bardzo mało,
zaledwie pięćdziesiątka, a i ci, jak przeważnie wszyscy katolicy
palestyńscy, nie są za dobrzy i zbytnio gorliwi. Oby Bóg dał, by nowy
ołtarz, dziś uroczyście konsekrowany i dedykowany "Tajemnicy
zapoczątkowania znaków Jezusa", zgromadził wokół siebie wszystkie te dusze
rozproszone i pociągnął je do jedności wiary katolickiej, do stałego i
gorliwego praktykowania życia chrześcijańskiego.
Kiedy don Roncalli wrócił z pielgrzymki, czekały na niego oprócz
dotychczasowych nowe obowiązki. Przede wszystkim polecono mu wykłady w
seminarium w Bergamo z zakresu apologetyki, historii Kościoła i patrologii.
Został mianowany diecezjalnym opiekunem Akcji Katolickiej Kobiet i
członkiem licznych komisji diecezjalnych.
Oprócz tego wraz z biskupem zorganizował rodzaj biura podróży, niosąc pomoc
w załatwianiu formalności wyjazdowych tysiącom robotników, którzy skutkiem
bezrobocia we Włoszech emigrowali do Ameryki lub do bogatszych krajów
Europy.
Każdy miesiąc przynosił coraz to nową, wyczerpującą pracę. W takiej
sytuacji postanowił Roncalli odprawić kilkudniowe rekolekcje, aby w
oderwaniu od codziennych obowiązków, w ciszy i skupieniu stanąć przed
Bogiem i zapytać Go przede wszystkim, czy jest z niego zadowolony. Pragnął
przemyśleć swoje dotychczasowe kapłaństwo i na modlitwie zaplanować swoją
przyszłość.
Od 1 do 7 września 1907 roku w Martinengo w domu Zgromadzenia Świętej
Rodziny odprawił rekolekcje. Swoje spostrzeżenia i postanowienia pilnie
notował w swoim Dzienniku duszy:
Mój urząd sekretarza biskupiego i obowiązki nauczycielskie, których w tym
roku jeszcze przybyło, nadają charakter całemu mojemu życiu, życiu
skupienia, modlitwy i nauki. Jednym słowem, stałem się znów seminarzystą i
chcę nim pozostać. Powracam do tego wszystkiego, co sobie zanotowałem w
czasie mego pobytu w Rzymie. Są to niewątpliwie myśli pożyteczne i uwagi
zawsze aktualne. Niewiele dodam, zwłaszcza jeśli chodzi o postanowienia,
ale będę do nich często powracał przy rachunkach sumienia.
1. Liczne, absorbujące mnie zajęcia, zarówno w domu, jak i poza nim, omal
nie poczyniły spustoszenia w moich ćwiczeniach duchowych. Wszystko musi
powrócić do normy. Chcę być pod tym względem nieubłagany. Jutrznię z
laudesami będę odmawiał zawsze wieczorem; przed mszą św. muszę za wszelką
cenę odprawić medytację: pół godziny, dwadzieścia minut, kwadrans; a jeśli
i to nie będzie możliwe to chociażby dziesięć minut, ale rozmyślania nie
wolno mi nigdy opuścić. Nie wyjdę z kaplicy dopóki nie odmówię także godzin
brewiarzowych. Wstanie rano, choć uzależnione od okoliczności, musi być tak
pomyślane, by ze wszystkim zdążyć. Z zasady będę wstawał o wpół do szóstej,
a choćbym się kładł o wpół do dwunastej, będę miał sześć godzin spoczynku,
co powinno wystarczyć.
2. Także i podczas tych rekolekcji ogarnął mnie wielki zapał do
nabożeństwa ku czci Najśw. Sakramentu i Serca Jezusowego. To
nabożeństwo było dla mnie wszystkim; a teraz gdy jestem
kapłanem, muszę ja cały być dla niego. Tasso tak mówi o
duszy zakochanej w Bogu: Z Nim idzie, z Nim przychodzi, z Nim ciągle
przebywa. Takie właśnie musi być moje życie: całkowicie
zwrócone ku Najśw. Sakramentowi. Nie opuszczę nigdy codziennego
nawiedzenia, ponadto będę się starał przychodzić do Jezusa
częściej, choćby tylko po to, by się Mu pokłonić. Muszę mieć
dla Jezusa takie względy, jakie miałbym dla przyjaciela, którego
przyjmuję w mym domu. Nabożeństwo do Najśw. Sakramentu i Serca
Jezusowego musi przenikać całe moje życie, moje myśli, uczucia i czyny
tak, bym żył tylko dla Niego i w Nim. Wielką wagę przykładam do
przygotowania się do mszy św. i dziękczynienia. Dopilnuję rekolekcji
miesięcznych w pierwszą niedzielę miesiąca lub w inny dogodny dla mnie
dzień oraz rachunku sumienia, który będę skrupulatnie odprawiał po południu
łącznie z nieszporami.
3. Jedną z moich głównych wad jest nieumiejętność odpowiedniego rozłożenia
sobie czasu. Muszę się nauczyć wykonywania w krótkim czasie
wielu rzeczy i dlatego postaram się nie tracić niepotrzebnie
ani jednej minuty, np. na rozmowy bezcelowe. Zaraz po śniadaniu zabiorę
się do zajęć związanych z mym urzędem: do korespondencji
itp. Resztę czasu poświęcę na przygotowanie się do wykładów, które
musi być bardzo staranne. Gazety będę czytał w czasie
mniej sprzyjającym pracy, np. po obiedzie, na przechadzce,
między jedną czynnością a drugą. Codziennie, zwłaszcza wieczór przed
udaniem się na spoczynek, będę czytał jakąś dobrą książkę, z której
umysł mój wyniesie korzyść.
4. Stanowisko sekretarza biskupiego nakłada na mnie poważne obowiązki i
nakazuje wielką roztropność. Będę się starał sprostać jednemu i
drugiemu. Obowiązuje mnie więc: głęboki szacunek względem
biskupa, w myślach, uczuciach, czynach, zarówno w stosunkach prywatnych
jak i na zewnątrz wobec innych, całkowite posłuszeństwo i
jednomyślność; dawanie wszystkim dobrego przykładu zachowaniem, jakie
przystoi prawdziwemu kapłanowi; kierowanie się w każdej okoliczności
miłością i życzliwością; zachowanie wielkiej powściągliwości w
słowach, a więc mówić mało, ale dobrze, umieć milczeć lecz bez
ostentacji i ciążenia innym, okazując zawsze spokój i pogodę ducha,
uprzedzającą grzeczność w sposobie bycia i w słowach, by nikogo nie urazić.
Pójdę za radą, jaką dał św. Paweł Tytusowi: "A we wszystkim z samego siebie
dawaj przykład dobrych uczynków" (Tt 2, 7). Nie zapomnę też o tym, co mi
powiedział Ojciec św. Pius X, kiedym przybył do Bergamo z ks. biskupem: "A
więc, księże Angelo, trzeba być sługą wiernym i roztropnym ... i
roztropnym" (por. Mt 24, 25). A co
do opinii świata - "weselić się i czynić dobrze" (Syr 3, 12) i pozwolić
wróblom: niech sobie ćwierkają.
Tymczasem "wróble" oszalały nad seminarium w Bergamo. Zdawało się, że to
już nie wróble ćwierkają, ale wilki wyją i szakale skomlą. Donosy za
donosami szły od "prawowiernych" do Kongregacji św. Oficjum na profesorów,
zarzucając im modernizm. Skutki okazały się fatalne dla wykładowców. Święte
Oficjum kazało biskupowi usunąć ze seminarium biblistę, ks. prof. Giuseppe
Moioli, i jego kolegę, który ośmielił się stanąć w obronie oskarżonego.
Biskup osobiście interweniował. Przyjechał przygnębiony z Rzymu.
- Nic się nie dało zrobić - zwierzył się sekretarzowi.
- Jak to? Bez przesłuchania, bez obrony usuwa się profesorów? - oburzył
się sekretarz.
- Bądź ty przynajmniej ostrożny, mój drogi. Czy wiesz, że i na
ciebie poszły donosy i podejrzany jesteś o modernizm?
- Ależ to niemożliwe, aby mnie ktoś o to posądzał.
- Możliwe, możliwe. Ledwo cię obroniłem. Rzuciłem cały swój autorytet w
twojej obronie. Tak mi się wydaje, że i na mnie zaczynają coraz krzywiej
patrzeć w Watykanie. Gdyby nie osobiste zaufanie, jakim mnie darzy Pius X,
nie wiem, czy nie byłbym usunięty z Bergamo.
- Ależ to straszne!
- Straszne, ale możliwe. Ludzka podłość nie zna granic. Zapanowało
milczenie, przerywane bolesnymi westchnieniami
obydwóch.
- Cóż na to poradzimy?
- Tylko jest jedno wyjście dla nas: naśladować Chrystusa
znajdującego się w podobnej sytuacji. Tylko uważnie czytaj Ewangelię. Raz
krzyczano na cześć Chrystusa: Hosanna! Po kilku dniach ci sami ludzie
krzyczeli: Ukrzyżuj Go, ukrzyżuj! A co na to Chrystus? Nie zmienił
postępowania i zmierzał tylko do wypełnienia woli Ojca niebieskiego. Był
posłuszny Ojcu swemu aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej! I nam kapłanom
nie wolno podnosić dumnie głowy, gdy ludzie nas oklaskują, ani się
załamywać, kiedy ci sami ludzie po pewnym czasie na nas plują i nami
poniewierają. I my jak Chrystus mamy wypełniać wolę Boga, pracować zawsze
dla chwały Bożej i dla zbawienia dusz ludzkich. A swoje cierpienia musimy
ofiarować Bogu jak św. Paweł, który powiedział, że "musi dopełniać to, co
nie dostaje Męce Pańskiej". Przede wszystkim musimy nauczyć się od
Chrystusa modlitwy za prześladowców: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co
czynią".
- To takie trudne, niemal heroiczne.
- Dlatego poszukajmy pomocy u samego Chrystusa. Czy nie dobrze byłoby,
abyśmy wspólnie odprawili sobie rekolekcje w Martinengo?
- Jak najchętniej.
- I jeszcze jedno. Pamiętaj, jeżeli Pan Bóg da ci w przyszłości takie
stanowisko, na jakim mógłbyś to uczynić, to zmień styl pracy Kurii
Rzymskiej. Bądź ojcem dla wszystkich, a przede wszystkim dla ...
kapłanów.
W oczach Roncallego pokazały się łzy.
W dniach od 25 do 31 października 1908 roku biskup i jego sekretarz
odprawiali rekolekcje. Don Roncalli zwierzał się Dziennikowi duszy:
Spostrzegam u siebie brak uciszenia i spokoju we wszystkim, co czynię,
choćby się to nawet na zewnątrz nie ujawniało. Liczne obowiązki, jakie mi
zostały powierzone, sprawiają, że w końcu tracę głowę i nie mogę oddać się
dogłębnie i całkowicie żadnemu zajęciu, z poważnym uszczerbkiem dla ducha
pobożności. Zatem więcej spokoju i porządku we wszystkim, a praktyki
pobożne muszą stać koniecznie na pierwszym miejscu.
Będę codziennie, bez wyjątku, wstawał o wpół do szóstej rano, ażeby nie
brakło mi czasu na medytację, a po kolacji odmówię jutrznie z laudesami na
dzień następny. Nie opuszczę nigdy nawiedzenia Najśw. Sakramentu w domu lub
poza nim. Największy nacisk położę na skupienie podczas odmawiania
brewiarza i różańca. Będę przede wszystkim pielęgnował ducha modlitwy,
który tak jest potrzebny do gorliwego wypełniania postanowień.
W tych dniach dobry Bóg raczył mi dać głębsze zrozumienie tego, czym
powinno być moje życie kapłańskie. Muszę zawsze pamiętać, że mam być w ręku
Boga ofiarnikiem, gotowym do poświęcenia siebie, swoich poglądów, wygód,
honoru, wszystkiego co posiadam, dla chwały Bożej, za mego biskupa, dla
dobra drogiej mi diecezji, "Na ofiarę żywą, świętą, miłą Bogu" (Rz 12, 1).
Będę się starał wniknąć w najgłębszy sens tych słów, a wówczas bez szukania
rzeczy nadzwyczajnych znajdę zawsze sposobność, by się umartwiać, przede
wszystkim przez opanowanie miłości własnej, mego 'wygodnictwa, nigdy się
nie uskarżając, nie tracąc wewnętrznej radości ducha, która ma się objawiać
także na zewnątrz. Zwłaszcza podczas odprawiania mszy św. będę o tym
pamiętał, łącząc się z Jezusem, najwyższym Kapłanem i boską Ofiarą, którą
złożył za cały świat. Jak piękną rzeczą jest niestrudzona praca, milczące i
cierpliwe znoszenie codziennych małych przykrości i gorące pragnienie
jeszcze większego cierpienia, by przez to przyczynić się do prawdziwego
dobra diecezji i zadowolić dobrego Mistrza Jezusa Chrystusa.
W powrotnej drodze biskup Radini zwrócił się do Roncallego:
- Każdy człowiek powinien mieć swoje hobby. Tobie, drogi Angelo, nie
brakuje w tej chwili pracy, ale mimo to zachęcam cie do umiłowania takiego
zajęcia, do którego będziesz wracał z przyjemnością, a które będzie
pożyteczne dla Kościoła i nauki.
- Już znalazłem takie hobby.
- Domyślam się. Praca nad działalnością św. Karola Boromeusza?
- Tak jest. Sama Opatrzność Boża dała mi temat mojej pracy naukowej, którą
pragnę traktować właśnie jako hobby życiowe. Mianowicie dwa lub trzy lata
temu, kiedy byliśmy razem w Mediolanie i kiedy ekscelencja zajęty był
rozmową z arcybiskupem, korzystając z czasu poszperałem sobie po tamtejszym
archiwum diecezjalnym. I oto w jednej książce znalazłem zupełnie
przypadkowo oryginalne dokumenty z duszpasterskich wizytacji św. Karola
Boromeusza w naszej diecezji Bergamo.
- Przypominam sobie. Opowiadałeś mi to "na gorąco". Poleciłem cię wtenczas
swojemu serdecznemu przyjacielowi Achillesowi Ratti, prefektowi
Biblioteki Ambrozjańskiej w Mediolanie, który obiecał ci pomóc. Jak w tej
chwili wygląda twoja praca?
- Owszem, msgr Ratti w dalszym ciągu pomaga mi serdecznie. Nie tylko
przygotowuje zawsze na czas zamówiony materiał, ale zawsze mi służy swoją
olbrzymią wiedzą i doświadczeniem naukowym. W ten sposób mam już
zakreślony plan wielkiej pracy naukowej na temat: Akta wizytacji
apostolskiej diecezji Bergamo św. Karola Boromeusza.
- Chętnie i ja ci pomogę. Powołam dwie komisje, złożone z
profesorów i duchowieństwa diecezji, które będą współpracowały z tobą.
- I jak to często bywa - żartobliwie zauważył Roncalli - realizacja
projektu zaczyna się od powołania komisji, a kończy na tym, że jedna
osoba wykonuje całą pracę.
- O nieładnie, mój Angelo - pokręcił głową biskup. - Nie spodziewałem się
po tobie takiej złośliwości.
- Bardzo przepraszam, ekscelencjo. Przecież żartuję.
- Żartujesz, ale w każdym żarcie jest ukryta szczypta prawdy.
- Przyznam się jednak ekscelencjo, że mam przygotowaną do druku
rozprawę o wybitnym historyku XVI wieku, pt.: Kardynał Cezary Baroniusz,
którą napisałem z okazji trzechsetlecia jego śmierci.
- Bądź spokojny, wystaram się, aby w najbliższym czasie ukazała się
drukiem twoja praca.
Jakże cieszył się Roncalli, kiedy po raz pierwszy wziął do ręki drukowaną
książkę przez siebie napisaną, owoc swojej pracy twórczej i osobistej
pracowitości. Stało się to dla niego zachętą, aby wykorzystywać nieliczne
wolne chwile i pracować na niwie pisarskiej.
W roku następnym znowu odprawił don Angelo rekolekcje ze swoim biskupem w
Martinengo od 19 do 25 września 1909 roku pod kierunkiem jezuity, ojca
Rossiego. Postanowienia, m. in. dotyczące pracy o działalności św. Karola
Boromeusza, skrzętnie notował w Dzienniku duszy:
Kilkakrotnie podczas tych rekolekcji odczułem wyraźne pragnienie, aby
wgłębić się w Pismo św., i już w tych dniach rozpocząłem lekturę, czytając
z upodobaniem listy św. Pawła. Mam zamiar praktykować to w dalszym ciągu, a
także obierać sobie jakiś wyjątek Pisma św., zwłaszcza z Nowego Testamentu,
jako temat do rozmyślania. Co wieczór przed udaniem się na spoczynek
przeczytam uważnie i pobożnie jeden rozdział z Ksiąg Świętych.
Moje zajęcia, często nadmierne, są dla mnie przykrym ciężarem i wprowadzają
zamęt do mej duszy, Tak nie może być. Muszę spełniać moje obowiązki z
świętą gorliwością, która jednak nie powinna przynosić uszczerbku pokojowi
wewnętrznemu. Wykonam tyle, ile zdołam wykonać. Przede wszystkim nie będę
zwlekał do ostatniej chwili z wykonaniem tych rzeczy, które są moim głównym
obowiązkiem.
W tych dniach zdecydowałem się na wstąpienie do nowo założonej diecezjalnej
Kongregacji Księży Serca Jezusowego i ufam, że będę mógł prędko ten mój
zamiar zrealizować.
Ten akt nie zobowiązuje mnie do niczego innego poza tym, co od dawna
obiecałem Panu, że będę zawsze do dyspozycji moich przełożonych, nie
czyniąc nigdy nic takiego, co mogłoby wpłynąć na ich decyzję wobec mojej
osoby; będzie to jednak nową zachętą do wypełniania dawnych moich
zobowiązań, do prawdziwego uświęcenia i dawania dobrego przykładu innym
kapłanom, zwłaszcza młodszym. Zapisanie się do nowej Kongregacji będzie
pomocą w dążeniu do doskonałej pokory i posłuszeństwa i bardziej zobowiąże
do szukania nie własnego zadowolenia, ale woli Bożej, wyrażonej przez
nakazy mego biskupa. Niech Bóg i Matka Najświętsza błogosławią tym
zamierzeniom.
W przyszłym roku odbędą się w Lombardii wielkie uroczystości z okazji
trzechsetnej rocznicy kanonizacji św. Karola Boromeusza. W związku z tym
chciałbym tu, w Bergamo, coś przygotować, by zwrócić uwagę na wielkie
zasługi wybitnego arcybiskupa, za które należy mu się od nas wdzięczność.
Ja sam postaram się myślą i sercem zbliżyć się do tego wielkiego świętego,
często się do niego zwracać i go naśladować. Być może, że przypomnienie
naszemu klerowi działalności Karola Boromeusza z pomocą Bożą zachęci
kapłanów do gorliwości w pracy apostolskiej ku większemu pożytkowi całej
diecezji. Dzieło, które chcę podjąć, będzie może wymagało niejednej ofiary,
lecz uczynię to chętnie na cześć św. Karola w przekonaniu, że tym sposobem
łatwiej osiągnę zamierzony cel.
W jesieni 1909 r. robotnicy fabryki w miejscowości Ranica, w okolicy
Bergamo, rozpoczęli strajk. Chodziło o obronę fundamentalnego prawa
chrześcijańskiego robotników do organizowania się przeciwko potędze
kapitału i walki o słuszne prawa do pracy i należnej zapłaty za nią.
Biskup Radini jako jeden z pierwszych wypowiedział się za robotnikami i
wpisał się na listę funduszu zapomogowego. Nie poprzestał na tym. Wraz ze
swoim sekretarzem Roncallim osobiście odwiedzał rodziny robotnicze
przynosząc żywność i niezbędne rzeczy, a przede wszystkim utwierdzając ich
w słusznych żądaniach.
Tego kapitalistom i konserwatystom było za wiele. Wszczęli przeciwko
biskupowi niesamowitą kampanię. Zasypywali przy tym Watykan donosami
przeciwko niemu.
Biskup Radini zachował stoicki spokój. Zaniepokojonemu sekretarzowi
oświadczył:
- Zarówno dziś, jak i wczoraj i jutro biskup o tyle lepiej może służyć
religii i społeczeństwu, o ile skrupulatniej trzyma się w tym funkcji
duszpasterskiej, to znaczy, że pozostawia na uboczu wszelkie intrygi i
sprawy polityczne, trwając mocno na swym pełnym godności stanowisku.
Po szczęśliwym zakończeniu strajku, kiedy nastąpiło uspokojenie umysłów,
Pius X własnoręcznie napisał list do biskupa Radiniego, wyrażając swoje
zaufanie. M. in. Ojciec Święty pisał: "Nie możemy potępić tego, co
uważaliście za stosowne robić, ponieważ dokładnie znacie teren, osoby
zamieszane w sprawę i wszystkie jej okoliczności".
Wypadki te zwróciły uwagę bystrego Roncallego na sytuację socjalną
robotników i na kwestie społeczne.
W dalszym ciągu umysł don Angela zainteresowany był sprawą modernizmu. O
ile zdecydowanie przeciwny był metodom Kongregacji św. Oficjum, która na
podstawie donosów a bez przesłuchania oskarżonych usuwała wielu teologów z
zajmowanych katedr, o tyle w stosunku do samego modernizmu zachował
najpierw ostrożność, a później zdecydowanie stosunek krytyczny. Swoje
poglądy na tę sprawę wyraził w zapiskach z rekolekcji, jakie odprawił w
dniach od 2 do 8 października 1910 roku:
Dobry Jezus raczył mnie podczas tych rekolekcji specjalnie oświecić, bym
prawdziwie zrozumiał konieczność zachowania w stanie czystym i
nienaruszonym depozytu wiary i poczucia łączności z Kościołem,
tego sentire cum Ecclesia. On też sprawił, że z całą
wyrazistością ukazała mi się mądrość, potrzeba i wartość
zarządzeń papieskich zmierzających do uchronienia kleru od
niebezpieczeństwa błędów, zwanych modernizmem, które w sposób
podstępny a pociągający dążą do zburzenia podstaw doktryny
katolickiej. Bolesne fakty, jakie się tu i tam w tym roku wydarzyły,
poważne zamiepokojenie Ojca św., wypowiedzi świątobliwych pasterzy
przekonują mnie aż nadto, że wiew modernizmu jest silniejszy, niż
się to na pierwszy rzut oka wydaje, i bardzo łatwo może dosięgnąć
także tych, którzy początkowo zamierzali tylko dostosować zasady
chrześcijańskie do potrzeb nowoczesnych. Wiele osób, skądinąd dobrych,
uległo może nawet bezwiednie temu wpływowi i dało się wciągnąć na manowce.
Najgorsze jest to, że od pojęć przechodzi się łatwo do prób
uniezależnienia się, do wolności i osądzania wszystkiego i wszystkich.
Na klęczkach dziękuję Bogu za to, że się ostałem wśród tego wzburzenia i
niepokojów umysłów i języków, że zachowałem wiarę nienaruszoną. Lecz
doświadczenie innych oraz fakt, że dotąd uchroniłem się od błędu, są dla
mnie poważną przestrogą, by jeszcze bardziej czuwać nad wrażeniami,
myślami, uczuciami i słowami, nad tym wszystkim, co mogłoby ulec temu
niszczycielskiemu wpływowi. Muszę zawsze o tym pamiętać, że Kościół
nosi w sobie prawdę Chrystusową wieczyście młodą i po wsze czasy
aktualną i że jego zadaniem jest przeobrażenie i zbawienie narodów i
czasów, a nie na odwrót.
Największym skarbem mojej duszy jest wiara, szczera i prosta wiara moich
rodziców i dziadków. Będę skrupulatnie i surowo pilnował samego siebie, by
nic nie zdołało naruszyć czystości mojej wiary.
Poważny obowiązek profesora seminarium, powierzony mi przez przełożonych,
nakazuje, bym nie tylko czuwał nad czystością własnej wiary, lecz uważał,
by z moich poglądów wykładanych młodym klerykom, z moich słów i czynów
przebijał duch ścisłej łączności z Kościołem i papieżem dla zbudowania
alumnów i przyswojenia im tego sposobu myślenia. Dlatego będę bardzo
ostrożny we wszystkich moich wypowiedziach i będę starał się wpajać w
seminarzystów podczas studiów teologicznych ducha pokory i modlitwy, który
umysłowi nadaje siłę i uszlachetnia serce.
W rok później podczas rekolekcji (1-8 października) Roncalli wewnętrznie
uspokojony notuje:
Wspomnienie przeszłości jest dla mnie zawsze pokrzepieniem, ale i
zawstydzeniem zarazem. Teraz czuję się już całkowicie związany ze służbą
Chrystusową i Jego świętą sprawą. Nie powinienem szukać niczego innego,
tylko starać się o radość i spokój w wykonywaniu moich obowiązków, bez
pośpiechu i bez opóźnień, bez hałasu i przesadnego ich nagromadzenia.
Postanawiam - ufam, że tym razem z lepszym skutkiem - być wierny moim
ćwiczeniom duchowym, które będę odprawiać wedle ustalonego porządku i ze
skupieniem. Tego mi szczególnie potrzeba. Jutrznie z laudesami wieczorem,
po kolacji. Wstawanie o wpół do szóstej, potem medytacja, służenie do mszy
św. księdzu biskupowi i odprawienie mojej mszy św., dziękczynienie i
odmówienie godzin brewiarzowych. Jedno nawiedzenie zaraz po powrocie z
wykładów, drugie - przed lekcjami popołudniowymi. Nieszpory po krótkim
odpoczynku południowym i wszystko inne w swoim czasie. Te punkty muszą być
koniecznie zachowane; gorliwość coś jeszcze doda.
Tego roku zapisałem się do zrzeszenia księży adorujących. W związku z tym
chcę przestrzegać wyznaczonej mi godziny adoracji. We wszystkim dużo
spokoju, lecz także wierność i dokładność.
Ponawiam zeszłoroczne postanowienie dotyczące czuwania nad zachowaniem
łączności umysłu i serca z Kościołem i papieżem. Sw. Alfons w chwilach
rozterki i smutku mawiał: "Wola papieża jest wolą Bożą". To będzie także
moim hasłem, któremu podporządkowuję moje postępowanie. O Panie, dopomóż
mi! Ja tylko Ciebie pragnę!
25. KRAKÓW
Od 12 do 16 września 1912 roku don Roncalli brał udział w odbywającym się w
Wiedniu XXIII Międzynarodowym Kongresie Eucharystycznym. Przy tej okazji
zdecydował się na "skok" do Krakowa. Zawsze interesowała go Polska, ten
dziwny kraj, który nie był zaznaczony na współczesnych mapach świata, ale o
którym było tak głośno w historii Europy i który zostawił po sobie tyle
wspaniałych śladów. W latach dziecięcych opowiadał mu o Polsce
niezastąpiony stryj Zaverio, w młodości zachwycał się bohaterstwem
polskiego oręża, czytając z zapartym tchem trylogię Sienkiewicza. Pamiętał
też o bohaterze z Bergamo, generale Francesco Nullo, który walcząc w
powstaniu styczniowym o wolność Polski zginął pod Krzykawką. A czyż w
Watykanie nie zachwycał się obrazem Jana Matejki "Sobieski pod Wiedniem",
ofiarowanym przez Polaków Leonowi XIII z okazji jego jubileuszu? Obraz ten
budził uznanie wszystkich i przypominał o roli Polski w ratowaniu
chrześcijaństwa i Europy przed najazdem Turków.
17 września don Roncalli był już w Galicji. Znalazł się na Zamku Królewskim
na Wawelu. W katedrze odprawił mszę św. przed cudownym Panem Jezusem
Ukrzyżowanym.
Wszystko na Wawelu tchnęło wspaniałą przeszłością Polski i
tragizmem teraźniejszości. Zwiedził też jedyną w swoim rodzaju kopalnię
soli w Wieliczce.
Zdumiony był ogromnym przekonaniem i pewnością wszystkich Polaków - od
prałatów do robotników, że wkrótce Polska zmartwychwstanie.
- Skąd ta pewność? - zapytywał się swoich rozmówców. Odpowiedź była jedna:
- Jak Chrystus zmartwychwstał, tak i Polska zmartwychwstanie!
Po powrocie do Bergamo don Angelo znowu wpadł w kierat coraz liczniejszych
zajęć. Przeto z radością i potrzebą duszy i w tym roku udał się do
Martinengo na rekolekcje. Kilka rzeczy poważnie zaczęło go niepokoić w tym
czasie. Przyłapywał się coraz częściej na zmęczeniu pracą i pewnej
nerwowości. Martwił się też faktem, że coraz intensywniej przybierał na
wadze. Powodowało to u niego pewną ociężałość mimo stosunkowo młodego
wieku. Przyłapywał się też nieraz, że martwił się tym, co sądzą o nim
ludzie zamiast liczyć się tylko z sądem Boga. Chciał również ustosunkować
się do mnóstwa plotek, które krążyły we wszystkich sferach nie omijając i
duchownych i nie oszczędzały nikogo.
Podczas rekolekcji (13-19 października) wszystkie te zagadnienia i problemy
przemyślał i do nich się ustosunkował. W Dzienniku duszy zanotował:
1. Niedługo zacznę trzydziesty drugi rok życia. Myśl o przeszłości
niepokoi mnie i zawstydza; myśl o teraźniejszości pociesza mnie, gdyż jest
to czas miłosierdzia; myśl o przyszłości budzi odwagę i nadzieję, że będę
mógł powetować czas stracony. Lecz jak długo trwać będzie ta przyszłość?
Może bardzo krótko. Czy trwać będzie długo czy krótko, powtarzam
Tobie raz jeszcze, o mój Panie, należy ona całkowicie do Ciebie.
2. Nie moją jest rzeczą szukać i stosować nowe metody czynienia dobra.
Żyję w posłuszeństwie, a ono obarczyło mnie taką ilością obowiązków, że już
prawie ustaję pod ich ciężarem. Lecz to, i więcej jeszcze, gotów jestem
znieść, jeśli tak się Bogu podoba. Odpocznę sobie w niebie. A teraz jest
czas na utrudzenie. Ks. biskup daje mi przykład, pracuje jeszcze więcej ode
mnie. Będę skrupulatnie pilnował, by nigdy nie zmarnować ani chwili czasu.
3. Choć mnie to upokarza, muszę powrócić do dawnych postanowień
bezwzględnej wierności memu regulaminowi. Wstawanie o wpół do szóstej,
medytacja, msza św. biskupa, a potem moja, dziękczynienie, odmówienie
godzin brewiarzowych; krótkie, ale częste nawiedzenia Najśw.
Sakramentu; nieszpory po krótkim spoczynku południowym; pobożne
odmówienie różańca; po kolacji niezmiennie jutrznia z laudesami i
nieco dłuższe nawiedzenie Najśw. Sakramentu; przed spaniem
czytanie duchowe. To są punkty podstawowe; one są dla mnie
deską ratunku.
O Panie, uznaję moją słabość. Dopomóż mi, bym ściśle się trzymał tych
praktyk, dopomóż, bym na przyszły rok nie potrzebował się wstydzić z powodu
mej niewierności.
4. To, że muszę punktualnie stawiać się na posiłki i że muszę myśleć o
tych rzeczach, dopomaga mi w zachowaniu postanowienia nie-folgowania
smakowi. To dobrze. Lecz muszę pod tym względem uczynić coś więcej. Moje
nędzne ciało tyje i staje się ociężałe. Już to odczuwam i to mi odejmuje
sprawność fizyczną, która przecież też jest potrzebna do czynienia
dobra. Poza tym ciało musi być stale ujarzmione, by nie wierzgało: "Karcę
ciało moje i do posłuchu przymuszam" (1 Kor 9, 27).
Będę więc przestrzegał tego, by jeść powoli, a nie tak, jak to czynią
ludzie żarłoczni, by w ogóle jeść nieco mniej niż dotychczas, a bardzo mało
na wieczór. To samo odnosi się do picia. Zwłaszcza w dziedzinie jedzenia
muszę stosować umartwienie.
5. W dniu św. Karola złożę na ręce ks. biskupa pewne szczególne
obietnice, dzięki czemu stanę się księdzem Serca Jezusowego. Wyznaję, że
natknąłem się na pewne trudności, które omal że nie zachwiały mnie w
wykonaniu mego dobrego postanowienia. Ich podłożem był najczęściej wzgląd
na opinię ludzką i miłość własną. Jestem więc szczęśliwy, że udało mi się
to wszystko przezwyciężyć i że uporczywie podążam ku oczekującemu mnie
Jezusowi, aby podjąć się tego, czego ode mnie żąda. Mało mnie obchodzą sądy
świata, nawet duchownego. Bóg widzi, że moja intencja jest prawa i czysta.
Chcę, aby obietnica, jaką złożę, była przypieczętowaniem mego postanowienia
uczynionego już w pierwszych latach życia seminaryjnego, że będę żył w
całkowitym posłuszeństwie, podporządkowując się biskupowi w każdej, choćby
najmniejszej rzeczy; chcę, aby ta obietnica była potwierdzeniem wobec
Kościoła mego pragnienia, by być unicestwionym, zapomnianym, wzgardzonym
dla miłości Chrystusa, dla dobra dusz, by żyć w ubóstwie i oderwaniu od
wszelkich spraw i dóbr tego świata.
W tych dniach Bóg w dobroci swojej pozwolił mi raz jeszcze zrozumieć, jak
wielkie znaczenie ma dla mnie osobiście i dla powodzenia mej pracy
kapłańskiej duch ofiary, którym chcę bardziej jeszcze przepoić całe moje
postępowanie jako "więźnia i sługi Chrystusa" (por. Ef 3, I; 6, 6). Chcę,
żeby wszystkie prace, które będę w tym roku wykonywał, niezależnie od tego,
jaki będzie w niej mój wkład, miały wyryte na sobie to znamię: wszystko w
Panu i dla Pana; bym włożył w nie dużo zapału lecz nie troszczył się o
powodzenie. Podejmę się moich obowiązków tak, jak gdyby wszystko miało
zależeć ode mnie, a równocześnie jakby moja osoba wcale nie wchodziła w
rachubę, nie będę się do nich przywiązywać i z całą gotowością przekreślę
je czy zaniecham na każde skinienie władz.
O mój Jezu, to co postanawiam, ,nie jest łatwe, a choć mam najlepszą wolę,
czuję się słaby z powodu mej miłości własnej, więc dopomóż mi, dopomóż!
6. Żywe poczucie mej nicości musi sprawić, że będzie we mnie dojrzewała i
doskonaliła się cnota dobroci, wielkiej dobroci oraz cierpliwość,
wyrozumiałość dla innych przejawiająca się w osądzaniu i sposobie
odnoszenia się do nich. Dopiero przekroczyłem trzydziestkę, a już odczuwam
zmęczenie pracą i pewną nerwowość. Nie, nie, na litość! Gdy te rzeczy będą
dawały znać o sobie, pomyślę o mojej nicości, przypomnę sobie o obowiązku
wyrozumiałości wobec wszystkich, o moim postanowieniu, by nikogo źle nie
sądzić. To mi dopomoże w zachowaniu pokoju ducha.
I znowu rok upłynął don Roncallemu na wyczerpującej pracy. W październiku
1913 roku udał się do Martinengo i tam w dniach 19-25 odprawił rekolekcje.
Pisał wtedy m. in.:
Chciałem prosić o odciążenie mnie nieco z moich obowiązków i zamierzałem
wskazać, które z nich najbardziej mi odpowiadają, ale w rezultacie
zaniechałem tego. Przełożeni orientują się dobrze i to wystarcza, a skoro
nikt mnie o to nie pyta, nie będę dawać do poznania, jaki rodzaj
działalności bardziej mi odpowiada, a jaka mniej. Muszę zastosować się do
rady mego ojca duchownego, fetory zawsze powtarzał że trzeba zdać się na
ślepo w ręce Opatrzności.
Czasami ociągam się jeszcze z wykonaniem wszystkich postanowień, które
uczyniłem, a które teraz ponawiam. Nie brak mi dobrej
woli, ale biorąc pod uwagę płynność moich zajęć i ewentualne przeciążenie
nimi, nie mogę liczyć na siebie jeśli chodzi o przestrzeganie godzin
ćwiczeń pobożnych.
Jednak składam teraz formalną i uroczystą obietnicę Marii, mej najdroższej
Matce, że będę w tym nowym roku co wieczór odmawiał ze szczególnym
nabożeństwem różaniec święty. Największą moją pociechą jest myśl, że w
ciągu całego życia byłem wierny tej praktyce. Lecz czasem niestety tylko
zewnętrznie ją wykonywałem odmawiając różaniec jedynie ustami. Ufam, że
zobowiązanie większej staranności i pobożności, jakie teraz na siebie
biorę, wyjedna mi u mojej drogiej Matki skuteczną pomoc, bym wśród licznych
niebezpieczeństw mego urzędu pozostał wierny cnocie czystości i dotrzymał
innych moich postanowień.
A gdyby ten rok był ostatnim w moim życiu? Cóż by to była za radość, gdybym
mógł stanąć przed Marią z tą lśniącą koroną, jaką jest różaniec? On będzie
dla mnie najlepszym paszportem.
"Przyjmij, Panie, całą moją wolność" "Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz,
że Cię miłuję" (J 21, 17).
26. ROK 1914
Z mieszanymi uczuciami przeżywał don Roncalli dziesięciolecie swojego
kapłaństwa, które przypadło 10 sierpnia 1914 r. Właśnie ostatnie dni
przyniosły wybuch wojny w Europie. Włochy, choć należały do trójprzymierza
z Niemcami i Austro-Węgrami, na razie powstrzymywały się od bezpośredniego
udziału w wojnie. Co więcej, rząd Salandry ogłosił 2 sierpnia neutralność
Włoch, domagając się w zamian od Austrii otrzymania Trentino i ogłoszenia
Triestu wolnym miastem.
Czy na długo jednak Włochy potrafią wstrzymać się od udziału w wojnie? -
zadawał sobie pytanie don Roncalli wraz z milionami Włochów.
Smutne było i to, że biskup Radini leżał w szpitalu chory na raka żołądka.
Należało wkrótce spodziewać się katastrofy. Jakże z tego powodu cierpiał
don Angelo. Wszak dla niego biskup Radini był nie tylko bezpośrednim
przełożonym, ale ojcem, bratem, przyjacielem. To on przykładem i
odpowiednimi pouczeniami wprowadzał młodego sekretarza w głębie życia
kapłańskiego.
Don Roncalli poświęcił dzień jubileuszu w Groppino modlitwie. Równocześnie
utrwalił w Dzienniku duszy nurtujące go wtenczas uczucia. Pisał:
Dwa różne uczucia wypełniają dziś moje serce: żywe i pełne słodyczy
zadowolenie oraz głębokie zawstydzenie.
Ile łask ogólnych i szczególnych otrzymałem w ciągu tych dziesięciu lat!
Przy przyjmowaniu i udzielaniu sakramentów świętych, przy spełnianiu
licznych i różnorodnych funkcji mego urzędu: słowem, czynem, publicznie i
prywatnie, podczas modlitwy, podczas studiów, poprzez małe trudności i
krzyżyki, powodzenia i niepowodzenia; dochodzi do tego doświadczenie, które
z dnia na dzień stawało się bogatsze i cenniejsze, kontakty z przełożonymi,
z duchowieństwem, z ludźmi różnego wieku i o rozmaitym pochodzeniu
społecznym! Zaprawdę Pan okazał się wierny obietnicy, jaką mi uczynił w
dniu święceń tam, w Rzymie, w kościele Santa Maria in Monte Santo, mówiąc:
"Już was nie nazwę sługami ... lecz przyjaciółmi" (por. J 15, 15). Był mi
naprawdę przyjacielem, dopuszczając mnie do świętych tajemnic swego serca.
Nie byłbym szczery, gdybym nie wyznał: sprawia mi wielką radość, że On
wie i widzi tyle rzeczy. Na polu przeze mnie uprawionym i obsianym
trochę kłosów by się znalazło, starczyłoby ich może na jeden mały snopek.
Tobie, Panie, niech będzie za to chwała, gdyż sprawiła to Twoja miłość.
Co do mego w tym udziału mogę odczuwać tylko zawstydzenie, że nie uczyniłem
więcej, że zebrałem tak mało, że byłem ziemią suchą i nieurodzajną. Wielu
innych, otrzymawszy tyle łask, a nawet dużo mniej, osiągnęłoby już do tej
pory świętość. Ile natchnień, na które jeszcze nie odpowiedziałem,
nawiedziło moje serce! Panie mój, uznaję moją słabość i głęboką nędzę; w
wielkiej dobroci swojej przebacz mi i okaż swoje miłosierdzie.
Serdeczność, a także - gdy potrzebne - przebaczenie, rodzą uczucie
wdzięczności. Wszystko, o Panie, spełniło się przez Ciebie: niech Ci za to
będą dzięki teraz i na wieki.
W radosnym dniu mego kapłańskiego jubileuszu ta zwłaszcza myśl wypełnia mą
duszę, że nie należę ani do siebie, ani do kogokolwiek innego, lecz tylko
do mego Pana, na życie i na śmierć. Godność kapłańska oraz przeróżne łaski,
jakie spływały przez dziesięć lat na mnie, istotę tak małą i nędzną,
domagają się, by moje "ja" zostało unicestwione, a wszystkie moje siły
zwróciły się tylko ku temu, by współdziałać w szerzeniu Królestwa
Chrystusowego w umysłach i sercach ludzi, a czynić to w sposób prosty, w
ukryciu, ale z większą gorliwością w zamierzeniach, myślach i czynach.
Moje usposobienie, przeżyte doświadczenia i okoliczności skłaniają mnie
raczej do pracy spokojnej, z dala od pola bitwy, a nie do działalności
bojowej, polemiki i walki. Skoro tak, nie mam zamiaru szukać świętości,
która by przez zniekształcenie oryginału uczyniła ze mnie nieudolną kopię
innych, mających odmienną od mojej naturę. Bowiem duch pokoju nie polega na
pobłażaniu miłości własnej, szukaniu wygód lub uleganiu innym, gdy chodzi o
poglądy, zasady i całą postawę. Z ust nie schodzący uśmiech ma pokrywać
wewnętrzną walkę, czasem straszliwą, z egoizmem, a gdy zajdzie potrzeba
ukazywać zwycięstwo ducha nad zmysłami i miłością własną tak, ażeby Bogu i
bliźniemu przypadła w udziale lepsza część mojej istoty.
Po dziesięciu latach kapłaństwa jakie będą dalsze moje losy? To tajemnica!
Może już niewiele czasu pozostaje mi do ostatecznego obrachunku. O Panie
Jezu, przyjdź i zabierz mnie. A jeśli życie moje ma się przedłużyć o parę
czy więcej lat, pragnę, by były to lata intensywnej pracy przepojonej jakąś
wielką myślą przewodnią wyznaczającą cały jej program, lecz w całkowitej
zgodzie z posłuszeństwem. Niepokój o przyszłość, wynikający z miłości
własnej, opóźnia dzieło Boże w nas i spełnienie się Jego zamiarów, a także
nie sprzyja interesom doczesnym. Pod tym względem muszę się bardzo
pilnować, i to codziennie, gdyż przeczuwam, że za kilka lat, a może nawet
prędzej, zaczną się ciężkie walki z miłością własną. Niech mnie prześciga,
kto tylko zechce, ja pozostanę bez żalu tam, gdzie mnie Opatrzność postawi,
dając innym wolną drogę.
Chcę zachować pokój wewnętrzny, który jest moją własnością. W tym celu będę
zawsze pamiętał o czterech zasadach, które zdaniem św. Tomasza a Kempis
przynoszą wielki pokój i prawdziwą wolność. Oto one:
1) Staraj się raczej cudzą pełnić wolę niż swoją. 2) Wybieraj stale
posiadanie mniej niż więcej. 3) Obieraj sobie zawsze pośledniejsze miejsce
i pragnij ustępować drugim, w czym tylko możesz. 4) Sercem
i modlitwą zawsze do tego zmierzaj, aby wola Boża całkowicie spełniała się
w tobie.
Z takim, o Panie, usposobieniem zwracam się dziś do Ciebie, by Ci ofiarować
drogocenne naczynie mego ducha, uświęcone Twoim namaszczeniem. Napełnij je
tą mocą, która stworzyła apostołów, męczenników i wyznawców. Spraw, bym
mógł zdziałać coś dobrego, szlachetnego, wspaniałego: dla Ciebie, dla Twego
Kościoła, dla dusz. Po to tylko żyję i po to chcę żyć.
W chwili gdy czynię te rozważania, na zakończenie świętego dnia, w którym
doznałem tylu serdecznych wzruszeń związanych z wspomnieniami święceń
kapłańskich, mój czcigodny biskup, który jest dla mnie wszystkim:
Kościołem, Chrystusem, Bogiem, leży tu, niedaleko stąd, niedomagając już od
dłuższego czasu. O, jak cierpię z nim razem i z jego powodu! Jak smutne i
pełne niepokoju są dla mnie te wakacje! O Panie, uzdrów jak najprędzej mego
biskupa, spraw, by mógł powrócić do swej pracy apostolskiej, dla dobra
Twego Kościoła i dla Twej chwały. Oddaj go synom którzy go tak bardzo
kochają.
Bardziej rozdzierająca aniżeli cichy i pełen rezygnacji ból mego biskupa
jest wojenna wrzawa, jaką rozbrzmiewa tymi dniami cała Europa. O Panie
Jezu, wznoszę me kapłańskie ręce nad Twym Ciałem Mistycznym i powtarzam ze
łzami i szczególnym uniesieniem ducha modlitwę św. Grzegorza, byś dni życia
naszego w pokoju swym ustalił.
A co stanie się podczas tego potopu z Twoim Kościołem? Ocal go, ocal, o
Panie! Gdy dziesięć lat temu odprawiałem pierwszą ofiarę na grobie św.
Piotra w Rzymie - co za cudowne wspomnienie - ślubowałem wierność papieżowi
i Kościołowi. W ciągu tego czasu moje śluby jeszcze większej nabrały mocy.
O Panie, daj Twemu Kościołowi wśród tej nawałnicy, wśród tego zmagania się
ludów wolność, jedność i pokój.
Tymczasem stan zdrowia biskupa Radiniego pogarszał się z każdym dniem.
Operacja nie zdołała powstrzymać postępu strasznej choroby raka. Wreszcie
lekarze oznajmili pacjentowi prawdę:
- Nic więcej nie możemy zrobić. Reszta jest w ręku Boga.
- Rozumiem - odpowiedział chory - dziękuję panom za opiekę. Teraz będę się
modlił do Ojca Niebieskiego.
Biskup zdecydował się umierać nie w szpitalu, ale u siebie. W ostatnich
dniach życia czuwał przy nim don Roncalli. Na umierającego przychodziły
chwile trwogi i śmiertelnego lęku. W pewnej chwili łzy popłynęły mu
strumieniem z oczu. Don Angelo próbował go pocieszyć:
- Odwagi, monsignore. Czyż nie jesteśmy w ręku Boga, który daje siły i
życie?
Biskup odpowiedział:
- Och, synu mój! Przede wszystkim dręczy mnie myśl o mojej
odpowiedzialności. Jestem biskupem i Bóg mnie będzie sądził według
udzielonej mi pomocy, aby czynić dobrze, i według tego, jak ją
wykorzystałem. Zbyt mało dokonałem...
Po pewnym czasie biskup odzyskał wewnętrzny pokój. Na twarzy pojawiło się
jego charakterystyczne opanowanie i równowaga. Głosem spokojnym snuł przed
swym sekretarzem refleksje:
- Śmierć ... Ty wiesz, że nie jestem zbyt odważny w obliczu śmierci.
Przeraża mnie, chociaż nigdy nie byłem tchórzem. Jeżeli Bóg naprawdę zsyła
teraz na mnie śmierć dla swojej chwały, nie tylko powiem Mu, że ją
przyjmuję, ale że jej pragnę...
20 sierpnia dowiedział się biskup Radini o śmierci papieża Piusa X. Po
modlitwie za jego duszę rzekł do Roncallego:
- Niech miłość do papieża pozostanie w twoim sercu na zawsze. Wiesz o tym,
że był on jednym z najpiękniejszych ideałów mojego życia. Dodaje mi sił
świadomość, że moja miłość dla niego nie zmalała, że mogę ją okazać Bogu
całą, czystą i tkliwą jak w dniu, gdy otrzymałem sakrę biskupią.
Po chwili biskup zapytał się sekretarza:
- Czy wiesz, co powiedział mi do ucha papież tamtego pamiętnego dnia?
- Nie.
- Po prostu szepnął do mnie: "Gdy będziesz umierał, przyjdę po ciebie i
razem na zawsze będziemy w raju". Nasz Ojciec Święty już tam jest. Słyszę
jego głos... Woła mnie... Wkrótce go zobaczę...
22 sierpnia rozpoczęła się agonia. Roncalli odmawiał donośnym głosem
modlitwy za konających... Biskup z wielkim trudem odpowiadał na wezwania. W
pewnej chwili ucichł. Przymknął oczy.
Roncalli przestraszony pochylił się nad umierającym. W tym momencie biskup
na nowo otworzył oczy i powiedział:
- Odwagi, odwagi, mój Angelo. Wszystko będzie dobrze. Módl się dalej,
rozumiem, co mówisz...
Niemal w ostatniej chwili życia biskup Radini uchwycił krzyż i wpatrzony w
postać Chrystusa modlił się:
- O mój Jezu Ukrzyżowany, dobrowolnie składam Ci ofiarę z mojego życia w
nadziei, że przebaczysz grzechy moje i mojego ludu... Życie moje ofiaruję
za Kościół i za nowego papieża, ktokolwiek nim będzie, za moich kapłanów
i uczniów, za wszystkich przyjaciół bliskich i dalekich ... za ojczyznę.
Po chwili donośnym głosem dodał:
- I za pokój! ... Za pokój! ...
Po śmierci biskupa Radiniego sytuacja jego sekretarza radykalnie się
zmieniła. Nawet nie przypuszczał Roncalli, ilu ma ludzi niechętnych i
nieżyczliwych. Jedni od dawna zazdrościli mu zaufania, jakim się cieszył u
biskupa Radiniego, inni nie mogli mu darować możliwości pielgrzymowania, a
inni czuli "bezinteresowną" zawiść do niego. Niechęć ta, dotąd skrzętnie
maskowana, teraz wybuchła bez osłonek ze zdwojoną siłą. Zdumiony don Angelo
poczuł się jak bezbronne dziecko, któremu grozi ze wszystkich stron
niebezpieczeństwo.
Nowy biskup Luigi Marelli mianował innego księdza swoim sekretarzem.
Roncalli opuścił pałac biskupi i zamieszkał w maleńkim, skromniutkim
pokoiku w seminarium.
Jakże charakterystyczne są zapiski duchowe z rekolekcji odprawionych od 23
września do 3 października:
Dziesiątego sierpnia, w dniu ukończenia dziesięciolecia kapłaństwa i
wejścia w nowy okres sądziłem, że teraz powinna nastąpić jakaś zmiana w mym
życiu.
Mój Boże, jak niezbadane są Twoje wyroki! Wkrótce potem, w dniu dwudziestym
drugim tego samego miesiąca wezwałeś do swej chwały mego
najczcigodniejszego biskupa i oto znalazłem się rzeczywiście w nowej
sytuacji.
Nie tracę jednak ducha. W godzinie trwogi i bólu odczułem w duszy wielki
pokój i pokrzepienie. Na pewno wielka i święta dusza tego, którego tak
kochałem i czciłem, modli się z nieba za mnie, błogosławi, opiekuje się i
mnie podtrzymuje. Obym mógł pospieszyć za nim, gdy spodoba się Bogu zesłać
na mnie śmierć. Tymczasem chciałbym przynajmniej naśladować jego święte
czyny.
Będę się szczególnie starał, by odnosić się do nowego biskupa, ktokolwiek
nim będzie, z tą samą czcią, posłuszeństwem oraz szczerym, szlachetnym i
radosnym uczuciem, jakimi dzięki łasce Bożej, darzyłem zawsze jego
niezapomnianego poprzednika. Będę się starał dawać pod tym względem dobry
przykład, w przekonaniu, że w osobie biskupa mamy widzieć i rozpoznawać nie
kogo innego, lecz samego Chrystusa.
Oczywiście, zmiana warunków wywoła pewną zmianę w mojej postawie, lecz
zawsze będzie ona nacechowana szacunkiem, roztropnością, subtelnością
podyktowaną przez miłość. Chodzi o to, by nowy biskup był zadowolony z mego
postępowania i by moja osoba nie stała się dla niego zawadą, lecz
narzędziem ku zbudowaniu. Ten szacunek i miłość względem mego nowego
biskupa okażę słowem i czynem, a równocześnie proszę gorąco Jezusa, bym za
wszelką cenę dochował wierności tym postanowieniom.
Podczas rekolekcji udał się Roncalli do Mediolanu, gdzie u kardynała
arcybiskupa Andrea Carlo Ferrari zasięgnął rady co do swojego zachowania w
pewnych sprawach wobec nowego biskupa.
Po powrocie zapisał w Dzienniku duszy:
Ta wizyta bardzo mnie pocieszyła i podniosła na duchu. Udałem się po niej
na grób św. Karola, gdzie długo się modliłem i odnowiłem moje całkowite
oddanie się Bogu na śmierć i życie, ofiarując samego siebie z duszą i
ciałem na służbę Bożą, dla Kościoła i dla dusz, a wszystko zgodnie z wolą
Bożą i z całkowitą gotowością na każdą ofiarę i na zawsze. Amen.
27. PISARZ I ŻOŁNIERZ
Oprócz wykładów w seminarium i sporadycznej pracy duszpasterskiej don
Roncalli zapełniał czas badaniem działalności duszpasterskiej św. Karola
Boromeusza. Rozszerzył też swoje "hobby". Mianowicie postanowił zbierać
dane o biskupie Radinim, aby z czasem opracować biografię tego
nieprzeciętnego męża Kościoła. Póki miał świeżą pamięć o swoim zmarłym
przełożonym, spisywał zdarzenia, a szczególnie jego charakterystykę.
Tymczasem 3 maja 1915 roku Włochy zerwały układ trójprzymierza, a 23 maja
wydały wojnę Austro-Węgrom. W tym samym dniu don Roncalli otrzymał kartę
mobilizacyjną, nakazującą mu stawić się nazajutrz w wojsku w Mediolanie.
Wieczorem tego samego dnia napisał w Dzienniku duszy:
Jutro wyjeżdżam, by pełnić służbę wojskową na odcinku sanitarnym. Gdzie
mnie poślą? Może na front? Czy powrócę do Bergamo, czy może Pan przeznaczył
mi śmierć na polu bitwy? Nic nie wiem, ale pragnę zawsze i we wszystkim
woli Bożej, Jego chwały przez całkowitą ofiarę z samego siebie. Tylko w ten
sposób będę mógł się utrzymać na wysokości mego powołania i okazać czynem
prawdziwą miłość ojczyzny i dusz moich braci. Duch jest gotowy. Panie Jezu,
utrzymuj mnie zawsze w tym usposobieniu. Mario, moja dobra Matko, dopomóż
mi, aby we wszystkim Bóg był uwielbiony.
W Mediolanie otrzymał don Roncalli ekwipunek wojskowy i przydział jako
sanitariusz do szpitala w Bergamo.
Już w pierwszych dniach wojny przywożono rannych żołnierzy z frontu. W
oczach malowało się jeszcze przerażenie z pola walki. Roncalli opatrywał
nie tylko rany ciała, ale jako kapłan pochylał się nad ranami duszy tych
żołnierzy i opatrywał je Sakramentami świętymi. Ranni chętnie przed nim
otwierali swoje dusze, widząc w nim dobrego pasterza. Nie wszystkim
oficerom i żołnierzom podobała się taka działalność sanitariusza sierżanta
Roncallego. Szczególnie jeden podpułkownik dworował sobie na każdym miejscu
z "grubego jegomościa sierżanta". Niemniej ogromna cierpliwość, kultura
bycia i opanowanie Roncallego zmusiły oficera do przeproszenia
pielęgniarza:
- Nie gniewaj się na mnie - powiedział - w rzeczywistości jestem biednym
człowiekiem, który cieszy się, gdy może dodać do daszka kepi jeden złoty
liść więcej. A wy sierżancie, jesteście na najlepszej drodze do kariery.
Zostaniecie prałatem, biskupem, kardynałem...
Roześmiali się obaj mężczyźni serdecznie. Podali sobie dłonie i odtąd stali
się przyjaciółmi.
28 marca 1916 r. Roncalli został mianowany kapelanem wojskowym w randze
porucznika. W tym charakterze teraz pracował dalej w szpitalu wojskowym w
Bergamo. Rannych przybywało z każdym dniem przedłużającej się wojny. Mimo
ogromu pracy duszpasterskiej wśród żołnierzy don Roncalli dalej prowadził
wykłady w seminarium. Liczba seminarzystów była jednak bardzo znikoma, gdyż
powoływano do wojska każdego, kto się tylko do tego nadawał.
Jakby odskocznią od okropności wojny była dla Roncallego dalsza praca nad
życiorysem niezapomnianego biskupa Radiniego. 23 sierpnia 1916 r. książka
była gotowa do druku. Odsyłając rękopis do wydawcy, don Angelo napisał:
Może kiedyś będzie to ciekawym szczegółem, że strony te zostały napisane
podczas przedłużającej się w Europie wojny, która kosztowała tyle krwi i
łez. Były pisane nie w spokojnym biurze, ale wśród najbardziej różnorodnych
prac tego, który kierując się wskazówkami swej wiary i przykładem msgra
Radiniego dawał ojczyźnie w chwili największej próby to, co miał
najlepszego - najpierw przez kilka miesięcy z bardzo skromnym stopniem
wojskowym, a potem już po prostu jako ksiądz, don Angelo, kapelan wojskowy.
We wstępie do biografii wyznał Roncalli:
Nieraz pisząc te strony czułem, jak ręka drży mi ze wzruszenia, które
trudno mi było opanować, bo tak bardzo kochałem mojego biskupa za czystość
i nadprzyrodzony poryw jego duszy, za szlachetność serca. Czciłem go za
jego ludzkość, której nikt lepiej ode mnie nie mógł poznać i ocenić...
Pociesza mnie myśl, że ktokolwiek będzie chciał mową czy piórem wywołać
jego pamięć, nie będzie mógł uniknąć wrażenia wielkości i siły, które ja
odczuwałem żyjąc u jego boku i które promieniowały z jego gorącej duszy, a
jeszcze bardziej z jego czynów...
Jeszcze w tym roku kapelan-porucznik Angelo Roncalli pełen wzruszenia
przeglądał świeżo wydaną książkę, której był autorem: In memoria di
monsignore Giacomo M. Radini-Tedeschi vescovo di Bergamo.
23 sierpnia 1916 r. Włochy wydały wojnę Niemcom. Wojska włoskie bez skutku
usiłowały przełamać front nad Sozzo. W jesieni 1917 x. Włochy poniosły
straszną klęskę pod Capioretto. Front doszedł aż po Piawę. Miejsc w
szpitalach zabrakło. Rannych umieszczano w kościołach i kaplicach.
Teraz kapelan Roncalli dwoił się i troił, aby być przy umierających
żołnierzach i ciężko rannych. Podczas zażartych walk był również obecny na
polach bitew, gdzie wśród świstu kul, wybuchów pocisków artyleryjskich
udzielał żołnierzom absolucji. Na widok rozszarpanych ciał żołnierzy lub
niewysłowionego bólu ciężko rannych zadawał sobie pytanie: Po co to
wszystko? Czy to jedyny sposób na rozwiązanie konfliktów między narodami?
Co ci ludzie, którzy giną po jednej i drugiej stronie przeciwnej, wzajemnie
są sobie winni? A ile żon zostaje bez mężów, dzieci bez ojców, rodziców bez
synów? Któż zdolny jest do zsumowania tego ogromu cierpienia osieroconych
rodzin? I w czyim interesie ludzie zabijają innych ludzi?
W tym czasie obudziło się u Roncallego postanowienie, że całe swe życie i
działalność kapłańską poświęci dla pokoju świata, że zrobi wszystko, co
będzie mógł, aby ludzie widzieli w innych ludziach swych braci, a nie
wrogów.
W szpitalach wojskowych pracowały bez wytchnienia siostry zakonne. Roncalli
od czasu do czasu wygłaszał dla nich w szpitalu, gdzie był kapelanem,
konferencje duchowne. Pewnego wieczoru, po dniu szczególnie wyczerpującej
pracy prowadził naukę duchowną w kaplicy. W pewnym momencie spostrzegł, że
połowa, przeciążonych pracą słuchaczek najspokojniej usnęła. Po kilku
minutach, gdy zniżył i ściszył głos, spało 80% sióstr, a wnet potem
wszystkie. Wtenczas niezrażony kapelan cichutko na palcach wyszedł z
kaplicy pozostawiając śpiące całe zgromadzenie zakonne. Odtąd Roncalli
uważał tę pamiętną konferencję za najlepszą, jaką kiedykolwiek wygłosił.
W październiku 1918 r. wspólne natarcie włosko-brytyjsko-francuskie
przyniosło pod Vittorio upragnione zwycięstwo.
4 listopada podpisały Włochy zawieszenie broni z rozpadającą się monarchią
austro-węgierską.
Wojna kosztowała Włochy 635 tysięcy zabitych, pół miliona kalek i 65
milionów lirów w złocie. A któż zliczył cierpienia, łzy i krew dziesiątków
tysięcy obywateli Włoch. Owocem tej ofiary były niewielkie poprawki
graniczne (Górna Adyga i Wenecja Julijska).
Kapelan-porucznik Roncalli z mieszanymi uczuciami przeżywał dzień
zwycięstwa. Z jednej strony cieszył się, że wojna się skończyła, ale z
milionami podobnie jak on myślących Włochów przeżywał rozczarowanie
skutkami wojny.
Nie było jednak czasu na refleksję i dyskusję. Sytuacja kraju wymagała
natychmiastowego zaangażowania w odbudowę ojczyzny, a szczególnie w prace
nad gojeniem moralnych ran, jakie wojna zadała duszy ludzkiej.
Roncalli postanowił działać. Za otrzymane wynagrodzenie z wojska nabył w
Bergamo dawny pałac Marenzich na via S. Salvatore 8 i już w listopadzie
1918 r. otworzył w nim internat dla młodzieży, która zmieniła karabin na
książkę. Pragnął, aby jego internat, który nazwał "Domem studenta", stał
się dla chłopców domem rodzinnym, gdzie normą postępowania było dobrze
uformowane sumienie, a przede wszystkim miłość. Chłopcy odpłacali mu się
synowskim oddaniem.
28. OJCIEC DUCHOWNY SEMINARIUM
10 grudnia 1918 r. porucznik-kapelan Angelo Roncalli został zwolniony ze
służby wojskowej. Biskup Marelli mianował go ojcem duchownym seminarium w
Bergamo, wychodząc z założenia, że nikt lepiej nie zrozumie i nie pokieruje
młodymi klerykami, którzy niedawno powrócili z frontu i z koszar, jak były
kapelan wojskowy, który podczas wojny był wzorem życia kapłańskiego i
heroicznej służby dla bliźnich.
Sam Roncalli postanowił po wojsku rozpocząć normalne życie kapłańskie od
gruntownych rekolekcji. Odprawił je u księży Serca Jezusowego od 28
kwietnia do 3 maja 1919 roku.
Poddał gruntownej analizie swoją przeszłość, zastanawiał się nad obecną
sytuacją i wyciągnął postanowienia na przyszłość.
Całość ujął w syntezę, którą umieścił w Dzienniku duszy.
Pisał:
1. Przez wszystkie cztery lata wojny, które spędziłem wśród świata
miotającego się w konwulsjach, ile łask dał mi Pan, ile zdobyłem
doświadczenia, ile miałem okazji czynienia dobra moim braciom! Jezu mój,
dziękuję Ci za to i błogosławię. Stają mi w pamięci te wszystkie młode
dusze, do których w tym czasie się zbliżyłem. Wiele z nich przygotowywałem
na śmierć, o czym nie mogę myśleć bez wzruszenia, a
przekonanie, że one modlą się za mnie, pokrzepia mnie i dodaje mi odwagi.
2. Teraz, gdy dla wszystkich świta jakoby jutrzenka nowego dnia, ukazują
mi się z większą jeszcze wyrazistością i pewnością te podstawowe zasady
wiary, życia chrześcijańskiego i kapłańskiego, które dzięki łasce
Bożej były pokarmem mojej młodości: chwała Boża, moje uświęcenie, raj,
Kościół, dusze. Kontakty, jakie w czasach wojennych miałem ze światem,
uwzniośliły, przeistoczyły i sprowadziły te zasady do jeszcze gorętszego
pragnienia apostolstwa. Teraz jestem już w wieku dojrzałości. Jeśli w
nim nic konkretnego nie zdziałam, jeszcze straszniejsza będzie
moja odpowiedzialność za zmarnowanie łask Bożych.
3. Podstawą mego apostolstwa musi być życie wewnętrzne, zmierzające
do odnalezienia Boga w mej duszy, do ścisłego z Nim zjednoczenia, do
stałego i spokojnego rozważania prawd, jakie Kościół do wierzenia
podaje, wedle jego wskazówek; będą się one przejawiać
także w praktykach zewnętrznych, które mi będą coraz droższe i które chcę
wiernie i punktualnie wypełniać, by w ten sposób powetować wszystkie
zaniedbania, częściowo nie z mojej winy, pochodzące z okresu służby
wojskowej.
Największą moją radością będzie przebywanie z Jezusem Eucharystycznym.
Odtąd będę miał Najśw. Sakrament obok mego mieszkania. Obiecuję, że
dotrzymam Mu towarzystwa i że odwdzięczę się za wielki zaszczyt, jaki mi
czyni.
4. Od kilku miesięcy mam własny dom, w którym urządziłem się stosownie do
moich potrzeb. A przecież właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek,
Pan daje mi odczuć rzewność i piękność ducha ubóstwa. Jestem gotów
natychmiast i bez żalu wszystko opuścić i będę się starał zawsze
zachować, póki mi życia stanie, tę gotowość do porzucenia moich rzeczy,
nawet tych, które mi są najdroższe.
W sposób szczególny zobowiązuję się do starania się o doskonałe ubóstwo
ducha, które przejawia się w całkowitym oderwaniu od samego siebie,
wyzbyciu się troski o stanowiska, karierę, odznaczenia itp. Czyż wzniosła
prostota kapłańska i urząd, o który nie zabiegałem, a który Opatrzność mi
powierzyła nakazem moich przełożonych, nie są aż nazbyt wielkim zaszczytem?
Wielką wagę przykładam do tego zobowiązania, gdyż dla mego postępu
duchowego ma ono zasadnicze znaczenie. Nie powiem nigdy słowa, nie poczynię
żadnych kroków, odrzucę jako pokusę każdą myśl, która by miała w
jakikolwiek sposób zmierzać do uzyskania od przełożonych wyższego
stanowiska czy urzędu. Doświadczenie nauczyło mnie obawy przed wszelkimi
odpowiedzialnościami. Nawet dla tych co z posłuszeństwa biorą na siebie
jakąś odpowiedzialność, jest ona bardzo ciężka, ale staje się straszliwa
dla tego, co sam się o nią postarał przez wysunięcie swej osoby, choć nie
był wezwany. Honory i odznaczenia nawet w świecie duchownym są "marnością
nad marnościami" (Koh 1, 2), zapewniają chwałę jednodniową, stanowią
niebezpieczeństwo dla chwały wiecznej, także małą mają wartość w oczach
mądrości ludzkiej. Kto miał z tym do czynienia, jak mnie się to zdarzyło w
Rzymie i w pierwszych dziesięciu latach mego kapłaństwa, ten dobrze wie, że
to są głupstwa nie zasługujące na inną nazwę. Niech się naprzód wysuwa kto
tylko chce, nie zazdroszczę żadnemu z tych wybrańców losu. "A mnie dobrze
jest trwać przy Bogu, pokładać nadzieję moją w Panu" (Ps 72, 28).
5. Były w przeszłości takie chwile, kiedy zastanawiałem się
nad tym, czego Bóg zażąda ode mnie po wojnie. Teraz wszelka niepewność
znikła i nie ma powodu do oglądania się za czymś innym; apostolstwo
wśród studiującej młodzieży, oto najważniejsza moja misja, a zarazem mój
krzyż. Gdy rozważam, w jaki sposób, w jakich okolicznościach i jak
spontanicznie ten zamiar Opatrzności się objawił a teraz się realizuje,
ogarnia mnie zdumienie i muszę przyznać, że rzeczywiście w tym jest Pan.
Często mi się zdarza, że czyniąc przegląd wydarzeń dnia wypełnionego
staraniem o moją drogą młodzież, odczuwam drżenie serca jak w zetknięciu
się z Bóstwem, coś takiego, czego doznali uczniowie idący do Emaus. O, jak
wielka jest prawda, że wystarczy zaufać całkowicie Panu, by otrzymać
wszystko. Słowa o "nic nie mających, a wszystko posiadających" (por. 2
Kor 6, 10) sprawdzają się codziennie na moich oczach. Nie chcę mieć długów
i nie mam ich.
Stale muszę się troszczyć o jutro. Lecz zawsze Bóg udziela mi tego, co
potrzebne, czasem nawet w nadmiarze.
Z jednej strony ta opieka Boża zapobiega mej nędzy, z drugiej - nakłada na
mnie nowe zobowiązanie - honoru, by pozostać wiernym memu powołaniu i
współdziałać ,,aż do końca" w wielkim dziele, jakie mi Bóg powierzył dla
dobra swej ukochanej młodzieży.
Wszystkie moje troski, myśli, uczucia, prace, studia, upokorzenia,
przykrości muszę odtąd zwracać ku temu tylko celowi, by szukać chwały Bożej
poprzez kształtowanie młodego pokolenia wedle Jego ducha. Nie ma dla mnie
większego zaszczytu, nie ma, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, nic równie
pięknego i ważnego w Kościele Bożym.
6. Dla osiągnięcia dobrych rezultatów w mej pracy apostolskiej nie będę
stosował żadnej innej metody pedagogicznej prócz szkoły
Boskiego Serca Jezusowego; "Uczcie się ode mnie, żem jest cichy i
pokornego serca» (Mt 11, 29). Już wiem z doświadczenia, że ta metoda
jest niezawodna i zapewnia prawdziwe powodzenie.
Będę kochał młodych miłością macierzyńską, lecz zawsze w Panu, będę się
starał w przyszłości wychować ich na godnych synów Kościoła, a o ile to
możliwe na szlachetnych apostołów prawdy i dobra, wyrabiając w nich tę
doskonałość, jakiej oczekuje od nich rodzina i ojczyzna.
Będę specjalnie czuwał nad tym, by młodzież wychowywała się w mym domu w
atmosferze nieskazitelnej czystości, która pozostawia w duszach ślad tak
głęboki, że może przetrwać późniejsze walki życiowe. W całym moim
zachowaniu i słowach nie może być żadnej pozy, nic sztucznego, jedynie sama
prostota, muszę posiąść dar stwarzania wokół siebie tej niebiańskiej
atmosfery, jaka otaczała świętych wychowawców, zarówno dawnych jak i
współczesnych sprawiają, że stali się narzędziem dobra i twórcami wielkich
dusz. Panie, Panie, dopomóż mi, bym naśladował choćby tylko w przybliżeniu
- mając na uwadze moją słabość - te świetlane wzory wybitnych wychowawców
młodzieży.
7. Rozpoczęte dzieło jest wielkie, zboże na polu już dojrzewa
do żniw, niestety mało jest robotników. Postaram się modlitwą i
ofiarą wyjednać u Boga, by tchnął w młodych kleryków i kapłanów miłość i
zapał do tego rodzaju służby, który spośród wszystkich jest
najdoskonalszy. Oby ta praca pociągnęła tych zwłaszcza, którzy dzięki
danym naturalnym i łasce są specjalnie uzdolnieni do współżycia z
młodzieżą. Kto wie, może dobre słowo, a bardziej jeszcze przykład, dokonają
tego, że niedługo będę otoczony wieńcem braci zapalonych do pracy
apostolskiej wśród młodzieży. Uczynię wszystko, co tylko mogę, by
Zrzeszenie Księży Serca Jezusowego, w tym celu ustanowione, a
którego rozwój tak jest pożądany, wprzęgło się w czynną służbę tego ideału.
Celem bowiem naszej Kongregacji jest przepojenie duchem apostolskim i
karnością kościelną całej diecezji Bergamo.
Niespodziewanie w dniu 10 grudnia 1920 r. otrzymał Roncalli list od
kardynała van Rossum, prefekta Kongregacji Rozkrzewienia Wiary, zwanego
"czerwonym papieżem", który w imieniu Benedykta XV zaproponował mu objęcie
stanowiska przewodniczącego Dzieła Krzewienia Wiary we Włoszech.
Don Angelo wpadł w rozterkę. Z jednej strony świadomy był, że jeżeli
przyjmie tę propozycję, będzie miał otwartą drogę do wysokich urzędów i
zaszczytów. Ale z drugiej strony był już na tyle dojrzały wewnętrznie, że
te zaszczyty nie imponowały mu ani go olśniewały. Umiał dojrzeć w urzędzie
odpowiedzialną służbę, a nie środek do zdobywania sławy i oklasków. Oprócz
tego szczerze przywiązał się do swoich kleryków i mieszkańców "Domu
studenta". Ponadto jeszcze miał tutaj tak blisko do rodzinnego Sotto ii
Monte, gdzie w gronie rodziców i rodzeństwa oraz przyjaciół najlepiej
odpoczywał psychicznie po wyczerpującej pracy umysłowej i duszpasterskiej.
Nie chciał jednak sam decydować. O rozstrzygnięcie swoich wątpliwości
zwrócił się do kardynała Ferrariego, metropolity Mediolanu, który
zdecydowanie odpowiedział: "Drogi Profesorze! Cały problem sprowadza się do
życzeń: jest to życzenie Czerwonego Papieża i Białego Papieża, a przede
wszystkim jest to życzenie Boga. Zostaw wszystko i jedź! Wielkie
błogosławieństwo Pana będzie z Tobą".
Don Angelo teraz już nie miał wątpliwości, czego Pan Bóg żąda od niego.
29. MONSIGNORE
18 stycznia 1921 roku don Rancalli rozpoczął urzędowanie w Rzymie w
Kongregacji Rozkrzewienia Wiary jako prezes Rady Głównej na Włochy
Papieskich Dzieł Misyjnych. Instrukcji udzielił mu sam papież Benedykt XV.
M. in. powiedział mu:
Dotychczasowe metody działania instytucji misyjnych są zbyt przestarzałe,
aby skutecznie przeciwdziałać niebezpieczeństwom stwarzanym przez warunki
współczesnego życia. Chcielibyśmy, aby je ksiądz zmodyfikował i
unowocześnił. Proszę podjąć się tego zadania z właściwym sobie zapałem.
Musi jednak ksiądz być ostrożny. W organizacji spotka się ksiądz z opozycją
ze strony starszych, którzy wprawdzie w swoim czasie położyli wielkie
zasługi dla Kościoła, ale obecnie będąc w podeszłym wieku wciąż uparcie
trzymają się przestarzałych metod. Proszę wprowadzać zmiany w taki sposób,
aby nie czuli się tym dotknięci. Będzie to wymagało od księdza
wyrozumiałości i cierpliwości. Pragniemy, aby odwiedził ksiądz wszystkie
ośrodki ruchu katolickiego we Włoszech i w Europie i poznał ich potrzeby.
Będzie ksiądz Bożym podróżnikiem.
Jako znak szczególnego zaufania Benedykt XV mianował don Roncallego swoim
domowym prałatem z tytułem monsmiora.
Kiedy czterdziestoletni msgr Angelo, tęgi prałat ale o twarzy młodzieńczej,
ukazał się w Sotto ii Monte, obudził swoim nowym strojem fioletowym podziw
i zdziwienie. Jeden ze znajomych zapytał się wprost matki Angela:
- Dlaczego wasz syn ubrany jest jak biskup, chociaż nim nie jest?
- Nie bardzo wiem - szczerze odpowiedziała matka - ale wydaje mi się, że
te sprawy księża uzgadniają między sobą...
Msgr Roncalli przede wszystkim zainteresował się historią i zadaniami
instytucji, w której miał pracować. Otóż Dzieło Rozkrzewienia Wiary
powstało we Francji w roku 1822 z siedzibą kierownictwa w Lyonie. Podobnymi
organizacjami były: Dzieło Świętego Dziecięctwa i Dzieło Świętego Piotra
Apostoła, pierwsze z siedzibą kierownictwa we Francji, drugie w Szwajcarii.
Msgr Roncalli nie chciał, aby Dzieło Rozkrzewienia Wiary we Włoszech
zasługiwało na ironiczną nazwę "dzieła pięciu centymów". Pragnął
natomiast, aby wszystkie organizacje misyjne na świecie stały się jedną
wielką scentralizowaną organizacją, wielką siłą w wypełnianiu istotnego
zadania Kościoła - ewangelizacji świata według nakazu samego Chrystusa:
"Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu". Tymczasem
praca ta ograniczała się obecnie do zbierania przysłowiowych "pięciu
centymów" na miesiąc od wiernych.
W myśl poleceń Benedykta XV msgr Roncalli wybrał się w podróż po Włoszech,
potem odwiedził Brukselę, Aachen, Wiedeń, Monachium, Paryż i wreszcie Lyon.
Dzięki niezwykłej osobistej kulturze i łatwości nawiązywania znajomości i
przyjaźni otwierał serca i umysły działaczy misyjnych dla swoich planów.
Sprawozdanie ze swoich urzędowych podróży zdał nie Benedyktowi XV, który
zmarł w lutym 1922 roku, ale już jego następcy, Piusowi XI, dawnemu dobremu
znajomemu z Mediolanu, Achillesowi Ratti.
W kilka tygodni po objęciu władzy nowy papież Pius XI ogłosił motu proprio,
w którym Dzieło Rozkrzewienia Wiary, Dzieło Świętego Dziecięctwa i Dzieło
Świętego Piotra Apostoła zostały podniesione do rangi dzieł papieskich, co
koncentrowało ich działalność w Rzymie i zapewniało im uniwersalność.
Głównym współpracownikiem papieża w redakcji tego dokumentu był msgr Angelo
Roncalli.
Teraz plany trzeba było przemieniać w konkret. W tym celu z
pełnomocnictwami Piusa XI wyruszył Roncalli na nowo w podróż do Francji,
Belgii, Holandii, Niemiec, Austrii, aby dotychczasowych działaczy misyjnych
namówić do współpracy z Kongregacją Rozkrzewienia Wiary. Działalność ta
wymagała od msgra Roncallego ogromnej delikatności i taktu. Nikt się jednak
do tego zadania lepiej nie nadawał jak on, zwłaszcza że miał wybitny dar
organizacyjny.
W roku 1923 został Roncalli naczelnym redaktorem czasopisma poświęconego
misjom La propagazione delia Fede nel Mondo.
W tej gigantycznej pracy nie zapomniał jednak Angelo o istotnej i
najważniejszej pracy nad uświęceniem siebie. Toteż od 13 do 19 stycznia
1924 roku odprawił w Rzymie rekolekcje, podczas których swoim zwyczajem
przeprowadził gruntowną analizę stanu duszy i wyciągnął odpowiednie wnioski
na przyszłość. W Dzienniku duszy pisał m. in.:
Dziś, osiemnastego stycznia, w dniu uroczystości katedry św. Piotra mijają
trzy lata, odkąd objąłem z nakazu posłuszeństwa stanowisko przewodniczącego
na Włochy Dzieła Rozkrzewienia Wiary w świecie. Ty byłeś zawsze ze mną, o
mój Jezu, ukazując mi dobroć i miłosierdzie - "świadectwa Twoje są
bardzo godne wiary" (Ps 92, 5). Pozostawiłem w Bergamo, nie bez żalu,
ukochane przeze mnie Seminarium, gdzie - choć tak niegodny - pełniłem z
woli biskupa obowiązki duchownego, opuściłem też Dom Studenta, tak drogi
memu sercu. A teraz zabrałem się całą duszą do mego nowego urzędu. Tu muszę
i chcę pozostać nie myśląc, nie patrząc, nie pragnąc niczego innego, tym
bardziej, że Pan obsypuje mnie niewypowiedzianymi pociechami.
Kto sądzi z zewnętrznych pozorów może mnie uważać za spokojnego, ale
wytrwałego pracownika. I rzeczywiście, pracuję lepiej; lecz w głębi duszy
kryje się skłonność do lenistwa i szukania rozrywek Postaram się to
energicznie, z Bożą pomocą, zwalczyć. By utrzymać się w pokorze, będę sobie
często powtarzał, że jestem leniem, jucznym zwierzęciem, które dla
pobudzenia do wysiłku i szybszego tempa potrzebuje bata.
Będę szczególnie uważał, by wykonać od razu i nie odkładając do jutra to,
co ma być szybko wykonane. We wszystkim jednak muszę sam zachować i innym
przekazywać ten spokój i powagę, które są warunkiem powodzenia. Nie będę
się przejmował tym, że ktoś inny biegnie. Kto się zanadto spieszy, ten i w
sprawach kościelnych niedaleko zajedzie.
Ustalam następujące stałe punkty mego obecnego planu dnia: wstawanie o
szóstej i modlitwa w pokoju; od siódmej do ósmej praca przy biurku; od
ósmej do wpół do dziesiątej msza św. i modlitwa (medytacje itd.). Mniej
gadania po obiedzie i kolacji. Trochę spaceru codziennie, łącznie z
nawiedzeniem Najśw. Sakramentu. Kładzenie się nie później niż o jedenastej
wieczór. Będę wiernie uczęszczał przynajmniej na dyskusje nad zagadnieniami
z teologii moralnej, a jeżeli mi się uda, to też na dyskusje liturgiczne.
Będę brał zawsze udział w miesięcznych zebraniach księży w kościele San
Claudio.
Dzieło Rozkrzewienia Wiary jest oddechem dla mojej duszy i mojego ciała.
Dla niego zawsze wszystko: głowa, serce, słowo, pióro, modlitwy, trud,
ofiary, dniem i nocą, w Rzymie czy poza nim, powtarzam: wszystko i zawsze.
Podejmę się także innych prac kapłańskich, ale tylko w miarę możności,
ubocznie, o ile będą mogły służyć tej sprawie, dla której jestem w Rzymie.
żeby jak najlepiej rozwijać to dzieło i przeprowadzić nakreślony przeze
mnie program, będę zawsze stosował zasadę św. Grzegorza, że trzeba
pozwolić, by inni pracowali, a nie samemu robić wszystko lub prawie
wszystko.
Będę z pożytkiem stosował umartwienie w rzeczach dozwolonych, ażeby Pan
otoczył blaskiem czystości kapłańskiej mnie całego, z duszą i ciałem, "abym
na każdym miejscu miłą wonią Chrystusową" (por.
2 Kor 2, 14-15), nie zapominając o tym, że jestem zdolny do każdego zła,
jeśli mnie Bóg nie wspomoże.
Kościół - nie przez moje zasługi, ale ze względu na mój urząd - obdarzył
mnie godnością i zaszczytem prałata. Chcę odpowiedzieć na tę dobroć
Kościoła głęboką pokorą wewnętrzną (mając siebie za takiego, jakim
rzeczywiście jestem: najnędzniejszy ze wszystkich), uprzejmością względem
wszystkich, zwłaszcza względem małych i pokornych.
Postanawian czuwać w szczególniejszy sposób nad moim językiem, unikając
każdego słowa - mówię: każdego słowa, które by w jakikolwiek sposób
miało ranić miłość. Pod tym względem znajdzie się zawsze coś, co
by można poprawić i dlatego przede wszystkim na to będę zwracać uwagę w
rachunku sumienia.
Tę samą delikatność, z jaką mam zamiar odnosić się do bliźnich, zwłaszcza
do moich przełożonych, chcę również wprowadzić do wszystkich moich ćwiczeń
duchowych, które odprawiać będę z szacunkiem, uwagą i pobożnością, także
dla własnej radości wewnętrznej i dla zbudowania innych.
Serce Jezusa, gorejące miłością ku mnie, rozpal serce moje miłością ku
Tobie. Mario, Matko łaski Bożej, módl się za mną.
W dniu dzisiejszym przypada trzecia rocznica mego przyjazdu do Rzymu i
objęcie obowiązków w Dziele Rozkrzewiania Wiary. Myśl moja zwraca się z
czcią do ołtarza katedry u św. Piotra, z której każde apostolstwo czerpie
swoją rację bytu. Z tego pięknego miejsca skupienia i odpoczynku duchowego,
skąd roztacza się widok na potężną kopułę św. Piotra, przesyłam tej
katedrze prawdy pozdrowienie i gorący hołd rozumu i serca. Dziś pierwszy
dzień słoneczny. Jak miło w ciepłych promieniach słuchać ćwierkania
wróbelków na drzewach i głosu dzwonów św. Piotra!
Angelo odłożył pióro. Przymknął oczy. Przez jego twarz przebiegł nagle
bolesny skurcz, aby za chwilę ustąpić miejsca wyrozumiałości, uśmiechowi i
spokojnej rezygnacji. Pomyślał sobie: oj wróble, wróble w postaci ludzkiej.
Jakimi potraficie być okrutnikami przez swój świergot! Wprawdzie ten
"świergot" nie był zdolny do zagłuszenia dzwonów bazyliki św. Piotra, ale
był na tyle silny, aby pozbawić człowieka spokoju, aby zadać mu ból a z
czasem wyrzucić z zajmowanego stanowiska.
Msgr Roncalli intuicyjnie odczuwał, że niedługo przyjdzie mu opuścić Rzym
dzięki "ćwierkaniu" wpływowych osobistości.
29 kwietnia 1924 r. Angelo brał udział w uroczystości przeniesienia zwłok
biskupa Radiniego-Tedeschi z cmentarza do krypty w katerze w Bergamo.
Podczas tych żałobnych ceremonii wygłosił porywające kazanie, które
zakończył zwrotem do braci-kapłanów:
W tej smutnej ceremonii jedyną pociechą jest świadomość dobrze wypełnionego
obowiązku. Odwagi, moi bracia! Idźmy dalej wszyscy razem drogą pokoju.
Niechaj prowadzą nas słowa, które ten naprawdę wielki sługa Boga i Kościoła
przekazał nam w swoim ostatnim testamencie, mówiąc: "Zalecam wam
sprawiedliwość, prawdę i miłosierdzie". Niech to wezwanie umierającego
biskupa, te ostatnie słowa, jakie wypowiedział, staną się również naszymi.
"Za pokój! Za pokój...".
30. AWANS CZY WYGNANIE?
Rok 1925 był w Rzymie obchodzony uroczyście jako Rok Jubileuszowy. Otworzył
go w bazylice św. Piotra Pius XI, symbolicznie uderzając trzykrotnie
srebrnym młotkiem w Drzwi Święte i wymawiając za każdym razem słowa:
"Otwórzcie mi bramy zbawienia". Lud odpowiadał: za pierwszym razem - "Chcę
wejść i złożyć Panu dziękczynienie"; za drugim razem - "To jest brama
Pańska. Sprawiedliwi wejdą przez nią"; a za trzecim razem - "Wejdę do domu
Pana, aby uczcić Twoją świątynię".
Po otwarciu Drzwi Świętych papież odmówił modlitwę:
Boże, który przez pośrednictwo Mojżesza ustanowiłeś dla Twojego ludu Rok
Jubileuszowy i odpuszczenie win, udziel miłosiernie Twojemu Kościołowi
czasu łaskawego, w którym chciałeś otworzyć te święte Drzwi dla Twoich
wiernych, aby po wejściu do Twojej świątyni zanosili do Ciebie swoje
modlitwy, a otrzymawszy przebaczenie, odpusty i odpuszczenie win, wytrwale
kroczyli po ścieżkach nowego życia zgodnie z Ewangelią Twojego Syna i tak
mogli dojść do chwały niebieskiej Twojego domu. Przez Chrystusa Pana
naszego. Amen.
Pielgrzymki z całego świata napływały nieprzerwaną falą do wiecznego
miasta. Trzeba było tym tłumom zapewnić transport, kwaterunek i wyżywienie.
Na czele tej wielkiej machiny organizacyjnej stał na zlecenie Piusa XI msgr
Roncalli, który doskonale wywiązywał się z tysiąca zajęć. Nie żałował też
godzin spędzonych w konfesjonale, gdzie pomagał wiernym w uzyskiwaniu
pokoju z Bogiem. Jakby nie dość mu zajęć, na propozycję kardynała Bazylego
Pompillego przyjął wykłady z zakresu patrystyki w Papieskim Ateneum
Laterańskim.
W tym nawale pracy, kiedy mu się wydawało, że jest niezastąpiony w Rzymie,
został niespodziewanie wezwany 3 marca przez Piusa XI. Papież krótko go
zawiadomił tonem nie znającym sprzeciwu:
- Mianuję monsiniora wizytatorem apostolskim w Bułgarii. Proszę porozmawiać
o obecnej sytuacji religijnej i politycznej w tym kraju z monsiniorem
Tisserantem i o. Cyrylem Korolewskim, którzy niedawno stamtąd przybyli.
Wszystkie odpowiednie agentury i dyrektywy przyjmie ksiądz od asesora
Kongregacji Wschodniej, Papadopoulosa. Dla większej powagi mianuję księdza
arcybiskupem Areopolis. Błogosławię na nowej drodze!
Roncalli ucałował z najwyższym szacunkiem rękę Namiestnika Chrystusowego.
Niemniej z ciężkim smutkiem w sercu opuszczał komnaty watykańskie. Kochał
szczerze Włochy, swoją Ojczyznę, kochał Rzym, kochał swoją pracę w Dziele
Rozkrzewiania Wiary. Teraz miał to wszystko opuścić, aby nie wiadomo na jak
długi okres czasu znaleźć się w obcym dla siebie kraju, o którym niewiele
dotychczas wiedział poza tym, że mieszkańcy Bułgarii są w przygniatającej
większości wyznania prawosławnego, a stopa życiowa jest jedną z najniższych
w Europie.
Poczuł się Angelo jak wygnaniec. Nominacja na arcybiskupa nie wiele go
pocieszyła. Miał wyrobiony swój pogląd na biskupstwo. Z czasem napisze:
"Czy być biskupem, czy zwykłym księdzem - ma tylko pewne znaczenie
zewnętrzne, ale naprawdę nie wiele wnosi w życie duchowe tego, kto szuka
chwały Bożej, a nie zewnętrznego blasku czy zadowolenia tu na ziemi".
Kroki swe skierował w stronę bazyliki watykańskiej. Ukląkł przed grobem św.
Piotra i zaczął się modlić o zgodność swej woli z wolą Bożą objawioną mu
przez Namiestnika Chrystusowego. Nagle zdawało mu się, że ktoś pochylił się
nad nim i szepnął mu do ucha:
- Oboedientia et pax. Posłuszeństwo i pokój.
Roncalli uśmiechnął się. Przypomniał sobie wyjątek swej pracy o kardynale
Cezarym Baroniuszu:
W Rzymie przez długie lata można było widzieć w porze nieszporów biednego
księdza przechodzącego codziennie przez most Świętego Anioła. Kierował się
potem poważny i zamyślony do bazyliki watykańskiej. Mali żebracy, którzy
oblegali drzwi świątyni cieszyli się na jego widok, mówili: o, idzie ksiądz
w wielkich butach!, robiąc aluzję do ciężkiego obuwia, jakie nosił. Malcy
klękali dookoła niego, a on dawał każdemu po groszu, potem wchodził do
bazyliki i zbliżywszy się do brązowego posągu św. Piotra i ucałowawszy jego
stopy powtarzał zawsze te dwa słowa: Oboedientia et pax. To był właśnie
Baroniusz".
Teraz Roncalli zdecydowanie już podszedł do posągu św. Piotra i ucałował
jego stopy. Po chwili popatrzył się szeroko otwartymi oczyma w twarz
Piotra. Niemal głośno i stanowczo rzekł:
- Oboedientia et pax!
W najbliższych dniach Roncalli zdawał swe dotychczasowe urzędy nowo
mianowanym monsiniorom i przejmował agendy wizytatora apostolskiego.
Przed konsekracją biskupią zamknął się Angelo w willi Carpenga, aby od 13
do 17 marca podczas rekolekcji w ciszy i skupieniu
stanąć przed Bogiem i swoim sumieniem. W tej samotności zwierzał się
Dziennikowi duszy:
1. Nie starałem się o ten nowy urząd ani go pragnąłem; to Pan mnie
wybrał, dając mi tak wyraźne tego dowody, że wszelki sprzeciw z mej strony
uważałbyn za wielką winę. On też musi teraz pokryć wszystkie moje
słabości i uzupełnić moje braki. To mnie pokrzepia, uspokaja i daje
mi poczucie bezpieczeństwa.
2. Będę biskupem: czas na przygotowanie się już minął, mój stan jest
stanem doskonałości już "osiągniętej", a nie "do osiągnięcia". Sw. Tomasz
mówi, że biskupstwo jest stanem doskonałości jako urząd nauczania
doskonałości.
Lęk mnie ogarnia z powodu nędzy i braków, jakie w sobie dostrzegam! To
wystarcza, by utrzymać mnie w pokorze, pokorze, pokorze!
.3. Świat nie ma już dla mnie żadnego uroku. Chcę całkowicie i wyłącznie
należeć do Boga, by On napełnił mnie światłem, miłością Kościoła i dusz.
4. Często będę odczytywał rozdział IX z trzeciej księgi Naśladowania:
"Wszystko do Boga, jako do ostatecznego celu, odnosić należy". W samotności
tych dni wywarł on na mnie głębokie wrażenie. W niewielu słowach zawarte
jest tu naprawdę wszystko.
.5. W nowym stanie moje życie modlitwy musi się też odnowić.
Z szacunkiem, uwagą i pobożnie - oto zasada, która musi być przeze mnie
stosowana ku zbudowaniu.
6. Moje postanowienie i program życia jako biskupa zawiera się
w obietnicy, jaką wypowiem podczas ceremonii konsekracji według
poważnych i wzruszających słów pontyfikału:.
a) z wielką roztropnością odkrywać właściwy sens Pisma św. i podawać je
ludowi słowem i przykładem;
b) tradycje Ojców i Konstytucje Stolicy Apostolskiej ze czcią przyjmować,
nauczać i zachowywać;
c) we wszystkim okazywać wierność, uległość i posłuszeństwo świętemu
apostołowi Piotrowi i Biskupowi Rzymskiemu;
d) obyczaje swoje od wszelkiego zła powściągać i w miarę mych sił z pomocą
Bożą ku wszelkiemu dobru skierowywać;
e) czystości i wstrzemięźliwości strzec i nauczać;
f) zawsze oddawać się sprawom Bożym, a być dalekim od spraw
przyziemnych i od nieszlachetnego zysku;
g) strzec w samym sobie pokory i cierpliwości i innych tego
nauczać;
h) dla imienia Pańskiego być uprzejmym i miłosiernym względem biednych,
podróżnych i będących w potrzebie.
Te słowa będą dla mnie często podstawą do rachunku sumienia.
7. Szaty biskupie będą mi zawsze przypominały piękno duchowe,
które wyobrażają i które stanowi prawdziwą chwałę biskupa. Biada
mi, gdyby się miały stać dla mnie okazją do próżności.
8. Nie chcę innej pochwały dla mojej nędznej osoby, tylko tę, która jest
zawarta w Pontyfikale: "stałość wiary, nieskazitelność miłości i
szczerość w zachowaniu pokoju». Moje stopy muszą mieć "piękno tych, którzy
zwiastują pokój i głoszą dobra Pańskie".
Urząd mój w słowach i czynach ma nieść z sobą pojednanie; moje nauczanie ma
polegać nie "na przekonywujących słowach ludzkiej mądrości, lecz na
okazaniu ducha i mocy» udzielonej mi przez Kościół, która powinna być użyta
do podnoszenia, a nie dla własnej chwały ani niszczenia.
Będę się starał, by także jako biskup zasłużyć sobie na pochwałę, nazwaną
przez Ojca św. Piusa X w rozmowie ze mną najpiękniejszą pochwałą, jaką
można obdarzyć sekretarza biskupiego, a mianowicie, że jest "sługą wiernym
i roztropnym", będę realizować w moim życiu to, co nakazuje i czego wymaga
Pontyfikał: "Niech będzie ochotny w posłudze" - bardzo mi tego potrzeba! -
"niech ma żarliwego ducha, nienawidzi pychy, miłuje pokorę i prawdę, nie
odstępując od nich nigdy i nie dając się zwyciężyć pochwałom czy lękowi.
Niech nie stawia światła w miejsce ciemności ani ciemności w miejsce
światła, niech nie nazywa zła dobrem ani też dobra złem. Niech się uważa za
dłużnika zarówno mądrych, jak i głupich, aby osiągnąć korzyść duchową z
postępu wszystkich".
9. Kościół nadaje mi godność biskupią, by mnie wysłać jako Wizytatora
Apostolskiego do Bułgarii w celu przeprowadzenia tam misji pokoju.
Być może, że na tej drodze napotkam wiele przeszkód. Z pomocą Bożą gotów
jestem na wszystko. Nie szukam i nie chcę chwały tego świata, lecz oczekuję
wielkiej chwały na tamtym.
10. Do mego imienia dodaję teraz na zawsze imię Józef, które zresztą
otrzymałem na chrzcie świętym, na cześć drogiego patriarchy,
który odtąd będzie moim głównym patronem po Jezusie i Marii oraz moim
wzorem. Za innych szczególnych patronów obieram sobie: św. Franciszka
Ksawerego, św. Karola, św. Franciszka Salezego, którzy są
patronami Rzymu, oraz bł. Grzegorza Barbarigo.
11. Umieszczam w mym herbie słowa: Oboedientia et pax, które Cezary
Baroniusz co dzień powtarzał, całując u św. Piotra nogę apostoła. Te słowa
odzwierciedlają w pewnym stopniu historię mego życia. Niech one stanowią
chwałę mego biednego imienia na wieki!
19 marca podczas rekolekcji napisał list do Zgromadzenia Księży
Najświętszego Serca Jezusowego w Bergamo, którego był członkiem
nadzwyczajnym:
Jestem tu sam w starożytnej wilii rzymskiej, aby przygotować się do święceń
biskupich, które mają się odbyć we czwartek, w dniu św. Józefa. Myśl moja
biegnie ku wam, gdyż wy najlepiej możecie zrozumieć mnie i pomóc mi.
Dziękuję wam za miłe słowa przysłane z okazji mojej nominacji. Cieszy mnie,
że jest to pewnego rodzaju zaszczyt dla naszego Zgromadzenia. Jeśli chodzi
o resztę, to odczuwam tylko zakłopotanie. Umysł mój i serce są jednak
spokojne. W imię posłuszeństwa przezwyciężam moją niechęć do porzucenia
pewnych spraw i zabrania się do innych, ale nie odczuwam też niepokoju.
Tak, Oboedientia et pax jest moją dewizą biskupią. Oby zawsze tak było.
Ale wy, moi drodzy bracia, macie obowiązek pomóc mi swoimi modlitwami w
dniu św. Józefa. Józef jest zresztą moim drugim imieniem chrzestnym, chcę
je nosić, ale przede wszystkim chciałbym nosić w sobie charakterystyczne
cnoty tego świętego, gdyż stanowią one podstawowe cechy dobrego
przedstawiciela Stolicy Apostolskiej.
19 marca w uroczystość św. Józefa odbyła się konsekracja Roncallego w małym
kościółku San Carlo al Corso w obecności rodziców, rodzeństwa i przyjaciół.
Na tę uroczystość ubrał się Angelo w sutannę, w której jego zmarły mistrz
biskup Radini-Tedeschi otrzymał konsekrację. Pasowała doskonale, jakby
uszyta była dla niego. Roncalli pomyślał sobie: oby nie tylko moje ciało,
ale i duch miał wymiary mojego ukochanego nauczyciela. Głównym
konsekratorem był kardynał Giovanni Tacci, sekretarz Kongregacji Kościoła
Wschodniego, a współkonsekratorami byli: biskup Francesco Marchetti
Selvaggiani i biskup Giuseppe Palica.
Na zakończenie uroczystości Roncalli udzielił swego pierwszego biskupiego
błogosławieństwa. W infule, z pastorałem w ręku, w złocistym ornacie, z
błyszczącym pierścieniem na palcu wyglądał nowy arcybiskup imponująco. Ale
na jego twarzy malowała się słodycz dojrzałości duchowej i głębia mądrości,
która nakazuje człowiekowi nie błyszczeć, ale służyć.
Po południu oprowadzał Angelo swoich rodziców i rodzeństwo po Rzymie. Nie
spieszono się. Po drodze swobodnie rozmawiano. Szczególnie matka zadawała
synowi rzeczowe pytania:
- Słuchaj Angelo, czy urząd wizytatora apostolskiego, który
obejmujesz, to wielka funkcja?
