Ambasador łaskawego Boga - Luc Baresta
Jak odkryć wnętrze człowieka, jak zajrzeć w głąb jego osoby? Jak
odnaleźć źródła jego przyszłych postaw?
Ziemia rodzinna
Poszukiwanie tych źródeł musimy z całą pewnością rozpocząć od okolic
Bergamo. Kraina ta, z jej zatopionymi w słońcu pejzażami,
rozbrzmiewająca gwarem mieszkańców, jest dla Angelo Roncallego
czymś więcej niż tylko wspomnieniem dzieciństwa. Jest niezniszczalną
częścią jego duszy. Kiedy wspomina on wiele dalekich dróg, które
przemierzał, pielgrzymując po Wschodzie i po Zachodzie, bieg jego myśli
niebawem zbacza, jakby za sprawą wewnętrznej, subtelnej siły
przyciągania, ku obrazom rodzinnej ziemi. Wesołe linie pagórków,
gromady dzieciaków, plamy chłodnego cienia wpisane w podwórka
gospodarstw albo przyczajone u progu domów, w podcieniach —
wszystko to jest dla Angelo Roncallego jakąś pierwotną świątynią, której
mijające lata nie są w stanie zniszczyć czy chociażby zatrzeć. Wręcz
przeciwnie, dodają jej one blasku, zanurzając jej zarysy w łagodnym
świetle niezmierzonej czułości.
„Łaskawy Bóg — mówił na krótko przed objęciem nuncjatury w Paryżu —
nie pozwala mi zapomnieć o mojej wiosce i o polach, gdzie moi bliscy
pracują w wielkiej prostocie i ufności, pod słońcem, które jest odblaskiem
chwały Bożej”.
Gospodarstwo, w którym się wychował, było ubogie — parę hektarów
dzierżawionej ziemi, kilka krów. Uprawiano tam winorośl, z której
wytwarzano wino do użytku domowego, jarmuż dla bydła, liście z drzewa
morwowego służyły za pożywienie dla jedwabników... Nigdy nie było
wiadomo, czy uda się coś odłożyć. Trzeba było ciężko pracować, żeby nie
zabrakło chleba powszedniego. W trudnych chwilach pomoc nadchodziła
od lepiej usytuowanego krewniaka, który pędził życie w pięciu dalekich
krajach.
Ileż musieli się Roncalli natrudzić, żeby z dzierżawców stać się
właścicielami ziemi, którą uprawiali... Było jednak coś, co czyniło rodzinę
Roncalli, najliczniejszą w Sotto il Monte, w jakiś sposób szczęśliwą.
Świadczy o tym zbiór 727 listów zatytułowany
Listy do mojej rodziny
.
Okazuje się, że bogata korespondencja nigdy nie przestała łączyć Angelo
Roncallego z jego bliskimi, z rodzinną ziemią. W jednym z tych listów, z 10
kwietnia 1930 roku, znajdujemy słowa, w których syn rolników z Bergamo,
wówczas wizytator apostolski w Bułgarii, dziękuje Bogu za
doświadczenie ubóstwa, będące dla niego szkołą świętości: „Moją
wewnętrzną skłonność do spokojnego i ufnego przebywania w ramionach
Opatrzności i do zachowywania świętego posłuszeństwa zawdzięczam
po części temu, że przyszedłem na świat w rodzinie ubogiej w dobra
ziemskie, lecz bogatej w wiarę i bojaźń Bożą, nawykłej do rzeczy prostych,
żyjącej z dnia na dzień rytmem natury”.
Tam więc, w owej pierwotnej świątyni, znajdują się jego korzenie, i to nie
tylko te ziemskie. Angelo Roncalli nigdy nie traci z nimi kontaktu.
Świadczą o tym jego
Listy
. Jakaś niezmierna czułość każe mu się
zwracać, pomimo oddalenia, do swoich bliskich, a jest ich niemało. Dla
każdego jest pełen troskliwej miłości, zawsze służy radą, pociesza, chce
być pomocny, często w najmniej oczekiwanych drobiazgach.
W listach przemawia łagodność, ale i autorytet, uznany przez adresatów.
Są one pełne wołania do Boga, którego obecność przywoływana jest w
każdej sytuacji życiowej, tak że przenika je atmosfera głębokiej wiary,
naturalnej niczym oddychanie. Dojrzałość tej wiary objawia się w
duchowym dziecięctwie, które polega na oddaniu się w ręce Boga, jak
dziecko, które o nic się nie martwi, kiedy jest pod opieką taty, a także na
zachwyceniu się cudem zmartwychwstania, do którego przygotowaniem
jest krzyż. Pierwotna świątynia Angelo Roncallego to nie tylko jego bliscy
i ich życie ziemskie, ale także ci, którzy umierają i od dawna nie żyją.
