Truscott Lucian Duch walki

LUClAN K. TRUSCOTT IV

DUCH WALKI

Z angielskiego przełożył

Janusz Skowron

Tytuł oryginału

HEART OF WAR

Ilustracja na okładce

Paweł Głodek

Redakcja

Elżbieta Żuk

Redakcja techniczna

Alicja Jabłońska-Chodzeń

Korekta

Marianna Filipkowska

Izabella Wieczorek

Copyright © 1997 by The Lucian Truscott Company, Inc.

Published by Agreement with Renaissance, A Literary Talent

Agency, 9220 Sunset Boulevard, Suite 302, Los Angeles, California.

Facsimile: (310) 858-5389

© Copyright for the Polish edition

by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 2000

Bertelsmann Media Sp. z o.o.

Świat Książki

Libros

Warszawa 2000

Skład KOLONEL

Druk i oprawa Wrocławska Drukarnia Naukowa PAN

ISBN 83-7227-126-7

Nr 2138

Dla mojej matki

Anne Harloe Truscott

Więc powiem ci, co możemy zrobić:

Bądź mną przez jakiś czas, a ja będę tobą.

Paul Westerberg, The Replacements „Będę tobą”

1

Kara Guidry sama nie potrafiła zrozumieć, skąd się wziął u niej ten dziwny brak zdecydowania.

Znała tego mężczyznę dopiero od kilku miesięcy, a już uwielbiała, leżąc przy nim w łóżku, wsparta na łokciu, spoglądać na niego, kiedy spał. Gdyby nie kręcone ciemne włosy na klatce piersiowej, które przechodziły w delikatną gęstwinę na brzuchu, a potem ciemniały i twardniały, spływając niżej ku spojeniu ud, to wyglądałby we śnie jak chłopiec. Miała ochotę wyciągnąć dłoń, aby dotknąć jego brzucha i zanurzyć palce w pokrywających go gęstych włosach, ale jednocze­śnie pragnęła, by spał, bo mogła przy nim leżeć i patrzeć. W jej waha­niu było coś magicznego, coś, co sprawiało, że zaczynała się czuć jak młoda dziewczyna, a nie jak dojrzała kobieta.

Przypatrywała mu się podczas pierwszej spędzonej wspólnie nocy. Obudził się tak gwałtownie, gdy przesunęła bezwiednie paznokciem po jego brzuchu, że zdało się jej, iż widzi w półmroku żółty błysk w jego oczach, a gdzieś z głębi jego klatki piersiowej rozlega się niskie gardłowe warknięcie. Przeturlał się zwinnie, nakrywając ją całym ciałem, i zajrzał prosto w twarz. Nadal miał w oczach ten żółty błysk - teraz była już tego pewna. Znowu mruknął i chwycił zębami jej ramię, aż przeszył ją dreszcz. Wtulił twarz w jej szyję i nakrył dłonią pierś jak drapieżnik chwytający łup. Chwytał lekko zębami jej wargi i czubek podbródka, a ona patrzyła wprost w jego błyszczące z pożąda­nia oczy. Zaczął ją lizać jak kot, który liże swoje futerko. Odszukiwał językiem kro­ple potu na jej ciele i spijał je bez reszty. Delektowała się przeciąga­jącą się rozkoszą, pragnąc, by nigdy się nie skończyła. Rzuciła okiem na stojące obok łóżka radio z zegarem: dziesiąta trzydzieści.

- Mace - szepnęła. - Mace Nukanen. Obudź się.

Mace poruszył się, przykrył czoło przedramieniem i znowu pogrą­żył się w głębokim śnie. Kara wstała z łóżka, przeszła na palcach przez pokój i stanęła przed wielkim lustrem pokrywającym całą ścianę motelowej łazienki. Przegarnęła palcami swe jasne włosy.

To pewnie dzięki tym porannym zaprawom - pomyślała, podziwia­jąc się w lustrze. Wyglądała nadzwyczaj dobrze jak na trzydziestopię­cioletnią kobietę, która w dodatku spędziła jedną trzecią życia w wojsku. Ważyła przy tym dokładnie tyle samo co trzynaście lat temu, kiedy ukończyła Akademię West Point. Może miała teraz za bardzo spiczaste łokcie i nieco głębsze zmarszczki, kiedy się uśmie­chała, ale ogólnie rzecz biorąc, prawie się nie zmieniła przez te lata. Biodra spływały jej wdzięczną krzywizną w jędrne uda, a talia też była bez zarzutu. Przypomniała sobie z niesmakiem okres sprzed kilku lat, kiedy przybrała pięć kilogramów na wadze. Zarzuciła wtedy bieganie, gdyż studiowała prawo i uczyła się nawet po osiemnaście godzin dziennie. Poszerzyła się wtedy w talii, jakby miała na sobie grube zimowe palto, ale kiedy tylko zorientowała się, co się dzieje, ujęła sobie dwie godziny nauki i wróciła do biegania każdego ranka. Od tamtej pory nigdy już nie próbowała przerywać ćwiczeń.

Opłukała twarz wodą. Miała odziedziczoną po ojcu zdecydowaną linię szczęki i dodające powagi brwi, a po matce ostry podbródek i zgrabny, elegancki nos. Jej głęboko osadzone duże, brązowe oczy wyglądały na wiecznie sceptyczne i sprytne, a kiedy pojawiał się w nich błysk gniewu, psy zaczynały szczekać, a małe dzieci ukrywały twarze w dłoniach. Uśmiech Kary był taki jak jej głos: ciepły, a przy tym nieco surowy i znużony.

Usłyszała za sobą odgłos kroków i zobaczyła jego odbicie w lu­strze. Odwróciła się pośpiesznie i objęła go wpół.

- Musimy iść. Już prawie pora się wymeldować.

- Nie, nie musimy - odparł, przyciągając ją do siebie. - Możemy zostać jeszcze jeden dzień.

- Mam we wtorek tę rozprawę. Muszę się do niej jutro przygoto­wać.

- No tak, kapral Richards. Ta sprawa z Nowego Orleanu. My­ślisz, że go z tego wyciągniesz?

- Nie będę miała żadnej szansy, jeżeli nie wrócimy dzisiaj do Ben­ning.

Mace odkręcił prysznic, podniósł Karę bez wysiłku i wszedł z nią razem do kabiny. Całując ją pod strumieniem wody, przesunął dłońmi po jej ciele i przytrzymał ją za pośladki. Obejmując go ramionami za szyję, uniosła kolana, zaplotła nogi na jego biodrach i odchyliła się, opierając się o ścianę kabiny. Nie słyszała nic oprócz rytmicznego odgłosu spadającej wody i gorącego, wilgotnego oddechu Mace'a na swych piersiach. Wiedziała, dlaczego tak mu się oddaje: darzył ją takim uczuciem, jakiego nigdy jeszcze nie zaznała od żadnego mężczy­zny. Dawał jej to wyraźnie odczuć, chociaż dobrze wiedział, że jest to niebezpieczne dla nich obojga.

Był młodszy od niej o kilka lat. Karze nigdy nie przyszło do głowy, by zapytać, o ile, ale brak siwych włosów w jego przystrzyżonej na jeża fryzurze mówił wystarczająco dużo. Wyczytywała to samo z jego gładkiej, pozbawionej zmarszczek skóry, skrzących się inteligen­cją oczu i wielkich jak patelnie dłoni, które trzymał u swych boków niezgrabnie niczym nastolatek.

Spotkała go, płynąc kajakiem w dół rzeki w północnej Georgii. Był środek tygodnia i na rzece znajdowali się tylko oni dwoje, każde w swoim kajaku. Tak się złożyło, że płynęli blisko siebie, obejmując na zmianę prowadzenie, pokonując te same skaliste odcinki i wygrzewa­jąc się na słońcu tam, gdzie nurt był łagodniejszy. Kiedy przepłynęli w ten sposób dziesięć mil, zapytał ją, gdzie pracuje. Odpo­wiedziała i sama zaczęła dopytywać się o to samo. Dopiero po kolej­nych pięciu milach zainteresowało ją, jaki ma stopień, ale już było za późno. Płynąc za nim, zdążyła się przyjrzeć jego szerokim opalonym plecom, które lśniły w gorącym słońcu, i swobodnej pracy jego wio­sła. Znał rzekę, da­rzył ją takim uczuciem jak ukochaną kobietę, kiedy wskazywał a to na żółwia wygrzewającego się na kłodzie, a to na piżmaka skaczącego z brzegu do wody i płynącego do swej nory, a to na grupkę okoni wypły­wających na powierzchnię, żeby schwytać konika polnego, który wpadł w pułapkę ze spienionej wody rozbijają­cej się o kamień. Pokonawszy kolejny zakręt, Mace podpły­nął do brzegu rzeki i zaczął wciągać kajak w górę wpadającego do rzeki strumienia. W pewnym momencie pośliznął się na mulistym dnie i wpadł do wody z głośnym pluskiem. Podniósł się z wesołą miną, kiedy Kara zaczęła wyciągać swój kajak z rzeki, i już po chwili oboje zjeżdżali na brzuchach po błotnistym dnie strumienia jak para wydr. Znowu podbiegła w górę i ześliznęła się jeszcze raz, gubiąc bluzkę, która wpadła do płynącej bystro rzeki. Roześmiała się głośno i tym razem oboje podbiegli pod górę i znowu zjechali w dół. Chwycił ją w ramiona, żeby nie wpadła do wody. Później rozbili obóz na piaszczystej łasze i siedzieli w zapada­jącym zmroku, wpatrując się w ogień. Mace rozgrzebywał ognisko patykiem, wysyłając w ciemność nocy strumyki iskier.

- No i co zrobimy? Jestem sierżantem, a ty majorem. Według prze­pisów to, co robimy, jest zakazane. Wyrzuciliby nas oboje, gdyby się dowiedzieli, że jesteśmy tu razem.

Kara podniosła się, podeszła do brzegu i wrzuciła do wody kamyk.

- Czy kiedykolwiek myślałeś o tym, żeby pójść na kurs oficer­ski?

Mace roześmiał się.

- Ja? Widzisz mnie w mundurze porucznika?

- Tak tylko pomyślałam.

- Słuchaj, jestem sierżantem od dwunastu lat, więc zostało mi tylko osiem do dwudziestki. Podoba mi się takie życie.

- Chodziło mi o to, że nie byłoby wtedy problemu z przepisami.

- Na razie nie ma jeszcze żadnego problemu, prawda?

- Wydaje mi się, że nie.

Podszedł do niej, podniósł z ziemi kamyk i podrzucił go w dłoni.

- Założymy się, że trafię w tamto miejsce zaraz za tą skałą na środku rzeki?

Spojrzała na rzekę. Wystający z wody wielki głaz rozdzielał jej po­wierzchnię na dwa łączące się potem ze sobą strumienie.

- O ile? - zapytała.

- Jeden pocałunek.

- Zakład stoi.

Przyjął pozycję baseballisty i cisnął kamień. Spadł wprost w śro­dek wskazanego miejsca, wzburzając białą fontannę wody.

- Wystarczająco blisko, żebym nadawał się do wojska?

Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała w usta.

- Widzisz? - powiedziała z uśmiechem. - To już jest problem.

Tamtej nocy spali obok siebie w śpiworach przy ognisku, a rano rozebrali się do naga i kąpali w rzece. Później usmażyli jajecznicę i jedząc, przyglądali się sobie nawzajem sponad swych blaszanych talerzy, jakby od dawna niczego innego nie robili każdego poranka. Po śniadaniu Mace wziął patelnię, talerze oraz dzbanek na kawę i umył je w rzece, używając zwykłego mydła. Patrząc na niego, jak myje naczynia, Kara podjęła decyzję: do diabła z przepisami, do diabła z artykułem sto trzydziestym czwartym. On jest tego wart.

Sięgnęła ręką poza jego plecami i zakręciła prysznic.

- Naprawdę musimy opuścić tę norę.

- Norę? - wyszczerzył zęby. - W porównaniu z pokojem, w któ­rym ty jesteś, nawet kwatera dowódcy armii jest norą.

Pocałowała go w nos, wyszła spod prysznica i zdjęła ręcznik z wie­szaka. W pewnym sensie musiała mu przyznać rację: to dzięki jego obecności niewielki pokój w motelu na wybrzeżu Florydy, w którym teraz przebywali, stawał się apartamentem godnym Ritza. Nie pamię­tała już, kiedy czuła się podobnie. Nie potrafiła sobie nawet przypo­mnieć, co oznacza taki stan ducha poza tym, że zwiastuje kłopoty. Wielkie kłopoty.

Odwróciła się błyskawicznie, czując, że zbliża się do niej od tyłu.

- Zabieraj ode mnie łapy! - zawołała ze śmiechem.

Mace rzucił się na podłogę, chwycił ją za stopę i zaczął całować po palcach. Wyrwała się mu, kiedy już zdążył dotrzeć do kostki.

- A kawa? Słyszałeś kiedykolwiek o kawie? Napijesz się?

- Codziennie dostaję kawę w kantynie, a ciebie mam tylko w week­endy - odparł, podnosząc na nią oczy.

- Możemy to naprawić. Wyprowadź się z koszar i poszukaj sobie jakiegoś mieszkania w mieście. Moglibyśmy spędzać każdą noc u mnie.

- To zbyt niebezpieczne. Na pewno ktoś by nas zobaczył.

Oczywiście miał rację. Czym innym był potajemny wypad na Flo­rydę, a czym innym obnoszenie się z ich nielegalnymi kontak­tami w Fort Benning, nawet poza rejonem jednostki.

Przyklękła na obydwa kolana, ujęła jego twarz w dłonie i pocało­wała w usta. Ugryzł ją w wargę, a ona odwzajemniła mu się tym samym, nie chcąc dać za wygraną.

Poniedziałek był coraz bliżej, rzeczywistość ponaglała, lecz oni nie chcieli rozstać się z tym, co ich łączyło, co było nierealne i nielegalne, gorące i prawdziwe, a przez to niebezpieczne i niesamowicie wspa­niałe.

- Będę musiała użyć autorytetu starszego stopniem.

- Spróbuj.

Podniosła się, patrząc z góry na jego twarz obramowaną jej pier­siami. Miał tak ciemne i wielkie oczy, że czuła, iż mogłaby zanurzyć się w nich cała i nigdy nie dosięgnąć do dna. Wyciągnął ku niej rękę, ale ona odskoczyła, więc upadł na podłogę, jęcząc z udawanego bólu.

- Znowu ta cholerna niedziela. Wolałbym, żeby ich nie było.

- Gdyby nie było niedzieli, toby nie było poniedziałku i nigdy by­śmy nie zaczynali tygodnia i nie dochodzili do piątku, prawda?

- Chyba w szkole wygrałaś konkurs na Miss Praktyczności.

- To właściwe podejście, przynajmniej w sądzie.

Pogłaskała go po głowie, myśląc, że przypomina wielkiego kota gotowego do skoku. Emanował erotyzmem: każdy cal jego umięśnio­nego ciała aż promieniał żądzą. Była zachwycona: miała u stóp pragnącego jej mężczyznę. Nie rozumiała, dlaczego musiało upłynąć tyle lat, zanim on się pojawił, by sprawić, że poczuła się w ten sposób. Spojrzała na niego, a on uśmiechnął się do niej. Otrząsnęła się z zamyślenia, pocałowała go, pomagając mu wstać, i popchnęła w kierunku bagaży.

- Mamy przed sobą długą drogę - przypomniała.

Mace naciągnął dżinsy i sweter.

- Zaniosę torby do samochodu.

Podniósł bagaż i wyszedł na zewnątrz. W tym samym momencie otworzyły się drzwi położonego nieco dalej pokoju i wyszedł z nich ostrzyżony na jeża mężczyzna, który skierował się do swego samo­chodu. Mace obrócił się i szybko wszedł z powrotem do środka.

Kara, która stała przy lustrze plecami do drzwi, zobaczyła, że Mace staje przy oknie i wygląda na zewnątrz przez szparę między zasłonami.

- O co chodzi? Miałeś pójść z bagażami.

- Właśnie zobaczyłem porucznika Parksa. Wsiadał do swojego samochodu.

- Twój dowódca plutonu? Tutaj?

- Tak... O mało mnie nie zobaczył.

- To co? Podpisał ci przepustkę. Wolno ci pojechać na weekend na plażę.

- Ale nie wolno mieszkać w pokoju, przed którym stoi jeep z oficer­ską naklejką na zderzaku.

Podeszła i spojrzała nad jego ramieniem na wzburzone wody Za­toki Meksykańskiej po drugiej stronie autostrady i pochmurne gru­dniowe niebo. Po chwili rozległ się odgłos uruchamianego silnika i samochód wyjechał z motelowego parkingu, wjechał na autostradę i zniknął w przymglonej dali.

- Pojechał.

- To naprawdę był Parks?

- Tak.

- Niewiele brakowało.

- Tak - powtórzył, otwierając drzwi i wychodząc na parking.

Lodowaty wiatr wiejący znad zatoki uderzył w Karę tak mocno, że aż zatkało jej dech w piersiach. Zwisające nisko chmury zamieniły się w czarną ścianę wypełniającą horyzont i spuszczającą na wody zatoki ukośne strugi deszczu.

- Tam jest niezła burza - powiedziała, otwierając kluczykiem drzwi jeepa i siadając za kierownicą.

Mace zajął miejsce na siedzeniu obok niej.

- Może uda nam się uciec przed burzą, jeśli nie zatrzymamy się na śniadanie.

- Więc jedziemy.

Wyjechała z parkingu i wjechała na prowadzącą na północ w kie­runku Georgii autostradę numer czterdzieści jeden.

Wysokie drzewa na obrzeżach placu musztry pochylały się niemal poziomo i uderzały o powierzchnię gruntu nisko zwisającymi gałę­ziami. Generał William Beckwith stał w oknie swojego gabinetu, ubrany w białą koszulę z czarną muszką, białe kalesony i sięgające niemal do kolan czarne getry, i patrzył na samotnego żołnierza, który pochylając się pod naporem wiatru, brnął w kierunku budynku dowódz­twa armii.

W wojsku wszystko musi być pod kontrolą, a pogoda jest w zasa­dzie jedyną rzeczą, nad którą nawet dowódca armii nie jest w stanie zapanować. Beckwith był poirytowany, gdyż co chwila ktoś dzwonił do dowództwa w sprawie pogody. Telefony kojarzyły mu się z pojawie­niem się nowych problemów, co z kolei powoduje, że do­wódca musi znaleźć ludzi, którzy je rozwiążą, a w tym wypadku nie było to takie łatwe.

Zimowe wichury nie są w Georgii czymś niezwykłym, ale ta była szczególnie gwałtowna. Ciężarówki w parku maszynowym kołysały się na resorach, a plandeki łopotały o ich stalowe ożebrowanie z hukiem przypominającym rytm werbli. Czołgi M-1 piszczały i trzesz­czały, kiedy ich wieżyczki niepostrzeżenie, lecz hałaśliwie kurczyły się pod wpływem lodowatego powietrza. Wychodzący z kina młodzi ludzie podtrzymywali się nawzajem, zaskoczeni siłą wiatru. Wycie wichury tłumiło ich okrzyki. Jeden z chłopców usiło­wał pomóc dziewczynie, która upadła na ziemię, ale sam przewró­cił się na nią i oboje przesunęli się po pokrytym lodem chod­niku. W tej samej chwili runął na ziemię przełamany przez huragan słup oświetle­niowy. Halogenowa żarówka wybuchła tuż obok dwójki młodych ludzi. Rozległ się czyjś krzyk, a na chodniku pojawiła się krew. Przybyły wkrótce patrol żandarmerii wojskowej oświetlił teren reflektorami, a po jakimś czasie przyjechał na miejsce wypadku ambu­lans z obracającymi się ostrzegawczymi światłami i zawodzącą syreną. W izbie przyjęć szpitala dwaj lekarze zużyli tuzin igieł i dwa opakowania nici, żeby pozszywać cięte rany na ciałach pechowych nastolatków.

Rzeka zaczynała zalewać teren jednostki. Woda przelewała się przez wał, podpływając miejscami do budynków koszarowych.

Szef sztabu armii, pułkownik Roberts, wszedł pośpiesznie do gabi­netu generała.

- Panie generale, ludzie zadają pytania. Chcą się dowiedzieć, co pan zamierza zrobić z tą powodzią.

- Czy można powstrzymać powódź?! - rzucił ze złością Bec­kwith. - Nie mam, do cholery, wpływu na pogodę! Niech idą ze swo­imi skargami do tego szefa na samej górze. W niebie.

Na chwilę zapadła cisza: pułkownik Roberts nie wiedział, jak zarea­gować na słowa generała. W końcu zdecydował się wykorzystać starą wojskową zasadę: w razie wątpliwości należy pochlebiać przełożo­nym.

- Panie generale, dla nich to pan jest tym szefem na górze - powie­dział bez śladu ironii w głosie.

Generał dalej patrzył przez okno, ale lekki uśmiech zadowolenia pojawił się na jego przystojnej twarzy. Fortel Robertsa poskutkował.

Szef na górze. Tak, dobrze powiedziane - pomyślał.

Pod względem fizycznym generał Beckwith nie był imponującym mężczyzną. Miał sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, wą­skie ramiona i szczupłą twarz o wyostrzonych rysach, ale w jakiś szczególny sposób wypełniał gabinet, w którym się znajdował, nawet kiedy stał w nim w kalesonach. Zauważono w nim tę cechę, kiedy jeszcze był porucznikiem. Był szybki i bezpośredni, a kiedy zwracał się do ko­goś, mówił głosem o głębokim brzmieniu. Instruktorzy wydziału taktyki w West Point nazywali tę cechę „osobowością przy­wódczą”. Bill Beckwith miał to w sobie, nawet kiedy jeszcze był kadetem.

Odwrócił się od okna. Jego adiutant, kapitan Randy Taylor, stał w drzwiach z przewieszonymi przez rękę spodniami mundurowymi.

- Panie generale, pańskie spodnie są gotowe.

- Połóż je, Randy - zagrzmiał Beckwith. - Wypiłbym drinka.

Randy zgrabnie przełożył spodnie generała przez oparcie krzesła i otworzył mahoniową szafkę, odsłaniając wbudowany barek. Wrzucił do staroświeckiej szklanki lód, napełnił ją do połowy ginem i wermu­tem oraz dołożył jedną oliwkę. Następnie wziął do ręki ser­wetkę przyozdobioną godłem piechoty: rysunkiem skrzyżowanych karabinów, i podał drinka generałowi.

- Pana martini, panie generale.

- Nie nalałeś za dużo tego cholernego wermutu, co, Randy?

- Nie, panie generale.

Beckwith pociągnął łyk i cmoknął ustami.

- Cholernie dobre. Świetnie sobie z tym radzisz.

- Dziękuję, panie generale.

Rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu weszła sekretarka gene­rała, miss Flaherty. Miała prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, a kiedy mówiła, drżały szyby w oknach.

- Żona do pana na drugiej linii, panie generale.

- Powiedz jej, że samochód będzie o dziewiętnastej.

- Przypomniałam jej o tym, panie generale. Jednak ona chce rozma­wiać osobiście z panem.

Beckwith podszedł do telefonu i gestem ręki odprawił sekretarkę. Randy wychodził do sąsiedniego pomieszczenia, w którym było jego biuro, ale generał zatrzymał go.

- Chwileczkę, Randy. Będziesz mi potrzebny. - Podniósł słu­chawkę. - O co chodzi, kochanie?

Przez chwilę słuchał, kiwając głową.

- Zobaczę, co się da zrobić. Dobrze. W porządku. Do zobaczenia w klubie.

Odłożył słuchawkę i przeczesując palcami włosy, usiadł ciężko na skórzanej kanapie. Kiedy podniósł wzrok, Randy zobaczył, że generał ma zaczerwienione oczy, a twarz nieco mu przybladła.

- Powiedz mi coś, Randy, dobrze? Bóg się szykuje, żeby zrzucić ze trzydzieści centymetrów wody na jednostkę, którą powierzył mojej opiece, i już wyrwał z korzeniami jakieś trzydzieści drzew, izba przy­jęć w szpitalu jest pełna, a tu sobie dzwoni moja żona i mówi, że żona pułkownika Sumnera ma zamiar ubrać się w taką samą sukienkę, jaką ona ma włożyć do klubu, i pyta mnie, co mogę z tym zrobić.

Beckwith podszedł do okna, o które gwałtownie łomotał deszcz.

- Prezydent w ciągu sześćdziesięciu dni wybierze nowego szefa sztabu armii USA i ja jestem na liście kandydatów. W następnym tygodniu przyjeżdża do nas z prywatną wizytą sekre­tarz obrony, a największym problemem, który mam rozwiązać, jest pieprzona pułkow­nikowa Sumner i jej cholerna sukienka.

Randy stał przed generałem w pełnej gotowości do działania, jakby całe życie przygotowywał się do tego, co należy zrobić w takiej chwili, kiedy wściekły dowódca armii zdaje się tracić panowanie nad sobą. W dawnej armii, w armii jego ojca i dziadka, powiedziano by dowódcy jakiś kawał, żeby się pośmiał i pokonał trudne chwile. Wtedy było w dobrym stylu znosić z uśmiechem przeciwieństwa losu. Ojciec Randy'ego pełnił w młodości funkcję adiutanta generała, a jego dziadek sam był generałem. Randy setki razy obserwował sytuacje, kiedy to w trudnych momentach spotykali się ludzie uważający, że świat jest pełen istot nie mających żadnego zrozumienia dla członków kasty wojowników, dla tych, których łączy braterstwo broni i którzy gromadzą się pod sztandarem obowiązku, honoru i ojczyzny, aby bronić ich przed wszystkimi wrogami obcymi i wewnętrznymi. Ale to była nowa armia i Randy stał przed generałem nowego rodzaju. Temu generałowi nie zależało na braterstwie, lecz na potwierdzeniu swojej wartości i przede wszystkim na pomocy. Chciał mieć wyprasowane spodnie i przygotowane drinki. Chciał, żeby mu poprawiano krawat, uspokajano żonę, pucowano buty i pielęgno­wano jego ego. Żądał, by usuwano problemy z jego drogi, i nie zale­żało mu na tym, aby jego życie nabierało wartości przez braterstwo broni i przyjaźń. Chciał, by mu je ułatwiano. Pod tym względem przypominał współczesnego polityka amerykańskiego.

Tak więc kapitan Randy Taylor, mężczyzna mający ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i od dawna zdający sobie sprawę z tego, że jest tylko chłopcem na posyłki, jeszcze raz podjął się rozwiązania życio­wych problemów generała Williama Beckwitha, pięćdziesięciojednolet­niego dowódcy Trzeciej Armii stacjonującej w Fort Benning. Wziął do ręki szklankę generała.

- Zrobię panu jeszcze jednego drinka, panie generale.

Wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, nalał ginu i podał szklankę generałowi. Beckwith pośpiesznie wypił alkohol.

- Podjadę samochodem po panią Beckwith, panie generale. We­zmę ze sobą kaprala Weyericha. To ten pisarz, który w cywilu praco­wał w salonie fryzjerskim.

- Ach tak, Weyerich. Oczywiście - zgodził się generał. W jego głosie dało się słyszeć nagłe znużenie.

- Kapral Weyerich ułoży włosy pani Beckwith, a ja w tym czasie zrobię jej manhattana i zadzwonię do pani Sumner. Powiem jej, że ma nie wkładać takiej samej sukienki jak pani Beckwith. Potem skontak­tuję się z pańskim kierowcą i przyjedziemy do klubu jednocześnie, żeby pani Beckwith nie musiała czekać.

Randy podał generałowi jego granatowe spodnie. Beckwith włożył je i naciągnął szelki na ramiona.

- Co ja bym bez ciebie zrobił, Randy? Chyba musiałbym sobie sprowadzić dozorcę.

- Nie wydaje mi się, żeby dowództwo armii miało etat dozorcy. Nie ma tego w regulaminach, panie generale.

Beckwith roześmiał się i objął Randy'ego ramieniem.

- Słuchaj, Randy. Chcę jak najszybciej mieć to za sobą. O dwudzie­stej pierwszej zaczynam mowę do tych pań w klubie, kończę o dwudziestej pierwszej dwadzieścia i wynoszę się stamtąd. Przeka­żesz mi przed dwudziestą pierwszą trzydzieści informację, że zerwała się linia energetyczna czy piorun uderzył w jakiś pieprzony budynek albo że plac musztry jest po pas w wodzie. Ma to być coś, co będzie wymagało mojej natychmiastowej obecności.

- Zadzwonię do Petersa, panie generale - skinął głową Randy. - To kierownik klubu. Przekaże panu tę wiadomość.

- W porządku.

Beckwith podszedł do wieszaka, na którym wisiała jego granatowa marynarka mundurowa. Z przyjemnością przesunął palcami po baret­kach nad lewą przednią kieszenią i dotknął gwiazdek na naramienni­kach. Randy ruszył ku wyjściu, ale Beckwith znowu go zatrzymał.

- Kto mnie dzisiaj wozi?

- Sierżant Taylor, panie generale.

- Powiedz mu, żeby zostawił samochód przed wejściem do klubu. Sam pojadę do domu.

Przepisy wymagały, aby służbowy samochód generała był prowa­dzony przez żołnierza, ale Randy nawet się nie zawahał, gdyż jego dowódca wydawał już wcześniej takie dyspozycje.

- Oczywiście, panie generale. Powiem mu.

- Więc się ruszaj, jeśli chcesz sprowadzić moją żonę do klubu na dziewiętnastą.

- Tak jest, panie generale.

Randy pośpiesznie przeszedł do swojego gabinetu i podniósł słu­chawkę telefonu.

- Weyerich? Mam dla ciebie zadanie.

Po chwili chwycił w rękę płaszcz i wyszedł szybkim krokiem z bu­dynku dowództwa armii.

Burza dopadła ich tuż koło Eufaula w stanie Alabama. Droga była niemal niewidoczna pod strugami deszczu, które spowalniały tempo ich podróży do dwudziestu mil na godzinę. Droga z Eufaula do Phenix City, które leżało na drugim brzegu Chattahoochee w stosunku do Fort Benning, zajęła im godzinę, chociaż normalnie przejeżdżało się ten odcinek w piętnaście minut. Mace, który siedział za kierownicą, ledwie widział, w którym miejscu kończy się jezdnia, a zaczyna pobo­cze. Nagrzewnica pracowała na pełny regulator, ale i tak nie była w stanie oczyścić szyby od środka. Kara wycierała szybę papierowym ręcznikiem, ale ta zaraz na nowo pokrywała się rosą, więc odrywała kolejne kawałki ręcznika i dalej przecierała szybę, aż u jej stóp urosła kupka zgniecionego papieru.

Mace wytężał wzrok, wpatrując się w ciemności.

- Będziemy mieli przez tę burzę cholerne kłopoty na jutrzejszych ćwiczeniach. Mamy zacząć o ósmej. Nie ma szansy, żeby to przeszło.

- Nie martw się. Dowództwo odwoła ćwiczenia.

- W żadnym wypadku. Od miesiąca mamy nowe przepisy. Nie wolno odwoływać żadnych ćwiczeń z powodu pogody. Jeden z moich kolegów mówił mi, że w zeszłym tygodniu ćwiczyli przeprawę przez rzekę. Było siedem stopni, woda miała dziesięć stopni, a oni cały dzień spędzili w rzece.

Kara wytężyła wzrok.

- Zdaje się, że tutaj zjeżdża się do mostu. Widzisz znak?

Mace spojrzał przez boczną szybę.

- Tak, to tutaj - potwierdził.

Skręcił w prawo i jeep zaczął wspinać się po długim podjeździe pro­wadzącym do mostu. Zobaczyli pod sobą przelewające się przez brzegi wzburzone wody rzeki, które zaczynały zalewać obniżenia terenu.

- Jezu, widzisz to? - Mace wskazał za okno. - Połowa stanu spusz­cza całą deszczówkę do tego kanału. Nigdy nie widziałem tu takiej wysokiej wody.

- Ja też nie.

- Włączmy radio.

Obrócił pokrętło strojenia, aż odszukał nadającą wyłącznie wiadomo­ści stację z Atlanty. W głosie spikera pobrzmiewała nuta niepokoju.

- ...dwanaście tysięcy domów w rejonie Atlanty zostało pozbawio­nych energii elektrycznej... W ciągu ostatnich dwóch godzin spadło piętnaście centymetrów deszczu. Przewiduje się, że deszcz nie osłabnie aż do poniedziałku po południu... Firma Georgia Electric wysłała ekipy naprawcze do północno-zachodniej części stanu...

Posłuchali jeszcze przez chwilę i wyłączyli radio.

- To idzie znad zatoki. Widziałem już takie burze. Niedługo bę­dzie jeszcze gorzej.

- Ciekawe, jak to wygląda w jednostce.

- Pewnie ogłosili alarm, wydali wszystkim polowe oporządzenie i czekają na rozkazy, żeby zacząć napełniać worki piaskiem.

Mace zwolnił, dojeżdżając do świateł: skrzyżowanie było zato­pione. Woda przelewała się przez krawężniki. Skręcił jeepem w lewo, przejechał przez wodę, przedostał się na suchą nawierzchnię i przyspie­szył.

- Którędy jedziesz?

- Do południowej bramy. Będzie szybciej. Ta droga prowadzi do moich koszar - objaśnił, skręcając znowu w lewo.

Przejechał pół mili, jeszcze raz skręcił w lewo i znaleźli się na asfal­towej drodze na peryferiach Columbus. W świetle reflektorów jeepa pojawił się niewielki drogowskaz z napisem: „Fort Benning, Brama Południowa”. Wjechali na zamknięty teren wojskowy i podą­żyli wąską drogą, która biegła przez gęsty sosnowy las.

- Ach, nie ma to jak w domu - westchnął Mace.

- Jak ci się udało stacjonować tutaj tak długo?

- Robią takie rzeczy dla sierżantów - odparł z uśmiechem.

- Najdłuższa tura, jaką ja miałam, wynosiła dwa lata. Mam za sobą już sporo jednorocznych przydziałów.

- To konsekwencja tego, że człowiek jest wolny. Wysyłają go wtedy gdziekolwiek i o każdym czasie, bo wiedzą, że nie ma rodziny, którą trzeba ciągnąć za sobą.

- Tak? Ty nie jesteś żonaty, a nie wydaje mi się, żeby cię przerzu­cali od jednostki do jednostki jak piłeczkę do ping-ponga.

- Właśnie o tym mówiłem. Ma się dobre układy, kiedy się jest podo­ficerem.

- Ach, rozumiem - odparła ze śmiechem. - Bóg najpierw stworzył sierżanta, a potem człowieka. To się nazywa mieć szczęście.

- Nie wydaje mi się, żeby można było nazwać szczęściem pięć lat służby w Benning. - Przetarł szybę i pochylił się do przodu, wytężając wzrok. - Jezu! Popatrz na strzelnicę.

Zatrzymał jeepa. Przez strugi deszczu dojrzeli budki z falistej bla­chy i wieżę kontrolną strzelnicy, która stała pośrodku jeziora o po­wierzchni kilku akrów.

- Niesamowite.

- Nigdy nie widziałem tutaj aż takiego deszczu - powiedział Mace. - To jest naprawdę coś. I zaczyna lać coraz bardziej.

Wiatr zmienił kierunek, a krople deszczu załomotały o dach samo­chodu jak grad śrutów z dubeltówki. Rowy po obu stronach drogi były pełne wody, która spływała szerokimi brunatnymi strumie­niami. Przejechali przez stary betonowy most, który zazwy­czaj był dobre dziewięć metrów ponad lustrem rzeki. Tym razem woda płynęła mniej niż metr pod jezdnią.

Przejechali przez most i Mace wrzucił niższy bieg, by wspiąć się na wznoszące się przed nimi wzgórze. Kara dotknęła jego ręki.

- Może lepiej będzie, jeśli zawrócimy i pojedziemy z powrotem do głównej bramy. Możemy tutaj utknąć na dobre.

- Nie, wszystko będzie w porządku. Mamy już tylko parę mil.

- Mówię poważnie, Mace. Zawróć.

Zatrzymał samochód przy szczycie wzgórza.

- Chcesz mi rozkazywać? - zapytał lodowatym tonem, patrząc nie­ruchomo przed siebie.

- Nie zaczynaj z tym, Mace. Mówię tylko...

- To twój samochód, co? Ty jesteś majorem i to ty decydujesz, którędy jedziemy. Chcesz jechać? No to proszę bardzo.

Otworzył drzwi. Krople deszczu uderzyły ją w twarz.

- Mace, nie bądź śmieszny...

Zatrzasnął za sobą drzwi i zaczął obchodzić jeepa, lecz wtem zatrzy­mał się i ruszył biegiem w dół stoku. Całkiem straciła go z oczu. Po chwili drzwi samochodu otworzyły się gwałtownie i Mace wsko­czył za kierownicę.

- Patrz tam, na dole! Widzisz?

Kara wytężyła wzrok.

- Gdzie?

Mace wrzucił pierwszy bieg i zjechał ze wzgórza. Rzeka występo­wała z brzegów, zalewając drogę.

- Tam! - zawołał Mace, kiedy jeep był już po osie w wodzie.

Około dwudziestu metrów przed nimi tkwił nieruchomo samo­chód. Wzburzona rzeka zakrywała go niemal po dach. Z bocznego okna wychylała się kobieta, której ciemne włosy trzepotały na wie­trze. Mace wyskoczył z jeepa i ruszył przed siebie. Kara wiedziała, że on coś krzyczy, ale nie była w stanie tego usłyszeć.

Kapitan Taylor odszukał przełączniki na tablicy kontrolnej w zaciem­nionej rozdzielni. W dole na scenie jedna z członkiń klubu skończyła wygłaszanie słowa wstępnego, a generał Beckwith pod­niósł się z miejsca i podszedł do podium, witany ogłuszającym aplau­zem.

Randy powoli przesunął o jedną działkę do góry dwa suwaki. Efekt tego zabiegu był subtelny, ale wyraźnie widoczny: twarz generała Beckwitha przybrała zdrową barwę. Randy obrócił się do siedzącego przy nim żołnierza.

- On zaraz zacznie się odwracać, Weyerich. Prowadź go tym bia­łym reflektorem. Poszerzaj od pasa w górę. Kiedy będzie szedł, prowadź go całego. Uważaj, żeby światło nie było za intensywne.

- Jasne, kapitanie.

Randy otworzył drzwi, zszedł po wąskich schodkach, otworzył ko­lejne drzwi i znalazł się na tylnym korytarzu klubu oficerskiego. Zatrzymał się w kuchni, żeby wypić filiżankę kawy i zjeść bułkę. Potem spojrzał na zegarek i wyszedł tylnymi drzwiami na rampę. Wrzucił ćwierć dolara do aparatu telefonicznego i wybrał numer.

- Majorze, mówi kapitan Taylor. Muszę rozmawiać z generałem w pilnej sprawie. Woda zalewa teren w pobliżu lądowiska. Boją się, że rzeka... Tak jest, majorze, rozumiem. Proszę powiedzieć genera­łowi, że samochód czeka przed głównym wejściem.

Odwiesił słuchawkę, zszedł po schodkach do czekającego samo­chodu, objechał budynek i zatrzymał się przed głównym wej­ściem. Drzwi klubu otworzyły się gwałtownie i generał Beckwith pośpiesz­nie podszedł do samochodu w towarzystwie kilku oficerów w mundu­rach. Jeden z nich otworzył generałowi tylne drzwi. Randy ruszył przed siebie, gdy tylko generał zajął miejsce w pojeździe.

- Co im powiedziałeś? - zapytał Beckwith.

- Prawdę. Cała jednostka jest pod wodą.

Beckwith odprężył się, rozpierając się wygodnie na siedzeniu.

- Świetna robota. Naprawdę świetna robota, Randy.

Randy skręcił w boczną ulicę, zgasił światła i zatrzymał się za samo­chodem zaparkowanym przy budynku kina. Potem wy­siadł i otworzył drzwi generałowi. Beckwith obszedł samochód i usiadł za kierownicą.

- Radio jest nastrojone na częstotliwość dowództwa, panie gene­rale - zameldował Randy, salutując.

- Do zobaczenia jutro rano - odpowiedział generał, oddając ho­nory.

Po chwili samochód generała zniknął w uliczce za kinem.

Mace wrócił do jeepa, trzęsąc się z zimna. Wziął do ręki telefon ko­mórkowy i wybrał numer dziewięćset jedenaście. Telefon wydał dwukrotny sygnał i wyłączył się.

- Jesteśmy poza zasięgiem.

Wrzucił wsteczny bieg i zaczął cofać pojazd.

- Musimy pojechać po pomoc.

Dojechawszy do szczytu wzgórza, zawrócił samochód, zmienił biegi i ruszył w dół stoku. Zbliżali się z dużą prędkością do betono­wego mostu, kiedy Kara zawołała:

- Mace! Zatrzymaj się!

Most był zalany. Fragment bocznej bariery oderwał się i wpadł do wody. Mace znowu wziął do ręki telefon i wybrał szybko numer. Rozległ się sygnał i wyświetlacz telefonu przyciemniał. Mace zaklął.

- Musimy spróbować wydostać ją stamtąd.

Znowu zawrócił i ruszył pod górę. Kiedy podjechali do rzeki, zoba­czyli, że zalany samochód przesunął się niecodalej. Uwięziona w nim kobieta machała wysuniętą przez okno ręką.

- Wiesz, jak posługiwać się wyciągarką? - zapytał Mace.

Przerzucił leżące na tylnym siedzeniu rzeczy, odczepił pasek od swo­jej torby i pośpiesznie przewiązał się nim w pasie.

- Tak.

- Przywiążę się do wyciągarki. Zwalniaj linę, aż dostanę się do niej. Kiedy ją wyciągnę, wciągaj mnie z powrotem.

- Prąd jest za silny, Mace. Jesteś pewien...

Mace otworzył drzwi.

- Jestem pewien, że ona zginie, jeżeli się do niej nie dostaniemy.

Kara przesunęła się na siedzenie kierowcy. Mace przebrnął w wo­dzie do przodu jeepa i dał jej ręką znak, by uruchomiła wyciągarkę. Kara nadusiła przycisk uruchamiający mechanizm i bęben wyciągarki zaczął się obracać z głośnym buczeniem. Kiedy kilka metrów liny odwinęło się z bębna, Mace przyczepił ją do paska, którym był obwią­zany, i idąc tyłem, zaczął oddalać się od samochodu. Po chwili się odwrócił i skoczył przed siebie.

Rzeka natychmiast ścięła go z nóg. Odzyskał równowagę, pochylił się, przesunął kilka metrów pod prąd dalej i nagle zniknął. Kara wci­snęła przycisk zwijający linę. Mace pokazał się na powierzchni wody, zanurzył się na powrót i znowu wypłynął, trzymając się obiema dłońmi liny. Kara zatrzymała wyciągarkę, wyskoczyła z samochodu i brnąc w wodzie, chwyciła linę, wciągając go z powrotem. W końcu udało mu się stanąć na nogach. Podszedł do niej z wysiłkiem i padł jej w ramiona. Z trudnością chwytał oddech i pluł wodą.

- Miałaś... miałaś rację. To... to nic nie da.

Kara otworzyła drzwi samochodu i stanęła na progu, patrząc na wi­doczną w światłach reflektorów sylwetkę. Głowa kobiety była odrzu­cona do tyłu, a jej obydwie ręce wystawały z okna. Wyglądało to tak, jakby usiłowała się wyrwać.

- Widzisz tamto drzewo?! - zawołała Kara.

Wskazała na wysoką sosnę, która stała o jakieś piętnaście metrów w górę rzeki. Pień drzewa rozdzielał strumień wody.

- Jeżeli obejdziesz drzewo, to będziesz mógł podejść do niej z prą­dem. Będę zwalniała linę. Może uda ci się do niej podpłynąć.

- Chyba masz rację.

Kara wsiadła do samochodu, a Mace stanął przy jeepie, opierając się o drzwi. W świetle wewnętrznej lampki samochodu dojrzała jego ciemne, przepełnione obawą oczy.

- Kara, przepraszam za to, co powiedziałem...

Pocałowała go.

- Uważaj na siebie! - zawołała za nim, ale łomot deszczu i wycie wiatru niemal zagłuszyły jej słowa.

Mace ruszył przez płytką wodę ku drzewu. Trzymając się obiema dłońmi liny, obszedł sosnę i wszedł w mocniejszy nurt. Wypuścił linę, podpłynął kilka jardów i chwycił się gałęzi zatopionego krzewu. Woda przelewała się już przez dach unieruchomionego samochodu. Mace zdawał sobie sprawę z tego, że uwięziona w nim kobieta już długo nie wytrzyma.

Światła jeepa ledwie oświetlały stojący piętnaście metrów od brzegu samochód. Mace wypuścił z rąk krzew i nurt rzeki porwał go ze sobą. Uderzył w maskę samochodu, przesunął się po pokrywie silnika i wpadł na przednią szybę, rozbijając ją na kawałki. Rozpaczli­wie zamachał rękami, usiłując chwycić się czegoś, i w końcu złapał słupek po stronie pasażera. Walcząc z naporem wody, zdołał wpełznąć na dach samochodu.

Kara nacisnęła przycisk zatrzymujący wyciągarkę i wyszła z jeepa, żeby mieć lepszą widoczność, gdyż wycieraczki ledwie nadążały z usuwaniem wody z szyby.

Mace trzymał się zatopionego samochodu, oplótłszy nogi wokół słupka, a woda przelewała się wokół niego, obrzucając twarz pianą. Wychylił się ku nieznajomej i chwycił ją za rękę, ale nie mógł jej ruszyć z miejsca. Przytrzymując się nadal słupka, obsunął się w wodę, żeby spróbować wyciągnąć ją przez boczne okno, gdy wtem wielka fala przelała się przez samochód, nakrywając go spienioną wodą. Kara wpatrywała się w przerażeniu we wzburzone wody, oczekując, że Mace wypłynie, ale nigdzie nie było go widać. Miała już włączyć wyciągarkę, żeby go zacząć wciągać z powrotem, kiedy wynurzył się na powierzchnię. Machał do niej jedną ręką, a drugą oplótł szyję nieznajomej.

Kara włączyła wyciągarkę na wolnych obrotach. Mace trzymał się jedną ręką liny, a drugą ręką i nogami przytrzymywał mocno tułów kobiety. Przybliżyli się nie więcej niż o dwa metry, kiedy zakryła ich kolejna wielka fala. Znowu zniknęli w odmętach i dopiero po chwili spod wody wychynęła najpierw ręka Mace'a, a potem on sam wynu­rzył się na powierzchnię. Jak oszalały pracował nogami, starając się resztkami sił utrzymać nad powierzchnią wody swoją głowę i głowę ratowanej kobiety.

Kara wyskoczyła z samochodu i rzuciła się ku nim przez płyciznę. Mace znalazł grunt pod nogami i stanął, trzymając w ramionach bezwładne ciało. Kara chwyciła linę, przyciągając go do siebie, i razem dobrnęli do suchego gruntu. Kiedy położyli nieznajomą na ziemi, jej głowa obsunęła się bezwładnie na jedną stronę. Miała za­mknięte oczy i zastygłe otwarte usta, a jej skórę pokrywały niesione przez wodę nieczystości. Na szyi kobiety widniała niewielka rana kłuta. Nie krwawiła.

- Och, Boże - jęknęła Kara.

Mace chwycił głowę kobiety w dłonie i ułożył ją prosto, podnosząc jej podbródek.

- Znasz masaż serca! - krzyknął do Kary. - Naciskaj jej na klatkę piersiową pomiędzy moimi oddechami!

Przyklęknął przy kobiecie, przytrzymał palcami jej nos, zaczerpnął głęboki oddech i wydmuchnął powietrze do jej ust. Kara oburącz mocno nacisnęła na środek klatki piersiowej nieznajomej, a Mace znowu wdmuchnął powietrze do jej płuc. Po kilku minutach rozległo się nad nimi charakterystyczne łup-łup-łup helikoptera. Długa smuga światła z reflektora przesunęła się w tę i z powrotem, przeszukując zalany wodą teren.

Kara poderwała się na nogi, machając rękami i krzycząc:

- Tutaj! Tutaj!

Wiatr siekł jej twarz twardymi kroplami deszczu. Smuga reflektora przesunęła się ku niej, oblewając dziewczynę białym światłem. Osu­nęła się na kolana i znowu podjęła masaż serca kobiety.

Helikopter zatoczył koło, cały czas trzymając ich w świetle reflek­tora, a potem obrócił się, zawisł w powietrzu i wylądował na wierzchołku wzgórza za ich plecami. Dwaj ratownicy wyskoczyli z maszyny i podbiegli do ofiary.

- Od jak dawna robicie masaż serca?

- Od kilku minut.

Ratownicy otworzyli zestaw pierwszej pomocy i przystąpili do pracy. Kiedy Mace podniósł głowę, żeby zaczerpnąć oddechu, jeden z ratowników nałożył na nos i usta kobiety specjalną maskę i naciskając gumowy miech, zaczął wciskać powietrze do jej płuc. Kara wskazała na ranę na szyi.

Ratownik podniósł jedną z powiek kobiety kciukiem i oświetlił la­tarką jej gałkę oczną. Oko było odwrócone, odsłaniając przekrwione białko.

- Możesz to odłożyć, Johnson. Już po niej.

Podnieśli się obydwaj. Po chwili podszedł do nich trzeci ratownik z noszami. Położyli ciało na noszach i ruszyli z powrotem do helikop­tera.

- Lepiej też chodźcie z nami - powiedział jeden z ratowników.

- Przesunę samochód dalej od wody - odparła Kara, otwierając drzwi jeepa.

Zapaliła silnik i wycofała samochód. Za jej plecami łopaty helikop­tera cięły powietrze. Kiedy zatrzymała jeepa nieco poniżej helikoptera, Mace otworzył drzwi od strony pasażera i zajrzał do środka.

- Mace, oni będą chcieli wiedzieć, co ty i ja...

- Poradzę sobie z tym. Pozwól, że to ja będę mówił.

Podszedł do nich jeden z ratowników.

- Proszę pani, musimy odlatywać...

- Już idę.

Wyłączyła silnik, przeszła za Mace'em i ratownikiem pod górę stoku i wsiadła do helikoptera. Ciało nieznajomej kobiety leżało na noszach pośrodku maszyny. Drzwi się zamknęły, wirnik przyśpieszył obroty. Dygocąc, helikopter wzniósł się pod wiatr i wykonał nawrót. Promień reflektora przesuwał się po wodzie jak świetlny ołówek.

Kara spojrzała w dół, usiłując wypatrzyć w szalejącym nurcie za­lany samochód, ale pojazd został już uniesiony przez wodę.

2

- Nazywała się Sheila Worthy - oznajmił lekarz, młody niespełna trzydziestoletni kapitan z oczami zaczerwienionymi od braku snu.

Stał oparty o ścianę, skubiąc nitkę zwisającą z rękawa kitla. Ziew­nął i spojrzał nagle onieśmielony na Karę.

- Przepraszam, pani major. Miałem ciężką noc.

Kara uśmiech­nęła się do niego.

- Czy ona służyła w wojsku?

Lekarz wyprostował się i wyciągnął skrawek papieru z przedniej kieszeni kitla.

- Tak, pani major. Była podporucznikiem i pracowała w dziale kadr w dowództwie armii.

- Której armii?

- Trzeciej - odparł lekarz i westchnął głęboko. - Nie wiem, co ona tam robiła w taką noc. Pewnie tak się jakoś złożyło. Fatalnie.

Przeszedł przez automatyczne drzwi i zaraz podbiegła do niego pielę­gniarka. Lekarz przyśpieszył, podążając truchtem, a drzwi za­mknęły się za nim z cichym szumem. Po chwili otworzyły się znowu i ukazał się w nich sanitariusz ze stertą szpitalnych kocy.

- Kapitan Taggert powiedział, że może je pani wszystkie wziąć.

- Kto to jest kapitan Taggert? - zapytała Kara, otulając ramiona kocem.

- Lekarz dyżurny. Właśnie pani z nim rozmawiała.

Siedzieli na plastikowych krzesłach przed wejściem do gabinetu zabiegowego. Kara przytrzymywała rękoma koc, drżąc z zimna.

- Czy coś jeszcze mogę dla pani zrobić? Może kawę? Albo pączki?

- Nie wie pan, gdzie się podział major Hollaway?

Sanitariusz wska­zał na drzwi.

- Właśnie rozmawia z kapitanem Taggertem.

Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich oficer żandarmerii z otwar­tym skoroszytem w rękach. Podniósł wzrok znad dokumentów i spoj­rzał na nią przez szkła okularów.

Major Hollaway był potężnym mężczyzną o rumianej twarzy, szpa­kowatej przystrzyżonej na jeża czuprynie i smoliście czarnym wąsie. Podszedł do niej i życzliwym gestem położył dłoń na jej ramie­niu.

- Bywało, że wyglądałaś lepiej, Karo, jeśli mogę to tak ująć.

Kara jęknęła.

- Tak się czuję, jakbym rozmawiała z tobą z dna studni, Frank.

- Wygląda na to, że będziesz w to zamieszana - powiedział, przycią­gając sobie krzesło. - Kto był twoim klientem? Ta nieżywa dziewczyna czy ten tu sierżant?

Kara posłała mu gniewne spojrzenie. Hollaway uniósł żartobli­wym gestem ręce do góry.

- Tylko żartowałem, Karo. Przepraszam.

- Tym razem, Frank, jestem świadkiem.

Hollaway przeniósł wzrok na Mace'a.

- Sierżant Nukanen? Czy tak się to wymawia?

Mace podniósł się.

- Nukanen. Tak jest, panie majorze.

Hollaway podał mu dłoń.

- Wykonał pan dzisiaj cholernie dobrą robotę, sierżancie. Mam napisane w meldunku, że wyciągnął pan sam tę młodą ko­bietę z wody. Może mi pan powiedzieć, jak pan to zrobił?

Mace przestąpił z zakłopotaniem z nogi na nogę.

- Nie ja sam, panie majorze. Przyczepiłem się do liny z wycią­garki jeepa pani major Guidry, a ona zwolniła linę, żebym wszedł do wody, i kiedy wyciągnąłem tę kobietę z samochodu, to major Guidry wciągnęła mnie z powrotem.

- Ratownicy powiedzieli mi, że pan i major Guidry robiliście jej masaż serca, kiedy oni wylądowali.

- Robiliśmy, co się dało, panie majorze.

Hollaway obrzucił Mace'a uważnym spojrzeniem i zwrócił się do Kary:

- Tak tylko dla formalności, Kara, co ty i eee... - spojrzał do swych notatek - ...sierżant Nukanen robiliście na drodze w taką noc?

Kara już miała odpowiedzieć, ale Mace ją uprzedził.

- Pani major zabrała mnie z trasy, kiedy czekałem na jakąś oka­zję. Pani major pojechała tą drogą, żebym mógł wysiąść przy moich koszarach.

Hollaway zapisał coś w notesie.

- Tak, ta dzisiejsza burza jest okropna. Nigdy nie widziałem tak dużo deszczu. Bardzo padało, kiedy zabrałaś do samochodu tego tu sierżanta?

- Bardzo.

Hollaway podniósł twarz znad notatnika, uśmiechając się nieznacz­nie.

- To godne pochwały. Zapiszę w raporcie, że wypełniasz zalece­nia dowództwa dotyczące podwożenia żołnierzy. Będzie to dobrze wyglądało w twoich papierach, kiedy trafią na górę.

- Dziękuję, Frank.

- Mam jeszcze jedno pytanie. Czy ta młoda kobieta żyła, kiedy przyjechaliście na miejsce wypadku?

Kara spojrzała na Mace'a.

- Jej samochód był pod wodą do samych szyb. Ona wychylała się z okna. Zdawało mi się, że do nas macha.

- A co pan zauważył, sierżancie?

- Wyglądało na to, jakby machała, panie majorze, ale zanim do niej dotarłem, samochód był prawie całkiem zatopiony. Woda bardzo nią miotała. Jedna jej stopa uwięzła w kierownicy.

- Czy ona żyła, kiedy pan do niej dotarł?

Mace opuścił oczy.

- Chyba nie, panie majorze. Miała głowę pod wodą i nie oddy­chała.

Hollaway pokręcił głową.

- Te dochodzenia w sprawie nagłych zgonów naprawdę czło­wieka przygnębiają. Zajmowałaś się takimi sprawami, prawda, Karo?

- Paroma. Przy dzisiejszych przepisach odsyłają człowiekowi sprawę, jeżeli się nie postawi kropki nad każdym „i”, więc będziemy starali się pomóc ci, jak tylko się da, Frank.

- Okay!

Hollaway odwrócił kilka kartek w swoich dokumentach.

- To wszystko wygląda dla mnie dość prosto. Próbowała przeje­chać przez zalany odcinek drogi. Silnik jej pewnie zgasł, kiedy woda się podnosiła, i wtedy fala przelała się przez brzegi i zalała samochód. Nie mogła wyjść z samochodu. Rzeka była za głęboka, a nurt za szybki, więc czekała. A cała reszta... No cóż. Byliście sami na miej­scu.

- Według mnie też tak to wyglądało - odparła Kara z westchnie­niem.

- Ale jedyna rzecz, która tu nie pasuje, to ta rana na szyi. Nie krwa­wiła, kiedy ją wyciągnęliście, prawda?

- Nie - odparła Kara, próbując się domyślić, do czego Hollaway zmierza.

- Czy widział pan coś, co mogłoby zadać tę ranę, sierżancie?

- Nie widziałem tam za dużo, panie majorze. Samochód był pe­łen wody i rzeka nieźle mną rzucała. Zdaje mi się, że coś mogło ją uderzyć. W wodzie było mnóstwo różnych śmieci, panie majorze. Płynęły całe drzewa. Widziałem kawałki mostu, dach z domu...

- Pytałem o to doktora Taggerta. Powiedział, że wejście do rany jest czyste. Gdyby jakiś odpadek z rzeki spowodował tę ranę, to zosta­łyby w niej jakieś resztki, na przykład trochę kory albo drzazgi drewna czy drobiny gleby. Doktor mówi, że rana została zadana ostrym podłużnym przedmiotem. Czymś metalowym albo szklanym.

- Okno, z którego się wychylała, było rozbite, panie majorze.

- Może to było to. Pełna sekcja da nam mikroskopowe wyniki doty­czące ścieżki rany. Próbuję po prostu ustalić coś, co mógłbym zamieścić w porannym raporcie. - Obrócił się ku Karze, która patrzyła nieruchomym wzrokiem przed siebie. - Wiesz, jak to jest. Oni nie chcą tylko migawki. Chcą cały obraz.

Kara ocknęła się.

- Tak, wiem, jak to jest.

- Dzwoniłem przed chwilą do jej rodziców. Rozmawiałem z oj­cem. Emerytowany pułkownik. - Hollaway spojrzał do swojego skoro­szytu. - Pułkownik Worthy. Mieszka w Karolinie Północnej. Chyba w Asheville...

Kara obróciła gwałtownie twarz ku niemu.

- Pułkownik Worthy? Nie skojarzyłam tego... Sheila Worthy... O Jezu! Służyłam pod jego komendą kilka lat temu. Był jednym z porząd­niejszych ludzi. Możesz mi wierzyć, że wtedy w armii było bardzo niewielu porządnych ludzi.

- Właśnie tu jedzie. Będzie miał ciężki dzień. - Hollaway pod­niósł się. - Sprowadzę nasz samochód, żeby pana podwieźli, sierżan­cie. Gdzie pan służy?

- Jestem w drugim batalionie dwudziestego dziewiątego pułku, panie majorze. W koszarach południowych.

- Jeżeli zechcesz poczekać parę minut - Hollaway zwrócił się do Kary - to podwiozę cię do domu.

- To by było świetnie, Frank.

- Chodźmy, sierżancie - powiedział Hollaway

- Tak jest. Dziękuję za podwiezienie, pani major - dodał Mace, zwracając się do Kary. - Przykro mi, że tak to się wszystko skończyło.

Podali sobie ręce.

- Nie ma za co, sierżancie. Dobranoc.

- Dobranoc, pani major.

Mace ruszył korytarzem za Hollawayem. Zniknęli za rogiem, zosta­wiając ją samą w pustym szpitalnym wnętrzu. Siedziała otulona kocem i zagubiona w myślach, kiedy nagle usłyszała obok siebie czyjś głos.

- Major Guidry?

Tuż koło niej stał w mundurze generał Beckwith. Poderwała się z krzesła.

- Tak jest, panie generale!

- Proszę siadać, proszę. - Beckwith obejrzał się przez ramię na pusty korytarz i przysunął sobie krzesło. - Minęło sporo czasu.

- Tak, panie generale. Minęło.

- Przykro mi, że musieliśmy trafić na siebie w takich okoliczno­ściach.

- Mnie też, panie generale.

Beckwith spojrzał na korytarz, tak jakby kogoś się spodziewał.

- Major Hollaway mówił mi, że była pani tam, kiedy wyciągnięto ciało - powiedział, nadal patrząc w tym kierunku.

- Tak, panie generale.

Beckwith poruszył się na krześle i poprawił krawat.

- To tragedia. Prawdziwa tragedia. Ona pracowała w moim do­wództwie. - Przerwał, jakby chciał zebrać myśli. - Okropne, że takie rzeczy w ogóle się zdarzają. To takie bezsensowne. Śmierć zabiera znakomitego młodego oficera, ot tak sobie. Człowiek się czuje wtedy taki bezradny. Wie pani, co mam na myśli?

- Tak, panie generale. Wiem.

Generał zamilkł na dłuższą chwilę. Siedział z opuszczoną głową, poruszając to w lewo, to w prawo jedną stopą. Jego błyszczące buty pokryte były plamami po wodzie. W końcu podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.

- Nie miałem pojęcia, że jesteś tutaj w Benning, Karo. Powinnaś była zadzwonić do mnie i wpaść na chwilę.

- Pomyślałam, że ma pan mnóstwo pracy w dowództwie armii, panie generale.

- Masz absolutną rację - mruknął generał i znowu zamilkł na chwilę, odwracając od niej wzrok. - Może byśmy zrobili wspólne spotkanie ludzi z kompanii D-3? Mój adiutant powiedział mi, że jest tu nas w jednostce dwanaście osób. Z tobą będzie trzynaście. Spotkaliby­śmy się w klubie oficerskim w któryś piątek na drinka. Pogadalibyśmy o starych czasach w akademii. Co o tym myślisz?

- Doskonały pomysł, panie generale.

- Dobrze, powiem o tym mojemu adiutantowi. Nazywa się Randy Taylor. To dobry żołnierz. Zajmie się wszystkimi przygotowa­niami.

Generał podniósł się, obciągnął mundur i poprawił guziki i wtedy dopiero Kara mogła mu się dobrze przyjrzeć. Stał wyprostowany tak jak kiedyś, a jego siwiejące na skroniach i zaczesane do góry włosy były troszkę dłuższe, niż to było przyjęte wśród oficerów. Biorąc pod uwagę zwyczaje panujące w armii, generał Beckwith poświęcał dużo uwagi swojemu wy­glądowi zewnętrznemu. Kara pamiętała słowa koleżanki z sali, która stwierdziła, że pierwszym oficerem mężczyzną w armii, który zrobi sobie lifting twarzy, będzie Beckwith.

- Powiem Randy'emu, żeby do ciebie zadzwonił. W sprawie tego spotkania.

Strząsnął wyimaginowany pyłek kurzu z rękawa munduru i od­szedł już bez słowa. Podkówki na podeszwach jego butów zastukały w pustym holu. Stuk, stuk, stuk...

Pokręciła głową, usiłując pozbyć się natrętnej myśli: „On wie. Wie, kim jest dla mnie Mace, ponieważ zbyt dobrze mnie zna”.

Było to latem jej pierwszego roku w West Point.

Pełniła wtedy funkcję dowódcy plutonu na dwumiesięcznym obo­zie szkoleniowym dla nowych rekrutów w Camp Buckner. Beckwith, który niedawno pojawił się w West Point, mieszkał w internacie oficerskim nad rzeką Hudson. Przydzielono mu jedną z kompanii szkoleniowych na obozie, by mógł przygotować się do roli instruktora taktyki przed nowym rokiem akademickim, który zaczynał się po święcie Labor Day. Widywała go wtedy wczesnymi porankami, kiedy biegł obok swojej kompanii podczas porannej zaprawy. Był opalony, wysportowany, przystojny i nie wyglądał na swoje trzydzieści pięć lat. Widywała go też na stanowiskach szkoleniowych, kiedy nadzoro­wał szkolenie artyleryjskie pierwszorocznych żołnierzy uczą­cych się strzelać z armat o kalibrze 105 mm albo kiedy zwisał ze skalistego urwiska na linie i pokrzykiwał zachęcająco do młodych ludzi obojga płci, którzy dopiero zaczynali swoje szkolenie wspinacz­kowe. Kilka razy tygodniowo widywała go, jak jadł kolację ze swoją kompanią w stołówce na lesistym brzegu malowniczego jeziora Popolopen, nad którym rozłożony był ośrodek Camp Buckner. Nieraz słyszała w łaźni rozmowy pierwszorocznych dziewczyn z jej plutonu o tym, jaki on jest seksowny, ale sama nigdy nie brała w nich udziału. Była uczestnikiem zmowy żeńskiego milczenia w stosunku do przystojnego nowego majora. Przepisy przeciwko fraternizacji, zabraniające kontaktów pomiędzy kadrą a żołnierzami, sprawiały, że był nietykalny, ale oczywiście każdy w West Point znał zasadę numer jeden, która mówiła, że reguły istnieją po to, by je łamać.