- Mamo - odrzekł ze śmiechem Angelo - muszę mamę trochę rozczarować. Jest
to naj-naj-najniższa funkcja dyplomacji watykańskiej za granicą.
- A jakie są wyższe stopnie tej całej dyplomacji?
- Wyższym stopniem jest tytuł delegata apostolskiego, a później wyższe
stopnie posiadają nuncjusze i internuncjusze, którzy odpowiadają randze
ambasadorów i ministrów pełnomocnych.
- Słyszysz, ojciec - zwróciła się rozpromieniona Marianna do męża - nasz
syn może być ambasadorem, ba, ministrem...
- Wolałbym - z namaszczeniem odpowiedział Battista - aby nasz syn był
zawsze porządnym kapłanem. A zresztą ... - machnął lekceważąco ręką.
Angelo niespodziewanie ucałował na ulicy spracowaną dłoń ojca.
- Masz rację w zupełności, tato; najważniejsze, abym był porządnym
księdzem.
Następnego dnia Roncalli odprawił mszę św. przy grobie św. Piotra. Tym
razem przeżywał prymicje biskupie. Podobnie jak przy prymicjach
kapłańskich, tak teraz powtarzał za Piotrem: "Panie, Ty wiesz jak Cię
miłuję!".
Po mszy św. przyjął go wraz z rodzicami i rodzeństwem Ojciec święty.
31. PRZEDE WSZYSTKIM KAPŁAN
Ostatnie dni przed wyjazdem do Bułgarii Roncalli spędził w Sotto ii Monte.
W ciszy rodzinnego domu studiował historię Bułgarii i obecny stan
polityczny i ekonomiczny tego Kraju. Pragnął dobrze poznać teren, na którym
miał pracować. Przede wszystkim doszedł do wniosku, że niewiele jest w
Europie krajów tak zroszonych krwią i łzami, jak Bułgaria. Szczególnie
pięciowiekowa straszna i bezwzględna niewola turecka (1393-1878) budziła
współczucie Roncallego, a obrona chrystianizmu podziw i najwyższe uznanie.
Zdobycie niepodległości nie zwolniło Bułgarii od udziału w wojnie
bałkańskiej i w I wojnie światowej. Po utracie na nowo Macedonii i Tracji
Bułgaria wstrząsana była niemal ustawicznymi przewrotami wewnętrznymi.
Z dokumentów Kongregacji Kościoła Wschodniego Roncalli zapoznawał się z
sytuacją chrystianizmu w Bułgarii. Otóż olbrzymia większość mieszkańców
tego kraju wyznawała prawosławie. Katolików było około 50 tysięcy, i to
podzielonych na obrządek łaciński i słowiański.
Co gorzej, siedem tysięcy katolików obrządku słowiańskiego musiało po
pierwszej wojnie światowej opuścić rodzinną Macedonię czy Trację
zostawiając swój dobytek. Uciekając przed masakrą znaleźli się teraz w
Bułgarii. Żyli obecnie w strasznych warunkach materialnych, przy tym
pozbawieni byli opieki organizacji kościelnej, przez co narażeni byli na
wchłonięcie przez prawosławie.
Zadaniem Roncallego w Bułgarii była opieka nad katolikami obrządku
łacińskiego, nad zakonami i prowadzonymi przez nie szkołami, następnie
ustanowienie hierarchii kościelnej dla katolików obrządku słowiańskiego,
nawiązanie życzliwych stosunków dyplomatycznych z carem Borysem III,
wreszcie niesienie pomocy materialnej uchodźcom z Tracji i Macedonii bez
względu na przynależność religijną.
Arcybiskup Roncalli teraz już wiedział, że z "działacza" misyjnego stał
się obecnie prawdziwym misjonarzem. Postanowił stać się nie
dyplomatą, ale jako kapłan i biskup - ojcem wszystkich Bułgarów.
W takim usposobieniu znalazł się Roncalli 25 kwietnia z benedyktynem, o.
Konstantym Bossehaertsem, w stolicy Bułgarii, Sofii, i zamieszkał w
maleńkim domku przy ulicy Lioulina, blisko kościoła Świętej Bożej
Rodzicielki.
W stolicy panowało napięcie polityczne. Mianowicie 16 kwietnia w katedrze
prawosławnej terroryści macedońscy podłożyli bombę, która wybuchła w czasie
uroczystości pogrzebowych zamordowanego przez nich premiera, generała
Kimona Georgiewa. Borys III ocalał, zginęło jednak 150 osób, a ponad 300
zostało rannych. W odpowiedzi na to car zarządził liczne rewizje,
aresztowania, a nawet egzekucje. Nad stolicą unosiła się atmosfera terroru.
Roncalli natychmiast po swoim przybyciu udał się do szpitala, niosąc słowa
pociechy i współczucia wszystkim ofiarom wybuchu. Fakt ten obudził u cara,
jego rządu, hierarchii prawosławnej oraz mieszkańców stolicy zdziwienie,
które wkrótce zmieniło się w serdeczną sympatię i zaufanie.
W następnym dniu swego pobytu w Sofii arcybiskup Roncalli wygłosił do
katolików znamienne kazanie o tym, jak powinni się ustosunkować do
prawosławnych. M. in. stwierdził:
Nie dość jest żywić nawet najserdeczniejsze uczucia dla oddzielonych braci
chrześcijan. Jeżeli rzeczywiście ich kochacie, dajcie im dobry przykład.
Niech o waszej miłości świadczą wasze uczynki.
Od tego czasu nigdy z ust Roncallego nie padło słowo "heretycy" czy
"schizmatycy", ale "bracia odłączeni".
30 kwietnia arcybiskup Roncalli został zaproszony przez Borysa III do
pałacu królewskiego na oficjalną audiencję. Bał się tego spotkania. Nie
obca była dla niego tajemnica "prawosławia" cara bułgarskiego. Mianowicie
ojciec Borysa, car Ferdynand, sam katolik, chcąc zdobyć sobie sympatię cara
Rosji zdecydował się poświęcić swego syna Borysa prawosławiu. Dla swej
przedziwnej polityki chciał zyskać aprobatę ... papieża Leona XIII. W tym
celu wysłał do Watykanu posłów. Jednym z nich był biskup prawosławny, a
drugi biskup katolicki Sofii, msgr Manini. Leon XIII odpowiedział na mętne
propozycje biskupa Maniniego zdecydowanie:
- Dziwię się, że katolicki biskup tak mało zna zasady religii. Wobec
fiaska poselstwa sam Ferdynand zdecydował się udać
do Watykanu w otoczeniu dygnitarzy i możnych Bułgarii. Kiedy przedstawił
papieżowi swoje propozycje, Leon XIII podniósł się z tronu i władczym
ruchem ukazał carowi drzwi i rozkazał:
- Proszę wyjść!
Ferdynand wściekły i oburzony do najwyższego stopnia stwierdził później:
- Potraktowano mnie jak psa!
Niemniej po powrocie do Sofii Ferdynand beztrosko ogłosił deklarację o
przejściu swego syna na prawosławie. Posunął się nawet do zwykłego
kłamstwa: "Po zasięgnięciu rady najwyższych władz kościelnych widzę się
zmuszony do poświęcenia tego, co mi jest najdroższe - mojego syna".
Tak następca tronu Borys przeszedł na prawosławie, mimo że jego brat Cyryl
i siostry Nadieżda i Eudoksja byli katolikami. Kiedy w roku 1918 Borys
wstępował na tron bułgarski oświadczył:
- Ja, wierny syn Kościoła prawosławnego ...
Audiencja arcybiskupa Roncallego u cara bułgarskiego trwała półtorej
godziny. Borys III okazał się młodym, kulturalnym człowiekiem o szerokich
horyzontach intelektualnych.
- Cieszę się - oświadczył Roncallemu - że Ojciec Święty przysłał swego
delegata w randze arcybiskupa. Tutaj na Wschodzie godność kościelna bardzo
się liczy. Mam nadzieję, że ekscelencja nie tylko pospieszy z pomocą
katolikom, ale też będzie pracował nad zbliżeniem do siebie Kościoła
katolickiego i prawosławia.
Twarz Roncallego rozjaśniła się.
- Niczego bardziej nie pragnę, jak realizować modlitwę Chrystusa: "aby
jedno byli". Za jedność Kościoła Chrystusowego i świata gotowy jestem dać
własne życie!
Wizytator Apostolski ujął cara swą niezwykłą dobrocią, która wprost
zmuszała do wielkiego szacunku i zaufania.
Dwaj mężowie stanu rozstali się jak przyjaciele, obiecując sobie wzajemną
pomoc w realizacji planów i dalsze osobiste kontakty.
Najbliższe dni poświęcił Roncalli spotkaniom z księżmi katolickimi i
działaczami świeckimi mieszkającymi >w Sofii. U księży spostrzegł duże
braki intelektualne i kulturalne, a u świeckich skłócenia i tarcia o wpływy
polityczne i organizacyjne.
Roncalli wysłuchiwał wszystkich z wielką uwagą i cierpliwością, nie
zajmując na razie żadnego stanowiska w sprawach spornych i skomplikowanych.
Postanowił przede wszystkim w najbliższym czasie osobiście udać się z
wizytą pasterską do poszczególnych zgrupowań, a szczególnie do miejsca
zamieszkałego przez uchodźców z Tracji i Macedonii.
W pierwszą podróż wizytacyjną wyruszył dnia 19 maja. Droga prowadziła przez
Burgas, Jambol, Gadziłowo, Topuzlari, Doruczy,
Sliwen, Starą Zagorę. Wszędzie tam, czy to w miastach czy w zapadłych
wioskach, zatrzymywał się, udzielał sakramentu bierzmowania i prowadził
rozmowy tak z duchowieństwem, jak i z wiernymi. Następnie zwizytował
większe grupy katolików obrządku słowiańskiego rozproszone po wsiach
leżących na granicy Grecji i Turcji, po obydwóch stronach rzeki Maricy.
Po powrocie do Sofii wykorzystał nadarzającą się okazję, aby osobiście
skontaktować się z metropolitą prawosławnego Kościoła bułgarskiego,
Stefanem. W rozmowie zauważył, że metropolita jest bardzo uprzedzony do
Stolicy Apostolskiej i ma bardzo złe i fałszywe wyobrażenie o Kościele
katolickim. Taktownie, ale zdecydowanie zbijał Roncalli poszczególne
zarzuty metropolity. Owocem tego spotkania były wzajemne zapewnienia o
potrzebie dalszych rozmów.
9 czerwca udał się arcybiskup Roncalli do Adrianopola, leżącego obecnie na
terytorium tureckim. W tej to miejscowości w roku 1869 znajdowało się
najsilniejsze ognisko ruchu unijnego. Obecnie miejscowość ta i okolica były
prawie bezludne, gdyż mieszkańcy uciekli przed wojskami tureckimi w głąb
Bułgarii. Puste i całkowicie zaniedbane kościoły przedstawiały
przygnębiający widok.
Po powrocie na terytorium bułgarskie arcybiskup Roncalli rozpoczął drugą
podróż wizytacyjną. Po odwiedzeniu Swilengradu i Pokrowanu udał się w długą
podróż samochodem przez górzysty teren. Po przeprawie promem na drugi brzeg
rzeki Ardy podróż odbywał konno. W każdej miejscowości przyjmowany był
entuzjastycznie przez katolików pełnych wdzięczności za trudy ponoszone dla
nich. Dalsza droga na nędznym wózku prowadziła przez okolicę górzystą,
gdzie nierzadko grasowały bandy bezwzględnych rabusiów.
Szczęśliwie i bez przygód przybył Roncalli do Swilengradu. Wizytację
zakończył w Płowdiwie, który był ośrodkiem katolicyzmu obrządku
łacińskiego. Przy sposobności odwiedził też MalkoTernowo nad Morzem
Czarnym: W miejscowości tej panowały napięte stosunki między katolikami i
prawosławnymi. Roncalli wygłosił do katolików kazanie o pojednaniu i
przebaczeniu sobie wzajemnych win oraz zachęcił do jedności wypływającej z
jednego chrztu. Tym kazaniem zyskał sobie nie tylko serca katolików, ale i
umysły prawosławnych, którzy pilnie śledzili każde jego słowo.
Do Sofii powrócił ogromnie zmęczony niewygodami podróży, ale również pełen
wewnętrznego zadowolenia ze swej prawdziwej misyjnej pracy. Tyle przecież
serc otworzył dla Boga i bliźnich. Wszędzie pozostawił optymizm i
ufność. Czuł się ojcem wszystkich, a ludzie odpłacali mu
synowskim przywiązaniem i szacunkiem.
W Sofii udzielił wywiadu dziennikarzom, do których powiedział m. in.:
Przyjechałem tutaj przekazać katolikom bułgarskim błogosławieństwo Ojca
Świętego, który żywił zawsze głęboki szacunek i serdeczne uczucia wobec
szlachetnego narodu bułgarskiego. Moja misja po-iega na zorganizowaniu
życia religijnego katolików bułgarskich, którzy mimo że stanowią
mniejszość, stali się jednak dość liczni od czasu stopniowego napływu
uciekinierów z Tracji i Macedonii.
Będę musiał zbadać i uregulować wiele spraw, takich jak zorganizowanie
szkół i kościołów, katolickich czy problem małżeństw mieszanych między
katolikami i prawosławnymi. Wydaje mi się, że przez nauczanie i
przestrzeganie dyscypliny religijnej można by zdziałać wiele dobrego dla
katolików bułgarskich, szanując zarazem ich instytucje, obyczaje, obrządek
i język.
Odniosłem wrażenie, że lud bułgarski posiada na ogół wielkie wartości
chrześcijańskie i stanowi dla nich dobry grunt; należy jednak rozwijać jego
skłonność do życia religijnego, Eucharystii i kultu Matki Bożej, wielkiej
Opiekunki świata chrześcijańskiego.
Miałem już możność obserwować z bliska lud bułgarski, którego języka chcę
się nauczyć i którego historię studiuję obecnie. Zwiedziłem już dużą część
waszego pięknego kraju, między innymi słynną Dolinę Róż, Kazanlik, Płowdiw,
Tirnowę, Sejmen, Swilengrad itd. Odniosłem z tych podróży jak najlepsze
wrażenie. Wasze ziemie są świetnie uprawiane, wszędzie widać pracowitą rękę
Bułgarów, którzy zmienili swój kraj we wspaniały ogród. Z przyjemnością
podziwiałem też piękno waszych krajobrazów, które nieraz przypominały mi
widoki Lombardii czy też Kalabrii. Byłem zachwycony prostotą i życzliwością
ludności, która wszędzie przyjmowała mnie z wielką serdecznością i
wzruszającą gościnnością. Z zainteresowaniem obserwowałem Turków, którzy
podczas swych obrządków religijnych biją pokłony przed Bogiem. Muszę też
stwierdzić, że stosunek ludu bułgarskiego do mniejszości etnicznych i
religijnych jest w pełni tolerancyjny.
Korzystając z Roku Świętego zorganizował Roncalli dwie pielgrzymki Bułgarów
do Rzymu. Drugą z nich sam przedstawił Ojcu Świętemu 16 października. Na
prywatnej audiencji Pius XI wysłuchał pilnie sprawozdania z dotychczasowej
działalności swego wizytatora w Bułgarii, zaaprobował ją i pobłogosławił.
32. NIC LEPSZEGO NAD ZNOSZENIE KRZYŻA
Arcybiskup Roncalli jako wizytator apostolski za naczelne swoje zadanie
uważał ożywienie życia kapłańskiego i organizację duchowieństwa w Bułgarii.
Od roku 1920 kapłani i wierni w tym kraju pozbawieni byli rzeczywistego
kierownictwa. Każdy kapłan zdany był tylko na siebie. Stąd wypływał
niepokój i osamotnienie duchowieństwa katolickiego.
Arcybiskup zaczął się rozglądać za kandydatem na egzarchę apostolskiego dla
katolików bułgarskich obrządku bizantyjskiego. Zwrócił uwagę na 35-letniego
ks. Stefana Kurtewa, kapłana skromnego, prostego, ale odznaczającego się
roztropną gorliwością. Równocześnie wizytator apostolski marzył o otwarciu
jednego, wspólnego seminarium duchownego dla wszystkich kleryków w
Bułgarii. Z tymi planami znalazł się w Rzymie w listopadzie 1926 r. Ojciec
Święty bez większych trudności mianował ks. Stefana Kurtewa biskupem.
Natomiast Roncalli natrafił na wielkie trudności i brak aprobaty dla
niektórych swoich poczynań w Kongregacji Kościoła Wschodniego i w
Kongregacji Rozkrzewienia Wiary.
Przygnębiony brakiem zrozumienia i piętrzącymi się trudnościami tam, gdzie
spodziewał się znaleźć pomoc, rozpoczął rekolekcje 27 listopada w
klasztorze św. Pawła w Rzymie. Z tej okazji otwiera swoje zbolałe serce w
Dzienniku duszy:
1. Jestem biskupem od dwudziestu miesięcy. Jak było do
przewidzenia, urząd ten przyniósł mi wiele utrapień. Ale -- rzecz dziwna -
ich przyczyną nie są Bułgarzy, dla których pracuję, lecz centralne organa
administracji kościelnej. Jest to rodzaj umartwienia i upokorzenia,
którego się nie spodziewałem i który mi sprawia wiele, wiele cierpienia.
"Panie, Ty wszystko wiesz" (J 21, 17).
2. Muszę i chcę przyzwyczaić się do znoszenia tego krzyża z większą
cierpliwością, spokojem i łagodnością wewnętrzną, co mi się - jak dotąd -
nie udawało. Zwłaszcza będę bardzo uważał, by niczego na zewnątrz nie
okazać. Pofolgowanie sobie pod tym względem odebrałoby zasługę
cierpliwości. "Postaw Panie, straż ustom moim" (Ps 140, 3). Uczynię z
tego milczenia - które zdaniem św. Franciszka Salezego
powinno być łagodne i bez żółci - przedmiot mego rachunku sumienia.
3. Czas, który poświęcam działalności zewnętrznej, musi być
proporcjonalny do czasu przeznaczonego na opus Dei, to jest na
modlitwę. Muszę nastawić moje życie na modlitwę intensywniejszą i
nieustanną: więcej rozmyślać, dłużej obcować z Panem przez
czytanie, modlitwy głośne, a także przez milczenie. Mam
nadzieję, że Ojciec Święty udzieli mi tej łaski, bym mógł mieć Najśw.
Sakrament w moim domu w Sofii. Towarzystwo Jezusa będzie mi światłem,
pociechą i radością.
4. Trzeba czuwać nad praktykowaniem miłości w słowach. Nawet z
osobami godnymi szacunku i zaufania muszę być bardzo ostrożny w
wypowiadaniu się o sprawach, które dotyczą najbardziej delikatnej strony
mego urzędu i mogą się odbić na dobrej opinii bliźnich, zwłaszcza osób
obdarzonych władzą i godnością. Nawet gdyby w chwilach samotności i
opuszczenia pofolgowanie językowi miało mi przynieść ulgę,
milczenie i łagodność uczynią bardziej owocne przecierpienie czegoś dla
miłości Jezusowej.
5. Krótkie doświadczenie tych miesięcy piastowania urzędu biskupiego
upewniło mnie, że w moim życiu nie może być nic lepszego od znoszenia
krzyża, który Bóg wkłada mi na ramiona i na serce. Muszę zrozumieć, że
krzyż jest moim przeznaczeniem i kochać ten, który mi Bóg daje, nie myśląc
o niczym innym. Wszystko, co nie jest chwałą Bożą, służbą Kościołowi,
dobrem dusz, jest dla mnie czymś nieistotnym i bez znaczenia.
5 grudnia kardynał Tacci w bazylice św. Klemensa w Rzymie udzielił sakry
biskupiej kapłanowi bułgarskiemu, ks. Kurtewowi. Nowy biskup przyjął imię
Cyryl ku uczczeniu sławnego apostoła Słowian. Na początku roku 1927
nastąpiła intronizacja biskupa Kurtewa w Sofii. Arcybiskup Roncalli w
kazaniu stwierdził, że osiągnął pierwszy cel wyznaczony mu przez Ojca
Świętego. W następnych dniach dokonano prezentacji nowego biskupa we
wszystkich katolickich parafiach. Roncalli pilnie obserwował zachowanie
biskupa Kurtewa podczas uroczystości. Z pełną satysfakcją pisał 25 lutego
do o. Saturnina Aube, prowincjała assumpcjonistów.
Msgr Kurtew w czasie licznych uroczystości organizowanych na jego cześć
zachował postawę pełną pokory i godności. Nie pora teraz zajmować się
początkowymi - mniej lub bardziej świetnymi - sukcesami. Do msgra Cyryla
stale stosuję te słowa Biblii: "Oto mój syn, mój sługa ... nie będzie się
żalił ani zważał na osoby, ani głos jego nie będzie słyszany na placu
publicznym ... nie będzie smutny ani wzruszony tak długo, jak będzie
sprawował na ziemi sądy rozważne...". Posiada on ducha Bożego, a
równocześnie prawdziwie katolickiego i rzymskiego. Będzie szedł swoją
drogą, a wspierany modlitwami tych, co byli jego opiekunami i
kierownikami, zajdzie wysoko...
Arcybiskup Roncalli pragnął, by Kościół w Bułgarii otrzymał młodych
pobożnych i inteligentnych kapłanów, którzy sami byliby Bułgarami i
pracowali dla Bułgarów. Niestety Kongregacja dla Kościoła Wschodniego
wyraźnie ignorowała jego plany i realizację ich odkładała w nieskończoność.
Roncalli przypomniał sobie chwilę, kiedy w kwietniu 1925 r. przybył do
Sofii: przygotowując się do odprawienia mszy św. zobaczył przez okno gałąź
kwitnącej brzoskwini. Zachwycił się jej widokiem. Pomyślał sobie wtenczas:
Jaka szkoda, że w przyszłym roku na wiosnę będę daleko stąd. Tymczasem po
dwóch latach mógł dalej cieszyć się słońcem i kwieciem Bułgarii. Jego
przełożeni w Watykanie jakby zapomnieli o jego tam obecności. Wprawdzie
powtarzał sobie: "Pan Bóg wie, że tu jestem. To mi wystarcza". Niemniej był
tylko człowiekiem, i to bardzo wrażliwym, i dlatego przeżywał bardzo silnie
ignorowanie go i pomijanie przez kongregacje rzymskie. Silna depresja
osłabiła dotychczas tak silny organizm. Musiał się nawet na jakiś czas
położyć. Nie poddawał się jednak pesymizmowi. Szukał zajęcia. Każdy dzień
dzielił na modlitwę i pracę. Zwierzał się w tym czasie listownie
przyjacielowi:
- .. . .Dnie spokojne i bardzo zajęte. Gdy nie muszę odpisywać na listy
lub przyjmować odwiedzających, uczę się trochę języka, interesuję się całym
światem czytając gazety miejscowe i zagraniczne, mogę też oddawać się ze
spokojem i regularnością ćwiczeniom pobożnym, co mnie podtrzymuje i pomaga
mi znosić drobne ukłucia tej słomy, na której spoczywam jak Boskie Dziecię.
Nieliczni są ci, którzy mają ten wielki przywilej, że mogą studiować Wschód
na Wschodzie. Jestem w stanie, który św. Franciszek Salezy nazwał
doskonałością, to znaczy, że o nic nie proszę i niczego nie odmawiam. Pan
Bóg wie, że tu jestem. To mi wystarcza.
Podczas kolejnego pobytu w Rzymie kongregacje wprost mu oświadczyły, że nie
są w stanie poprzeć jego projektów. Na pytanie, co przeto ma robić w
Bułgarii? - odpowiedziano mu krótko: trwać!
Ale właśnie w momencie, kiedy wszystkie drzwi ludzkie zatrzasnęły się przed
Roncallim, otworzyło się nad nim okno Boże i spłynęła nań łaska. Po
powrocie do Bułgarii napisał do znajomego kapłana i zwierzył mu się ze
swoich kłopotów:
My także, mój drogi księże, potrzebujemy czasem uderzenia łaski, bo pod jej
działaniem dusza odzyskuje spokój. Czy przypominasz sobie, co ci mówiłem w
związku z misją, którą powierzono mi w Bułgarii? a więc! Po moim
przyjeździe do Rzymu i ja zostałem tak właśnie uderzony łaską, co
przywróciło mi zupełny spokój. Nie oznacza to, że przestały istnieć
przyczyny mojego cierpienia; nie, one wszystkie istnieją i są prawie tak
samo silne. Zrozumiałem jednak, co to znaczy żyć i cierpieć; żyję więc i
cierpię z ochotą. Jestem zadowolony ze stanu, w jakim się znajduję, i
sądzę, że Pan Bóg pozwoli mi wyciągnąć z niego wiele korzyści dla mnie, dla
tych powierzonych mi dusz i dla Kościoła, którego jestem w tym kraju pełnym
pokory sługą. Od pierwszych dni mojego biskupstwa odmawiałem codziennie
jedną modlitwę z Ćwiczeń św. Ignacego i nadal zawsze ją odmawiam. Aż
któregoś rana, gdy cierpiałem bardziej niż zwykle, zdałem sobie sprawę, że
mój stan oznaczał właśnie, iż moja modlitwa została wysłuchana.
Pracuję tu nieustannie, mimo że moje najważniejsze projekty dotyczące
przyszłości napotykają na tysiączne przeszkody. Widzę dobrze, że na tym
terenie będę zawsze tylko skromnym siewcą, nie mogąc nigdy stać się
budowniczym. Cierpliwości. Nie powinniśmy nigdy szukać własnej chwały.
Często niecierpliwie oczekujemy wielkich i głośnych sukcesów. Codziennie -
jeśli można się tak wyrazić - chcielibyśmy Widzieć je i móc ich dotykać.
Jeśli wyniki naszych wysiłków nie rzucają się w oczy, wydaje się nam, że
raczej cofamy się, niż idziemy naprzód. Mylimy się jednak.
Trwanie w bezczynności zewnętrznej przedłużało się. Dołączyły się do tego
szmery i kłucia koło serca. Lekarz, do którego zwrócił się Roncalli o
poradę, zapytał go:
- Ile ekscelencja liczy sobie lat?
- Czterdzieści sześć.
- Wobec tego zwyczajna rzecz. Każdy mężczyzna przeżywa w tym
okresie pewien kryzys fizjologiczny. Kończy się szczyt dojrzałości męskiej,
a zaczyna się ... starość.
- Starość? - w pytaniu Roncallego brzmiało szczere zdumienie.
- A tak, ekscelencjo! Powiedziałem jednak: zaczyna się. Zachód słońca
życia może nastąpić bardzo szybko, np. przez zawał serca, a może trwać i
kilkadziesiąt lat. Jeżeli ekscelencja szczęśliwie przeżyje ten kryzys,
osiemdziesiątka murowana!
- A co mam robić, aby przeżyć ten kryzys?
- Widzę, że ekscelencja nie spieszy się do nieba.
Roncalli gorzko się uśmiechnął i bezradnie wzruszył ramionami. ;
- Przepraszam, ale ja tylko żartuję - rzekł lekarz. - Otóż ekscelencjo,
przede wszystkim nie wolno się denerwować, i potrzeba prowadzić bardzo
spokojny tryb życia, wyeliminować liczne zajęcia, a przede wszystkim unikać
wszelkich stresów życia.
- To wszystko?
- Poradziłbym jeszcze ekscelencji odchudzenie. Po co to dźwiganie stu
kilogramów? Tylko obciąża pracę serca. Oprócz tego zapiszę kropelki i
pigułki, chociaż - mówiąc między nami - mały
kieliszek dobrego koniaku dziennie zastąpiłby to wszystko z tym samym
skutkiem. ' ? .-.>:.
Od 9 do 13 listopada 1927' roku arcybiskup Roncalli odprawił doroczne
rekolekcje u księży jezuitów w Lublanie na Słowenii. Równocześnie notował w
Dzienniku o stanie swojej duszy i ciała:
1. Pragnę coraz bardziej i muszę stać się człowiekiem intensywnej
modlitwy. Ten rok przyniósł pod tym względem poprawę. Będę dalej
szedł w tym kierunku z całą mocą i zapałem, przywiązując większą jeszcze
wagę do ćwiczeń pobożnych i kładąc w nie więcej starania. Chodzi tu o
mszę św., brewiarz, czytanie Biblii, medytację, rachunek sumienia,
różaniec, nawiedzanie Najśw. Sakramentu. Przechowuję Jezusa
Eucharystycznego u siebie i On jest moją radością. Oby znalazł w mym domu
i w mym życiu powód do boskiego zadowolenia.
2. Więcej jeszcze ciszy, więcej ciszy, łagodności i pokoju w mym osobistym
życiu. Jeśli nie mogę uczynić tego wszystkiego, co uważam za nieodzowne dla
dobra dusz, w ramach powierzonej mi misji, nie będę się tym martwił ani
niepokoił. Wypełnię swój obowiązek wedle nakazu miłości i na
tym koniec. Pan potrafi wszystko obrócić na chwałę swego
Królestwa, także i tę moją niemożność uczynienia więcej nad to, co
czynię, oraz przymus, jaki muszę sobie zadawać, by trwać w
bezczynności, gdy chodzi o działalność zewnętrzną. Tę ciszę i pokój
muszę wpajać także innym, zarówno słowem jak i przykładem.
3. Będę coraz usilniej pracował nad opanowaniem języka. Muszę
zachować większą rezerwę, nawet z najbliższymi, w wypowiadaniu sądów. Z
tego uczynię znowu przedmiot mego rachunku sumienia. Nic takiego nie może
wyjść z moich ust, co nie jest pochwałą lub łagodnym sądem albo zachętą dla
wszystkich do miłości, apostolstwa i życia cnotliwego.
Jestem z natury aż zbytnio elokwentny. I to także jest darem Bożym, z
którego należy korzystać roztropnie i z poszanowaniem, to znaczy z
zachowaniem umiaru, abym raczej odczuwał w tym względzie pragnienie aniżeli
przesyt.
4. W moich stosunkach z wszystkimi - katolikami czy prawosławnymi,
wielkimi czy małymi - będę pamiętał o zachowaniu godności i dobroci;
dobroci jaśniejącej i godności uprzejmej. Jestem wśród tych ludzi
przedstawicielem - choć najbardziej niegodnym - Ojca Świętego, muszę się
więc troszczyć o to, by go czczono i kochano także i poprzez moją osobę.
Tego chce Bóg. Wielkie zadanie i wielka odpowiedzialność.
5. Abym mógł z większym pożytkiem spełniać mój urząd w Bułgarii,. będę się
pilnie przykładał do nauki języka francuskiego i bułgarskiego.
6. Po pewnych objawach, jakie zauważyłem w tym roku, poznaję, że się
starzeję i że ciało okazuje już czasem oznaki słabości. Stąd myśl o
śmierci musi być dla mnie coraz bliższa w tym sensie, by uczynić moje życie
radośniejsze, sprawniejsze, a równocześnie bardziej pracowite.
7. Sercem muszę objąć: Jezusa, Marię, Józefa, dusze, Kościół i papieża. W
dawaniu siebie, w poświęceniu się, jakiego wymaga ode mnie mój urząd
apostolski, będę okazywał pogodę, radość i pokój, a w stosunkach z innymi:
godność, pokorę, łagodność, pobłażliwość i cierpliwość, cierpliwość...
Niech tak będzie na zawsze.
Rok 1928 przeszedł Roncallemu na zewnętrznej bezczynności. Dorywcze
spotkania, trochę pracy duszpasterskiej, kilka wyjazdów w teren - to
wszystko w ciągu całego roku. Niemniej był to okres intensywnej pracy
wewnętrznej. Przede wszystkim Roncalli postawił sobie zdecydowanie cel
życia: "muszę naprawdę zostać świętym". Aby nim zostać, postanowił poddać
się całkowicie woli Bożej ujawnionej przez rozkazy, instrukcje i życzenia
Ojca Świętego i Kongregacji.
Srebrny jubileusz kapłański posłużył Roncallemu do wnikliwego rachunku
sumienia z ubiegłych lat i postanowień na przyszłość. Posłużyły temu także
rekolekcje odprawione w Bobek nad Bosforem w klasztorze ojców lazarystów od
20 do 24 grudnia. Z tej okazji zanotował w Dzienniku duszy:
Dwadzieścia pięć lat kapłaństwa! Ile łask zwyczajnych i nadzwyczajnych! To,
że uchroniłem się od ciężkich upadków, że miałem niezliczone okazje
czynienia dobra, dobre zdrowie fizyczne, stały spokój duszy, dobrą opinię u
ludzi przewyższającą znacznie moje zasługi, powodzenie w licznych sprawach
powierzonych mi nakazem posłuszeństwa, potem - odznaczenia kościelne,
wreszcie biskupstwo, nie tylko przewyższające moje zasługi, ale wcale mi
się nie należące - ileż to łask, mój Boże! To wszystko musi mnie utrzymać w
stałej postawie miłości, pokornej i pełnej bojaźni.
Ile nędz, ile niewierności przez te dwadzieścia pięć lat kapłaństwa! Dzięki
najwyższej łasce Bożej duch mój jest jeszcze zdrowy i silny; ale ile było
słabości, ile małych ustępstw na rzecz lenistwa; ile pobłażania upodobaniom
w przedkładaniu jednej rzeczy nad drugą, wewnętrznej niecierpliwości w
znoszeniu zmartwień i kłopotów; ile roztargnień na modlitwach wspólnych i
prywatnych, jaki nieraz pośpiech w ich odprawianiu, ile czasu straconego na
lekturę i rzeczy nie mające bezpośredniego związku z moimi powinnościami,
ile marnego przywiązania do miejsc, rzeczy, drobiazgów, obok których
powinienem przechodzić "jako pielgrzym" (por. 1 P 2, 11)! Jaka łatwość w
wykraczaniu przeciw miłości bliźniego, choćby to było czynione w sposób
poprawny i życzliwy, ile jeszcze w mojej wyobraźni, w moich rozumowaniach
pomieszania tego, co ludzkie, światowe, z tym co święte, nadnaturalne,
boskie; ducha tego świata z duchem Krzyża Chrystusowego!
Dlatego też muszę się zawsze uważać za takiego nędznika, jakim jestem, za
ostatniego i najbardziej niegodnego ze wszystkich biskupów w Kościele,
którego współbracia zaledwie tolerują z litości i współczucia, któremu
należy się najostateczniejsze miejsce, za prawdziwego sługę wszystkich, i
to nie w słowach, lecz z głębokiego przekonania przejawiającego się także
na zewnątrz pokorą i uległością.
Podczas tych rekolekcji odczułem raz jeszcze, i to bardzo wyraźnie, że
muszę naprawdę zostać świętym. Pan mi nie obiecuje dwudziestu pięciu lat
episkopatu, lecz mnie zapewnia, że jeśli chcę być świętym, da mi na to czas
i łaski potrzebne.
Jezu, dziękuję Ci za to i obiecuję wobec nieba i ziemi, że począwszy od
dzisiejszego dnia uczynię wszystko, co tylko w mej mocy, by do tego dojść.
Matko Najświętsza, moja dobra Matko Niebieska, święty Józefie, mój
najdroższy Opiekunie, biorę was na świadków mojej dzisiejszej obietnicy u
tronu Jezusa i proszę Was, abyście mnie wspierali i dopomagali, bym
pozostał jej wierny.
Ponieważ rozumiem - już dziś bez trudu - że początkiem świętości jest z mej
strony całkowite zdanie się na wolę Bożą, nawet w małych rzeczach, dlatego
będę na to kładł największy nacisk. Nie pragnę i nie chcę niczego, co by
wykroczyło poza posłuszeństwo rozkazom, instrukcjom i życzeniom Ojca św. i
Stolicy Apostolskiej.
Nie uczynię nigdy, ani pośrednio ani bezpośrednio, żadnego kroku, by
spowodować jakąkolwiek zmianę w obecnej mej sytuacji, troszczyć się będę
tylko o dzień dzisiejszy, pozwalając, by inni mówili, działali, wyprzedzali
mnie, jeśli chcą. Sam o przyszłość zabiegać nie będę.
Często będę odmawiał dwie modlitwy św. Ignacego, zawarte w jego
ćwiczeniach: "Przyjmij, Panie, całą moją wolność" i drugą, zaczynającą się
od słów: "Przedwieczny Panie wszechrzeczy, składam Ci ofiarę".
Odzwierciedlają one w pełni mój stan duchowy. Niech Bóg mi dopomoże, bym
pod tym względem nie uległ nigdy żadnemu urokowi środowisk kościelnych, do
których nieraz przenika duch tego świata.
Raz jeszcze odnawiam moje przyrzeczenie, dotyczące życia modlitwy i
zjednoczenia z Bogiem. Zwrócę szczególną uwagę na liturgię świętą: mszę
św., brewiarz, na różaniec połączony z owocnym rozmyślaniem i na inne
praktyki, których wierne spełnienie jest gwarancją pobożności kapłańskiej.
W obcowaniu z innymi zachowam zawsze godność, prostotę i jasną pogodną
dobroć. Będę przejawiał stałą miłość Krzyża: miłość, która będzie mnie
coraz bardziej odrywała od rzeczy tego świata, uczyni mnie cierpliwym,
niezłomnym, zapominającym o sobie, zawsze radośnie rozdającym innym tę
miłość biskupią, która jednych rodzi, a z drugim choruje, jednych stara się
zbudować, a drży, by innych nie zgorszyć, nad jednymi ze współczuciem się
nachyla, a wznosi się przeciwko innym, która dla jednych jest przyjazna,
dla innych surowa, lecz dla nikogo wroga, a dla wszystkich jest
macierzyńska.
Do tego punktu będę często powracać w moich rachunkach sumienia i w
spowiedzi.
W tym czasie Watykan jakby przypomniał sobie na krótki czas o jego
istnieniu i powierzył mu zwizytowanie Gruzinów wyznania katolickiego w
Turcji. Arcybiskup ze zwykłą swą sumiennością i poświęceniem
natychmiast wykonał to zadanie. 5 lutego 1929 r. zakończył wizytację
apostolską.
33. KRZYWE LINIE POLITYKI LUDZKIEJ
11 lutego 1929 roku zostały podpisane w pałacu Laterańskim w Rzymie między
Stolicą Apostolską a rządem włoskim "Laterańskie Traktaty", które stanowiły
rozwiązanie tzw. kwestii rzymskiej, powstałej w wyniku zaboru Państwa
Kościelnego w roku 1870 przez wojska włoskie. Rząd włoski uznał religię
katolicką za panującą w kraju, a papieża za suwerennego władcę wydzielonej
części Rzymu (bazylika św. Piotra oraz pałace i ogrody watykańskie - 0,44
km2), zwanej odtąd Państwem Watykańskim, któremu zagwarantowano prawo
eksterytorialności rozciągniętej także na kilka obiektów na terenie Rzymu
oraz letnią rezydencję papieża w Castel Gandolfo. Traktaty te i
równocześnie konkordat między Stolicą Apostolską i państwem włoskim
podpisał kardynał Gasparri i Benito Mussolini.
Arcybiskup Roncalli cieszył się szczerze wraz z wszystkimi Włochami ze
szczęśliwego zakończenia sporu, który trwał prawie 60 lat i wywoływał
niejedną dramatyczną rozterkę w sumieniach obywateli włoskich.
W podzięce Matce Bożej za opiekę nad swym "srebrnym" kapłaństwem i za
szczęśliwe porozumienie między Kościołem i państwem włoskim udał się
Roncalli do ... Częstochowy. Tyle słyszał o Czarnej Madonnie, o Jej
cudownej opiece nad Narodem Polskim, o licznych łaskach wypraszanych przez
Nią u Boga dla wiernych, którzy uciekają się do Niej, że postanowił
osobiście złożyć Jej hołd i oddać się całkowicie na przyszłość.
I oto 17 sierpnia 1929 roku w murach klasztoru Jasnogórskiego stanął
pielgrzym z dalekich Włoch via Bułgaria. Na nowo jak żywe stanęły mu przed
oczyma sceny, które jako chłopiec czytał jeszcze w Sotto ii Monte w Potopie
Henryka Sienkiewicza. Potop. Tak, to tutaj właśnie NMP ukazała swą potęgę
jako Pani i Królowa Narodu Polskiego. Cała Polska zalana była "potopem"
szwedzkim oprócz tego maleńkiego grodu Niepokalanej. I tutaj została
poniżona niezwyciężona dotąd armia Szwecji. Stąd zaczęło się
zmartwychwstanie Polski. Stąd objawiła się opieka Matki Bożej nad Narodem
Polskim w czasie rozbiorów i w po przeszło stuletniej niewoli na nowo
powstałym w roku 1918 od wolności.
Wkrótce Roncalli stanął przed cudownym obrazem. Madonna spojrzała nań swymi
poważnymi, a tak bardzo macierzyńskimi oczyma i tym spojrzeniem przeniknęła
go do wnętrza. Arcybiskup padł na kolana. Zaczęła się długa rozmowa Matki z
synem. Co powiedziano, zostało na zawsze ich tajemnicą. Jedno jest pewne,
że Maryja obiecała Roncallemu swoją opiekę i doprowadzenie go w ramiona
Jezusa Chrystusa.
Z wielką pobożnością Angelo odprawiał mszę św. przed cudownym obrazem.
Podczas przeistoczenia zdawało się kapłanowi, że sama Madonna podaje mu do
rąk Jezusa.
Z Jezusem i Maryją! Czy mógł Roncalli kiedykolwiek czuć się bardziej
szczęśliwy?
Z nową siłą i energią powrócił arcybiskup do Bułgarii, do swojej pustelni.
21 września przeżył wielką radość konsekrując kościół w swojej rodzinnej
parafii w Sotto ii Monte.
Zewnętrznie dalej nic się nie zmieniło w jego położeniu w Bułgarii. Ale
praca wewnętrzna nad uświęceniem duszy wzmagała się. Między 28 kwietnia a 4
maja odprawił rekolekcje w Ruszczu-ku w klasztorze ojców pasjonistów i
utrwalił je w Dzienniku duszy:
Splot okoliczności wprowadza do mych rekolekcji jakąś szczególną nutę
oddania się Jezusowi cierpiącemu i ukrzyżowanemu, mojemu Mistrzowi i
Królowi.
Przykrości, którymi Bóg chciał w ostatnich miesiącach doświadczyć moją
cierpliwość, związane z zakładaniem seminarium bułgarskiego; niepewność, w
jakiej pozostaję już od przeszło pięciu lat co do ścisłego zakresu
działania i obowiązków wynikających z mego urzędu w tym kraju; skrępowanie
i trudności uniemożliwiające szerszą działalność i zmuszające do
prowadzenia życia doskonałego pustelnika wbrew moim pragnieniom oddania się
dziełom bezpośrednio związanym z duszpasterstwem; wewnętrzne niezadowolenie
z powodu pierwiastka ludzkiego tkwiącego jeszcze w mojej naturze, chociaż -
jak dotąd - udało mi się utrzymać go w ryzach - wszystko to sprawia, że
moje oddanie się Bogu jest bardziej spontaniczne, chciałoby wznieść się
wyżej, porywając zarazem do doskonałości naśladowania mego boskiego wzoru.
Wokół mnie, w tym dużym domu, samotność zupełna i piękna wśród rozkwieconej
przyrody; naprzeciw Dunaj, a za tą wielką rzeką bogata równina rumuńska,
która czasami nocą czerwieni się od blasku płonących złóż naftowych.
W ciągu całego dnia zupełne milczenie. Wieczorem dobry biskup Theelen,
pasjonista, przychodzi dotrzymać mi towarzystwa przy kolacji...
Dzięki łasce Bożej jestem i chcę być całkowicie obojętny na to, co Bóg
zechce ze mną uczynić w przyszłości. Gadanina świata na mój temat
absolutnie mnie nie obchodzi. Jestem gotów dalej tak żyć, choćby nawet ten
stan rzeczy miał się przeciągnąć przez wiele lat jeszcze. Nie wyrażę nigdy
pragnienia, nawet najmniejszej nadziei na zmianę, choćby to miało mnie
wiele kosztować. Oboedientia et pax Ś oto moje' biskupie zawołanie. Gdy
będę umierał, chcę mieć tę pociechę, że zawsze, nawet w drobnych rzeczach,
byłem wierny mojemu hasłu.
W rzeczywistości gdybym sam siebie zapytał, co chciałbym czynić innego nad
to, co czynię obecnie, nie umiałbym odpowiedzieć.
Od pewnego czasu odmawiam codziennie po mszy św. -- myślę, że całym sercem
- modlitwę, którą (nr. Ignacy kończy swe obszerne rozważania na temat
Królestwa Chrystusowego: "O wieczny Panie wszechrzeczy, składam Ci w
ofierze". Prawdę powiedziawszy kosztuje mnie to nieco, ale ponieważ chcę
naprawdę pogrążyć się całkowicie w świętej woli Bożej i przejąć się duchem
Chrystusa ukrzyżowanego i wzgardzonego, będę też codziennie odmawiał
następujące zapewnienie, które jest powtórzeniem słów św. Ignacego
wypowiedzianych na temat trzeciego stopnia pokory: "O wieczny Panie
wszechrzeczy, Ojcze Niebieski, daj mnie, Twemu niegodnemu słudze tę łaskę,
abym zawsze pozostał wierny temu postanowieniu: tam, gdzie równa będzie
chwała i cześć Boskiego Majestatu, w celu większego naśladowania Chrystusa
Pana i doskonalszego upodobnienia się do Niego, chcę i wybieram raczej
ubóstwo z Chrystusem ubogim niż bogactwo, raczej obelgi z Chrystusem
zelżonym niż zaszczyty i będę bardziej cenił to, że mnie uważają za głupca
raczej i szaleńca dla Chrystusa, którego spotkał podobny los, niż gdyby
mnie uważano za człowieka mądrego i roztropnego w tym świecie".
Zdaję sobie sprawę ze sprzeciwu natury lecz liczę na łaskę Boga, który na
fundamencie doskonałej pokory umiał wznieść świętość tylu dusz, czyniąc z
nich narzędzie swej chwały i wybitnych apostołów sprawy Kościoła świętego.
Umiłowanie Krzyża mego Pana pociąga mnie w tych dniach coraz bardziej. O
Jezu ukochany, niech to nie będzie słomiany ogień, który stłumi pierwszy
deszcz, ale pożar, który będzie płonął, nie mogąc nigdy się zagasić!
Wydaje mi się, że wszystko sprzyja temu, by uczynić mi bliskim ten
uroczysty ślub" miłości Krzyża Świętego. Głębokie wrażenie, jakie wywarła
na mnie ceremonia konsekracji biskupiej w Rzymie, u św. Karola w dniu 19
marca 1925 roku, potem - przykrości i zmienne koleje losu w czasie mego
pięcioletniego urzędowania na stanowisku Wizytatora Apostolskiego w
Bułgarii bez żadnej pociechy poza tą, jaka płynie ze spokojnego sumienia;
niezbyt pomyślne perspektywy na przyszłość - to wszystko mnie przekonywa,
że Pan chce mnie mieć całkowicie dla siebie na królewskiej drodze krzyża.
Tą, a nie inną drogą chcę za Nim podążać.
Dlatego będę częściej odprawiał rozmyślania o Męce Pańskiej i ćwiczenia
pobożne z nią związane, z większym nabożeństwem podejdę do-mszy św., aby
mnie przeniknęła i przepoiła Krew Jezusa, "pierwszego biskupa i pasterza
mej duszy" (por. 1 P 2, 25). O gdyby i mnie, biednemu grzesznikowi, udało
się uczynić ten wielki wysiłek, by boleć, smucić się i opłakiwać, jaki
zaleca św. Ignacy w rozważaniu boleści Jezusowych.
Rysem charakterystycznym tych rekolekcji jest wielki spokój i radość
wewnętrzna, które mi dodadzą odwagi w poddaniu się Bogu
i zgadzaniu się ,na każdą ofiarę, jakiej On ode mnie zażąda. Tym pokojem i
radością chcę przepoić całą moją istotę i całe moje życie, tak wewnętrzne
jak i zewnętrzne. Na razie znoszenie przeciwności tak dużo mnie jeszcze nie
kosztuje, ale w przyszłości troski i kłopoty mogą zamącić mój spokój. Będę
bardzo czuwał nad zachowaniem tej radości wewnętrznej i zewnętrznej. Trzeba
umieć tak cierpieć, by nie dać poznać po sobie, że się cierpi. Czyż to nie
było jedno z ostatnich wskazań biskupa Radiniego?
Porównanie, jakiego użył św. Franciszek Salezy mówiąc o sobie - "Jestem jak
ptak, który śpiewa wśród cierni" - a które tak lubię, powtarzać, musi być
dla mnie nieustannym zaproszeniem.
Dlatego nie powinienem zwierzać się zbytnio, gdy chodzi o sprawy, które
bolą - wielka dyskrecja i pobłażliwość w sądach o ludziach i wydarzeniach -
natomiast powinienem modlić się specjalnie za tych, którzy byli powodem
mego cierpienia; we wszystkim okazywać wielką dobroć, bezgraniczną
cierpliwość, pamiętając o tym, że każde inne uczucie nie jest zgodne z
duchem Ewangelii i doskonałością ewangeliczną. Byle tylko za wszelką cenę
zatriumfowała miłość, zgadzam się być niczym. Choćby mnie miano zdeptać,
chcę być cierpliwy i dobry aż do heroizmu. Tylko wtedy stanę się godny
imienia doskonałego biskupa i zasłużę na udział w kapłaństwie Jezusa
Chrystusa, który za cenę uległości, upokorzenia i cierpienia stał się
prawdziwym i jedynym lekarzem i zbawcą całej ludzkości: "gdy przez mękę
Jego zostaliśmy uleczeni" (1 P 2, 24).
I oto po rekolekcjach nareszcie coś zaczęło się dziać, i to od razu na
szczeblu najwyższym. Mianowicie od pewnego czasu król Borys starał się o
rękę księżniczki Giovanny, córki Wiktora Emanuela II, króla Włoch. Ponieważ
król Borys był wyznania prawosławnego a księżniczka katolickiego, trzeba
było uzyskać od Stolicy Apostolskiej dyspensę. Chodziło tutaj zgodnie z
prawem kanonicznym o gwarancję, że ślub odbędzie się tylko w kościele
katolickim i że dzieci z tego małżeństwa będą wychowywane po katolicku.
W imieniu Stolicy Apostolskiej warunki te przedstawił królowi arcybiskup
Roncalli. Z początku Borys nie chciał przyjąć tych warunków, obawiając się
ostrej reakcji kół prawosławnych w Bułgarii, które miały w polityce tego
kraju głos decydujący. Jak tylko rozeszła się pogłoska o ewentualnym ślubie
króla z katoliczką, Kościół prawosławny przystąpił do bezwzględnej kampanii
przeciwko temu.
Król Borys zaczął chwiać się w swoich poczynaniach obawiając się utraty
tronu. Kilkakrotnie zapraszał Roncallego do swego pałacu na rozmowy.
Wizytator Apostolski z olbrzymią słodyczą, ale i zdecydowanie tłumaczył
królowi stanowisko Kościoła katolickiego, który przede wszystkim ma słuchać
samego Boga, i Jego prawa, a nie ludzi.
W końcu król i księżniczka włoska podpisali zobowiązania potrzebne do
zawarcia ślubu w Kościele katolickim. Sam Roncalli zapewniał Stolicę
Apostolską o szczerości króla i gwarantował za zobowiązania zaciągnięte
przez zainteresowane strony. Stolica Apostolska udzieliła młodej parze
dyspensy od przeszkody małżeńskiej.
W przeddzień ślubu arcybiskupa Roncallego ogarnęły obawy. W liście do
przyjaciela pisał 24 października:
Jeśli chodzi o twoje projekty, to jeszcze o nich pomówimy. Pozwól mi
najpierw przebrnąć przez ten okres kłopotów, które - biorąc pod uwagę
wszystkie drażliwe okoliczności - wcale nie są najmniejsze. Łatwo chyba
zrozumiesz, że sukces, jaki Stolica Apostolska osiągnęła przez królewskie
zaślubiny, zasługuje na wielką uwagę, aby owoce, które może on przynieść,
były rzeczywiście ku zbawieniu i żeby nie popełniono jakiegoś, nawet
lekkiego nietaktu, który mógłby wszystko zepsuć już nazajutrz po ślubie. To
wszystko idzie nieźle, ale wiadomo, że diabeł nie śpi, szukając, kogo by
pożarł.
Ślub odbędzie się jutro w Asyżu. Prawosławni, biedacy, są tu zgorzkniali -
mówię o władzach duchownych - nie wiedzą, jakiemu świętemu się polecać. Na
pewno zaczną się trudności. Zrobiłem, co w mojej mocy, żeby im zapobiec i
cokolwiek by zaszło, mam sumienie spokojne. Kto wie! kto wie! Oby św.
Teresa od Dzieciątka Jezus sprawiła, żeby wszystko ułożyło się pomyślnie!
Ślub pary królewskiej w obrządku katolickim odbył się 25 października 1930
roku w Asyżu. Po przyjeździe młodej pary do Bułgarii odbył się drugi ślub
uroczysty, tym razem według obrządku prawosławnego w katedrze św.
Aleksandra Newskiego.
Zaskoczenie w Stolicy Apostolskiej było całkowite. Wszystkie oczy
skierowały się tym razem na wizytatora apostolskiego w Bułgarii, który tak
usilnie zapewniał Stolicę Apostolską o szczerości i prawdziwości zobowiązań
króla i jego żony. Sam Roncalli był wstrząśnięty niesłownością Borysa. Dla
arcybiskupa "tak" zawsze było "tak", a "nie" zawsze oznaczało "nie". A w
tym przypadku został tak strasznie oszukany i to przez kogo? Przez króla!
Co wobec tego - rozważał - znaczą wszelkie umowy podpisane przez samego
króla? Jakie wobec tego faktu można mieć zaufanie do ludzi?
Roncalli w twardej szkole życia uczył się, jak krzywe są linie polityki
ludzkiej. Wkrótce jednak otrząsnął się z przygnębienia i pesymizmu. Pisał
do kapłana - przyjaciela:
Moje życie płynie tu wśród burzliwej atmosfery. Sprawa ceremonii ślubnej w
kościele prawosławnym przyczyniła mi wiele kłopotów. Pocieszam się jednak
nadzieją, że z tego zła wyniknie może tym większe dobro i jestem
zadowolony, że zachowałem spokój nawet w momencie podejmowania trudnych
posunięć, które dyktowało sumienie.
Tymczasem <na Watykanie szumiało. Wszyscy niechętni Roncallemu triumfowali,
sądząc, że na tym skończy się jego kariera dyplomatyczna.
Ojciec Święty poruszony do głębi niesłownością pary królewskiej Bułgarii
wydał encyklikę O małżeństwie chrześcijańskim. Przemawiając do kardynałów z
okazji Bożego Narodzenia i wspominając o tejże encyklice dodał uwagę:
"pewne zaślubiny królewskie czynią ją tym bardziej stosowną i potrzebną".
Tak w Rzymie jak i w Sofii spodziewano się z dnia na dzień odwołania
Roncallego z Bułgarii. Tymczasem Ojciec Święty zaniechał decyzji co do
przyszłych losów swego wizytatora. W takiej naprężonej sytuacji arcybiskup
Roncalli odprawiał swoje rekolekcje w klasztorze ojców franciszkanów
konwentualnych w Bujukada w dniach od 18 do 21 czerwca 1931 roku. Pisał:
W ostatnich czasach odczuwam silny pociąg do praktyk pobożnych ku czci
świętych ran Jezusa ukrzyżowanego. Jest to dopełnienie nabożeństwa do Serca
Jezusowego. Będę się starał coraz lepiej je wypełniać.
Podczas zeszłorocznych rekolekcji w Ruszczuku okoliczności skłoniły mnie do
położenia nacisku na miłość Krzyża i współcierpienia z Jezusem, moim
Mistrzem i Królem. Dzięki Bogu te głębokie rozważania nie były
bezużyteczne. Od tego czasu poczułem i dotąd odczuwam większy spokój we
wszystkim, co mnie w życiu spotyka i jestem jednakowo przygotowany na
przyjęcie rzeczy sobie przeciwnych: powodzenia czy porażki, gdyż wychodzę z
założenia, że największy sukces osiągam wtedy, gdy spełniam po prostu moje
obowiązki w służbie Stolicy Apostolskiej.
Będę często powracał do tych rozważań, aby wzrastało we mnie pragnienie,
święta żądza cierpienia z Jezusem cierpiącym, miłowania mojej obecnej tak
ograniczonej pracy, bez marzeń o czymś innym; ukochania tego półcienia, w
którym z woli Bożej pozostaję bez większych możliwości pracy, do której mam
przecie zamiłowanie i zdolności.
Zresztą jakie to ma znaczenie, czy więcej, czy mniej uczynię w służbie
Kościoła świętego na obecnym stanowisku lub na innych, które mogłyby mi być
powierzone, ale o których nie myślę i nie chcę myśleć? Czymże to wszystko
jest? W oczach Bożych taką ma to wartość, jaką ma wewnętrzne nastawienie
mej duszy znane Jemu nawet w skrytości; w oczach ludzi tyle co "dym
ukazujący się na krótki czas" (Jk 4, 15), często pomyłka i zawód.
Mam już pięćdziesiąty rok życia. Jestem więc człowiekiem dojrzałym, idącym
ku starości; może śmierć jest już bliska. Bardzo mało dokonałem przez te
pół wieku istnienia i powołania kapłańskiego. Korzę się i wstydem płonę
przed Bogiem; przepraszam Go za niezliczone wykroczenia moje, lecz z
ufnością i niezmąconym spokojem patrzę w przyszłość.
Ku zdumieniu obserwatorów watykańskich i bułgarskich Pius XI ogłosił
założenie Delegatury Apostolskiej w Bułgarii, którą miał
prowadzić dotychczasowy wizytator apostolski, arcybiskup Roncalli, teraz
mianowany delegatem apostolskim. Rząd -bułgarski oficjalnie uznał
Delegaturę Stolicy Apostolskiej, i to bardzo szybko. Otwarcie Delegatury
nastąpiło 26 września 1931 roku. Z tej okazji zwierzał się Roncalli swemu
przyjacielowi:
Wszystko odbyło się dobrze, i to w jak najlepszym porządku, bez
najmniejszego nawet dysonansu, przynajmniej jak dotąd. Nie muszę ci pisać,
że jestem z tego zadowolony, ale wiesz dobrze, ile trzeba było
cierpliwości, żeby do tego doprowadzić.
Rezydencja Delegatury Apostolskiej została otwarta w dużym, pięknym domu
przy ulicy 11 Sierpnia 6. W kaplicy umieścił arcybiskup piękną kopię
gobelinu przedstawiającą Trójcę Przenajświętszą. W salonie recepcyjnym
goście podziwiali wspaniały obraz oblicza Chrystusa.
31 stycznia 1932 roku król Borys przyjął audiencję arcybiskupa Roncallego.
Rozmowa trwała półtorej godziny. Król czarował delegata papieskiego
uprzejmością i komplementami. Sam Roncalli jednak był tym razem grzecznie
ostrożny i czujny.
14 lutego z okazji dziesiątej rocznicy wyboru Piusa XI na papieża, legat
papieski urządził przyjęcie. Przybyli ministrowie i dyplomaci. Roncalli
odczytał przywitanie po francusku, a później po bułgarsku. Przyjęcie minęło
w szczerej, nieskrępowanej atmosferze.
Tymczasem zbliżał się drugi kryzys między Stolicą Apostolską a królem
Borysem i jego rządem. 13 stycznia w r. 1933 królowa Giovanna urodziła
córkę. Niemal natychmiast dziecko zostało uroczyście ochrzczone w kaplicy
pałacowej przez arcybiskupa prawosławnego, Stefana. W ten sposób znowu
zostały pogwałcone zobowiązania złożone przez króla z okazji ślubu.
Arcybiskup Roncalli złożył oficjalny protest na ręce premiera bułgarskiego,
Musrowa, dotyczący prawosławnego chrztu małej księżniczki. Legat papieski
udał się również do pałacu królewskiego, ale Borys go nie przyjął. Po
dłuższym czasie udało się jednak Roncallemu rozmawiać z królową.
Przygnębiona Giovanna zwierzyła się mu:
- Kiedy urodziłam córeczkę, mąż mój podszedł do mojego łóżka, wziął na swe
ręce dziecko i zapytał mnie, czy może pokazać swój skarb przyjaciołom
zebranym w przyległym pokoju. Zgodziłam się. Tymczasem mąż bez mego
pozwolenia zaniósł dziecko do pałacowej kaplicy, gdzie już czekał
arcybiskup Stefan i dygnitarze i nastąpił chrzest prawosławny.
Arcybiskup był głęboko przekonany, że królowa przynajmniej
w tym. wypadku, była niewinna. Współczuł jej i pocieszał jak ojciec. Do
swojego przyjaciela powiedział Roncalli o królu:
Oszukał mnie.
A później dodał: , .
- To konsekwencja pierwszej winy popełnionej przez cara Ferdynanda.
13 marca 1933 roku na tajnym konsystorzu Pius XI stwierdził na podstawie
doniesień swego legata:
Wiem na podstawie niezbitych dokumentów, w jaki sposób rozłożona jest
odpowiedzialność, i wobec tego nie powinienem ani nie mogę kanonicznie
ukarać, ani nawet pozbawić swego błogosławieństwa matki już i tak
doświadczonej przez los, której niewinność mogła być jedynym protestem w
tym, co zaszło.
I tym razem plotki o przeniesieniu Roncallego szalały. Nawet Popolo
d'ltalia podało wiadomość 1 marca 1933 r. o nominacji msgr. Roncallego
nuncjuszem w Rumunii.
Sam Roncalli przygotował się na wszelkie możliwości. Zwierzył się swojemu
przyjacielowi:
Zmienić placówkę czy jeszcze tu pozostać; zostać nuncjuszem czy też być
biskupem we Włoszech; objąć stanowisko w Rzymie czy skończyć jako kanonik -
nie stanowi to dla mnie żadnej różnicy. Nie przejmuję się też tym, co
ludzie powiedzą, gdyż ludzie sądzą z pozorów i często się mylą. Wystarcza
mi świadectwo spokojnego sumienia i świadomość, że Ojciec Święty jest
zadowolony z mojej skromnej działalności. W czasie ostatnich miesięcy
miałem tego dowody, po cóż więc miałbym się niepokoić innymi sprawami?
Tymczasem królowa Giovanna udała się 19 marca do kościoła św. Józefa na
uroczystą mszę św. W świątyni panowała napięta atmosfera. Wierni nie
znający osobistej tragedii królowej uważali ją za współwinną chrztu dziecka
w prawosławiu. Arcybiskup Roncalli publicznie złożył jej serdeczne życzenia
i ofiarował mszał w artystycznej oprawie. W ten delikatny sposób chciał
wyrazić wobec wiernych swoje osobiste przekonanie o jej niewinności, a
równocześnie chciał ją pocieszyć i zmobilizować do pokonania nowych
piętrzących się przed nią trudności.
Zdumionemu otoczeniu powiedział:
- Dni szybko mijają. Trzeba żyć i przede wszystkim troszczyć się o pokój.
Rekolekcje w roku 1933 odprawił wraz z ojcami kapucynami w Sofii od 4 do 8
września. Pełen wewnętrznego pokoju zanotował w Dzienniku duszy:
Ogólna zasada, na której opieram swoje postanowienia zawiera się w prostych
słowach Naśladowania: "pragnij być nieznanym i za nic
mianym». Przy tym - żadnego zniechęcenia, przeciwnie: muszę być zawsze
radosny, zawsze pogodny, zawsze >odważny aż do ostatniej godziny. Jezu,
Józefie, Mario, niech wami oddycha pokojem dusza moja.
Długi mój pobyt w tym kraju na stanowisku przedstawiciela apostolskiego
przynosi mi częste, dotkliwe wewnętrzne cierpienia, które usiłuję ukryć.
Lecz wszystko znoszę i znosić będę chętnie, a nawet radośnie dla miłości
Chrystusa, by jak najbardziej upodobnić się do Niego, spełnić we wszystkim
Jego świętą wolę w intencji zwycięstwa Jego łaski w tym narodzie prostym i
dobrym lecz jakże nieszczęśliwym!, na pożytek Kościoła świętego i Ojca
Świętego, na moje uświęcenie, "Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię
miłuję!" (J 21, 17).
Wydawało się, że rok 1934 nie przyniesie poważniejszych zmian w życiu
arcybiskupa Roncallego. Jego samotność skończyła się w momencie, kiedy
przysłano mu z Rzymu młodego sekretarza w osobie ks. Giacomo Testy, który
wkrótce stał się najwierniejszym jego współpracownikiem i zaufanym
powiernikiem.
Podczas rekolekcji odprawianych z ojcami pasjonistami w Ruszczuku w dniach
od 27 do 31 sierpnia 1934 roku skrzętnie notował:
W duszy mojej panuje spokój. Ten rok był szczególnie cichy. Drżę na myśl o
sądzie, jaki Bóg odprawi nade mną przejrzawszy mnie do głębi. Ale kiedy
pytam samego siebie, co mam czynić, by bardziej podobać się Bogu i osiągnąć
świętość, tę tylko słyszę Odpowiedź: trwaj nadal, jak dotychczas, w
posłuszeństwie; spełniaj dzień po dniu swoje zwykłe czynności bez
zniecierpliwienia, bez nadzwyczajności lecz starając się o coraz większą
gorliwość i doskonałość.
Bądź wierny praktykom pobożności kapłańskiej, jakimi są: msza św.,
medytacja, brewiarz, różaniec, nawiedzenie, rachunek sumienia, dobra
lektura; lecz nastaw się na wyższy ton żarliwości, wykonuj te ćwiczenia z
większym namaszczeniem na podobieństwo lampy nasyconej obfitością oliwy.
Nie troszcz się absolutnie o przyszłość, biorąc pod uwagę, że może już
stoisz u bram wieczności, a zarazem bądź coraz bardziej zadowolony z tego,
że żyjesz z dala od oczu, a może i względów przełożonych, nie skarżąc się
na brak uznania i pragnąc coraz bardziej tego, by "być nieznanym i za nic
mianym".
Okoliczności mego urzędowania, już ustalonego po dziesięciu latach pobytu w
Bułgarii, nie sprzyjają, a nawet uniemożliwiają czynienie czegokolwiek
więcej ponad to, co czynię: przynajmniej na razie. Będę więc dalej, dzień
po dniu prowadził to życie, lecz w takim oto kształcie będę je ze wzmożoną
gorliwością składał Jezusowi w ofierze; ograniczenie mej działalności
zewnętrznej, ale intensywna modlitwa za zbawienie i uświęcenie duszy mej i
tutejszych biskupów i księży, ażeby duch miłości rozszerzył się i głębiej
przeniknął do tego kraju tak szorstkiego pod każdym względem; za zbudowanie
i postęp duchowy wiernych katolików, ażeby Bóg oświecił i błogosławił naród
bułgarski, który zeszedł co prawda z właściwej drogi, ale jest pełen
dobrych chęci w okazywaniu poważania dla Królestwa Chrystusowego i Jego
Kościoła.
:
34 zapalona Świeca w oknie
W listopadzie 1934 roku pisał o Bułgarii delegat papieski Roncalli do
kardynała Tacci z Kongregacji Kościoła Wschodniego: "Po dziesięciu latach
ten kraj stał mi się drogi". .-,..
-I nagle ... - '
W najbardziej niespodziewanym momencie otrzymał Roncalli 24 listopada
przeniesienie do Delegatury w Turcji i Grecji i otrzymał nominację na
Administratora Wikariatu Apostolskiego w Konstantynopolu, czyli w Stambule.
? 'Kiedy wiadomość ta rozeszła
się po Bułgarii, wszystkie ośrodki tak katolickie, jak i prawosławne
prześcigały się w wyrażaniu żalu i szczerego smutku z rychłego wyjazdu
Roncallego. Wszyscy przyznali, że godnie reprezentował Kościół i zajmował
się tylko sprawami religijnymi. Nawet w momentach dramatycznych, kiedy
występował w obronie praw Kościoła katolickiego, umiał postępować z taktem
i lojalnie.
Sam arcybiskup w ciszy kaplicy Delegatury przed Jezusem Eucharystycznym
długo rozważał i obrachowywał się ze swojego całego pobytu w Bułgarii.
Przypominał sobie moment, kiedy biskup ormiański, który całe życie
poświęcił pracy apostolskiej na Wschodzie, uklęknął przed nim i powiedział
z płaczem: !
- "Ekscelencjo, czytamy w Ewangelii, że Bóg wybacza wszystkim grzesznikom,
ale tylko jeden grzech nigdy nie będzie darowany ani tu na ziemi ani w
niebie; jakiż to jest grzech, Ekscelencjo? Czy nie jest to może grzech
podziału Kościoła?"
- Czy przyczyniłem się choćby w najmniejszym stopniu do zbliżenia
Kościołów w Bułgarii? - zapytał się teraz Roncalli.
- Tak! - odpowiedziało mu sumienie.
Przede wszystkim ofiarowywał Bogu swoje modlitwy, cierpienia, samotność,
brak zrozumienia u przełożonych. Następnie nawiązał bezpośrednie, osobiste
przyjacielskie stosunki. Wszystkim okazywał szacunek i zyskiwał szacunek u
wszystkich.
Ze spraw administracyjnych zyskał uznanie przez rząd dyplomów wydawanych
przez szkoły katolickie; dzięki jego wysiłkom chrześcijanie obrządku
bizantyjskiego uznali zwierzchnictwo papieża; wyStarał się o konsekrację
Bułgara Kurtewa; połączył dwie diecezje obrządku łacińskiego; pomagał do
zorganizowania Akcji Katolickiej; przyczynił się do budowy szkół,
kościołów, instytucji katolickich; zabiegał o poprawę ciężkich warunków, w
jakich żyli katolicy bułgarscy, wreszcie zyskał pozwolenie z Watykanu na
założenie pierwszego katolickiego seminarium dla duchownych obrządku
łacińskiego i bizantyjskiego.
W dniu Bożego Narodzenia w kościele św. Józefa nastąpiło oficjalne
pożegnanie arcybiskupa. Przemówienie Roncallego w języku bułgarskim
nadawane było przez radio. Na zakończenie powiedział rozrzewniony legat
apostolski: '
Błogosławię was także, moi bracia; pamiętajcie o mnie, a ja, nawet w
najgorszych przeciwnościach, zawsze pozostanę przyjacielem Bułgarii.
Mieszkańcy katolickiej Irlandii, w myśl starej tradycji, stawiają w oknie w
wieczór wigilijny zapaloną świecę. Ma ona oznajmiać świętemu Józefowi i
Najświętszej Pannie, którzy szukają schronienia w mrokach świętej nocy, że
przy ciepłym kominku i zastawionym stole oczekuje ich przyjścia zgromadzona
rodzina. Wszędzie, gdzie się znajdę, choćby na krańcu świata, każdy
bezdomny Bułgar przechodząc koło mego domu zobaczy w oknie zapaloną świecę.
Czy będzie katolikiem czy prawosławnym, niech zapuka do moich drzwi.
Zostaną mu otwarte - wystarczy bowiem, że jest bratem z Bułgarii. Może
wejść, znajdzie u mnie serdeczne przyjęcie.
Przed wyjazdem Roncalli udzielił wywiadu dziennikarzowi z czasopisma Utro.
M. in. powiedział:
Wierzę w siły miłosierdzia i miłości w sprawach międzynarodowych i wierzę,
że rzeczywisty postęp może być osiągnięty tylko na tej drodze'... Jako
profesor historii studiowałem historię każdego regionu Bułgarii, tak bardzo
związaną z dziejami imperium bizantyjskiego. Studiowałem dzieje Waszych
wielkich królów Borysa, Symeona, Kałajana i każdy rozdział bułgarskiej
historii aż do naszych czasów. Tak samo chcę poznać Turcję i Grecję,
kolebkę naszej cywilizacji. Zamówiłem już gramatykę języka tureckiego i
nowo-greckiego, ponieważ chcę się nauczyć tych dwóch języków tak samo
szybko i poważnie, jak nauczyłem się bułgarskiego.
30 grudnia dzielił się Roncalli wiadomościami z księdzem biskupem
Bernareggi z Bergamo:
Dziękuję wam za pamięć i życzenia. Moja misja w Bułgarii dobiega końca;
dziś widzę jasno, że powinienem za nią dziękować Panu. W piątek wyjeżdżam
do Stambułu, a w dniu święta Trzech Króli rozpocznę nową służbę. Ponieważ
deszcze leją tam strumieniami, będę musiał chodzić pod osłoną murów i
kroczyć naprzód, jak zdołam najlepiej. Kto wie, może uda mi się przebyć
długą drogę pomimo przeszkód i trudności, jakie mi zapowiadają. Na razie
będę zadowolony, jeśli otrzymam prawo wyjazdu tak, jak się tego spodziewam.
Ekscelencjo, każdy z nas musi dźwigać swój własny krzyż, a każdy krzyż ma
odmienną postać. Mój krzyż jest całkowicie w stylu obecnego wieku. Wasze
modlitwy pomogą mi nieść go godnie i z pełną radością, która Bogu wcale nie
jest niemiła.
4 stycznia 1935 roku nastąpił wyjazd Roncallego. Na dworcu w Sofii przed
dziesięcioma laty witało go kilka osób. Teraz żegnali go dwaj
przedstawiciele króla, delegat prawosławnego arcybiskupa Stefana, cały
korpus dyplomatyczny i tłumy wiernych.
W Płoiwdiwie na dworcu żegnała go wielka ilość katolików ze swoimi
duszpasterzami. Z oczu Roncallego popłynęły łzy. Żegnały go serca, które
zdobył dla Boga i Kościoła katolickiego.
- A kto i jak będzie mnie witał w Turcji i Grecji? - pytał samego siebie .
-Roncalli nie łudził się. Przy rozmaitych okazjach już siedem razy
odwiedzał Turcję. Doskonale orientował się w sytuacji, jaka panowała w tym
kraju, i w trudnościach, jakie napotykał tam Kościół katolicki.
Otóż .pod przewodnictwem Mustafy Kemala Atatiirka (ojca Turków) Turcja po
pierwszej wojnie światowej, a dokładnie ,po konferencji ,w Lozannie w 1922
roku, wstąpiła na drogę radykalnych reform. Przeniesiono stolicę ze
Stambułu do Ankary. Nowa konstytucja stanęła na stanowisku całkowitego
ateizmu i laicyzacji. Piątek - dzień modlitw mahometan - zastąpiono
niedzielą jako dniem wypoczynku. Wprowadzono kalendarz gregoriański,
alfabet europejski, przyjęto szwajcarski kodeks cywilny i włoski kodeks
karny. Rząd i władza państwowa były ustosunkowane wprost wrogo do każdej
religii i jej przejawów.
Katolików obrządku łacińskiego, greckiego, ormiańskiego, syryjskiego i
chaldejskiego było w Turcji około 60 tysięcy. Sytuacja ich była bardzo
trudna i skomplikowana w nowej rzeczywistości politycznej. Duchowieństwo
między sobą było skłócone. Poprzednik Roncallego na tym stanowisku, biskup
Margotti, "silną ręką" i niewczesną gorliwością podważył rolę
administratora apostolskiego. Akcje charytatywne, szkolnictwo, życie
kulturalne ośrodków katolickich, wszystko to było zagrożone przez
posunięcia władz państwowych. Wielu katolików opuszczało bezradnie ręce,
inni wpadali w rozterkę, a inni jeszcze szukali ucieczki za granicę.
Wszystkie te smutne fakty znał dobrze Roncalli. Jeszcze raz przedyskutował
je ze swoim sekretarzem, ks. Testą, który towarzyszył imu w podróży.
Na peronie w Stambule witał administratora apostolskiego tylko jeden
duchowny, ks. Dell'Aqua. Rezydencja Delegatury Apostolskiej okazała się
starym domem z ciasnymi, nieprzytulnymi pokoikami.
Ingres nowego wikariusza apostolskiego do katedry Świętego Ducha w Stambule
odbył się 6 stycznia 1935 r. Kronikarz katedralny skrzętnie z tej okazji
zanotował:
Dzień 6 stycznia pozostanie pamiętny w historii Wikariatu Apostolskiego w
Stambule. Choć słońce nie świeciło, jego blask wynagradzała promienna twarz
bohatera tej rodzinnej uroczystości. Po przybyciu incognito w sobotę rano
do Sofii arcybiskup był witany w dzień święta Trzech Króli przez
duchowieństwo, zakony i wiernych w bazylice katedralnej. Wszyscy byli pod
wrażeniem uczucia, z jakim ten dostojnik Kościoła ucałował wielki krzyż
podany mu wedle rytuału przez archiprezbitera katedry msgra Collaro, a
będący symbolem krzyża, który obecnie brał na swe barki. To samo wrażenie
wywołał arcybiskup Roncalli, gdy z godnością szedł przez tłum kropiąc wodą
święconą i gdy z łagodnym uśmiechem udzielił swego ojcowskiego
błogosławieństwa. A cóż powiedzieć o jego zachowaniu w chwili składania
przysięgi po odczytaniu bulli papieskiej zatwierdzającej go na nowym
urzędzie? W czasie tego uroczystego aktu kanonicznego Jego Ekscelencja nie
zadowolił się podawaniem pasterskiego pierścienia do ucałowania, lecz po
ojcowsku składał pocałunek pokoju dodając kilka ujmujących słów, których
nikt zapomnieć nie może.
Zapewne nominacja na legata apostolskiego w Turcji i Grecji nie była zbyt
błyskotliwa w oczach dyplomatów watykańskich. Sam Roncalli jednak nie
szukał kariery w pokornej swej służbie kapłańskiej i biskupiej. Dlatego
prawie na samym początku urzędowania w Stambule mógł napisać do
przyjaciela:
Cóż mam powiedzieć o sobie? - Jestem bardzo zadowolony, w Europie i w Azji
są tacy, którzy użalają się nade mną i mówią, że jestem nieszczęśliwy. Nie
wiem, dlaczego. Robię, co mi kazano, i nic ponadto. Martwi mnie naturalnie
powolne, lecz nieuchronne chylenie się do upadku wielu rzeczy, które w
dawniejszych czasach stanowiły podstawę religii i narodu. Czekają mnie -
być może - złe dni i przykre sytuacje. Nie przestanę jednak patrzeć wysoko
i daleko.
Przede wszystkim poczuł się Roncalli po raz pierwszy duszpasterzem. Jako
administrator apostolski miał jurysdykcję nad katolikami obrządku
łacińskiego i posiadał swoją katedrę. Postanowił teraz oddać się pracy
duszpasterskiej, tj. udzielać sakramentów, głosić kazania i stać się ojcem
dla duchownych i wiernych. Już 3 lutego 1935 r. mógł pisać z satysfakcją:
Moje zajęcia podobają mi się. Powinny mi się podobać tym bardziej, im mniej
mi odpowiadają. Staram się wykonywać swoje obowiązki z miłością i dobrocią,
usiłując zachować spokój będący tajemnicą powołania. Czuję się otoczony
tylu niezwykłymi duszami, odnoszącymi się do mnie tak przychylnie, że aby
mi zrobić przyjemność, gotowe są łykać pigułki podawane im ongiś dla ich
dobra przez msgra Margottiego - pigułki, które w swoim czasie wywoływały
tyle grymasów. Czegóż Więcej mogę sobie życzyć?
Pierwszą wizytację pasterską zapowiedział w słowach:
Będę uważał za swój obowiązek postępować po ojcowsku we wszystkim, co
dotyczy celu mojej wizytacji, tym bardziej że gorliwość księży i osób
zakonnych zawsze cieszy serce pasterza.
Natomiast w stosunku do rządu tureckiego zachowywał nadzwyczajną
roztropność i powściągliwość. Nie chciał uczynić ani jednego kroku, który
mógłby być interpretowany jako wrogi czy nawet nieprzychylny w stosunku do
władzy państwowej i "nowego", -które powstawało w Turcji.
I tak, wiedząc, że rząd z trudnością godzi się na pełnienie przez niego
funkcji delegata apostolskiego, odmawia mu jednak przywilejów, związanych
normalnie z tym stanowiskiem, po przyjeździe do Stambułu odmówił podpisania
listów skierowanych do członków korpusu dyplomatycznego zawiadamiających o
jego przybyciu. Powiedział krótko i zdecydowanie:
- Te listy są niepotrzebne.
- Ależ to jest oficjalne zawiadomienie o przybyciu Waszej
Ekscelencji - próbował przekonać go sekretarz.
- To niepotrzebne - powtórzył Roncalli - trzeba podkreślić, że w tym kraju
delegat apostolski jest przedstawicielem pozbawionym przywilejów
dyplomatycznych.
Wnet po przybyciu Roncallego do Turcji wyszło zarządzenie rządowe
zabraniające w miejscach publicznych używania strojów duchownych, obojętnie
jakiego wyznania. Zarządzenie miało wejść w życie 13 czerwca 1935 r. W
kołach duchownych zaszumiało. Wprawdzie można było pisać podanie o
pozwolenie na strój duchowny, ale pozwolenie dostawali tylko przełożeni
zakonów, którzy byli obywatelami tureckimi. Podanie delegata apostolskiego
i innych duchownych zostało odrzucone. Roncalli nie stracił jednak
równowagi ducha. Przede wszystkim stanowczo wystąpił przeciwko tym
zakomnikom i tym zakonnicom, którzy pod pozorem gorliwości i przywiązania
do habitu chcieli opuścić Turcję i udać się za granicę. W ten sposób
groziło oddanie w ręce państwa wielu szkół i placówek katolickich.
W sam dzień 13 czerwca zebrał Roncalli całe duchowieństwo diecezjalne i
zakonne w kościele św. Antoniego w Stambule. Tutaj złożono uroczyście Panu
Bogu ofiarę z sutann i habitów. Następnie duchowni już w strojach świeckich
urządzili procesję Sam arcybiskup szedł w cywilnym ubraniu między starymi
kapłanami i swoim pogodnym uśmiechem budził optymizm i wiarę w lepszą
przyszłość Kościoła w Turcji. Jako administrator apostolski nie przepisał
duchowieństwu żadnego jednolitego ubrania, tylko dał polecenie, aby ubranie
było koloru czarnego i poważnego.
Chcąc okazać mimo wszystko dobrą wolę, kazał używać języka tureckiego w
pismach urzędowych delegatury, jak również pomału wprowadzać ten język do
liturgii.
Wszystkie te poczynania Roncallego, jego przemowy i wypowiedzi były
śledzone i donoszone do Ankary. Takt i delikatność szczególnie w
okolicznościach drażliwych, budziły z początku zdziwienie, a później podziw
w sferach rządowych.
W swojej pracy duszpasterskiej oraz dyplomatycznej nie zapomniał Roncalli,
że był również delegatem apostolskim i na Grecję. W r. 1935 trzykrotnie był
w Grecji. Sytuacja Kościoła katolickiego i tutaj niewiele była lepsza niż w
Turcji. Wprawdzie rząd grecki był przychylniejszy dla Kościoła, za to
metropolita prawosławny grecki, Damaskinos, był wrogo nastawiony do
papieża. I tutaj praca nad 50 tysiącami katolików obrządku łacińskiego i
bizantyjskiego była trudna. Jeżeli tylko warunki pozwalały na to, legat
apostolski osobiście wizytował ośrodki katolickie.
28 lipca w Sotto il Monte zmarł w 81 roku życia Battista Roncalli.
Arcybiskup niezmiernie żałował, że w czasie śmierci ojca był za granicą.
Jak tylko obowiązki pozwoliły mu na to, natychmiast zjawił się w domu
rodzinnym i tam modlił się nad grobem ojca i pocieszał w smutku matkę.
Rok 1935 okazał się dla arcybiskupa Roncallego bardzo pracowity. Znalazł
jednak czas, aby wspólnie z kapłanami odprawić roczne rekolekcje w dniach
15 do 22 grudnia. W Dzienniku duszy zanotował:
Od końca sierpnia 1934 roku do dnia dzisiejszego - ile zaszło w mym życiu
nieprzewidzianych zmian! Jestem w Turcji. Czy mi tu brakuje okazji i łaski
do uświęcenia się?
Ojciec święty, posyłając mnie tu, chciał podkreślić wobec kardynała Sincero
wrażenie, jakie na nim wywarło moje dziesięcioletnie milczenie na temat
pozostawania w Bułgarii, bez słowa skargi i bez wyrażania chęci zmiany. To
był skutek mego postanowienia i cieszę, się, że mu dochowałem wierności.
Ile tu pracy! Błogosławię Boga, który mnie obsypuje pociechami płynącymi ze
sprawowania świętego urzędu. Muszę się jednak postarać o to, by wprowadzić
więcej spokoju i ładu we wszystko, co czynię.
Cały mój kler dobrze przeszedł próbę cywilnego ubrania. Ale moim
obowiązkiem jest we wszystkim przodować, dając przykład budującej powagi.
Niech Serce Jezusa mnie zapali, podtrzymuje i sprawi, by wzrastał we mnie
Jego duch. Amen.
24 grudnia, w dniu wigilijnym, wieczorem w oknie Delegatury Apostolskiej w
Stambule zabłysło światło świecy...
35. PODRÓŻE APOSTOLSKIE
12 stycznia 1936 r. administrator apostolski rozpoczął w katedrze w
Stambule wykłady katechetyczne. Dobrze poczuł się w tej roli wobec dzieci,
młodzieży i dorosłych zasłuchanych w prawdy Boże. Pomyślał sobie, że tak
dwadzieścia wieków temu zapewne słuchano samego Chrystusa i Apostołów,
18 kwietnia wyruszył w podróż apostolską do Grecji. Głosił Ewangelię i
udzielał Sakramentów w Koryncie, Nauplii, Micenie, Epidaurze, Delfach,
Tebach w Beocji. Od 17 do 20 maja przebywał w "największym klasztorze
świata", na górze Athos. Na widok szczerze rozmodlonych i pełnych
umartwienia mnichów prawosławnych jeszcze bardziej postanowił pracować nad
zbliżeniem i zjednoczeniem Kościołów tak tragicznie rozdartych.
Po powrocie do Stambułu przy końcu maja zastał przesyłkę z Włoch. Po chwili
delektował się pierwszym tomem swojego dzieła naukowego: Akta Wizytacji
Apostolskiej św. Karola Boromeusza w Bergamo. Ileż radości sprawił mu ten
widoczny owoc jego naukowego hobby.
Wyczerpująca praca duszpasterska, dyplomatyczna, liczne podróże, ciągłe
wewnętrzne napięcie skutkiem sytuacji politycznej w krajach, gdzie przyszło
mu pracować, wszystko to przyczyniło się do nowego poważnego osłabienia
serca. Zatroskany lekarz z całą stanowczością zdecydował:
- Ekscelencjo! koniecznie trzeba spaść z wagi. Dieta, dieta, jeszcze
raz dieta.
- Na czym ona polega, panie doktorze?
- Najlepsze jedzenie, aby schudnąć, jest to, którego się nie zje. Oto
cała tajemnica i jedyna. Następnie radzę, aby Ekscelencja poświęcił spaniu
przynajmniej osiem godzin na dobę.
Po twarzy Roncallego przeleciał uśmiech. Zapytał się nieśmiało:
- A sześć nie wystarczy?
- O nie! I koniecznie przynajmniej dwie godziny przed północą poświęcić
spaniu. To są najlepsze godziiny odpoczynku dla serca. Inaczej ...
- Ekscelencja jest naprawdę jeszcze potrzebny Kościołowi. Proszę
nie robić krzywdy Kościołowi przez nieroztropne postępowanie ze swoim
sercem. Ekscelencjo, odpowiedzialność za swoje serce!
- Komu ono jeszcze jest potrzebne? - z melancholią w głosie zapytał się
Roncalli.
Lekarz uważnie spojrzał w oczy pacjentowi.
- Ekscelencjo! Nie chcę (być prorokiem, ale nie jest wykluczone, że serce
to będzie potrzebne całemu światu.
W jesieni skorzystał arcybiskup Roncalli ze swego pobytu w Bergamo i w
dniach 13-16 października odprawił roczne rekolekcje w klasztorze Córek
Serca Jezusa. Były to wspaniałe chwile odpoczynku dla serca, ale
równocześnie intensywna praca nad swoją duszą. Roncalli notował w Dzienniku
duszy:
Jestem zadowolony z mojego nowego stanowiska w Turcji - mimo licznych
trudności. Muszę lepiej zorganizować swój dzień, a także i wieczory. To, że
nigdy nie idę spać przed północą, nie jest rzeczą dobrą. W pierwszym
rzędzie pora po kolacji wymaga pewnych zmian. Słuchanie radia pochłania
zbyt wiele czasu na niekorzyść innych rzeczy.
Ustalam następujący regulamin: o dziewiętnastej - wspólny różaniec w
kaplicy. Potem kolacja i rekreacja. Trzy kwadranse wystarczą na obie te
czynności. Z kolei nastąpi odmówienie jutrzni, wysłuchanie dziennika
wieczornego przez radio, ewentualnie jakaś dobra audycja muzyczna, o ile
taka się znajdzie. Potem wycofujemy się: mój sekretarz do siebie, a ja
jeszcze na pewien czas do pracy. O jedenastej muszę iść spać. Każdego rana
obiorę sobie jakąś myśl, która nada kierunek i będzie programem całego
dnia. Nigdy nie opuszczę medytacji, choćby krótkiej, gdyby nie dało się
inaczej, ale zawsze musi ona być żywa, bystra i pełna skupienia
wewnętrznego. Muszę też unikać długich audiencji. Zachowam wielką
uprzejmość wobec wszystkich, tak jak gdybym nie miał nic innego na głowie,
tylko sprawę każdego z nich, lecz użyję słów krótkich i węzłowatych.
Moje zdrowie wymaga diety. W południe także będę mniej jadł, podobnie jak
to czynię wieczorem. Wskazane jest, bym odbywał codziennie przechadzkę.
Boże mój, to mi ciąży i wydaje się być czasem straconym. A jednak
najwidoczniej jest to potrzebne, skoro wszyscy na mnie nalegają. Będę więc
to robił, ofiarując Bogu umartwienie stąd wynikające.
Wydaje mi się, że oderwałem się już od wszystkiego, od wszelkiej myśli o
wywyższeniu lub czymś podobnym. Na nic nie zasługuję. Nie odczuwam też
żadnego zniecierpliwienia. Ale różnica pomiędzy moim punktem widzenia, gdy
chodzi o miejscową sytuację, a pewnymi sposobami oceniania tych samych
spraw w Rzymie bardzo mnie boli: to jest mój jedyny, prawdziwy krzyż. Chcę
go nieść pokornie, z całą dobrą wolą zadowolenia moich przełożonych, bo
tylko tego, a nie czego innego pragnę. Będę zawsze mówił prawdę, ale
łagodnie, przemilczając to, co mi się wydaje krzywdą osobistą lub
obrazą, z gotowością poświęcania siebde, stania się ofiarą. Pan wszystko
widzi i wymierzy mi sprawiedliwość. Przede wszystkim chcę zawsze odpłacać
dobrem za złe i nauczyć się przekładania Ewangelii ponad sztuczki ludzkiej
polityki.
Chcę przyłożyć się z większą niż dotąd starannością do nauki języka
tureckiego.. Czuję, że kocham naród turecki, do którego Bóg mnie posłał: to
jest mój obowiązek. Wiem, że droga, jaką obrałem w moich stosunkach z
Turkami, jest dobra, a przede wszystkim jest katolicka i apostolska. Muszę
dalej nią iść z wiarą, roztropnością, z szczerą gorliwością, za cenę każdej
ofiary.
Jezus, Kościół, dusze - także dusze Turków, i dusze biednych braci
prawosławnych: "Zbaw lud Twój, Panie, a błogosław dziedzictwu Twojemu" (Ps
27, 9).
W grudniu w Atenach choroba serca powaliła silny organizm legata
apostolskiego. Zatroskany lekarz stwierdził:
- Stan przedzawałowy. Kilka dni proszę leżeć w łóżku nieruchomo. Ścisła
dieta. I spokój... spokój...
Święta Bożego Narodzenia spędził już Roncalli w Stambule. Nie załamał się
objawami choroby serca. Nie chciał się pieścić. Wolał umrzeć na stanowisku,
jeżeli taka byłaby wola Boża.
Nowy Rok powitał Roncalli intensywną pracą. Udał się do Ankary na
zaproszenie ambasadora austriackiego. Po raz pierwszy znalazł się w stolicy
nowej Turcji. Postanowił zaryzykować próbę dostania się do sfer rządowych i
nawiązania pierwszych dyplomatycznych kontaktów. Przede wszystkim złożył
kartę wizytową w pałacu prezydenta i w ministerstwie spraw zagranicznych,
gdzie został przyjęty przez podsekretarza stanu, Numana Rifata
Menemencoglu. Rozmowa była prowadzona z najwyższą ostrożnością przez dwóch
mężów stanu.
Roncalli z godnością, ale ze swym uroczym uśmiechem rzekł:
- Będąc w Ankarze w związku z moimi obowiązkami, czuję się szczęśliwy, że
mogę złożyć wyrazy szacunku przedstawicielowi Turcji.
- Cieszę się, że mogę pana poznać - odrzekł podsekretarz - i zapewnić, że
rząd turecki żywi najgłębszy szacunek zarówno dla pana osobiście, jak i dla
wielkiej i wspaniałej tradycji, którą pan reprezentuje.
- Dziękuję panu. Mam nadzieję, że władze tureckie ze swej strony mogły
przekonać się o poszanowaniu ustaw tureckich przez katolików, pomimo iż
czasem nie są one przyjemne. Przykładem tego jest strój, który mam na
sobie.
- Rzeczywiście. Stwierdzam to. Pragniemy jednak z całym szacunkiem wskazać
na to, że ma pan pełną swobodę wykonywania swych zadań, o ile nie stają one
w sprzeczności z naszym ustawodawstwem, aczkolwiek nie lubimy tytułów,
które mogłyby sugerować, że utrzymujemy stosunki ze zwierzchnością
religijną obcą dla nas, choć niewątpliwie czcigodną.
- Rozumiem. Nie przeszkadza to jednak tej zwierzchności religijnej cieszyć
się wzrostem Turcji i widzieć w nowej konstytucji niektóre podstawowe
zasady chrześcijaństwa nawet wówczas, gdy sposób ich stosowania jest
sprzeczny z duchem religijnym.
- Państwo laickie jest naszą podstawową zasadą i gwarancją naszej
wolności.
- Kościół nie będzie tego kwestionował. Lecz jestem optymistą z natury.
W każdej sprawie wolę to, co łączy, od tego, co dzieli. Skoro zgadzamy się
co do podstawowych zasad, będziemy mogli wspólnie przebyć choć część drogi.
Co do reszty - nie należy mieć obaw. Z naszej strony zrobiono już pierwsze
kroki: język turecki został wprowadzony do Kościoła...
Podsekretarz uśmiechnął się, ale nie powiedział już ani słowa. Audiencja
się skończyła. Roncalli był zadowolony i z tego skromnego początku.
Najważniejsze, że pierwszy krok został uczyniony.
W maju legat apostolski odwiedził klasztory w Yalova, Gemlik, Bursa w Małej
Azji. 25 lipca konsekrował prałata Antonią Gregorio Vuccino na biskupa
wyspy Syra w Grecji.
Od 7 do 10 sierpnia odwiedził Roncalli wySpy Tenos, Delos, Syra, Korfu.
Potem - Patras, Aghię, Laurę, Olimpie, Spartę, Messe-nię, Trypolis.
Wszędzie wizytował i duszpasterzował. Na okręcie „Kefalinia" spotkał się
"przypadkiem" z greckim arcybiskupem Janem Chryzostomem Papadopulosem.
Od 12 do 18 grudnia odprawił z klerem diecezjalnym rekolekcje w Stambule
pod kierownictwem jezuity, ks. Paolo Spigre. W Dzienniku duszy zanotował
swój stan duszy i ... ciała:
Jak miło jest przy rozważaniu problemów najpoważniejszych i najświętszych
czuć się jak w rodzinie. Powtarzam jednak to samo, co zanotowałem w końcu
1935 r.: dla mnie pozostawanie w tym samym co zawsze środowisku, a dla
księży konieczność przechodzenia tu i powrotu do swych domów - nie
sprzyja skuteczności rekolekcji.
Nie udało się jednak inaczej tego zorganizować. Klasztor jezuitów jest
specjalnie strzeżony w tych dniach, dlatego nie byłoby bezpiecznie
przebywać tam w gościnie. Trudno.
Uczyniłem to, co się z reguły czyni w czasie rekolekcji, a mianowicie
zrobiłem przegląd mego organizmu duchowego i stwierdzam, że dzięki łasce
Bożej, całość funkcjonuje; lecz ile tam pyłu zużycia poszczególnych części:
gdzieniegdzie rdza, tam znów śruby albo sprężyny nie działają, albo
działają źle. Trzeba więc wszystko odnowić, oczyścić i ... ożywić.
Roczna spowiedź, jaką odbyłem u rekolekcjonisty, ojca Spigre, Zwniosła
pokój do mej duszy. Ale czy Bóg także jest ze mnie zadowolony? Drżę na tę
myśl. Jedynie całkowita ufność w Bogu dodaje mi odwagi.
W grudniu ubiegłego roku, w Atenach, miałem poważne ostrzeżenie co do mego
zdrowia fizycznego. Szybko temu zaradziłem: po roku czuję się bardzo
dobrze, jakkolwiek w mojej czuprynie odnajduję już oznaki starości. Będę
się starał, by myśl o śmierci stawała mi się coraz bliższa, nie po to, by
wnosiła smutek w życie, jakie mi jeszcze pozostaje tu na ziemi, lecz by
była dla niego światłem i radosnym, spokojnym podniesieniem ducha.
.Najsilniejszym przeżyciem mojej młodości była śmierć śp. biskupa
Badiniego. Umarł mając pięćdziesiąt siedem lat, czyli tyle, ile ja mam w
tej chwili. Zawsze myślałem, że nie dożyję tych lat. Dochodzę do nich
właśnie i dziękuję za to Bogu. Ale to przypomina obowiązek, by dążyć
poważnie do świętości.
Czuję się szczęśliwy i zadowolony z mego stanu, lecz niezadowolony z tego,
że nie jestem tak święty i przykładny, jak powinienem, jak chciałbym być.
Honory i awanse tego świata nie zakłócają mego pokoju i mam wrażenie, że
pod tym względem trzymam się w karbach. Panie, dopomóż mi, gdyż pokusa może
łatwo nadejść, a ja jestem słaby. Kościół i tak już za wiele dla mnie
uczynił. Jestem "ze wszystkich ostatni" (Mk 9, 34).
Chcę naprawdę być "człowiekiem Eucharystii" W tym celu muszę powrócić do
kilku dawnych postanowień. Poranną jutrznię będę odmawiał zawsze z
wieczora, by mieć czas na odprawienie medytacji po mszy św. i odmówienie
godzin brewiarzowych. Po drugie - oprócz zwykłego, codziennego nawiedzenia,
które może być dłuższe lub krótsze, ale zawsze musi być odprawione z uwagą
i pobożnością, będę wiernie odbywał godzinną adorację w czwartki od godziny
22 do 23, co już zacząłem praktykować w mojej i Kościoła świętego intencji.
Warunki mego codziennego życia tu, w Stambule, tak się układają, że na
spokojną pracę pozostają mi tylko dwie godziny, i to godziny nocne, od 22
do 24. Muszę się do tego dostosować. Lecz o północy, po ostatnich
wiadomościach dnia, muszę bezwzględnie udać się do mego pokoju na krótką
modlitwę i spoczynek. Stwierdzam, że normalnie sześć godzin snu mi
wystarcza. Zobaczymy potem, czy nie będzie można lepiej się urządzić.
Chodzi o to, by wszystko było uregulowane i odbywało się sprawnie, szybko a
bez podniecenia.
20 lutego 1938 r. Roncalli udzielił sakry biskupiej prałatowi Giuseppe
Descuffi, mianowanemu arcybiskupem Smyrny.
6 marca rozpoczął wizytację pasterską Wikariatu Apostolskiego w
Konstantynopolu.
Od 1 do 10 listopada wizytował Volo, klasztory w Meteore, Te-by, Chalcydę.
Rok 1939 rozpoczyna się dla legata apostolskiego podwójną żałobą. 20 lutego
umiera mu matka w Sottto il Monte. Z powodu napięcia politycznego na
świecie Roncalli nie chce opuścić swej placówki duszpasterskiej i
dyplomatycznej ani na jeden dzień. Żegna matkę mszą św. za jej duszę
odprawioną w Stambule.
Równocześnie umiera papież Pius XI. Legat apostolski urządził uroczyste
żałobne nabożeństwo za jego duszę w katedrze w Stambule. Z tej
okazji wysłał zaproszenie do rządu tureckiego do wzięcia udziału w tej
uroczystości.
Odpowiedziało wymowne milczenie...
Podobnym milczeniem odpowiedział rząd Turcji na oficjalny list trzech
kurialnych kardynałów przesłany via Delegatura Apostolska, a donoszący
wszystkim rządom świata o żałobie Kościoła.