Śmierć bowiem jest dla niego nie końcem, ale początkiem,
dies natalis
.
Z Wenecji, w 1954 roku pisze: „W tych dniach będę dużo myślał o naszych
drogich zmarłych. Dobrze, jeśli nie przestajemy się za nich modlić, ale
mylilibyśmy się, sądząc, że nie przebywają oni jeszcze w pokoju i radości,
bo oni uśmiechają się do nas, czekają i zapraszają nas do siebie”.
Angelo Roncalli jest związany ze swoją ziemią tym bardziej, że widzi jej
przedłużenie w niebie. Z kultury, w której wzrastał, wiejskiej i
chrześcijańskiej, pochodzi ta część niego samego, na którą składa się
dziedzictwo sposobu życia i myślenia swych bliskich. Syn wieśniaków z
Bergamo dziedziczy po nich wybór wiary i zdrowy rozsądek, o którym
mówią tam, że jest drugim imieniem Ducha Świętego. Dzięki niemu
będzie potrafił zachować właściwą miarę w rozmaitych sytuacjach.
W życiu Angelo Roncallego wielką rolę odgrywają związki krwi. Ma on
tego ogromną świadomość, czuje się spadkobiercą rodu
ukształtowanego mozolną, upartą pracą, trudem wydzierania podnóżom
Alp uprawnych gruntów, uprawiania winorośli na deszczowych stokach.
Jego rodowe nazwisko Roncalli posiada — według niego — szczególne
znaczenie. Kojarzy on je z
roncaglia
, górskimi osadami w dolinach
Bergamo. Słowo to pochodzi być może od
ronchi
(w tamtejszym dialekcie
ruc
,
roncai
), tarasów utworzonych w zboczu góry, na których uprawia się
winorośl. W XV wieku przybył z
roncaglia
Capino człowiek o nazwisku
Martino Roncalli, zwany Maitino, i zbudował dom w Sotto il Monte, u stóp
wzgórza.
Oto jak w 1946 roku, w Paryżu, Angelo, z tego samego rodu, dziwi się, że
we Francji „jest całe mnóstwo Roncallich, którzy piszą do nuncjatury”. Do
jednego z nich nuncjusz pisze: „Mój drogi Leonie Roncalli! Czy pochodzi
pan od synów Michała Roncalli, czyli Maksymiliana, Jana i Cezara, czy od
Eugeniusza? Niech Pan będzie tak miły i mi to wyjaśni. Bardzo chciałbym
móc Pana gościć u siebie w Paryżu”.
Wszystko to, co odnosiło się do tej pierwotnej świątyni, choćby tylko z
punktu widzenia fonetyki, bardzo go interesowało. Patrząc głębiej,
zauważymy również, że to właśnie stamtąd wyniósł on poczucie trwania,
rozumienie znaczenia upływu czasu, potrzeby cierpliwości. Lubił
powtarzać: „Trzeba dać czas czasowi”. Oznaczało to dla niego także
konieczność wierności, ochraniającej czas wzrostu i dojrzewania, aby
doczekać się prawdziwego owocu.
Nie bez powodu mówi się, że człowiek wywodzący się ze środowiska
wiejskiego zwraca się instynktownie ku temu, co minione, przywiązując
wielką wartość do obyczaju; że z natury swojej jest tradycjonalistą, nawet
jeśli sądzi, że ma poglądy rewolucyjne, lub wmówią mu to politycy z
miasta. Angelo Roncalli miał w sobie coś z tego instynktu. Jednak
możemy powiedzieć jego własnymi słowami, że Opatrzność wykorzystała
tę cechę jego charakteru, aby powierzyć mu dziedzictwo o zupełnie innym
wymiarze, które zawładnęło całą jego osobą i które przyjął w całości —
dziedzictwo przeszłości Kościoła.
Było to dziedzictwo ostateczne, w którym czas jest drogą otwartą ku
wieczności. Św. Paweł tak mówił o mocy Ducha Świętego: „Wszyscy ci,
których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. (...) Sam Duch wspiera
swym świadectwem naszego ducha, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Jeżeli
zaś jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a
współdziedzicami Chrystusa; skoro wspólnie z Nim cierpimy, to po to, aby
wspólnie mieć udział w chwale” (Rz 8,14-17).
Dziedzictwo to czyni Angelo Roncallego nie tylko człowiekiem
przeszłości, ale także teraźniejszości i przyszłości. Był on prorokiem,
kiedy — patrząc w przyszłość — zwołał sobór, ale był nim dlatego, że
pamiętał o tym, co minęło; przyjął całą wielką przeszłość, której blask
opromienił go, pozwolił mu przekroczyć czas.
Fascynacja historią
Szczególne przeznaczenie Angelo Roncallego do objęcia tego
ogromnego dziedzictwa przejawiało się także w umiłowaniu historii.