W ostatnim tygodniu szkolenia polowego dała swojemu plutonowi pięć dni ostrego wycisku w ośrodku Recondo School należącym do sto pierwszej dywizji desantowej. Podobnie jak Camp Buckner, odda­lony od niego o dziesięć mil, ośrodek Recondo School znajdował się w zupełnej głuszy. Walka wręcz, nocne patrole, ataki z helikoptera i nocne natarcie przez mokradła wypełniały program szkolenia. Była to tak ciężka zaprawa, że młodzi adepci gonili resztkami sił. Po zakoń­czeniu szkolenia wszyscy wrócili forsownym marszem do Camp Buckner, gdzie pierwszoroczni żołnierze zrzucili swoje polowe mun­dury i pobiegli popływać w jeziorze, a kadeci przebrali się w cywilne ubrania, wskoczyli do samochodów i ruszyli przed siebie, dokądkol­wiek, byle tylko oderwać się od West Point i wszystkich wojskowych spraw, wypić piwo, posłuchać muzyki na żywo, a może i trochę potań­czyć.

Właśnie taki był jej plan. Pojechała do swojego ulubionego baru, który stał przy asfaltowej drodze biegnącej wśród farm już poza Cen­tral Valley. Lokal mieścił się w starym budynku gospodarczym, przero­bionym na klub nocny w stylu country-and-western z błysz­czącą nad drzwiami wejściowymi reklamą piwa Budweiser. Wnętrze wypełniały okoliczne farmerskie rodziny i młode dziewczyny z ta­pirowanymi fryzurami, które chichotały do niezdarnych szczerzą­cych zęby chłopaków, na co dzień pracujących w warsztacie samocho­dowym przy lokalnej stacji benzynowej. Karze odpowiadała przepeł­niona zapachem papierosów i tanich drinków atmosfera tego miejsca. Podobało się jej zwłaszcza to, że bar nie był pełen kadetów czy ofice­rów z West Point, którzy nie pojawiali się w takich prowincjo­nalnych knajpach przy wiejskich drogach, ale odwiedzali lokale dla yuppies, takie jak na przykład „Benningans” w Poughkeep­sie.

Dlatego była zaskoczona, kiedy wchodząc, zobaczyła go przy ba­rze. Przez chwilę miała chęć zawrócić, wsiąść do samochodu i odje­chać. Wiedziała, że nie powinna ryzykować spotka­nia z nim sam na sam w podrzędnym wiejskim barze... Mógłby zacząć z nią flirtować albo ona z nim... Coś mogłoby się wydarzyć. Zatrzymała się w otwar­tych drzwiach, ale zaraz wzruszyła ramionami, jakby mówiąc: „No i co z tego?” Weszła do środka. Była kadetem od trzech długich lat, i codziennie postępowała według wszelkich regulami­nów, dlatego w końcu nadszedł czas, żeby zrobiła coś wyjątko­wego.

Początkowo myślała, że jej nie poznał. Ich kompanie były rozloko­wane na przeciwnych skrajach Camp Buckner i w kadrze było może ze stu kadetów, a oprócz nich było tam tysiąc żołnierzy pierwszego rocznika, no i w dodatku on był na akademii dopiero od paru mie­sięcy, więc dlaczego miałby ją rozpoznać? Jednak kiedy podeszła do baru, odwrócił się ku niej, uśmiechnął i powiedział: „Hello”. Kara zamówiła piwo, położyła na stoliku kilka ćwierćdolarówek i wzięła do ręki kij do bilardu. Lubiła słuchać odgłosu spadających bil. Kiedy je rozbiła, zauważyła, że on obraca się ku niej na swoim stołku. Wie­działa, co zamierza zrobić. Mężczyźni są jak ciężkie maszyny. Kiedy zobaczą coś w dali przed sobą, gotowi są przebić się przez ziemię, trawę i drzewa, potrafią przeorać drogę, zbudować most nad rzeką, zrobić wszystko, co trzeba, żeby tam dotrzeć. Ten mężczyzna, przy­stojny major, nie był inny. Wiadomo było, że przeciśnie się przez zadymiony bar i zagra w następnej kolejce.

I tak właśnie zrobił. Rozegrali ze sobą kilka gier i wypili parę piw. Przypuszczała, że poprosi ją do tańca, i tak się stało. Tańczyli w tylnej sali przy dźwiękach muzyki granej przez kapelę country-and-western. Wiedziała, że nie będą rozmawiali ani o Camp Buckner, ani o letnim szkoleniu na West Point, ani o wojsku. Znowu miała rację - nie rozma­wiali. Rozmowa nie była ważna. Tym, co było ważne, był fakt, iż wiedziała, że skończą ten wieczór razem. On nie mógł o tym wie­dzieć, ponieważ ta oszałamiająca decyzja została powzięta przez nią samą, i chyba dlatego czuła się jak na rauszu, chociaż żadne z nich nie piło. Do tej pory pamiętała, jak tańczyli ze sobą: przytulała się mocno do niego i opierała czoło o jego pokryty szorstkim zarostem policzek. Wiedziała, że on nie potrafi tańczyć country, więc uczyła go przy ogłuszających rytmach grającej z impetem kapeli. Przesuwali się w tym hałasie krokiem, którego nauczyła się w barach Cajunów koło Lafayette w stanie Luizjana.

Wiedziała wszystko o mężczyznach, ale nie wiedziała, jak się bę­dzie czuła w jego ramionach. Wydawało się jej niemal, że na świecie są tylko oni dwoje, była jakby w transie, w którym człowiek odcina się od rozumowania i od logiki i pozwala się nieść muzyce i ruchowi. Ów trans trwał aż do następnego ranka, do momentu, kiedy obudziła się w wynajętym po północy motelowym pokoju i usłyszała, jak on odkręca prysznic w łazience. Długo spod niego nie wychodził. Była mu za to wdzięczna, gdyż nadal nie mogła się zdecydować, jak się czuje. Leżała w łóżku, zastanawiając się, co się teraz wydarzy. Wie­działa, że nie mogą tego kontynuować. Było to zbyt niebezpieczne, zbyt wiele można było stracić. Nagle opanowała ją panika, przecież wcale nie znała tego człowieka. Krążyły pogłoski, że jest rozwie­dziony lub żyje w separacji. Nie nosił na palcu obrączki, ale nie wie­działa na pewno, jaki jest jego stan cywilny. Jako starszy stopniem, zwłaszcza w kontekście jego pracy na akademii, mógł uczynić jej życie okropne albo wspaniałe. Mógł też po prostu nic nie zrobić. Panika zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Kara wiedziała z absolutną pewnością, co się stanie: wrócą na West Point w osobnych samochodach, aby prowadzić osobne życie. Na kilka godzin każde z nich zrzuciło maski, które nosili: maski kadeta i oficera, i zachowy­wali się jak kobieta i mężczyzna, ale teraz musieli znowu je nałożyć, by grać role, jakie narzucała im Akademia West Point. Jednak zawsze mogła mieć nadzieję...

Stuk, stuk, stuk... dochodził nocą z korytarza odgłos jego kroków. Ostre pukanie do drzwi... „Sala! Baaaczność!” Wchodził do środka, jakby wszystko i wszyscy wokół stanowili jego własność, i problem polegał na tym, że tak było naprawdę. Stawał pośrodku sali i patrzył na nie. On - jej taktyczny oficer i ona - kadet gotowy do wysłuchania i spełniania jego rozkazów. Gdyby powiedział, że każda sala w kompa­nii ma wywiesić czarny budzik z białą tarczą i czarnymi cy­frami, to proszę bardzo. Trzeba było szukać wszędzie, aż się go znaj­dzie. Rozkazy trzeba wykonywać. Gdyby wydał rozkaz, że należy zawiązywać sznurówki u butów na kokardki nie mające więcej niż cztery centymetry, następnego ranka wyciągałaby z biurka linijkę, mierząc długość kokardek. Jego władza była absolutna. Podchodził do szafki z ubraniami, wyciągał górną szufladę i przecią­gał palcem po ułożonej w doskonałą kostkę bieliźnie, wkładał dłoń pod rajstopy zwinięte w równe krążki i podnosił stosik dokładnie złożonych biustono­szy... Sprawdzał... sprawdzał... szukał jakichkol­wiek mikrosko­pijnych niedociągnięć. Uśmiech złośliwej satysfakcji poja­wiał się w kąciku jego ust, kiedy znajdował jakąś rzecz nie na swoim miejscu, na przykład jedenaście par rajstop ułożonych w tym miejscu, gdzie miało być ich dwanaście, albo pasek biustonosza zwi­nięty w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, kiedy miał być zwinięty w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Dzielił z nimi ich intymne sekrety. Wszystko, co miały, istniało dzięki jego zezwoleniu. Odnosiły wrażenie, że przepisy i reguły panujące w West Point, które wtłaczały je z ciałem i duszą w jedną całość, moż­liwą tylko w wojsku, powodują, iż stają się jego własnością.

I tak było. Wiedział o tym on i one też o tym wiedziały. Był to se­kret, który miał być dochowany przez każdą z nich i niego aż do grobu. Patrząc wstecz, była zaskoczona tym, jak powoli opadały jej łuski z oczu, jak spokojnie przyjmowała świadomość tego, że przeszła tę drogę. Mężczyzna może spędzić noc z kobietą i odejść, nawet o tym nie myśląc, ale kobieta tego nie potrafi i mężczyźni o tym wiedzą. Kobieta może panować nad swoim ciałem, ale jej uczucia to coś całkiem innego: są zależne od tęsknych marzeń, dzikich olśnień i od czystego przypadku. Będąc kobietą w West Point, otoczoną przez mężczyzn - w korpusie kadetów było cztery razy więcej mężczyzn niż kobiet - odebrała ponurą i zniechęcającą lekcję, że seks jest czymś obok nich, a nie w nich, i że czułość jest kwiatem, który kwitnie w mężczyznach tylko w nocy albo nigdy.

Stuk, stuk, stuk... Stukot jego butów na terakotowej podłodze cichł coraz bardziej, aż wreszcie zamarł. Odwrócił się ku niej i z uśmie­chem pomachał ręką.

- Miło mi było cię zobaczyć!

Skręcił za róg i zniknął jej z oczu.

- Supertac - powiedziała głośno do siebie.

Tak właśnie nazywały go kiedyś w kompani D-3. Ona też go tak nazywała. Nigdy już nie spędzili razem nocy, a po ukończeniu akade­mii nie widziała go aż do tej chwili. Oczywiście śledziła szybkie postępy jego kariery. Czytała artykuły w „Army Times”, widziała wywiady z nim w programie telewizyjnym Nightline na temat wojny w zatoce, a jedna z jej koleżanek z akademii przysłała jej faksem artykuł z „New York Times'a”, w którym sprzeciwiał się obecności homoseksualistów w armii. Wiedziała z lektury niedawnego artykułu w „Army Times”, że przeszedł wstępną eliminację kandydatów na szefa sztabu Połączonych Sztabów Sił Zbrojnych. Rozmawiając teraz z nim po raz pierwszy po tak wielu latach, czuła głęboki niepokój, tak jakby potrafił przejrzeć ją na wylot.

- Karo? Gotowa?

Hollaway zbliżał się do niej korytarzem. Zsunęła koc z ramion i pod­niosła się.

- Oczywiście. Jeśli tylko ty jesteś gotowy.

Kiedy wyszli na zewnątrz, Hollaway otworzył parasolkę i przebie­gli oboje do zaparkowanego po drugiej stronie ulicy samo­chodu żandarmerii. Kiedy podjechali ulicą Pattona do głównej bramy, żandarm, który wyszedł z budki strażniczej, dał im ręką znak zezwala­jący na dalszą jazdę. Hollaway przejechał kilka przecznic i zwolnił tempo jazdy.

- Nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli zatrzymamy się tutaj na chwilę? Muszę poinformować współlokatorkę porucznik Worthy o jej śmierci.

- Dobrze, zgoda.

- Możesz poczekać w samochodzie, jeśli chcesz. To nie zajmie mi wiele czasu.

Zaparkował samochód i spojrzał przez szybę. W oknach ceglanego kompleksu mieszkaniowego zbudowanego w czasach drugiej wojny światowej zaczynały błyskać światła. Do pobudki było jeszcze około godziny, ale młodzi oficerowie, mieszka­jący wspólnie w służbowych mieszkaniach, już wkładali spodnie i sznurowali sportowe buty. Holla­way wyłączył silnik.

- Chwileczkę, pójdę z tobą.

Otworzyła drzwi, wpuszczając do środka niesione wiatrem krople deszczu. Hollaway sięgnął ręką na tylne siedzenie.

- Proszę, weź mój płaszcz.

Narzuciła go sobie na głowę i wbiegli po schodach pod drzwi opa­trzone znakiem A-5. Hollaway zapukał i w środku zapaliło się światło.

- Kto tam? - usłyszeli zza drzwi kobiecy głos.

- Proszę otworzyć, porucznik Carrington! Tu major Hollaway i major Guidry.

Drzwi się otworzyły. W ciemnym korytarzu zobaczyli młodą ko­bietę o krótkich rudych włosach. Przytrzymywała pod szyją szlafrok.

- Chodzi o Sheilę, prawda?

- Czy możemy wejść, pani porucznik?

Cofnęła się. Hollaway i Kara weszli do środka. Kara zamknęła za sobą drzwi.

- Zrobię kawę...

- Dziękujemy, nie trzeba - powiedział Hollaway. - Czy możemy gdzieś usiąść?

Wprowadziła ich do niewielkiego, oszczędnie umeblowanego po­koju i bez słowa wskazała na sofę, która miała już za sobą dni swojej świetności.

- Niestety mam złe wiadomości, pani porucznik. Pani koleżanka, porucznik Worthy, zginęła w tragicznym wypadku.

Carrington usiadła na osłoniętym pokrowcem fotelu. Łzy spływały jej strumieniem po twarzy.

- Sheila... O mój Boże... Jak to się stało?

- Próbowała przejechać przez zalaną drogę, ale samochód został zniesiony przez falę i utonęła.

- Bardzo pani współczujemy, pani porucznik - powiedziała Kara, klękając przy niej. - Wiem, jakie to dla pani straszne. Gdybym mogła coś zrobić...

Carrington otarła twarz rękawem szlafroka i popatrzyła zaczerwienio­nymi oczami na Karę.

- Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że coś się jej stanie.

- Czy domyśla się pani, co pani koleżanka robiła tej nocy na dro­dze do Bramy Południowej?

- Mówiłam jej, żeby nie jechała. Spotykała go tam już wcześniej, a ja mówiłam jej, że to jest głupie. Że jak już musi ciągnąć ten romans z tym głupim facetem, to przynajmniej może brać pokój w motelu, ale ona mówiła, że ja ich nie rozumiem, że to jest inaczej. Spotykała się z nim gdzieś koło strzelnicy. To nie był pierwszy raz. Jeździła tam już od ponad miesiąca. - Spojrzała na Karę: - Czy zrobiłaby pani coś takiego? Och, co za głupoty mówię! Taka niesamowita dziewczyna, ledwie zaczyna karierę i zakochuje się w tym żonatym idiocie!

- Skąd pani wie, że on jest żonaty? - przerwała jej Kara.

- Pomyślałam, że to wszystko jest takie głupie, więc powiedzia­łam jej o tym, bo nigdy nie poszedłby z nią w żadne publiczne miejsce nawet na Florydzie czy gdzie indziej. Na pewno był żonaty. Sheila mówiła, że jakby ich nakryli, to byłby koniec jego kariery.

Kara spojrzała przez okno: dwóch młodych poruczników w mundu­rach polowych wsiadało do samochodu.

- I jej kariery też - zauważyła. - Czy zna pani jego nazwisko?

- Nie, pani major. Nie chciała mi powiedzieć. Ale ja jej ciągle mó­wiłam, że to nieistotne, jaki z niego wspaniały mężczyzna i jaki cudowny jest z nim seks, że on nie jest tego wart, a ona mi tylko powtarzała, że nie rozumiem i że to jest inaczej.

- O której godzinie wyszła z mieszkania? - zapytał Hollaway.

- Około dwudziestej pierwszej, panie majorze.

- Czy jest pani pewna co do godziny?

- Tak, panie majorze. Właśnie wróciłam do domu po służbie, a ona powiedziała, że wychodzi.

Kara dotknęła dłoni dziewczyny, by ją uspokoić.

- Jak pani myśli, co Sheila miała na myśli, kiedy mówiła, że to jest inaczej?

- Powtarzała mi ciągle, że ja nie rozumiem, i pewnie tak było. Dla mnie to wszystko wyglądało niewiarygodnie głupio, a dla niej tak, jakby to była jakaś wspaniała przygoda. Opowiadała, że poznaje rzeczy, o których nie piszą nawet w książ­kach. Naprawdę czuła się tak, jakby on był jakimś przewodni­kiem przez takie strefy życia, o których istnieniu nawet nie wiedziała. Mówiłam jej, że znałam pew­nego profesora w college'u, który był dla mnie też takim życzliwym mistrzem. Nauczyłam się od niego tak wiele, że nie sposób, bym mogła mu za to wszystko podziękować. A ona od powiedziała, że to kochanek, a nie żaden mistrz, tak jakby była w tym jakaś wielka różnica, której nie mogę dostrzec, bo jestem za głupia.

Zaczerpnęła głęboko oddechu i popatrzyła wyczekująco na Karę.

- Nie wiem. Może miała rację. Może to ja byłam głupia. A może byłam zazdrosna. Była taka szczęśliwa, kiedy wracała po spotkaniu z nim. To było tak, jakby była pod działaniem narkotyków. Zrozumia­łam wtedy, że to nie chodzi tylko o seks, bo sam seks nie może być aż tak dobry. Jej oczy były tak rozmarzone, że wiedziałam, iż jest to coś ważniejszego od seksu.

Hollaway spojrzał na Karę i podniósł się.

- Jej ojciec właśnie tu jedzie z Karoliny Północnej. Jeżeli chce pani wziąć parę dni wolnego, to zadzwonię do pani dowódcy i zała­twię to.

- Dziękuję, panie majorze. Naprawdę byłabym za to wdzięczna.

Kara też wstała.

- Pracuję w Wojskowym Biurze Prawnym. Jeżeli będzie pani cze­goś potrzebowała, to chętnie pomogę.

Porucznik Carrington odprowadziła ich do drzwi. Na dworze nadal padało.

- Co ja teraz zrobię bez niej? Nawet nie jestem w stanie opłacić sama czynszu...

Kara obejrzała się.

- Porozmawiam po południu z kierownikiem internatu. To się da załatwić.

- Dziękuję, pani major.

Hollaway usiadł za kierownicą z zagadkową miną. W milczeniu włączył wycieraczki i wycofał się z parkingu. Kiedy zatrzymali się na światłach przed skrzyżowaniem z Victory Boulevard, Kara wskazała ręką za okno.

- Mieszkałam tu kiedyś przez sześć miesięcy. W pierwszym tygo­dniu musiałyśmy zużyć skrzynkę sprayu na karaluchy.

- Nie wiedziałem, że byłaś tu, w Benning - powiedział Hollaway.

- Byłam na szkoleniu spadochronowym. Po skończeniu West Po­int. Miałam mieszkanie na końcu tego budynku, tam gdzie teraz są zaciągnięte żaluzje. Ściągali z nas pięćdziesiąt dolarów więcej, bo miałyśmy boczny taras i klimatyzację, która pracowała raz na jakiś czas.

Hollaway roześmiał się.

- Masz jakiś pomysł? - zapytał, włączając się do ruchu. - Wiesz, ta sprawa zaczyna się robić bardziej skomplikowana, niż początkowo myślałem.

Kara starła rosę z szyby i rzuciła po raz ostatni okiem na dom, w którym mieszkała Sheila Worthy.

- Najbardziej mnie przygnębia to, że nic się nie zmieniło.

- Chodzi ci o te budynki? One są jak puszki, w których czas stoi w miejscu.

- Chodzi mi o stosunki między mężczyznami i kobietami - wyja­śniła Kara.

Przez chwilę Hollaway prowadził w milczeniu.

- Nie jestem pewien, czy rozumiem, o co ci chodzi, Karo.

- Od lat dostajemy instrukcje dotyczące molestowania seksual­nego i od lat rośnie świadomość w armii. Co pół roku robi się szkole­nia na ten temat, ale kiedy człowiek myśli, że już się coś osiągnęło, nagle się staje przed czymś takim.

- Co tu ma do rzeczy molestowanie seksualne? Mamy do czynie­nia z nagłym zgonem, a nie sytuacją, że ktoś łapie kogoś za tyłek.

- Co z tobą jest, Frank? Jesteś ślepy? Przecież mamy tu romans dwudziestotrzyletniej porucznik z wyższym oficerem. On mógł być tym, który napisał jej ocenę służbową... Do cholery, cała jej kariera mogła zależeć od tego, czy się z nim przespała, czy nie. Nie wiemy, jakiego rodzaju naciski mógł na nią wywierać.

- Z tego, co mówiła jej koleżanka, sprawa wygląda tak, jakby to ona leciała na niego.

- No widzisz? Właśnie mi o to chodzi. Nic się nie zmieniło. Ja wi­dzę to w ten sposób, a ty w inny. Bo ty jesteś mężczyzną, a ja ko­bietą i pewnie tak będzie zawsze, niezależnie od tego, co będziemy robili.

- Cóż, mogę się zgodzić, że twoje doświadczenia mogły być inne od moich. Ale nadal nie rozumiem, w jaki sposób ten romans mógł mieć coś wspólnego z jej śmiercią. Carrington mówiła o tym w ten sposób, jakby dziewczyna angażowała się w to z własnej woli, cał­kiem świadomie. Nawet tak bardzo, że odrzucała wszelkie prośby o zakończenie romansu.

- Kobiety robią takie rzeczy swoim koleżankom. Do diabła, robią je same sobie.

- Co robią?

- Wątpią. Pytają. Zastanawiają się. Gdybają.

- Mężczyźni też to robią.

- Tak, zgadza się.

Hollaway zwolnił, rozglądając się w ciemności.

- Próbuję wypatrzyć drogę do twojego domu.

- To jeszcze troszkę dalej, za zakrętem, zaraz za tymi drzewami.

Hollaway pokonał zakręt, wjechał na podjazd i zatrzymał samo­chód.

- Chciałbym, abyś przyszła do mojego biura i podpisała oświadcze­nie. Gdybyś mogła zrobić to dzisiaj, bardzo by mi to pomo­gło.

- Przyjdę - obiecała, otwierając drzwi. - Dziękuję za podwiezie­nie, Frank.

Wysiadła z samochodu.

- Słuchaj, przepraszam, jeżeli...

- Nie przejmuj się tym.

Zamknęła drzwi i ruszyła w kierunku domu, jednak zaraz się zatrzy­mała i podeszła z powrotem do samochodu. Zapukała do okna. Hollaway opuścił szybę.

- Coś ci powiem, Frank. W tej sprawie jest coś więcej, niż my wiemy.

- Może tak, może nie.

- Popatrz na to z innej strony. Będziesz prowadził sprawę nieumyśl­nego spowodowania śmierci, jeżeli się okaże, iż ona działała pod wpływem presji ze strony przełożonego oficera, że pojechała tam, aby się z nim spotkać?

- Nigdy tego nie będziemy wiedzieli na sto procent.

- Może będziemy. Ale mam nadzieję, że nie.

Wróciwszy do domu, Kara zdjęła płaszcz i nastawiła ekspres do kawy. Potem usiadła, ściągnęła buty i zaczęła masować stopy.

W czasach jej dzieciństwa armia była inna, ale jednak pod wieloma względami nadal się nie zmieniła. Mężczyźni piastujący w armii dowódcze stanowiska robili wszystko, cokolwiek im się podobało, i byli odpowiedzialni tylko przed sobą nawzajem. Oficerowie w jej biurze nadal mówili o żonie jako o „kobiecie”, która zajmuje się domem. W Fort Benning i w innych jednostkach, w których Kara służyła, panowała stara wojskowa zasada: kobiety mają mieć za­mknięte buzie, zapięte bluzki i dzieci przy spódnicy.

Ułożyła się na sofie i zamknęła oczy. Jeszcze pamiętała strach w oczach swojej matki, kiedy słyszała dźwięk otwieranego w nocy zamka, obwieszczający powrót męża z pracy. Matka spędzała przed­tem dwie godziny, sprzątając dom, opróżniając popielniczki i kosze na śmieci, dokładając starań, by wszystko było na właściwym miejscu i nieskazitelnie czyste. Ich dom był czymś w rodzaju przedłużenia koszar. Kara niemal oczekiwała, że ojciec nałoży białą rękawiczkę i przesunie palcem po górnych krawędziach szafek w kuchni, szukając kurzu.

Chodziło nie tylko o podkreślenie władzy, było w tym coś jeszcze: strach. Mężczyźni służący w armii mogli w nocy włączyć telewizor i zobaczyć, że świat się zmienia niezależnie od ich woli. Kobiety podcho­dziły do tego inaczej i zachowywały się inaczej. Robiły kariery w zmieniającym się świecie i wkrótce doszło do tego, że miały być przyjmowane do West Point, by wspinać się po szczeblach hierarchii w armii. Pamiętała, jak jej ojciec zareagował, kiedy powiedziała mu, że postanowiła złożyć podanie do West Point. To było tak, jakby ktoś uderzył go młotkiem w splot słoneczny. Wytrzeszczył oczy, poczerwie­niał na twarzy i wbił w nią wzrok, co, jak się jej zdawało, ciągnęło się przez całe minuty, choć trwało zaledwie kilka sekund, a potem wstał i wyszedł z pokoju. Następnego dnia poszedł do pracy i wrócił do domu dopiero po trzech dniach. Matka tłumaczyła jego zniknięcie manewrami czy sprawami wojskowymi lub czymś takim, ale Kara rozumiała, o co chodzi. Wiedziała, że oto ona, kobieta, ma zmienić jego świat przez samo wkroczenie do niego i że to mu się nie podoba.

Jej kontakty z ojcem, zawsze sztywne i chłodne, po podjęciu decy­zji o nauce w West Point stały się lodowate. Matka sama zawio­zła ją na lotnisko, gdy wyjeżdżała z domu, aby stawić się w koszarach. Po wyjeździe z domu widziała ojca tylko kilka razy. W jakiś czas potem zmarł.

Myślała o nim i o tamtej armii, której był przedstawicielem. Obec­nie w armii, w której ona sama służyła, znajdował się mężczyzna o podobnym instynkcie posiadania w stosunku do kobiet, jaki miał jej ojciec. Mężczyzna uważający je za przedmioty, które można wykorzy­stywać. Gdzieś był człowiek, który miał romans z młodą kobietą. Człowiek, który ją zabił. Jego istnienie było dla niej czymś tak realnym i bolesnym jak wspomnienia o własnym ojcu.

3

O godzinie siódmej kapitan Randy Taylor, stojąc przy ekspresie do kawy, spojrzał przez okno i zobaczył grupę ludzi wychodzących z dowództwa Piątej Armii po drugiej stronie ulicy. Kwatery dowództwa Trzeciej i Piątej Armii stały po przeciwnych stronach trawiastego placu musztry w odległości nie większej niż długość boiska do foot­ballu. W połowie drogi między nimi znajdowała się betonowa płyta wspól­nego lądowiska dla helikopterów.

Randy wiedział, że to sąsiedztwo doprowadza Beckwitha do szału. Poprzednio Piąta Armia stacjonowała w Fort Jackson, położonym o sto mil dalej, ale redukcja stanów zmieniła pod wieloma względami obraz sił zbrojnych. Fort Jackson został zamknięty przez Komisję Kongresu do spraw Redukcji Baz Wojskowych i teraz był wykorzysty­wany jako ośrodek penitencjarny dla młodych przestęp­ców. Dowództwo Piątej Armii zostało przeniesione do Fort Benning i ulokowane w budynku naprzeciwko dowództwa Trzeciej Armii. Dlatego teraz generał Beckwith, wyglądając przez okno w swoim gabinecie, mógł zobaczyć generała stojącego na czele innej armii.

Ulokowanie w tak bliskim sąsiedztwie dwóch generałów, piastują­cych tak wysokie stanowiska, było nie tylko oznaką aktual­nych realiów ekonomicznych, ale też ilustracją faktu kurczenia się przestrzeni na szczycie topniejącej armii. W przeszłości było oczywi­ste, że jedna baza wojskowa jest terytorium wystarczającym tylko dla jednego generała. Obecnie w Fort Benning było tak dużo samochodów sztabowych z generalskimi proporczykami, że wystar­czało ich do zakorkowania parkingów zarezerwowanych dla najwyż­szego dowództwa.

Randy wiedział, że o generale można powiedzieć wiele, obserwu­jąc wianuszek podwładnych, orbitujących wokół niego. Zastępcy, zwykle generałowie brygady, to planety krążące najbliżej słońca - dowódcy. Dalej orbitują pomniejsze ciała niebieskie: kilku pułkowni­ków, następnie pierścień majorów, asteroidalna chmura kapitanów i w dalekiej przestrzeni może paru wystraszonych poruczni­ków, którzy krążą jak kosmiczne śmieci w przestrzeni dowodze­nia.

Jednak ojciec Randy'ego zwracał szczególną uwagę na najbardziej wymowny element całej świty: „Patrz szczególnie uważnie na star­szego sierżanta - zwykł mawiać. - To on jest tym, który wie, w jakiej szafie generał trzyma trupa”.

Randy przypomniał sobie pewien dzień w szkole piechoty właśnie tutaj, w Fort Benning, zaledwie parę tygodni po uzyskaniu promocji. Był akurat na ćwiczeniach ogniowo-taktycznych, kiedy w pobliżu jego kompanii wylądował helikopter z dowódcą Szkoły Piechoty na pokładzie. Wszelkie ćwiczenia zostały natychmiast przerwane i oficero­wie prowadzący zajęcia z taktyki pododdziałów pośpieszyli ku helikopterowi, aby powitać przełożo­nego. Dowodzący Szkołą Pie­choty generał brygady wysiadł z helikop­tera w towarzystwie kilku podwładnych i ruszył szybkim krokiem w kierunku budki, gdzie dowódca kompanii w pośpiechu przygotowywał raport na temat prowadzonych tego dnia ćwiczeń. Generał był już dobre pięćdziesiąt jardów od helikoptera, który wła­śnie wyłączył silniki, kiedy Randy zauważył wysiadającego ze śmi­głowca starszego sierżanta. Podoficer podszedł do grupki poruczni­ków, siedzących w cieniu wielkiego dębu, i przykucnął obok nich. Wyrwał źdźbło trawy, włożył je pomię­dzy zęby i zaczął je żuć od niechcenia.

- Raport będzie w tamtej budce, co? - zapytał.

Jeden z poruczników przytaknął.

- Nie lubię za bardzo tych raportów. Pewnie już wszyscy tego tyle razy słuchaliście, że was bolą uszy, no nie?!

Porucznicy zachichotali nerwowo, nie wiedząc, do czego on zmie­rza, tylko Randy zaczął się śmiać tak bardzo, że aż łzy napłynęły mu do oczu. Jako jedyny od razu zrozumiał, że sierżant w kilku sło­wach powiedział im właśnie wszystko, co powinni wiedzieć na temat generała.

Łopaty wielkiego helikoptera UH-60 Blackhawk właśnie zaczy­nały się obracać, kiedy generał Bernard King podszedł do lądowiska. Starszy sierżant Ted Conklin szedł obok niego raźnym krokiem z niemal szatańskim uśmiechem na twarzy. Za nimi podążała grupka pułkowników i majorów z teczkami i notatnikami w rękach. Sierżant Conklin nie niósł niczego, generał King też nie. Kiedy zbliżyli się do helikoptera, Conklin przysunął się do generała.

- Przerobiliśmy na sto procent jego ludzi od public relations, pa­nie generale. Teraz jemu się zdaje, że pan od dzieciństwa umie chodzić po wodzie.

Generał King roześmiał się. Conklin zatrzymał się u drzwi helikop­tera i przepuścił generała. Wziął notatnik od jednego z puł­kowników, wsiadł do helikoptera i zamknął za sobą drzwi. Wirnik śmigłowca zwiększył obroty, a grupka oficerów pozostała na skraju lądowiska, przytrzymując rękoma czapki na głowach.

Wielki helikopter wzniósł się w powietrze dokładnie o siódmej zero dwa. Generał King założył lotniczy kask. W porannych promie­niach słońca na każdym jego naramienniku zabłyszczały cztery złote gwiazdki. Rozległ się trzask interkomu, a następnie w słuchawkach jego ważnego gościa zabrzmiał grzmiący głos generała:

- Dzień dobry, senatorze. Dobrze pan spał w nocy?

Siedzący po jego prawej stronie senator Hershel Maldray, blisko dziesięć lat młodszy i pięćdziesiąt kilogramów cięższy od generała, pochylił się do przodu i chwycił ręką za pasek do przytwier­dzania ładunku, żeby nie stracić równowagi, kiedy helikop­ter wszedł w ostry zakręt. Okrągła, rumiana twarz senatora wyglądała młodo pod gęstą czupryną przedwcześnie szpakowatych włosów. Niecałe trzydzieści metrów pod nimi przesuwały się wierzchołki sosen. Deszcz ustał już zupełnie, tylko rozproszone obłoczki mgły przyklejały się tu i ówdzie do koron drzew. Coraz więcej promieni słońca przebijało się przez gęstą pokrywę chmur.

- Zakwaterowanie było wyśmienite, generale. To pokrzepiające, kiedy się widzi, że w Fort Benning pieniądze podatników są wykorzy­stywane we właściwy sposób.

Dla generała Kinga było czymś normalnym, że jego jednostka jest stałym przystankiem dla waszyngtońskich polityków bez żenady wyszukujących sprzyjające reklamie sytuacje, które potem mogliby wykorzystać, zdobywając głosy swoich wyborców. Działo się tak dlatego, że King był najwyższym stopniem czarnym oficerem w armii Stanów Zjednoczonych, a każdy zabiegający o głosy polityk, który zatrzymywał się w Fort Benning, miał wśród swych wyborców wielu przedstawicieli mniejszości rasowych, o których poparcie musiał dbać. Generał nie przepadał za podejmowaniem senatorów, jednak dobrze dawał sobie z tym radę. Poza tym jego aktualny gość nie był jakimś pierwszym lepszym politykiem, ale przywódcą większości parlamentarnej w senacie Stanów Zjednoczonych. Był to człowiek, od którego całkiem dosłownie zależał stan budżetu ar­mii, co decydowało z kolei o losie jej jednostek, baz i kadry. King zdawał sobie sprawę z tego, że jest to polityk, który może stworzyć albo złamać generalską karierę podniesieniem brwi, jednym skinie­niem czy też pokręceniem głową. Tego ranka zadanie generała Kinga polegało na tym, aby brwi Maldraya spoczywały nieruchomo nad jego błyszczącymi niebieskimi oczami. Musiał przekonać go, że dwa oddzielne dowództwa armii w Fort Benning i w gruncie rzeczy sam Fort Benning są warte oszczędze­nia w najbliższej rundzie redukcji, która miała być zalecona przez połączoną Komisję Izby Reprezentan­tów i Senatu do spraw Redukcji Baz Wojskowych.

Generał King przypuszczał, że nie będzie to zbyt trudne. Senator Maldray był jednym z dwóch republikańskich senatorów ze stanu Georgia i pochodził z wojskowej rodziny, która przez wiele lat miesz­kała właśnie w Fort Benning. Duży procent wyborców w tym stanie stanowili Murzyni. Maldray z ledwością przedostał się do senatu w ostatnich wyborach, zdobywając tylko trochę powyżej pięćdzie­sięciu procent poparcia, a w następnym roku czekał go ko­lejny sprawdzian przy urnach wyborczych. Prawdę powiedziawszy, można było zaryzykować twierdzenie, że Maldray potrzebuje bardziej Kinga niż King Maldraya, ale generał nie lubił rozważań w tak czysto politycznym stylu. Był oficerem i od trzydziestu lat starał się utrzy­mać jak największy dystans do polityki.

Spojrzał na Maldraya siedzącego pod przeciwległą ścianą ładowni. Senator pogrzebał chwilę w teczce i wyciągnął książkę ze swoją dużą kolorową fotografią na okładce.

- Widział pan moją nową książkę, generale? - zapytał, podając cienki tomik Kingowi.

Generał spojrzał na tytuł: Rozkład i odnowa: Ameryka odzyskuje siły. Nazwisko autora wydrukowane było czcionką dwa razy większą niż tytuł książki.

- Nie, nie sądzę, żebym ją widział - odparł.

Maldray wydobył długopis.

- Proszę ją wziąć, złożę na niej mój autograf dla pana generała.

Szybko nakreślił swoje nazwisko na okładce i podał książkę Kin­gowi,

- Dziękuję, senatorze. Przejrzę ją, gdy tylko wrócę do swojego gabinetu.

- Och, niekoniecznie. Prawdę mówiąc, jest to zbiór moich ostat­nich przemówień. Sądzę, że słyszał pan ich najciekawsze fragmenty w programach informacyjnych.

- Ma pan rację - potwierdził generał z uśmiechem. -

- Nie będzie panu przeszkadzało, jeżeli trochę sobie porozma­wiamy na tematy związane ze stolicą, prawda, generale?

- Oczywiście, że nie.

- Z pewnością jest pan świadom faktu, że w tym roku ostro podcho­dzimy do priorytetów budżetowych. Wszystko podlega anali­zie, łącznie z obroną. W tej chwili mieszana komisja zajmuje się sprawą nowej rundy redukcji baz.

- Na początku tego roku odstrzelili mi Fort Jackson, senatorze. Mam nadzieję, że nie przyjechał pan tutaj, by mi powiedzieć, że mają teraz na celowniku Benning.

- Nie, oczywiście, że nie. Fort Benning ma pewną przewagę nad Fort Jackson. Mieści się w Georgii.

Maldray odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się głośno i hałaśliwie ze swojego dowcipu.

Generał King uśmiechnął się blado.

- To samo mówił mi w zeszłym roku senator Alford na temat Karo­liny Południowej.

- Senator Alford nie miał możliwości spojrzenia na to z mojej per­spektywy, panie generale. Widok jest całkiem inny, kiedy się patrzy z okien gabinetu lidera większości w senacie.

- Senator Alford mówił mi to samo na temat sposobu patrzenia na sprawy ze stanowiska szefa Komitetu Sił Zbrojnych.

Maldray roześmiał się.

- Będę musiał z nim o tym porozmawiać, kiedy wrócę do Wa­szyngtonu.

Helikopter zwolnił, przelatując nad wzgórzami we wschodniej czę­ści wojskowej strefy Fort Benning. King wskazał przez szybę.

- Chciałem pokazać panu nasze nowe stanowiska ćwiczeń polo­wych, senatorze. Urządziliśmy je tak, że mogą stanąć naprzeciwko siebie dwie brygady łącznie z piechotą zmechanizowaną, bronią pancerną, strefą ostrego strzelania i tak dalej.

Maldray rzucił okiem za okno.

- Bardzo interesujące - rzekł, odwracając znowu twarz do Kinga. - Jest jeszcze jedna sprawa, którą uważnie analizujemy, panie gene­rale, i chciałbym usłyszeć pańskie zdanie na ten temat.

- Proszę mówić.

- Komisja do spraw Redukcji Baz analizuje strukturę sił zbroj­nych. Do tej pory nie opublikowaliśmy tej informacji i powstrzymamy się jeszcze z tym przez pewien czas. Zanim pozwolę im przystąpić do pracy, chciałbym najpierw usłyszeć pana opinię. Wszystkie sugestie będą poddane szczegółowej analizie.

- Z przyjemnością pomogę w każdy możliwy sposób, senatorze.

- Cięcia budżetowe w resorcie obrony będą teraz większe niż w zeszłym roku. Wiemy o tym obydwaj. Problem polega na tym, gdzie i jak dużo. Moim zdaniem moglibyśmy zredukować kilka dowództw armii. Potrzebujemy dywizji, ale nie jestem pewien, czy są nam po­trzebne tak rozbudowane biurokratyczne struktury na wyższych szcze­blach dowodzenia. W tej kwestii spotkamy się ze sprzeciwem sekretarza obrony. Poleci na skargę do Białego Domu i przekabaci na swoją stronę tego największego specjalistę od unikania służby wojsko­wej, razem będą bronili obecnego status quo.

King patrzył przez okno. Ten wariat próbował go wciągnąć w ciemne zaułki rozgrywek pomiędzy republikańskim Kongresem i demokratycznym Białym Domem, a on nie miał zamiaru dać się na to namówić.

Maldray spojrzał przez ramię na pilotów, a potem pochylił się do generała.

- Mogłyby być w tym perspektywy awansu, panie generale. Kiedy przetasujemy strukturę dowodzenia, na samym szczycie i niżej zwolnią się niektóre stanowiska. Mam na myśli pewne szczególne stanowisko, które się zwolni za jakieś dwa miesiące. Chyba domyśla się pan, że mówię o stanowi­sku szefa Sztabu Połączonych Sił Zbroj­nych.

- W jakiej jednostce pan służył, kiedy był pan w armii, senato­rze? - zapytał King, nadal patrząc przez okno.

- Przepraszam, chyba pana źle zrozumiałem.

- Pytałem, w jakiej jednostce pan służył. Kiedy był pan żołnie­rzem.

- Nie służyłem w armii, generale. Miałem ważne stanowisko wykła­dowcy na uniwersytecie stanowym w Georgii i z tego powodu nie podlegałem poborowi.

- Ach, rozumiem.

- Czy chce pan coś przez to powiedzieć, generale King? Czy może ja czegoś nie rozumiem?

- Po prostu byłem ciekawy, w jakiej jednostce pan służył, panie senatorze, ponieważ pomyślałem, że gdyby pan służył, powiedzmy, w Piątej albo w Trzeciej Armii, to prawdopodobnie poczuwałby się pan do pewnej lojalności wobec swojej dawnej jednostki. Ja sam bym się poczuwał. Muszę panu powiedzieć, senatorze, że nie zazdroszczę panu pańskiego położenia. Byłoby mi cholernie ciężko, gdybym musiał rozwiązać jakieś dowództwo armii. Prawdopodobnie wie pan, że Piąta Armia zajęła Anzio, Salerno i Rzym, a potem resztę Włoch i przyjęła kapitulację całych sił Kesselringa. To Piąta Armia pokonała niemiecką Osiemnastą Grupę Armii we Francji i weszła wprost do południowych Niemiec przez wrota sztrasburskie. Jedyna całkowicie czarna jednostka, która walczyła na lądzie, też należała do Piątej Armii. Tak samo jak słynny czterysta czterdziesty drugi pułk, jed­nostka z największą ilością strat i największą liczbą medali w całej wojnie. Mając przed oczami całą tę historię i widząc sztandar z odzna­czeniami bojowymi, byłoby mi cholernie ciężko wyrzucić to wszystko na śmietnik i udawać, że z jakiegoś powodu dolary są ważniej­sze niż życie ludzi, którzy ginęli po to, żeby można było te odznaczenia zawiesić na sztandarze. To by było dla mnie piekielnie trudne, senatorze.

Helikopter podniósł ostro nos do góry i generał King wskazał za okno.

- O, tam jest dowództwo Piątej Armii, senatorze. Nie jest zbyt duże. Około stu ludzi kadry i może sześćdziesięciu czy siedemdziesię­ciu służby zasadniczej. Gdyby zaoszczędzić cało­roczne koszty utrzyma­nia dowództwa armii, to nie wystarczyłoby nawet na zaliczkę za jeden myśliwiec F-14. Więc jeżeli chce pan znać moją opinię na ten temat, senatorze, to muszę wyrazić ją w następu­jący sposób: rozu­miem potrzebę redukcji i popieram całkowicie oszczę­dzanie pienię­dzy, ale jest we mnie też człowiek, który wchodzi codziennie rano do dowództwa armii, czyta codziennie „New York Times'a” i „Wall Street Journal” i uświadamia sobie w głębi duszy, że wiele z tego, o czym mówimy, jest jednym wielkim mydleniem oczu, że dolar, który zaoszczędzamy w tym miejscu - wskazał na jeden skraj placu musztry - trafia po prostu w inne miejsce.

Generał zamilkł na chwilę, żeby dodać mocy swoim słowom.

- Nie znam się za bardzo na polityce, senatorze, ale wiem przynajm­niej tyle, że nie jest to jakaś sobie gra I wiem jeszcze jedną rzecz. Dodawanie i odejmowanie, które doty­czy jednostek, mniejsza z tym, czy chodzi o drużynę, pluton, kompanię, batalion, brygadę czy dywizję albo nawet korpus czy armię, to są operacje na żywych lu­dziach. Taki jest mój punkt widzenia, senatorze, chociaż sam nie wiem, ile jest wart.

Maldray patrzył bez słowa na generała. Helikopter zawisł w powie­trzu nad placem musztry i zaczął schodzić do lądowania. Po chwili zadygotał i z głośnym łomotem dotknął kołami gruntu.

- Dziękuję panu za przedstawienie mi pańskiego punktu widze­nia, generale. Pańskie uwagi są dla mnie bardzo cenne.

- Bardzo mi przyjemnie, senatorze.

Maldray wyjrzał za okno. W wichurze wywołanej przez wirnik śmi­głowca stali dziennikarze kilku ekip telewizyjnych. Pochylali się, przytrzymując przewody od mikrofonów i dzierżąc w rękach kamery.

- Może moglibyśmy zrobić ujęcie z kwaterą dowództwa Piątej Armii w tle? Co pan o tym sądzi, generale?

- Myślę, że to znakomity pomysł, senatorze.

- Czy ma pan flagę... Dużą flagę z odznaczeniami bojowymi i może ze złotym orłem na drzewcu?

- Jest w moim gabinecie, senatorze.

- Dobrze, umieścimy sztandar w tym ujęciu.

Kara otworzyła drzwi transportera i wsiadła do środka.

- Dziękuję, że pan po mnie przyjechał, sierżancie.

- Nie ma sprawy, pani major. - Sierżant Trevor Tevis, młody chu­dzielec z Alabamy, wrzucił tylny bieg. - Trochę tu ciasno, pani major - dodał ze swym charakterystycznym akcentem.

Sprawnie wycofał pojazd pomiędzy dwa drzewa, zmienił bieg i prze­jechał długim, wysypanym żwirem podjazdem prowadzącym do jej domku. Kara sama wyszukała sobie ten ukryty pomiędzy drze­wami domek na peryferiach Columbus.

- Ma pani fajną chatę, pani major. Wygląda naprawdę sympatycz­nie.

- Nic szczególnego, ale płacę niski czynsz. Poza tym jest tu tak cicho.

- Jak panią zobaczyłem, pani major, to od razu sobie pomyśla­łem, że nie wygląda pani jak jedna z tych z góry.

- Nie bardzo rozumiem, co pan ma na myśli, sierżancie.

- No wie pani, pani major. Niektóre z nich wyglądają tak, jakby nie miały niczego wspólnego z mundurem.

- To znaczy są zielone i wredne, tak sierżancie?

Tevis zachicho­tał.

- Tak, pani major. Właśnie o to mi chodzi.

- No cóż, nie jestem za bardzo zielona, ale za to taka wredna, że już bardziej nie można.

Tevis roześmiał się i zatrzymał transporter przed skrzyżowaniem z wąską asfaltową drogą biegnącą przez gęsty sosnowy las.

- Dokąd teraz, pani major?

- Na drogę do bramy południowej. Zabiorę mojego jeepa. Musia­łam go tam zostawić w nocy.

Sierżant skręcił w lewo. Silnik zawarczał głośniej i transporter z szumem opon potoczył się po drodze..

- Będziemy tam raz-dwa. Niech tylko zostawi pani to staremu Tevi­sowi. Zajmie się tym.

- Właśnie dlatego pana wezwałam, sierżancie.

Tevis wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Cieszy mnie to, psze pani. Zawsze to człowiekowi miło, jak jest potrzebny. Wie pani major, o co mi chodzi?

Kara patrzyła przez boczną szybę na rozmazane pasmo przesuwają­cych się za oknem drzew.

- Dokładnie wiem, co ma pan na myśli, sierżancie.

Drzwi z nierdzewnej stali otworzyły się z szumem i major Holla­way wszedł do głównej sali prosektorium. Doktor Charles Evans stał pod wielkim, zawieszonym na wysięgniku reflektorem i nakrywał prześcieradłem leżące na wózku ciało.

- Dziękuję, że mnie zawiadomiłeś, Charlie.

Evans odsunął papierową maseczkę, która zakrywała mu nos i usta. Wyglądał tak młodo, jakby trafił tu świeżo po akademii medycz­nej, ale Hollaway wiedział, że Evans dorobił się już prawdzi­wego uznania w swojej branży. Cieszył się taką reputacją zawodową, że latał wojskowymi samolotami po całych Stanach Zjednoczonych, a czasami nawet do Europy, żeby występować jako konsultant w trud­nych sprawach.

- Mamy kłopoty, Frank. Zupełnie tak jak myślałem.

Evans wprowadził go do chłodni, odliczył rząd białych emaliowa­nych drzwi i otworzył jedne z nich. Otwarte oczy porucz­nik Sheili Worthy spojrzały na niego z jej popielato-białej twarzy. Evans wska­zał ranę na jej szyi.

- Siedzę już w tej branży sporo czasu, Frank. Chyba o tym wiesz.

- No jasne, Charlie. Jesteś mistrzem.

- Zdaje mi się, że potrafię rozpoznać ranę od noża, kiedy ją zoba­czę, Frank.

- Nie musisz mi tego mówić.

Evans naciągnął świeże rękawiczki chirurgiczne i czubkami pal­ców wskazujących lekko rozchylił brzegi rany.

- Widzisz to wejście, Frank? Trochę nieregularne, nie sądzisz?

Hollaway nachylił się. Nie miał pojęcia, o czym mówi lekarz. Zauwa­żywszy to, Evans przystąpił do spokojnego, cierpliwego tłumacze­nia. Był to jego normalny styl i między in­nymi również dlatego był niemal absolutnie niezawodnym świadkiem w procesach sądowych.

- Popatrz uważnie, o czym mówię, Frank. Widzisz, skóra się nie układa w tym miejscu, kiedy pozwolę, żeby rana się zeszła.

Odsunął palce. Brzegi rany zeszły się razem. Evans miał rację. Nie były równe. Doktor spojrzał na Hollawaya.

- Przy zadaniu rany kłutej nożem najpierw następuje wstępne roz­ciągnięcie skóry, kiedy czubek noża zagłębia się w ciało. Pokażę ci.

Przyłożył czubek małego palca lewej ręki do szyi zmarłej kilka cali powyżej rany. Skóra napięła się wokół palca.

- Właśnie tak jest z nożem. Czubek nie jest taki ostry i nie wyko­nuje się takiego posuwistego ruchu jak przy cięciu skalpelem. - Przesunął palcem po skórze ofiary. - Jeśli zadaje się cios nożem, to się go wbija i wyciąga. Nic prostszego.

- Co masz na myśli, Charlie? Ktoś zabił tę dziewczynę?

- Niebezpośrednio, Frank. Znaleźliśmy w jej płucach dość wody, żeby nie przeżyła, więc nie zginęła od noża. Zrobiłem rozpoznanie ścieżki rany. Jest głęboka, ale minęła tętnicę i tchawicę, więc to jest po prostu rana i tyle.

- Więc przeżyłaby, gdyby nie woda?

- Według wszelkiego prawdopodobieństwa tak.

- Ale ta rana przyczyniła się do jej śmierci, ponieważ utrudniła jej wydostanie się z samochodu, kiedy zalała go woda.

- Czyta pan w moich myślach, majorze.

- Wiesz, co ja myślę, Charlie? Kiedy została zraniona, była na ze­wnątrz samochodu. Uciekła napastnikowi, wskoczyła do samochodu i próbowała odjechać. Była przerażona. Może napastnik ją gonił. To by wyjaśniało, dlaczego wjechała w tak głęboką wodę.

- Właśnie, Frank. Właśnie tak musiało być.

- Jesteś pewien, że tej rany nie spowodowało coś innego? Po­wiedzmy: kawałek szkła?

- Pewien? To znaczy, czy zeznałbym tak w sądzie?

- Właśnie, Charlie.

- Jestem pewien. Nie widziałem jeszcze takiego kawałka szkła, który mógłby zadać taką ranę. Mamy tu do czynienia z czymś, co ma siedem, może dziewięć albo dziesięć centymetrów długości i dwa centymetry szerokości. Cienkie i ostre. Weszło i wyszło. Gładki ruch przez wewnętrzne tkanki. Klasyczna rana od noża, Frank. Dałbym za to głowę.

- Co to za głowa, Charlie.

- Okay. Dałbym więc za to twoją głowę.

Hollaway roześmiał się. Taki właśnie był Charlie Evans. Sprawiał, że ponure szczegóły medycyny sądowej stawały się do zniesienia. Nawet więcej, stawały się niemal zabawne.

- Jezu, ta droga była wczoraj pod niezłą wodą, prawda, pani ma­jor? - powiedział sierżant Tevis, podjeżdżając do jeepa Kary.

Brudny osad pokrywał samochód do wysokości mniej więcej jed­nej czwartej drzwi. Kara wysiadła i spojrzała w dół stoku na miejsce, w którym poprzedniego dnia stał samochód Sheili Worthy. Fala powo­dziowa opadła, ale samochodu nie było nigdzie widać.

- Niech pan jeszcze trochę poczeka, sierżancie, dopóki nie zoba­czę, czy on zapali.

- Załatwione, pani major.

Kara otworzyła drzwi i wsiadła do samochodu. Widać było, że woda przetoczyła się przez wnętrze, ale nie dosięgła siedzeń. Włożyła kluczyk do stacyjki i przekręciła. Silnik zazgrzytał kilka razy i zasko­czył. Dodała gazu. Silnik pracował równo na wolnym biegu. Wysiadła z jeepa i podeszła z powrotem do transportera.

- Zapaliłam go, ale byłoby dobrze, gdyby jechał pan za mną z po­wrotem do mojego biura. Ten jeep powinien przejeżdżać przez wodę na głębokość kół, ale...

Tevis roześmiał się.

- Wie pani, co się mówi o tych cywilnych samochodach tereno­wych?

- Nie, sierżancie, nie wiem.

- Potrafią zawieźć człowieka głęboko w teren, na tyle głęboko, że jak się ugrzęźnie, to trzeba wracać na piechotę, żeby sprowadzić kogoś, kto przyjedzie i wyciągnie je z powrotem.

Kara roześmiała się.

- Proszę chwilę poczekać.

- Będę się trzymał zaraz za panią, pani major.

Kara wsiadła z powrotem do jeepa. Sięgnęła za siebie, żeby wycią­gnąć pas, i zaskoczona zauważyła, że tylne siedzenie jest puste. Jej torba zniknęła. Torba Mace'a również.

4

Kara wpadła do gabinetu Hollawaya, trzymając u boków zaci­śnięte pięści.

- W porządku, Frank. Chcę wiedzieć, co tu się, do cholery, dzieje.

- Jezu, Kara... - Hollaway podniósł na nią wzrok.

- Nie wyjeżdżaj mi tu z tym „Jezu, Kara”, do cholery! Chcę wie­dzieć, co się dzieje, i to już.

- Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz. Siadaj.

Kara obrzuciła go wściekłym spojrzeniem. Nie miał tej typowo poli­cyjnej spokojnej miny, błyszczących oczu i wesołego uśmiechu, które się u nich widzi, kiedy wiedzą coś, czego nie wie nikt inny, i to ich bawi.

- Przepraszam, Frank. Ta sprawa doprowadza mnie chyba do jakie­goś pomieszania zmysłów...

- Co się stało, Karo?

- Pojechałam zabrać samochód. Wszystko, co miałam w środku, zginęło.

- Ktoś obrobił twój samochód?

- Właśnie.

- Co wzięli?

- Po prostu rzeczy, które w nim miałam.

- To znaczy...?

- Miałam kurtkę i torbę z nocnymi rzeczami. Jeździłam do Tay­lorsville odwiedzić znajomych.

- Chcesz złożyć doniesienie?

Kara milczała przez chwilę.

- Nie teraz. W każdym razie nie formalnie.

- Dlaczego nie? Jesteś tutaj, a ja jestem odpowiednim człowie­kiem, z którym możesz o tym rozmawiać.

- Jestem zbyt zmęczona, Frank. Nie zmrużyłam oka od trzydzie­stu sześciu godzin. Zrobię to jutro.

Popatrzył na nią. Widać było, że jest zmęczona. To nie ulegało wąt­pliwości, ale Hollaway wyczuwał coś jeszcze.

- Dlaczego tu tak wpadłaś? Myślisz, że wysłałem swoich ludzi, żeby zbadali twoje rzeczy?

- Właśnie coś takiego przyszło mi do głowy. Bo kto jeszcze wie­dział, gdzie jest mój samochód?

- Wiesz, że nie zatrzymałbym żadnej z tych rzeczy bez twojego zezwolenia.

- Potrzebuję trochę snu, Frank. To wszystko. Jestem taka wyczer­pana, że już o mało nie wariuję.

- Wiesz co? Zajmę się tą sprawą. Każę moim ludziom poszukać twoich rzeczy. Znajdą się.

- Dziękuję, Frank. Będę ci bardzo wdzięczna.

Hollaway wstał zza biurka i odprowadził ją do drzwi.

- Muszę ci coś jeszcze powiedzieć, Karo.

- Nie teraz, Frank. Mam już dość jak na jeden dzień.

- Będziesz chciała się tego dowiedzieć szybciej, niż ci się teraz wydaje.

- No dobrze, dobrze - zgodziła się, odwracając się ku niemu.

- Pamiętasz tę ranę na szyi porucznik Worthy? To rana od noża.

- O czym ty mówisz?

- Właśnie wróciłem z kostnicy. Nóż o długości ostrza około sied­miu do dziesięciu centymetrów. Evans jest tego pewien.

- Więc to nie wypadek, ale zabójstwo! No i co powiesz, Holla­way! A nie mówiłam ci dzisiaj rano?!

Hollaway wzruszył ramionami.

- Mam to przypisać twojej kobiecej intuicji?

- Przypisz to mojemu doświadczeniu życiowemu, Frank.

- To mnie przekonuje. Postawię ci kiedyś drinka w klubie oficer­skim. Jestem ci go winien.

Otworzył drzwi. Kara wyszła na korytarz, ale zatrzymała się i spoj­rzała za siebie. Hollaway nadal stał w wejściu.

- Nie słyszałam czegoś takiego od dawna, Frank. Dziękuję

- Czego nie słyszałaś? Że ktoś chce postawić ci drinka?

- Tego, że ktoś mi jest coś winien.

- Ano, cóż...

- Dopadnę cię kiedyś i wyduszę z ciebie tego drinka. Zapamiętaj to sobie.

- Wiesz, gdzie mnie szukać - odparł Hollaway ze śmiechem.

Stała przez kilka minut przy automacie, wahając się, czy do niego zadzwonić, ale w końcu wykręciła numer. Przez chwilę wsłuchiwała się w sygnał telefonu, a potem usłyszała jego głos.

- Trzeci pluton. Melduje się sierżant Nukanen.

- Mace. To ja.

- Przecież ustaliliśmy, że nie powinnaś tu dzwonić - powiedział ściszonym głosem. - To zbyt niebezpieczne.

- Wiem, ale musiałam zadzwonić. Ktoś zabrał nasze torby.

- Żartujesz sobie!

- Nie. Pojechałam po samochód. Wszystko zniknęło.

- To żandarmeria. Ten major.

- Nie, to nie on. Rozmawiałam z nim, on o niczym nie wie.

- I ty mu wierzysz?

- Znam go od lat, Mace. Wiem, że mnie by nie okłamał.

- Ja mu nie wierzę.

- Ale ja tak.

- Więc kto je wziął?

- Nie wiem, spróbuję się zorientować.

- Ten, kto je wziął, wie o nas - powiedział nagle drżącym, wystra­szonym głosem.

Kara zaczerpnęła głębokiego oddechu.

- Wiem.

- Wyjdę stąd i zadzwonię do ciebie później.

- Mace, uważaj. Gdyby ktoś zaczął cię wypytywać, to nie odpowia­daj na żadne pytania. Najpierw skontaktuj się ze mną.

Z telefonu dobiegły ją głosy jakichś innych osób. Mace odwiesił słuchawkę, zanim zdążyła powiedzieć: do widzenia.

Jadąc do domu, nadal nie mogła zapomnieć, jak bardzo wystra­szony był Mace. Do tej pory udawało im się ukrywać ten trwający od kilku miesięcy romans. Zostawione torby były pierwszym błędem, jaki popełnili. Jak mogli zapomnieć je zabrać? Logika podpowiadała jej usprawiedliwienie, że szalała burza, u jej stóp leżały zwłoki ko­biety, w pobliżu głośno pracował silnik helikoptera, a wokół nich biegało trzech ratowników... W tych warunkach łatwo było popełnić błąd. A jednak był to błąd, który mógł mieć poważne konsekwencje, gdyby ich torby znalazły się w nieodpowiednich rękach. Mace miał powód, żeby się bać. Ona też.

W światłach jej samochodu pokazał się obsypany sosnowymi igłami podjazd i wielkie kałuże na placyku przed domem. Otworzyła drzwi wejściowe i włączyła światło. Jeden z kotów skoczył na ladę w kuchni i zamiauczał jak niemowlę. W jaki sposób koty nauczyły się wydawania takiego odgłosu? - pomyślała. Musiał istnieć jakiś wspólny element, który łączył je z ludźmi. Mogło do tego dojść gdzieś w pradziejach łańcucha pokarmowego, kiedy ludzie nie żywili kotów karmą z puszek, lecz zjadały one być może ludzkie ciało. Pogłaskała kota szorstkim ruchem po głowie.

- Wally. Kociowally. Och, ty wielkie kocisko.

Kot zamruczał.

Obłożony sidingiem domek nie prezentował się zbyt dobrze na ze­wnątrz, ale w środku promieniował łagodną przytulnością, co odróż­niało go pozytywnie od mieszkania w internacie, które było jej domem przez ostatnie trzy lata.

Z frontowych drzwi wchodziło się do dużego pokoju z kominkiem po jednej stronie i kuchnią po drugiej. Ściany pokoju były wyłożone upstrzoną sękami sosnową boazerią. Długa lada, która oddzielała kuchnię od reszty pokoju, była wykonana z takiego samego drewna. Stare, ale wygodne meble należały kiedyś do jej babci, która teraz przebywała w domu starców. Podeszła do toaletki i włączyła odtwa­rzacz płyt kompaktowych. Najpierw rozległy się wstępne akordy melodii i po chwili Kara zawtórowała ochrypłemu wokalowi wyko­nawcy.

Z depczącym jej po piętach Wallym przeszła wąskim korytarzy­kiem do sypialni, która wyglądała tak, jakby dobudowano ją z tyłu domu na doczepkę. Kolejne dwa koty leżały zwinięte w kłębek na puchowym materacyku przy pokaźnych rozmiarów łóżku.

- Weird. Peesheek. Co z wami, leniuchy?

Żaden z kotów nie ruszył nawet wąsem. Pogłaskała Weirda za uszami i kot otworzył jedno oko. Peesheek przeciągnął się i potarł nosem o grzbiet jej dłoni.

- Nareszcie pani w domu, prawda, wy darmozjady! Zgłodniały­ście już, co?

Koty zareagowały zgodnie na jej pytanie: rzuciły się biegiem do kuchni i wskoczyły na ladę. W tym momencie zadzwonił telefon.

- Major Guidry.

- Czyżbym słyszała w tle głos twojego idola, Pauliego Wester­berga, laleczko? Co za przystojniak...

- Lannie! Skąd dzwonisz? - zawołała Kara.

- Zgadnij.

- Z samolotu?

- Prawie trafiłaś: z własnego samochodu. Zgaduj dalej.

- Wyrwałaś się stamtąd. Pokonałaś tego pięciobocznego smoka! Znalazłaś wyjście z labiryntu!

- Jak cholera, dziewczyno, masz rację! Wiesz, na co w tej chwili patrzę? Na tysiąc żółtych proporczyków powiewających nad komi­sem samochodowym Boba przy Victory Boulevard.