Zwierzał się ze smutkiem Roncalli o tym milczeniu nowemu swojemu
sekretarzowi, Irlandczykowi T. Ryan.
- Jak bardzo boli mnie to milczenie rządu tureckiego. W ubiegłym roku po
śmierci Atatiirka Delegatura Apostolska w imieniu papieża i moim przesłała
kondolencje. Odpowiedziało milczenie. Po wyborze nowego prezydenta Turcji,
Ismeta Inonu, przesłałem mu gratulacje - znowu milczenie. I teraz ...
- Ekscelencja się temu dziwi? - z humorem odpowiedział mu pogodny
Irlandczyk. - Przecież Turek zawsze był, jest i będzie niewiernym Turkiem.
Roncalli z melancholijnym uśmiechem zauważył:
- Wy Irlandczycy jesteście niemożliwi. Już w momencie, gdy przychodzicie
na świat, zanim jeszcze zostaniecie ochrzczeni, przeklinacie wszystkich,
którzy nie należą do Kościoła, a zwłaszcza protestantów.
Mimo wszystko, .kiedy 2 marca 1939 Eugeniusz Pacelli został wybrany
papieżem, Roncalli zaryzykował. Osobisty list Piusa XII przeznaczony dla
rządu tureckiego, a powiadamiający o wyborze papieża, skierował na ręce
Numana Menemencoglu, który w tym czasie piastował urząd ministra spraw
zagranicznych. Dołączył przy tym do przesyłki i swój list, w którym m. in.
pisał:
Ekscelencjo, z przyjemnością wspominam zawsze uprzejmość, z jaką Wasza
Ekscelencja raczył przyjąć wyrazy mego poważania złożone osobiście
wieczorem dnia 4 stycznia 1937 r. w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Był
Pan wówczas łaskaw powiedzieć, że przyjmując mnie, chce Pan w ten sposób
okazać, iż rząd szanuje swobodę mojej służby duchownej. Obecnie w imię tej
Służby i bez żadnej ukrytej myśli pozwalam sobie powierzyć uprzejmości
Waszej Ekscelencji przesyłkę nadesłaną mi przez nowego Papieża. Zawiera ona
własnoręczny list, w którym nowa Głowa Kościoła zawiadamia o swoim wyborze.
Tym tradycyjnym aktem najwyższej kurtuazji w stosunku do zwierzchników
wszystkich narodów świata, niezależnie od ich ustroju politycznego czy
religijnego wyznania, nowy Papież pragnie oddać pierwszą usługę sprawie
powszechnego pokoju... Ten gest szacunKu ze strony Papieża jest równie
naturalny, jak spontaniczny i serdeczny w stosunku do znakomitej osoby
nowego prezydenta szlachetnej i silnej Republiki Tureckiej, której rola
wśród najstarszych i najżywotnieiszych narodów współczesnego świata staje
się coraz większa.
Jeśli wykonując powierzone mi zadanie uważałem za stosowne skorzystać z
uprzejmości Waszej Ekscelencji, unikając wszelkich innych dróg, proszę
przypisać to poczuciu dyskrecji, zrozumienia i szacunku, którymi się
chciałem - skromnie, lecz gorliwie - kierować w moim postępowaniu jako
zwierzchnik katolickiej społeczności.
Oba listy zostały przesłane pocztą.
Po dłuższym czasie przyszła odpowiedź. Minister Menemenco-glu kwitował
odbiór listów. Dodał jednak, że podczas wspomnianej przez Roncallego
wspólnej rozmowy wyraźnie zaznaczył wyłącznie laicki charakter tureckiego
rządu, co nie pozwala na utrzymywanie oficjalnych stosunków z instytucjami
religijnymi.
Niemniej przy końcu odpowiedzi podkreślił minister, że postawa rządu
tureckiego "nie powinna nasuwać myśli o jakichkolwiek nieprzyjaznych
zamiarach względem Stolicy Apostolskiej".
Doradcy legata apostolskiego stwierdzili, że list ten jest wprawdzie
uprzejmy, ale nie zachęcający. Roncalli natomiast był innego zdania.
Stwierdził zdumionym doradcom:
- Osobiście bardzo się cieszę tym listem. Odpowiedź mogłaby być znacznie
mniej przyjemna. Proszę zwrócić szczególną uwagę na stwierdzenie, że
turecki rząd nie ma wrogich zamiarów względem Stolicy Apostolskiej.
Optymizm Roncallego wznosił się ponad rzeczywistość.
W nabożeństwie żałobnym za duszę Piusa XI w Stambule wziął udział cały
korpus dyplomatyczny i przedstawiciele innych wyznań chrześcijańskich.
Przybył nawet Wielki Rabin w towarzystwie ważnej osobistości. Podczas
nabożeństwa przemawiał sam Roncalli, który tak scharakteryzował postać
zmarłego papieża:
Z moich wielu spotkań z nim wynosiłem zawsze wrażenie prostej i mocnej
wiary. Patrząc stale daleko i wysoko Pius XI nigdy nie dopuszczał
niepewności. Jego wiara wyrażała niezawodność obietnic Bożych, owo: "wiem,
komu zaufałem" św. Pawła. Gdy we wrześniu przyjmował mnie po raz ostatni,
powiedział między innymi: "Nie obawiam się o los Kościoła, nie obawiam się
o jego los. Bóg jest wierny swoim obietnicom". Ta sama wiara podtrzymywała
jego odważną postawę w roku 1920, gdy był nuncjuszem w Polsce. Wśród
ogólnego chaosu, gdy doradzano mu wyjazd, oświadczył: "Pozostaję w
Warszawie. Odprawiłem mszę św. i ofiarowałem się Bogu. To wystarczy dla
mego spokoju".
Podobnie postąpił, gdy po wyborze na papieża nasunął się pierwszy problem:
czy wypada pobłogosławić tłum z dużego wewnętrznego balkonu bazyliki św.
Piotra, czy też trzymać się zwyczaju swoich Poprzedników? Po krótkim
namyśle zdecydował: "Mam na imię Pius, oznacza ono pokój, jest zadatkiem
pokoju. Dam miastu, Włochom, całemu światu błogosławieństwo z zewnętrznej
loży". Tego rodzaju gest wystarczy, aby określić charakter człowieka. Cały
pontyfikat Piusa XI zawarty był w tym pierwszym geście błogosławieństwa.
Po wyborze nowego papieża, Piusa XII, w liście skierowanym do duchowieństwa
i wiernych Roncalli pisał:
Jego Świątobliwość Pius XII, odznaczający się pobożnością, łagodnością i
mądrością, będzie zasiadał na tronie św. Piotra. Jego służba będzie służbą
pojednania i pokoju. Papież jest jednakowo ojcem i pasterzem dla wszystkich
narodów chrześcijańskich, liczących miliony wiernych - bez względu na
ustrój lub tendencje polityczne. Nawet poza obrębem świata
chrześcijańskiego, który powierzony jest jego szczególnej pieczy, widzi on
tylko dzieci Boże, godne szacunku, zrozumienia i miłości.
27 maja Roncalli złożył urzędową wizytę patriarsze Beniaminowi, by mu
podziękować osobiście za udział w żałobie Kościoła po śmierci Piusa XI i za
wyrażenie radości po wyborze Piusa XII.
Od 1 do 6 czerwca Roncałli wziął udział w Kongresie Eucharystycznym w
Bejrucie. Następnie skorzystał z bliskości Palestyny i w dniach od 7 do 10
czerwca odbył pielgrzymkę do Jerozolimy i innych miejsc świętych.
W lipcu cieszył się nową swoją książką, która ukazała się na półkach
księgarskich pt: Początki Seminarium w Bergamo a św. Karol Boromeusz.
Wiadomości historyczne ze wstępem na temat Soboru Trydenckiego i powstania
pierwszych seminariów.
36. TRZEBA PO PROSTU ROBIĆ, CO SIĘ DA
1 września 1939 r. wojska niemieckie wdarły się na ziemie polskie. Atak z
powietrza, z morza i ziemi. Morderstwa na broniących się żołnierzach
polskich i na ludności cywilnej, bombardowania otwartych miast i wiosek,
pożary, rabunki - towarzyszyły posuwającej się w głąb Polski machinie
wojennej Hitlera.
3 września Anglia i Francja wydały wojnę Niemcom.
II wojna światowa stała się faktem.
Zdawano sobie sprawę, że wojna będzie obejmowała coraz to większe obszary i
wciągała w krwawe żniwo coraz to inne narody.
Turcja znalazła się na krawędzi wojny. Rząd jednak lawirując między
Aliantami a Niemcami doszedł do wniosku, że największą korzyść dla swojego
kraju osiągnie przez neutralność.
Stambuł stał się wkrótce siedzibą wywiadów, dyplomatów, międzynarodowych
handlarzy, obydwóch stron wojujących. Każdy każdego tutaj obserwował i
zastanawiał się, w jaki sposób najskuteczniej przechytrzy przeciwnika i
wyciągnie największe korzyści dla swojego kraju.
W szczególny sposób oczy wszystkich skierowały się teraz na delegata
Stolicy Apostolskiej, arcybiskupa Roncallego. Nawet ci, którzy dotychczas
ledwo go dostrzegali, teraz doceniając moralny autorytet Kościoła, chcieli
zdobyć jego przedstawiciela dla swoich interesów czy wpływów.
Roncalli zdawał sobie doskonale sprawę z tego. Postanowił z pełną
odpowiedzialnością jako kapłan, biskup i przedstawiciel Stolicy
Apostolskiej, wznieść się ponad wszelkie kombinacje polityczne. Więcej,
złożyć Bogu ofiarę ze swojej włoskiej narodowości, chcąc służyć wspólnej
ludzkiej rodzinie.
Pragnął, aby każdy człowiek, obojętnie jakiej narodowości, miał prawo
zbliżyć się do niego jak do ojca i szukać u niego pomocy. Wiedział, że jego
możność jest ograniczona. Niemniej krótko stwierdził: "Trzeba po prostu
robić, co się da".
Był też głęboko przekonany, że tym lepiej wypełni swoje żądanie, im
bardziej będzie zjednoczony z Jezusem. Nie długie dyskusje z perfidnymi
politykami, ale czas spędzony na modlitwie - oto co stało się teraz głównym
motorem wszelkich poczynań Roncallego.
W dniach od 12 do 18 listopada odprawił legat apostolski zamknięte
rekolekcje u księży jezuitów w Stambule. Zastanawiał się nad przebytą drogą
w ciągu swych 58 lat. Rozważał o swojej pracy w Turcji i Grecji. Robił
postanowienia na przyszłość. Wszystko to znalazło odbicie w Dzienniku
duszy, gdzie m. in. pisał:
Za kilka dni, 25 listopada, kończę pięćdziesiąt osiem lat. Od śmierci
biskupa Radiniego, w wieku 57 lat, wydaje mi się, że wszystko, co wykracza
poza te lata, jest już tylko naddatkiem. Dziękuję Ci za to, Panie. Jeśli
chodzi o moje zdrowie i siły, czuję się jeszcze młody, lecz do niczego już
nie pretenduję. Kiedy tylko zechcesz, możesz mnie zabrać: jestem gotów.
Jeśli chodzi o śmierć, zwłaszcza o śmierć, bądź wola Twoja.
Niejednokrotnie wokół mojej osoby rozlegają się szepty: wyżej, wyżej. Nie
jestem na tyle naiwny, by poddawać się tym pochlebstwom, ale stanowią dla
mnie pewną pokusę. Więc staram się całym sercem lekceważyć te głosy, z
których brzmi kłamstwo i podłość. Obracam to w żart, uśmiecham się i idę
dalej. Za tę odrobinę dobra, a raczej za nic, bo cóżem zrobił dla Kościoła,
purpurę już mam, rumienię się, że będąc tak mało wart, zajmuję tak
zaszczytne i odpowiedzialne stanowisko. O, jaką pociechą jest dla mnie to
poczucie wolności wobec pragnień zmiany miejsca i pięcia się wzwyż! Uważam
to sobie za wielką łaskę od Pana. Oby mi ją pozostawił na zawsze.
W tym roku Pan mnie doświadczył przez odejście kilku drogich mi osób: mojej
uwielbianej i słodkiej matki; prałata Morlani, mego pierwszego dobrodzieja;
ks. Piotra Forno, bliskiego współpracownika w wydaniu Akt wizytacji
apostolskiej św. Karola; ks. Ignazio Valseochi, który był proboszczem w
Sotto ił Monte w czasie pobytu mego w Seminarium przed wyjazdem do Rzymu w
latach 1895-1900; wszyscy zniknęli. Już nie wspominam innych znajomych i
drogich mi osób, w szczególności ks. prałata Spolverini. Świat zmienia dla
mnie swoje oblicze. "Przemija bowiem postać tego świata" (1 Kor 7, 31). To
musi mnie zbliżyć do tamtego świata, zwłaszcza że może i ja niedługo tam
się znajdę. Drodzy zmarli, zawsze o was pamiętam i was kocham. Módlcie się
za mną.
Czynię specjalne postanowienie, by dla ćwiczenia się w umartwieniu uczyć
się języka tureckiego. Tak mało umieć po pięciu latach pobytu w Stambule,
to wstyd i gdyby nie powody tłumaczące mnie i usprawiedliwiające, dałbym
dowód braku dostatecznego zrozumienia ważności mojej misji. Obecnie znów
się do tego z zapałem zabiorę; to umartwienie da mi zadowolenie wewnętrzne.
Kocham Turków, cenię naturalne przymioty tego ludu, który ma wyznaczone dla
siebie miejsce w rozwoju cywilizacji. Jeśli nawet nie będę czynił wielkich
postępów, mniejsza o to. Chodzi mi o wypełnienie obowiązku, o honor Stolicy
Świętej, przykład, jaki muszę dawać; i na tyn koniec. Gdyby mi się udało
dochować wierności temu jednemu postanowieniu, uważałbym to za wielki i
błogosławiony skutek obecnych rekolekcji.
Co do innych specjalnych postanowień nic mi na myśl nie przychodzi, tak
bardzo czuję się związany przez moje stanowisko wikariusza i
delegata apostolskiego. Muszę zachować pokój wewnętrzny, a zarazem wielką
gorliwość; nie odstępować nigdy od zasady, która zaleca we wszystkim pokorę
i łagodność, choćby odruchy i pokusy były temu przeciwne, łagodność ta nie
może być w żadnym razie bojaźliwa. Mało mówić, zwłaszcza o polityce, często
rozmyślać o śmierci.
Z okna mego pokoju tu, u ojców jezuitów, obserwuję co wieczór,
jak na Bosforze gromadzą się łodzie. Wyłaniają się dziesiątkami, setkami ze
Złotego Rogu, zbierają się na oznaczonym miejscu, potem zapalają na nich
światła, jedne żywsze, drugie słabsze, a wszystko razem tworzy wspaniałą
wizję barw i świateł. Myślałem, że są to uroczystości na morzu z powodu
święta Bairam, przypadającego w tych dniach. Tymczasem jest to
zorganizowany połów wielkich ryb, zwanych palamite, które podobno
przypływają tutaj z odległych stron Morza Czarnego. Przez całą noc płoną
światła i słychać radosne głosy rybaków. Ten widok mnie wzrusza. Zeszłej
nocy, około godziny pierwszej, lało jak z cebra, lecz rybacy trwali
nieustraszeni przy swej ciężkiej pracy.
O, jaki to wstyd dla mnie, dla nas księży, którzy jesteśmy "rybakami ludzi"
(Mt 4, 19), wobec takiego przykładu! Przechodząc od przenośni do rzeczy
samej: co za perspektywy pracy, gorliwości i apostolstwa dla nas się tu
otwierają! Z Królestwa Jezusa Chrystusa niewiele tu zostało: relikwie i
posiew. Lecz ile dusz, błądzących wśród tego morza islamizmu, judaizmu i
prawosławia, można by pozyskać dla Chrystusa! Naszym poważnym i świętym
obowiązkiem jest naśladowanie tych rybaków z Bosforu, w pracy dniem i nocą,
z zapalonymi pochodniami, każdy na swej małej łodzi, wszyscy
podporządkowani przywódcom duchownym.
Moja praca w Turcji nie jest łatwa, lecz idzie mi dobrze i daje duże
zadowolenie. Widzę, że kwitnie miłość Chrystusowa i jedność wśród
duchowieństwa oraz w stosunkach między nimi a ich nędznym pasterzem.
Sytuacja polityczna nie na wiele pozwala, lecz uważam, że już to będzie
pewien powód do zasługi, jeśli z mojej winy nic się nie pogorszy.
Natomiast jakże jest uciążliwa moja misja w Grecji! Właśnie dlatego jeszcze
bardziej jest mi droga i postanawiam wypełniać ją nadal, z coraz większą
gorliwością, starając się przezwyciężyć wszelkie wewnętrzne opory. Została
mi powierzona, więc spełniam ją w posłuszeństwie. Przyznam, żebym się nie
martwił, gdyby ją powierzono komu innemu, lecz póki ja tu jestem, chcę ją
wypełnić jak najlepiej, za wszelką cenę. "Którzy sieją ze łzami, będą żąć z
radością" (Ps 125, 5). To nic, że kto inny będzie zbierał owoce.
Tego roku miałem krótkie wakacje, do tego zakłócone myślą o konieczności
szybkiego powrotu. W zamian spotkałem się z niesłychanie życzliwym
przyjęciem w Rzymie - u Ojca Świętego, w Sekretariacie Stanu i Kongregacji
dla Kościoła Wschodniego. Dziękuję za to Bogu. To przewyższa moje zasługi.
Co prawda, nie pracuję dla pochwał ludzkich. "Pan dał". Gdyby miało
nastąpić to, o co bardzo łatwo: "Pan wziął" - chwaliłbym jednakowo Pana
(por. Hiob 1,21).
37. MISERERE!
Rok 1940 był świadkiem błyskotliwych zwycięstw armii hitlerowskiej w
Europie. Najeźdźcy niemieccy zajęli Danię, Norwegię, Belgię, Holandię i
wreszcie zadali niesłychaną klęskę Francji. Zdawało się, że Anglia lada
moment podzieli okrutny los państw podbitych przez wojska hitlerowskie. Na
świat padł blady strach. Wśród ludzi myślących szlachetnie powstawała
panika. Wydawało się, że Hitler wnet zdobędzie wymarzone panowanie nad
całym światem. I wtedy dołączył się Mussolini: wypowiedział wojnę Anglii i
konającej Francji.
W kołach dyplomatycznych Turcji wrzało. Pewien siebie,, z głową wysoko
uniesioną, z triumfem w oczach przechadzał się ambasador niemiecki von
Papen. Podobnie nosił się i ambasador włoski. '
Delegat papieski Roncalli, chociaż Włoch, nie podzielał radości faszystów
swojego kraju. Za dobrze znał historię, aby nie wiedział, że ta "zabawa"
faszystów źle się skończy. Czuł wewnętrzną odrazę do Hitlera i
Mussoliniego, do ich błazeńskich wystąpień, które jednak chwytały umysły
niewybredne.
Rola fuhrera i duce była w oczach Roncallego zaprzeczeniem roli ojca, o
jakiej marzył dla siebie i dla tych, którzy mienią się przywódcami narodów.
A już w żadnym wypadku nie mógł aprobować metod faszyzmu pełnych kłamstwa,
oszczerstwa, podłości, morderstw i siania dookoła siebie strachu.
Po prostu Roncalli nie wierzył w zwycięstwo kłamstwa i nienawiści nad
prawdą i miłością. W tych ciemnych i tragicznych czasach, jakie zawisły nad
światem, zachował pełną równowagę, ducha. Stał się jeszcze bardziej
powściągliwy i ostrożny w słowach. Gdzie tylko mógł, niósł pociechę i
konkretną pomoc skrzywdzonym przez wojnę.
Uważał, że teraz cały świat przeżywa swoje gigantyczne Miserere. Dołączył
do niego i swoje osobiste Miserere i sądził, że w tej dziejowej chwili
każdy chrześcijanin powinien to zrobić, aby oczyściwszy swoje wnętrze,
oczyścić świat i budować wspólny dom dla jednej ludzkiej rodziny.
Wykorzystał swoje rekolekcje roczne, które odprawiał w dniach od 25
listopada do 1 grudnia 1940 r. w domu zakonnic "Naszej Pani ze Syjonu", aby
na tle uniwersalnego płaczu narodów samemu płakać nad własną duszą. W
Dzienniku duszy pozostawił z tego okresu jedną z najpiękniejszych i
najgłębszych medytacji psalmu 50 Miserere. Równocześnie rozważał zaistniałą
sytuację światową i swoją osobistą. Oto co notował:
Odłożyłem zwykłą metodę ćwiczenia umysłu, a wziąłem jako przedmiot
rozmyślania psalm Miserere, opracowując cztery wersety dziennie. Wziąłem
sobie do pomocy - bo temu, kto się starzeje, potrzebny jest w tych rzeczach
jakiś przewodnik - obszerny i rozumowy komentarz o. Paola Segneri, pisarza,
którego bardzo cenię. Zbyt obszerny jak na moje wymagania, i przeładowany
rozumowaniem, stąd nieco sztuczny i barokowy. Lecz jest to prawdziwa
kopalnia myśli i wskazówek. Podczas rozmyślania wypisywałem na maszynie to,
co mi się wydawało bardziej interesujące i praktyczne. Będę powracał do
tych notatek dla mego postępu duchowego.
Tego roku Opatrzność włożyła mi w ręce poważną sumę pieniędzy. Stanowiły
one moją prywatną własność. Rozdzieliłem je częściowo między biednych,
częściowo na moje potrzeby i wspomożenie rodziny, lecz główną część
przeznaczyłem na odnowienie delegatury Apostolskiej i niektórych pokoi
moich księży u Świętego Ducha. Według osądu świata, który także do
środowisk kościelnych przenika, według kryteriów roztropności ludzkiej -
postąpiłem jak głupiec.
Oczywiście, jestem teraz znowu ubogi. Niech Bogu będą za to dzięki. Wydaje
mi się, że dzięki Jego łasce, dobrze postąpiłem. A na przyszłość polecam
się znowu jego dobroci. "Dawajcie, a będzie wam dane" (Łk 6, 38).
Wczoraj wieczór Ojciec św. Pius XII wezwał cały świat do łączenia się z nim
w błagalnym śpiewie litanii do Wszystkich Świętych i psalmu Miserere.
I wszyscy, z Zachodu i Wschodu, łączymy się z nim i jego modlitwą.
Usunąłem się tutaj na samotne rekolekcje, podobnie jak to czyni tymi dniami
Ojciec św. w Watykanie, i tak rozpocząłem sześćdziesiąty rok mego nędznego
życia. Wydaje mi się, że rzeczą najbardziej pożyteczną dla mnie osobiście,
a także stanowiącą pewien wkład dla dobra wspólnego, będzie powrócenie w
mych rozmyślaniach do psalmu pokutnego (Ps 50, 3-21), którego wersety -
jest ich dwadzieścia cztery - rozdzielę po cztery na każdy dzień, czyniąc z
nich przedmiot pobożnego rozważania.
Korzystam nieco z wykładu Miserere o. Segneri, lecz zachowuję wielką
swobodę, gdy chodzi o inspirację i zastosowania.
Dla głębszego zrozumienia psalmu dobrze będzie, gdy stawię sobie przed oczy
postać królewskiego proroka i okoliczności jego skruchy i żalu. Jest to
król, który upadł, ale jest to także król, który powstał z upadku.
Mordercza wojna, która się rozszalała na ziemi, na morzu i w powietrzu, nie
jest niczym innym jak tylko wyrównaniem Bożej sprawiedliwości, której
święte prawa, nałożone społeczności ludzkiej, zostały znieważone i
zgwałcone. Niektórzy sądzili i sądzą, że Bóg jest obowiązany uchronić ten
czy inny naród albo dać mu nietykalność i zwycięstwo ze względu na
sprawiedliwych, którzy w nim żyją, i na dobro, jakie się tam dokonuje.
Zapomina się, że jeśli Bóg jest w pewien sposób Twórcą narodów, to jednak
pozostawił ludziom możność swobodnego ustanawiania konstytucji państwowych.
Wszystkim podyktował prawa, regulujące życie społeczne. Ewangelia jest ich
kodeksem. Lecz tylko narodowi wierzących, czyli Kościołowi świętemu,
zagwarantował specjalną i uprzywilejowaną opiekę, która chroni go co prawda
od ostatecznej klęski, ale nie zabezpiecza przed cierpieniem i
prześladowaniem.
Prawo życia, ustanowione dla dusz i dla narodów, utrzymuje sprawiedliwość i
równowagę powszechną, określa granice w używaniu bogactw, uciech i potęgi
światowej. Z chwilą kiedy prawa te zostają zgwałcone, przychodzą
automatycznie sankcje straszne i nieubłagane. Żadne państwo im nie ujdzie.
Na każde z nich przyjdzie czas. Wojna jest jedną z najstraszniejszych
sankcji. Nie Bóg ją chce, lecz ludzie, narody, państwa, za pośrednictwem
swych przedstawicieli. Trzęsienia ziemi, powodzie, głód, zaraza są wynikiem
ślepych sił przyrody, ślepych, bo świat materii nie ma rozumu ani wolności.
Natomiast wojna jest dziełem ludzi, mających oczy otwarte, a działających
na przekór wszystkim najświętszym prawom. I dlatego jest dużo groźniejsza.
Ten, kto ją wszczyna, kto do niej podżega, jest zawsze "księciem tego
świata", który nie ma nic wspólnego z Chrystusem "księciem pokoju" (J 12,
31; Mch 10, 47).
A kiedy wojna się już rozpęta, wówczas narodom nie pozostaje nic innego,
jak tylko Miserere i oddanie się miłosierdziu Bożemu, ażeby wzięło górę nad
sprawiedliwością i w przeobfitej łasce swej sprawiło, by władcy tego świata
opamiętali się i powrócili do zamiarów pokojowych.
To, co się dzieje na wielką skalę w świecie, odbija się w pomniejszeniu w
duszy każdego człowieka, a więc i w mojej. Łaska Boża sprawiła, że nie
pochłonęło mnie zło. Są pewne grzechy, które można by nazywać typowymi:
grzech Dawida, Piotra, Augustyna. Ale dokąd ja bym doszedł, gdyby ręka
Pańska nie była mnie powstrzymała? Za małe uchybienia najdoskonalsi święci
podejmowali długie i bardzo ostre pokuty. Także i spośród współczesnych
wielu żyło tylko pokutą i dziś jeszcze są dusze, które całkowicie
poświęcają się za własne i całego świata grzechy. A ja, który w mniejszym
lub większym stopniu zawsze byłem i jestem grzesznikiem, czy nie powinienem
ustawicznie opłakiwać mych win? "Nie prosiłem was o pochwały, które budzą
we mnie lęk; choć niewiele wiem o sobie, to mi wystarcza, by mnie
zawstydzić". Ta słynna odpowiedź kardynała Federico jest zawsze wymowna i
wzruszająca.
Nie mam zamiaru szukać w porównaniach jakiejś ulgi. Miserere za moje
grzechy powinno być najczęstszą modlitwą moją. A myśl, że jestem kapłanem i
biskupem, stąd szczególnie powołanym do nawracania grzeszników i
odpuszczania grzechów, powinna bardziej jeszcze pobudzać mnie do "bólu,
smutku i płaczu" - jak mówi św. Ignacy. Czymże jest to skazywanie siebie na
biczowanie, to pragnienie umierania na gołej ziemi i popiele, jeśli nie
ustawicznym Miserere duszy kapłańskiej, pragnącej być hostią wynagradzającą
za grzechy świata i własne?
Wielkie miłosierdzie. Tu nie wystarczy zwykłe miłosierdzie. Ciężar grzechów
społecznych i osobistych jest tak wielki, że prosty gest miłosierdzia nie
może spowodować przebaczenia. Dlatego psalmista przyzywa wielkie
miłosierdzie, które odpowiada wielkości Boga. "Jaka wielkość Jego, takie
jest i miłosierdzie Jego w Nim" (Syr 2, 23). Słuszne jest powiedzenie, że
nasze nędze są tronem Bożego miłosierdzia, ale jeszcze więcej słuszności
zawiera zdanie, że najpiękniejszą nazwą dla Boga i najpiękniejszym Jego
atrybutem jest miłosierdzie. To powinno wlać w nasze serce wielką ufność.
"Miłosierdzie przewyższa sąd" (Jk 2, 13). Wydaje się to przesadą. A jednak
nie jest przesadą, skoro na tym opiera się tajemnica Odkupienia i
zbawienia. "Zmiłuj się nade mną, Panie, według wielkiego miłosierdzia
Twego".
Boga nazywamy "miłosiernym i litościwym" (por. Ps 110, 4; 111, 4). Jego
miłosierdzie nie jest zwykłą uczuciowością, lecz obfitością dobrodziejstw:
"mnóstwem litości".
Na widok obfitości łask, jakie spływają wraz z przebaczeniem Boga na duszę
grzeszną, ogarnia nas onieśmielenie. Oto one: pełne miłości darowanie
obrazy; jako przyjacielowi, synowi, ponowne wlanie łaski uświęcającej;
zwrot darów, dyspozycji i cnót przynależnych łasce; przywrócenie prawa do
dziedzictwa niebieskiego; ożywienie zasług zdobytych przed popełnieniem
grzechu; pomnożenie łaski, dołączającej się dzięki przebaczeniu do łask
poprzednich; wraz z wzrostem łaski pomnożenie darów, podobnie jak wraz z
wyłanianiem się słońca rozszerza się zasięg jego promieni, jak skutkiem
przyboru wód w źródle wzbierają rzeki.
Spowiedź święta. Trzy czasowniki: zgładzić, obmyć, oczyścić wyrażają
kolejny postęp. Przede wszystkim trzeba zgładzić nieprawość, potem
starannie ją zmyć, to znaczy usunąć choćby najmniejsze do niej
przywiązanie, wreszcie oczyścić, to znaczy wzbudzić nieprzejednaną
nienawiść do nieprawości, spełniając akty jej przeciwstawne: akty pokory,
łagodności, umartwienia itp., odpowiednio do różnorodności popełnionych
grzechów. Są to trzy kolejne czynności, z których pierwsza: zgładzenie -
należy wyłącznie do Boga, natomiast drugiej i trzeciej: obmycia i
oczyszczenia - dokonuje Bóg przy współudziale duszy. Spełnijmy my, biedni
grzesznicy, nasze zadanie: żałujmy i z pomocą Bożą obmyjmy i oczyśćmy.
Możemy być pewni, że Bóg pierwszą czynność wykona. Ona jest szybka,
natychmiastowa. W to należy wierzyć bez powątpiewania i wahania. "Wierzę w
grzechów odpuszczenie". Dwie następne czynności zależą od naszego
współudziału i wymagają czasu, postępu i wysiłku. Dlatego mówimy: "zupełnie
obmyj mnie i oczyść".
Tajemnica naszego oczyszczenia spełnia się w sposób doskonały na świętej
spowiedzi, za pośrednictwem Krwi Chrystusowej, która obmywa i, oczyszcza.
Skuteczność tej Boskiej Krwii dla naszej duszy wzrasta od spowiedzi do
spowiedzi, coraz więcej, więcej. Stąd znaczenie sPowiedzi - wraz z ego te
absolvo - i częstego jej powtarzania dla tych, którzy składają obietmicę
życia doskonałego: dla kapłanów i biskupów. O, jak łatwo przechodzi w
rutynę prawdziwa pobożność naszych tygodniowych spowiedzi! Jest jednak
dobra metoda, by wynieść pełną korzyść z tej cennej i boskiej praktyki:
przy spowiedzi św. sprawdza się nauka św. Pawła: "Chrystus stał się nam
mądrością od Boga, sprawiedliwością, uświęceniem i odkupieniem" (1 Kor 1,
30).
Kiedy przystępuję do spowiedzi, muszę prosić mojego Jezusa, by stał się dla
mnie przede wszystkim mądrością przez światło, jakiego mi udziela dla
dokonania spokojnego, dokładnego i drobiazgowego rachunku sumienia z moich
grzechów i ich wagi oraz dla wzbudzenia szczerego żalu. Niech mi będzie
sprawiedliwością, ażebym stawił się przed spowiednikiem jak przed sędzią,
oskarżając się szczerze i z żalem. Niech mi będzie uświęceniem doskonałym w
chwili, gdy pochylam się, by otrzymać z ręki kapłana rozgrzeszenie, przez
które zostaje przywrócona lub pomnożona łaska uświęcająca. Wreszcie - niech
mi będzie odkupieniem przez wypełnienie tej małej pokuty, jaka mi została
nałożona, zamiast wielkiej kary, na jaką zasłużyłem. Jest ona naprawdę
lekka, lecz stanowi przeobfite zadośćuczynienie w połączeniu sakralnym z
Krwią Chrystusa, która wstawia się za nas, zadośćuczynia, obmywa i
oczyszcza za mnie i ze mną.
Moje kapłaństwo jest nie tylko ofiarą za grzechy świata i moje, lecz także
apostolstwem prawdy i miłości. Taki jest cel mego powołania. A do większej
jeszcze gorliwości powinna mnie pobudzić myśl, że tak mało dotychczas
uczyniłem, a tak wiele grzechów Bóg mi przebaczył.
"Wszystkie drogi Pańskie są miłosierdziem i prawdą" (por. Ps 84, 10). To są
cnoty, którymi muszę się odznaczać. Nie potrzebuję być mistrzem w
dziedzinie polityki, strategii, wiedzy ludzkiej, bo tam aż nadto jest
nauczycieli. Ja mam głosić miłosierdzie i prawdę, a w ten sposób przysłużę
się także społeczeństwu. Jest bowiem powiedziane w psałterzu: "Miłosierdzie
i prawda spotkały się z sobą, sprawiedliwość i pokój pocałowały się" (Ps
84, 11). Moje nauczanie musi się dokonywać słowem i przykładem: przez
głoszenie zasad i przestróg oraz przez przykład własnego postępowania,
które ma być zachętą do dobrego dla wszystkich: dla katolików,
prawosławnych, dla Turków i Żydów; słowa wzruszają, lecz przykłady
pociągają.
"Bezbożni do Ciebie się nawrócą". Nawrócenie świata bezbożnego i
przeniewierczego jest jednym z problemów, który najbardziej mnie nurtuje.
Jego rozwiązanie nie do mnie, lecz do Pana należy. Na mnie, na wszystkich
kapłanach i wszystkich katolikach ciąży poważny obowiązek przyczynienia się
do nawrócenia niewiernego świata, pracowania nad tym, by heretycy i
schizmatycy powrócili do jedności Kościoła, głoszenia Chrystusa także
Żydom, którzy Go zabili. Za wynik naszej pracy nie jesteśmy odpowiedzialni.
Jedyną pociechą, rodzącą pokój wewnętrzny, jest myśl, że Zbawicielowi
bardziej niż nam zależy na zbawieniu dusz, że choć chce je zbawić przy
naszym współudziale, jednak to dzieło dokonuje się przez łaskę, której nie
zabraknie w odpowiedniej chwili. Ta chwila będzie dla naszego ducha
uwielbionego w niebie jedną z najpiękniejszych niespodzianek.
Ofiarą, która najbardziej Bogu się podoba, jest duch skruszony, co więcej,
zmiażdżony, gdy - co się nieraz zdarza - do boleści duszy dołącza się
cierpienie ciała, tego ciała, które współdziałało z duszą w czynieniu zła.
Rozpatrując tę sprawę niezależnie od wypadku Dawida, skruszonego
grzesznika, stajemy wobec wielkiej tajemnicy krzyża i ? cierpienia, która
jest najpewniejszą drogą do osiągnięcia doskonałości kapłańskiej i
biskupiej.
W czasie mych rekolekcji w Ruszczuku, w maju 1930 r., byłem całkowicie
pochłonięty zagadnieniem, które już poprzednio ukazało mi się z niezwykłą
wyrazistością, w momencie gdy uklęknąłem przed ołtarzem św. Karola w
Rzymie, w czasie obrzędu konsekracji biskupiej, powstawszy z klęczek
odczułem w duszy wyraźne odbicie, przynajmniej potencjalne, podobieństwa do
Jezusa ukrzyżowanego. "Niech mnie krzyż upoi". O, muszę często powtarzać tę
inwokację! Jak dotąd - zbyt mało cierpiałem. Moje szczęśliwe usposobienie,
które jest wielkim darem Bożym, trzymało mnie z dala od utrapień nękających
dusze nieustraszone i wspaniałomyślne, płonące ogniem żarliwości
duszpasterskiej. Lecz wydaje się oczywiste, że przed ukończeniem mego
skromnego żywota Pan mnie dotknie przeciwnościami niezwykle bolesnymi.
Jestem gotów: byle tylko Pan, zsyłając na mnie doświadczenie, udzielił mi
siły do zniesienia go ze spokojem, godnością i cierpliwością. Przeczytałem
w życiorysie ostatniej mistrzyni nowicjatu Sióstr z Syjonu, u których teraz
goszczę, Marii Alfonsy, że duch tego Instytutu polega na "uśmiechniętym
wyrzeczeniu". To wyrażenie bardzo mi odpowiada. Chcę zawsze nad tym czuwać,
by składać moją wewnętrzną ofiarę z pokorą, w duchu pokuty, z sercem
skruszonym, "sercem skruszonym na popiół", jak się to czyta o wszystkich
wybitnych postaciach Starego Testamentu i najbardziej znanych świętych
Nowego Testamentu. Wystarczy przypomnieć św. Franciszka z Asyżu, który tak
zwykł się modlić: "O Jezu, miej litość nade mną, grzesznikiem". Do
wyrobienia w sobie tego ducha skruchy bardzo mi dopomoże staranne i gorliwe
odprawianie mszy św., która mnie prowadzi do Getsemani, najskrytszego
sanktuarium boleści Jezusowych, oraz znoszenie licznych ukłuć dnia
codziennego, które zmuszają mnie do odnalezienia doskonałej zgodności
między pobłażliwością, cierpliwością i rezygnacją a sprawiedliwością,
godnością i pokojem.
O Panie Jezu! Zstępuję na dno mej nicości i stamtąd wołam o litość i błagam
o przebaczenie moich win. Odnawiam poświęcenie mego życia na Twoją cześć,
dla Twej miłości, dla Twego ołtarza. "Zlituj się nade mną, Boże, zlituj się
nade mną"!
38. CHLEBA! CHLEBA! CHLEBA!!
Rok 1941 budził się w krwawym blasku pożogi wojennej. Nie było widać końca
wojny. Śmierć szalała na lądzie, morzu i w powietrzu.
Ludzie zdawali sobie sprawę, że arena zbrojnych zmagań nie zmniejszy się,
ale najprawdopodobniej wkrótce się rozszerzy. Znikąd nie widać było nie
tylko światła pokoju, ale nawet promienia nadziei na niego. Oskarżenia
wzajemne były za ciężkie, aby mówić o przestaniu walki.
Z okazji Wielkanocy w Stambule powiedział arcybiskup Roncalli do wiernych:
Każdy z was lubi osądzać to, co się dzieje, z punktu widzenia kawałka
ziemi, na której stoi, to znaczy z punktu widzenia własnej narodowości.
Jest to jednak wielkie złudzenie. Trzeba się wznieść ponad to i odważnie
ogarnąć całość; wznieść się tak wysoko, by stracić z oczu różnice dzielące
walczących. Miłość własnej ojczyzny jest jednym z najszlachetniejszych i
najsubtelniejszych uczuć wchodzących w skład miłości ewangelicznej. Może i
powinna nakłaniać każdego do największego napięcia osobistego wysiłku, aż
do męki, aż do bohaterstwa. Lecz nie ukazuje nam całej filozofii zagadnień
wojny i pokoju rozpatrywanych pod kątem ich aktualności i przyszłości.
Jeśliby się chciało pytać i dokładnie określać odpowiedzialność za ten
kataklizm, jeśliby się chciało każdemu przypisać cząstkę, która na niego
przypada, nie byłoby temu końca. W obu obozach powstałyby zastrzeżenia i
protesty. Nikt nie przyjmuje winy na siebie.
W rzeczywistości winni są wszyscy, przychodzi chwila, w której wszelka
osobowość zatraca się poniekąd w zjawisku zbiorowym.
Niestety, takie poglądy wygłaszali tylko niewinni. Natomiast winni w
dalszym ciągu cynicznie mordowali i planowali dalsze podboje.
6 kwietnia 12 armia hitlerowska pod dowództwem feldmarszałka Lista uderzyła
od strony Bułgarii równocześnie na Jugosławię i Grecję. Tego dnia został
ciężko zbombardowany port Pireus. Jedna z bomb trafiła w statek naładowany
trotylem, wskutek czego cały port dosłownie wyleciał w powietrze.
8 kwietnia wojska niemieckie zajęły Saloniki, a 27 kwietnia najeźdźcy
wkroczyli do Aten. 27 maja Niemcy atakując siłami po-wietrzno-desantowymi
zajęli Kretę. Król grecki z rządem znalazł tymczasowe schronienie w
Egipcie. Rozpoczęła się teraz straszna niemiecko-włoska okupacja Grecji.
Nad krajem zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo głodu. Magazyny żywnościowe
grabione przez okupantów świeciły pustkami. Podobnie i stodoły po wsiach.
Blokada okrętów alianckich nie dopuszczała ani jednego statku z żywnością
do portów greckich. Ze wszystkich stron okupowanego kraju dobiegało
błaganie: chleba! chleba! chleba!!!
W tej tragicznej sytuacji przybył 25 lipca do Aten Roncalli. Przyjął go na
audiencji metropolita prawosławny, Damaskinos.
Siwobrody starzec złamanym głosem rzekł do Roncallego:
- Każdego dnia umiera z głodu tysiąc Greków. Musimy coś zrobić!
- I na pewno zrobimy! -- odrzekł z całym przekonaniem arcybiskup.
Chodziło o to, aby ktoś był zdolny przekonać aliantów, aby w imię humanizmu
przepuścili przez swoją blokadę statki ze zbożem do Grecji. Ze swojej
strony alianci żądali gwarancji, że zboże to otrzymają Grecy, a nie wojska
okupacyjne niemieckie i włoskie.
Pośrednictwa podjął się Roncalli. Zwrócił się do Watykanu z prośbą o pomoc.
Po pertraktacjach udało się Stolicy Apostolskiej uzyskać od aliantów
zapewnienie o otworzeniu blokady dla statków ze zbożem dla Greków.
Natomiast sam Roncalli pertraktował w Atenach z władzami okupacyjnymi w
celu uzyskania odpowiednich gwarancji.
Wreszcie strony doszły do porozumienia. I oto statki handlowe szczęśliwie
dostarczyły do głodującej Grecji 370 tysięcy ton zboża. Widmo głodu zostało
usunięte.
Kiedy metropolita Damaskinos dziękował Roncallemu za ratunek i pomoc, obaj
mężowie padli sobie w ramiona udzielając sobie pocałunku pokoju.
Na taki gest trzeba było czekać tysiąc lat!
22 czerwca hitlerowska machina wojenna uderzyła na Związek Radziecki. Front
wschodni ciągnął się teraz od brzegów arktycznych aż po Morze Czarne.
Ambasador III Rzeszy Niemieckiej, Franz von Papen, spotkał się z
arcybiskupem Roncallim w Stambule.
- Ekscelencjo! - rzekł wyniośle - przyszedłem tutaj z polecenia Hitlera i
rządu niemieckiego. Mianowicie chodzi o to, aby w tej dziejowej chwili,
kiedy nasz naród niemiecki w sojuSzu z Włochami rozpoczął walkę na śmierć
i życie z ateistycznym, bezbożnym bolszewizmem i komunizmem, ekscelencja
raczył wpłynąć na papieża o udzielenie naszej walce moralnego poparcia.
Roncallemu zaczęła pulsować krew w żyłach. Chwila - a po raz pierwszy w
życiu byłby nie opanował nerwów. A jednak się opanował. Spokojnym, silnym
głosem zapytał się:
- A co z tymi milionami Żydów, których pańscy rodacy mordują w Polsce i
samych Niemczech?
Von Papen stracił na chwilę maniery dyplomaty. Ze złością zawołał:
- Jak to ekscelencja powiedział: mordują?
- Tak! mordują! - odpowiedział stanowczo Roncalli, nie pozostawiając
żadnych złudzeń ambasadorowi co do misji, z którą przyszedł do niego.
Sprawa ratowania Żydów stała się jednym z głównych zadań Roncallego.
Pewnego dnia zawinął do Stambułu "statek widmo" mający na pokładzie
transport dzieci żydowskich cudem uratowanych od niechybnej zagłady. Władze
tureckie w imię rzekomej neutralności nie chciały przyjąć transportu. Co
gorzej, chciano statek odesłać do któregoś z portów niemieckich. Roncalli
zwrócił się z wstrząsającą prośbą do samego prezydenta Turcji o ratowanie
niewinnych dzieci. Prośba została po części wysłuchana. Statek odesłano do
jednego z portów państw neutralnych. Setki dzieci żydowskich dzięki temu
zostało uratowanych.
Zwracano się teraz do legata apostolskiego w każdej potrzebie. Szukano u
niego poparcia i ratunku. I tak rozbici na dwa obozy Francuzi szukali u
niego pomocy. Odpowiedział im:
- Czytam w Biblii, że patriarcha Jakub też miał synów poróżnionych między
sobą. Lecz ten ojciec "rozważał sprawę w milczeniu". Pozwólcie mi" przeto
... rozważać, a nie mówić.
Tymczasem jakby nie dość było dramatu na świecie, wybuchła nowa zawierucha
wojenna na Dalekim Wschodzie. 7 grudnia 1941 r. Japończycy zdradziecko
zaatakowali samolotami flotę amerykańską w bazie morskiej Pearl Harbor na
wyspie Oahu.
11 grudnia Niemcy i Włochy wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym Ameryki
Północnej.
Teatr wojny objął cały świat!
39. PRZEŁOM
Pierwsze miesiące roku 1942 to okres dalszych zwycięstw Niemców, Włochów i
Japończyków. Świat kąpał się we krwi i płonął ogniem wojny. Zdawało się, że
żadna już siła nie będzie zdolna przeszkodzić faszyzmowi w zdobyciu całego
świata.
Znaleźli się jednak ludzie, którzy wbrew wszelkim ludzkim kalkulacjom
postanowili ratować, co się dało jeszcze ratować. Do tego grona należał
arcybiskup Roncalli. Przede wszystkim w samym sobie i w otoczeniu
podtrzymywał wiarę w Opatrzność Bożą, która nie pozwoli, aby zwyciężyła
zbrodnia, fałsz i nienawiść. W najciemniejszym momencie wojny zdecydował
się legat apostolski na odprawienie rekolekcji z wszystkimi biskupami
pracującymi na terenie jego delegatury i z niektórymi kapłanami. Ćwiczenia
duchowne trwały od 25 do 31 października 1942 r. w Stambule. Konferencje
wygłaszał jezuita, o. Folet. Arcybiskup Roncalli życzył sobie, aby swoje
nauki oparł wyłącznie na Piśmie św., a w żadnym wypadku nie poruszał spraw
politycznych.
W notatkach z tych rekolekcji Roncalli przedstawił jednak ogólną sytuację
światową i rolę, jaką w niej odgrywał. Pisał:
Dwie wielkie bolączki zatruwają świat: laicyzm i nacjonalizm. Pierwsza
dotyczy rządzących i osób świeckich. Do drugiej przyczyniają się również
osoby duchowne. Mam przekonanie, że Włosi, zwłaszcza świeccy, są w
mniejszym stopniu tym zarażenii. Ale muszę być bardzo czujny, jako biskup i
jako przedstawiciel Stolicy Świętej. To, że odczuwam w sercu gorącą miłość
do ojczyzny, nie jest powodem, by czynić z tego sprawę publiczną. Kościół,
którego jestem przedstawicielem, jest matką narodów, wszystkich narodów.
Każdy, kto się ze mną zetknie, musi podziwiać we mnie, przedstawicielu
papieskim, szacunek dla jego narodowości, połączony z uprzejmością i
łagodnością sądu, które budzą powszechne zaufanie. A więc: dużo
roztropności, milczenie pełne szacunku i grzeczność w każdym wypadku.
Słuszne wyda się wymaganie, by całe moje otoczenie, w domu i poza nim,
zachowało tę samą linię postępowania. Jesteśmy wszyscy mniej lub więcej
zarażeni nacjonalizmem. Delegat apostolski musi okazać się wolny od
^aTazy- Niech mi w tym Bóg dopomoże.
Żyjemy w czasach wielkich wydarzeń, a przed nami chaos. Tym bar-»ziej
trzeba powrócić do podstaw chrześcijańskiego porządku społecznego i osądzać
wszystko, co nas spotyka, z punktu widzenia nauki ewangelicznej, uznając w
przerażających i budzących grozę wypadkach straszliwą sankcję, jaką prawo
Boże ustanawia już tu na ziemi. Biskup musi widzieć jasno i popularyzować w
odpowiedni sposób tę filozofię historii, nawet tej historii, która teraz
wzbogaca się o stronice krwią pisane, mówiące o bezładzie politycznym i
społecznym. Chcę raz jeszcze przeczytać De ciwitate Dei św. Augustyna i tak
sobie przyswoić tę naukę, by zarówno samemu, jak i wobec tych, co do mnie
się zbliżają, wszystko oceniać z punktu widzenia tej mądrości, która
oświeca i umacnia.
W rzeczywistości przy końcu roku 1942 nastąpił przełom. Najpotężniejsza z
armii niemieckich, 6 armia von Paulusa, została otoczona przez Armię
Czerwoną pod Stalingradem i w każdej chwili groziła jej zagłada. El Alamein
i Guadalcanal to dalsze przełomy w Afryce i Aizijl Nareszcie armie
sprzymierzone przystąpiły do kontrataków, które miały przynieść wolność
podbitym narodom i pokonanie faszyzmu.
Arcybiskup Roncalli w szczególnie bolesny sposób przeżywał tragedię swojej
ojczyzny, Włoch. Mussolini, który wbrew woli narodu wciągnął Włochy do
wojny po stronie "osi", został z rozkazu króla aresztowany 25 lipca 1943 r.
8 września marszałek Badoglio w imieniu króla i nowego rządu ogłosił
kapitulację Włoch wobec aliantów. Reakcja hitlerowców była błyskawiczna.
Wykorzystali zdezorientowanie oficerów i żołnierzy włoskich, rozbroili ich,
aresztowali i wysłali do obozów koncentracyjnych, gdzie większość nie
doczekała się wolności. Najgorszy los spotkał żołnierzy włoskich
okupujących Grecję. Prawie wszyscy zostali wystrzelani przez wojska
niemieckie. Okupacja Włoch przez hitlerowców stała się faktem. Naród zaczął
płacić jakże gorzką cenę za tragiczne błędy Mussoliniego.
Wojska alianckie, które wylądowały w Neapolu kierowały się teraz w kierunku
Rzymu. Tymczasem Mussolini uwolniony z aresztu przez Niemców, stworzył w
północnych Włoszech tzw. Włoską Republikę Socjalistyczną. W dławieniu
najmniejszego odruchu wolności Mussolini i jego zwolennicy okazali się nie
mniej okrutni jak sami hitlerowcy. Wraz z hitlerowcami faszyści włoscy
przelewali krew swoich braci.
Roncalli cierpiał z tego powodu niewymownie. Nie mógł zrozumieć
Mussoliniego, do którego zresztą nigdy nie miał sympatii, że kierował się
egoizmem i nadal zadawał rany swojej ojczyźnie.
Rok 1944 przyniósł pewność zwycięstwa sił sprzymierzonych nad faszyzmem.
Brzask wolności i nadzieja na rychły pokój zabłysły nad horyzontem świata.
4 czerwca po bitwie o Monte Cassino wojska alianckie zajęły Rzym; 6 czerwca
- otworzyły drugi front w Europie na plażach Półwyspu Normandzkiego; 25
sierpnia Armia Radziecka stanęła już nad Wisłą. 4 października wojska
niemieckie zaczęły ewakuację z Grecji. Obie walczące strony zaczęły
bombardować Ateny. Arcybiskup Roncalli za pośrednictwem Stolicy
Apostolskiej zaczął starania, aby ze względu na nieprzemijające wartości
historyczne Aten, ogłosić to miasto jak Rzym "miastem otwartym".
Interwencja odniosła sukces. Ateny ze swoimi nieprzemijającymi wartościami
zostały uratowane dla następnych pokoleń.
I właśnie wtedy, 6 grudnia, nadszedł do delegatury apostolskiej w Stambule
szyfrowany telegram z Watykanu. Arcybiskup Roncalli z najwyższym zdumieniem
dowiedział się, że został przez Piusa XII mianowany nuncjuszem we Francji i
w związku z tym ma jak najszybciej opuścić swoje dotychczasowe stanowisko i
udać się przez Rzym do Paryża.
7 grudnia księża z otoczenia Roncallego zauważyli na jego twarzy powagę i
smutek. Na pytanie, czy źle się czuje, odpowiedział krótko:
- Nie!
Nazajutrz jednak, kiedy franciszkanie urządzili skromne przyjęcie z okazji
dziesięciolecia pobytu delegata apostolskiego w Stambule, Roncalli nie
potrafił utrzymać tajemnicy:
- Zostałem mianowany nuncjuszem w Paryżu. Muszę was opuścić...
Smutek był szczery i spontaniczny. Pokochali Roncallego jak ojca.
23 grudnia arcybiskup urządził pożegnalne przyjęcie dla duchowieństwa
katolickiego. Na końcu każdego serdecznie po bratersku ucałował.
Do Ankary udał się pociągiem. Tutaj złożył prywatne wizyty niektórym
członkom rządu tureckiego i dyplomatom.
W dniu Bożego Narodzenia wobec Dzieciątka Jezus jeszcze raz Roncalli
rachował się ze sumieniem z ostatnich dziesięciu tak dramatycznych lat,
podczas których sprawował urząd legata apostolskiego w Turcji i Grecji.
Mógł powtórzyć teraz samemu Bogu to, co napisał do rządu tureckiego:
W ciągu całego mego pobytu w Turcji, który tak mile wspominam, nie dałem
nigdy nawet cienia powodu do niezadowolenia ze strony władz cywilnych w
tym, co dotyczy moich osobistych stosunków i moJej skromnej pracy, unikając
wszelkich akcentów czy tendencji politycznych, oddany wyłącznie mojej
służbie duchowej i ożywiony poczuciem głębokiego zrozumienia, szacunku i
serdecznych uczuć dla narodu tureckiego.
Również z czystym sumieniem powiedział Bogu to, co streścił w raporcie o
swej działalności w Grecji:
Bogu dzięki, w epoce tak dla Grecji straszliwej, sądzę, że mamy prawo
powiedzieć, iż Kościół katolicki godnie reprezentowany i wspaniale
zorganizowany stanął na wysokości swego posłannictwa i najlepszych swych
tradycji. Jestem szczęśliwy mogąc to stwierdzić i powtórzyć przed Bogiem,
który nami kieruje, pomaga i daje nam natchnienie: Nieużytecznymi sługami
jesteśmy.
26 grudnia w liście z Ankary do Stambułu do pełnomocnika ks. Paolo
Pappalardo pisał:
Jeśli Ksiądz słyszy o mnie coś dobrego, niech za to wraz ze mną chwali
Pana, który wszystko uczynił. Jeśli dochodzą do Księdza jakieś głosy
krytyki, niech modli się za mnie, żeby mi Bóg przebaczył, o ile krytyka
jest słuszna, a jeśli nie jest słuszna, niech Bóg przebaczy temu, kto ją
uprawia. W Delegaturze Apostolskiej w Stambule jest okazja do praktykowania
wszystkich czternastu uczynków miłosierdzia. "Błogosławieni miłosierni" -
mój drogi Księże Pawle! módl się zawsze za mnie. Dzięki Bogu, nie szukałem
i nie wyobrażałem sobie nawet tego wszystkiego, co mi przypadło w udziale,
i teraz cieszę się wielkim pokojem i pogodną ufnością w Panu.
Późnym wieczorem 27 grudnia arcybiskup Roncalli opuścił Turcję na pokładzie
amerykańskiego samolotu wojskowego. Kiedy samolot znajdował się w
powietrzu, wyjrzał przez okienko. Światła Ankary, a za chwilę Turcji pomału
znikały.
Po policzkach arcybiskupa spływały łzy...
40. RÓŻE
Pius XII badawczo patrzył na stojącego przed nim arcybiskupa Roncallego. Po
chwili rzekł:
- To ja sam pomyślałem o monsiniorze i sam powziąłem decyzję mianowania
ks. arcybiskupa nuncjuszem w Paryżu. Nikt inny.
Słowa papieża były wypowiedziane spokojnie, ale czuło się, że nie można się
im sprzeciwić.
- Ale ... - niemal jęknął bezradnie Roncalli.
?- Żadne ale! - przerwał papież. - Nowicjat dyplomatyczny, trwający prawie
dwadzieścia lat, już się skończył. Najwyższy czas, aby teraz ks. arcybiskup
pokazał, co potrafi. Przecież nie wysyłam monsiniora do Paryża po honory,
zaszczyty, ale raczej na cierpienie, a może nawet na poniżenie. Proszę
dobrze zrozumieć, w jakiej sytuacji znalazł się obecnie Kościół we Francji.
Prezydent tymczasowego rządu Francji, de Gaulle, zażądał ode mnie
natychmiastowego usunięcia z dotychczasowych stanowisk nuncjusza Valerio
Valeriego i trzydziestu trzech biskupów. Podobno partie polityczne
naciskały na niego, aby zażądał usunięcia osiemdziesięciu biskupów.
- Niemal całego episkopatu? - zadumał się Roncalli.
- Tak, oprócz trzech biskupów. To prawdziwa klęska! Na razie, żeby
zapewnić Francji spokój wewnętrzny poświęciłem nuncjusza. Ale czy mogę
usunąć trzydziestu trzech biskupów naraz, i ;to bez uzasadnionych powodów?
Otóż liczę, że ks. arcybiskup jako nuncjusz spokojnie i dokładnie zbada
tę sprawę i znajdzie środki zaradcze, aby nie dopuścić do takiej klęski
Kościoła we Francji.
Roncalli ciężko westchnął.
- To jeszcze nie wszystko - ciągnął papież. - Grozi, jeżeli nie
likwidacja szkół katolickich we Francji, to odebranie im wszelkich
państwowych dotacji, co równałoby się z czasem ich naturalnej śmierci z
braku środków utrzymania. I to jeszcze nie wszystko. Proszę pamiętać, że o
obliczu jutra Europy rozstrzyga w tej chwili nie Waszyngton ani Londyn,
ale ... Paryż i Moskwa. Do Moskwy mam drzwi zamknięte. Pozostaje
Paryż. Dzisiejszy Paryż, zewnętrznie wybiedzony i zgłodniały, pulsuje
setkami systemów filozoficznych i tysiącami kombinacji politycznych świata.
Tam teraz odbywa się istotna wojna ideologiczna i polityczna. To już walka
nie na czołgi, samoloty i armaty, ale wojna mózgów. Walka o duszę
współczesnego człowieka.
Roncalli czuł, że zapada się pod ziemię. Tymczasem papież mówił dalej:
- Kto zdobędzie dzisiaj duszę Paryża, będzie zdobywcą duszy Europy na
jutro dziejów.
Zamilkł. Po krótkiej przerwie mówił dalej:
- Długo zastanawiałem się, kto potrafi dzisiaj stać się drugim Pawłem i
stanie przed nowoczesnym Areopagiem Paryża. I właśnie wtenczas
stanął mi przed oczyma delegat apostolski w Atenach, ks. arcybiskup
Angelo Roncalli...
- Jak ja temu wszystkiemu podołam? - zamyślił się głośno Roncalli. -
Przecież nie jestem ani uczonym teologiem, ani filozofem, ani politykiem.
Jestem prostym księdzem, który najlepiej czułby się jako proboszcz na
wiejskiej parafii.
- To dobrze, że monsinior tak myśli. Niech ks. arcybiskup przypomni
sobie słowa Najświętszej Maryi Panny z hymnu Magnificat: "Iż wejrzał Pan na
pokorę służebnicy swojej. Oto bowiem odtąd błogosławioną zwać mnie będą
wszystkie narody".
- Uczynił Ją Pan Bóg Matką wszystkich ludzi - zamyślił się głośno
Roncalli.
- I w dzisiejszych czasach Pan Bóg jest zdolny uczynić z arcybiskupa
Roncallego ojca wszystkich wpółczesmych ludzi - odpowiedział papież.
Czas naglił.
Arcybiskup Roncalli po wyjściu z Watykanu natychmiast udał się na lotnisko.
30 grudnia przybył szczęśliwie na lotnisko Orły w Paryżu. Po zameldowaniu
się w nuncjaturze natychmiast udał się z pierwszą wizytą do ambasady
Związku Radzieckiego.
Ambasador Bogomołow był zaskoczony całkowicie.
Tymczasem Roncalli przywitał się z nim jak ze starym znajomym.
- Pan się zapewne dziwi - mówił nieskrępowany nuncjusz - że pierwszą
wizytę w Paryżu składam panu, panie ambasadorze.
Z- No ... szczerze mówiąc ... to dla mnie zaszczyt - odpowiedział
ambasador.
- A wie pan, dlaczego przyszedłem do pana? - Z pewną propozycją. Oto 1
stycznia mam jako nuncjusz złożyć prezydentowi de Gaulle'owi życzenia
noworoczne w imieniu całego korpusu dyplomatycznego. Ponieważ do
ostatniej chwili nie wiedziano, czy zdążę na ten dzień przybyć do Paryża,
zwrócono się do pana jako do seniora korpusu dyplomatycznego, aby
przygotował pan życzenia.
- I tak zrobiłem - stwierdził ambasador.
- To może byłby pan łaskawy przedstawić mi tę mowę, a ja ... po prostu ją
odczytam podczas życzeń.
Twarz ambasadora rozjaśniła się. Roncalli ciągnął dalej:
- Czy pan zdaje sobie sprawę, jaką przysługę mi pan zrobi? Ile czasu
zaoszczędzi?
Bogomołow podszedł do biurka. Wyjął z szuflady gotowy tekst życzeń i podał
Roncallemu.
- Pan pozwoli, że od razu przeczytam przy panu te życzenia? Po zapoznaniu
się z treścią życzeń Roncalli poprosił:
- Niech się pan nie gniewa, że do tych rzeczowych i pięknych życzeń dodam
słowa: "Niech Pan Bóg błogosławi pana, panie prezydencie, i wielką, wolną
Francję"?
- Nawet dziwnie wyglądałoby, gdyby tych słów nie powiedział nuncjusz
- odpowiedział ambasador.
Przy pożegnaniu obaj mężowie stanu byli trochę wzruszeni, a przede
wszystkim poczuli się sobie bliscy.
Następnie Roncalli udał się do szefa protokołu francuskiego ministerstwa
spraw zagranicznych, Jacąues Domaine. Po powitaniu Roncalli zapytał z
uśmiechem:
- Czy pan wie, jakie zadanie stoi przede mną jako nuncjuszem?
- Mam odegrać podobną rolę jak św. Józef, tj. mam być opiekunem spraw Pana
Boga i dyskretnie Go popierać, gdzie się da.
Po chwili rozmowy czuł nuncjusz, że zdobył już w Paryżu dwa serca.
Niepokoił się jednak, jak wyjdzie pierwsze spotkanie jego z prezydentem,
generałem de Gaullem.
31 grudnia przybył Roncalli do Pałacu Elizejskiego. We fioletach biskupich
przemaszerował przed oddziałem Gwardii Republikańskiej. Chciał swój krok
uczynić sprężystym, jak za dawnych, swoich wojskowych lat. To mu się jednak
wybitnie nie udało. Nie te lata, nie ta waga.
Szef protokołu Lose przywitał nuncjusza przy wejściu do pałacu i wprowadził
do sali recepcyjnej.
Za chwilę otworzyły się przeciwległe drzwi. Ukazał się prezydent Charles de
Gaulle.
Roncalli uświadomił sobie, że stoi przed człowiekiem, który pisze swój
życiorys na kartach historii. W ułamku sekundy przypomniał sobie słowa de
Gaulle'a w najtragiczniejszych chwilach dla Francji w roku 1940
wypowiedziane przez radio BBC: "Wierzę w Boga. Wierzę w wolną Francję!".
Tymczasem de Gaulle zimnym wzrokiem spoglądał na nowego nuncjusza.
Zastanawiał się: kogo mi to przysłał Pius XII? Proboszcza? i to takiego
grubasa! Czy te śmiejące się oczy nuncjusza są oczyma dziecka... czy
ojca... a może wyrachowanymi oczkami dyplomaty, który słodkawym uśmieszkiem
chce zakryć swoje interesiki?
Wszystko to trwało sekundy.
Mężowie stanu podeszli do siebie. Podali sobie dłonie. Roncalli zaczął
mówić:
- Przedstawiając waszej ekscelencji listy akredytujące mnie jako
nuncjusza przy prezydencie tymczasowego rządu Republiki Francuskiej,
wracam myślami do tych dalekich dni, kiedy to jako młody ksiądz nauczyłem
się rozumieć i kochać wasz kraj. Dlatego też wasza ekscelencja z łatwością
pojmie, co czuję rozpoczynając zleconą mi przez Ojca Świętego misję. Ale
nie będę się rozwodził nad własnymi uczuciami, gdyż przede wszystkim
pragnę przekazać waszej ekscelencji wyrazy szacunku i sympatii Ojca
Świętego wraz z zapewnieniem o jego szczególnej życzliwości dla waszego
kraju. Do tych oświadczeń namiestnika Chrystusowego niech mi wolno
będzie dodać moje własne, co też czynię mając głęboką nadzieję, że przy
Bożej pomocy i cennej współpracy waszego rządu dane mi będzie jeszcze
bardziej zacieśnić stosunki między Stolicą Apostolską a szlachetnym
narodem francuskim.
Następnie nuncjusz przedłożył listy uwierzytelniające prezydentowi. De
Gaulle przyjął je i przy sposobności wypowiedział sucho, bez uśmiechu kilka
konwencjonalnych frazesów.
Zapanowało kłopotliwe milczenie.
Wtem Roncalli zwrócił uwagę na wspaniały bukiet czerwonych róż w wazonie na
stole. Nie wiele przejmując się protokołem dyplomatycznym podszedł do
bukietu, zniżył swoją twarz nad różami i ... pociągnął silnie nosem.
- Jak wspaniale pachną! - rzekł ciepło.
Twarz de Gaulle'a rozchmurzyła się. Teraz już miał pewność, że oczy
nuncjusza są oczyma dziecka, które w potrzebie potrafią stać się oczyma
ojca.
Roncalli powiedział do prezydenta:
- Jakież te róże są śliczne. Kocham kwiaty te, wesołe rzeczy, które Bóg
stworzył.
- I ja także - odrzekł ze śmiechem de Gaulle. Kiedy Roncalli opuszczał
Pałac Elizejski wiedział, że w Paryżu zdobył już trzy serca, nawet serce
samego de Gaulle'a.
41. MIOTANY FALAMI - NIE TONIE
Nuncjusz Roncalli przypatrywał się uważnie herbowi Paryża, który
przedstawia statek na rozszalałych falach morza. Z zastanowieniem
odczytywał łaciński napis: Fluctuat nec mergitur - "Nie tonie, choć miotają
nim fale".
- Jakże podobne moje obecne życie do tego statku - zauważył.
Nie miał jednak zbyt dużo czasu na refleksje. Przede wszystkim z polecenia
Watykanu zakupił od księcia Monaco zabytkowy pałacyk przy Avenue Woodrow
Wilson 10 i poddał go generalnemu remontowi. Równocześnie pilnie studiował
dokumenty i akta biskupów, których usunięcia zażądał prezydent de Gaulle w
imieniu rządu i partii politycznych.
Sprawa wyglądała następująco: w roku 1940 po zajęciu Paryża przez Niemców i
podpisaniu zawieszenia broni rząd francuski przeniósł się do miejscowości
Vichy. Równocześnie w Londynie powstał rząd "Nowej Francji", na którego
czele stanął generał De Gaulle. Episkopat francuski musiał liczyć się z
rzeczywistością dla dobra obywateli. Sam nuncjusz apostolski, msgr Valeri,
wraz z korpusem dyplomatycznym uznał rząd marszałka Petaina. Ponieważ
jednak rząd Vichy stawał się narzędziem w rękach Niemców hitlerowskich,
naród francuski odmówił mu poparcia moralnego, przenosząc swe zaufanie na
rząd generała de Gaulle'a. Do rozbudzenia opozycji przyczyniła się
szczególnie służalczość premiera Lavala wobec Hitlera. Tymczasem episkopat,
z małymi wyjątkami, zachował stanowisko lojalne wobec tego rządu. Ruch
Oporu, a po odzyskaniu wolności partie polityczne Francji, nie mogły tego
biskupom darować.
Odwołanie przez Piusa XII nuncjusza Valeriego nie tylko nie zadośćuczyniło
żądaniom opinii publicznej, ale rozzuchwaliło jeszcze bardziej elementy
antyklerykalne. Teraz żądano usunięcia znacznej części biskupów. Rząd de
Gaulle'a po naradzie z przywódcami partii zgodził się na kompromis. Na
ogólną liczbę 87 biskupów ówczesnej Francji zażądano od Stolicy
Apostolskiej usunięcia 33 biskupów.
Kto teraz miał stanąć w ich obronie? Kto miał w tej sytuacji ratować
zachwiany autorytet episkopatu francuskiego?
Żądanie to zostało powierzone przez Piusa XII nowemu nuncjuszowi
apostolskiemu. Roncallemu udało się przede wszystkim przekonać samego de
Gaulle'a i jego rząd, że z decyzjami w tej sprawie nie wolno się spieszyć;
że najpierw trzeba dokładnie, wnikliwie i indywidualnie zbadać sprawę
każdego biskupa osobno, aby nie załamać człowieka, a równocześnie aby przez
popełnienie pomyłki nie podkopać praworządności i autorytetu obecnego rządu
i władz.
Równocześnie nuncjusz rozpoczął intensywne studia nad samym problemem
prawnym tego zagadnienia i dopiero na tym tle pragnął przeprowadzić analizę
postępowania poszczególnych biskupów.
Liczne wizyty, audiencje, rozmowy, nie kończące się dyskusje z biskupami,
księżmi, dyplomatami, politykami, działaczami partyjnymi nie zdołały
pomniejszyć pracy wewnętrznej Roncallego nad uświęceniem swojej duszy. Po
trzech miesiącach działalności dyplomatycznej w Paryżu postanowił udać się
w Wielkim Tygodniu do opactwa benedyktynów w Solesmes w celu odprawienia
rocznych rekolekcji.
Myśli i postanowienia z tych medytacji utrwalił w Dzienniku duszy pod datą
26 marca - 2 kwietnia. Zanotował:
"Kto ufność położy w Panu, nie będzie umniejszony" (por. Koh 32, 28). To,
co się stało z moim biednym życiem w ostatnich trzech miesiącach, nie
przestaje mnie zdumiewać i zawstydzać. Ileż to razy potwierdza się w mym
życiu zasada, że nie należy troszczyć się o nic i nie zabiegać o swoją
przyszłość!
A oto ze Stambułu znalazłem się w Paryżu i już przezwyciężyłem - zdaje się
z powodzeniem - pierwsze trudności związane z objęciem urzędu. Jeszcze raz
oboedientia et pax przyniosły błogosławieństwo. Niech to wszystko mi
posłuży do umartwienia wewnętrznego, do pracy nad nabyciem głębszej jeszcze
pokory i do ufnego zawierzenia Panu, by lata, które mi jeszcze pozostają na
tej ziemi w służbie Kościoła, poświęcić Bogu przez uświęcenie siebie i
pracę nad duszami.
Nie ma co ukrywać prawdy przed samym sobą: posunąłem się zdecydowanie ku
starości. Duch się wzdryga - omal że nie protestuje, ponieważ czuję się
jeszcze młody, żwawy, rączy i rześki. Lecz wystarczy jedno spojrzenie w
lustro, by mnie zbić z tropu. Teraz jestem w okresie pełnej dojrzałości,
muszę więc dać z siebie jak najwięcej i wszystko jak najlepiej wypełniać,
tak jakbym już niewiele życia miał przed sobą i stał u progu wieczności. Na
taką myśl Ezechiasz odwrócił się do ściany i zapłakał. Ja nie płaczę.
Nie, nie płaczę i nawet nie chciałbym cofnąć mego życia, by je czynić
lepszym. Powierzam miłosierdziu Bożemu to, co uczyniłem złego lub
niedoskonałego i patrzę w przyszłość, dłuższą czy krótszą, tu na ziemi,
chcąc ją uczynić świętą i uświęcającą.
Służba Boża. Zbliżenie się do benedyktynów, branie udziału w ich liturgii
wielotygodniowej pobudziły mnie do większej jeszcze gorliwości w odmawianiu
brewiarza. Odkąd udało mi się urządzić sobie biuro obok kaplicy, będę
zawsze w kaplicy odmawiał godziny brewiarzowe a jutrznię w poprzedzający
wieczór lub noc z wstawaniem i siadaniem wedle reguły zakonnej. Ta
zewnętrzna dyscyplina ciała przyczynia się do skupienia wewnętrznego.
Przestudiuję gruntowniej psałterz, by go sobie lepiej przyswoić i lepiej
zrozumieć. Jaka głębia nauk w tych psalmach i ile w nich poezji!
Aby nadać wszystkiemu więcej jeszcze prostoty, przypomnę sobie cnoty
teologiczne i kardynalne. Pierwszą cnotą kardynalną jest roztropność. To
jest często słaby punkt papieży, biskupów, królów i wodzów. Roztropność
jest cnotą znamionującą dyplomatę. Muszę i ja ją sobie upodobać. Wieczorem
- surowy pod tym względem rachunek sumienia. Łatwość wysławiania prowadzi
mnie często do nadużywania mowy. Ostrożnie z tym. Trzeba umieć nieraz
zamilknąć, trzeba umieć mówić z umiarem, powstrzymywać się od wypowiadania
sądów o osobach i intencjach, będę je wypowiadał jedynie z nakazu
przełożonych i z ważnych powodów.
Na ogół mówić raczej mniej niż więcej, wystrzegając się pilnie, by nie
powiedzieć za dużo. Muszę pamiętać o pochwale św. Fulgencjusza, jaką
wypowiedział św. Izydor z Sewilli. A szczególnie muszę czuwać nad tym, by
miłość nie była naruszona. To stanowi moją regułę.
Tymczasem żelazny pierścień sprawiedliwości coraz bardziej zacieśniał się
koło jaskini zbójców XX wieku, tj. koło Berlina.
Roncalli z niepokojem nadsłuchiwał wiadomości napływających z półwyspu
Apenińskiego. Dwie armie niemieckie Grupy Armii "C" feldmarszałka
Kesselringa walczyły dalej zażarcie, zostawiając za sobą stosy trupów
patriotów włoskich i ruiny.
Wreszcie do Paryża doszła radosna wiadomość: 2 maja w Casercie pod Neapolem
przedstawiciele dowództwa niemieckiego podpisali kapitulację frontu
włoskiego, poddając do niewoli milion żołnierzy niemieckich.
Teraz zaczęły napływać lawiną wiadomości z Włoch. Roncalli nie byłby
Włochem, gdyby nie interesowały go losy swojej ojczyzny. Z ciekawością też
czytał prasę donoszącą o ostatnich chwilach Mussoliniego. Otóż ostatnio
znienawidzony przez swoich rodaków Benito został rozstrzelany ze swoją
przyjaciółką Clarettą Petacci przez partyzantów w Giulino di Mezzegra 28
kwietnia. Nazajutrz został powieszony w Mediolanie.
Długie godziny poświęcił teraz nuncjusz rozmyślaniu na temat władzy. Jakże
mylił się Mussolini - rozważał Roncalli - sądząc, że władza polega na
panowaniu. Tylko Chrystus znał tajemnicę prawdziwej wielkości człowieka i
jego władzy. Czyż nie głosił tej prawdy: "Wiecie, że książęta narodów
panują nad nimi: a którzy więksi są, władzę wywierają nad nimi. Nie tak
będzie między wami, ale ktobykolwiek między wami chciał być większym niech
będzie sługą waszym. A kto by między wami chciał być pierwszym, niech
będzie ostatnim sługą waszym: jak Syn Człowieczy nie przyszedł, aby mu
służono, ale by służyć i dać duszę swoją na okup za wielu".
- Panie! - modlił się pokornie Roncalli - naucz mnie zrozumieć i
praktykować twoje zlecenia. Panie, daj mi siłę, abym umiał swoją duszę dać
za wielu...
Wkrótce nadeszła do Paryża wiadomość o samobójczej śmierci Hitlera z Ewą
Braun.
Wreszcie rozeszła się po świecie wiadomość: w nocy z 8 na 9 maja Niemcy
podpisali bezwarunkową kapitulację Rzeszy.
Niestety, to jeszcze nie był koniec II wojny światowej. Jeszcze na Dalekim
Wschodzie płynęła potężna rzeka krwi i płonęły miasta oraz osiedla. 6
sierpnia świat został zaskoczony i wstrząśnięty wiadomością: Amerykanie
zrzucili na miasto Hiroszimę bombę atomową. Od wybuchu tej nowej broni za
jednym razem zginęło 80 000 ludzi, rannych zostało 40 000, zaginęło bez
żadnej wiadomości 14 000. Z liczby 75 000 budynków miasta uległo
zniszczeniu 55 000.
9 sierpnia Amerykanie zrzucili drugą bombę atomową na miasto Nagasaki, na
wyspie Kiusiu. Straty ludności cywilnej były jeszcze większe niż w
Hiroszimie. Wobec możliwości zagłady Tokio i innych miast przemysłowych
rząd japoński zdecydował się 14 sierpnia na kapitulację, która została
podpisana 2 września na pokładzie pancernika amerykańskiego "Missouri"
zakotwiczonego w Zatoce Tokijskiej.
Wreszcie zawitał nieśmiało poranek pokoju. Zaczęto obliczać straty
wojenne.
Roncalli długo studiował bilans II wojny światowej.
Oto straty ogólne najbardziej zaangażowanych w tej wojnie państw alianckich
w liczbach zaokrąglonych:
Związek Radziecki
Polska
Chiny
Jugosławia
Wielka Brytania
Francja
Stany Zjednoczone
20 000 000 6 000 000
2 200 000 (tylko wojskowych) 1 700 000
600 000
500 000
300 000
213
Straty państw "osi" również w liczbach zaokrąglonych:
Niemcy 8 000 000
Japonia 1 500 000 (tylko wojskowych)
Włochy 900 000
Do tych strasznych liczb trzeba było doliczyć miliony rannych, kalek, nie
mówiąc o morzu łez i stratach materialnych, których nikt nie zliczył.
I komu to było potrzebne? - zamyślił się Roncalłi. - Największą krzywdę
swoim krajom zadali właśnie tacy ludzie, jak Hitler i Mussolini. Pierwszy
popełnił samobójstwo, drugiego zastrzelono, ale bezmiar krzywdy pozostał.
Kiedy wreszcie ludzie zrozumieją, jakie wartości powinni reprezentować ci,
którzy przyjmują odpowiedzialność za sterowanie polityką swoich krajów?
Kiedy przywódcy świata zrozumieją, że ich wielkość polega nie na władzy,
ale na służbie narodowi, światu, człowiekowi...?
Trzeba było jednak zająć się pracami, które nagliły. Po przestudiowaniu
całych stosów dokumentów i przesłuchaniu świadków wyłonił się mu prawdziwy
obraz poszczególnych biskupów. I tak okazało się, że kardynał Suhard,
którego usunięcia żądano, należał podczas okupacji Paryża do
najdzielniejszych ludzi. W pełni klęski 1940 r. objął stanowisko po
kardynale Verdier. Już w pierwszych dniach po zajęciu Paryża przez Niemców
gestapo przeprowadziło u niego brutalną rewizję. Często osobiście w ciągu
czterech minionych lat interweniował u władz rządu Vichy, jak i władz
niemieckich w sprawach Żydów, aresztowanych Francuzów, internowanych,
wysyłanych na roboty do Rzeszy. Tak u duchownych, jak i u wiernych cieszył
się nieskazitelną opinią. Zarzucano mu natomiast, że przyjmował w Katedrze
Notre Damę Petaina. Dlatego generał de Gaulle nie zgodził się, aby 25
sierpnia 1944 roku witał go w drzwiach katedry paryskiej kardynał Suhard i
odprawił dziękczynne Te Deum. Kardynał zniósł tę obelgę z chrześcijańską
cierpliwością.
Historia wielu innych biskupów była podobna. Za czasów rządu Vichy czy pod
okupacją hitlerowską pod szyldem lojalności ratowali życie ludzi, tak
Francuzów, jak i Żydów.
Przy najbliższej okazji nuncjusz Roncalłi oświadczył prezydentowi de
Gaulle'owi, wskazując na oskarżenia ze strony rządu:
- To, co tu mam przedstawione, to przeważnie wycinki z gazet i plotki, a
nie poważne zarzuty, które by wziął pod uwagę jakikolwiek wymiar
sprawiedliwości. Jeżeli pan nie będzie mógł dostarczyć mi konkretnych,
poważnych dowodów, obawiam się, że wszelka akcja przeciw tym biskupom
zdyskredytuje i mnie jako nuncjusza, i sprawiedliwość francuską. Jeżeli
zarzuty czynione biskupom wypływają jedynie z faktu uznania przez nich i
poparcia w sposób ogólny legalnego przecież wtenczas rządu, to Stolica
Apostolska nie zgodzi się na usunięcie ani jednego biskupa. Generał de
Gaulle milczał. Roncalli ciągnął dalej:
- Panie prezydencie! Nie wolno zastępować jednego nieszczęścia innym i
dzielić Francję na dwa obozy: cały blask i wszystko co dobre przypisywać
jednemu obozowi, a drugiemu wszystko co złe. Nie należy mieszać ze sobą w
jednym oskarżeniu wszystkich poczynań, tendencji i wszystkich ludzi
związanych z rządem Vichy. W żadnym zaś wypadku nie wolno porównywać
postawy biskupów z rolą kolaborantów czy konfidentów gestapo. Nim się
przyjęło żądania partii usunięcia biskupów, należało się zastanowić, jak
ciężką czyni się zniewagę Kościołowi we Francji, który przecież tak bardzo
zasłużył się narodowi przez swój wielki wkład w Ruch Oporu i w ratowanie
ludzi!
De Gaulle'owi zaimponowała postawa nuncjusza i jego argumentacja.
Powiedział:
- Ekscelencja mnie przekonał. Teraz proszę przekonać moich
ministrów i przywódców partii politycznych.
Nuncjusz przystąpił bezzwłocznie do działania i to przy pomocy ...
doskonałego mistrza kucharskiego, niejakiego Rogera. Wkrótce stały się
głośne śniadania i obiady w nuncjaturze, gdzie można było nie tylko dobrze
i smacznie zjeść (co w wygłodzonym Paryżu miało olbrzymie znaczenie), wypić
dobre wino, ale i znaleźć się w gronie wybitnych polityków, działaczy
partyjnych i ludzi sztuki. Prowadziło się tam nie tylko dyskusje
polityczne, ale i rozmowy na tematy filozoficzne, literackie i artystyczne.
Przez nuncjaturę przewijali się tacy politycy, jak: Renę Mayer, Edgar
Faure, Robert Schuman, Renę Pleven, Antoine Pinay, Georges Bidault.
Wszystkich tych mężów stanu ujmowała postać nuncjusza Roncallego. Dowcipny,
ale nie rubaszny, naturalny, a równocześnie promieniejący głębią życia
duchowego, zdobywał serca i umysły polityków. Słusznie
scharakteryzował go Robert Schuman:
>,To jest jedyny człowiek w Paryżu, o którym na pewno się wie, że jest
fizycznym ucieleśnieniem pokoju".
Szczególnie podziwiali wszyscy przyjaźń nuncjusza z dawnym zaciekłym
antyklerykałem, a obecnie przewodniczącym Francuskiego Zgromadzenia
Narodowego i przywódcą partii radykalnej, Eduardem Herriotem. Zdobył go
Roncalli prostymi słowami:
- Cóż nas od siebie dzieli? Nasze poglądy? Przyzna pan, że to tak
niewiele.'
Przy tych i innych okazjach nuncjusz spokojnie, rzeczowo rozmawiał z
ministrami i politykami na temat biskupów.
Udało mu się w ciągu roku doprowadzić szczęśliwie do skreślenia 30 z liczby
33 biskupów objętych żądaniem usunięcia. Pozostali trzej biskupi za jego
poradą sami zrezygnowali ze swoich urzędów.
Przed samym Bożym Narodzeniem w r. 1945 Pius XII na tajnym konsystorzu
ogłosił listę nowych kardynałów. Do grona ich zaliczył, dzięki interwencji
nuncjusza Roncallego, aż trzech arcybiskupów francuskich, mianowicie:
Saliege - arcybiskupa Tuluzy, Boąues - arcybiskupa Rennes, Petit de
Julleville - arcybiskupa Rouen.
Wszyscy ci arcybiskupi odznaczali się w latach wojny wspaniałą postawą
patriotyczną i zdecydowanym sprzeciwem hitleryzmowi.
Teraz Kościół we Francji odetchnął i wypłynął na spokojne wody pracy
duszpasterskiej. Zyskał na nowo zaufanie wiernych i czynników rządowych.
Jakże wielka była w tym zasługa roztropności nuncjusza Roncallego.'
On sam pisał z prostotą:
Moje stosunki z członkami rządu układają się znakomicie. Co do partii,
trzymamy się ani za blisko, ani za daleko. Nuncjusz nie jest wciągnięty do
niczyjego rydwanu: zajmuje się własnymi sprawami i tylko nimi, stosując
jednocześnie zasadę: wszystko sprawdzajcie, a trzymajcie się tego, co
dobre, która wyraża szacunek względem każdego...
Muszę zresztą powiedzieć, że w miarę jak mój pobyt się przedłuża, z
zadowoleniem stwierdzam, że Francuzi mając wady, co jest rzeczą ludzką
-należą do inteligentnej i wybitnej rasy i że przy całej swojej przesadzie
zachowują podstawową godność, której nie można im odmówić. Rzeczywiście,
patrząc na względy, jakimi otaczają tego poczciwego bergameńczyka bez
żadnych pretensji, przysłanego im przez papieża, łatwo popadłbym w
zakłopotanie, gdybym nie wiedział, że nie ma się czym przejmować. Żyjemy
więc z dnia na dzień, pokładając ufność w Bogu zarówno w dni pokoju, jak i
w nieuniknione dni próby.
Zachowując ten dystans wobec spraw, umiał nuncjusz ocenić postęp, jaki się
dokonał. Nie chwalił się tym, ale mówił o tym chętnie:
Bogu dzięki, moje sprawy idą dobrze; kieruję nimi spokojnie i widzę, jak
jedna po drugiej przybierają właściwy obrót. Dzięki składam Bogu za pomoc,
jakiej mi udziela, pozwalając mi przez to nie komplikować rzeczy prostych,
ale raczej upraszczać najbardziej skomplikowane. Tak przynajmniej się tutaj
mówi, a ja słucham tego z uśmiechem. Nie mogę sobie, doprawdy, wytłumaczyć
zagadki tutejszego oficjalnego życia: ogromna dbałość o laicki charakter
instytucji państwowych i serdeczna oraz pełna szacunku uprzejmość wobec
nuncjusza ze strony wszystkich elementów tworzących tę gęstą i dziwaczną
aglomerację ludzką, jaką jest stolica Francji.
Przychodzi mi niekiedy na myśl - niech mnie Bóg broni - cud św. Januarego w
Neapolu: gdy na głównym ołtarzu, przed fiolką pełną zakrzepłej i twardej
krwi ustawia się Najświętszy Sakrament - zaczyna się jej przeobrażenie. W
moim przypadku wysiłek, być może, na coś się przydaje. Dzięki temu wśród
wszystkich splendorów nie zapominam mej rodzinnej wsi, jak i wszystkiego,
czym obdarza mnie miłosierdzie naszego Pana.
42. PIERWORODNA CÓRA KOŚCIOŁA
21 stycznia 1946 r. generał de Gaulle złożył dymisję ze stanowiska szefa
Rządu Tymczasowego. Okazało się, że łatwiej było temu wielkiemu mężowi
stanu walczyć na frontach z Niemcami, Włochami i Japończykami, zmagać się z
politykami angielskimi i amerykańskimi, niż poradzić sobie z politykami i
partiami samej Francji. San kraj stał się teraz areną walk partyjnych.
Rządy zmieniały się z szybkością lawiny. W ogólnym chaosie i zamieszaniu, w
krzyżowaniu się interesów kapitalistów i robotników oraz poszczególnych
polityków żądnych władzy, jeden tylko człowiek w Paryżu zdawał się być
opanowany, pogodny i budzący u wszystkich zaufanie. Był nim nuncjusz
apostolski Angelo Roncalli.
Kiedy sprawa z biskupami ucichła dzięki jego pracy i wysiłkom, zdawało się,
że Kościół we Francji wszedł w okres pokoju i stabilizacji, że znowu
"pierworodna córka Kościoła" zabłyśnie blaskiem cnoty wiary, nadziei i
miłości.
Na początku roku 1947 Roncalli pisał:
Miałem i ja tygodnie głębokiej troski. Teraz jednak składam dzięki Bogu.
Cierpliwość i wytrwałość były moimi dobrymi sprzymierzeńcami i nominacje
biskupów, dobrych biskupów, wróciły do swego normalnego trybu. Cztery już
zostały ogłoszone: trzy inne ogłoszone będą w najbliższym czasie. Trwają
przygotowania do czterech lub pięciu następnych. Tak oto w czasie nieco
dłuższym niż dwadzieścia cztery miesiące ustalone zostały nominacje
dwudziestu nowych biskupów. Dla nuncjusza apostolskiego nie jest to zapewne
rzeczą błahą.
Z jakim głębokim wzruszeniem uczestniczył nuncjusz w uroczystości przyjęcia
Paula Claudela w poczet członków Akademii Francuskiej przez Francois
Mauriaca i wysłuchał przy tej okazji dwu rozpraw na temat ascezy
katolickiej oraz filozofii historii i życia.
Nagle w tę spokojną atmosferę padł grom.
18 marca 1947 r. prasa francuska po czterotygodniowym strajku doniosła o
"spisku sutann". Podano do wiadomości, że policja franCuska
przeprowadziła rewizję w wielu domach zakonnych i tam odkryła
pewną ilość kolaborantów poszukiwanych, a nawet skazanych zaocznie.
Niektóre czasopisma twierdziły, że posiadają "informacje", dzięki którym
dowiedziano się, że nici tego "spisku" prowadzą do samego Watykanu.
We Francji zahuczało. W szczególnie ostry sposób atakowali teraz Kościół
ci, którzy uwagę społeczeństwa chcieli odsunąć od siebie i od swoich
własnych zakulisowych rozgrywek politycznych.
O dziwo! mimo że został zaatakowany Watykan, ani jedna gazeta nie wystąpiła
przeciwko nuncjuszowi. Nikt nie ośmielił się jego osoby mieszać ze
"spiskiem". On sam i w tym wypadku zachował pełną równowagę. Z godnością i
ze spokojem protestował przeciw nazywaniu podanych faktów "spiskiem", było
to bowiem udzieleniem ochrony, wypływającej z prawa azylu. Przypomniał też,
że w latach okupacji hitlerowskiej, te same klasztory zapewniały
schronienie Żydom, zestrzelonym alianckim lotnikom, członkom Ruchu Oporu,
za co nieraz zakonnicy ginęli w obozach koncentracyjnych. Kiedy okazało
się, że fakty były wyolbrzymione, zmowu nad Kościołem we Francji niebo się
rozpogodziło.
Pozwoliło to nuncjuszowi odprawić spokojnie rekolekcje od 8 do 13 grudnia
1947 r. w willi Matiresa (Claimiairrt) ojców jezuitów.
W myślach i postanowieniach zapisanych w tym czasie w Dzienniku duszy
ujawniają się m. in. poglądy Roncallego na urząd nuncjusza. Notował:
1. Już trzeci rok mojej nuncjatury we Francji dobiega końca. Poczucie mej
małości wiernie mi towarzyszy i sprawia, że całą ufność pokładam w Bogu, a
życie w ustawicznym posłuszeństwie dodaje odwagi i usuwa wszelki lęk. Pan
zobowiązał się do pomagania mi. Błogosławią Go i Mu dziękuję: "Chwała Jego
zawsze na ustach moich" (Ps 33, 2).
2. Powróciłem do dawnej metody rekolekcji zespołowych. Jest nas tu około
trzydziestu księży świeckich, kilku zakonników i chyba jeden misjonarz.
Rekolekcje prowadzi młody jezuita, ojciec de Soras, asystent Akcji
Katolickiej, inteligentny i gorliwy. Nauka, którą wykłada, jest dobra
i podana w sposób interesujący, ale całkiem nowoczesny pod
względem układu treści, języka i obrazowania. Wyspowiadałem
się u niego, spowiedź objęła okres od mych rekolekcji
wielkanocnych w Solesmes do dnia dzisiejszego. Jestem ze spowiedzi
zadowolony i podniesiony na duchu.
3. Co do mego życia - najwięcej w tych dniach myślałem o śmierci, może już
bliskiej, i o tym, by zawsze być do niej przygotowany. W sześćdziesiątym
siódmym roku życia wszystko może się przytrafić. Dziś rano 12 grudnia
odprawiłem mszę św. z prośbą o łaskę dobrej śmierci. Podczas adoracji
Najśw. Sakramentu, po południu, odmówiłem Psalmy pokutne z litaniami oraz
modlitwę polecającą duszę Bogu.
Wydaje mi się, że to jest dobra praktyka pobożna. Będę od czasu
do czasu do niej powracał. Zżycie się z myślą o tym przejściu zmniejszy i
złagodzi niespodziankę, kiedy wybije ostatnia godzina.
4. Ze względu na nią zmienię nieco mój testament z 1938.r., by go
dostosować do nowych warunków, w jakich znajduje się obecnie moja rodzina w
Sotto ii Monte. Bóg widzi, jak bardzo jestem oderwany od dóbr tej ziemi, w
duchu całkowitego ubóstwa. Jeśli coś po mnie zostanie, przeznaczam to na
ochronkę parafialną i dla biednych,
5. Już teraz żadna pokusa zaszczytów w świecie czy w Kościele mi nie
grozi. Czuję się zawstydzony tym, co Ojciec Święty zechciał dla mnie
uczynić, posyłając mnie do Paryża. Osiągnięcie czy nieosiągnięcie
wyższego stopnia w hierarchii jest dla mnie rzeczą kompletnie obojętną. To
mi daje wielki pokój, a także pozwala mi na podejmowanie z większą
energią mego obowiązku, za wszelką cenę i mimo przeszkód. Powinienem
zawsze być przygotowany na jakieś wielkie cierpienie czy upokorzenie.
Byłoby to oznaką, że jestem przeznaczony do zbawienia wiecznego. Oby niebo
sprawiło, by zapoczątkowały one moje prawdziwe uświęcenie, jak to
miało miejsce z duszami wybranymi, które za dotknięciem tej
łaski osiągnęły prawdziwą świętość. Myśl o męczeństwie napawa mnie
lękiem. Obawiam się mojej małej odporności na ból fizyczny. A jednak,
gdybym mógł dać Bogu świadectwo krwi, jak wielką byłoby to dla mnie łaską i
chwałą!
6. Gdy chodzi o mój kontakt z Bogiem poprzez praktyki pobożne, mam
wrażenie, że wszystko idzie dobrze. Po wypróbowaniu teorii różnych pisarzy
ascetycznych pełne zadowolenie daje mi teraz mszał, brewiarz, Biblia,
Naśladowanie i Bossueta Rozmyślania. Święta liturgia i Pismo św.
stanowią dla mojej duszy karmę, która ją całkowicie nasyca. W ten sposób
dochodzę do coraz większej prostoty i dobrze mi z tym. Chcę jednak
okazać większą wierność i pobożność w kulcie świętej Eucharystii,
którą mam szczęście przechowywać pod moim dachem, tuż obok moich pokoi.
Zwrócę szczególną uwagę na nawiedzenia Najśw. Sakramentu, starając się je
urozmaicić i uczynić pociągającymi przez praktyki szczególnej czci
i pobożności, jakimi są np. psalmy pokutne, droga krzyżowa,
oficjum za zmarłych. Czyż św. Eucharystia nie zawiera w sobie tego
wszystkiego?
Wyposażyłem mój pokój w książki, które szczególnie mi odpowiadają: są to
wszystko książki poważne, dostosowane do potrzeb życia katolickiego.
Wszakże stanowią one dla mnie rozrywkę, która powoduje dysproporcję między
czasem przeznaczonym na załatwienie bieżących spraw, dotyczących np.
stosunków ze Stolicą Sw. czy innych, a czasem, który w rezultacie poświęcam
na lekturę. Muszę pod tym względem uczynić wielki wysiłek i zabiorę się do
tego z całą energią. Co zresztą jest warta taka żądza wiedzy i lektury,
która mnie odciąga od spraw związanych z moją odpowiedzialnością jako
nuncjusza apostolskiego?
Im dłużej pozostaję we Francji, tym większy podziw budzi we mnie ten wielki
kraj i coraz serdeczniejszą miłością obdarzam bardzo szlachetny lud Galów.
Dostrzegam jednak w moim sumieniu pewien kontrast, który czasem przeradza
się nawet w skrupuł, między pochwałą, tak chętnie przeze mnie przyznawaną
tym dzielnym i drogim katolikom Francji, a obowiązkiem, wynikającym z mego
urzędu, by nie pokrywać komplementami i nie taić, z obawy urażenia
kogokolwiek, braków i rzeczywistego stanu tej pierworodnej córy Kościoła,
gdy chodzi o praktyki religijne, o nie rozwiązaną kwestię społeczną, brak
kleru, szarzenie się laicyzmu i komunizmu. Mój ścisły obowiązek pod tym
względem sprowadza się do zagadnienia formy i miary. Nuncjusz nie
zasługiwałby na to, by go uważano za ucho i oko Stolicy Świętej, gdyby
chwalił i sławił także to, co jest poważną bolączką.
To wymaga ustawicznej czujności nad mymi wypowiedziami. Łagodne, bez
zaciętości milczenie, słowa życzliwe wypływające z dobroci i wyrozumiałości
więcej zdziałają niż przytakiwanie choćby w zaufaniu i w dobrej intencji.
Zresztą "jest ktoś, kto sądzi i mówi" (por. J 8, 50).
Niech Serca Jezusa, w kraju szczególnie przez Niego zaszczyconym i
błogosławionym, niech Maria Panna Królowa Galów, św. Józef, patron
dyplomatów, a moje światło i wyrocznia wraz z świętymi protektorami Francji
będą mi pomocą, pociechą i błogosławieństwem.
3 stycznia 1948 r. w liście do przyjaciela zwierzał się nuncjusz:
Mam wrażenie, że moje sprawy, tj. sprawy Ojca Świętego, układają się
pomyślnie, mimo pewnych nieprzewidzianych trudności i zaburzeń. Mój mały
sprawdzian, jakim są życzenia składane i odbierane w Pałacu Elizejskim,
wypadł dobrze. Powiedziałem niewiele, jak zwyczaj każe, ale dałem do
zrozumienia znacznie więcej niż to, co wyraziłem. Wiecie, jak bardzo trzeba
się wystrzegać wszelkich niepożądanych incydentów.
Sekretariat Stanu w Watykanie pilnie obserwował poczynania i niewątpliwe
sukcesy dyplomatyczne Roncallego. Postanowiono, aby młodych zdolnych
dyplomatów watykańskich posyłać na krótki czas do nuncjatury w Paryżu, aby
przy boku Roncallego zdobywali umiejętność pozyskiwania ludzi. Roncalli był
zbyt doświadczonym człowiekiem, aby nie zauważyć, że niektórzy z nich byli
zwyczajnymi spryciarzami w sutannach i w dyplomacji nie o Chrystusa i Jego
sprawy dbali, lecz o swoje własne interesy. Byli jednak i tacy, którzy jak
i on szukali w swej pracy tylko spełnienia woli Bożej. Takich szczególnie
żałował, gdy po krótkim czasie wyjeżdżali na odpowiedzialne stanowiska.
O jednym z nich pisał:
Z żalem muszę się pogodzić z wyjazdem drogiego O., który awansując z
audytora na radcę przeniesiony został do Sekretariatu Stanu. Próbowałem
go zatrzymać; powiedziano mi jednak, że nuncjatura paryska jest czymś w
rodzaju szkoły dającej ostateczny szlif ludziom szczególnie
potrzebnym na jutro i na pojutrze.
Arcybiskup Roncalli nie poprzestawał tylko na pracy dyplomatycznej. Chociaż
nie należało to do jego obowiązków nuncjusza, pragnął przy rozmaitych
uroczystościach kościelnych odwiedzić Wszystkie diecezje Francji.
Wszędzie witano go z entuzjazmem, widząc w nim prawdziwie oddanego im
ojca, obrońcę, opiekuna. W listach do przyjaciół często relacjonował swoje
podróże.