Żywe, niesłabnące zainteresowanie tą dziedziną, które zawsze okazywał,
czy to przed, czy już po wstąpieniu do Lombardzkiego Towarzystwa
Historycznego, jako profesor, delegat apostolski czy nuncjusz, wreszcie
jako papież, kiedy to pod jego auspicjami i dzięki jego mecenatowi
rozpoczęto w Paryżu, w wydawnictwie Boccard, publikację
Akt Nuncjatury
we Francji.
Najmilszą pamiątką pobytu i podróży po Francji zawsze były
dla niego książki historyczne, o jakimkolwiek by traktowały okresie
dziejów. Najbardziej upodobał sobie w starych książkach. Nie wstydził
się, podczas paryskich spacerów bulwarami czy malowniczymi uliczkami
Dzielnicy Łacińskiej, szperać na straganach bukinistów. Często trafiał na
coś ciekawego. Raz znalazł XV-wieczny manuskrypt, księgę hymnów z
klasztoru Sainte-Grate, unikat pochodzący... z Bergamo. Zadrżało serce
syna tej ziemi. Tak bardzo chciałby podarować księgę swojej ukochanej
diecezji! Niestety, cena była dla niego zbyt wysoka... Ale na kilka dni przed
jego wyjazdem do Wenecji hojny przyjaciel przyniósł to cenne dzieło do
nuncjatury.
Nie było takiego roku, podczas jego długiej posługi kapłańskiej, w którym
nie dałby świadectwa swojej erudycji czy to w przemówieniu
okolicznościowym, czy wygłaszając panegiryk na czyjąś cześć, czy też
wykład inauguracyjny. Wśród pism Angelo Roncallego zwięzłe i skromne
artykuły idą w tym samym kierunku. Są to liczne przyczynki historyczne
na rozmaite tematy dla pisma „La vita diocesima di Bergamo” z lat 1909-
1914, dwie prace z historii lokalnej, poświęcone powstaniu seminarium w
Bergamo i instytucji dobroczynnej
Misericordia maggiore
. Stykamy się tu
z czymś, co jest nie tylko upodobaniem w przeszłości, ale działaniem
właściwym historykowi. Monografie te nawiązują do innych, jeszcze
ważniejszych dzieł Angelo Roncallego.
Epoką dziejów, która najbardziej go interesowała, były czasy Soboru
Trydenckiego. Bergamo i Trydent, czyli czas odnowy Kościoła i ukochane
miejsce ziemskiego dzieciństwa połączyły się, by stworzyć klimat dla
pracy umysłowej i nieustającej modlitwy.
W 1917 roku młody Angelo zaczyna się interesować wielką postacią
Soboru Trydenckiego, słynnym Cezarym Baroniuszem, duchowym synem
św. Filipa Nereusza. Jego
Roczne dzieje kościelne
to 12 tomów
poszukiwań odpowiedzi, jaką można by dać protestantom.
Kiedy został biskupem, a potem papieżem Janem XXIII, umieścił w
swoim herbie słowa:
Oboedientia et pax
. Będąc nuncjuszem w Paryżu, w
przemówieniu wygłoszonym 21 stycznia 1945 roku z okazji Tygodnia
Modlitw o Jedność Chrześcijan, Angelo Roncalli wyjaśnia znaczenie, jakie
mają dla niego te słowa. Otóż Baroniusz miał zwyczaj co wieczór chodzić
do Bazyliki św. Piotra. Dzieci już z daleka rozpoznawały jego wielkie
buciory i przybiegały, by prosić o parę groszy, których nigdy im nie
odmawiał. Do bazyliki wchodził z szacunkiem i „kierował się ku figurze
św. Piotra, która wówczas znajdowała się niedaleko drzwi. Całował stopę
Apostoła, wypowiadając zawsze te same dwa słowa:
Pax et oboedientia
.
W tym prostym akcie, powtarzanym niestrudzenie — komentuje abp
Roncalli — przejawiała się zasada całego życia tego człowieka, jego
najgłębsza tajemnica”.
Czyż abp Roncalli nie mówił zarazem o czymś bardzo osobistym, o
czymś, co określał jako „mały sekret mojego zawołania, do którego
jestem bardzo przywiązany i które dobrze mi służy od 20 lat...”? I
dodawał: „Ten, kto trwa w wierności duchowi ożywiającemu działalność
apostolską Kościoła, wspomagany radosnym posłuszeństwem i stałym
pokojem, może być pewny, że otrzymał dar wprowadzania domowego i
społecznego ładu. A ład ten jest istotą pokoju i dobrych stosunków
między narodami”.
Widzimy, jak zmienia się porządek:
Pax et oboedientia
oznacza dla abp.