- Jesteś tutaj? W Benning?

- We własnej osobie. Kapitan Lannie Fulton Love melduje się do służby.

- Nie mogę w to uwierzyć! Nigdy nie wypuszczają człowieka z Pentagonu przed końcem tury. Jak to zrobiłaś?

- Pomaszerowałam do pani pułkownik i powiedziałam: albo dzwoni pani do mojego wydziału i mówi, żeby mnie puścili, albo im powiem o tej lesbie od galerii obrazów, z którą pani mieszka w Alexan­dra.

- Powiedziałaś coś takiego?

- No, nie za bardzo. Powiedzmy po prostu, że pani pułkownik i ja doszłyśmy do porozumienia.

- Jak ty ją nazywałaś?

- Leslie Szminka.

- O właśnie. No cóż, zawsze mówiłam, że nie ma niczego skutecz­niejszego niż zawoalowany szantażyk.

- Wiesz co, Karo? Gdyby ci durnie na górze wiedzieli, co się dzieje na niższych szczeblach władzy w tym samym budynku, to byłoby tyle ataków serca, że zabrakłoby im łóżek w szpitalu wojsko­wym.

- Alarm! Alarm!

- Dzwońcie po karetkę!

- Wszyscy do wioseł!

- Jasne! Łubudu!

Zaniosły się obie niepohamowanym śmiechem.

- Wiesz już, co tu będziesz robiła, Lannie?

- Wiem dość dokładnie. Słyszałaś o tej Komisji do spraw Reduk­cji Baz?

- Jasne.

- Mam być oficerem łącznikowym pomiędzy Fort Benning i tą komisją.

- Hej, to niezła robota. Mnóstwo wyjazdów. Nikt człowiekowi nie zagląda przez ramię. Kto będzie twoim przełożonym?

- Jakiś facet o nazwisku Roberts. Szef sztabu Trzeciej Armii.

- Znam go. Nie jest taki zły. Może ci się nawet spodoba. Gdzie masz zamiar się zatrzymać? Mam dużą ładną sofę.

- Ulokowali mnie w mieszkaniu służbowym poza jednostką, do­póki się tutaj nie zakorzenię.

- Może ci jeszcze rozłożą czerwony chodnik, co?

- Jak człowiek się twardo domaga najlepszych rzeczy, to je do­staje. Znasz moje zasady: Lannie Fulton Love należą się tylko najlep­sze, naprawdę najlepsze rzeczy. Słuchaj, właśnie przejeżdżam przez bramę na teren wojskowy. Witamy w Fort Benning, kolebce piechoty. Ojej, ale się cieszę, że tu jestem. Wiesz, kto tu służy, Karo? Randy Taylor.

- Nie znam go.

- Przeniósł się do mojej kompanii na pierwszym roku. Ciebie już nie było od dawna. Niezły facet.

- Jezu, trudno mi uwierzyć, że już minęło chyba z piętnaście lat, odkąd byłaś w mojej drużynie.

- Byłam, do cholery, najlepszym kadetem w historii. Oho, wjeż­dżam na parking dowództwa.

- Zadzwoń do mnie, kiedy już się ulokujesz. Jak mnie odwie­dzisz, to zrobimy któreś z naszych słynnych makaronowych dań.

- Wpadnę jutro, obiecuję. Do zobaczenia.

Kara podeszła do odtwarzacza i nadusiła guzik powtarzania, a po­tem wyjęła z szafki kilka puszek karmy dla siedzących na ladzie zniecierpliwionych kotów.

- Słyszałyście, szczury? Lannie przyjeżdża!

Zakręciła się wokół lady w rytm końcowych taktów piosenki:

Usłyszała pukanie do drzwi, kiedy akurat wygarniała do miseczek karmę dla kotów. Wyjrzała przez szybę: przed drzwiami stał młody oficer. Otworzyła drzwi i stanęła twarzą w twarz z wysokim, przystoj­nym podporucznikiem. Oficer zdjął czapkę.

- Pani major, jestem porucznik Barry Parks. Chciałbym z panią o czymś porozmawiać.

O Boże! Dowódca plutonu Mace'a! Coś mu się stało! - przeleciało jej przez głowę.

- Proszę wejść.

Wprowadziła go do kuchni i stanęła wyczekująco, usiłując nie zdra­dzić się z tym, jak bardzo jest zdenerwowana.

- Sierżant Nukanen podał mi pani nazwisko. Powiedział, że podwio­zła go pani w nocy do jednostki i że to właśnie on i pani znaleźli­ście ciało Sheili Worthy.

Kara odprężyła się.

- Proszę siadać, poruczniku. Zrobić panu kawy?

- Nie, pani major. Nie trzeba.

- Tak, znaleźliśmy ciało z sierżantem. To okropne. Bardzo smutne. Czy ona była pana znajomą?

- Tak, pani major. Studiowaliśmy razem w college'u. Byliśmy... sobie bliscy. Bardzo bliscy.

- Współczuję panu, poruczniku.

- Pani major, sierżant Nukanen powiedział mi, że pracuje pani w Wojskowym Biurze Prawnym.

- Zgadza się.

- I zna pani oficera, który prowadzi śledztwo?

- Owszem, to major Hollaway.

- Pani major, ktoś ją zabił. Musicie się dowiedzieć, kto to zrobił. Musicie. Ona była... - przerwał, wybuchając szlochem. - Ona była dla mnie wszystkim. Wszystkim - dodał po chwili, kiedy już zdołał się opanować.

- Czy ona była pana dziewczyną?

- Tak, pani major. W każdym razie w college'u.

- Ale potem już nie?

- Nie, pani major. Prosiłem ją, żeby wczoraj wieczorem poszła ze mną na kolację do klubu, ale się nie zgodziła. Była umówiona z kimś innym.

- I pan myśli...

- Tak, pani major. Gdyby poszła ze mną, to nadal by żyła.

- Ale to była jej decyzja, a nie pana, panie poruczniku. Nie powi­nien pan czuć się winny.

- Ciągle myślę, że gdyby sprawy potoczyły się inaczej, gdyby­śmy się pobrali, tak jak planowaliśmy...

- Nie mógł pan nic na to poradzić, panie poruczniku.

- Pani major, gdyby było cokolwiek, w czym mógłbym pomóc...

- Ja nie biorę udziału w dochodzeniu, poruczniku, ale przekażę majorowi Hollawayowi, co pan powiedział.

Oficer otarł łzy i spojrzał na Karę.

- Ona była bardzo, bardzo wyjątkowa, pani major. Pochodziła z wojskowej rodziny. Wojsko było jej całym życiem. Wiedziałem, że czeka ją wspaniała kariera... Ze mną czy beze mnie.

- Czy mogę pana o coś zapytać, poruczniku? Jej współlokatorka powiedziała majorowi Hollawayowi i mnie, że od pewnego czasu porucznik Worthy spotykała się z kimś. Czy pan wie, z kim?

- Nie, pani major. Nie rozmawialiśmy o... o innych ludziach. - Wstał z sofy. - Pani major, gdyby było coś, co mógłbym zrobić...

- Dziękuję panu za wizytę, poruczniku Parks.

Podprowadziła go do drzwi. Oficer wyszedł.

Więc Sheila Worthy miała w życiu więcej niż jednego mężczyznę. Piękna młoda porucznik w jednostce pełnej wygłodniałych męż­czyzn... Było oczywiste, że na myśl o niej wielu mężczyznom w Fort Benning burzyła się krew w żyłach. Może u jednego z nich była to reakcja tak silna, że wystarczyła, by ją zabić.

5

Lecący z Atlanty samolot wylądował najpierw w Raleigh-Durham, potem w Richmond i wreszcie, przelatując nad Mount Vernon, skręcił ostro w lewo, by odbyć ostatnią część prowadzącego na północ rejsu. Kiedy z prawej strony ukazały się kopuła Kapitolu, kolumna Washing­ton Monument, bu­dowla Lincoln Memorial i mrugające światła stolicy kraju, samolot wykonał ostry zakręt i rozpoczął podej­ście do lądowania.

Jeden z pasażerów siedzący z tyłu w business class odpiął pas i prze­niósł się o kilka miejsc do przodu na drugą stronę przejścia, żeby przyjrzeć się przesuwającym się w dole dzielnicy Georgetown i rzece Potomac. Siedząca przy oknie kobieta odwróciła do niego twarz. Była ubrana w gustowny niebieski kostium, a z szyi zwisał jej pojedynczy sznur pereł. Rzuciła szybko okiem na palec serdeczny mężczyzny: nie miał obrączki.

- Pięknie, prawda? - spróbowała nawiązać rozmowę.

Uśmiechnął się do niej.

- W tym locie są dwa lądowania, ale to mi nie przeszkadza - powie­dział. - Dla tego widoku warto lądować na lotnisku National.

- Nazywam się Helen Young - przedstawiła się.

- Randy Taylor.

Spojrzała na naszywki nad lewą kieszenią jego wojskowego mun­duru i na dystynkcje na naramiennikach.

- Jedzie pan do domu odwiedzić rodzinę, kapitanie?

- Musiałbym lecieć w przeciwnym kierunku, żeby ich odwiedzić. Moja rodzina mieszka w San Francisco.

- Więc sprawy służbowe?

- Można tak powiedzieć.

- Wybiera pan lot, kiedy nie mają pełnej rezerwacji?

- Zgadza się. W tych gruchotach dość łatwo znaleźć wolne miej­sca.

Koła samolotu zapiszczały, dotykając pasa startowego. Kobieta po­dała mu swoją wizytówkę.

- Pracuję w agencji turystycznej. To takie niewielkie biuro tuż koło Dupont Circle. Mamy spore kontakty z wojskiem. Proszę się nie krępować i zadzwonić, kiedy tylko będzie panu potrzebny bilet.

- Dziękuję.

Samolot zatrzymał się. Chwytając podręczny bagaż, pasażerowie zaczęli się tłoczyć w przejściu i powoli przesuwać do przodu. Ktoś przypadkiem potrącił Helen Young - wpadła od tyłu na Randy'ego, napierając piersiami na jego plecy. Przewieszona przez jej ramię torba spadła na podłogę.

- Przepraszam.

Randy odwrócił się i z uśmiechem podniósł jej torbę.

- Oberwało nam się za to, że siedzimy z tyłu.

- Może pana podwieźć? - zaproponowała z nieśmiałym uśmie­chem. - Mam na lotnisku swój samochód i jadę wprost do centrum.

- Nie, dziękuję. Nie jadę w tym kierunku. Zresztą ktoś po mnie wychodzi.

- O - westchnęła zawiedziona.

Randy posłał jej ciepły uśmiech.

- Dziękuję w każdym razie za propozycję.

Doszli do drzwi samolotu i zeszli na płytę lotniska. Kiedy byli już wewnątrz terminalu, Randy postawił na podłodze torbę i nałożył płaszcz.

- Niech pan posłucha - Helen Young nie dawała za wygraną. - Mó­wiłam to poważnie, to znaczy o tym telefonie do biura. Od siedmiu lat pracuję w tej branży w Waszyngtonie. Znam najlepsze linie, jeżeli chodzi o rezerwację lotu w ostatniej chwili.

- Dziękuję, zadzwonię.

Wziął torbę i ruszył w kierunku drzwi opatrzonych napisem: „Tak­sówki. Autobusy”. Na zewnątrz trafił wprost na otwarte drzwi sztabowego samochodu. Kierowca obejrzał się przez ramię.

- Dokąd, panie kapitanie?

Randy wysiadł z samochodu przy wąskiej uliczce w Georgetown. Na podestach schodów każdego domu leżały misternie powycinane dynie. Poczekał, aż tylne światła samochodu znikną za rogiem, a potem ruszył z powrotem w tym samym kierunku, z którego przybył. Doszedł do głównej ulicy, skręcił w lewo, przeszedł jedną przecznicę i skręcił w ślepą uliczkę po prawej stronie. Idąc nią, liczył mijane dostojne kamienice z cegły: raz, dwa, trzy...

Po chwili zatrzymał się przed drzwiami opatrzonymi niewielką mo­siężną tabliczką z napisem: Lexington Club. Rozej­rzał się. U wylotu uliczki zatrzymała się taksówka, z której wysiadł starszy od niego mężczyzna o zgrabnej sylwetce, krótko przystrzyżo­nych wło­sach i sympatycznym uśmiechu. Zapłacił taksówkarzowi i ruszył w kierunku klubu. Zbliżywszy się do niego, wyciągnął prawą rękę.

- Witaj, Randy.

- Ed, cieszę się, że cię widzę.

- Więc trafiłeś tu.

- Bez żadnego problemu. Podałeś mi precyzyjne namiary.

- Chodź. Czekają na nas.

Zapukał do drzwi. Ktoś odsunął od wewnątrz metalową płytkę prze­słaniającą okienko w drzwiach.

- Edwin Teese i Randy Taylor - oznajmił towarzysz Randy'ego.

Weszli do środka i znaleźli się w wysokim hallu o podłodze z czarno-białej terakoty. Z hallu wchodziło się do szeregu sal o ścianach wyłożonych mahoniową boazerią. Wśród mebli przeważały obite skórą fotele. Kelnerzy w białych marynarkach i czarnych spodniach przepływali przez sale ze srebrnymi tacami w rękach.

- Słucham panów?

- Dwa martini. Bombaj. Potrząsane, nie mieszane.

- Proszę bardzo, proszę pana.

Randy roześmiał się.

- Nauczyłeś się tego chyba od agenta zero zero siedem.

- Nie, od mojego ojca.

Randy wziął go za dłoń i ścisnął ją mocno.

- Tęskniłem za tobą.

Jego towarzysz spojrzał mu prosto w oczy.

- Ja też tęskniłem.

Weszli do następnej sali. Przy kominku stała grupka starszych męż­czyzn. Kilku innych, ubranych w rozpinane swetry, siedziało na skórzanych fotelach, czytając gazety.

- Jak znalazłeś ten lokal?

- Ich się nie szuka, ale to oni szukają człowieka.

Randy spojrzał na wiszący nad kominkiem obraz.

- Widziałeś to, Ed? To Klee.

- W jadalni jest obraz Mondriana.

Przeszli przez łukowate wejście do następnego salonu.

- Poznajesz senatora, prawda? - zapytał Ed, wskazując przed sie­bie.

W rogu salonu stał otoczony przez kilku innych mężczyzn dystyngo­wany dżentelmen o ciemnych włosach. Ubrany był w aksa­mitny smoking, a na nogach miał zielone pantofle ze złotym paskiem na czubkach.

- To ten prawicowy senator z Missisipi.

- Może i ma prawicowe sympatie w senacie i na bankietach w swoim rodzinnym stanie, ale mogę ci zagwarantować, że dzisiaj pofolguje tu swoim liberalnym ciągotom.

Randy roześmiał się, a Ed wskazał podbródkiem kolejnego czło­wieka.

- Widzę, że nasz sędzia Sądu Najwyższego też tu dzisiaj urzę­duje.

Przechodząc obok wskazanego mężczyzny, Randy posłyszał strzęp rozmowy.

- ...powiedziałem mu, że nie obchodzi mnie, co uważa sędzia w sprawie: Haley przeciwko Felker. Nie rozumiem, z jakiego to powodu stan Utah miałby dyktować poglądy w sprawach moralności!

Mężczyzna, do którego były skierowane te słowa, roześmiał się gło­śno.

Po chwili podeszli do nich dwaj uśmiechnięci mężczyźni powyżej pięćdziesiątki w konserwatywnych prążkowanych garniturach.

Starszy z tej dwójki wyciągnął ku nim rękę.

- Edwin, jak tam się mają sprawy w uzbrojeniu?

- Znakomicie. Pracujemy nad nową generacją radaru. Będzie uży­wany w oddziałach aż do szczebla plutonu. A co tam słychać na wyżynach władzy, Jack? Generał Carson dokłada wam roboty?

- Mało nam nie pospadają obrazy ze ścian od hałasu z tego choler­nego lotniska, ale poza tym wszystko w porządku.

- Poznajcie się, panowie - powiedział Ed. - Jack Ranstead. Randy Taylor. Randy jest tym młodym człowiekiem, o którym ci mówiłem, Jack.

Jack i Randy podali sobie ręce.

- Cieszę się, że mogę cię poznać, Randy.

- A to jest Terry Samuels - przedstawił Ed drugiego mężczyznę. - Jack ma trzy gwiazdki i jest zastępcą szefa sztabu Departamentu Operacji i Planowania. Terry odszedł na emeryturę z dwiema gwiazd­kami. Teraz jest na Kapitolu. Pracuje w sztabie senatora Mal­draya jako specjalista od spraw obrony.

- Miło mi pana poznać - powiedział Randy.

- Terry służył kiedyś u twojego szefa - poinformował go Ed.

- Znał pan generała Beckwitha?

Terry Samuels, potężnie zbudowany mężczyzna z głębokimi zmarszczkami na czole, popatrzył uważnie na Randy'ego.

- Czy Ed powiedział ci, dlaczego cię tu przyprowadził?

Randy rzucił okiem na Eda, zanim udzielił odpowiedzi.

- Mówił mi o klubie, ale nie opisał jednak jego członków. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem.

- Chciałem z tym zaczekać, aż tu dotrzemy - odezwał się Ed. - Jack i Terry chcą porozmawiać z tobą o twojej pracy.

- O mojej pracy?

Generał Ranstead zatrzymał przechodzącego kelnera i podał mu szeptem zamówienie.

- Słyszałeś, że Beckwith jest wśród wstępnie zakwalifikowanych kandydatów na szefa?

- Przypuszczam, że wszyscy to już wiedzą. Pisali już o tym w gaze­tach. Dziennikarze prawie codziennie składają prośby o wywiad.

- Chcemy go powstrzymać.

Zapadła cisza. Randy wpatrywał się zaskoczony w stojących przed nim mężczyzn.

- O czym oni mówią? - zwrócił się do Eda z nutą niepokoju w gło­sie.

Ed dotknął jego ramienia.

- To bardzo ważna sprawa. Sądzę, że zrozumiesz to, kiedy ich wy­słuchasz.

Generał Ranstead podprowadził ich do stolika w kącie sali. Przysu­nęli krzesła blisko do siebie i usiedli.

- Beckwith jest niebezpiecznym człowiekiem, Randy. Jeżeli on zostanie szefem, to wszyscy na tym ucierpią. Łącznie z tobą.

Terry Samuels pochylił się ku niemu.

- Czytałeś to gówno, które on napisał w „Timesie”, co?

- Ten artykuł na temat spraw gejów?

- No właśnie.

- Czytałem to. Uważam, że to odważne podejście.

Generał Ranstead poczerwieniał na twarzy.

- Odważne? Pan sobie żartuje, kapitanie. Przecież on się podli­zuje, próbuje wyrwać dla siebie wszelkie korzyści z tego niby kompro­misu! Nigdy w życiu nie widziałem czegoś równie bezczel­nego i pozbawionego ambicji.

- Nie wydaje mi się, żeby pan rozumiał generała Beckwitha. Nie taki był jego zamiar.

- Och, sądzę, że jednak był. Jak myślisz, co tu robisz, synu?

- Już mówiłem panom. Ed powiedział...

- Jesteś tutaj, bo jesteś jednym z nas, kapitanie. Ten klub nie jest niczym innym, tylko lokalem wysokiej klasy dla gejów. W tych paru salach jest więcej władzy, niż można zobaczyć czwartego lipca na wiecu przed Białym Domem. Każdy tu obecny jest homoseksualistą. Widzisz tamtych dwóch? - zapytał Ranstead, wskazując ręką w prze­ciwny róg sali. - Ten wysoki jest kongresmanem z Utah. Ten drugi jest w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa. Na pewno rozpoznajesz tego słynnego prezentera radiowego - dodał, obracając się w inną stronę. - W tej chwili rozmawia z prezesem firmy, która ma kontrakty zbroje­niowe na ponad dwadzieścia miliardów dolarów. Wiesz, co oni mają ze sobą wspólnego? Obydwaj się tak głęboko konspirują, że można by ich przypadkiem rozdeptać. A wiesz, dlaczego? Dlatego, że ludzie tacy jak Beckwith chcą, żeby oni pozostawali w ukryciu. Pozwól, że zapytam cię o coś, Randy. Mówiłeś Beckwithowi, że jesteś gejem?

Randy spojrzał nerwowo na Eda.

- Oczywiście, że nie.

- A co by się stało, gdybyś powiedział?

Terry Samuels rozparł się na swoim krześle i wyciągnął cygaro.

- Odpowiem za ciebie, Randy. Gdyby tylko miał okazję, to od­dałby cię pod sąd. Właśnie tak zrobił z Jimmym Prentissem. Słysza­łeś o Jimmym? Nie, pewnie nie. Był w armii, zanim podjąłeś służbę. Sprawdź kiedyś jego nazwisko w rejestrze absolwentów. Miał już trafić do West Point jako jeden spośród pięciu procent najlepszych oficerów, kiedy trafił na Beckwitha, który nie był na tej liście, ale chciał się na nią dostać. No i Beckwith dostał się na listę, jasna sprawa. Poszedł na akademię, a Jimmy skończył w Fort Leavenworth. Popełnił samobójstwo w jednostce karnej. Beckwith założył mu pętlę na szyję już wtedy, kiedy go zdjął ze stanowiska i skierował sprawę do sądu.

- Jezu! Nie miałem o tym pojęcia.

Terry Samuels zapalił cygaro i wypuścił obłok dymu.

- Beckwith próbował zmusić Jimmy'ego, żeby wsypał swojego kochanka. Powiedział, że jeżeli to zrobi, to wycofają oskarżenie, ale Jimmy tylko popatrzył na Beckwitha i kazał mu się odpieprzyć. No i dlatego skończył za kratami w Leavenworth. Wiesz, kto był jego kochankiem, synu? - Samuels przerwał, rozejrzał się po sali, zacią­gnął się głęboko dymem i nie odwracając twarzy ku Randy'emu, dodał: - Ja.

Ed przysunął krzesło jeszcze bliżej Randy'ego i ściszył gbs.

- Randy, zrozum, jakie to jest ważne. Beckwith nie wie, że ten klub istnieje. Nie ma pojęcia o tym, że ci generałowie, kongresmani, sędziowie i szefowie firm są gejami, tak samo jak nie ma pojęcia o tobie. Ale wyobraź sobie, co by się stało, gdyby się dowiedział.

Randy milczał przez dłuższą chwilę.

- Czuję się tak, jakbym miał się dopuścić zdrady - powiedział w końcu.

- Mówisz o lojalności? Beckwith sprzedałby ciebie tym psom z Wydziału Dochodzeń bez wahania, gdyby to było mu na rękę. Wiesz o tym dobrze.

Randy spojrzał na Eda, a potem przeniósł wzrok na siedzących na­przeciw niego dwóch mężczyzn.

- Co chcecie, żebym robił?

- Chcemy wiedzieć wszystko, co ci wiadomo na temat Beckwi­tha. Chcemy wiedzieć, dokąd chodzi, z kim rozmawia. To tak z grub­sza. Ty będziesz przekazywał nam informacje, a my zajmiemy się resztą.

- Czy mogę o coś zapytać?

Terry Samuels wypuścił kolejny kłąb gęstego dymu.

- Jasne, że możesz. O co tylko chcesz.

- Czy panowie jesteście kochankami?

Terry Samuels spojrzał na generała.

- Myślę, że będzie lepiej, jeżeli ty mu odpowiesz, Jack.

Generał Ranstead spojrzał na Randy'ego.

- Pozwól, że najpierw ja zapytam cię o coś, synu. Od jak dawna ty i Ed jesteście razem?

Randy zerknął na swego przyjaciela.

- Już prawie dwa lata, panie generale.

- A my w następny piątek będziemy obchodzili dziesiątą rocz­nicę - oznajmił Ranstead, biorąc Terry'ego za rękę. - To najlepsze dziesięć lat mojego życia.

Ed otworzył drzwi swego mieszkania i włączył światło. Przetrząsa­nie sklepów ze starzyzną i antykwariatów w Wirginii Zachod­niej przemieniło mieszkanie w stojącym w Arlington wie­żowcu w wiktoriańską posiadłość w stylu empire. Na podłogach leżały perskie dywany, a sięgające od podłogi do sufitu okna, z któ­rych roztaczał się widok na centrum Waszyngtonu, były przesłonięte ciężkimi zasłonami z soczyście zielonego aksamitu. Ed odsłonił okno i usiadł w bufiastym fotelu. Randy stanął za nim i zaczął delikatnie masować mięśnie jego karku.

- Od jak dawna znasz generała Ransteada?

- Nie wiem. Może od dwudziestu lat. Służyliśmy razem przed wie­loma laty w Leavenworth.

- To ten sam, o którym mi mówiłeś? Ten człowiek, który przypi­nał ci gwiazdki, kiedy dostałeś awans na generała brygady?

- Tak, to on.

- Całkiem niezły facet, prawda?

- Świetny.

Randy pochylił się i pocałował Eda w głowę.

- Trzech generałów gejów siedzących razem w jednym pokoju. Gdybyś powiedział mi w West Point, że dożyję takiego dnia, to uznał­bym, że zwariowałeś.

- To niespotykane, prawda?

- A ten drugi? Terry?

- Znam go prawie równie długo. Jest bardzo, bardzo zgorzkniały. Dobierali się już do niego, kiedy odszedł na emeryturę. Nigdy nie był żonaty. Chyba zawsze krążyły na jego temat plotki.

- To było niesamowite, ta historia o jego kochanku.

- Jimmy był wspaniałym chłopakiem. Wszyscy go lubili.

- Mówiłeś, że generał Samuels jest w sztabie senatora Maldraya? Parę dni temu widziałem senatora z generałem Kingiem w Fort Ben­ning. Przywiózł ze sobą telewizję krajową i lokalną, dziennikarzy z „Washington Post” i „Times'a”. Wygląda na to, że Maldray popiera Kinga na szefa.

- Nie, to nie jest tak. To było tylko mydlenie oczu czarnym wybor­com w Georgii. On w stu procentach popiera Beckwitha. Terry słyszał to od niego samego.

- Ach, to wszystko sprawa polityki, prawda?

- Wszystko jest polityką, Randy. Nawet armia Stanów Zjednoczo­nych to sprawa polityczna.

- Więc myślisz, że powinienem to zrobić? Uważasz, że powinie­nem z nimi współpracować?

Ed obrócił się na krześle i spojrzał na Randy'ego.

- Tak uważam. Myślę, że naprawdę trzeba powstrzymać Beckwi­tha.

- Nie wiem, Ed. Nie wiem, czy potrafię z tym żyć. Czułbym się jak szpieg. To wbrew wszystkiemu, czego uczyli mnie rodzice i czego nauczyłem się w West Point.

Ed podniósł się, wziął Randy'ego w ramiona i pocałował.

- Randy, ja uczyłem się tego samego, co ty, ale to nie przeszka­dza, żebyśmy się kochali, prawda?

Randy podszedł do okna i zatrzymał się przy nim, patrząc na świa­tła miasta.

- Tylko że to jest takie trudne, Ed.

- Nie mam zamiaru cię okłamywać, Randy. To jest trudne i wcale się nie zrobi łatwiejsze, kiedy twój dowódca zostanie szefem sztabu.

- Wiem.

- Więc zrobisz to?

- Nie wiem.

- Prosimy cię tylko o to, żebyś stanął razem z nami przeciwko bigo­terii i nietolerancji tego człowieka.

- Musicie mi obiecać jedną rzecz. Możecie użyć tego, co wam po­wiem o generale, żeby nie dopuścić do jego nominacji na szefa sztabu, ale nie chcę, żeby to zostało wykorzystane do złamania jego kariery. Rozumiem gniew Samuelsa, ale nie zamierzam pomagać mu w zemście. Czy to jest jasne?

- Tak.

- Więc w porządku, zrobię to.

6

Rozprawa sądu wojskowego w sprawie kaprala Vernona Ri­chardsa już się zaczęła, kiedy Kara wpadła do sali i stanęła przed sędzią.

- Przepraszam za spóźnienie, wysoki sądzie.

Usiadła przy stoliku dla obrony i otworzyła teczkę.

Pułkownik Simon Freeman spojrzał na nią z dezaprobatą ponad szkłami okularów, a potem wydobył pulchną rękę spomię­dzy fałd swej czarnej togi i pogroził Karze palcem.

- Sąd i tak już stracił z pani powodu cały dzień pracy, major Gui­dry, ale tolerowałem to opóźnienie z powodu niezwykłych okoliczno­ści, w jakich znalazła się pani poprzedniego dnia. Jeżeli spóźni się pani jeszcze raz, to dam majorowi Sandersowi klucze, żeby przypiął panią kajdankami na noc do stolika. W ten sposób na pewno pani tu będzie, kiedy zaczniemy rano posiedzenie. Czy wyrażam się jasno, pani major?!

Kara podniosła głowę sponad swych dokumentów.

- Całkowicie jasno, proszę wysokiego sądu.

- Proszę kontynuować, majorze Sanders.

Sanders spojrzał na Karę, wydobywając swoje, mające prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu ciało z zielonego krzesła. Podszedł do obdartego pulpitu i stanął twarzą do sędziego. Po jego lewej stronie za metalową barierką siedzieli członkowie wojsko­wej ławy przysię­głych: czarny podpułkownik, kobieta major, dwóch kapitanów i dwóch starszych sierżantów, z których jeden również był Murzynem.

W pustej i zaniedbanej sali rozpraw nie było żadnych dekoracji z wyjątkiem amerykańskiej flagi umieszczonej za fotelem sędziego. Pokój przypominał pozbawione okien jasnozielone pudło.

Za plecami Kary ktoś zaszurał metalowymi nogami krzesła po zuży­tym linoleum podłogi. Major obejrzała się i napotkała wzrok Lateeshy Richards, jedynej obecnej na widowni osoby, która ubrana była w sukienkę w kwieciste wzory i czarny szal. Kara pamiętała ich pierwsze spotkanie na parkingu aresztu, kiedy Lateesha przyjechała odwiedzić syna.

- Pani major Guidry, jestem matką Vernona - usłyszała wtedy od czarnej kobiety w średnim wieku, która wysiadła z żółtej taksówki. - Pani musi pomóc mojemu chłopcu, bo on jest wszystkim, co mam.

Kapral Vernon Richards był najmłodszym z jej trzech synów. Dwaj starsi chłopcy zginęli na ulicy trafieni kulami z przejeżdżają­cego samochodu, kiedy mieli zaledwie osiem i dziewięć lat. Vernon widział to wszystko z okna ich mieszkania. Kiedy dorósł, Lateesha namówiła go, żeby zgłosił się do armii, bo w armii przynajmniej mógł być bezpieczny.

Teraz oskarżony o dezercję Vernon stał obok Kary. Ubrany był w wyblakły więzienny drelich z naszytą na plecach i nogawicy spodni wielką literą P. Gdyby uznano go za winnego, musiałby odsiedzieć przynajmniej dziesięć lat w oddziale karnym w Fort Leavenworth. Główne argumenty oskarżenia były niepodważalne: kapral Richards opuścił bez zezwolenia jednostkę na okres czterdziestu sześciu dni. Można to było wyraźnie wyczytać w codziennych raportach: kapral Vernon Richards nieobecny bez usprawiedliwienia.

Przed rozprawą Sanders zaproponował Karze zawarcie ugody: je­żeli Richards się przyzna do samowolki i zgodzi na dwie szóstki i ZD, to odpuszczą mu tę szóstkę w anclu i po sprawie. W tłumaczeniu na normalny język miało to znaczyć, że jeżeli Vernon przyzna się do mniej istotnego zarzutu samowolnego oddalenia z jednostki zamiast dezercji, to dostanie sześć miesięcy aresztu, sześć miesięcy obniżki żołdu i zosta­nie dyscyplinarnie zwolniony z wojska, a w dodatku wyrok aresztu nie zostanie wykonany, więc od razu wyszedłby na wolność. Kara lojalnie poinformowała Vernona o złożonej ofercie, ale on odrzu­cił ją, nie zawahawszy się nawet przez sekundę.

- Co będę robił w Nowym Orleanie, pani major, jak mnie wy­rzucą dyscyplinarnie? Wie pani, jak tam jest. Będę mógł najwyżej myć samochody na Carrollton Avenue. Nie wzięliby mnie nawet na śmieciarza.

Kara wyjaśniła mu, że w innym wypadku grozi mu ponad dziesięć lat w Leavenworth. Obciążały go bardzo poważne zarzuty i nie było łatwo z nimi polemizować. Vernon jednak był nieugięty. Stali więc teraz razem w smętnej sali drewnianego budynku sądu przed składem sędziowskim złożonym ze starszych oficerów i podoficerów. Nie wydawało jej się, aby byli to właściwi ludzie do rozpatrywania sprawy takiego człowieka jak kapral Richards. Kara już próbowała doprowadzić do usunięcia kapitana i jednego z sierżantów ze składu sądu, ale jej wniosek został odrzucony. Miała więc przed sobą sied­mioro zawodowych wojskowych o surowych twarzach, którzy z pewnością uważali niedopuszczalność dezercji za coś absolutnie oczywistego.

Major Sanders odchrząknął.

- Wysoki sądzie, oskarżenie wzywa na świadka kapitana Johna Eastlake'a.

Pułkownik Freeman skinął na wysokiego żandarma, który stał z tyłu sali. Żandarm otworzył drzwi i przeprowadził świadka, szczu­płego oficera w zielonym mundurze, przed oblicze sądu. Kiedy żan­darm podsunął mu trzymaną w ręce Biblię, Eastlake położył na niej lewą dłoń i spojrzał na oskarżyciela.

- Czy przysięga pan na Boga mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę? - zapytał Sanders.

- Przysięgam - oznajmił Eastlake

- Proszę siadać, kapitanie - Sanders pogrzebał w papierach leżą­cych na pulpicie i podniósł wzrok na oficera.

- Czy pan jest dowódcą kompanii kaprala Richardsa, kapitanie?

- Tak, wysoki sądzie, jestem.

Sanders podszedł do świadka i podał mu plik papierów.

- To są pańskie poranne raporty za okres od piętnastego stycznia do trzeciego marca tego roku, prawda?

Eastlake przejrzał kilka kartek.

- Tak, zgadza się.

- Wysoki sądzie, chciałbym przedstawić te raporty jako dowody oskarżenia numer jeden do czterdzieści sześć.

Podał raporty pułkownikowi Freemanowi, który spojrzał na nie i oddał je z powrotem.

- Sąd przyjmuje dowody oskarżenia numer jeden do czterdzieści sześć. Proszę kontynuować.

- Czy może pan powiedzieć sądowi - zwrócił się Sanders do świadka - co odróżnia te raporty od innych, które sporządza pan w swojej kompanii, panie kapitanie?

- W tych raportach odnotowany jest fakt samowolnego oddalenia się z jednostki kaprala Richardsa, wysoki sądzie.

- Poczynając od trzydziestego raportu, Richards jest określany w pańskich porannych raportach jako dezerter. Czy to prawda?

- Tak jest.

- Pod każdym raportem widnieje pański podpis, czy tak, panie ka­pitanie?

- Mój zastępca podpisał chyba cztery czy pięć z nich, kiedy mia­łem urlop w czasie przedłużonego weekendu.

- Ale to pan jest oficerem, który akceptuje raport i jest ostatecz­nie odpowiedzialny za jego prawdziwość?

- Tak, panie majorze.

- I te poranne raporty stwierdzają prawdę co do samowolnego od­dalenia się kaprala Richardsa, czy tak?

- Tak jest.

- Więc kapral Richards był nieobecny w jednostce przez czterdzie­ści sześć dni, z czego szesnaście dni jako dezerter, aż do aresztowania go przez żandarmerię wojskową w Nowym Orleanie trzeciego marca tego roku?

- Tak jest.

- Przekazuję świadka pani major - oznajmił Sanders i usiadł.

Kara stanęła za swoim stolikiem.

- Kapitanie Eastlake, czy zna pan przepisy wojskowe dotyczące warunków mieszkaniowych rodzin żołnierzy?

- Sprzeciw. To nie jest związane ze sprawą - zaprotestował San­ders.

Pułkownik Freeman spojrzał na Karę.

- Proszę o wyjaśnienie, pani major.

- Panie pułkowniku, ta kwestia jest bardzo istotna dla stanowiska obrony. Zostanie to przedstawione we właściwym momencie.

- Przyjmuję sprzeciw. Proszę przystąpić do następnego punktu, pani major.

- Od jak dawna jest pan dowódcą kompanii, kapitanie Eastlake?

- Od niecałego roku, pani major.

- To znaczy, że wkrótce będzie pan poddany pierwszej ocenie na stanowisku dowódczym. Zgadza się?

- Tak, pani major.

- W ocenie uwzględnia się liczbę samowolnych oddaleń żołnie­rzy w danym roku, czy tak?

- Sprzeciw - zaprotestował Sanders, wstając. - Sprawa kariery kapi­tana Eastlake'a nie jest tutaj przedmiotem rozważań.

- Ja tylko próbuję wykazać... - zaczęła Kara, posyłając Sander­sowi gniewne spojrzenie.

- Sprzeciw przyjęty - zagrzmiał pułkownik Freeman. - Proszę trzy­mać się spraw dotyczących zagadnienia, pani major.

- Nie mam więcej pytań - oświadczyła Kara. Miała już usiąść, ale powstrzymała się. - Obrona wnioskuje o prawo wezwania ponownie świadka w późniejszym czasie.

- Wniosek przyjęty. Majorze Sanders, czy oskarżenie dysponuje jeszcze jakimś świadkiem?

- Nie, panie pułkowniku, oskarżenie zakończyło swoje wystąpie­nie.

- Major Guidry, czy obrona jest gotowa do przedstawienia swo­jego stanowiska?

- Panie pułkowniku, obrona prosi o krótką przerwę.

- Bardzo dobrze. Posiedzenie sądu zostanie wznowione po lun­chu o godzinie czternastej.

Freeman zastukał swoim młotkiem w stół, a członkowie ławy przy­sięgłych powstali i gęsiego wyszli z sali. Kapral Richards pod­niósł się, kiedy podeszli do niego dwaj żandarmi.

- Niech się pani nie martwi, pani major. Wszystko będzie w po­rządku.

- Pamiętaj tylko, co ci mówiłam, Vernon. Nie odzywaj się do ni­kogo ani słowem, kiedy będziesz w celi.

- Tak jest, pani major.

Żandarmi wyprowadzili go z sali. Lateesha Richards stała za Karą, przyciskając do piersi Biblię.

- Bóg teraz patrzy na nas, pani major. Czuję to.

Kara zamknęła teczkę i wzięła do ręki czapkę.

- Mam nadzieję, że tak jest, pani Richards.

Kara siedziała w swoim jeepie z opuszczonymi szybami i włączo­nym na cały regulator radiem. W pewnej chwili zobaczyła na desce rozdzielczej czyjś cień. Wyjrzała przez okno. Obok samochodu stał żandarm. Pukał w dach samochodu pałką, ale radio grało tak głośno, że wcale tego nie słyszała. Wyłączyła odbiornik.

- Narusza pani rozporządzenie dowódcy armii mówiące o walce z hałasem, pani major.

- Słucham?

- Generał zrobił się bardzo wymagający, jeżeli chodzi o jakość życia, pani major. Dlatego nie wolno nastawiać głośno muzyki w samochodach, domach ani w miejscach publicznych.

Kara spojrzała na młodziutką twarz żandarma. Uśmiechał się do niej nieśmiało. Sam nie rozumiał tego bardziej niż ona.

- Dziękuję, kapralu. Będę pamiętała.

- Dobrze, pani major. Dziękuję bardzo.

Wsunął pałkę w pętelkę przy pasie i odszedł. Kara znowu włączyła radio i sięgnęła do torby wciśniętej pomiędzy siedzenia. Chipsy i coca-cola. To był jej lunch.

Zerknęła okiem we wsteczne lusterko. Za jeepem zatrzymała się taksówka z firmy obsługującej lotnisko. Jej pasażer, mężczyzna w garniturze z kory, wydobył z bagażnika walizkę i rozejrzał się do­okoła.

Bogu dzięki! Zdążył - pomyślała Kara.

- Wszyscy powstać - zakomenderował żandarm, gdy otworzyły się drzwi i sędziowie zaczęli wchodzić do środka. Pułkownik Freeman spojrzał z góry na Karę.

- Czy obrona jest gotowa?

- Tak, wysoki sądzie. Obrona wzywa na świadka panią Lateeshę Richards.

Przyciskając do piersi Biblię, pani Richards obeszła stolik obrony i stanęła przed obliczem sądu. Jeden z żandarmów podszedł do niej z Biblią w ręku, ale Freeman dał mu znak głową, żeby odszedł. Ri­chards podniosła prawą rękę.

- Czy przysięga pani na Boga mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę? - zapytał, wstając, major Sanders.

- Tak, wysoki sądzie, przysięgam.

- Proszę siadać, pani Richards.

Kobieta usiadła na krześle, spoglądając nerwowo na Karę, która przeszła za pulpit.

- Czy jest pani zdenerwowana, pani Richards? - zapytała Kara.

- Tak, pani major. Tak się boję, że aż mi się trzęsą ręce.

- Proszę się nie bać. Zapytam panią o kilka rzeczy, a potem major Sanders też zada kilka pytań, zgoda?

- Tak, pani major.

- Gdzie pani mieszka, pani Richards?

- W Nowym Orleanie.

- W którym rejonie Nowego Orleanu?

- Przy Franklin Street w osiedlu Świętego Tomasza, pani major.

- Czy to jest dobre miejsce do mieszkania, pani Richards?

- Nie, pani major. To jak piekło na ziemi.

- To jest rejon o dużej przestępczości, prawda?

- Tak, pani major.

- Jest tam dużo handlarzy narkotyków i broni palnej.

- Tak, pani major. Więcej, niż można policzyć.

- Czy to prawda, pani Richards, że dwaj pani synowie zostali przy­padkowo zabici w ulicznej strzelaninie na osiedlu Świętego Toma­sza?

- Tak, pani major. To prawda.

- Ile mieli lat?

- Osiem i dziewięć, pani major. To były małe dzieci.

- Czy ma pani jakichś sąsiadów, pani Richards?

- Sprzeciw - Sanders znowu wstał. - Nie dostrzegam związku mię­dzy warunkami mieszkaniowymi matki oskarżonego a przedmio­tem postępowania.

- Teraz moja kolej, majorze - rzuciła zimnym tonem Kara. - Obro­nie przysługuje duża swoboda, jeśli chodzi o sposób przedstawia­nia swoich argumentów...

Freeman zastukał młotkiem.

- Proszę zwracać się do sądu, a nie do siebie nawzajem. Czy to jest jasne, major Guidry?

- Tak, panie pułkowniku.

- Protest odrzucony, proszę kontynuować.

- Zadam więc to samo pytanie jeszcze raz. Czy ma pani sąsia­dów, pani Richards?

- Nie, pani major. Wyprowadzili się.

- I dlatego została pani sama w jedynym zamieszkanym lokalu w czterobudynkowym zespole w osiedlu Świętego Tomasza?

- Tak. Jestem tam sama. Jest tak już od dwóch lat.

- Pani syn przyjechał do domu w odwiedziny w ostatnie święto Bożego Narodzenia, prawda?

- Tak, pani major. Przyjechał do domu pierwszy raz od skończe­nia szkolenia.

- Ale Boże Narodzenie nie było jedynym powodem jego wizyty, czy tak, pani Richards?

- Tak, pani major.

- Czy może pani powiedzieć sądowi, dlaczego pani chciała, żeby Vernon przyjechał do domu?

- Bo przyszli do mnie gangsterzy i kazali mi się wynosić. Zaczy­nali rządzić w tym osiedlu i już tylko ja tam zostałam od strony rzeki.

- Czy oni pani grozili, pani Richards?

- Tak, pani major. Ten duży, co go nazywali Snooper, przyszedł do mojego domu i powybijał okna, wpakował się do łazienki rozwalił sedes, a potem wyszedł i powiedział, że jak się nie wyniosę do świąt, to on mnie utłucze.

- A co zrobił Vernon, kiedy wrócił do domu?

- Pomógł mi naprawić okna i wymienił sedes.

- To znaczy, że pomógł pani naprawić szkody w mieszkaniu, pani Richards. Co jeszcze zrobił?

- Zaprowadził mnie na posterunek policji i złożyliśmy doniesie­nie, a potem zaprowadził mnie do punktu pomocy prawnej na Maga­zine Street i ta pomoc prawna, oni wzięli mnie do sądu i ten sędzia to dał mi kartkę papieru...

- To znaczy wydał polecenie sądowe nakazujące osobie znanej pani jako Snooper i członkom jego gangu, żeby nie zbliżali się do pani i pani mieszkania na odległość mniejszą niż sto metrów, czy tak?

- Zgadza się.

- I co jeszcze zrobił Vernon?

- Poszedł na osiedle i spotkał się z tym Snooperem, i powiedział mu, żeby trzymał się ode mnie z daleka.

- Mam jeszcze jedno, już ostatnie pytanie, pani Richards. Gdzie był pani syn podczas tych czterdziestu sześciu dni samowolnego oddalenia z wojska?

- No, był ze mną. Na osiedlu Świętego Tomasza, pani major.

- Cały czas?

- Cały czas, co do godziny.

- Dziękuję, nie mam więcej pytań.

Sanders stanął przy swoim stoliku.

- Czy pani zeznaje, pani Richards, że wiedziała pani, iż pani syn samowolnie oddalił się z jednostki, że złamał prawo, i nie zrobiła pani nic, aby zawiadomić odpowiednie władze co do jego miejsca pobytu?

- Powiedziałam Vernonowi. Powiedziałam: „Vernon, wiesz, że ci ludzie w wojsku są na ciebie okropnie źli...”

- Wysoki sądzie... - przerwał jej Sanders.

Freeman spojrzał na świadka.

- Proszę odpowiedzieć na pytanie, pani Richards.

Zagubiona Ri­chards spojrzała na Karę.

- Czy wysoki sąd może nakazać odczytanie jeszcze raz tego pyta­nia? - poprosiła Kara.

Freeman dał głową znak stenotypistce.

- Pytanie brzmiało: Czy pani zeznaje, pani Richards, że wiedziała pani, iż pani syn samowolnie oddalił się z jednostki, że złamał prawo, i nie zrobiła pani nic, aby zawiadomić odpowiednie władze o miejscu jego pobytu?

- Nie, wysoki sądzie. Nie powiedziałam nikomu, bo wiedzia­łam...

- To wszystko, pani Richards. Dziękuję.

Kara poderwała się na nogi.

- Niech pani powie, pani Richards, dlaczego pani nie powiado­miła władz.

- Bałam się, bo ten Snooper mówił wszystkim w okolicy, że on nie będzie słuchał żadnych sądów i że jak się nie wyniosę, to on się już postara, żebym to zrobiła.

- Czy wiedziała pani wtedy, co on ma na myśli?

- Snooper chodził po całym osiedlu i mówił, że wykurzy mnie i Vernona też. Chodził z pistoletem, pani major. Z takim dużym pistole­tem.

- Dziękuję, pani Richards. Może pani odejść na swoje miejsce.

Pani Richards, trzymając nadal kurczowo w rękach Biblię, minęła stolik obrony i usiadła.

- Czy mógłby pan podać pełne nazwisko i swój zawód, proszę pana?

Mężczyzna siedzący na krześle dla świadków poprawił klapy swego fatalnie leżącego garnituru i odchrząknął.

- Detektyw Philip Ignatius Mancuso. Pełnię obowiązki zastępcy inspektora do spraw zabójstw na czwarty dystrykt w policji miejskiej Nowego Orleanu.

- Detektywie Mancuso, czy to pan podjął interwencję na wezwa­nie do osiedla Świętego Tomasza drugiego marca tego roku?

- Tak.

- Kto wezwał policję?

- Oskarżony.

- Zadzwonił do pana z mieszkania pani Richards, czy tak?

- Tak.

- Czy może pan powiedzieć sądowi, co pan odkrył, kiedy pan przy­był do mieszkania pani Richards?

- Dwa ciała.

- Czy ustalił pan tożsamość zabitych?

- Jeden z nich to był znany hurtownik kokainy, znany jako Snoo­per. Ten drugi to był jego „żołnierz”, człowiek, którego podejrze­waliśmy o popełnienie około dwunastu morderstw, ale nigdy nie udało się nam nakłonić nikogo, żeby zeznawał przeciwko niemu. Znany był pod pseudonimem „Strzelba”. Mogę podać ich prawdziwe nazwiska...

- To nie będzie konieczne. Gdzie były ciała, kiedy pan je znalazł?

- Ten Strzelba leżał w pokoju twarzą do podłogi. Snooper leżał w drzwiach na plecach.

- Czy byli uzbrojeni?

- O tak.. Obydwaj mieli ze sobą pistolety Tec-9 z magazynkami na czterdzieści naboi.

- Jak zostali zabici?

- Obydwaj od postrzału w głowę. Snooper miał wielką dziurę na samym środku czoła. Dostał z dubeltówki tuż nad prawym okiem. Wyrwało mu całkiem łuk brwiowy aż do włosów.

- Czy wie pan, kto ich zastrzelił?

- Oskarżony.

Kara zamilkła na chwilę, żeby osiągnąć lepszy efekt. Wśród człon­ków ławy przysięgłych zapanowało widoczne poruszenie. Pułkow­nik Freeman zdjął okulary, patrząc nieruchomo z otwartymi ustami na świadka.

- Czy zna pan okoliczności, w jakich oskarżony zastrzelił tych dwóch gangsterów z osiedla Świętego Tomasza?

- Tak, znam. To wydarzyło się około jedenastej. Ten, co go nazy­wali Strzelba, wyłamał kopniakiem drzwi i wpadł do mieszkania, strzelając z pistoletu. Pani Richards była wtedy w wannie za zasłoną. Oskarżony znajdował się w kuchni za ladą. Miał przy sobie strzelbę myśliwską załadowaną brenekami, którą kupił w sklepie z bronią po drugiej stronie rzeki. Najpierw trafił Strzelbę, a potem się obrócił i zdjął Snoopera.

- Czy przesłuchał pan oskarżonego na miejscu wydarzenia?

- Tak. Powiedział mi, co się stało.

- Czy zabrał go pan na posterunek?

- Nie. Zabraliśmy ciała, a oskarżony napisał oświadczenie i podpi­sał tam na miejscu w kuchni.

- Czy to jest normalna policyjna procedura w Nowym Orleanie, detektywie? To znaczy macie człowieka, który się przyznaje, że zabił dwie osoby, których ciała znaleźliście na miejscu wydarzenia, i nie robicie nic poza tym, że bierzecie od niego oświadczenie?

- Oczywiście. Wiedzieliśmy, że pani Richards załatwiła nakaz zaka­zujący tym bandziorom przybliżać się do niej. On bronił życia i własności prywatnej. To była samoobrona w czystej postaci. Nie chciałem mu jeszcze bardziej komplikować życia.

- Ale wydarzenia tej nocy jednak skomplikowały jego życie, prawda, detektywie?

- Zdaje się, że tak. Gazeta „Times Picayune” napisała o tym po otrzymaniu informacji od policji i następnego dnia został zabrany z domu przez żandarmerię.

- Jak opisałby pan swoje uczucia podczas nocy, kiedy wszedł pan do tego mieszkania i zastał panią Richards oraz oskarżonego ze zwło­kami dwóch ludzi na podłodze?

- Pracuję w tym fachu od dziewiętnastu lat, pani major. Widzia­łem to i owo, jak się pani może domyślać. Pomyślałem wtedy, że mam przed sobą najbardziej dzielnego młodego człowieka, jakiego kiedykol­wiek widziałem. Nie mogłem czuć niczego innego jak tylko podziw dla tego chłopaka, który w ten sposób bronił życia swojej matki. Kiedy dowiedziałem się następnego dnia, że oddalił się samowol­nie z jednostki, ponieważ jego matka była w niebezpieczeń­stwie, to pomyślałem sobie o tym, czego uczyły mnie kiedyś zakon­nice w szkole Świętego Franciszka. Mówiły nam, że najwyższy stan, jaki można w życiu osiągnąć, to taki, w którym nie myśli się o sobie. Kapralowi Richardsowi to się udało - wskazał na Vernona - kiedy wszedłem do tego mieszkania, wiedziałem o tym od razu. To, co zrobił, nie było wcale w jego interesie. Armia powinna dać mu medal, a nie poddawać go... czemuś takiemu.

Kara odeszła od pulpitu do stolika obrony.

- Świadek należy do pana, majorze - powiedziała, nie spogląda­jąc na Sandersa.

- Wysoki sądzie, oskarżenie nie ma pytań do tego świadka.

- Jest pan wolny, detektywie - oznajmił pułkownik Freeman.

Przechodząc obok Vernona, detektyw Mancuso zatrzymał się i uści­snął go za ramię. Kara podniosła się.

- Wysoki sądzie, obrona wzywa ponownie na świadka kapitana Eastlake'a.

Drzwi otworzyły się i Eastlake zajął miejsce dla świadka. Sanders przypomniał mu, że nadal jest pod przysięgą.

Kara nie podchodziła nawet do pulpitu. Stała za swoim stolikiem, patrząc groźnie na świadka.

- Dzień dobry, kapitanie.

- Dzień dobry, pani major.

- Pamięta pan, w którym miejscu przerwaliśmy przesłuchanie dzi­siaj rano? Pytałam pana, czy zna pan przepisy dotyczące warun­ków zamieszkania rodzin żołnierzy. Zapytam pana jeszcze raz: czy zna pan te przepisy, kapitanie?

- Tak, znam.

- Czy te przepisy nie mówią, że jako dowódca kompanii powi­nien pan podejmować odpowiednie działania, aby umożliwić żołnie­rzom spełnianie ich potrzeb i wywiązywanie się z obowiązków w przypadku kłopotów rodzinnych i nagłych wypadków, kapitanie?

- Tak, pani major, tak mówią te przepisy.

- Czy nie jest prawdą, że kapral Richards prosił pana o urlop z po­wodu szczególnie trudnej sytuacji, kiedy musiał zadbać o bezpieczeń­stwo matki? Czy nie jest też prawdą, że powiedział panu, iż życie jego matki jest w niebezpieczeństwie i że jest absolutnie ko­nieczne, by pojechał do domu jej bronić?

Eastlake poprawił się nerwowo na krześle.

- Kapral Richards zwracał się do mnie, to prawda. Ale, jak mu wtedy powiedziałem, kompania miała wyruszyć na dwutygodniowe ćwiczenia poligonowe i wszystkie urlopy miały być zawieszone.

- Nawet urlopy w nagłych wypadkach, kapitanie Eastlake? Czy to było zgodne z przepisami?

- Nie jestem pewien...

- Więc zacytuję panu fragment regulaminu, kapitanie - Kara wy­jęła kartkę papieru i zaczęła czytać. - „Dowódca kompanii w uzasad­nionych przypadkach udziela urlopu w razie nagłych wyda­rzeń w rodzinie z wyjątkiem sytuacji alarmowej lub dyslokacji wojsk w związku z sytuacją zagrożenia wewnątrz kraju czy za granicą”. - Czy zna pan ten przepis, kapitanie Eastlake?

- Tak, pani major.

- Czy można go zastosować do zaistniałej sytuacji, panie kapita­nie? Czy może być uznane za nią na przykład coś takiego jak operacja Pustynna Burza?

- Tak, pani major.

- Czy trzynastego stycznia tego roku przygotowywaliśmy się do wojny na Bliskim Wschodzie, panie kapitanie?

Sanders poderwał się na nogi.

- Sprzeciw, to nie jest obiektywne traktowanie świadka.

- Sprzeciw przyjęty - zgodził się Freeman. - Proszę wypowiadać się rozważniej, pani major.

- Czy postępował pan zgodnie z literą i duchem tych przepisów, panie kapitanie, kiedy odmówił pan kapralowi Richardsowi zgody na przyznanie mu urlopu podyktowanego nagłymi kłopotami rodzin­nymi?

- Mieliśmy zaplanowane...

- Nie o to pana pytałam - przerwała mu, odwracając się do sę­dziego. - Wysoki sądzie, proszę o pouczenie świadka, by odpowiadał na pytania.

- Wydaję panu takie pouczenie, kapitanie Eastlake. Proszę o odpo­wiedź.

- Nie, nie postępowałem.

- Więc kiedy kapral Richards samowolnie oddalił się z jednostki, ponieważ wiedział, że życie jego matki jest w niebezpieczeństwie, to stało się tak, gdyż pan odmówił mu możliwości legalnego wyjazdu, chociaż to mu przysługiwało zgodnie z przepisami. Czy tak?

Eastlake spojrzał na Sandersa, który akurat wpatrywał się pilnie w swoje notatki.

- Sądzę, że można to tak interpretować, ale...

- Nie mam więcej pytań, kapitanie.

Kara usiadła i z kolei Sanders podniósł się przy swoim stoliku.

- Kapitanie Eastlake, czy mógł pan z jakichś powodów wiedzieć, że to, co mówi panu oskarżony, jest lub nie jest prawdą?

- Nie, panie majorze, nie mogłem tego wiedzieć.

- Więc dokonał pan oceny na podstawie swej ówczesnej wiedzy o tej sytuacji. Czy tak?

- Tak jest, panie majorze.

- A w czasie, kiedy pan podejmował decyzję dotyczącą kaprala Richardsa, odczuwał pan, że działa zgodnie z panującymi w armii przepisami, czy tak?

- Tak, panie majorze. To prawda.

- Dziękuję, kapitanie. To wszystko.

- Proszę ponownie o głos, wysoki sądzie - powiedziała Kara, wsta­jąc.

- Udzielam głosu.

Kara obeszła swój stolik i podszedłszy do Eastlake'a, podała mu kartkę papieru.

- Czy widział pan to wcześniej, panie kapitanie?

Eastlake przez chwilę przyglądał się kartce, a potem pod niósł wzrok na Karę.

- Tak.

- Proszę opisać dla protokołu, co to za kartka, którą panu wręczy­łam.

- To jest postanowienie sądowe wydane przez sędziego w No­wym Orleanie. Zdaje się, że to jest zakaz zbliżania się.

- Kapral Richards pokazał panu ten dokument, kiedy poprosił pana o urlop z powodu szczególnych okoliczności rodzinnych, prawda, panie kapitanie?

- Tak.

- Więc w rzeczywistości dysponował pan dowodem na to, że ży­cie matki kaprala Richardsa jest zagrożone, zgadza się?!

- W tym dokumencie nie ma żadnej wzmianki o tym, że życie pani Richards jest w niebezpieczeństwie.

- Więc jak sądzi pan, kapitanie, dlaczego sędziowie wydają tego typu nakazy?

- Nie mogłem w żaden sposób wiedzieć, skąd się wziął ten na­kaz.

- Kapral Richards powiedział panu, skąd on się wziął, kapitanie. Powiedział panu, że życie jego matki jest zagrożone i że dlatego postarał się o otrzymanie takiego nakazu. Czy tak było, kapita­nie?

- Pokazał mi ten nakaz. Oceniłem jednak, że w tym wypadku po­trzeby wojska są bardziej istotne. Takie było moje stanowisko.

Kara przesunęła wzrokiem po członkach ławy przysięgłych.

- Wysoki sądzie, obrona dziękuje za umożliwienie wy stąpienia.

Major Sanders spojrzał na Eastlake'a, który nadal siedział na krze­śle dla świadków.

- Świadek jest wolny.

Eastlake wstał i ruszył ku drzwiom odprowadzany wzrokiem przez członków ławy przysięgłych. Kiedy drzwi zamknęły się za kapitanem, wszyscy spojrzeli na przewodniczącego składu.

Pułkownik Freeman uporządkował swoje papiery i spojrzał na zega­rek.

- Czy oskarżyciel i obrońca są przygotowani do końcowego wystą­pienia?

Kara spojrzała na Sandersa.

- Wysoki sądzie, obrona jest gotowa.

- Oskarżenie też jest gotowe, wysoki sądzie.

- Proszę więc oskarżenie o zabranie głosu.

Sanders podszedł do pulpitu i zwrócił się do członków ławy przysię­głych.

- Słyszeliśmy wiele zeznań na temat wydarzeń, które za szły w Nowym Orleanie, ale jedyny dowód, który odnosi się do postawio­nych tu zarzutów, można znaleźć w porannych raportach kompanii pierwszego batalionu. Te raporty do wodzą bez cienia wątpliwości, że kapral Vernon Richards oddalił się samowolnie z jednostki na okres czterdziestu sześciu dni. Ponieważ okres jego nieobecności przekro­czył trzydzieści dni, teraz stoi przed sądem oskarżony o dezercję. To są bezsprzeczne fakty. Dlatego proszę sąd o uznanie oskarżo­nego za winnego zarzucanych mu czynów. Dziękuję.

Sanders usiadł na swoim miejscu, a pułkownik Freeman spojrzał sponad okularów na stolik obrony. Kara dotknęła ręki Vernona i podeszła do pulpitu.

- Gdyby sprawa była tak oczywista, to nikogo z nas nie byłoby tu dzisiaj. Jak już słyszeliśmy, fakty przedstawione w dzisiejszych zezna­niach są następujące: Kapral Vernon Richards dowiedział się, że życie jego matki jest w niebezpieczeństwie. Poprosił swojego do­wódcę kompanii o urlop po to, aby pojechać do Nowego Orleanu i jej bronić. Kapitan Eastlake, któremu kapral Richards przedstawił do­wody na prawdziwość swych słów, odmówił przyznania mu urlopu, co pozostaje w wyraźnej niezgodzie z przepisami wojskowymi dotyczą­cymi warunków życia rodzin żołnierzy. Dwa dni później kapral Richards opuścił jednostkę w Fort Benning i pojechał do No­wego Orleanu, gdzie stwierdził, że rzeczywiście życie jego matki jest zagrożone. To, co przedstawił nam wszystkim detektyw Mancuso, dowodzi prawdziwości tego stwierdzenia. Kapral Richards zabił dwóch ludzi w obronie życia swej matki. Proszę sąd o wzięcie pod uwagę tych niezwykłych okoliczności, kiedy będzie rozważał dzisiaj werdykt w tej sprawie. Przepisy zawarte w kodeksie prawa wojsko­wego nie są sztywnym zbiorem reguł, które muszą być egzekwowane bez brania pod uwagę sytuacji życiowych ludzi podlegających temu prawu. Jest wręcz odwrotnie: sama struktura dowodzenia armią daje poszczególnym dowódcom wielką swobodę w podejmowaniu decyzji w każdej sprawie dotyczącej podległych im żołnierzy. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji związanych z ich osobistym życiem. Wysoki sąd słyszał dzisiaj zeznania potwierdzające, że kapral Richards nie został należycie wysłuchany, kiedy zwrócił się do przełożonego o wzięcie pod uwagę szczególnych okoliczności, w jakich znalazła się jego rodzina. Z tego powodu obrona prosi, aby sąd uznał kaprala Vernona Richardsa za niewinnego.

- Otrzymaliście już państwo instrukcje dotyczące swoich obowiąz­ków w tej sprawie - zwrócił się pułkownik Freeman do człon­ków ławy przysięgłych. - Proszę teraz oddalić się dla omówie­nia werdyktu.

Wszyscy powstali, gdy Freeman i pozostali członkowie składu sę­dziowskiego opuszczali salę rozpraw. Vernon sięgnął za siebie i wziął matkę za rękę.

- Co teraz będzie, pani major? - zapytała pani Richards

- Musimy czekać - odpowiedziała Kara.

Żandarmi odprowadzili Vernona. Zaledwie zniknęli za drzwiami, kiedy w sali rozległ się głos brzęczyka. Pułkownik Freeman wrócił do sali z przyległego gabinetu.

- Wszyscy powstań! - zawołał żandarm.

Członkowie ławy przysięgłych zajęli swoje miejsca.

- Wysoki sądzie, oskarżony nie jest obecny - oświadczyła Kara, wstając.

Freeman wskazał ręką jednego z żandarmów, który stał przy drzwiach prowadzących do cel.

- Przyprowadzić oskarżonego z powrotem.

Po chwili Vernon wrócił do sali rozpraw. Żandarmi zdjęli mu kaj­danki, a on usiadł za stolikiem obrony.

Freeman zwrócił się najpierw do podpułkownika, który pełnił funk­cję przewodniczącego ławy przysięgłych.

- Czy orzeczono werdykt?

- Tak, wysoki sądzie.

Kara sięgnęła po rękę swojego klienta i uścisnęła ją lekko.

- Jaki jest werdykt ławy przysięgłych w tej sprawie?

- W sprawie oskarżenia o dezercję uznajemy oskarżonego za nie­winnego, wysoki sądzie.

- Pragnąłbym podziękować państwu za waszą staranną pracę w tej sprawie. Jesteście wolni.

Kiedy członkowie ławy przysięgłych zaczęli opuszczać salę roz­praw, Freeman spojrzał w kierunku stolika obrony.