I tak 26 czerwca 1948 r. pisał:
Jest dużo, ... dużo dobrego we Francji. Po sześciu przeszło miesiącach
siedzenia w Paryżu miałem kilka różnych wyjazdów. Miesiąc temu byłem w
Prowansji. W Saintes Maries pobłogosławiłem morze Z- było tam 50 tysięcy
ludzi. W starożytnym Arles mogłem sam zwiedzić wspaniałe ruiny. Natomiast
katedra św. Trofima, w której odprawiałem mszę św. cichą, była wprost
nabita ludźmi; władze świeckie obecne były w komplecie. Następnie zostałem
zaproszony do merostwa, gdzie cała Rada Miejska zgotowała mi gorące
przyjęcie (Rada składała się prawie wyłącznie z komunistów). W Marsylii w
dzień nominacji dotychczasowego biskupa arcybiskupem metropolitą olbrzymi
tłum zapewnił wieczorem wielką katedrę; po południu nuncjusz był
przyjmowany w prefekturze. Dwadzieścia dni później byłem w Bretanii. W
Nantes, w wieczór mego przyjazdu - takie same tłumy jak w katedrze w
Marsylii; nazajutrz, w czasie Drogi Krzyżowej pod gołym niebem w
Pontchateau odprawianej ku czci w. Ludwika Marii Grignion de Montfort,
zgromadziły się pełne wiary tłumy - prawie dwadzieścia tysięcy wiernych.
Zupełnie jak z okazji niektórych uroczystości w Bergamo.
Od 23 do 27 listopada 1948 r. odprawił Roncalli roczne rekolekcje w
klasztorze benedyktyńskim w Calcat Niestety, choroba serca powaliła go na
niewygodne łóżko zakonne. W całej nagiej prawdzie stanął mu przed oczyma
problem śmierci. W świetle tej prawdy rachował się nuncjusz ze swoim
sumieniem. Pilnie notował swe refleksje i zdradzał tajemnice swego
powodzenia w służbie dyplomatycznej w Dzienniku duszy:
Im jestem starszy i bogatszy w doświadczenie, tym lepiej widzę, że
najpewniejszą drogą do osobistego uświęcenia i służenia z większym
pożytkiem Stolicy. Świętej jest usilne staranie, by sprowadzić wszystko -
zasady, wskazówki, sytuacje, sprawy - do maksimum prostoty i pokoju,
oczyszczając moją winnicę ze zbytecznych liści i pędów, i dążyć prosto ku
temu, co jest prawdą, sprawiedliwością i miłością, przede wszystkim
miłością. Każdy inny sposób postępowania jest tylko pozą i szukaniem
siebie, co prędko wychodzi na jaw, staje się kłopotliwe i śmieszne.
O prostoto Ewangelii, Naśladowania, Kwiatków św. Franciszka,
najwspanialszych stronic św. Grzegorza w Moraliach: "Prostota
sprawiedliwego będzie wyśmiana". I wszystko, co dalej jest napisane! Te
stronice coraz bardziej mi się podobają i powracam do nich z lubością.
Wobec prostoty i wdzięku, jakie biją z wielkiej i podstawowej nauki Jezusa
i jego świętych, o jakże mali są wszyscy mędrcy tego wieku spryciarze
całego świata, nawet ci z dyplomacji watykańskiej! W tej nauce zawiera się
istotna przezorność, która zawstydza mądrość tego świata i zgadza się
równie dobrze, a nawet lepiej, z prawdziwą grzecznością i szlachetnością, z
tym, co najwyższe w porządku wiedzy, nawet wiedzy ludzkiej, i w życiu
społecznym, stosownie do wymagań czasu, miejsca i okoliczności. "Oto szczyt
filozofii: być prostym, a przy tym roztropnym". Jest to maksyma św. Jana
Chryzostoma, mego wielkiego patrona ze Wschodu.
Panie Jezu, spraw, bym zawsze miłował i praktykował prostotę, która
utrzymuje mnie w pokorze, zbliża do Twego ducha oraz przyciąga i zbawia
dusze.
Mój charakter, skłonniejszy do pobłażliwości i dostrzegania dobrych stron w
osobach i rzeczach aniżeli do krytyki i ostrych sądów, znaczna różnica
wieku, dłuższe doświadczenie i głębsza znajomość serca ludzkiego sprawiają,
że między mną a moim otoczeniem powstaje nieraz jakiś przykry rozdźwięk
wewnętrzny. Wszelki przejaw nieufności lub niegrzecznego traktowania
kogokolwiek, zwłaszcza maluczkich, biednych i niżej postawionych , każda
bezlitosna krytyka i nieprzemyślany sąd martwią mnie i są powodem
wewnętrznego cierpienia. Milczę, ale serce moje krwawi. Moi współpracownicy
są dzielnymi kapłanami: oceniam ich wielkie zalety, bardzo ich kocham, na
co w pełni zasługują. Lecz cierpię z powodu tego rozdźwięku wewnętrznego,
jaki istnieje między moim a ich duchem. Bywają dni i okoliczności, kiedy
przychodzi pokusa, by ostro zareagować. Lecz wybierani milczenie, ufając,
że będzie ono dla nich bardziej wymowne i skuteczne. Czy to nie jest z
mojej strony słabość?
Muszę i chcę w dalszym ciągu nieść spokojnie ten lekki krzyż, dołącza się
do niego przykre uczucie mojej małości, i zostawię tę sprawę Bogu, który
przenika serca i skłania je do praktykowania subtelnej miłości, na Jego
wzór.
43. JESTEŚMY W PARYŻU NIE DLA ZABAWY
Przemówienia noworoczne nuncjusza Roncallego stawały się coraz mocniejsze w
treści i w wymowie. Kiedy 1 stycznia 1949 r. prezydent Auriol odpowiadał na
nie, porównał Roncallego do kardynała de Richelieu, który za czasów Ludwika
XIV był jednym z najwybitniejszych mężów stanu Francji. Sam
nuncjusz o tym fakcie skromnie pisał 14 stycznia 1949 r.:
W przemówieniu noworocznym mogłem, nie budząc protestów, mówić o
prześladowanej na świecie wolności: o tej wolności, która pochodzi od
Boga... błagając Go, by zesłał nam swój pokój. Jednak pokój ten bardzo mało
jest wart bez skutecznego współdziałania z naszej strony... Rozmówca mój
uznał za stosowne nawiązać do pamięci kardynała de Richelieu i do myśli
tego wielkiego dyplomaty i księcia Kościoła. Wszystko to nie ma większego
znaczenia, jednak to, co mówi się tutaj, jest dla wszystkich zajmujące i
robi dość duże wrażenie.
W maju 1949 r. umierał arcybiskup Paryża, kardynał Emmanuel Suhard. Przy
umierającym czuwał nuncjusz Roncalli. Kardynał Suhard słabnącym głosem
zwrócił się do nuncjusza:
- Jakże dziękuję ekscelencji za wszystko, co dla mnie zrobił, a
szczególnie za obronę mojej czci i godności kapłańskiej i
biskupiej.
Roncalli wzruszony ucałował z wielką czcią rękę kardynała.
- Niech eminencja za to broni mnie przed Sprawiedliwością Bożą.
Po chwili zastanowienia powiedział kardynał Suhard:
- Może to nie będzie bluźnierstwem, co teraz powiem. Wydaje mi się, że
łatwiej bronić człowieka przed Panem Bogiem aniżeli przed językami
ludzkimi, przed oszczerstwami i kalumniami...
Zapadło milczenie.
Po chwili kardynał Suhard z wielkim wysiłkiem mówił drżącym głosem:
- Ekscelencjo... Mam ostatnią prośbę. Proszę się wstawić u Ojca
Świętego za dziełem "Mission de France". Niech ekselencja broni tego
dzieła przed kongregacjami rzymskimi. Urzędnicy rzymscy siedzą za biurkami
i tego nie rozumieją. Tyle było i jest heroizmu w "Mission de France". Są i
błędy, ale gdzież ich nie ma. Z pewnością trzeba będzie wiele zmienić i
naprostować, ale proszę tego nie niszczyć.
30 maja kardynał Suhard już nie żył.
Z braku ordynariusza sam nuncjusz wyświęcił w katedrze Notre Damę aż
czterdziestu dziewięciu kapłanów.
Dzięki interwencji i poleceniom Roncallego nowym ordynariuszem diecezji
paryskiej został arcybiskup Feltin. Jako arcybiskup Bordeaux popierał akcję
kilku księży-robotników. Roncalli przeto miał nadzieję, że w nowym
ordynariuszu odnajdzie się kontynuator idei wielkiego poprzednika.
31 grudnia 1949 r. z okazji zbliżającego się Nowego Roku nuncjusz Roncalli
składał życzenia w imieniu korpusu dyplomatycznego prezydentowi Auriolowi.
Przemawiał z prostotą, ale zarazem z siłą proroków.
W swych zapiskach z 31 grudnia zanotował Roncalli:
Przed chwilą opuściłem Pałac Elizejski, gdzie składałem życzenia
noworoczne. Bałem się trochę, by moje słowa nie trafiły w próżnię; jednak
prezydent Auriol w odpowiedzi przychylił się do mojego zdania. Zresztą
myśl, którą wyraziłem, była spontaniczna i prosta. Jesteśmy w Paryżu -
mówiłem - nie dla zabawy, lecz dla wywiązania się z poważnej misji, którą
ostatnie tygodnie skomplikowały jeszcze bardziej. Otóż prawa pokoju są
prawami cywilizacji, te zaś pochodzą z Dekalogu zastosowanego na
płaszczyźnie międzynarodowej. A więc na samym szczycie Bóg; potem
szacunkiem otoczona rodzina. Dalej - wielkie zasady życia społecznego; nie
zabijać, nie cudzołożyć, nie kłamać - zwłaszcza nie kłamać. Sprzeciwianie
się tym prawom to odrzucenie pokoju, wojna, powrót do barbarzyństwa. Zawsze
aktualnym kryterium dla dobrej dyplomacji są: bojaźń Boga i miłość do
ludzi, jak również przykład dawnych Rzymian, których sławi historia:
Consilium et patientia - Roztropność i cierpliwość.
Niezwykłe poczucie humoru nuncjusza cenili sobie Francuzi. Po Paryżu
krążyły jego pogodne, dowcipne powiedzonka, wypowiedziane w rozmaitych
okolicznościach.
I tak pewnego dnia zapytano się nuncjusza:
- Czy ekscelencja nie gorszy się, kiedy w czasie bankietów niektóre damy
mają zbyt śmiałe dekolty? Przecież to trąci niemal skandalem.
- Ależ nie! - odpowiedział spokojnie Roncalli. - Kiedy któraś z pań ma
zbyt duży dekolt, wszyscy patrzą nie na nią, tylko na nuncjusza...
Z okazji wyboru Daniel-Ropsa do Akademii Francuskiej nuncjusz Roncalli
stwierdził z przekąsem:
- Jeżeli tak dalej pójdzie, to w Akademii Francuskiej zamiast foteli
potrzeba będzie klęczników.
Po uroczystej sesji Akademii Francuskiej oświadczył Roncalli:
- To piękny i urzekający budynek. Można tu usłyszeć też
wspaniałe rzeczy. Niestety, ławki są tak małe, że mieszczą tylko pół
nuncjusza.
Pewnego dnia zwierzył się Roncalli prezydentowi Auriolowi:
- Jestem bardzo łakomy. Znalazłem małą restauracyjkę, gdzie
podają wspaniałe obiady. Jednak kiedy tam idę to później wieczorem już nic
nie jem, a na drugi dzień za pokutę poszczę.
Od 15 do 23 lutego 1950 r. arcybiskup Roncalli podróżował po Belgii i
Holandii na zaproszenie tamtejszych nuncjuszy. 18 marca udał się do Afryki
na obchody setnej rocznicy poświęcenia Algerii Sercu Jezusowemu. Roncallego
zawsze pociągała egzotyka. Przy tej sposobności chciał poznać stan
religijny ludów tam zamieszkałych. Toteż zwiedzał nie tylko miasta
nadbrzeżne, ale i wioski położone wśród gór.
W Wielkim Tygodniu Roncalli odprawił rekolekcje w Oranie z okazji
dwudziestopięciolecia sakry biskupiej. W przytulnej siedzibie biskupiej
zastanawiał się nad swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Z
medytacji tych pozostawił dłuższy zapis w Dzienniku duszy:
Wielki Czwartek: moja przeszłość.
Zabrałem sobie w tę podróż zeszyty z notatkami duchowymi, pisanymi w latach
1925-1950, w czasie licznych rekolekcji odprawionych w Bułgarii, Turcji i
Francji. Uczyniłem to dla poruszenia mej duszy, pobudzenia się do skruchy i
większej gorliwości biskupiej. Wszystko ponownie odczytałem, ze spokojem
jak na spowiedzi, i odmówiłem Miserere za wszystko, co ja uczyniłem, a
Magnificat za to, co uczynił Pan, w duchu pokuty oraz szczerej i ufnej
pokory. Z perspektywy dwudziestu pięciu lat spojrzałem na czwarty punkt
moich pierwszych notatek, uczynionych w wilii Canpegna w czasie od 13 do 17
marca 1925 r., gdy się przygotowywałem do konsekracji biskupiej, która
miała miejsce 19 marca, w dniu św. Józefa, w kościele San Carlo. Oto co
wówczas postanowiłem: "Często będę odczytywał IX rozdział trzeciej księgi
Naśladowania pt. Wszystko do Boga, jako do ostatecznego celu odnosić
należy. W samotności tych dni wywarł on na mnie głębokie wrażenie. W
niewielu słowach jest tu zawarte naprawdę wszystko". Tak pisałem w
przededniu nowego życia i to samo czuję dziś, powracając chętnie do tego
rozdziału, by ponownie przejrzeć pouczenia Jezusa po ćwierćwieczu prób i
słabości, odnów duchowych, a dzięki łasce Bożej wytrwania w silnej i
wiernej woli, trzymającej mnie z dala od powabów i pokus tego świata.
O mój Jezu, jak Ci dziękuję za to, że trzymałem się wiernie tej
zasady: "Ze mnie, jakby z żywego zdroju, maluczki i wielki, ubogi i bogaty,
czerpią wodę żywą". Ach! ja znajduję się wśród małych i biednych. W
Bułgarii trudności, które należy położyć raczej na karb okoliczności
aniżeli ludzi, jednostajność życia obfitującego w codzienne zadraśnięcia i
ukłucia kosztowały mnie wiele umartwienia i milczenia. Lecz dzięki Twej
łasce zachowałem radość wewnętrzną, która mi dopomogła w ukrywaniu
niepokoju i przykrości. W Turcji wypełnianie obowiązków duszpasterskich
przynosiło mi zarazem udrękę i radość. Czy nie mogłem, czy nie powinienem
był uczynić więcej i zdobyć się na bardziej stanowczy wysiłek, idąc wbrew
naturalnym skłonnościom? Czy w tym umiłowaniu ciszy i pokoju, które
wydawało mi się bardziej zgodne z duchem Chrystusowym, nie kryła się
nieumiejętność władania mieczem i danie pierwszeństwa temu, co osobiście
jest wygodniejsze i łatwiejsze, nawet jeśli łagodność określa się jako
pełnię siły? O mój Jezu, Ty przenikasz serca; Ty jeden wiesz, kiedy
staranie się o cnotę przeradza się w błąd i nadużycie.
Uważam to za obowiązek, by nie wynosić się samemu, a wszystko przypisywać
Twojej łasce, "bez której człowiek nic nie posiada". A Ty z wielką
ścisłością wymagasz dziękczynienia. I dlatego to Magnificat, które jest
moim obowiązkiem, obejmuje wszystko. Bardzo mi się podoba zdanie: "Moja
zasługa pochodzi z Twego miłosierdzia" oraz powiedzenie św. Augustyna:
"Wieńcząc zasługi, wieńczysz własne dary".
O mój Jezu, niech Ci będą za wszystko nieustanne dzięki: Boska miłość
wszystko zwycięża i rozszerza wszystkie władze duszy. Dobrze
pojmuję, w Tobie tylko będę się radował, w Tobie tylko ufność położę,
ponieważ nikt nie jest dobry, jeno Bóg, którego nad wszystko wielbić i we
wszystkim błogosławić należy. Tym się kończy ten rozdział Naśladowania,
którym rozpocząłem, a teraz zamykam moje dwadzieścia pięć lat życia
biskupiego. Przypomina on mi zawsze - dla zbawiennego umartwienia
ducha - moje winy popełnione myślą, mową i uczynkiem, których tyle, tyle
było w ciągu tych dwudziestu pięciu lat! Lecz zarazem bezgraniczną ufność
w moją codzienną ofiarę, w tę boską Hostię niepokalaną, która się
ofiaruje za niezliczone grzechy, przewinienia i zaniedbania moje.
Dwadzieścia pięć lat mszy św. biskupich, ofiarowanych Bogu w całym
blasku dobrych intencji, lecz także z całym ulicznym pyłem, o jakaż to
tajemnica łaski a zarazem zawstydzenia! Łaską jest czułość Jezusa,
"pasterza i biskupa", jaką okazuje wybranemu przez siebie
kapłanowi, zawstydzenie dotyczy tego, dla którego jedyną pociechą jest
ufne oddanie się Bogu.
Wielki Piątek: moja teraźniejszość. Jeszcze przy życiu, choć w
sześćdziesiątym dziewiątym roku, pochylam się nad Ukrzyżowanym
całując z miłością i bólem Jego oblicze i najświętsze rany, całując Jego
otwarte serce. Jakże nie dziękować znowu Jezusowi za to, że czuję
się jeszcze młody i silny ciałen i sercem? Pamięć o maksymie:
"poznaj samego siebie" - utrzymuje mnie w pokorze i wyklucza jakiekolwiek
pretensje. Są tacy, co odnoszą się do mojej skromnej osoby z
podziwem i sympatią, lecz sam, chwała Bogu, odczuwam tylko
zawstydzenie z powodu mych -braków, mej małości, mimo ważnego stanowiska,
które mi Ojciec św. Powierzył i na jakim mnie trzyma tylko dzięki swej
dobroci. Już od dawna, bez żadnego trudu, praktykuję prostotę,
przeciwstawiając się zRęcznie tym wszystkim, którzy w zaletach, jakie
chcieliby widzieć u dyplomaty Stolicy Świętej, przekładają
błyskotliwe pozory nad owoc zdrowy i dojrzały: pozostaję wierny
zasadzie, która chyba zawsze zajmuje zaszczytne miejsce w Kazaniu na Górze:
błogosławieni ubodzy, cisi, pokój czyniący, miłosierni, łaknący
sprawiedliwości, czystego serca, uciśnieni i prześladowani (por. Mt 5,
3-10). Moja teraźniejszość to silna wola w dotrzymaniu wierności.
Chrystusowi posłusznemu i ukrzyżowanemu, zgodnie z tym, co tak często w
tych dniach powtarzam: "Chrystus stał się posłusznym" (por. Flp 2, 8); chcę
stać się ubogi i pokorny jak On, gorejący Bożą miłością, gotowy na ofiarę i
na śmierć za Niego i za Jego święty Kościół.
Wielka Sobota: moja przyszłość.
Gdy się ma pod siedemdziesiątkę, nie bardzo można już liczyć na przyszłość.
"Dni życia naszego jest siedemdziesiąt lat, a jeśli u mocnych,
osiemdziesiąt lat, a co nadto więcej, to trud i boleść: prędko przeminą i
ulecimy" (por. Ps 89, 10-11). Nie trzeba mieć złudzeń, lecz zżyć się z
myślą o końcu; nie z lękiem, który obezwładnia, lecz z ufnością, która
utrzymuje w nas chęć życia, pracowania i służenia. Już od dawna
postanowiłem trwać wiernie w tym oczekiwaniu śmierci, z uśmiechem, którym
dusza moja rozweseli się nawet w chwili opuszczenia tego życia. Nie ma
potrzeby powtarzania tego do znudzenia innym, lecz samemu nie można o tym
zapominać, ponieważ zżycie się z myślą o "sądzie śmierci" jest dobrą rzeczą
i pożyteczną dla zwalczania próżności, dla zachowania we wszystkim spokoju
i umiaru.
Co do spraw materialnych, wprowadzę pewne poprawki do mego testamentu.
Jestem, dzięki Bogu, biedny i taki chcę umierać.
Co do spraw duchowych - muszę ożywić w sobie płomień gorliwości, w miarę
jak ubywa czasu na odkupienie win. Stąd oderwanie od wszystkich spraw
ziemskich, dostojeństw, zaszczytów, rzeczy cennych i cenionych, chcę wzmóc
wysiłek, by doprowadzić do końca wydanie Akt wizytacji apostolskiej św.
Karola Boromeusza. Lecz godzę się również na umartwienie, jakim byłaby dla
mnie konieczność zrezygnowania z tego.
Co do innych spraw - podejmę znowu po powrocie do Paryża codzienne,
zwyczajne życie, spełniając wiernie moje obowiązki w służbie Ojca świętego,
uważnie, cierpliwie, w ścisłym złączeniu z Jezusem, moim Królem, Mistrzem i
Bogiem, z Maryją, moją najukochańszą Matką, i św. Józefem, drogim
przyjacielem, wzorem i opiekunem.
Pociechą będzie dla mnie myśl, że ci, których znałem, których kochałem i
kocham, są prawie wszyscy tam, oczekują mnie i modlą się za mnie. Czy Pan
prędko mnie zawezwie do ojczyzny niebieskiej? Jestem gotów. O jedno proszę:
by mnie zabrał w dobrej dla mnie chwili. A może przeznaczył mi jeszcze
kilka lat, może nawet więcej? Podziękuję za to, lecz zawsze dołączę prośbę,
by mnie nie zostawiał na tej ziemi, jeśli miałbym być nieużyteczny lub stać
się zawadą dla Kościoła świętego. Zresztą i pod tym względem niech się
spełni wola Boża.
Kończę te notatki przy odgłosie wielkanocnych dzwonów, który dochodzi do
mnie z pobliskiego kościoła Serca Jezusowego. I wspominam z radością moją
ostatnią homilię wielkanocną w Stambule, która była komentarzem do słów św.
Grzegorza z Nazjanzu: Wola Boża jest dla nas pokojem.
Pełen wrażeń powrócił Roncalli do Paryża. Przyjaciele powitali go
przydomkiem: "Afrykańczyk".
W Paryżu zaskoczyła go niemiła instrukcja z Watykanu. Dawano mu do
zrozumienia, że Ojciec św. życzy sobie, aby stale przebywał w nuncjaturze,
a podróże ograniczył do minimum.
1 listopada 1950 r. nuncjusz Roncalli wziął udział w uroczystości
ogłoszenia dogmatu Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny w Rzymie.
Stosunek jego do Matki Bożej nigdy się nie zmienił. Zawsze czuł się
dzieckiem i tylko dzieckiem wobec Maryi. Kiedy tylko mógł, odwiedzał ją w
miejscach przez nią szczególniej umiłowanych. Podczas swej nuncjatury we
Francji co roku odwiedzał Ją w Lourdes. Toteż w radosnym i podniosłym
nastroju przeżywał chwałę Maryi ufając, że Ona go wprowadzi do Domu Ojca
Niebieskiego.
Przy tej okazji złożył wizytę Piusowi XII. Papież nie tylko okazał mu pełne
zaufanie i zadowolenie z dotychczasowej pracy, ale mianował go stałym
obserwatorem Stolicy Apostolskiej przy Organizacji Narodów Zjednoczonych do
spraw Oświaty, Nauki i Kultury, tzw. UNESCO, która miała stałą siedzibę
w Paryżu.
Z pełnym zapałem i gorliwością podjął się Roncalli pracy w organizacji,
której celem najogólniejszym jest zacieśnienie współpracy między narodami w
dziedzinie oświaty, nauki i kultury. Zdawał sobie sprawę, ile dobrego może
zrobić ta organizacja dla zbliżenia do siebie wszystkich ludzi bez względu
na rasę, poChodzenie społeczne, narodowość i religię. Znał jednak i grożące
niebezpieczeństwa, jakie mogłyby wyniknąć ze złego prowadzenia instytucji.
Toteż kiedy przemawiał w lipcu 1951 r. na plenarnym posiedzeniu UNESCO, z
całą otwartością i wyrazistością powiedział:
UNESCO nie jest już, jak się tego początkowo obawiano, wielkim muzeum
rozwadniającym kulturę na użytek tłumu, ale wielkim, gorejącym ogniem,
którego iskry rozpalą entuzjazm i pobudzą do współpracy nad
zagwarantowaniem sprawiedliwości i pokoju wszystkim ludziom bez niszczenia
ich rasy, języka lub religii. Jeśli podkreślam ten iasno sprecyzowany w
statucie cel UNESCO, to nie dlatego, że rasowe, literackie, czy
religijne wartości różnych narodów miałyby być ignorowane albo
pomijane, ale dla zapewnienia, że UNESCO przyczyni się wydatnie do stałego
ich rozwoju. UNESCO zawsze musi brać pod uwagę psychikę właściwą
każdemu narodowi, jego ideały i przekonania religijne. Poszanowanie
tego zapewni naszej wielkiej międzynarodowej organizacji zaufanie i
współpracę przeważającej większości ludzi.
Cieszył się Roncalli, że uczestniczenie w obradach UNESCO unożliwi
mu spotykanie się i dyskutowanie z reprezentantami różnych bloków
politycznych i przyczyni się do usuwania uprzedzeń.
Tymczasem w sierpniu 1951 r. we francuskim Zgromadzeniu Narodowym
rozpoczęła się wielka debata w sprawie przyznania subwencji państwowych dla
szkół katolickich.
Nuncjusz czuwał.
Kiedy biskup Bergamo zapytywał go listownie, dlaczego jeszcze nie
przyjechał na wakacje w rodzinne strony, odpowiedział:
Ci dzielni ludzie prowadzą teraz dyskusje nad sprawą wielkiej wagi i
posiadającą największe znaczenie dla Kościoła we Francji. Czyż mógłbym
wyjechać przed końcem debaty? W tej chwili, jak się zdaje, można go już
przewidzieć. Wczoraj wieczorem brak było decyzji i byliśmy o włos od
kryzysu. Rozpacz! W demokracji liczą się tylko głosy: połowa plus jeden i
to wystarcza. Znalezienie tych głosów decyduje o niejednej dobrej sprawie.
Roncalli nie tylko obserwował przebieg debaty, ale poprzez liczne rozmowy i
dyskusje z członkami rządu francuskiego i członkami parlamentu wytwarzał
odpowiedni klimat przychylny dla szkół katolickich. Argumentacja jego była
bardzo prosta: naturalne względy sprawiedliwości wymagają, aby pomoc
państwa płynąca z funduszu powstałego dzięki wszystkim płatnikom, przeto i
katolikom, była odpowiednio i proporcjonalnie rozdzielona pomiędzy
wszystkie instytucje, które prowadzą nauczanie publiczne. Nie można
dopuszczać, aby szkoły katolickie opierały swoją egzystencję tylko na
ofiarności wiernych.
Podczas debaty zabrał głos i przewodniczący Zgromadzenia Narodowego
Herriot. Ku zdumieniu wszystkich ten przedwojenny zażarty wróg Kościoła
teraz wypowiedział się za przyznaniem subwencji państwowych szkołom
katolickim. Co więcej, jako przewodniczący Zgromadzenia nawoływał podczas
debaty do zgody narodowej i odprężenia. Wszyscy z niepokojem oczekiwali
wyniku głosowania. I oto sprawiedliwość wygrała. Przyznano subwencję
szkołom katolickim w wysokości trzech tysięcy franków rocznie na jednego
ucznia, przeznaczoną głównie na podwyższenie pensji nauczycielskich.
W Wielkim Tygodniu 1952 r. odprawił nuncjusz rekolekcje w klasztorze na
Montmartre u sióstr karmelitanek bosych. Stwierdził z całą stanowczością i
szczerością wobec Boga i swojego sumienia, że obecnie ma tylko jedno
pragnienie: aby życie jego zakończyło się świątobliwie.
Jak zwykle podczas rekolekcji, notował swoje obserwacje i postanowienia w
Dzienniku duszy. Pisał:
"Składać dzięki". Przekroczyłem już miarę, jaką jest dla życia ludzkiego
wiek siedemdziesięciu lat. Przebiegam myślą wszystkie te
lata i muszę wyznać, że czynię to "w gorzkości duszy mojej" (Iz 38, 15).
Ach, jakie uczucie wstydu i bólu noszę w sobie z powodu niezliczonych
grzechów, przewinień i i niedbałości moich, że tak mało
w życiu osiągnąłem, choć mogłem i powinienem był znacznie więcej zdziałać w
służbie Boga, Kościoła i dusz. Lecz równocześnie nie mogę zapomnieć ogromu
miłosierdzia i łask, jakich Jezus hojnie mi udzielał, bez żadnej z mej
strony zasługi. Dlatego "chwała Jego zawsze ?w ustach moich" (Ps 33, 2).
"Prostota serca i warg". Z wiekiem coraz bardziej doceniam dostojeństwo i
zdobywcze piękno prostoty w myślach, w postępowaniu i słowach, coraz
wyraźniej zaznacza się u mnie skłonność do upraszczania tego wszystkiego,
co jest złożone, sprowadzania wszystkiego do maksimum bezpośredniości i
jasności, do unikania jakichkolwiek sztuczek i wybiegów w myślach i
słowach.
Być prostym a zarazem roztropnym. To jest zasada św.. Jana Chryzostoma.
Jaką naukę zawierają te dwa słowa!
Uprzejmość, spokój i niewzruszona cierpliwość. Muszę zawsze o tym pamiętać,
że "słowo łagodne uśmierza gniew" (por. Prz 15, 1). Ile kłopotów powoduje
szorstkość, wybuchowość i niecierpliwość! Niekiedy'obawa przed
lekceważeniem ze strony innych i niedocenianiem staje się pobudką do
wynoszenia się, nadawania sobie tonów, do narzucania swej woli. To jest
przeciwne mojemu usposobieniu. Prostota i bezpretensjonalność nic mnie nie
kosztują. Jest to wielka łaska, jaką Pan mi wyświadcza. Chcę nadal iść tą
drogą, by stać się jej godny.
"We wszystkim patrz na koniec". Mój koniec się zbliża wraz z przemijaniem
dni mego życia. Muszę raczej myśleć o bliskiej już śmierci i troszczyć się
o to, by była dobra, niż zabawiać się mrzonkami o długim jeszcze życiu.
Wszakże bez melancholii i bez zbytniego mówienia na ten temat. "Wola Boża
jest naszym pokojem" - to odnosi się do życia, a bardziej jeszcze do
śmierci.
Nic z tego, co mnie jeszcze może spotkać w życiu, czy to będą zaszczyty,
czy upokorzenia, sprzeciwy lub jeszcze co innego - nie zakłóca mi pokoju i
myśli mojej nie zaprząta.
Mam nadzieję, że w tym roku doprowadzę do końca wydanie mej pracy: Akta
wizytacji apostolskiej św. Karola Boromeusza w Bergamo. To, że się
przysłużyłem memu miastu, jest dla mnie wystarczającą satysfakcją, nie
pragnę innej.
Jednego tylko pragnę: by życie moje zakończyło się świątobliwie Drżę na
myśl o czekających mnie cierpieniach, odpowiedzialności i trudnościach
przewyższających moje biedne siły, lecz ufam Panu i nie mam
żadnych ambicji osiągnięcia jakichś sukcesów czy zdobycia szczególnych i
głośnych zasług.
Będę się starał, by moja pobożność była raczej intensywna. Nie
chodzi o przeciążenie się drugorzędnymi praktykami czy o
dodawanie nowych, lecz o wierność praktykom podstawowym, wypełnianym
z żarliwą gorliwością. Mam na myśli mszę św., brewiarz, różaniec, medytację
i budującą lekturę, a także częste wewnętrzne łączenie się z
Jezusem Eucharystycznym.
Częstym miejscem wizyt nuncjusza Roncallego było Seminarium Polskie w
Paryżu przy ulicy des Irlandais. Przygotowywali się tam do kapłaństwa
alumni, których droga prowadziła podczas wojny przez pola bitew, obozy
koncentracyjne, miejsca przymusowej - niewolniczej pracy. Byli to dorośli
ludzie o wielkim i tragicznym doświadczeniu życiowym. Z daleka od ojczyzny,
stęsknieni za rodzinami pozostawionymi w Kraju, głodni byli serca i
życzliwości ludzkiej.
I to, do czego tęsknili, odnaleźli u nuncjusza.
Niezapomniana i pełna humoru była pierwsza wizyta nuncjusza w Seminarium
Polskim. Oto furtian, pan Stanisław, zameldował ks. rektorowi Banaszakowi:
- Przyszedł jakiś gruby proboszcz i chce się widzieć z ks. rektorem
i alumnami.
- A jak się przedstawił?
- Mówił jakoś niewyraźnie, ale o ile się nie mylę, to przedstawił się jako
Rąkała.
Podczas częstych odwiedzin nuncjusz opowiadał o wrażeniach ze swego pobytu
w Polsce. Zachęcał kleryków, aby byli dumni z Ojczyzny, która ma tak
wspaniałą przeszłość, a jeszcze wspanialsza przyszłość maluje się przed
nią.
Tak bardzo naturalnie mówił zasłuchanym alumnom o wielkiej ufności w
Opatrzność Bożą i o wielkim zaufaniu, jakie powinno się mieć mimo wszystko
do człowieka i ludzkości.
- Człowiek - mówił - może stać się lepszym, otworzyć się na Boga i na
światło przychodzące doń z góry, jeśli ukaże się mu Boga bezinteresownie,
świadcząc o Nim całym swoim życiem. I to zadanie stoi przed wami!
44. LOJALNY, MIŁUJĄCY POKÓJ KSIĄDZ
Patriarcha Wenecji, arcybiskup Carlo AgostinO, ciężko chorował. Spodziewano
się wkrótce śmierci. W związku z tym 10 listopada 1952 roku Pius XII
zaproponował arcybiskupowi Roncallemu objęcie - w razie potrzeby -
patriarchatu weneckiego. Arcybiskup odpowiedział swoim zwyczajem:
Oboedientia et pax - posłuszeństwo i pokój.
29 listopada otrzymał Roncalli z Watykanu wiadomość, że jego nazwisko
figuruje na liście nowo mianowanych przez papieża kardynałów. Z radosną
prostotą przyjął tę wiadomość, ale i z realizmem. Do jednego z przyjaciół
napisał:
Kardynalstwo nie jest sakramentem ani nie zawiera w sobie nic z sakramentu.
Jest to wszelako rodzaj znaku, który wskazuje, że Opatrzność nakłada na
mnie wielką odpowiedzialność, z której trzeba się będzie wyliczyć.
Jakby dla równowagi wewnętrznej otrzymał w kilka godzin później smutną
wiadomość: siostra jego Ancilla jest śmiertelnie chora.
Wiadomość, że nuncjusz Roncalli został mianowany kardynałem, rozeszła się
lotem błyskawicy po całej Francji. Ze wszystkich stron napływały do
nuncjatury gratulacje. Teraz dopiero można było się przekonać, ile serc
zdobył Roncalłi we Francji.
31 grudnia zebrał się korpus dyplomatyczny w Pałacu Elizejskim, aby złożyć
życzenia noworoczne prezydentowi Auriolowi.
Nuncjusz rozpoczął swą mowę od przytoczenia konkluzji jednej z bajek La
Fontaine'a:
>,Czy możesz przejrzeć się w zmąconej wodzie?
Pozwól, by się ustała,
wtedy zobaczysz swój obraz".
Następnie mówił:
- Dałby Bóg, aby ta nauka zawarta już w "poznaj samego siebie" wypisanym
na frontonie świątyni w Delfach, a swoją pełnią i szlachetnością
przekraczająca każde zastosowanie, była szeroko zrozumiana i wcielana w
życie wszędzie tam, gdzie podejmuje się odpowiedzialność za wspólne dobro;
wszędzie, gdzie przed świadomością staje najpoważniejszy problem obecnej
chwili: ocalić pokój, ocalić pokój za wszelką cenę.
Przy tradycyjnej lampce wina prezydent Auriol żartobliwie rzekł do
nuncjusza:
- Podobają mi się bardzo francuskie cytaty waszej
ekscelencji, zwłaszcza teraz, kiedy już przyzwyczaiłem się do
jego akcentu.
Roncalli z niewinną miną odpowiedział:
- A mnie wystarczyła dosłownie jedna chwila, aby przyzwyczaić się do
pańskiego.
12 stycznia papież ogłosił oficjalnie listę nowych kardynałów. Prawie
równocześnie Pius XII podał do wiadomości, że po śmierci arcybiskupa Carla
Agostiniego na stolicę patriarchatu został wyniesiony kardynał Angelo
Roncalli.
Całą Francję, bez względu na wyznanie i orientację polityczną obywateli
ogarnął żal za opuszczającym ją nuncjuszem.
15 stycznia 1953 r. odbyła się w Pałacu Elizejskim uroczystość nałożenia
Roncallemu biretu kardynalskiego przez prezydenta. Francja należy do tych
nielicznych krajów, które posiadają przywilej Stolicy Apostolskiej, że
biret kardynalski nakłada nominatowi głowa państwa. Tym razem sprawa była
trochę skomplikowana, ponieważ prezydent Auriol był ateistą. Ale Roncallemu
wcale to nie przeszkadzało. Toteż cała uroczystość nałożenia biretu odbyła
się w Paryżu.
Uczestnicy uroczystości i zaproszeni goście byli niejako społecznością
symboliczną: premier Francji, Mayer - wyznania mojżeszowego, minister spraw
zagranicznych, Bidault - katolik, wice-dziekan korpusu dyplomatycznego,
Kanadyjczyk - kalwin, ambasador turecki - ateista. Oprócz tego na wyraźne
życzenie Roncalle-go zostali zaproszeni jego rodzeni bracia oraz proboszcz
i sołtys z Sotto ii Monte.
W kulminacyjnym momencie uroczystości arcybiskup Roncalli pokornie uklęknął
przed prezydentem i pochylił nisko głowę. Wzruszony Auriol włożył biret
kardynalski na siwą głowę Roncallego. Następnie podniósł go z klęczek i
przemówił:
- Rząd francuski jest głęboko wdzięczny Waszej Eminencji za
serdeczną troskę, jaką Wasza Eminencja okazał we wszystkich
szlachetnych przedsięwzięciach i pokojowej pracy, wykonywanej zgodnie
z ojcowskimi wskazówkami Głowy Kościoła. Ja zaś osobiście, Księże
Kardynale, ze szczególnym wzruszeniem wspominam nasze noworoczne rozmowy.
Działalność Waszej Eminencji pozostanie dla nas na zawsze przykładem
mądrości, taktu i przyjaźni. Żal, jaki z powodu zbliżającego się wyjazdu
Waszej Eminencji odczuwamy - i my, i szanowni członkowie korpusu
dyplomatycznego - łagodzi uczucie radości, które przepełnia nas, gdy
uświadamiamy sobie, że książę Kościoła, wielki znawca spraw Francji,
zalicza nas - jak sam często mówił - w poczet swoich serdecznych i
szczerych przyjaciół.
Następnie prezydent udekorował kardynała Wielkim Krzyżem Legii Honorowej ze
wstęgą i ucałował go w policzek.
Zdławionym od wzruszenia głosem kardynał Roncalli podziękował za ten wielki
zaszczyt. Przemowę zakończył słowami:
- Mam nadzieję, że będziecie o mnie mówili: był to lojalny, miłujący pokój
ksiądz. Był szczerym i wiernym przyjacielem Francji.
Tymczasem papież przynaglał kardynała Roncallego do szybkiego likwidowania
swoich spraw w Paryżu i jak najszybszego objęcia patriarchatu weneckiego.
Przed wyjazdem Roncalli zaprosił po raz ostatni na obiad do nuncjatury
swoich przyjaciół. Przy jednym stole zasiedli ludzie prawicy, centrum i
lewicy, prawie wszyscy byli szefowie tak często zmieniających się rządów,
literaci i członkowie Akademii Francuskiej.
23 lutego kardynał Roncalli po ośmiu latach pracy w nuncjaturze opuszcza
Paryż.
45. NOWY OBYWATEL WENECJI
15 marca 1953 r. Wenecja oszalała.
Wszyscy mieszkańcy tego miasta chcieli powitać nowego patriarchę. W
gondolach, łodziach, barkach uczestniczyli w tym jedynym na świecie
ingresie. Reszta obywateli oblegała ulice położone nad trasą wodną. Z
dworca kolejowego na Plac św. Marka płynął Roncalli w przepięknej gondoli
przez Kanale Gramde.
Domy, pałace, mosty udekorowane były wiośnianym kwieciem, sztandarami,
gobelinami. Entuzjazm był szczery i spontaniczny. Okrzykom i oklaskom nie
było końca. Zachęcające były wieści o nowym pasterzu, jakie sprytni
wenecjanie zaczerpnęli ze Wschodu i Zachodu.
Sam Roncalli szeroko otwierał ramiona, jakby chciał całą Wenecję i jej
mieszkańców objąć i przytulić do swego serca. Od czasu do czasu kreślił
wielkie znaki krzyża. Na twarzy jego malował się ogromny spokój i nie
ustępował ojcowski uśmiech.
W bazylice św. Marka przywitało go uroczyste Te Deum laudamus.
Roncalli był wzruszony. Po dwudziestu ośmiu latach, które spędził poza
granicami Włoch, teraz wrócił nareszcie do swojej ukochanej ojczyzny jako
pasterz jednej z jej diecezji.
W prostych słowach przedstawił się swoim diecezjanom:
Pragnę porozmawiać z wami z jak największą szczerością. Z niecierpliwością
oczekiwaliście mego przybycia. Opowiadano wam o mnie i pisano w sposób
przeceniający zbytnio moje zasługi. Pozwólcie, że przedstawię się wam z
całą pokorą. Podobnie jak każdy człowiek na ziemi pochodzę z określonej
rodziny i środowiska. Dzięki Bogu cieszę się dobrym zdrowiem i posiadam tę
odrobinę zdrowego rozsądku, który pozwala mi na szybką orientację i jasny
sąd. Kochając ludzi przestrzegam praw, jakie dyktuje Ewangelia i żywię
szacunek zarówno do praw własnych, jak i tych, które przysługują innym, co
uniemożliwia mi wyrządzanie zła komukolwiek i dodaje sił, by czynić dobro
wszystkim.
Pochodzę ze skromnej rodziny. Przywykłem do życia w błogosławionym
ubóstwie, pozbawionego nadmiernych wymagań, a sprzyjającego rozrostowi tych
szlachetnych cnót, które przygotowują człowieka do najwyższych osiągnięć.
Opatrzność zabrała mnie z mojej rodzinnej wioski i kazała wędrować przez
ziemskie szlaki na Wschodzie i Zachodzie, gdzie żyłem wśród ludzi
wyznających różną wiarę i mających różne poglądy. Ta sama Opatrzność dała
mi możność zetknięcia się z pewnymi zagadnieniami; niektóre z nich były
groźne i domagały się pilnego rozwiązania. Zachowałem jednak spokój i
równowagę ducha, niezbędne, gdy chodzi o wniknięcie w istotę tych
zagadnień. Kierowałem się przy tym niezłomnie poszukiwaniem zasad wiary
katolickiej i moralności, postępując tak, by raczej jednoczyć, nie zaś
stwarzać rozbieżności i przyczyniać się do powstawania konfliktów.
I oto u kresu mego długoletniego doświadczenia znalazłem się w Wenecji, na
jej lądzie i jej morzu, tak bliskich w ciągu przeszło czterech stuleci moim
przodkom, w Wenecji, która była przedmiotem moich studiów i osobistych
sympatii. Nie, nie mam odwagi zastosować do siebie słów, które Petrarka,
przyjaciel Wenecji, mówił o sobie; nie zamierzam również, podobnie jak to
uczynił Marco Polo, powróciwszy w rodzinne strony, opowiadać o swoich
przygodach. Jest jednak rzeczą pewną, że z Wenecją łączą mnie mocne więzy.
Urodziłem się w Bergamo, na ziemi świętego Marka, w ojczyźnie Bartolomea
Col-leoni. Za moim rodzinnym wzgórzem leży Somasco, gdzie znajduje się
grota świętego Hieronima Emiliani.
Wszystkie te szczegóły chyba wystarczająco mówią wam o mojej skromnej
osobie.
Zadania, jakie mi powierzono do spełnienia w Wenecji, są ogromne i
przerastają moje zasługi. Pragnę jednak przede wszystkim polecić waszej
życzliwości człowieka, który chce po prostu być waszym bratem, dobrym,
przystępnym i rozumiejącym. Jestem jak najbardziej zdecydowany pozostać
wierny zaszczytnej przeszłości, która być może przygotowała mnie do tego,
bym spotkał się w Wenecji z ludźmi szczególnie wrażliwymi na głos płynący z
serca, głos kogoś, kto nie ukrywa swego skromnego życia, a we wszystkich
swych stosunkach i w każdym wypadku pragnie zachować lojalność bez zarzutu.
Tak oto przedstawia się wasz nowy obywatel, którego Wenecja zechciała dziś
tak wspaniale i tak uroczyście przyjąć do swego grona.
Słowa wypowiedziane bardzo szczerze i naturalnie zdobyły z miejsca serca
wszystkich wiernych.
W ratuszu w imieniu rady miejskiej witał nowego patriarchę
burmistrz-komunista, Battista Giaquinto. Odpowiedział mu Roncalli:
Jestem w gmachu, który cały należy do ludzi. Cieszę się, że jestem tutaj,
bo czuję się dobrze pośród porządku, który tu panuje. Cieszę się, że mogę
tu być między ludźmi bardzo zajętymi, ponieważ tylko człowiek, który
pracuje dla dobrego celu, może być prawdziwym chrześcijaninem. Jedyną drogą
do tego, aby być chrześcijaninem, jest w gruncie czynienie dobra.
I dlatego cieszę się, że jestem w,tym gmachu, chociaż są tu też
tacy, którzy nie nazywają się chrześcijanami, ale którzy mogliby być za
takich uznawani wskutek swoich dobrych czynów. Udzielam wszystkim mojego
ojcowskiego błogosławieństwa - wszystkim bez różnicy.
Po zorientowaniu się w sytuacji Kościoła w samej Wenecji i metropolii
rozpoczął Roncalli rządy od zebrania biskupów prowincji weneckiej Fietta w
seminarium duchownym i odprawieniu tam rekolekcji w dniach od 15 do 21
maja. Na konferencjonistę zaprosił kapucyna, o. Federica Da Baselga.
Starym zwyczajem zanotował w Dzienniku duszy obecny stan swej duszy i swoje
zamiary i plany na przyszłość. Pisał:
Jest zastanawiające, że Opatrzność przywiodła mnie znów do tego, co
obudziło we mnie powołanie kapłańskie, a mianowicie do służby
duszpasterskiej. Urząd, który obecnie przypadł mi w udziale, jest pełnią
bezpośredniej służby duszom. Prawdę powiedziawszy, uważałem zawsze, że gdy
chodzi o kapłanów - tak zwana dyplomacja powinna być zawsze przepojona
duchem pasterskim, inaczej bowiem niewiele jest warta i ośmiesza świętą
misję. Teraz wreszcie stanąłem wobec prawdziwych problemów Kościoła,
związanych z jego celem, jakim jest zbawienie dusz i prowadzenie ich do
nieba. To mi daje pełne zadowolenie i dziękuję za to Bogu. Powiedziałem to
samo w Wenecji, u Sw. Marka, w dniu mego ingresu, 15 marca. Nie mam innych
pragnień i nie myślę o niczym innym, jak tylko o tym, by żyć i umrzeć za
powierzone dusze. "Dobry pasterz życie swoje daje za owce swoje...
Przyszedłem, żeby miały życie i obficiej miały" (J 10, 11,
10).
Rozpoczynam bezpośrednią służbę w wieku - siedemdziesiąt dwa lata - kiedy
inni ją kończą. Znajduję się więc u progu wieczności.
O mój Jezu, pierwszy pasterzu i biskupie naszych dusz,
tajemnica mego życia i śmierci spoczywa w Twoich rękach blisko Twego serca.
Z jednej strony drżę na myśl o zbliżaniu się ostatniej godziny, z drugiej
ufnie patrzę w przyszłość, dzień po dniu. Odpowiada mi postawa
duchowa św. Alojzego Gonzagi; by spełniać nadal swoje czynności, starając
się o coraz większą doskonałość, lecz bardziej jeszcze liczyć na
miłosierdzie Boże.
Przez tych kilka lat życia, jakie mi jeszcze pozostają, chcę być świętym
pasterzem w całym tego słowa znaczeniu, takim jakim był błogosławiony Pius
X, mój poprzednik, jakim był czcigodny kardynał Ferrari czy ks. biskup
Radini Tedeschi przez całe swoje życie i jakim byłby, gdyby jeszcze żył.
Niech Bóg mi dopomaga.
Triumfalny ingres w Wenecji i te dwa pierwsze miesiące kontaktów z mymi
synami są dla mnie dowodem naturalnej życzliwości wenecjan wobec ich
patriarchy i wielką zachętą. Nie chcę jakichś nowych wskazań: będę szedł
dalej swoją drogą, zgodnie z moim upodobaniem, usposobieniem. Pokora,
prostota, zgodność w słowach i czynach z Ewangelią, nieustraszona
łagodność, cierpliwość nie dająca się zwyciężyć, ojcowska, nienasycona
gorliwość w trosce o dobro dusz. Widzę, że ludzie chętnie mnie słuchają, a
moje proste słowa trafiają prosto do serc. Będę się jednak zawsze starannie
przygotowywał, by moim przemówieniom nie brakowało dostojeństwa i by były
coraz bardziej budujące.
Patriarcha Roncalli chciał być blisko nie tylko biskupów, ale i kapłanów.
Zdawał sobie doskonale sprawę, że bez nich nic albo prawie nic uczynić nie
może w diecezji, że ci właśnie, często bezimienni w historii kapłani,
decydują o wzlotach lub upadkach ludzkiej części Kościoła. Pełen miłości i
szacunku dla księży lubił przestawać z nimi jak ojciec ze swoimi synami.
Zbierał wszystkich kapłanów Wenecji na miesięczne dni skupienia i osobiście
przemawiał do nich serdecznie, bez patosu, przypominając podstawowe
obowiązki kapłańskie. M. in. mówił:
Brewiarz musi mieć zawsze pierwsze miejsce po mszy św. pośród wszystkich
duchowych obowiązków... Służymy wierze, jesteśmy więc przede wszystkim
sługami Boga... Jedna msza św. odprawiona prawdziwie, w pełni modlitwy, ma
większą wartość niż sto mszy odprawionych szybko i lekceważąco, bo msza św.
jest dla całej pobożności czymś centralnym... Umiarkowanie w kazaniach.
Unikajcie ostrych polemicznych wypowiedzi.
Bał się też kardynał Roncalli jak ognia, aby zewnętrzny splendor patriarchy
nie odgrodził go od ludu powierzonego jego pieczy. Często brał udział w
nabożeństwach, udzielał sakramentów i przemawiał. Mówił do wiernych bardzo
prosto, tym skuteczniej. Oto jak się przedstawiał Wenecjanom:
Być księdzem? Od najmłodszych lat myślałem tylko o tym, żeby być księdzem.
W ten sposób skromny syn ludu otrzymał wspaniałą misję do spełnienia, która
obraca się na korzyść ludzi. Ksiądz jest po to, aby umacniać i oświecać
duszę, może się dobrze wywiązywać ze swego zadania, ponieważ czuje na sobie
ciężar ułomności ludzkiej. Kiedy patrzycie na swego patriarchę, patrzcie na
niego jak na księdza.
Być duszpasterzem? Można być zwykłym człowiekiem, skromnym księdzem, trzeba
być przede wszystkim duszpasterzem. Kiedy byłem młodym księdzem,
chciałem być tylko wiejskim proboszczem...
Będę chciał być z wami w kontakcie, ale w sposób możliwie najbardziej
prosty, bez pompy uroczystych i milczących procesji. Rolą duszpasterza
jest liczenie swych owieczek, wszystkich po kolei...
Jesteśmy stworzeni dla większej chwały niebios. Jeżeli Pan nasz zachowuje
dla nas także nieco ziemskich zaszczytów, mają one znaczenie tylko wtedy,
gdy pochodzą od Boga; jeżeli zaś Bóg postanowił, że cała wartość naszego
życia ma skupić się w Nim byłoby śmieszne starać się o coś innego.
Zarozumiali są najbiedniejszymi i 'najbardziej śmiesznymi stworzeniami na
tym świecie.
Zrezygnował kardynał Roncalli ze wspaniałej gondoli i urzędowej motorówki.
Wsiadał do pierwszej lepszej gondoli-taksówki' i po drodze gawędził z
gondolierami. Jaki entuzjazm powstał wśród mieszkańców Wenecji, kiedy
pewnego dnia zobaczono swojego Patriarchę na regatach gondolierów,
wmieszanego w tłum widzów. Nieraz też widziano go przechodzącego przez tak
liczne kawiarnie na Placu św. Manka. Zatrzymywał się przy niektórych
stolikach, zagadywał ludzi pijących kawę i jedzących ciastka, a czasem
przysiadywał się do swoich owieczek.
Najczęstszym miejscem odwiedzin kardynała były szpitale, gdzie chorym niósł
słowa pociechy i optymizmu.
Nie było większego zjazdu, zebrania w Wenecji, w którym nie uczestniczyłby
patriarcha Roncalli. Już w pierwszym roku urzędowania z okazji Festiwalu
Filmowego odprawił mszę św. dla ludzi filmu i przemówił do nich po
francusku. Zakończył swą prostą mowę słowami:
Panowie, bracia moi! Jako artyści musieliście się zastanawiać nad pytaniem,
czy piękno może istnieć niezależnie od dobroci. Jest faktem nie ulegającym
wątpliwości, że dobroć i prawda podnoszą chwałę piękna, duch zaś ma wpływ
nawet na rozrywkę. Świat dzisiejszy przytłacza dusząca atmosfera. Oczyśćcie
ją! Wpuśćcie świeżego powietrza, a przysłużycie się zarówno kinematografii,
jak i całej społeczności. Powiecie, że trudno tego dokonać. Bez wątpienia,
lecz możecie zaufać potędze modlitwy. Módlmy się! Ja - za was, wy - za
mnie.
Aby podołać licznym obowiązkom i takiemu stylowi życia, kardynał Roncalli
ułożył sobie plan dnia, którego elastycznie przestrzegał. Mianowicie
wstawał o 4 lub 5 rano. Odmawiał brewiarz i odprawiał rozmyślanie. O ile
pogoda pozwalała na to, wychodził na taras, aby w blaskach wschodzącego
słońca podziwiać niezapomniany i jedyny w swoim rodzaju widok cudownie
położonego miasta. O godz. 7 odprawiał Mszę św. Po śniadaniu zapoznawał się
z sytuacją na świecie, we Włoszech, w Kościele i w swojej diecezji.
Następnie załatwiał liczną korespondencję. Między godziną 10 a 13
przyjmował na audiencji każdego wenecjanina i każdego, kto chciał
porozmawiać osobiście ze swoim pasterzem. Gdy próbowano przekonać
patriarchę, że taka polityka "otwartych drzwi" zanadto go męczy, odpowiadał
z rozbrajającą prostotą:
- Niech przychodzą! A może który z nich będzie chciał się wyspowiadać?
O godz. 13 po krótkim rachunku sumienia spożywał obiad, po którym
odpoczywał około czterdziestu minut. Po czym następowała dalsza praca dla
dobra diecezji, często w gronie współpracowników. W tym też czasie
odwiedzał chorych w szpitalach lub domach. Przed dwudziestą godziną wraz z
domownikami odmawiał różaniec. Po kolacji pracował nad ukończeniem swojej
pracy o św. Karolu Boromeuszu. Po dwudziestej drugiej kładł się na
spoczynek nocny. Spał doskonale.
Naturalnie plan dnia był zmieniony, jeżeli zachodziła potrzeba. I tak
kardynał Roncalli 26 sierpnia 1953 r. udzielił sakry biskupiej prałatowi
Giacomo Testa w Bergamo; od 11 do 13 września w Turynie wziął udział w
Krajowym Kongresie Eucharystycznym, podczas którego wygłosił referat pt:
"Eucharystia jako podstawa solidarności i pokoju"; 20 września w Wenecji
udzielił sakry biskupiej swojemu nowemu sufraganowi Augusto Gianfranceschi;
26 września konsekrował ołtarz w kaplicy Marii Matki Sierot w Somasca; 27
września w Piacenzy udzielił sakry biskupiej Silvio Oddi; wreszcie 29
października otrzymał od Piusa XII w Castel Gandolfo kapelusz kardynalski.
Życie "nowego Obywatela Wenecji" było pełne pracy i ruchu...
46. USZANUJMY ODŁAMKI ZDRUZGOTANEGO NACZYNIA
Kardynał Roncalli obejmował ojcowską miłością nie tylko Wenecję, Włochy,
Kościół katolicki, ale otwierał szeroko ramiona w kierunku odłączonych od
jedności wiary i Pasterza. Korzystał z każdej nadarzającej się sposobności,
aby wyjawić swoje szczere uczucia względem innowierców. Swoim zwyczajem
zawsze szukał, co łączy, a nie co dzieli wyznania.
W styczniu 1954 r. w auli Saint-Basso wygłosił kilka referatów na temat
ekumenizmu. M. in. z całą stanowczością podkreślił słowa:
"Drogą do zbliżenia różnych wyznań chrześcijańskich jest miłość bliźniego,
która niestety jest tak mało praktykowana zarówno po jednej, jak i po
drugiej stronie!".
Swój trzeci odczyt zakończył przypomnieniem postaci biblijnego Józefa,
który po latach powitał braci słowami: "Jam jest Józef, wasz brat", choć
przecież ongiś chcieli go zabić, a w końcu sprzedali do Egiptu.
"Serce moje - zakończył kardynał - jest tak wielkie, że pragnęłoby
pomieścić wszystkich ludzi!"
Dobroć jego serca ogarniała także ludzi, którzy przekroczyli już na zawsze
próg doczesności, nawet tych, którzy w życiu rzadko kierowali się
szlachetnymi pobudkami. Oto fragment - jakże znamienny - jego wypowiedzi o
Mussolinim (z 11 II 1964). Przemawiał wtedy kardynał Roncalli z okazji
dwudziestopięciolecia paktów laterańskich:
Z biegiem <czasu Mussolini przysporzył narodowi włoskiemu niemało smutku,
ale byłoby rzeczą niegodną człowieka i chrześcijanina nie przyznać mu
chociaż tych zasług, które pozostały po strasznych nieszczęściach, które
sprowadził. Skutecznie i stanowczo współdziałał w przygotowaniu i zawarciu
paktów laterańskich. Oddał potem swą duszę po upokorzeniu, które go
spotkało - tajemnicy miłosierdzia Tego, który zwykł nieraz dla realizacji
swych zamierzeń obierać najbardziej nadające się po temu naczynia, ale
które później druzgocze, jak gdyby nie były one przeznaczone do tego celu.
Bracia moi, wiem, że potraficie odczytać to, co się mieści w moim sercu.
Uszanujmy więc odłamki owego zdruzgotanego naczynia, czerpiąc naukę z nich
płynącą.
28 lutego tego roku rozpoczął Roncalli wizytację całej diecezji weneckiej.
Mimo wyczerpującej pracy czuł się dobrze. Kryzys choroby serca i naczyń
wieńcowych ustąpił prawie zupełnie. Lekarz domowy patriarchy, dr prof.
Venchirutti twierdził, że rzadko spotyka się człowieka, który by jak
kardynał zachował w tym wieku tak zdrowe serce, tak prawidłowe krążenie
krwi i taką równowagę nerwową. Sam Roncalli zwykł mówić:
- Mam zdrową wątrobę i zdrowe nerwy. Toteż mogę spotykać się z ludźmi.
Pewnego dnia zauważył patriarcha, że jego lekarz źle wygląda. Zwrócił się
do niego żartobliwie:
- Doktorze, pragnę zwrócić panu uwagę na stan jego zdrowia. Nie
wygląda pan dobrze. Zażyłby pan lepiej któreś z tych lekarstw, jakie
usiłuje pan mnie aplikować.
Niemniej liczył się kardynał Roncalli z rzeczywistością swych
siedemdziesięciu trzech lat. Zdawał sobie sprawę, że śmierć zbliża się
nieubłaganie. Nie chciał, by go zaskoczyła. Dlatego w czasie rekolekcji w
czerwcu 1954 r. ułożył testament. Brzmiał on następująco:
W chwili kiedy mam stawić się przed Bogiem, w Trójcy Świętej Jedynym, który
mnie stworzył i odkupił, chciał mnie mieć swym kapłanem i biskupem, obsypał
mnie niezliczonymi łaskami, powierzam moją biedną duszę Jego miłosierdziu.
Proszę Go pokornie o przebaczenie, moich grzechów i ułomności. Ofiaruję Mu
tę odrobinę dobra, choć niedoskonałego i lichego, które z jego pomocą udało
mi się spełnić dla Jego chwały, na pożytek Kościoła Świętego, dla
zbudowania mych braci, błagając Go, by zechciał mnie przyjąć, i jak dobry i
kochający Ojciec, do grona swych świętych w błogosławionej wieczności.
Pragnę wyznać raz jeszcze całą moją wiarę chrześcijańską i katolicką, moją
przynależność i uległość względem świętego Kościoła, Apostolskiego i
Rzymskiego, moje całkowite oddanie i posłuszeństwo jego Dostojnej Głowie
najwyższemu Pasterzowi, którego przedstawicielem miałem zaszczyt
być przez długie lata w różnych krajach Wschodu Zachodu, który w
końcu zechciał mnie mieć w Wenecji jako kardynała i patriarchę i którego
zawsze darzyłem szczerym uczuciem, nieżależnie od wszelkich godności,
jakimi mnie obdarzał. Poczucie mej małości i mej nicości
towarzyszyło mi przez całe życie, utrzymując 'nie w pokorze i pokoju
ducha, darząc mnie radością wypływającą z ustawicznego ćwiczenia
się, w miarę mych możliwości, w posłuszeństwie, miłości dusz
i spraw Królestwa Chrystusa, mojego Pana, jest dla mnie
wszystkim. Jemu cała chwała, bo moja zasługa z Jego miłosierdzia.
"Zasługą moją miłosierdzie Pańskie. Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz,
że Cię miłuję". To jedno wystarczy. Proszę o przebaczenie tych
wszystkich, których mogłem nieświadomie obrazić, i tych także, dla
których nie byłem budującym przykładem. Ze swej strony nie mam
nikomu nic do przebaczenia, ponieważ we wszystkich, którzy mnie znali i
mieli ze mną do czynienia - choćby mnie obrazili, mną gardzili, odnosili
się do mnie, zresztą całkiem słusznie, z lekceważeniem lub też stali się
powodem mego zmartwienia - widzę jedynie braci i dobroczyńców, jestem im
wdzięczny, modlę się i zawsze za nich modlić się będę.
Urodziłem się biedny, lecz z godnej i skromnej rodziny, i jestem
szczególnie szczęśliwy, że umieram biedny, rozdawszy wedle potrzeb i
okoliczności mego prostego i skromnego życia, na rzecz ubogich i Kościoła
świętego, który mnie żywił, wszystko, co mi wchodziło w ręce - zresztą w
bardzo ograniczonej mierze - podczas lat mego kapłaństwa i biskupstwa.
Pozory dostatku często zasłaniały ukryte ciernie dotkliwego ubóstwa i
uniemożliwiały mi dawanie zawsze z taką hojnością, jakiej byłbym pragnął.
Dziękuję Bogu za tę łaskę ubóstwa, które ślubowałem w młodości, ubóstwa
ducha, jako kapłan Serca Bożego, i ubóstwa rzeczywistego, co mi dopomogło,
by nigdy o nic nie prosić, ani o stanowiska, ani o pieniądze, ani o
względy, nigdy, ani dla siebie, ani dla mojej rodziny czy przyjaciół.
Mojej ukochanej rodzinie wedle ciała - od której zresztą nie otrzymałem
żadnego dobra materialnego - mogę zostawić jedynie wielkie i specjalne
błogosławieństwo wraz z zachętą do trwania w tej bojaźni Bożej, dzięki
której moja rodzina, prosta i skromna, była mi zawsze tak droga i ukochana
i nigdy nie musiałem jej się wstydzić: to bowiem stanowi prawdziwy tytuł
jej szlachectwa. Czasem wspomagałem ją w najpilniejszych potrzebach, tak
jak biedny wspomaga biednych, lecz nie odbierając jej zaszczytnego i
dającego zadowolenie ubóstwa. Modlę się zawsze i modlić się będę o
pomyślność dla niej, stwierdzając z radością u jej nowych i silnych
latorośli stanowczość i wierność religijnej tradycji ojców, co stanowić
będzie zawsze jej bogactwo. Moim najgorętszym życzeniem jest, aby nikogo z
moich krewnych i powinowatych nie zabrakło w radości ostatecznego wiecznego
zjednoczenia.
Odchodząc, jak ufam, w stronę nieba, pozdrawiam, dziękuję i błogosławię
tych wszystkich, którzy stanowili kolejno moją duchową rodzinę w Bergamo, w
Rzymie, na Wschodzie, we Francji, w Wenecji, a którzy byli mi
współobywatelami, dobroczyńcami, kolegami, uczniami, współpracownikami,
przyjaciółmi, i znajomymi, księży i świeckich, zakonników i siostry
zakonne, dla których z woli Opatrzności byłem, mimo mej niegodności,
bratem, ojcem lub pasterzem.
Dobroć, z jaką odnosili się do mojej biednej osoby ci wszyscy, których
napotkałem na mojej drodze, uczyniła me życie pogodnym. W obliczu śmierci
wspominam wszystkich i każdego z osobna spośród tych, którzy mnie
wyprzedzili w tym ostatnim przejściu, oraz tych, którzy mnie przeżyją i
pójdą za mną. Niech oni się za mnie modlą. Odwdzięczę im się z czyśćca lub
z nieba, gdzie, mam nadzieję, będę przyjęty, powtarzam raz jeszcze - nie
dla moich zasług, lecz dzięki miłosierdziu mego Pana.
O wszystkich pamiętam i za wszystkich będę się modlił. Lecz moje dzieci z
Wenecji, ostatnie, którymi Pan mnie otoczył, na wielką pociechę i radość
mego życia kapłańskiego, chcę specjalnie tu wymienić, na znak podziwu,
wdzięczności i szczególnej czułości. Wszystkich ściskam w duchu,
wszystkich, duchownych i świeckich, bez żadnej różnicy, tak jak bez różnicy
ich kochałem jako członków tej samej rodziny, przedmiot tej samej troski
i miłości ojcowskiej i kapłańskiej.
"Ojcze święty, zachowaj w imię Twoje tych, których mi dałeś, aby
byli jedno jako i my" (J 17, 11).
W godzinie rozstania albo raczej żegnając słowami: "do widzenia" - raz
jeszcze przypominam wszystkim to, co ma największą w życiu wartość: Jezus
Chrystus, Jego święty Kościół, Jego Ewangelia, a w Ewangelii przede
wszystkim Ojcze nasz w duchu i w sercu Jezusa, a z Ewangelii - prawda,
dobroć, dobroć łagodna i życzliwa, czynna i cierpliwa, niepokonana i
zwycięska.
Dzieci moje, Bracia moi, do widzenia. W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. W
imię Jezusa, naszej miłości; Marii, naszej i Jego najsłodszej Matki; św.
Józefa, mojego pierwszego i najdroższego patrona; w imię św. Piotra, św.
Jana Chrzciciela i św. Marka, św. Wawrzyńca Justiniani i św. Piusa X. Amen.
Kardynał Angelo Giuseppe Roncalli, Patriarcha
W lipcu prowadził patriarcha Roncalli pielgrzymkę do Lourdes. Natomiast
złoty jubileusz swego kapłaństwa obchodził skromnie w Sotto ii Monte. Z tej
okazji pozostawił notatkę:
Mój jubileusz kapłański w Sotto ii Monte, 10 sierpnia 1954 r. Poranek o
niebie przeczystym po dobroczynnym deszczu nocnym. Dzwony na Anioł Pański,
dochodzące z kościoła San Giovanni, budzą mnie natychmiast ze słowami:
Chwała Tobie, Panie. Potem godzina modlitwy w kaplicy z oficjum na dzień
św. Wawrzyńca w ręku, na ustach i w sercu. To istny poemat! Czym jest moje
skromne życie, a w nim tych pięćdziesiąt lat kapłaństwa? Nikłym odblaskiem
tamtego poematu: "Moja zasługa jest z Twego miłosierdzia".
Na drugi dzień przypomniał sobie swoją pierwszą mszę św., odprawioną przed
pięćdziesięciu laty przed grobem św. Piotra i audiencję u Piusa X.
Spontanicznie wyrwała mu się z serca modlitwa do Piusa X, który w tym
czasie został kanonizowany:
Ojcze Święty Piusie X, w dniu mojej pierwszej mszy rozpostarłeś swe ręce
nad głową nowego kapłana, przechodząc obok niego w Watykanie. W sercu swoim
na zawsze zachowam pamięć tego gestu i słodycz słów błogosławieństwa.
Zostałeś wyniesiony do chwały świętych i wszyscy chrześcijanie modlą się do
ciebie. Dawny pokorny lewita został mianowany na stolicę świętego Marka, na
której rządzi- w chwale mądrości i cnoty, świecąc przykładem. O Ojcze
Święty, Piusie X, ufam tobie. Wspomóż mnie swym potężnym ramieniem, bym
mógł w tym okresie życia, jaki mi jeszcze pozostał, wszystkie moje wysiłki
skierować dla umocnienia i uproszenia błogosławieństwa oraz radości dla
najdroższych synów Wenecji, z którymi tak mi jest dobrze...
29 sierpnia radował się kardynał Roncalli, kiedy mógł udowodnić swoje
dziecięce oddanie Niepokalanej, koronując Jej obraz w Imbersago.
Od 20 do 31 października jako legat papieski brał udział w Krajowym
Kongresie Maryjnym w Bejrucie. Cieszył się ze spotkania z przyjaciółmi z
okresu swego pobytu w Turcji i Grecji.
Ojcowskie jego serce spotykało wszędzie u ludzi synowskie uczucie i
przywiązanie.
47. KIEDY NIE WYDAJE SIĘ DEKRETU BISKUPIEGO?
W roku 1954 umarły dwie siostry kardynała Roncallego: Ancilla i Teresa. Na
początku roku 1955 umarła trzecia - Maria. Razem z Enriką, która opuściła
doczesność w r. 1918, już cztery siostry oczekiwały na swojego brata w Domu
Ojca Niebieskiego. Dotychczas planował on, że wkrótce zrezygnuje z urzędu
patriarchy weneckiego i uda się do Sotto ii Monte, aby tam spędzić ostatnie
lata życia w spokoju i zasłużonym odpoczynku. W tym celu zakupił przed laty
dom, którym opiekowały się siostry Ancilla i Maria. One właśnie miały
poprowadzić mu gospodarstwo. Tymczasem ich śmierć pokrzyżowała plany.
Natomiast nie widać było końca coraz to nowym obowiązkom duszpasterskim.
Zresztą sam Roncalli nie unikał pracy. Odwrotnie. Jakby na przekór wiekowi
i opadającym siłom osobiście przeprowadził misje dla Wenecjan w bazylice
św. Marka. Kazania głosił od 20 marca do 3 kwietnia. Myślą przewodnią tych
misji było przypomnienie o konieczności nieustannego odmładzania się
duchowego.
Z wielką potrzebą duszy rozpoczął 20 maja własne rekolekcje z episkopatem
prowincji weneckiej. Prowadził je sławny kaznodzieja, jezuita ks. Riccardo
Lombardi. Sam kardynał Roncalli zatrzymał się głównie nad trzema tematami:
przygotowanie do śmierci, wypełnienie obowiązków duszpasterskich i
uświęcenie duszy swojej. Notował w Dzienniku duszy od 20 do 25 maja:
Lat siedemdziesiąt cztery. Dokładnie tyle, ile miał św. Wawrzyniec
Justiniati, pierwszy patriarcha Wenecji, kiedy zakończył życie 1 stycznia
1456 r. W związku z tym przygotowuję obchód pięćsetnej rocznicy tej
błogosławionej śmierci. Czy nie byłoby to także dobrym Przygotowaniem do
mojej śmierci?
Myśl poważna, a dla mnie zbawienna. Śmierci się nie lękam, żyć się nie
wzbraniam. Życie, które mi pozostaje, nie powinno być niczym innym, jak
tylko radosnym przygotowaniem do śmierci. Przyjmuję ją i oczekuję z
ufnością: nie sobie ufam, gdyż jestem biednym grzesznikiem, lecz
nieskończonemu miłosierdziu Bożemu, któremu zawdzięczam wszystko, czym
jestem i co posiadam. "Zmiłowanie Pańskie na wieki wyśpiewywać będę" (Ps
88, 2).
Bolesna, a jednak dobra myśl o śmierci towarzyszy mi wciąż od chwili
otrzymania nominacji na kardynała i patriarchę Wenecji. W ciągu siedemnastu
miesięcy straciłem trzy drogie mi siostry, z których dwie - szczególnie
drogie, ponieważ żyły tylko dla Boga i dla mnie - przez przeszło
trzydzieści lat opiekowały się moim domem, oczekując niecierpliwie chwili,
kiedy w ostatnich latach życia połączą' się ze swym bratem biskupem.
Rozłąkę z nimi bardzo przeżyłem, nie widocznie, ale w głębi mego serca. Nie
przestaję się za nie modlić, choć widzę je już w niebie, jak się za mnie
modlą oczekując mnie, szczęśliwsze tam, dlatego że mogą mi pomóc, niż
były tu na ziemi.
O Ancillo, o Mario, połączone razem w wiekuistej, radosnej światłości z
Teresą i Enriką, wszystkie cztery tak dobre i Boga się bojące, zawsze was
wspominam, opłakuję i równocześnie błogosławię.
Dziś widzę jasno, że także tę rozłąkę Bóg zesłał po to, bym poświęcając się
dla dobra duchowego mych synów z Wenecji, okazał się jak Melchizedech "bez
ojca, bez matki, bez rodowodu" (Hbr 7, 3).
Moich krewnych muszę kochać w Bogu, tym bardziej że są biedni, że wszyscy
są zacnymi chrześcijanami, że okazywali mi zawsze szacunek i byli dla mnie
tylko pociechą, lecz muszę żyć z dala od nich, aby dać przykład dobrym
skądinąd księżom Wenecji, którzy z różnych względów, w pewnej mierze
usprawiedliwiających, mają przy sobie zbyt wiele rodziny, co bywa zarówno
za życia, jak przy śmierci i po niej niemałą zawadą w urzędzie pasterskim.
O moim życiu jako pasterza - gdyż na tym całe moje obecne życie polega -
cóż powiem? Jestem z niego zadowolony, gdyż naprawdę daje mi dużo radości.
Nie potrzebuję stosować ostrych metod dla utrzymania wszystkiego w
porządku. Czujna dobroć, cierpliwa i pobłażliwa, lepiej i szybciej działa
aniżeli surowość i rózga. Nie mam pod tym względem ani złudzeń, ani
wątpliwości.
Lecz trapię się tym, że nie jestem w stanie wszystkiego dopatrzeć i
wniknąć głębiej w wiele spraw: lękam się pokusy zbytniego ulegania memu
pokojowemu usposobieniu, które woli spokojne życie niż ryzyko
niepewnych sytuacji. Czy zasada kardynała Gusmini: "Nie wydaje się dekretu
biskupiego, gdy się nie ma pewności, że będzie wykonamy" - nie służy
zbytnio mojej wygodzie?, lękam się, że zamiast stać się lekarstwem na zło,
które chcę usunąć, przyniesie większą jeszcze szkodę.
Skądinąd pasterz musi być przede wszystkim dobry, dobry. W przeciwnym
bowiem razie, jeśli już nie wilkiem ani najemnikiem, może stać się - gdy
zaśpi - bezużyteczny i nic nie zdziała. O Jezu dobry pasterzu, niech Twój
duch całkowicie mnie ogarnie tak, by ostatnie lata mego życia były
poświęceniem się i ofiarą za dusze moich umiłowanych wenecjan.
Ponowię raz jeszcze, z większą niż kiedykolwiek gorliwością starania o
bardziej intensywne życie wewnętrzne i nadprzyrodzone. Z biegiem lat coraz
większe znajduję upodobanie w życiu modlitwy: coraz bardziej sobie cenię
mszę św., brewiarz, różaniec, to, że mam Najśw. Sakrament w moim domu.
Stała łączność z Bogiem, od rana do wieczora, a nawet w nocy, z Bogiem i
sprawami Bożymi, jest źródłem ustawicznej radości i sprawia, że zachowuję
we wszystkim spokój i cierpliwość. Ale zajęcia mego urzędu, mniej lub
więcej z nimi związane, za dużo czasu mi zabierają i omal że nie całkowicie
mnie pochłaniają utrudniając odprawienie ze skupieniem i spokojem praktyk
pobożnych. Położę teraz większy na nie nacisk, zwłaszcza na różaniec,
który chcę odmawiać wspólnie z wszystkimi domownikami. Jako pamiątka tych
rekolekcji, pozostanie ten wspólny różaniec z sekretarzem, siostrami,
domownikami i gośćmi.
5 września otworzył patriarcha Roncalli uroczystości dla uczczenia
500-lecia śmierci wielkiego swojego poprzednika św. Wawrzyńca
Justinianiego. W przemówieniu podkreślił kardynał, że u tego najbardziej
"weneckiego" spośród weneckich patriarchów wspaniale harmonizowało
apostolskie działanie z kontemplacją.
W dalszym ciągu kardynał Roncalli niezmordowanie wizytował swoją diecezję.
W niewielu wolnych chwilach zamiast odpoczynku odwiedzał umiłowanych przez
siebie chorych. Zwykł był mawiać: "Aby być dobrym biskupem, trzeba
wypełniać skutecznie czternaście przykazań miłosiernych uczynków co do
ciała i co do duszy".
Od 9 do 15 maja 1956 r. kardynał Roncalli jako legat papieski przewodniczył
uroczystościom dwudziestolecia poświęcenia się Portugalii Niepokalanemu
Sercu Maryi. Skutkiem tego nie mógł wziąć udziału w rekolekcjach biskupów
prowincji weneckiej, ale dołączył się do swoich księży diecezjalnych
odprawiających rekolekcje w Seminarium duchownym od 11 do 15 czerwca.
Niemal każdy z księży korzystał z okazji i prosił swojego
patriarchę o rozmowę. Skutek: niewiele czasu na osobistą modlitwę i
przemyślenie. Zaznaczył to kardynał w krótkich notatkach z tych
rekolekcji:
1) To, że znalazłem się wśród moich drogich księży i ich problemów,
odebrało mi spokój, potrzebny do myślenia o sobie samym. Toteż na
przyszłość postaram się wizytować moich księży i rozmawiać z nimi o
woli w czasie ich zjazdów lub w miejscu ich pobytu, lecz rekolekcje będę
odprawiał z biskupami, by móc zająć się wyłącznie własną duszą.
2) Jeśli chodzi o praktyczne wnioski na ten rok, odnowiłem
postanowienie spełnienia z większą doskonałością tego
wszystkiego, co było przedmiotem tylu i tyle razy powtarzanych wysiłków
zamierzających do ulepszenia mych modlitw kapłańskich, pracy nad
duszami służby dla Kościoła świętego oraz praktykowania dzień po dniu:
łagodności, cierpliwości i miłości. A wszystko to muszę osiągnąć za wszelką
cenę, inaczej nic nie będę wart i tak mnie ludzie osądzą.
3) To poczucie małej wartości, stale mi towarzyszące, jest wielką
łaską Bożą, która mnie chroni od pychy i sprawia, że zachowuję prostotę,
bez której naraziłbym się tylko na śmiech. Zresztą i na to bym siĘ
zgodził, gdyby wyśmianie miało się przyczynić do potwierdzenia
tego, co głosiłem i co - póki mi życia stanie - głosić będę, że Ewangelia
jest niezmienna i że nauczanie Jezusa zasadza się na łagodności i Pokorze,
co nie jest równoznaczne ze słabością i naiwnością. Wszelkie nadawania
sobie tonów wyższości i wysuwanie naprzód swojej osoby jest egoizmem i
porażką.
4) Jest już dla mnie jasne, że odprawienie rekolekcji wspólnie z mymi
księżmi nie jest dobre, ponieważ załatwianie próśb każdego z nich zabiera
mi czas i spokój potrzebny do zajęcia się sprawami własnej duszy. Sam tak
chętnie głosiłbym rekolekcje, lecz do tego potrzeba spokojnego
przygotowania, zarówno wewnętrznego jak i zewnętrznego!
Wspomnienie Fatimy i pociech tam doznanych stawia mi coraz bardziej przed
oczy przykazanie Pana: "głosić Ewangelię ubogim, uzdrawiać skruszonych w
sercu" (por. Łk 4, 18).
5 września odbyło się w Wenecji zamknięcie rocznych uroczystości
diecezjalnych z okazji rocznicy św. Wawrzyńca Justinianiego. Niezmiernie
ucieszył się patriarcha, że przy tej okazji przybył do Wenecji jego
serdeczny przyjaciel z Francji, kard. Feltin, arcybiskup Paryża. Osobiście
oprowadzał gościa po Wenecji. Nagle na Placu św. Marka patriarcha podszedł
do jednej z orkiestr kawiarnianych i szepnął coś do ucha dyrygentowi. Za
chwilę rozległa się melodia Marsylianki. Natychmiast Wenecjanie otoczyli
swojego pasterza i jego dostojnego gościa i zaczęli ich oklaskiwać.
W granicach swoich możliwości kardynał Roncalli chciał udowodnić, że
Kościół zawsze popierał i popiera dobrą sztukę. M. in. zaprosił
Strawińskiego, światowej sławy kompozytora, aby 13 września w bazylice św.
Marka dyrygował przy wykonaniu swojego utworu: "Kantyk na cześć świętego
Marka Ewangelisty".
Co więcej, Roncalli wychodził sztuce naprzeciw. Niemniej miał odwagę
upomnieć się, gdy granice przyzwoitości naturalnej zostały przekraczane. I
tak w czasie międzynarodowego biennale w r. 1954 zostało wystawionych kilka
obrazów pornograficznych i bluźnierczych. Patriarcha zaprotestował. Prosił
członków rady miejskiej, aby organizując w przyszłości podobną wystawę,
byli bardziej krytyczni w przyjmowaniu obrazów. Dostosowano się do życzenia
patriarchy. Biennale w r. 1956 było pod względem etycznym bez zarzutu. Na
znak podzięki i uznania kardynał Roncalli zaszczycił swoją obecnością
biennale. Z okazji weneckiego festiwalu filmowego wystosował list
pasterski, w którym m. in. upomniał się o odpowiedni strój turystyczny:
Nie wymagam, żeby turyści jeździli po Włoszech w futrach i w grubej wełnie.
Mogą się przecież ubierać w te lekkie nowoczesne materiały, które są tak
miłe i przewiewne, że raczej chłodzą niż grzeją-Z drugiej strony Włochy nie
są krajem podzwrotnikowym, a czyż nawet na równiku lwy nie noszą futer, a
krokodyle tak cennej skóry?
W lutym 1957 r. w Wenecji miał odbyć się Ogólnokrajowy Kongres Włoskiej
Partii Socjalistycznej. Z tej okazji wzrastało napięcie polityczne w
mieście. Patriarcha, któremu nie było obCe wydarzenie w Wenecji, uważał za
słuszne umieścić z tej okazji artykuł w jednym z katolickich tygodników.
M. in. pisał:
Inny kongres, ogarniający znacznie szerszy zakres spraw, ale o podobnej
doniosłości, ma się zebrać w tych dniach w Wenecji. Przybędą nań delegaci
ze wszystkich prowincji naszego półwyspu. Będzie to Kongres Włoskiej Partii
Socjalistycznej.
To, że i ja również mówię o nim do was w wyrazach pełnych szacunku jako
dobry obywatel tego miasta, ceniący gościnność, jak tego wymaga reguła św.
Pawła, zgodnie z którą biskup winien okazać się spitalis et benignus, niech
będzie dla was dowodem, jak wysoko stawiam wyjątkową doniosłość tego
wydarzenia. Jest ono tym donioślejsze że może posiadać wielkie
znaczenie dla kierunku rozwoju, który przyjmie nasz kraj.
Pragnę wierzyć, że kongresowi temu przyświeca pragnienie zaprowadzenia
rządów wzajemnego zrozumienia, co przyczyni się do poprawy warunków życia i
dobrobytu społecznego.
Duszpasterzowi zazwyczaj niemało bólu sprawia konieczność stwierdzenia, iż
wielu ludzi o dużej inteligencji, ludzi uczciwych i wykształconych, cechuje
brak wrażliwości w sprawach wiary, tak jakby niebiosa przed nimi zagasły,
przy czym skłonni są oni bądź ignorować, bądź udawać, że zapomnieli o
podstawowych zasadach zaleceń boskich, które pomimo słabości właściwej
dzisiejszym ludziom i czasom od dwudziestu wieków są, ku chwale narodów
europejskich, natchnieniem historii, nauki i sztuki. Ci sami ludzie sądzą,
że przebudowę ekonomicznej struktury świata oraz jego nowoczesnych
instytucji cywilnych i społecznych da się urzeczywistnić za pomocą
ideologii obcych Ewangelii Chrystusowej.
Jeżeli o tym wspominam, to dlatego jedynie, że pragnę - jak to jest
przyjęte pomiędzy przyjaźnie dla siebie usposobionymi ludźmi - dokładnie
określić nasz duchowy stosunek do tych spraw. Pozostaje jeszcze
z całego serca życzyć, by synowie Wenecji, jak zawsze
gościnni i pełni uprzejmości, przyczynili się do skuteczności
obrad, które zgromadziły tylu naszych braci, przybyłych ze wszystkich stron
Vłoch po to, by wspólnie tworzyć dzieło opromienione ideałami prawdy,
dobra, sprawiedliwości i pokoju.
Oświadczenie to zostało rozmaicie zinterpretowane, a nawet przez
niektórych działaczy chadecji mocno skrytykowane. Kardynał Roncalli
skorzystał z okazji i w przemowie poświęconej dwu biskupom z Treviso zawarł
syntezę obowiązków biskupich:
Tajemnica urzędu biskupiego osiąga swe szczyty doskonałości przede
wszystkim w poszukiwaniu prawdy: Veritatem facere - "czynić
prawdę", wbrew wszystkim słabościom i wypaczeniom wiary ludzkiej,
którą pociągają ideologie znajdujące się w sprzeczności lub
wręcz
zwalczające naukę Chrystusa i Kościół. W obliczu czystości
bijącej z tej nauki - niepodobna się zgodzić na ryzykowne wahania lub nie-
sprecyzowane interpretacje.
Obok czystej doktryny chrystianizmu otwiera się rozległe pole i perspektywa
dla uprawiania miłości - miłości wypełnionej poświęceniem ofiarą; tej
miłości człowieka, która zaczyna się od składania dowodów szacunku i
kurtuazji, nadającym urok piękna w stosunkach między ludźmi. Wyraża się
również doskonale w pięknym i pełnym heroizmu promieniowaniu służby
duszpasterskiej.
8 maja patriarcha Roncalli wraz z duchowieństwem i przedstawicielami władz
świeckich wyszedł na dworzec kolejowy, aby powitać Prymasa Polski,
kardynała Stefana Wyszyńskiego, jadącego do Rzymu. Jakże wielkie wzruszenie
ogarnęło polskiego Podróżnika, kiedy zobaczył tak dostojne grono osób
witających.
Kardynał Roncalli zwyczajnie wyprowadził z wagonu ks. Prymasa wraz z
osobami mu towarzyszącymi i zaprowadził do recepcyjnej sali dworcowej.
Aromatyczna kawa była gotowa.
Proszę się nie krępować - zachęcał patriarcha, - tyle godzin spędzonych w
pociągu. Zresztą... - zwrócił się do ks. Prymasa - tyle lat ostatnich bez
prawdziwej kawy...
- Inną kawę piłem i to jakże czarną... - ze smętnym uśmiechem zauważył
kardynał Wyszyński.
- Kiedy eminencja będzie wracał do Polski, to proszę koniecznie
wracać przez Wenecję. Osobiście oprowadzę!
- Dziękuję, dziękuję za życzliwość.
- Ależ księże prymasie - odrzekł Roncalli - przecież kardynałowie są
braćmi.
Od 2 do 7 czerwca odprawił kardynał Roncalli swoje roczne rekolekcje wraz z
biskupami prowincji weneckiej. W Dzienniku duszy zanotował z tej okazji
jedno z najpiękniejszych i najbardziej wstrząsających wyznań:
1) "Użycz światła wieczornego". O Panie, już nadszedł
wieczór. Siedemdziesiąty szósty rok życia. Jest on wielkim darem
Ojca niebieskiego. Trzy czwarte spośród mego pokolenia przeszło już na
tamten brzeg. I ja także muszę być przygotowany na tę wielką chwałę.
Myśl o śmierci nie zakłóca mi pokoju. Odszedł także jeden z moich pięciu
braci, przedostatni, mój kochany Jan. Jakie dobre życie i jaka piękna
śmierć! Moje zdrowie jest wyśmienite i jeszcze silne, lecz nie mogę na to
liczyć: chcę być zawsze gotowy, by móc odpowiedzieć "oto jestem" na każde,
choćby niespodziewane wezwanie.
2) Starość, która też jest wielkim darem Bożym, musi mnie skłaniać do
cichej, wewnętrznej radości, do codziennego oddawania się samemu
Panu, ku któremu zwracam się jak dziecko biegnące w otwarte ramiona ojca.
3) Moje skromne, a teraz już długie życie rozwinęło się jak z kłębka pod
znakiem prostoty i czystości. Nic mnie nie kosztuje przyznanie się do tego
i powtarzanie, że moja wartość - to jedno wielkie nic.
Pan chciał, bym się urodził z biednych rodziców i sam pomyślał o
wszystkim. Dałem się prowadzić przez Niego. Gdy byłem młodym
księdzem, uderzało mnie hasło "posłuszeństwo i pokój», które powtarzał
ojciec Cezary Baroniusz całując w pokłonie stopę figury św. Piotra i
pozwoliłem, by pokierowano mną w doskonałej zgodności z Zamiarami, jakie
miała wobec mnie Opatrzność. I sprawdziły się słowa: "wola Boża jest moim
pokojem". Całą mą ufność położyłem w miłosierdziu Jezusa, który chciał, bym
został Jego kapłanem i Jego sługą, był wyrozumiały na me niezliczone
grzechy, przewinienia i niedbalstwa i utrzymuje mnie nadal przy życiu i
zdrowiu.
4) Myślę, że Pan Jezus dla większego mego umartwienia i całkowitego
oczyszczenia, chcąc mnie przyjąć do wiecznej chwały, przygotowuje mi,
zanim umrę, jakieś wielkie cierpienie i smutek ciała i duszy. Przyjmę
wszystko chętnie, byle tylko posłużyło to Jego chwale, przyniosło
korzyść mojej duszy i duszom umiłowanych moich synów duchowych. Lękam się
mej słabości w znoszeniu cierpienia i proszę Boga, by mnie wspierał, gdyż
mało, a raczej wcale nie ufam sobie, lecz całkowicie zaufałem Panu
Jezusowi. Ciebie męczenników zaszczytny hufiec uwielbia.
5) Dwie są bramy wiodące do raju: niewinność i pokuta.
Któż z nas, ludzi biednych i ułomnych, może liczyć na przejście przez
pierwszą? Ale druga jest najzupełniej pewna. Jezus przez nią
przeszedł z krzyżem na ramionach jako ofiara przebłagalna za nasze
grzechy i zaprasza nas, byśmy szli za Nim. Lecz pójście za Nim oznacza:
pokutować, pozwolić, by nas biczowano i samemu też nieraz się biczować.
O mój Jezu, warunki, w których się znajduję, pozwalają mi - mimo radości,
jakie mi przynosi urząd biskupi - na prowadzenie życia umartwionego.
Przyjmuję je chętnie. Czasami cierpi z powodu nich moja miłość własna, lecz
cierpiąc równocześnie się raduję, powtarzając Bogu: Dobrze mi, że zostałem
upokorzony. To zdanie św. Augustyna tkwi zawsze w mej pamięci i jest dla
mnie pokrzepieniem.
17 czerwca zatrzymał się ponownie w Wenecji ks. kardynał Stefan Wyszyński.
Z tej okazji zanotował ks. prymas w swoich zapiskach:
Jesteśmy w drodze powrotnej do Polski. W Wenecji zabrał nas : dworca
patriarcha, kard. Roncalli, by wspólnie z capo stazione przewieźć nas
gondolą przez kanał. Wydobył nas formalnie z wagonu i osobiście pokazywał
najbardziej wartościowe pamiątki i zabytki miasta. Zobaczyliśmy część
Wenecji pobliską dworca. Zapraszał stale do siebie: "Kardynałowie są
braćmi". - Podarował nam piękne albumy weneckie. Czynił to wszystko, aby
zrobić przyjemność Polakom, którzy będą jeszcze jechali w wagonie przez
półtorej doby. Zrozumieliśmy, że to jest Człowiek! On ma twarz ludzką. Na
jego twarzy maluje się coś niesłychanie człowieczego.
48. POTRZEBA MI SPOCZĄĆ NIECO
W listopadzie 1957 r. ukończył patriarcha Roncalli wizytacje pasterskie w
swojej diecezji. Bilans z nich przeprowadził podczas XXXI Synodu
Diecezjalnego, który trwał od 24 do 27 listopada w Wenecji.
Podczas synodu zajaśniała w całym blasku jeszcze raz wielka dobroć
Roncallego. Tak bardzo lękał się, aby przez surowość nie dopuścić do
nadużycia autorytetu. Przy jednej okazji wyraził się na ten temat:
Nadużywanie autorytetu władzy zabija prawdę na skutek surowości i
zewnętrznej dyscypliny. Hamuje dozwoloną prawem inicjatywę; nie będąc w
stanie słuchać, myli się zawziętość ze stanowczością. Nadużywanie władzy
ojcowskiej jest fałszywie pojętym ojcostwem. Roztacza nad swymi ofiarami
nadzór, aby zachować swój autorytet. Daje każdemu swoją rzekomą
liberalność, lecz nie szanuje praw swych podwładnych. Przemawia tonem
protekcjonalnym i odmawia zgody na współpracę.
Podczas synodu zsumował patriarcha Roncalli swoje dotychczasowe poczynania
w diecezji weneckiej: oto założył trzydzieści nowych parafii, wybudował
małe seminarium, nowe pomieszczenie dla archiwum patriarchalnego. Za jego
rządów i przy jego walnej pomocy zbudowano wiele kościołów i wiele starych
odrestaurowano.
Było przeto za co dziękować Panu Bogu.
W dniach 24 i 25 marca 1958 r., w setną rocznicę ukazania się Niepokalanej,
patriarcha Roncalli jako legat papieski przewodniczył uroczystościom w
Lourdes, podczas których dokonał konsekracji nowej, olbrzymiej bazyliki św.
Piusa X. Zaskoczeniem dla wszystkich był fakt, że przepisanego rubrykami
trzykrotnego obejścia bazyliki dokonał kardynał w otwartym aucie.
Przemawiając przy tej okazji, powiedział:
Cieszymy się, że możemy wam przedstawić przykład Bernadetty, tego dziecka
biednego i nieznanego w świecie, ale wybranego przez Boga, które stało się
zwiastunem Jego łaski. Bóg, by pokonać przemoc - pisze św. Paweł - wybrał
to, co w świecie jest najsłabsze.
- co w świecie jest bez nazwiska, to czym się pogardza - właśnie na to
pada wybór Boga.
Na lotnisku otoczyli patriarchę dziennikarze prosząc o kilka słów dla
Francuzów. W odpowiedzi przytoczył słowa Niepokalanej zwrócone do
Bernadetty Soubirous:
-pokutujcie! pokutujcie! pokutujcie!
Liczne prace diecezjalne i urzędowe podróże przerwał kardynał Roncalli
rekolekcjami w dniach 22 do 26 września. Niestety, nie za wiele miał czasu
dla siebie. Tłumaczy to w swoich notatkach:
Prześliczna, wysoko położona miejscowość, na zboczu gór Grappa. Goszczę u
zacnych ojców Instytutu Cavanis. Dyrektor, o. Pellegrino Bolzonello, jest
pełen namaszczenia i bardzo uprzejmy. Są tu także ze mną: prowikariusz
prałat Gottardi, prałat Capovilla i sztab generalny kurii oraz kilku
proboszczów. Spośród kanoników: ks. Vecchi, ks. Spavento i inni. Dużo jest
też moich młodych księży. Prałat Signora jest dzielny i dobry. Jego głos
trochę dla mnie niefortunny, zwłaszcza, że słucham go z boku i dlatego z
pewnym trudem; lecz w sumie - treść doskonała i dobrze podana, pozwalająca
dostrzec głęboki szczery zapał. Było też kilku księży z Vittorio Veneto.
Zespół poważny i dostojny.
Niestety, jednak musiałem stwierdzić - i to po raz drugi - że potrzeba mi
"miejsca ustronnego, aby spocząć nieco" (por. Mk 6, 31). By zadowolić
zebranych, musiałem i ja do nich przemówić. Pierwszego wieczoru:
"sprawowanie urzędu kapłańskiego" (Syr 45, 19). Drugiego: "głowa kapłana".
Trzeciego: "pięć punktów". Czwartego: "serce, charakter i język kapłana",
z położeniem nacisku na "cichość i pokorę", na charakter, na mowę, w
związku z dobrym wychowaniem i głoszeniem słowa Bożego.
Tak jednak nie może być. Rekolekcje muszę spędzać w odosobnieniu, z dala od
spraw kurii, zajmować się w milczeniu sobą samym i sprawami mej duszy.
Mój poważny wiek powinien mi nakazywać większą ostrożność
w przyjmowaniu zobowiązań głoszenia konferencji poza moją diecezją.
Muszę je opracować pisemnie, a to mnie dużo kosztuje, nie mówiąc
iż o stałym upokorzeniu, wynikającym z poczucia mej małości. Niech
Pan mi dopomaga i mi przebaczy.
Nagle 6 października 1958 r., gdy patriarcha Roncalli przyjmował na
audiencji wiernych, powiadomiono go, że o godz.
6 rano papież Pius XII uległ atakowi paraliżu. Stan chorego określono
jako bardzo ciężki. Roncalli natychmiast przerwał
konferencję i udał się do kaplicy, aby pomodlić się za Ojca Świętego.
Przez trzy dni i noce Roncalli prawie nie podnosił się z klęczek.
9 października o godz. 3.52 papież Pius XII umarł. W sobotę 11
października odprawił patriarcha uroczystą żałobną mszę św za duszę
Piusa xii.
12 października w niedzielę po odprawieniu mszy św. odmówił przed ołtarzem
św. Marka modlitwę kapłanów udających się. w podróż tzw. Itinerarium
clericorum. Kiedy jechał motorówką wzdłuż Canale Grande, tłumy Wenecjan
żegnały go oklaskami i głośnymi życzeniami, aby wrócił do nich jak
najszybciej.
Na twarzy patriarchy malowało się skupienie i jakby smutek. Kiedy znalazł
się w wagonie, podszedł do okna, aby jeszcze raz pożegnać się z tłumem
wiernych, którzy ze łzami żegnali go jak dzieci ojca. Ktoś z tłumu zawołał:
- Życzę waszej eminencji szczęścia! Patriarcha ze smętnym uśmiechem
odpowiedział:
- Największym szczęściem, jakie może mnie spotkać, to wrócić do was w
ciągu dwóch tygodni.
Pociąg pomału ruszył... Kierunek: Roma!
49. HABEMUS PAPAM!
Pociąg z Wenecji z patriarchą Roncallim przybył na dworzec rzymski 13
października rano. Mimo wczesnej pory tłum ludzi oczekiwał przybycia
kardynała weneckiego.
- Czy wszystkich kardynałów przybywających do Rzymu ludzie witają tak
tłumnie? - zapytał się Roncalli.
- Nie wszystkich - odpowiedziano. - Ponieważ Eminencja jest równocześnie
kardynałem i patriarchą, przyszło dwa razy tyle ludzi.
Roncalli z ojcowskim uśmiechem udzielił wszystkim błogosławieństwa.
Na czas pobytu w Rzymie zarezerwował mieszkanie w skromnym "Domus Mariae".
Dom oddalony był od zgiełku miasta i gwarantował ciszę i spokój.
Przybyli kardynałowie wraz z urzędnikami kurialnymi wzięli udział w
uroczystościach żałobnych i w złożeniu zwłok Piusa XII w krypcie bazyliki
św. Piotra. W następnych dniach do południa wspólnie naradzano się nad
sprawami i potrzebami Kościoła.
Wolne popołudnia i wieczory poświęcał Roncalli modlitwie i długim spacerom
w towarzystwie tylko swojego kapelana ks. Capovilli. Odwiedzał bazyliki,
kościoły, zabytki starożytności. Przypominał sobie dawne, sprzed
kilkudziesięciu lat wędrówki kleryka i młodego księdza Roncallego. Podczas
tych wędrówek psychicznie odpoczywał. Poczuł się znowu młody. Nowa energia
wstępowała w niego.