Roncallego posłuszeństwo i pokój. Posłuszeństwo (od
obaudire
—
„słuchać”, „być posłusznym”) — przede wszystkim słowu Bożemu
stwarzającemu państwo pełne ładu, będącego symbolem i źródłem
pokoju, a także ład rodzinny i społeczny, narodowy i międzynarodowy...
Przychodzi na myśl pierwsze zdanie encykliki Jana XXIII
Pacem in terris
:
„Pokój na Ziemi, którego wszyscy ludzie wszystkich czasów tak żarliwie
pragnęli, nie może być budowany i utrwalany inaczej, jak tylko przez
wierne zachowywanie porządku ustalonego przez Boga”.
Oprócz osoby Baroniusza ogromny, trwały wpływ wywarła na Angelo
Roncallego inna postać, głęboko związana z dziełem Soboru
Trydenckiego. Był to św. Karol Boromeusz. Osoba tego wielkiego biskupa
na długo zawładnęła jego umysłem, sprawiając, że jego gorące
umiłowanie przeszłości zaowocowało nowymi dziełami historycznymi.
Pewnego pięknego dnia 1906 roku, młody ks. Roncalli, czekając na
biskupa, zajrzał na chybił trafił do
Archiwów duchowych Bergamo
.
Przypadek ten zapoczątkował stworzenie ogromnego dzieła, owocu
półwiecza pracy, które — choć traktuje o zagadnieniu dość wąskim — ma
wielkie znaczenie.
Gli atti della visita apostolica di san Carlo Borromeo a
Bergamo, 1575
, zebrane i opracowane przez Angelo Roncallego, liczą pięć
tomów, 3000 stron. W ich skład wchodzą spisy, protokoły, raporty,
memoriały, zapisy rozmów, dekrety, rozporządzenia, werdykty i mnóstwo
wyjaśniających notatek. Całość jest ogromnym wkładem w wiedzę o
historii Kościoła w pierwszych latach po Soborze Trydenckim.
Historia ta składa się z dwóch sprzężonych ze sobą nurtów pracy
ówczesnego Kościoła, mobilizującego siły do odnowy. A więc po
pierwsze praca na polu doktrynalnym, dotycząca zagrożonych w tym
czasie dogmatów, oraz wysiłek dyscyplinarny i duszpasterski, tak ważny
w czasach, kiedy „świat”, jego bogactwa i honory niejednokrotnie
rozmywały albo nawet zdeformowały widzialny znak obecności Boga
wśród ludzi. Św. Karol Boromeusz wpisał się w te dwa nurty pracy na
rzecz odnowy Kościoła.
Karol Boromeusz był bratankiem papieża Pawła IV. Wyniesiony przez
niego do godności kardynalskiej już w wieku 22 lat, zadał kłam
powszechnemu wyobrażeniu o krewniakach papieży, pławiących się w
honorach i beneficjach. Świadectwem jego życia jest nie tylko rozdanie
całego swego majątku, ale przede wszystkim dar złożony z samego
siebie. Jeśli chodzi o dobra tego świata, korzystał tylko z „chleba, wody i
siennika”. Był człowiekiem modlitwy i medytacji, jednocześnie całkowicie
poświęcając się pracy. Kierując archidiecezją mediolańską, działał w tym
samym kierunku, co na Soborze Trydenckim. 20 lat pracy poświęcił
wdrażaniu jego postanowień, służących głębokiej odnowie życia
Kościoła. Odbył wiele wizytacji duszpasterskich i apostolskich, zwoływał
synody prowincjalne i diecezjalne, przeprowadził szeroko zakrojoną
reformę administracyjną, założył Instytuty Nauki Chrześcijańskiej, ukrócił
biesiady i hulanki w kilku podupadających klasztorach... Prowadził życie
niezwykle zaangażowane, co nieraz wiele go kosztowało. Na przykład
reformę narzuconą pseudomnichom wzbogaconym na handlu wełną,
przypłacił postrzałem z rusznicy, na szczęście niezbyt celnym, w czasie
Mszy świętej. Tak jawi się nam ta niezwykle wyrazista postać wielkiego,
zarazem wiernego i nowatorskiego twórcy katolickiej Reformy we
Włoszech.
Badania historyczne Angelo Roncallego, wspierane osobistym
upodobaniem, były okazją do nawiązania głębokiej więzi ze św. Karolem
Boromeuszem. Nie mogła ona nie wpłynąć na rozwój duchowy
przyszłego papieża Jana XXIII. Dwukrotnie podczas pontyfikatu, kiedy
Angelo Roncalli wypowiadał się na temat św. Karola, przez usta
namiestnika Chrystusowego przemówił historyk. Pierwszy raz miało to
miejsce 4 listopada 1958, w dniu koronacji, która przypadała właśnie w
dniu św. Karola: „Postać św. arcybiskupa Mediolanu, którego zaliczyć
należy do najwybitniejszych duszpasterzy w dziejach Kościoła, była i jest
nam duchowo bardzo bliska. (...) Życie Kościoła Bożego miało swoje
okresy zastoju i odrodzenia. W chwili, gdy trzeba było walczyć z
rozkładem moralnym stanu duchownego, Opatrzność powierzyła św.