- Młody człowieku, twoje bohaterstwo jest niezaprzeczalne, ale twoje rozumowanie musi być poddane pewnej rewizji. Pozwolę sobie coś ci poradzić. Kiedy następnym razem znajdziesz się w sytuacji, która wygląda na niemożliwą do rozwiązania, takiej jak ta, przed którą stanąłeś ostatnio, a módlmy się, żeby już nic takiego się nie zdarzyło, to wyświadcz mi pewną przysługę, dobrze?

Vernon spojrzał na niego niepewnie.

- Tak, panie pułkowniku.

- Zadzwoń do Wojskowego Biura Prawnego i poproś o połącze­nie z panią major Guidry.

Szeroki uśmiech pojawił się na twarzach Kary i Vernona. Jego matka podbiegła do nich i przytuliła syna do siebie.

- Kapralu Richards, jesteście przywróceni do służby z wyrówna­niem żołdu za poprzedni okres i innymi przysługującymi przydziałami. W waszych dokumentach nie będzie żadnych obciąża­jących zapisów i nic nie będzie rzutowało negatywnie na dalszy prze­bieg waszej służby w armii Stanów Zjednoczonych.

Stukot młotka sędziego utonął we łkaniu szczęśliwej Lateeshy Ri­chards. Major Sanders podszedł do barierki pomiędzy stanowi­skami oskarżenia i obrony.

- Wiesz, Kara, w cywilnym sądzie kazaliby ci wcześniej ujawnić przede mną istnienie tego detektywa i wtedy moglibyśmy zawrzeć kompromis.

- Proponowałeś mi kompromis, ale my go odrzuciliśmy, pamię­tasz, Howard?

- Mam na myśli prawdziwy kompromis.

- Jeżeli chodzi ci o prawdziwy kompromis, Howard, to patrz, masz go tu przed sobą.

Odsunęła się i wskazała na Lateeshę i Vernona Richardsów, któ­rzy nadal się obejmowali. Kołysali się lekko, pogrążeni w odwiecz­nym tańcu miłości matki i syna.

7

Kara otwierała drzwi jeepa na parkingu przed budynkiem sądu, kiedy zatrzymał się przy niej samochód Hollawaya. Major opuścił okno, żeby coś powiedzieć, ale go uprzedziła.

- Właśnie myślałam o tym, że muszę się z tobą zobaczyć. Mia­łam wczoraj gościa. Porucznik Barry Parks. Chodził z Sheilą Worthy, kiedy byli w college'u, i spotykał się z nią też w Fort Benning. Był nieźle podłamany jej śmiercią.

- Naprawdę? Powinienem z nim porozmawiać. Może to z nim miała się spotkać tamtej nocy.

- Nie wydaje mi się. Jeśli chodzili ze sobą w college'u i spotykali się w jednostce, to dlaczego zależałoby mu na tym, żeby się z nią spotkać koło strzelnicy? Niemożliwe. To musiał być ktoś inny.

- Rozumiem, co masz na myśli.

- Nie trafiłeś na którąś z moich toreb, prawda?

- Jeszcze nie. Ale nadal szukamy. Znajdą się. Wiesz, muszę ci coś pokazać.

Kara przesunęła palcami po włosach. Czuła się wyczerpana roz­prawą.

- Dokąd mielibyśmy jechać?

- Pomyślałem, że mogłabyś mieć ochotę zobaczyć samochód po­rucznik Worthy.

- Znaleźliście nóż?

- Niezupełnie.

Samochód Sheili Worthy stał na hydraulicznym podnośniku tuż obok biura parku maszynowego żandarmerii. Już z daleka było widać, jak bardzo jest uszkodzony. Pojazd miał wgniecione boki, zapadnięty dach i powybijane wszystkie szyby. Poza tym zniknęła pokrywa silnika, trzy koła i większa część przedniego prawego błotnika.

- Woda przewróciła go i ciągnęła ponad milę. Gdy go znaleźli­śmy, leżał na boku oparty o przewrócony do rzeki dąb - poinformował ją Hollaway.

Z biura wyszedł sierżant w wysmarowanym kombinezonie.

- Sierżancie Kennedy, to jest pani major Guidry. To ta osoba, o której panu mówiłem.

Kennedy wytarł ręce w szmatę.

- Miło mi panią poznać, pani major.

Przesunął jakąś dźwignię i podnośnik obniżył się z sykiem.

- Nie ma za bardzo na co patrzeć, pani major.

Każdy fragment wnętrza był oblepiony liśćmi, piaskiem, błotem i trawą. Drzwi od strony kierowcy były otwarte.

- Moi technicy siedzieli nad tym cały dzień. Nie znaleźliśmy żad­nych odcisków palców. Nawet odcisków palców należących do Worthy. Samochód został wymyty w rzece jak w pralce.

- A jakieś włosy czy włókna?

- Z tym było lepiej. Znaleźliśmy pod przednim dywanikiem jej jeden włos.

- Nie znaleźliście żadnych włókien?

- Nie, chyba że ci chodzi o włókna z obicia.

- Więc po co mnie tu sprowadziłeś, Frank? Nie jestem jednym z twoich śledczych. Mam, do cholery, swoją robotę i nie mam powodu, by siedzieć na tym waszym złomowisku.

Ruszyła już do jeepa, kiedy Hollaway obszedł zniszczony samo­chód, otworzył drzwi od strony pasażera i przyklęknął na progu.

- Wygląda na to, że nie chcesz zobaczyć tego, co tu znaleźliśmy.

Kara zawróciła i zajrzała mu przez ramię. Hollaway wskazywał na dwie maleńkie dziurki w suchej warstwie mułu, która pokrywała materiał na siedzeniu pasażera.

- Możesz zgadywać, co tutaj znaleźliśmy. Daję ci dwie szanse.

- Poddaję się.

Hollaway wyciągnął z kieszeni plastikowy woreczek i podał go Ka­rze. W środku leżała oficerska odznaka złożona z liter US.

- No i co? Przecież ona była porucznikiem, więc miała oficerskie odznaki.

- Ilu znasz poruczników, którzy mają odznaki z czystego złota, Karo?

- Pewnie już sprawdziłeś jej odznaki. No i co?

- Mosiądz.

Odwróciła odznakę. Na jej tylnej powierzchni widniały wygrawero­wane maleńkie literki.

- N.S. Mayer - odczytała napis.

- Przypuszczam, że masz takie same - rzekł Hollaway.

- Słusznie przypuszczasz. Ale moje też nie są złote.

- Myślisz, że ta firma ma listę oficerów, którzy kupowali złote od­znaki oficerskie?

- Gdybym grała na loterii, tobym na to obstawiła.

- Ja też.

- Och, daj spokój, Frank. Wykrztuś to wreszcie. Skontaktowałeś się z tą firmą i...

- I czekamy na listę. Mają nam ją przysłać faksem jutro z samego rana.

- To firma z Nowego Jorku. Każdy absolwent West Point kupuje ich odznaki. Robią regularnie wystawy umundurowania i dają na nich znaczne zniżki.

- Już o tym pomyślałem. Sprawdziłem dane w kadrach. Wiesz, ilu mamy teraz w Fort Benning absolwentów West Point? Pięciuset dwudziestu dwóch.

- Ilu wśród nich jest mężczyzn?

- Nie możemy wykluczyć możliwości, że Sheila miała romans z kobietą.

- Raczej w to wątpię, Frank. Przecież rozmawiałeś z jej kole­żanką.

- Jeżeli Sheila ukrywała swoje prawdziwe preferencje seksualne, to wszystko, co jej mówiła, mogło równie dobrze odnosić się do kobiety, jak i do mężczyzny.

- Nie mówisz tego poważnie, Frank. Ta dziewczyna nie sypiała z jakąś lesbijką na wysokim stanowisku.

- Skąd możesz być taka pewna?

- Czy do tej pory bardzo się myliłam?

- Zawsze musi być ten pierwszy raz, Kara.

- Wątpię w to. Więc co dalej?

- Wykaz od Meyera skróci naszą listę potencjalnych podejrza­nych.

- No i co wtedy? Nie możesz chodzić po jednostce i prosić każ­dego, kto jest na tej liście, żeby ci pozwolił obejrzeć swoje odznaki po to, byś mógł przeliczyć, ile mają złotych literek US.

- Oczywiście, że nie.

- Więc dysponujesz listą podejrzanych i kupą przepisów, które uniemożliwiają ci podjęcie w stosunku do nich jakichkolwiek działań. No i co jeszcze nowego mi powiesz?!

- To niezupełnie tak. Pomyślałem, że moglibyśmy wykorzystać pewien pomysł z tych policyjnych seriali w telewizji.

Uśmiech powoli rozjaśnił twarz Kary.

- Jeżeli rozejdzie się, że masz dowód w postaci bardzo charaktery­stycznej odznaki mundurowej, to ktoś może trochę zacząć się niepokoić.

- Czyta pani w moich myślach, pani major. Wiesz, co mi się po­doba w tobie, Karo? Niczego ci się nie da podpowiedzieć, bo ty już to wiesz.

- A wiesz, co mi się podoba w tobie, Frank? Zawsze dotrzymu­jesz obietnic. Coś sobie przypominam... chyba obiecałeś mi drinka.

Miała na imię Roberta. Generał mówił na nią Robbie jeszcze od czasu, kiedy zaczął się z nią spotykać w połowie swojego drugiego roku na akademii, a ona studiowała w College'u Vassar. Było to jesz­cze przed wojną w Wietnamie, kiedy nadal trwały ożywione kontakty pomiędzy West Point i położonym na przeciwnym brzegu rzeki Poughkeepsie College'em Vassar. Robbie pochodziła z zamożnej rodziny z Południa. Jej ojcu udało się przewidzieć zmiany w modzie i przejście z nylonowych pończoch na rajstopy. Kiedy wszyscy wokół nadal produkowali pończochy, on postawił pół tuzina porządnie wyposa­żonych wytwórni rajstop. Jego znajomi z klubu country nazy­wali go Rajstopa. Śmiał się z tego, kiedy zaciągał kredyt w banku, i śmiał się nadal, kiedy spłacił go w całości w ciągu osiemnastu mie­sięcy i zaczął zgarniać coraz większe zyski. W końcu sam kupił bank.

Kiedy ojciec zmarł, Robbie odziedziczyła jedną piątą rodzinnego interesu, co w połączeniu z ulokowanymi dla niej w banku pieniędzmi sprawiało, że małżeństwo Beckwithów wiodło w armii dostatniejsze życie niż większość oficerów. Jeszcze zanim jej mąż został genera­łem, wydawali tak częste i wystawne przyjęcia, że wielu ludzi mó­wiło, iż smaruje sobie drogę do jeszcze szybszej kariery. Mieszkali teraz w Fort Benning w przysługującym jej mężowi jako dowódcy armii domu w centrum dawnej jednostki. Była to wielka drewniana budowla w stylu wiktoriańskim, do której prowadziła wysadzana drzewami aleja. Wojsko obdarzyło ich pokaźnym funduszem reprezenta­cyjnym, kucharzem, gospodynią domową i drużyną ogrodni­ków, którzy przez pięć dni w tygodniu muskali i pielęgnowali dwa akry otaczającego dom ogrodu. Sama Robbie zatrudniła jeszcze lokaja i pokojówkę, która zajmowała się pomieszczeniami na górze. Mimo wszystkich tych wygód zdarzały się jej takie chwile jak owego wieczoru podczas wielkiej imprezy w klubie oficerskim, kiedy dopa­dały ją typowe nastroje panny z Południa. W takich właśnie momen­tach stresu i zagubienia przychodził jej na ratunek adiutant generała. Robbie Beckwith nie znajdowała wspólnego języka ze zbyt wieloma podkomendnymi męża, ale nie odnosiło się to do Randy'ego Taylora. Zastępował jej syna, którego nigdy nie miała, i był jej bliższy, niż generał mógł przypuszczać.

Jej życie jako żony dowódcy armii nieraz naznaczała samotność. Protokół wojskowy dyktował, kiedy może, a kiedy nie może spotykać się z żonami innych oficerów. Poza tym były to często formalne spotkania, jak te, które wynikały z jej funkcji honorowego prezesa Klubu Żon Oficerów. Raz w miesiącu członkinie klubu spotykały się przy lunchu i dość często na popołudniowych herbatkach organizowa­nych na powitanie żon oficerów podejmujących służbę w Fort Benning. Robbie nie miała jednak w Fort Benning bliskich przyja­ciółek i znajomość z adiutantem męża wypełniała istniejącą od wielu lat lukę w jej życiu. Potrzebowała bliskiej duszy i znalazła taką w Randym Taylorze.

Mimo to matka Robbie obdarzyła jej związek z Billem Beckwi­them mianem „dobrego małżeństwa”. Robbie i Bill mieli dwie córki. Jedna z nich, Virginia, uczęszczała do college'u w Rhode Island, gdzie pilnie walczyła o jak najlepsze stopnie, żeby w przyszłości dostać się na uniwersytet w Princeton. Druga córka, Cathy, była studentką przedo­statniego roku na Stanowym Uniwersytecie Karoliny Północ­nej. Obydwie dziewczyny były wesołe i dobrze dawały sobie radę w życiu. Za każdym razem, kiedy odbierała którąś z nich na lotnisku, Robbie miała chęć opaść na kolana i wznieść dziękczynne modły za szczęście, którego były źródłem.

Prawdę mówiąc, wszystko było lepsze, niż się spodziewała, kiedy usłyszała po raz pierwszy, że jadą do Fort Benning. Nawet jej związek z generałem zaczął się poprawiać. Oczywiście służbowe obowiązki bardzo pochłaniały jego czas, ale udawało im się zjeść razem kolację co najmniej dwa razy w tygodniu. Poza tym przynajmniej raz w mie­siącu spędzali razem wolny weekend. Wiele zależało od jego rozkładu zajęć, który często obejmował wyjazdy w celu inspekcji szkoleń jednostek Trzeciej Armii prowadzonych w różnych krajach i przecięt­nie wypad tygodniowo do Pentagonu. W sierpniu spędzili weekend w luksusowym apartamencie na Florydzie, właściwie był to wolno stojący dom jednorodzinny. Grali trochę w golfa, a wieczorami siadali na tarasie domu i obserwowali zachód słońca, kryjącego się za pełnymi ptactwa wodnego i jeleni mokradłami. Zaproponowała mę­żowi, że mogliby kupić jeden z większych domów w tym ośrodku, chociażby ten, który wynajęli na weekend, ale on obśmiał jej pomysł. To właśnie wtedy powiedział jej, że w najbliższej przyszłości nie chce odchodzić na emeryturę, ale zamierza zostać nowym szefem sztabu sił zbrojnych. Oznaczało to nominację przez prezydenta na trzy albo nawet na sześć lat i przeprowadzkę do Waszyngtonu.

Myśląc wówczas o tym, Robbie odczuwała dreszcz podniecenia. Swego czasu dość długo mieszkali w stolicy. Było to wtedy, gdy jej mąż najpierw pełnił funkcję członka Narodowej Rady Bezpieczeń­stwa, a potem objął stanowisko zastępcy dyrektora Wydziału Operacyj­nego w Pentagonie, co było ważnym etapem w karierze pnącego się po szczeblach hierarchii młodego generała. Robbie wprost rozkwitała w towarzyskim życiu Waszyngtonu, mimo że polityka przyprawiała ją nieomal o zawał serca. Perspektywa zostania żoną szefa sztabu Połączonych Sztabów Sił Zbrojnych Stanów Zjedno­czonych sprawiała, że całe jej małżeńskie życie nabierało sensu.

Biorąc ślub w kaplicy Akademii West Point następnego dnia po jego promocji oficerskiej, wiedziała już, że drzemie w jej mężu zimna, wściekła ambicja. Teraz był już tak blisko zrealizowania swoich marzeń, że jego ambicja zaczęła żyć własnym, niezależnym życiem. On sam był oschły i kłótliwy, ale prawdę mówiąc, nie był inny przez większość ich wspólnego życia. Jako mężatka Robbie Beckwith żyła w jakimś półrzeczywistym świecie, wyczekując momentów, kiedy przywileje i obowiązki wynikające ze sprawowania władzy stawały się dla niego za trudne do zniesienia i kiedy zwracał się do niej o małżeńskie wsparcie.

Zobaczywszy go teraz w drzwiach, od razu zrozumiała, że nad­szedł jeden z takich wieczorów. Jej mąż wszedł do pokoju z szarą z wyczerpania twarzą.

- Widziałaś, co King dzisiaj zrobił? Wsadził Maldraya do blac­khawka i obleciał z nim cały teren, a potem wylądował w ostatniej chwili, tak że senator ledwie złapał powrotny samolot do Waszyng­tonu. Nawet nie zdążyłem się z nim przywi­tać.

Robbie wzięła od męża płaszcz i powiesiła go w szafie.

- On przyjechał do Kinga tylko po to, żeby sobie zabezpieczyć lewą flankę na czas wyborów. Mówili o tym wszystkim w wieczor­nych wiadomościach. Nie powinieneś się tak przejmować. On cię wcale nie wyprzedził.

- Wiem, że Maldray nie pominął mnie celowo. To sprawka tego cwanego Kinga. Znam Maldraya nie od dzisiaj. Znałem go już, cho­lera, kiedy był tylko prostym kongresmanem z plantacji orzeszków w zachodniej Georgii. Stawałem z dziesięć razy przed Komitetem Sił Zbrojnych, kiedy on był jego członkiem. King wie, że się przyjaźnię z Maldrayem, więc chciał go całować w dupę na osobności. Umiarko­wani republikanie forsują go na szefa. Na pewno chciał nakłonić Maldraya, żeby przynajmniej zachował neutralność w sprawie nomina­cji.

- Wiesz, że Maldray cię popiera, Bill. Sam ci to mówił w Waszyng­tonie w zeszłym tygodniu.

- Tak, ale jemu można dopóty wierzyć, dopóki człowiek nie od­wróci się do niego plecami.

Otworzył drzwi kuchenne i spojrzał w głąb długiego korytarza pro­wadzącego do frontowego wyjścia.

- Gdzie jest lokaj?! Wypiłbym drinka.

- Pracował siedem dni pod rząd, więc dałam mu dzisiaj wolne. Chętnie zrobię ci drinka. Czego się napijesz?

- „Black Label”. Podwójną. Z samym lodem.

Robbie otworzyła butelkę whisky „Black Label” i nalała solidną dawkę do szklanki. Potem wrzuciła do alkoholu kilka ko­stek lodu i podała drinka mężowi.

- A gdzie kucharka? Też jej dałaś wolne?

- Nie. Wysłałam ją po masło.

Beckwith upił spory łyk szkockiej.

- Jutro rano będę zdawał sprawozdanie sekretarzowi obrony. Powtó­rzę mu, co Maldray powiedział mi w zeszłym tygodniu na temat budżetu resortu obrony. To powinno wystarczyć na Kinga.

- Nie robiłabym tego na twoim miejscu, Bill. Sekretarz obrony wie, że Maldray cię popiera. King też to wie. Mógłbyś mu się niepo­trzebnie narazić, atakując go przed sekreta­rzem obrony.

- To co z tego?! Co mnie może obchodzić, co sobie myśli King!

- Dużo. Jeżeli on zostanie szefem, a nie ty, to postara się, żebyś zakończył karierę w składzie amunicji w Kenworthy, licząc pociski artyleryjskie.

- Nigdy nie zostanie szefem. Ani w tym roku, ani nigdy. Poko­nam go, nawet gdybym miał wykorzystać wszystkie możliwe haczyki.

- Jestem pewna, że to ci się uda, mój drogi. Ale nie ma sensu pa­lić za sobą mostów. Jeżeli zostaniesz szefem, to dobrze byłoby mieć go po swojej stronie. W każdej jednostce na całym świecie mają wobec niego jakieś długi wdzięczności, więc mógłby je odbierać na twoje konto.

Generał siadł przy stole i poluzował sobie krawat.

- Nie wierzę Maldrayowi. Wiem, że King gra z nim kartą rasową. Jeżeli Maldray zada mi cios w plecy i poprze Kinga na szefa, to dosta­nie w następnym roku pięćdziesiąt procent głosów czarnych. Znowu przejdzie w wyborach i jeżeli następnym razem będzie startował na prezydenta, a mnóstwo ludzi mówi, że ma taki zamiar, to znowu załatwi Kingowi szefostwo i wykorzysta swoją przyjaźń z „wielką nadzieją czarnych ludzi”, żeby zebrać dla republikanów ich głosy. I co najgorsze, że to wszystko mu się powiedzie.

- Jak się ciebie słucha, to twoje szanse z każdą chwilą wyglądają coraz gorzej, Bill. Przecież oboje wiemy, że to ty będziesz następnym szefem, nawet jeżeli King będzie grał na kwestie rasowe.

- Wcale nie jestem przekonany, Robbie, że mam załatwione popar­cie Maldraya. Postaram się jednak, żeby dowiedział się o zmia­nach, jakie tu wprowadziłem. On i Greenwich w Izbie Reprezentan­tów są zajęci obcinaniem budżetu do gołej kości. Musi wiedzieć, ile tu zaoszczędziłem pieniędzy z kasy federalnej.

Przez chwilę przechadzał się tam i z powrotem, a potem odwrócił się do żony z szerokim uśmiechem.

- Wiesz, co zrobimy? Wydamy przyjęcie na zjeździe AUSA w Waszyngtonie. Zaprosimy Maldraya, Greenwicha i całą resztę z Komi­tetu Sił Zbrojnych i w dodatku szefów wszyst­kich firm, które mają zamówienia resortu obrony.

- Świetny pomysł! Ilu ludzi bierzemy pod uwagę?

- Nie wiem.... To duży zjazd. Trzysta osób? Czterysta?

- To nie będzie tanie. Hotele w Waszyngtonie narzucają wyśrubo­wane ceny na wszystko, łącznie z serwetkami koktajlowymi.

- To będzie warte każdego wydanego centa. Zależy mi, żeby poli­tycy wiedzieli, iż jestem poważnym graczem. Nikt człowieka nie zauważa, dopóki się im nie błyśnie w oczy jakimś wystawnym bankie­tem. - Podszedł do Robbie, odstawił szklankę z drinkiem i wziął ją w ramiona. - To właściwe podejście, moja droga. Pobalujemy na tym zjeździe. Pokażemy tam prawdziwą siłę ognia. Bernie King będzie się plątał po wystawie Colt Industries z jakimiś płotkami, a my będziemy podejmowali naprawdę grube ryby.

Pocałował ją w czoło i pogładził po karku. Robbie zamknęła oczy. Jej matka zwykła mówić, że w dobrym małżeństwie kobieta najpierw myśli o mężu, a dopiero później o sobie, i Robbie od trzydziestu lat nie robiła niczego innego. Łączyły ich partnerskie stosunki, ale interesy jej męża zawsze stały na pierwszym miejscu. Wiedziała, że teraz, kiedy mieli się dostać na sam szczyt wojskowej hierarchii, jej interesy i interesy jej męża nierozerwalnie splatają się ze sobą. Nie byłby w stanie dostać się bez niej na szczyty Pentagonu. Oznaczało to, że po raz pierwszy w ich długim wspólnym życiu to ona dzierżyła ster władzy.

Robbie nigdy nie zapomniała tego, co usłyszała od matki, kiedy po raz pierwszy przymierzała ślubną suknię w salonie Henri Bendela na ulicy Pięćdziesiątej Siódmej w Nowym Jorku. Wokół niej stały kraw­cowe z ustami pełnymi szpilek, które obciągały suknię w talii, ściągały górną część i mierzyły obwód dołu. Dział sukien ślubnych u Bendela był najbardziej odpowiadającym kobiecie miejscem, jakie Robbie odwiedziła w całym życiu. Jej matka siedziała na obitej jasno­brzoskwiniowym adamaszkiem sofie po drugiej stronie salonu i sączyła białe wino. Do tej pory pamiętała ubrane w białe rękawiczki dłonie matki, delikatnie otaczające kieliszek i podnoszące go do ust. Miała ochrypły od papierosów i whisky głos, a kiedy mówiła, przesu­wała wzrokiem od jednej krawcowej do drugiej, aby sprawdzić, czy właściwie obsługują jej córkę.

Zapamiętaj sobie tylko jedno, kochanie. Kobiety nie mają żad­nego wyboru. Kobiety mają obowiązki”.

Kim wtedy była, żeby się sprzeciwiać? Późniejsze trzydzieści lat wspinania się po szczeblach wojskowej hierarchii nauczyło ją paru rzeczy. Wiedziała, że teraz może wybierać, i delektowała się tą świado­mością. Gdyby nie przyłączyła się do niego i nie pomogła mu, nigdy nie dostałby tego stanowiska. Wiedziała, że on też zdaje sobie z tego sprawę.

- Zadzwonię do Betty Forrest. Ona wie wszystko na temat firm urządzających przyjęcia. Wydamy taki bankiet, jakiego nikt jeszcze nigdy nie widział. Będą mówili o tobie w Waszyngtonie przez całe tygodnie. Tylko o tobie. Jak to przeprowadzimy, Bernie King nie będzie miał żadnej szansy.

Pocałował ją znowu. Tym razem w usta.

- Szef sztabu Sił Zbrojnych William Beckwith. Podoba mi się to, a tobie, kochanie?

Jej też się to podobało. Bardzo się podobało.

- Wypijmy jeszcze jednego drinka - nie tyle zaproponowała, co poleciła. - Trzeba się zabrać do listy gości.

8

Gabinet podpułkownika Barbary Lambert był nieco dalej za ro­giem korytarza. Lambert miała za sobą dwadzieścia lat służby i była na liście awansów do stopnia pułkownika.

To wystarczające informacje, jeśli chodzi o szefa Wojskowego Biura Prawnego - pomyślała Kara, pukając do drzwi.

- Wejść.

Jak zwykle podpułkownik Lambert siedziała za swoim biurkiem. Była to drobna, przeraźliwie chuda kobieta, o pokaźnym nosie i nadmier­nie uróżowionych policzkach. Kara nigdy nie widziała jej byłego męża, ale słyszała od innych pracowników biura, że był, jak to niektórzy mówią, szerszy niż wyż­szy. Lambert tak rzadko podnosiła się ze swojego krzesła, że dorobiła się przydomku „Siedzący Adwo­kat”. Nikt nie widział, żeby kiedykolwiek odeszła od biurka na wystar­czająco długo, by pójść do toalety. Wyglądało to tak, jakby jej funkcja była nierozerwalnie zwią­zana z wielkim skórzanym fotelem, który stał za dużym dębo­wym biurkiem.

Kara nie zameldowała się oficjalnie przełożonej, gdyż w biurze pod­chodzono dość liberalnie do regulaminowych zachowań. Zakła­dano chyba, że efekty pracy będą lepsze, jeśli pracownicy skupią się na zagadnieniach prawnych, nie poświęcając zbytnio uwagi regulami­nom. Chociaż podpułkownik Lambert bezceremonialnie obchodziła się ze swoimi podwładnymi, Kara lubiła ją, gdyż była przy tym obiektywna. Lambert nie robiła przed nikim tajemnicy z faktu, że jej największym marzeniem jest otrzymanie awansu na pułkownika i doczekanie do emerytury na stanowisku szefa Wydziału Apelacji do spraw Kontraktów w Agencji Prawnej Sił Zbrojnych w Waszyngto­nie. Było to bardzo istotne, chociaż niezbyt znane szerszemu ogółowi stanowisko w biurokratycznym gąszczu stolicy. Kara miała nadzieję, że jej szefowa dopnie swego. Każdy; kto zajmował się takimi spra­wami, jakie trafiały na biurko Lambert od dwudziestu lat, zasługiwał na realizację przynajmniej jednego ze swoich marzeń.

Kara usiadła na stojącym przed biurkiem krześle, a Lambert zmarsz­czyła brwi i, jak to było w jej zwyczaju, od razu przeszła do rzeczy.

- Dostałam dzisiaj rano raport od pułkownika Freemana na temat pani udziału w procesie kaprala Richardsa. Wygląda na to, pani major, że zrobiła pani niezłe wrażenie.

Kara uśmiechnęła się.

- Dziękuję, pani pułkownik.

- Pułkownik Freeman opisał pani obronę jako, cytuję: „przeprowa­dzoną agresywnie i fachowo”. - Podniosła wzrok znad raportu. - Dzisiaj rano też do mnie dzwonił i powiedział, że oskarżenie nie miało z panią żadnej szansy.

Lambert przesunęła dłonią po krótko obciętych włosach.

- Podoba mi się pani styl. Dlatego przenoszę panią do pracy proku­ratorskiej. Chcę, żeby wykorzystała pani swoje talenty do wysła­nia do więzienia paru łobuzów z naszego garnizonu. Ta zmiana przydziału jest wyrazem wielkiego zaufania, jakim jest pani obda­rzana, pani major. Chociaż pracuje pani w naszym biurze od niecałego roku, to już się o pani mówi.

- No cóż, starałam się przeprowadzić obronę najlepiej, jak się dało, pani pułkownik.

- Więc może już pani czuć się oskarżycielem, major Guidry.

- Czy mogę zadać jedno pytanie, pani pułkownik?

- Proszę bardzo.

- Czy to był pani pomysł, czy kogoś innego?

Twarz podpułkownik Lambert powoli rozjaśniła się uśmiechem.

- Myśli pani, że mógł mieć coś z tym wspólnego dowódca armii, prawda?

- Tak mi się skojarzyło, pani pułkownik. Generał jasno stwier­dził, że chce, aby było więcej wyroków skazujących.

- Może się pani odprężyć, Guidry. To była wyłącznie moja decy­zja. Gdyby dowódca miał coś z tym wspólnego, to gdzieś tam kiedyś jakiś bystry obrońca mógłby postawić zarzut, że zmiana pani przydziału dokonała się pod presją dowództwa. Nic z tego. To ja jestem tą osobą, która chce, żeby pani podjęła obowiązki prokurator­skie, i na początek przydzielam pani sprawę morderstwa Sheili Worthy.

- Więc teraz to jest sprawa o morderstwo, pani pułkownik?

- Wczoraj wieczorem był tu Frank Hollaway. Radził, żebyśmy to traktowali jako morderstwo i odpowiednio do tego prowadzili dochodze­nie. Rana od noża mogła nie spowodować jej śmierci, ale przyczyniła się do niej. Mamy więc tu do czynienia z zabójstwem. Będzie pani pracowała z Frankiem. Chyba się znacie?

- Tak, pani pułkownik. Znamy się bardzo dobrze.

- On jest dobry. Niech pani uważnie mu się przygląda. Może się pani wiele od niego nauczyć.

- Tak, pani pułkownik. Jest dobry w swoim fachu.

- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie się pani nauczyła prowa­dzić w ten sposób obronę? Pułkownik Freeman był pod dużym wrażeniem. Powiedział, że pani rozniosła Sandersa w puch. Była pani na West Point, prawda?

- Tak, pani pułkownik.

- Ale po wyjściu z akademii nie trafiła pani od razu do pionu praw­nego.

- Nie, pani pułkownik. Po ukończeniu West Point pilotowałam helikoptery. Głównie zaopatrzeniowe. Potem przeszłam na blac­khawki i latałam na nich kilka lat. Miałam już za sobą dość służby i więcej niż dość wylatanych godzin, żeby zostać dowódcą eskadry, kiedy nadeszła moja kolejka. Ale wtedy dowództwo lotnictwa obcięło mnie. Mogli jeszcze przełknąć kobietę za sterami blackhawka, ale nie mogli strawić kobiety jako dowódcy eskadry. Chciałam z tego po­wodu odejść z armii, ale pani stara znajoma, pułkownik Masters, przekonała mnie, żebym tego nie robiła. Pomogła mi dostać się na studia prawnicze i w końcu trafiłam tutaj. Pułkownik Masters osobi­ście dopilnowała, żebym dostała przydział do pani biura, ponieważ uważała, że będzie pani bardziej niż inni skłonna do współpracy z prawnikiem kobietą o nietypowym przebiegu służby, która nie przycho­dzi tu, jak wszyscy inni, w stopniu kapitana.

- Mnie interesują tylko wyniki, major Guidry. To, czy moi praw­nicy noszą spódnice, czy spodnie, staje się nieważne, gdy osią­gają dobre wyniki. Ktoś zabił tę młodą kobietę. Chcę, żeby jej zabójca został znaleziony i postawiony przed sądem.

- Znajdziemy go, pani pułkownik - zadeklarowała Kara, powsta­jąc.

Kiedy zabrzmiały dźwięki trąbki grającej na capstrzyk, generał Bec­kwith stał w oknie swego gabinetu. Wszyscy znajdujący się na placu musztry zatrzymali się, salutując w kierunku flagi, a żandarmi zaczęli ściągać ją z masztu. Generał przyglądał się, jak żandarmi składają flagę, ustawiają się w szyku i odmaszerowują. Wtedy odwró­cił się od okna.

- Randy! - ryknął. - Gdzie, do cholery, jest mój drink?!

Adiutant wszedł do gabinetu, niosąc martini.

- Już niosę, panie generale.

Beckwith upił spory łyk i usiadł na skórzanej kanapie stojącej mię­dzy dwoma regałami na książki. Założył nogi na stolik, zapalił cygaro i wypuścił z ust gęsty obłok dymu. Randy stał obok, czekając niespokojnie, kiedy generał zaprosi go, żeby usiadł. Prawdę mówiąc, od powrotu z Waszyngtonu starał się, jak mógł, aby unikać tego rodzaju sytuacji. Teraz bał się tego, co się zdarzy. Wiedział, że generał najpierw wciągnie go w luźną pogawędkę, a potem poprosi o jakąś przysługę z gatunku tych, o których musiał meldować generałowi Ransteadowi.

Generał odchrząknął.

- Zapomniałem zapytać, jak ci poszedł wyjazd do Waszyngtonu, Randy. Załatwiłeś tę sprawę w DESPER?

- Tak, panie generale. Zajęło mi to większość dnia, ale zdołałem jeszcze złapać ostatni lot z lotniska National, więc wszystko poszło dobrze.

- Świetnie. Świetnie. Dobrze, że mamy stosunkowo blisko do Wa­szyngtonu. Bardzo bym nie chciał znowu trafić do Fort Lewis, bo kiedy trzeba polecieć stamtąd do Pentagonu, czeka człowieka sześć godzin przebywania w samolocie.

- Też bym nie chciał, panie generale.

- Usiądź, Randy. Czy wszystko jest gotowe na przyjęcie sekreta­rza obrony?

- Tak, panie generale. Rozmawiałem z Petersem w klubie oficer­skim. Załatwił wspaniałe menu. Udało mu się dzisiaj sprowa­dzić świeże krewetki z Panamy. Poza tym zrobili wędzone żeberka i mają świetny zestaw serów. Peters ściągnął je dzisiaj rano z Atlanty. Byłem tam w południe. Wszystko było już prawie gotowe.

- Znakomicie. Peters to cenny człowiek. Cieszę się, że mamy go u siebie.

- Tak, panie generale. On skończył szkołę hotelarską na Uniwersy­tecie Cornella.

- Nie wiedziałem o tym.

- Tak, panie generale, zanim tu trafił, pracował na Bahamach i był zastępcą dyrektora hotelu „Thayer” w West Point.

Randy starał się przeciągać rozmowę na błahe tematy, mając na­dzieję, że zajdzie coś niespodziewanego, na przykład zadzwoni tele­fon albo pojawi się szef sztabu.

- A niech to diabli! - Beckwith z zadowoleniem zaciągnął się cyga­rem. - Odebrałeś mój mundur z pralni?

- Tak, panie generale, jest gotowy.

- Świetna robota, Randy. Świetna jak cholera.

Przez chwilę generał palił w milczeniu cygaro i w końcu powoli odwrócił się do adiutanta.

Oho, zaraz się zacznie - pomyślał Randy.

- Czy ty, hm, idziesz z kimś na dzisiejsze przyjęcie?

- Nie, panie generale, biorąc pod uwagę moje obowiązki adiu­tanta...

- Dobrze, dobrze - przerwał mu Beckwith, pociągając niewielki łyk martini. - Wiesz, co ja zrobię, Randy? Dam ci dzisiaj wolne, ale mam dla ciebie specjalne zadanie. Chciałbym, żebyś poszedł na przyję­cie z kapitan Love. Ona jest tu całkiem nowa. Poznałeś ją już?

- Byliśmy na tym samym roku w West Point, panie generale.

- Ach prawda, zapomniałem! - Znowu zaciągnął się cygarem. - Chodzi mi o to, czy miałeś okazję z nią rozmawiać, od kiedy została moim oficerem łącznikowym przy komisji?

- Nie, panie generale. Nie miałem okazji. Byłem w Waszyngto­nie i...

- W porządku. Zależy mi na tym, żeby spotkała się z sekretarzem obrony i jego ludźmi i zrobiła na nich dobre wrażenie. Będzie miała tu mnóstwo do roboty w najbliższych miesiącach. Mógłbyś to dla mnie zrobić? To znaczy być z nią na przyjęciu.

- Tak, panie generale. Myślę, że tak, jeśli kapitan Love nie ma nic przeciwko temu.

- Och, skądże. Już wspomniałem jej o tym.

- A czy wie pan, gdzie ona mieszka, panie generale?

- W Ramada Suites. Możesz tam po nią podjechać. Weź samo­chód sztabowy. Tak ci będzie wygodniej.

- Tak jest, panie generale.

- I dopilnuj, żeby spotkała się z sekretarzem. Możesz to dla mnie zrobić, prawda?

- Tak, panie generale. Oczywiście.

- Przedstaw ją jeszcze Jerry'emu Wolfe'owi. Też tam będzie. Znasz Jerry'ego, prawda?

- Spotkałem go kiedyś, panie generale.

- W zeszłym miesiącu prezydent nominował go do Komisji do spraw Redukcji Baz. Jerry jest dla nas ważnym człowiekiem. Koniecz­nie przedstaw mu kapitan Love.

- Tak jest.

Beckwith klepnął go w ramię.

- Wiedziałem, że mogę na tobie polegać, Randy. Jesteś, cholera, najlepszym adiutantem w całej amerykańskiej armii, wiesz o tym?

Randy przełknął z trudnością ślinę.

- Sądzę, że to z pewnością przesadna opinia, panie generale.

- Nie zgadzam się. Jesteś najlepszy. Nie ma nikogo lepszego od ciebie. A teraz do dzieła, synu. Czeka na ciebie piękna młoda kobieta. Ruszaj się.

Samochód sztabowy czekał już na dole, tak jakby generał wiedział od samego początku, jaka będzie odpowiedź Randy'ego.

On coś knuje, ale ja też - pomyślał Randy, kiedy samochód ruszył z miejsca.

9

Usłyszała go, kiedy sięgała po swoją spódnicę mundurową. Zacho­wywał się bardzo cicho, ale Kara wiedziała, że jest tuż za nią. Odwró­ciła się do niego, spodziewając się, że weźmie ją w ramiona i rzuci na łóżko, ale on ani drgnął. Stał tylko w drzwiach sypialni, zatykając kciuki za pas.

- Wychodzisz - powiedział.

- Mówiłam ci o tym wczoraj.

Stał nadal bez ruchu, patrząc na nią swymi wielkimi oczami.

Jakie on ma długie rzęsy - przeleciała jej przez głowę absurdalna myśl. Wcale tego wcześniej nie zauważyłam.

- No pewnie. To spotkanie z sekretarzem obrony.

- Zgadza się.

- Ale jeżeli zostaniesz w domu, to będziesz miała spotkanie z sier­żantem. Więc kogo wybierasz? Mnie czy sekretarza obrony?

- Może byś tu został? Wrócę za dwie godziny.

- Mógłbym posiedzieć w koszarach, pograć trochę w bilard.

- Co my zrobimy, Mace?

- Zostaniemy w domu. Pokochamy się. Zjemy kolację. Wypi­jemy coś. Zabawimy się.

- Nie o to mi chodzi. Mówię ogólnie. Co z tym dalej zrobimy? Któreś z nas popełni błąd, ktoś się wszystkiego domyśli, no i oboje będziemy mieli przegrane.

Mace przysiadł na brzegu łóżka.

- Jak tu się dzisiaj dostałeś?

- Złapałem autobus.

- Byli w nim jacyś wojskowi?

- Nie martw się. Wysiadłem pół mili wcześniej i przeszedłem przez las. Nikt mnie nie widział po drodze.

- Mam już tego dość - powiedziała, obejmując go. - To jest ta­kie... nienormalne.

- To nie jest odpowiednie słowo. To jest popieprzone i tyle.

- Wszystko będzie w porządku, tylko musimy naprawdę uważać.

- Nie martw się. Jeżeli chodzi o ciebie, to ja jestem jak niewi­dzialny bombowiec. Przybliżam się, a oni wcale mnie nie widzą na swoich radarach.

Kara roześmiała się.

- Jak ci dzisiaj minął dzień?

- Do dupy. Parks kazał nam pucować buty i mosiężne elementy na defiladę przed sekretarzem obrony, a potem padało i wszystko odwołali.

- Och, przypomniałam sobie coś. Wczoraj wieczorem był u mnie Parks.

- Na pewno ci powiedział, że kiedyś chodził z Sheilą Worthy.

- Skąd to wiesz?

- Sierżanci wiedzą wszystko o swoich porucznikach. To część ich obowiązków.

- Dzisiaj podpułkownik Lambert przydzieliła mnie do tej sprawy. Tym razem mam się zająć przygotowaniem oskarżenia.

- Uważaj na siebie. Ona była córką pułkownika... Będziesz się pokazywała z budki.

- Z jakiej budki?

- To takie stare powiedzonko. W karnawale stawiają taką płó­cienną budkę i burmistrz albo dyrektor szkoły pokazuje twarz przez dziurę w ściance, a wszystkie dzieciaki rzucają w niego za ćwierć dolara balonikami wypełnionymi wodą. Właśnie pokazałaś twarz przez dziurę i wszyscy będą teraz rzucali w ciebie balonikami. Od dowódcy armii do samego dołu.

- Hollaway proponuje przesłuchać Parksa.

- Chyba nie uważasz go za podejrzanego?

- Jeszcze nie. Będziemy rozmawiali ze wszystkimi, z którymi się ona umawiała, i Parks jest na tej liście. Będzie musiał wyjaśnić, gdzie był tej nocy, kiedy została zabita.

- Myślisz, że ona znała zabójcę?

- Owszem.

- Parks jest całkiem w porządku. Ma trochę mało doświadczenia, chociaż nie jest taki zielony jak większość dowódców plutonów, których miałem do tej pory. Ma też swoje humory. Czasami najdrobniej­sza rzecz potrafi go wyprowadzić z równowagi.

- Na przykład co?

- Na przykład wczoraj, kiedy przygotowywaliśmy się do defi­lady, jeden z żołnierzy przewrócił puszkę i rozlał oliwę. Zrobiła się z tego wielka plama na podłodze. Chłopak to sprzątnął, a tu wpada Parks. Zobaczył tę plamę i rzucił się na tego chłopaka, jakby ten zgubił karabin albo coś takiego. Naprawdę ma fioła na punkcie porząd­ków. Diabelnie mi trudno przygotować pluton do sobotniego przeglądu, kiedy on zagląda przez ramię.

- Słyszałeś kiedykolwiek, żeby rozmawiał o kobietach? No wiesz, tak jak to rozmawiają mężczyźni.

- On mówi tylko o sprawach służbowych. Ale kiedyś słyszałem, jak rozmawiał z nią przez telefon. Naprawdę mu na niej zależało. Wiem, że coś się popsuło między nimi, bo przerwał rozmowę i przez pewien czas wyglądał naprawdę na podłamanego.

- To ciekawe.

- Zdarzało się, że dziewczyny rzucały innych moich poruczni­ków. To nieciekawy widok. - Położył się na łóżku i uśmiechając się, pokiwał na nią palcem. - No chodź. Mamy czas.

Kara roześmiała się.

- Widać to po tobie. Mamy całe dziesięć minut.

- No widzisz? Sama się o to prosisz.

Przyciągnął ją do siebie i przesunął językiem po jej pępku.

- Tylko tak mówiłam, Mace.

- Powinnaś była najpierw pomyśleć, a potem mówić.

- Naprawdę nie mam dość czasu.

- Więc zanim pójdziesz, powiedz tylko, że mnie kochasz.

Wzięła jego twarz w ręce i pocałowała go.

- To nie takie łatwe, Mace - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Nie tak szybko.

- Dlaczego?

- Po pierwsze, ty też mi tego nigdy nie powiedziałeś.

- Kocham cię. Wiesz o tym.

- Wiesz, o co mi chodzi? Mężczyznom to przychodzi łatwiej.

- A mnie się zdawało, że to mężczyźni boją się więzów i że wła­śnie kobietom przychodzi to łatwiej.

Spojrzała na niego w milczeniu. Musiała w duchu przyznać mu ra­cję.

- Chyba po prostu potrzebuję trochę czasu.

- Ile?

- Nie wiem. Naprawdę muszę teraz iść.

- Och, przepraszam. To przyjęcie jest istotniejsze niż to, co jest między nami.

Kara nałożyła koszulę mundurową.

- Nie mów tak, Mace.

- Dlaczego nie? Wygląda na to, że za każdym razem, kiedy coś nas zaczyna łączyć, to coś innego zaczyna nas od siebie odciągać.

- Taką mamy pracę. Ja nie krzyczę na ciebie, kiedy mi mówisz, że musisz pracować całą noc, bo przygotowujesz się do ćwiczeń polowych, prawda?!

Spojrzał na nią i zaraz opuścił głowę, mrugając swymi długimi rzę­sami.

- Przepraszam. Nie chcę robić niczego, co by nas rozdzielało.

- W lodówce jest piwo i jedzenie. Zostań. Zrób sobie coś do jedze­nia. Wrócę, zanim się spostrzeżesz.

- Do diabła! - Mace uśmiechnął się. - Miałem zamiar dorwać pa­nienkę i wracać do koszar, ale chyba trochę się tu pokręcę.

Roześmiała się i pocałowała go w usta, a on przytulił ją mocno do siebie. Poczuła, że jej ciało zaczyna się poddawać i osuwać w jego ramiona, ale przypomniała sobie, że jest w mundurze i musi iść. Odsu­nęła się delikatnie od niego.

- Bo się spóźnię.

- Gdybym był oficerem - powiedział Mace zza jej pleców - to po­szedłbym tam z tobą i jakby nas zobaczyli, to oczy powyłaziłyby im z orbit.

Kara zatrzymała się przy drzwiach.

- Będziesz tutaj, jak wrócę, prawda?

- No jasne.

- Przepraszam, Mace, ja po prostu...

- Martwię się, pani major. Każdy stojący kutas w jednostce bę­dzie na panią leciał, tak pani dzisiaj świetnie wygląda.

- Więc utrzymaj swojego kutasa w pozycji nie stojącej przez dwie godziny, to przedyskutujemy to całe zagadnienie, kiedy wrócę. Załatwione?

- Załatwione.

Po obu stronach drogi dojazdowej do klubu oficerskiego usta­wiono transportery opancerzone „Bradley” z dwudziestej czwartej dywizji piechoty z włączonymi reflektorami. Obok każdego pojazdu stała wyprężona na baczność drużyna żołnierzy w pełnym oporządze­niu polowym. Każdy żołnierz miał przytwierdzone horyzontal­nie do szelek trzy latarki z czerwonym, białym i niebieskim filtrem. Ich młode, świeże twarze błyszczały w światłach transporte­rów stojących po przeciw­nej stronie drogi.

Beckwith stosuje dzisiaj wszelkie chwyty - pomyślała Kara, przejeż­dżając obok transporterów.

Zaparkowała jeepa i przeszła przez zatłoczony parking przed front klubu. Po obu stronach wejścia stały kołowe transportery. Promienie światła z zamontowanych na nich szperaczy przecinały się nad drzwiami do klubu, a pod tym świetlistym łukiem powiewały sztan­dary jednostki, które w miejsce drzewców podtrzymywane były przez przytwierdzone do ściany karabiny M-16. Dyżurujący przy wejściu młody porucznik skierował ją wprost do sali balowej, gdzie pod jedną ze ścian stały osoby witające gości. Generał Beckwith i jego żona zajmowali miejsce po jednej stronie sekretarza obrony, a generał King i jego żona po drugiej. Kara po raz pierwszy widziała panią Beckwith: atrakcyjną kobietę z dobrze wytrenowanym, ale zmęczonym uśmie­chem na twarzy. Kara przeszła wzdłuż szeregu, witając się z każdym z dygnitarzy, i od razu skierowała się wprost do baru.

- Kara! - zawołał ją ktoś po imieniu.

Lannie! - ucieszyła się Kara. Jej przyjaciółka siedziała na stołku przy barze i machała do niej ręką.

Wielkie piwne oczy kapitan Lannie Fulton Love przesuwały się czuj­nie jak oczy jastrzębia. Lannie potrafiła przemienić każdy ele­ment swego ubioru w symbol kobiecości i jej mundur nie był pod tym względem żadnym wyjątkiem. Miała teraz na sobie ściśle dopaso­waną kurtkę, a jej spódnica kończyła się jakieś pięć centymetrów powyżej przepisowej wysokości. Stroju dopełniały cywilne pantofle.

Kara usiadła obok przyjaciółki. Wymieniły najpierw ogólnikowe pozdrowienia, ale po chwili Lannie przejęła inicjatywę.

- Musisz poznać Randy'ego. Pewnie mu się przed chwilą przedsta­wiałaś. To adiutant generała Beckwitha.

- Ten przystojniaczek?

- On jest super. Jesteśmy tu dzisiaj razem - szepnęła Lannie i rozej­rzała się po sali z teatralną przesadą. - A ty z kim jesteś?

- Z nikim.

- A co się stało z tym helikopterowym dżokejem, za którym tak szalałaś?

- Poszedł sobie ode mnie, kiedy wdałam się w konflikt z górą. Pró­bowałam wywalczyć dla siebie dowodzenie eskadrą.

- Co za wsparcie w trudnym momencie!

- Tak jak potężna sekwoja. Przewrócił się tak samo jak sekwoja, kiedy go przycisnęli.

- To typowe.

- Niestety tak.

- A jaki jest Randy?

- Bystry jak diabli. Skończył akademię chyba z trzecią lokatą na roku. I jest taki miły...

- Nie pieprzysz się z nim, co?

- Nie jest w moim typie.

- Więc kto jest w twoim typie, Lannie? - roześmiała się Kara. - Nigdy tego nie wiem.

- Och, sama też nie wiem... - jej przyjaciółka uśmiechnęła się ma­rzycielsko.

- Spotykasz się z kimś, ty cwaniaro.

- Wcale tego nie powiedziałam.

- Nie, ale powiedziały to twoje oczy. Kto to jest? - zapytała szep­tem Kara. - Możesz mi powiedzieć?

- Nie w tej chwili. Za wcześnie. Muszę z tym trochę poczekać.

- To brzmi bardzo poważnie.

- Zobaczymy - odparła Lannie, wzruszając ramionami.

Kara zamówiła następną kolejkę. Kiedy barman przysunął jej szklankę, ktoś położył obok niej na kontuarze dziesięć dolarów.

- Te drinki są na moje konto.

- Dziękuję - powiedziała Kara, odwracając się. - Frank, przedsta­wiam ci Lannie Fulton Love. Lannie, to jest major Frank Hollaway. Jest zastępcą dowódcy żandarmerii.

- Bardzo mi miło - powiedziała Lannie.

- Mnie również.

Barman nalał pełną szklankę piwa i podał ją Hollawayowi.

- Dostałeś listę od Meyera? - zapytała Kara.

- No jasne.

- Jak macie zamiar rozmawiać o robocie, to ja się przenoszę - oznajmiła Lannie. - Komitet powitalny już się rozchodzi. Idę po Ran­dy'ego.

- Przyprowadź go tutaj - zaproponowała Kara.

- Postaram się.

- Więc kto jest na liście? - zwróciła się Kara do Hollawaya.

- Powiem to w ten sposób: wszystkie te osoby są teraz na tej sali. Każdy podejrzany, jakiego mamy.

- Ilu ich jest?

- Dwadzieścia dwie osoby. Szesnastu mężczyzn i sześć kobiet.

- To nam znacznie skraca listę, prawda?

- Zgadza się.

- Czy ktoś się szczególnie wyróżnia? Może ktoś, z kim praco­wała.

- Sześć osób pracuje w dowództwie Trzeciej Armii. Dwie z tych osób to kobiety: major i podporucznik. Pomiędzy mężczyznami jest pułkownik, major, świeży porucznik i... - Hollaway obejrzał się za siebie i wyszeptał - sam generał Beckwith. Na początku tego roku kupił nowy komplet złotych odznak. Zamówił je pocztą.

- Więc co sądzisz, Frank? Masz jakiś pomysł?!

- To może być każdy z nich, Kara, chociaż szansa na to, że to któ­raś z tych kobiet, jest bardzo niewielka. Rozmawiałem z paroma znajomymi Worthy. Jeden z nich był z nią w akademii. Lubiła chłopa­ków, a przez dwa lata w college'u miała stałego narzeczonego.

- Pamiętasz, co ci mówiłam, Frank?

- Miałaś rację, jeżeli chodzi o nią.

- Chciałeś powiedzieć, że znowu miałam rację. Nigdy nie zgad­niesz, co mi się dzisiaj zdarzyło.

- Wezwała cię Lambert i przydzieliła cię do tej sprawy.

- Powiedziała ci o tym?

- Do cholery, sam ciebie do tego rekomendowałem.

- Dziękuję, Frank. Jestem ci za to winna drinka.

- To poważna sprawa, Kara. Dowództwo nie jest zadowolone, kiedy ktoś zaczyna zabijać kobiety w armii. Takie sprawy trafiają do gazet i to rzutuje na obraz armii.

- Wiem - odparła, spoglądając nad ramieniem Hollawaya. Gene­rał Beckwith podszedł do baru otoczony przez grupkę pułkowni­ków i majorów. Dał znak barmanowi i rozejrzał się po obec­nych.

- Te wszystkie drinki są na moje konto.

- Za siły zbrojne, panie generale! - powiedziała Kara, podnosząc swoją szklankę.

Beckwith spojrzał w jej kierunku i się uśmiechnął.

- Za siły zbrojne!

Podszedł do niej i stuknęli się szklankami. Beckwith pozdrowił Hol­lawaya skinieniem głowy.

- Dobry wieczór, majorze.

- Dobry wieczór, panie generale.

- Z tego, co wiem, podpułkownik Lambert przydzieliła panią do sprawy dotyczącej śmierci porucznik Worthy.

- Tak, panie generale - odparła Kara - pracuję nad tym razem z majorem Hollawayem.

- I jak idzie?

- Teraz uważamy, że to było zabójstwo, panie generale - oświad­czył Hollaway.

Beckwith zrobił zdziwioną minę.

- Zabójstwo? Myślałem, że utonęła.

- Tak, panie generale. Po zranieniu nożem w szyję.

- Czy poinformowaliście o tym jej rodziców?

- Tak, panie generale.

Beckwith rozejrzał się po sali. Sekretarz obrony pojawił się wśród grupki oficerów w drugim końcu baru.

- Przepraszam, musicie mi wybaczyć - przerwał generał, odcho­dząc od nich. - Dopisz to do mojego rachunku! - zawołał głośno, widząc, że barman podaje drinka sekretarzowi obrony.

Odnalazł wzrokiem Lannie i wyciągnął ku niej rękę.

- Chciałbym panu kogoś przedstawić - zwrócił się do sekretarza obrony.

Zaczęło się robić tłoczno, więc Kara i Hollaway wzięli swoje drinki i odsunęli się od kontuaru.

- Nie wiedziałem, że znasz generała - zauważył Hollaway.

- Uczył mnie taktyki w West Point.

- Jaki był wtedy?

Kara zastanowiła się przez chwilę.

- Taki jak teraz. Rozmowny. Pewny siebie. Wytrawny gracz.

Napór gości przesuwał ich w kierunku stolika, wokół którego sie­działy żony oficerów. W pewnym momencie ktoś dotknął ramienia Kary. Spojrzała w tę stronę i zobaczyła wpatrzone w siebie oczy pani Beckwith.

- Kara, prawda?

- Tak, proszę pani.

- Bill mówił mi o pani parę dni temu. Proszę usiąść.

Kara rzuciła okiem na Hollawaya, który wykonał nieznaczny gest ręką i odszedł. Usiadła, a pani Beckwith przedstawiła ją zgromadzo­nym przy stole kobietom. Z wyjątkiem pani King, która siedziała po przeciwnej stronie stołu, wszystkie były żonami pułkowników.

- Chciałabym zapytać, czy mogłaby pani któregoś ranka wpaść do nas do domu na kawę - oznajmiła pani Beckwith, popijając drinka. - Chcę z panią o czymś porozmawiać.

Kara z trudnością usiłowała ukryć swoje zaskoczenie.

- Z przyjemnością. Kiedy chciałaby pani się ze mną spotkać?

- Może jutro? Około dziewiątej? Nie będzie to się kłóciło z pani obowiązkami służbowymi?

- Jakoś to zorganizuję.

Pani Beckwith poklepała ją po ręce i odszukała wzrokiem męża, który przechodził nieopodal w otoczeniu pułkowników.

- No więc dobrze. Spotkamy się jutro.

Pani Beckwith podniosła się i ruszyła dostojnym krokiem w kie­runku generała. Ludzie rozstępowali się przed nią jak wody morza przed Mojżeszem. Kara spojrzała w stronę drugiego końca stołu. Pani King widziała i słyszała wszystko.

Mace opuścił jej dom, zanim wróciła z przyjęcia. Zostawił jej kar­teczkę z wiadomością, że dzwonił do swojego plutonu i dowiedział się, że jeden z żołnierzy zachorował, więc musiał udać się do szpitala, aby zobaczyć, co się z nim dzieje.

Była późna noc, a ona była sama w pustym domu. Co za fatalne za­kończenie dnia! Żałowała, że nie ma do kogo zadzwonić. Przez chwilę pomyślała o swojej matce mieszkającej w Kalifornii, która z pewno­ścią jeszcze nie spała, ale jednak nie miała ochoty z nią rozmawiać. Nie zadzwoniła też do Lannie, gdyż pomyślała, że ona nadal się bawi z tym kretynem z komisji.

Kiedy tak siedziała, rozmyślając, przyszło jej do głowy, że nie ma do kogo zadzwonić, ponieważ z wyjątkiem Lannie nie zawierała z kobietami znajomości wykraczających poza nic nie znaczące na wpół osobiste i na wpół zawodowe rozmowy w pracy. Była to kolejna rzecz, której żałowała - nie potrafiła łatwo nawiązywać bliższych przyjaźni. Nie wiedziała, kogo ma za to winić. Matkę? Ojca? Samą siebie? A może styl życia współczesnej kobiety.

Zdawała sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy nie lubi zbytnio rozmów z innymi kobietami. Nie lubiła wysłuchiwać opowieści o ich trudach i kłopotach i nie znosiła tendencji niektórych kobiet do użala­nia się nawzajem przed sobą. To dlatego tej nocy, jak i wiele razy w przeszłości, czuła się samotna.

Mace odmienił to wszystko. Dopóki był gdzieś na terenie jed­nostki, zajmując się swoimi żołnierzami, to tak naprawdę nie była sama. Przeklinała się za to, że tego wieczoru nie zdobyła się na powie­dzenie tych prostych słów: kocham cię.

Co, na Boga, jest ze mną nie w porządku? - pomyślała. Byłam w mojej sypialni z tym pięknym mężczyzną, trzymał mnie w objęciach, patrzył mi w oczy i nie chciał nic, tylko usłyszeć te dwa słowa, a ja nie potrafiłam powiedzieć mu prawdy. Co mam do stracenia? Swoją dumę? To najwspanialszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotka­łam, a ja zostawiam go w niepewności, jakbym wcale nie dbała o to, co on zrobi. Powinnam sobie zbadać głowę i tyle.

Zdjęła kurtkę mundurową, nalała szklankę czerwonego wina i usia­dła. Po chwili dostrzegła, że w stojącym na kuchennej ladzie telefonie migocze czerwone światełko. Podeszła do aparatu i naci­snęła przycisk odtwarzania. Najpierw rozległ się podwójny sygnał, a potem usłyszała znajomy jej skądś głos.

- Wiesz, kto mówi. Spotkaj się ze mną jutro o dziewiętnastej. Jest taki lokal na drodze do Macon około dziesięciu mil od miasta, koło skrzyżowania tras numer osiemdziesiąt i dziewięćdziesiąt sześć. Nazywa się „U Jasona”. Po prawej stronie drogi.

To Beckwith - uświadomiła sobie, czując uścisk w żołądku. O dzie­wiątej następnego ranka miała spotkać się na kawie z panią Bec­kwith. Była pewna, że generał nic o tym nie wie. O siódmej wieczo­rem natomiast on sam chciał się z nią spotkać w miejscu odległym od ciekawskich oczu wojskowych. To wszystko było bardzo niepoko­jące.

Ponieważ takie sytuacje zaczęły się powtarzać i zaniepokojona zasta­nawiała się, co robi źle. Albo co robi dobrze.

10

Wojsko ukończyło budowę domu dowódcy Piątej Armii zaledwie na kilka miesięcy przed wprowadzeniem się do niego generała Kinga z żoną. Paradoksalnie redukcja jednostek, z powodu której przenie­siono dowództwo Piątej Armii z Fort Jackson, nie mogła naruszać jednej z oczywistych w wojsku zasad, zgodnie z którą, kiedy się przenosiło generałów, trzeba im było zapewnić odpowiednie dla ich rangi warunki zakwaterowania. W Fort Benning znajdował się tylko jeden obiekt przeznaczony dla generała sprawującego dowództwo armii, czyli dom zajęty obecnie przez generała Beckwitha. Przepro­wadzka dowództwa Piątej Armii oznaczała więc, budowę całkowicie nowych obiektów. Na szczęście wykazano przy tym tyle zdrowego rozsądku, że postawiono je możliwie najdalej od domu dowódcy Trzeciej Armii. Dzięki temu generałowie, którzy z samej definicji są istotami nie znoszącymi konkurencji, nie musieli patrzeć na siebie poprzez płot oddzielający ich posesje. Dom generała Kinga, ceglana budowla w stylu neogeorgiańskim z rzędem sześciu kolumn od frontu, był równie duży jak ten, który zajmował generał Beckwith, a nawet większy, jeśli się policzyło częściowo tylko ukończoną trzecią kondy­gnację i pokoje dla służby umieszczone nad stojącym osobno garażem. Pose­sja leżała na niewielkim, porośniętym przez drzewa wzgórzu z wido­kiem na rzekę Chattahoochee. Dzięki istniejącemu starodrzewu i przeprowadzeniu szybkich prac ogrodniczych, polegają­cych na układa­niu gotowych trawników i sadzeniu wyrośnię­tych krzewów, dom wyglądał tak, jakby stał tam od dawna.

Wspaniałe - pomyślała Dahlia King, kiedy zobaczyła dom po raz pierwszy. Ten dom wygląda jak posiadłość z czasów wojny secesyj­nej.

Oczywiście ostatnie słowo należało do jej męża. Dom został zbudo­wany blisko Chattahoochee, żeby, jak im powiedziano, był z niego widok na rzekę, i z tego powodu w pobliżu nie znajdowały się żadne obiekty wojskowe ani domy mieszkalne.

- To musi być to nowe murzyńskie osiedle - powiedział, kiedy po raz pierwszy podjeżdżali samochodem do domu.

Śmiał się przy tym tak głośno, że aż łzy napłynęły mu do oczu.

Panieńskie nazwisko generałowej King brzmiało Dahlia Toussa­int. Pochodziła z Siódmej Dzielnicy w Nowym Orleanie, położonej pomiędzy aleją Franklina i Polami Elizejskimi na północ od Dzielnicy Francuskiej. Siódma Dzielnica uważana była za nieoficjalną albo nawet oficjalną dzielnicę kreolską, o której zawsze mówiono w mie­ście z zapalczywością, gdyż jej życie związane było z zawsze drażli­wym zagadnieniem odcienia koloru skóry.

Nie można mieszkać w Siódmej Dzielnicy, jeśli się nie ma jasnego odcienia skóry - mówili jedni. Zgoda, nie można tutaj mieszkać, no, chyba że się pracowało wystarczająco długo i ciężko, żeby teraz człowieka było na to stać - mówili inni. Ci ostatni byli mieszkańcami starannie utrzymanych kamienic i kreolskich domków, tworzących obok typowych dla Nowego Orleanu sklepików, barów i straganów zabudowę dwunastu kwartałów dzielnicy.

Prawda leżała prawdopodobnie gdzieś pośrodku, ale nie było to zbyt istotne dla żony dowódcy Piątej Armii, z wyjątkiem momentów, kiedy ich dom odwiedzała jej matka. Dzieliła ich teraz tylko godzina lotu samolotem, więc owe odwiedziny stały się o wiele częstsze, niżby każda z nich tego chciała.