Spacery te miały i drugą dobrą stronę. Był nieuchwytny dla innych
kardynałów, dla urzędników kurialnych i przede wszystkim dla wścibskich
dziennikarzy. Nie chciał w najmniejszej mierze brać udziału nie tylko w
ewentualnych "przetargach", ale nawet sugestiach na najbliższą przyszłość.
Swoje wnętrze z tego okresu ujawnił w listach.
do rektora seminarium w Wenecji m. in. pisał:
Módl się, by następca Piusa XII, ktokolwiek nim będzie, nie spowodował
przerwy w ciągłości pracy papieskiej, a czynił stałe postęPy idąc za
wskazaniami wiecznie młodego Kościoła Świętego, którego posłannictwem jest
zawsze prowadzić dusze na Boskie wyżyny realizowania Ewangelii i uświęcania
życia ludzkiego w celu osiągnięcia życia wiecznego. Teraz będąc w
przededniu konklawe, stale noszę przy sobie wizerunek oblicza Madonny delia
Salute i wciąż myślę o moich kochanych seminarzystach, z którymi obiecuję
sobie, gdy tylko wrócę do Wenecji, pracować jeszcze pilniej i z jeszcze
większym poświęceniem. Muszę przyznać, że wiele nadziei pokładam w
modlitwach moich seminarzystów, których - wraz z ich czcigodnymi
przełożonymi - będąc przy grobie św. Piotra ściskam i błogosławię.
Swego przyjaciela w Mediolanie, arcybiskupa Giovanni Monti-niego, pokornie
prosił:
Bardzo potrzebuję orędownictwa świętych. Dlatego zwracam się do Ciebie,
gdyż jesteś blisko tych, do których mam specjalne nabożeństwo. Poleć moją
duszę spoczywającym w Mediolanie świętemu Ambrożemu i świętemu Karolowi
Boromeuszowi...
Wreszcie przed samym konklawe napisał do biskupa z Bergamo, Giuseppe
Piazzi:
Jeszcze parę słów przed wejściem na konklawe. Niech będą czymś w rodzaju
apelu, który kieruję za pośrednictwem biskupa do tego wszystkiego, co jest
najdroższe mojemu sercu dobrego bergameńczyka. Pamięć o tylu tak bardzo
czczonych i drogich wizerunkach Marii rozsianych po całej diecezji, pamięć
o naszych świętych, biskupach, światłych i świętych kapłanach braciach i
siostrach zakonnych o tylu zaletach, jest pociechą dla duszy mojej. Czeka
ona na nowe Zielone Święta, które przyniosą Kościołowi świętemu nowego
Namiestnika Bożego oraz odnowienie jego organizmu ożywającego na nowo w
dążeniu do zwycięstwa prawdy, dobroci i pokoju. To nie ma znaczenia, czy
nowy papież będzie rodem z Bergamo czy też nie. Wspólne modlitwy winny
sprawić, by został nim człowiek mądry i łagodny, święty i uświęcający
innych. Jestem pewny, że mnie rozumiecie. Pozdrawiam was i całuję.
Wszystkim waszym wiernym ślę jeszcze jedno błogosławieństwo.
25 października w sobotę rozpoczęło się konklawe. Przed odgrodzeniem się od
świata kardynałowie zebrali się w bazylice św. Piotra i uczestniczyli we
mszy św. o Duchu Świętym. Okolicznościowe kazanie wygłosił monsinior
Antonio Bacci. Do uszu Roncallego dochodziły postulaty kaznodziei:
Potrzeba nam papieża o wielkiej sile umysłu i gorącej miłości bliźniego:
papieża, który wie, jak mówić prawdę nawet tym, którzy nie chcą jej
słyszeć, który wie, jak bronić praw chrześcijańskiej i ludzkiej
cywilizacji, otwierającej jednocześnie przebaczające ramiona do wszystkich,
nawet do tych, co ranią serce naszego wspólnego Ojca. Musi być nauczycielem
i pasterzem wszystkich - ojcem. Niechaj nowy wikariusz Chrystusa będzie jak
gdyby mostem między niebem a ziemią; niechaj będzie wreszcie jak gdyby
mostem między klasami społecznymi. Niechaj będzie także jak gdyby mostem
między narodami, przede wszystkim, czcigodni ojcowie, potrzeba nam świętego
papieża, ponieważ święty papież może uzyskać od Boga rzeczy, jakich dary
natury nie są w stanie zastąpić. Dajcie świętemu rzymskiemu i powszechnemu
Kościołowi takiego pasterza w możliwie jak najkrótszym czasie; z największą
żarliwością, odrzuciwszy wszelkie ziemskie względy, mając oczy zwrócone ku
Bogu, błagając Go o tę łaskę.
Pomieszczenia konklawe mieściły się w urzędach watykańskich, częściowo w
muzeum, a częściowo w mieszkaniach pracowników.
Roncallemu wypadło miejsce w urzędzie komendanta gwardii szlacheckiej.
Kwatermistrz watykański pokazał patriarsze tabliczkę na drzwiach z napisem:
II Commandante.
- Czy pan wierzy w znaki? - zapytał się Roncalli dowcipnego urzędnika - bo
ja nie.
W kaplicy Sykstyńskiej odbyła się uroczysta przysięga kardynałów:
Stojąc w obliczu Boga, dotykając ręką świętej Ewangelii, przysięgam, że
będę przestrzegać ścisłej i uświęconej tajemnicy każdej i wszystkich rzeczy
dotyczących wyboru nowego papieża, które w jakikolwiek sposób dojdą do mej
wiadomości. Zachowam tajemnicę wszystkich spraw, powziętych i
rozstrzygniętych przez zgromadzenie kardynałów na konklawe, wszystkich
spraw dotyczących głosowania. Obiecuję, że nie przyniosę radia, telegrafu,
mikrofonu lub innych instrumentów do przesyłania czy odbioru wiadomości ani
żadnego aparatu fotograficznego czy kamery filmowej". Przestrzegać będę
tego ślubowania pod klątwą ekskomuniki, z której uwolnić może jedynie
specjalne zarządzenie przyszłego papieża.
Codziennie dokonywano czterokrotnie wyborów.
Minęło dwa dni.
Żaden z kardynałów nie otrzymał wymaganych dwóch trzecich plus jeden
głosów.
Wreszcie w trzecim dniu, w jedenastym głosowaniu, kardynał Angelo Giuseppe
Roncalli otrzymał potrzebną ilość głosów.
Do pobladłego patriarchy weneckiego podszedł kardynał dziekan Tisserant.
Zgodnie z prawem zapytał się elekta:
- Czy przyjmujesz swój wybór na najwyższego arcykapłana, dokonany według
prawa kanonicznego?
Zapanowała długa, pełna napięcia cisza. Po chwili kardynał Roncalli
przyciszonym, ale spokojnym głosem odpowiedział, zaczynając od cytatu Pisma
św.:
- "Słyszę Twój głos, drżę i lękam się". Świadomość mego ubóstwa
i małości winna wyjaśnić moją nieśmiałość. Lecz widząc w głosach mych
braci, czcigodnych kardynałów naszego świętego rzymskiego Kościoła, znak
woli Bożej, przyjmuję wybór przez nich dokonany i chylę głowę ku kielichowi
goryczy i pod jarzmo krzyża. W święto Chrystusa Króla śpiewaliśmy wszyscy:
"Bóg jest naszym sędzią, Bóg jest naszym prawodawcą, Bóg jest naszym
królem. On nas zbawi.'".
- W momencie wypowiedzenia słów: "przyjmuję wybór" dotychczasowy kardynał
Angelo Roncalli został papieżem.
- Jak chcesz, aby cię nazywano? - zapytał teraz kardynał Tisserani.
- Chciałbym być nazwany Janem.
Przez szeregi kardynałów przeszedł szmer zdziwienia. Papież jakby
przygotowany na to, spokojnie powiedział:
- Imię to jest nam szczególnie miłe, gdyż jest imieniem naszego ojca.
Jest nam miłe, ponieważ jest imieniem skromnego kościoła
parafialnego, w którym byliśmy ochrzczeni; jest imieniem niezliczonych
katedr, a przede wszystkim świętej bazyliki Laterańskiej, naszej katedry
jako biskupa Rzymu. Jest to imię przybierane przez większość
arcybiskupów rzymskich na przestrzeni wieków. Imię to nosiło dwudziestu
dwóch papieży o nieposzlakowanej praworządności. Wprawdzie ich pontyfikaty
były krótkotrwałe, ale uważamy za słuszne osłonić nasze mało znaczące imię
wspaniałym dziedzictwem arcykapłanów rzymskich...
Niechaj Jan Ewangelista i Maryja, Matka Chrystusa popierają tę intencję
naszej decyzji, której celem jest życie i radość Kościoła katolickiego i
apostolskiego, a także pokój i dobrobyt wszystkich narodów. "Moje dzieci,
miłujcie się wzajemnie", miłujcie się wzajemnie, gdyż jest to głównym
nakazem naszego Pana. Niechaj Bóg łaskawie zezwoli, czcigodni bracia,
abyśmy przy pomocy łaski Bożej, osiągnęli taką świętość życia i siłę ducha,
byśmy byli - jeśli Bóg tego zechce - przygotowani przelać nawet swą krew.
Następnie do papieża podszedł sekretarz konklawe, monsinior Alberto di
Jorio, i podał mu białą piuskę. Jan XXIII zdjął z głowy czerwoną piuskę
kardynalską i włożył ją na głowę 'di Jorio na znak, że mianuje go
kardynałem.
Następnie uklęknął przed ołtarzem i pogrążył się w modlitwie Potem podpisał
akt zgody na wybór i udał się do zakrystii, aby przebrać się w białą
sutannę.
Na wszelki wypadek przygotowane są podczas konklawe trzy sutanny o
rozmaitych rozmiarach. Krawiec watykański nie przewidział jednak, że nowy
papież będzie aż tak tęgi. Natychmiast trzeba będzie przeprowadzić
poprawki. Jan XXIII nie denerwował się. Kiedy wkładano mu białą sutannę,
przed oczyma stanęła mu własna kochana matka, kiedy w dniu jego pierwszej
Komunii św. wkładała mu białe ubranko. Papież uśmiechnął się do swojej
matki w zaświatach. Dyskretnie otarł łzę, która ukradkiem wymknęła mu się z
oka.
Kiedy Jan XXIII wrócił do kaplicy Sykstyńskiej, zasiadł przed ołtarzem.
Teraz kardynałowie podchodzili do niego, aby złożyć mu wyrazy hołdu i
posłuszeństwa. Papież jednak nie pozwolił im, aby według zwyczaju całowano
go w kolano i stopę. I tak czuł się mocno skrępowany, kiedy całowano go w
rękę. Natomiast każdego kardynała serdecznie brał w swoje ramiona i
obdarzał pocałunkiem pokoju.
Po tej ceremonii kardynał Tisserant włożył na palec papieża Jana pierścień
Rybaka.
Tymczasem na Placu św. Piotra półmilionowy tłum okazywał wielką radość:
Habemus Papam - Mamy Papieża - skandowano. Ale kto nim został?
Tajemnica miała być wkrótce ujawniona całemu światu.
Na balkonie bazyliki św. Piotra w orszaku członków konklawe ukazała się
drobna postać kardynała Nicola Canaliego, dziekana kardynałów-diakonów.
Momentalnie na placu zapanowała cisza.
Kardynał donośnym, uroczystym głosem oznajmił przez mikrofony:
- Przynoszę wam radosną nowinę: habemus papam! mamy papieża!
Jest nim dostojny kardynał Roncalli, który przybrał imię papieża Jana
XXIII.
W tym momencie rozległy się wszystkie dzwony bazyliki św. Piotra. Tłum
szalał z radości. Bił brawo, wiwatował.
Wtem na balkonie ukazał się nowy papież. Twarz jego promieniała niezwykłą
dobrocią i miłością.
Lud wołał:
- Pobłogosław nas!
- Ojcze, błogosław nas i nasze dzieci!
Jan XXIII podniósł ręce w górę. Zapanowało milczenie.
Rozległ się donośny, silny głos papieża:
- Wspomożenie nasze w Imieniu Pana!
- Który stworzył niebo i ziemię - odpowiedział lud.
- Niechaj błogosławi was Wszechmogący Bóg Ojciec i Syn, i Duch Święty!
- Amen - odkrzyknięto.
Powietrzem wstrząsnął dźwięk triumfalnego marsza papieskiezo, wykonanego
przez orkiestrę watykańską i wojska włoskiego.
Na cały świat dziennikarze depeszowali: "Mamy nowego papieża! Świat zyska w
nim ojca!". Była już późna noc, kiedy nowy papież ukończył najpilniejsze
naglące prace.
- Co jeszcze dzisiaj mamy zrobić? - zapytał się Jana XXIII słaniający się
ze zmęczenia sekretarz Capovilla.
- Musimy odmówić jeszcze brewiarz - spokojnie odpowiedział papież.
50. OTWIERAMY SERCE I RAMIONA DLA WSZYSTKICH
Nazajutrz skoro świt Jan XXIII był już na nogach. Sekretarz zapytał się:
- Jak spało się waszej świątobliwości?
- Bardzo dobrze, jak zawsze - odpowiedział. Po chwili jakby sobie coś
przypomniał powiedział:
- Mam prośbę do księdza.
- Proszę nie mówić do mnie zwrotem "wasza świątobliwość".
- No to jak mam zwracać się do... ugryzł się w język sekretarz.
- Proszę mówić do mnie po prostu: ojcze. To tak prościej i... bardziej
ewangelicznie. A to jest najważniejsze, aby wszystko było
bardziej ewangeliczne.
Papież wydawał się tryskać zdrowiem i energią. Nikt na jego twarzy nie mógł
odnaleźć cienia zmęczenia i wyczerpania po pełnym napięcia dniu
wczorajszym. Przede wszystkim wyznaczył datę swojej koronacji nie na
niedzielę 9 listopada, jak się wszyscy spodziewali, ale na dzień 4
listopada na wtorek. Pragnął, aby kardynałowie zza Rzymu, którzy chcieliby
pozostać na koronacji, jak najszybciej wrócili do obowiązków
duszpasterskich w swoich diecezjach. Sam również chciał jak najszybciej
wejść w normalny rytm pracy jako papież.
O godzinie dziesiątej udał się Jan XXIII do kaplicy Sykstyńskiej, gdzie
kardynałowie złożyli mu jeszcze jeden przepisany hołd. Następnie odczytał
po łacinie orędzie do całego świata, transmitowane przez radio w
trzydziestu sześciu językach. Orędzie to odznaczało się prostotą
ewangeliczną i wielką siłą szczerej miłości. Mówił:
Podobnie jak przygarniamy do serca Kościół Zachodni, tak z równym ojcowskim
uczuciem przygarniamy Kościół Wschodni i zarazem otwieramy serce i
ramiona dla wszystkich tych, którzy są odłączeni Stolicy
Apostolskiej, gdzie sam Piotr żyje w swych następcach "aż do skończenia
świata" (Mt 28, 20)... Żarliwie pragniemy ich powrotu "do domu
wspólnego Ojca... Upraszamy więc wszystkich, by przyszli, z pełną i
miłującą wolą i niechaj ten powrót będzie jak najrychlejszy przy
natchnieniu i z pomocą łaski. Nie wejdą do obcego domu, lecz do swojego
własnego... Niechaj będzie nam wolno zwrócić się do władców wszystkich
narodów, w których rękach spoczywają los, dobrobyt i nadzieje
poszczególnych ludów. Czemu by nie mieli w końcu znaleźć sprawiedliwego
rozstrzygnięcia sporów i waśni? Czemu skarby ludzkiego geniuszu i bogactwa
narodów są częściej obracane na gotowanie broni - złowrogiego narzędzia
śmierci i zniszczenia - niż na zwiększanie dobrobytu wszystkich klas
społecznych, szczególnie klas biednych? Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że
dla wykonania tak chwalebnych zamiarów i dla wygładzenia punktów spornych
trzeba przezwyciężyć poważne i skomplikowane trudności. Lecz te trudności
muszą zostać przezwyciężone, choćby kosztem ogromnego wysiłku. To wszakże
sprawa pierwszej wagi, najściślej związana z pomyślnością całej ludzkości.
Weźcie się zatem do dzieła i z wiarą, oświeceni tym światłem, które spływa
z góry, z Boską pomocą. Obróćcie oczy na ludy, które wam powierzono i
usłyszcie ich głos. O co was proszą, o co błagają? Nie proszą o te potworne
narzędzia wojny, wynalezione w naszych czasach, które mogą powodować
bratobójcze zniszczenie i powszechną rzeź. Chcą pokoju, lecz takiego
pokoju, w którym cała ludzka rodzina może żyć w wolności, kwitnąć i
rozwijać się. Chcą sprawiedliwości, która ostatecznie zawiera wzajemne
prawa i obowiązki klas w słusznym rozwiązaniu. Chcą spokoju i zgody - a
tylko z nich może się zrodzić prawdziwa pomyślność. Bowiem w pokoju, dopóki
opiera się on na słusznych prawach każdej osoby ludzkiej i żywi się
braterską miłością, rozwija się kultura, kwitną sztuki, energie ludzkie
łączą się owocnie, publiczne i prywatne bogactwo wzrasta. W tym związku
znany jest pogląd wielkich umysłów: pokój to "uporządkowana zgoda między
ludźmi" (św. Augustyn); to "spokój w ładzie" (św. Tomasz); "Miłe jest imię
pokoju, lecz zbawienna jest rzecz, jaką to imię oznacza. Istnieje jednak
ogromna różnica między pokojem a niewolą. Prawdziwy pokój to "spokój w
wolności" (Cyceron). Winniśmy ponownie rozważyć i przemyśleć w skupieniu
pieśń aniołów nad kołyską Boskiego Dzieciątka: "Chwała Bogu na
wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli" (Łk. 2, 14). Istotnie -
prawdziwy pokój nie zostanie dany obywatelom, ludom, narodom, jeśli wpierw
nie dostąpią pokoju ich dusze. Bo nie może istnieć pokój zewnętrzny, jeśli
nie jest on odbiciem pokoju wewnętrznego, jeśli nie jest przezeń kierowany.
Bez tego pokoju wewnętrznego wszystko się chwieje i grozi upadkiem. Tylko
religia może wykarmić, skrzepić i umocnić.
Po uroczystościach w kaplicy Sykstyńskiej Jan XXIII zaczął natychmiast
dobierać sobie najbliższych współpracowników. Słusznie Times określił
postępowanie papieża: "Nie wszedł on na palcach do swego królestwa, wszedł
śmiało jak władca, otwierając szeroko okna i przesuwając meble".
Przede wszystkim mianował monsiniora Tardiniego sekretarzem stanu, którą
funkcję od lat spełniał sam Pius XII. Na stanowisko majordomusa wyznaczył
monsiniora Federico di Vignale. Kardynał Masella został szambelanem, a
monsinior Mario Nasalli gocca di Corneliano - jako mistrz pokojów
papieskich otrzymał do pomocy czterech nowych szambelanów.
W pewnym momencie do zabieganego Jana XXIII zbliżył się nieśmiało
dotychczasowy jego sekretarz, monsinior Capovilla z kamerdynerem, Guidem
Gusso.
- Ojcze święty, przyszliśmy się pożegnać.
- A niby to gdzie się wybieracie?
- Wracamy do Wenecji.
Jan XXIII wzruszył ramionami i ciepło powiedział:
- To ładnie tak zostawiać starego człowieka na łasce i niełasce samych
rzymian? Jeżeli wy obaj odjedziecie, to i mnie nic innego nie zostaje,
jak wrócić do Wenecji. A teraz poważnie. Księże Capovilla,
papieżowi też jest potrzebny kapelan i osobisty sekretarz. Właśnie mianuję
księdza nim. Tak samo będę potrzebował oddanego mi i pewnego kamerdynera.
Nie zamierzam być więźniem watykańskim.
Podczas audiencji udzielonej redaktorowi naczelnemu Osservatore Romano,
Giuseppe delia Torre, papież prosił:
- Proszę na przyszłość nie używać w swoim czasopiśmie staroświeckich
zwrotów i tytułów, jak "jego świątobliwość", "otrzymaliśmy wiadomość z
najdoskonalszych ust" itp., ale proszę pisać prosto, np. "papież
powiedział" lub "Jan XXIII to uczynił" itp.
Po ustaleniu współpracowników papież zainteresował się swoim nowym
mieszkaniem. Otwarto mu pokoje, które dotychczas zajmował Pius XII, a które
od jego śmierci były zaplombowane. Jan XXIII przypomniał sobie bp.
Radiniego i jego pierwszy gest po wejściu do pałacu biskupiego w Bergamo:
otwarcie okna. Papież uśmiechnął się do tych wspomnień. Podszedł do okna.
Rozsunął energicznie kotary i ... otworzył okno.
Blask jesiennego słońca ozłocił pokój, a świeże powietrze ożywiło nastrój.
Papież jak burza przeszedł przez pokoje wydając po drodze rozkazy, co
należy zmienić, co odświeżyć. Na końcu zdumionemu otoczeniu oświadczył:
- Jutro chcę się tutaj wprowadzić. Dlatego pospieszcie się.
Takiego tempa dawno nie widział wiekowy pałac watykański. Aby zaczerpnąć
powietrza i odpocząć, udał się Jan XXIII autem do groty z
Niepokalaną w ogrodzie watykańskim. Długo klęczał przed figurą Matki Bożej.
Następnie skorzystał, że radiostacja watykańska była w pobliżu. Pracownicy
radiostacji byli zaskoczeni, kiedy zobaczyli między sobą papieża. Niemniej
uśmiech i życzliwe słowa Jana XXIII ośmieliły ich bardzo szybko. Każdego
pracownika zapytał się papież o narodowość. Kiedy przedstawił mu się
Hiszpan, opowiedział, jak to pewien przełożony jezuita osobiście ugotował
mu w Hiszpanii zupę.
- Czy dobra była? - zapytał się rozmówca. Papież roześmiał się:
- - Jako teolog jezuita ten był znakomity, ale jako kucharz... byłem chory
przez dwa dni.
W wędrówkach po pałacu watykańskim zawędrował i do kuchni. Siostry ze
zgromadzenia św. Marty z wraźnia omało nie zemdlały.
- Nie bójcie się. To nie duch, ale wasz brat Jan - śmiał się papież. - Mam
do was prośbę. Odtąd będę jadł posiłki w otoczeniu swoich współpracowników
i gości.
- Jak to, nie sam? - wyrwała się przełożona. Papież uśmiechnął się
pobłażliwie:
- Mateczko droga! przejrzałem dokładnie cały Stary Testament oraz Nowy
i nie mogłem znaleźć ani jednego słowa, które by wskazywało, że papież musi
jadać sam. Toteż nie będę jadł sam. Pozwoli mi na to wielebna mateczka?
Zakonnica cała stanęła w pąsach.
- Dobrze już, dobrze... - uspokajał ją papież. Kamerdyner Guido Gusso
został pouczony przez ceremoniarza dworu watykańskiego, że każdorazowo
podchodząc do papieża ma uklęknąć i pocałować jego pierścień.
Po kilku dniach odezwał się do niego Jan XXIII:
- Słuchaj Guido, będę ci dawał do pocałowania pierścień zawsze rano, gdy
mówisz mi "dzień dobry" i wieczorem, gdy żegnasz się ze mną mówiąc
"dobranoc". I na tym koniec. Jeżeli zaś musisz klękać, to idź do kościoła,
gdzie jest Najświętszy Sakrament, a nie przychodź z tym do mnie.
Tymczasem zbliżał się dzień koronacji. Janowi XXIII przedstawiono szkic
nowego papieskiego herbu. Mianowicie przedstawiał on wieżę, lwa św. Marka,
a nad tym wznosiła się tiara i klucze Piotrowe.
Papież wyraził zadowolenie. Miał tylko jedno zastrzeżenie:
- Dlaczego ten lew taki markotny? Może zjadł coś niestrawnego? Nie mógłby
mieć pogodniejszej miny?
Wreszcie przyszedł dzień 4 listopada. Całą poprzedzającą noc padał deszcz.
Ranek wstał pochmurny. Bazylikę wypełniało szczelnie 50 tysięcy wiernych, a
pół miliona trwało na placu św. Piotra. Przebieg koronacji transmitowany
był przez radio i telewizję.
Papieża wniesiono do Bazyliki na sedia gestatoria. Jan XXIII przyjął
homagium od członków kapituły watykańskiej. Przy ołtarzu św. Grzegorza
papieża ubrano w szaty pontyfikalne. Tutaj nastąpił hołd kardynałów.
Kiedy podszedł prymas Polski, ks. Stefan kardynał Wyszyński, Jan XXIII
rzekł do niego:
- Częstochowa! Częstochowa! Spraw, aby wiele modlono się
za mnie przed waszą Matką Bożą. Kardynał Wyszyński odpowiedział:
- Uczynię to, aby każdego dnia była msza św. w intencji Waszej
Świątobliwości przed ołtarzem Matki Bożej Jasnogórskiej w
Częstochowie.
Loże zajęte były przez korpus dyplomatyczny, rząd włoski z prezydentem na
czele, kardynałów, biskupów, przedstawicieli wielu państw, którzy
specjalnie przyjechali na tę uroczystość.
Oczy wszystkich skierowane były jednak najczęściej na trzech zniszczonych
życiem i ciężką pracą starców i jedną kobietę. Szeptem mówiono:
- To są bracia i siostra papieża. Zauważył ich i Jan XXIII.
Wyciągnął w ich kierunku swe ramiona i uśmiechnął się serdecznie. W oczach
zebranych ukazały się łzy.
- Jak oni się kochają... - mówili świadkowie tej wzruszającej sceny.
Kiedy papież znalazł się przed konfesją, jeden z duchownych spalił nad jego
głową trzy kłąbki konopi, powtarzając trzykrotnie:
- Ojcze święty, tak przemija sława tego świata!
Podczas uroczystej mszy św. Ewangelię odśpiewano po łacinie i po grecku.
Następnie niespodziewanie przemówił Jan XXIII. M. in. stwierdził: "Niemal
każdy lubuje się w przypisywaniu nam jednego z tych zadań,
jakie według jego osobistych poglądów winniśmy wypełniać. W ten sposób
żąda się od papieża, aby był mężem stanu i równocześnie dyplomatą,
luminarzem nauki i organizatorem życia społecznego, człowiekiem, który
bezstronnie może stawić czoło wszystkim bez wyjątku formom rozwoju
ludzkiego. Ci, którzy w ten sposób myślą, stworzyli sobie na własny użytek
ideał papieża, nie odpowiadający we wszystkim prawdzie. Nowy papież próbuje
przede wszystkim odtworzyć w sobie samym obraz Dobrego pasterza ...
Najwięcej leży mu na sercu zadanie pasterza. Wszystkie inne, czysto
ludzkie przymioty - wiedza, duchowa ruchliwość, dyplomatyczne wyczucie,
zdolności organizacyjne - mogą nasz pontyfikat uzupełnić, nie mogą jednak
zastąpić przymiotu Dobrego Pasterza".
Po mszy św. odbyła się koronacja na balkonie biegnącym wzdłuż fasady
bazyliki.
Tiarę włożył papieżowi na głowę kardynał Canali, wypowiadając formułę
uświęconą wiekami:
"Przyjmij tiarę przyozdobioną trzema koronami i wiedz, że jesteś ojcem
książąt i królów, arcykapłanem całego świata i wikariuszem Pana naszego
Jezusa Chrystusa na ziemi. Wieczna Mu cześć i chwała!".
Następnie Jan XXIII z tiarą na głowie podszedł do krawędzi balkonu i
udzielił błogosławieństwa Urbi et orbi.
W powiewach wiatru kołysał się na balkonie czerwono-żółty sztandar z nowym
herbem papieskim, na którym lew miał minę bardzo zadowoloną...
51. JESTEM TAK "MŁODYM PAPIEŻEM"
Po dniach pełnych uroczystości i splendoru związanych z wyborem i koronacją
na papieża Jan XXIII wszedł w codzienny rytm obowiązków papieskich. W
pierwszych chwilach pontyfikatu powtarzał:
- Właśnie odbywan nowicjat. Ale już wkrótce wyznał:
- W pierwszych dniach nie zdawałem sobie wcale sprawy, co o znaczy być
biskupem rzymskim, a przez to pasterzem Kościoła
Powszechnego. Wszystko wyjaśniło się stopniowo, poczułem się jak u siebie w
domu, jak bym całe życie nic innego nie robił.
W dwa dni po koronacji, tj. 6 listopada, przyjął Jan XXIII na audiencji
pięciuset dziennikarzy z całego świata, którzy przyjechali do Rzymu na
uroczystości papieskie. W przemówieniu do nich obok serdecznych słów i
objawów szczerej życzliwości nie brakło jednak i łagodnej nagany. Papież
powiedział:
Podczas ostatnich kilku nocy, gdy trudno nam było zasnąć, choć sen był nam
koniecznie potrzebny z powodu zmęczenia, jakie odczuwaliśmy w tych dniach,
kiedy to, że się tak wyrazimy, odbywaliśmy nasz nowicjat
powszechnego ojcostwa, przejrzeliśmy wiele gazet, oczywiście nie
po to, aby zaspokoić naszą miłość własną, ale dlatego, że intereso-o nas,
co świat mówi o papiestwie. Otóż stale powtarzało się to : każdy z was
usiłował odgadnąć tajemnice konklawe. Pewien dzieninik podał rzekomo
dokładny opis konklawe. Naturalnie nie było w nim nawet dwóch słów prawdy.
Jakkolwiek powszechnie wiadomo, dziennikarze mają szczególną zdolność
przenikania tajemnic, zachowanie milczenia byłoby w tym wypadku lepszą
polityką... Dziennika-e powinni stosować w życiu słowa Alessandro
Manzoniego: Prawda jest święta i zawsze pozostaję jej wierny.
Do podstawowych obowiązków papieża należało przyjmować biskupów
ordynariuszy z całego świata, którzy zdawali mu relacje ze stanu swoich
diecezji. Szczególnie kardynałowie spoza Rzymu chcąc wykorzystać swój
pobyt w Wiecznym mieście prosili o audiencję.
Przed oczyma Jana XXIII niemal z godziny na godzinę przesuwa się inny
kraj, z całą złożoną problematyką stosunków między danym krajem a
Kościołem. Nie łatwo było niemal błyskawicznie przestawiać swój umysł na
coraz to inne zagadnienia.
14 listopada Jan XXIII przyjął na audiencji ks. prymasa Polski, kardynała
Stefana Wyszyńskiego. Na twarzy papieża malowało się zmęczenie, chociaż nie
znikał z niej uśmiech i dobroć.
- Pragnę dowiedzieć się - mówił Jan XXIII - od ks. prymasa o życiu
Kościoła w Polsce, gdyż informacje, jakie w tej materii podają mi różni
ludzie, nie budzą we mnie zaufania. Lepiej usłyszeć wszystko od człowieka,
który przychodzi stamtąd.
Ks. prymas przystąpił do relacji według przygotowanych uprzednio pięciu
tematów. Ojciec święty brał żywy udział w rozmowie. Często o coś pytał albo
dodawał.
- Zastrzegam się - stwierdził ks. prymas - że moje relacje zawsze mają
charakter "dość aktualny", gdyż u nas w Polsce wiele się zmienia.
Ks. prymas wręczył papieżowi dokumenty, w których były omówione
charakterystyczne elementy sytuacji Kościoła w Polsce. Papież przeglądnął
wręczone mu punkty i oświadczył:
- To wszystko bardzo mi pomoże zrozumieć sytuację. Nie jest to łatwe,
jestem przecież tak "młodym papieżem". Ale to wszystko bardzo starannie
przeczytam. Na następnej audiencji będzie można sprawdzić w
pytaniach, czy dobrze wszystko zrozumiałem.
Następnie ks. prymas zaczął referować sytuację Kościoła na Ziemiach
Zachodnich. Powiedział:
- Przyjeżdżam do Rzymu po raz trzeci. Dotychczas niewiele uzyskałem. Mam
nadzieję, że tym razem więcej otrzymam dla diecezji Ziem Zachodnich. Jestem
ordynariuszem sześciu diecezji. Na Ziemiach Zachodnich pracują moi
wikariusze generalni, biskupi konsekrowani. Mają nominację na biskupów
pomocniczych, których jako ordynariusz nigdy nie widzę w Gnieźnie. Jest to
sytuacja bardzo sztuczna i musi razić.
- A jak wygląda stan organizacji tych diecezji? - zapytał papież.
Ks. prymas oświadczył:
- Wszystko jest całkowicie zorganizowane. Diecezje są w pełni życia, ale
bez biskupów rezydencjalnych. Najpilniejsza sprawa to nominacja biskupa
rezydencjalnego w Olsztynie i w Gdańsku po ustąpieniu bp. Spletta. Bardzo
pilna jest też sprawa nowych granic dla diecezji wrocławskiej, opolskiej i
gorzowskiej.
Omówił też szczegółowo ks. prymas, jak wyglądają relacje episkopatu z
rządem i prace Komisji Wspólnej. Wyłożył zasady, którymi kieruje się
episkopat w pracy.
Papież przytaknął:
- Rozumiemy się, odpowiadają mi te zasady całkowicie.
Następnie ks. prymas zreferował Janowi XXIII program Wielkiej Nowenny i
drogi do Tysiąclecia Chrztu Polski.
Ojciec św. jeszcze raz wrócił do materiałów przedstawionych przez ks.
prymasa. Na zakończenie oświadczył:
- Obiecuję, że będę je czytał. Wszystko uczynię, aby ks. prymas nie wracał
do Polski bez oczekiwanych decyzji.
17 listopada Jan XXIII mianował 23 nowych kardynałów.
Na liście nominatów na pierwszym miejscu znajdowało się nazwisko: Giovanni
Battista Montini, arcybiskup Mediolanu.
Po nominacji nowych kardynałów liczba członków św. Kolegium wzrosła po raz
pierwszy w historii Kościoła do liczby 75 osób, a liczba reprezentowanych
narodowości wzrosła z 27 do 28.
Dewizą Jana XXIII zostały słowa: Oboedientia et pax - posłuszeństwo i
pokój. Przy rozmaitych okazjach wracał do interpretacji tej dewizy. I tak
19 listopada powiedział do członków Sekretariatu Stanu:
Jest ona naprawdę - jeśli się w nią dobrze zagłębić - określeniem
tajemniczym i potężnym, które podnosi na duchu. Jest hasłem zawsze
konkretnym i wspaniałym. Posłuszeństwo jest stale konieczne,
nawet jeżeli pociąga za sobą ofiarę. Czyni ją zresztą lżejszą i bardziej
możliwą do zniesienia. Skutkiem jej jest wielki ogarniający
duszę spokój. Kiedy się nosi w duszy ten skarb, największy ciężar
staje się miły. Idzie się naprzód, przed siebie, bez obaw, jakikolwiek
byłby sąd wydany o tym przez świat. Jest się podtrzymywanym na duchu
przez wszechmoc Bożą.
3 listopada Jan XXIII objął w posiadanie bazylikę na Lateranie jako biskup
Rzymu. Z tej okazji powiedział znamienne słowa:
Od papieża wymaga się wielu przymiotów. Wymaga się i tego, aby
był wybitnym mężem stanu, dobrym politykiem, dobrym rządcą i
administratorem; aby znał sprawy świata i umiał je należycie
ocenić. Często także wymaga się aby był naukowcem. Czegóż nie żąda się od
papieża?! Ale gdyby nawet papież wszystkie te przymioty
posiadał, nie są one najważniejsze. Najważniejsze jest, aby papież był
kapłanem, ojcem, pasterzem!
Przy tej okazji zwrócił się Jan XXIII z pytaniem do wiernych.
Czyż nie jestem waszym bratem?
Nie był to tylko retoryczny zwrot. Bał się Jan XXIII, aby ludzie w swym
szacunku dla papieża nie przekraczali granic dyktowanych wiarą.
Dlatego likwidował od samego początku to wszystko, co by mogło nosić choćby
ślad zabobonnej czci wobec jego osoby czy urzędu papieskiego.
I tak kiedy zauważył, że codziennie podają mu nowe, białe skarpetki
stwierdził, że jest to przesadne i zbyteczne.
- Ależ Ojcze św. - odpowiedziano - tyle ludzi czeka na te skarpetki. Są
przekonani, że pomagają na reumatyzm.
- Ależ przecież ja też mam reumatyzm - zaoponował Jan XXIII. - Proszę
nikomu ich nie dawać w tym celu.
Podobnymi przesłankami kierował się, kiedy zniósł zwyczaj ofiarowywania na
pamiątkę białych piusek papieskich. Jego poprzednik podczas zbiorowych
audiencji rozdawał do stu piusek. Jan XXIII powiedział:
- Nie chcę być odpowiedzialny za to, aby cała fabryka kapeluszy musiała na
mnie jednego pracować.
Zniósł też zwyczaj oklaskiwania, kiedy wnoszono go do Bazyliki św. Piotra.
Zarządził, aby zamiast owacji na cześć papieża lud pobożnie i w skupieniu
odmawiał "Credo". Kiedy Włosi mimo wszystko nie bardzo się przejęli jego
życzeniami, wprost ich skarcił:
- Jest czas, kiedy można mówić, i jest czas, kiedy się milczy. Nie można
zachowywać się w kościele, jak w teatrze.
W pierwszym okresie pontyfikatu przyłapywał się Jan XXIII na tym, że kiedy
rozmyślał wieczorem nad jakąś szczególnie trudną decyzją, budził się w nocy
i zdawało mu się, że jest kardynałem. Mówił wtedy do siebie:
- Porozmawiam o tym z papieżem.
Ale kiedy uświadamiał sobie obecną sytuację stwierdzał:
- Przecież to ja jestem papieżem! Wobec tego porozmawiam o tym z Panem
Bogiem.
I właśnie dlatego, że coraz trudniejsze sprawy piętrzyły się koło niego,
postanowił znaleźć czas na rozmowę z Panem Bogiem.
Od 30 listopada do 6 grudnia odprawił z najbliższym otoczeniem adwentowe
rekolekcje. Konferencje wygłaszał jezuita, o. Messori Roncaglia.
Niestety, nie udało się Janowi XXIII całkowicie odizolować się od naglących
i pilnych zajęć swego urzędu.
I tak 1 grudnia przyjął na audiencji elewów Kongregacji Propagandy. W
przemowie do nich przedstawił ideał kapłański. M. in. stwierdził:
Cenną ozdobą życia kapłańskiego jest łagodność i pokora. Syn Boży zesłany
na ziemię, by nauczać ludzi, nie przyniósł doraźnie ze sobą żadnej
wyraźniejszej i bardziej sprecyzowanej nauki jak pokora ducha, myśli, słowa
i całego sposobu życia. Często pokorą tą jest milczenie, a łagodność może
wydawać się słabością. Jest jednak odwrotnie - pokora świadczy o sile
charakteru i wielkiej godności. Stanowi również gwarancję trwałych
wartości, ponieważ ułatwia stosunki pomiędzy ludźmi. Powodzenie zawsze
towarzyszy i staje się udziałem ludzi pokornego serca. Człowiek, który
nie ma pokory, który ulega pokusie, zarozumiałej dumie, musi być
przygotowany na to, że wypadnie mu przeżyć dni wypełnione goryczą, że
może znaleźć się ogołocony ze wszystkiego i że będzie skazany na
pędzenie długich lat rozczarowań i zniechęcenia.
W Dzienniku duszy Jan XXIII naszkicował podczas rekolekcji tylko tematykę
konferencji i rozmyślań bez osobistych refleksji i postanowień.
W dniu 10 grudnia Jan XXIII przywrócił zwyczaj udzielania publicznych
audiencji w Watykanie. Sam był wówczas pełen humoru, a uczestnikom pozwalał
na dość swobodne zachowanie się.
Podczas przyjęcia kapelanów wojskowych rozpoznał msgra Pintonello, biskupa
polowego armii włoskiej, który podczas pierwszej wojny światowej był jego
przełożonym. Jan XXIII stanął przed nim na baczność i wyrecytował:
- Panie generale! Sierżant Roncalli melduje się na rozkaz! Kiedy po
koronacji papieskiej kilka tysięcy wenecjan udało się do .Rzymu, aby
pokłonić się Janowi XXIII, przyjął ich na specjalnej audiencji. Okrzykom i
oklaskom nie było końca. Wreszcie papież spróbował ich przekrzyczeć
wołając:
- Jeżeli się nie uspokoicie, audiencja nie skończy się nigdy. Proszę was,
nie przerywajcie mi!
Na prywatnych audiencjach humor też go nie opuszczał. Niemniej i w
żartobliwych powiedzeniach można było odnaleźć głęboką prawdę
psychologiczną. I tak jeden z nowo mianowanych kardynałów skarŻył się
papieżowi, że nowa godność jest ponad jego siły. Jan XXIII uśmiechnął się i
z prostotą powiedział:
- Ks. kardynale. Mnie też czasami nachodzą takie myśli. Modlę się wówczas
do mego Anioła Stróża, a on mi mówi: Giovanni, Giovanni, nie rób się taki
ważny.
Niestety, nie wszystkie problemy dało się załatwić pogodnie i z humorem.
29 listopada o godz. 11 Ojciec św. przyjął ks. kardynała Wyszyńskiego na
drugiej audiencji.
Ks. prymas poruszając sprawę Gdańska i Olsztyna zaznaczył:
- Nie trzeba wyznaczać granic diecezji i dlatego zamianowanie
biskupów rezydencjalnych nie powinno nasuwać trudności.
Jan XXIII ciężko westchnął. Po dłuższej chwili powiedział: - -
Wszyscy oczekują ode mnie gotowych decyzji, podczas gdy ja sam nie jestem
w stanie obecnie na wszystko odpowiedzieć Czy ks. prymas mnie rozumie?
Po chwili milczenia, papież mówił dalej:
- Nie chcemy wam dawać żadnych wskazań, mamy zaufanie, nie chcemy
krępować. Z doświadczenia wiemy, że praca idzie dobrze. Biskupi polscy
pracują bardzo dobrze. Kościół w Polsce utrzymuje się na pozycji i
pogłębia swoje życie. Nie możemy zbyt szczegółowo wchodzić w wasze sprawy,
aby wam nie utrudniać ciężkiej pracy. Proszę powiedzieć, że mamy pełne
zaufanie do Episkopatu Polski. Zdajecie egzamin!
Przy końcu audiencji zapytał się papież:
- Kiedy ks. prymas ma zamiar wrócić do Polski?
- Prawdopodobnie za tydzień - odpowiedział ks. kardynał.
- To proszę jeszcze do mnie przyjść.
Następnie Jan XXIII przeszedł wraz z ks. prymasem do Sali Konsystorialnej,
gdzie zebranych było około trzystu Polaków.
Po przemówieniu ks. prymasa Ojciec św. zwrócił się do zebranych po włosku.
Położył nacisk na to, aby Polacy byli wierni zobowiązaniom podjętym w
związku z Wielką Nowenną. Zachęcił, aby jak najpełniej i najwierniej
wypełniali Jasnogórskie Śluby Narodu. Przy tej okazji wyjaśnił również Jan
XXIII, jaką miał intencję, kiedy prosił w dniu swojej koronacji o modlitwę
na Jasnej Górze. Jego intencją i najgorętszym pragnieniem jest zgoda i
pokój między narodami, prosił więc o modlitwę, aby z pomocą Matki
Najświętszej mógł się do tego pokoju jako Głowa Kościoła Chrystusowego -
przyczynić.
17 grudnia papież przyjął na audiencji pożegnalnej ks. prymasa Polski.
Wspólnie omówiono sposoby kontaktowania się Kościoła polskiego ze Stolicą
Apostolską.
Ks. prymas serdecznie podziękował za monstrancję, ofiarowaną przez papieża
Jasnej Górze. Równocześnie poprosił o autograf na miniaturze
przedstawiającej Ojca św.; Jan XXIII odpowiedział:
- Trzeba to zrobić porządnie. Umieszczę na niej motto dla całej
Polski i postaram się, aby zrobiono z tego wiele odbitek fotograficznych.
Każę to uczynić natychmiast, aby ks. prymas otrzymał to
wszystko przed wyjazdem z Rzymu do Polski.
19 grudnia ks. prymas Wyszyński otrzymał na miniaturze autograf Jana XXIII:
Umiłowanemu Synowi naszemu, Stefanowi, Świętego Kościoła Rzymskiego
kardynałowi Wyszyńskiemu, arcybiskupowi warszawskiemu i gnieznieńskiemu,
oraz wszystkim czcigodnym biskupom Polski, umiłowanym Synom, Kapłanom,
Zgromadzeniom Zakonnym, poświęconym Bogu Dziewicom i całemu niezłomnemu
wiernemu Narodowi polskiemu - błogosławieństwa apostolskiego łaskawie
udzielamy, błogosławieństwo i pokój wszystkim. Jakże miłą jest rzeczą
pamiętać, żeśmy wszyscy braćmi w Chrystusie. Papież Jan XXIII. Z Siedziby
Watykańskiej, dnia 15 grudnia 1958 roku.
Gdy ks. kardynał Wyszyński wraz ze swoimi współpracownikami był już na
dworcu rzymskim Termini i oczekiwał na pociąg, podszedł do niego przysłany
specjalnie przez papieża monsinjor Capovilla i zapytał, czy ks. prymas
otrzymał autograf.
23 grudnia wieczorem Jan XXIII wygłosił przez radio pierwsze orędzie
wigilijne do całego świata. Nawoływał w nim do pokoju i jedności. M. in.
stwierdził: "Narodziny Pana są obwieszczeniem jedności i pokoju na całym
świecie". Przez radio płynęły życzenia papieskie w świat:
Oby te święta Bożego Narodzenia były twórcze. Oby słuchający tego głosu,
który płynąc na falach eteru wznosi się ponad dźwięki dzwonów, aby wezwać
wszystkich do jedności i modlitwy, zechcieli umocnić się w swoich dobrych
zamiarach uświęcenia zbliżającego się Nowego Roku tak, żeby mógł on stać
się rokiem sprawiedliwości, błogosławieństw, dobroci i pokoju.
Po raz pierwszy w historii Państwa Watykańskiego Jan XXIII w dniu 24
grudnia zebrał wszystkich jego mieszkańców na audiencji, aby osobiście
złożyć im życzenia świąteczne.
Pasterkę odprawił papież w Bazylice św. Piotra. Kazał specjalnie z tej
okazji usunąć stalle zarezerwowane dla dostojników, aby ludzie mogli
bezpośrednio otoczyć ołtarz, na który podczas przeistoczenia zstępował z
nieba Chrystus.
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia Jan XXIII udał się po południu do
dziecięcego szpitala Gesu Bambino. Błogosławił rozradowywał chore dzieci,
które przy nim chociaż na chwilę zapominały o swoich cierpieniach.
Prawdziwa bomba wybuchła na drugi dzień świąt. Oto po Rzymie, a później po
całym świecie rozeszła się wiadomość: "Papież udał się do więzienia,
jednego z najsurowszych, aby odwiedzić przestępców".
Stało się to niespodziewanie. Kiedy Jan XXIII znalazł się już w więzieniu,
pełen zakłopotania dyrektor próbował uniku:
- Ależ Ojcze św. Jesteśmy zupełnie nieprzygotowani na tak dostojną
wizytę. Ani więźniowie nie są odpowiednio umyci,
ogoleni, ani nie jest zupełnie porządnie posprzątane. Jan XXIII roześmiał
się:
- O to właśnie chodzi, panie dyrektorze. Przecież nie przyszedłem na
inspekcję, tylko jak brat do braci w odwiedziny. To
: będzie najlepiej, to będzie tak bardzo po rodzinnemu.
Za chwilę znalazł się papież wśród więźniów najpierw zdumionych, a
później rozentuzjazmowanych. Wyciągnął do nich szeroko swe ojcowskie
ramiona.
- Synowie, bracia moi - rozpoczął mówić Jan XXIII.
Wyście nie mogli przyjść na moją koronację, to ja, wasz brat przychodzę do
was, abyśmy wspólnie mogli nacieszyć się sobą... W waszym pierwszym liście
do domu, napiszcie, że papież odwiedził was i był tutaj z wami. Ja zaś w
mojej codziennej mszy św. i przy odprawianiu brewiarza pomodlę się bardzo
serdecznie za każdego z was i za wszystkich waszych ukochanych...
Przyszedłem do was, widzieliście mnie i spojrzałem wam głęboko w oczy. Obok
waszych serc złożyłem swoje serce. Bądźcie pewni, że to spotkanie
pozostanie w nim na zawsze.
Kiedy papież tak bezpośrednio wzruszająco przemawiał, rozległ się szloch
jednego z więźniów, a później wyznanie:
- Jestem tak wielkim grzesznikiem, a Ojciec św. do mnie
przyszedł. Czy słowa nadziei, które słyszymy, mogą odnieść się i do
mnie?
Dyrektor więzienia szepnął papieżowi:
- To jest bandyta, morderca.
Jan XXIII przymknął oczy. Przed nimi z szybkością błyskawicy ukazał się
Dobry Pasterz ewangeliczny, pochylony nad zaplątaną w cierniach zagubioną
owcą.
Teraz papież już wiedział, co ma uczynić.
Pochylił się nad klęczącym mordercą. Otarł mu łzy na twarzy, objął
ramionami i ... ucałował go.
52. ... JAK PIERWSZY KWIAT WCZESNEJ WIOSNY
25 stycznia 1959 r. w niedzielę Jan XXIII udał się do opactwa
benedyktyńskiego św. Pawła za Murami. Tam odprawił mszę św. z okazji święta
Nawrócenia św. Pawła. Następnie zebrał osiemnastu kardynałów mu
towarzyszących w osobnej sali i oświadczył, że pragnie szczerze
wypowiedzieć się na temat pewnych najważniejszych aspektów apostolskiego
urzędu, na które zwrócił uwagę w trzech pierwszych miesiącach swoich
rządów. Przede wszystkim uważa, że pierwszym i najważniejszym zadaniem jego
jest dostosować nowy pontyfikat do współczesnych potrzeb duchowych.
Papież przedstawił zagadnienia związane z ogromnym rozrostem miast i stanem
etycznym i materialnym jego mieszkańców. Oto charakterystyczny fragment tej
wypowiedzi:
Gdy papież ogarnia spojrzeniem całokształt swojego zadania, jakiż widok
rozciąga się przed jego oczami! Z jednej strony jest to obraz miły sercu,
tam gdzie łaska Chrystusowa nadal pomnaża rezultaty i cuda duchowego
pogłębienia, nawrócenia i świętości na całym świecie; z drugiej strony
jednak widok ten wywołuje smutek wobec niewłaściwego wykorzystania wolnej
woli przez człowieka, który nie uznaje otwartych dla niego niebios,
odstępuje od wiary w Chrystusa, Syna Bożego, Zbawiciela świata i
założyciela Kościoła Świętego...
Następnie zapytał się papież, jak można rozstrzygnąć problemy gnębiące
współczesny Rzym i cały świat. I właśnie wtedy po raz pierwszy ujawnił Jan
XXIII publicznie, że zamierza zwołać sobór powszechny. Oto jego słowa:
Czcigodni bracia i drodzy synowie! drżąc ze wzruszenia, lecz
jednocześnie, z pokorną niezłomnością postanowienia obwieszczamy wam
nazwę i plan podwójnych obrad: diecezjalny synod dla Rzymu i ekumeniczny
sobór dla Kościoła powszechnego.
Żarliwie modlimy się o dobry początek, przebieg i pomyślne wyniki tego
przedsięwzięcia, które wymaga ciężkiej pracy mającej na celu
oświecenie, poprawę i radość wszystkich chrześcijańskich narodów
przez ponowne wezwanie wyznawców innych wyznań religijnych, aby i oni z
przyjazną życzliwością wzięli wraz z nami udział w tym dążeniu do jedności
i łaski, czego tak wiele dusz we wszystkich zakątkach świata gorąco
pragnie.
To oświadczenie zakończył papież słowami:
Miłość i świętość, pozdrowienie i życzenie! Błogosławieństwo Wszechmocnego
Boga, Ojca i Syna, i Ducha Świętego niech będzie z wami.
Później wyznał Jan XXIII, że decyzję zwołania soboru powszechnego powziął
pod natchnieniem Ducha Świętego. Powiedział:
Nagle i niespodziewanie powstała myśl w naszym pokornym umyśle. Pewność, że
była ona zesłana z nieba, ośmieliła mnie do wprowadzenia pokornego
zamierzenia w czyn.
Innym razem papież poetycznie wyraził się, że myśl zwołania soboru
"wykwitła w nim nagle, jak pierwszy kwiat wczesnej wiosny".
Zapowiedź zwołania soboru powszechnego obudziła na całym świecie ogromne
zainteresowanie, entuzjazm i nadzieję.
Nie tylko katolicy wyrażali prawdziwą radość z ogłoszenia soboru, ale
niemal wszyscy chrześcijanie, którzy widzieli w tym początek jedności
Kościoła Chrystusowego.
Po pierwszym entuzjazmie przyszła spokojna refleksja nad ogromem podjętego
zadania. Największe opanowanie w Watykanie w związku z przygotowaniem do
soboru okazał sam papież. Nie swoim siłom ufał, ale pomocy z nieba. W
jednym z przemówień Jan XXIII powiedział:
Istnieje zawsze jakaś niepewność, można by nawet powiedzieć, jakieś święte
poruszenie przy rozpoczynaniu czegoś nowego, i jest to samo przez się
ćwiczeniem w pokorze. Wszystko to jednak przekształca się wkrótce w śmiałe
uczucie ufności, w miarę jak każdy nowy promień światła rozjaśnia horyzont
i stopniowo ujawnia rękę Pana, który nas oświeca i zachęca do dalszej pracy
ze szczerym sercem i dobrą wolą.
Prace papieża szły teraz w dwóch kierunkach: przygotowanie do synodu
rzymskiego i soboru powszechnego.
2 lutego Osserwatore Romano opublikowało list Jana XXIII do katolików
Rzymu. W liście tym rzymianie czytali m. in.:
Synod diecezjalny jest spotkaniem biskupa ze swymi księżmi w tym celu, aby
przedyskutować problemy religijnego życia wiernych, aby przypominać
znaczenie prawa kościelnego, usunąć nadużycia oraz zdynamizować życie
chrześcijańskie w diecezji... Może niejeden pomyśli, że tego rodzaju synod
nie jest potrzebny temu miastu, które stanowi punkt centralny
Katolickiego Kościoła... A tymczasem musimy zwrócić uwagę na to,
że Rzym, siedziba Piotra i jego następców, stolica kościelnego Urzędu
nauczycielskiego i kościelnej dyscypliny jako diecezja posiadała swoje
specyficzne problemy... Dzisiaj nie chodzi już o stary Rzym, który także
zewnętrznie miał oblicze świętego miasta i gdzie zagadnienia pracy
duszpasterskiej były duże prostsze, ale chodzi o wielką, nowoczesną
dwumilionową metropolię z wszystkimi problemami religijnymi i moralnymi
właściwymi współczesnym wielkim miastom. Dla Rzymu trzeba więc szukać
nowych środków na unowocześnienie pracy duszpasterskiej i za to ja ponoszę
odpowiedzialność przed Bogiem.
18 lutego Jan XXIII powołał do życia specjalną komisję, która miała zająć
się przygotowaniem do synodu rzymskiego. Na przewodniczącego tej Komisji
został mianowany arcybiskup Luigi Traglia.
W ogromie prac przygotowawczych papież nie zapominał i o innych swoich
dzieciach poza Rzymem. Korzystał niemal z każdej sposobności, aby dawać
dowody swej pamięci. Kiedy otrzymał od ks. prymasa Wyszyńskiego zbiór
fotografii wszystkich obrazów Matki Bożej słynących łaskami na polskiej
ziemi, odręcznie wystosował do niego list:
Ukochany Nasz Synu!
Z niemałą wdzięcznością odebraliśmy niedawno nadesłany Nam przez Ciebie,
Ukochany Synu, przemiły list, w którym powiadomiłeś Nas, jak serdecznie
została przyjęta przez Ciebie i przez Twoich Rodaków monstrancja,
ofiarowana przez Nas jako wyraz miłości, jaką wobec Polaków żywimy głęboko
w sercu, co oświadczyliśmy publicznie zaraz na samym początku Naszego
pontyfikatu.
Dziękując Nam za nasz dar, odwzajemniłeś się darami. Wiedz, że sprawiłeś
Nam wielką radość i ożywiłeś jeszcze bardziej Naszą pamięć o Polsce,
przysyłając Nam - wykonany przez zasłużony Prymasowski Instytut Ślubów
Narodu - zbiór fotografii obrazów Najświętszej Maryi Panny, czczonych w
rozmieszczonych po całej Polsce świątyniach, w których w Naszej intencji
odprawione zostały nowenny mszy świętych, z nadzieją na lepszą przyszłość.
Nadesłane wizerunki poleciliśmy porozwieszać na ścianach Naszego
mieszkania, aby myśli Nasze - ilekroć spojrzymy w to łagodne oblicze
przesławnej Królowej Polski - częściej biegły ku Wam wraz z gorącymi
modlitwami i życzeniami: aby Rozdawca łask wszelkich otaczał szlachetny
Naród polski nieustanną opieką, udzielał mu siły i pomocy, uświęcał go na
drodze życia chrześcijańskiego i umacniał jego pełną mądrości i nadziei
roztropność. Poprzez trudy i znoje gotuje Wam Bóg to, co obróci się na
Wasze większe dobro.
W tej intencji, aby życzenia Nasze się spełniły, wraz z serdecznym
podziękowaniem za dary, zasyłamy Tobie, Ukochany Nasz
Synu, wszystkim Polakom, którzy szczycą się przynależnością do Kościoła
katolickiego, z ojcowskiego serca płynące błogosławieństwo apostolskie.
Dan w Rzymie u Świętego Piotra, dnia 20 lutego 1959, w pierwszym roku
Naszego pontyfikatu.
Jeżeli tylko czas na to pozwalał, starał się papież odpisywać na listy, do
niego specjalnie pisane.
I tak w pierwszym okresie pontyfikatu Jan XXIII otrzymał od
dwunastoletniego Bruna list tej treści:
zostać papieżem albo policjantem.
Kochany Papieżu! Nie wiem co robić. Chciałbym Co o tym myślisz?
Ojciec święty odpisał:
Mój mały Bruno.
Jeśli zależy ci na moim zdaniu - naucz się być policjantem. Tego się nie
improwizuje. Co do zawodu papieża, to zobaczysz później. Każdy może zostać
papieżem; najlepszy dowód, że ja nim zostałem. Odwiedź mnie, jak
przyjedziesz do Rzymu. Chciałbym z Tobą pomówić jeszcze o tym wszystkim.
Często też opuszczał Watykan, aby wziąć udział w jakiejś uroczystości
kościelnej albo odwiedzić któreś z licznych międzynarodowych seminariów
duchownych lub chorych w szpitalach, a nawet w domach prywatnych. Z
początku takie postępowanie Jana XXIII szokowało, a później mieszkańcy
Rzymu przyzwyczaili się do jego wędrówek. Nazwano go nawet "Janem za
murami" parafrazując nazwę jednej z bazylik.
I tak w styczniu 1959 r. odwiedził Jan XXIII dom emerytów przeznaczony dla
księży na Monte Mario. Usiadł na bujającym się krześle i spędził całe
popołudnie na swobodnej rozmowie z dwudziestu dwoma staruszkami. Księża ci
jeszcze nigdy tak nie byli szczęśliwi w życiu. Wreszcie ktoś ich
"spostrzegł". Więcej, udowodnił, że ich kocha i szanuje.
W swoich wędrówkach papież był bardzo pogodny i... pokorny. Raz
niespodziewanie przyszedł do jednej z klinik prowadzonych przez zakonnice,
aby odwiedzić ciężko chorego kapłana. Jedna z dyżurujących zakonnic z
wrażenia o mało nie zemdlała. Jan XXIII uśmiechnął się i powiedział:
- Niech się siostra nie boi. Przecież jestem tylko papieżem. Proszę
zawiadomić siostrę przełożoną o moim przyjściu.
Po czym czekał ze wszystkimi interesantami w poczekalni na przyjście
przełożonej.
Innym razem niespodziewanie odwiedził szpital pod imieniem Ducha Świętego.
Wzruszona i zmieszana przełożona powitała papieża słowami:
- Ojcze św.! Jestem przełożoną Ducha Świętego.
- Ma siostra niesamowite szczęście - odrzekł rozradowany Jan XXIII -
bo ja jestem tylko sługą Jezusa Chrystusa. ,;
Ta pogodna pokora papieża z miejsca zdobywała serca wszystkich, nawet
innowierców.
- Czy ksiądz jest teologiem? - zapytał Jan XXIII pewnego wybitnego
niekatolickiego duchownego.
-Nie, Wasza Świątobliwość! - odpowiedział gość pełen zażenowania.
- Deo gratias! - odpowiedział rozradowany Jan XXIII. - Ja też nim
nie jestem, mimo że należałoby się tego spodziewać po mnie. Sam ksiądz
widzi, ile nieszczęść sprowadzili na Kościół teologowie swoją
drobiazgowością, miłością własną, ciasnotą umysłu i uporem.
W Niedzielę Palmową Jan XXIII wziął udział w uroczystościach liturgicznych
w bazylice św. Pawła za Murami. Sam poświęcił palmy i rozdawał je. W Wielki
Czwartek wziął papież udział w obrzędach liturgicznych w bazylice św. Jana
Laterańskiego, po których osobiście umył nogi dwunastu duchownym. Ceremonie
wielkopiątkowe odbyły się z udziałem Jana XXIII w bazylice św. Krzyża
Jerozolimskiego. W czasie modlitw za całą ludzkość papież w modlitwie za
Żydów kazał opuścić termin perfidis - za wiarołomnych.
W pierwszym dniu Świąt Wielkanocnych Jan XXIII odprawił w bazylice św.
Piotra pontyfikalną mszę św. Podczas homilii zaznaczył:
"My katolicy z Rzymu i z całego świata prosimy Zmartwychwstałego Zwycięzcę
śmierci przede wszystkim o pokój!".
Dnia 18 kwietnia przyjął Jan XXIII na specjalnej audiencji angielską
królowę-matkę i księżniczkę Małgorzatę. Jakby dla równowagi socjalnej 20
kwietnia udał się papież do bazyliki św. Piotra, aby spotkać się z 15
tysiącami pomocnic domowych. Papież przemawiając do nich podkreślił fakt,
że również i we Włoszech znikł termin "służąca", a zastąpiono go
określeniem "pomoc domowa". Jest to wyraz właściwego uznania dla tego
rodzaju pracy. "Wy nie jesteście zwykłymi robotnicami - powiedział papież -
najmowanymi codziennie do pracy, lecz bierzecie czynny udział w życiu
rodziny. Życie, które jest poświęcone służbie rodziny, niemało przyczynia
się do tego, aby ułatwić naśladowanie Chrystusa".
6 maja prezydent Włoch Giovanni Gronchi w towarzystwie wybitnych
osobistości świeckich i wojskowych złożył oficjalną wizytę Janowi XXIII.
Jakże cieszył się i radował papież, że w ciągu jego życia tak radykalnie
zmieniły się stosunki między Kościołem a państwem włoskim.
17 maja Jan XXIII powołał do życia Komisję Przygotowawczą do soboru z
kardynałem Tardinim jako Przewodniczącym. Komisja ta miała przede wszystkim
rozesłać kwestionariusze do przeszło trzech tysięcy biskupów, przełożonych
zakonów i do katolickich uniwersytetów, z prośbą o wyrażenie swojego
zdania, jakie problemy powinny być omawiane na soborze. Następnie komisja
ta miała opracować nadesłane odpowiedzi.
Mimo tylu prac związanych z zarządzaniem całym Kościołem Jan XXIII nie
zapomniał o swoim najbliższym otoczeniu, tj. o pracownikach watykańskich.
Pewnego dnia zwrócił uwagę na elektryka, na którego chudej twarzy malował
się smutek.
- Co u pana słychać? - zapytał się zaniepokojony papież.
- Źle, bardzo źle, wasza eminencjo - odpowiedział pracownik.
- Dlaczego? - spytał się z troską w głosie Jan XXIII. Elektryk
odpowiedział szczerze o ciężkiej sytuacji finansowej,
z jaką się borykał, pragnąc utrzymać swoją liczną rodzinę.
- Będziemy musieli temu jakoś zaradzić - powiedział papież. -
Między nami mówiąc, drogi przyjacielu, to ja nie jestem eminencją, ale
ojcem. A ojciec musi znać potrzeby wszystkich swoich dzieci.
W czerwcu 1959 r. papież zarządził podniesienie pensji pracowników
watykańskich od dwudziestu pięciu do czterdziestu procent. Najgorzej
uposażeni pracownicy dostali najwyższe podwyżki, dodatek zaś rodzinny
uzależniony został od ilości dzieci. Niektórym nie spodobał się fakt, że
pobory wyższych urzędników nie zostały podwyższone w takim samym stopniu
jak niższych pracowników. Zaczęto szeptać: "rozum nie jest tak dobrze
opłacany, jak mięśnie". Papież przełknął i tę pigułkę i odpowiedział:
- Ktoś domagać się może zapłaty z racji swego wykształcenia, ale potrzeby
innego mogą być znacznie pilniejsze: np. dwanaście osób do wyżywienia.
Przy tej okazji zwrócono uwagę, że watykańskie finanse nie wytrzymują tak
zwiększonych wydatków, chyba żeby ograniczyło się sumy przeznaczone na
dzieła miłosierdzia. Na to Jan XXIII z całą stanowczością odpowiedział:
- W takim razie będziemy musieli je zmniejszyć. Podwyżka pensji jest
aktem sprawiedliwości, a sprawiedliwość ważniejsza jest od
miłosierdzia.
Od spraw socjalnych w Watykanie znowu musiał Jan XXIII przejść do problemów
międzynarodowych, i to na najwyższym szczeblu. Cieszył się niezmiernie, że
mógł przyjąć na audiencji króla Grecji Pawła z małżonką oraz
prezydenta Turcji Djela Bayara. Przecież nie kto inny zakładał
fundamenty pod gmach wzajemnego szacunku i zrozumienia między Kościołem a
Grecją i Turcją, lecz on sam, kiedy był legatem apostolskim w tych krajach.
Teraz on sam jako papież miał zbierać pierwsze owoce swej cierpliwości,
roztropności i pokory.
Najwięcej jednak cieszył się z zapowiedzianej wizyty prezydenta Francji de
Gaulle'a z małżonką. W sali, w której miał przyjąć dostojnych gości, kazał
umieścić na honorowym miejscu olbrzymi bukiet czerwonych róż.
27 czerwca nastąpiła uroczysta audiencja. Jan XXIII powitał de Gaulle'a jak
brata, jak najserdeczniejszego przyjaciela.
Prezydent był wyraźnie wzruszony. Kiedy jednak spostrzegł bukiet róż,
przyszedł do siebie. Z uśmiechem na twarzy powiedział ciepło:
- Jakież one są śliczne. Kocham kwiaty i wszystkie piękne, wesołe rzeczy,
które Bóg stworzył.
- I ja także - ze łzą w oku i wzruszeniem odpowiedział papież.
Po chwili de Gaulle smętnie zauważył:
- To już 15 lat mija od naszego pierwszego spotkania.
- Ale coś niecoś się zmieniło u nas od tego czasu - rzekł rozbrajająco Jan
XXIII.
Prezydent pochylił nisko głowę przed papieżem.
- Nie! nie papiestwo miałem na myśli - zafrasował się Jan XXIII. - Po
prostu myślałem o kilogramach ciała, które od tego czasu mi przybyły.
I znowu dla równowagi duchowej przy najbliższej sposobności Jan XXIII
wyszedł na piąte piętro czynszowej kamienicy w Rzymie, aby odwiedzić
obłożnie chorą staruszkę, która tak bardzo chciała przed śmiercią zobaczyć
naocznie papieża, o którym tyle mówiono. I oto zdumiona i niezwykle
uradowana staruszka zobaczyła wchodzącego do jej izdebki uśmiechniętego
papieża. Jan XXIII zbliżył się do niej i przytulił jej znękaną głowę do
swego serca.
Tym gestem tak bardzo chciał Jan XXIII przycisnąć wszystkich starych,
schorowanych, samotnych ludzi na całym świecie do swego serca i powiedzieć
im, że ich kocha, bo jest ich ojcem!
53. BEZ WŁASNEJ ZASŁUGI
W nielicznych wolnych godzinach Jan XXIII pisał swoją pierwszą encyklikę. Z
jakim wzruszeniem rozpoczął ją od słów: "Wyniesieni na Stolicę Piotrową bez
własnej zasługi" - Ad Petri Cathedram. Myśli konkretyzowane słowami były
wynikiem jego osobistych długoletnich przemyśleń, ogromnego doświadczenia,
a przede -wszystkim modlitwy.
2 lipca 1959 r. ukazała się encyklika, datowana w' uroczystość św. Piotra i
Pawła, 29 czerwca. Podzielona była na trzy części, których tematem były
kolejno: prawda, pokój, jedność.
W pierwszej części papież podkreślił szczególną odpowiedzialność ciążącą na
prasie, radiu, filmie i telewizji, których obowiązkiem jest służyć
prawdzie.
Druga część encykliki poświęcona była problemom pokoju międzynarodowego i
pokoju społecznego. Jan XXIII twierdził:
Bóg nie stworzył ludzi nieprzyjaciółmi, lecz braćmi, a różne narody nie są
w Jego planie niczym innym, jak wspólnotami braci, które winny razem dążyć
do dobra wspólnego całej ludzkości. Niech każdy myśli nie o tym, co może
dzielić, lecz raczej o tym, co je może łączyć. Domagamy się, aby wszyscy
ludzie, a zwłaszcza szefowie państw, użyli odważnie środków, ktÓre mogą
doprowadzić do koniecznej jedności.
Następnie Ojciec św. z całą stanowczością wystąpił przeciw wojnie:
Dosyć już było walk między ludźmi! Zbyt wiele tysięcy młodych ludzi w
kwiecie wieku przelało krew. Zbyt wiele cmentarzy poległych w wojnach
pokrywa powierzchnię ziemi i z całą powagą ostrzega, że byłby czas powrócić
do zgody, jedności i sprawiedliwego pokoju... Gdyby, co oby Bogu się nie
spodobało, wybuchła wojna, potęga nowych broni jest tak wielka, że nie
pozostałoby dla wszystkich narodów, zwycięskich czy też zwyciężonych, nic
innego, jak tylko klęska straszliwa i powszechna ruina.
Mówiąc o sprawach socjalnych, Jan XXIII zwrócił uwagę na zbyt wielkie
różnice w rozdziale własności, opartym na egoistycznym pragnieniu własnej
tylko korzyści i wygody.
Przedmiotem trzeciej części encykliki była sprawa jedności Kościoła.
Cytując słowa Chrystusa o "jednej owczarni i jednym pasterzu" papież pisał:
Ta słodka nadzieja ośmieliła nas do tego, aby publicznie wyrazić nasz
zamiar zwołania Soboru Powszechnego, w którym wezmą udział biskupi z całego
świata, aby omówić wielkie religijne zagadnienia czasów współczesnych.
Główny cel soboru polega na tym, aby bardziej -uwypuklić rozwój katolickiej
wiary, odnowić chrześcijańskie życie wiernych i dostosować kościelną
dyscyplinę do warunków naszych czasów. Sobór stanie się z pewnością
wspaniałym przykładem wiary, jedności i miłości. Dla tych, którzy się
oddzielili od Stolicy Apostolskiej, przykład ten będzie łagodnym
zaproszeniem, żeby szukali jedności i mogli ją znaleźć, o co Jezus Chrystus
tak gorąco prosił swego niebieskiego Ojca.
Następnie Jan XXIII zwrócił się bezpośrednio do chrześcijan pozostających
poza Kościołem katolickim:
O Wy, którzy jesteście oddzieleni od tej Stolicy Apostolskiej, pozwólcie
nam nazywać Was braćmi i synami. Pozwólcie nam żywić nadzieję na Wasz
powrót tak drogi naszemu ojcowskiemu sercu. Zważcie, prosimy, że kiedy
zapraszamy Was z miłością do jedności Kościoła, zapraszamy Was nie do
obcego domu, ale do Waszego własnego, do domu Ojca, który należy do
wszystkich.
Już 31 lipca Osserwatore Romano zamieściło drugą z kolei encyklikę Jana
XXIII, zaczynającą się od słów: Sacerdotii nostri pri-moTdia (U początków
naszego kapłaństwa), wydaną z okazji setnej rocznicy śmierci św. Jana
Vianneya, proboszcza z Ars. Papież skierował ją głównie do kapłanów całego
świata.
W pierwszej części encykliki Jan XXIII ukazuje proboszcza z Ars jako wzór
ascezy kapłańskiej.
Mówić o św. Janie Vianneyu - to przypominać postać kapłana umartwionego w
sposób niezwykły, który dla miłości Boga i dla nawrócenia grzeszników
pozbawił się pokarmu i snu, podejmował surowe umartwienia i praktykował
wyrzeczenie się samego siebie w stopniu heroicznym.
W drugiej części encykliki papież mówi o modlitwie i pobożności
eucharystycznej:
Dla dzisiejszych kapłanów doceniających w pełni skuteczność działania, ale
równocześnie narażonych na pokusę aktywizmu będzie rzeczą wielce pożyteczną
ukazanie tego wzoru ustawicznej modlitwy, przePajającej życie całkowicie
poświęcone potrzebom dusz.
Papież podkreślił, że modlitwa świętego proboszcza z Ars miała charakter
przede wszystkim eucharystyczny i przypomniał przy tej okazji kapłanom,
jaką rolę powinna w ich życiu i pracy odgrywać Eucharystia.
Trzecia część encykliki poświęcona była gorliwości duszpasterskiej św. Jana
Vianney, „ którego przykład posiada trwałą i uniwersalną wartość w trzech
istotnych dziedzinach: w wysokim poczuciu odpowiedzialności osobistej;
gorliwości, z jaką spełniał obowiązki duszpasterza i katechety; w jego
niezmordowanym apostolstwie spowiednika".
Kończąc encyklikę, Jan XXIII podkreślił, że świat dzisiejszy potrzebuje
licznych i świętych kapłanów. Dlatego zwraca się do rodziców, aby z
radością i z wdzięcznością oddawali swoje dzieci na służbę Bogu i
Kościołowi.
W sierpniu udał się Jan XXIII na zasłużony odpoczynek do letniej rezydencji
papieskiej w Castel Gandolfo. Znajduje się tam prywatna kaplica papieska, a
w niej obraz Matki Bożej Częstochowskiej, umieszczony jeszcze przez Ojca
św. Piusa XI. Kiedy teraz stanął przed tym obrazem Jan XXIII i odprawił
mszę św., tak wstrząsnął nim wizerunek Królowej Polski, że co rychlej
postanowił podzielić się swoimi uczuciami z dziećmi Narodu Polskiego i
wysłał następującą depeszę na ręce ks. prymasa Polski Stefana Wyszyńskiego:
W zamku Castel Gandolfo jest kaplica, zbudowana przez naszego poprzednika
Piusa XI, poświęcona Matce Bożej Częstochowskiej, w której modlimy się za
cały Kościół w uroczystość Wniebowzięcia Maryi Panny.
Serdeczne pozdrowienia i uczucia szczególnej miłości, z błogosławieństwem
papieskim, przesyłamy Eminencji, Braciom Biskupom, całemu Duchowieństwu i
Narodowi polskiemu, prosząc, aby Najukochańsza Matka swym wstawiennictwem
uprosiła Wam cnotę wytrwania i wierności oraz napełniła Was przebogatymi
radościami niebieskimi.
Nie chciał jednak papież całkowicie odizolować się od ludzi nawet podczas
odpoczynku. Dlatego w Castel Gandolfo chętnie udzielał audiencji. 16
września przemawiając do wiernych wezwał katolików do modlitwy, aby wizyta
premiera ZSRR Chruszczowa w USA i jego pertraktacje z prezydentem
Eisenhowerem przyniosły "pokój na ziemi dla wszystkich ludzi dobrej woli".
Jan XXIII oświadczył następnie:
Odbywają się w tych dniach spotkania reprezentacyjnych osobistości, które
chociaż nie szukają Boskich skarbów, to jednak dążą do osiągnięcia harmonii
w czymś, co jest rzeczywiście pożyteczne dla ludzi, porządku ziemskiego i
społecznego.
Po powrocie do Watykanu Jan XXIII ogłosił 29 września trzecią encyklikę
Grata recordatio, która omawiała najważniejsze aktualne sprawy Kościoła, w
których intencji powinno się odmawiać modlitwę różańcową w czasie
nabożeństw październikowych. Sprawi te to: akcja misyjna Kościoła, światowy
pokój, zapowiedziany synod rzymski i zbliżający się sobór powszechny.
1 października przyjął Jan XXIII uczestników II Międzynarodowego Kongresu
Apostolstwa Niewidomych. W przemówieniu do nich m. in. powiedział:
Ze szczególnym wzruszeniem przyjmuję was jako tych, którzy mimo ciężkiej
próby ślepoty, jaką Bóg was nawiedził, pragniecie jednoczyć swoje wysiłki,
aby służyć waszym braciom do ich zbawienia, jeżeli wszystko co łączy, godne
jest największego uznania, to cóż może być bardziej czcigodne jak to, co
łączy w królestwie cierpienia. Co mam powiedzieć o takiej jedności, która
jak w waszym przypadku - jest zbudowana na szlachetnych zamierzeniach
apostolskich.
Dnia 11 października papież Jan XXIII wręczył osobiście krzyże misyjne
przeszło pięciuset zakonnikom i zakonnicom udającym się na tereny misyjne.
Przy tej okazji Ojciec św. wyraził zaufanie i szacunek dla misjonarzy,
którzy poświęcają się dla sprawy Kościoła i cywilizacji. Jan XXIII
powiedział:
Ludy czekają na was, ponieważ niesiecie im tajemnicę prawdziwego pokoju.
Niekiedy wasze dzieła ulegają zapomnieniu, czy nawet zostają w pewnych
krajach zniszczone. Lecz żadne przeszkody nie zdołają się oprzeć zapałom
misjonarskim. Na drogach, które przebiegacie dla zbawienia świata,
napotykacie smutek, lęk, pogróżki możnych tego świata. Lecz nie traćcie
odwagi!
Jan XXIII zakończył mowę słowami:
Będziemy zawsze z wami, będziemy się zawsze modlić za was aby Bóg udzielił
wam swojej pomocy i swojej łaski. Prośmy Pana, aby strzegł swych kapłanów,
aby ich podtrzymywał i wspierał w chwilach próby.
Dnia 23 października przyjął Jan XXIII na audiencji członków zespołu
redakcyjnego katolickiego dziennika UAwenire A'Italia, ukazującego się w
Bolonii. Przy tej okazji papież wyraził swój pogląd na prasę katolicką.
Powiedział, że jest ona jednym z najpotężniejszych środków ułatwiających
głoszenie Słowa Bożego. Prasa katolicka powinna pomagać w kształtowaniu
sumienia czytelników i to jest najpiękniejsza pochwała, jaką może ona
otrzymać. Celem prasy katolickiej jest dzisiaj przede wszystkim apostolstwo
obecności i dawania świadectwa. Obecność ta powinna być aktywna,
inteligentna i czynna w dostrzeganiu niezliczonych problemów,
jakie niesie ze sobą współczesne życie tak, aby można było interpretować je
zgodnie z prawdziwymi kryteriami wiecznej prawdy Świadectwo, jakie winna
dawać prasa katolicka, polega na tym, żeby zajmować postawą jasną i pewną,
bez kompromisów i liczenia się ze względami ludzkimi... Katolicki
publicysta nie może iść ślepo za zmieniającymi się kaprysami opinii
publicznej i kierować się jej upodobaniami, lecz żywo powinien odczuwać
obowiązek służenia prawdzie, pamiętając o słowach Pana naszego Jezusa
Chrystusa: "Tak niechaj' świeci światłość wasza przed ludźmi, aby widzieli
wasze dobre uczynki i chwalili Ojca Waszego, który jest w Niebiesiech".
Mówiąc o stylu, jaki powinien charakteryzować prasę katolicką, papież
podkreślił, że "styl ten powinien być nacechowany umiłowaniem prawdy,
miłością i szacunkiem dla błądzącego, a słownik publicysty katolickiego
powinien być pełnym godności słownikiem dżentelmena".
Z okazji pierwszej rocznicy wyboru na papieża Jan XXIII przemówił do 15
tysięcy wiernych, którzy zebrali się 28 października w bazylice św. Piotra.
Pierwszy rok pontyfikatu - stwierdził papież - minął mi jak jeden dzień.
W przemówieniu Jan XXIII ponowił wezwanie o pokój światowy. Powiedział:
- Każdy wysiłek zmierzający do pokoju jest godny podziwu, jak długo w nim
nie ma podstępu, jak długo jest inspirowany przez prawdziwe uczucia
wzajemnej miłości.
Osservatore Romano ogłosiło 28 listopada tekst nowej encykliki Jana XXIII
Princeps Pastorum. Dokument ten papież poświęcił zagadnieniom misyjnym
Kościoła. Encyklika miała cztery części: w pierwszej papież mówił o
znaczeniu hierarchii i kleru tubylczego; w drugiej - o przygotowaniu kleru
tubylczego; w trzeciej i czwartej - o roli katolików świeckich w krajach
misyjnych i przygotowaniu ich do tej roli.
Jan XXIII w encyklice uwypuklił konieczność jak najszybszego
usamodzielnienia kościołów misyjnych i przejścia ich ze statusu misyjnego
na normalny status autonomicznych organizacji kościelnych. W ten sposób
papież pragnął z całym autorytetem potwierdzić słuszność aspiracji ludów
kolorowych do samodzielności.
Wśród tej różnorodnej pracy nie zapomniał nigdy Jan XXIII o modlitwie.
Dlatego z radością odprawił rekolekcje wraz z najbliższymi
współpracownikami z Watykanu. Konferencji udzielał biskup Giuseppe
Angrisani z Casale. W swoich osobistych rozważaniach poznawał coraz
wyraziściej, że "cały świat jest jego rodziną", że w tej rodzinie ma
odegrać rolę ojca.
Wnętrze Jana XXIII z tego okresu zdradzają jego zapiski rekolekcyjne w
Dzienniku duszy. Notował:
1) Moim pierwszym obowiązkiem jest uporządkowanie testamentu ?wobec
bliskiej już może śmierci, o której ciągle myślę. Postaram się wszystko
jasno sformułować: ma to być testament papieża biednego, także i w tym, co
pisze. Pozostają mi jeszcze do opracowania tylko pewne szczegóły, zresztą
już w zasadzie w nim zawarte. Pragnę by przykład papieża był zachętą i
przestrogą dla wszystkich kardynałów. Umrzeć bez pozostawienia dobrze
opracowanego testamentu jest poważnym błędem dla każdego duchownego i
powodem przerażenia w obliczu wieczności.
2) Odkąd Pan wezwał mnie nędznego do tak wysokiej służby, nie czuję już
przynależności do czegokolwiek na tym świecie: do rodziny, ojczyzny
ziemskiej, narodu, jakiegoś kierunku naukowego, do projek-;ów, choćby i
dobrych. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, uważam się tylko za niegodnego
i pokornego "sługę Bożego i sługę sług Bożych". Cały świat jest moją
rodziną. To poczucie przynależności powszechnej musi nadawać ton i
ożywiać mój umysł, serce i czyny.
3) Ta wizja, poczucie uniwersalizmu, będzie ożywiać w pierwszym rzędzie
moją wytrwałą i nieustanną modlitwę codzienną: brewiarz, mszę
św., cały różaniec, wierne nawiedzenie Jezusa w tabernakulum, liczne
rodzaje łączności zażyłej i poufałej z Jezusem.
Doświadczenie, jakiego nabyłem w ciągu roku, umacnia mnie i daje mi
światło, bym mógł skierować na właściwą drogę, poprawić i w sposób
delikatny, bez niecierpliwości, nadawać wszystkiemu rys doskonałości.
4) Zwłaszcza wdzięczny jestem Panu za usposobienie, jakie mi dał: strzeże
mnie ono od niepokoju i dręczących lęków. Życie moje pojmuję jako
wypełnienie posłuszeństwa i stwierdzam, że pozostawanie na tej
płaszczyźnie tak w małych, jak i w wielkich rzeczach nadaje mojej małości
tyle siły i zdobywczej prostoty, że będąc całkowicie
ewangeliczną, domaga się powszechnego szacunku i uzyskuje go oraz jest dla
wielu budująca. Panie, nie jestem godzien. Bądź, Panie, zawsze siłą moją i
rozradowaniem serca mego. Mój Bóg jest dla mnie miłosierdziem.
Przychylność, z jaką od pierwszej chwili odnoszą się do mojej niegodnej
osoby i jaką nadal mi okazują ci, którzy się do mnie zbliżają, jest dla
mnie ciągle powodem zdumienia. "Poznaj samego siebie" wystarcza, by mnie
utrzymać w pokoju ducha i nakazać czujność. Tajemnica tego powodzenia leży
prawdopodobnie w tym, by "nie szukać tego, co za wysokie" (por. Syr 3, 22)
oraz w zadowoleniu się sercem cichym i pokornym. Z łagodności i pokory
serca wypływa zniewalająca grzeczność w przyjmowaniu, mówieniu i działaniu,
cierpliwość w znoszeniu, współczuciu, milczeniu i zachęcaniu. Potrzeba
Przede wszystkim stałej gotowości na niespodzianki Pana, który obchodzi się
dobrze ze swymi wybranymi, lecz zazwyczaj lubi ich doświadczać w
przeciwnościach, jakimi są np. choroby ciała, udręki duchowe, groźne
sprzeciwy, zdolne wyniszczyć życie sługi Pana i sługi sług Bożych oraz
przemieniać je w prawdziwe męczeństwo. Myślę stale o Piusie IX świętej i
chwalebnej pamięci, a naśladując go w poświęceniu chciałbym stać się godny
obchodzenia jego kanonizacji.
Do rozpraszających okoliczności podczas rekolekcji, o których papież
wspomniał w swoich duchownych zapiskach, należała audiencja 3 grudnia, na
której przyjął prezydenta USA Eisenhowera. Jan XXIII podkreślił na
audiencji zasługi Eisenhowera w umacnianiu pokoju światowego oraz przekazał
serdeczne pozdrowienia i życzenia pomyślności dla narodu amerykańskiego.
14 grudnia Jan XXIII zwołał konsystorz, na którym mianował ośmiu nowych
kardynałów. Wśród nich wybijał się jezuita, Augustyn Bea, sławny biblista,
po którym papież spodziewał się ogromnie wiele.
Rozmowy z głowami państw i przywódcami narodów dawały Janowi XXIII dokładny
obraz sytuacji polityki światowej. Zdawał on sobie sprawę, że wobec
istnienia dwóch potężnych bloków militarnych w Europie, wobec lokalnych
wojen na Dalekim i Bliskim Wschodzie, oraz wobec rewolucji komunistycznej
na Kubie u wrót samej Ameryki Północnej, wystarczy iskra, aby wybuchnął
straszliwy płomień atomowy trzeciej wojny światowej. Dlatego papież przy
każdej nadarzającej się sposobności, a szczególnie w rozmowach z mężami
stanu błagał, nalegał, nawoływał do rozsądku politycznego oraz do
zachowania pokoju. Nie przestawał też apelować do całego świata o pokój.
Dnia 23 grudnia 1959 r. zebrali się kardynałowie w Sali Konsystorialnej w
Watykanie, aby złożyć papieżowi życzenia świąteczne. Po krótkim
przemówieniu okolicznościowym kardynała Tisseranta, dziekana kolegium
kardynalskiego, Ojciec św. wygłosił orędzie wigilijne. M. in. mówił:
Oto Boże Narodzenie, drugie Boże Narodzenie naszego pontyfikatu. Patrząc w
nie i łącząc się duchem z Maryją i Józefem idącymi do Betlejem, od kilku
dni odczuwamy słodycz śpiewu anielskiego, śpiewu, który wychodzi nam
naprzeciw oznajmiając pokój niebieski ofiarowany wszystkim ludziom dobrej
woli. I tak każdego dnia zdajemy sobie sprawę, że droga do Betlejem to
naprawdę dobra droga do pokoju, do tego pokoju, który znajduje się na
ustach, w troskach i pragnieniach wszystkich... Jesteśmy z pełnym
szacunkiem dla dobrej woli tych ludzi, którzy szukają pokoju i głoszą go w
świecie; dla mężów stanu, doświadczonych dyplomatów, utalentowanych
pisarzy. Ale ludzkie wysiłki zmierzające do wprowadzenia powszechnego
pokoju są jeszcze bardzo dalekie od osiągnięcia porozumienia między niebem
a ziemią. Bo prawdziwy pokój może przyjść tylko od Boga. Ma tylko jedną
nazwę: pokój Chrystusowy! I chyba dlatego, by zapobiec wszelkim rodzajom
wypaczeń, jakie tu człowiek może wprowadzić, Pan nasz zaznaczył; "Pokój
zostawiam wam, pokój mój daję wam" (J 14, 27). Prawdziwy pokój ma trzy
aspekty: pokój serca, pokój społeczny i pokój międzynarodowy [...].
Trzeba będzie ustawicznie, bez wytchnienia usuwać przeszkody do zaistnienia
pokoju, które stawiane są przez ludzką złośliwość. Przezkody te
spotykamy w propagandzie, w niesprawiedliwościach społecznych, w
bezrobociu, w nędzy kontrastującej ostro z przywilejami ' tych, którzy
mogą sobie pozwolić na marnotrawstwo, w niebezpiecznym braku równowagi
między postępem technicznym, a .postępem moralnym narodów, w szaleńczym
wyścigu zbrojeń, który jeszcze nie pozwala przewidzieć żadnej poważnej
możliwości dojścia do rozstrzygnięcia problemu rozbrojenia [...].
Wysiłek będzie niewątpliwie długi i męczący. Ale tajemnica Bożego
Narodzenia daje wszystkim pewność, że dobra wola ludzi nigdy nie idzie na
marne.
54. BISKUP RZYMU
Każdy papież jako namiestnik Chrystusa jest pasterzem dla wszystkich ludzi
na całym świecie. Natomiast jako następca św. Piotra na jego stolicy
biskupiej jest aktualnym biskupem Rzymu. Jan XXIII nie chciał być biskupem
Rzymu tylko z nazwy i dusz-pasterzować przez kardynała-wikariusza. Pragnął
być rzeczywistym pasterzem ludu rzymskiego. W tym celu zapowiedział 25
stycznia 1959 r. synod I dla Rzymu.
Zagadnienia duszpasterskie Rzymu okazały się olbrzymie. Przede wszystkim
samo miasto, które w 1920 r. liczyło 400 tysięcy mieszkańców w 62
parafiach, teraz liczyło przeszło dwa miliony ludzi. Z dużego miasta stało
się światową metropolią. Wprawdzie ilość parafii wzrosła do 190, ale i to
okazało się niewystarczające, jak niewystarczająca okazała się ilość 500
kapłanów pracujących w nich. Potrzeba było i to jak najszybciej,
przynajmniej drugie tyle księży. Tymczasem seminarium rzymskie nie było
przepełnione. Co roku wyświęcano około 15 księży, kiedy trzeba było ich co
roku około 50. Instytucje kościelne, jak Akcja Katolicka, tercjarstwa,
bractwa pracowały niemal po omacku. Ich wysiłki nie skoordynowane gubiły
się w drobiazgach.
Ogólny stan religijny mieszkańców Rzymu wiele pozostawiał do życzenia i nie
był budujący dla przybywających licznie pielgrzymów i turystów do Świętego
Miasta.
Jan XXIII osobiście stał na czele głównej komisji synodalnej, która przy
pomocy ośmiu podkomisji przygotowywała tekst statutów synodalnych
dotyczących wszystkich spraw duszpasterskich diecezji rzymskiej. Sam papież
nadawał szybkie tempo pracom przygotowawczym. Po roku można było zwołać
synod.
Synod rzymski I rozpoczął się w bazylice św. Jana Laterańskiego 24 stycznia
1960 r. w obecności papieża. Trwał on do 31 stycznia. Przedyskutowano na
nim 771 statutów synodalnych.
Jan XXIII osobiście przewodniczył na ogólnym zgromadzeniu synodu.
Przemawiał siedem razy. Tekst tych przemówień przygotował osobiście.
Nawoływał w nich kapłanów do poszanowania godności swego stanu duchownego,
do surowego trybu życia, przypomimał o obowiązku modlitwy i nawoływał do
ustawicznego pogłębiania wiedzy religijnej. Równocześnie budził w kapłanach
gorliwość apostolską.
Uczestnicy synodu przedyskutowali projekty statutów i bez trudności je
przegłosowali.
Wielu obserwatorów synodu rzymskiego rozczarowało się. Statuty były wiernym
odbiciem dotychczasowego prawa kanonicznego i nie wnosiły żadnych nowych
prądów w życie Kościoła. Takie same statuty mogły być przyjęte przez synody
w XVIII czy w XIX wieku. A przecież od tego czasu ludzie i ich życie
religijne zmieniło się radykalnie. Czyżby zapomniano, że "nowe wino trzeba
lać do nowych bukłaków"? - zapytywano siebie. Równocześnie z pewną rezerwą
i bojaźnią zaczęto obserwować na całym świecie przygotowania do soboru.
Niepokojono się, czy sobór nie będzie odbiciem synodu rzymskiego, gdzie tak
"gładko" wszystko poszło.
Nie napawał też zbytnio optymizmem telewizyjny wywiad kardynała Tardiniego,
przewodniczącego komisji przygotowującej materiały na sobór powszechny.
Oświadczył on m.in.: "Dziś już można powiedzieć, że głównym celem Soboru
będzie przede wszystkim sprawa dyscypliny kościelnej, wprowadzenie pewnych
zmian do Kodeksu Prawa Kanonicznego oraz całokształt obyczajów i życia
katolickiego. O ile dziś można sądzić, Sobór ten będzie miał raczej
charakter życiowy, praktyczny, niż doktrynalny, chociaż i tego nie można
wykluczyć. Wszystko bowiem zależy od tego, co nam przedstawią biskupi i co
będzie mogło być przez Sobór rozpatrzone. Ponieważ już wpłynęła wielka
ilość odpowiedzi, postanowiliśmy zakończyć segregowanie ich, aby
zorientować się, które spośród nich są najważniejsze. Ostatecznego wyboru
dokona Ojciec Święty".
Tylko Jan XXIII był spokojny. Liczył przede wszystkim na Ducha Sw. Sam zaś
zachowywał się jak kapitan statku wśród szalejącego żywiołu. Nie wypuszczał
inicjatywy z rąk. Wszystkiego osobiście doglądał, gdzie trzeba było,
rozstrzygał wątpliwości i mobilizował otoczenie do gigantycznej dalszej
pracy.
28 marca odbył się konsystorz, na którym z rąk Jana XXIII
otrzymało kapelusze kardynalskie siedmiu nowych kardynałów.
Wielką sensacją było mianowanie kardynałem, po raz pierwszy
w historii Kościoła, Murzyna, biskupa Rugambwy z Tanganiki.
Mimo olbrzymiej pracy papież przy każdej nadarzającej się okazji odwiedzał
kościoły Rzymu, przede wszystkim położone na przedmieściach, a na coraz
liczniejszych audiencjach przyjmował ludzi z całego świata, którzy bez
względu na rasę i zawód pragnęli stanąć blisko Jana XXIII i osobiście
odczuć ojcowskie jego serce.
I tak 27 kwietnia przyjął papież na audiencji w bazylice św. Piotra
trzydzieści tysięcy rolników włoskich. Jan XXIII zaznaczył, że widzi w nich
delegatów wszystkich rolników całego świata, cierpliwych w pracy,
ożywionych umiłowaniem rodziny i prawdziwą miłością Kościoła i Ojczyzny
własnej. "Trzeba się mocno oprzeć na ziemi" - powiedział papież,
wyjaśniając, że źle oceniają postawę Kościoła ci, którzy zarzucają
doktrynie katolickiej jednostronne zwrócenie człowieka ku życiu wiecznemu.
1 maja przemówił Jan XXIII przez radio do wszystkich robotników świata.
Papież podkreślił wartość i prawdziwe znaczenie pracy. Ponieważ praca jest
"wielką misją człowieka", ponieważ "wysiłek w pracy wchodzi w rachunek
zamierzeń Boga", należy ją uświęcać w myśl nauki Kościoła. W przemówieniu
papież z całym naciskiem zaznaczył prawo robotników do pracy i
odpowiedniego wynagrodzenia.
Tymczasem odpowiedzi na ankietę soborową od biskupów całego świata, od
wyższych przełożonych zakonnych i uniwersytetów katolickich napływały
olbrzymią falą do Watykanu. Teczki pęczniały. Sekretarz Komisji
Przygotowawczej, arcybp Felici, powiedział: "Przysłano nam materiałów na
dziesięć soborów".
Dzięki energicznej pracy Komisji Przygotowawczej Jan XXIII mógł już 5
czerwca 1960 r. podczas uroczystości Zesłania Ducha Świętego zainaugurować
drugi etap przygotowań do soboru. Oprócz Komisji Centralnej papież powołał
do życia trzynaście komisji, którym polecił przestudiowanie wniosków z
ankiety przygotowawczej na poszczególne tematy.
Do każdej komisji dodano jeszcze dwóch sekretarzy: jednego, który miał
utrzymywać kontakt z prasą i zajmować się wydziałem propagandy, oraz
drugiego - dla utrzymania łączności z Kościołami odłączonymi. W Motu
proprio z 27 czerwca tak uzasadnił papież istnienie i rolę tych dwóch
sekretarzy:
By dać dobitniejszy wyraz naszej miłości oraz życzliwości wobec tych,
którzy noszą zaszczytne miano chrześcijan, lecz są odłączeni od Stolicy
Apostolskiej, a także w tym celu, by mogli oni bez trudu śledzić przebieg
obrad Soboru oraz by łatwiej odnajdywali drogę wiodącą do jedności, o którą
Chrystus w gorącej modlitwie błagał Ojca Niebieskiego.
Jan XXIII jak tylko miał czas, osobiście zjawiał się na zebraniach Komisji
Centralnej i uważnie przysłuchiwał się obradom. W sprawach istotnych
zabierał głos i z ujmującą prostotą i skromnością rozstrzygał wątpliwości.
W miarę możliwości przychodził na zebrania innych komisji. Kiedy wchodził
do sali, nie pozwolił przerywać obrad. Siadał z boku i uważnie
przysłuchiwał się dyskusjom. Swoim uśmiechem, dobrym słowem zachęcał do
dalszej wytężonej pracy. Mówił:
Jeśli chodzi o Sobór, wszyscy jesteśmy nowicjuszami. Kiedy się jednak
wszyscy biskupi zbiorą, wówczas Duch Święty będzie na miejscu i wtedy
zobaczycie, co się jeszcze będzie działo!
Budziło też niemałe zdziwienie, że Jan XXIII powołał na ekspertów
soborowych dominikanina, o. Yves Congara, oraz jezuitę, o. de Lubaca,
którzy spotkali się poprzednio z ostrą krytyką ze strony św. Oficjum i byli
w przeszłości przez pewien czas odsunięci od działalności publicznej w
Kościele. Kiedy jeden z nich skarżył się na postępowanie Kongregacji św.
Oficjum, Jan XXIII powiedział:
Niech się ojciec nie przejmuje. Moja sprawa do dziś nie jest wyjaśniona.
Kiedy byłem profesorem w seminarium duchownym w Bergamo, kilku moich
kolegów zostało w Rzymie oskarżonych o modernizm. Zostali potem usunięci z
seminarium. Do Świętego Oficjum wpłynęły donosy i oskarżenia o modernizm
również przeciw mojej osobie. Biskup Radini będąc w Rzymie wyjaśnił tę
sprawę i po powrocie pocieszał mnie, że wszystko zostało załatwione.
Jednakże, gdy zostałem papieżem, postanowiłem to osobiście sprawdzić i
zażądałem od św. Oficjum teczki z moimi aktami. I cóż się okazało? Sprawa
wcale nie była ani wyjaśniona, ani załatwiona. Tyle tylko, że teczkę
odłożono na półkę.
26 lipca udał się Jan XXIII na zasłużony odpoczynek do Castel Gandolfo.
Niemniej był to pracowity odpoczynek. Przede wszystkim papież uważnie
studiował materiał nadesłany przez biskupów w związku z przygotowaniem do
soboru. Prowadził też ożywioną korespondencję. M. in. 15 sierpnia
wystosował Jan XXIII na ręce prymasa Polski, ks. kard. Wyszyńskiego,
depeszę następującej treści:
Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny daje Nam również i w tym roku
miłą sposobność, by w kaplicy tu - w naszej letniej rezydencji -
poświęconej Matce Boskiej Częstochowskiej ze szczególną miłością skierować
myśl do Polski i gorąco pomodlić się w intencjach Waszej Eminencji,
Biskupów, Duchowieństwa i Wiernych oraz by serdecznie polecić Was
wszystkich macierzyńskiej opiece Matki Bożej.