Karolowi niezwykle ważną misję przywrócenia mu godności. W pełni
zasługuje on na chwalebne miano «mistrza biskupów» (...). Jest naszym
patronem, pragniemy jego wstawiennictwa oraz opieki teraz i później”.
Innym razem, również 4 listopada 1962 roku, podczas obrad Soboru
Watykańskiego II, podczas Mszy świętej sprawowanej według rytu
ambrozjańskiego przez kard. Giovanniego Battistę Montiniego Jan XXIII
oświadczył: „Czcigodni Bracia! Z wielką radością zapraszam was, abyście
ze mną oddali się kontemplacji tego wspaniałego przykładu i
najżarliwszej zachęty, z jakimi św. Karol zwraca się do katolickiego
duchowieństwa...”. I zaczął wymieniać, wobec Ojców Soboru, zasługi św.
Karola podczas Soboru Trydenckiego. Dzięki niemu „prace Soboru zostały
doprowadzone do pomyślnego zakończenia, w które zaczynano już w
owych czasach poważnie wątpić”. Zaś po zakończeniu Soboru wykazał
się ogromnym „talentem duszpasterskim, kiedy przeniósł się do
Mediolanu, by tam wprowadzać w czyn decyzje podjęte w Trydencie...”. W
tym miejscu Jan XXIII odwołał się do
Acta Ecclesiae Mediolanensis
, w
wydaniu Achillesa Rattiego, przyszłego Piusa XI, „niezwykle cennego
owocu lat pracowicie spędzonych na badaniach historycznych, w ciągu
których wielki bibliotekarz ambrozjański dojrzewał, nie domyślając się
jeszcze, że jako arcybiskup Mediolanu stanie się spadkobiercą zadań i
trosk kard. Boromeusza, aby wkrótce potem zasiąść na Stolicy
Piotrowej”.
W analogiczny sposób ten, który wydał
Gli atti della visita apostolica di
san Carlo Borromeo a Bergamo, 1575
, dojrzał duchowo w świetle tej
historii sprzed 400 lat; również on nie zdawał sobie sprawy z tego, że
niebawem, jako papież, sam także zazna trosk i ciężarów zbliżonych do
tych, jakie odczuwał wielki kardynał. Mądrość, jaką czerpał z
wykształcenia historycznego, wrażliwość na historyczny wymiar Kościoła,
jest tym aspektem osobowości Jana XXIII, który uwidocznił się wyraźnie
podczas Soboru. Posłużył mu on nie do relatywizowania prawdy, o której
dobrze wiedział, że jest ponadczasowa, ale właśnie do zachowania jej od
relatywizmu, który mógł z czasem ją przesłonić, i do przywrócenia jej
odnawiającej mocy.
Serce dyplomaty
Intrygujące jest to, jak różne opinie wywołała ta bardzo głęboko wpisana
w osobowość Angelo Roncallego cecha, jaką była dyplomacja. Wielu
publicystów uważało, że w wyczerpujący sposób scharakteryzowali jego
osobę słowami: „W gruncie rzeczy był to dyplomata”. Jednocześnie Henri
Daniel-Rops wspomina, że w paryskiej nuncjaturze, po tym jak nuncjusz, z
całą swobodą, wygłosił swoje uwagi, jeden z zaproszonych gości
wykrzyknął: „Ależ to jest najmniej dyplomatyczny z dyplomatów!”. Według
niektórych jego pobyt na Wschodzie był pasmem upokorzeń i klęsk (na
pewno jest w tym trochę prawdy); jego nominacja do Paryża miała być
aktem „zemsty” za to, że rząd gen. Charlesa de Gaulle'a zmusił do
wyjazdu abp. Valerio Valeriego. Papież Pius XII miał wtedy wybrać, na
miejsce wygnanego, „wieśniaka znad Dunaju dyplomacji”.
Wyrażenie to jest jednak mylące dla kogoś, kto chciałby je odczytać
niezbyt życzliwie. Potocznie, wieśniak znad Dunaju oznacza człowieka,
który pod pozorami nieokrzesania skrywa szlachetność ducha. Właśnie
owa szlachetność łączyła się w osobie Angelo Roncallego ze sposobem
bycia nie prymitywnym, ale tak bezpośrednim, że czasem kłopotliwym...