Matka Dahlii, Eunice Toussaint, była czymś w rodzaju wielkiej damy Siódmej Dzielnicy. Kiedyś, wiele lat przed urodzeniem córki, zajmowała się odpłatnie przygotowywaniem przyjęć w bogatych domach. Wynajmowała bluesowe kapele, smażyła kurczaki i chło­dziła beczułki z piwem, ale teraz, po latach, była jedną z czołowych postaci w SOUL - aktywnej w Siódmej Dzielnicy politycznej organiza­cji, która dwadzieścia lat temu doprowadziła do wyboru pierwszego w historii czarnego burmistrza Nowego Orleanu. Od tamtej pory urząd burmistrza piastowany był przez kolejnych niezbyt ciemnoskórych mieszkańców Siódmej Dzielnicy.

Eunice była wysoka, miała jasną skórę, pozbawioną zmarszczek twarz i faliste czarne włosy, które upodobniały ją do córki. W dzieciń­stwie Dahlia uważała, że jej matka jest najpiękniejszą kobietą na świecie, i nawet teraz Eunice, której upływ czasu odebrał energiczny krok i sprawił, że jej kości trzeszczały od artretyzmu, była niemal równie piękna jak w czasach, kiedy w towarzystwie swej córeczki odbywała wyborcze peregrynacje po dzielnicy. Dahlia nosiła wtedy niebieską plisowaną spódniczkę i białą bluzkę, stanowiące uczniow­ski mundurek szkoły Świętego Antoniego.

Dahlia King nie mogła narzekać na swoje życie w armii, a jej matka wiodła wygodną egzystencję w Siódmej Dzielnicy. Jedyny problem polegał na tym, że wbrew woli Dahlii jej matka nie potrafiła przestać mówić o tym, że namówi Berniego, aby przeszedł na emery­turę, wrócił do Nowego Orleanu i startował w wyborach na burmi­strza, jakby się jej zdawało, że Bernie może się stać jakimś drugim Collinem Powellem. Oczywiście była w tym pewna logika, gdyż jej mąż sam pochodził z Siódmej Dzielnicy, a mówiąc ściślej, z Tonti Street na jej skraju. Bernie miał skórę ciemniejszą od żony, przez co w swych szkolnych czasach u Świętego Antoniego znaleźli się w osob­nych grupach uczniów. Teraz, po wielu latach służby w wojsku i osiągnięciu przez niego tak wysokiego stopnia, różnica w kolorze skóry nie miała większego znaczenia. Dahlia przekonała się, przede wszystkim dzięki własnej matce, że sprawowanie władzy potrafi zmienić to, w jaki sposób jest się postrzeganym przez innych.

Teraz Nowy Orlean przybladł: jej mąż był na liście kandydatów na stanowisko szefa sztabu Połączonych Sztabów Sił Zbrojnych, a więc mógł zostać najpotężniejszym dowódcą wojskowym na całym świe­cie. Bernie służył od trzydziestu lat w armii USA, a ona lubiła myśleć, że chociaż sama nie nosi munduru i stopień jej męża nie należy do niej, to jednak też służy od trzydziestu lat u jego boku. Przez cały ten czas nie zapominała jednak słów swej matki sprzed wielu lat: „Będą cię poprawnie traktować, jeżeli ty będziesz poprawnie postępować. I będą traktować cię z szacunkiem, kiedy będziesz domagać się sza­cunku” - powtarzała Eunice małej Dahlii, kiedy jako uczennica szkoły Świętego Antoniego borykała się z problemami właściwymi dla dziew­czynek w jej wieku.

Dahlia i jej mąż starali się postępować poprawnie przez całe życie i od trzydziestu lat domagali się szacunku. Doczekali się go wreszcie, przynajmniej w wojsku, chociaż na początku, kiedy Bernie był młod­szym oficerem, a większość Murzynów w armii dochodziło najwyżej do stopnia sierżanta, było im ciężko.

Obecnie, kiedy jej mąż był czterogwiazdkowym generałem, okazy­wało się, że wylądowała w miejscu, które od zawsze przepowia­dała jej matka, to znaczy w świecie polityki. Co gorsza, jej matka gościła teraz w ich domu i niemal bez przerwy powtarzała Dahlii: „A nie mówiłam ci”, i chciała kierować każdą sferą jej życia tak samo, jak to próbowała robić na odległość, kiedy oboje przenosili się z jednej jednostki wojskowej do następnej.

Dahlia wzięła do ręki filiżankę kawy i przeszła do gabinetu. Jej matka siedziała na sofie przy oknie.

- Nie obchodzi mnie, mamo, co o tym myślisz. Postanowiłam po­móc temu młodemu człowiekowi. Został uznany za niewinnego przez sąd i potrzebuje pomocy, więc ja dołożę starań, żeby ją dostał, rozu­miesz?

- Dahlio, on nie jest jednym z nas. To nie będzie dobrze przyjęte u nas w mieście.

- Ja mieszkam tutaj, mamo. Dlaczego nie możesz tego zrozu­mieć?

- Masz ten dom na własność? No, powiedz mi, masz go na­prawdę?!

- Sama dobrze wiesz, jak jest.

- A nie mówiłam ci?

- Mamo, to, że dom jest własnością wojska, a my mieszkamy w nim przez okres służby Berniego, nie znaczy, że on nie jest nasz. To jest nasz dom.

- Pokaż mi na to papiery, Dahlio. Wtedy ci uwierzę.

- Nie ma papierów, mamo. To jest wojsko, a nie Siódma Dziel­nica.

- A nie mówiłam ci? W wojsku człowiek nic nie ma, poza tym, co pozwalają używać rok tu, rok tam. Co to za życie? Namów Ber­niego, żeby odszedł na emeryturę i wrócił do Nowego Orleanu. Kiedy go już wybierzemy na burmistrza, to dostaniecie największy dom na St. Charles Avenue, jeśli ci na tym będzie zależało.

- Bernie nie będzie kandydował na burmistrza Nowego Orleanu, mamo. Jeżeli mam coś do powiedzenia na ten temat, to on będzie następnym szefem sztabu całej armii.

- Dahlio, ci ludzie w Waszyngtonie... oni nie lubią czarnych, a tym bardziej czarnych kobiet, które próbują się wtrącać do ich spraw. Lepiej uważaj, co mówisz.

- Uważam, mamo. Przestańmy już mówić o moim mężu. Obie­caj, że pomożesz mi wydostać matkę Vernona Richardsa z tego ich cholernego osiedla i przenieść ją do jakiegoś porządnego mieszkania w innym miejscu. Wiesz, że możesz to zrobić, jeżeli trochę się do tego przyłożysz.

- On zabił tych dwóch ludzi, Dahlio.

- Ale oni napadli na jego matkę! Chcieli ją zabić!

- Dlatego właśnie nie chcę mieć niczego wspólnego z tymi osie­dlami. To okropne miejsca.

- Te osiedla mogą być złe, ale ludzie w nich nie są źli. Rozmawia­łam z panią Richards. To dobra kobieta, mamo. Ma stałą pracę.

- Masz na myśli sprzątanie w domach?

- Tak, mam na myśli sprzątanie. Co jest w tym złego? Zdaje mi się, że ciotka Brunelle zajmowała się sprzątaniem i, o ile wiem, nadal to robi.

- Ona jest krewną ze strony twojego ojca.

- Ale jest moją ciotką i sprząta w domach, i nie ma w tym niczego złego.

Eunice odwróciła twarz od córki w geście protestu, ale Dahlia wie­działa, że jest bliska poddania się. Zawsze tak robiła: najpierw dawała popisy uporu, a potem się poddawała.

- Sama nie wiem - powiedziała Eunice.

- Mamo, ile razy prosiłam cię o przysługę?

- Ty nie prosisz mnie o przysługę. Prosisz, żebym oddała moją duszę.

- Mamo, powinnaś się wstydzić, że mówisz coś takiego. Proszę cię tylko o jedną przysługę. Pomóż pani Richards znaleźć nowe miej­sce do zamieszkania. Wprowadź ją do tego programu pomocy, który prowadzi kościół.

- Kościół Świętego Antoniego nie jest jej kościołem.

- Nie, nie jest, ale mógłby być.

- Pewnie jest baptystką.

- Akurat tak się składa, że jest dobrą katoliczką, jeśli to w ogóle ma jakieś znaczenie.

Eunice podniosła twarz i wysunęła podbródek. Już wyraźnie było widać, że długo nie wytrzyma.

- Zobaczę, co się da zrobić - poddała się w końcu.

Dahlia podeszła do matki, ujęła jej twarz w dłonie i po całowała ją w obydwa policzki.

- Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.

- Pomogę tej kobiecie wydostać się stamtąd pod jednym warun­kiem.

- To znaczy?

- Przywieziesz swojego męża do domu na Święto Dziękczynie­nia. I ściągniesz również te twoje dzieci.

- Przyjadę z Berniem, obiecuję ci, ale będę jeszcze musiała poroz­mawiać z Charlesem i Patricia. Nie wiem, jakie mają plany.

- Jak będzie trzeba, to mogą je zmienić.

- Mamo, Patricia pracuje aż w Hartford. Jeżeli zaplanowali jej dy­żur w telewizji w Święto Dziękczynienia, to nie może ot tak po prostu wziąć sobie wolnego. A Charles jest przecież w tej szkole artylerii w Fort Sills. Nie wiem, ile wolnego dają kadetom. Ale obie­cuję ci: porozmawiam z nimi i powiem, że chciałabyś mieć ich wszyst­kich u siebie. Jestem pewna, że postarają się przyjechać, jeśli tylko będą mogli.

- W piątek wieczorem robimy przyjęcie. Będzie na nim Johnny Calhoun. To nasz kongresman, na pewno go pamiętasz. Mieszkał przy Law Street. Też chodził do Świętego Antoniego, tak samo jak ty i Bernard.

- Jak ja wyjeżdżałam z domu, mamo, to Johnny Calhoun bawił się patykami na ulicy.

- No widzisz, a teraz jest w Kongresie. Nic nie zaszkodzi Ber­niemu, jeżeli spotka się z Johnnym i paroma innymi gośćmi. To bę­dzie wspaniałe przyjęcie.

- Ale to senat zatwierdza nominacje w przypadku generałów. Nie Izba Reprezentantów.

- Johnny ma przyjaciół i w senacie. Nic to wam nie zaszkodzi.

- Nie, chyba nie, ale nie chciałabym, żeby Bernie odniósł wraże­nie, że tu chodzi o niego, mamo. Obiecaj mi, że to przyjęcie nie zamieni się nagle w jakiś wiec wyborczy.

- Nie ma obaw.

- Mamo, zadzwonię do obrońcy kaprala Richardsa i powiem jej, że skontaktuję panią Richards z tobą, kiedy wrócisz do domu. Proszę, bądź dla niej tak miła, jak tylko potrafisz, dobrze?

- Nie musisz się o mnie martwić. W moim wieku już wiem, jak się należy zachowywać. I nie zapominaj, moja młoda damo, kto cię nauczył dobrych manier.

- Nie jestem już młoda, mamo, ale cieszę się, że tak mówisz, i ko­cham cię za wszystko, czego mnie nauczyłaś.

Dahlia pocałowała matkę w głowę, a ta podniosła na nią wzrok i się uśmiechnęła.

- Widzisz, w dalszym ciągu potrafię na tobie wymóc, żebyś zro­biła dokładnie to, co ja chcę - powiedziała.

- Słucham?

- Nie musiałaś nic mówić. Wystarczyło tylko, żebyś mnie pocało­wała.

Dahlia pocałowała ją znowu w czoło i przytuliła do siebie, patrząc przez okno. Nikogo na świecie nie kochała bardziej niż swoją matkę. Nikogo.



11

Kiedy Kara wjechała na wysypany żwirem podjazd prowadzący do domu generała Beckwitha, dwaj żołnierze strzygli trawnik, a trzeci przycinał żywopłot otaczający posiadłość. Nieco dalej, za zakrętem, zobaczyła kolejnych dwóch żołnierzy. Jeden pchał przed sobą taczkę pełną ziemi, a drugi obsługiwał dmuchawę do uprzątania suchych liści. Spojrzawszy we wsteczne lusterko, Kara zobaczyła podjeżdża­jącą z tyłu śmieciarkę. Samochód zatrzymał się przy stercie liści, a jego kierowca uruchomił pompę zasysającą je do pojemnika. Przeje­chała przez zwieńczoną daszkiem bramę wjazdową i zaparkowała samochód na tyłach domu obok zielonego pikapu marki Volvo. Pani Beckwith stała na patio z ogrodniczą motyczką w rękach. Była ubrana w brązowe spodnie i szary sweter z napisem „Armia” na piersiach.

- Ach, major Guidry. Proszę wejść do domu. Już idę.

Pani Beckwith zatrzymała się przy drzwiach, zdjęła ogrodnicze rę­ka­wiczki i buty i weszła za Karą do środka.

- Proszę w prawo. Wejdźmy do kuchni.

Kara minęła schody i przeszła przez spiżarnię do dużej, dobrze wypo­sażonej kuchni. Pani Beckwith opłukała sobie ręce pod kranem.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani mój nieoficjalny ubiór. Ranek jest naprawdę jedyną porą, którą mam wyłącznie dla siebie.

- Ależ nie, proszę pani. Wcale nie. Praca w takim ogrodzie musi być czymś wspaniałym.

- Zgadza się. Ten ogród to moja prawdziwa radość. - Wytarła ręce ścierką do naczyń i się uśmiechnęła. - Mam na imię Roberta, ale wszyscy mówią mi Robbie. To znaczy wtedy, kiedy nie szepcą za moimi plecami „generałowa”. Podały sobie ręce.

- Wypije pani kawę?

- Bardzo chętnie. Nie miałam dzisiaj czasu zrobić sobie kawy, a nie mam ochoty pić tego czegoś, co podają w barze.

- Nie dziwię się pani. To prawdziwe obrzydlistwo.

Nalała dwie filiżanki kawy i przeprowadziła Karę do porannej ja­dalni, której okna wychodziły na tyły ogrodu. Kiedy usia­dły, pani Beckwith spojrzała przez okno na graniczącą z ogrodem, wdzięcznie wijącą się drogę dojazdową.

- Właśnie wysypali podjazd nowym żwirem. Piękny, prawda?

- Podziwiałam go, jadąc tutaj.

- Śmietanki? Cukru?

- Wolę czarną.

Pani Beckwith rozmieszała łyżeczkę cukru w swojej filiżance.

- Przypuszczam, że jest pani ciekawa, dlaczego tu panią zaprosi­łam.

- Muszę przyznać, że jestem zaintrygowana.

- Wiem, że widziała się pani z moim mężem w szpitalu tej nocy, kiedy utonęła ta młoda kobieta. Mówił mi, że to pani ją znalazła. Pani i sierżant Nukanen, o ile się nie mylę.

- Tak, to prawda.

- Słyszałam, ale już nie od męża, że jest pani zaangażowana w do­chodzenie.

- Dochodzenie prowadzi major Hollaway. Ja zostałam przydzie­lona do tej sprawy jako oskarżyciel.

- Wiem coś o tej młodej kobiecie.

Kara popatrzyła na nią przez chwilę bez słowa. Pani Beckwith była atrakcyjną kobietą o jasnoniebieskich oczach i włosach w kolorze miodu, przeplatanych pasemkami siwizny. Popijała kawę z takim spokojem, jakby każdego ranka prowadziła tego rodzaju konwersacje.

- Pani Beckwith, chcę wiedzieć, o co tu chodzi. Czuję się tak, jakby zastawiano na mnie pułapkę, a mam pewne obowiązki jako oskarżyciel. Zatem wszystko, co pani ma do powiedzenia w tej spra­wie, może się zamienić w dowody procesowe.

Pani Beckwith wzięła głęboki oddech, obróciła powoli twarz ku Ka­rze i spojrzała na nią twardym wzrokiem.

- To, o co tu chodzi, dotyczy ostatnich dwudziestu sześciu lat mo­jego życia. Właśnie wtedy Bill zaczął miewać romanse. Dwadzie­ścia sześć lat temu.

Kara milczała. Pani Beckwith spojrzała w okno. Jej twarz nie zdra­dzała żadnych emocji.

- Wiem wszystko o Billu i jego romansach. Nie spaliśmy w jed­nej sypialni już od lat.

Oho, teraz się zacznie - pomyślała Kara.

- Bill spotykał się z tą kobietą, którą znaleźliście. Pani jest do­brym prawnikiem i słyszałam też, że major Hollaway jest znakomitym żandarmem, dlatego wiedziałam, że wcześniej czy później odkryjecie to.

Kara odetchnęła w duchu z ulgą. Myślała już, że pani Beckwith wy­ciągnie tę sprawę z West Point.

Generałowa upiła kolejny łyk kawy, najwyraźniej czekając, żeby Kara coś powiedziała, ale ta wiedziała już, że czasami najlepszym sposobem, aby nakłonić kogoś do mówienia, jest zachowanie milcze­nia i spokojne wysłuchanie.

- Miał spotkać się z nią tamtej nocy po swoim przemówieniu w klubie. Umówili się koło strzelnicy, ale zaczęła się burza i nie poje­chał.

Jeszcze przez chwilę patrzyła przez okno, lecz w końcu obróciła wzrok na Karę. Jej twarz jakby się zapadła. Straciła swój świeży, gładki wygląd.

- Wyszedł z kolacji w klubie i pojechał do ośrodka opieki nad dziećmi. Kilkoro dzieci było rannych. Potem wrócił do domu i był tu aż do chwili, kiedy otrzymał telefon ze szpitala.

- O której godzinie generał wrócił do domu, pani Beckwith?

- O dziesiątej.

Kara zaczekała chwilę, myśląc, że pani Beckwith coś doda, ale ona milczała.

- Dlaczego mi to pani mówi? Ta informacja może okazać się bar­dzo szkodliwa dla pani męża.

- Bo wiem, że gdyby pani odkryła, iż Bill miał romans z tą dziew­czyną, to stałby się podejrzanym, a to oznaczałoby koniec jego kariery.

- Ale to i tak może uczynić go podejrzanym, proszę pani.

- Wiem, że Bill dzwonił wczoraj wieczorem do pani i że dzisiaj wieczorem ma się pani z nim spotkać. Jego motywy są takie same jak moje. Jeżeli przyzna się do tego romansu przed panią, zanim pani dowie się sama, to będzie mniej prawdopodobne, że będzie go pani brała pod uwagę jako podejrzanego.

- Więc dlaczego nie zaczekała pani, aż generał powie mi to sam?

- Ponieważ wiem, że pani by mu nie uwierzyła. Dlatego musiała pani najpierw usłyszeć to ode mnie. Proszę mi uwierzyć. Nie był nawet w pobliżu tej kobiety, kiedy ona zginęła. Był w klubie, w ośrodku, a potem w domu.

- Składa pani bardzo poważne oświadczenie na temat swojego męża, pani Beckwith. Będę musiała złożyć raport na ten temat majo­rowi Hollawayowi i włączyć go do moich akt.

- Przypuszczam, że pani wie o wszystkich poważnych sprawach dotyczących mojego męża. - Karze wystarczyło tylko jedno spojrze­nie na panią Beckwith: ona wiedziała. - Sądzę, iż mogę liczyć na to, że potraktuje pani naszą rozmowę jako poufną. Jeśli pójdzie pani do Hollawaya i powie mu to, co pani powiedziałam, albo to, co Bill chce pani powiedzieć, to Hollaway będzie chciał wiedzieć, dlaczego wyso­kiej rangi oficer i jego żona otworzyli się przed panią, a nie przed nim. Sądzę, iż obydwie znamy ten powód i zdajemy sobie sprawę z tego, że nie chce pani, aby ktoś się o tym dowiedział.

- To było dawno temu, pani Beckwith. Byliście wtedy w separa­cji.

- To pani tak myślała. Gdyby pani chciała poszukać dokumentów sądowych legalizujących tę separację, to miałaby pani z tym duże problemy, ponieważ takie dokumenty nie istnieją.

- Nawet jeśli to prawda, to skąd mogłam wtedy o tym wiedzieć?

- Nie mogła pani. Ale to i tak pani nie usprawiedliwia.

- Mimo wszystko było to w dalekiej przeszłości. Przepisy prze­ciwko niemoralnemu prowadzeniu się nie obowiązują już od dawna.

- Zna pani ten dowcip na temat „pamięci” wojska, prawda? Pa­mięć wojska nie jest przechowywana w jakimś wielkim komputerze, ale w komisjach do spraw awansu. To w nich są pogrzebane wszystkie trupy i ukryte są wszystkie prawdy. Bywa też, że zostają ujawnione.

Kara podniosła się, odsuwając filiżankę.

- Przemyślała to pani bardzo dokładnie, prawda, pani Beckwith? - bardziej stwierdziła, niż zapytała.

- A pani bardzo dokładnie słuchała, prawda?

- Zastanawia mnie, dlaczego poświęca pani swój czas, żeby tak bronić męża, skoro on robił pani takie rzeczy.

- Nie bronię męża. Bronię samą siebie. - Potoczyła wzrokiem po kuchni i wskazała ręką na ogród za oknem. - To wszystko... To jest też moje życie. Czy pani tego nie rozumie?

Kara spojrzała jej w oczy. Była w niej prośba pochodząca z bezden­nej rozpaczy. To samo widziała w oczach swojej matki w te noce, kiedy ojciec nie wracał do domu. Przychodziła do pokoju Kary, gładziła ją po plecach i mówiła bardziej do siebie niż do córki: „Wszystko w porządku... wszystko będzie w porządku”. Kara obra­cała się wtedy i w blasku padającym ze stojącej za oknem ulicznej lampy widziała błyszczące oczy matki. I chociaż nigdy nie widziała w nich łez, to wiedziała, że jej matka płacze w duchu.

Kara wzięła do ręki torebkę.

- Rozumiem, pani Beckwith. Rozumiem bardzo dobrze.

Z jakiegoś powodu generał wyszedł wcześniej, więc Randy zapiął wszystko w biurze na ostatni guzik, wskoczył do samochodu i opuścił jednostkę. Przebrał się w swoim mieszkaniu w centrum miasta, a potem pojechał na północ w kierunku Atlanty, oddalonej od Fort Benning tylko o jakąś godzinę jazdy.

Jednostka wojskowa w Fort Benning miała kilka zalet i niewątpli­wie jedną z nich była bliskość Atlanty. Jedynym porównywalnym z Fort Benning miejscem, spośród tych, w których Randy odbywał służbę, był Fort Carson, oddalony o blisko godzinę jazdy od Denver. Natomiast kiedy służył przez rok w położonym daleko od jakiegokol­wiek miasta Fort Rucker w stanie Alabama, czuł się tak, jakby trafił na bez­ludną wyspę. Była to zabita dechami dziura, wokół której można było najwyżej znaleźć zbudowane z żużlowych pusta­ków kluby ze striptea­sem, składy używanych samochodów, bary szybkiej obsługi i nic poza tym.

Dojechał do centrum Atlanty tuż po zapadnięciu zmroku i bez pro­blemu odnalazł hotel „Peachtree”, który już znał z wielu wcześniej­szych wizyt. Zostawił samochód w hotelowym garażu, wjechał windą na dwudzieste drugie piętro i zapukał do apartamentu 2255. W drzwiach pojawił się Ed Teese ze słuchawką bezprzewodo­wego telefonu przy uchu. Nadal był ubrany w mundurowe spodnie i wojskową koszulę. Nie przerywając rozmowy, dał Randy'emu znak ręką, żeby wszedł do środka.

- Rozumiem. Zgadza się. Zajmę się tym bez zwłoki. Zaraz z rana omówię to z senatorem Maldrayem.

Ed nacisnął przycisk wyłączający telefon i sięgnął po swój notat­nik, a Randy usiadł na sofie.

- Przepraszam cię. Muszę zadzwonić jeszcze w jedno miejsce.

- Nie szkodzi. Mam całą noc.

- Miło mi to usłyszeć - odparł Ed z uśmiechem.

Wybrał numer i zaczekał na połączenie.

- Majorze Andrews, chciałbym pana zapytać, czy nie wyświadczy­łby mi pan pewnej przysługi.

Randy wszedł do sypialni. Kurtka mundurowa Eda wisiała na wie­szaku, a umieszczone na naramiennikach gwiazdki błyszczały w półmroku pokoju. Jego świeżo wypolerowane buty stały przy rozłożo­nym łóżku, a złożona w zgrabną kostkę pidżama leżała na poduszce. W łazience zobaczył tubkę pasty do zębów, szczoteczkę i golarkę. Nie było niczego podwójnego i każda rzecz znajdowała się na swoim miejscu. Z drugiego pokoju dochodził przytłumiony głos jego przyja­ciela. Randy przysiadł na brzegu łóżka, myśląc o wszystkich tych hotelach, w których bywał.

Człowiek sam mieszka, sam podróżuje, bierze prysznic, czyści zęby i sam idzie spać, a kiedy rano wstaje, sam się ubiera. Do pracy jedzie również sam. Życie w ukryciu. Na pewno jest tak samo na całym świecie.

Usłyszał odgłos odkładanej słuchawki i po chwili Ed pojawił się w drzwiach sypialni. Cień zarostu zaostrzał mu rysy i podkreślał zmarszczki w kącikach ust, kiedy się uśmiechał. Wyglądał starzej niż wtedy, kiedy Randy widział go w Waszyngtonie zaledwie dziesięć dni temu.

- Więc co tam słychać w kolebce piechoty?

- Mogłoby być lepiej - odparł Randy, podnosząc się. - Ujął dłonie Eda i pocałował go. - Byłoby o wiele lepiej, gdybyś częściej przyjeż­dżał do Atlanty.

- Staram się, jak mogę. Mamy tu dwie fabryki produkujące czę­ści do nowych celowników laserowych, więc przyjeżdżam na kon­trolę jakości, kiedy tylko się da.

- Jak długo tu będziesz?

- Tylko przez noc. Muszę się stawić na odprawie jutro o czterna­stej. Przyjeżdża pewien oficer z Fort Leavenworth z raportem na temat szkolenia i doktryny. Przygotowali go w ośrodku analiz w Akademii Dowodzenia Sztabu Generalnego.

- To brzmi fascynująco.

Ed roześmiał się.

- Niedługo sam trafisz do tej akademii, więc nie rób sobie żar­tów.

- Ed, zastanawiam się nad odejściem.

- Co?

- Już nie pierwszy raz myślę o tym, żeby odejść z armii. Od po­czątku roku nie mogę się pozbyć tej myśli.

Przeszli do salonu i usiedli na sofie. Ed ściszył nastawiony na CNN telewizor.

- To wszystko moja wina. Źle zrobiłem, że zabrałem ciebie na spo­tkanie z Terrym i Jackiem. Nie powinniśmy byli cię prosić, żebyś meldował nam na temat Beckwitha.

- To nie ma z tym niczego wspólnego. Po prostu jestem zmę­czony takim parszywym życiem. Parę dni temu Beckwith kazał mi dotrzymywać towarzystwa pewnej nowej panience w randze kapitana. Wiem, że ją pieprzy. Jestem więc na tym wielkim przyjęciu na cześć sekretarza obrony i muszę ją oprowadzać, przedstawiać tym wszyst­kim durniom i udawać, że świetnie się razem bawimy. Aż mi się od tego robiło niedobrze.

- Kto to jest?

- Po prostu kolejna śliczna dziewczyna, którą Beckwith odnalazł w Pentagonie i sprowadził do nas. Jest nowym oficerem łącznikowym przy Komisji do Spraw Redukcji Baz.

- Jak się nazywa?

- Kapitan Lannie Fulton Love. Świetne nazwisko, prawda?

- Znam ją. Pracowała w Pentagonie, niedaleko mojego gabinetu. Trzeba przyznać, że Beckwith ma przynajmniej dobry gust. Była jedną z najładniejszych dziewczyn w całym ministerstwie.

- Och tak, ma niezłe oko, zgadza się. Powinieneś był widzieć te chmary dziewczyn, które przepuścił przez dowództwo. Czasami wyglądało to jak inwazja fanek dopingujących drużynę Dallas Cow­boys.

Ed znowu się roześmiał.

- Czy on naprawdę robi to wszystko tak jawnie?

- Nie sądzę, żeby personel się czegoś domyślał. On i jego żona świetnie grają. Chodzą do klubu rączka w rączkę i siadają sobie przy stoliku w kącie. W niedzielę po mszy dają przedstawienie, spacerując przez sam środek jednostki. Wszyscy ich widzą.

- Jesteś pewien, że on spotyka się z tą dziewczyną?

- Już od kilku miesięcy. Pamiętasz, jak latał do Waszyngtonu mniej więcej raz w tygodniu? Kazał mi wszędzie dzwonić i wyszuki­wać jakieś preteksty, żeby tylko wskoczyć do samolotu. Za każdym razem, kiedy w rozkładzie dotyczącym kontaktów z Pentagonem widziałem słowo „piechota”, łapałem za słuchawkę i dzwoniłem do Delty.

- Pamiętam.

Dzwonił do wszystkich ludzi w DESPER, którzy mieli wobec niego jakieś zobowiązania, żeby uzyskać jej przeniesienie. W końcu użył chwytu z komisją, żeby uzasadnić zmianę jej przydziału.

- Nie miałem o tym pojęcia. - Ed przeszedł do kącika kuchen­nego i otworzył lodówkę. - Chcesz piwo czy kieliszek wina?

- Wezmę piwo, jeśli jest zimne.

Ed podał mu puszkę budweisera.

- Zimne jak lód.

Randy otworzył piwo, wypił nieco i postukał palcem w ściankę puszki.

- Nie jestem niczym innym, tylko zwykłym alfonsem na usłu­gach wszechmocnego generała Beckwitha. Już nie mogę tego znieść.

Ed odstawił swoje piwo.

- Musisz wytrzymać. To nie będzie trwało już zbyt długo. Kiedy nie załapie się na szefa, wtedy już po nim. Odeślą go na emeryturę z wielką ceremonią na placu musztry, a tydzień później będzie sobie ćwiczył wybijanie piłeczki golfowej w Desert Hot Springs.

- Nie rozumiem, jak masz zamiar go powstrzymać, Ed. On pa­nuje nad sytuacją. Wszyscy ludzie, którzy byli z nim w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa, popierają go teraz w Białym Domu. Jego zwolennicy w Pentagonie co chwila wpadają na siebie na korytarzach, bo biegają wszędzie, by tylko podszepnąć jego nazwisko.

- Powstrzymamy go przy pomocy Berniego Kinga.

- Generała Kinga?

- Bernie ma duże szanse. Ma mocne poparcie wiceprezydenta i wszystkich demokratów w Komitecie do Spraw Sił Zbrojnych. Wie­dząc na temat Beckwitha takie rzeczy, o jakich mi właśnie mówisz, będziemy mogli go odsunąć i Bernie zostanie szefem. Prezydent nie może sobie pozwolić na to, by nominować na szefa sztabu człowieka, który prowadzi rozwiązły tryb życia. W żadnym wypadku.

- Beckwith nienawidzi Kinga.

- Teraz już wiesz, dlaczego. Beckwith potrafi czytać z fusów. Ber­nie dopiero wskoczył na listę.

- No cóż, to jednak nie rozwiązuje mojego problemu. Nie mogę już tego znieść, Ed. Ty i twoi koledzy mieliście rację: jeżeli Beckwith dowie się kiedykolwiek, iż jestem gejem, to wyrzuci mnie z takim hukiem, że się nie pozbieram. To jest dwulicowy, zakłamany sukin­syn.

- Posłuchaj. Rób dalej swoje, a cały ten bałagan skończy się szyb­ciej, niż się spostrzeżesz.

- A co będzie z nami? Ty grasz przeciwko niemu o dużą stawkę, Ed. On ma wszędzie swoich szpicli. Jeżeli dowie się o tobie i o mnie...

- Nie dowie się - przerwał mu Ed.

- On nawet nie będzie próbował zniszczyć ci kariery. Pójdzie na całego. Doprowadzi cię przed sąd. Mógłbyś skończyć w więzieniu.

- Posłuchaj, Randy. Jestem w tej branży od dawna. Człowiek nie zostaje generałem brygady, kiedy jest gejem, chyba że już nauczył się trochę, jak się gra w te klocki. Wiem, że Beckwith jest bezlitosnym sukinsynem. Ale on nie jest jedynym bezlitosnym sukinsynem. Mamy paru takich również po naszej stronie.

- Mówisz o Jacku i Terrym?

- I o sobie. Ja tu się nie bawię, Randy. Jeżeli ten człowiek zosta­nie szefem sztabu, to tylko po moim trupie. Zrobię wszystko, co tylko się da, żeby go załatwić.

- Chyba nie masz zamiaru z jego powodu poświęcać swojej ka­riery?

- Poświęcę wszystko, co trzeba, Randy. To jest dla mnie aż tak ważne.

Randy spojrzał na swego przyjaciela z szacunkiem. Było prawdą, że gdyby Bernie King został szefem sztabu, armia stałaby się dla każdego znośniejszym miejscem. Nawet dla homoseksualistów obu płci.

Ed wziął słuchawkę telefonu do ręki.

- Co chcesz na kolację? Zadzwonię do restauracji.

- Wolałbym raczej gdzieś pójść.

Ed zrobił smutną minę.

- Nie wydaje mi się, żeby to był zbyt dobry pomysł.

- Och, przestań. Znam taką prowadzoną przez czarnych knajpkę w Zachodniej Dzielnicy. Dają znakomite jedzenie. Nikt nas nie po­zna...

- Nie możemy tak ryzykować. Stawka jest za duża.

- A nie mówiłem ci? Mam już tego dość.

Ed odłożył słuchawkę telefonu i wziął Randy'ego za rękę.

- Czy nie sądzisz, że wiem, jak ci jest ciężko? Żyję w ten sposób od dwudziestu pięciu lat. Jeżeli Beckwith zostanie szefem sztabu, to sprawy będą przedstawiały się o wiele gorzej. Nie będzie zwracał uwagi na prezydenckie: „Nie pytać, nie mówić”, tylko zabierze się do robienia czystek.

- Wiem, wiem. Tylko że... - Zawiesił głos. - Jest mi ciężko.

- Wiem, że tak. - Ed znowu wziął słuchawkę telefonu do ręki. - Zamówię sobie fileta z wielką sałatką ä la Cezar i butelkę zinfandela.

- Dla mnie to samo. Ale weź dwie butelki.

- O, to jest właściwa postawa - powiedział Ed, uśmiechając się.

12

Poszukiwany przez Karę lokal okazał się knajpą wyposażoną w szafę grającą i stał w kępie drzew przy stanowej drodze około dwadzie­ścia mil na wschód od Columbus. Zaparkowała samochód obok obdrapanego camaro i weszła do wypełnionego półmrokiem wnętrza. Generał siedział w boksie w rogu sali ze szklanką szkockiej. Podeszła do niego i postawiła torebkę na stoliku.

- Nie wiem, jakie są pańskie odczucia, ale ja mam takie wrażenie, jakbym skądś znała tę sytuację, panie generale.

Beckwith podniósł wzrok.

- Proszę siadać. Nie mam zbyt dużo czasu.

Kara siadła naprzeciwko niego. Po chwili podeszła do nich ubrana w obcisłe dżinsy i związaną w pasie koszulę kelnerka.

- Przynieść menu? Czy tylko pijecie? - zapytała, nie przestając żuć gumy.

- Wezmę szklankę wina. Białe, proszę.

- Jest ten almaden i ten gallo, reuniti i ten franzini...

- Wolałabym szklaneczkę chardonnay.

- A to ten franzini. Mamy w lodówce, psze pani. Zaraz przyniosę - odparła kelnerka, odchodząc od stolika.

- Chodziło mi o coś lepszego - zatrzymała ją Kara.

- Wino to wino, psze pani.

Kara westchnęła głęboko i uśmiechnęła się.

- Proszę więc piwo. Jakiekolwiek piwo.

Kiedy kelnerka odeszła, Kara spojrzała na Beckwitha.

- Pańska żona powiedziała mi wszystko o panu i porucznik Worthy. Jeśli więc nie ma pan czasu, to może pan sobie podarować tę kwestię.

Oczy Beckwitha rozszerzyły się.

- Rozmawiała pani z moją żoną?

- Dzisiaj rano. Piłyśmy sobie kawę w kąciku śniadaniowym z wido­kiem na ogród. Było bardzo miło i wiele się dowiedziałam.

- Co ona powiedziała?

- Powiedziała, że miał się pan spotkać z Sheilą przy strzelnicy, ale że pan tam nie dotarł.

- Nie miałem o tym pojęcia.

- Pojęcia o czym, panie generale? O tym, że pańska żona wie o pana romansie?! Czy o tym, że sobie porozmawiałyśmy we dwie?

- Proszę sobie za dużo nie pozwalać, major Guidry! - rzucił Bec­kwith, posyłając jej wściekłe spojrzenie.

- Panie generale - odparła Kara, wytrzymując jego wzrok - nie do­praszałam się o to, żeby znaleźć się pomiędzy panem i pana żoną. Nie jestem doradcą małżeńskim ani księdzem spowiednikiem.

Kelnerka postawiła przed nią wysoką butelkę budweisera.

- Będzie coś jeszcze?

Kara pokręciła głową. Beckwith siedział ze wzrokiem utkwionym w swojej szklance.

- Mam na imię Enid, ale wołają na mnie Ennie. Jakby coś było trzeba, to tylko krzyknijcie na mnie - dodała kelnerka, odchodząc.

- Może najpierw powiedziałby mi pan, gdzie pan był tej nocy, kiedy zabito Sheilę.

- Nie muszę, do cholery, odpowiadać na żadne pytania.

- Zgoda. W takim razie przekażę majorowi Hollawayowi, co po­wie­działa mi pana żona, i niech on się dalej zajmie tą sprawą.

- Tamtej nocy nie byłem nawet w pobliżu Sheili Worthy.

- Pana żona też to mówi.

- Niech pani lepiej trzyma buzię na kłódkę dla własnego dobra.

- Wie pan, że nie mogę tego zrobić. Zostałam przydzielona do tej sprawy jako oskarżyciel i mam absolutny obowiązek sprawdza­nia wszystkich tropów. Jeżeli tego nie zrobię, to mogę być oskarżona o utrudnianie śledztwa.

- Nie dojdzie do tego.

- Czyżby? Mogę już być spokojna? - pociągnęła długi łyk budwei­sera. - Jest pan w stanie to zagwarantować, panie generale?!

- Właśnie że mogę. Jako dowodzący armią nadzoruję działania wojskowego wymiaru sprawiedliwości w Fort Benning. To ja musiał­bym zaakceptować stawiane pani zarzuty. Nikt nie może podwa­żyć decyzji dowódcy armii.

- Przy założeniu, że pan pozostanie dowódcą, prawda?

Beckwith posłał jej wściekłe spojrzenie.

- Grozi mi pani?

- Tylko mówię, jak się przedstawiają te sprawy z mojego punktu widzenia.

- Możemy to załatwić w bezbolesny albo w bolesny sposób. Pro­szę wybierać.

- Przypuszczam, iż bezbolesny sposób polega na tym, że miała­bym uwierzyć, iż był pan z żoną, a nie z Sheilą. Ale to by znaczyło, że wierzę słowu dwojga ludzi, którzy mają zarazem wiele do stracenia i bardzo wiele do zyskania. Byłabym w kieszeni ludzi, których małżeń­stwo jest fikcją i których codzienne życie jest jednym wielkim kłamstwem. - Przerwała, by upić kolejny łyk piwa. - Więc na czym miałby polegać ten bolesny sposób?

Beckwith wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki zdjęcie z polaro­ida i podał je Karze.

- Poznaje to pani?

- Skąd pan to ma?

- Ciszej - mruknął, przykładając palec do ust. To jest spis zawarto­ści dwóch toreb, które są na fotografii - oznajmił, wydobywa­jąc z kieszeni złożoną kartkę. - Zostały skonfiskowane jako dowody rzeczowe podczas dochodzenia w sprawie śmierci porucznik Worthy i są do mojej dyspozycji. - Podsunął jej listę. - Proszę zwrócić szczególną uwagę na punkty cztery, pięć, szesnaście i siedemnaście. Punkt czwarty: rachunek z motelu. Dwuosobowy pokój opłacony kartą kredytową American Express. Punkt piąty: potwierdzenie opłaty. Punkt szesnasty: lista zawartości torby sier­żanta Nukanena, która została znaleziona w pani samochodzie. Punkt siedemnasty: diafragma wykazująca ślady świeżego użycia.

Kara podniosła wzrok znad listy.

- Ty pieprzony sukinsynu!

- Sama pieprzysz się po nocach z tym cwanym sierżantem, a po­tem tu siedzisz i gadasz, że to ja żyję w kłamstwie? Masz dużo tupetu.

- Jest wielka różnica pomiędzy sprzecznymi z regulaminem kon­taktami a rozpustą, panie generale. Nie wspomnę już nawet o morderstwie.

Nieznaczny sadystyczny uśmieszek nie znikał z twarzy Beckwitha. Wystarczało to, żeby zrozumiała, jak bardzo go bawi ta sytuacja.

- I pewnie właśnie ty mi wyjaśnisz tę różnicę.

- Tak właśnie będzie - rzuciła Kara, mierząc go wrogim spojrze­niem. - Powiem coś panu, generale Beckwith. Niech pan się nie po­wstrzymuje i zrobi to, co pan musi zrobić, a ja zrobię to, co ja muszę zrobić, i zobaczymy, kto na tym lepiej wyjdzie. Może pan zniszczyć moją karierę, ale przysięgam na Boga, że to pan będzie się musiał tłumaczyć i żadne poparcie ani wstawiennictwo nie utrzyma pana na liście kandydatów na szefa sztabu.

- Przypuszczam, że nie omawiałaś tego z sierżantem Nukanenem - rzekł Beckwith, wzruszając ramionami. - Najprawdopodobniej dla ciebie sprawa skończy się jakąś naganą, która przeszkodzi ci w awan­sie na podpułkownika. W ten sposób zakończysz karierę w niemiły, ale niezbyt dramatyczny sposób. Ale tak się składa, że ja wiem, co dowódca brygady sierżanta Nukanena robi z podoficerami, którzy utrzymują kontakty erotyczne z wyższymi stopniem. Postawi Nukanena przed specjalnym sądem wojskowym, zdegraduje go do stopnia szeregowca, przytrzyma sześć miesięcy w areszcie, a potem wywali go dyscyplinarnie z wojska. Ty będziesz mogła dalej praco­wać i znaleźć sobie robotę w jakiejś firmie prawniczej w dużym mieście, ale sierżant Nukanen?! Nie będzie mu łatwo znaleźć pracę nawet przy kryciu dachów w środku lata.

- Pan grozi, że zniszczy mu pan życie. To jest niezgodne z pra­wem. Nie pozwolę na to.

Beckwith spokojnie pociągnął swego drinka i podniósł na nią wzrok. Jego mina wyrażała lekkie rozbawienie.

- Twój problem, Guidry, polega na tym, że nie jesteś w armii wy­starczająco długo, żeby wiedzieć, jak działa ten system. My się nie bawimy w demokrację. Politycy zawsze mówią, że nasz kraj jest krajem praw, a nie poszczególnych ludzi. No cóż, w armii liczy się człowiek, a nie prawa. Pracują dla mnie ludzie, którzy są mi winni nie tylko lojalność, ale nawet swoje życie, i zrobią wszystko, co im po wiem, nawet jeżeli w głębi ducha nie będą zgadzali się ze mną. Dla­tego jeśli ja powiem, że kariera sierżanta Nukanena jest skończona, to jest skończona. Nie będziesz miała nic do powiedzenia w tej sprawie, Guidry. A ja tak. Na tym polega różnica pomiędzy generałem a majo­rem.

Kara oparła się o plastikową ściankę boksu.

- Zrobi pan wszystko, żeby zostać szefem sztabu, prawda?

- Zrobię wszystko, co będzie trzeba.

- Czy warto?

- Tak.. Warto jak cholera.

- No cóż, pan nie jest tego wart, generale, ale Mace tak. Więc ma pan swój układ. Będę milczała, jeżeli chodzi o pana i Sheilę. Myślę jednak, że nigdy nie zostanie pan szefem sztabu. A wie pan, dlaczego? W taki czy inny sposób robi się z czasem głośno o takich ludziach jak pan, o takich, którzy nie potrafią utrzymać zapiętych spodni. Ktoś się dowie o panu. Może jakiś inny generał gdzieś tam w Pentagonie. Załatwią pana, a ja będę się przyglądać i śmiać do rozpuku.

- Widzę, że się szybko uczysz.

Kara dopiła piwo i wstała.

- Jest tylko jedna rzecz, co do której nie mam pewności, jeśli cho­dzi o pana, panie generale. Wie pan, co to jest?

Beckwith dokończył swojego drinka i spojrzał na nią pytająco.

- Nie mogę na to wpaść, jak pan to robi. Jak pan nakłania takie dziewczyny jak Sheila Worthy, żeby się z panem pieprzyły?! To chyba dzięki tym gwiazdkom, generale. Bo na pewno nie chodzi o pańskiego kutasa.

Beckwith poczerwieniał na twarzy. Poruszył się, jakby chciał się poderwać na nogi, ale Kara uniosła rękę i pogroziła mu palcem. Ru­szyła ku drzwiom, ale zatrzymała się zaraz i pstryknęła palcami, jakby sobie coś właśnie przypomniała. Kiedy odwróciła się ku niemu, na jej twarzy widniał promienny uśmiech.

- Prawie bym zapomniała. Dobranoc, panie generale.

Zasalutowała szybko i podeszła do kontuaru. Położyła na nim dwa­dzieścia dolarów i wskazała na Beckwitha.

- Ennie, przynieś mojemu koledze jeszcze jednego drinka. Podwój­nego. Przyda mu się.

Wracała do domu dłuższą trasą - lokalną drogą prowadzącą wokół zastrzeżonej strefy wojskowej, a potem przejechała przez bramę wschodnią.

Jadąc przez teren fortu, czuła się tak, jakby przemierzała poszcze­gólne lata swojego życia. Minęła gabinet zabiegowy, do którego matka prowadziła ją po lekcjach na zastrzyki przeciwko grypie. Nieco dalej przy tej samej ulicy znajdowała się szkoła, w której zaliczyła pierwszą i drugą klasę. Potem znalazła się na terenie osiedla mieszka­niowego złożonego z jednokondygnacyjnych bliźniaczych domów, gdzie mieszkali, kiedy jej ojciec był instruktorem w Szkole Piechoty. Drzewa były teraz wyższe, a trawa wydawała się gęstsza, mniej zdeptana przez dzieci, niż to pamiętała z przeszłości. Jednak zbudowane z ciemnej cegły budynki wyglądały tak samo, podobnie jak dzieci, które biegały wokół domów, grały w piłkę i budowały forty z błota, tak jak to robiły wszystkie dzieci, nawet dziewczęta, w jednost­kach wojskowych na całym świecie.

Czuła się nieco dziwnie, kiedy tak jechała ulicami bazy, w której jej ojciec był kiedyś kapitanem, a teraz ona sama majorem. Nie miała szans na otrzymanie mieszkania na terenie jednostki, gdyż nie była zamężna i nie miała dzieci. W odróżnieniu od większości oficerów w jej wieku nie pasowała do panującej w armii koncepcji: Punkt A - jedno dziecko, punkt B - drugie, punkt C - trzecie. Dzięki temu była wolna od zabójczej pętli, jaką armia pomagała ludziom zakładać sobie na szyję: najpierw dorób się gromadki dzieci, potem weź kredyt na samochód, wykup stertę ubezpieczeń na życie i próbuj szczęścia. Cały czas borykanie się z trudnościami wynikającymi z przenosin do kolej­nych jednostek, niskiej płacy, złego zakwaterowania i braku nadziei na lepsze, nadziei, że nie wyrzucą człowieka w następnym cyklu redukcji personelu albo, co gorsza, nie usuną mu całego gruntu spod nóg przez zlikwidowanie jednostki, w której stacjonuje. Świat nie przestał się kręcić od czasu, kiedy wiele lat temu jako mała dziew­czynka bawiła się na podwórzu jednego z tych domów. Jednak generał Beckwith przypomniał jej to, o czym i tak sama pamiętała: zmiany w armii nie zawsze dają oczekiwany efekt. Nadal królował w wojsku ten sam pewnik, który uznawano przed wiekami: wygrywa ten, kto ma więcej żołnierzy i większe armaty.

Kiedy zatrzymała się przed znakiem stop, pomyślała, że rozpo­znaje tę okolicę, więc skręciła w lewo w biegnącą łukiem ulicę Lee Circle. W jednym miejscu odchodziła od niej ślepa uliczka, na której końcu stał nadal ten sam niewielki, zbudowany po wojnie budynek przytulony do kępy drzew. Chociaż nieco zaniedbany, nadal był taki, jakim go pamiętała. Na dziedzińcu zobaczyła te same betonowe słupki, na których rozpinano sznury do bielizny, i piaskownicę zro­bioną z podkładów kolejowych. Wjechała na podjazd do budynku i zatrzymała samochód. Z domu doleciał płacz dziecka. W sypialni błysnęło światło...

Wracał do domu późną nocą nadal ubrany w mundur, z głosem beł­kotliwym od alkoholu. Dźwięki ich rozmowy przedostawały się przez cienkie ściany domu, chociaż wiedziała, że matka usiłuje mówić cicho.

Nie kłam. Czuję ją od ciebie”.

Plask policzka. Odgłos jego ciężkich butów tupiących po drewnia­nej podłodze. Trzaśniecie drzwiami i ciche łkanie matki w kuchni.

Wycofała samochód, wyjechała z Lee Circle i skręciła w odwrot­nym kierunku niż poprzednio. Na rogu ulicy zobaczyła ośrodek opieki nad dziećmi. Rodzice zostawiali ją tam, kiedy chodzili na batalionowe przyjęcia, gdy miała zaledwie pięć i sześć lat. W budynku paliły się jeszcze światła, a na jego dachu widać było ślady świeżych napraw szkód poczynionych przez burzę. W oświetlonym wnętrzu dojrzała czyjąś sylwetkę. Nie zastanawiając się, wjechała na parking przed budynkiem i wyłączyła silnik.

Kiedy weszła do środka, od razu poznała panią Bennett. Miała siwe włosy i była zgarbiona, ale jej niebieskie oczy patrzyły równie bystro jak kiedyś.

- Pani Bennett?

Starsza kobieta podniosła głowę i mrużąc oczy, popatrzyła na nią przez grube szkła okularów.

- Przepraszam, ale jest zamknięte. Ja tylko robię drobne po­rządki.

- Pani Bennett, to ja, Kara Guidry. Pamięta mnie pani?

Pani Bennett wzięła się pod boki, a na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech.

- Mała Kara z mysimi ogonkami i bez przednich zębów? O Boże, moja panno, to już chyba ze sto lat!

- Raczej trzydzieści, pani Bennett - odpowiedziała Kara, obejmu­jąc ją. - Przejeżdżałam tędy i zobaczyłam panią przez okno. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

- Nie, Jezu, nie. Wiesz, w tym tygodniu był tu już jeden z moich dawnych podopiecznych. Taki młody chłopak, przychodził tutaj parę lat po twoim wyjeździe, mały Tommy Butler. Okazuje się, że pracuje w banku w mieście. Przeczytał ten artykuł w gazecie i przyjechał następnego dnia pomóc posprzątać. Jesteś tu przejazdem?

- Nie, służę tutaj. Pracuję w Biurze Prawnym. Mam stopień ma­jora.

- O Boże! I kto by coś takiego pomyślał!

Kara roześmiała się.

- Czytałam o tych szkodach z powodu burzy.

- Och, był tu okropny bałagan. Aż do tej pory nie dało się wszyst­kiego pouprzątać.

- Słyszałam, że kilkoro dzieci zostało rannych.

- Tylko dwoje. Pokaleczone kawałkami szkła. Mieliśmy wielkie, wielkie szczęście.

- Pamiętam, że byłam tu kiedyś w nocy, gdy przyszło tornado, a moi rodzice przyjechali mnie zabrać. Kazała nam pani wszystkim pochować się pod stołami.

- Pamiętam. To było wtedy, kiedy kładliśmy wam maty i spali­ście na podłodze.

- Już tego nie robicie?

- Dzieci śpią teraz na materacach gimnastycznych, ale przynoszą swoje własne koce, tak jak kiedyś.

- W gazecie pisali, że zerwało kawałek dachu. Pamięta pani, o któ­rej godzinie się to wydarzyło?

- Och, myślę, że to było około dziewiątej trzydzieści. Tak, zga­dza się. Pamiętam, bo właśnie oglądałam film w HBO i wtedy się zaczęło.

- Czytałam, że przyjechał tu generał. To musiało być dla was wiel­kie wydarzenie.

- No, oczywiście! Nie widujemy tu generała zbyt często, chociaż pani Beckwith odwiedza nas raz w miesiącu. Pełni na ochotnika dyżury w naszym komisie.

- Och, doprawdy? Nie wiedziałam o tym.

- To taka wspaniała kobieta. Człowiek nigdy by nie pomyślał, że jest żoną generała. Spotkałaś ją?

- Tak, przelotnie. Jest bardzo miła. - Kara rozejrzała się. - Wspo­mniała coś pani o komisie.

Pani Bennett otworzyła drzwi i włączyła światło. Kara weszła do dużej sali pełnej wieszaków na kółkach, obwieszonych dziecięcymi ubraniami, zimowymi paltami, sukienkami i męskimi garniturami. Gdyby nie rzędy mundurów wojskowych wiszących pod jedną ze ścian, wnętrze wyglądałoby jak typowy sklep z używaną odzieżą.

- To prawdziwy komis. Ludzie przynoszą rzeczy, a my je wyce­niamy i kiedy się je sprzeda, bierzemy z tego dziesięć procent. Dosta­jemy dużo mundurów od żołnierzy, którzy odchodzą ze służby. Ostatnio jest ich coraz więcej, przez tę całą redukcję i tak dalej.

Kara podeszła do szklanej gabloty. W jednej jej części leżały ze­garki i biżuteria, w drugiej, o wiele większej - insygnia wojskowe: kapitańskie paski, liście dębu noszone przez majorów i odznaki pułkow­ników. W jednym kąciku leżała spora kupka odznak złożo­nych z liter US. Pani Bennett wskazała na dwie gwiazdki leżące w przedniej części gabloty.

- Te gwiazdki przyniosła pani Beckwith. Należały do jej męża, kiedy był dowódcą brygady. Zdaje mi się, że jeszcze nigdy wcześniej nie mieliśmy tutaj generalskich gwiazdek.

- Chyba nie ma zbyt wielkiego popytu na takie rzeczy?

Pani Bennett się roześmiała.

- Ciągle na to liczę, że ktoś kupi je kiedyś jako pamiątkę, ale leżą sobie już od miesięcy i nikt ich nie chce.

- Powiedziała pani, że dach zerwało około dziewiątej trzydzieści. Czy pamięta pani, o której godzinie generał tu przyjechał?

- To było nieco później. Najpierw przyjechała żandarmeria, straż pożarna i pogotowie, a potem pojawił się generał.

- Więc to było mniej więcej o dziewiątej czterdzieści pięć, prawda?

- Zgadzałoby się mniej więcej. - Pani Bennett spojrzała na Karę ponad szkłami swoich okularów. - Jesteś bardzo zainteresowana tym, co wydarzyło się tamtej nocy. Czy chodzi ci o coś konkretnego?

- Nie, jestem tylko taka ciekawska z natury.

Pani Bennett roześmiała się znowu.

- Rzeczywiście byłaś bardzo ciekawska, już jako mała dziew­czynka. Pamiętam, że ciągnęłaś mnie za spódnicę i cały dzień zadawa­łaś pytania. - Pani Bennett zaczęła naśladować sposób mówienia małego dziecka: - „Skąd się biorą chmury? Pani Bennett, dlaczego słońce jest takie gorące? Pani Bennett, dlaczego pada deszcz?”

- Ma pani niezłą pamięć, pani Bennett - zauważyła Kara, śmiejąc się. - Bez wątpienia.

- Nigdy nie zapominam czyjegoś nazwiska czy twarzy. Tak to już jest. Zawsze taka byłam.

Pani Bennett wyłączyła światło i wróciły do sali dziecięcej.

- Masz swoje własne dzieci, Karo?

Kara spojrzała przez okno.

- Nie, nie wyszłam za mąż.

- Och, znajdziesz odpowiedniego mężczyznę, jak tylko się trochę rozejrzysz. Taka ładna dziewczyna jak ty zasługuje na męża i rodzinę.

- Pani nadal jest z panem Bennettem, prawda?

- Tak, w czerwcu minie czterdzieści lat.

- To niesamowite. Jesteście razem od tylu lat.

- Jest dobrym mężem z wyjątkiem sezonu futbolowego, jak aku­rat teraz. Zamienia się wtedy w odludka. Kupił sobie tę nową antenę satelitarną i jak ma ochotę, to może obejrzeć i piętnaście meczów w każdy weekend. Muszę ci powiedzieć, że nie przepuszcza zbyt wiele.

- No cóż, jeśli nawet futbol jest jakąś wadą, to bardzo niewielką.

- Postaram się to zapamiętać - odparła pani Bennett z uśmie­chem.

Kara spojrzała na swój zegarek.

- Chyba już pójdę.

- Zajrzyj tu jeszcze, Karo. Jestem tutaj codziennie do piątej.

Pani Bennett przycisnęła Karę do swych obfitych piersi i pogła­skała ją czule po plecach.

Kara otworzyła drzwi wejściowe i włączyła światło. Zagwizdała na koty i stanęła, nasłuchując.

- Weird! Wally! Peesh! Wy leniuchy, obudźcie się i chodźcie tu­taj!

Zobaczyła, że na automatycznej sekretarce mruga światełko. Pode­szła do aparatu i nacisnęła guzik odtwarzania.

- Cześć mała, tu Lannie, podnieś słuchawkę. Jesteś tam? Za­dzwoń do mnie, dobrze, mała? Musimy się spotkać. Zna lazłam taki nowy bar i muszę cię do niego zaprowadzić. Słyszysz? No dobrze. Zadzwoń do Lannie. Zgoda? No to pa.

Rozległ się podwójny sygnał poprzedzający kolejne nagranie.

- Guidry? Tu Hollaway. Mam coś zaplanowanego na jutro. Za­dzwoń do mnie zaraz z rana.

Kolejne dwa sygnały, odgłos odkładanej słuchawki i cisza.

Znowu dwa sygnały i ostatnie długie piśniecie oznaczające koniec nagranych informacji. Kara nacisnęła klawisz przewijania, a potem weszła do kuchni, wzięła z szafki puszkę z karmą dla kotów i postu­kała w nią nożem.

- Weird! Wally! Peesh!

Nic. Włożyła puszkę do elektrycznego otwieracza i zaczęła się roz­glądać za kotami. Dalej nic. To było dziwne. Jej koty były rzeczywi­ście trzema najbardziej leniwymi przedstawicielami swojego gatunku na świecie, ale kiedy słyszały brzęczenie pracującego otwieracza do puszek, natychmiast przybiegały do niej. Kara włączyła światło w holu i weszła do sypialni. Zobaczyła to, kiedy włączyła lampkę sto­jącą przy łóżku: zasłona naprzeciwko łóżka poruszała się przy podmu­chach wiatru. Zimny strumień powietrza wpadał do środka przez otwarte okno.

Otworzyła szafę, przyklęknęła, przesunęła buty w jeden kąt i unio­sła paznokciem klepkę z tyłu szafy. Kiedy wstała, w jej ręce tkwił pistolet kalibru .45. Przeładowała broń z metalicznym szczęknięciem. Siatka chroniąca przed owadami zniknęła z szeroko otwartego okna. Wyrwana z ramy zasuwka leżała na podłodze z resztkami drewna nadal trzymającymi się wkrętów.

Podniosła słuchawkę telefonu i szybko wybrała numer.

- Mace! Musisz tutaj przyjechać! Ktoś się włamał do mojego domu!

Odłożyła słuchawkę i spojrzała przez okno w ciemność.

- Weird! Wally! Peesh! - zawołała.

Cisza.

13

Koty siedziały stłoczone pod schodami na tyłach domu. Kiedy przy­klęknęła, żeby zachęcić je do wyjścia, odsunęły się jeszcze bar­dziej i skryły za stosem drewna opałowego. Wróciła do domu, wzięła puszkę z karmą i stanąwszy w otwartych drzwiach, postukała w nią nożem. Pierwszy wysunął nos Weird. Podbiegł do niej, kiedy znowu zastukała w puszkę. Pozostałe dwa koty szybko poszły za jego przykła­dem. Kara zamknęła drzwi i przesunęła zasuwę.

Karmiła jeszcze koty w kuchni, kiedy usłyszała Mace'a pod drzwiami. Wszedł do środka i wziął ją w ramiona. Pod jego kurtką Kara wyczuła pistolet.

- Co zabrali?

- Nie miałam czasu sprawdzić. Nie było kotów, kiedy wróciłam do domu. Wszędzie ich szukałam.

- Nic im się nie stało?

- Zmarzły i są trochę wystraszone, ale nic im nie jest.

Mace wyjął spod kurtki colta magnum i położył go na ladzie w kuchni. Rozejrzał się po pomieszczeniu.

- Telewizor jest tam, gdzie był. Wieży też nie zabrali. Sprawdza­łaś biżuterię?

- Przecież mnie znasz. Nie mam niczego kosztownego.

- Jednak sprawdźmy.

Kara weszła pierwsza do sypialni i wysunęła szufladę z toaletki. Na jej dnie leżała mieszanina biżuterii: kolczyki, łańcuszki na szyję i kilka starych kamei, które należały kiedyś do jej matki. Przegarnęła je palcami.

- Nie widzę, żeby czegoś brakowało.

Mace stanął przy oknie i wziął do ręki wyłamaną zasuwkę. Potem otworzył okno i obejrzał je od zewnątrz, przesuwając dłonią po krawę­dzi siatki.

- Przecięli siatkę brzytwą - orzekł, odwracając się do niej. - Za­dzwoniłaś na policję?

- Nie chcę dzwonić na policję, Mace.

- Dlaczego nie? Ktoś włamał się do twojego domu. W takich przy­padkach dzwoni się na policję.

Wrócili do pokoju gościnnego. Kara zatrzymała się przy biurku: jej laptop IBM był otwarty.

- Kiedy wychodziłam rano, wyłączyłam komputer. Zawsze to ro­bię. A teraz jest włączony. Ktoś ruszał komputer, Mace.

Usiadła i włączyła urządzenie. Na ekranie szybko pojawiła się plan­sza „Windows”. Kliknęła kilka razy myszką i naprowadziła strzałkę na ikonę w górnym prawym rogu ekranu.

- To jest wskaźnik stanu baterii. Kiedy wyłączałam komputer wie­czorem, wskazywał na pełne naładowanie. Teraz ma tylko trzy czwarte. Ktoś pracował na komputerze przez pół godziny, Mace. Grzebali w moich plikach.

- Nikt się nie włamuje do cudzego domu, żeby siadać przy biurku i przeglądać pliki w komputerze.

- Robią tak, jeżeli myślą, że na dysku jest coś, co może im zaszko­dzić. - Podeszła do sofy i usiadła. - Nie powiedziałam ci jeszcze o czymś.

Mace stał pod ścianą z zaplecionymi na piersiach rękami.

- Widziałam się dzisiaj wieczorem z generałem Beckwithem. Zna­łam go kiedyś na West Point. Był moim oficerem taktycznym.

- Co to ma wspólnego z włamaniem do twojego domu?

- Bardzo wiele. Tylko on wiedział, że nie będzie mnie wieczorem w domu. Zadzwonił do mnie wczoraj i powiedział, że chce spotkać się ze mną w pewnym barze około dwudziestu mil od miasta. Wiedział, gdzie będę o siódmej wieczorem i ile czasu zajmie mi przejazd tam i z powrotem. Wiedział, że mieszkam sama i że dom będzie pusty przez cały czas, kiedy mnie nie będzie. To wszystko jego robota.

- Może ktoś się włamał w ciągu dnia, kiedy byłaś w pracy. Tak tu pusto w tym lesie, że nikt nawet by nie zobaczył włamywaczy.

- To się nie stało w ciągu dnia. Przed spotkaniem z Beckwithem przyjechałam do domu. Okna były zamknięte i kiedy wychodziłam, koty były w domu.

- Myślisz, że sam dowódca armii miał z tym coś wspólnego? Dla­czego?

- On miał romans z Sheilą Worthy. Miał się z nią spotkać przy strzelnicy tej nocy, kiedy zginęła. Twierdzi, że nie dojechał tam. Oboje z żoną utrzymują, że był w domu o tej porze, kiedy ona zginęła.

- Wierzysz mu?