Niechaj ta królowa Niebios i Patronka Wasza ochotnie przyjmie Wasze święte
Ślubowania Jasnogórskie! Niechaj zawsze broni Narodu polskiego, silnego
jednością wiary świętej! Niechaj obdarzy Was bogactwem łaski. Z zadatkiem
tych darów Nieba niechaj będzie Nasze apostolskie błogosławieństwo, którego
Wam udzielamy z prawdziwie ojcowską życzliwością.
Papież Jan XXIII
Z okazji mającej się odbyć olimpiady w Rzymie Jan XXIII przybył do
Watykanu, aby przyjąć sportowców na audiencji. W przededniu rozpoczęcia
XVII Igrzysk Olimpijskich w dniu 24 sierpnia papież przyjął cztery tysiące
sportowców przybyłych do Rzymu z całego świata. W imieniu przybyłych prezes
Komitetu Olimpijskiego odczytał po łacinie adres hołdowniczy. Jan XXIII
odpowiedział również po łacinie, podkreślając w przemówieniu ideały, które
mają przyczynić się do braterstwa wszystkich ludzi. Sportowcy ofiarowali
następnie papieżowi srebrną statuę św. Jana Bosko, patrona młodzieży i
miłośników sportu.
12 września znalazł się papież wśród kleryków Papieskiego Seminarium
Rzymskiego w Roccantica, aby wraz z nimi rozpocząć wielką krucjatę
modlitewną o potrzebne łaski dla soboru powszechnego.
W dniu 24 września Jan XXIII przyjął na specjalnej audiencji uczestników
Trzeciego Międzynarodowego Zjazdu Kardiologów, do których wygłosił
przemówienie po francusku. Papież podkreślił wielkie znaczenie społeczne
pracy kardiologów, a następnie przedstawił cały szereg analogii o
charakterze religijnym i moralnym, dotyczącym serca, a zaczerpniętych z
Ewangelii. Jan XXIII zakończył swą mowę do kardiologów wzruszającymi
słowami: "Pamiętajcie, że ręka Boża jest przy waszej ręce, gdy ratujecie
serce ludzkie".
W dniu 29 września Jan XXIII wystosował własnoręczny list Il religioso
convegno do wikariusza generalnego Rzymu, kardynała Micara, w którym wzywa
wszystkich Rzymian do odmawiania różańca w październiku o pokój na świecie
i w intencji zbliżającego się soboru powszechnego. Dołączył do tego papież
krótkie Rozważania nad tajemnicami różańcowymi, owoc własnych przemyśleń,
którym chciał się podzielić z mieszkańcami Rzymu i z wszystkimi
chrześcijanami.
Dnia 23 listopada przyjął Jan XXIII na specjalnej uroczystej audiencji
premiera Anglii, Harolda Macmillana. W przemówieniu swoim papież powiedział
Nadzwyczaj wysoko cenimy cierpliwe starania Pana i Pańskiego rządu
zmierzające do wprowadzenia dobrej woli, lojalności i zgody
stosunki między narodami. Kościół katolicki ze swej strony pracuje
nieustannie, by nastał w świecie trwały pokój oparty na sprawiedliwości i
miłości.
Jan XXIII stawał się szermierzem pokoju. W dniu 25 listopada, kiedy
ukończył 79 lat życia, oświadczył, że w modlitwach ofiarował resztę swego
życia "sprawie pokoju i jedności".
26 listopada złożył wizytę papieżowi premier Francji, Micheł Jebre. Na
audiencji wspólnie podkreślono normalne i serdeczne stosunki między Stolicą
Apostolską a Francją.
Audiencji z każdym dniem przybywało. Jan XXIII dla każdego miał uśmiech,
dobre słowo, a bardzo często i sytuacyjny dowcip.
Pewien dyplomata zapytał papieża, ilu ludzi pracuje w Watykanie.
- Och, nie więcej niż połowa - odpowiedział Jan XXIII przymrużając oko.
Innym razem przyjmując na audiencji pewnego dyplomatę z krajów azjatyckich,
Jan XXIII swoim zwyczajem wdał się z nim w swobodną pogawędkę,
- A jak się czuje rodzina pana? - zapytał się papież.
- Nie jestem żonaty - odpowiedział dyplomata.
- Ach! jest pan kawalerem, tak samo jak ja?
- Niezupełnie, Ojcze św., niezupełnie tak samo - odpowiedział szczerze
ambasador.
Kiedy przyjmował 200 delegatów organizacji żydowskich, przywitał ich z
otwartymi ramionami i słowami Starego Testamentu:
- Jestem Józef, wasz brat!
Dr Lichtenberg, głowa Kościoła Episkopalnego Stanów Zjednoczonych, tak
opisał swoje spotkanie z Janem XXIII:
Przed wejściem na audiencję do Papieża czułem, że mi serce bije mocniej niż
zwykle, i odczuwałem zdenerwowanie, co zresztą jest czymś naturalnym, gdy
mamy się spotkać z osobistością, która nas przewyższa. Co więcej,
zastanawiałem się nad tym, jak zastosować się do szczególnych przepisów
protokołu i byłem już gotów przyklęknąć, gdy Papież wyszedł mi naprzeciw z
głębi biblioteki z otwartymi ramionami, tak że i ja otwarłem swoje.
Przyjmował też w dalszym ciągu ludzi o rozmaitym zawodzie. M. in. przyjął
bankierów włoskich. Mówił do nich:
- Długo szukałem w Ewangelii czegoś, co odnosiłoby się do waszego zawodu,
ale na próżno. Aż nagle - tu papież stuknął się w głowę - przypomniałem
sobie, że jest tam coś dla was. Mianowicie przypowieść o talentach...
Specjalnym uprzywilejowaniem cieszyli się u papieża dziennikarze. Nie
ominął żadnej okazji, aby z nimi porozmawiać. Podczas specjalnej audiencji
dla uczestników I krajowego zjazdu Unii Katolickiej Prasy Włoskiej Jan
XXIII oświadczył:
Dziennikarz nie rodzi się z dnia na dzień i nie powstaje z improwizacji...
Jest to zawód, który wymaga delikatności lekarza, rozległej wiedzy
literata, roztropności prawnika i zmysłu odpowiedzialności
nauczyciela-wychowawcy... Powinien dziennikarz opanować w całej pełni
sztukę mówienia i niemówienia... Powinien unikać chwalenia tylko jednej
strony i starać się zawsze i wszędzie o pełną obiektywność w ocenie faktów
i ludzi...
W liście do M. Romeo, b. prezesa JOC-u zwierzył się papież:
Dziś rano mam przyjmować kardynałów i przedstawicieli rządów, a po
południu chcę spędzić parę chwil ze zwykłymi ludźmi, którzy > nie mają
innych tytułów poza godnością właściwą istotom ludzkim i synom
Bożym.
Innym razem przyznał się Papież:
Zaprosiłem do siebie nowych rekrutów gwardii szwajcarskiej na szklaneczkę
wina, aby wzajemnie się poznać.
Od 27 listopada do 3 grudnia odprawił Jan XXIII ze swoimi współpracownikami
rekolekcje w Watykanie. Konferencji udzielał ks. Pirro Scavizzi, misjonarz
z Imperii.
W Dzienniku duszy Jan XXIIII przedstawił swój obecny stan życia
wewnętrznego. Pisał:
Kilka myśli dla zapewnienia sobie nieustającej gorliwości kapłańskiej:
W ciągu ostatnich dwu lat, od 28 października 1958 r. do dziś, nastąpiło u
mnie ściślejsze, bardziej spontaniczne i gorliwsze zjednoczenie z
Chrystusem, Kościołem i czekającym mnie rajem.
Za dowód wielkiego miłosierdzia Jezusa względem mnie uważam to trwanie w
Jego pokoju oraz otrzymywanie także zewnętrznych znaków Jego łaski,
tłumaczących - jak mi mówią - stałość mego spokoju, która pozwala mi
cieszyć się prostotą i łagodnością ducha i sprawia, że w każdej chwili
gotów jestem wszystko zostawić i odejść, choćby natychmiast, na tamten
świat.
Moje błędy i moje nędze to niezliczone grzechy, zniewagi i niedbalstwa, za
które ofiaruję codziennie mszę św., są powodem ciągłego wewnętrznego
upokorzenia, które mi nie pozwala na wywyższenie się w jakikolwiek sposób,
lecz także nie osłabia mej ufności, mego zawierzenia Bogu: czuję nad sobą
Jego pieszczotliwą rękę, podtrzymującą mnie i dodającą mi odwagi.
Nawet nie mam pokus, by się pysznić lub być z siebie zadowolony. Niewiele
wiem o sobie, lecz to, co wiem, wystarcza, by mnie zawstydzić. To piękne
zdanie włożył Manzoni w usta kardynała Federico. "W Tobie Panie nadzieję
położyłem, niech nie będę zawstydzony na wieki" (Ps 30, 2).
AW osiemdziesiątym roku życia to jedno jest ważne: upokarzać się z
poczuciem wstydu przed Panem i z ufnością oczekiwać, by Jego miłosierdzie
otworzyło mi bramy wieczności.
Jezu, Józefie, Mario, niech dusza moja z Wami spoczywa w pokoju.
16 grudnia na konsystorzu Jan XXIII mianował nowych czterech kardynałów. W
ten sposób liczba kolegium kardynalskiego została podniesiona do liczby 86
członków.
Mimo tak licznych zajęć i audiencji Jan XXIII pilnie obserwował sytuację
polityczną na całym świecie. Przy końcu roku
1960 przygotowując Orędzie Wigilijne, papież robił bilans polityczny
mijającego roku. Otóż jeśli idzie o stosunki między Wschodem a Zachodem,
rok 1960 nazwać można było rokiem zawiedzionych nadziei. Pierwsze jego
miesiące upłynęły w atmosferze zrodzonej z przyjaznego tonu rozmów
Chruszczowa z Eisenhowerem w Camp David we wrześniu 1959 r. Atmosferę tę
podtrzymywały przygotowania dyplomatyczne do planowanego na 16 V 1960 r.
spotkania na "szczycie", których etapem była marcowa wizyta Chruszczowa w
Paryżu. W miarę jednak zbliżania się wyznaczonej daty optymizm zaczął
słabnąć. W tym właśnie momencie nastąpił incydent z samolotem amerykańskim
U-2. Wkrótce później zerwane zostały rokowania rozbrojeniowe w łonie
genewskiego Komitetu Dziesięciu. To wszystko w stosunkach między Wschodem a
Zachodem wywołało kryzys o nie notowanej od wielu lat ostrości. Nastąpił
polityczny impas. Cały świat z niepokojem zaczął obserwować pierwsze kroki
polityczne nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Johna Kennedy'ego.
Jan XXIII postanowił w momencie bezwładu politycznego na świecie ukazać
prawdziwą drogę do pokoju. W tym celu 22 grudnia ogłosił swoje orędzie
wigilijne, w którym zawarł wspaniałą naukę Kościoła o prawdzie i ukazał
światu, że prawda jest drogą do pokoju.
55. GDY SIĘ MA OSIEMDZIESIĄT LAT ŻYCIA...
Jan XXIII wkraczając w osiemdziesiąty rok życia - na przekór mniemaniu, że
będzie papieżem przejściowym - postawił przed sobą gigantyczny program,
który konsekwentnie realizował.
7 marca 1961 r. na publicznej audiencji stwierdził:
Wiemy dobrze, że nasze życie ziemskie nie jest wieczne, nawet jeśli wielu
często postępuje tak, jakby ich trwanie w czasie miało
nie mieć końca. Jest prawdą bezsporną, że pewnego dnia każdego z nas
nawiedzi siostra śmierć - jak ją nazwał św. Franciszek z Asyżu - <która
czasami nadchodzi w sposób gwałtowny i zaskakujący. My jednak będziemy
wówczas spokojni, nie zaniepokojeni, jeśli drzewo naszego życia będzie
rodziło dobre owoce i swoją misję będziemy spełniali zgodnie z wolą Bożą. W
godzinie ostatecznego rozstania będzie ona niewymowną ulgą. Kto pracował
dobrze, na zakończenie swego dnia odejdzie; lecz pole nie pozostanie bez
pracowników. Inni, starzy i młodzi, będą szli dalej i bez pozy będą nadal
świadczyli o wiecznej młodości Kościoła.
Przede wszystkim koncentrował się Jan XXIII na przygotowaniu do soboru. W
tym kierunku szła większość jego prac i poczynań. Wobec piętrzących się
trudności zachował niezachwiany optymizm, którego źródłem było przekonanie,
że nie musi liczyć na własne tylko siły. W przypływie szczerości zwierzył
się jednemu z przyjaciół:
- Wydaje mi się niekiedy, że jestem pustym workiem i że Duch Święty podwaja
naraz we mnie moje siły.
Szukał też Jan XXIII pomocy u świętych, a szczególnie u swojego patrona,
św. Józefa. 19 marca 1961 r. wydał List Apostolski do całego świata
katolickiego, poświęcony św. Józefowi. W liście tym przypominał papież
najważniejsze elementy nauki katolickiej o roli św. Józefa w Świętej
Rodzinie i w historii Kościoła, którego jest szczególnym patronem
i opiekunem. Jan XXIII >świadczył też w tym liście, że św. Józef
został przezeń obrany patronem II Soboru Watykańskiego i że ołtarz
Świętego, znajdujący się w bazylice św. Piotra, gdzie toczyć się będą
obrady, staje się miejscem intensywnej modlitwy o powodzenie soboru.
Prace związane z przygotowaniem do soboru nie przeszkadzały papieżowi w
przyjmowaniu na audiencjach ludzi dobrej woli.
11 kwietnia przyjął na audiencji premiera Fanfaniego z okazji setnej
rocznicy zjednoczenia Włoch. Jan XXIII podkreślił wielkie znaczenie tego
zjednoczenia, uważając je za pomyślne zrządzenie Opatrzności, mimo że
dokonało się ono ze szkodą dla doczesnej władzy papieży. M. in. powiedział:
Kiedy się uważnie śledzi przebieg bardziej lub mniej odległych wydarzeń,
widzi się, jak wiele słuszności zawiera przysłowie, które powiada, że
historia wszystko przesłania i wszystko odsłania... Wszystko, co zaszło w
tym okresie historycznym, było według zrządzenia Opatrzności przygotowaniem
do chwalebnych i niosących pokój kart Traktatu Laterańskiego, który dzięki
mądrości innego Piusa został podpisany. Ukazał on przez to nowe horyzonty,
jakie otwierały się dla ostatecznego urzeczywistnienia prawdziwego i
całkowitego zjednoczenia ras, języka oraz religii, do którego dążyli
najlepsi synowie Włoch.
W dniu 5 maja Jan XXIII przyjął na uroczystej audiencji królową Wielkiej
Brytanii, Elżbietę II, i jej małżonka, księcia Filipa. W bezpośredniej
rozmowie wszyscy poczuli się tak bliscy sobie.
Z okazji 70 rocznicy encykliki Leona XIII Rerum novarum Jan XXIII wydał 15
maja encyklikę Mater et Magistra o współczesnych przemianach społecznych w
świetle zasad nauki chrześcijańskiej.
Encyklika Mater et Magistra wywołała duże zainteresowanie opinii światowej.
Jan XXIII ze zrozumiałą ciekawością zapoznawał się z komentarzami w prasie
wszelkich odcieni. Na ogół encyklika została przyjęta przychylnie, nawet na
Wschodzie. W niektórych częściach świata została przyjęta entuzjastycznie.
Wszyscy jednomyślnie podkreślili, że encyklika jest niewątpliwie jednym z
najbardziej charakterystycznych dokumentów naszych czasów.
Na ogół wszyscy komentatorzy podkreślali realizm encykliki przedstawiający
jasno analizę rzeczywistości. Podkreślono, że realizm encykliki przejawił
się przede wszystkim w jej całkowitej apolityczności. Papież nie wdawał się
w polemikę z takimi czy innymi ideologiami czy kierunkami politycznymi.
Uważał, że realne osiągnięcia naukowe i gospodarcze, zdobycze geniuszu
ludzkiego, a nie doktryny polityczne muszą stać się punktem wyjścia
przemian i reform społecznych.
Komentatorzy zauważyli, że papież wierzy w zdrowy ludzki rozsądek i ma
zaufanie do osiągnięć nauki, także do osiągnięć społecznych. Wyrazem tego
zaufania była swojego rodzaju "otwartość" encykliki. Papież gotowy
był dostrzec prawdę wszędzie, gdzie ona się znajduje, nawet w
ideologiach, jak je nazwał, "niepełnych".
Wszyscy podkreślali, że encyklika Mater et Magistra ujęła zagadnienia
społeczne w skali globalnej i dotykała wszystkich sektorów ekonomii
społecznej. Na pierwszy plan w encyklice wysuwał się człowiek, i to jako
członek jednej wielkiej ludzkiej rodziny, która opanowała całą naszą
planetę, a jutro zapewne opanuje kosmos. Jan XXIII widział doskonale rolę
chrześcijaństwa i Kościoła w świecie, wiele sobie po niej obiecywał, ale
widział to chrześcijaństwo w służbie człowieka, w trosce o jego
doskonalenie i rozwój. Chodziło mu o integralne dobro człowieka, integralny
rozwój jego osobowości.
Ten wielki humanizm encykliki sprawił, że wzbudziła ona tak szerokie i żywe
zainteresowanie na całym świecie.
Przy każdej nadarzającej się sposobności Jan XXIII pragnął konsekwentnie
rozszerzyć horyzonty Kościoła. Żywo interesował > sprawą współzależności,
jaka zachodzi między myślą chrześcijańską, a niektórymi wielkimi
cywilizacjami niechrześcijańskimi. Zwracając się do czternastu biskupów z
Azji, Afryki i Ameryki, którym udzielił sakry 21 maja w dniu Zielonych
Świąt, papież powiedział:
Kraje, z których przybyliście, lub te, do których zostaliście wyznaczeni
jako nowo wyświęceni biskupi, zachowują i pielęgnują - do czego mają pełne
prawo - spuściznę dawnych cywilizacji. Tajemnicze piękno, które pozostawiło
w nich wyraźne ślady prawdy objawionej, może stanowić przedmiot poważnych
studiów i w znacznym stopniu przyczynić się do zrozumienia i poznania
rozwoju myśli ludzkiej. Błogosławimy Boga za to, że wejście tych narodów do
polityki międzynarodowej zostało przyjęte przez wszystkich ludzi uczciwych
i rozumnych jako piękna zachęta do wzmocnienia wspólnot ponadnarodowych,
służących sprawom kultury oraz duchowego i materialnego postępu.
30 czerwca Jan XXIII dowiedział się o nagłej śmierci swojego najbliższego
współpracownika, kardynała Tairddniego. W południe z balkonu wychodzącego
na plac św. Piotra oznajmił papież o jego śmierci:
Dzisiaj wczesnym rankiem Anioł Śmierci nawiedził Pałac Apostolski zabrał z
sobą kardynała, sekretarza stanu Domenico Tardiniego, którY był naszym
najbliższym towarzyszem i największą pomocą w rządzeniu Świętym Kościołem.
Jest to dotkliwy cios dla naszego serca!
Papież nie zapomniał o Polsce. 28 lipca napisał ręcznie list liczący osiem
stron do prymasa Polski, kardynała Stefana Wyszyńskiego. Pisał:
Ukochany mój Księże Kardynale!
Zacny doręczyciel niniejszego pisma poda obszerniej dalszy ciąg mych myśli
i uczuć.
Pragnę bardzo serdecznie, ażeby pociechą dla Ciebie, Księże Kardynale była
świadomość, że duchem i sercem łączy się z Tobą ten, który choć niegodny,
jednak dźwiga brzemię odpowiedzialności za losy całego Kościoła Bożego na
ziemi. Cała Polska, jej episkopat, a z nimi wszyscy wierni powierzeni Jego
czujnej opiece duszpasterskiej, są przedmiotem codziennych trosk, gorącej
modlitwy, ale równocześnie i wielkiej pociechy. Wiadomości, jakie
tu do nas dochodzą, mówią o niewzruszonej wierności i cierpliwości
ludu polskiego. [...]
Przebywając od kilku dni w Castel Gandolfo, letniej rezydencji papieskiej,
najlepiej czuję się u stóp tabernakulum na codziennej rozmowie z Jezusem
Eucharystycznym, widząc nad sobą dobre i macierzyńskie oczy cudownego
obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Czcigodny ten obraz znany mi jest od
czasu, gdy opowiadał Mi o nim papież Pius XI jako o najmilszym darze
złożonym mu przez episkopat polski, a oglądałem go własnymi oczyma, gdy
jako pielgrzym byłem w dniu 17 sierpnia 1929 roku na Jasnej Górze, w
słynnym na cały świat sanktuarium, które jest prawdziwą gwiazdą przewodnią
w historii sławnego narodu polskiego.
Ta sama Matka Boska Częstochowska naprawdę i tutaj, w Castel Gandolfo, jest
"Panią i Królową" domu apostolskiego. Jej kaplicę pragnąłem upiększyć z
największym pietyzmem i artyzmem. Boczne ściany tej kaplicy zdobią pełne
wyrazu i mocy obrazy Hosena, malarza lwowskiego. [...]
Może sobie Ksiądz Kardynał wyobrazić, jak właśnie w tej nastrojowej kaplicy
papieskiej czuje się podczas codziennych swych modlitw pokorny następca św.
Piotra, znajdując tutaj pełnię duchowej energii, gdy skupiony przy Boskim
Więźniu miłości płynącej z Najświętszego Sakramentu i wpatrzony w cudowny
obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, przywołuje na pamięć swych braci w
wierze i łasce Chrystusowej. Polacy wówczas są Mu najbliżsi. Ale nie tylko
oni sami.
Około nich gromadzą się nieprzeliczone tłumy, smutne i ufne, które znoszą
te same udręki i uciski w różnych krajach, bliskich i dalekich, w Europie i
poza nią. Ich jęki słyszy i wyczuwa ich bóle serce ojcowskie, które jest
prawdziwie sercem Sługi Sług Bożych. Razem z nimi uczestniczy On w tym
powszechnym zatroskaniu o losy świata: udziałem Jego są i trwogi, i budzące
się nadzieje.
Szczęśliwym echem po całej kuli ziemskiej odbijają się Nasze ojcowskie
słowa, jako głos Kościoła Chrystusowego, "Matki i Nauczycielki" wszystkich
ludów, w podawaniu zasad i nakazów w porządku przyrodzonym i
nadprzyrodzonym, które pomogą i zapewnią postęp i pokój we współżyciu ludzi
na ziemi. Oby dał Bóg, aby to było znakiem spokojnego i stopniowego
wyzwalania się tych mocy, które są czyste i zdolne do wykorzystania
wszelkich zasobów ziemi i nieba i dla których życie każdego człowieka jest
święte i błogosławione.
Najukochańszy Księże Kardynale: podnoś się na duchu, wspominając o cudownym
obrazie Matki Bożej Częstochowskiej i o moich zabiegach, aby go jak
najgodniej uczcić w tutejszej rezydencji papieskiej. Pragnąłbym jeszcze
podkreślić szczególne moje oddanie i miłość do dostojnej i zasłużonej Osoby
Księdza Kardynała, do Czcigodnych Braci w episkopacie polskim, do
wszystkich ukochanych kapłanów diecezjalnych i rodzin zakonnych, do licznej
i ofiarnej młodzieży duchownej, która przygotowuje się do kapłaństwa oraz
do całego umiłowanego Ludu polskiego.
Wypoczynek poświęcił Jan XXIII przygotowaniu do dnia ukończenia
osiemdziesięciu lat poprzez sześciodniowe rekolekcje. W dniach od 10 do 15
sierpnia w towarzystwie swojego spowiednika przebywał papież w Castel
Gandolfo w oderwaniu od wszelkich wiadomości i zajęć. Chciał stanąć "w
prawdzie" przed Panem Bogiem i przeprowadzić amalizę stanu swojej duszy. W
Dzienniku duszy pilnie notował rachunek sumienia, medytacje, refleksje,
postanowienia i modlitwy:
Ze wzruszeniem powracam myślą do dnia mych święceń - 10 sierpnia 1904 r. -
w kościele Santa Maria in Monte Santo, na Piazza del Popolo. Ceremonii
dokonał biskup Ceppetelli, prowikariusz Rzymu i patriarcha tytularny
Konstantynopola. Po pięćdziesięciu siedmiu latach cała ta uroczystość staje
mi żywo w pamięci. Od tamtej pory do dziś - jaki wstyd, z powodu mej
nicości: "Mój Bóg jest ni miłosierdziem" (Ps 58, 18).
Sposób, w jaki odprawiam te rekolekcje, daleko odbiega od utartych form.
Dusza raduje się z ogromu łask Bożych, a równocześnie czuje się upokorzona
z powodu małego wysiłku, nieproporcjonalne-To jest tajemnica, która napawa
mnie lękiem, a zarazem mnie wznosi do otrzymanych darów, jaki dała z
siebie, by na nie odpowiedzieć. .
Po mojej pierwszej mszy św., odprawionej na grobie świętego Piotra, ręce
Ojca św. Piusa X spoczęły na mojej głowie, błogosławiąc mnie na
rozpoczynające się życie kapłańskie, a po przeszło pół wieku (dokładnie po
pięćdziesięciu siedmiu latach) ja z kolei wyciągam ręce i wznoszę je nad
katolikami - i nie tylko katolikami - całego świata, jako Ojciec
powszechny, jako następca tegoż Piusa X, który został ogłoszony świętym, a
którego duch żyje w jego kapłaństwie oraz w kapłaństwie jego poprzedników i
następców, ustanowionych jak św. Piotr do rządzenia całym Kościołem
Chrystusowym: jednym, świętym, katolickim i apostolskim.
Te słowa są tak święte, że przechodzą wszelkie moje pojęcie i możliwości
osobistego ich wychwalania: pogrążają mnie w mojej nicości, wyniesionej do
tak wzniosłego urzędu, który przewyższa wszelkie ziemskie dostojeństwa.
Kiedy w dniu 28 października 1958 r. kardynałowie świętego Kościoła
Rzymskiego powierzyli mi, choć miałem już wtedy siedemdziesiąt siedem lat,
odpowiedzialność za rządy w owczarni Chrystusowej, mniemano powszechnie, że
będę papieżem tymczasowym, przejściowym. Ja natomiast staję już u progu
czwartego roku pontyfikatu i mam przed sobą perspektywę potężnego programu
do zrealizowania w obliczu całego świata, który patrzy i oczekuje.
Osobiście jestem w położeniu św. Marcina, który "ani śmierci się nie lękał,
ani żyć się nie wzbraniał".
Muszę być jednakowo gotowy na śmierć nagłą, jak na życie tak długie,
jakiego Panu spodoba mi się udzielić. Na wszystko zawsze odpowiadam: tak. U
progu osiemdziesięciu lat muszę być przygotowany i na śmierć, i na życie, a
w obu wypadkach muszę dbać o własne uświęcenie. Skoro wszyscy nazywają mnie
Ojcem Świętym, uważając, że to jest główny mój tytuł, muszę i chcę nim być
naprawdę.
Moje uświęcenie
Do świętości jeszcze mi bardzo daleko, lecz odczuwam żywe jej pragnienie i
mam zdecydowaną wolę, by do 'niej dojść. Tu, w Castel Gandolfo, poznałem,
jak ma wyglądać świętość odpowiadająca memu charakterowi.
W ciągu całego życia byłem wierny cotygodniowej spowiedzi. Kilka razy w
życiu odprawiłem spowiedź generalną. W obecnej chwili ograniczę się do
ogólnego zarysu, nie wchodząc w szczegóły, a jednak uwzględniając, w myśl
słów ofertorium, które codziennie powtarzam we mszy św., niezliczone
grzechy, zniewagi i niedbałości, wszystko, co było już wyznane za każdym
razem, lecz jeszcze ciągle stanowi przedmiot mego żalu i obrzydzenia.
Grzechy: obrażające czystość, jeśli chodzi o samego siebie, o poufałości
nieskromne - nic poważnego, nigdy.
Dalej, gdy chodzi o stosunki z innymi: oczyma, dotykiem, w okresie
dojrzewania, młodości dojrzałości, starości, ani czytając książki czy
gazety, ani przy oglądaniu ilustracji czy obrazów, łaska Boża nie dopuściła
nigdy pokusy ani upadku, nigdy, nigdy, lecz zawsze mnie wspierała w swym
wielkim, nieskończonym miłosierdziu i ufam, że strzec mnie będzie nadal, do
końca mego życia.
Posłuszeństwo. Nigdy nie miałem i nie przechodziłem pokus przeciwko
posłuszeństwu i dziękuję Bogu za to, że nie dopuścił do nich nawet wtedy,
gdy posłuszeństwo drogo mnie kosztowało. Także i teraz z powodu niego
cierpię, stawszy się sługą sług Bożych.
Pokora. Mam dla niej wielki kult i na zewnątrz ją praktykuję, co nie chroni
mnie od wewnętrznej wrażliwości na to, co mi się wydaje brakiem względów
wobec mojej osoby. Ale i to wykorzystuję przed Bogiem jako ćwiczenie się w
cierpliwości, traktuję jako niewidoczną włosienicę za moje grzechy, a także
dla otrzymania od Pana przebaczenia za grzechy całego świata.
Miłość. Jej praktykowanie najmniej mnie kosztuje, choć czasem i ono wymaga
ode mnie ofiary, kusi mnie i popycha do niecierpliwości, z powodu
której, nawet bez mej wiedzy, ktoś może cierpieć.
Zniewagi. Kto wie ile, ile razy wykroczyłem przeciwko prawu Bożemu i
przeciwko prawu Kościoła świętego! Ogromna ilość. Mowa tu jednak o rzeczach
nie wchodzących w zakres rozporządzeń kościelnych i nie dotyczących materii
grzechu śmiertelnego czy powszedniego. Miłość reguł, przepisów i
przywiązanie do całego tego prawodawstwa kościelnego i świeckiego głęboko
tkwią w mym sercu i duszy oraz skłaniają do czujności wobec siebie, przede
wszystkim dla "przykładu i zbudowania kleru i wiernych".
Wyznałem na spowiedzi także i te "zniewagi", lecz wszystkie razem,
dołączając postanowienie poprawy i obietnicę wysiłku, by - w miarę jak się
starzeję - dojść pod tym względem do większej subtelności i doskonałości.
Zaniedbania. Spojrzę na nie rozpatrując różnorodne obowiązki mego
życia pasterskiego, w którym - u apostoła i następcy św. Piotra, za jakiego
-wszyscy minie dziś uważają - duch powinien jaśnieć.
Cotygodniowa spowiedź odprawiana po starannym przygotowaniu w każdy piątek
lub sobotę, pozostaje nadal solidną podstawą w dążeniu do doskonałości:
przynosi uspokojenie wewnętrzne i jest zachętą do praktykowania zwyczaju,
by stale być przygotowanym do dobrej śmierci, każdej godziny i każdej
chwili dnia. Wydaje mi się, że mój spokój, gotowość odejścia i stawienia
się przed Panem na każde Jego skinienie jest dowodem ufności i miłości,
którym zasłużę sobie u Jezusa, którego jestem Namiestnikiem na ziemi, na
ostatni przejaw Jego miłosierdzia.
Muszę więc stale ku Niemu się zbliżać, jakby ciągle mnie oczekiwał z rękami
otwartymi.
Moją ufność pogłębił jeszcze pewien wyjątek z książki Rosminiego, w którym
jest mowa o tym niezwykłym ojcu Caraffa, który był siódmym z kolei
generałem Towarzystwa Jezusowego. Stałym przedmiotem jego rozważań były -
jak sam wyznaje - trzy listy, bardzo mu bliskie: list czarny, purpurowy i
biały. List czarny to jego grzechy, list purpurowy to męka Chrystusowa,
list biały wyobraża chwałę błogosławionych.
Te trzy obrazy stanowią jakby kwiat dobrej medytacji chrześcijańskiej.
List czarny daje mi poznać samego siebie i pobudza do
starań o oczyszczenie duszy; purpurowy zbliża mnie do cierpień Jezusa,
udręczonego tak na ciele, jak i na duchu; biały skłania mnie do
zwalczania zniechęcenia, rozpaczy i smutku, przez ukazanie świętych, którzy
wciąż pełnią swą misję zachęcając mnie do cierpienia i pamiętania o
słowach: utrapienia tego czasu nie są godne przyszłej chwały, która się
w nas objawi (Rz 8, 18).
Jest to zresztą zgodne z całą ascezą Ćwiczeń duchownych św. Ignacego, które
Rosmini uważa za tak wspaniałe dzieło, że - jak mówi - zawsze je trzyma
przy sobie.
Celem tych rekolekcji jest uczynienie postępu w wysiłkach zmierzających do
osiągnięcia osobistej doskonałości, do której jestem zobowiązany nie tylko
jako chrześcijanin, kapłan i biskup, ale jako papież, jako dobry ojciec
wszystkich chrześcijan, jako dobry pasterz, jakim Pan chciał mnie mieć,
pomimo mej małości i niegodności.
Często powracam myślą do tajemnicy Przenajdroższej Krwi Pana Jezusa, miałem
bowiem natchnienie, by będąc Najwyższym Kapłanem wprowadzić jej nabożeństwo
jako uzupełnienie nabożeństwa do Imienia i Serca Jezusowego, bardzo
rozpowszechnionego, jak już wspomniałem.
Wyznaję: było to dla mnie niespodziewane natchnienie. Prywatne nabożeństwo
do Przenajdroższej Krwi Chrystusa praktykowałem od dziecka, będąc jeszcze
malcem, u mego stryja Zaverio, najstarszego z pięciu braci Roncallich; on w
rzeczywistości pierwszy wpoił we mnie tę praktykę pobożną, z której szybko,
powiedziałbym spontanicznie, zrodziło się moje powołanie kapłańskie.
Przypominam sobie książki do nabożeństwa, jakie miał w swym klęczniku, a
między nimi jedna, zatytułowana Nabożeństwo do Przenajdroźszej Krwi, którą
się posługiwał w miesiącu lipcu. O święte i błogosławione wspomnienia mego
dzieciństwa! Jak cenne mi się wydajecie w wieczornym świetle mego życia
do sprecyzowania zasadniczych elementów mego uświęcenia i
ukazania mi pocieszającej wizji tego, co mnie czeka i czego pokornie
spodziewam się w wieczności. O jaka słodycz! O jaki pokój! W taki sposób i
coraz bardziej w taki sposób musi ożywiać się moje życie, które mi jeszcze
pozostaje na tej ziemi, u stóp Jezusowego krzyża' zroszonego Jego
Przenajdroższą Krwią i gorzkimi łzami Matki Bolesnej, Matki Jezusa i mojej.
Ten impuls wewnętrzny, który mnie tak zaskoczył w tych dniach, tchnął we
mnie jakby nowe życie, nowego ducha, stał się głosem wlewającym w me serce
uczucia szlachetne i wielką gorliwość, które się wyrażają trzema
charakterystycznymi objawami:
1. Całkowite oderwanie od wszystkiego i doskonała obojętność zarówno
na nagany, jak i na pochwały, na wszystko, co mnie spotyka i spotkać
może na tym świecie.
2. Wobec Boga jestem grzesznikiem i prochem: przy życiu utrzymuje
mnie Jezusowe miłosierdzie, któremu wszystko zawdzięczam i od
którego wszystkiego się spodziewam; jemu się poddaję, choćby mnie
miały ogarnąć Jego bóle i cierpienia, w bezwzględnym
posłuszeństwie i zgodności z Jego wolą. Teraz bardziej niż
kiedykolwiek, "póki mi życia stanie", we wszystkim "posłuszeństwo i
pokój".
3. Zupełna gotowość na życie i na śmierć, Piotrową czy Pawłową, na
przyjęcie wszystkiego, nawet więzienia, cierpień, klątwy i męczeństwa, za
Kościół święty i za wszystkie dusze przez Chrystusa odkupione. Zdaję sobie
sprawę z powagi mego zobowiązania i drżę wiedząc, jak jestem słaby i
lichy. Lecz ufność położyłem w Jezusie Chrystusie ukrzyżowanym i Jego Matce
i patrzę w wieczność.
Wiara, nadzieja i miłość są trzema gwiazdami chwały biskupiej. Papież, jako
"głowa i wzór", oraz biskupi, wszyscy biskupi Kościoła, razem z nim.
Wzniosłym, świętym i boskim obowiązkiem papieża wobec całego Kościoła, a
biskupów wobec ich diecezji jest głoszenie Ewangelii, prowadzenie ludzi do
zbawienia wiecznego, przy równoczesnym czuwaniu, by żadna inna ziemska
sprawa nie przeszkadzała, nie krępowała i nie zawadzała w wykonywaniu tego
najważniejszego zadania. Zwłaszcza przekonania polityczne, dzielące ludzi,
wysuwające przeciwstawne sobie sposoby odczuwania i pojmowania, mogą tu
stanowić przeszkodę. Ponad wszystkie partie i przekonania, niepokojące i
nurtujące społeczeństwa i całą ludzkość, wznosi się Ewangelia. Papież ją
czyta i wraz z biskupami objaśnia, nie ze stanowiska czyichkolwiek
interesów światowych, lecz jako żyjący w mieście niezamąconego i
szczęśliwego pokoju, z którego płyną Boże wskazania, mogące pokierować
społecznością ziemską i całym światem.
W rzeczywistości tylko tego, a nie czego innego oczekują ludzie rozsądni od
Kościoła.
Świadomość, że jako nowy papież, zachowałem dobrą postawę w ciągu tych
trzech lat, jest dla mnie uspokojeniem i proszę Boga, by mi dopomógł w
dochowaniu wierności obranej przeze mnie drodze.
Rzeczą doniosłej wagi jest położenie nacisku na to, by wszyscy biskupi tak
postępowali: aby przykład papieża był dla nich nauką i zachętą.
Biskupi są bardziej narażeni na pokusę przebrania miary w zaangażowaniu się
i sami odczuwają potrzebę zachęty ze strony papieża, by powstrzymać się od
wszelkiej akcji politycznej i sporów, od opowiadania się za takim czy innym
kierunkiem lub stronnictwem. Powinni wszystkim jednakowo głosić ogólne
zasady sprawiedliwości, miłości, pokory, cichości i łagodności, broniąc w
sposób taktowny praw Kościoła, gdyby były gdzieś gwałcone lub zagrożone.
Zawsze, a zwłaszcza w dzisiejszych czasach, rolą biskupa jest wylewanie
kojącego balsamu na rany ludzkości. Musi się on wystrzegać pochopnych
sądów, słów obraźliwych względem kogokolwiek, wszelkiego pochlebstwa
podyktowanego strachem, wszelkiego paktowania ze złem, w nadziei
przypodobania się komukolwiek; musi zachować postawę poważną, pełną rezerwy
i stanowczą, czuwać, by w kontaktach z innymi okazywać życzliwość i
serdeczność, ale umieć w oparciu o świętą naukę przeprowadzić rozróżnienie
między dobrem a złem bez wszelkiej zapalczywości.
Zabiegi i intrygi przemyślności ludzkiej nie na wiele się przydają w
rozwiązywaniu problemów tego świata.
Natomiast rozbudzanie, przez gorącą i intensywną modlitwę, kultu Bożego
wśród wiernych, wdrażanie do praktyk nabożnych, do częstego przystępowania
do sakramentów świętych, zachęcanie do nich w odpowiedni sposób i gorliwe
ich sprawowanie, a zwłaszcza nauczanie religii, to wszystko bardziej się
przyczyni do rozwiązania problemów tego świata aniżeli inne sposoby
ludzkie. To ściągnie błogosławieństwo Boże na ludzi, uchroni ich od wielu
nieszczęść i sprowadzi zbłąkane umysły na drogę prawdy. Z góry przychodzi
ratunek: a światłość niebieska rozprasza ciemności. Tak pisał Hosmini,
przebywając w willi Albani w Rzymie, w dniu 23 listopada 1848 r.
Tak też i ja myślę i na tym polega moja pasterska troska, która nie powinna
ani dziś, ani nigdy mnie opuszczać.
Prostota nie ma w sobie nic takiego, co by stało w sprzeczności z
roztropnością ani na odwrót. Prostota jest miłością, a roztropność jest
myślą. Miłość modli się, a inteligencja czuwa. Czuwajcie i módlcie się.
Obie pozostają z sobą w najlepszej harmonii. Miłość porównać można do
gruchającej gołębicy, a inteligencję, zwróconą ku działaniu, do węża, który
nigdy nie upada ani się nie uderzy, bo posuwając się, maca głową wszystkie
nierówności terenu.
W każdym wypadku zachować spokój.
Sam Pan Jezus, założyciel Kościoła świętego, kieruje mądrze, z mocą i nie
dającą się opisać dobrocią wszystkimi wydarzeniami, wedle swego upodobania,
dla większego dobra swoich wybranych, którzy tworzą Jego umiłowaną,
mistyczną oblubienicę.
Choćby się zdawało, że wypadki obracają się na niekorzyść Kościoła samego,
muszę zachować bezwzględny spokój, co mnie nie zwalnia od lamentu i
błagania, by stała się "wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi».
Muszę się strzec zuchwałości, jaką mają ci, co zaślepieni lub otumanieni
przez ukrytą pychę sądzą, że czynią coś dobrego w Kościele, nie będąc do
tego przez Boga powołanymi, jak gdyby Boski Odkupiciel potrzebował ich
nędznej pomocy czy w ogóle pomocy jakiegokolwiek człowieka.
Jedynie to jest ważne, by współpracować z Bogiem dla zbawienia dusz i
świata całego. Na tym z całą pewnością polega zadanie papieża najszczytniej
to wyrażając.
We wszystkim patrz końca. Tu nie chodzi o koniec ludzkiego życia, lecz o
cel, o powołanie Boże, do którego papież został wyniesiony przez tajemnicze
wyroki Opatrzności.
To powołanie wyraża się potrójnym blaskiem, płynącym z osobistej świętości
papieża; opromieniającej chwałą jego życie; z miłości
świętego Kościoła powszechnego, wedle miary tej łaski niebieskiej, która
jedna tylko zdolna jest ją wzniecić i zapewnić jej chwałę; z poddania się
woli Jezusa Chrystusa, który prowadzi Kościół poprzez papieża i rządzi nim
wedle swego upodobania w imię tej samej chwały, największej na tym świecie,
i wiecznej szczęśliwości.
Najświętszym obowiązkiem pokornego papieża jest oczyszczenie w blasku tej
chwały wszystkich swoich intencji i prowadzenie życia zgodnego z tą nauką i
łaską tak, by zasłużyć sobie na największy zaszczyt, jakim jest doskonałe
podobieństwo do Chrystusa, którego jest Namiestnikiem, do Chrystusa
ukrzyżowanego, który odkupił świat za cenę swojej krwi, Chrystusa zwanego
rabbim - mistrzem - jedynego i prawdziwego Nauczyciela wszystkich wieków i
wszystkich ludów.
Ażeby osiągnąć cel mego życia, muszę:
1. Pragnąć tylko tego, by być sprawiedliwym i świętym i w ten
sposób podobać się Bogu;
2. wszystkie swoje myśli i czyny skierowywać ku temu, co
przyczynia się do wzrostu Kościoła, co ma służyć i przysparzać mu chwały;
3. ponieważ czuję, źe powołanie moje od Boga pochodzi, muszę zachować
doskonały spokój we wszystkich wydarzeniach nie tylko mnie osobiście
dotyczących, lecz dotyczących Kościoła, i zawsze pracować dla niego i z
Chrystusem dla niego cierpieć;
4. całkowicie zaufać Bożej Opatrzności;
5. mieć siebie za nic;
6. każdy dzień tak sobie zorganizować, by mieć przed sobą jasny
plan i zachować w nim wzorowy porządek.
56. NICZEGO SIĘ NIE TRACI PRZEZ POKÓJ!
10 września 1961, po odprawieniu mszy św. o pokój na świecie, wygłosił Jam
XXIII orędzie do całego świata:
Czcigodni Bracia i Drodzy Synowie!
Apostoł Piotr, przemawiając do Judzi zgromadzonych w domu setnika
Korneliusza, oświadczył, że odtąd wszystkie ludy ziemi są wezwane, by razem
uznawały powszechne ojcostwo Boga i streszcza naukę niebieską w słowach
pokoju: zwiastując pokój przez Jezusa Chrystusa.
Zapowiedź ta wyraża uczucie naszego serca, serca ojca i biskupa świętego
Kościoła i z wielkim wzruszeniem wraca na nasze usta za każdym razem, gdy
chmury zdają się zbierać na horyzoncie.
Żywa jest w naszej myśli pamięć papieży, naszych bezpośrednich
poprzedników, których pełne troski ostrzeżenia przechowuje
historia.
Nie chcielibyśmy wyolbrzymiać tego, co - jak dotąd, według codziennych
doniesień publicznych źródeł informacji, ma pozór zagrożenia wojną -
chciałoby się powiedzieć, pozór niezbyt poważny i tragicznie godny
pożałowania. Jest jednak rzeczą naturalną, że łączymy się z pełną niepokoju
troską papieży, naszych poprzedników, i że jako święte ostrzeżenie
przypominamy je wszystkim naszym synom, wszystkim tym, których mamy prawo i
obowiązek tak nazywać, wszystkim, którzy wierzą w Boga i w Jego Chrystusa,
a także niewierzącym, ponieważ wszyscy prawem swego pochodzenia i
Odkupienia należą do Boga i do Chrystusa.
Dwa filary Kościoła, święci Piotr i Paweł, ostrzegają nas. Pierwszy, w
wielekroć powtarzanym stwierdzeniu o pokoju w Chrystusie, drugi, Apostoł
Narodów, podając wskazania dostosowane do okoliczności, zresztą rady i
ostrzeżenia aktualne i przeznaczone dla tych wszystkich, którzy zajmują lub
będą zajmować odpowiedzialne stanowiska na przestrzeni ludzkich pokoleń.
"Bracia, umacniajcie się w Panu i w działaniu mocy Jego... Albowiem
prowadzimy walkę nie z ciałem i krwią, ale przeciw książętom i władzom,
przeciw rządom świata tych ciemności, przeciw złym duchom w przestworzach
niebieskich".
Poczucie, że jesteśmy niegodnym następcą świętego Piotra, że posiadamy
pełnię ojcostwa i straż nad depozytem wiary, który pozostaje zawsze wielką
boską księgą, otwartą dla wszystkich dusz i wszystkich narodów świata,
poczucie, że jesteśmy strażnikiem Ewangelii Chrystusowej, powstrzymuje nas
od osobistych i konkretnych uwag na temat tego, co w dzisiejszym świecie
jest przyczyną niepewności i obaw.
Chcąc iść w ślady świętego Pawła w jego napomnieniach, dotyczących postawy,
jaką należy zająć wobec ducha zła, które jest rozsiane w powietrzu, warto
zwrócić uwagę na przedstawiony przez świętego obraz dobrego wojownika,
gotowego stawić opór napaści wroga: "abyście mogli... wypełniwszy wszystko,
ostać się. Bądźcie przeto w pogotowiu, przepasawszy biodra wasze prawdą i
przyodziawszy pancerz sprawiedliwości, a nogi obuwszy w gotowość Ewangelii
pokoju. We wszystkim trzymajcie się tarczy wiary, którą moglibyście zagasić
wszystkie strzały ogniste złego ducha. Przyodziejcie też przyłbicę
zbawienia i weźmijcie miecz ducha, którym jest słowo Boże». W tym
zestawieniu oręża duchowego znajdziecie, ukochani bracia i synowie,
wskazówki, jaką być może, jaką być powinna postawa dobrego chrześcijanina w
każdych czasach, we wszystkich okolicznościach i w obliczu każdego
wydarzenia, wobec wojny duchowej, która pochodzi od złego ducha, czy też z
niezdyscyplinowanych skłonności naturalnych, ale zawsze jest wojną, zawsze
złowrogim płomieniem, zdolnym trawić i niszczyć.
Tak to idąc za Apostołem Narodów, dochodzimy do najjaśniejszego, a zarazem
najtrwalszego punktu, na którym musimy oprzeć chrześcijańską postawę wobec
tego, co Opatrzność zechce rozporządzić lub dopuścić. Bo pomiędzy tymi
dwoma słowami: wojna i pokój, krzyżują się trwogi i nadzieje świata,
niepokoje i radości życia indywidualnego i zbiorowego. Człowiek, który nie
zapomina dziejów mniej lub bardziej odległej przeszłości, nieszczęśliwych
okresów minionych a zapisanych w starych księgach, i który zachował jeszcze
w oczach krwawe wizje półwiecza, rozpoczętego rokiem 1914, tylko pamięta
rozdarcie naszych narodów i naszych krajów - miał tylko jakieś wytchnienie
między dwoma wielkimi wojnami - człowiek ten drży z przerażenia na myśl o
tym, co się stać może z każdym z nas i z całym światem. Wszelki zbrojny
konflikt jest w stanie zniekształcić lub unicestwić znane nam oblicza osób,
narodów, krajów. Cóż mogłoby się dziać dzisiaj przy użyciu nowych narzędzi
zniszczenia i ruiny, które geniusz ludzki nadal mnoży na nieszczęście
świata?
Od czasów młodości zawsze robił na nas wrażenie pełen rozpaczy okrzyk króla
Longobardów, który na widok pierwszych wojsk Karola Wielkiego pojawiających
się na szczycie Alp wołał rwąc włosy: "Och żelazo, niestety żelazo!". A cóż
dopiero powiedzieć o tych środkach wojny współczesnej, wydartych sekretom
natury, a zdolnym wyzwolić niesłychanie potężne siły zagłady i zniszczenia?
Dzięki Bogu, jak dotąd pragniemy wierzyć, że żadna poważna groźba godzin
smutnych, bliskich czy dalekich, nie będzie realizowana. Fakt, że się tę
groźbę wspomina, gdy mówi o tym prasa wszystkich krajów, niech będzie tylko
jeszcze jedną sposobnością, by się odwołać z ufnością do pogodnej i silnej
mądrości wszystkich tych, którzy jako mężowie stanu i rządcy kierują
sprawami publicznymi swoich krajów.
Wprawdzie święty apostoł Paweł kończąc swój list do Efezjan, list pisany w
Rzymie, gdzie przebywał jako więzień, przykuty do rzymskiego żołnierza,
którego straży był powierzony, ze zbroi tego rycerza brał wzór, by wskazać
chrześcijanom oręż niezbędny do obrony i do pokonania nieprzyjaciół
duchowych. Nic w tym jednak dziwnego, że przy końcu tego zestawienia
wskazuje z naciskiem na modlitwę jako broń najskuteczniejszą. Słuchajcie,
co mówi: "Przyodziejcie też przyłbicę zbawienia i weźmijcie miecz ducha,
którym jest słowo Boże, w każdej modlitwie i w prośbie zanosząc
błaganie w duchu w każdym czasie. Dlatego czuwajcie z całą wytrwałością,
błagając za wszystkich świętych". Przez to gorące wezwanie Apostoł Narodów
podaje nam specjalną intencję tego naszego wzruszającego zgromadzenia dusz,
którym wystarczy prosty znak, by się zgromadziły, i dla których znak ten ma
jak najszersze znaczenie. Takie wzniesienie ducha na rzecz ładu i pokoju,
takie dążenie jest naturalne synom katolickiego Kościoła. W dniach smutku,
modlitwa powszechna do Boga Wszechmogącego, Stworzyciela wszechświata, do
Jego Syna Jezusa Chrystusa, który stał się człowiekiem dla zbawienia
rodzaju ludzkiego, do Ducha Świętego, Pana i twórcy życia, znajdowała w
niebie i na ziemi potężne odpowiedzi, odpowiedzi, które pozostaną na zawsze
najszczęśliwszymi i najbardziej chwalebnymi kartami historii ludzkości i
historii każdego narodu. Trzeba otworzyć nasze serca, opróżnić je ze
złości, którą czasami stara się je zatruć duch błędu i zła. Tak oczyszczone
winniśmy je obrócić ku pozyskaniu dóbr niebieskich, co będzie także
zapewnieniem pomyślności co do dóbr tej ziemi.
Orędzie Jana XXIII wywołało silny oddźwięk na całym świecie. Tekst tego
orędzia został oficjalnie włączony do akt Kongresu Stanów Zjednoczonych.
Największą jednak sensacją stała się wypowiedź premiera ZSRR Chruszczowa
podczas wywiadu udzielonego korespondentom Prawdy i Izwiestii. Chruszczow
oświadczył, że przeczytał orędzie Jana XXIII z zainteresowaniem.
Zaniepokojenie, jakiemu daje wyraz papież - stwierdził premier ZSRR -
dowodzi, że wszędzie na świecie ludzie zaczynają rozumieć coraz lepiej, że
bezmyślność i awanturniczość w sprawach polityki światowej nie mogą się
dobrze zakończyć. Głowa Kościoła katolickiego liczy się widocznie z
nastrojami wielu katolików na całym świecie, zaniepokojonych
przygotowaniami wojennymi imperialistów. Papież Jan XXIII słusznie
przestrzega rządy przed powszechną katastrofą i apeluje do nich, by zdały
sobie sprawę z olbrzymiej odpowiedzialności, jaką ponoszą wobec historii.
Tego rodzaju apel jest dobrym znakiem. Niezależnie więc od tego, skąd
pochodzi apel o rokowania dla dobra pokoju - apel taki możemy tylko powitać
z uznaniem.
Orędzie pokojowe z 10 września zostało wszędzie odczytane właściwie i z
dobrą wolą. Niebezpieczeństwo wojny na razie zostało usunięte i zastąpione
poważnymi rokowaniami Wschodu z Zachodem.
26 listopada Jan XXIII rozpoczął siedmiodniowe rekolekcje, podczas których
zanotował w Dzienniku duszy:
1. Powracam do tego, o czym rozmyślałem i co napisałem z okazji
osiemdziesięciolecia mego życia w samotności Castel Gandolfo z prałatem
Alfredo Cavagna, moim spowiednikiem.
2. To, że doszedłem, a teraz przekroczyłem osiemdziesiąt lat, nie wprowadza
niepokoju do mej duszy, przeciwnie, utrzymuje w niej spokojną ufność.
Powtarzam to, co zawsze: nie pragnę nic więcej, ani mniej niż to, co Pan mi
ciągle daje. Dziękuję Mu i błogosławię przez wszystkie dni. Jestem gotów na
wszystko.
3. Odczuwam w mym ciele początek jakiejś słabości, co pewno
jest rzeczą normalną u starca. Znoszę to spokojnie, choć mi to czasem
ciąży i obawiam się pogorszenia. Niemiło jest zbyt wiele o tym myśleć.
Ale jestem przygotowany na wszystko.
4. Cieszę się, że jestem wierny moim praktykom religijnym, jakimi są:
msza św., brewiarz, trzy części różańca w połączeniu z rozmyślaniem, stałe
zjednoczenie z Bogiem i sprawami duchowymi.
5. W moich przemówieniach, które muszą być rzeczowe i nie pozbawione
istotnej treści, pragnę zbliżyć się do tego, co pisali wielcy papieże
starożytności. W ostatnich miesiącach św. Leon Wielki i Innocenty III
stali mi się bardzo bliscy. Niestety niewielu duchownych interesuje się
nimi, choć posiadali tak wielką wiedzę teologiczną i duszpasterską. Nie
zaprzestanę nigdy czerpać z tak cennych źródeł świętej wiedzy i wzniosłej,
uroczej poezji.
6. Przede wszystkim jednak muszę dbać o pozostawanie w świętej zażyłości z
Panem: bym trwał na spokojnej i serdecznej z Nim rozmowie. On bowiem
jest Słowem Ojca, które się stało Ciałem, centrum i życiem Ciała
Mistycznego, a co za tym idzie - boskiego braterstwa, boskiego i ludzkiego,
dzięki czemu jestem Jego adoptowanym bratem, a wraz z Nim synem Marii, Jego
Matki.
7. Na tym pokrewieństwie opiera się obowiązek i godność Najwyższego
Kapłana Kościoła katolickiego i Namiestnika Chrystusowego, za
jakiego jestem uznany. O, jak głęboko odczuwam znaczenie i czułość słów:
"Panie, nie jestem godzien", które wypowiadam codziennie, trzymając w
rękach świętą Hostię jako pieczęć mojej pokory i miłości.
W dniu 21 grudnia papież wygłosił przez mikrofon radia watykańskiego
ojcowskie orędzie, pełne zatroskania i nalegania do odpowiedzialności.
Jan XXIII stwierdził:
Wskazania Chrystusa nie są przestrzegane w naszym świecie. W stosunkach
rodzinnych, społecznych i międzynarodowych występuje stały niepokój. Jest
to tym boleśniejsze, że Bóg stworzył ludzi, aby współpracowali ze sobą w
duchu braterskim dla cierpliwego rozwiązywania sprzeczności i dla
sprawiedliwego podziału bogactw ziemi. Przyglądając się jednak stosunkom
panującym wewnątrz krajów i na zgromadzeniach międzynarodowych, można
stwierdzić, jak dalecy jesteśmy od nauki Chrystusa.
Apelujemy do ludzi dzierżących ster rządów, w których rękach spoczywa
dzisiaj los ludzkości. I wy również jesteście ludźmi słabymi i
śmiertelnymi. Spoczywają na was zatroskane oczy waszych bliźnich, którzy są
przede wszystkim waszymi braćmi, a dopiero potem waszymi poddanymi.
Odrzućcie wszelką myśl o użyciu siły. Pomyślcie o tragicznych skutkach
zapoczątkowania łańcuchowej reakcji czynów;
decyzji, które mogą doprowadzić do gwałtownych i niepowetowanych następstw.
Otrzymaliście władzę nie po to, aby niszczyć, ale po to, aby budować; nie
po to, aby dzielić, ale aby jednoczyć; nie po to, aby powodować łzy
ludzkie, ale aby zapewnić ludziom pracę i bezpieczeństwo. Apelujemy gorąco
do tych wszystkich, którzy sprawują kontrolę nad życiem gospodarczym
państw, aby nie narażali na szwank pokoju światowego i życia ludzi, lecz
aby posługiwali się wszystkimi środkami, jakie postęp techniki postawił do
ich dyspozycji, w celu umocnienia dorobku i bezpieczeństwa na świecie, a
nie w celu siania nieufności i podejrzliwości.
23 grudnia Jan XXIII wystosował depeszę do ks. prymasa Stefana
Wyszynskiego:
W przeddzień radosnych świąt Bożego Narodzenia myśl nasza biegnie do Was.
Pragniemy dać wyraz ojcowskiej troski, jaką otaczamy Kościół w Polsce, oraz
naszej szczególnej życzliwości i miłości, jaką żywimy dla Narodu polskiego.
Jesteśmy duchem obecni wśród Was, z Tobą, Eminencjo, oraz z Księżmi
Biskupami, Kapłanami i wszystkimi Wiernymi. Dzielimy wszystkie Wasze
radości, a przede wszystkim Wasze smutki i trudności. Dlatego gorąco
modlimy się za Was i usilnie błagamy Boże Dziecię Jezus, Źródło wszelkiej
dobroci, cnoty i męstwa, aby otaczało Was opieką i służyło Wan skuteczną
pomocą. A jako zadatek łask Bożych udzielamy Wam z głębi serca
błogosławieństwa apostolskiego.
W samym dniu Bożego Narodzenia Listem apostolskim Humanae salutis Jan XXIII
ogłosił zwołanie Soboru Powszechnego Watykańskiego II na rok 1962. List
swój rozpoczął papież słowami:
Boski Zbawiciel nasz, Jezus Chrystus, nakazując Apostołom przed
Wniebowstąpieniem, aby głosili Ewangelię wszystkim narodom, dał im jako
podporę i gwarancję ich misji pocieszające przyrzeczenie: "Je-stem z wami
po wszystkie dni aż do skończenia świata".
Jan XXIII omówił następnie kryzys przeżywany przez całą ludzkość stojącą w
obliczu przemian świadczących o zbliżaniu się nowej ery. Kościół też stoi
przed szczególnie wielkimi zadaniami: powinien świat współczesny, człowieka
współczesnego zetknąć z Ewangelią i z wartościami w niej zawartymi. Papież
zapowiedział, że sobór dążyć będzie do stworzenia takich warunków, które by
mogły ułatwić braciom odłączonym drogę do upragnionej przez wszystkich
jedności.
W końcu sobór - zaznaczył papież - zostaje zwołany i po to, aby światu
skłóconemu, rozbitemu, dręczonemu groźbą nowych strasznych konfliktów,
zaofiarować możliwość wprowadzenia ze strony ludzi dobrej woli pewnych idei
i propozycji tyczących pokoju.
Najważniejszy tekst listu apostolskiego brzmiał:
Po zasięgnięciu opinii Naszych Braci Kardynałów Świętego Kościoła
Rzymskiego, na mocy autorytetu Pana naszego Jezusa Chrystusa, świętych
apostołów Piotra i Pawła oraz naszego własnego - zapowiadamy na rok 1962
ekumeniczny i powszechny Sobór, obwieszczamy go i zwołujemy. Odbędzie się
on w Bazylice Watykańskiej.
Z kolei zwrócił się papież do każdego chrześcijanina, jak i do całej
społeczności chrześcijańskiej z prośbą o modlitwę w intencji soboru. Prosił
też Jan XXIII wszystkich oddzielonych od Kościoła braci o wspólną modlitwę
o jedność wedle nauki Jezusa Chrystusa i Jego modlitwy.
57. POLONIA ORANS
W dniu 2 lutego 1962 r. w święto Oczyszczenia Najświętszej Maryi Pammy,
zostało ogłoszone Mottu proprio papieża Jana XXIII o zwołaniu Soboru
Powszechnego na dzień 11 października 1962 r. (święto Macierzyństwa NMP).
Tekst tego dokumentu brzmiał:
Urzeczywistniając nurtujący nas od dawna zamiar i spełniając oczekiwanie
wszystkich katolików, w uroczystość Narodzenia Pana naszego Jezusa
Chrystusa, 25 grudnia poprzedniego 1961 roku, konstytucją apostolską
Humanae salutis zwołaliśmy Sobór Powszechny Watykański na ten rok.
Obecnie zaś po dokładnym rozważeniu tej sprawy postanowiliśmy początek
Soboru Powszechnego Watykańskiego Drugiego wyznaczyć na dzień 11
października, żeby ci, którzy na mocy prawa mają obowiązek wziąć udział w
Soborze, mogli odpowiednio przygotować potrzebne w tym celu materiały.
Wybraliśmy ten dzień przede wszystkim dlatego, że przywodzi on na pamięć ów
wielki Sobór Efeski, który w dziejach Kościoła miał ogromne znaczenie.
Wobec nadchodzącej chwili uroczystego zgromadzenia uważamy za swój
obowiązek ponownie zachęcić wszystkie nasze dzieci do częstszego jeszcze
błagania Boga, aby udzielił nam tego plonu, którego pilnie wypatrujemy
razem z czcigodnymi braćmi i umiłowanymi synami, bezpośrednio pracującymi
nad przygotowaniem Soboru, oraz z całym duchowieństwem i ludem
chrześcijańskim, oczekującym go z ogromnym utęsknieniem. Z tego plonu dwóch
przede wszystkim owoców pragniemy gorąco, mianowicie, żeby Kościół św.,
Oblubienica Chrystusowa, coraz silniej utwierdzał w sobie moc wszczepioną
przez Boga i żeby nią jak najobficiej napełniał ludzkie umysły.
Na tej podstawie wolno nam się spodziewać, że narody spoglądną z większą
ufnością na Chrystusa, który jest "światłością na oświecenie pogan" - a z
ogromnym smutkiem spoglądamy szczególnie na narody rozdzierane przez
nieszczęścia, niezgody i zgubne walki - i rozradują się w końcu prawdziwym
pokojem opartym na świętym zachowaniu wzajemnych praw i obowiązków.
Rozważywszy zatem wszystko dokładnie, z własnej woli i na mocy naszej
władzy postanawiamy i stanowimy, że Sobór Powszechny Watykański Drugi
rozpocznie się w tym roku, 11 października.
Pracy w Watykanie przybywało. Jan XXIII nie dopuszczał jednak do powstania
atmosfery napięcia i zdenerwowania. Sam
dawał dowód olbrzymiego zaangażowania w prace soborowe. Z drugiej strony
zachował opanowanie. Z jego zawsze uśmiechniętej twarzy i ze sposobu bycia
przebijał głęboki pokój. I o dziwo! na wszystko miał czas. A szczególnie na
modlitwę, której był z żelazną systematycznością wierny. Z modlitwy
wychodził jeszcze bardziej opanowany i spokojny.
Przyjmował też na audiencjach specjalnych przybywających z całego świata
członków komisji przygotowawczych.
17 lutego przyjął papież ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego, który przybył do
Rzymu, aby wziąć udział w .pracach'Centralnej Komisji Przygotowawczej. Jan
XXIII podkreślał z całym naciskiem, że ma wielkie zaufanie do ks. prymasa.
Jako zasadę postępowania dla biskupów polskich papież postawił zalecenie:
,,Co można to uspokajać, uciszać, jednoczyć".
W pewnym momencie zapytał się papież:
- Jak to się stało, że ks. prymas został przeniesiony ze stolicy biskupiej
w Lublinie do Gniezna i Warszawy?
Ks. prymas odpowiedział:
- Nie byłem wówczas w to wtajemniczony i dopiero niedawno dostały mi się
do rąk fotokopie listów bpa Baraniaka, ówczesnego sekretarza kard. Hlonda,
do sekretarza stanu. Według tych listów, kard. prymas Hlond na łożu śmierci
polecił napisać do sekretarza stanu, że na swego następcę upatrzył biskupa
lubelskiego i pokornie prosi Ojca Świętego Piusa XII o
zaaprobowanie tej propozycji. Na drugi dzień wysłał drugi list, prosząc
instantissime o to samo.
- Czy to prawda - poruszył inny temat Jan XXIII - że w r.
1957 kiedy ks. prymas przybył do Rzymu, musiał cały tydzień czekać w
przedpokojach, Piusa XII, nim (papież go przyjął? Dziś jeszcze na ten
temat pisze prasa włoska.
- Jest to nieprawda - stanowczo odpowiedział ks. prymas. Na drugi
dzień po moim przyjeździe zgłosił się do mnie z polecenia Ojca Świętego
monsinior Luigi Dante z zapytaniem, czy chcę być przyjęty przed
wizytą prezydenta Francji, czy też po jego wyjeździe. Ponieważ
nie byłem wystarczająco przygotowany do tej rozmowy, wybrałem
termin późniejszy. Nadto wyczułem, że w Watykanie wszyscy byli w tym
czasie bardzo zajęci, co mogłoby skrócić moje spotkanie z papieżem. Dlatego
również wolałem termin późniejszy. Wszystko więc było uzgodnione
przyzwoicie i najmniejszy cień nie może paść z tego powodu na Piusa XII.
Jan XXIII z wyraźną ulgą wysłuchał ks. prymasa.
Przy sposobności ks. prymas wręczył papieżowi afct oddania
się biskupów polskich w "niewolę" Matce Najświętszej w jesieni ubiegłego
roku w kaplicy Matki Bożej na Jasnej Górze.
20 lutego przybył papież na posiedzenie Centralnej Komisji Przygotowawczej
do Soboru Watykańskiego II i wygłosił przemówienie wstępne. M. in. Jan
XXIII powiedział:
O ile odejście trzech naszych zmarłych Kolegów okryło smutkiem nasze
dzisiejsze zebranie, to smutek ten w pewien sposób łagodzi radość, jaką
wszyscy przeżywamy, z obecności między nami Ukochanego Naszego Syna,
Stefana kardynała Wyszyńskiego. Tym milsza staje się Nam jego obecność, że
przy tej sposobności okazał swoją szlachetność i delikatność przywożąc Nam
wspaniały podarunek, który bardzo cenimy. Przybywając bowiem przywiózł Nam
macierzyński uśmiech Matki Boskiej Częstochowskiej. O Czarna Dziewico,
która jesteś Nam najdroższa! Od młodzieńczych lat jest Ona z Nami
szczególnie związana, a Jej cudowny obraz zawsze u siebie z podobną czcią
przechowujemy.
Szlachetny i piękny gest czcigodnego Przewodniczącego Episkopatu Polski
przywodzi Nam na pamięć inny fakt, który wzruszył serce: gdy bowiem w dniu
4 listopada ubiegłego roku obchodzono w Bazylice Piotrowej
osiemdziesięciolecie urodzin Namiestnika Chrystusowego na ziemi, w tym
samym dniu i o tej samej godzinie biskupi polscy, zebrani w jasnogórskiej
świątyni, poświęcili się Maryi Dziewicy, prosząc Ją o wstawiennictwo u Jej
Boskiego Syna, aby tysiąclecie przyjęcia chrześcijaństwa przez ten
najszlachetniejszy Naród było obchodzone z należną pobożnością i
odpowiednim udziałem jego dzieci.
Jeszcze dotąd miłym echem brzmią w naszym sercu słowa uroczystego
poświęcenia się, słowa naprawdę godne biskupów i odpowiadające momentowi, w
którym wszyscy - ze wszystkich stron świata - połączonymi siłami
przygotowujemy Sobór powszechny.
Niech więc na Was, Czcigodni Bracia i Ukochani Synowie spojrzy swym
najłaskawszym okiem Bogurodzica Dziewica i niech Was wspomaga w ciągu prac,
jakim będziecie się oddawać w czasie tej sesji.
Niespodziewanie ks. prymas Stefan Wyszyński został zaproszony przez papieża
na dzień 25 lutego w niedzielę. Wczesnym rankiem ks. prymas znalazł
zdumiony w Osservatore Romano artykuł o Matce Bożej Jasnogórskiej.
Kiedy ks. prymas o godzinie 11 znalazł się w apartamentach papieskich, Jan
XXIII przywitał go słowami:
- Właśnie kazałem napisać artykuł o Matce Bożej Częstochowskiej
jako tło dla naszej dzisiejszej rozmowy.
Po chwili papież poruszył sprawę stosunku sekretariatu Stanu do sytuacji' w
Polsce, a zwłaszcza do zagadnienia Ziem Zachodnich.
Kiedy ks. prymas przedstawił sytuację, papież stwierdził:
- Jak trudno ludziom, którzy nigdy nie wyjeżdżali z Rzymu
zrozumieć delikatną sytuację Kościoła w innych krajach... Trzeba mieć
zaufanie do biskupów - podkreślił papież - którzy pracują na miejscu i tam
odpowiadają za Kościół. To samo dotyczy Polski. Niech ks. prymas wie, jak
bardzo ubolewam nad trudnościami, jakie kiedykolwiek prymas mógł mieć
poprzednio w Sekretariacie Stanu.
Podczas rozmowy, ks. prymas zauważył przy biurku papieża na stoliku obraz
Matki Bożej Częstochowskiej, który ofiarował Ojcu św. w październiku
ubiegłego roku.
Kiedy zbliżała się godzina 12.00, papież z ks. prymasem przeglądali album
Jasnej Góry. Jan XXIII rozłożył wielką fotografię znajdującą się w albumie
- panoramę olbrzymiej rzeszy Polaków, zebranej na jasnogórskim placu pod
szczytem w dniu 26 sierpnia 1956 r., Ojciec św. z rozrzewnieniem
powiedział:
- Polonia orans! (Polska modląca się!).
Gdy zegar wybił godzinę 12.00 Jan XXIII zbliżył się do okna wychodzącego na
Plac św. Piotra i z wielotysięcznym tłumem odmówił Anioł Pański. Po
udzieleniu błogosławieństwa papież wezwał ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego
do okna i kazał mu stanąć przy sobie gestem niezwykłej serdeczności, jakby
chciał przedstawić go Ludowi Bożemu.
Po odejściu od okna ks. prymas czuł się niezwykle zażenowany tym niezwykłym
wyróżnieniem papieskim. W następnej sali zobaczył ks. prymas na stoliku
inny obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Papież zauważył zdziwienie gościa.
Rzekł serdecznie:
- Matka Boża Częstochowska wszędzie!
Przy pożegnaniu papież przypomniał ks. prymasowi:
- Przed wyjazdem do Polski proszę mi się jeszcze raz pokazać!
8 marca Jan XXIII udzielił pożegnalnej audiencji ks. prymasowi. Ks.
kardynał Stefan Wyszyński gorąco podziękował papieżowi za mnóstwo darów.
Przy sposobności ks. prymas wyjaśnił papieżowi sprawę Olsztyna. Diecezja
olsztyńska jest prawie cała w Polsce, a od piętnastu lat nie ma
ordynariusza rezydencjalnego. Nie trzeba tutaj określenia granic jak w
Opolu czy Szczecinie. Wystarczy zwykły akt kanoniczny, bez odwoływania się
do argumentów politycznych. Załatwienie tej prośby byłoby oczywistym
dowodem, jak Stolica Apostolska rozumie Polskę.
Jan XXIII odpowiedział pokornie, że o tej stronie zagadnienia nie był
poinformowany i że na ten temat poroznawia z sekretarzem stanu.
Po poruszeniu jeszcze kilku innych zagadnień papież przeszedł z ks.
prymasem do Sali Posłuchań, gdzie było zgromadzonych około pół tysiąca
Polaków zamieszkałych w Rzymie.
Na początku przemówił ks. prymas Stefan Wyszyński:
Ojcze Święty!
Dzieci Polski katolickiej: biskupi, kapłani diecezjalni i zakonni, siostry
zakonne i lud wierny w tym oto przedstawicielstwie przyszły do Ciebie, aby
na progu Tysiąclecia Chrztu świętego Polski złożyć Ci swój hołd wierności i
solidarności i aby uprosić błogosławieństwo dla Kościoła świętego w Polsce
i dla naszych rodaków, żyjących w kraju i na rozproszeniu, w liczbie
czterdziestu milionów.
Szczególną naszą radością jest to, że wywyższyłeś Ojcze Święty, Matkę
naszą, Czarną Madonnę Jasnogórską, ośmiokroć ranioną na swym obliczu, wobec
dzieci wszystkich narodów, podczas pamiętnej dla nas sesji Centralnej
Komisji Przygotowawczej do Soboru Watykańskiego II. Radujemy się, że Twoja
ufność w moc Dziewicy Wspomożycielki jest i naszą ufnością. Toteż
codziennie modlimy się na Jasnej Górze i tutaj, w polskiej kaplicy
Bazyliki, w pobliżu grobowca św. Piotra, o wszystkie łaski dla Ciebie, a
zwłaszcza o łaskę dokonania wielkiego dzieła Soboru Watykańskiego II.
Radujemy się opatrznościowym faktem historycznym, że jak papież Jan XIII
wprowadził Polskę do Kościoła powszechnego, tak Jan XXIII jest świadkiem i
natchnieniem naszego przygotowania - przez Wielką Nowennę Narodu - na
Tysiąclecie Chrztu świętego Polski. Szczególnie pragniemy Ci, Ojcze Święty,
podziękować za Twoją ojcowską dobroć, którą objawiłeś ludowi rzymskiemu w
Twych pasterskich wędrówkach po Wiecznym Mieście, dając przykład pasterzom
Kościoła, a otuchę Ludowi Bożemu, który pragnie widzieć swych pasterzy
wśród siebie.
Niewymowną radością naszą jest wspaniała encyklika Twoja Mater et magistra,
która budzi powszechną nadzieję - w całym świecie - na lepsze dni i
nakazuje szacunek dla Ciebie nawet wśród tych ludzi, którzy na różnych
drogach szukają realizacji sprawiedliwości, miłości i pokoju społecznego.
Jeśli można tu mówić o osobistych uczuciach wdzięczności, to pragnę dać
wyraz serdecznej podzięce za ojcowskie przyjęcie mnie w Wiecznym Mieście,
za piękny krzyż pasterski, który mam na piersi, za zaszczyt dopuszczenia
mnie do swego boku w niedzielnym Twoim błogosławieństwie, za ożywienie
swoją dobrocią całego Twojego otoczenia, które okazało mi tyle serca i
pomocy. Te łaski Twoje, Ojcze Święty, są mocą moją, z jaką wracam do
Polski, aby służyć wiernemu Ludowi Bożemu i prowadzić go za Maryją
Jasnogórską do bram Tysiąclecia. Wiem dobrze, że okazana mi dobroć Ojca
chrześcijaństwa skierowana jest do całego narodu polskiego, który jest
nadal "zawsze wierny".
A teraz, Ukochany nasz Ojcze Święty, Polska katolicka klęka przed Tobą w
swych dzieciach, które tu widzisz, całuje Twoje apostolskie stopy i prosi o
błogosławieństwo dla Kościoła świętego w Ojczyźnie naszej, który jest naszą
radością i mocą; dla bohaterskiego episkopatu naszego; dla duchowieństwa i
wiernych; dla rodzin zakonnych i dla rodzin domowych; dla rodziców,
młodzieży i dzieci; dla całego narodu żyjącego w kraju i wśród innych ludów
Bożej ziemi.
Serca nasze, Ojcze Święty, są w Twoich dłoniach ojcowskich. Błogosław nam -
Ojcze Święty!
W odpowiedzi przemówił Jan XXIII:
Księże Kardynale!
Z głębokim wzruszeniem usłyszeliśmy w Twoich słowach ponowione zapewnienie
wierności i miłości Polski wobec świętego Kościoła katolickiego. Kiedy
wypowiedziałeś do Nas swoje cenne słowa, myśl Nasza z upodobaniem
przenosiła się do Waszego ukochanego kraju, który kiedyś z takim
zadowoleniem odwiedziliśmy. Do Waszych wspaniałych i rozmodlonych
kościołów, a przede wszystkim na Jasną Górę do Matki Boskiej
Częstochowskiej, której obraz jest Nam tak bliski. Eminencja wyraził
uczucia czcigodnych Braci, ukochanych Synów tutaj obecnych oraz przywiózł
ze sobą pragnienia wiernych całej Polski, które przedstawił w słowach
bardzo Nam drogich i miłych.
Radujemy się z dzisiejszej wizyty, która odświeża w Naszej duszy
wspomnienia miłego spotkania naszego w czasie przejazdu przez Wenecję w
1957 roku. W osobie Eminencji czcimy wszystkich Biskupów Polski, tych,
których z radością widzieliśmy w Rzymie, i tych, których jeszcze dotąd nie
widzieliśmy, a których w szczególny sposób zachowujemy w Naszym sercu.
Powróciwszy do swojej Ojczyzny powiedz, Eminencjo, Twoim współbraciom w
episkopacie, że Papież z troską śledzi ich szlachetne poczynania
duszpasterskie i nie tylko przypatruje się im, ale ogarnia wszystkich z
wielką czułością swoimi ramionami.
Oby pozwolił Bóg, iżbyśmy mogli widzieć ih koło siebie na zbliżającym się w
Soborze Watykańskim II. Jest to naszym żywym pragnieniem i przedmiotem
Naszych modlitw. Tobie to powierzamy, Księże Kardynale, jako zadatek Naszej
najsłodszej nadziei.
W radosnej wypowiedzi powiadomiłeś nas, że Polska zbliża się do obchodów
Tysiąclecia swego narodzenia dla Chrystusa przez Chrzest święty, że
przygotowuje się do tego przez wzmożenie wierności Bogu, aby być godną
swych praojców w wierze.
Jesteśmy pewni, że obchody te, połączone z tak wymowną datą nie mogą nie
wzmocnić w Naszych ukochanych Synach tego zapału i tych świętych
postanowień, które są promienne chwałą historii minionych wieków.
Równocześnie dają stosowną sposobność do naświetlenia chwalebnych tradycji
pobożności, kultury i sztuki Polski, tak podziwianych w całym świecie. W
trudnych często warunkach, wśród wojen i udręk wszelkiego rodzaju, Polacy
zawsze jaśnieli płomienną wiernością wobec Ewangelii i Boskiego Zbawcy,
będąc "już nie obcymi i przechodniami, ale współobywatelami świętych i
domownikami Boga, wzniesieni na fundamencie apostołów i proroków, których
kamieniem węgielnym jest sam Chrystus" (Flp 2, 19-20).
Ufamy, że nowe tysiąclecie, które otwiera się na drodze Waszego życia,
będzie pochodem radosnym i szlachetnym po tej samej drodze rzetelnej wiary,
dobrego przykładu i braterskiej miłości.
Wspomnienie encykliki Mater et magistra budzi również w Naszym sercu
ojcowskie zadowolenie. Dokument ten jest jeszcze jednym dowodem, ile
Kościół Boży poświęca troski zagadnieniom społecznym, wysuwającym się w
ostatnim stuleciu na czoło zagadnień światowych. Uprawnione dążenie
świata robotniczego, zachodzące przemiany życia
społecznego były zawsze czujnie i uważnie przyjmowane przez Kościół, matkę
wszystkich swoich synów, nauczycielkę prawdy i sprawiedliwości. Od
zastosowania nauki społecznej Kościoła zależy słuszne rozwiązanie problemów
świata pracy. Tylko na tej drodze można dojść do większej sprawiedliwości
społecznej, do ściślejszej współpracy między prawodawcami i pracownikami,
do prawdziwego postępu w poszanowaniu praw i obowiązków wzajemnych. Dopiero
to zrodzi owoce pokoju, czego szczerze i ustawicznie pragnie tylu ludzi
dobrej woli. Oby Bóg zezwolił, iżby pogodna światłość tego pokoju coraz
bardziej jaśniała na horyzoncie życia ludzkiego, celem zachowania
wszystkich skarbów złożonych w rodzinie ludzkiej.
Księże Kardynale! Słowa Twoje dały Nam okazję do wypowiedzenia ojcowskich
uczuć, życzeń i trosk zarazem. Dziękujemy Ci za nie! Wszystko powierzamy
potężnemu wstawiennictwu Matki Bożej Jasnogórskiej, przy której ołtarzu
zespolone są serca całej Polski.
O Najświętsza Dziewico Częstochowska, Królowo Polski! Ku Tobie wznosi się
Nasza ufna modlitwa, którą kierowaliśmy już do Ciebie w tym dniu, kiedy
odnowiliśmy poświęcenie Naszych pokornych usług dla Kościoła świętego.
Przyjmij pragnienie wszystkich Twoich dzieci, którymi zawsze opiekowałaś
się z macierzyńską troską jako Twoim dziedzictwem. Twoimi są i Twoimi chcą
pozostać. Towarzysz im w codziennej wędrówce życia, bądź dla nich gwiazdą
przewodnią, mocą niezwyciężoną i nagrodą niebieską. Amen, amen.
Jako uwieńczenie radości z tego naszego spotkania niechaj zstąpi na Ciebie,
Księże Kardynale , na wszystkie tu obecnych i na całą umiłowaną Polskę, jak
również na wszystkich jej Synów rozproszonych po całym świecie, Nasze
błogosławieństwo - znak szczególnej łaskawości miłosiernego Boga.
Następnie papież bezpośrednio rozmawiał z Polakami. W momencie pożegnania
Jan XXIII serdecznie ucałował w policzki ks. kardynała Wyszyńskiego jak
ojciec syna.
58. u stóp Świętej góry
Jan XXIII wyobrażał sobie poetycznie przyszły sobór jako potężną górę
sięgającą nieba. Teraz skupił się papież całkowicie na doprowadzeniu całego
Kościoła do stóp tej świętej góry. Wszystkie obecne poczynania Jana XXIII
miały za zadanie jak najlepsze przygotowanie do soboru.
Dobrem przybliżającego się soboru kierował się Jan XXIII wyznaczając na
dzień 19 marca nowy konsystorz, na którym mieli otrzymać kapelusze
kardynalskie dostojnicy Kościoła, zaangażowani w prace soborowe.
W dniach 12-20 czerwca odbyła się siódma, a zarazem ostatnia sesja
Centralnej Komisji Przygotowawczej do Soboru. Na zakończenie sesji Jan
XXIII wyraził podziękowanie członkom i konsultorom Komisji za ich pracę i
przeanalizował trzyletnią działalność komisji. Na koniec zaapelował do
członków Komisji Centralnej:
Każcie się modlić, w jakiej formie chcecie, ale jest to nieodzownie
potrzebne. Czytajcie i każcie czytać o Soborze. Sam to robię w miarę moich
możliwości i to mnie napawa otuchą. Powinniście codziennie przeczytać parę
stron Ewangelii św. Jana: rozdział pierwszy, rozdział dziesiąty z
przypowieścią o Dobrym Pasterzu, wreszcie ostatnie rozmowy Zbawiciela i
przede wszystkim wielką modlitwę o jedność z rozdziału siedemnastego.
21 czerwca w dzień Bożego Ciała Jan XXIII odprawił nabożeństwo i osobiście
poprowadził dwugodzinną procesję na placu św. Piotra. Na końcu przemówił:
Wczoraj komisje przygotowawcze zakończyły swą pożyteczną pracę. Zaprawdę,
iskra rzucona nieśmiało 25 stycznia 1959 roku u św. Pawła za Murami
przemieniła się w wielki płomień... Po Soborze spodziewamy się umocnienia,
spoistości i zjednoczenia Mistycznego Ciała Chrystusa, najbardziej widomego
znaku tej pierwszej cechy charakterystycznej Kościoła katolickiego, jaką
jest jedność - taka, jakiej chciał jego boski Założyciel.., Wybiła dla
Kościoła godzina, aby tej ludzkości, którą Jezus przyszedł zbawić,
ofiarować dar jedności i pokoju, mi-stycznie reprezentowanych przez
Sakrament Ciała i Krwi Chrystusa. Jedność i pokój! Okrzyk potężny,
uroczysty, zachęcający. W tym właśnie leży najważniejsze zadanie Kościoła.
Zdawał sobie jednak doskonale sprawę Jan XXIII, że najlepsze przygotowanie
ludzkie nie zastąpi pomocy Bożej, tak nieodzownej w czasie Soboru. Dlatego
ustawicznie i przy każdej sposobności nawoływał i błagał o modlitwę, dobre
uczynki i akty pokutne wiernych dla uproszenia potrzebnych łask Bożych dla
Kościoła. Temu celowi miała służyć ogłoszona 1 lipca encyklika o pokucie:
Poenitentiam agere.
Każdą wiadomość o modlitwie w intencji soboru przyjmował Jan XXIII ze
szczególnym wzruszeniem i wdzięcznością. Na wiadomość o Pielgrzymce
Warszawskiej, która w liczbie pięciu tysięcy wyruszyła pieszo w dniu 6
sierpnia na Jasną Górę w intencji Ojca św. i soboru, oraz o tzw. "Czuwaniu
Soborowym" na Jasnej Górze .wystosował papież list do prymasa Polski:
Umiłowany nasz Synu!
List Twój, który nadesłałeś z uczuciem płomiennej miłości chcąc Nas
upewnić, że w Maryjnej świątyni częstochowskiej rozpoczynają się wytrwałe
modlitwy, aby wyjednać u Boskiego Pocieszyciela obfite dary i pomoce dla
zbliżającego się Soboru powszechnego, był dla Nas przyczyną najmilszej
radości. Nie mniejszą pociechę sprawiła Nam wiadomość telegraficzna, w
której donosiłeś, że w tym samym celu wyruszyła z warszawskiej
archidiecezji doroczna pielgrzymka pięciu tysięcy wiernych z licznymi
kapłanami na czele - do Jasnogórskiej Królowej Polski.
Gdy uważnie odczytywaliśmy Twoje pełne przywiązania słowa, myśli Nasze
płynęły na Jasną Górę, gdzie macierzyńskie oblicze Maryi Dziewicy przyjmuje
rzesze swych czcicieli; gdzie My sami - jak o tym szlachetnie wspomniałeś -
pozdrawialiśmy Ją przed wielu laty z wielkim wzruszeniem serca i z
najwyższą czcią składaliśmy Jej swój hołd.
Wyrażamy Ci uczucia serdecznej wdzięczności za ten nowy dowód Twojej
pamięci, a zwłaszcza za to, że wobec zbliżającego się Soboru powszechnego
postanowiłeś, wraz ze wszystkimi Biskupami Polski, z całym wiernym
Duchowieństwem i Ludem Waszym, prosić pokornie Boga, aby napełnił
niebieskimi darami to wspaniałe wydarzenie.
Jest to jeszcze jeden dowód, z jak czujną uwagą Synowie Nasi śledzą Nasz
głos, gdy zapraszamy całą wielką rodzinę katolicką do modlitw i do czynów
chrześcijańskiej pokuty.
W najbliższych dniach, zwłaszcza w nadchodzącą uroczystość Wniebowzięcia
Świętej Bożej Rodzicielki, My sami w kaplicy pałacu papieskiego Castel
Gandolfo szczególną miłością i czcią otoczymy Częstochowską Dziewicę,
której uśmiechnięte oblicze opromienia od samego świtu Nasze modły. Prosić
Ją będziemy, aby dla umiłowanej przez Nas Polski zawsze była łaskawa; aby
świetlane dziedzictwo wiary, które przez tysiąclecie ustrzegliście
nienaruszone, prowadziła do jeszcze wspanialszego i pełniejszego wzrostu.
Już dziś doznajemy duchowej radości na myśl, że niedługo w Rzymie, gdy
podjęte będą prace Soboru powszechnego, przyciśniemy do serca Naszego
Ciebie i wszystkich Biskupów szlachetnego Narodu polskiego. Życzymy Ci
wszelkiej pomyślności i udzielamy Ci w pełni Naszej miłości
błogosławieństwa apostolskiego.
Dan w Watykanie, dnia 10 sierpnia 162, czwartego roku Naszego pontyfikatu.
Jan XXIII
Przygotowywanie soboru nie przeszkadzało papieżowi w dostrzeganiu ważnych
wydarzeń w świecie. I tak 12 sierpnia w niedzielę podczas przyjęcia w
Castel Gandolfo grupy pielgrzymów Jan XXIII odmówił razem ze zgromadzonymi
"Anioł Pański" w intencji trzeciego kosmonauty radzieckiego szybującego w
przestworzach i oświadczył:
Modlitwa Anioł Pański utwierdza po wiek wieków związek nieba z ziemią,
boskiego z ludzkim. W obecnej epoce miło nam włączyć w intencje naszej
modlitwy młodego pilota kosmicznego. Drodzy synowie należący do wszystkich
narodów, zgromadziliście się tu jak dobrzy bracia, w chwili gdy pilot
doświadcza - w sposób niemal że decydujący, a w każdym razie kluczowy -
zdolności intelektualnych, moralnych i fizycznych człowieka, kontynuując
badanie świata stworzonego, do czego na pierwszych stronach zachęca Pismo
święte: źIngredimini super terram et replete eam».
Młode narody, szczególnie zaś młode pokolenia śledzą z entuzjazmem rozwój
wspaniałych wzlotów i podróży kosmicznych. O, jakże-byśmy pragnęli, by te
przedsięwzięcia nabrały wymowy hołdu składanego Bogu, Stwórcy i Najwyższemu
Prawodawcy. Podobnie jak te historyczne wydarzenia zapiszą się w rocznikach
naukowych poznania kosmosu, aby stały się również wyrazem prawdziwego i
pokojowego postępu jako solidnej podstawy ludzkiego braterstwa.
Uczulony też był Jan XXIII na słuszne prawa narodów walczących o całkowitą
wolność i wyzwalające się z kolonializmu. 15 sierpnia w uroczystość
Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny papież odprawił mszę św. w kościele
parafialnym w Castel Gandolfo i wygłosił apel o pokój w Algierze.
Oświadczył:
Ponawiamy nasz apel, zwracamy się do ludzi na odpowiedzialnych
stanowiskach: użyjcie całej waszej dobrej woli i waszego prestiżu, aby
ustał wszelkiego rodzaju gwałt i samowola. Niech brat uszanuje brata. Niech
rządy i narody w sposób szlachetny starają się znaleźć drogę do owocnej
współpracy. Niech nie dopuszczą do powstania stanu sprzecznego z
prawdziwymi interesami tych, którzy mają w pokoju zamieszkiwać tę ziemię
tak bardzo już dotkniętą żałobą.
Przy końcu sierpnia Jan XXIII zwierzał się w Dzienniku duszy:
Pobyt w Castel Gandolfo, który mi umożliwił prowadzenie z większą
systematycznością moich zwykłych prac, związanych zawsze z bieżącymi
wydarzeniami z życia Kościoła świętego, pozwolił mi także na śledzenia
przygotowań do Soboru. Bardzo mi pod tym względem dopomogły wielkie
audiencje, może nieco przeładowane, ponieważ gromadziły przedstawicieli
wszystkich krajów świata, lecz tchnące duchowością i religijnością,
szczerym i pobożnym zapałem, co jest objawem budującym i skłaniającym do
optymizmu. Okazuje się. jasno i wydaje się. rzeczą wprost opatrznościową,
że te tłumy Włochów, a bardziej jeszcze cudzoziemców, które przybywają do
Rzymu, umieją wyczuć i przeprowadzić wyraźne rozgraniczenie między tym, co
święte, a tym co świeckie, to znaczy: między Rzymem, stolicą katolicyzmu i
siedzibą powszechnego Pontyfikatu Rzymskiego, a Rzymem starożytnych ruin i
wiru życia świeckiego ... i światowego, który także nad brzegami Tybru
szaleje. W rezultacie sprzyja to wzajemnemu szacunkowi pomiędzy
różnorodnymi elementami ludzkimi, a nie stwarza trudności w kontaktach
pomiędzy Włochami i nie-Włochami.
Ze swej strony papież mógł trwać na swym stanowisku, wystarczająco dobrze
zrozumianym, by udzielać się temu wszystkiemu, co jest związane z urzędem
wiary, łaski i duszpasterstwa, a trzymać się z dala i nie mieszać się we
wszelkiego rodzaju sprawy o charakterze politycznym.
Rząd i władze miejskie starają się współpracować, jak tylko mogą, dla
podwójnego celu: aby Sobór okazał się godnym Rzymu, który uznają za duchową
stolicę świata, a Rzym, w przygotowaniach dotyczących zaopatrzenia,
gościnności i czci okazanej przedstawicielom całego świata, by przewyższył
najlepsze tradycje przeszłości. To wszystko dzieje się wbrew temu, czego
się można było obawiać, ze względu na nieprzychylne ustosunkowania się
pewnych kół, znajdujących się wszędzie, a zwłaszcza w Rzymie, na usługach
"księcia tego świata".
Jan XXIII ogłosił w dniu 5 września list apostolski o Soborze i regulaminie
obrad. Mianował też dziesięcioosobowe prezydium Soboru, siedmioosobowy
sekretariat oraz przewodniczących poszczególnych Komisji Soborowych.
W skład Prezydium, którego członkowie mieli kolejno przewodniczyć obradom
Soboru, weszli kardynałowie: Tisserant (dziekan Sw. Kolegium), Lienart
(biskup Lilie), Tappouni (patriarcha Antiochii), Gilroy (arcybiskup
Sydney), Play Deniel (arcybiskup Toledo), Frings (arcybiskup Kolonii),
Ruffini (arcybiskup Palermo), Caggiano (arcybiskup Buenos Aires), Alfrink
(arcybiskup Utrechtu) oraz Spellman (arcybiskup Nowego Jorku).
W skład sekretariatu weszli kardynałowie: A. Cicognani (sekretarz stanu
Stolicy Świętej), Siri (arcybiskup Genui), Montini (arcybiskup Mediolanu)
Meyer (arcybiskup Chicago), Confalonieri (sekretarz Kongregacji
Konsystorialnej) Doepfner (arcybiskup Monachium) oraz Suenens (arcybiskup
Malines i Brukseli).
Sekretarzem generalnym soboru mianowany został arcybiskup Pericle Felici.
Na czele komisji soboru stanęli następujący kardynałowie: Otta-vaana
(Komisja Teologiczna), Marełla (Komisja Biskupów i Zarządu Diecezjami), A.
Cicognani (Komisja Kościołów Wschodnich), Masella (Komisja Sakramentów),
Ciriaci (Komisja Kleru i Wiernych), Valeri (Komisja Zakonów), Agagianian
(Komisja dla spraw misyjnych), Larraona (Komisja Liturgiczna), Pizzardo
(Komisja Seminariów i Uniwersytetów) oraz Cento (Komisja Apostolstwa
Świeckich oraz Prasy).
Ponadto Ojciec św. powołał do życia sekretariat dla nadzwyczajnych spraw
soborowych, tj. nowych problemów, które mogą się ujawnić w trakcie trwania
Soboru, ale nie były rozważane w czasie prac przygotowawczych. Na czele
tego sekretariatu stanął sekretarz stanu, kardynał Cicognani.
Równocześnie ogłoszona została lista 12 niekatolickich wyznań lub grup
wyznaniowych chrześcijańskich, które przyjęły zaproszenie Stolicy Świętej i
obiecały przysłać obserwatorów na sobór. Na liście tej znaleźli się:
Światowa Rada Ekumeniczna (w Genewie), Kościół Anglikański, Światowa
Federacja Luterańska, Światowa Unia Prezbiteriańska, Ewangelicki Kościół
Niemiecki, Światowa Konwencja Kościoła Chrystusowego, Światowy Komitet
Przyjaciół (kwakrzy), Światowa Rada Kongregacjonalistów, Światowa Rada
Metodystów, Koptyjski Kościół Egiptu oraz Syryjski Kościół Jakobitów.
Dodano, że lista ta nie jest ani zamknięta, ani ostateczna.
W liście apostolskim Ojciec Święty stwierdził, że Sobór będzie
najliczniejszy ze wszystkich dotychczasowych, dlatego też było konieczne
ustalenie regulaminu obrad. Każdy dzień rozpocznie msza św. Językiem
oficjalnym Soboru będzie łacina. Decyzje będą podejmowane w głosowaniu
większością dwóch trzecich. Obrady Soboru będą się odbywać podczas
wspólnych i publicznych sesji, podczas zamkniętych zgromadzeń roboczych
oraz w komisjach. Ojciec Święty przypomniał ponadto nałożony na wszystkich
uczestników Soboru obowiązek tajemnicy, który rozciąga się także na
niekatolickich obserwatorów. Obserwatorzy ci są oczywiście wyznaczeni do
relacjonowania obrad Soboru swoim mandatariuszom, ale przyjmując
zaproszenie na Sobór, przyjęli także zobowiązanie dochowania tajemnicy.
Miesiąc przed rozpoczęciem soboru 11 września Jan XXIII wygłosił przez
radio watykańskie orędzie do świata katolickiego, precyzując jeszcze raz
najważniejsze zadania i cele soboru. M. in. oświadczył:
Nowy Sobór Ekumeniczny ma być prawdziwą radością powszechnego Kościoła.
Racją bytu Soboru, jak widać z zapowiedzi, z przygotowań i oczekiwań, jest
kontynuowanie albo raczej bardzo energiczne podjęcie odpowiedzi, jaką daje
cały świat współczesny na testament. Pana wyrażony w słowach znamionujących
Bożą powagę, gdy wyciągnąwszy ręce ku krańcom świata mówił: "Idąc tedy
nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna i Ducha
Świętego, nauczając je zachowywać wszystko, cokolwiek wam przykazałem* (Mt
28, 18-20).
Poszukuje się Kościoła takim, jakim jest, jakim w swojej wewnętrznej
strukturze i w swoim życiu wewnętrznym objawia się przede wszystkim przez
udzielanie skarbów wiary oświecającej i łaski uświęcającej. A to właśnie
mieści się w przytoczonych słowach Chrystusa, wyrażających najważniejsze
zadanie Kościoła, które stanowi jego chlubę i zaszczyt: ożywiać, nauczać,
modlić się. Natomiast jeśli chodzi o działalność Kościoła na zewnątrz,
czyli o stosunek Kościoła do wymogów i potrzeb ludów, które na skutek
warunków ziemskich skłonne są ocenić raczej ziemskie dobra i nimi się
radować, w nauczaniu swym czuje się on zobowiązany do podjęcia
odpowiedzialności za to, byśmy tak przeszli przez dobra doczesne, iżbyśmy
wiecznych nie utracili.
Sobór Powszechny będzie mógł podać w jasnych słowach rozwiązania
postulowane przez godność człowieka i przez jego powołanie chrześcijańskie.
Oto niektóre z nich:
Zasadnicza równość wszystkich ludów w korzystaniu z praw i wykonywaniu
obowiązków wobec całej rodziny ludzkiej.
Odważna obrona charakteru świętego małżeństwa, które na małżonków nakłada
obowiązek świadomej ofiarnej miłości. Małżeństwo ma przekazywać życie nowym
pokoleniom i zagadnienie to należy rozważyć pod względem moralnym i
religijnym na tle wielkiej odpowiedzialności społecznej w perspektywie
doczesności i wieczności.
Wobec krajów nie dość rozwiniętych Kościół chce się ukazać takim, jakim
jest i jakim pragnie być, a mianowicie jako Kościół wszystkich, a przede
wszystkim jako Kościół biednych. Wszelkie pogwałcenie i naruszenie piątego
i szóstego przykazania, pomijanie obowiązków wypływających z siódmego
przykazania, nędze życia społecznego, które wołają o pomstę do Boga -
wszystko to musi być jasno przypomniane i opłakane. Obowiązkiem każdego
człowieka jest czuwanie nad tym, by administracje i rozdział dóbr służyły
wszystkim. Na tym polega rozwijanie wśród ludzi zmysłu społecznego i zmysłu
wspólnoty, tkwiącego wewnętrznie w autentycznym chrześcijaństwie i wszystko
to chrześcijaństwo stwierdza w sposób stanowczy.