Pozostawał sobą zarówno nad Dunajem, jak i nad Sekwaną czy nad
kanałami Wenecji, a jego gwałtownym zmianom nastroju zawsze
towarzyszyła jakaś wielka łagodność.
Tak więc wydaje się, że osobę Angelo Roncallego określają o wiele lepiej
słowa Denise Aimé-Azam, która przytaczając wyrażenie „ambasador
nadzwyczajny”, czyli taki, któremu powierzono tymczasową, specjalną
misję, modyfikuje jego sens, zmieniając szyk wyrazów. Dla niej Angelo
Roncalli był „nadzwyczajnym ambasadorem”, bo — jej zdaniem — był
„ambasadorem, jakich mało”.
Istotnie, styl, w jakim reprezentował on Stolicę Apostolską w Bułgarii,
Turcji i Grecji, nie był stylem, jaki w ogólnym pojęciu powinien cechować
zawodowego dyplomatę. Weźmy chociażby pożegnalne przemówienie w
Bułgarii. Wygłoszone w święto Bożego Narodzenia, było transmitowane
przez radio i wydrukowane w dzienniku katolickim „Istina” w Sofii. Abp
Roncalli powołuje się na dawny europejski zwyczaj, zgodnie z którym w
Wigilię Bożego Narodzenia stawiano w oknie zapaloną świecę, „żeby św.
Józef i Maryja Panna, szukający schronienia na tę świętą Noc, mogli
zobaczyć, że wewnątrz, przy ogniu, wokół uroczyście zastawionego stołu,
czeka na nich rodzina”. Szykujący się do odjazdu abp Roncalli komentuje
to tak: „Gdziekolwiek będę, jeśli jakiś zbłąkany Bułgar przejdzie przed
moimi oknami, zobaczy taką zapaloną świecę. Wystarczy, że zapuka do
drzwi, a otworzę mu, czy będzie katolikiem, czy prawosławnym.
Wystarczy, że będzie «bratem z Bułgarii». Każdego z was przyjmę z
radością”. Rzeczywiście, mamy tu do czynienia z dość szczególnym
rodzajem dyplomacji, niemieszczącym się w potocznym znaczeniu tego
terminu.
Podobnie było w Turcji i Grecji. Kraje te, których trudną sytuację
potęgowała wojna między europejskimi mocarstwami, były dla abp.
Roncallego miejscem próby. Na kontakty nawiązywane ze Wschodem nie
można nie patrzeć z perspektywy przyszłego rozwoju ekumenizmu i
Soboru Watykańskiego II. Kontakty te dały odczuć abp. Roncallemu,
nierzadko poprzez dramatyczne doświadczenia, zło podziałów między
chrześcijanami. Było to dla niego niewyczerpanym źródłem cierpienia,
krzyżem, który podjął, by kroczyć za swym Mistrzem. Podziały między
wyznaniami były dla niego codziennym, bolesnym doświadczeniem
wzajemnych uprzedzeń i animozji, stwarzających wielowiekowe bariery
między narodami.
Angelo Roncalli wiedział, że w tej sprawie trzeba liczyć przede wszystkim
na modlitwę, a także na pogłębianie wiedzy, wyjaśnienia doktrynalne i
historyczne, i że podejście to wymaga rzetelności ze względu na sakralny
charakter tej dziedziny. Zależało mu bardzo na działaniach
ekumenicznych i brał udział w wielu takich spotkaniach. Świadectwo o
tym, jak ważne jest dla niego pojednanie między wyznaniami, dawał
przede wszystkim przez sposób, w jaki na co dzień wypełniał swoje
obowiązki przedstawiciela Stolicy Apostolskiej. Łagodził konflikty, starał
się o większą otwartość. Wydarzeniem znaczącym pod tym względem
było nabożeństwo żałobne za duszę Piusa XI, odprawione 19 lutego 1939
roku w Stambule. W korpusie dyplomatycznym można było zauważyć
wiele różnych osobistości: patriarcha prawosławny, który został
zaproszony, wydelegował swojego pierwszego sekretarza, patriarcha
ormiański — dwóch biskupów, a wielki rabin przybył osobiście. Na
zakończenie liturgii abp Roncalli przewidział ceremonię o bardzo
głębokim znaczeniu. Podczas nabożeństw za zmarłych papieży rytuał
przewiduje pięć egzekwii. Roncalli chciał, żeby celebrowali je
przedstawiciele czterech innych wyznań według własnego rytu. Tak więc
zgromadzeni mieli okazję zobaczyć najpierw wikariusza patriarchy
melchickiego, później biskupa bułgarskiego, biskupa greckiego i biskupa
armeńskiego, modlących się każdy we własnym języku i zgodnie ze swoją
liturgią. Nabożeństwo zakończył nuncjusz, odmawiając egzekwię w
języku łacińskim.