- Nie. Beckwith przyznał się do romansu z Sheilą, ponieważ wie­dział, że gdybym sama to odkryła, umieściłabym tę informację w raporcie i w ten sposób stałby się podejrzanym. Wiem, że on kłamie. Patrz. Wyjęła zdjęcie z polaroida i podała je Mace'owi. - On ma nasze torby, Mace. Znalazł rachunek z motelu. Zrobi wszystko, żebym była cicho, jeżeli chodzi o niego i Sheilę. Jeśli się wyda, że miał romans, to może pożegnać się z marzeniami o awansie na szefa sztabu. Jego kariera będzie skończona.

- Naprawdę myślisz, że to on ją zabił? Może mówi prawdę. Może miał się z nią tam spotkać, ale do tego nie doszło.

- To możliwe, ale uważam, że on kłamie. Myślę, że ją zabił, i te­raz mnie szantażuje, żeby to nie wyszło na jaw.

- Zabrali coś z komputera?

Kara sięgnęła do torebki i wyjęła z niej dwie dyskietki.

- Mam wszystkie moje służbowe rzeczy na dyskietkach. Biorę je do domu z biura, ale nie wprowadzam ich do komputera, dopóki nie jestem gotowa do pracy.

- Więc cały czas, kiedy rozmawiałaś z Beckwithem, miałaś ze sobą to, czego on szukał.

- Właśnie, i to w mojej torebce.

- Co teraz zamierzasz?

- Nie mam żadnego wyboru, Mace. Pójdę z tym, co wiem, do Hol­lawaya, a on, zanim sporządzi raport, skontaktuje się z komendan­tem żandarmerii. Komendant z kolei pójdzie do Beckwitha i będziemy skończeni. Odgrażał, iż postara się, żebyś trafił pod sąd za naruszanie przepisów o fraternizacji. Skończyłoby się na dyscyplinar­nym wyrzuceniu ciebie z wojska.

- Jezu!

- Muszę na razie trzymać buzię na kłódkę, ale będę miała oko na Beckwitha. Poczekam, kiedy popełni jakiś błąd, i wtedy go załatwię. On ją zabił, Mace. Jeżeli mam tutaj cokolwiek do powiedzenia, a tak się składa, że mam, to Beckwith trafi do Leavenworth.

- Popełniasz wielki błąd, Karo. Ludzie typu Beckwitha potrafią rozdeptać takich jak ty czy ja. A armia nie będzie mu przeszkadzała. On reprezentuje wszystko, czego wojsko oczekuje od generała. Tylko popatrz na niego. Jest na tej cholernej liście kandydatów na szefa sztabu.

- W Pentagonie nie lubią generałów, których kochanki zostały za­bite. On o tym wie, a chce zostać szefem tak bardzo...

- Tak bardzo, że posunąłby się do morderstwa - przerwał jej Mace.

W tej samej chwili zadzwonił telefon. Kara wyciągnęła rękę do słu­chawki, ale Mace przytrzymał jej dłoń.

- Niech się to lepiej nagra - powiedział.

- Tu Kara Guidry - rozległ się głos z automatycznej sekretarki. - Proszę zostawić wiadomość. Dziękuję.

Nastała cisza i po chwili rozległ się trzask odkładanej słuchawki.

- Miałam już wcześniej taki telefon.

- Sprawdzają ciebie.

- Niech sprawdzają.

- Jeżeli generał Beckwith wie o nas, to ktoś jeszcze też się dowie i nas złapią, Karo. Wiesz, że tak będzie.

- Pieprzę Beckwitha. We dwoje możemy poradzić sobie z tym jego szantażem. Jeżeli on albo któryś z jego ludzi tylko coś piśnie o nas, to ja sporządzę raport na jego temat i Sheili Worthy. Nie będzie ryzykował. Ma za wiele do stracenia.

- Może ma tak wiele do stracenia, że nie będzie polegał na twoim milczeniu. Jeżeli zabił Sheilę Worthy...

- Myślałam o tym.

- Więc co?

- Coś ci powiem, Mace. Beckwithowi nie ujdzie na sucho morder­stwo. Jeżeli to ma oznaczać, że muszę oglądać się przez ramię, to będę to robiła. Ale nie ucieknę od tej sprawy. Nie ma o czym mó­wić.

Mace otoczył Karę ramieniem i przyciągnął do siebie, przyciskając jej twarz do swojej szyi.

- Lubisz się grzebać w takim gównie?

- Tak bardzo, że nawet byś w to nie uwierzył.

- Wiesz co? Myślę, że niektórzy ludzie czują się w życiu tak, jakby oglądali film. To, co robią, jest przed nimi na ekranie, a oni tylko to odbierają. Ale w rzeczywistości nie ma żadnego dystansu między człowiekiem a tym, co jest na ekranie, bo samemu się uczestni­czy w tym filmie.

- Czy nie na tym polega duch walki? Jeżeli człowiek się nie anga­żuje, to wieje z pola bitwy.

- Skąd się nauczyłaś takich rzeczy?

- Od mojego ojca.

- Myślałem, że nie łączyły cię z nim zbyt dobre stosunki.

- Bo nie łączyły.

- Czasami nauka jest bolesna - zauważył łagodnym głosem Mace.

- Zawsze tak jest.

Pocałował ją w czubek głowy.

- Chcesz, żebym został?

- Już późno - odparła, spoglądając na zegar.

- Więc to jest zdecydowane „być może”.

Oparła się o jego ramię, czując, jak się jej rozluźniają naprężone mięśnie karku, a twarz napełnia ciepłem.

- Wiesz co?

- Co?

- Wiem, co o tym myślisz.

- Tak? Więc co myślę?

- Myślisz tak: co ja mogę zrobić, żeby to naprawić? Co mogę zro­bić, żeby było lepiej?

Zamilkła i oparła głowę na jego ramieniu. Mace patrzył na nią bez słowa, marszcząc czoło. Wyczytywała z jego twarzy wszystko, co chciałaby powiedzieć swojej matce. Powiedziałaby jej, że ten mężczy­zna, ten sierżant z Fort Benning, którego po raz pierwszy zobaczyła w kajaku na rzece w Georgii Północnej, jest jak dom o czterech ścianach, podłodze i dachu, który stoi przy niej i chroni ją przed wiatrem i deszczem. Powiedziałaby jej, że świadomość tego to najwspanialsze uczucie, jakie istnieje na tym przeklętym świecie.

W końcu Mace się uśmiechnął.

- Wiesz, co teraz myślę? Chodźmy do łóżka.

- No widzisz? Miałam rację.

Ujął jej dłoń i zaprowadził do sypialni. Wziął ją na ręce, ułożył w łóżku, podciągnął bluzkę i skrył twarz pomiędzy jej piersiami. Wdy­chała jego zapach, kiedy oboje doznawali rozkoszy. Wreszcie Mace uniósł twarz i spojrzał jej w oczy.

Jeżeli to jest miłość, to czego ja się boję, do cholery? - pomyślała.

14

- Więc o co chodzi? - zapytała Kara, siadając na wytartej sofie i kła­dąc czapkę na stoliku.

Gabinet Hollawaya wyglądał jak jakieś pomieszczenie biurowe w fabryce. Sterty leżących pod ścianą segregatorów przypo­minały wiązki drewna na podpałkę. Nawet jego dyplomy wiszące na ścianach były przekrzywione. Wszędzie widniały plamy po kawie. Trudno było uwierzyć, że w takim bałaganie da się w ogóle pracować.

Hollaway siedział przy biurku, żując końcówkę nie zapalonego cy­gara. W końcu wyjął je z ust i wyszczerzył zęby.

- Jesteśmy coraz bliżej znalezienia mordercy.

- Jak na to wpadłeś?

- Zrobiłem postrzyżyny na naszej liście podejrzanych. Mieliśmy na niej dwadzieścia dwie osoby, które kupiły odznaki US z firmy N.S. Mayer, ale zszedłem do pięciu. Z tej piątki dwie mi się nie podobają, a trzy tak, z tej trójki zaś tak naprawdę podoba mi się dwóch ludzi. Spotkamy się niedługo z numerem jeden na liście. A potem odwie­dzimy numer dwa. Rozgryziemy go. Chcesz kawy?

- Oczywiście.

Hollaway nalał kawy ze stojącego na biurku dzbanka i podał jej fili­żankę. Rozchlapał przy tym nieco napoju na podłodze, ale nawet tego nie zauważył.

- Więc powiedz mi, jak ci się udało aż tak zredukować naszą li­stę.

- Mieliśmy dwadzieścia dwie osoby. Najpierw wyrzuciłem sześć kobiet...

- Świetny pomysł - przerwała mu Kara sarkastycznie.

- W ten sposób zostało nam szesnastu mężczyzn - kontynuował Hollaway z kwaśną miną. - Podzwoniłem, gdzie trzeba, i sprawdziłem ich rozkład służby. Dziesięciu z nich nie było nawet w jednostce tej nocy, kiedy Sheila została zabita. Czterech odbywało służbę, trzech miało urlopy, a trzech kolejnych ćwiczenia poligonowe. Na temat każdego z tej dziesiątki otrzymałem poranne raporty potwierdzające ich miejsce pobytu. Zostało nam więc sześciu podejrzanych, ale od razu usunąłem jednego z nich.

- Któż to zatem może być?

- Beckwith. Po prostu nie wyobrażam sobie, żeby można było trak­tować dowódcę armii jako podejrzanego o morderstwo. On tu nie pasuje.

Kara pociągnęła łyk kawy, patrząc przez okno. Miała ochotę powie­dzieć: „Do diabła z tym!” i powtórzyć Hollawayowi wszystko, co wie, ale nie mogła zapomnieć ostatniej nocy, tego, jak leżała w łóżku obok Mace'a i jak bezpiecznie czuła się przy nim.

Nie mogę zrobić niczego, co mogłoby wyrządzić mu krzywdę. Abso­lutnie niczego - pomyślała.

- Co się tak zamyśliłaś? Nie zgadzasz się ze mną co do Beckwi­tha?

Kara głęboko odetchnęła.

- Nie o to chodzi. Mów dalej.

- W porządku. No więc zostało nam pięciu. Dwóch usuwam od razu. Po prostu nie wyobrażam sobie, żeby ci dwaj przyjechali tutaj i zaraz zabili dziewczynę, której nawet nie mogli znać. To podporucz­nicy na podstawowym kursie oficerów piechoty. Są w jednostce od niecałego miesiąca. Wiesz, jak to jest z tym kursem. Nie mają nawet czasu, żeby uprać sobie skarpety, nie mówiąc już o tym, żeby biegać w środku burzy na strzelnicę i zabijać nieznajome kobiety.

- No tak, statystyka. Dziewięćdziesiąt procent ofiar morderstw zna zabójcę.

- Zgadza się. Morderca ją znał. Przyjmuję to jako pewnik. Więc pozostaje nam trzech. Jeden z nich też mi nie wygląda na podejrza­nego. Jest w Benning od dwóch miesięcy. Miał służbę trzydzieści dni na sześćdziesiąt. Ma dziewczynę w Atlancie. Nie mogę nic znaleźć, co by go łączyło z Sheilą.

- Więc dochodzimy do twoich faworytów.

- Tak. Jeden z nich to facet, który pracuje w dowództwie. Kawa­ler. Umawiał się z nią parę razy. A drugi to ten młody, który cię odwiedził. Parks. Sprawdziłem jego kartotekę i papiery z college'u. W kronice college'u są we dwójkę na jednym zdjęciu. Wygrali w konkur­sie pod nazwą „przyszły generał” czy coś takiego. Parks był w mę­skiej organizacji studenckiej, a Sheila w podobnej żeńskiej. Rozma­wiałem z pułkownikiem dowodzącym programem szkolenio­wym. Powiedział mi, że Parks zaprosił Sheilę na bal artylerzystów. Wygląda na to, że zerwali ze sobą po ukończeniu college'u. On po­szedł na kurs piechoty, a ona na kurs personelu pomocniczego.

- I znowu zaczęli się spotykać, kiedy trafili do Fort Benning?

- Coś w tym rodzaju.

- A kim jest ten drugi facet?

- To ci się na pewno spodoba. Adiutant Beckwitha.

- Randy Taylor? Spotkałam go na przyjęciu na cześć sekretarza obrony. Był z moją przyjaciółką, Lannie.

- Też tam byłem. Nie pamiętasz?

- Taylor się spotykał z Sheilą Worthy?

- Trzy albo cztery razy. Byli na kolacji w klubie oficerskim, w kinie i tak dalej.

- To nie brzmi zbyt poważnie.

- Z tego, co wiem, nie było to poważne z jej strony. W dowódz­twie nie mówiono o nich za wiele. Ale między Parksem i Sheilą z pewnością było coś poważnego. Rozmawiałem jeszcze raz z jej współlo­katorką. Sheila mówiła jej, że Parks był w college'u jej wielką miłością.

- I jest na liście od Meyera.

- Jego nazwisko widnieje na niej jak wół. Kupił złote odznaki przed ukończeniem college'u. Złote paski porucznikowskie. Złotą odznakę piechoty i złote odznaki US.

- Więc kiedy go przesłuchasz?

- Chciałaś powiedzieć: kiedy my go przesłuchamy? Dzisiaj. Po lunchu, jeśli to nie koliduje z twoim planem zajęć.

- Już z nim raz rozmawiałam, Frank. Może teraz sam powinieneś spróbować szczęścia.

- Chcę, żebyś tam była, Karo. Po pierwsze, on przyszedł do cie­bie. Nawiązaliście już jakiś kontakt.

- W porządku, pójdę z tobą.

- Znakomicie. On służy w drugim batalionie dwudziestego dziewią­tego pułku. Wiesz, gdzie to jest?

Kara wzięła głęboki oddech. Oczywiście, że wiedziała: jednostka Mace'a.

- Znajdę.

- Dopadniemy tego gościa, Karo. Tu jest armia, więc nie może nigdzie uciec, czy też się gdzieś schować. Odszukamy go i weźmiemy za dupę.

Kara ruszyła ku drzwiom.

- No jasne, Frank. Do zobaczenia później - powiedziała, nie odwra­cając się do Hollawaya.

Zaparkowała jeepa na placyku obok dowództwa drugiego bata­lionu. Hollaway czekał już na nią dwa stanowiska dalej.

- Cześć, Frank. Gotowy?

- Jasne.

Ruszyli w kierunku stołówki, która mieściła się w drewnianym ba­raku stojącym po drugiej stronie ulicy.

- Parks wie, że przyjechaliśmy? - zapytała Kara.

- Dzwoniłem do niego dzisiaj rano. Umówiłem się na spotkanie w holu stołówki.

- Powiedziałeś mu, że uważamy go za podejrzanego?

- Na razie nie. Nie ma jeszcze powodu, żeby zarządzić przeszuka­nie jego mieszkania. To, czym na razie dysponujemy, to tylko jego nazwisko umieszczone na liście od Meyera.

- Tak, i w dodatku sam przyszedł do mojego domu i zaoferował pomoc. Nie wygląda to bardzo podejrzanie.

- Mógł tylko udawać, iż chce pomóc, żeby cię zmylić.

- Możliwe.

Hollaway otworzył drzwi stołówki i weszli do wielkiej sali z długą ladą do wydawania posiłków, która oddzielała kuchnię od jadalni. Na środku sali stał wielki kocioł z kawą, a jedynym nowoczesnym akcen­tem był bar sałatkowy ustawiony przy przeciwległej ścianie. Porucznik Parks rozmawiał z dwoma kucharzami. Jego twarz przybla­dła, kiedy zobaczył wchodzących.

- Pani major Guidry. Nie wiedziałem, że pani major przyjdzie.

- Zostałam przydzielona do tego śledztwa, poruczniku Parks. To jest major Frank Hollaway.

Parks podprowadził ich do stolika w kącie sali. Hollaway usiadł przy stoliku, otworzył swoją aktówkę i wyjął z niej blok żółtego papieru i długopis.

- Major Guidry - powiedział, wskazując na Karę - jest oficerem z Wojskowego Biura Prawnego przydzielonym do śledztwa w sprawie zamordowania porucznik Worthy. Ja zajmuję się sprawą od strony policyjnej. Mamy do pana parę py­tań.

Parks nerwowo przełknął ślinę.

- Słucham, panie majorze.

- Próbujemy pozbierać pewne informacje, żeby dowiedzieć się, jakiego rodzaju tryb życia prowadziła porucznik Worthy. Rozma­wiamy ze wszystkimi, którzy ją znali, poruczniku Parks.

Kara uważnie obserwowała Parksa. Sądząc po jego akcencie, przy­puszczała, że pochodzi gdzieś ze Środkowego Zachodu. Pewnie Wiscon­sin - pomyślała. Wyglądał na wysportowanego i miał przed sobą całe życie. Śmierć Sheili musiała być pierwszym poważnym dramatem, na jaki się natknął w życiu.

Hollaway zapisał coś w notatniku.

- Studiował pan w college'u Beloit w stanie Wisconsin, czy tak, poruczniku?

- Tak, panie majorze.

- Mówił mi pan, że chodził pan wtedy z porucznik Worthy - powie­działa Kara.

Wiedziała, że najlepiej jest zacząć od materiału, na który już się zna odpowiedź, aby sprawdzić, czy podejrzany nie zaczyna czegoś ukrywać.

- Tak, pani major.

- Czy chodziliście ze sobą na stałe?

- Przez pewien czas było to dość poważne - odparł Parks po chwili milczenia.

- Więc co się stało?

- Ludzie się rozstają, kiedy kończą college, pani major. Chyba tak właśnie było w naszym wypadku.

- Powiedział mi pan, że rozmawialiście o małżeństwie, porucz­niku. To nas interesuje, bo może pan powiedzieć coś, co według pana jest nieistotne, ale akurat może się okazać, że jest zupełnie inaczej.

- Rozumiem, co pani ma na myśli - odparł Parks obojętnym to­nem.

- Więc rozmawialiśmy o waszych kontaktach w college'u.

- Myśleliśmy o ślubie, ale wiedzieliśmy, że każde z nas najpierw musi pójść na kurs podstawowy, więc postanowiliśmy poczekać.

Hollaway znowu coś zapisał.

- Czy pozostawaliście w kontakcie? - zapytał. - To znaczy wtedy, gdy byliście na osobnych kursach.

- Tak, panie majorze. Przez internet. Korespondowaliśmy ze sobą przez pocztę elektroniczną.

- Czy oboje utrzymywaliście w tym okresie kontakty z jakimiś innymi osobami? - zapytała Kara.

Parks spojrzał na swoje dłonie.

- Ja tak. Nie wiem, jak Sheila. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

- Czy zaczął pan umawiać się z porucznik Worthy wkrótce po prze­niesieniu do Benning? - zapytał Hollaway.

- Nie od razu.

Hollaway umieścił dłuższą notatkę w swoich dokumentach i skinął głową Karze, by teraz ona przejęła prowadzenie rozmowy.

- Dlaczego nie zaczęliście spotykać się od razu?

- Bo wiedziałem, że spotyka się z kimś innym.

- Zdawało mi się, iż pan powiedział, że nie rozmawialiście o kon­taktach z innymi ludźmi.

- Bo nie rozmawialiśmy, pani major. Ale mogłem się tego domy­ślić.

- W jaki sposób?

- Z wielu rzeczy.

- Na przykład, poruczniku? Jeżeli spotykała się z innymi mężczy­znami, to może być to istotne dla śledztwa.

- Dzwoniłem do niej wieczorami i często słyszałem, jak ktoś stuka z centrali, czekając na połączenie.

- To mógł być jakiś znajomy albo kilkoro znajomych.

- Ona zawsze wtedy odbierała tę drugą rozmowę. Gdyby to był po prostu ktoś z jej znajomych, toby jeszcze trochę ze mną porozma­wiała.

- No tak, rozumiem.

Hollaway podniósł głowę znad notatnika.

- Czy wie pan, z kim jeszcze ona się spotykała, poruczniku?

- Nie, panie majorze.

- Czy pytał ją pan o to?

- To nie było tak. Ona miała swoje życie, a ja swoje.

- Ale z pewnością spotykała się z innymi mężczyznami? - spytała Kara.

- Sądzę, że spotykała się tylko z jednym.

- Dlaczego pan tak uważa?

- Bo znałem ją od dawna.

Hollaway odsunął krzesło i wstał.

- Chyba wezmę sobie kawy.

Podszedł do kotła i napełnił fili­żankę. Parks śledził go wzrokiem.

- Spotykał się pan z porucznik Worthy w Fort Benning, tak? - zapy­tał, nie odchodząc od kotła.

- Tak, panie majorze.

- Ile razy?

- Nie wiem, panie majorze. Czasami.

- Dziesięć? Dwadzieścia razy?

- Spotykaliśmy się raz albo dwa razy w tygodniu.

- Czy to były bardzo bliskie kontakty? - zapytała Kara, przypatru­jąc się uważnie Parksowi.

- Ta rozmowa staje się bardzo osobista, pani major - odparł Parks, czerwieniąc się na twarzy.

- Morderstwo to też bardzo osobista sprawa, poruczniku - od­parła, spoglądając w swoje notatki. - Gdzie pan był, kiedy się pan dowiedział, że porucznik Worthy została zabita?

- To było następnego dnia. Usłyszałem o tym w pracy, pani ma­jor.

- Jak to było?

- Jeden z żołnierzy wrócił z wizyty w szpitalu. Powiedział, że wszy­scy tam o tym rozmawiają.

- Mówił mi pan, że chciał się pan umówić z nią na ten wieczór, kiedy zginęła, ale miała randkę z kimś innym. Czy poszedł pan wtedy sam do klubu?

- Nie, pani major. Poszedłem do domu.

- Gdzie pan mieszka?

- Poza terenem jednostki. Mam mieszkanie w nowym komplek­sie mieszkalnym.

- Czy ktoś może potwierdzić, że pan tam był?

- Mieszkam sam, pani major. - Przerwał znowu na chwilę, opusz­czając wzrok na swe dłonie. - Chciałbym się o coś zapytać. Czy ja jestem podejrzany?

- Na razie nie, poruczniku.

- Na razie? To znaczy, że mogę być podejrzanym?

- Każdy w tej jednostce może być podejrzanym, poruczniku - wtrą­cił Hollaway. - Taka jest procedura dochodzenia w przypadku morderstwa. Na początku nie wyklucza się nikogo.

- Czy jest mi potrzebny adwokat? Czy doszło już do tego?

- Nie - odparła Kara - powiedzielibyśmy panu, gdyby pan był podej­rzanym w śledztwie, i doradzilibyśmy panu poszukanie pomocy prawnej. Jesteśmy na razie dalecy od tego tak w przypadku pana, jak i wszystkich innych ludzi.

Wzrok Parksa stwardniał.

- Sądzę, że nie powinienem odpowiadać na jakiekolwiek na­stępne pytania.

- Możemy pana do tego zmusić, panie poruczniku - odrzekła Kara.

- Może pani spróbować, pani major.

- Nie mamy na razie więcej pytań, poruczniku - wtrącił Holla­way.

Kara podniosła się.

- Zachowuje się pan tak, jakby miał coś do ukrycia, panie porucz­niku - zauważyła.

Twarz Parksa przypominała pozbawioną wyrazu maskę.

- Nie mam nic do ukrycia.

Hollaway dotknął dłonią jej ramienia, ponaglając ją do wyjścia. Kiedy wyszli, zatrzymał się, żeby zawiązać sznurowadło.

- No więc? - odezwał się. - Co o tym sądzisz?

- Myślę, że zabijanie to jego zawód i że nie ma alibi.

- To samo można by powiedzieć o trzech czwartych ludzi w tej jednostce - odparł Hollaway.

- Masz rację.

- Więc jak myślisz? Zrobił to?

- Nie wiem. Może byłam trochę za ostra dla niego. Może go wystra­szyłam.

- A może rzeczywiście ma coś do ukrycia.

15

Kiedy ma się taką przyjaciółkę jak Lannie Fulton Love, to się cią­gle rozmawia. Gada, gada i gada. Nic więcej. Kiedy Lannie pracowała w Pentagonie, wszystko było w porządku. Bez końca komunikowały się przez internet: wiadomość zostawiona, wiadomość odebrana, godziny spędzone przy klawiaturze wypełnione pisaniem listów. Najlepsze było w tym to, że mogła odebrać e-mail, kiedy jej się chciało, i odpowiedzieć, kiedy miała na to czas i ochotę. Ale teraz Lannie mieszkała blisko i telefon wprost nie przestawał dzwonić. Teraz właśnie znowu się odezwał. Kara podniosła słuchawkę.

- Cześć, Lannie.

- Skąd wiedziałaś, że to ja?

- A kto inny mógłby dzwonić o dziewiątej wieczorem?

- Jeszcze nie poszłaś do łóżka?

- Nie.

- Wpadnę do ciebie. W porządku?

- Jasne. Gdzie jesteś?

- Właśnie jestem na tym zakręcie, no wiesz, przy Seven-Eleven.

- Aha, wiem.

- No właśnie. Będę u ciebie za chwilę. Pa.

Kara odłożyła słuchawkę. Siedząca na oparciu sofy kotka skoczyła jej na ramię i zamruczała do ucha.

- O co teraz chodzi tej zwariowanej dziewczynie? Jak myślisz, Peesh? Ty też jesteś kobietą. Musisz mieć jakieś zdanie.

Przeszła do kuchni z przytuloną do szyi kotką, żeby nalać sobie do kieliszka wina. Za oknem zabłysły światła zbliżającego się pojazdu. Po chwili samochód zatrzymał się i rozległ się trzask zamykanych drzwi. Lannie wbiegła po schodach i stanęła przy drzwiach, przykłada­jąc twarz i dłonie do szyby. Kara roześmiała się rozbawiona: jej przyjaciółka wyglądała przez szybę jak lalka. Otworzyła drzwi i Lannie wpadła do środka z papierową torbą w rękach. Od razu weszła do kuchni i wyjęła z torby butelkę dom perignon.

- Co to za okazja?

- Żadna. Po prostu miałam ochotę zaszaleć - odparła Lannie.

- I to z kapitańskiej pensji?

- Hej, człowiek musi sobie czasami dać luzu, nie sądzisz?

Odwinęła folię z szyjki butelki i rozkręciła drut przytrzymujący ko­rek. Trzymając go przez ręcznik, obróciła powoli butelkę i korek wysunął się z szyjki z cichym sykiem.

- Wygląda na to, że już robiłaś takie rzeczy.

- Parę razy - odparła z wesołym uśmiechem Lannie. - Nalać ci do kieliszka?

- No jasne.

Kara wyjęła z szafki dwa kieliszki do szampana i Lannie napełniła je alkoholem. Upiły po łyku.

- Potwierdza się, że jak człowiek płaci, to może wymagać - orze­kła Lannie, cmokając ustami.

- Więc co się wydarzyło nowego w twoim życiu w ciągu ostat­nich sześciu godzin?

- Dlaczego sześciu godzin?

- Bo rozmawiałyśmy o piętnastej, nie pamiętasz?

- Przygotowywałam się do zjazdu AUSA w Waszyngtonie. Komi­sja do Spraw Redukcji Baz wyznaczyła termin przesłuchania akurat na czwartek, pierwszy dzień zjazdu. Będą tam wszyscy trzy- i czterogwiazdkowi generałowie, jacy tylko służą w armii. Bardzo sprytne. Przywołają nas do porządku przed tymi wszystkimi szy­chami.

- Kto będzie przedstawiał raport przed komisją?

- Generał. Cały czas pracuję nad jego wystąpieniem.

- Postaraj się, żeby dobrze wypadło.

- Nie musisz mi tego mówić. Czuję się jak przed finałami w Woo Poo. Mówię ci. - Dopiła szampana do końca i znowu napełniła swój kieliszek. - Będziesz na tym zjeździe?

- Tak. Chyba się tam pokażę. Chciałabym zobaczyć ten nowy mo­del śmigłowca „Apache”. Podobno mają przedstawić na wystawie makietę kokpitu.

- Pewnie spotkasz tam trochę swoich kumpli z lotnictwa?

- Jestem pewna, że tak.

- Jak oni nazywali siedzenia w kokpicie?

- Stanowisko dla ogiera.

- Co za durnie!

- Myślisz, że tego nie wiem?

- Dobrze, że się wygrzebałaś z tego stada ociekających hormo­nami goryli.

- Byłam dobra w moim fachu, Lannie. Lokowałam się w górnych pięciu procentach w mojej specjalności.

- Tak, pamiętam. Wydali tyle pieniędzy, żeby cię wyszkolić, a potem je wyrzucili w błoto. Co za głupota! Ciągle o tym myślę.

- O czym?

- O wojsku. To się nie mieści w głowie, jak traktują w wojsku ko­biety.

Kara roześmiała się głośno.

- Celnie powiedziane!

Lannie również zachichotała. Podniosła kieliszek do ust, dopiła jed­nym haustem resztę szampana i znowu sięgnęła po butelkę.

- Chcesz jeszcze?

- Jasne. Dlaczego nie?

Lannie napełniła obydwa kieliszki. Jeden z kotów podszedł do lady i Lannie pogłaskała go szorstko po szyi.

- Który to jest?

- Wally. To książę w tej rodzinie.

- A ten drugi to jego władca?

- To król Weird. Ostatni z Galahadów.

- To jego znalazłaś nad rzeką, kiedy studiowałaś prawo?

- To był zwykły strumyk, ale się nazywał Gap River. Ten kociak miał jakieś dziesięć centymetrów długości, był mokry i wystraszony. Wzięłam go do domu, wytarłam ręcznikiem i dałam trochę mleka, a on zwinął się w kłębek na moich kolanach i zasnął. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Zdarzyło ci się kiedykolwiek coś takiego?

- Tak. W tym roku.

- Więc jednak masz faceta. Opowiedz mi o nim. Jak go spotka­łaś?

- Chyba mi nie uwierzysz. Przez pocztę elektroniczną.

- Och, daj spokój, takie rzeczy się nie zdarzają.

- Ale tym razem się zdarzyło. Odpowiedziałam na ogłoszenie. Odpi­sał mi. To było jakieś sześć miesięcy temu. Tak się poznaliśmy, ale on był w Atlancie, a ja w Waszyngtonie. Kiedy się tu przeniosłam, zawiadomiłam go o tym i umówiliśmy się na spotkanie. Byłam wtedy taka zdenerwowana, bo mógł się okazać jakimś prawdziwym palan­tem, ale poszłam do tego klubu w Atlancie. Jak go tylko zobaczyłam przy barze, to od razu pomyślałam: „ale świetny”. Aż nie mogłam w to uwierzyć.

- Więc nadal się z nim spotykasz?

- To jest numer jeden na mojej liście.

- Musisz mi go przedstawić. Jeśli jest taki wspaniały, jak mó­wisz, to naprawdę muszę go zobaczyć.

Lannie zrobiła nagle smutną minę.

- No jasne. Tylko że on cały czas podróżuje w interesach, a ja będę dość zajęta aż do zakończenia tego zjazdu. Generał podchodzi do tej sprawy naprawdę poważnie. Razem z żoną wydają wielkie przyję­cie w piątek wieczorem. Mam pełne ręce roboty, po pierwsze przesłuchanie przed komisją, poza tym to przyjęcie i wszystkie inne sprawy...

- To może po zjeździe?

- Tak, wtedy będzie znacznie łatwiej - odparła Lannie, rozjaśnia­jąc twarz w uśmiechu. - Ale ty mi wcale nie powiedziałaś, czy masz kogoś. No więc?

Kara pociągnęła łyk szampana. Przez moment miała ochotę powie­dzieć jej o swoim romansie, ale uznała, że to zbyt niebezpieczne. Lannie lubiła dużo paplać, więc mimo, że Beckwith już o nich wie­dział, byłoby to jednak ryzykowne. Lannie mogła się wygadać przed swoim przełożonym, a ten mógłby skorzystać z okazji, żeby ich do­paść. W żaden sposób nie mogła sobie pozwolić na taką lekkomyśl­ność.

Lannie uśmiechnęła się wesoło.

- Masz faceta. Widzę to.

- Nie. Jeszcze nie. Przeniosłam się tutaj dopiero parę miesięcy temu. Daj mi trochę czasu. Znajdę kogoś gotowego, chętnego i zdol­nego.

Lannie roześmiała się.

- Chyba ten szampan uderza mi do głowy. Zaczynamy za dużo chichotać. To fajne, prawda?

- Co?

- Trochę się upić - odparła Lannie z szerokim uśmiechem. - Dać sobie trochę luzu. Zabawić się.

Kara spojrzała przyjaciółce w oczy. Za wesołymi iskierkami śmie­chu widać w nich było ból. Miała nadzieję, że Lannie nie używa szampana i tej rozmowy jako emocjonalnego kamuflażu, tak jak to się jej zdarzało w przeszłości. Pomimo promieniejącego z niej beztro­skiego uroku i energii gdzieś w głębi jej duszy było takie miejsce, do którego Kara nigdy nie dotarła. Może nikt tego nie robił. Nawet sama Lannie.

- Czy nie wolałabyś, żeby szczęście tak bardzo nie zależało od mężczyzn? - zapytała Lannie. - To znaczy, gdybyś my ich tak bardzo nie potrzebowały, życie byłoby o wiele łatwiejsze.

Kara roześmiała się.

- Czasami chciałabym być jednym z mych kotów. Nie mają nic do roboty, tylko drapią się po brzuchach i są szczęśliwe jak diabli.

Roześmiały się.

- Ciekawe, czy faceci wiedzą, że mówimy o nich w taki sposób? - powiedziała Lannie.

- Oni są gorsi. O wiele gorsi.

Kara upiła łyk szampana, a Lannie nalała sobie resztkę z butelki i zapatrzyła się w bąbelki gazu wzbijające się na powierzchnię płynu w kieliszku.

- Z facetami jest trudno, Karo. Znałam takich, którym wystarczy­łby do szczęścia dwudziestosiedmiocalowy telewizor, ja­kieś wyrko, lodówka na piwo i telefon, żeby zamawiać gotowe dania.

- Ale co to za życie?

- Tak właśnie, prawdę mówiąc, wyglądało moje życie w Waszyng­tonie.

- Moje też, kiedy byłam na prawie.

- Ale teraz nastał nowy sezon, prawda, Karo? - powiedziała, podno­sząc kieliszek do góry. - Wypijmy za bardziej normalnych facetów niż ci twoi kumple z helikopterów!

- Wychylę taki toast! - zawołała Kara ze śmiechem.

16

Kara przyszła przed czasem, więc pielęgniarka zaprowadziła ją do poczekalni, w której, oprócz kilku młodych żołnierzy stojących pod ścianą, znajdowały się same młode kobiety w cywilnych ubraniach. Być może niektóre z nich służyły w wojsku, ale pozostałe musiały być żonami i córkami oficerów.

Usiadła na jednym z niesłychanie niewygodnych plastikowych krze­seł i zaraz zauważyła, że przynajmniej połowa kobiet jest w ciąży.

- Czy to jest poczekalnia do ginekologa? - zapytała siedzącą obok niej młodą dziewczynę, która czytała magazyn „People”.

- Nie, proszę pani, ginekolog jest na trzecim piętrze. To poczekal­nia do przychodni ogólnej.

Po chwili w drzwiach pojawiła się ta sama pielęgniarka.

- Major Guidry? Kapitan Evans może teraz z panią rozmawiać.

Poszły długim korytarzem przedzielonym przez kolejne automatycz­nie otwierane drzwi z nierdzewnej stali. Kiedy dotarły na miejsce, Evans właśnie zdejmował lateksowe rękawiczki. Wrzucił je do metalowego kosza na śmieci i podał jej dłoń.

- Charlie Evans.

- Kara Guidry. Bardzo mi miło pana poznać.

- Mnie też miło.

Zaprowadził ją do niewielkiego gabinetu tuż przy głównej sali autop­sji i wskazał jej krzesło stojące przy biurku.

- Luźny tydzień. Jeden wypadek śmiertelny na ćwiczeniach i je­den wypadek samochodowy i, pewnie mi pani nie uwierzy, mieliśmy jeden zgon z powodu zapalenia płuc.

- Nie wiedziałam, że ludzie jeszcze na to umierają.

- To się zdarza. Człowiek myśli, że ma przeziębienie, więc igno­ruje chorobę i pracuje dalej, a kiedy trafia do lekarza, jest już za późno. Miewam rocznie jeden albo dwa takie przypadki. Zapalenie płuc to bardzo groźna infekcja. Więc w czym mogę pani pomóc?

- Chciałam porozmawiać z panem na temat Sheili Worthy.

- Ach, oczywiście, Frank Hollaway dzwonił do mnie wczoraj. To pani znalazła ciało, prawda?

- Tak.

- I powierzyli pani prowadzenie śledztwa?

- Tak. Mnie to też zaskoczyło.

Evans obrócił się na swym fotelu i zaczął przewracać zawartość szu­flady z dokumentami. Okulary w drucianych oprawkach przyda­wały mu profesjonalnego wyglądu. Po chwili odwrócił się z powro­tem ku niej i otworzył wydobyty z szuflady skoroszyt.

- Więc co pani chce wiedzieć?

- Chcę dowiedzieć się, o której godzinie nastąpił zgon.

- To trudne pytanie.

- Myślałam, że pan na nie odpowie.

- Zacznijmy od tego, co jest wiadome. O której godzinie znalazła pani ciało?

- Dojechaliśmy do jej samochodu około dwudziestej trzeciej trzy­dzieści. Przypuszczam, że wyciągnięcie jej na brzeg zajęło nam około dwudziestu minut.

- Moje dokumenty podają, że ekipa ratownicza dotarła na miej­sce o dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt cztery.

- To by się zgadzało.

- Jej zgon orzeczono w szpitalu siedemnaście minut po północy

- Chciałabym ustalić, o której godzinie mogła rzeczywiście umrzeć.

- Sierżant Nukanen podał, że wyglądała na nieżywą, kiedy do niej dotarł. Według pani wyliczeń musiało to być gdzieś pomiędzy dwudziestą trzecią trzydzieści a dwudziestą trzecią pięćdziesiąt.

- Raczej bliżej dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt.

- No więc według sierżanta Nukanena nie żyła od, powiedzmy, dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć. Zgon musiał nastąpić jakiś czas wcześniej. Problem polega na tym, że w przypadku utonięcia bardzo trudno jest to ustalić.

- Dlaczego?

- W przypadkach różnych śmiertelnych urazów, na przykład po­strzału czy rany kłutej, albo śmierci w wyniku uderzenia tępym narzę­dziem w głowę można przeprowadzać pewne kalkulacje. Zmie­rzyć ilość utraconej krwi albo, przy uderzeniu w głowę, ilość krwi, która się zbiera i krzepnie wokół rany. Można też dokonać pewnych wyliczeń na podstawie temperatury ciała. Po zatrzymaniu akcji serca ciało zaczyna stygnąć. Oczywiście przy utonięciu ciało zaczyna tracić ciepło jeszcze przed zatrzymaniem akcji serca, a potem wychładza się jeszcze bardziej gwałtownie. Tempo zależy od temperatury wody. - Evans zdjął okulary i przetarł je brzegiem kitla. - W każdym przy­padku otrzymuje się wyłącznie przybliżoną porę zgonu z możliwością błędu w granicach kilku godzin. To nie jest zbyt precyzyjna dyscy­plina.

- A jeżeli chodzi o tę ranę na szyi? Nie krwawiła, kiedy do niej dotarliśmy.

- To dlatego, że jej serce przestało pompować krew.

- Czy straciła dużo krwi?

- Nie straciła prawie wcale. To była bardzo mała rana i nie naru­szyła żadnych istotniejszych naczyń krwionośnych. Przyczyną śmierci nie była rana szyi, ale utonięcie.

- Więc najbardziej przybliżony szacunek, do jakiego możemy dojść, to...

- Gdyby wezwała mnie pani na świadka, musiałbym powiedzieć, że mogła umrzeć w każdym momencie pomiędzy dwudziestą pierw­szą a czasem, kiedy dotarł do niej sierżant Nukanen, to znaczy przed dwudziestą trzecią czterdzieści pięć czy coś koło tego. Nic poza tym nie da się ustalić.

- Więc zgon mógł nastąpić nawet o dwudziestej pierwszej zero zero? Jest pan tego pewien?

- Jak najbardziej. Gdyby utonęła wcześniej, to temperatura jej ciała spadłaby jeszcze bardziej niż do tej wartości, którą zmierzyliśmy w szpitalu. Dwudziesta pierwsza to dolna granica. Mogę to zeznać pod przysięgą.

- Co jeszcze może pan powiedzieć o jej ranie?

- Była dość głęboka, ale nie spowodowała żadnych poważniej­szych uszkodzeń. Na pewno nie były na tyle groźne, żeby spowodo­wać śmierć. Zakładamy z Hollawayem, że zadano jej tę ranę na ze­wnątrz samochodu. Pobiegła do samochodu i odje­chała, próbując uciec. Była przestraszona, więc wjechała prosto w wodę i samochód zgasł. Jestem prawie pewien, że napastnik stał niedaleko i obserwo­wał, jak zalewa ją woda.

- Czy ma pan jakąś koncepcję na temat rodzaju noża?

- To był nóż o jednej krawędzi tnącej. Ostry. Gdybym miał zgady­wać, to powiedziałbym, że nóż wszedł po rękojeść, więc ostrze nie było o wiele dłuższe niż siedem i pół do dziewięciu centymetrów.

- Tak jak kuchenny nóż do obierania owoców?

- Albo scyzoryk czy nóż sprężynowy. Trudno powiedzieć.

- Czy noże sprężynowe nie są przypadkiem o wiele dłuższe? Dwa­naście centymetrów albo jeszcze więcej?

- Większość z nich tak. Ale widziałem i mniejsze. Poza tym zaw­sze jest taka możliwość, że nóż nie wszedł po rękojeść.

- Dość dużo tu znaków zapytania.

- Mniej więcej tyle samo, ile przy każdym innym morderstwie, którym się zajmowałem. Czy to jest pani pierwszy taki przypadek?

Kara poczuła, że się czerwieni. Nie wiedziała, czy Evans to do­strzegł.

- Tak.

- Więc witam w naszym klubie.

- Nie tęskniłam do tego.

- Nikt z nas do tego nie tęskni. Nawet Frank, a on jak na poli­cjanta jest jednym z najbardziej pogodnych ludzi.

- Tak, Frank jest w porządku. Przyjemnie się z nim pracuje.

- Czy mogę jeszcze w czymś pani pomóc, pani major?

- Czy znalazł pan jakieś ślady aktywności seksualnej?

- Żadnych.

- A czy wykonał pan test ciążowy, panie doktorze?

Powolny uśmiech wypłynął na twarz Evansa.

- Wie pani co? Nie zrobiłem.

- Może go pan jeszcze zrobić?

- Oczywiście.

- Bardzo jestem ciekawa jego wyniku, panie doktorze - powie­działa Kara, wstając. - Kiedy będzie pan mógł mi go dostar­czyć?

Evans spojrzał na zegarek.

- Dzisiaj już za późno. Prześlę go pani zaraz z rana.

Kara zatrzy­mała się przy drzwiach.

- Dziękuję, doktorze. Było mi miło pana poznać.

- Mnie również było miło - odparł Evans, przecierając znowu oku­lary brzegiem kitla. - Dlaczego pani pomyślała o teście ciążowym, jeśli mogę o to zapytać?

Kara wzruszyła ramionami z pozorowaną obojętnością.

- Nie wiem. Może to kobieca intuicja?

Przechodząc przez automatyczne drzwi za rogiem korytarza, jesz­cze słyszała zza pleców śmiech kapitana Evansa.

Kara przesunęła palcem po liście nazwisk umieszczonej na głów­nej bramie wiodącej do oficerskiego kompleksu mieszkalnego. Naci­snęła odpowiedni guzik domofonu i brama się otworzyła. Przyjechała tam sama, gdyż udało się jej przekonać Hollawaya, że tylko jedno z nich powinno rozmawiać z Randym Taylorem. Zanim znalazła jego mieszkanie, zaczęło się robić ciemno.

Randy stanął w drzwiach. Ubrany był w dżinsy i robiony na dru­tach sweter.

- Proszę wejść. Właśnie nastawiłem kawę. Wypije pani ze mną?

- Oczywiście, skoro pan proponuje - odpowiedziała, wchodząc za nim do wnętrza.

Randy podał jej parującą kawę w filiżance i sam też usiadł przy stole. Kara rozejrzała się po pokoju. Jego wystrój stanowił typową dla domów zamieszkanych przez oficerów mieszankę stylów: parę odziedzi­czonych antyków, jakieś drobne przedmioty z okresu służby w południowych Niemczech, kilka grafik z Japonii i jakieś cera­miczne figurki przywiezione z Ameryki Środkowej po szkoleniu w zakresie walki w dżungli w szkole wojskowej w Panamie.

- Kupił pan te drzeworyty w Niemczech? - wskazała na przeciwle­głą ścianą, na której wisiało kilka płaskorzeźb przedstawia­jących kręte wiejskie uliczki.

- Tak, w Oberammergau. Podobają się pani?

- Tak. Chciałam pojechać do Bawarii, kiedy byłam w Europie, ale byliśmy zbyt zajęci. - Upiła łyk kawy. - Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać tak szybko.

- Chcę pomóc w każdy możliwy sposób. Sheila była moją zna­jomą. Dobrą znajomą.

Kara odstawiła filiżankę.

- Spotykał się pan przez jakiś czas z Sheilą, prawda?

- Tak.

- Ile razy mieliście randkę?

- Sześć, siedem. Coś koło tego. Spotkaliśmy się, kiedy nas przyj­mowali do służby w Fort Benning. Przyjechaliśmy tu tego sa­mego dnia. Ona nie znała tu nikogo i chyba w jakiś sposób przypadli­śmy sobie do gustu.

- Kiedy to było?

- Jakiś rok temu - odpowiedział Randy, poprawiając się nerwowo na krześle. - Czy mogę zapytać, o co tu chodzi? To znaczy, dlaczego jestem przesłuchiwany?

- Rozmawiamy ze wszystkimi, którzy znali Sheilę, żeby wypeł­nić pewne białe plamy. Szczerze mówiąc, jest tych plam więcej niż kilka. Zdaje się, że była dość zamkniętą w sobie osobą.

- Była taka wyciszona i trochę nieśmiała. Zdaje mi się, że wystra­szył ją fakt, iż pracuje w dowództwie armii. Sami majorzy i pułkow­nicy wokół. Zanim człowiek się przyzwyczai do czegoś takiego, może to być trochę deprymujące.

- Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego ze sobą zerwaliście?

- Nie zerwaliśmy. Nie było czego zrywać.

- Przepraszam, jeżeli dotykam zbyt intymnych szczegółów, ale takie śledztwa jak to muszą często dotykać spraw, o których trudno rozmawiać.

- Rozumiem.

- Czy gdy przestał się pan spotykać z Sheilą, zaczęła się spotykać z kimś innym?

- Widziałem ją parę razy w klubie oficerskim z jakimś mężczy­zną. Nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska...

- Barry Parks?

- Tak, właśnie.

- Czy kiedykolwiek rozmawiała o nim z panem?

- Powiedziała mi, że zna go z college'u.

- I to wszystko?

- Była bardzo skrytą osobą. Zdaje mi się, że właśnie pani to od­krywa.

- Czy miała jakichkolwiek bliskich przyjaciół? Czy rozmawiała z panem o kimś jeszcze?

- Rozmawialiśmy o Becky Carrington, mieszkały razem.

- Porucznik Carrington powiedziała nam, że podejrzewała Sheilę o romans z żonatym mężczyzną. Czy wie pan coś na ten temat?

Taylor odwrócił wzrok.

On wie - przeleciało jej przez głowę.

- Jak już powiedziałem, była dość skrytą osobą.

- Muszę zapytać pana, gdzie pan był tej nocy, kiedy Sheila zgi­nęła.

- Nie sądzi pani, że ja...

- Pytamy o to każdego, kto ją znał - przerwała mu Kara. - Jest szansa, że ktoś mógł widzieć jej samochód. Musiała wtedy przejeż­dżać przez całą jednostkę, bo znalazła się na szosie prowadzącej do Bramy Południowej.

- Byłem wtedy z generałem w klubie oficerskim. Wygłaszał prze­mówienie na spotkaniu Klubu Żon Oficerów.

- O której godzinie to było?

- Przyjechałem tam około dziewiętnastej i odjechałem około dwu­dziestej pierwszej trzydzieści.

- Dokąd pan pojechał stamtąd?

- Do domu.

- Przypuszczamy, że Sheila mogła się znaleźć w rejonie strzel­nicy około dwudziestej pierwszej trzydzieści. Nie widział jej pan?

- Nie.

- To na razie wszystko - powiedziała Kara, wstając. - Chcę podzię­kować panu za pomoc. Wiem, że jest ciężko, kiedy się traci przyjaciela.

- Ona była naprawdę kochaną dziewczyną. Dałbym wszystko, gdyby... - zawiesił głos.

- Gdyby co?

- Nic. Nic. Po prostu to smutne, że już jej nie ma.

Mace wchodził właśnie do budynku kompanii, kiedy usłyszał głos dowódcy plutonu:

- Sierżancie Nukanen, ma pan minutę czasu?

Wszedł do gabinetu porucznika.

- Proszę zamknąć drzwi, sierżancie - polecił Parks zza biurka. - Proszę siadać.

We wzroku Parksa było coś dziwnego. Mace widział coś podob­nego u innego porucznika, który wkrótce potem załamał się nerwowo i został zwolniony ze służby z powodów zdrowotnych. Parks wyglą­dał jak człowiek osaczony i nie znajdujący żadnego dobrego wyjścia z sytuacji.

- Czy żołnierze są przygotowani do tego alarmu, sierżancie?

- Tak, panie poruczniku. Są przygotowani i gotowi do wymarszu.

- To doskonale.

Parks sięgnął do szuflady i wyjął z niej plik dokumentów.

- Proszę, niech się pan zapozna z planami ćwiczeń dla plutonu.

Przesunął w jego kierunku po blacie biurka rozkład szkolenia na następne sześć miesięcy.

- Proszę je umieścić w swoich dokumentach. Będzie panu łatwiej poradzić sobie z tym, co kapitan dla nas wymyślił.

- Tak jest, panie poruczniku.

Mace nie bardzo rozumiał, o co chodzi. Było dziwne, że Parks wta­jemnicza go w problemy dowodzenia na szczeblu kompanii. Do tej pory wymagał tylko, żeby stawiał się każdego ranka w jednostce i kierował codziennymi działaniami plutonu. Przedsięwzięcia długofa­lowe były zastrzeżone dla oficerów.

Parks podał mu pęk kluczy.

- Tu są kopie moich kluczy do magazynu broni i do dokumenta­cji plutonu - wskazał na zamkniętą szafę w rogu pokoju. - Cały czas myślałem o tym, żeby dać panu jeden komplet kluczy. Przypomnia­łem sobie o tym dzisiaj, kiedy byłem w dowództwie, więc zrobiłem kopie. Powinien pan mieć swoje wła­sne klucze na wypadek, gdybym znalazł się na urlopie czy był na służbie i zapomniał dać panu swoje.

- Dziękuję, panie poruczniku.

- Nieźle minął nam ten rok, sierżancie. To znaczy panu, pluto­nowi i mnie.

- Tak, panie poruczniku, nieźle.

- Chciałbym panu powiedzieć, że jestem zadowolony z pana i z plutonu. To był mój najlepszy rok w wojsku. Mówi się, że nic się nie da porównać z dowodzeniem oddziałem, i to jest prawda.

- Żołnierze też są z pana zadowoleni, panie poruczniku. Wszyscy uważają, że jest pan najlepszym dowódcą plutonu w batalionie.

- Bardzo mi miło, że pan tak mówi, sierżancie. - Parks podniósł się, spoglądając na zegarek. - Nie chcę pana zatrzymywać. Wiem, że ma pan dużo roboty.

- Tak jest, panie poruczniku.

Parks podał mu rękę.

- Niech pan nadal tak trzyma, sierżancie. Armia potrzebuje ta­kich ludzi jak pan.

- Dziękuję, panie poruczniku.

Wysiadając z samochodu, Kara usłyszała dobiegający z domu sy­gnał telefonu. Otworzyła drzwi, podbiegła do aparatu i chwyciła słuchawkę, mimo że automatyczna sekretarka zaczęła już nagrywać wiadomość.

- Halo? - wyrzuciła z siebie zasapana.

- Mówisz w bardzo niecodzienny sposób. To znaczy jak na osobę, która pracuje przy biurku.

Zamilkła na chwilę, próbując uspokoić oddech.

- Więc ty mów.

- Posłuchaj, zdarzyło mi się dzisiaj coś dziwnego. Wezwał mnie porucznik Parks i przekazał plany szkolenia na następne sześć mie­sięcy oraz komplet kluczy do wszystkich zamykanych pomieszczeń w plutonie.

- No i co?

- To wyglądało tak, jakby się spodziewał, że niedługo go tu nie będzie.

- Co masz na myśli?

- To znaczy zdaje mi się, że on ma chęć się zerwać.

Kara zagwiz­dała.

- Gdzie on teraz jest?

- Ogłosili dzisiaj gotowość alarmową. Parks jest w koszarach, przy­gotowuje pluton do wymarszu.

- Ma oporządzenie polowe i wszystkie potrzebne rzeczy?

- Tak. To znaczy ja nie mówię, że on będzie wiał dzisiaj. Tylko zdaje mi się, że on o tym myśli.

- Co to za alarm?

- Nie wiem. Poprzednim razem najpierw poubierali nas, a potem wszystko odwołali.

- Dowiem się, o co chodzi.

- Możesz się z tym pośpieszyć? Nie mam wiele czasu.

- Gdzie jesteś?

- Koło parku maszynowego, przy automacie.

Kara zapisała podany przez niego numer automatu, odłożyła słu­chawkę i wybrała inny numer.

- Proszę z kapitan Love. Tak, poczekam.

Po chwili usłyszała w słuchawce głos przyjaciółki.

- Lannie, to ja.

- Cześć, mała. Co się dzieje?

- Właśnie dzwonię, żeby zapytać o to ciebie. Podobno jest jakiś alarm. Wiesz coś o tym?

- Skąd to wiesz?

- Mam swoje źródła.

Lannie roześmiała się.

- Więc co to jest?

- Och, przestań, Lannie. Co o tym wiesz?

- Dobrze słyszałaś. Dwie godziny temu dostaliśmy rozkazy z de­partamentu obrony. Bardzo poważna sprawa. Wszyscy tu latają jak poparzeni.

- Pewnie ma to coś wspólnego z pracami Komisji do Spraw Reduk­cji.

- Znowu masz rację. Mamy wyprowadzić dwudziesty czwarty pułk w pole do szóstej rano na poligon koło Harmony Church. Będą ćwiczyli przeciwko dwudziestemu dziewiątemu pułkowi. To na­prawdę wielka tajemnica. Wszystko ma wyglądać jak normalny alarm, dopóki pułk nie dotrze w pole. Wtedy ci z góry nacisną cyngiel, dadzą im rozkazy operacyjne i pusz­czą ich na siebie. Nawet generał nie wiedział, że coś takiego się wydarzy. O mało nie odchodzi od zmysłów.

- Jedziesz tam?

- A jak ci się wydaje? Zadzwonię do ciebie, to powiem ci, co się dzieje.

- To by było świetnie, Lannie. Dziękuję.

- Muszę kończyć, Karo - oznajmiła Lannie i odłożyła słuchawkę.

Kara wybrała numer, który podał jej Mace.

- To mają być jakieś ćwiczenia bojowe - powiedziała, usłyszaw­szy w słuchawce jego głos. - Wyprowadzą was w pole i kiedy akurat będziecie myśleli, że was zawrócą do koszar, wtedy dostaniecie roz­kazy operacyjne. Będziecie ćwiczyć przeciwko dwudziestemu czwar­temu pułkowi.

- A niech to diabli! Jesteś pewna?

- Tak. Mogę cię o coś prosić? Miej oko na Parksa. Chociaż nie przypuszczam, żeby chciał się zerwać, dopóki będziecie w polu.

- Zrobi się.

Usłyszała odgłos zapalonego silnika ciężarówki i czyjś krzyk: „Sier­żancie! Potrzebujemy tu pana!”

- Zadzwonię do ciebie, kiedy wrócę.

- Mace... Poczekaj.

- Muszę kończyć.

- Mace, ja...

Odłożył słuchawkę.

Kara przeszła do kuchni i zrobiła sobie filiżankę rozpuszczalnej kawy. Potem otworzyła swoją aktówkę i rozłożyła notatki na kuchen­nym stole. Musiała podsumować, co wie o morderstwie Sheili Worthy.

Przerzuciła kartki w notatniku, aby odszukać czystą stronę, umie­ściła na niej nagłówek: „Sheila Worthy - rozkład dnia” i zabrała się do przeglądania dotychczas sporządzonych notatek.

21.00 - Sheila wychodzi z domu. Świadek: porucznik Carring­ton.

21.30 - Beckwith opuszcza klub oficerski. Świadek: kapitan Tay­lor.

21.45 - Beckwith przybywa do ośrodka opieki nad dziećmi. Świa­dek: pani Bennett.

23.30 - Samochód Sheili zauważony w rzece. Świadkowie: Kara i Mace.

00.50 - Sheila zostaje wydobyta z samochodu. Świadkowie: Kara i Mace.

23.58 - Lądowanie helikoptera. Sheila zabrana do szpitala. Świad­kowie: Kara i Mace.

00.17 - W szpitalu orzekają zgon Sheili. Świadek: major Holla­way.

00.30 - Beckwith przybywa do szpitala. Świadek: ja.

Przyjrzała się zapiskom. Pani Beckwith powiedziała, że jej mąż wró­cił do domu o dwudziestej drugiej, ale pani Bennett oświadczyła, że przybył do jej ośrodka około dwudziestej pierwszej czterdzieści pięć. Biorąc pod uwagę to, że w ośrodku odniosło rany kilkoro dzieci i został zerwany dach, generał z pewnością zatrzymał się tam dłużej niż piętnaście minut. Postanowiła sprawdzić, ile czasu zajmuje przejecha­nie samochodem od ośrodka do domu generała Beckwitha.

Zamyśliła się, pukając długopisem w notatnik: na pewno pani Bec­kwith kłamała, jeżeli chodzi o godzinę powrotu jej męża do domu. Tamtej nocy był sam w swoim służbowym samochodzie. Musiały istnieć jakieś dokumenty dotyczące wykorzystywania samochodów sztabowych. Wiedziała, że kierowcy wypisują samochody z parku maszynowego. Może na kartach samochodów zapisywano przejeż­dżane odległości? A może ktoś widział generała tamtej nocy, kiedy prowadził samochód sztabowy?

Czekało ją dużo roboty. Musiała wypełnić wszystkie istniejące luki dotyczące poczynań Sheili w tamten wieczór. Musiała to wszystko ustalić aż do tego momentu, kiedy Sheila została zraniona w szyję i przerażona wjechała w wodę. Kara wiedziała, że jeżeli zrekon­struuje kolejność wydarzeń i ich porę, odnajdzie zabójcę.

17

Generał Ranstead wszedł do gabinetu szefa sztabu sił zbrojnych, niosąc gruby plik dokumentów i rulon map. Wielki gabinet położony był w południowo-wschodniej części budynku Pentagonu i z jego okien widać było w oddali oświetlony jasnym słońcem Kapitol. Szef sztabu, generał Paul Carson, siedział przy stole konferencyjnym w towarzystwie kilku pułkowników. Adiutant generała rozmawiał przez telefon.

- Masz ten plan, Jack?

- Tak, panie generale - odparł Ranstead, podając mapy jednemu z pułkowników. Siadł przy stole naprzeciwko Carsona i położył na blacie przyniesione dokumenty.

- Zrobiłem dokładnie tak, jak pan polecił, panie generale. Naj­pierw ogłosimy im alarm, a kiedy będą w polu, dostarczymy im roz­kazy operacyjne. Pełne zaskoczenie.

- Świetnie. Właśnie o to mi chodziło.

- Mam tylko jedno pytanie, panie generale. Zgodnie z pana zalece­niem przygotowałem rozkazy operacyjne w dwóch kierunkach. Operacja „Hellfire” jest standardowym ćwiczeniem w zakresie natar­cia i obrony. Trzecia Armia będzie broniła obiektu, a Piąta Armia będzie miała za zadanie ich stamtąd wykurzyć. Natomiast operacja „Native Son” jest ćwiczeniem działań sił pokojowych. Jednostki Piątej Armii będą odgrywały rolę partyzantów, a jednostki Trzeciej Armii - sił pokojowych. Problem polega na tym, że jeszcze nie robili­śmy ćwiczeń dla sił pokojowych. Nie jestem więc pewien, czy to jest fair w stosunku do Beckwitha i Kinga. Narzucamy im całkowicie nowy rodzaj ćwiczenia bez dania czasu na przygotowanie.

- Właśnie o to chodzi - Carson roześmiał się. - To nie jest fair, zgoda, ale nie chcę, żeby się wywinęli tak gładko, jak to już robili ze sto razy. Mają się nie spodziewać, co ich może trafić. Jeden z nich za parę miesięcy będzie siedział na moim miejscu. Może któryś z nich spanikuje, kiedy trafimy ich tym planem.

- No cóż, panie generale, jeżeli cokolwiek jest w stanie wprawić ich w panikę, to właśnie ta operacja.

- Znakomicie. Rozmawiałem o tym wczoraj z sekretarzem obrony. Jedzie na miejsce ćwiczeń. Prezydent poprosił go, żeby dostar­czył mu raport na ten temat. W sprawie tej nominacji Kapitol wywiera na prezydenta dużą presję. Widział pan w niedzielę rano Spotkanie z prasą w telewizji?

- Nie, panie generale. Byłem na rybach na Rappahannock.

- Ale panu dobrze! Więc w tym programie Maldray popierał kandy­daturę Beckwitha, a ten demokrata z Wisconsin... jak on się nazywa?

- Fuegel.

- Właśnie. Więc Fuegel z kolei reklamował Kinga. Sekretarz obrony powiedział mi, że według prezydenta cała ta sprawa za bardzo nabiera politycznego posmaku, więc chce, żeby wybór następnego szefa sztabu był dokonany na podstawie kryteriów fachowych. Wie pan, jak republikanie zawsze go atakują w sprawach obronnych. Prezydent wie, że to jego słaby punkt, i absolutnie nie chce, żeby go postrzegano jako prezydenta, który dokonuje tak poważnej dla armii nominacji według kryteriów politycznych.

- Sytuacja wygląda inaczej niż wtedy, kiedy pan był nomino­wany, prawda, panie generale?

- Nie pamiętam, żeby sześć lat temu dochodziło do tak jawnego politykierstwa.

- Nie, panie generale. Ale Maldray stroszył pióra, kiedy trzy lata temu otrzymał pan powtórną nominację.

- Zgadza się. Stroszył.

Generał Ranstead uśmiechnął się i otworzył teczkę z dokumen­tami.

- Więc dobrze, panie generale. Skoro mówi pan, że prezydent chce się oprzeć na kryteriach fachowych, to operacja „Native Son” pasuje tu idealnie.

- Przedstaw mi ten plan, Jack.

- Polega to głównie na tym, że zastosowaliśmy nowoczesne podej­ście do klasycznej sytuacji. Dwudziesty dziewiąty pułk piechoty Kinga będzie bronił tej pozycji - generał Ranstead pochylił się nad stołem i postukał w mapę metalowym wskaźnikiem. - Jego żołnierze będą wojowniczymi party­zantami w fikcyjnym kraju o nazwie Bluca­nia. Mają to teryto­rium pod kontrolą od trzech lat i terroryzują miejscową ludność, która przeciwstawia się im w krwawej wojnie domowej trwającej od ponad sześciu lat. W odległej od ich pozycji stolicy kraju, która nazywa się Cernivitzia, podpisano regionalny traktat pokojowy, w ramach któ­rego ich terytorium zostaje oddane sąsiedniemu krajowi. King i jego partyzanci nie są z tego zadowoleni. Nie chcą zawarcia pokoju, ale pragną utrzymać się na swoim teryto­rium i kontynuować wojnę prze­ciwko swym zaprzysięgłym wrogom.

Ranstead postukał w inne miejsce na mapie.