Co powiedzieć o stosunkach między Kościołem i państwem? Żyjemy w nowym
świecie politycznym. Jednym z podstawowych praw, z jakich Kościół nie może
zrezygnować, jest prawo wolności religijnej. O wolność religijną Kościół
się upomina, jej naucza. Kościół nie może zrzec się swej wolności, bo ona
jest istotnie związana z obowiązkami, jakie Kościół musi wypełniać. Te zaś
obowiązki Kościoła nie stanowią tylko jakiegoś uzupełnienia tego, co inne
instytucje winny czynić. Obowiązki Kościoła stanowią niezastąpiony i
istotny element planów Opatrzności, zmierzających do tego, by człowieka
wprowadzić na drogę prawdy, a prawda i wolność stanowią fundament, na
którym wznosi się ludzka cywilizacja.
W czasie przygotowania do Soboru można było stwierdzić jedną rzecz: ogniwo
miłości, które od pierwszych wieków ery chrześcijańskiej łączyło wiele
krajów Europy i znanego naówczas świata, dążącego do doskonałej jedności
katolicyzmu, które następnie wskutek różnych okoliczności uległy
rozluźnieniu i nawet zerwaniu, dziś skupiają na sobie uwagę tych
wszystkich, którzy wrażliwi są na nowy powiew, tu i ówdzie wzbudzony
projektem Soboru: na gorące pragnienie ponownego braterskiego połączenia w
ramionach wspólnej matki świętego, powszechnego Kościoła. To jest powodem
do wielkiej radości i przewyższa pierwsze nadzieje, które przyświecały
przygotowaniom do światowego zebrania. Jak piękna jest modlitwa
liturgiczna: "Abyś całemu ludowi chrześcijańskiemu pokój i jedność darować
raczył". Jaka wielka radość budzi się w sercach przy czytaniu siedemnastego
rozdziału Ewangelii św. Jana: "Aby wszyscy byli jedno" - jedno w myśli, w
słowie, w uczynkach.
Starożytny piewca pełnych chwały dziejów chrześcijaństwa, powracający do
motywu, którym zachęca do powszechnej współpracy nad zaprowadzeniem
sprawiedliwości i braterskiego współżycia wszystkich ludów, z naciskiem
przypomina wszystkim dzieciom Kościoła, że w Rzymie zawsze żyją Piotr i
Paweł: Paweł - naczynie wybrane, przeznaczony głównie do głoszenia
Ewangelii narodom, które jej jeszcze nie otrzymały; drugi Szymon Piotr, od
dwudziestu wieków zasiadający na pierwszej katedrze, otwierający i
zamykający bramy niebios, otwierający - jak wiecie, Drodzy Synowie - te
bramy w życiu obecnym i na wieczność.
Zwracając się do bożków pogańskich woła: Opuśćcie wasze miejsca, zostawcie
całkowitą wolność ludowi Chrystusa! To Paweł was wypędza, to krew Piotra i
Pawła woła przeciwko wam!
W formie bardzo spokojnej pokory następca świętego Piotra i Pawła w
rządzeniu i apostolstwie Kościoła katolickiego, w przededniu zebrania się
Soboru pragnie zwrócić się do wszystkich swoich dzieci ze wszystkiej
zieimi, ze Wschodu i z Zachodu, do dzieci wszelkiego obrządku, wszelkiego
języka, z modlitwą niedzieli dwunastej po Zielonych Świątkach. Nie można by
znaleźć szczęśliwszych wyrazów i lepiej odpowiadających przygotowaniu
indywidualnemu oraz zbiorowemu do Soboru Ekumenicznego. Pragniemy, by
wszyscy w całym świecie powtarzali je i starali się, by je powtarzano z
naleganiem w ciągu tych tygodni między 11 września i 11 października, dniem
otwarcia wielkiego Zebrania Soborowego. Słowa tej modlitwy zdają się
pochodzić z nieba. Poddają one ton dla zbiorowego śpiewu papieża i
biskupów, kleru i ludu. Jeden śpiew podnosi się potężny, harmonijny,
przenikający: "Światło Chrystusa - Bogu dzięki!". To światło jaśnieje i
jaśnieć będzie przez wieki. To światło Chrystusa - Kościół Chrystusa,
światło ludu.
Wszechmocny, miłosierny Boże, Tobie wierni zawdzięczają, iż godnie i
chwalebnie mogą Ci służyć; spraw, prosimy, byśmy bez przeszkody dążyli do
obietnic Twoich. O to Cię błagamy ze wszystkich miejsc ziemi i nieba, przez
zasługi Jezusa Chrystusa, Mistrza i Zbawiciela wszystkich. Amen, amen.
Teraz papież postanowił przygotować swoją duszę do Soboru przez odprawienie
osobistych rekolekcji. W Dzienniku duszy notował:
Pragnąc nadać moim myślom pewien kierunek i skupić je wokół określonych
tematów, postanowiłem zatrzymać się na trzech cnotach teologicznych -
wierze, nadziei i miłości - oraz na czterech cnotach kardynalnych:
roztropności, sprawiedliwości, męstwie i umiarkowaniu jako na siedmiu
punktach mogących służyć za temat do medytacji nie tylko każdemu dobremu
słudze Pana, lecz także do udoskonalenia świętej i uświęcającej mocy
biskupa, zwłaszcza biskupa wszystkich biskupów, który powinien
być najjaśniejszym światłem chwały Soboru.
W wieży San Giovanni położonej w ogrodach watykańskich Jan XXIII odprawił
swoje przedsoborowe rekolekcje w dniach od 10 do 15 września. W Dzienniku
duszy pisał:
Widzę jasno, że zajęcie się sprawami związanymi ze służbą Soborowi weźmie
górę nad stosowaniem zwykłych form rekolekcji w ścisłym tego słowa
znaczeniu. Lecz czymże jest to życie papieża, jeśli nie odprawianiem dzień
po dniu prawdziwych rekolekcji dla zbawienia własnej duszy, pragnącej
zbawić dusze wszystkich ludzi, odkupionych przez Jezusa Chrystusa
"Zbawiciela świata"?
Pod koniec rekolekcji Jan XXIII w przypływie wdzięczności wobec Pana Boga
wyznał w Dzienniku duszy:
Streszczenie wielkich łask, udzielonych temu, kto ma małe o sobie
mniemanie, lecz przyjmuje dobre natchnienia i stosuje je z pokorą i
ufnością.
Pierwsza łaska: że przyjąłem z prostotą zaszczyt i ciężar pontyfikatu,
ciesząc się z tego, iż nie uczyniłem nic, naprawdę nic, aby to spowodować;
przeciwnie, starałem się usilnie i świadomie nie ściągać uwagi na moją
osobę; byłem bardzo zadowolony, gdy widziałem - wśród zmiennych nastrojów
konklawe - że szanse moje maleją i zwracają się ku innym osobom, nie mniej
godnym i zasługującym na szacunek.
Druga łaska: ukazały mi się jako proste i możliwe do natychmiastowego
wykonania, pewne plany, zresztą wcale nie skomplikowane, a nawet bardzo
proste, lecz o wielkim znaczeniu i odpowiedzialności, gdy chodzi o
przyjaciół, oraz że spotkały się one z natychmiastowym powodzeniem. Ile
słuszności zawiera zasada, by przyjmować dobre natchnienia z prostotą i
ufnością!
Że od razu w pierwszej rozmowie z moim sekretarzem stanu, w dniu 20
stycznia 1959 r. wystąpiłem z projektami - o których poprzednio wcale nie
myślałem - dotyczącymi zwołania Soboru Powszechnego i Synodu Diecezjalnego
oraz reformy prawa kanonicznego, a przeciwnymi wszystkim moim
dotychczasowym poglądom i wyobrażeniom na ten temat.
Ja sam byłem zaskoczony tymi propozycjami, których nikt mi nigdy nie
podsuwał.
A potem już wszystko wydawało mi się takie naturalne w swym natychmiastowym
i ciągłym rozwoju.
Po trzech latach przygotowań, niewątpliwie bardzo pilnych, lecz jakże
szczęśliwych i spokojnych, doszliśmy teraz do stóp świętej góry.
Niech Pan nam dopomaga i doprowadzi wszystko do szczęśliwego końca.
Po rekolekcjach Jan XXIII ze zdwojoną energią i niezamąconym spokojem
podjął się dalszej pracy. Nagle 23 września silne bóle w okolicy żołądka
zaskoczyły i zdziwiły papieża.
- Chryste! - zapytywał się Jan XXIII - czy teraz, właśnie teraz chciałbyś
mnie wziąć do siebie? A może to tylko sygnał początku podróży mojej do
wieczności? Ojcze! niech się dzieje nie jak ja chcę, ale jak Ty!
Jan XXIII nie kapitulował jednak wobec choroby. Z chłopskim uporem zrywał
się z łóżka ku przerażeniu lekarzy.
- Proszę was tylko o jedno - błagał papież lekarzy - nikomu nie mówcie o
mojej chorobie. Obawiam się, że wywołałoby to niepotrzebną panikę.
Po krótkim czasie gwałtowne bóle ustąpiły. Pozostało jednak "pobolewanie".
4 października papież odbył zaplanowaną pielgrzymkę do Loreto i Asyżu. O
godzinie 6,30 Jan XXIII z sześcioma kardynałami i z najbliższymi
współpracownikami wsiadł do specjalnego pociągu, przysłanego przez
prezydenta Włoch, Antonio Segniego. Pociąg wyruszył z dworca watykańskiego,
który był nieczynny od roku 1863.
Na dworcu rzymskim wsiadł do wagonu papieża premier Włoch, Amintore
Fanfani, który towarzyszył papieżowi.
Pogoda dopisała. Wspaniała jesień z całą tęczą barw stanowiła cudowne tło
dla pielgrzymki. Na wszystkich udekorowanych stacjach tłumy ludzi
entuzjastycznie witały ukochanego Ojca-Papieża. Pociąg na stacjach zwalniał
i uśmiechnięty Jan XXIII udzielał swojego apostolskiego błogosławieństwa.
W Loreto na oczach pięćdziesięciu tysięcy wiernych Jan XXIII ukoronował
Matkę Bożą i Jej Boże Dziecię. Ceremonia była tak rodzinna i spontaniczna,
że lud wraz z papieżem płakał.
Następnie udał się papież do Asyżu. Tam w bazylice św. Franciszka zaznaczył
w czasie przemówienia, że "u grobu wielkiego świętego Biedaczyny uczymy się
znakomicie rzetelnej oceny tego wszystkiego, co ziemskie".
Wieczorem przez umbryjskie pola i wzgórza, wśród bicia dzwonów kościelnych
jechał pociąg z papieżem do Rzymu. Oczy Jana XXIII zachwycone były cudowną
przyrodą. A jednak wkradał się w nie niepostrzeżenie lęk... Od czasu do
czasu papież ocierał łzy spływające po policzkach.
Im bliższy był termin rozpoczęcia Soboru, tym liczniej przybywali do Rzymu
ojcowie soborowi.
7 października przybyła grupa polskich biskupów. Już na drugi dzień, tj. 8
października, przyjął ich papież na prywatnej audiencji. W imieniu
episkopatu polskiego przemówił do Jana XXIII ks. prymas Stefan Wyszyński.
Powiedział on m. in.:
Jesteśmy gorąco wdzięczni Waszej Świątobliwości za zwołanie Soboru
Watykańskiego II, gdyż już sam ten fakt przyniósł ożywienie nadziei
chrześcijańskiej i zwrócił oczy świata na Kościół Chrystusowy. W ojczyźnie
naszej o tym wzroście nadziei świadczą liczne wnioski, które episkopat,
duchowieństwo i wierni katolicy składali na Sobór.
Pragniemy gorąco podziękować za tyle dowodów wielkiej życzliwości dla
episkopatu i Polski katolickiej. Zwłaszcza otrzymane ostatnio depesze
Waszej Świątobliwości, wyrażające nadzieję na udział biskupów Polskich w
Soborze, były dla serc naszych szczególnie drogie i podnoszące nas na
duchu.
Ufamy, że udział biskupów polskich w Soborze Watykańskim II będzie dla
Kościoła owocny, podobnie jak to już nieraz w dziejach bywało, gdy prymasi
i biskupi polscy brali udział w Soborach: arcybiskup gnieźnieński Henryk,
zwany Kietliczem, w Soborze Laterańskim IV w roku 1215, za panowania
papieża Innocentego III; arcybiskup Mikołaj Trąba, który na Soborze w
Konstancji (1414-1418) został prymasem Polski; arcybiskup gnieźnieński Jan
Łaski, na Soborze Laterańskim V w 1515 roku; kardynał Stanisław Hozjusz,
legat papieski i jeden z przewodniczących na Soborze Trydenckim; arcybiskup
Ledóchowski i inni biskupi polscy obecni na Soborze Watykańskim I.
Dziś w Soborze Watykańskim II biorą udział nie tylko biskupi polscy tu
obecni, ale cała Polska na kolanach modli się w zorganizowanych we
wszystkich diecezjach i parafiach "czuwaniach soborowych z Maryją
Jasnogórską". Pomni na wielkie zaufanie Waszej Świątobliwości do Matki
Boskiej Częstochowskiej - czemu Wasza Świątobliwość dał wyraz na
posiedzeniu Centralnej Komisji Przygotowawczej do Soboru w lutym bieżącego
roku - jesteśmy nim żywo zainteresowani i za nie wdzięczni. I dlatego
przedstawiamy Waszej Świątobliwości księgę zawierającą obraz tej modlitwy
soborowej w Polsce.
Papież prosił, aby wszyscy biskupi usiedli. Z wielką ojcowską prostotą i
miłością mówił:
Wyrażam żywą radość z przybycia Księdza Kardynała i Biskupów polskich na
Sobór Watykański II. Czuję się spowinowacony z Biskupami polskimi, gdyż już
z domu rodzicielskiego wyniosłem wielką cześć dla Polski...
Jest w powołaniu, które od Boga pochodzi, coś z czaru wiosny. Każda wiosna
to początek czegoś nowego, czegoś świeżego, to zapowiedź szczęsna, to zryw
młodości. Powołanie to roślinka delikatna. Bywa, że ideał poświęcenia
powstaje w młodej duszy przez to, że żywi ona uczucie sympatii do osoby, do
ziemi ojczystej czy do jakiegoś zajęcia.
Chciałbym zaznaczyć, że gdy chodzi o moje powołanie kapłańskie, to powstało
ono na podstawie budzących się uczuć dla szlachetnych poczynań Waszego
bohaterskiego narodu.
Sięgając do wspomnień Naszego dzieciństwa z rozrzewnieniem wspominamy osobę
starszą, samotną, żyjącą w Naszym domu rodzinnym, którą dla jej wielkich
zalet rozumu i serca powszechnie uważaliśmy za głowę rodziny. Ta osoba
czcigodna mówiła nam często o Polsce, o bohaterskim narodzie polskim, o
powstaniach wolnościowych. W młodej Naszej duszy budziły się wtedy
pragnienia poświęcenia, rosła miłość ideałów wolności. To Polska i jej
losy, często nieszczęśliwe, ale zawsze idealne, kształtowały u Nas chęć do
pracy i poświęcenia dla innych.
Mówiono Nam też, że w dalekiej Polsce w obronie wolności Waszego kraju
życie poświęcił nasz rodak pochodzący z Bergamo - nazwiskiem Francesco
Nullo. Mówicie Mi, że odrodzona Polska postawiła temu szlachetnemu
pułkownikowi pomniki, jego nazwiskiem nazwała ulice, jak to miało miejsce
na Ziemiach Zachodnich, po wiekach odzyskanych, we Wrocławiu.
Muszę Wam też powiedzieć, że proboszcz, który Mnie chrzcił, nazywał się
również Nullo i był prawdopodobnie z rodziny bohaterskiego pułkownika.
Nazywał się co prawda Nullo, czyli w Waszym języku "małe nic", ale swoim
uczuciem i kapłańskim przykładem dał nam podstawy prawdziwie
chrześcijańskiego życia.
W latach młodzieńczych, gdy dusza jest pełna polotów, z zaciekawieniem, jak
również z zachwytem młodego człowieka czytaliśmy książki Sienkiewicza:
Ogniem i mieczem, Potop, Pan Wołodyjowski. Jego romantyzm zadziwiał,
uszlachetniał, porywał. Pisma Sienkiewicza są piękne i czyste, nie ma w
nich nic z chorobliwej erotyki. Podobnie jak Wy sami, odczuwaliśmy podziw
dla bohaterów sienkiewiczowskich. Mówią one o umiłowanej przez nas
Częstochowie. Pan Wołodyjowski był i dla Nas ideałem rycerza bez skazy.
Później szły lata młodości, aż zaczęliśmy stawiać pierwsze kroki w
kapłaństwie. Opatrzność Boża sprawiła, że na pierwsze lata kapłańskie
wywarł niezatarty ślad niezapomniany biskup Bergamo, Mons. Radini Tedeschi,
przyjaciel Waszego późniejszego kardynała Sapiehy. Mówił mi o nim. Toteż z
okazji Kongresu Eucharystycznego w Wiedniu 1912 roku powziąłem chęć
zobaczenia tego kraju, który jak magnes od najmłodszych lat mnie
przyciągał.
Razem z innym kapłanem, znacznie ode mnie starszym, ale równie
przedsiębiorczym, wybraliśmy się z Wiednia do Polski. Zajechaliśmy do
Krakowa.
Pamiętamy Wawel, pamiętamy katedrę wawelską, pomniki Jadwigi, groby
królów... Wiemy, że był to dzień 17 września, gdy Kościół obchodzi święto
Stygmatów św. Franciszka. Odprawiałem wtedy mszę świętą na Wawelu. Byłem
też z wizytą u biskupa krakowskiego, mons. Sapiehy. Wielkie wrażenie
artystyczne wywarła na Nas świątynia Mariacka. My sądziliśmy, że piękne
kościoły są tylko w Naszym Bergamo...
Wspominamy grób św. Stanisława na Skałce. Byliśmy z moim towarzyszem
również w Wieliczce. Doznaliśmy szczerego wzruszenia, gdy robotnicy
wracający z pracy z kopalni pozdrawiali Nas przyjaźnie. Mile ujęci byliśmy
widokiem kaplicy wyciosanej w soli w podziemiach kopalni.
O drugiej podróży do Polski, gdy byłem w Częstochowie, mówiłem innym razem.
Później już na stanowiskach dyplomatycznych, śledziliśmy zmagania Waszego
narodu walczącego o wolność, o nietykalność granic. Przeżywaliśmy szczerze
wszystkie te bohaterskie wysiłki, którymi naród Wasz wywalczył swoją
niepodległość. Spotykaliśmy w Naszej pracy dyplomatycznej zawsze Waszych
ludzi, którzy rozumem, głową, sercem, sztuką pragnęli zaznaczyć i
podkreślić nieprzedawnione prawa Wasze do wolności. Radowaliśmy się razem z
Wami z odzyskania przez Was niepodległości. Pamiętamy katedrę warszawską i
jej białą fasadę, dziś tak odmienną.
Ostatnio żywiliśmy obawy, czy będziecie mogli przybyć do Rzymu na Sobór.
Tymczasem jesteście u Nas! Radują się oczy Nasze, patrząc na pokaźną
gromadkę Biskupów polskich z kardynałem Wyszyńskim, Waszym Prymasem.
Wam wszystkim, Waszemu wiernemu ludowi, Waszym kapłanom, udzielamy z
ojcowskiego serca szczególnego błogosławieństwa apostolskiego.
Po przemówieniu i udzieleniu błogosławieństwa papież rozmawiał z
poszczególnymi biskupami. Pod koniec rozmowy ks. prymas poprosił papieża o
poświęcenie obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, która jest przeznaczona dla
Polonii w Australii. Ojciec św. przypatrzył się obrazowi. Z wielkim
wzruszeniem powiedział:
- Matka Boża Częstochowska jest mi najdroższa od młodości. Cieszę się, że
cześć Matki Bożej Częstochowskiej rozwija się nie tylko w Polsce, ale i na
świecie.
Na zakończenie audiencji Jan XXIII odmówił ze wszystkimi Ave Maria i Salve
Regina.
Zbierających się w Rzymie ojców soborowych zaskoczyło ukazanie się na
łamach Acta Apostolicae Sedis z dnia 8 października br. Motu Proprio Ojca
św. Jana XXIII, Summi Pontijicis electio, które wprowadza pewne zmiany w
Konstytucji Apostolskiej Papieża Piusa XII, Vacantis Apostolicae Sedis.
Zmiany te dotyczyły zarządzeń w okresie od śmierci papieża do wyboru jego
następcy. I tak:
Wyboru papieża dokonuje Kolegium Kardynalskie większością 2/3 obecnych na
konklawe. Jeżeli liczba obecnych nie jest podziel-na przez trzy, wymagana
jest większość 2/3 plus jeden.
Motu proprio Summi Pontijicis electio zmieniło również przepisy dotyczące
materiałów konklawe. Według Konstytucji Apostolskiej Vacantis Apostolicae
Sedis materiały z przebiegu wyboru papieża ulegały zniszczeniu przez
spalenie.
Obecnie - według wyraźnego przepisu Motu proprio - materiały z konklawe
mają być zabezpieczone i przechowane w archiwum papieskim. Dostęp do tych
materiałów będzie dozwolony tylko i wyłącznie za zgodą każdorazowego
papieża.
Nie wolno też obecnie fotografować i nagrywać na taśmie agonii papieża.
Trumnę ze zwłokami papieża przenosi się do "grot watykańskich" przez bramę
św. Marty w obecności kardynała karoerlinga, trzech najstarszych kardynałów
(biskupa, prezbitera i diakona), kardynała Sekretarza Stanu i
archiprezbitera bazyliki św. Piotra.
Gdyby w chwili śmierci papieża nie było kamerldmga, kardynałowie mają
obowiązek przystąpić jak najszybciej do wybrania go. Do chwili wybrania
funkcje zastępcze pełni dziekan Kolegium Kardynalskiego.
Dziwny lęk i powaga ogarnęła wszystkich. Memento mori (pamiętaj o śmierci)
zrobiło należyte wrażenie. Sprawy ludzkie raptownie pomniejszyły się,
aby ustąpić miejsca sprawom Boga...
59. GODZINA SOBORU
We wtorek 11 października o godzinie 8,30 przez Spiżową Bramę wyszła z
Watykanu dwukilometrowa procesja złożona z ponad dwu i pół tysiąca Ojców
Soboru - kardynałów, patriarchów, arcybiskupów, biskupów, generalnych
przełożonych zakonów - wszyscy w białych kapach i infułach lub złotych
koronach. Na końcu niesiony na sedia gestatoria ukazał się Jan XXIII. Na
placu św. Piotra przywitała go burza oklasków i okrzyków 150-tysięcznego
tłumu. Papież do wszystkich wyciągał ramiona, błogosławił i dziękował
uśmiechem za owację.
Pochód skierował się przez plac św. Piotra do bazyliki watykańskiej, której
nawa główna została przekształcona na aulę soborową.
Na specjalnych trybunach zajęli miejsca oficjalni delegaci 85 państw, 30
przedstawicieli ugrupowań wyznań chrześcijańskich, dyplomaci, dziennikarze,
pracownicy radia i telewizji.
Kiedy papież ukazał się w drzwiach bazyliki św. Piotra, rozległ się potężny
hymn: Tu es Petrus. Po przyjściu do konfesji Jan XXIII zaintonował hymn do
Ducha św.: Veni Sancte Spiritus, podjęty przez całe zgromadzenie.
Mszę św. do Ducha Świętego odprawił kardynał Tisserant. Zaraz po niej
rozpoczęła się pierwsza publiczna sesja Soboru. Ojcowie Soboru złożyli Ojcu
św. akt obediencji. Następnie Jan XXIII uczynił uroczyste wyznanie wiary
'katolickiej, które po nim w imieniu wszystkich Ojców Soboru wygłosił
sekretarz generalny Soboru, arcybiskup Pericle Felici. Po litanii do
Wszystkich Świętych odśpiewano w języku greckim suplikacje.
Następnie Jan XXIII wygłosił przemówienie, w którym powiedział m. in.:
Żywimy wielką nadzieję, że Kościół oświecony światłem tego Soboru, wzbogaci
się o skarby duchowe, zaczerpnąwszy zeń siły i nowych mocy, patrzeć będzie
nieustraszony w przyszłość. Rzeczywiście, dzięki stosowanym
unowocześnieniom i mądremu zorganizowaniu wzajemnej współpracy, Kościół
będzie w ten sposób działał, by ludzie, rodziny, narody faktycznie zwracały
się do rzeczy niebieskich.
W ten sposób obecny Sobór staje się powodem do wdzięczności dla
Najwyższego Dawcy wszelkiego dobra, sławiąc hymnem radosnym chwałę
Chrystusa Pana, chwalebnego i nieśmiertelnego Króla wieków i narodów.
Do obowiązków Soboru Powszechnego należy przede wszystkim strzeżenie
świętego depozytu nauki chrześcijańskiej i podawanie go w jak najbardziej
skutecznej formie. Nauka ta obejmuje całego człowieka złożonego z duszy i
ciała i jako pielgrzymującemu po tej ziemi nakazuje dążyć do nieba.
Wskazuje nam to sposób urządzenia swego życia na ziemi, jako życia
obywateli zarówno ziemskich, jak i niebieskich i taką drogę wypełniania
obowiązków, by osiągnąć cel naznaczony nam przez Boga. Oznacza to, że
wszyscy ludzie zarówno wzięci jako jednostki, jak i społecznie z sobą
powiązani mają obowiązek dążyć nieustannie przez całe życie do osiągnięcia
dóbr niebieskich; i że winni używać dóbr ziemi jedynie do tego celu tak,
aby one nie wychodziły na szkodę w osiągnięciu szczęśliwości niebieskich.
Powiedział Pan: "Szukajcież tedy najprzód Królestwa Bożego i
sprawiedliwości Jego" (Mt 6, 33). Słowo "najpierw" wyraża, w jakim kierunku
powinny zwracać się nasze myśli i nasze wysiłki; nie ma więc potrzeby
przytaczać dalszych słów z tejże samej zachęty Pańskiej, że wszystko inne
będzie wam przydatne (tamże). Rzeczywiście w Kościele zawsze byli i dzisiaj
są tacy, którzy z całych sił dążąc do wypełnienia ewangelicznej
doskonałości, nie omieszkają być pożytecznymi dla społeczeństwa.
Z przykładu ich życia praktykowanego i z podejmowanej przez nich miłości
bierze siłę i wzrost wszystko, co wzniosłe i szlachetne w społeczności
ludzkiej.
Ponieważ ta nauka obejmuje wielorakie pola ludzkiego działania, odnoszące
się do poszczególnych osób, jak i do rodzin oraz do całego życia
społecznego, konieczną jest rzeczą, aby Kościół nie oddalał się od świętego
dziedzictwa prawdy przekazanego przez Ojców; lecz aby równocześnie
uwzględniał teraźniejszość, nowe warunki i formy życia nowoczesnego na
świecie, które otwarły nam drogi dla apostolstwa katolickiego.
Z tego też powodu Kościół nie przyglądał się biernie godnemu podziwu
postępowi odkryć geniuszu ludzkiego i nie pozostał w tyle w sprawiedliwej
ich ocenie; lecz idąc za tym rozwojem nie przestaje napominać, aby poprzez
świat rzeczy zmysłowych kierowali swe oczy na Boga, źródło wszelkiej
mądrości i wszelkiej piękności. Każe im nie zapominać o przykazaniu "Panu
Bogu twemu kłaniać się będziesz i jemu służyć będziesz" (Mt 4, 10; Łk 4,
8), tak żeby urok rzeczy widzialnych nie przeszkadzał w prawdziwym
postępie.
Ludzie coraz bardziej przekonują się o najwyższej cenie godności ludzkiej
osoby, o jej doskonaleniu i obowiązkach, jakie ona nakłada. Co więcej,
doświadczenie nauczyło ich, że gwałt wyrządzony drugiemu, siła uzbrojenia,
przewaga polityczna nie stanowią środka do pomyślnego rozwiązania ważnych
zagadnień, jakie ich trapią.
W takim stanie rzeczy Kościół katolicki pragnie okazać się matką miłującą
wszystkich, matką łaskawą, cierpliwą, pełną miłosierdzia i dobroci względem
synów odłączonych, podnosząc za pośrednictwem tego Soboru Powszechnego
pochodnię prawdy religijnej. Do rodzaju ludzkiego przygnębionego tylu
trudnościami mówi jak niegdyś św Piotr do ubogiego, który prosił go o
jałmużnę: "Srebra i złota nie mam; lecz co mam, to ci daję; W imię Jezusa
Chrystusa Nazaretanskiego wstań a chodź!" (Dz 3, 6). Kościół istotnie
dzisiejszym ludziom nie ofiaruje przemijających bogactw, nie obiecuje
szczęśliwości czysto ziemskiej, lecz udziela im łaski Bożej, która
podnosząc ludzi do godności synów Bożych, stanowi najskuteczniejszą obronę
i pomoc do życia bardziej ludzkiego. Kościół otwiera źródło swej
życiodajnej nauki, która ludziom oświeconym światłem Chrystusowym pozwala
zrozumieć nareszcie, czym naprawdę są, czym jest ich nieprześcigniona
godność, ich właściwy cel. Kościół wreszcie przy pomocy swych synów
rozszerza pełnię chrześcijańskiej miłości, która bardziej niż cokolwiek
innego zdolną jest usunąć zarzewie niezgody; ona tylko zdolna jest
rozplenić ?zgodę, sprawiedliwy pokój i jedność bratnią wśród wszystkich.
Wszechmocny Boże, w Tobie pokładamy całą naszą ufność, nie dowierzając
własnym siłom. Spojrzyj łaskawym okiem na obecnych tu Pasterzy Twego
Kościoła, niech światło Twej łaski niebieskiej wspiera ich w podejmowaniu
decyzji i w uchwalaniu praw i racz wysłuchać w pełni modlitw, które ku
Tobie wznosimy - w jednomyślności wiary, słowa i ducha.
Maryjo, Wspomożycielko Wiernych, Wspomożycielko Biskupów, Ty, której
dowodów miłości doświadczaliśmy niedawno w sanktuarium w Loreto, gdzie Ci
się podoba odbierać cześć dla tajemnicy Wcielenia, układaj wszelkie sprawy
oraz daj pomyślny i łaskawy wynik, a wespół z Oblubieńcem Twoim św.
Józefem, ze świętymi Apostołami Piotrem i Pawłem, ze świętymi Janami
Chrzcicielem i Ewangelistą, staw się za nami u Boga.
Jezusowi Chrystusowi umiłowanemu Zbawicielowi naszemu nieśmiertelnemu
Królowi ludów i czasów, niech będzie miłość, władza i sława na wieki
wieków. Amen.
Wieczorem tego samego dnia plac św. Piotra napełnił się tłumem mieszkańców
Rzymu, którzy przyszli tutaj z pochodniami, aby zamanifestować miłość do
Jana XXIII i zaufanie do Ojców Soboru. Kiedy wierni odśpiewali "Wierzę w
Boga", papież przemówił do nich pełen wzruszenia:
Drodzy Synowie! Słyszę wasze głosy. Ja mam tylko jeden głos, ale on zbiera
w sobie głosy całego świata; tu rzeczywiście cały świat jest
reprezentowany. Można powiedzieć, że nawet księżyc pospieszył się
dzisiejszego wieczoru. Spójrzcie do góry, księżyc przygląda się temu
widowisku. Tak to zamykamy wielki dzień pokoju, tak, pokoju! Chwała Bogu, a
ludziom dobrej woli - pokój! Trzeba często powtarzać to życzenie.
Jeślibym zapytał was teraz: skąd przybywacie? Synowie Rzymu, którzy są tu
najliczniej zebrani, odpowiedzieliby: o, my jesteśmy synowie twoi
najbliżsi, ty jesteś naszym biskupem, biskupem Rzymu. A więc, synowie
Rzymu, czujecie, że reprezentujecie rzeczywiście Rzym, Rzym, który z woli
Opatrzności jest "głową świata", dla niesienia prawdy i pokoju
chrześcijańskiego. W tych słowach mieści się odpowiedź na wasz hołd. Moja
osoba nie liczy się wcale, nic nie znaczy. Brat do was przemawia, brat,
który z woli Pana naszego został Ojcem. Lecz wszystko razem ojcostwo i
braterstwo, jest łaską Boga. Wszystko, wszystko! Jesteśmy braćmi! Światło
które świeci nad nami, które płonie w waszych sercach i w waszych
sumieniach, to światło Chrystusa, który chce przez łaskę swą zawładnąć
wszystkimi duszami. Udzielę wam błogosławieństwa. Do mego boku zapraszam z
miłością Marię Pannę, której dzisiaj świętujemy macierzyństwo. Kiedy
powrócicie do domu i znajdziecie wasze dzieci, ucałujcie je i powiedzcie:
to jest pocałunek papieża. Znajdziecie może jakąś łzę do otarcia. Miejcie
dla tego, który cierpi, słowa otuchy. Niech wiedzą nieszczęśliwi, że papież
jest razem ze swymi dziećmi, zwłaszcza w godzinie smutku i goryczy. Do
błogosławieństwa dołączam jedno jeszcze życzenie: Dobranoc!
Jeszcze tego samego dnia dowiedział się uradowany Jan XXIII, że
niespodziewanie przybyło do Rzymu dwóch obserwatorów z ramienia
Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego.
Nazajutrz po modlitwach i mszy św. papież ze zrozumiałą ciekawością zaczął
przeglądać, co o Soborze piszą światowe agencje prasowe.
Le Monde pisał:
Czy należy oczekiwać od tego Soboru jakichś sensacyjnych reform? Na pewno
nie. Przede wszystkim dlatego, że Kościół katolicki z natury swej jest temu
przeciwny. Ale nasuwa się tu jedno stwierdzenie. Po raz pierwszy Sobór
zostaje zwołany nie żeby się przeciwstawić jakiemuś "błędowi" wewnątrz lub
zewnątrz Kościoła. II Sobór Watykański - wedle głębokiej myśli Jana XXIII -
zbiera się nie po to, żeby wystąpić przeciw komuś, a jeśli nawet, to - jak
to zauważył jeden z pastorów protestanckich - "przeciwko samemu
Kościołowi", tj. przeciwko swoim własnym "demonom".
Katolicyzm odziedziczył z przeszłości pewne formy społeczności doczesnej. W
wielu rzeczach zachowuje więzy, zbyt bliskie z klasami rządzącymi, co
tłumaczy po części jego klęski. Władza kościelna niedostatecznie
spostrzegła się, że weszliśmy w okres pokonstantyński, który wymagał
radykalnych zmian języka i stylu. Szary człowiek, masy robotnicze, mnóstwo
krajów ekonomicznie słabych tzw. trzeciego świata, nadal nie będzie
interesowało się Kościołem, jeśli ten nie zastosuje w swych instytucjach -
w sposób widoczny i powszechny - zasad ewangelicznych, jakie zaleca swym
wiernym.
Trzy podstawowe reformy powinny być a priori wysunięte: reorganizacja Kurii
Rzymskiej, co jest przedmiotem życzeń wielu biskupów; rewaloryzacja władzy
biskupiej - przewidziana już w programie I Soboru Watykańskiego - jako
niezbędna przeciwwaga dla dogmatu o nieomylności papieża - i opracowanie
przepisów Prawa Kanonicznego, precyzującego prawa świeckich katolików. Gdy
te trzy zagadnienia zostaną w zadowalający sposób załatwione, oblicze
Kościoła Rzymskiego odmieni się; krew będzie lepiej krążyć pomiędzy głową i
członkami; chrześcijanie cywilizacji afrykańskich i wschodnich przestaną
stopniowo czuć się nieswojo w religii do tej pory wybitnie zeuropeizowanej,
pomimo że nosi miano katolicka.
Radziecka Agencja Prasowa TASS opublikowała z okazji otwarcia Soboru
ekumenicznego oświadczenie, w którym czytamy m. in.:
Sobór obradować będzie nad wieloma zagadnieniami z zakresu teologii i
obrzędów religijnych. Niewątpliwie jednak Sobór poza tym poruszy również
zagadnienia dotyczące aktualnej sytuacji międzynarodowej i ze względu na te
właśnie prace skupia najwięcej uwagi ze strony bardzo licznych
komentatorów, którzy znaleźli się obecnie w Rzymie.
Powszechnie wiadomo, że obecny papież Jan XXIII, korzystając z licznych
sposobności, wypowiadał się na rzecz pokoju, przeciwko wyścigowi zbrojeń
atomowych oraz za rozwiązaniem pokojowym międzynarodowych kwestii spornych.
Times:
Faktem jest, że II Sobór Watykański odbywa się w momencie, kiedy
sekciarstwo i podejrzliwość pomiędzy katolikami rzymskimi i Kościołami
Reformowanymi zmalały w sposób, jakiego poprzednia generacja nie byłaby w
stanie nawet przewidzieć. Nadzieje na zjednoczenie nie będą miały zbyt
wielkiego bezpośredniego wpływu na obrady soborowe i żaden protestant,
biorący rzecz realnie, nie będzie na nie liczył. Możliwość, jaka się dziś
otwiera - to możliwość podjęcia badań odnośnie organizacji i duszpasterstwa
Kościoła Rzymskiego. Celem zasadniczym będzie unowocześnić misję
duszpasterską Kościoła, przystosować ją do potrzeb świata współczesnego i
wyrażać ją w sposób zrozumiały dla pięciuset milionów wiernych. Sedno
zagadnienia to przekonanie panujące nie tylko w Europie, ale i wśród nowych
biskupstw zamorskich, że władza Kościoła jest zbyt scentralizowana w
Rzymie.
Wysunięto propozycje, aby Sobór zbierał się permanentnie w formie
reprezentacji konferencji episkopatów poszczególnych krajów, aby lepiej
wzmocnić głos Kościoła... oraz aby bardziej umiędzynarodowić Kurię Rzymską.
Daily Telegraph
Chrześcijanie wszystkich wyznań mogą się cieszyć, że Sobór zbiera się w
atmosferze serdeczności i w duchu współpracy niespotykanych od czasu
Reformacji. Największy wpływ na to zbliżenie się szeregów chrześcijan
przypisać należy temu, który zwołał Sobór, Papieżowi Janowi XXIII. W ciągu
czterech lat swego pontyfikatu promieniująca z jego osobowości żarliwość
rozbudziła dobrą wolę z kolei u przywódców religijnych nawet bardzo daleko
stojących od jego wiernych, a wśród nich - arcybiskupa Canterbury, prymasa
Kościoła Anglikańskiego.
New York Times:
Rezultaty II Soboru Watykańskiego może przez naszą generację nie zostaną w
pełni zrozumiane. Jasne jest jednak, że jeśli wszystkie odłamy
chrześcijaństwa dojdą do tego, że zapomną o starych nienawiściach, a
zastąpią je starymi prawdami, cud zjednoczenia chrześcijaństwa będzie się
mógł bardzo łatwo dokonać.
Następnie Jan XXIII przyjął w kaplicy Sykstyńskiej misje dyplomatyczne,
przysłane na otwarcie Soboru przez 85 państw. Przemówił do nich nie jak
dyplomata do dyplomatów, jak polityk do polityków, ale jak kochający ojciec
do swych synów. Powiedział wtedy m. in.:
Jest rzeczą wiadomą i oczywistą, że sobór zawsze na pierwszym miejscu jest
sprawą Kościoła katolickiego. Jest znakiem jego żywotności i podkreśleniem
jego duchowego posłannictwa. Pragnie też tak posługiwać się swymi środkami,
by nauka Ewangelii była godnie przeżywana i chętniej przyjmowana przez
narody. Jest także celem Soboru przygotować drogi spotkania wielu braci, ma
on być bowiem - jak powiedzieliśmy w dniu 25 stycznia 1959 roku -
powtórzonym wezwaniem wiernych należących do społeczności oddzielonych, by
Nam towarzyszyli w tym poszukiwaniu jedności i łaski, do których wzdycha
tak wiele dusz ze wszystkich krańców ziemi.
Pragnie też Sobór pokazać światu, jak trzeba wprowadzać w życie naukę
Boskiego Mistrza, Księcia Pokoju. Ktokolwiek bowiem żyje według tej nauki,
przyczynia się do utrwalania pokoju i do upowszechnienia prawdziwego
dobrobytu.
A wśród ludzi uznających jedynie grę sił fizycznych Kościół ma obowiązek
objawiać doniosłość i skuteczność siły moralnej chrystianizmu, który jest
posłannictwem prawdy, sprawiedliwości i miłości.
Taka jest dziedzina wysiłków Papieża, by ustanowić pokój prawdziwy mający
za zadanie wychowywanie narodów w szacunku dla osoby ludzkiej oraz
wprowadzenia wolności kultu religii; pokój, który utrwala zgodę między .
Państwami, i to oczywiście nawet wtedy, gdy od nich musi wymagać pewnych
ofiar.
Naturalnym skutkiem będzie wtedy wzajemna miłość, braterstwo i koniec walk
między ludźmi różnego pochodzenia i poglądów. W ten sposób przyspieszyłoby
się tak pilnie potrzebną pomoc dla narodów w drodze do rozwoju i dobrobytu,
wyłączając równocześnie wszelką chęć podporządkowania ich sobie.
Ten właśnie pokój Kościół pragnie swymi wysiłkami utrwalić: przez modlitwę,
przez swój głęboki szacunek dla słabych, chorych, starców; przez
rozpowszechnienie swej nauki, która jest nauką miłości braterskiej,
ponieważ ludzie są braćmi, - i mówimy to ze szczerym wzruszeniem - dziećmi
tego samego Ojca. A Sobór bez wątpienia przyczyni się do przygotowania
zupełnie nowej atmosfery i do usunięcia wszelkich konfliktów, a zwłaszcza
wojny, tej katastrofy dla narodów - oznaczałaby ona bowiem dzisiaj
zniszczenie ludzkości.
Następnego dnia przyjął Jan XXIII, również w kaplicy Sykstyńskiej,
dziennikarzy i sprawozdawców prasowych przybyłych na Sobór. I do nich
przemówił papież z całą powagą i autorytetem:
Wasza odpowiedzialność, Drodzy Panowie, jest wielka. Jesteście na służbie
prawdy i w miarę, jak tej służbie jesteście wierni, odpowiadacie
oczekiwaniom ludzi. Świadomie mówimy: ludzi w ogóle. Albowiem jeśli był
okres, w którym prasa docierała tylko do małej elity, jest rzeczą
oczywistą, że dziś nadaje ona definitywną orientację myślom, uczuciom i
dążeniom wielkiej części ludzkości. Dlatego zniekształcenie prawdy przez
organy informacyjne może pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki.
Oczywiście, wielką jest pokusa, by ulec upodobaniom pewnych odbiorców i dla
szybkości informacji poświęcić jej dokładność, a dla tak zwanej "sensacji"
okazać więcej zainteresowania niż dla obiektywnej prawdy. W ten sposób
uwydatnia się przesadnie jakiś szczegół czysto zewnętrzny, a zaciera
głęboką rzeczywistość w przedstawieniu faktu, w analizie sytuacji, opinii
czy wierzenia. I tu również, jak Panowie widzą, napotykamy na jeden ze
sposobów zaciemniania prawdy. I jeśli to pociąga poważne konsekwencje w
każdej dziedzinie, to o ileż będą one ważniejsze w najbardziej wewnętrznej
i świętej, w dziedzinie religii, w której chodzi o stosunek duszy do Boga.
Sobór Powszechny ma naturalnie swoje strony zewnętrzne i drugorzędne, które
mogą stanowić pożywkę dla ciekawości ogółu. Na dalszą metę może on również
wywrzeć dodatni wpływ na stosunki między ludźmi w dziedzinie społecznej i
politycznej. Ale w soborze chodzi przede wszystkim o wielki fakt religijny.
Pragniemy całym sercem, byście mogli dopomóc do uwydatnienia właśnie tego
faktu. Oznacza to, jakiego taktu, jakiej troski o zrozumienie i dokładność
ma się prawo oczekiwać w tych sprawach od informatora, starającego się
przynieść zaszczyt swojemu szlachetnemu zawodowi. Domagamy się od was
wszystkich wysiłku, byście zrozumieli i umożliwili innym zrozumienie przede
wszystkim religijnej i duchowej natury tych uroczystych posiedzeń
soborowych.
Oczekujemy, Drodzy Panowie, po sumiennym spełnieniu waszej misji
informatorów o Soborze bardzo dodatnich owoców w orientacji opinii
światowej w odniesieniu do Kościoła katolickiego w ogóle, do jego
instytucji i do jego wskazań. Może się zdarzyć - zwłaszcza gdy nie może
dojść do głosu informacja lojalna i rzeczowa - że na tym punkcie mogą
powstać uprzedzenia, niejednokrotnie uparte, podtrzymujące w umysłach
zarzewie nieufności, podejrzeń, nieporozumień, które pociągają za sobą
opłakane skutki, utrudniające rozwój harmonii między ludźmi i między
narodami.
Te uprzedzenia pochodzą zazwyczaj z informacji niedokładnej albo
niezupełnej. Kościołowi przypisuje się nauki, których On nie wyznaje,
zarzuca się postawę, jaką mógł zajmować w dawnych warunkach historycznych,
które uogólnia się niesłusznie, nie uwzględniając ich charakteru
przypadkowego i okolicznościowego.
Cóż, Panowie, nasz Sobór Powszechny może stanowić lepszą okazję do
nawiązania prawdziwego kontaktu z życiem Kościoła, do zasięgnięcia
informacji od odpowiedzialnych czynników, które jasno wyrażają myśl
Episkopatu Kościoła Powszechnego, tu zgromadzonego. Już sama zapowiedź
Soboru wzbudziła w całym świecie znaczne zainteresowanie, do czego wyście
się w dużej mierze przyczynili.
13 października na pierwszej roboczej sesji Soboru zaskoczyło wszystkich
wydarzenie, które miało stać się czymś przełomowym w przebiegu Soboru. Oto
na samym początku sesji odczytano listę stu sześćdziesięciu kandydatów do
stałych komisji soborowych. Lista ta została opracowana przez Kurię Rzymską
i Centralną Komisję Przygotowawczą i była zaaprobowana przez samego
papieża. Po odczytaniu listy do mikrofonu podszedł kardynał Achilles
Lienart z Lilie i oświadczył, że proponuje odroczenie głosowania, ponieważ
nie dostarczono Ojcom Soboru dostatecznych informacji o kandydatach i
Ojcowie Soboru nie mieli dosyć czasu, aby między sobą przeprowadzić
potrzebne rozmowy na ten temat.
Sesji tej przewodniczył kardynał niemiecki Joseph Frings. Zwrócił się on do
uczestników Soboru, aby przez podniesienie rąk ustosunkowali się do
przedstawionej propozycji. Ku zdumieniu wszystkich podniósł się las rąk,
popierających kardynała Lienarta. Kardynał Frings zawiesił zatem obrady do
16 października.
Sesja ta trwała pół godziny.
Jan XXIII nie chcąc swoją obecnością krępować wolności wypowiedzi Ojców
Soboru, przebywał w tym czasie w swoim apartamencie i obserwował sesję
przez specjalne dla niego skonstruowany aparat telewizyjny.
Wydarzenie tej sesji było olbrzymim i bolesnym zaskoczeniem dla papieża.
Zdawało się, że tak starannie przygotowany plan Soboru runął z trzaskiem na
samym początku.
- Chryste! - zapytywał się zaniepokojony Jan XXIII - co będzie ze Soborem?
Jak będzie teraz wyglądała jedność Kościoła Katolickiego wobec obserwatorów
innych wyznań chrześcijańskich? Czyż można dopuścić, aby Sobór zmienił się
w zwykły parlament, miejsce przetargów i interesów poszczególnych
ugrupowań, a nie całości?... A może to tak potrzeba? A może wystąpienie
kardynała Lienarta było pod natchnieniem Ducha Świętego? Może to jest
sposób na "przewietrzenie" Kościoła? Może właśnie to są te nowe
bukłaki ewangeliczne, do których trzeba nalewać współczesne wino
człowieczeństwa?
Pod ciężarem tych walących się na niego "dlaczego", papież padł na kolana.
- Duchu Święty - modlił się żarliwie - przecież Ty rządzisz Kościołem, a
ja jestem tylko Twoim sługą. Poradź, co w takim wypadku mam zrobić?
Kiedy Jan XXIII podniósł się z klęczek, był już zupełnie opanowany i
spokojny. Podał do wiadomości oświadczenie:
"Głosowanie przeciw oficjalnej liście bynajmniej nie oznacza głosowania
przeciw papieżowi".
Wewnętrznie uspokojony udał się Jan XXIII do Sali Konsystorialnej, aby
przyjąć na audiencji obserwatorów - delegatów innych wyznań
chrześcijańskich. Usiadł nie na tronie, lecz na zwykłym fotelu między
obserwatorami i serdecznie przemówił:
W tej opatrznościowej i historycznej godzinie byłem szczególnie czujny na
moje obowiązki chwili bieżącej, a polegały one na tym, by
skupiać się, modlić i dziękować Panu Bogu. Jednakże od czasu do czasu
zwracałem spojrzenie ku tylu moim synom i braciom. A skoro tylko spoczęło
ono na waszej grupie, na każdym spośród was, obecność wasza stawała się
źródłem otuchy.
Nie chcąc uprzedzać przyszłości, ograniczymy się dzisiaj do stwierdzenia
faktu. Benedictus Deus per singulos dies! Jeśli zaś chodzi o was,
zechciejcie czytać w moim sercu; znajdziecie w nim być może o wiele więcej
niż w moich słowach. Jakże bym mógł zapomnieć o dziesięciu latach
spędzonych w Sofii i o dziesięciu latach spędzonych w Stambule i w Atenach?
Było to dwadzieścia bardzo szczęśliwych, bardzo wypełnionych lat, w ciągu
których zawarłem znajomość z wielu czcigodnymi osobistościami i z młodzieżą
pełną szlachetnych porywów. Przyglądałem im się przyjaźnie, nawet jeżeli
moja misja jako przedstawiciela Ojca świętego na Bliskim Wschodzie nie
dotyczyła ich bezpośrednio.
Następnie w Paryżu, który jest jednym z miejsc krzyżowania się dróg świata,
a zwłaszcza był nim zaraz po ostatniej wojnie, odbyłem wiele spotkań z
chrześcijanami należącymi do różnych Kościołów.
Nigdy, o ile wiem, nie było między nami nieporozumień co do zasad, ani
żadnej różnicy zdań, gdy chodziło o miłosierdzie we wspólnej pracy przy
niesieniu pomocy tym, którzy cierpieli. Nie "pertraktowaliśmy", ale
porozumiewaliśmy się ze sobą, nie dyskutowaliśmy, ale kochaliśmy się-
Któregoś odległego już dnia pewnemu czcigodnemu starcowi, prałatowi jednego
z Kościołów Wschodnich nie pozostających we wspólnocie z Rzymem,
ofiarowałem medal pontyfikatu Piusa XI. Gest ten miał być - i był - zwykłym
aktem uprzejmej kurtuazji. Wkrótce potem starzec ów, gdy miał zamknąć oczy
na światło tego świata, zapragnął, by medal ten został złożony na jego
sercu. Widziałem to na własne oczy, a samo wspomnienie rozrzewnia mnie
jeszcze dziś.
Po przemówieniu Jan XXIII podchodził do poszczególnych grup obserwatorów i
po przyjacielsku z nimi rozmawiał. Atmosfera Sali Konsystorialnej
przepełniona była niezwykłą miłością i szacunkiem wzajemnym. Wszyscy czuli
się braćmi w Chrystusie.
Tymczasem podczas pierwszych Kongregacji Generalnych Soboru toczyły się
wybory członków komisji. Papież skrócił procedurę, zgadzając się na
dokonanie wyboru zwykłą większością głosów. Wśród 160 członków komisji
mniej więcej połowę stanowili Europejczycy. Łącznie w komisjach zasiedli
przedstawiciele 42 krajów.
Pierwszy kryzys szczęśliwie został rozwiązany.
60. KRZYK TRWOGI
24 października 1962 r. świat stanął niespodziewanie na krawędzi wojny
atomowej. W ciągu 17 lat, jakie upłynęły od zakończenia II Wojny Światowej,
nigdy nie doszło do bardziej niebezpiecznej i bardziej bezpośredniej
konfrontacji wielkich mocarstw.
Świat błyskawicznie zrozumiał niebezpieczeństwo, w jakim się znalazł.
Rozległ się krzyk trwogi. Któż jednak miał zabrać głos w imieniu całej
ludzkości wołającej o ratunek? Któż miał stać się głosem sumienia dla
szefów mocarstw? Kto miał stanąć w obronie dzieci, starców i kobiet?
, Oczy całej ludzkości zwróciły się błagalnie na tego, który stał się już
symbolem szlachetności, dobroci, bezinteresowności, który stał się ojcem
dla wszystkich - oczy skierowały się na Jana XXIII. 25 października
wygłosił on wstrząsający apel o pokój:
"Panie, wysłuchaj błagania sługi Twojego, błagania sług Twoich, którzy boją
się Imienia Twego" (Neh 1, 11).
Ta stara modlitwa biblijna przychodzi Nam na drżące usta z głębi
poruszonego i zasmuconego serca.
Zaledwie rozpoczął się II Sobór Powszechny Watykański wśród radości i
nadziei wszystkich ludzi dobrej woli, a oto groźne chmury znów zaciemniły
międzynarodowy horyzont, siejąc trwogę w milionach rodzin.
Kościołowi - jak to już powiedzieliśmy, przyjmując 86 nadzwyczajnych
delegacji rządowych obecnych na otwarciu Soboru - nic tak nie leży na
sercu, jak pokój i braterstwo między ludźmi. Pracuje On niestrudzenie, by
te dobra utrwalić. W związku z tym przypomnieliśmy poważne obowiązki tych,
na których ciąży odpowiedzialność władzy. Dodaliśmy: "Z ręką na sumieniu
niech się wsłuchują w krzyk trwogi, który ze wszystkich stron świata,
począwszy od dzieci niewinnych aż do starców, od jednostek aż do
społeczności, wznosi się ku niebu: pokój".
Dzisiaj wznawiamy to uroczyste wezwanie i błagamy rządców, by nie byli
nieczuli na ten krzyk ludzkości. Niech uczynią wszystko, co jest w ich
mocy, by ocalić pokój: w ten sposób oszczędzą światu okropności wojny,
której przerażających konsekwencji nikt nie może przewidzieć.
Niech prowadzą dalej rokowania, ponieważ taka lojalna i otwarta postawa ma
wielką wartość świadectwa dla wszystkich sumień i w obliczu historii.
Regułą mądrości i roztropności jest, by dążyć do rokowań, ułatwiać je
i przyjmować, na każdym szczeblu i w każdym czasie. Takie postępowanie
ściągnie błogosławieństwa nieba i ziemi.
Niech wszystkie nasze dzieci, naznaczone znamieniem chrztu, ożywione
chrześcijańską nadzieją i złączone z Nami węzłem wiary w Boga - zjednoczą
modlitwy z Naszą, by otrzymać z nieba dar pokoju: pokoju, który nie będzie
prawdziwy i trwały, jeśli nie będzie oparty na sprawiedliwości i równości.
Na wszystkich sprawców tego pokoju, na wszystkich tych, którzy uczciwie
pracują dla prawdziwego dobra ludzi, niech zstąpi wielkie błogosławieństwo,
którego udzielamy im z miłością w Imię Tego, który chciał być nazwany
"Księciem Pokoju" (Iz 9, 6).
Tymczasem Ojcowie Soboru uchwalili zaaprobowane przez papieża orędzie do
narodów świata, a przedstawiające zadanie i znaczenie Soboru we
współczesnym świecie:
1. Pragniemy przekazać wszystkim ludziom i wszystkim narodom
posłannictwo zbawienia, miłości i pokoju, które Chrystus, Syn Boga Żywego,
przyniósł światu i powierzył Kościołowi. W tym celu właśnie my,
następcy Apostołów, złączeni wszyscy razem w modlitwie z Maryją, Matką
Jezusa, tworząc jedno ciało apostolskie, którego Głową jest Następca św.
Piotra, zebraliśmy się tutaj razem na zaproszenie Ojca Świętego Jana
XXIII.
2. W czasie naszych spotkań pod przewodnictwem Ducha Świętego staramy się
odnaleźć najbardziej skuteczne drogi, prowadzące do odnowienia samych
siebie, byśmy stali się coraz bardziej wierni Ewangelii Chrystusowej.
Będziemy usiłowali zaproponować ludziom naszych czasów całą i czystą prawdę
Bożą, aby oni sami mogli ją pojąć i dobrowolnie przyjąć. Świadomi naszej
odpowiedzialności jako duszpasterze, gorąco pragniemy odpowiedzieć wymogom
tych wszystkich, którzy szukają Boga, żeby "szukając Boga, znaleźli Go
niejako po omacku, choć nie jest daleko od każdego z nas" (Dz 17, 27).
Dlatego wierni zleceniom Chrystusa, który ofiarował siebie jako ofiarę
całopalną "i zgotował sobie Kościół pełen chwały, nieskalany i bez
zmazy... ale święty i niepokalany" (Ef 5, 27), poświęćmy wszystkie nasze
siły, wszystkie nasze myśli do odnowienia siebie samych, wiernych
nam powierzonych, aby Oblicze Jezusa Chrystusa, które jaśnieje w
sercach naszych - "abyśmy byli odbiciem blasku Bożego" (2 Kor 4, 6) -
ukazało się wszystkim narodom.
3. Wierzymy, że Ojciec tak umiłował świat, że dał Syna swego
Jednorodzonego, aby świat zbawił i wybawił nas z niewoli grzechów przez
tegoż Syna swego "aby przezeń wszystko, co jest na ziemi,
czy co jest w niebiesiech, z nim się pojednało po nastaniu pokoju przez
krew krzyża Jego" (Kol 1, 20), abyśmy stali się rzeczywiście jego dziećmi.
Ponadto Ojciec dał nam Ducha Świętego, abyśmy żyjąc w Bogu kochali Boga i
Braci, z którymi jesteśmy złączeni w Chrystusie. Ponadto my, należący do
Chrystusa, nie stronimy od kłopotów i trudów ziemskich, przeciwnie wiara,
nadzieja i miłość Chrystusa pobudzają nas do służenia naszym braciom.
Wzmocnieni w' tym jesteśmy przez Przykład Boskiego Mistrza, który przyszedł
nie "aby mu służono, ale aby służyć" (Mt 20,28). Podobnie również Kościół
nie powstał po to, żeby panował, ale by służył, "Pan oddał za nas życie
swoje, i my winniśmy życie oddać za braci" (1 J 3, 16).
4. Zebrani tu ze wszystkich narodów pod niebem, nosimy w sercach naszych
niepokój wszystkich narodów nam powierzonych, niepokój duszy i ciała,
cierpienia, pragnienia i nadziei. Nieustannie zwracamy naszego ducha w
kierunku udręk, które dzisiaj niepokoją ludzkość, szczególnie zaś wyrażamy
nasze obawy o poniżanie najbiedniejszych i najsłabszych.
Za przykładem Chrystusa współczujemy rzeszom, które cierpią głód, biedę i
poniżenie. Nieustannie troszczymy się o tych, którzy pozbawieni potrzebnej
pomocy, nie prowadzą jeszcze życia godnego ludzi.
Z tych względów w naszych obradach będziemy zwracali szczególną uwagę na to
wszystko, czego domaga się godność człowieka i co przyczynia się do
prawdziwego braterstwa ludów.
i Miłość Chrystusa przynagla nas. Zaiste, gdyby ktoś widział brata swego w
potrzebie i zamknął przed nim serce swoje, jakże może w nim przebywać
miłość Boga. Oto dwa najważniejsze zagadnienia, jakie mamy przed sobą.
Ojciec Święty Jan XXIII w swoim przemówieniu radiowym z dnia 11 września
1962 r. szczególniej podkreślił dwa punkty. Przede wszystkim zalecił to
wszystko, co sprzyja pokojowi między ludźmi.
Nie istnieje bowiem człowiek, który nie żywi odrazy do wojny, który gorąco
nie pragnie pokoju, a najbardziej Kościół, który jest matką wszystkich. On
to głosami rzymskich papieży nigdy nie ustawał w głoszeniu nie tylko swojej
miłości dla pokoju, ale również i swojej woli, zawsze gotowy, by całym
sercem oddać się temu dziełu, każdej szczerej propozycji.
On również usilnie stara się wszystkimi siłami o zjednoczenie narodów, o
wytworzenie między nimi wzajemnego szacunku uczuć i czynów.
To nasze Soborowe Zgromadzenie, przedziwne dzięki różnorodności plemion,
narodów, języków, czyż nie jest świadectwem społeczności związanej
braterską miłością, która błyszczy jako widzialny znak.
My wyznajemy, że wszyscy ludzie są braćmi niezależnie od tego, jakiej są
rasy i do jakiego należą narodu.
Po wtóre zaś Ojciec Święty pobudza nas do sprawiedliwości społecznej. Nauka
wyłożona w encyklice Mater et Magistra jasno wykazuje, iż Kościół
bezwzględnie potrzebny jest światu, by wykazywać niesprawiedliwość i
niegodziwą nierówność, żeby odnowić i ustalić prawdziwy porządek dóbr i
rzeczy, aby zgodnie z wymaganiami Ewangelii życie człowieka stało się
bardziej ludzkie.
5. My nie posiadamy ani bogactw, ani ziemskiej władzy, a' całą naszą ufność
pokładamy w mocy Ducha Świętego, którego Jezus Chrystus przyrzekł swemu
Kościołowi. Dlatego pokornie i gorąco zapraszamy wszystkich do współpracy z
nami w celu wprowadzenia w świat uporządkowanego życia obywatelskiego i
większego braterstwa. Zapraszamy wszystkich, i to nie tylko naszych braci,
których jesteśmy pasterzami, ale wszystkich naszych braci wierzących w
Chrystusa i wszystkich ludzi dobrej woli, co do których Bóg chce, aby
doszli do poznania prawdy i byli zbawieni. Rzeczywiście to jest
wolą Bożą, aby przez miłość jaśniało w pewnym sensie Królestw) Boże już tu
na ziemi jako zapowiedź królestwa wiecznego.
Naszym gorącym pragnieniem jest, by na ten świat, który jest jeszcze tak
daleko od upragnionego pokoju z powodu groźby, wypływającej właśnie z
postępu naukowego, postępu wspaniałego, ale nie zawsze zgodnego z
najwyższym prawem moralności, spłynęło światło wielkiej nadziei, Jezusa
Chrystusa, jedynego naszego Zbawiciela.
Po wyłonieniu poszczególnych komisji Sobór wszedł w normalny rytm pracy.
Rozpoczęto dyskusje nad schematem o liturgii. Każda Kongregacja generalna
rozpoczynała się od wysłuchania mszy św. Następnie przystępowano do
dyskusji. Istniała szeroka swoboda opinii. W ciągu dziesięciu minut, które
prezydium wyznaczało poszczególnym Ojcom Soboru, każdy z nich mógł mówić,
co chce i jak chce, byle tylko na temat obrad. Nikt nikomu nie przerywał,
aby wszcząć z nim od razu polemikę. Każdy miał możność wypowiadania swego
zdania na temat modlitwy liturgicznej.
Jedynym "zgrzytem" był wypadek w czasie dyskusji nad problemem wprowadzenia
języków narodowych do liturgii mszy św. Osiemdziesięcioczteroletni
melchicki patriarcha Maximos IV Saigh z Antiochii jako pierwszy Ojciec
Soboru przemówił po francusku. Oświadczył, że język łaciński nie jest żadną
świętością, której nie można zmienić. Jako dowód mogą służyć obrządki
wschodnie, które nie używają łaciny w swojej liturgii. Podkreślił też, że
ani Chrystus, ani apostołowie nie mówili po łacinie. Przytoczył też jako
argument za wolnością języków w liturgii słowa św. Pawła z listu do
Koryntian: "Jeśli więc ktoś korzysta z daru języków, niech się modli, aby
potrafił to wytłumaczyć... Bo jeśli będziesz błogosławił w duchu, jakże na
twoje błogosławieństwo odpowie "Amen" ktoś nie wtajemniczony, skoro nie
rozumie tego, co mówisz?" (1 Kor 14,13Ś16).
Wkrótce potem zaczął przemawiać kardynał Ottaviani wspaniałą łaciną w
obronie tradycji. Po przewidzianych dziesięciu minutach przemowy
przewodniczący tej kongregacji, kardynał Alfrink, ostrzegł mówcę, że czas
minął. Kiedy jednak kardynał Ottaviani przemawiał dalej, po następnych
pięciu minutach kardynał Alfrink wyłączył mikrofon. Na Sali Soborowej
wybuchnął śmiech i oklaski aprobujące postępowania kardynała Alfrinka. Na
twarzy kardynała Ottavianiego ukazało się najpierw zdziwienie, które
ustąpiło miejsca bólowi z upokorzenia, i to tak publicznego.
Papież na ekranie swojego telewizora obserwował ten wypadek. Zrobiło mu się
niezmiernie przykro, że tak postąpiono z jednym z najbardziej Kościołowi
oddanych ludzi. Wystosował niemal natychmiast łagodne, ale oficjalne
ostrzeżenie do Ojców Soboru, aby nie powtórzyła się podobna demonstracja.
Poza tym wypadkiem obrady Soboru przebiegały w spokojnej i rzeczowej
dyskusji. Toteż nic dziwnego, że liczni dziennikarze zaczęli się
denerwować. Redakcje pism żądały od nich sensacyjnych wiadomości ze Soboru,
a tu sam temat, skąpe wiadomości napływające z biura prasowego Soboru, nie
sprzyjały pracy dziennikarskiej. Toteż nie brakowało i wyssanych z palca
"kaczek" dziennikarskich i interpretacji spraw kościelnych zupełnie po
"świecku". Jakby dla uspokojenia dziennikarzy i odpowiedniego ich
"ustawienia" co niedzielę odbywała się dla nich msza św. w kościele św.
Iwona w Rzymie z odpowiednim dla nich kazaniem. Sam zaś Jan XXIII
powiedział do rzeszy pielgrzymów i turystów na zbiorowej audiencji:
- Może komuś zdawać się będzie, że obrady soborowe toczą się zbyt wolno.
Ale jeśli ma się odbyć daleką drogę, to idzie się wolno. Trzeba wszystko
powoli i dobrze przemyśleć.
WSZYSTKIE DNI SĄ DOBRE...
Dnia 13 listopada zakończyła się na Soborze dyskusja nad schematem o
liturgii.
W tym samym dniu Jan XXIII okazał jeszcze raz Polakom szczególne
wyróżnienie. Mianowicie przybył ściśle prywatnie do kościoła św. Andrzeja
na Wzgórzu Kwirynalskim, aby wraz z episkopatem polskim i wiernymi złożyć
hołd świętemu Stanisławowi w dniu jego święta. Przy tej sposobności
przemówił do Polaków gorąco i serdecznie. Nie było to oficjalne
przemówienie. Było to raczej zwierzanie się ojca swoim dzieciom. Opowiadał,
jak to przed laty, kiedy przybył do Rzymu jako młodziutki kleryk, skierował
tutaj właśnie swoje pierwsze kroki, aby przy grobie św. Stanisława prosić
go o opiekę nad sobą. Następnie Jan XXIII mówił:
Codziennie myśl moja biegnie w różne punkty globu ziemskiego, zatrzymuje
się serdecznie wśród różnych narodów zależnie od okoliczności, a dzisiaj
jestem szczęśliwy, że osobiście mogę znaleźć się wśród Was, wśród rodaków
św. Stanisława... I dlatego odbyłem dziś tę przechadzkę, dlatego pozwoliłem
sobie na tę przyjemność. Kiedy patrzę na Waszego najdostojniejszego ks.
Prymasa i Waszych przesławnych Biskupów, na Was wszystkich tu zebranych,
znowu jawi mi się przed oczyma wizja Polski, tego kraju, który dwukrotnie
zwiedziłem.
Opowiadał o swym pobycie przed wielu laty w Częstochowie, Warszawie,
Krakowie, Poznaniu, Gnieźnie, Katowicach, Wieliczce.
Tak więc - kończył Papież swoje wspomnienia z Polski - znamy się dobrze i w
tym kręgu tak rodzinnym chcę się podzielić swoimi troskami i radościami.
Mówię to przed Bogiem, przed Waszymi szlachetnymi biskupami. Mówię to, aby
optymizm, który mi towarzyszy, przelać na Wasze serca.
Wspomniał też papież o swoim ulubionym obrazie Matki Bożej Częstochowskiej.
Zakończył Jan XXIII przemówienie słowami:
Wiem, jak przyjmowane jest moje słowo w Polsce. Dlatego zwracam się do
wszystkich w Polsce. Ślę Wam wyrazy mojego serdecznego oddania.
Następnego dnia, tj. 14 listopada, Ojcowie Soboru niemal jednomyślnie
przyjęli schemat o liturgii jako punkt wyjścia do zredagowania ostatecznego
tekstu Konstytucji o. Liturgii.
W następnych dniach Ojcowie Soboru przystąpili do dyskusji nad schematem "O
źródłach Objawienia", przygotowanym przez Komisję Teologiczną pod
przewodnictwem kardynała Ottavianiego. Dyskusja w auli soborowej trwała
tydzień. Głos w niej zabierało 104 mówców. Zarzucano schematowi, że jest
zbyt podręcznikowy, scholastyczny, rozwlekły, że zbyt polemizuje ze
stanowiskiem innych wyznań, a za mało jest pozytywny.
Jan XXIII okazał wtedy jeszcze raz niezwykłą roztropność i odwagę. 20
listopada sekretarz generalny, arcybiskup Felici, na żądanie papieża
przerwał dyskusję i zarządził głosowanie, czy nadal kontynuować dyskusje
nad schematem. Głosowanie dało wynik następujący: na 2209 głosów - za
przerwaniem dyskusji było 1368, za kontynuacją 822, przy 19 głosach
nieważnych. Według regulaminu obrad soborowych należało dyskusję
kontynuować, gdyż brakło prawie 100 głosów do wymaganych dwu trzecich
całości. Wówczas znowu wkroczył Jan XXIII. Zdjął schemat z porządku obrad i
przekazał do ponownego opracowania przez Komisję, tym razem mieszaną. Na
jej czele obok kardynała Ottavianiego papież postawił kardynała Beę,
przewodniczącego Sekretariatu dla Spraw Jedności Chrześcijan. Ponadto Jan
XXIII powołał do współpracy w przepracowaniu schematu sześciu innych
kardynałów.
23 listopada Sobór przystąpił do dyskusji nad następnym schematem: "O
społecznych środkach przekazywania myśli, to znaczy o prasie, radiu,
telewizji i kinie".
Tymczasem nad Watykan nadciągała katastrofa.
Jan XXIII dwoił się i troił. Nie tylko obserwował z niezwykłym napięciem
przebieg debat soborowych, ale przyjmował na audiencjach episkopaty
poszczególnych narodowości i licznych mężów stanu. Na twarzy papieża
ukazało się zmęczenie i... objawy nękającej go choroby. Normalnie różowa
twarz nabrała teraz szarego odcienia. Widać było, że Jan XXIII ze
wszystkich sił ukrywa pogarszający się z dnia na dzień stan zdrowia.
W sam dzień urodzin, 25 listopada, mimo złego samopoczucia udał się papież
do Kolegium dla Krzewienia Wiary, odprawił mszę św. i wygłosił dłuższe
przemówienie do zebranych tam kardynałów, biskupów i seminarzystów z
sześćdziesięciu kilku krajów. Właśnie wtenczas wyznał:
Wchodzimy w nasz osiemdziesiąty drugi rok życia. Czy zdołamy go skończyć?
Każdy dzień może być dobry, aby się narodzić, każdy dzień może być
dobry, aby umrzeć... Dobrze jest dać się miażdżyć przez cierpienie i
śmierć po to, aby zmartwychwstać...
Kiedy przyszedł papież do omówienia sytuacji w Kościele,
oświadczył: '
- Jesteśmy bogatymi spadkobiercami wielkich nauk przeszłości, ale stoimy
wobec świata, który bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje łaski Bożej w
ewangelicznym znaczeniu. W naszej pracy ważniejsze jest, abyśmy patrzyli w
przyszłość, niż spoglądali w przeszłość.
W tym samym dniu o godz. 10 przyjął na audiencji wszystkich biskupów
polskich, którzy brali udział w obradach Soboru.
Na samym wstępie w imieniu biskupów przemówił ks. prymas Stefan Wyszyński:
Ojcze Święty!
Wyjątkowym dowodem delikatnej, ojcowskiej dobroci Waszej Świątobliwości dla
nas, biskupów polskich, jest to, że właśnie w dniu swoich urodzin Wasza
Świątobliwość raczył nas do siebie przywołać. Pragnęliśmy gorąco przed
powrotem do Ojczyzny, w czasie przerwy w pracach soborowych, uprosić
szczególne błogosławieństwo dla Kościoła w Polsce i podziękować za tyle
dowodów wielkiej łaskawości Waszej Świątobliwości okazanych nam zwłaszcza
na audiencji dnia 8 października bieżącego roku i w kościele Świętego
Stanisława Kostki.
Dziś, gdy w dniu urodzin Waszej Świątobliwości stoimy przed Waszą tak nam
drogą Osobą, pragniemy wyrazić gorące życzenie, by dobry Bóg użyczył Głowie
Kościoła - Ojcu Świętemu długich jeszcze lat życia i czerstwego zdrowia, by
mógł On oglądać zbawienne dzieło szczęśliwie zakończonego Soboru. O to
zdrowie dla Waszej Świątobliwości modliła się cała Polska w czuwaniach
soborowych. Za to zdrowie oddawało swoje życie wiele dusz świątobliwych w
Polsce. Jest mi wiadomo, że w jednym wypadku Bóg tę ofiarę z życia
skwapliwie przyjął w ubiegłym tygodniu.
Wracamy do Polski z uczuciem głębokiej wdzięczności dla Waszej
Świątobliwości za zwołanie Soboru Watykańskiego II. Dało to biskupom
polskim miłą sposobność przybycia do Rzymu i złożenia hołdu Waszej
Świątobliwości w imieniu całego Kościoła świętego w Polsce.
Z Soboru Watykańskiego wynosimy nadto głębokie wrażenie, jakbyśmy wracali
ze szkoły Ducha Świętego. Już dotychczasowy przebieg obrad nad
przedstawionymi schematami dał nam obraz Kościoła, który myśli kategoriami
powszechnymi, obejmuje swoją pieczą wszystkie narody, pragnie uczynić
uraque unum, chce gorąco przemówić do współczesnego człowieka takim
językiem, jaki jest dla niego zrozumiały. Kościół, mocno wsparty super
lapide angulari, Christo lesu, pra-Snae i dziś wszystkie sprawy tego świata
oświetlić nauką objawioną, nieskazitelnym światłem płynącym z Pisma
świętego i Tradycji chrześcijańskiej, tych nienaruszalnych drogowskazów
naszych do Ojca Światłości.
Sobór Watykański II ujawnił też głęboki szacunek dla wartości liturgicznych
zgromadzonych w Kościele, który jako Regina in vestitu aeaurato, circumdata
varietate modli się różnymi językami do Ojca Narodów. Zapewne, dla nas
Polaków najdroższa w liturgii pozostanie zawsze łacina, której zawdzięczamy
nie tylko ducha religijnego, ale i obronę wiary i narodu przed
protestantyzmem i prawosławiem. Doceniamy, że modlitwa różnych obrządków
ułatwia zbliżenie Dzieci Bożych i przezwycięża uprzedzenia na drodze do
jedności wierzących w Boga.
Doświadczenie naszej pracy duszpasterskiej w Polsce, w której poznaliśmy
niezwyciężoną i zawsze owocną moc rzetelnej służby Kościoła wiernych,
znalazły - ku naszej radości - potwierdzenie w tylu schematach soborowych,
nad .którymi w tak błogosławiony sposób zaważyło pasterskie serce Waszej
Świątobliwości.
Wielkie są, Ojcze święty, owoce, które wywozimy z Soboru Watykańskiego II
do Polski. Wracamy do naszego Ludu uszczęśliwieni, ubogaceni i pokrzepieni.
Sumienie nasze mówi, że jesteśmy na dobrej, choć na tak trudnej drodze,
zawsze skierowani sercem ku Stolicy Świętej, która jest dla nas światłem
wśród ciemności tego świata.
W oczach naszych głęboko zachowamy ojcowski uśmiech Waszej Świątobliwości,
który przekażemy w Polsce wszystkich w Boga wierzącym, a zwłaszcza polskiej
dziatwie, która tak gorąco modliła się podczas czuwania soborowego dniem i
nocą w świątyniach naszych i prosiła w tylu listach, pisanych na Sobór do
naszych biskupów, abyśmy powiedzieli Ojcu Świętemu, że dzieci polskie
bardzo Go kochają.
W najbliższym czasie biskupi polscy spotkają się w Częstochowie, aby tam
podziękować Czarnej Madonnie za wszystkie łaski, które dla Waszej
Świątobliwości wymodlił lud polski na Jasnej Górze.
Po przemówieniu ks. prymasa papież zaczął przekazywać swoje myśli i uczucia
w formie rozmowy rodzinnej. Jeszcze raz wspomniał Jan XXIII o swoich
pobytach w Polsce. Następnie przeszedł do spraw natury ogólniejszej.
Poruszył zagadnienie kontaktu ze światem współczesnym, szczególnie zaś z
ludźmi sprawującymi władzę. Z całą stanowczością Jan XXIII stwierdził, że
nikogo nie należy odpychać. Przyznał, że sam odczuwa potrzebę kontaktu ze
wszystkimi ludźmi.- Takie postępowanie nie wszystkim się podoba. Uważają
niektórzy, że jest zbyt łagodny. Osobiście jednak nigdy nie żałował swej
łagodności, podczas gdy nieraz wyrzucał sobie, że jest zbyt surowy.
Stwierdził następnie, że trzeba być mężnym w wyznawaniu wiary i tego
biskupom polskim nie trzeba przypominać. Dali bowiem już nieraz przykład
męstwa w wierze i roztropności. Jest jednak zdania, że w sytuacji, w jakiej
pracują biskupi polscy, szczególnie doniosłą sprawą jest zachowanie ducha
Chrystusowego!
Jan XXIII poruszył następnie zagadnienie zjednoczenia Kościoła. Podkreślił
również pozycję Polski w miejscu, gdzie ją Bóg postawił. Zwrócił też uwagę
na to, że w Soborze biorą udział obserwatorzy ze strony Kościoła
prawosławnego.
Na pytanie papieża, co sądzą biskupi polscy o terminie następnej sesji
soborowej, czy ma być w maju, czy we wrześniu, ks. prymas odpowiedział, że
maj jest dla nich dobry, aby jednak lepiej przygotować schematy, proponują
odłożyć sesje na wrzesień.
Po wyjściu biskupów polskich Jan XXIII przyjął na audiencjach jeszcze
biskupów austriackich i holenderskich.
Wieczorem tego dnia zebrały się tłumy Rzymian na placu św. Piotra, aby
złożyć życzenia urodzinowe swojemu kochanemu Ojcu. Papież ostatkiem sił
podszedł do okna i serdecznie podziękował za objawy miłości i przywiązania.
Niestety, w następnym dniu papież czuł się tak osłabiony, że lekarz Mazzoni
nie pozwolił mu wstać z łóżka. We wtorek stan zdrowia wyraźnie się
pogorszył. Wrzód rakowy w żołądku zaczął krwawić. Doktor Mazzoni wezwał
wybitnego lekarza z Bolonii Gasbarriniego. Stan papieża ze względu na wiek
był krytyczny, Nie było mowy o operacji, która jedynie mogłaby uratować
życie. Tego samego dnia odwołano przewidzianą na środę publiczną audiencję.
Watykan podał lakoniczną wiadomość, że "papież musi pozostać w łóżku z
powodu ciężkiego przeziębienia".
W środę podano jeszcze bardziej nic nie mówiący komunikat, że "papież jest
niedysponowany". Wreszcie Ossewatore Romano podał komunikat, że audiencje
wszystkie zostały zawieszone "z powodu nasilenia się objawów gastropatii, w
wyniku której papież już od pewnego czasu zachowywał z polecenia lekarzy
ostrą dietę, co wywołało dość silną anemię".
Komunikaty te nie tylko nie uspokoiły opinii publicznej, ale odwrotnie:
spowodowały lawinę przypuszczeń, pogłosek, sensacyjnych diagnoz.
Lęk ogarnął wszystkich. Dzieci przelękły się możliwości straty ojca.
Zaczęto szturmować niebo o łaskę uzdrowienia dla Jana XXIII.
? -29 listopada silny organizm papieża zaczął przezwyciężać kryzys. 30
listopada po południu Jan XXIII próbował już wstać z łóżka i chciał
powrócić do normalnych zajęć. Z trudem lekarze go od tego wstrzymali.
2 grudnia w niedzielę w południe umieszczono papieża w fotelu przy otwartym
oknie wychodzącym na plac św. Piotra. Przez mikrofony odmówił z szalejącym
z radości tłumem "Anioł Pański". Następnie drżącym głosem przemówił:
Drogie dzieci, dziękuję wam serdecznie za waszą tutaj obecność oraz
znaczenie, jakie pragniecie nadać temu wydarzeniu, to jest złożeniu życzeń
z powodu odzyskania zdrowia i błogosławieństwa Bożego. Zdrowie, które
groziło, że mnie opuści - już powraca. Dlatego też Wszyscy razem, żyjący na
tej ziemi, zdobądźmy się na odwagę i wyPełniajmy nadal nasze obowiązki ze
świadomością, że istnieje Ten, który na nas patrzy, który nas pociesza i
który nas oczekuje.
Dzieci moje umiłowane, w dniu dzisiejszym rozpoczynamy okres adwentowy.
Pozostańmy więc w świetle Marii Niepokalanej i drogiej Matki Jezusa i Matki
naszej, której uroczystość obchodzić będziemy w końcu tego tygodnia. Jest
to światło betlejemskie, światło Narodzenia.
Drogie dzieci, składam wam życzenia dobrych świąt już obecnie, aby nastał
świat dobroci, świat radości i pokoju dla wszystkich, dla całego świata.
5 grudnia Jan XXIII znowu w południe ukazał się w oknie Watykanu.
Zmieszani z tłumem, stali wzruszeni Ojcowie Soboru. Po ,,Anioł Pański"
papież przemówił z uśmiechem.
,,Dzieci moje, Boska Opatrzność! czuwa nad nami. Jak widzicie z dnia na
dzień jest coraz lepiej. Nie ku gorszemu idzie, lecz powoli ku lepszemu.
Powoli, powoli, po chorobie rekonwalescencja".
I wyciągnął ramiona nad tłumem - nad biskupimi fioletami i purpurą, nad
księżmi i zakonnikami w czarnych, szarych i brązowych sukniach, nad
wszystkimi obecnymi.
- Cóż za obraz widzimy dzisiaj przed sobą - powiedział radośnie. - Cały
Kościół zebrany tutaj, wszyscy jego przedstawiciele. Oto jego biskupi! Oto
jego księża! Oto jego chrześcijański lud! Cała rodzina obecna jest tutaj -
rodzina Chrystusowa!
Choroba papieża i lęk o jego życie jakby sparaliżowała przebieg Soboru.
Biskupi stracili ochotę do dyskusji. Już w czwartym dniu dyskusji nad
schematem "O środkach społecznego przekazywania myśli" przyjęto go jako
podstawę przyszłego dekretu soborowego. Podobnie było i z następnym
schematem przedstawionym do dyskusji. Mianowicie schemat "O jedności
Kościoła", który traktował o teologicznych podstawach jedności
chrześcijaństwa i wskazywał drogi do jej osiągnięcia, po dyskusji
przeprowadzonej od 27 listopada do 1 grudnia uznany został w zasadzie za
dokument oficjalny. Zastrzeżono się jednak, że powinien on być włączony do
przygotowującego się dekretu o ekumenizmie.
6 grudnia arcybiskup Felici przedstawił Ojcom Soboru- opracowane przez
papieża dyrektywy, dotyczące prac soborowych między sesjami. Miesiące te
miały być poświęcone dokładnemu przestudiowaniu wszystkich schematów,
których ilość papież zredukował z siedemdziesięciu do dwudziestu, i
wniesieniu do nich poprawek. Jeszcze raz Jan XXIII w dyrektywach
podkreślił, że cel Soboru jest raczej pasterski niż dogmatyczny.
Dnia 7 grudnia niespodziewanie i wbrew radom lekarzy Jan XXIII udał się do
bazyliki św. Piotra. Powitał go huragan braw i okrzyków. Papież wygłosił do
Ojców Soboru krótkie, improwizowane przemówienie. M. in. powiedział:
- Jakkolwiek od chwili otwarcia Soboru nie brałem udziału
w żadnej kongregacji, byłem z wami w moich modlitwach i śledziłem wasze
obrady przez telewizję.
8 grudnia w dniu Niepokalanej zakończyła się pierwsza sesja Soboru
Watykańskiego II. O godz. 10 w bazylice św. Piotra uroczystą mszę św.
celebrował kardynał Marella. Po raz pierwszy na specjalne zarządzenie
papieża weszło do kanonu mszy św. do Communicantes imię św. Józefa, z
którym Jan XXIII czuł się szczególnie związany. Po mszy św. wszedł do
bazyliki papież. Przeszedł pieszo przez całą długość nawy między Ojcami
Soboru. Był blady. Na twarzy bardzo zeszczuplał. Z trudem wszedł na stopnie
podium, gdzie znajdował się tron. Ku zdumieniu wszystkich podczas
przemówienia głos Jana XXIII był silny i dźwięczny jak zawsze.
Papież w krótkich słowach przedstawił owoce pierwszej sesji Soboru. Mówił:
Czcigodni Bracia.
Pierwsza sesja prac Soboru Powszechnego, rozpoczęta w święto Bożego
Macierzyństwa Maryi, dobiega dziś końca w uroczystość Niepokalanego
Poczęcia, wśród blasku łask bijących z Matki Boga i Matki Naszej. Jak gdyby
mistyczny łuk łączy dzisiejszą ceremonię ze splendorem 11 października. Oba
te liturgiczne święta, 11 października i 8 grudnia, to pełne słodyczy,
mistyczne intonowanie modlitwy dziękczynnej.
Ale zewnętrzne głębokie znaczenie tych uroczystości staje się tym bardziej
wzruszające, gdy przypomnimy sobie, że Nasz Poprzednik Pius IX, Papież
Niepokalanej, otworzył I Sobór Watykański w sam dzień tej właśnie maryjnej
uroczystości.
Jest rzeczą piękną zbierać te pełne pogody zbieżności, które w świetle
historii pozwalają zrozumieć, że wielkie wydarzenia Kościoła rozgrywają się
w blasku Maryi, świadcząc o Jej matczynej opiece i gwarantując ją.
W swojej istocie Sobór jest aktem wiary w Boga, aktem posłuszeństwa
względem Jego praw, szczerym wysiłkiem, by odpowiedzieć na Boży plan
Odkupienia, dla którego Słowo stało się ciałem z Maryi Dziewicy. A ponieważ
dzisiaj czcimy ową Niepokalaną Dziewicę ze szczepu Jessego, z którego to
szczepu wyrósł kwiat, stąd serca nasze napełniają się ogromną radością.
Pomnaża naszą radość i to, że kwiat ten otwiera się w blaskach Adwentu.
Teraz, kiedy Księża Biskupi z pięciu kontynentów udają się z tej Auli do
swych ukochanych diecezji, by podjąć na nowo obowiązki pasterzy, kroczących
przed swymi owieczkami, myśl nasza rada by zatrzymać się nad tym, co do tej
pory zostało zrobione, a odszukawszy kierunek i nabrawszy otuchy, chętnie
wybiega w przyszłość w oczekiwaniu tego, czego jeszcze trzeba dokonać, by
szczęśliwie zakończyć wielkie dzieło.
W naszym przemówieniu rozważymy trzy punkty: otwarcie Soboru Powszechnego,
jego przebieg oraz oczekiwane owoce w duchu wiary, świętości i apostolstwa
w Kościele i w dzisiejszym społeczeństwie.
Stoi nam ciągle jeszcze przed oczyma otwarcie Soboru. Pamiętamy ów obraz
wielkiego zgromadzenia biskupów całego świata, jak dotąd jedynego w
dziejach. Jeden święty, katolicki i apostolski Kościół ukazał się ludzkości
w blasku swego wieczystego posłannictwa, w trwałości swej struktury, w sile
przekonywania i przyciągania mocą swych rozporządzeń. Nadto miło Nam
wspomnieć delegacje przybyłe tu z różnych krajów, które reprezentując swe
Rządy, wzięły udział w uroczystym otwarciu Soboru. W związku z tym jeszcze
raz pragniemy podziękować za to, że świat cały z podziwem patrzył na
otwarcie Soboru - jak i za świadectwa nadzwyczajnego zainteresowania, które
doszły do Nas zewsząd jako dowody szacunku, poważania i wdzięczności.
Owego pamiętnego 11 października rozpoczęła się zespołowa praca. Na koniec
pierwszej fazy Soboru będzie chyba rzeczą naturalną dokonanie odpowiednich
rozważań.
Pierwsza sesja była jak gdyby wstępem, powolnym i uroczystym, do wielkiego
dzieła Soboru, pełnym dobrej woli początkiem zagłębiania się w samą istotę
planu zamierzonego przez Pana. Było rzeczą konieczną, by wszyscy Bracia
przybywający z daleka i zgromadzeni wokół samego ogniska, nawiązali liczne
kontakty. Trzeba było, aby spotkały się spojrzenia wyprzedzające bicie serc
braterskich; trzeba przedstawić poszczególne doświadczenia i zapewnić
pomyślną i płodną wymianę duszpasterskich doświadczeń, wyraz różnorodnych
warunków i środowisk apostolskich.
Rozumie się również, że w tak szerokich ramach trzeba było pewnego czasu,
by osiągnąć potężny zryw i to, salva caritate, było powodem zrozumiałych
rozbieżności, napawających obawą. Również i to ma swoje opatrznościowe
znaczenie dla uwydatnienia prawdy i pokazania światu świętej wolności
dzieci Bożych, jaka znajduje się w Kościele.
Nie było przypadkiem, że rozpoczęto od schematu o liturgii: o dialogu
człowieka z Bogiem. Taki jest najwyższy porządek wzajemnych stosunków,
które trzeba ustawić na trwałym fundamencie Objawienia i nauki
apostolskiej, aby przystąpić do pracy dla dobra dusz z szerokością
poglądów, niczego nie chcąc zmieniać w pośpiechu czy z łatwością, czym
niekiedy kierują się zwykli ludzie w swych stosunkach.
Następnie zostało przedstawionych pięć innych schematów, co samo przez się
mówi o wielkości wykonanej dotąd pracy. Słusznie więc wolno stwierdzić, że
dokonano dobrego początku, mimo że niejedno trzeba będzie jeszcze
rozpatrzyć.
I oto, Czcigodni Bracia, spojrzenie nasze zwraca się z ufnością ku okresowi
jakiegoś milczenia - okresowi niemniej 'ważnemu - który otwiera się w tych
dziewięciu miesiącach przerwy, gdy wrócicie do Waszych diecezji. Kiedy
spoglądamy na każdego z was w waszych diecezjach, pełne wzruszenia
zadowolenie ogarnia Nasze serce, wiemy bowiem, że wracając z Rzymu,
przekażecie Waszemu ludowi chrześcijańskiemu jaśniejący znicz ufności i
miłości i pozostaniecie złączeni z Nami w najżarliwszej modlitwie. To
przypomina Nam słowa Eklezjastyka o najwyższym kapłanie Symeonie: "stał się
ołtarzem, otoczony koroną braci" (Syr 50, 13).
Jak widzicie, nasza działalność trwa przez wzajemne zjednoczenie modlitwy i
woli.
Dzisiejsza uroczystość nie wstrzymuje zatem pracy, co więcej, to, co
oczekuje nas wszystkich, będzie bardzo doniosłe, coś, czego nie było
podczas przerw w innych Soborach. Rzeczywiście, nowoczesne warunki
życia pozwalają z łatwością na wszelkiego rodzaju szybką łączność czy to
osobistą, czy apostolską.
Że działalność ta nie ustanie, na to wskazuje ustanowienie nowej Komisji,
złożonej z członków Kolegium Kardynałów i Episkopatu, reprezentującej cały
Kościół Powszechny. Komisja ta będzie śledziła i kierowała obok różnych
Komisji Soborowych pracą tych miesięcy, ażeby stworzyć silne podstawy dla
szczęśliwego wznowienia posiedzeń soborowych. Przeto mimo zawieszenia w
okresie dziewięciu miesięcy właściwych posiedzeń Sobór pozostanie nadal
otwarty.
Każdy Biskup przeto, cboć zajęty troską duszpasterską, będzie dalej
studiował i przeglądał dane mu do dyspozycji schematy, przesłane każdemu w
swoim czasie. W ten sposób sesja, która rozpocznie się we wrześniu
przyszłego roku - upragnione spotkanie w Rzymie wszystkich Ojców Kościoła
Bożego - będzie miała rytm pewny i szybszy, ułatwiony przez doświadczenia
dwóch miesięcy roku 1962, tak że możemy ufać, iż zakończenie oczekiwane
przez wszystkich wiernych będzie mogło nastąpić w chwale Wcielonego Syna
Bożego, w radości Bożego Narodzenia, w rocznicę Soboru Trydenckiego.
Spojrzenie w przyszłość .na wielkie perspektywy otwierające się w roku
przyszłym powoduje gorętsze bicie serca w nadziei, że ziszczą się wielkie
cele, dla których pragnęliśmy Soboru: aby Kościół utwierdzony w wierze,
wzmocniony w nadziei, gorliwszy w miłości, na nowo rozkwitnął młodzieńczą
mocą; uzbrojony w święte rozporządzenia, niechaj nabierze większej energii
i większej sprawności w krzewieniu Królestwa Chrystusowego.
Chociaż nie nadszedł jeszcze okres wprowadzenia w życie ustaw, gdyż
najpierw trzeba doprowadzić do końca prace soborowe, troskliwe wpatrywanie
się w owoce, które rokuje, jest dużą pociechą. Będą to owoce dla Kościoła
Katolickiego. Będą to aspiracje dla naszych Braci, którzy chętnie nazywają
się imieniem Chrystusa. Przyciągną one również uwagę przelicznych
spadkobierców starożytnych kultur pełnych chwały, którym światło
chrześcijańskie niczego nie ujmie, może natomiast - jak to już miało
miejsce w dziejach - wpłynąć nader korzystnie na rozwój zalążków religijnej
tężyzny i postępu ludzkiego.
Serce Nasze spogląda tam, Czcigodni Bracia, i dobrze wiemy, że także i
Wasze serca dzielą tę naszą troskę.
Chodzić więc będzie o rozszerzenie na wszystkie dziedziny życia Kościoła,
także na zagadnienia społeczne, o ile to będzie wskazane przez zgromadzenie
soborowe, i o zastosowanie tych norm z wspaniałomyślnym przyjęciem i
ochotnym wykonaniem. To stadium najważniejsze ujrzy Pasterzy zjednoczonych
w gigantycznym wysiłku głoszenia soborowej nauki i zastosowania praw, przez
nich samych ustalonych. Do tego dzieła będzie potrzebna współpraca
duchowieństwa diecezjalnego i zakonnego, rodzin zakonnych, jak i
katolickiego laikatu, angażująca wszystkie ich możliwości i właściwości na
to, aby dzieło ojców spotkało się z najbardziej radosną i wierną
odpowiedzią.
Będą to naprawdę "Nowe Zielone Święta", które sprawią, że Kościół
rozkwitnie swym wewnętrznym bogactwem i swe macierzyństwo rozszerzy na
wszystkie dziedziny ludzkiego działania. Będzie to nowy skok naprzód ku
Królestwu Chrystusa na świecie, podkreślenie w sposób bardziej jeszcze
wzniosły i przekonywający radosnej nowiny Odkupienia, pełna zapowiedź
blasku suwerenności Boga, braterstwa ludzi w miłości, pokoju na ziemi
obiecanego ludziom dobrej woli zgodnie z niebieskim przyzwoleniem.
Oto, Czcigodni Bracia uczucia, które płoną w Naszym wzruszonym sercu i
stają się modlitwą i nadzieją. Po zakończeniu prac pierwszej sesji
soborowej przygotowujecie się do powrotu do Waszych krajów, do
najukochańszej Waszej trzody, zleconej Waszej pieczy. W chwili, kiedy
życzymy Wam szczęśliwej podróży, jest Naszym pragnieniem, byście skutecznie
tłumaczyli Nasze uczucia Waszym kapłanom i wiernym i zapewnili ich o Naszej
wielkiej życzliwości. W tej chwili przypominają się słowa życzenia i
otuchy, którymi Nasz Poprzednik Pius IX zwrócił się pewnego dnia do
Biskupów I Soboru Watykańskiego: "Patrzcie, najukochańsi Bracia, jak piękna
i radosna jest nasza wspólna droga w domu Bożym. Obyście zawsze mogli nią
postępować. A ponieważ Pan Nasz Jezus Chrystus dał Apostołom pokój, tak i
ja, Jego niegodny zastępca, daję Wam w Jego imieniu pokój. Pokój, jak
wiecie, rozprasza bojaźń, pokój zamyka uszy na mowy niedoświadczone. Niech
pokój ten towarzyszy Wam po wszystkie dni Waszego życia".
W minionych miesiącach tu razem zgromadzeni zakosztowaliśmy słodkiego
znaczenia tych słów Piusa IX.
Czeka Was długa droga, lecz wiedzcie, że Najwyższy Pasterz będzie z
czułością razem z Wami w Waszym duszpasterskim posługiwaniu, gdy
rozjedziecie się do poszczególnych diecezji, w Waszej pracy, która nie
będzie bez związku z zajęciami soborowymi. Wskazując na potrójne pole
działania, zaproponowane do wspólnej pracy, chcielibyśmy wlać Wam
entuzjazm. Promienny początek Soboru był wprowadzeniem do wielkiego
przedsięwzięcia, w następnych miesiącach wspólne dzieło będzie skwapliwie
dalej prowadzone, również w dojrzałej przemyślanej refleksji, aż Sobór
powszechny będzie mógł wnieść do rodziny ludzkiej owoce wiary, nadziei i
miłości, których ona tak bardzo oczekuje.
Czeka Nas więc wielka odpowiedzialność, ale Bóg sam wesprze i podtrzyma w
drodze.
Niech będzie zawsze z nami Niepokalana Dziewica, jej przeczysty Oblubieniec
Józef, Patron Soboru Powszechnego, (którego imię od dziś jaśnieje w kanonie
mszy św. na całym świecie, niech Wam towarzyszy w podróży, jak towarzyszył
św. Rodzinie, wspierając ją według Bożej woli. Niech będą z nami Święci
Piotr i Paweł, i wszyscy Apostołowie, z Janem Chrzcicielem, z Papieżami,
Pasterzami i Doktorami Kościoła Bożego.
Znajdujemy się w tej bazylice Sw. Piotra w centrum chrześcijaństwa u grobu
Księcia Apostołów, ale miło przypomnieć, że katedrą diecezji rzymskiej jest
Bazylika Laterańska, Matka i Głowa wszystkich Kościołów, poświęcona
Chrystusowi, Boskiemu Zbawcy, Jemu przeto, który jest Królem nieśmiertelnym
i niewidzialnym wieków i narodów, niech będzie cześć i chwała na wieki
wieków.
W tej godzinie wzruszającej radości niebo jakby rozwarło się nad naszymi
głowami i stamtąd promienieje na nas jasność Dworu Niebieskiego, wlewając
nadludzką wprost pewność nadprzyrodzonego ducha wiary, głęboką radość i
pokój. W tym świetle oczekiwania na bliski powrót żegnamy Was wszystkich,
Czcigodni Bracia, świętym pocałunkiem, gdy tymczasem wzywamy na Was
najobfitsze błogosławieństwo Pana, którego rękojmią i zapowiedzią chce być
apostolskie błogosławieństwo.
Wielu Ojców Soboru zadawało sobie pytanie: czy nie po raz ostatni słyszą
głos swego ukochanego Ojca?
12 grudnia na publicznej audiencji Jan XXIII oświadczył: Sobór zakończę ja
lub mój następca...
61. POKÓJ NA ZIEMI
Jan XXIII był wielkim realistą. Dlatego nie łudził się co do stanu swego
zdrowia. Wiedział, że poprawa jest chwilowa. Zdawał sobie sprawę, że już
miesiące dzielą go od śmierci. Nie załamywał się jednak. Nigdy rozpacz ani
zwątpienie nie zagościły w jego sercu. Postanowił, że im bliżej będzie
śmierci, tym bardziej będzie pracował dla... życia!