Podobna liturgia powtórzyła się przy okazji dziękczynnego
Te Deum
z
powodu wyboru Piusa XII. Znowu przedstawiciel wyznania
prawosławnego wziął udział w obchodach. Po tych wydarzeniach abp
Roncalli postanowił pojechać do Fanaru. Został tam przyjęty przez
patriarchę Beniamina, któremu towarzyszyli metropolici Heliopolis i
Laodycei. Złożył im, w imieniu Ojca Świętego, podziękowanie za udział w
przeżywaniu żałoby i radości Kościoła katolickiego. Liczni komentatorzy
podkreślali później, że było to pierwsze tego typu spotkanie od wieków.
Przykłady te powinny skłonić każdego, kto chciałby prowadzić badania
nad dyplomacją watykańską, do zachowania ostrożności. Trzeba bowiem
od samego początku uniknąć ogólnej tendencji do przyrównywania
dyplomacji Kościoła, bardzo szczególnej, do sposobu postępowania i
samej natury dyplomacji politycznej. Choć od czasów I wojny światowej
uległa ona głębokim przemianom, to jednak długo nasiąkała tradycyjnym
makiawelizmem. Definicja, którą w XVII wieku sformułował sir Henry
Wotton, wysłannik Jakuba I, króla Anglii, do Augsburga: „Ambasador jest
uczciwym człowiekiem, którego wysyła się, aby kłamał za granicą dla
dobra swojego kraju”, była bardzo zbliżona do teorii Makiawellego o
koniecznej dwulicowości. Ilustruje ona dość dobrze schemat myślowy,
jaki powoli zawładnął opinią publiczną, kiedy ta zaczęła wypowiadać się
na tematy relacji międzynarodowych.
Jakiekolwiek by były drogi historii, Kościół nigdy nie przestał popierać
dyplomacji w sensie pierwotnym, jemu właściwej, i związanej
bezpośrednio z misją religijną. Chociaż do wypełniania tej misji czerpie
on moc z innych źródeł i dyplomacja nie jest dla niej niezbędna, to Kościół
ma pełne prawo uważać się za podmiot prawa międzynarodowego, z
powodu spoczywającej na nim odpowiedzialności duchowej. Autorytet
Kościoła nie płynie z umowy między krajami, ale od jego Boskiego
Założyciela.
Członkowie Kościoła są zarazem obywatelami państwa, dlatego
właściwe jest, aby posługiwał się on ludzkimi sposobami, które mogą
pomóc w wypełnianiu swego posłannictwa; instytucja dyplomacji
umożliwia utrzymywanie właściwych stosunków z władzą świecką w
różnych krajach, działanie na rzecz rozwoju duchowego narodów i pokoju
w jego najgłębszym sensie.
Taka działalność dyplomatyczna wymaga zręczności, ostrożności, która
nie jest podyktowana chęcią uniknięcia ryzyka lub wygrania za wszelką
cenę, kiedy się ryzyko podejmie, lecz stanowi przede wszystkim
chrześcijański sposób stawiania mu czoła.
Kościół posługuje się instytucją dyplomacji, ale „nie w makiawelicznym
sensie udanego fortelu” (I. Cardinale). Zgodnie ze słowami kard.
Montiniego, przedstawiciel Stolicy Apostolskiej i Kościoła powinien
działać tak, aby jego misja, niezwykle ważna i delikatna, rzeczywiście była
„reprezentowaniem Chrystusa”.
Tak właśnie pojmował służbę w dyplomacji abp Roncalli. Tak też działał,
mając na celu dobro ludów, współpracę między narodami, dobre stosunki
między państwami. Starał się być rzeczywiście reprezentantem
Chrystusa. Jako dowód wystarczy przytoczyć jego słowa: „Ideałem
dyplomacji watykańskiej — pisał we
Wspomnieniach nuncjusza
— jest
zabieganie o królestwo Jezusa Chrystusa, a więc szerzenie Jego nauki,
czynienie świata takim, jakiego On pragnie. Wymaga to ciągłego dążenia
do najwyższego ideału, który nie wyklucza słusznych dążeń, także tych
doczesnych, żadnego narodu czy wspólnoty, lecz wszystkie je ogarnia.
Metoda pracy też jest specyficzna, polega bowiem na wspieraniu
kapłańskiego i duszpasterskiego działania Kościoła. Kościół składa się z
ciała i duszy; największą moc działania posiada nie to, co widoczne, ale
właśnie owa dusza, w której osiąga on sobie tylko właściwą pełnię, w
Ewangelii i wielowiekowej tradycji”.
Czyżby to odwoływanie się do „działania duszy” oznaczało pewne
lekceważenie skromnych zadań i inicjatyw o niewielkiej skali, które
wchodzą w skład tego rodzaju misji? Wprost przeciwnie. Abp Roncalli
pisał w Bułgarii: „Zdarzają się okoliczności, w których najbardziej błahy
drobiazg uczyniony we właściwym czasie znaczy więcej niż długoletnie
walki i mozolne prace”.