- Dwudziesty czwarty pułk piechoty Beckwitha będzie odgrywał rolę sił pokojowych NATO. Ich zadaniem będzie usunięcie generała Kinga i jego partyzantów z zażarcie bronionych pozycji. I tu właśnie sprawa robi się interesująca, panie generale. Świat się zmienił, jeżeli chodzi o nowoczesną armię. Powierzają nam takie misje jak Haiti, Somalia czy Bośnia, a naszym zadaniem nie jest już pojechać gdzieś, wystrzelać wszystko, co się rusza, i obwieścić zwycięstwo. To są misje polityczne i narzucane armii zadania stają się coraz bardziej subtelne. Sukces nie jest mierzony liczbą zabitych przeciwników ani ton bomb zrzuconych na cel. W tym miejscu dochodzimy do pro­blemu oceny ćwiczeń. Wypróbujemy coś nowego. Jak zwykle wykorzy­stamy laserowy system oceny, ale będziemy podsumowywać wyniki w całkowicie inny sposób. Partyzanci Kinga są zahartowani w wojnie domowej, ale my powiemy im, że stoją przed absolutnie przewa­żającą siłą jednostek sił pokojowych. Natomiast jednostki pokojowe otrzymają jasne instrukcje, że wszelki poważny opór powi­nien zostać ukrócony w bardzo radykalny sposób. Dlatego spo­sób działania Kinga będzie musiał być bliższy ucieczki i unikania walki niż prowadzenia konwencjonalnych działań wojennych. Jego zadaniem będzie utrudnienie w jak największym stopniu wojskom generała Beckwitha usunięcia go z zajmowanych pozycji, bez zmusza­nia generała do użycia konwencjonalnych metod. Chodzi o to, że jak partyzanci Kinga zaczną strzelaninę, to siły pokojowe spuszczą im na głowy taki cholerny ostrzał, że poniosą nokautujące straty. Dlatego King będzie musiał utrzymać swoje woj­ska pod kontrolą. Jeżeli jego partyzanci zaczną zabijać żołnierzy sił pokojowych, to siły pokojowe otrzymają zezwolenie na użycie swojej miażdżącej prze­wagi w sile ognia i będzie dla niego po ćwiczeniach.

Generał Carson wstał i przyjrzał się mapie.

- A co z Beckwithem? Na czym polega trudność w jego przy­padku?

- Zadanie generała Beckwitha polega na usunięciu partyzantów z zajmowanego terenu w możliwie pokojowy sposób. Będzie upoważ­niony do użycia zmasowanego ostrzału w przypadku ataku ze strony partyzantów, ale otrzyma wyższą punktację, jeżeli jego siły otoczą partyzantów i zmuszą ich do poddania. W tych ćwiczeniach będziemy uznawali jednostkę partyzancką za skutecznie zlikwidowaną, jeżeli wojsko generała Beckwitha ją otoczy. Podobnie będziemy uznawali, że partyzanci skutecznie utrzymują teren, jeżeli będą w stanie uniknąć otoczenia. Zabijanie przeciwnika nie jest celem tych ćwiczeń. Celem jest otoczenie obcych oddziałów i zmuszenie ich do poddania. Bę­dziemy punktowali to ćwiczenie tak jak wybory. Damy im czterdzie­ści osiem godzin. Jeżeli większość partyzantów nie zostanie schwy­tana pod koniec tego okresu, to zwycięży King. Natomiast jeżeli siły pokojowe otoczą większość partyzantów, to wygrywa Beckwith. - Generał Ranstead podniósł wzrok. - Co pan o tym sądzi, panie gene­rale?

- A na jakiej podstawie będziecie uznawali, że jednostka się pod­daje, Jack?

Generał Ranstead wziął do ręki pisak i zakreślił na mapie duży ob­szar.

- Przyznajemy im strefę działania, która ma w przybliżeniu piętna­ście mil kwadratowych. To będzie odpowiednik terytorium, które opanowali w wojnie domowej. Jeżeli generał King utrzyma swych partyzantów na tym obszarze, zdoła uniknąć otoczenia i nie pozwoli się zmusić do poddania siłom pokojowym Beckwitha, to jego jednostki zwyciężą. King będzie miał wolną rękę w zakresie tego, co chce robić na obszarze tej piętnastomilowej strefy. Łącznie z otacza­niem i braniem do niewoli jednostek Beckwitha. Moi roz­jemcy będą towarzyszyli każdej jednostce aż do szczebla kompanii, i to oni będą decydowali, czy jednostka została otoczona, czy nie.

- Więc i Beckwith, i King będą mogli zdobywać punkty, biorąc do niewoli oddziały przeciwnika?

- Zgadza się, panie generale!

- To znakomite, Jack. Damy im taki wycisk, że się nie pozbie­rają. Kiedy możemy zaczynać?

- Planuję to na dzisiaj na dwudziestą trzecią. Wydaje mi się, że jeżeli poczekamy dzień albo dwa, to dojdzie do przecieków. Zna pan Pentagon, panie generale. Jest równie podziurawiony jak zardzewiała rura.

Generał Carson roześmiał się.

- Więc bierz się do roboty, Jack. Przygotuj samolot i lecimy tam razem. Chcę zobaczyć ich twarze, kiedy damy im rozkazy operacyjne.

Generał Ranstead zamknął teczkę.

- Wszystko jest już gotowe, panie generale.

18

- Frank, masz chwilę czasu?

- Jasne, Karo, a o co chodzi? - odparł Hollaway, odkładając doku­menty, które przed chwilą studiował. - Jadłaś już lunch? Mogliby­śmy pójść do kasyna i zjeść parę sucharów. Wszyscy są w polu na tych ćwiczeniach. Będziemy mieli cały lokal dla siebie.

- Nie, dziękuję. Przejrzałam osobiste rzeczy Sheili Worthy.

- To dobrze. No i co?

- Wiesz, że miała telefon komórkowy?

Hollaway zrobił nieco zdzi­wioną minę.

- Nie znaleźliśmy telefonu w jej samochodzie.

- Może był z rodzaju takich małych modeli i wypłukało go pod­czas powodzi.

- Całkiem możliwe.

- Skontaktowałam się z firmą telefoniczną i zdobyłam jej rachu­nek, Frank. Tego wieczoru, kiedy zginęła, odbyła dwie bardzo interesu­jące rozmowy.

Kara podała mu kilka spiętych zszywką kartek. Przejrzał rachunek.

- Zidentyfikowałaś te połączenia?

- Sprawdzałam wszystkie. Łączyła się ze swoim mieszkaniem, z biurem i ze stacją obsługi. Umawiała się na wymianę oleju. No i dochodzimy do tych dwóch rozmów, zaznaczyłam je na żółto.

- Co to za rozmowy?

- To rozmowy łączone przez centralę specjalną w jednostce, Frank.

- Co z tego wynika?

- Zadzwoniła na centralę, a oni ją połączyli z kimś po kodowanej linii.

- Wiem, że oni łączą takie rozmowy, ale...

- Frank, ona dzwoniła do kogoś, kto dysponuje dostępem do kodo­wanej linii. Popatrz, o której godzinie dzwoniła.

- Dwudziesta druga czterdzieści i dwudziesta druga czterdzieści dwie.

- Evans twierdzi, że zginęła gdzieś pomiędzy dwudziestą pierw­szą a dwudziestą trzecią czterdzieści pięć. Była w samochodzie, Frank, i rozmawiała przez telefon. To były jej dwie ostatnie rozmowy i na pewno dzwoniła do tego człowieka, z którym miała się spotkać. Jak sądzisz, ilu ludzi ma telefony z połączeniem przez centralę spe­cjalną?

- Nie wiem, ale mógłbym się dowiedzieć.

Podsunęła mu kolejną kartkę.

- Już to zrobiłam. Dwunastu. Sześciu z nich to generałowie: King i jego zastępca Michaels, Beckwith i jego zastępca Simons, dowódca Szkoły Piechoty Seger i jego zastępca Lanford. Poza tym twój szef, pułkownik Desadiro, i dowódca garnizonu, pułkownik Porche. Poste­runki żandarmerii mają dodatkowo cztery takie spe­cjalne linie.

- Może wybrała przez pomyłkę zły numer.

- Dzwoniła pod ten numer dwa razy. To nie był przypadek.

Hollaway przyjrzał się spisowi.

- Chyba masz rację - przyznał po chwili.

- Sheila dzwoniła niewiele minut przed śmiercią do któregoś z tych ludzi, a żaden z nich nie nazywa się Parks czy Taylor. Mamy nową listę podejrzanych, Frank.

- Wcale nie mamy. Jeśli dzwoniła niedługo przed śmiercią, to ten ktoś mógł znaleźć się dostatecznie blisko niej, żeby ją zabić?

Kara nie odpowiedziała. Nie mogła odmówić mu racji.

- Może dzwoniła na któryś z posterunków żandarmerii - zasugero­wał Hollaway. - Może zobaczyła coś - wypadek czy przewró­cone drzewo - i chciała to zgłosić.

- Jeżeli chciała po prostu zgłosić wypadek, to dlaczego dzwoniła przez centralę specjalną, Frank? Dlaczego nie wybrała po prostu numeru dziewięćset jedenaście?

- Słuszna uwaga.

- Gdybyśmy zdołali dowiedzieć się, dokąd ona dzwoniła, mieliby­śmy zabójcę jak na talerzu.

- Wiem - zgodził się Hollaway, odchylając się na krześle. - Chyba nie myślisz tak naprawdę, że zabił ją któryś z tych ludzi, prawda? Przecież mówimy tu o sześciu czy ośmiu najważniejszych ludziach w całym garnizonie.

- Musimy iść w tym kierunku, w którym prowadzi nas śledztwo. Moim zdaniem musimy sprawdzić każdą osobę, która ma połączenie z centralą specjalną.

- Naprawdę spodziewasz się, iż zabójca po prostu podda się i po­wie, że odebrał od niej telefon?! Przecież to byłoby niemal równo­znaczne z przyznaniem się do winy.

- Więc musimy to zrobić w jakiś inny sposób. Może jest jakiś kom­puter, o którym nic nie wiemy. Może uda nam się odszukać tego kogoś, z kim ją wtedy łączyli.

- Nie jest mi łatwo, patrząc na listę z nazwiskami sześciu genera­łów, pomyśleć, że jeden z nich może być zabójcą.

- Na razie zatrzymajmy to dla siebie, dobrze, Frank? Bo jeżeli się mylimy i się wyda, że traktowaliśmy ich jako podejrzanych, będzie to koniec naszej kariery.

- Masz rację.

Kara wstała, wygładzając spódnicę.

- Znajdziemy tego człowieka, Frank.

- Mam nadzieję, że tak.

19

- Hej, sierżancie! Kapitan pana szuka! Dostanę po dupie, jak nie...

- Już idę, Radley. Gdzie on jest?

- W transporterze na czole, sierżancie. Coś się szykuje. Nie wiem, o co chodzi, ale kapitanowi naprawdę pilno pana zobaczyć.

Pochodzący z Elizabethtown w stanie Kentucky kapral Radley był prawą ręką Mace'a. Odbywał właśnie kolejną turę służby w wojsku i dobrze się czuł w funkcji dowódcy drużyny. Był nieduży i chudy, a jego nadzwyczaj ciemnobrązowe oczy zapewniały mu niesamowitą zdolność widzenia w ciemnościach, dzięki czemu był szczególnie przydatny podczas nocnych ćwiczeń. Nawet w ciemne noce, kiedy chmury całkiem przesłaniały księżyc i gwiazdy, potrafił z wielkiej odległości rozpoznać cechy rzeźby terenu.

Ruszyli do przodu wzdłuż stojącej na poboczu drogi kolumny trans­porterów i ciężarówek batalionu. Kapitan Long siedział w towarzy­stwie porucznika Parksa w transporterze dowodzenia i rozma­wiał z kimś przez radio. Zobaczywszy Mace'a, przerwał roz­mowę i przekazał słuchawkę radiotelegrafiście.

- Wie pan, o co tu może chodzić, sierżancie? Co tam mówią żołnie­rze?

- Słyszałem, że wyślą nas na jakieś wielkie manewry przeciwko dwudziestemu czwartemu pułkowi.

- Poważnie? Gdzie pan to słyszał?

- Tu i tam, panie kapitanie. To tylko plotki.

- A pan coś słyszał, poruczniku?

- Nie, panie kapitanie. Ale dzwonił niedawno do mnie oficer dy­żurny i powiedział mi, że mamy wszyscy zabrać ze sobą swoje rzeczy i dokumentację.

- No tak. Wracajcie wszyscy do swojego plutonu. Będziemy nie­długo ruszać.

- Tak jest, panie kapitanie.

W drodze powrotnej Parks zagadnął Mace'a:

- To co pan właściwie słyszał, sierżancie?

Mace spojrzał na porucznika. Jego twarz, obramowana ciasno zapię­tym pod brodą paskiem hełmu, wyglądała niezmiernie młodo i rześko.

- Słyszałem, że ma to coś wspólnego z redukcją, panie porucz­niku.

- To znaczy, że wszędzie będą grube ryby.

- Tak, panie poruczniku. Też tak mi się zdaje.

Kiedy dotarli do plutonu, żołnierze spoczywali na ziemi obok pojaz­dów, oparci o swoje plecaki. Po chwili Mace poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw. Odwrócił się.

- Sierżancie, kapitan mówi przez radio - poinformował go szep­tem Radley. - Rozkazuje ruszać. Cały batalion ma ruszać.

- Panie poruczniku - zwrócił się Mace do Parksa - właśnie dostali­śmy przez radio rozkaz, żeby ruszać.

Od przodu kolumny rozległ się ryk silników i zamigotały zapalane światła pojazdów.

- Załadować żołnierzy na pojazdy, sierżancie - polecił Parks.

- Tak jest, panie poruczniku - odpowiedział Mace, a następnie za­wołał głośno: - Wsiadać! Jedziemy.

Zbierając swoje oporządzenie, żołnierze zaczęli wskakiwać do cięża­rówek. Mace podszedł do transportera dowodzenia plutonu i usiadł z tyłu, a porucznik zajął miejsce na przednim siedzeniu.

- Zanosi się na to, że mamy przed sobą długą noc, sierżancie.

- Tak, panie poruczniku.

- Mam nadzieję, że są dobrze przygotowani - powiedział Parks, spoglądając przez okno. - Nie wiem, o co tu chodzi, ale na pewno nie będzie łatwo.

- Są gotowi, panie poruczniku.

Radley zapalił silnik i wrzucił bieg. Tylne światła stojących przed nimi pojazdów ruszyły szybko do przodu. Radley nacisnął na gaz i stojące za nimi ciężarówki też ruszyły z miejsca. W radiu dowódcy plutonu przebił się przez trzaski głos kapitana:

- Gdzie jest, do cholery, twoje wojsko, Parks? Ruszać dupy i dołą­czyć raz-dwa do reszty kompanii.

Parks wziął do ręki mikrofon.

- Już jedziemy, numer sześć.

Mace wyjrzał przez otwarty luk strzelca karabinu maszynowego. Robiło się coraz ciemniej: nadciągające burzowe chmury zaczynały zakrywać księżyc. Wiedział, że czeka ich jeszcze inna burza. Czuł ją w kościach.

Lannie przebiegła pod wirującymi łopatkami blackhawka, zajęła siedzenie obok generała Beckwitha i zapięła pasy. Śmigłowiec za­drżał, szarpnął się do przodu i wzniósł w powietrze. Lannie nałożyła słuchawki interkomu i wyregulowała głośność odbioru.

- Czego się pani dowiedziała, pani kapitan? - usłyszała w słuchaw­kach głos Beckwitha.

- Generał Carson wyleciał z bazy Andrews o dziewiętnastej, pa­nie generale.

- Cholera!

- Jest dokładnie tak, jak pan myślał, panie generale. Będziemy ćwi­czyli przeciwko dwudziestemu dziewiątemu pułkowi generała Kinga.

- To jego poplecznicy w Waszyngtonie spreparowali całą tę sprawę. Czuję to. Dzwonił do mnie wczoraj Pendleton i mówił, że coś się szykuje. Widział, jak ten cholerny Ranstead przez cały dzień wchodził i wychodził z gabinetu Carsona, ale nie mógł wydobyć od nikogo, co oni kombinują. Zdaje się, że właśnie się dowiedzieliśmy.

- Pamięta pan moją koleżankę, Carlę Gonzales?

- Tak, byłyście razem w West Point.

- Teraz pracuje u generała Carsona. Generał przeniósł ją z DE­SPER do siebie. Rozmawiałam z nią kilka minut temu. Generał King ma się spotkać z Carsonem na lotnisku, gdy tylko on wyląduje.

- Jeżeli wystartował o dziewiętnastej, to już tu wylądował.

- Chyba tak.

Helikopter zaczął wspinać się ostro do góry. Pod nimi pokazały się światła przesuwającego się leśną drogą konwoju. Lannie wskazała za okno.

- To nasi. Są punktualnie co do minuty.

Beckwith pochylił się ku oknu i oparł dłoń na jej nodze. Lannie odsu­nęła mikrofon interkomu od ust.

- Uważaj, mam tu łaskotki - zaprotestowała szeptem, ale na tyle głośno, żeby ją usłyszał przez łoskot silników.

- Gdzie indziej też - szepnął jej do ucha.

Lannie roześmiała się. W tym samym momencie usłyszała trzaski w słuchawkach.

- Będziemy lądowali w kwadracie zero dwa, panie generale - za­ko­munikował pilot. Jego głos brzmiał tak młodzieńczo, że mógłby należeć do osiemnastolatka.

Helikopter przeleciał nad drzewami i zawisł nad obszerną polaną pełną transporterów i ciężarówek. Po chwili wylądowali i Lannie wysiadła w ślad za generałem. Zgodnie z ich przypuszczeniami gene­rał Carson czekał już na nich w towarzystwie generała Kinga. Stali obydwaj przy transporterze oznakowanym generalskim proporczy­kiem. Carson był przysadzistym, mającym może metr sześć­dziesiąt pięć wzrostu mężczyzną. Jego oczy osadzone były głęboko, a twarz przyciemniał cień wiecznie odrastającego zarostu. Lannie wiedziała, że w Pentagonie panuje jednoznaczna opinia: gene­rał Carson to żołnierz z krwi i kości. Przebył drogę od dowódcy kompanii w Wietnamie do przedstawiciela armii przy Kongresie, a zanim tam trafił, przyjmował wszelkiego rodzaju dowódcze stanowi­ska. Kiedy Beckwith był komendantem Akademii West Point, Carson był dowódcą garnizonu. Mówiono wtedy w West Point, że nie znoszą się nawzajem. Lannie nie znała stojącego z nimi jeszcze jednego generała, wysokiego mężczyzny o spokojnym wyrazie twarzy, ale po minie Beckwitha domyślała się, kto to jest. Beckwith zasalutował zgrabnie, a Carson podał mu rękę.

- Cieszę się, że cię widzę, Bill. Znasz Jacka Ransteada, prawda?

- Tak jest, panie generale. - Beckwith spojrzał na Ransteada z lek­kim uśmieszkiem. - Dawno się nie widzieliśmy, Jack. Jak ci leci?

Generał Ranstead uśmiechnął się szerokim, szczerym uśmiechem.

- Znakomicie, jak nigdy dotąd.

- Lubisz być na górze, prawda, Jack?

Ranstead zaśmiał się krótko.

- Jakoś sobie radzę.

Carson roześmiał się również, a pozostali oficerowie zawtórowali mu.

- Dobry wieczór, panie generale - Beckwith powitał generała Kinga. - Wygląda na to, że szef sztabu ma coś specjalnego w rękawie.

- Tak słyszałem - odparł King. - Pana wojsko jest gotowe?

- Tak jest. Są gotowi i rwą się do działania.

- Zobaczymy, czy pójdzie panu tak łatwo z moimi żołnierzami, generale Beckwith.

- Nie damy się panu, generale.

Generał Carson odchrząknął.

- Każdy z was cztery godziny wcześniej otrzymał rozkazy alar­mowe. Dwie godziny temu dostaliście faksem rozkazy operacyjne. Czy są jakieś pytania?

Generał Beckwith wystąpił krok do przodu.

- Panie generale, mam pytanie. W jaki sposób będzie rozstrzy­gana sprawa poddania jednostki?

- Dobre pytanie, Bill. Ta rola przypadła Jackowi Ransteadowi, bo to on nadzoruje ocenę ćwiczeń. Jego ludzie będą towarzyszyli każdemu z waszych oddziałów aż do poziomu kompanii, wydając ocenę co do tego, czy oddział został pojmany w polu, czy też nie.

Generał Carson zapalił wielkie cygaro i wydmuchnął w powietrze obłok dymu.

- W ramach manewrów zostaną przeprowadzone ćwiczenia z uży­ciem ostrej amunicji - poinformował, wskazując zaznaczony fluoroscencyjnym czerwonym pisakiem obszar na mapie. - Wewnątrz tego oznaczonego czerwoną linią rejonu, który jest na zachód od terenu waszego działania, będzie strefa ostrego strzelania symulująca trwanie w okolicy konfliktu zbrojnego. Zaznaczyliśmy ją dość wyraź­nie, ale waszym zadaniem jest dopilnowa­nie, żeby każdy od­dział i każdy pojedynczy żołnierz był świadom istnienia tej strefy. Wasi żołnierze mają się trzymać na dwieście metrów od zewnętrz­nych granic strefy. Nie chcemy, żeby doszło do jakichś wypadków. Strefa będzie celem ataków z powietrza i zostanie ostrzelana przez różnego rodzaju broń artyleryjską. Każdy, kto wejdzie na jej teren, znajdzie się pod gradem pocisków.

Obydwaj generałowie słuchali w skupieniu, kiwając głowami. Gene­rał Carson uniósł żółty plastikowy proporczyk przypominający rozmiarami tablicę rejestracyjną samochodu.

- Takie proporczyki zostały rozmieszczone co sto metrów wokół strefy ostrego strzelania. Oznaczają granicę głębokiej na dwieście metrów strefy ostrzegawczej. Wasze oddziały mają się trzymać z dala od tej strefy, a już w żadnych okolicznościach nie wolno im przekra­czać granicy samej strefy ostrego strzelania. Jasne?!

- Tak jest, jasne! - odpowiedział Beckwith.

- Oczywiście, panie generale - zawtórował mu King.

Carson podał każdemu z nich papierową kopertę.

- Macie dwie godziny na zajęcie pozycji. Bernie, twoi ludzie mają być na linii wyjściowej o drugiej zero zero. - Carson spojrzał na zegarek. - Czas ucieka, panowie. Możecie odejść.

Obydwaj generałowie zasalutowali. Generał King i sierżant Con­klin ruszyli w kierunku transportera zaparkowanego po drugiej stronie drogi. Generał Beckwith i Lannie odeszli w przeciwnym kierunku. Po chwili podjechał do nich transporter z ozdobionym trzema general­skimi gwiazdkami proporczykiem.

- Typowy pomysł Carsona - zauważył Beckwith - współzawod­nictwo między jednostkami wymagające unikania walki. Na pewno stoi za tym Ranstead. Zostań tutaj i miej na niego oko. Nie wierzę mu. On coś kombinuje. Muszę wiedzieć, o co mu chodzi.

- Oczywiście, panie generale.

- Powiem Randy'emu, żeby się z tobą kontaktował. Masz swój telefon komórkowy?

- Tak jest, panie generale.

- Dobrze. Nie korzystaj z sieci pułkowej, tylko ze swojego tele­fonu. Naładuj sobie zapasowy akumulator, przyda ci, się. Będziesz mi przekazywała aktualne meldunki dwa razy dziennie. Jeżeli Ranstead złapie przeziębienie, to chcę wiedzieć, ile razy kichnął.

- Jasne, panie generale.

Beckwith zamknął za sobą drzwi transportera, który od razu ruszył z miejsca. Lannie zasalutowała i poszła z powrotem w kierunku nadal pochylonego nad mapą generała Carsona.

Ranstead. Ranstead. Gdzieś już słyszałam to nazwisko - zastana­wiała się.

Deszcz osłabł, ale zimny front, który nasunął się w ciągu dnia, spo­wodował spadek temperatury do blisko minus pięciu stopni. Mace leżał na ziemi otulony dokładnie płaszczem i wyglądał przez nie­wielką szczelinę w kępie zarośli, którą obrał za swój posterunek obserwacyjny. Obok niego, podobnie rozpłaszczony na ziemi, leżał porucznik Parks. Zarośla były takie gęste, że aby dostać się do ich wnętrza, musieli wykonać podkop z jednego boku kępy i wpełznąć do niej pod pokręconymi kolczastymi gałęziami. Dotarłszy do odsłonię­tego miejsca pośrodku kępy, zamaskowali się liśćmi i ziemią. Mace wiedział, że z zewnątrz są niewidoczni. Wytężył wzrok, wpatrując się w mglistą ciemność. Ktoś się chyba tam poruszał.

Tam, po prawej stronie - pomyślał. Na pewno.

Szturchnął porucznika i wziął do ręki mikrofon.

- Radley, widzisz ich?

- Tak, sierżancie. Chyba ze trzy drużyny. Podchodzą na wzgórze.

- Podaj ostrzeżenie po linii. Nakryjcie się dobrze. I całkowita ci­sza.

- Tak jest, sierżancie, robi się.

Pluton był rozłożony w gęstym lesie za posterunkiem obserwacyj­nym. Żołnierze kryli się w jedno- i dwuosobowych oko­pach nakrytych niską roślinnością i gałęziami krzewów. Mace nau­czył się techniki kamuflażu i ukrywania się od starego sierżanta zaraz na początku służby w wojsku. Sierżant z kolei posiadł tę sztukę na wojnie w Wietnamie. Partyzanci Wietkongu nazywali takie kryjówki pajęczymi dziurami. Metoda ta polegała na wykopaniu odpowied­niego otworu w ziemi i sporządzeniu mocnej pokrywy do nakrycia wykopu, której powierzchnia nie różniła się od leśnego poszycia. Jeżeli wykonało się to wystarczająco dobrze, tak jak to robili w czasie wojny partyzanci z Wietkongu, to cała kompania wojska mogła, niczego się nie domyślając, przejść przez zamaskowane pozycje oddziału. Po co manewrować i biegać dookoła, żeby umknąć przeciwni­kowi, skoro można się tak ukryć, że wróg nie ma pojęcia, gdzie jest poszukiwany przez niego oddział? Kiedy zakończyli rano kopanie kryjówek, Mace wyczołgał się ze swojej kępy i przeszedł przez fragment lasu, w którym ukryci byli żołnierze plutonu. Nie dostrzegł niczego, co wskazywałoby na to, że naturalny porządek lasu został zakłócony przez człowieka.

Porucznik Parks miał wątpliwości co do jego planu, ale Mace zdo­łał go przekonać, że kiedy oddział przeciwnika przejdzie obok nich, będzie bardzo mało prawdopodobne, aby zawrócił i jeszcze raz przeszukiwał ten sam teren. Dzięki temu mogli teraz wybierać pomię­dzy ukrywaniem się w swoich norach aż do zakończenia ćwi­czeń a podjęciem działań na tyłach wroga. Od strony taktycznej było to doskonałe rozwiązanie, gdyż w każdej z tych sytuacji mieli po swojej stronie element zaskoczenia.

Sylwetki podchodzących żołnierzy majaczyły coraz bliżej. Można już było dostrzec w ciemności ich hełmy, plecaki i broń. Poruszali się powoli, prawdopodobnie dlatego, że nie widzieli wiele więcej niż Mace. Słyszał, jak cicho szepczą pomiędzy sobą. Wiedzieli, że są blisko stanowisk partyzantów. Mace zdołał wypatrzyć, że trzeci z kolei żołnierz w tyralierze jest porucznikiem. Raz po raz oficer zatrzy­mywał się i rozglądał nerwowo, sprawdzając, czy któryś z jego żołnie­rzy nie odstaje od szyku. W końcu zatrzymał się bezpośrednio przed kępą, w której kryli się Mace i Parks. Wyjął maleńką latarkę i oświe­tlił nią mapę. Stojący obok niego sierżant odsunął do tyłu hełm i pociągnął łyk z manierki.

- Muszą gdzieś tu być, sierżancie. Kapitan powiedział, że nasz zwiad wykrył partyzantów po tej stronie rzeczki, a przecież kilka minut temu przechodziliśmy przez nią.

- Może się przenieśli, panie poruczniku. Mają dużo miejsca od północy.

- Tak. Lepiej idźmy dalej. Proszę powiedzieć żołnierzom, żeby się uważnie rozglądali. Po południu nasze patrole widziały w tym rejonie dym. Pewnie gdzieś tu rozpalili ognisko.

Porucznik wyłączył latarkę, złożył mapę i zaczął przeciskać się przez zarośla. W pewnym momencie zaczepił swoim oporządzeniem o kolce, ale zaklął tylko pod nosem, szarpnął mocno i ruszył dalej. Kiedy żołnierze przeciwnika oddalili się odpowiednio daleko, Mace wyjrzał ich śladem z drugiej strony kępy.

- Radley, muszą być teraz tuż przy tobie - wyszeptał do mikro­fonu.

W odpowiedzi w jego słuchawkach rozległy się trzy krótkie trza­ski: to Radley potwierdzał otrzymanie ostrzeżenia, przesuwając wyłącz­nik mikrofonu. Po chwili Mace usłyszał szept kaprala:

- Poszli, sierżancie. Schodzą ze wzgórza. Udało się.

Mace pocią­gnął porucznika za rękaw.

- Minęli nasze pozycje, panie poruczniku.

- Znakomicie to wyszło, sierżancie. Muszę to przyznać. W tej sa­mej chwili rozległy się trzaski w radiu dowódcy plutonu i Parks podniósł słuchawkę.

- Grzechotnik trzy, tu grzechotnik sześć, odbiór - rozległ się w słuchawkach głos kapitana Longa.

- Tu trójka, odbiór.

- Grzechotnik sześć, wyłapują cały pieprzony batalion. Podcho­dzą do naszych pozycji. Zabieraj stamtąd pluton, bo ciebie też uznają za wziętego do niewoli. Jeżeli uda ci się im wymknąć, to rozjemcy nie uznają całego batalionu za wzięty do niewoli. Dasz radę to zrobić?

- Jasne, numer sześć. Zrozumiałem. Damy sobie radę. Wyłączam się.

- Niech pan ich podrywa, sierżancie - polecił Mace'owi. - Wyno­simy się stąd.

- Co się stało, panie poruczniku?

- Wyłapali resztę batalionu. Musimy się stąd zwijać i zmieniać pozycję, aż do końca ćwiczeń, bo jak nie, to Piąta Armia przegra.

Lannie odsunęła suwak śpiwora i ostrożnie, żeby nie obudzić pozo­stałych osób w namiocie, wstała z łóżka polowego. Dopiero na zewnątrz włożyła kurtkę polową, zapinając ją dokładnie i stawiając kołnierz, żeby uchronić się przed zimnem. Skręciła za róg namiotu i ruszyła w kierunku latryny. Wiatr uderzył ją w twarz z całą siłą, aż łzy popłynęły jej z oczu. Odwróciła głowę na bok i zaczęła wycierać oczy rękawem, kiedy nagle zderzyła się z kimś.

- Randy! Ale mnie wystraszyłeś!

- Przepraszam.

- Myślałam, że jesteś w dowództwie i pilnujesz fortu.

- Byłem. Generał zadzwonił. Kazał mi tu przyjechać i zobaczyć, co się dzieje. Próbował się do ciebie dodzwonić na twój numer komór­kowy.

Lannie wyjęła telefon z kieszeni kurtki. Nie działał.

- Na pewno przez ten mróz. Po południu naładowałam baterie.

- Może byś mnie oprowadziła? Zadzwonię do niego i powiem, że wszystko obejrzałem.

- Nie ma tu wiele do oglądania.

- Muszę go o wszystkim informować, Lannie.

- W porządku. Zaprowadzę cię do baraku komunikacyjnego.

Przeprowadziła go wzdłuż rzędu namiotów i po chwili znaleźli się przy frontowych drzwiach baraku. Ogrzane wnętrze wrzało wytężoną pracą. Młodsi oficerowie w słuchawkach na uszach pośpiesznie wprowa­dzali otrzymane drogą radiową raporty do swoich laptopów. Przy wiszącej na ścianie wielkiej mapie, usianej czerwonymi i niebie­skimi proporczykami, stała kobieta w mundurze majora. Pode­szła do jed­nego z oficerów, który wezwał ją podniesieniem ręki, odczytała coś na ekranie jego laptopa, a potem wróciła do mapy i przesunęła jeden z czerwonych proporczyków o kilka centymetrów.

Lannie podeszła do niej od tyłu.

- Przepraszam, major Hammett, to jest kapitan Randy Taylor - adiutant generała Beckwitha.

Major Hammett odwróciła się do nich. Miała przedwcześnie posi­wiałe włosy i podkrążone z braku snu oczy.

- Czym mogę służyć, kapitanie?

- Chciałem tylko tu zajrzeć i zobaczyć, jak się przedstawia sytua­cja, pani major. Nie chciałbym przeszkadzać.

Major Hammett wzięła do ręki wskaźnik.

- Czerwone flagi oznaczają kompanie sił pokojowych należące do dwudziestego czwartego pułku piechoty, panie kapitanie. Niebie­skie flagi to kompanie partyzanckie z dwudziestego dziewiątego pułku. Jak pan widzi, wasze siły pokojowe otaczają pozycje partyzan­tów, ale partyzanci całkiem nieźle sobie radzą z unikaniem kontaktu. Mieliśmy parę meldunków o pojmaniu oddziałów partyzanc­kich. Tutaj i tutaj. - Wskazała na dwa pomarańczowe propor­czyki wbite tuż przy czerwonych proporczykach.

W tym momencie podszedł do niej pośpiesznie kolejny porucznik i coś jej szepnął do ucha.

- Wasi żołnierze właśnie wzięli do niewoli większość drugiego batalionu partyzantów, panie kapitanie - oznajmiła major Hammett. - Teraz ścigają ostatni pododdział tego batalionu. - Umieściła na mapie duży żółty proporczyk tuż obok grupki czerwonych proporczyków. - To prawdziwy cios dla Piątej Armii. Muszę przyznać, że do tej pory wasi ludzie pozostawali za nimi z tyłu, ale jeżeli teraz uda wam się złapać resztę tego batalionu, to wyraźnie wyjdziecie na prowadzenie.

W drzwiach pojawiła się wysoka sylwetka generała Ransteada.

- Czy dobrze słyszałem, że partyzanci stracili jeden batalion?

- Tak, panie generale - odpowiedziała major Hammett. - Właśnie dostałam meldunek.

Generał Ranstead wszedł do głównego pomieszczenia baraku. Randy i Lannie wyprężyli się na baczność, a major Ham­mett wystą­piła przed nich.

- Panie generale, kapitan Love i kapitan Taylor służą u generała Beckwitha. Kapitan Taylor jest jego adiutantem.

- Witam panią, kapitan Love - powiedział Ranstead i skinął głową ku Lannie. - Kapitanie Taylor, miło mi was poznać.

Zatrzymał przez moment wzrok na Randym, a potem szybko obró­cił się ku mapie, na której major Hammett wskazywała pozycje pojmanego do niewoli batalionu. Kiedy skończyła, generał szybko przeszedł do pomieszczenia na tyłach baraku i zamknął za sobą drzwi.

- Czy mogę jeszcze czymś wam służyć? - zapytała major Ham­mett.

Lannie spojrzała na Randy'ego. Patrzył nieruchomym wzrokiem na drzwi, za którymi zniknął Ranstead. Widać było, że nie słyszał ani słowa z tego, co powiedziała major Hammett.

- Nie, dziękuję pani major. Widzieliśmy już chyba wystarcza­jąco dużo - odpowiedziała Lannie.

Chwyciła Randy'ego za ramię, żeby wyprowadzić go z baraku. Po­tknął się w drzwiach, wychodząc na zimny wiatr. Lannie zaczęła naciągać rękawiczki, ale Randy zastygł w miejscu w rozpiętej kurtce. Twarz miał zupełnie nieruchomą.

- Chodźmy z tego zimna - ponagliła go Lannie.

Randy nadal stał bez ruchu, drżąc na całym ciele.

- Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

- Nic. Nic takiego.

- Służyłeś kiedyś u Ransteada? Patrzył na ciebie w taki dziwny sposób, jakby cię skądś znał.

- Nie. Nigdy go wcześniej nie spotkałem - skłamał Randy.

- No, chodź. Napijemy się kawy.

W kącie pustego namiotu służącego jako kantyna błyszczała ole­jowa nagrzewnica. Randy wziął dwie filiżanki i napełnił je kawą. Usiedli przy stoliku obok nagrzewnicy.

- Na pewno go nie znasz? Był taki moment, kiedy pomyślałam, że zaraz zaczniecie rozmawiać o starych czasach.

- Słyszałem coś o nim. Chyba czytałem jakiś artykuł w „Army Times”.

- No, tak. Parę tygodni temu był o nim duży artykuł. Widziałeś, jak smyknął ze swojego pokoju, kiedy usłyszał, że partyzanci zostali wzięci do niewoli?

- Tak.

- Każdy z tych rozjemców pracuje dla niego. Ranstead może wszystko rozstrzygnąć w tę czy w tamtą stronę i idę o zakład, że nie popuści Trzeciej Armii.

Randy wreszcie zdołał otrząsnąć się z szoku.

- Dlaczego tak mówisz? - zapytał.

- Beckwith mówił o nim coś takiego. Nie wierzy Ransteadowi.

- Generał Beckwith nie wierzy nikomu.

- To prawda - przyznała Lannie ze śmiechem. - Idę trochę się prze­spać - oznajmiła, dopijając resztę kawy. - Wracasz do dowódz­twa? Mogę cię podwieźć.

- Mam swój transporter.

- No cóż, za piętnaście godzin będzie po wszystkim. Mam na­dzieję, że spotkamy się gdzieś po powrocie do jednostki.

- Tak. Dziękuję ci za pomoc.

- Nie ma za co. Uważaj na siebie na tych drogach. Robi się śli­sko.

- W porządku.

Lannie wyszła, zaciągając za sobą klapę namiotu. Randy spojrzał na ladę do wydawania posiłków w nadziei, że znajdzie coś do jedze­nia, ale nawet kucharze wzięli sobie wolne na noc. Przysunął więc składane krzesło w pobliże nagrzewnicy i usiadł na nim, popijając powoli kawę. Pomyślał, że skoro Lannie podejrzewa, iż on zna gene­rała Ransteada, to prawdopodobnie powie o tym Beckwithowi. Musiał więc wymyślić jakieś dobre wytłumaczenie tej niezręcznej sytuacji. Może mógłby powiedzieć, że kiedyś lecieli razem jednym samolotem - rozmyślał gorączkowo. Kilka lat temu służył na Haiti i generał też tam bywał. No więc tak, powie, że leciał raz z Haiti, no i kogo poznał w samolocie? Ransteada. Artykuł w „Army Times” podawał, że Ranstead latał na Haiti na inspekcje zlecane przez szefa sztabu. Takie wytłumaczenie brzmiało całkiem przekonująco.

Porucznik Parks zatrzymał się w obniżeniu pomiędzy dwoma wzgó­rzami. Kiedy Mace podczołgał się do niego, porucznik wyjął lornetkę z przytroczonego do pasa futerału i przyłożył ją do oczu. Po chwili obserwacji podał lornetkę Mace'owi.

- Widzi pan stąd jakieś wyjście, sierżancie?

- Popatrzę, panie poruczniku.

Mace nastawił ostrość na podnóże wzniesienia. Od wschodniej strony rozciągały się mokradła, które na pewno były trudne do przeby­cia po ostatnim deszczu. Od zachodu teren był łatwiejszy, ale tam z kolei pojawiał się inny problem: granica strefy ostrego strzela­nia była oddalona od ich obecnej pozycji mniej niż o milę, co pozosta­wiało im tylko wąski korytarz do ewentualnego przemarszu. Nie wiedzieli, czy poza jedną kompanią sił pokojowych, która tak niespo­dziewanie pojawiła się przy ich pozycjach, znajdują się w tym rejonie jakieś inne wrogie oddziały. Mace zdawał sobie jednak sprawę z tego, że jest mało prawdopodobne, by przeciwnik rozlokował się na mokradłach.

- Myślę, panie poruczniku, że może uda się nam ich ominąć, je­żeli skierujemy się na wschód, chociaż nie jestem tego całkiem pe­wien.

- Chyba powinniśmy zostać na razie na miejscu. Za parę godzin będzie jasno. Za jakiś czas zawrócimy i spróbujemy dojść do stano­wisk, które zajmowaliśmy poprzedniej nocy. Jeżeli uda nam się tam dotrzeć przed świtem, to zaszyjemy się w dziurach i przeczekamy do końca. Jestem pewien, że oni poszli dalej i nasze stare pozycje będą bezpieczne.

- Tak jest, panie poruczniku.

- Proszę to przekazać żołnierzom. Poczekam tutaj.

Mace przeczołgał się z powrotem do Radleya i przekazał mu roz­kazy. Kiedy wrócił na czoło formacji, Parks siedział w kucki pod drzewem, opatulony peleryną.

- Czasami wojsko jest naprawdę zasranym miejscem, no nie, sier­żancie?

- Tak, panie poruczniku, tak jak teraz.

Zapadła długa cisza. Nagle rozległ się przeraźliwy łoskot. To działa kalibru 15 5 milimetrów rozpoczęły ostrzał strefy.

- Wie pan, oni myślą, że zabiłem Sheilę - usłyszał szept porucz­nika.

Mace milczał. Czekał, co będzie dalej.

- Oni tak myślą, bo się kochaliśmy, dlatego myślą, że ją zabiłem. Wierzy pan w to?

- Nie, panie poruczniku.

- Nie zabiłem jej. Musi pan w to uwierzyć. - Zamilkł na chwilę. - Wierzy mi pan, prawda?

- Tak, panie poruczniku.

- Martwię się. Pytali mnie, gdzie byłem. Powiedziałem im, że by­łem w domu, ale nie byłem.

Mace usiłował dostrzec jego twarz, ale było za ciemno.

- Śledziłem ją tamtego wieczoru. Wiedziałem, że ma się z nim spotkać, sama mi o tym powiedziała. Więc śledziłem ją, ale zgubiłem się w czasie tej burzy. Skręciła za róg, poszedłem za nią, ale już jej nie było. Wierzy mi pan, prawda, sierżancie?

- Tak, panie poruczniku.

- Mało brakowało, a powiedzieliby mi, że mam sobie poszukać adwokata.

Salwa pocisków artyleryjskich uderzyła w strefę ostrego strzela­nia, aż zadrżała pod nimi ziemia.

- Boję się, że zaczną pytać moich sąsiadów i dowiedzą się, że nie byłem w domu tamtej nocy, jak im powiedziałem. Chyba chcą mnie oskarżyć, sierżancie. Ale ja tego nie zrobiłem. Nie zrobiłem. - Wycią­gnął rękę i chwycił Mace'a za ramię. - Nie zabiłem jej! Kocha­łem ją!

Kolejna salwa pocisków uderzyła w ziemię. Mace spodziewał się, że Parks zwolni uścisk, ale on ciągle zaciskał dłoń. Siedział nadal nieruchomo i powtarzał bez przerwy:

- Kochałem ją, kochałem ją, kochałem ją...



20

Mace obudził się dopiero wtedy, kiedy ich usłyszał. Szybko dał znak żołnierzom, żeby się kryli.

Liczący około pięćdziesięciu żołnierzy oddział przesuwał się mię­dzy drzewami w dół strumienia, oddalając się od pozycji plu­tonu. Mace wyjął lornetkę i nastawił ostrość. Kolejny oddział, liczniejszy od pierwszego, podążał powoli w ich kierunku wzdłuż przeciwległego brzegu strumienia. Porucznik Parks podczołgał się do niego.

- Ile mamy czasu do końca ćwiczeń, sierżancie?

- Jakieś sześć godzin, panie poruczniku.

- Wie już pan, jak się można im wymknąć?

- Tak, panie poruczniku. Możemy ruszać na wschód. Musieliby­śmy przejść przez mokradła, ale zdaje mi się, że dalibyśmy sobie radę.

- Nie zdążymy przejść przez mokradła przed świtem, sierżancie. Proszę poprowadzić pluton na zachód.

- Panie poruczniku, nie jestem do tego przekonany. To bardzo bli­sko strefy ostrego strzelania; jeżeli pójdziemy na zachód, to wej­dziemy wprost na nią.

Parks sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopię rozkazu operacyjnego.

- Ostre strzelanie miało trwać do czwartej zero zero. W tej chwili jest czwarta piętnaście. Ominiemy ich, jeżeli przej­dziemy przez gra­nicę strefy. Już po wszystkim, sierżancie. Niech pan popatrzy. Mam to w rozkazie. Czwarta zero zero.

Mace spojrzał na porucznika. Parks sprawiał wrażenie osaczo­nego, zagubionego.

- Nie podoba mi się ten pomysł. Byłem już na paru poligono­wych ćwiczeniach. Widziałem ludzi, którzy zginęli, bo plątali się w pobliżu strefy ostrego strzelania.

- Niech pan posłucha, sierżancie. Pójdziemy krawędzią strefy ostrego strzelania, a pan albo pójdzie za mną, albo postawię pana do raportu za odmowę wykonania rozkazu.

Ten człowiek chce zginąć - pomyślał Mace. Nie poprowadzę plu­tonu do strefy ostrego strzelania. Jeżeli ten stuknięty porucznik ma zamiar zginąć, to jego sprawa. Ale ja nie poprowadzę za nim żołnie­rzy.

Odczekał, aż Parks oddali się na znaczny dystans, i dopiero wtedy polecił żołnierzom ruszyć za sobą. Zobaczyli je, schodząc po stoku wzgórza: wyraźnie widoczne żółte proporczyki oznaczające granicę strefy ostrzegawczej. Porucznik Parks minął pierwszy proporczyk, nawet nie zwalniając kroku.

Z góry dobiegł odgłos silników. Mace spojrzał w niebo i zobaczył nadlatującą formację helikopterów „Apache”, Zwiększały pułap z ogłuszającym piskiem turbin i łomotem wirników. Kiedy znalazły się wprost nad nimi, odpaliły kolejno wiązki rakiet. Pociski śmignęły przez mrok i uderzyły w cel, posyłając w niebo rozbłyski eksplozji.

Po chwili rozległo się głuche stęknięcie odpalanej salwy artyleryj­skiej. Pociski przeleciały nad ich głowami i eksplodowały, uderzając w ziemię. Rozległ się huk kolejnej salwy. Tym razem gwizd nadlatujących pocisków miał wyższy ton.

Skrócili ogień! - pomyślał w panice Mace.

Rzucił się w dół stoku, pośliznął się, przetoczył kilka metrów po ziemi, poderwał się znowu na nogi i pobiegł dalej. Zobaczył, że porucz­nik zatrzymuje się i odwraca. W tej samej chwili nastąpiła ogłuszająca eksplozja kilku pocisków, które uderzyły w ziemię około dwustu metrów od niego.

- Uciekaj stamtąd! Uciekaj! - wrzasnął Mace.

W powietrzu rozległ się gwizd kolejnych pocisków artyleryjskich i nagle ciemność wybuchła oślepiającym blaskiem. Ścięta pociskiem wielka sosna padła na ziemię, uderzając Mace'a gałęziami. Potrząsnął głową, usiłując odzyskać jasność widzenia. Powietrze przepełniał ostry zapach kordytu. Wpatrzył się w dym, usiłując odszukać porucz­nika.

Nigdzie go nie było widać.

Mace spojrzał na swoje ramię. Od łokcia do nadgarstka widniała długa rana, z której płynęła krew. Kiedy podniósł twarz, zobaczył przy sobie Radleya. Głos kaprala brzmiał tak, jakby byli oddaleni od siebie o milę.

- Wyjdzie pan z tego, sierżancie.

Potem zapadła wokół niego ciemność. Zrobiło mu się zimno. Bar­dzo, bardzo zimno.



21

Kara była już w drzwiach, wychodząc do pracy, kiedy zadzwonił telefon. Nie miała ochoty wracać do aparatu, ale zatrzymał ją natar­czywy i wystraszony głos jakiegoś młodego człowieka.

- Pani major Guidry, jest pani tam? Proszę odebrać, proszę, pani major!

Podbiegła do telefonu.

- Tu major Guidry. Kto mówi?

- Pani major, tu kapral Radley. Jestem dowódcą drużyny u sier­żanta Nukanena. Sierżant został ranny, pani major. Powiedział mi, że jakby mu się coś stało, to mam panią poinformować.

Kara poczuła, że brakuje jej tchu w piersiach. Zamilkła na chwilę, usiłując uspokoić oddech.

- Co się stało? Niech mi pan powie.

- To było dzisiaj rano na poligonie, pani major. Porucznik Parks... on podprowadził nas całkiem blisko do strefy ostrego strzela­nia. Potem zaczął biec, a sierżant za nim, no i wtedy zaczął się ostrzał artyleryjski, i porucznik Parks, on nie żyje, pani major, a sierżant całkiem nieźle oberwał, ale słyszałem, gdy go zabierali helikopterem, jak jeden powiedział, że sierżant z tego wyjdzie, pani major.

- Gdzie on jest? - zapytała pośpiesznie.

- Zawieźli go helikopterem od razu do szpitala, pani major.

- Dziękuję, kapralu. Dziękuję bardzo.

- Nie ma za co. Pani major, sierżant to kawał twardziela. On z tego wyjdzie bez problemu.

- Wiem, że taki jest. Dziękuję jeszcze raz.

Odłożyła słuchawkę i zapatrzyła się przez okno na targane przez wiatr gałęzie drzew. Jako kadet w West Point była dumna z tego, że nikt nigdy nie zmusił ją do płaczu. Do tej pory pamiętała, jak stała w gabinecie pułkownika z zarumienioną i gorącą twarzą, kiedy jej powie­dział, że nigdy nie obejmie dowództwa dywizjonu blackhaw­ków, ponieważ jest ko­bietą. Nawet potem, kiedy smutna i wściekła wróciła do domu, też nie zapłakała. Pamiętała również pogrzeb ojca na cmentarzu w Fort Leaven­worth. Stała pod dębami, kryjąc się przed gorącym sierpnio­wym słońcem, i patrzyła, jak spuszczają trumnę do grobu. Tam też nie zapłakała.

Teraz wiedziała, że łzy płynące jej po policzkach oznaczają, iż ko­cha Mace'a tak, jak nigdy wcześniej nie kochała żadnego czło­wieka.

Mace poczuł, że leży na boku i gdzieś się przemieszcza. Otworzył oczy i zobaczył przesuwające się obok jasnozielone ściany. Wiedział już, co się dzieje: leżał na wózku jadącym szpitalnym korytarzem. Spojrzał na spoconą twarz młodego żołnierza, który popychał wózek. Żołnierz mówił coś, ale Mace słyszał tylko pisk, tak jakby wewnątrz jego pustej głowy ktoś dmuchał w gwizdek.

Wózek skręcił i Mace zobaczył rozsuwające się przed nim zasłony. Zatrzymali się pod wielkim białym reflektorem. Wokół słychać było wołania. Coś zaczęło naciskać coraz mocniej zdrową rękę i w końcu usłyszał przytłumiony męski głos:

- Obudził się.

Poczuł ukłucie igłą i od razu gorąca fala krwi przepłynęła mu przez żyły. Jakiś wysoki człowiek wydawał ostrym głosem głośne rozkazy. Mace ledwie go słyszał.

- Nici.

To było dziwne: zszywali mu ramię, a on nawet tego nie czuł. Dzwo­nienie w uszach zaczęło przemieniać się w głuche echo. Wszyst­kie głosy brzmiały tak, jakby stojący wokół niego ludzie krzy­czeli do niego z dna pustej studni.

- Nici.

Ta twarz. Widział, że ten wysoki krzyczy, ale jego głos dochodził z bardzo daleka.

- Sierżancie, czy pan mnie słyszy?

Mace skinął głową.

- Pamięta mnie pan? Jestem kapitan Taggert.

Taggert. Taggert. Ach tak, teraz przypominał sobie. Tej nocy, kiedy znaleźli zwłoki. Sympatyczny człowiek. Lekarz.

- Muszę panu powiedzieć, że nieźle pan oberwał, ale będzie pan zdrowy jak diabli, słyszy mnie pan?

Znowu skinął głową.

- O, to jest właściwa postawa. Proszę trzymać tak dalej.

Twarz lekarza zniknęła. Usłyszał nowy głos. Głos kobiety.

Młodej kobiety.

- Ciśnienie się podnosi.

- Załóżmy kroplówkę - znowu głos lekarza. - Potrzebuje płynu. Proszę podać mu morfinę.

Ktoś nacisnął jego udo i Mace poczuł ukłucie kolejnej igły.

- Szwy założone - oznajmił męski głos. - Jest w stabilnym stanie. Przenieśmy go.

Znowu wieźli go na wózku. Leżał na plecach, patrząc na przesuwa­jące się nad jego głową rozmazane świetlówki. W końcu wepchnęli go do małej salki, wzięli na ręce i położyli na materacu, chyba najbardziej miękkim materacu świata. Zasnął, słysząc niezbyt głośne pikanie aparatury.

Obudził go odgłos otwieranych drzwi. Do sali wszedł kapitan Ta­ggert ze stetoskopem przewieszonym przez szyję. Otworzył ramkę z kartą chorego, przejrzał ją szybko i uśmiechnięty podniósł wzrok na Mace'a.

- Jak się pan czuje, sierżancie?

- Trochę mi się kręci w głowie. Wszystko jest takie dalekie.

- Może pan mieć lekki wstrząs mózgu. Potrzymamy pana tu tro­chę i wypiszemy. Co pan o tym myśli?

- W porządku, panie kapitanie.

Usiłował usiąść, ale pokonała go fala zawrotów głowy i mdłości. Opadł z powrotem na poduszki.

- Pokój trochę pływa, co?

- Tak, panie kapitanie.

- Niech pan sobie poleży i trochę odpocznie. To przejdzie. Podrepe­rujemy pana, niech się pan nie martwi.

Drzwi znowu się otworzyły i do sali wszedł kapitan Long.

- Jak z nim, doktorze?

- Rzadko się trafia twardsza sztuka - odparł Taggert, podając mu rękę.

- Czy mogę zadać mu parę pytań?

- Tylko kilka. Proszę tego nie przeciągać. Ma wstrząs mózgu i musi odpoczywać.

Kapitan Long obszedł łóżko i stanął po jego drugiej stronie.

- Jak się pan czuje, sierżancie?

- Jakbym trochę tu był, a trochę nie, panie kapitanie.

- Tak. Rozumiem, o co panu chodzi, sierżancie. Przeprowadzimy pełne dochodzenie później, ale w tej chwili mam parę wstępnych pytań. Czuje się pan na siłach, by odpowiadać?

- Tak, panie kapitanie.

- Czy może mi pan powiedzieć, co tam się stało?

- Nie jestem tak całkiem pewien, co się stało, panie kapitanie.

- No więc niech się pan postara określić to jak najbliżej, sierżan­cie.

- Tak jest. To się stało... pamiętam jak przez mgłę, panie kapita­nie. Parks... chciał przejść po obrzeżach strefy ostrego strzelania, bo myślał, że całe to strzelanie już się skończyło. Widziałem go, jak był na dole stoku, i potem zaczął się ten cały ostrzał. Usłyszałem, że skracają ogień, próbowałem go dogonić, ale... - Zamilkł.

- W porządku, sierżancie. Niech pan odpoczywa. Wszystko bę­dzie dobrze.

Mace zamknął oczy. Wydało mu się, że słyszy, jak oficerowie szep­czą przy drzwiach, i po chwili stracił przytomność.

Kiedy się obudził, na dworze było ciemno. Nie wiedział, która go­dzina, ale domyślał się, że jest późno. Jednostajny hałas, który wypełniał szpital w dzień jak fabrykę, przycichł do szmeru. Spróbo­wał usiąść i stwierdził, że zawroty głowy zniknęły. Opuścił nogi z krawędzi łóżka i stanął, przytrzymując się zdrową ręką. Drugą rękę miał zabandażowaną i umieszczoną na temblaku. Nie był pewien, czy uda mu się dojść do łazienki. Dał jeden niepewny krok, jeszcze jeden i oderwał rękę od oparcia łóżka. Jeszcze kilka kroków i doszedł do łazienki. Odkręcił kran, żeby opłukać sobie twarz i ręce, kiedy usły­szał, że drzwi się otwierają. Wytarł ręce i wrócił do sali. Przy drzwiach stała Kara. Była ubrana w dżinsy i starą kurtkę, a głowę okryła chustą.

- Nie powinnaś była przychodzić. Co będzie, jak ktoś cię zoba­czy?

- Nikt mnie nie widział. W całym szpitalu jest cicho jak w ko­ściele.

Zsunęła chustę z głowy i pocałowała go.

- Tak się martwiłam. Rano zadzwonił do mnie twój kapral. To był najdłuższy dzień w moim życiu. Nie mogłam się doczekać, kiedy tu będę mogła wejść. Jak się czujesz?

- Lepiej. Jeszcze mnie mocno boli głowa, ale ręka jest w po­rządku. Lekarz mówi, że rana nie jest głęboka i że się szybko zagoi.

- Co się stało?

- Chyba któryś pocisk upadł za blisko. Parks doprowadził nas na sam skraj strefy ostrego strzelania. Mieli przerwać ogień o czwartej, ale z jakiegoś powodu dalej strzelali.

- O Boże, Mace, tak się martwiłam!

- Myślałem o tym, żeby jakoś cię zawiadomić, ale nie mam tu na­wet telefonu - powiedział, wskazując na pusty stolik przy łóżku.

- Jak myślisz, kiedy cię wypuszczą?

- Nie wiem. Może za dzień, czy coś koło tego.

Nagła fala mdłości sprawiła, że zachwiał się i dał krok do tyłu. Kara przytrzymała go wpół i pomogła mu dojść do łóżka.

- Przyniosę ci wody.

Przyniosła z łazienki szklankę wody, otworzyła szufladę stojącej przy łóżku komódki i wyjęła z niej słomkę do picia. Mace przetoczył się na bok, próbując sięgnąć po słomkę.

- O Jezu, ale boli!

- Poczekaj, pomogę ci.

Podłożyła mu jeszcze jedną poduszkę pod plecy. Mace wyprosto­wał się z wysiłkiem, a ona wsunęła mu słomkę do ust. Woda była zimna i smakowała lepiej niż jakikolwiek napój, który pił w życiu. Oparł się na poduszkach i zamknął oczy.

Kara położyła rękę na jego dłoni.

- Lepiej się czujesz?

Skinął głową.

- Pójdę już. Chciałam tylko zobaczyć, czy nic ci nie jest.

Mace otworzył oczy, a Kara nachyliła się nad nim i pocałowała go delikatnie w czoło. Zarzuciła szal na głowę, kiedy w holu rozległy się czyjeś głosy.

- Szybko! - ponaglił ją Mace, wskazując na łazienkę.

Ledwie Kara zamknęła za sobą drzwi, kiedy do sali wszedł generał King w towarzystwie kapitana Taggerta. Mace wyprosto­wał się na siedząco w łóżku. Generał uniósł rękę.

- Spocznij, spocznij, sierżancie Nukanen. Jak się pan czuje?

- Już lepiej, panie generale.

King przysiadł na krawędzi łóżka.

- Dowódca pana kompanii rozmawiał z żołnierzami z pańskiego plutonu na temat tego wypadku, sierżancie. Zachował się pan nadzwy­czajnie. Wypiszę panu rekomendację do Żołnierskiego Me­dalu za Bohaterstwo w Czasie Pokoju.

Mace milczał, nie wiedząc, jak zareagować. W końcu przełknął ślinę i wykrztusił:

- Dziękuję, panie generale.

Zerknął na drzwi łazienki. W szparze pod drzwiami widać było świa­tło. Kapitan Taggert stanął obok łóżka i patrząc na zegarek, za­czął mierzyć mu puls.

- Puls w porządku. A jak tam głowa?

- Nadal mam trochę mdłości, panie kapitanie.

- Najlepszym lekarstwem na to jest odpoczynek w łóżku.

Generał King podniósł się, naciągając rękawiczki.

- To był tragiczny wypadek. Tragiczny. Cieszę się, że nic panu nie grozi, sierżancie Nukanen.

- Dziękuję, panie generale.

- Pozwolimy teraz panu się wyspać. Odwiedzę któregoś dnia pań­ski pluton, kiedy już pana wypuszczą. Może poczęstuje mnie pan filiżanką kawy.

- Tak jest, panie generale. Byłoby mi bardzo przyjemnie.

Generał King i kapitan Taggert wyszli z sali, zamykając za sobą drzwi.

- Już w porządku - wyszeptał Mace. - Poszli.

Kara podeszła do łóżka i wzięła go za rękę.

- Mało brakowało.

- Za mało. Lepiej poczekaj, zanim wyjdziesz. Mogli zatrzymać się gdzieś w holu.

Ujęła jego rękę w obie dłonie i łagodnie pogładziła go po palcach.

- Mace ja... ja...

- Ciii... Nic nie mów... - przerwał, widząc łzę powoli spływającą po jej policzku. - Zadzwonię do ciebie, kiedy mnie stąd wypuszczą.

Pocałowała go delikatnie w usta, podeszła do drzwi i uchyliła je. Hol był ciemny i pusty. Ostrożnie wyszła z sali.

Pokój konferencyjny znajdował się na neutralnym terenie w do­wództwie Szkoły Piechoty, która przez kaprys wojskowej biurokracji nie znalazła się pod komendą ani generała Kinga, ani generała Beckwi­tha. Wszyscy wyprężyli się na baczność, kiedy do sali wszedł generał Carson w towarzystwie generała Ransteada i major Hammett. Generał Carson otworzył teczkę z dokumentami i rozejrzał się po obecnych.

- Spocznij.

Wszyscy usiedli. Lannie, która siedziała przy stole obok generała Beckwitha, a naprzeciw generała Kinga, otworzyła notatnik i zapisała u góry strony: Omówienie operacji „Native Son”.

- Powiem krótko i prosto - zapowiedział Carson, nakładając oku­lary do czytania. - Pojedynek był bardzo, bardzo wyrównany, ale wygrał go pan, generale Beckwith.

Beckwith uśmiechnął się szeroko. King nie zdradzał żadnej reak­cji.

- Bill, twoi chłopcy spisali się znakomicie. Wzięcie do niewoli drugiego batalionu Berniego było naprawdę genialnym posunięciem - oznajmił Carson i zwrócił się z kolei do Kinga: - Bernie, z wyjątkiem drugiego batalionu twoi partyzanci znakomicie wywiązali się z zada­nia unikania kontaktu z przeciwnikiem. Miałbyś o wiele niższy wy­nik, ale ogólnie rzecz biorąc, wziąłeś do niewoli więcej żołnierzy Billa, niż on wziął twoich. Jednak utrata całego batalionu rozstrzy­gnęła sprawę.

Generał King odchrząknął.

- Panie generale, czy mogę zapytać, w jaki sposób wyliczyliście, że straciłem cały batalion? Ocena moich dowódców nie jest zgodna z tą opinią.

- Jestem świadom tej różnicy zdań, Bernie. To właśnie dlatego na samym początku postanowiłem, że w przypadku wszelkich sprzeczno­ści będziemy odwoływali się do strony neutralnej, jaką są rozjemcy. Czy są jeszcze jakieś pytania? - Rozejrzał się pośpiesznie po sali. - Znakomicie. - Zamknął teczkę i powstał. - Każdy z was otrzyma kopię protokołu oceny. Wyślemy go też sekretarzowi obrony do dalszej analizy.

Powiedziawszy to, generał Carson szybkim krokiem opuścił salę wraz ze swoją świtą.

Generał Beckwith odczekał, aż zamkną się za nim drzwi samo­chodu, i dopiero wtedy zawołał:

- Widziałaś twarz Ransteada, kiedy Carson ogłosił, kto wygrał? Jezu, to było wspaniałe! - Rozparł się wygodnie na siedzeniu, uśmiecha­jąc się szeroko. - Zadzwonię dzisiaj po południu do senatora Maldraya. Chciałbym, żeby wiedział, iż to my wygraliśmy.

Lannie dotknęła lekko jego ramienia.

- Panie generale, jest pan następnym szefem sztabu armii. Teraz to już pewne.

Twarz Beckwitha spochmurniała.

- Nie byłbym taki pewien, biorąc pod uwagę to, że Białym Do­mem rządzi demokrata. W dalszym ciągu sprawa może się rozstrzy­gnąć w jedną lub drugą stronę. Dlatego właśnie zależy mi na tym, żeby Maldray i jego republikanie zebrali siły, bo to oni w dalszym ciągu rządzą w senacie. Jeżeli prezydent będzie się bał, że senat nie zatwierdzi jego nomina­cji, to wtedy nominuje takiego człowieka, który nie będzie miał wielu przeciwników wśród senatorów. Dlatego dobrze będzie, jeśli dowie się od Maldraya, że to ja jestem kimś takim.



22

Jechali szybko autostradą międzystanową przez piaszczyste pustko­wia Missisipi na zachód od Mobile. Kara siedziała za kierow­nicą i już tylko niecałe dwie godziny dzieliło ich od Święta Dziękczynie­nia w Nowym Orleanie. Mace zdołał wypisać się ze szpitala i teraz drapał się po ręce, na którą tuż przed wyjazdem zało­żono mu nowy opatrunek.

Kara wyprzedziła jadący powoli samochód i spojrzała na Mace'a.