Jak Chrystus, który powiedział, że przyszedł na świat, "aby owce jego życie
miały i obficie miały", tak i on postanowił do końca pracować i walczyć o
życie duchowe i doczesne wszystkich ludzi.
W imię pokory, która jest prawdą, zdawał sobie sprawę, że oczy całego
świata z wielką sympatią spoczywają na nim. Nie czuł się jednak absolutnym
monarchą ani władcą, ani dyrektorem, ale ojcem.
Rozmyślał też nad słowami Chrystusa: "Nie ma większej miłości, jak dusze
swoją dać za przyjaciół swoich". I oto teraz rozpoczął największą miłość -
zaczął życie swoje oddawać z dnia na dzień za życie świata; ofiarowywać je
Panu Bogu za zbawienie wszystkich ludzi i za pokój światowy.
Zdumiony świat obserwował pełen wzruszenia tę olbrzymią miłość Jana XXIII
sięgającą nieba i obejmującą wszystkich ludzi, nie wykluczającą nikogo.
Każde słowo, orędzie, przemowa, wypowiedź Jana XXIII były obecnie pilnie
słuchane przez wszystkich i... wprowadzane w życie. Świat wierzył, że póki
będzie żył Jan XXIII, pokój światowy będzie uratowany. Ale papieżowi to nie
wystarczało. Pragnął, aby jego ofiara z życia stała się fundamentem stałego
pokoju między narodami. Wszystkie jego obecne wypowiedzi nosiły w sobie
namaszczenie testamentu.
Z nowym rokiem 1963 Jan XXIII z dawną energią zaczął udzielać audiencji tak
prywatnych, jak i publicznych. Wszyscy przyjmowani przez papieża:
dyplomaci, naukowcy, literaci, ludzie prości, katolicy czy wyznawcy innych
religii, a nawet ateiści - wychodzili z audiencji pod silnym wrażeniem
osobowości Jana XXIII z podobnymi wrażeniami, jakie przekazał Jerzy
Zawieyski dla czytelników Tygodnika Powszechnego:
Wrażenie ogromne, które przewyższyło wszystko, co mogłem sobie wyobrażać.
Uderzająca jest prostota Ojca św. Tylko wielki i święty człowiek może być
tak doskonale prosty i tak doskonale ludzki. Zadziwia też mądrość Ojca św.,
Jego niezależność sądów, Jego odwaga. Wielki człowiek, zarówno duchem, jak
i umysłem. Obcowanie z autentyczną wielkością poznaje się chyba po
szczególnym rodzaju fascynacji, jakiej ulegamy. Trudno to wyrazić
konkretniej. Taki człowiek, jak Jan XXIII wyzwala od razu w rozmówcy miłość
i najgłębszy szacunek. Ojciec św. nie użył też w rozmowie ani razu formy
pluralis maiestaticus. I chyba ani razu nie padło słowo "Bóg", a jednak
wszystko w Ojcu św. jest z Boga i Bogiem napełnione.
Ojciec św. tak doskonale prosty i ludzki ma też duże poczucie humoru, o
czym powszechnie wiadomo. Atmosfera była taka, że mógłbym opowiedzieć
niejedną anegdotę o Ojcu św., jakie kursują u nas w Polsce. Ale byłem zbyt
wzruszony, by o tym pamiętać. Natomiast Ojciec św. błysnął przez chwilę
swoim uroczym dowcipem.
Po zakończeniu audiencji szedłem do drzwi, ale klamka nie ustępowała.
Ojciec św. uśmiechnął się i powiedział, że od niego tak łatwo się nie
wychodzi. Musi on najpierw zadzwonić, aby mnie wypuszczono. I dodał przy
tym, że od razu widać, iż jestem po raz pierwszy u papieża. Przedtem była
jeszcze chwila wielkiego mojego wzruszenia, kiedy Ojciec św. sięgnął do
szuflady biurka po prawej stronie i wręczył mi czerwone pudełeczko, w
którym jest medal z jego podobizną a na odwrocie upamiętnienie encykliki
Mater et Magistra. Wiedziałem, że audiencja dobiega końca. Na moją prośbę
Ojciec św. udzielił mi błogosławieństwa. Błogosławieństwa dla mnie i mojej
rodziny, dla Klubu Inteligencji Katolickiej, dla środowisk katolickich i
niekatolickich, z którymi jestem związany, dla posłów "Znaku», dla
wszystkich moich przyjaciół, zwłaszcza dla chorych".
Podczas audiencji Jan XXIII wytwarzał bezpośrednią, rodzinną atmosferę. Sam
jak troskliwy ojciec wypytywał się o sprawy osobiste osób przyjmowanych,
równocześnie dzielił się z nimi swoimi przeżyciami.
I tak przyjmując 10 stycznia przedstawicieli patrycjatu rzymskiego,
zwierzył się:
Przywykliśmy dbać przede wszystkim o zdrowie duszy i nie przywiązywać
większej wagi do zdrowia ciała, ale Pan stworzył nas jako ciało i duszę.
Można powiedzieć, że papież przeszedł przez małą przygodę ludzkiego życia.
Ktoś powiedział nam, że te rzeczy zdarzają się, gdy zaczyna się szósty
krzyżyk i wchodzi się w starość... Dzięki łasce Bożej mamy się tak dobrze,
jak tylko jest to możliwe.
Dziennikarzom zaś zwierzył się:
Kiedyś, gdy byłem młody, pragnąłem gorąco stać się jednym z was Z-
dziennikarzem. Ale każdy idzie własną drogą. Toteż dzisiaj jestem tutaj. W
waszym ręku jest jedna z najlepszych form oddziaływania na ludzi: z serca
do serca. Zawsze, zawsze najwyżej ceńcie prawdę.
Kiedy 22 lutego powtórnie przyjął dziennikarzy, powiedział do nich:
Dla każdego przychodzi chwila, gdy trzeba porzucić ziemskie bytowanie i
zdać sprawę ze swoich prac. Każdy z was winien móc powiedzieć wówczas: nie
torowałem dróg podziału i nieufności, żadnej duszy nieśmiertelnej nie
napełniałem podejrzeniem czy strachem; byłem otwarty i lojalny i Wierny; z
braterską sympatią patrzyłem także i na tych, którzy nie dzielą moich
przekonań, a to w tym celu, aby nie utrudniać spełnienia we właściwym
czasie wielkiego zamiaru Opatrzności, która - choć powoli - doprowadzi
ludzi bliżej do boskiego planu i nakazu Chrystusa: ut unum sint - aby byli
jedno.
1 marca Międzynarodowa Fundacja Balzana z siedzibą w Zurichu przyznała po
raz pierwszy Nagrodę Pokojową za rok 1962. Otrzymał ją Ojciec św. Jan
XXIII.
W uzasadnieniu decyzji Fundacja stwierdziła, że przyznała nagrodę Papieżowi
za jego działalność na rzecz pokoju między ludźmi i między narodami.
Motywacją nagrody była także działalność na rzecz braterstwa między ludźmi
i między narodami, do czego przyczyniło się szczególnie zaproszenie
przedstawicieli innych wyznań chrześcijańskich do czynnego udziału w
Soborze Powszechnym. Dzięki temu stworzona została wśród członków tych
wyznań, jak i w. samym Kościele Katolickim postawa większego wzajemnego
zrozumienia, co będzie miało poważne konsekwencje. Wreszcie trzecim motywem
nagrody jest działalność Papieża na rzecz ustanowienia i rozszerzania
kontaktów wykraczających daleko poza społeczność chrześcijańską.
Nagroda przyznana została jednomyślnie przez Komitet Fundacji
reprezentujący 21 państw. Komitet składał się z wybitnych uczonych, pisarzy
i wychowawców z różnych kontynentów. W Komitecie tym reprezentowana była
również Polska (prof. Kazimierz Kuratowski i Jarosław Iwaszkiewicz) oraz
Związek Radziecki, który miał w Komitecie dwu delegatów. Jeden z nich
profesor biologii na Uniwersytecie Moskiewskim i członek Akademii Nauk, N.
M. Sissakian, oświadczył po przyznaniu nagrody: Rząd Radziecki i jego
premier Nikita Chruszczow odnoszą się z wielkim uznaniem do wysiłków
Papieża na rzecz pokoju między narodami. Nikita Chruszczow wyraził pełną
aprobatę dla decyzji Komitetu Balzana i winszuje mu tej akcji.
Ze wszystkich stron świata napłynęły do Watykanu depesze gratulacyjne od
wybitnych mężów stanu, przedstawicieli świata nauki, kultury itd.
Depeszę gratulacyjną przysłał również premier Chruszczow. Szef rządu
radzieckiego szczerze gratulował Papieżowi Janowi XXIII przyznania mu
nagrody i pisał, że jest to uznanie dla jego zasług w szlachetnym dziele
utrzymania pokoju. Chruszczow życzył Papieżowi dobrego zdrowia i sił do
dalszej owocnej działalności dla dobra pokoju.
Jan XXIII odpowiedział Nikicie Chruszczowowi, podziękował za pozdrowienia i
złożył życzenia szczęścia i pomyślności narodowi radzieckiemu. Zapewnił on,
że kontynuowane będą wysiłki na rzecz sprawiedliwości i prawdziwego
braterstwa między narodami i na rzecz pokoju na całym świecie.
W dniu 7 marca Jan XXIII przyjął w sali tronowej w Watykanie członków
Komitetu Nagrody i z jego przewodniczącym, b. prezydentem Włoch Giovannim
Gronchim na czele. Audiencji asystowało około 70 dziennikarzy włoskich i
zagranicznych. Odpowiadając na adres odczytany przez Gronchiego, Ojciec św.
wygłosił przemówienie w języku francuskim na temat misji pokojowej
Kościoła. Jan XXIII wyrażając wdzięczność za przyznanie mu nagrody
powiedział:
Jakże nie odczuć radosnego wzruszenia, stwierdzając jednomyślność jaka
wytworzyła się wokół naszego imienia?
Nagroda stanowi hołd oddany nieustannej akcji Kościoła i papiestwa na rzecz
pokoju, akcji, którą okoliczności czasów współczesnych jeszcze bardziej
uwydatniły, nie umniejszając w niczym wolnej i całkowitej suwerenności
papiestwa. Ukazały one na tle współzawodnictwa międzynarodowego - zbrojnego
czy słownego - doskonałą, ponadnarodową neutralność Kościoła i jego Głowy
widzialnej. Neutralności tej nie należy rozumieć w sensie czysto biernym,
jak gdyby rola Papieża ograniczała się do obserwowania wydarzeń i
zachowywania milczenia. Przeciwnie jest to neutralność, która w pełni
zachowuje swój charakter świadectwa. Kościół starając się o szerzenie zasad
prawdziwego pokoju, nie przestaje ani na chwilę zachęcać do stosowania
języka oraz wprowadzenia obyczajów i instytucji gwarantujących trwałość
tego pokoju. Powtarzaliśmy nieraz: działalność Kościoła nie jest wyłącznie
negatywna, nie polega tylko na wzywaniu rządów, by unikały uciekania się do
siły zbrojnej. Jest to działalność zmierzająca do formowania ludzi pokoju,
ludzi, których myśli, serca i ręce są przeniknięte duchem pokoju.
Po tej audiencji przyjął Jan XXIII córkę Chruszczowa, Radę, z jej mężem
Aleksiejem Adżubejem, redaktorem Izwiesti. Papież zwrócił się do Rady
Adżubejowej ze słowami:
Moi współpracownicy powiedzieli mi, że osobistościom niekatolickim
powinienem ofiarowywać medale pamiątkowe. Ale ja pani daję ten różaniec.
Niech będzie wiadomo na całym świecie, że oprócz psalmów papież odmawia
różaniec, tę modlitwę rodzinną, której nauczyła go matka, kiedy
przygotowywała dla swych dzieci ubogi posiłek. Jest to modlitwa, którą
papież odmawia codziennie za wszystkie dzieci, które w danym dniu się
rodzą, z rodziców wierzących i niewierzących, aby każde z nich było
szczęśliwe i zbawione.
Kiedy Adżubejowa ze wzruszeniem przyjęła różaniec, zapytał się ją Jan
XXIII:
- Jakie imiona mają dzieci pani?
- Mam trzech synów - odpowiedziała - którzy mają imiona: Nikita, Aleksy i
Iwan.
- To piękne imiona! - zawołał papież. - A najmłodszy syn ma moje imię,
Jan. Kiedy powrócicie do Moskwy, uściskajcie swoje dzieci ode
mnie, a szczególnie najmłodszego swego synka, Iwana. Niech cały świat
wie, że stary Iwan w Rzymie kocha małego Iwana w Moskwie.
Następnie Jan XXIII mówi, że pierwszą epoką była epoka światła - fiat lux
(niech będzie światło). Teraz właśnie mamy pierwszą epokę, epokę światła.
Światło moich oczu spotkało się ze światłem waszych oczu. Niech Bóg
dopomaga przedzierającej się przez nas dobroci, jeżeli jest Jego wola, aby
tak się działo.
Drzwi Watykanu były dosłownie otwarte dla każdego, kto chciał spotkać się z
Janem XXIII. A takich nie brakowało. Każdy chciał nie tylko zobaczyć postać
papieża, ale odczuć na sobie ciepło jego serca ojcowskiego i posłuchać jego
wskazówek i rad.
14 marca Jan XXIII przyjął na audiencji uczestników "Specjalnego
Zgromadzenia dla Prawa Człowieka do Wolności od Głodu". Zgromadzenie to
złożone z 30 wybitnych osobistości ze świata nauki i kultury (w tym
dziewięciu laureatów Nobla) zostało zwołane do Rzymu przez FAO (Światowa
Organizacja dla Spraw Wyżywienia i Rolnictwa przy ONZ), żeby opracować apel
do świata. Przemawiając do nich, papież oświadczył:
Wobec nadchodzącego światowego tygodnia Walki z Głodem oraz Światowego
Kongresu dla Spraw Wyżywienia - pragniemy podkreślić, że tę nową inicjatywę
uważamy za bardzo wskazaną i pragniemy, by zyskała sobie ona powszechne
poparcie. Chodzi o to, by uruchomić energie ludzkie na wielką skalę.
Zgodnie z myślą jej autorów, ta szlachetna inicjatywa ma na celu nie tylko
przyniesienie chwilowej ulgi niedostatkom ludów na drodze rozwoju - choć i
to byłoby cenne i godne uznania. Inicjatywa ta zmierza przede wszystkim do
spowodowania jednomyślnego wysiłku ze strony wszystkich tych, którzy mogą
się nań zdobyć, by nauczyć człowieka, jak może w pełni spożytkować obfite
dary, które Stwórca oddał mu na służbę ludzkości.
1 kwietnia przyjął Jan XXIII włoskich alpinistów, 3 kwietnia
przedstawicieli Włoskiej Konfederacji Chłopskiej. W tymże samym
dniu przemawiając do profesorów szkół średnich, papież przedstawił swoje
credo pedagogiczne oraz rolę Kościoła i Soboru we współczesnym świecie.
Nie zaprzestał też Jan XXIII swoich wędrówek po Rzymie> aby wraz z wiernymi
modlić się w poszczególnych kościołach Wiecznego Miasta.
Każdą chwilę wolną od modlitwy, audiencji i obowiązków papieskich spędzał
teraz papież przy biurku, pilnie coś studiując i pisząc. Po Watykanie
zaczęto szeptać:
- Papież pisze testament.
- Może to pożegnalna encyklika? I nie mylono się.
Jan XXIII zaprosił korpus dyplomatyczny do udziału we mszy św., którą sam
odprawił w Wielki Czwartek 11 kwietnia wieczorem. I oto w dniu, kiedy
Kościół w sposób tak uroczysty odnawia misterium pierwszej mszy św. w
Wieczerniku odprawionej przez samego Chrystusa i rozważa Jego mowę
pożegnalną, Jan XXIII odprawił mszę św. i ogłosił swoją pożegnalną
encyklikę, skierowaną do wszystkich ludzi dobrej woli. Przy tej okazji
papież powiedział do członków korpusu dyplomatycznego:
Jestem bardzo zadowolony, że encyklika została opublikowana dziś, w dniu, w
którym z ust Chrystusa wyszły słowa: "Miłujcie się nawzajem" (J 13, 14),
będące wezwaniem do miłości skierowanym do ludzi naszych czasów. Oby
wszyscy ludzie zechcieli chętnie uznać fakt wspólnego pochodzenia', który
stanowi podstawę ich braterstwa, i zechcieli się zjednoczyć! Dzięki
miłości, która powinna przeniknąć wszystkie serca, niech nowa energia ożywi
kierujących państwami, niech im dopomoże w uznaniu obecności Bożej w
historii, w przyjęciu płynących stąd wszelkich praw i ich logicznych
'konsekwencji oraz konkretnych zastosowań. Niech się zdecydują na
spełnienie wszystkiego w duchu posłuszeństwa obowiązkom, które czasami
zdają się przerastać ich siły, a nawet samo życie poszczególnej jednostki.
W tym duchu niech nie zaniedbują niczego, co mogłoby przyczynić się do
rozwoju osoby ludzkiej, a społeczeństwom zapewnić tu na ziemi życie
wzniesione na solidnym fundamencie prawdy, sprawiedliwości, wolności i
miłości. Dając ludzkości ten oficjalny dokument nauczycielskiego urzędu,
nie miałem innego zamiaru, innego pragnienia niż to, by stać się pokornym
echem testamentu Chrystusa i wyrazicielem treści Wielkiego Czwartku.
Jak ojciec, który wybierając się do wieczności przekazuje swoje skarby
dzieciom, tak teraz ten człowiek, który w połowie XX wieku stał się ojcem
wszystkich ludzi, w obliczu zbliżającej się śmierci przekazał swoją życiową
mądrość i olbrzymią dobroć całemu światu. Zawarł swoje skarby Jan XXIII w
encyklice Pacem in terris, która poświęcona została pokojowi między
wszystkimi narodami, opartemu na prawdzie, sprawiedliwości, miłości i
wolności.
Encyklika Pacem in terris obudziła nie tylko ogromne zainteresowanie na
całym świecie, ale została przyjęta z prawdziwym entuzjazmem przez
wszystkich ludzi dobrej woli, bez względu na przynależność państwową czy
partyjną.
Jan XXIII czytał ze wzruszeniem wypowiedzi mężów stanu, wybitnych
osobistości ze świata nauki i kultury.
Oto szereg wypowiedzi wybitnych osobistości politycznych. Sekretarz ONZ U
Thant powiedział:
Z głębokim zadowoleniem i wzruszeniem przeczytałem encyklikę Pacem in
terris Jego Świątobliwości Papieża Jana XXIII. Nie ulega wątpliwości, że ze
względu na światową wagę pokoju orędzie to skierowane było nie tylko do
wiernych Kościoła Katolickiego, lecz do wszystkich ludzi na ziemi.
Encyklika m. in. wzywa do wzmocnienia Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Jednocześnie encyklika wzywa do zastosowania konkretnych środków, takich
jak zmniejszenie produkcji materiałów wojennych, zakaz broni nuklearnej i
zawarcie porozumienia w sprawie stopniowego rozbrojenia, opierającego się
na skutecznej metodzie kontroli. To jest sprawa odpowiedzialności wielkich
mocarstw. Szlachetny i pokrzepiający apel Jego Świątobliwości Papieża Jana
XXIII dołącza się do głosów wyrażanych w przytłaczającej większości krajów
i przez wielu ludzi na rzecz tych posunięć.
Premier włoski Fanfani oświadczył, iż encyklika budzi "wdzięczność, że Bóg
natchnął Papieża do wskazania ludzkości właściwej drogi do pokoju w tym
krytycznym momencie historycznym".
Anthony Greenwood wraz z pięcioma innymi posłami Labour Party zgłosili
wniosek w Izbie Posłów o poparcie apelu Papieża w sprawie położenia kresu
wyścigowi zbrojeń, wyrażając jednocześnie głębokie uznanie dla Papieża za
jego wysiłki na rzecz utrwalenia pokoju.
Przewodniczący Światowej Rady Pokoju, prof. John Bernal, wystosował do
Papieża Jana XXIII depeszę w związku z ogłoszeniem encykliki Pacem in
terris.
Prof. Bernal witał z uznaniem apel Papieża i podkreślał konieczność walki o
realizację szczytnych celów, o jakich wspomina encyklika, a mianowicie, "o
natychmiastowe położenie kresu doświadczeniom z bronią nuklearną, o zakaz
broni nuklearnej, o zaprzestanie wyścigu zbrojeń, o całkowite i
kontrolowane powszechne rozbrojenie, a także o zaprzestanie dyskryminacji
rasowej i zaprzestanie negowania równości wszystkich ludzi".
Maurice Schuman, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Francuskiego
Zgromadzenia Narodowego:
Przyszła chwila, by przypomnieć ludziom, że istnieje rodzina człowiecza.
Ósma encyklika Jana XXIII utrwaliła ten moment dla historii i dla
wieczności. Jakakolwiek byłaby ich rasa, ojczyzna, czy nawet religia,
wszyscy członkowie społeczności ludzkiej rozpoznają w tym orędziu swoje
niepokoje i swoje nadzieje.
Hubert H. Humpreey, senator USA - demokrata:
Encyklika Pacem in terris jest jednym z najbardziej liberalnych,
najbardziej powszechnych, najbardziej ludzkich dokumentów naszej epoki.
Papież postawił Kościół katolicki w awangardzie ruchu na rzecz pokoju
światowego.
Giuseppe Saragat, przewodniczący Włoskiej Partii Socjaldemokratycznej:
Encyklika jest dla nas, polityków-demokratów, nieporównanym narzędziem
pracy, nie dlatego, by poruszała nowe problemy czy dawała nowe rozwiązania,
lecz dlatego, że wysoki autorytet Kościoła opowiada się za ważnością zasad
uznanych już przez sumienia awangardy demokracji.
Erich Ollenhauer, przewodniczący zachodnioniemieckiej Partii
Socjaldemokratycznej:
Nowa encyklika nie zadowala się żądaniem pokoju w terminach ogólnych, ale
wskazuje drogi do jego utrzymania i stabilizacji. Propozycje rozbrojeniowe
wskazane przez Ojca św. zasługują na to, by były gruntownie przestudiowane
przez wszystkich mężów stanu.
Również prasa światowa podawała treść encykliki i dodawała entuzjastyczne
komentarze.
Oto wypowiedzi prasy światowej: Prasa brytyjska:
Daily Telegraph w artykule wstępnym podkreślał, że słowa Papieża skierowane
są do ludzi wszystkich religii i że „wbrew obawom i nadziejom nie ma w nich
nic, co mogłoby urazić polityków,' natomiast jest wiele, co powinno ich
skłonić do rozważań".
Daily Express w korespondencji z Rzymu pisał, iż Papież mówiąc o doktrynach
filozoficznych, wyraził się "w sposób bardziej tolerancyjny o komunizmie,
niż uczyniłby to jakikolwiek zachodni przywódca polityczny". Zdaniem
korespondenta tego dziennika "encyklika jest wyraźnym potępieniem postawy
zimnowojennej" Korespondent Daily Express pisał również, iż w wyniku
aktywnej politycznej interwencji Papieża w sprawy wojny i pokoju 500
milionów katolików w świecie staje na płaszczyźnie moralnej po stronie
krajów niezaangażowanych.
Daily Herold uznał encyklikę za "dokument o największym ładunku
politycznym, jaki kiedykolwiek został wydany przez Watykan". W
korespondencji z Rzymu dziennik pisze, iż uważa się tam, że Papież posunął
się dalej, niż to ktokolwiek przewidywał.
Prasa francuska:
Le Figaro stwierdził, że encyklika, zwłaszcza z uwagi na swój wstęp, odbija
się szerokim echem w świecie. Zasługuje ona na to, przede wszystkim z uwagi
na ducha apelu, jaki Papież skierował do wszystkich narodów i wszystkich
ludzi; dalej ze względu na doniosłe znaczenie w płaszczyźnie ideowej,
moralnej, filozoficznej a nawet praktycznej, i wreszcie ze względu na
nowatorstwo niekiedy wręcz niezwykle śmiałe - tych idei, z których pewne,
jak na przykład aluzja do reformy ONZ i uwagi na temat stosunków z
ugrupowaniami politycznymi będącymi w niezgodzie z katolicyzmem, mogą
wzbudzić niekiedy gorące kontrowersje.
Combat pisał m. in.: "Doktorzy prawa zajmą się egzegezą encykliki
papieskiej. Tłum wiernych oraz jeszcze szerszy tłum ludzi dobrej woli
wydobędzie z encykliki przede wszystkim gorące, patetyczne potępienie
wojny, nawet wojny sprawiedliwej, która w naszej erze atomowej byłaby
rzeczą nie do odpokutowania".
Aurore w artykule "Pokój przez rozbrojenie" pisał:
Encyklika Pacem in terris odbije się zupełnie innym echem niż tradycyjny
apel w sprawie pokoju. Papież obejmując swą myślą i swym uczuciem
wszystkich członków ludzkości, niezależnie od ich koloru skóry, rasy,
ojczyzny, poglądów, a nawet religii, potępia wojnę, będącą najgorszym z
rozwiązań. Dla uregulowania stosunków międzynarodowych należy je zastąpić
mądrością. Lecz w jaki sposób doprowadzić do tego, aby ta mądrość wzięła
górę nad siłą? Dokument papieski sięga do istoty problemu i stwierdza:
istnieje jedna tylko droga: rozbrojenia, ale musi być ono skuteczne.
Jeszcze nigdy wszyscy ludzie nie czuli się tak zagrożeni straszną
nawałnicą, która może się rozpętać w każdej chwili, nawet przez przypadek.
W jaki sposób temu zapobiec? Jan XIII wysuwa drogę, którą zalecają ludzie
dobrej woli. Powszechne, jednoczesne kontrolowane rozbrojenie. Cóż byłoby
warte w istocie rozbrojenie, które nie byłoby przeprowadzone jednocześnie
przez wszystkie kraje.
Le Monde - Paryż: "Najoryginalniejszą częścią encykliki i najlepiej
ujawniającą optymizm i pragmatyzm Jana XXIII jest niewątpliwie ta, która
dotyczy stosunków z niekatolikami... Oto nakreślone w kilku pełnych treści
liniach drogi zdecydowanie nowe, brzemienne w skutki".
Le Populaire - Paryż: "Żaden socjalista nie może ignorować encykliki, która
oznacza przyjęcie przez Papieża rewolucyjnych idei Deklaracji Praw
Człowieka oraz uznanie wartości i konieczności ruchów społecznych".
Prasa zachodnioniemiecka:
Frankfurter Rundschau pisał, iż Papież wprowadza rozróżnienie między nauką
materializmu historycznego, z której wyrósł komunizm, a systemem
politycznym. Dlatego wspólne omawianie konkretnych problemów może mieć sens
już dzisiaj lub jutro. Niektórzy obserwatorzy polityczni - pisze dziennik -
widzą w tym zaproszenie komunizmu do rozmowy z Kościołem".
Westfalische Rundschau pisał:
Papież oferuje wszystkim ludziom, również zajmującym kierownicze stanowiska
w bloku wschodnim, dialog w sprawie pokoju i postępu w stosunkach między
ludźmi. Wzywa on do rzucenia pomostu nad głęboką przepaścią, która dzieli
dzisiaj świat. Ze względu na to encyklika jest jakimś zasadniczym
odwróceniem się od zwolenników zimnej wojny. Przyznaje ona natomiast rację
tym wszystkim siłom politycznym, które bez- ukrytych zamysłów taktycznych
opowiadają się za odprężeniem, za rozbrojeniem, za usunięciem groźby wojny
atomowej, za równością między klasami społecznymi, jak też między narodami
i rasami oraz za pomocą dla krajów słabo rozwiniętych... Encyklika
przyczyni się do usunięcia granic, jakie powstały w naszym kraju w wyniku
codziennej walki politycznej.
Neue Ruhr Zeitung - Dusseldorf:
Jawną intencją Papieża jest nawiązać dialog ze wschodem. Osiągnął to i
rozpoczęła się walka duchowa. Ta walka zapiera oddech katolikom bardziej
niż tym, którzy nie są w nią zaangażowani. Ponadto Papież zrezygnował ze
starej tradycji języka Kurii, który zadowalał się formułowaniem ogólnych
zasad; Papież zechciał zająć się licznymi szczegółami - ONZ, broń atomowa
itd. Zrozumiałe jest zmartwienie tych, którzy katolicyzm utożsamiali z
zimną wojną.
Prasa amerykańska:
New York Herald Tribune wyraził opinię, iż Papież wykazał "niezwykłą
odwagę, siłę i głębię przekonania". Encyklika ta jest jedyna w swoim
rodzaju - pisał dziennik - ze względu na to, iż po raz pierwszy skierowana
jest do wszystkich ludzi niezależnie od rasy, religii i przekonań
politycznych. W encyklice zawarta jest akceptacja zasady współistnienia
między państwami o różnych ustrojach. Papież uważa widocznie, że jeśli
zasada ta nie zostanie przyjęta, ludzie nie zdołają usunąć istniejących
barier politycznych i ideologicznych.
New York Herold Tribune: Encyklika zawiera implicite akceptację zasady
koegzystencji państw komunistycznych i niekomunistycznych".
Prasa włoska: La Stampa:
Już w swym pierwszym orędziu radiowym z 30 X 1958 r. Jan XXIII po
potępieniu braku wolności religijnej w niektórych krajach jako rzeczy
niezgodnej ze współczesną cywilizacją i z prawem międzynarodowym zwrócił
się z apelem do wszystkich szefów rządów, by położyli kres sprzecznościom i
niebezpieczeństwom wojny. Od tego pierwszego orędzia problem pokoju był
najważniejszym elementem w zasadniczych wystąpieniach Papieża Jan XXIII
nigdy nie ograniczał się do mówienia w sposób ogólnikowy o pokoju, nie
uchylał się od potępienia wojny nuklearnej i każdej innej formy gwałtu.
Wskazywał natomiast na przesądy nad drugimi i wewnątrz poszczególnych
państw, na gwałcenie podstawowych praw człowieka i obywatela. Jednakże
Papież kładł przy tym wszystkim nacisk na rzeczy pozytywne i na cnoty
ludzkie i chrześcijańskie, z których może wykiełkować prawdziwy pokój,
który będący nie tylko zwykłym wspóistnieniem, lecz realnym i faktycznym
współżyciem.
Avanti w komentarzu podkreśliła, iż encyklika domaga się. przerwania
zbrojeń nuklearnych, usunięcia psychozy wojennej, umocnienia Narodów
Zjednoczonych, położenia kresu kolonializmowi i rasizmowi, postuluje
wolność w badaniach naukowych i sposobach ekspresji artystycznej.
Unita uważała, iż encyklika stawia, i w niektórych wypadkach precyzuje z
większą jasnością niż w dotychczasowych dokumentach papieskich, konieczność
dialogu i rokowań ze światem socjalistycznym, znaczenie ruchów
narodowowyzwoleńczych, konieczność rozbrojenia, znaczenie demokracji i
rozwoju społecznego. W tej dziedzinie - pisze dziennik - elementem
najbardziej nowym z punktu widzenia polityczno-społecznego wydaje się ten,
który Papież włącza do końcowej części encykliki i który wyraźnie odnosi
się do świata komunistycznego. Papież wprowadza rozróżnienie między błędem
z punktu widzenia filozoficznego i religijnego a rzeczywistością - siłami i
ugrupowaniami politycznymi działającymi w świecie. Papież radzi
prowadzić z tymi siłami konstruktywny dialog.
Il Popolo: "Głos Papieża wzywa katolików, by szeroko otwarli bramy
kościołów, nie lękając się kontaktu ze światem".
Prasa polska:
Wszystkie dzienniki zamieściły na czołowych miejscach doniesienie Polskiej
Agencji Prasowej o ukazaniu się encykliki Pacem in terris.
Trybuna Ludu pisała m. in.:
W krótkim przemówieniu wygłoszonym we wtorek z okazji podpisania encykliki
papież Jan XXIII podkreśla, że jest ona skierowana nie tylko do katolików,
lecz również do wszystkich ludzi dobrej woli na całym świecie, oraz wzywa
ich do wniesienia osobistego wkładu do sprawy powszechnego pokoju.
Encyklika Pacem in Terris zajmuje się m. in. sprawą rozbrojenia. Papież Jan
XXIII stwierdza, że olbrzymia ilość broni nagromadzonej w najbardziej
rozwiniętych pod względem gospodarczym krajach stanowi wielkie
marnotrawstwo energii duchowej i materialnej. Papież zaznacza, że
rozbrojenie jest niemożliwe, dopóki na świecie panuje psychoza wojenna.
Dlatego też zwraca się do wszystkich ludzi dobrej woli z apelem, by
psychoza ta ustąpiła miejsca wzajemnemu zaufaniu - gdyż tylko w taki sposób
może być zapewniony prawdziwy pokój między ludźmi.
Papież ostrzega, że nawet dalsze dokonywanie doświadczeń z bronią nuklearną
może mieć katastrofalne następstwa dla życia na ziemi. Sprawiedliwość, a
następnie zdrowy rozsądek i humanitaryzm wymagają kategorycznie - głosi
encyklika - aby ustał wyścig zbrojeń, aby zapasy broni istniejące w różnych
krajach zostały w równym stopniu i jednocześnie zredukowane przez
zainteresowane strony, aby wprowadzono zakaz broni nuklearnej, i wreszcie,
aby zawarte zostało powszechne porozumienie o stopniowym rozbrojeniu i o
skutecznych metodach kontroli. Chociaż trudno w to uwierzyć - czytamy dalej
w encyklice - że ktokolwiek świadomie wziąłby na siebie odpowiedzialność za
straszliwe zniszczenia i cierpienia, jakie spowodowałaby wojna, jednakże
nie można zaprzeczyć, że pożoga wojenna może powstać wskutek jakiegoś
wymykającego się spod kontroli i niespodziewanego przypadku. Ewentualne
spory i kontrowersje między narodami trzeba rozwiązywać nie przy użyciu
broni, lecz w drodze rokowań. Z powodu wyścigu zbrojeń ludzkość żyje pod
groźbą nawałnicy, która może być w każdej chwili rozpętana i może wyrządzić
ludzkości tak wielkie szkody, że trudno je sobie nawet wyobrazić. Dlatego
też - stwierdza encyklika Pacem in terris - rozsądek oraz poczucie
sprawiedliwości i humanitaryzmu nakazują wstrzymanie wyścigu zbrojeń. Świat
musi pójść drogą całkowitego rozbrojenia.
Życie Warszawy drukowało obszerną korespondencję z Rzymu Ignacego
Krasickiego pt. Encyklika pokojowego współistnienia Krasicki pisał
m. in.: Jest to pierwsza w historii Kościoła encyklika skierowana nie tylko
do hierarchi katolickiej, lecz do wszystkich ludzi dobrej woli, jak głosi
jej wstęp.
Papież Jan XXIII stwierdza, iż od początku swojego pontyfikatu nosił się z
zamiarem napisania takiej encykliki, lecz ostateczną decyzję podjął dopiero
w czasie pamiętnych dni kryzysu kubańskiego, w październiku 1962 r.
Encyklika Pacem in terris zawiera szereg myśli, które z zadowoleniem i
uznaniem przyjąć mogą wszyscy zwolennicy pokoju, bez względu na
reprezentowane poglądy polityczne i przekonania ideologiczne.
Prasa radziecka:
Izwiestia - Moskwa:
Jan XXIII przyjmuje zasadę, że pokój trwały musi być oparty na wzajemnym
zaufaniu między narodami. W swoim apelu Papież odrzuca koncepcję, wedle
której, by zapewnić pokój, siły zbrojne muszą być utrzymane w równowadze.
Podkreśla on, że ludzkość ma prawo domagać się wstrzymania wyścigu zbrojeń,
równoczesnej i równoległej redukcji zbrojeń istniejących, zakazu broni
nuklearnej, by w końcu dojść do całkowitego rozbrojenia pod skuteczną
kontrolą.
Prasa holenderska:
De Volkskrant - Amsterdam:
Encyklika o pokoju jest nowym dowodem doniosłych i radosnych zmian, które
się dokonały w centralnej administracji Kościoła... Papież - od początku
swego pontyfikatu - dał do poznania, że jego miłość, troska i
odpowiedzialność rozciągają się poza granice Kościoła.
Prasa hiszpańska:
ABC - Madryt:
Encyklika jest wezwaniem do pokoju, w którym Papież jeszcze raz pokazuje
nam drogę miłości i zrozumienia między ludźmi. Oto dokument, który można
nazwać encykliką wolności.
Wielka karta pokoju Jana XXIII została odczytama jako wspaniały testament
ojca skierowany do swoich dzieci.
62. POŻEGNANIE
12 kwietnia, w Wielki Piątek, bóle u Jana XXIII wzmagały się Lekarze byli
wyraźnie zaniepokojeni. Spodziewali się lada chwila kryzysu. Papież
wyczytał w ich oczach powagę sytuacji. Zapytywał się Chrystusa:
- Czyżbyś chciał, Panie, abym w dniu, kiedy Kościół obchodzi pamiątkę
Twojej śmierci, i ja oddał swoją duszę w ręce Ojca Niebieskiego?
Ale na razie siostra śmierć tylko krążyła po pokojach watykańskich.
W Wielką Sobotę o godz. 20.00 zostało nadane orędzie wielkanocne, w którym
Jan XXIII ponawia wezwanie do szlachetnego działania na rzecz ludzkiego i
chrześcijańskiego współżycia. Wezwanie zakończył papież gorącą modlitwą do
Zmartwychwstałego Chrystusa:
O Jezu, oddal od ludzkich serc to, co mogłoby zagrozić pokojowi, i utwierdź
je w prawdzie sprawiedliwości i braterskiej miłości. Udziel światła tym,
którzy kierują losami ludzkości, by troszcząc się słusznie o jej dobrobyt,
mogli także zapewnić i obronić ten wielki skarb, jakim jest pokój. Zapal u
wszystkich wolę przezwyciężenia wszelkich rozdzielających barier,
umacniania więzów wzajemnej miłości, gotowości zrozumienia, współczucia i
przebaczenia, by w imię Twoje zjednoczyły się narody i zapanował powszechny
pokój w sercach, rodzinach i na świecie.
O godz. 20.20 ukazał się Jan XXIII w oknie swojego pokoju i pozdrowił
rzymskich taksówkarzy przybyłych na plac Świętego Piotra, aby złożyć
życzenia papieżowi. Był opanowany, uśmiechnięty. Nikt nawet nie
przypuszczał, ile kosztował go teraz każdy uśmiech. Przemawiał Jan XXIII ze
zwykłą naturalnością. Mówił o swoim umiłowaniu kapłaństwa, Kościoła, ludzi,
a zwłaszcza dzieci.
O północy odmówił antyfonę Regina Coeli, podczas gdy wszystkie dzwony Rzymu
obwieszczały radosne Alleluja.
14 kwietnia, w samym dniu Zmartwychwstania rano, bóle wewnętrzne wyraźnie
osłabiły papieża. Mimo to Jan XXIII w południe z centralnej loggii bazyliki
watykańskiej czytał swe orędzie wielkanocne:
Pozdrowienie jest promiennym programem: nie śmierć, lecz życie, nie
podziały, lecz pokój, nie zakłamanie, lecz prawda, nie ucisk, lecz triumf
światłości, czystość ""wzajemnego poszanowania...
Przy tej okazji papież złożył podziękowanie mieszkańcom Rzymu za wyrazy
życzliwości, z jakimi go przyjmowali, kiedy we Wielkim Poście składał
wizyty w parafiach położonych na przedmieściach Rzymu:
Zasłużyliście na to, by wasz biskup był wśród was. Jakież to były wspaniałe
i spontaniczne spotkania, pełne pokoju, ożywczych postanowień, umacniające
dobrą wolę. Niezapomniane to chwile, kiedy młodzi ojcowie rodzin, niosąc na
rękach swe dzieci, zdawali się mówić: Oto przyszłość Rzymu! W tych
momentach moje ramiona otwierały się, lecz głos nie był w stanie wyrazić
całej pełni uczuć mego serca...
W Poniedziałek Wielkanocny Jan XXIII zanotował w swoim dzienniku:
Z przebiegu Wielkanocy jestem zadowolony, choć bardzo zmęczony... W domowym
skupieniu odprawiłem mszę świętą, a następnie poleciłem się Bogu. Plac
Świętego Piotra był wczoraj triumfalny w swej prostocie, jak rzadko kiedy,
zjednoczony życzeniami i pozdrowieniami dla Papieża, kiedy ten ukazał się
na balkonie. Końcowe życzenia, wyrażone w dwudziestu sześciu językach, były
wyrazem pokoju i powszechnej radości. Encyklika Pax in terra (sic) została
owacyjnie przyjęta, jak chyba nigdy przedtem. Dolegliwości w dalszym ciągu
dają znać o sobie, co każe mi poważnie myśleć o moich sprawach prywatnych.
16 kwietnia w Baszcie św. Jana przeżył Jan XXIII wewnętrzne lęki. Miał
wrażenie, że przebywa w Ogrodzie Oliwnym. Łączył się z Chrystusem. Modlił
się: ..Ojcze, jeśli może, niech odejdzie ode mnie ten kielich goryczy, ale
niech się nie dzieje, jako ja chcę, ale jako Ty!"
17 kwietnia o godz. 11.00 przyjął papież wiernych na audiencji publicznej
w bazylice Świętego Piotra. Mówił do nich uroczyście:
Rozglądając się wokoło i wspominając tych, co odeszli i pozostawili po
sobie wspaniałe pomniki architektury, budzące w nas podziw, i napisali
historię, której byli twórcami, musimy dojść do wniosku, że to wszystko
stanowi jedynie wstęp i przygotowanie do wielkiej historii, do życia, które
zostanie przypieczętowane ostatecznym uwielbieniem w krainie radości.
Takich słów oczekują od papieża pielgrzymi, i przyznać należy, że nie
różnią się od tych głosów, co przywiodły ich do Rzymu, i nie różnią się od
tych słów, których dużo w liturgii ostatnich dni, a którymi pulsują nasze
serca, o czym świadczy uśmiech naszych oczu, poczucie że wszyscy - bez
różnicy - jesteśmy braćmi powołanymi do przygotowywania, a później do
uczestniczenia w życiu wiecznym... Nasza wspólna modlitwa rozpoczyna się
wyznaniem wiary, odśpiewanym podczas wchodzenia papieża: Credo in unum
Deum, a kończy słowami: vitam venturi saeculi, o życiu przyszłego wieku,
które jest w Chrystusie, w Bogu, a na które chcemy zasłużyć chrześcijańskim
życiem i którego się spodziewamy od zmiłowania Pańskiego.
Wieczorem tego dnia boleści się wzmogły. Papież modlił się i czytał książkę
ascetyczną. W nocy notował:
Noc niespokojna i nie bez cierpień. Profesorowie Gasbarrini i Mazzond są
jednak optymistami... Mogę im wierzyć, lecz moja cierpliwość jest
wystawiona na ciężką próbę; niech tak będzie. Ponad wszelkie moje
oczekiwanie wielka audiencja publiczna w bazylice św. Piotra - około
trzydziestu tysięcy osób - była naprawdę źródłem wielkiej pociechy. Byli na
niej także mieszkańcy Sotto il Monte, których mogłem publicznie i z wielką
radością pozdrowić. Udało mi się przemówienie, było krótkie i jasne. Trzy
dary wielkanocne: przebaczenie, radość i pokój Chrystusowy, są powszechnymi
darami tegorocznymi dla świata. Wieczorem jak zwykle odwiedzają mnie
lekarze Gasbarrini i Mazzoni.
W następnych dniach przyjmował dostojników watykańskich i załatwiał bieżące
sprawy Kościoła. W dalszym ciągu udzielał licznych audiencji.
22 kwietnia nastąpiła lekka poprawa.
Teraz zaczął papież przeglądać schematy soborowe.
1 maja udzielił Jan XXIII publicznej audiencji ogromnej rzeszy wiernych. M.
in. mówił:
Kościół jest Chrystusem żyjącym poprzez wieki. Zakotwiczony tu, w centrum
jedności katolicyzmu i powszechnego magisterium, wraz z mistyczną łodzią
Piotrową, daje wyraz swym zasadniczym prawdom: pokorze, miłości i
miłosierdziu. Dzięki Bogu, napięta atmosfera dawnych sporów osłabła; a
realizm Kościoła, służącego wszystkim ludziom - bez względu na rasę czy
narodowość - jest obecnie powszechnie doceniany. Z wielu stron prosi się o
jego zdanie, dobroczynną i dodającą otuchy obecność.
Wieczorem notował papież:
Pierwsza noc maja przeszła na rozważaniach o św. Katarzynie Sieneńskiej, o
papieskim posługiwaniu i obecnej sytuacji. Podczas tego czuwania
przychodziło mi na myśl wiele projektów, które polecam Maryi, by oddać Jej
cześć. Poszukiwałem przede wszystkim bardziej ścisłego związku duchowego
między Maryją a Soborem, do którego muszę się przygotować. Spędziłem dziś
dwie godziny w baszcie Świętego Jana i pragnę tam powrócić w celu
przejrzenia przygotowanych dokumentów soborowych, by natychmiast zostały
rozesłane biskupom. Dziś także zacząłem realizować ofiarę ze swych cierpień
fizycznych, które mnie nie opuszczają. Pragnę, by moja obecność i słowa:
Maryja, św. Józef, Kościół - wypowiedziane podczas wielkiej audiencji u św.
Piotra odczytano jako wyraz mego głębokiego hołdu dla Maryi.
2 maja nastąpiła nieoczekiwana poprawa sił fizycznych papieża. 4 maja w
bazylice św. Piotra udzielił Jan XXIII audiencji dzieciom zrzeszonym w
"Żywej Róży". Radość promieniowała z twarzy papieża. Przemawiał pełen
wzruszenia:
Wracając do swoich domów zanieście waszym bliskim moje pozdrowienie;
powiedzcie im, że papież codziennie odmawia cały różaniec, to znaczy
wszystkie trzy części; modli się za was i za nich, prosi o pokój, pociechę
i dobre intencje dla każdego; zawsze bądźcie godni tego pięknego imienia,
jakie nosicie: "Żywy Różaniec". Ach, jaką pociechę, jaką radość daje
świadomość, że tak wiele niewinnych istot rozsianych po całym świecie modli
się na różańcu wraz z papieżem, a on wraz z nimi!
7 maja przeżył Jan XXIII gorycz "języków ludzkich". Komentarze i wnioski
niektórych dzienników na temat wyników włoskich wyborów sprawiły mu wielką
przykrość. Niektórzy politycy liberałowie poddali w wątpliwość celowość
duszpasterskich wskazań piątej części encykliki Pacem in terris. Poddali
ostrej krytyce zalecenia papieża współpracy katolików z niekatolikami. Przy
tej samej sposobności niektórzy politycy ostro skrytykowali przyjęcie
przez papieża Adżubeja i jego małżonki Rady.
Na bolesne słowa krytyki odpowiedział Jan XXIII zdecydowanie:
Nauka wyłożona w encyklice wynika bez wątpienia z testamentu Chrystusa i
zgadza się z doktryną papieży ostatnich siedemdziesięciu lat; spotkanie zaś
z Adżubejem odpowiada w całej pełni linii mego pontyfikatu. Zresztą już
kilkakrotnie mówiłem, że z całym spokojem można opublikować tekst rozmowy
przeprowadzonej z naczelnym redaktorem Izwiestii.
8 maja na ogólnej audiencji w bazylice św. Piotra Jan XXIII dał jeszcze
raz zdecydowaną odprawę niezadowolonym politykom, którzy chcieliby wciągnąć
papieża w swoje interesy. M. in. powiedział:
W tych dniach słyszy się zewsząd głosy wysławiające pokój. W tych głosach
świata papież jest ukazany jako postać najbardziej reprezentatywna dla
prawdziwego pokoju, który zbliża i jednoczy narody... Pokój Chrystusa
wymaga poświęceń i osobistych wysiłków ku doskonałości; żąda wewnętrznego
nastawienia, które by sprzyjało nie podziałom i zniewagom, lecz
zjednoczeniu i harmonii; wymaga czasami cierpień, by obietnica Pańska
urzeczywistniła się nie tylko w nielicznej grupie ludzi, lecz w całych
narodach, i to w taki sposób, że poszczególni ludzie, zanim wejdą do
szczęśliwości wiecznej, już tu na ziemi zaczęliby zażywać niosącej pociechę
czułości, która płynie ze zjednoczenia z Chrystusem.
9 maja o godz. 17,00 przyjął Jan XXIII prymasa Polski, kardynała Stefana
Wyszyńskiego, w swojej ulubionej Baszcie św. Jana.
Na początku kardynał Wyszyński wyjaśnił papieżowi cel swej podróży do
Rzymu: zebranie dla biskupów polskich materiałów soborowych, aby jak
najlepiej przygotować się na następną sesję Soboru. Papież przyznał:
- Nie brak trudności w biegu prac soborowych na skutek
profesorskich zapędów niektórych kardynałów.
Ks. prymas nawiązał do pozytywnej oceny encykliki Pacem in terris przez
prasę komunistyczną w Polsce. Wtenczas papież z boleścią przyznał się do
przykrości, jaką sprawiają mu ci, którzy krytykują przyjęcie przez niego
Adżubeja. Powiedział:
Rozmawialiśmy ze sobą zwyczajnie i po prostu. Była także jego żona. Wiem,
że z kobietą najlepiej rozmawiać o jej dzieciach. Zapytałem, ile ma dzieci.
Odpowiedziała, że troje i że najmłodszy syn ma na imię Iwan. "Ja też jestem
Iwan" - odpowiedziałem. Oboje byli bardzo wzruszeni i mile zdziwieni ich
potraktowaniem. Zdaję sobie sprawę, że takie spotkanie towarzyskie nie
rozwiązuje trudności, ale powoli żłobi drogi do ludzi. Wielu ludzi z mego
otoczenia nie mogło pojąć mojej postawy i decyzji. A przecież chodziło
tylko o jedno: służyć człowiekowi, sprawić mu radość.
- Ojcze Święty - odpowiedział kardynał Wyszyński - stało się wielkie
dobro, bo człowiek doznał dobra od człowieka!
Następnie rozmowa przeszła na sprawy tyczące Kościoła w Polsce. Rozważano
sprawę konkordatu.
Rozmowa Jana XXIII z ks. prymasem Polski trwała godzinę i 45 minut.
Nazajutrz papież odprawił mszę św. o godz. 7,00, a następnie w kaplicy
przygotowywał się długą modlitwą do uroczystości wręczenia mu pokojowej
nagrody imienia Balzana.
Właściwa ceremonia odbyła się w ściślejszym gronie w Sali Królewskiej
Pałacu Apostolskiego w Watykanie. Po złożeniu Ojcu św. wyrazów hołdu przez
poszczególne osobistości i po przemówieniu papieża, prezydent Segni
wręczył Janowi XXIII insygnia nagrody: złoty łańcuch z medalem oraz
pergaminowy dyplom. Na medalu z jednej strony znajduje się podobizna
założyciela fundacji - Balzana, z drugiej - herb Fundacji oraz napis:
"Janowi XXIII - nagroda pokoju za r. 1962".
Druga część uroczystości odbyła się w bazylice Watykańskiej. W nawie
głównej zajęło miejsce 6 tysięcy osób - kardynałowie i biskupi, korpus
dyplomatyczny, czołowe osobistości życia politycznego i naukowego. Po lewej
stronie tronu papieskiego fotele członków Międzynarodowego Komitetu Nagród
im. Balzana pod przewodnictwem b. prezydenta Włoch, Gronchiego. Wśród
członków Komitetu znajdowali się dwaj Polacy: prof. Kazimierz Kuratowski i
Jarosław Iwaszkiewicz. Dalej zasiedli ambasadorowie i posłowie. Obok
ambasadora Związku Radzieckiego w Rzymie, Kozyriowa, znajdował się
przewodniczący Wszechzwiązkowego Komitetu Łączności Kulturalnej z
Zagranicą, min. Sergiusz Romanowski, przybyły na tę uroczystość z Moskwy.
Dalej ambasador PRL Adam Wilmann, szefowie lub przedstawiciele placówek
dyplomatycznych Węgier, Czechosłowacji, Rumunii i Bułgarii. Za korpusem
dyplomatycznym rektorzy włoskich uniwersytetów. Obecni byli również czterej
pozostali laureaci tegorocznych nagród im. Balzana: Paul Hindemith (NRF -
nagroda w dziedzinie muzyki), Samuel Elliot Morrison (USA - nagroda w
dziedzinie historii), biolog Karl von Frisch (Austria), matematyk Andrej
Koł-mogorow (ZSSR).
O godz. 11.15 przybył w otoczeniu najwyższych dostojników Ojciec Sw.
niesiony na sedia gestatoria, witany śpiewem Tu es Petrus. Papież zajął
miejsce na tronie, po czym przemówił przewodniczący Komitetu Nagród, b.
prezydent Gronchi, podkreślając historyczną doniosłość encykliki Pacem in
terris. Po nim głos zabrał przewodniczący komitetu finansowego nagród im.
Balzana, Szwajcar Etter.
W swej 20-minutowej odpowiedzi, wygłoszonej w języku francuskim, Ojciec Sw.
zaakcentował główne myśli swojej doktryny pokojowej. Podkreślił, że
prawdziwy pokój musi być ugruntowany na prawdzie, sprawiedliwości, miłości
i wolności; ludzie odpowiedzialni za rządy w swoich państwach winni
okiełznać wyścig zbrojeń i przeznaczyć zasoby materialne, którymi
dysponują, na utrzymanie pokoju i podniesienie dobrobytu ogólnego w
świecie.
Przemówienie zakończył Jan XXIII tak:
Ten zwykły papież, który do Was mówi, dobrze wie, że osobiście wobec Boga
jest tak małą rzeczą. Jedyne, co winien uczynić, to zniżyć się, podziękować
Panu, który go tak wyróżnił. Z pełną wzruszenia wdzięcznością przyjmuję
miłość nieprzeliczonych synów, którzy zwracają się z nią ze wszystkich
zakątków okręgu ziemskiego do tego, który dziś sprawuje na ziemi urząd
Piotra... Mówimy Wam z całkowitą prostotą, jak myślimy: żadna okoliczność,
żadne wydarzenie, jakkolwiek mogłoby być zaszczytne dla naszej niskiej
osoby, nie może nas wynieść ani też naruszyć spokoju naszej duszy...
Jesteśmy szczęśliwymi świadkami jednomyślności która powstała wokół
niezapomnianego gestu dokonanego ku chwale pokoju. Zapraszamy Was do
wzniesienia myśli ku temu, który stoi u kolebki tej inicjatywy: ku
Eugeniuszowi Balzanowi. Skromny syn świata pracy - miał wzrok zwrócony ku
przyszłości... Pokój to dom, dom wszystkich... Papież, który do Was mówi,
chce w pokorze prowadzić dalej swoją pracę w służbie ludzi i pokoju
światowego. Nie odstąpi od nauczania ewangelicznego, równie daleki od
twardości jak od pobłażliwej słabości... Przebaczenie. Jakie wzruszające
słowo. Drodzy Państwo! Pragniemy zobaczyć w nim uwieńczenie naszej służby
biskupa Kościoła Bożego - episcopus Ecclesiae Dei... Ewangelia,
posłuszeństwo Bogu, miłosierdzie i przebaczenie - oto program, który
uniżony Sługa Sług Bożych przedstawia dzisiaj wszystkim ludziom dobrej
woli... Aby ludzie <na całej powierzchni ziemi odkryli z drugiej strony
wszystkich granic twarze braci, twarze przyjaciół...
Jeszcze uroczyste, śpiewane błogosławieństwo apostolskie i nieodzowne
brawa. Kapela Sykstyńska śpiewa "obdarz nas pokojem..." i "Chwalcie Pana
wszystkie narody...".
Wieczorem papież zanotował w swym dzienniku:
Oto dwa dni pochwał pod adresem biednego papieża Jana ze względu na
zasługi, które położył jako princeps pacis. Dziś rano na Watykanie, w Sali
Królewskiej, wręczono mi pokojową nagrodę fundacji imienia Balzana.
Odpowiedziałem obecnemu prezydentowi republiki włoskiej, panu Antonio
Segniemu, i jego poprzednikowi panu Gronchiemu; pierwszemu w Sali
Królewskiej, jakby w atmosferze rodzinnej, drugiemu w Bazylice Świętego
Piotra. Oba przemówienia wygłosiłem po francusku. Wszystko ku ogólnemu
zadowoleniu dobrze się udało, tak w pałacu, jak i w świątyni. Wielce
szczęśliwe okazało się rozróżnienie między salą królewską jako miejscem
właściwym dla urzędowego w swej formie i wykwintnego w swym stylu aktu
cywilnego, a wielką świątynią jako jedynie godnym miejscem, uświęcającym
wszystko, do złożenia jakby triumfalnej ofiary doskonałej miłości, wobec
ludu. Nie ma wydarzenia religijnego bardziej wymownego i wzruszającego,
podkreślającego trzy cnoty teologiczne.
11 maja Jan XXIII modlił się na klęczkach w kaplicy od godz. 15.00 do
17.00. Ktoś z otoczenia prosił go, aby usiadł. Odpowiedział:
- Ma się dokonać wielkie wydarzenie. Trzeba się modlić!
O godz. 17.10 opuścił Jan XXIII Watykan, aby udać się z oficjalną wizytą do
prezydenta Włoch na Kwirynał.
Rzym dosłownie oszalał.
Jeszcze nigdy tak spontanicznie, szczerze i z najwyższym entuzjazmem nie
witał nikogo jak teraz Jana XXIII.
W pałacu kwirynalskim zostali przedstawieni Ojcu św. Jego "koledzy"
laureaci nagród z dziedziny historii, matematyki, biologii i muzyki,
przyznanych z Fundacji Balzana.
Po 30-minutowej rozmowie z prezydentem Segnim odbyła się uroczystość w
wielkich salonach Kwirynału, w obecności premiera Fanfaniego, członków
rządu, przedstawicieli parlamentu, korpusu dyplomatycznego, przedstawiciela
rządu szwajcarskiego, osobistości ze świata politycznego i kulturalnego.
W czasie przemowy prezydenta Segniego papież poczuł, że opada z sił. Zdobył
się jednak na ogromny wysiłek i rozpoczął przemówienie, usprawiedliwiając
się, że siedzi:
Proszę Państwa, proszę mi wybaczyć, że mówię na siedząco. Jeśli zawsze
respektujemy Ewangelię, czemu nie w tej okoliczności? Pan Jezus chodził i
tu i tam nauczając i kiedy napotykał jakieś wzgórze na swej drodze, siadał
na trawie, otwierał usta i na siedząco przemawiał do ludu...
Wszyscy wyczuli powagę sytuacji. W wielu oczach pojawiły się łzy. Papież
jednak dalej kontynuował swoją przemowę, jeszcze raz apelując o pokój
między narodami. "Bez pokoju - powiedział papież - nie można myśleć o
postępie, o trwałym dobrobycie, przyszłości dla młodych pokoleń, rodzin i
narodów".
Jan XXIII przeznaczył otrzymaną nagrodę pokojową fundacji Balzana na
stworzenie "Wieczystego funduszu pokojowego".
Do Watykanu powrócił papież o godz. 19.30. Znajdował się u kresu sił.
Zwierzył się wtedy:
- Kilka godzin komplementów i owacji, a teraz pozostaję ze swoimi
dolegliwościami. I tak jest dobrze, ponieważ jest to pierwsze zadanie
papieża: modlić się i cierpieć.
14 maja rano sekretarz papieża, ks. Capovilla, pomagając mu ubierać się do
mszy św. spostrzegł niezwykłą bladość na twarzy Jana XXIII. Zapytał się:
- Jak się czuje Ojciec Święty?
- Jak św. Wawrzyniec na rusztach - odpowiedział papież gorzko
się uśmiechając.
15 maja o godz. 12.00 w bazylice św. Piotra przyjął Jan XXIII na
publicznej audiencji licznie zebranych wiernych. Chociaż blady, jednak
niezwykła radość biła z jego twarzy. Dzielił się z wiernymi jak z
najbliższymi swymi uczuciami:
Audiencja ta odbywa się w połowie najpiękniejszego miesiąca, pełnego
kwiatów... Miesiąc ten pamięta społeczne dokumenty Kościoła...
Spontanicznie myśl wraca do Rerum novarum... Leon XIII encykliką o sytuacji
robotników pragnął wyjść naprzeciw tej klasie społecznej, biorąc w obronę
jej godność i prawa oraz rzucając światło i nadając
kierunek chrześcijańskiemu życiu... Ostatnio wydane zostały nowe dokumenty,
ponieważ papieże się zmieniają, a myśl i nauka jest zawsze ta sama mimo
adaptacji do nowych, zmienionych warunków, do nowych epok... Kościół, który
na całym świecie egzystuje w warunkach trudnych, a czasami tragicznych -
zagrożony poważnymi niebezpieczeństwami - jest jednak obecny przez swego
ducha, swoją naukę, miłość i prawdę... Z perspektywy siedemdziesięciu lat
od ogłoszenia Rerum novarum dwie ostatnie encykliki: Mater et magistra i
Pacem in terris potwierdzają znów dobroć Boga, który ubogaca swój Kościół i
wspiera swego pokornego zastępcę. Jego głos - dzięki Bogu - ma moc
poruszania serc oraz jest przyjmowany z powszechnym zainteresowaniem i
aprobatą. Zwłaszcza a propos Pacem in terris można by zaryzykować
twierdzenie, że nawet kamienie się poruszyły. Nigdy przedtem nie było
takiej sytuacji, by ze wszystkich stron świata wznosiły się głosy tak
znamienne, zwarte i jednoznaczne w swej treści. Jest to wspaniały znak i
obiecujący prognostyk: prawda triumfuje...
Będąc w wieku podeszłym jesteśmy spokojni i nie obawiamy się
o przyszłość po naszym odejściu i o działalność następcy. Udało nam się
czegoś dokonać i to jest źródłem naszego spokoju, ponieważ łaska i nauka
oraz współdziałanie między Bogiem a człowiekiem będzie zawsze skuteczne.
W głębi serca żywimy uczucie, które nas umacnia i każe złożyć całą ufność w
Chrystusie i Maryi i które pozwala nam nie tylko oczekiwać triumfu miłości
i łaski naszego Pana, ożywiającej braterską miłość i nakłaniającej do
porzucenia wszystkiego, co dzieli, lecz przyspieszyć ten triumf przez zapał
cnoty i apostolstwa... Popycha nadto do umiłowania wszystkiego, co łączy,
ponieważ Chrystus przyszedł, by cały świat zbawić i nadal prowadzić swe
dzieło zbawienia, miłosierdzia i pokoju.
Domownicy wyraźnie niepokoili się stanem zdrowia papieża. Rzekł do nich Jan
XXIII:
- Nie użalajcie się nade mną, gdyż z cierpień swych jestem zadowolony.
16 maja przyjął Jan XXIII narodowych kierowników Papieskiego Dzieła
Miłosierdzia i alumnów z kolegium św. Piotra. Przy końcu serdecznej
rozmowy nawiązał papież do lotów kosmicznych:
Z sympatią śledzimy ponawiające się i coraz doskonalsze próby opanowania
przestrzeni, którym towarzyszymy modlitwą i błogosławieństwem, by
przyniosły one prawdziwy sukces, przyczyniając się do braterstwa i postępu
cywilizacji. Lecz my pozostaniemy przy naszych zadaniach, przekraczających
wszelkie wysokości, prędkości i triumfy techniki, starając się usilnie i
ufnie o zbliżenie człowieka do Boga i wpojenie mu ewangelicznej prawdy.
17 maja o godz. 7.00 papież odprawił mszę św.
- Jest to moja ostatnia msza św. na ziemi - wyznał sekretarzowi.
18 maja Jan XXIII był bardzo zmęczony po niespokojnej nocy.
W godzinach wieczornych pełen pokoju mówił o zbliżającym się raju i
cierpieniach przyjmowanych z radością. Wspominał też epizody z lat
dziecięcych. Następnie przeglądnął biuletyn Sekretariatu Stanu. Wiadomości
o atakach niektórych czasopism na jego osobę sprawiły mu ogromną przykrość.
Krytyka tyczyła w dalszym ciągu piątej części encykliki Pacem in terris i
przyjęcia na audiencji Adżuibeja. Żadnym jednak słowem nie potępił
niewczesnych polityków, którzy by chcieli uczynić papiestwo swoim
narzędziem. W tych chwilach bolesnych radość sprawił papieżowi telegram od
prezydenta USA, Kennedy'ego:
Niech Papież się dowie, że rząd Stanów Zjednoczonych potępia i uznaje za
pozbawione wszelkich podstaw insynuacje, jakie ostatnio pojawiły się na
łaniach niektórych organów prasowych i w pewnych kołach politycznych.
19 maja w południe plac św. Piotra był przepełniony wiernymi. Modlitwa
Regina Coeli była odmawiana przez papieża silnym głosem. Później długo i
bardzo serdecznie pozdrawiał Jan XXIII zebranych gestami: kilkakrotnie
całował prawą rękę i przekazywał ukochanym swym dzieciom ojcowski
pocałunek.
Lud płakał...
20 maja papież wydawał się ogromnie zmęczony i wyczerpany. Sekretarz
delikatnie zapytał się:
- W dzienniku jest wyznaczona audiencja dla kardynała Wyszyńskiego i
biskupów polskich. Czy Ojciec Sw. przyjmie te osoby?
- Jeszcze nie jest ze mną tak źle, abym nie miał ich przyjąć -
odpowiedział papież. - A cóż by się stało, gdybym podczas tej audiencji
miał nawet umrzeć? Ach, jakaż by to była piękna śmierć!
O godz. 11.15 został przyjęty przez Jana XXIII kardynał Wyszyński. Prymas
zauważył, że papież bardzo schudł i jest nadzwyczaj blady. Jan XXIII zaczął
zwierzać się ze swego bólu, spowodowanego atakami polityków.
- Czyż uczyniłem słusznie - zapytał się papież kardynała
Wyszyńskiego, - że przyjąłem Adżubeja? Przecież kierowałem się nie racjami
politycznymi, ale dobrem człowieka, które może wydać wspaniałe owoce
duchowe! Jestem głęboko przekonany, że tak postępując naśladuję
Chrystusa, który nikogo od siebie nie odpychał.
Ks. prymas powiedział:
- Ojcze Święty. Dokonało się przez przyjęcie Adżubeja i jego małżonki
wielkie dobro. I to jest najważniejsze.
Papież poruszył następnie temat encykliki Pacem in terris.
- Chciałem - mówił Jan XXIII - encyklice nadać charakter najbardziej
prosty i bezpośredni, aby mówiła ludziom przede wszystkim o
Chrystusie, który niesie pokój, o pasterskiej postawie papieża, wywodzącego
się ze skromnej rodziny. Znam życie, sam przecież pracowałem na roli. Wiem,
czego skromni ludzie potrzebują od rządzących. Chcę wszystkim powiedzieć,
jak mają być pokorni i posłuszni, czytam z upodobaniem Tomasza a
Kempis i jestem mu wierny. Uważam, że mam trzymać się następujących zasad:
ustępować wszystkim; słuchać wszystkich; chcieć dla siebie raczej mniej
niż więcej; zajmować ostatnie miejsce. W dużym Stopniu to mi
się udało w granicach moich obowiązków jako zwierzchnika.
Papież wyraźnie był wzruszony. Mówił dalej:
- Pracowałem wśród Słowian, którzy są mi drodzy. Znam ich pracowite życie,
chociaż ubogie.
Następnie Jan XXIII zaczął mówić kardynałowi o swej duszy:
- Księże kardynale. Zwierzam się jak synowi: nigdy w życiu świadomie nie
popełniłem nie tylko grzechu ciężkiego, ale nawet powszedniego...
Po chwili Jan XXIII przyjął oprócz kardynała Wyszyńskiego biskupów
polskich: Baraniaka, Kominka i Jopa. Swobodna rozmowa toczyła się w
bibliotece. Przy końcu biskupi polscy życzyli papieżowi zdrowia, aby mógł
zakończyć Sobór.
Jan XXIII odpowiedział:
- Moja rodzina domowa, moje otoczenie przeżywa wiele niepokoju i lęku, że
choruję i umrę. Ale jestem przygotowany i gotów na wszystko... Jestem wszak
dzieckiem Boga! Nic wielkiego się nie stanie. Umrze papież, przyjdą
kardynałowie, będzie konklawe, wybiorą drugiego i w ciągu miesiąca wszystko
się uspokoi... Przyjdzie następca mój i Sobór zakończy...
Wszystkich ogarnęło ogromne wzruszenie. Papież ucałował każdego biskupa w
policzek.
Na koniec usprawiedliwił się pokornie:
- Gdyby nie ten sztywny protokół watykański, odprowadziłbym was do
Spiżowej Bramy.
Po południu wróciły silne bóle żołądka i krwawienie. Wieczorem nastąpiła
pewma poprawa. Skorzystał z tego Jan XXIII, aby zapisać w swoim dzienniku:
O drogi św. Bernardynie, ulubiony spośród moich świętych, wraz ze słodkimi
wspomnieniami przyniosłeś mi ustawiczny i wielki ból fizyczny, który mnie
nie opuszcza i każe mi cierpieć i poważnie myśleć.
Po raz trzeci musiałem zadowolić się. przyjęciem Komunii świętej w łóżku
zamiast cieszyć się odprawianiem mszy świętej: cierpliwości, cierpliwości.
Nie mogłem odmówić pożegnalnej audiencji kard. Wyszyńskiemu, prymasowi
Polski, arcybiskupowi gnieźnieńskiemu i warszawskiemu, i trzem jego
biskupom, wracającym do ojczyzny. Resztę dnia spędziłem w łóżku z
chwilowymi, lecz silnymi bólami fizycznymi. Z wielką miłością towarzyszą mi
zawsze moi domownicy...
W nocy papież nie spał.
21 maja rano o godz. 6.00 po przyjęciu Komunii św. powiedział Jan XXIII:
- Jestem gotów do odejścia. Już odmówiłem brewiarz i cały różaniec. Z
czułością modliłem się za dzieci, chorych, grzeszników... Czy po mojej
śmierci inaczej się będzie postępowało? To już nie moja sprawa. Doznaję
radości płynącej z kontemplacji prawdy, ze spełnionego obowiązku. To
wszystko przyszło mi bez specjalnego wysiłku: audiencje, wizyty, odnowione
nabożeństwa liturgiczne i pokutne, Synod, Sobór. Przyjemnie jest powtarzać:
Meritum meum miseratio Domini. W ten sposób inni wraz z papieżem mają powód
do czci i chwały. A to wszystko, co dokonuje się na Soborze... Mógłbym
zobaczyć dziś bpa Cavagna, lecz nie jest to konieczne; dzięki Bogu czuję
się oczyszczony.
W południe ponowiło się poważne krwawienie. Oprócz transfuzji krwi
zastosowano całkowitą dietę, a środki odżywcze dostarczano drogą dożylną.
O godz. 16.00 kryzys minął.
22 maja pragnął Jan XXIII wstać na audiencję publiczną. Doktor Mazzoni
stanowczo temu się sprzeciwił i prosił papieża o "posłuszeństwo i pokój".
Jan XXIII odpowiedział:
- Tak, "posłuszeństwo i pokój" we wszystkim i zawsze. Wiernym podano do
wiadomości, że audiencja się nie odbędzie,
tylko papież ukaże się w oknie w swoim pokoju.
O godz. 10.30 przemówił z okna papież bardzo ciepło. M. in. powiedział:
Szczęśliwszego święta Wniebowstąpienia! W atmosferze radości Góry Oliwnej,
skąd Zbawiciel powrócił do Ojca, biegniemy za wstępującym do nieba naszym
Boskim Mistrzem. Skoro jednak nie możemy iść za Nim natychmiast i musimy
pozostać na ziemi, naśladujmy apostołów, którzy zebrani w wieczerniku z
Maryją, wzywali Ducha Świętego...
Jan XXIII nie mógł oderwać się od okna. Serdecznym gestom rąk towarzyszyły
słowa:
- Żegnajcie! Żegnajcie!
Przed powrotem do łóżka powiedział:
- Mógłbym odejść już jutro... To mając na myśli powiedziałem: Biegniemy za
naszym Panem, który wstępuje do nieba.
23 maja w uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego papież
uczestniczył we mszy św. i przyjął Komunię świętą. O godz. 12.00 mocnym
głosem odmówił w oknie pokoju Regina coeli i udzielił błogosławieństwa
wiernym. Wzruszenie tłumów tak go poruszyło, że nie mógł przemawiać.
Wieczorem przyjął kardynała Gustawa Testę, który wybuchnął płaczem. Jan
XXIII spokojnie odezwał się do niego:
- Drogi księże Gustawie! Rzeczy należy brać, jakimi są. Żyliśmy dość
długo, służyliśmy Kościołowi i pozostawiamy po sobie ślad naszego
przejścia. Dzięki łasce Bożej zrobiliśmy wszystko, co do nas należało. Cóż
więc: ani jednego dnia dłużej. Jeżeli taka będzie Wola Boża, pożyjemy
jeszcze trochę; w przeciwnym razie odejdziemy!
Od godz. 22.00 do 22.30 odczuwał papież przenikliwy ból. Przed pożegnaniem
się i udzieleniem - jak zwykł to zawsze czynić - błogosławieństwa
domownikom, powiedział:
- Ubiegłej nocy powiedziałem do brata Federico: Przykro mi, że nie mogę
odprawiać mszy świętej. A on: "Łóżko Waszej Świątobliwości jest ołtarzem».
Ach drogi bracie Federico! Na początku mego kapłaństwa świecki brat
pasjonista przykładem swego surowego milczenia wzbudził we mnie
szczere postanowienia, na końcu zaś mego długiego życia inny brat świecki
przekazuje mi słowa, których spodziewałem się od Pana. Rzeczywiście tak
jest: To łóżko jest ołtarzem, ołtarz zaś wymaga ofiary. Oto jestem gotów:
nie lękam się, choćby nawet trzeba było odejść dzisiejszej nocy, w
uroczystość Wniebowstąpienia.
24 maja widać było u papieża coraz wyraźniej ubytek sił. Do kardynała
Cicognani i abpa Dell'Acqua powiedział Jan XXIII:
- W obecności moich współpracowników spontanicznie pragnę ponowić wyznanie
wiary. Tak właśnie być powinno między kapłanami, ponieważ spełniamy
najzaszczytniejszą misję dla dobra ludzkości, czerpiąc natchnienie z
nakazów Pańskich. Obecnie, jak nigdy przedtem, jesteśmy obowiązani
służyć człowiekowi jako takiemu, nie tylko katolikom: brać w obronę,
zawsze i wszędzie, prawa osoby ludzkiej, a nie tylko prawa członków
Kościoła Katolickiego. Obecna sytuacja, wymogi ostatnich pięćdziesięciu
lat, pogłębienie doktrynalne postawiły nas wobec nowych rzeczywistości,
jak o tym mówiłem podczas otwarcia Soboru. To nie Ewangelia się zmienia,
lecz my sami zaczynamy ją lepiej rozumieć. Kto żył nieco dłużej, na
początku tego stulecia stanął wobec nowych problemów socjalnych, które
atakowały człowieka. Kto był jak ja dwadzieścia lat na Wschodzie, osiem we
Francji i miał możność skonfrontować różne kultury i tradycje, wie, że
nadeszła pora, by doceniać znaki czasu, wyciągnąć z nich wnioski i
spoglądać nieco dalej.
Przy końcu rozmowy papież wskazał na obrazy zdobiące ściany pokoju i
powiedział:
- Jestem tu z posłuszeństwa. Mam przed sobą swą duszę, swe kapłaństwo i
Kościół powszechny. Będąc w ręku Boga czuję się spokojny. Oto ukrzyżowany
Jezus zaprasza mnie do wyciągnięcia swych ramion obok Jego ramion, podczas
gdy Maryja, nasza Niebieska Matka, dodaje mi odwagi ze swego obrazu Salus
Populi Romani i z pełnej wdzięku figury Covadonga; oto św. Karol Boromeusz,
a wraz z nim dwaj święci przeze mnie kanonizowani: Grzegorz Barbarigo i Jan
Ribera; nad głową mój św. Józef i św. Marek, św. Franciszek Salezy i
obaj Janowie... Oto wszyscy moi przyjaciele. "Wierny przyjaciel
jest bezpiecznym schronieniem" (Koh 6,14). Pochodząc z ubogiej
warstwy społecznej, odczuwam silną więź z tradycją potrydencką,
którą można zreasumować w kilku słowach: doskonała jedność papieża i
biskupów z duchowieństwem i ludem, służenie wiernym, katechizacja, dzieła
miłosierdzia, sprawiedliwość społeczna. Jestem wdzięczny kapłanom
starego pokroju, proboszczom, którzy mi dali wspaniałe przykłady cnoty,
rodzicom, wujowi Zaverio, mojemu pierwszemu wychowawcy...
25 maja stan choroby papieża ustawicznie się zmieniał. W pewnym momencie
prosił Jan XXIII sekretarza o odczytanie 48 rozdziału trzeciej księgi
Naśladowania Chrystusa: "O dniu wieczności i o troskach tego życia".
Widać było, że papieża już nic nie niepokoiło. Powiedział:
- Pan wie, że jestem chory. Łódź jednak płynie dalej. Oto jeszcze jedno
potwierdzenie, że niewidzialny sternik, Chrystus, jest obecny... A czyż
te wyrazy sympatii dla starego biedaka nie są znakami czasu? Na początku
tego stulecia Rzym pozostawał obojętny wobec agonii Leona XIII; pamiętam,
kiedy jako młody seminarzysta spieszyłem na Watykan po wiadomości o chorym
Papieżu, nieraz słyszałem na ulicach miasta wyrażenia świadczące o braku
szacunku, nawet o bezczelności... O, czasy zmieniły się na lepsze.
26 maja lekarze decydują się na ogłoszenie oficjalnego komunikatu:
Choroba żołądka, na którą Ojciec Święty cierpi od ubiegłej jesieni, a która
w listopadzie spowodowała ostrą anemię, po okresie zabiegów leczniczych i
względnego uspokojenia na nowo w ostatnich dniach wywołała
ogólne osłabienie. Obecnie jest ono kontrolowane i opanowane dzięki
odpowiedniemu leczeniu. Z powodu tej choroby lekarze zalecają Ojcu Świętemu
całkowity odpoczynek i ograniczenie do minimum wszelkiego wysiłku
fizycznego.
Po południu wierni na próżno wypatrywali papieża w oknie, w którym zwykł z
nimi odmawiać modlitwę ku czci Najśw. Maryi Panny. Tylko z taśmy
magnetofonowej odtworzona została antyfona Regina coeli.
O godz. 16.00 radio watykańskie transmitowało przemówienie Jana XXIII do
katolików polskich zebranych w sanktuarium maryjnym w Piekarach Śląskich:
Ukochani Synowie!
"Usta nasze otwarte są ku wam", robotnicy, którzyście tłumnie pośpieszyli
do świątyni mariańskiej w Piekarach: "rozszerzyło się dla was serce nasze"
(2 Kor 6, 11). Patrzymy w duchu na wielkie zgromadzenie wasze, na tłumy
nieustraszonych i prawych mężczyzn. Bogaci wiarą mocno trzymajcie w sercach
i dłoniach waszych odziedziczone życie religijne, jakby skarb
nieskaziitelny. Dlatego przeżywamy głębokie wzruszenie i łączymy się z wami
wszystkimi sercem przepełnionym niezmierną miłością.
Zaufajcie miłości Kościoła i na nim spokojnie polegajcie, niezłomnie
przekonani, że dążeniem Kościoła jest pokój, nie cierpienie.
Boża Rodzicielka Panna Maria, ludu chrześcijańskiego ozdoba i podpora,
Najjaśniejsza Królowa Polski, której korną oddajemy cześć, niech zwróci na
was miłosierne oczy i niech wyjedna u Boga wam wszystkim i wszystkim drogim
wam osobom, żonom, dzieciom, krewnym i przyjaciołom obfite łaski, o które
prosicie, moc wiary, bezpieczeństwo, pomyślność w poczynaniach, radość,
nadzieję, pokój.
Witaj świata nadziejo, Maryjo, Witaj dobrotliwa, witaj litościwa,
Witaj pełna miłości.
Tym ożywieni, wam, wybrani i ukochani synowie, i tym wszystkim, którzy was
w domu oczekują, w dowód szczerej miłości z całego serca błogosławimy.
Tego samego dnia wieczorem Jan XXIII wzruszony czytał artykuł redakcyjny
Notre Priere O. Wagnera zamieszczony na łamach paryskiego La Croix:
Ponieważ Jan XXIII sprawił, że wszyscy go kochali, i zdołał przedstawić
Boską prawdę Ewangelii w nowy sposób, ponieważ jak nikt wzniósł bardzo
wysoko znak jedności i nadziei, którym dziś jest Kościół w oczach narodów,
prosimy gorąco Boga, by dla dobra swego Kościoła zachował jeszcze 'na długo
przy życiu naszego Ojca...
Szczególnie rozrzewniła papieża depesza od studentów z "Centre Richelieu" z
Paryża: Od kilku dni prasa francuska w doniesieniach z Rzymu podaje
wiadomości, które ranią nasze serca, serca katolików i oddanych synów. Ten,
w którym wszyscy młodzi katolicy świata, a szczególnie studenci francuscy
widzą swego ojca, Jego Świątobliwość Jan XXIII, jest chory i cierpi za nas.
Dlatego prosimy Boga, by raczył zostawić jeszcze wśród nas swego zastępcę
prawdziwego i umiłowanego apostoła prawdy i pokoju.
27 maja przyjechał do Jana XXIII jego bratanek z Bergamo, ks. Jan
Roncalli. Papież przyjął go bardzo serdecznie. Powiedział do niego:
- Cieszę się z twego przybycia i jest mi równocześnie przykro. Cieszę
się, ponieważ w naszych żyłach płynie ta sama krew, a nadto
jesteś kapłanem. Przykro mi, że zastajesz mnie w łóżku, chorego.
Kiedy omawiano sprawy testamentu, Jan XXIII powiedział:
- Urodziłem się biedny, żyłem biednie i takim pragnę umrzeć. Wieczorem
kardynał sekretarz powiedział do papieża:
- Cały świat modli się za Waszą Świątobliwość.
Na to Jan XXIII po krótkim zastanowieniu powiedział:
- Jeśli cały świat modli się za chorego papieża, jest rzeczą naturalną,
bym tej zbiorowej modlitwie nadał intencję: Jeśli Pan chce, bym złożył
ofiarę ze swego życia, niech ona wyjedna obfite łaski dla Soboru
powszechnego, Kościoła i całej ludzkości, która pragnie pokoju; jeśli
natomiast nasze biskupie posługiwanie ma się przedłużyć, niech będzie
źródłem uświęcenia duszy papieża i wszystkich, którzy z nim pracują i
cierpią dla rozszerzenia Królestwa Bożego, tak w starych, jak i młodych
wspólnotach chrześcijańskich i na całym świecie.
Niestety, krwawienie się powtórzyło. Na chwilę papież stracił przytomność.
Wzmocnienie przyszło po transfuzji krwi. Noc miał papież niespokojną,
stan był alarmujący.
28 maja bóle się wzmogły. Jan XXIII tym intensywniej się modlił. Żadne
słowo skargi nie wyrwało mu się z ust, ale przeciwnie - akty miłości.
Około godziny 10.00 przyszła poprawa.
29 maja papież wysłuchał mszę św. i przyjął Komunię św. Po krótkim
odpoczynku odmówił brewiarz i czytał własny komentarz do tajemnic
różańcowych, wydany niedawno.
O godz. 21.00 kardynał sekretarz stanu zreferował papieżowi sprawy bieżące
Kościoła i nadesłane życzenia z całego świata. Sprawiły mu one szczególne
zadowolenie. Z tej okazji podyktował osobistemu sekretarzowi następujący
tekst:
Serdecznie wszystkim dziękuję! Fakt, że jestem przedmiotem tak subtelnych
uczuć, wzrusza mnie i pozwala mi być spokojnym w sposób mi właściwy.
Pozwala mi nadto trwać w łączności - jak nigdy dotąd - z tymi, co cierpią w
szpitalach i domach prywatnych, doświadczani w różny sposób. To
zainteresowanie papieżem, który z pokorą reprezentuje Chrystusa, oznacza
nową żarliwość w modlitwie, myślach i pokojowych przedsięwzięciach; oznacza
pewną i jasną świadomość, że to, co naprawdę ważne w życiu, zawarte jest w
Ewangelii, a mianowicie: pokora, cichość, miłość. Pragnę, aby wszyscy
dowiedzieli się o mej wdzięczności, by z faktu zjednoczenia ze mną
zechcieli wyciągnąć wnioski i podnietę do wzajemnej braterskiej miłości.
Błogosławię i zachęcam.
30 maja lekarze stwierdzili, że stan zdrowia papieża rokuje pewną nadzieję.
Wydano nawet następujący biuletyn:
Krwawienia spowodowane chorobą nowotworową żołądka, na jaką od około roku
cierpi Ojciec Święty, które po kilkumiesięcznym zahamowaniu wystąpiły
ponownie z pewnym nasileniem kilka dni temu, zostały obecnie złagodzone, a
wywołane przez nie skutki organiczne - jak dotąd - zostały ograniczone i
zrekompensowane zastosowanymi zabiegami leczniczymi.
Cały dzień przeszedł spokojnie. Papież snuł plany na najbliższą przyszłość.
Tymczasem około godz. 23.00 wystąpiły nagle ostre bóle w okolicy żołądka,
którym towarzyszyło poważne pogorszenie ogólnego stanu. Prof. doktor
Mazzoni wysunął hipotezę, że nastąpiła perforacja guza. Wykluczył
równocześnie możliwość operacji chirurgicznej.
Śmierć zbliżała się do łóżka papieża.
63. JAM JEST ZMARTWYCHWSTANIE I ŻYCIE
Dnia 31 maja o godz. 10.00 profesorowie Valdoni i Mazzoni stwierdzili
beznadziejny stan Jana XXIII spowodowany kryzysem, do którego doszło w
nocy.
Sekretarz osobisty papieża, ks. Loris Capovilla, stosownie do tego, co mu
zlecono już w pierwszym roku pracy na tym stanowisku, stanął u wezgłowia
Jana XXIII i głosem dławionym wzruszeniem powiedział:
- Ojcze Święty, spełniam teraz swój obowiązek, który Wasza Świątobliwość
spełnił wobec biskupa Radiniego w ostatnich chwilach jego życia. Nadeszła
godzina: Bóg wzywa Waszą Świątobliwość!
Papież nie okazał wzruszenia i po chwili refleksji spokojnie powiedział:
- Dobrze byłoby usłyszeć zdanie lekarzy.
- Ojcze Święty - odpowiedział sekretarz - zdanie lekarzy jest następujące:
nadszedł koniec. Guz dokonał swego.
- A więc jak u biskupa Radiniego! Czy będzie operacja?
- Nie jest potrzebna. Zapalenie otrzewnej zwyciężyło silny organizm
Waszej Świątobliwości.
Wzruszenie ogarnęło wypowiadającego te słowa. Papież zaczął go uspokajać i
pocieszać. Następnie wydał Jan XXIII szczegółowe dyspozycje, aby ostatnie
akty jego życia odbyły się dostojnie, zgodnie z przepisami Caeremoniale
Episcoporum dla zbudowania duchowieństwa i wiernych. Do otaczających
powiedział papież:
- Pomóżcie mi umrzeć, jak godzi się umierać biskupowi i papieżowi. Przede
wszystkim, księże Sekretarzu, proszę wyjąć moje drobne pieniądze z biurka i
zanieść do Sekretariatu Stanu. Pragnę, aby Pan mnie zastał biednym i nic
nie mającym, jak jest w rzeczywistości.
Do sekretarza stanu zwrócił się papież ze słowami:
- Księże Kardynale! jestem pełen radości, gdyż mi powiedziano: Pójdziemy
do domu Pana.
O godz. 11.00 przyjął Jan XXIII wiatyk.
Po Komunii św. przemówił papież do maibliższego otoczenia:
To łóżko jest ołtarzem, ołtarz wymaga ofiary: oto jestem gotów. Składam w
ofierze swe życie za Kościół, kontynuację prac Soboru powszechnego, za
pokój na świecie i zjednoczenie chrześcijan. Tajemnica mego kapłaństwa tkwi
w Ukrzyżowanym, którego umieściłem na wprost mego łóżka. On na mnie patrzy,
a ja do Niego mówię. Podczas długich i częstych rozmów nocnych myśl o
odkupieniu świata ukazała mi się obecnie bardziej konieczna niż
kiedykolwiek: "Mam i inne owce, które nie należą do tej owczarni" (J 16,
16). Rozpostarte ramiona mówią o tym, że umarł On za wszystkich; nikt nie
jest odepchnięty od Jego miłości, od Jego przebaczenia. Szczególnym jednak
testamentem, który Chrystus zostawił Kościołowi, jest ut unum sint (J 17,
11). Uświęcenie kleru i ludu, katecheza chrześcijańska, głoszenie Ewangelii
różnym narodom są głównymi obowiązkami papieża i biskupów. Dostąpiłem
wielkiej łaski, że urodziłem się w rodzinie chrześcijańskiej skromnej i
ubogiej, lecz bojącej się Boga; że zostałem powołany do kapłaństwa już w
wieku dziecinnym: o niczym innym nie myślałem i niczego nie pragnąłem. Na
mojej drodze spotkałem świętych kapłanów, przykładnych przełożonych: ks.
Prancesco Rebuzziniego, bpa Radiniego, kard. Ferrariego..., wszyscy mi
pomagali i kochali mnie; wszyscy zachęcali mnie do dobrego. Nie pamiętam,
bym kogoś obraził, lecz gdyby tak było, proszę o przebaczenie; a jeśli
wiecie, że ktoś nie budował się mą postawą, proście go, by mi przebaczył. W
tej ostatniej godzinie jestem spokojny i mam pewność, że Bóg miłosierny
mnie nie odrzuci. W swej niegodności pragnąłem Mu służyć i nie szukałem
niczego innego, jak tylko tego, by dać świadectwo prawdzie,
sprawiedliwości, miłości, cichości i ewangelicznej pokorze serca. Mój
ziemski dzień dobiega końca; lecz Chrystus żyje, a Kościół prowadzi dalej
swe dzieło. Dusze, dusze: "Ut unum sint, ut unum sint".
Po tym przemówieniu zapanowała kilkuminutowa cisza.
Następnie biskup Pietro Canisio Van Lierde udzielił Janowi XXIII sakramentu
chorych.
Po tej ceremonii papież udzielił zebranym błogosławieństwa i powiedział:
- Sądzę, że nie dałem wam złego przykładu, nie jest to czas requiem,
nabierzcie otuchy, odwagi!
Teraz zaczął żegnać się z najbliższym otoczeniem. M. in. zwrócił się do
lekarzy, którzy go leczyli:
- Dziękuję za waszą opiekę i wybaczcie mi, że oderwałem was od zwykłych
waszych zajęć. Podczas gdy wyście się troszczyli o moje ciało, ja byłem
zajęty waszymi duszami...
Wzruszający był też moment pożegnania się z osobistym sekretarzem, ks.
Capovillą. Powiedział:
- Na koniec pozwólcie, że pożegnam mojego drogiego sekretarza księdza
Lorisa i wyrażę mu szczególną wdzięczność. Przez dziesięć lat był mi bliski
jak anioł, odgadując moje myśli, nie oddalając się ode mnie w niczym,
współpracując posłusznie z wielką gorliwością, poświęcając wszystko,
by być zawsze w harmonii z moją misją, w duchu ofiary, miłości do
Kościoła i bezinteresowności.
Po pewnym czasie powiedział do otoczenia:
- Nie bójcie się. Pan kieruje swoim Kościołem. W tym momencie głęboko się
wzruszył.
- Moim następcą - powiedział - jak sądzę, będzie kardynał Montini. Na
nim powinny się skupić głosy Świętego Kolegium.
O godz. 16.00 przybyli do papieża kardynałowie rezydujący w
Rzymie. Zwrócił się do nich:
- Pozdrawiam Święte Kolegium i wyrażam mu swój szacunek. Jestem pewien,
że bez trudu załatwicie sprawę następstwa. Ufam, że biskupi doprowadzą do
szczęśliwego zakończenia Soboru.
Po odejściu kardynałów Jan XXIII jeszcze raz zwrócił się do swojego
osobistego sekretarza, ks. Capovilli:
- Razem pracowaliśmy i służyliśmy Kościołowi bez ociągania się w usuwaniu
przeszkód, które czasami tarasowały drogę i przeszkadzały w postępowaniu
naprzód. Ty znosiłeś moje wady, a ja twoje. Zawsze będziemy
przyjaciółmi... Mamy wielu przyjaciół, a nawet zobaczysz, będziemy
mieli ich więcej... Z nieba będę cię bronił.
- Ja wkrótce - przerwał papieżowi sekretarz - pójdę za Waszą
Świątobliwością.
- O nie! - natychmiast zareplikował Jan XXIII. - Przed wypełnieniem swej
misji, masz jeszcze wiele dokonać. Kiedy już mnie nie będzie, czy
pojedziesz do Sotto il Monte, by odwiedzić moich?
- Ależ naturalnie.
- Są prości i pokorni, lecz wytrwali i wierni w przyjaźni. Dziękuję ci,
że o nich myślałeś, że troszczyłeś się o staruszków... Kiedy wszystko
się skończy, weż sobie urlop i odwiedź swą matkę...
Do kamerdynera Gusso zwrócił się papież:
- Zanim opuszczę tę ziemię, chcę ci podarować ostatni prezent. Czy masz
jakieś pragnienie? Czy chcesz objąć jakieś stanowisko?
Wzruszony kamerdyner odpowiedział:
- Nie, Ojcze św., nie pragnę niczego. I tak Ojciec św. tyle uczynił
dobrego dla mnie. Jeszcze raz za wszystko dziękuję.
- A może jednak masz jakieś życzenie? - nalegał papież. Kiedy kamerdyner
w ciągu dalszym odmawiał prośby, Jan
XXIII spojrzał na niego uważnie i marszcząc czoło powiedział:
- Chociaż umieram, to jednak w dalszym ciągu jeszcze jestem
papieżem. To co ja teraz mówię czy rozkazuję, jeszcze ma moc obowiązującą.
Wiesz o tym?
- Naturalnie że wiem, ale naprawdę niczego nie pragnę oprócz
tego, aby Ojciec św. kiedy będzie w niebie, chronił mnie i moją rodzinę.
Papież uśmiechnął się. Dobrotliwie powiedział:
- Chcę ci dać radę, Guido, którą powinieneś zawsze sobie
przypominać: nie przywiązuj się nigdy do pieniędzy. Pieniędzmi nie zrobisz
nigdy nic dobrego.
Troszczył się też w takiej chwili, aby na każde nadesłane życzenie
odpowiedziano z pełnym szacunkiem. Depesza Chruszczowa dała mu okazję do
ponowienia wyrazów serdeczności ku narodom Związku Radzieckiego. Kazał na
nią odpowiedzieć zgodnie z przyjętą formą. Skierował nadto wielce życzliwe
słowa ku wielkim narodom Azji, a zwłaszcza Chinom.
W ciężkich momentach kryzysu nie znikała z jego oblicza słodycz. Często
powtarzał:
- Ból znoszę cierpliwie, a nawet z radością.
O godz. 19.00 opanowały papieża ostre bóle i lekarze podali środki
uśmierzające.
Tymczasem plac św. Piotra pełny był wiernych, którzy czuwali na modlitwie
łącząc się z cierpieniami i modlitwą ich Ojca.
Z całego świata ustawicznie napływały tysiące depesz.
Oto charakterystyczne słowa niektórych z nich:
"Modlę się o Twoje zdrowie. Jestem buddystą".
"Bóg Cię kocha".
"W takiej mierze, w jakiej niewierzący może się modlić, modlę się o rychłą
poprawę zdrowia Waszej śwętobliwości".
"Modlę się za Ciebie, ponieważ byłeś dla mnie i wielu innych protestantów
źródłem dobrych natchnień. Twoja roztropność i wielka dobroć dla wszystkich
ludzi wywarła wpływ na bieg historii świata. Niech Cię Bóg błogosławi".
"Kochany Papieżu Janie, kochamy Cię" - dwie dziewczynki amerykańskie.
"Nasze australijskie serca są z Tobą" - czterej protestanci.
"Żydzi nie zapominają, że jesteś ich przyjacielem".
1 czerwca o godz. 3,00 obudził się papież. Ponownie dziękował lekarzom.
Na ich słowa pełne pociechy powiedział:
- Tak, czuję się dobrze, lecz jestem gotów iść tam, gdzie
wzywa mnie Pan.
Kiedy usiadł na łóżku, aby wypić kawę, powiedział:
- Oto jestem tu jeszcze, a wczoraj zdawało się, że odejdę...
Nigdy nic nie wiadomo. Bóg może wszystko... Mógłbym nawet wyzdrowieć.
Zostaliśmy przecież stworzeni, aby żyć... Jeśli zaś stan mego zdrowia
ulegnie pogorszeniu, jakiż to będzie dla was zawód... Następnie zaczął
przytaczać słowa Pana Jezusa: ?- "Jam jest zmartwychwstanie i życie.
Kto wierzy we mnie, choćby i umarł, żyć będzie. A każdy, kto żyje i wierzy
we mnie, nie umrze na wieki". Zakończył z naciskiem:
- Jezus wystawił na próbę wiarę Marty, gdy ją zapytał: "Wierzysz w to?"
... My w to wierzymy!
W pokoju słychać było ustawiczną modlitwę, podczas której Jan XXIII
błogosławił chorym, dzieciom, biednym, więźniom. Zapadł w sen i znowu się
obudził z pełną świadomością.
2 czerwca w uroczystość Zesłania Ducha Świętego cały świat modlił się o
potrzebne łaski dla Jana XXIII.
Sam papież słabnął. Naprzeciw swego łóżka kazał umieścić Krzyż, obraz Matki
Bożej Częstochowskiej i obraz "Salus Populi Romani". Wpatrzony w wizerunek
Ukrzyżowanego Chrystusa prosił Ojca Niebieskiego o jedność ludzkiej
rodziny.
Kryzys następował po kryzysie.
Lekarze stwierdzili: .
Doskonały stan układu krwionośnego i wyjątkowa odporność fizyczna Ojca
Świętego sprawiają, że organizm stawia silny opór, dlatego proces
pogarszania się jest powolny, choć progresywny.
Teraz zaczęła papieża opanowywać śpiączka.
3 czerwca o godz. 3.00 Jan XXIII kilkakrotnie powtórzył:
- Panie, Ty wiesz, że Cię kocham!
Powtórzył w następnych godzinach słowa Chrystusa:
- "... aby byli jedno" - "Jam jest droga, Jam jest
zmartwychwstanie i życie..."
Podświadomie kreślił dookoła siebie wielkie krzyże... Około godz. 19.00
biskup Cavagna rozpoczął odmawiać modlitwy za konających. Z ust papieża
wydobywały się ciche słowa:
- Siostrzyczka śmierć, moja siostrzyczka śmierć...
Kiedy na placu św. Piotra kardynał Traglia kończył odprawiać mszę św. dla
olbrzymich tłumów przerażonych i zasmuconych wiernych, ciało papieża
zaczęło drżeć. Oddech stawał się coraz cichszy.
Nagle ostatnie spojrzenie skierował Jan XXIII na obraz Matki Bożej
Częstochowskiej i wyszeptał:
O Mater mea, Fiducia mea... O Matko moja, Ufności moja...
W tej chwili w pokoju nastąpiła cisza wielka. Tylko z placu św. Piotra
dobiegł głos:
Idźcie, ofiara spełniona!
Angelo Giuseppe Roncaili, Papież Jan XXIII, umarł 3 czerwca 1963 roku, o
godzinie 19.45.
64. DO WIDZENIA!
Z testamentu Jana XXIII:
"Wszystkich ściskam w duchu, wszystkich, duchownych i świeckich, bez żadnej
różnicy, tak jak bez różnicy ich kochałem jako członków tej samej rodziny,
przedmiot tej samej troski i miłości ojcowskiej i kapłańskiej. "Ojcze
święty zachowaj w imię Twoje tych, których mi dałeś, aby byli jedno jako i
my" (J 17,11).
W godzinie rozstania, albo raczej żegnając słowami: "do widzenia" - raz
jeszcze przypominam wszystkim to, co ma największą wartość w życiu: Jezus
Chrystus, Jego święty Kościół, Jego Ewangelia, a w Ewangelii przede
wszystkim "Ojcze nasz" w duchu i w Sercu Jezusa, a z Ewangelii - prawda,
dobroć, dobroć łagodna i życzliwa, czynna i cierpliwa, niepokonana i
zwycięska.
Dzieci moje, Bracia moi, do widzenia! W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. W
imię Jezusa, naszej miłości; Maryi, naszej i Jego najsłodszej Matki; św.
Józefa, mojego pierwszego i najdroższego Patrona; w imię św. Piotra, św.
Jana Chrzciciela i św. Marka, św. Wawrzyńca Justyniana i św. Piusa X.
Amen".