Czyż ten „błahy drobiazg we właściwym czasie”, w którym objawia się coś
z „duszy”, nie jest właśnie postępowaniem dyplomaty Kościoła,
inspirowanym przez miłość i analizę okoliczności? Dyplomacji tej obce są
wymyślne kalkulacje czy podstępy. Angelo Roncalli mógł być po prostu
sobą. Bezpośrednie, życzliwe nastawienie do wszystkich wybawiło go od
przyjmowania nadętych póz, wykonywania sztywnych gestów i
wywyższania się. Taki był osobisty styl abp. Roncallego, jedna z
możliwych realizacji ideału dyplomacji kościelnej. Istnieją też inne
interpretacje, inna szkoła — jak mawiał abp Roncalli — preferująca
bardziej pieczołowicie przygotowywane wystąpienia, przywiązująca
większą wagę do oficjalnych not i oświadczeń. On jednak sądził, że „jeśli
funkcja sługi Ewangelii wymagała od niego postępowania wedle jakiejś
taktyki, to przede wszystkim miał się kierować prostotą, szczerością i
łagodnością”.
Po przemyśleniu tych spraw jesteśmy chyba w stanie lepiej zrozumieć
pozornie paradoksalną decyzję Piusa XII. W sformułowaniu ostatecznych
wniosków pomoże nam świadectwo, o które poprosiliśmy abp. Antonio
Vuccino z Korfu, który dobrze znał Angelo Roncallego. Współpracował z
nim w Grecji w sprawie dekretu przeciw prozelityzmowi. Później, gdy
bawił jako gość u patriarchy Wenecji, kard. Roncalli zwierzał mu się ze
szczegółów tej nominacji, a dokładniej, opowiedział mu o swoim
spotkaniu z Papieżem, jakie odbył przed wyjazdem do Paryża, już jako
nowy nuncjusz.
Zaskoczony nominacją, abp Roncalli usiłował dowiedzieć się od któregoś
z pracowników Watykanu, kto mógł polecić go na to stanowisko. Wszyscy
jednak mówili, że nie mają pojęcia. Gdy więc tylko został przyjęty na
audiencji przez Piusa XII, zdobył się na odwagę i zadał pytanie samemu
Papieżowi. Tak bardzo chciałby się dowiedzieć, kto poradził Ojcu
Świętemu, aby nominował właśnie jego. Pius XII odparł na to, że nikt mu
nic w tej sprawie nie doradzał; sam dokonał tego wyboru i widzi, że
postąpił jak najsłuszniej. Kto jest potrzebny w Paryżu, w tych trudnych
latach powojennych? — zapytywał Pius XII. „Święty kapłan, Boży człowiek,
taki jak delegat Roncalli” — takie było zdanie Papieża, który dodał jeszcze:
„Niech Ekscelencja jedzie tam i postępuje jak ksiądz, tylko tyle”.
„Sądzę — podsumował abp Vuccino — że Roncalli był przede wszystkim
kapłanem Jezusa Chrystusa”.
Tak więc, gdy zgłębimy prawdziwy charakter tej jedynej w swoim rodzaju
misji dyplomatycznej, wyrażenie „nadzwyczajny ambasador” staje się
równoznaczne z określeniem „Boży kapłan”. Istnieje bardzo ważny
związek między tym, że Angelo Roncalli rozumiał ideał dyplomacji
watykańskiej jako „bezpośredni udział w działalności kapłańskiej i
duszpasterskiej Kościoła”, i tym, że Papież zobaczył w nim przede
wszystkim „kapłana”, zdolnego do postępowania „po prostu jak ksiądz”
podczas wypełniania swojej funkcji w powojennej Francji.
Angelo Roncalli „był człowiekiem tradycji, takiej jednak, która w prostej
linii pochodzi od Chrystusa, w Nim ma korzenie, odrzuca zaś cały brud,
jaki się nagromadził przez wieki. I, tak jak Chrystus, potrafił przede
wszystkim kochać. Wszystko, czego dokonał, co zapoczątkował,
narodziło się z tej podwójnej miłości, która tak naprawdę jest jednym:
miłości Chrystusa i bliźniego. W swoich dążeniach nie kierował się innymi
motywami; dlatego też, w burzliwych i trudnych czasach, w których
przyszło mu żyć, był prawdziwym ambasadorem Boga” (D. Aimé-Azam).
z francuskiego tłumaczyła
Maria Nowak
Luc Baresta, publicysta, były redaktor naczelny „France Catholique”,
katecheta w parafii Notre-Dame de Bonne Nouvelle w Paryżu.
opr. ab/ab