- Nadal boli?

- Swędzi.

- Taggert powiedział, że minie trochę czasu, zanim twoja ręka wróci do normy. Mówił, że powinieneś ściskać piłeczkę tenisową. A właśnie, gdzie ona jest?! Zapomnieliśmy jej wziąć?

- Tu jest - sięgnął po leżącą na podłodze piłeczkę i ścisnął ją, krzy­wiąc twarz z bólu.

- Z tą ręką będzie coraz lepiej. Zobaczysz.

- Wiesz, że mam w sobie odłamek z pocisku, który został wyprodu­kowany właśnie tutaj, w Missisipi?

- Skąd to możesz wiedzieć?

- Jak to skąd? To jest wypisane wielkimi literami na skrzynkach z amunicją: wyprodukowane w Picayune w stanie Missisipi. Na pewno przez patriotów.

Kara uśmiechnęła się.

- No, na pewno.

- Ale mi się udało, że się stamtąd wydostałem. - Nie cierpię szpi­tali.

- Miałem na myśli Fort Benning.

- Tak, ja też - spojrzała na niego kątem oka. - Wiesz, czyim zwycię­stwem zakończyły się te ćwiczenia?

- Nie.

- Beckwith wygrał.

- No cóż, to pewnie będzie następnym szefem sztabu.

- Nie byłabym taka pewna. Beckwith nadal jest wystraszony. Dzwo­nił do Hollawaya i naciskał na niego, żeby zamknął śledztwo. Przedtem Hollaway sporządził przejściowy raport, w któ­rym wymie­nił Parksa jako podejrzanego numer jeden. Dowódca żandarmerii przekazał raport Beckwithowi i on teraz chce, żebyśmy przypięli to morderstwo Parksowi i zakończyli śledztwo.

- Nadal myślisz, że on to zrobił?

- Wiem tylko tyle, iż naciska na nas, żeby wykorzystać śmierć Parksa i zamknąć dochodzenie.

- Może powinniście to po prostu zrobić.

- Co zrobić?

- Zamknąć dochodzenie.

Spojrzała na niego, nie wierząc własnych uszom.

- Naprawdę mówisz to poważnie?

- On zachowywał się dziwnie, Karo.

- To znaczy?

- Myślę, że popełnił samobójstwo. Ostatniej nocy tylko siedział, trzymał mnie za rękę i mamrotał bez przerwy: „Kochałem ją, kocha­łem ją”.

- Chcesz powiedzieć, że on celowo wbiegł do strefy ostrego strzela­nia?

- Wiem, że to zrobił. Znajdowałem się zaraz za nim, kiedy tam pobiegł. To jeszcze nie wszystko: powiedział mi, że tamtej nocy śledził Sheilę.

- Mnie powiedział, że był w domu.

- Wiem. Bał się, że się dowiecie, iż kłamał.

- Myślisz, że ją zabił?

- Nie wiem. Być może. Był gotów nas wszystkich wciągnąć pod kule. Chciał przeprowadzić cały pluton przez strefę strzelania.

- To brzmi niewiarygodnie.

- Mówiłem ci już, że zachowywał się bardzo dziwnie.

Przez chwilę prowadziła w milczeniu. Zbliżali się do Biloxi, więc po obu stronach autostrady pojawiły się wielkie kolo­rowe tablice reklamujące kasyna. Wiele samochodów zwalniało, mrugając świa­tłami hamowania, i zjeżdżało z autostrady.

Kara wyprzedziła osiemnastokołową ciężarówkę i przycisnęła pe­dał gazu.

- W tych stronach naprawdę wiele się zmieniło.

- Tak to się dzieje, kiedy po stu latach rezygnuje się z prohibicji.

- Co alkohol ma wspólnego z całym tym gównem?

- To zwykła równia pochyła. Farmerzy tak pogłupieli od wódki, że zagłosowali na kupę wariatów, którzy wpuścili tu kasyna, bo miało to obniżyć podatki i przynieść dochody z hazardu. Ale teraz są do­piero w prawdziwym kłopocie. Cała wieś przepuszcza co miesiąc pieniądze i nikt nie ma gotówki nawet na to, by kupić amunicję na sezon polowań. Największymi wygranymi są kaczki: nigdy ich nie było tak dużo. Jelenie rozmnażają się na trawnikach przed domami w Jackson. Króliki włóczą się przy supermarketach, popijają colę i przegryzają chrupkami.

Kara roześmiała się głośno.

- Z tego, co mówisz, wynika, że czujesz się lepiej.

- Po prostu usiłuję podtrzymać konwersację. Tak naprawdę to je­stem wykończony jak diabli.

- Z tyłu jest poduszka. Odchyl sobie oparcie i się zdrzemnij. Doje­dziemy na miejsce za jakąś godzinę.

- Chyba tak zrobię.

- Powinieneś odpocząć po tym wszystkim, co przeszedłeś.

Mace zamknął oczy. Szum powietrza na zewnątrz i cichy syk opon uśpiły go, zanim jeszcze zdołali się oddalić od ostatniego zjazdu prowadzącego do Biloxi.

Generał Beckwith zamknął drzwi swego domowego gabinetu i włą­czył lampkę stojącą na biurku. Pamiętał, że gdzieś ma ten numer. Przerzucił zawartość najwyższej szuflady i znalazł go na karteczce przypiętej do dokumentów, które przyniósł do domu z jednostki. Podszedł do telefonu. Po trzecim sygnale usłyszał odgłos podnoszonej słuchawki.

- Major Hollaway, słucham.

- Majorze, tu generał Beckwith. Co tam u pana?

- Wszystko w porządku.

- Przepraszam, że zakłócam panu spokój w domu, ale byłem całe popołudnie na ważnych spotkaniach. Czy miał pan okazję porozma­wiać z major Guidry, zanim wyjechała na week­end?

- Tak, panie generale.

- Więc co powiedziała?

- Uważa, że zamknięcie śledztwa na tym etapie jest nieco przed­wczesne, panie generale, i że dowody, którymi dysponujemy w spra­wie porucznika Parksa, nie są w tej chwili jeszcze kompletne. Osobi­ście zgadzam się z tą ostatnią oceną.

Beckwith zamilkł na chwilę.

- Majorze Hollaway, wydawało mi się, że osiągnęliśmy porozumie­nie - powiedział wreszcie.

- Tak, panie generale. Powiedziałem panu, że porozmawiam z ma­jor Guidry, i zrobiłem to.

- Chodzi mi o to, żeby to dochodzenie zostało zakończone i za­mknięte. Nie jestem pewien, czy rozumie pan możliwe konsekwencje, jeżeli ta sprawa się przeciągnie. Czeka nas posiedzenie Komisji do Spraw Redukcji Baz, majorze, które może zdecydować o losie całego Fort Benning. Czy pan mnie rozumie?

- Tak jest, panie generale.

- Jeżeli będziemy mieli otwarte dochodzenie w sprawie morder­stwa, to nie pomoże nam to, kiedy stanę przed tą komisją. Czy mnie pan rozumie, Hollaway?

- Tak jest.

- Niech pan posłucha, majorze. Możemy potraktować tę sprawę jako zwykłą formalność. Jeżeli oprze się pan na tym, co ma pan w sprawie Parksa w tej chwili, i zamknie teraz sprawę, to zawsze jest możliwość otworzenia śledztwa na nowo po posiedzeniu komisji. Rozumie pan, co mam na myśli?

Dopiero wtedy, jak już zostaniesz szefem. To o to ci chodzi tak na­prawdę - odparł w myślach Hollaway.

- Tak jest, rozumiem.

- Więc przemyśli pan na nowo swoją decyzję?

- Tak jest. Porozmawiam z major Guidry od razu po jej powrocie z weekendu, panie generale.

- Znakomicie. Cenię sobie pańską współpracę, majorze. Zamel­duje się więc pan w następnym tygodniu.

- Tak jest.

- W porządku. Będę czekał na pana telefon. Dobranoc, majorze Hollaway.

- Dobranoc, panie generale.

Niebo nad Francuską Dzielnicą pokryło się dziwnym różowawym blaskiem, napełniając pokój poświatą. Pokój nie był duży, ale można było wyjść z niego na balkon od strony basenu. Kara otworzyła drzwi balkonowe. Kiedy leżała wcześniej w łóżku, widziała przez okno stare ceglane budynki dzielnicy otulone nisko zwisającą mgłą, znad której wystawały wierzchołki statków płynących po odległej zaledwie o dwie przecznice Missisipi. Zapach rzeki zmieszany z zapachem smażo­nych krewetek, wypełniając nowoorleańskie powietrze, przypo­mi­nał o pobliskich mokradłach, które zaledwie trzysta lat temu zajmowały obecny obszar miasta. Jej matka mawiała kiedyś, że można nasypać każdą ilość ziemi, żeby wybudować miasto na mokra­dłach, ale nie ma sposobu, żeby wyprowadzić mokradła z mia­sta. W każdym razie nie w Luizjanie.

Mace wyszedł z łazienki z ręcznikiem zawiązanym na biodrach i twarzą zarumienioną od gorącego prysznica. Kara wzięła go za rękę i przesunęła palcem wzdłuż czerwonej i nadal nabrzmiałej blizny. Na klatce piersiowej i brzuchu też miał kilka małych blizn pochodzących od odprysków drewna, które przebiły mu kurtkę polową. Mace przy­siadł na brzegu łóżka i wytarł sobie ręcznikiem stopy.

- Przypomnij mi, żebym nauczył cię paru rzeczy na temat wybiera­nia pokoi hotelowych. Mam w sobie większe ciśnienie wody niż ten tu prysznic.

Kara rozpięła od przodu stanik, nakrywając piersi dłońmi.

- Też znam jedną czy dwie rzeczy, których mogę cię nauczyć.

Przyciągnął ją do siebie, a ona zsunęła z ramion biustonosz. Przy­trzymał ją w pasie i zaczął całować po piersiach. Przesunął powoli językiem po sutkach i spojrzał jej w oczy.

- Mówiłaś, że mógłbym się nauczyć czegoś od tych twoich piersi. Na przykład czego?

- Wielu rzeczy.

- A skąd one tyle umieją?

- Doświadczenie.

Mace roześmiał się i przetoczył na drugi bok.

- Jezu! Ciągle zapominam, żeby uważać na tę rękę.

- Uraziłeś się w nią?

- Nie.

- Daj, obejrzę.

Mace wysunął rękę, a ona zaczęła ją całować, poczynając od łok­cia i dochodząc aż do nadgarstka.

- Teraz lepiej?

- O wiele lepiej.

Zsunęła majtki i ułożyła się naga na łóżku, podkładając dłonie pod głowę.

- Teraz twoja kolej.

Całując ją w palce u nóg, zaczął masować jej stopy.

- W tym małym palcu musi być cała księga wiedzy.

- Powiedziałabym raczej, że encyklopedia.

- A w tej nodze? - zapytał, całując ją w kostki i przesuwając usta wyżej, aż do kolan. - Jestem pewien, że widziała różne rzeczy, po­znała trochę chwytów.

- Takich, że nawet nie masz pojęcia.

Położył dłonie na jej kolanach, nie przestając pieścić ustami jej ły­dek. Potem rozsunął jej nogi, pocałował wnętrza ud i dotknął czo­łem wzgórka łonowego.

- A tutaj?

Popatrzyła na niego.

- Gdzie?

- W tym zakątku. W tym milutkim, o tutaj. - Odszukał ustami jej pochwę i gwałtownie wsunął język do środka. Kara pogrążyła się w rozkoszy, chłonąc pieszczotę. Mace spojrzał na jej twarz. - Czego może mnie nauczyć ten zakątek?

- Życia. Miłości.

Sięgnęła rękami do jego ramion i podciągnęła go do góry. Od razu poczuła go w sobie.

- No widzisz? - powiedziała. - Uczysz się.

Mace roześmiał się, przykładając twarz do jej szyi.

Kara uniosła kolana i splotła nogi w kostkach nad jego plecami, czu­jąc, jak wsuwa się w nią głębiej. Całował ją w szyję i piersi, ociera­jąc się o nią szorstkim podbródkiem, a ona odpowiadała na to, coraz wyżej podnosząc stopy. Podnosił się i zagłę­biał w nią coraz bardziej. Czuła go w sobie w swoich snach i wtedy, gdy się ubierała rano. Czuła go w sobie, kiedy piła kawę, odbywała służbowe spotkania i kiedy wieczorem jechała do domu. Czuła go w sobie, kiedy karmiła koty i kiedy kładła się w nocy do łóżka. Pragnęła, żeby to uczucie nie opu­ściło jej nigdy. Nigdy, nigdy, nigdy.

Restauracja Eddiego mieściła się w niepozornym drewnianym bu­dynku stojącym wśród domów mieszkalnych Siódmej Dzielnicy. Przed lokalem ciągnął się rząd zaparkowanych ciasno cadillaków i lincolnów. Grupka umundurowanych szoferów stała na chodniku, paląc papierosy.

- Szykuje się wielki bal - zauważył taksówkarz, zatrzymując samo­chód. - Macie rezerwację?

- Nie.

- E, dacie sobie radę. Nigdy nie słyszałem, żeby u Eddiego odpra­wili klienta, który ma chęć zapłacić.

Mace zapłacił taksówkarzowi i wyszli na chłodne nocne powie­trze. Minęli w drzwiach restauracji grupkę elegancko ubranych, roze­śmianych ludzi i znaleźli się w wąskim holu. Na prawo od wejścia dojrzeli bar oświetlony przez lampki przypominające bożonarodze­niową dekorację, a dalej drzwi prowadzące do sali restauracyjnej. Stała w nich masywna kobieta w fartuchu.

- Macie rezerwację?

- Nie, ale przyjechaliśmy dzisiaj z Atlanty i mamy nadzieję...

- Z Atlanty? Ojej, to musicie być głodni. Chodźcie.

Przeprowadziła ich do tylnej sali i zapisała w swoim notesie nazwi­sko Kary.

- Dzisiaj mamy dania bufetowe, bo jest Święto Dziękczynienia, no i w ogóle. Bierzcie sobie, co wam trzeba, a przed wyjściem zajrzyj­cie do mnie.

- Dziękujemy.

Kobieta została przy drzwiach, żeby powitać kolejną wchodzącą parę. Restauracja Eddiego była typowym dla Nowego Orleanu swoj­skim lokalem o wyrachowanie prostym wystroju. Jej ściany przyozda­biały plakaty biur turystycznych, pomiędzy nimi zaś umieszczono portrety lokalnych polityków. Lokal wypełniali po brzegi zamożni mieszkańcy Siódmej Dzielnicy. Kobiety miały natapiro­wane fryzury i jeszcze większe kolczyki, a mężczyźni byli ubrani w uroczyste dwurzę­dowe garnitury, które połyskiwały w przy­ciemnionym świetle. W tylnej sali, na zsuniętych razem kilku stolikach, ustawiono zimne dania, wśród których królowały takie kreolskie przysmaki, jak indyk smażony na oleju, gotowane raki, smażone krewetki, czerwona fasola z ryżem, smażone kurczaki i oczywiście sos ostrygowy, czyli mie­szanka siekanych ostryg z ty­powo kreolskim zestawem papryki, cebuli i selerów, posypana niemal śmiertelną dawką papryki Cayenne.

Kara weszła do sali, wciągając w nozdrza oszałamiające aromaty, które kojarzyły się jej z rodzinnymi stronami. Rodzice jej matki miesz­kali w Gentilly, dzielnicy położonej niezbyt daleko od restaura­cji Eddiego. Przed jej narodzinami ojca Kary wysłano do Korei, więc jej matka pojechała do Nowego Orleanu, żeby urodzić swoje pierwsze i, jak się potem okazało, jedyne dziecko. Spędzali praktycznie każde Boże Narodzenie z dziadkami, a kiedy podrosła, przylatywała do nich sama z miejsca, w którym akurat służył jej ojciec, by spędzić w No­wym Orleanie każde okropnie gorące, wilgotne lato. Włóczyła się wtedy po ulicach miasta, jadła lody, gotowane raki, popijając gorzką francuską kawę z cykorią. Czuła się u Eddiego prawie tak swojsko jak u siebie w domu. Nowy Orlean niezupełnie był jej rodzinnym mia­stem, stanowił jednak cel jej pielgrzymek. Był miejscem, w którym przyprawy ożywiały jej duszę.

Podeszła żwawo do stolika bufetowego i wzięła talerz. Zanim Mace niepewnie podszedł do niej, napełniła go już do połowy. Nało­żyła łyżkę tłustego dania na jego talerz.

- Co to jest?

- Mirliton. Podobne do nadziewanej cukinii. Mirliton to tylko sko­rupa wypełniona nadzieniem andouille. To jest znakomite.

- Wygląda przedziwnie.

- Poczekaj z oceną, dopóki nie spróbujesz.

Mace wziął w usta odrobinę nadzienia i uśmiechnął się.

- Hej, ale to świetne.

- Nie musisz mi tego mówić. Wychowałam się na takich rze­czach.

Przesunęli się dalej wzdłuż stołu. Mace już bez oporów nakładał jedzenie na talerz.

- Dziewczyno, jak ty znalazłaś taką restaurację? - zapytał, wsuwa­jąc do ust smażoną krewetkę. - Nigdy nie jadłem takich świet­nych rzeczy.

- Jeszcze nawet na zacząłeś. Poczekaj, aż dojdziesz do sosu ostry­gowego.

Dotarli wreszcie do końca stołu i wrócili z pełnymi talerzami do głównej sali, gdzie usiedli przy stoliku pod ścianą. Kara wzięła do ust porcję sosu ostrygowego, delektując się wykwintną mieszanką owo­ców morza i przypraw.

- Musisz spróbować tego - powiedziała, wskazując na porcję papki leżącej na skraju jego talerza.

Mace ostrożnie wziął do ust odrobinę wskazanego dania.

- Jezu! To jak... Sam nie wiem, jak to nazwać. Niczego takiego jeszcze w życiu nie jadłem.

- I już nie zjesz, jeśli nie wrócisz do Eddiego. To jest najlepszy sos ostrygowy na świecie. Nawet nie ma o czym mówić.

Mace nabrał na widelec kolejną porcję.

- Ależ to pali.

- Zauważyłam już to - powiedziała Kara, uśmiechając się.

Mace też się roześmiał.

- Gotowa na drugą rundę?

- Jeżeli wy jesteście gotowi, sierżancie.

- Co robimy jutro?

- Matka kaprala Richardsa zabiera nas na przyjęcie w Fairmont, pamiętasz?

- No właśnie.

W tej samej chwili przy ich stoliku zatrzymał się wysoki, ele­gancko ubrany czarny mężczyzna.

- Mała Kara? To ty?

Poderwała się na nogi i zarzuciła mu ręce na szyję.

- O Boże! Nie wierzę własnym oczom - zawołała, odrywając się od niego. - Mace, przedstawiam ci Franklina Washingtona. Miał kiedyś stragan z lodami obok domu mojej babci.

- Jeszcze mam. Najlepsze lody w całym mieście.

- Franklin, to jest Mace Nukanen.

Mężczyźni podali sobie ręce, a Kara odsunęła krzesło od stolika.

- Siadaj, Franklin. Powiedz mi, co słychać. Nie byłam w mieście już sporo lat.

- Wszystko po staremu. Nic się nie zmienia w Nowym Orleanie. Nadal w knajpach siedzą ci sami ludzie, którzy tam siedzieli, kiedy wyjeżdżałaś stąd ostatnio.

- To właśnie cały Nowy Orlean. Zgadza się.

- Jacyś nowi ludzie kupili dom twoich dziadków. Mają małą dziew­czynkę, gdzieś tego wzrostu. Bardzo mi przypomina ciebie. Gdy patrzę, jak ona się bawi, to jakbym się cofał w czasie.

- Będę musiała przyprowadzić jutro Mace'a, żeby spróbował two­ich lodów, Franklin.

- O tej porze roku mamy zamknięte. Za zimno. W listopadzie nie ma dobrej pogody na lody.

- No, oczywiście. Jak mogłam o tym zapomnieć!

- Więc odwiedzasz stare kąty?

- Dopiero co przyjechaliśmy i to jest nasz pierwszy przystanek.

- Kiedy skończycie, mogę was przewieźć taksówką koło tego domu. Dalej jeżdżę po nocach. Jakoś trzeba zarobić na czynsz.

- Och, Franklin, nie trzeba. Nie chcemy się narzucać.

- Jesteś moim gościem, Karo.

Kara spojrzała na Mace'a, który akurat jadł smażonego kurczaka.

- Nie mam nic przeciwko temu - oznajmił między kęsami.

- To znakomicie - ucieszył się Franklin.

- Będę przy barze. Przyjdźcie po mnie, kiedy będziecie gotowi.

Franklin wstał, położył swą masywną rękę na ramieniu Kary i od­szedł, przeciskając się przez tłum.

- Mam takie wspaniałe wspomnienia z tamtych czasów, Mace. O Boże! To tak jakby wszystko się wydarzyło wczoraj. Dostawałam ćwierć dolara od babci i chodziłam do budki Franklina, a on mi robił największego i najbardziej czerwonego wiśniowego loda. Siadałam na wysokim stołku pod parasolem i patrzyłam na przechodniów. A Franklin znał wszystkich. Niemal połowa rodziców w całym mieście zatrzymywała się przy jego budce i kupowała lody dla dzieci, więc znał każde z nich. Kiedy byłam starsza, w latach siedemdziesiątych, dowiedziałam się, że jest jednym z najbardziej zaangażowanych czarnych działaczy politycznych w mieście. Należał do politycznego klubu, który nazywał się SOUL. Udało im się zmobilizować wybor­ców i ludzie zaczęli mówić, że to oni rządzą w Siódmej Dzielnicy. W ciągu dnia Franklin siedział w swojej budce i sprzedawał lody, a po nocach jeździł taksówką po całym mieście i rozwoził karty do głosowa­nia, ulotki i plakaty. Dowiedziałam się więcej na temat poli­tyki przy jego budce niż przez cztery lata nauk politycznych na West Point.

- On wygląda niesamowicie.

- Tak, nie ma ani jednej zmarszczki, a mogę się założyć, że ma co najmniej siedemdziesiąt lat.

Podeszli do stolika bufetowego i zapłacili za swoje dania. Franklin stał przy barze zaangażowany w rozmowę z kilkoma mężczyznami. Kiedy dojrzał Karę w holu, przeprosił swoich rozmówców.

- Gotowi do jazdy?

Kara wzięła go pod rękę.

- Na pewno nie przeszkadzamy tobie i twoim znajomym?

Fran­klin roześmiał się.

- Spędzam połowę każdego dnia, słuchając, jak ci durnie kłapią gębami. Zmywamy się z tej knajpy.

Dojechali do St. Claude Avenue i skręcili na zachód na Rampart Street, która stanowiła północną granicę Dzielnicy Francuskiej.

- Tu w parku Amstronga zrobili kasyno, ale teraz jest zamknięte.

- Musiało zabraknąć durniów w tej okolicy - zażartował Mace.

- Nie, tu jest dużo głupców. Ale ci ludzie od kasyna po prostu za­pomnieli, że nie można wyciągnąć pieniędzy od durnia, który ich nie ma.

Skręcili w prawo na Canal Street i skierowali się na północ. Kiedy mijali wielkie dęby rosnące po obu stronach ulicy, Kara poczuła się tak, jakby zbliżali się do jakiegoś gorącego, emocjonalnego centrum, w którym nawiązała kiedyś więź z przeszłością, chociaż tak naprawdę nigdy jej nie poznała. Całe życie czuła się tak, jakby się odsuwała coraz dalej i dalej od czegoś w swoim wnętrzu, czegoś, co bała się poznać. Ale od kiedy spotkała Mace'a i zakochała się w nim, w jej duszy pojawiło się narastające ciepło, które zaczęło wypierać tamten brak zakorzenienia i poczucie izolacji. Uścisnęła jego dłoń. Wie­działa, skąd pochodzi to ciepło.

Franklin zatrzymał samochód i wyłączył silnik. Po drugiej stronie ulicy zobaczyli dom o obszernej werandzie i typowo kreolskich oka­pach. Kara opuściła szybę.

- Tu na werandzie była kiedyś huśtawka, pamiętasz, Franklin?

- Oczywiście, że pamiętam.

- Bawiliśmy się na dziedzińcu pod magnolią, a babcia krzyczała na nas: „Uciekajcie z trawy, wy diablęta”. Mam wrażenie, jakbym ją jeszcze słyszała.

- Ja też - powiedział Franklin. - Było ją słychać aż przy moim stra­ganie.

- Mówiłeś, że teraz mieszkają tu sympatyczni ludzie?

- Tak, zgadza się. On pracuje na poczcie, a ona jest sekretarką w szkole. Są naprawdę w porządku. Oboje.

- Przyjemnie mi to słyszeć. Z tym domem wiąże się wiele moich wspomnień.

Mace objął ją ramieniem.

- Może kiedyś będziemy mieli podobny dom.

Pocałowała go.

- Na pewno będziemy mieli.

Franklin zapalił silnik i ruszył.

- Wygląda mi na to, jakbyście się mieli niedługo wybrać do ołta­rza.

Kara przytuliła się do ramienia Mace'a. Musiała przyznać, że taka myśl przyszła jej do głowy po raz pierwszy w życiu.

Następnego dnia wieczorem wjechali ruchomymi schodami pod drzwi sali balowej w hotelu „Fairmont”. Obok wejścia zobaczyli stolik, a przy nim grupkę młodych dziewczyn w krótkich czarnych sukienkach. Kara podała jednej z nich bilety i weszli do środka.

Sala balowa udekorowana była na czarno, złoto i fioletowo - ko­lory Mardi Gras, a na stolikach ustawiono wielkie bukiety kwiatów. Na scenie ulokował się szesnastoosobowy zespół „Dr John's Band”, grający bluesa z delty.

Wzięli drinki z baru i zaczęli przechadzać się po sali. Kiedy kapela przeszła na łagodnie taneczne rytmy, odstawili drinki i wmieszali się w tańczący na parkiecie tłum. Po zakończeniu utworu Doktor John wstał od pianina i oznajmił jednym mruknięciem, że kapela robi sobie przerwę. Pary zaczęły opuszczać parkiet, a Kara i Mace ruszyli na poszukiwanie stolika, na którym zostawili swoje drinki.

- Byłem pewien, że są tutaj - powiedział Mace.

- Nie, są po drugiej stronie sali.

Zobaczyła go, kiedy znowu przechodzili przez parkiet. Odwróciła się błyskawicznie i chwyciła Mace'a za ramię.

- Stój. Nie chcę, żeby mnie zobaczył.

- Kto?

- Popatrz mi przez ramię. Tam przy stoliku pod ścianą siedzi adiu­tant generała Beckwitha.

- Siedzi z generałem Kingiem!

- Przecież wiem. Ale ten trzeci, gdzieś go już widziałam, tylko nie mogę skojarzyć. Już wiem, on się nazywa Teese. Też jest genera­łem.

Mace wziął ją za rękę i wmieszali się w tłum. Odnaleźli wyjście z sali i weszli do holu.

- Jak myślisz, Mace, co robi adiutant generała Beckwitha przy jed­nym stoliku z największym wrogiem swojego szefa?

- Nie wiem, ale nie chcę mieć z tym niczego wspólnego. Powinni­śmy wracać do hotelu. Generał King był u mnie w szpitalu. Pozna mnie. Nakryją nas tu razem i będzie po wszystkim.

- Och, przestań, tu jest tyle ludzi. Wystarczy, jak będziemy się trzymać od nich z dala. Wcale nas nie zobaczą.

- Nie chcę ryzykować. Chodźmy.

Wziął ją za rękę i pociągnął w kierunku ruchomych schodów. Kara zatrzymała się jednak i odwróciła z powrotem ku sali.

- No, chodź. To zbyt niebezpieczne. Nie jechaliśmy taki kawał drogi do Nowego Orleanu, żeby trafić na przyjęcie pełne generałów.

- Ja chcę zostać, Mace.

- Co?

- Możesz sobie wracać do hotelu. Ja zostaję. Muszę się dowie­dzieć, o co tu chodzi.

- Zwariowałaś?

- Oni coś tutaj knują, więc muszę wiedzieć, co. Odszukam panią Richards i zapytam, może ona coś wie.

- A co będzie, jeżeli ten kapitan cię zobaczy?

- Powiem mu, że jestem z Nowego Orleanu. Czy to coś dziw­nego, że jestem na takim przyjęciu w swoim rodzinnym mieście?

- Nie wiem, co się tutaj dzieje, ale wcale mi się to nie podoba. Po­winnaś wracać ze mną do hotelu.

- Ja zostaję, Mace.

- Jak sobie chcesz - odpowiedział ze złością i wszedł sam na ru­chome schody.

Kiedy Kara wróciła do sali, kapela znowu grała taneczny rytm. Gene­rał King z żoną przeszedł na parkiet, zostawiając Randy'ego z jego starszym towarzyszem przy stoliku. Kara stanęła pomiędzy gośćmi przy barze. Po pewnym czasie orkiestra skończyła grać i generał z żoną wrócili do stolika, a ze sceny rozległ się rytm perkusji i salę wypełnił głos konferansjera.

- Panie i panowie, burmistrz miasta Nowy Orlean!

Obok konferansjera pojawił się elegancko ubrany młody mężczy­zna o czarnej skórze. Błysnął bielą uśmiechu i przejął mikro­fon.

- Mój tato mawiał kiedyś, że młody człowiek ma do wyboru trzy porządne zajęcia: może zostać duchownym, politykiem albo ofice­rem. - Zebrani powitali jego słowa wybuchem śmiechu. - Kiedy tak się rozglądam po tej sali, to widzę, że mamy jak zwykle przedstawi­cieli dwóch pierwszych zawodów, ale tym razem mam też wielką przyjemność przedstawić zebranym naszego honorowego gościa i najwybitniejszego przedstawiciela tej ostatniej profesji: generała Bernarda Kinga!

Światło reflektora przesunęło się przez salę i zatrzymało na stoliku generała Kinga. Kapela Doktora Johna zagrała The Caissons Go Rolling Along, a generał King powstał przy wtórze ogłuszających braw. Tłum wokół jego stolika rozstąpił się i generał podszedł do sceny. Burmistrz przekazał mu mikrofon.

- Jestem pewien, że wiecie wszyscy, iż Dahlia i ja dorastaliśmy tutaj, w Nowym Orleanie, i chodziliśmy do szkoły Świętego Anto­niego. Wiecie też, że przyjeżdżamy do domu na Mardi Gras, kiedy tylko możemy, żeby przemaszerować przez miasto w paradzie Zulu.

Na wzmiankę generała o jedynej w mieście czarnej paradzie aplauz natężył się jeszcze bardziej. Generał odczekał, aż zebrani się uciszą, i zaczął mówić znowu.

- Nie jestem jednak pewien, czy wiecie, iż postanowiliśmy kupić tu dom i wrócić do Nowego Orleanu, kiedy przyjdzie czas, bym od­szedł na emeryturę...

Rozległy się jeszcze głośniejsze brawa, a zebrani poderwali się na nogi, przytupując i bębniąc pięściami o blaty stolików.

- Nowy Orlean jest naszym rodzinnym miastem, ale dla mnie i mojej żony jest czymś jeszcze więcej. To jest miasto, które wychowy­wało nas, kiedy byliśmy dziećmi, i zrobiło z nas takich ludzi, jakimi jesteśmy dzisiaj. Będzie naszym domem u schyłku na­szego życia i mam nadzieję, że będziemy mogli przywieźć ze sobą do niego te wspaniałe, wieczyste wartości, które wzięliśmy stąd ze sobą, kiedy jechaliśmy w świat. Ale zanim wrócimy do domu na dobre, wygląda na to, że mój kraj wezwie mnie po raz ostatni do służby.

Teraz już wszyscy poderwali się na nogi, wznosząc wiwaty.

- Chcę też, żeby mieszkańcy Nowego Orleanu wiedzieli, iż jeżeli nadejdzie to ostatnie wezwanie, to odpowiem na nie i zawiozę z sobą do Waszyngtonu te zasady i wartości duchowe, które zostały mi przekazane jako chłopcu właśnie tu, w tym mieście. Dziękuję, panie burmistrzu. Dziękuję, Danie i panowie, i życzę wam miłego wieczoru.

Światło reflektora odprowadzało generała Kinga, kiedy schodził po schodkach ze sceny i ruszył przez wiwatujący tłum. Żona i te­ściowa generała stały przy stoliku, klaszcząc bez przerwy. Kiedy do nich dotarł, Dahlia zarzuciła mu ramiona na szyję. Eunice Toussaint promieniała radością.

Więc o to chodzi na tym całym przyjęciu - pomyślała Kara, stojąc pod ścianą po przeciwległej stronie sali. Miasto Nowy Orlean spełnia swój obowiązek, popierając swojego najpopularniejszego syna w walce o stanowisko szefa sztabu armii.

23

Kiedy wróciła z przyjęcia, Mace czekał na nią, siedząc na krześle przy otwartych drzwiach balkonowych. Usłyszawszy odgłos zamyka­nych drzwi, odwrócił ku niej głowę.

- Dobrze się bawiłaś?

- Mace, ty nie rozumiesz...

- Rozumiem, że masz obsesję na punkcie generała Beckwitha i że obojgu nam to zaszkodzi w pracy. Tyle to rozumiem.

Siadła na łóżku.

- Nikt mnie nie widział. Byłam bardzo ostrożna.

- Nie o tym mówię.

- Tak się zachowujesz, jakbym popełniła jakieś przestępstwo.

- Karo, chodzi o to, że przyjechaliśmy aż do Nowego Orleanu, żeby się oderwać od wojska, żeby być razem. Potem idziemy na przyjęcie i to wszystko, co zostawiliśmy w Benning, jest znowu wo­kół nas. I co ty wtedy robisz? Nadstawiasz głowy, bo myślisz, że nas nie zobaczą, a wszystko tylko dlatego, że wydaje ci się, iż ma to coś wspólnego z Beckwithem. Coś ci powiem: ja nie mogę sobie pozwolić na takie ryzyko. Tylko w wojsku mogę mieć taką pracę. Zostało mi już mniej niż dziesięć lat do dwudziestki i nie mam zamiaru ryzyko­wać przed odejściem do cywila.

- Wcale cię o to nie proszę.

- Nie robisz tego dosłownie. Ale powiedziałaś, że Beckwith cię wezwał i odgrażał się i tobie, i mnie, a teraz widzisz jego adiutanta na przyjęciu i co robisz? Wpychasz nos w ich sprawy.

- Mace, on donosi generałowi Kingowi na Beckwitha. Wiem, że tak jest.

- Och, naprawdę?! A kto ci to powiedział?! A może jest całkiem odwrotnie? Może on donosi Beckwithowi na Kinga?! Nie pomyślałaś o tym!

- Nie sądzę, żeby to było możliwe. Dlatego rano zamierzam się spotkać z kapitanem Taylorem. Dowiedziałam się, gdzie się zatrzy­mał. Pani Richards powiedziała...

Mace poderwał się na nogi.

- Jeszcze ją w to wciągnęłaś! Aż nie mogę uwierzyć, Karo! Całe to pieprzone miasto będzie wiedziało, do czego zmierzasz!

- Pójdę sama. Wcale się nie dowie, że jestem tu z tobą.

- A żebyś wiedziała, że pójdziesz sama.

Podszedł do szafy i zaczaj: zdejmować swoje ubrania z wiesza­ków.

- Co ty robisz?

- Wyjeżdżam.

Rzucił na łóżko torbę i wtłoczył do niej ubrania.

- Mace, nie chcę, żebyś wyjeżdżał.

- Nie chcesz?! Dlaczego więc nie zrobisz tego, co powiedział Bec­kwith?! Dlaczego nie zamkniesz śledztwa i nie zejdziesz mu z drogi?! Ten człowiek będzie następnym szefem sztabu, Karo! On rozdepcze ciebie i mnie też, kiedy dostanie się do Pentagonu! Jak myślisz, kto go powstrzyma? Wiem, że to dla ciebie nie jest istotne, bo masz wykształcenie, więc trafisz do jakiejś dużej firmy w Atlancie i będziesz inkasowała dwa razy więcej niż w wojsku. Ale co będzie ze mną? Jak mnie wyrzucą z wojska, to co będę robił? No co?!

- Nie wyrzucą cię z wojska, Mace. Nie zrobię nic, co mogłoby uderzyć w ciebie. Beckwith nie jest w stanie nam zaszkodzić. Zapomi­nasz, że ja wiem o jego romansie z Sheila. Mamy coś na siebie nawza­jem. On może robić dużo hałasu, ale nie ma aż tyle tupetu, żeby nas wsypać.

Mace wyszedł z łazienki z kosmetyczką, włożył ją do torby i zasu­nął zamek. Wziął torbę do ręki i podszedł do drzwi.

- To mnie nie przekonuje, Karo. Jesteś oficerem i możesz się sta­wiać przyszłemu szefowi sztabu, ale ja jestem podoficerem i nie gram w tej lidze.

Otworzył drzwi, ale zatrzymał się jeszcze i odwrócił ku niej.

- Ale najbardziej chodzi mi o to, że ty mnie nie słuchasz. Nie sły­szałaś niczego z tego, co powiedziałem.

- Słyszałam! - zawołała.

- Dlaczego więc nie zgodzisz się z Hollawayem i nie zamkniesz dochodzenia, co? Oboje jesteśmy w to wplątani, nie zapominaj. To znaczy, że ja też. Nie tylko ty.

- Więc co chcesz, żebym zrobiła, Mace? Żebym zapomniała o wszystkich dowodach świadczących o tym, że Beckwith mógł zabić Sheilę Worthy? Chcesz, żebym zignorowała moje zawodowe obo­wiązki, które narzuca mi prawo!

- Chcę, żebyś myślała o nas, ale ty chcesz myśleć tylko o swojej pieprzonej pracy.

Wyszedł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.

Kara siedziała na łóżku w bezruchu. Było jej z Mace'em tak dobrze jak nigdy wcześniej w życiu, a teraz odszedł, zniknął. A może miał rację? Może rzeczywiście wystawiała na zbyt wielkie ryzyko ich przyszłość, a zwłaszcza przyszłość jego! Miała pewność co do jed­nego: w odróżnieniu od niej Mace kochał armię. Był szczęśliwy, pełniąc swoje obowiązki, i kochał swoich podwładnych. Wojsko było dla niego czymś więcej niż pracą. Było jego domem, całym życiem, spełnieniem jego marzeń.

Przez chwilę zastanawiała się nad tym, czy się nie spakować i poje­chać za nim. Miał pierwszy lot dopiero rano, więc gdyby jechała całą noc, to dotarłaby do Fort Benning jeszcze przed nim. Przeprosi­łaby go i być może mogliby być znowu ze sobą.

Wstała i ruszyła w kierunku szafy, ale zatrzymała się, słysząc dobie­gający z ulicy śmiech dziewczyny. Pamiętała ten rodzaj śmie­chu: beztroski śmiech młodości, kiedy się ma dwadzieścia dwa czy dwadzieścia trzy lata, a życie jest serią odkryć i emocjonujących przeżyć, kiedy troski wydają się mało realne.

Nie tak dawno temu Sheila Worthy też się śmiała w ten sposób. Była świeżo po promocji oficerskiej i miała przed sobą całe życie: pełne niespodzianek i radosnych momentów, marzeń i nadziei, któ­rych jednak nie było jej dane zrealizować.

Podeszła do drzwi balkonowych i zatrzymała się przy nich, wsłuchu­jąc się w stukot obcasów i dźwięczny śmiech oddalającej się ciemną ulicą dziewczyny. Kiedy człowiek ma dwadzieścia parę lat, to ma przed sobą co najmniej dwie trzecie życia pełnego dni, tygodni, miesięcy i lat, które może sobie wypełnić w dowolny sposób. Sheila została pozbawiona tego wszystkiego.

Postanowiła, że spróbuje wytłumaczyć to wszystko Mace'owi po powrocie do Fort Benning, ale wcześniej musi wypełnić swoje zada­nie. Armia powierzyła jej funkcję oskarżyciela w sprawie morderstwa porucznik Sheili Worthy, więc musi wywiązać się ze swoich obowiąz­ków.

24

Hotel „Maison de Ville” stał przy Toulouse Street tuż na południe od Bourbon Street. Mówiono, że Tennessee Williams napisał Tram­waj zwany pożądaniem w jednym z domków tej niegdyś niewolniczej dzielnicy, ale była to raczej tylko legenda, jak większość opowieści na temat Nowego Orleanu, a zwłaszcza Dzielnicy Francuskiej. W cza­sach, kiedy odwiedzała latem swoich dziadków, Kara często krążyła po Dzielnicy Francuskiej, słuchając kolorowych, ekscytujących opowie­ści jej mieszkańców o starej części miasta. Pewnego razu usłyszała historię o młodym chłopaku z Ursulines Street, który zamor­dował swoją bogatą matkę i utrzymywał to w tajemnicy przez lata, ponieważ oboje byli uważani przez sąsiadów za odludków i nikogo wcale nie dziwiło, że kobieta przestała się pokazywać na ulicy. Po­dobno odkryto jej szczątki w tym samym łóżku, w którym została zamordowana. Inna historia opowiadała o fotografie z Royal Street, który umiał robić zdjęcia zmarłych w ich grobach. Chodził na cmen­tarz Świętego Lu­dwika przy Rampart Street i ustawiał na nim swój aparat na statywie. Jeśli warunki atmosferyczne były odpowiednie, to na wykonywanych przez niego zdjęciach nagrobków było widać widmowe obrazy leżą­cych pod nimi osób.

Kiedy weszła do maleńkiego holu hotelu, zza kontuaru podniósł się ospale młody recepcjonista.

- Chce się pani zameldować? - zapytał, uśmiechając się blado.

- Nie, ale chyba tu się zatrzymał mój znajomy. Nazywa się Randy Taylor.

- A tak, jest u nas. W domku numer pięć. Zadzwonię zaraz do niego. Albo może się pani z nim połączyć z tego aparatu - wskazał na przestarzały aparat ustawiony na mahoniowym stoliku.

Kara podniosła słuchawkę z mosiężnych widełek.

- Halo? - usłyszała głos Randy'ego.

- Randy, tu mówi Kara Guidry.

- O... Kara... Co tu robisz?

- Widziałam cię wczoraj na przyjęciu burmistrza. Może byś zjadł ze mną lunch.

- No, nie wiem... - Zawahał się.

- Musimy porozmawiać, Randy. Wiem, że siedziałeś z genera­łem Kingiem i tym generałem z Pentagonu, z Teese'em.

- O co ci chodzi?

Zakryła dłonią mikrofon i odwróciła się tyłem do recepcjonisty.

- Myślę, że mamy zbieżne interesy, jeżeli chodzi o twojego szefa.

Tym razem Randy już nie zwlekał.

- Zaraz wyjdę.

Kara odłożyła słuchawkę, a rozespany recepcjonista wskazał jej otwarte drzwi.

- Może pani poczekać w ogrodzie. Jego domek jest zaraz po dru­giej stronie.

Kara usiadła pod bananowcem na ławce z kutego żelaza. Po chwili zobaczyła, jak otwierają się drzwi niskiego domku i wychodzi z nich Randy.

- Więc dokąd pójdziemy? - zapytała, gdy do niej podszedł.

- Może do jakiegoś cichego lokalu - zaproponował.

- Znam odpowiednie miejsce.

Przeszli przez recepcję i ruszyli w stronę rzeki ulicą Toulouse Street. Idąc, mijali stojące po obu stronach ulicy sklepiki z pamiąt­kami i stragany, w których sprzedawano z automatów margeritas i pina coladas.

- Ta dzielnica zamienia się w Disneyland dla dorosłych - zauwa­żyła Kara. - Wyburzyli wszystkie stare sklepy, żeby wybudo­wać lokale dla gości przychodzących do kasyn. Za grają parę razy na maszynach, wypiją mrożonego drinka, kupią dziecku koszulkę, i do domu.

Kiedy dotarli do restauracji „Courtyard Grill” przy Decatur Street w pobliżu francuskiego rynku, właściciel podprowadził ich do okry­tego płóciennym daszkiem stolika, który stał w ogródku obok odsłonię­tego grilla. Oprócz nich w ogródku nie było innych gości.

- Popełnisz wielki błąd, jeżeli nie zamówisz sałatki z krabów - oznajmiła Kara, spoglądając na menu.

Randy spojrzał na swój spis potraw i zamknął go.

- Zgoda. Wygląda na to, że wiesz, jak tu się należy zachowywać.

Kiedy kelner odebrał ich zamówienia, Randy zmrużył oczy, chro­niąc je przed ukośnymi promieniami słońca zakradającymi się pod daszek.

- To ty wymyśliłaś to spotkanie, więc o co chodzi?

Kara przywołała kelnera ruchem ręki.

- Jeszcze nie zamówiliśmy drinków. Proszę dla mnie sazerack. Chcesz to samo, Randy?

- Wypiję ramosa na ginie - odpowiedział.

- Tego drinka wymyślili w barze „Tujaque's” akurat przy tej ulicy - powiedziała Kara.

- Wiem.

- W Nowym Orleanie wszystko obraca się wokół jedzenia, picia i muzyki, więc przejdźmy do rzeczy i załatwmy to szybko, a potem pozwolę ci, żebyś się zajął poważną sprawą dostar­czania sobie przyjem­ności. W porządku?

Randy skinął głową.

Kelner przyniósł zamówione napoje. Kara zamieszała swojego drinka i podniosła do ust szklankę. Przełykając napój, poczuła, że ściska ją w gardle, a na policzki występuje rumieniec.

- Potrzebuję twojej pomocy, Randy. Myślę, że Beckwith zabił She­ilę Worthy. Co powiesz na to?

Poryw wiatru zatrzepotał płóciennym daszkiem. Randy patrzył na nią, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.

- To bardzo poważny zarzut. Nie powtarzałbym go publicznie w Fort Benning.

- Nie martw się, nie zrobię tego - uspokoiła go. - Wiem, iż współ­pracujesz z generałem Teese'em, żeby przeszkodzić Beckwithowi w uzyskaniu nominacji na szefa sztabu. Nawet muł z klapkami na oczach zorientowałby się co do tego wczoraj. Chcę wiedzieć, dla­czego to robisz.

- Słuchaj, nie jestem zwolennikiem Beckwitha jako kandydata na szefa sztabu, ale nie myślę, aby był mordercą.

- Wiesz co, Randy? Myślę, że zataiłeś parę rzeczy, kiedy cię prze­słuchiwałam. Wiedziałeś, że Beckwith miał romans z Sheilą, ale niczego o tym nie powiedziałeś. Wiedziałeś, że miał się z nią spotkać tamtego wieczoru, i też niczego nie powiedziałeś. Nie wspomniałeś też o tym, że tamtego wieczoru Beckwith sam prowadził samochód. Nie wydaje mi się, żebyś wtedy mówił prawdę, i tak samo nie wydaje mi się, że mówisz prawdę teraz.

- Masz do tego prawo. Nie sądzisz?

- Tak, na pewno mam takie prawo, a ponieważ zostałam przydzie­lona do dochodzenia w sprawie morderstwa Sheili, to mogę z tego prawa skorzystać. Jak by ci się podobało, gdybym przesłuchała cię pod przysięgą i zapytała, co robiłeś w Nowym Orleanie z Kingiem i Teese'em? Trochę ci to nie na rękę, prawda?

- Nie śmiałabyś tego zrobić.

- To nie jest właściwa odpowiedź, Randy.

- Nie możesz udowodnić, że pracuję dla Kinga.

- Mogę tego nie udowodnić, ale powiedziałabym, że fakt, iż sie­działeś wczoraj przy jednym stoliku z tymi generałami, był czymś więcej niż tylko zbiegiem okoliczności. W gruncie rzeczy chodzi o to, że i ty, i ja jesteśmy obciążeni tym, co prawo nazywa wiedzą o przestęp­stwie. Wiem, że pracujesz dla Kinga, a ty wiesz, że ja uwa­żam Beckwitha za mordercę. Jesteśmy w tej samej łódce, Randy, więc powinniśmy oboje złapać za wiosła i zacząć wiosłować w tym samym kierunku, bo jak nie, to będziemy się poruszali tylko w kółko. Randy pociągnął kolejny łyk drinka i oblizał piankę z ust.

- Nie wiem, dlaczego miałbym z tobą współpracować. Ty masz swoje cele, a ja mam swoje, i nie bardzo rozumiem, w jaki sposób miałyby one być ze sobą zbieżne.

- Myślę, że będziesz ze mną współpracował, bo to leży w twoim interesie.

Randy rozejrzał się niepewnie po ogródku. Obok niewielkiego bu­dynku kuchni, który kiedyś był chatą niewolników, pojawiła się para turystów z wypchanymi torbami na zakupy.

- Stawiasz mnie w trudnej sytuacji, Karo.

- Nie musisz wcale uważać Beckwitha za mordercę, żeby mi po­móc. Chcę tylko wiedzieć, o co chodzi między tobą, Teese'em i Kingiem.

- Bardzo mi przykro, ale złożyłem w tej sprawie przysięgę docho­wania tajemnicy.

- No cóż, twoja tajemnica się wydała i jeśli nie chcesz, żeby do­szło do czegoś więcej, to lepiej mi to wyjaśnij.

Kelner przyniósł ich dania, więc Kara ochoczo zajęła się oddziela­niem szczypiec krabów. Randy spojrzał na swój talerz, podzio­bał chwilę jedzenie widelcem i podniósł na nią wzrok.

- To nie jest tak, że nie układają mi się stosunki z generałem Bec­kwithem. Na ogół wszystko jest w porządku.

- Chcesz jeszcze jednego drinka? - zapytała Kara. - Ja sobie zamó­wię.

- No jasne.

Dała znak kelnerowi, aby przyniósł następną kolejkę.

- Więc na czym przerwałeś?

Randy wziął głęboki oddech.

- Czterdziestu generałów postanowiło złożyć publiczną rezygna­cję, jeżeli Beckwith zostanie szefem sztabu.

Kara zagwizdała.

- Wśród młodszych generałów panuje odczucie, że Beckwith to zbyt wielki politykier. Zawdzięcza swoją karierę politycznym powiąza­niom, a biorąc pod uwagę sposób, w jaki redukują armię, nie jest to dobra sprawa. Ludzie w armii myślą w ten sposób: „Jak on będzie walczył o nas, zawodowych wojskowych, skoro ma taki wielki dług wdzięczności wobec polityków, którzy rozmontowują armię jednostka po jednostce?”

- A ty co sądzisz? Zgadzasz się z nimi?

- Tak, zgadzam się.

- Ale to jeszcze nie wszystko.

- Pozwól, że ujmę to w ten sposób. Zgadzam się z zasadami ich rozumowania i zgadzam się z nimi co do jego charakteru. On nie jest odpowiednim człowiekiem na tę funkcję, ale w tej chwili wygląda to tak, jakby tylko on miał szansę na nominację.

- Więc generał Teese nawiązał z tobą kontakt, ponieważ jesteś najbliżej Beckwitha?

- Generał Teese jest moim przyjacielem. Służyłem pod jego do­wództwem kilka lat temu, kiedy dowodził Szkołą Piechoty. Ufam mu i cenię jego zdanie. Jest jednym z tych generałów, którzy postanowili odejść, chociaż osobiście uważa, że to nie jest szczególnie dobry pomysł, bo jeśli młodsi generałowie masowo odejdą, to armia wyjdzie z tego jak banda obdartych szwejków z jakiejś bananowej republiki.

- On chce wyeliminować Beckwitha z wyścigu do nominacji, za­nim dojdzie do masowej rezygnacji oficerów?

- No właśnie.

- Więc szpiegujesz Beckwitha, żeby mu pomóc.

- Można tak to ująć.

- Czy powiedziałeś mu o Sheili? O tym, że ona i Beckwith mieli romans.

- Tak, powiedziałem. O Lannie też.

Kara upuściła widelec. Randy uśmiechnął się.

- Widzę, że twoja przyjaciółka nie wtajemniczyła cię w swój se­kret. Zaczęła spotykać się z Beckwithem, kiedy trafiła do Pentagonu, zanim jeszcze pojawiła się Sheila. Chyba powiedział jej, że odejdzie od żony, kiedy tylko dostanie nominację, a więc ona zostanie żoną szefa sztabu. Lannie ma duży wpływ na Beckwitha i sama jest w nim zakochana. Głęboko zakochana.

Kara podniosła widelec, patrząc w bezruchu na swój talerz.

- Miałam to wprost przed oczami i wcale tego nie widziałam - zau­ważyła. - Pokazuje się tak nagle w Benning, nawet bez żadnego listu dotyczącego jej przeniesienia, żadnego wcześniejszego zawiado­mienia. No i u kogo zaczyna służyć? A raczej nie tyle służyć, co bezpośrednio podlegać? Nikomu innemu jak samemu księciu ciemności. Jakżeż mogłam być tak głupia?!

- Całkiem sprytnie starają się utrzymać to w tajemnicy. Nie są­dzę, żeby nawet jego żona o tym wiedziała.

- Ale wiedziała o Sheili.

- Skąd wiesz?

- Sama mi to powiedziała. Twierdzi, że Beckwith miał się spo­tkać z nią tamtej nocy, ale była burza i nie doszło do tego. To ona zapewnia mu alibi. Mówi, że był z nią w domu.

- Wiedziałem, że wie o Sheili, ale jestem prawie całkiem pewny, że nie wie o Lannie. Przez jakiś rok Beckwith spotykał się z nią tylko wtedy, kiedy latał do Waszyngtonu na narady. Prawdę mówiąc, byłem zdziwiony, że załatwił jej przeniesienie do Benning. Musi być przeko­nany, że jego żona nie ma żadnych podejrzeń.

- Chyba ją znasz dość dobrze, więc powiedz mi, jaka jest pani Bec­kwith?

- Potrafi cierpieć w milczeniu. Jest życiowo mądra, potrafi się za­chować. Pod wieloma względami jest typową generalską żoną, ale nie do końca. W odróżnieniu od wielu innych żon generałów nie ma na czole wypisanych swoich ambicji.

- Ale z pewnością ma takie ambicje.

- Och, pewnie, że tak, ale potrafi je ukryć i dlatego jest lubiana przez żony innych oficerów. Nawet żony generałów darzą ją sympa­tią.

- I wykorzystuje tę sympatię, żeby doprowadzić do jego nomina­cji na szefa sztabu.

- Masz absolutną rację.

- No tak. Co za wspaniałe małżeństwo!

- Pani Beckwith organizuje wielkie przyjęcie w pierwszy dzień zjazdu AUSA. Zaprasza wszystkie ważne osoby, które poznała przez trzydzieści lat życia w garnizonach. Będzie to najbardziej imponujące zgromadzenie oficerów służby czynnej, emerytowanych polityków i ważnych figur z przemysłu, jakie kiedykolwiek widział ten kraj. A generał i pani Beckwith będą w samym jego centrum.

- Pomożesz mi?

- No jasne - odparł, uśmiechając się nerwowo.

Pogrzebał w swojej sałatce z krabów, połknął duży kęs i odsunął talerz.

- Jeżeli zjem jeszcze kawałek, to zwymiotuję.

Kara dała znak kelnerowi, by przyniósł rachunek.

- Powiedz mi jeszcze, co wiesz na temat Lannie i Beckwitha.

- Od dłuższego czasu organizuję im spotkania. Jestem prawie jej kumplem, bo znam wszystkie tajemnice.

- Kogo ona ma w Atlancie?

- Nikogo. To tylko taka przykrywka.

- Zaproponowała, że mogłybyśmy się spotkać i przyprowadzić swoich facetów. Po co by to mówiła?

- Pewnie przypuszcza, że nigdy do tego nie dojdzie. Albo gdybyś ty się zgodziła, to ona postarałaby się jakoś wykręcić. Tak się robi, kiedy się ma romans z żonatym mężczyzną. Ona jest w tym dobra. Bardzo dobra.

- No tak, nabrała mnie.

Kelner przyniósł rachunek i Kara podała mu kartę kredytową. Randy sięgnął do portfela, ale powstrzymała go.

- To ja cię zaprosiłam.

- No cóż, dziękuję. Jedzenie było wyśmienite.

- Przepraszam, jeżeli zaczęłam na początku za ostro, ale uwa­żam, że on jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem, i czasami mnie chyba ponosi.

Przeszli przez ogródek i znaleźli się z powrotem na nagrzanej od słońca ulicy. Przy temperaturze około 24 stopni był to typowy dla Nowego Orleanu zimowy dzień.

- Mimo wszystko nie myślę, że to on ją zabił, Karo. Znam go od pewnego czasu i nie sądzę, żeby to mógł być on.

Wracali tą samą ulicą, przechodząc pod balkonami z kutego że­laza, które oplatały kwitnące jeszcze bugenwille i purpurowe dzikie wino. W końcu zatrzymali się na rogu Toulouse Street, gdzie Randy musiał skręcić, by wrócić do „Maison de Ville”.

- Ach, prawie bym zapomniała - powiedziała Kara. - Gdzie słu­żył Beckwith przed przyjściem do Benning?

- W Pentagonie. A jeszcze wcześniej w Białym Domu.

- Kiedy ostatnio miał stanowisko dowódcze?

- Jakieś pięć czy sześć lat temu dowodził brygadą w Fort Polk. Z tego, co słyszałem, nie mógł się doczekać, kiedy się stamtąd wyrwie.

- Dziękuję, Randy.

Podali sobie ręce i Randy ruszył przed siebie Toulouse Street. Kara podeszła na brzeg Missisipi, usiadła na porośniętym trawą wale i zapatrzyła się w porywisty nurt rzeki. Kiedyś babcia ciągle opowia­dała jej o ludziach, którzy wpadli do wody i utopili się, ale ona nie słuchała tych opowieści. Zobaczyła niesiony przez wodę potężny bal wyrwany z nabrzeża, który po chwili natrafił na wir i znalazł się pod powierzchnią wody. Rzeczywiście Missisipi była niebezpieczną rzeką.

Spojrzała za siebie na wystającą ponad dachy Dzielnicy Francu­skiej iglicę katedry Świętego Ludwika. Wyglądała jak fragment rzeźbiar­skiego arcydzieła. W dawnych czasach przychodziła tam w gorące letnie dni, otwierała wielkie drzwi katedry i wchodziła do ciemnego, cichego i chłodnego wnętrza.

Całe to miasto było dla niej czymś na podobieństwo świątyni, miej­scem, do którego się wraca, aby się odrodzić i oddać hołd przeszło­ści. Słuchała teraz groźnego pomruku wody w rzece, ryku silników holowników i dalekiego echa muzyki boogie-woogie granej przez ulicznych grajków na ulicach Dzielnicy Francuskiej.

A może wcześniej też zabił jakąś dziewczynę? - pomyślała.

Randy nie zdążył włożyć klucza do zamka, gdyż drzwi domku się otworzyły i Ed wciągnął go do środka.

- Co ona tu robi, do cholery?

- Była wczoraj na przyjęciu. Widziała nas z generałem Kingiem. Już się domyśliła, o co chodzi, więc powiedziałem jej wszystko.

- Jezu!

Randy usiadł.

- Teraz, kiedy nasza tajemnica się wydała, przynajmniej przed ma­jor Guidry, czuję, że mi ulżyło.

Ed usiadł po drugiej stronie stołu.

- Nie wie, że jesteśmy tu razem, co?

- Nie.

- Więc co powiedziała?

- Była na przyjęciu ze swoim przyjacielem z Nowego Orleanu. To był czysty przypadek, ale ona wcale nie jest tępa. Popatrzyła raz na nasz stolik i od razu wiedziała, o co chodzi.

- Co ci powiedziała?

- Ona myśli, że Beckwith zabił Sheilę Worthy. Chce, żebym jej pomagał.

Ed wstał i zaczął się przechadzać po pokoju.

- Jak jest u niej z terminami?

- Napięte. Beckwith naciska na nią i na prowadzącego dochodze­nie żandarma, żeby je zamknęli. Guidry wie, że jeżeli nie zbierze dość dowodów, by go oskarżyć, zanim prezydent nominuje go na szefa, to będzie po wszystkim. Nigdy nie oskarżą o morderstwo szefa sztabu armii.

- Ma rację. A są jakieś szanse, żeby zebrała swoje dowody przed tym zjazdem w następnym tygodniu?

- Nie sądzę.

- Jeżeli Beckwith rozegra na zjeździe swój scenariusz, to się zabez­pieczy. Jeśli do tego dojdzie, będzie po nas. Musimy coś wymy­ślić, żeby go przystopować.

- Powiedzmy raczej, że to ty chcesz to zrobić. Ja się wycofuję, Ed. Mam tego dość.

- Naprawdę chcesz, żeby ktoś taki jak on został szefem sztabu?!

- Wiesz co? Nic mnie to już nie obchodzi! Jeżeli ty i generał Ranstead macie zamiar coś zrobić na tym zjeździe, to zrobicie to beze mnie. Dałem wam listę gości. Powiedziałem wam o jego zamiarach i że Maldray też coś planuje. Czego jeszcze chcecie ode mnie?

- Randy, rozumiem, że się możesz bać. Ja też byłbym...

- Nie rozumiesz, Ed. Ty jesteś generałem, a ja kapitanem. Bec­kwith pewnie już wie, że sprzeciwiasz się jego nominacji. Ale między wami to tylko sprawa wojskowej polityki, po prostu należysz do innej frakcji w Pentagonie. Jednak w moim wypadku to już nie polityka, ale zdrada.

- On się nie dowie o tym, co dla nas zrobiłeś.

- Ty mnie nie słuchasz. Czuję się jak szmata. Już nawet cię nie obchodzi, jak ja się czuję?!

- Oczywiście, że mnie obchodzi.

- Więc powiesz Ransteadowi, że ja się z tego wycofuję?

- Jeżeli ci na tym zależy.

- Tak, zależy mi na tym.

Ed wziął go za rękę.

- Przykro mi, że cię w to wciągnąłem, Randy. Nie chciałem zro­bić niczego takiego, co by ci mogło sprawić przykrość. Wierzysz mi, prawda?

- Tak.

- Od tej chwili nie musisz się już o nic martwić. Powiem o tym Jackowi i będziemy cię ochraniać.

- Wiesz, co by mi zrobił, gdyby się dowiedział?

Ed dotknął po­liczka przyjaciela.

- Wiem. Bardzo dobrze wiem.



25

Fort Polk znajdował się w pobliżu granicy z Teksasem prawie o trzy godziny jazdy od Nowego Orleanu. Kiedy Kara zjeżdżała z auto­strady numer 171, słońce już podnosiło się nad prerią. Miała za sobą długą drogę i jeszcze dłuższą noc. Drugą z rzędu długą noc bez Mace'a.

Postanowiła udać się do Fort Polk, gdyż była przerażona informa­cją o romansie Lannie z Beckwithem. Gdyby udało się jej zdobyć dowody na to, że w okresie służby Beckwitha w Fort Polk zginęła tam jakaś młoda kobieta, czyniłoby go to podej­rzanym w sprawie morder­stwa Sheili. Nawet Frank Hollaway musiałby uznać to za wystarczający argument. Gra szła więc o wielką stawkę, ale zdobycie potrzebnych informacji mogło nie być łatwe. Nie mogła zdradzić celu swojej wizyty i musiała rozegrać wszystko bar­dzo, bardzo ostrożnie.

Stojący przy bramie wjazdowej żandarm zasalutował, widząc na przednim zderzaku jeepa niebieską oficerską naklejkę. Kara oddała honory i zatrzymała samochód obok wartowni.

- Kapralu, jak można tu dojechać do biura dowódcy żandarmerii?

- Już mówię, proszę pani. Proszę jechać tą drogą jakieś dwie mile i kiedy pani dojedzie do pierwszych świateł, proszę skręcić w lewo i tam zaraz będzie areszt. Łatwo znaleźć.

- Dziękuję, kapralu.

Żandarm wyprężył się na baczność i zasalutował elegancko.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Kara również zasalutowała i odjechała od wartowni. Kiedy, doje­chawszy do świateł, skręciła w lewo, zobaczyła po prawej stronie uliczki budynek z czerwonej cegły, pochodzący z czasów drugiej wojny światowej.

Na dyżurce zastała sierżanta żandarmerii.

- Czym mogę pani służyć? - zapytał zza biurka.

- Jestem major Guidry z Biura Prawnego w Fort Benning - przed­stawiła się, pokazując mu swoją legitymację wojskową. - Zaj­muję się dochodzeniem w sprawie serii morderstw popełnionych na kobietach oficerach, do których doszło w ciągu ostatnich kilku lat. Czy mógłby mi pan wskazać drogę do biura oficera dyżurnego?

Żandarm rozejrzał się nerwowo.

- Pani major, oficer dyżurny poszedł na śniadanie. Może ja mógł­bym w czymś pomóc?

- Z pewnością, sierżancie - powiedziała Kara, od razu domyśla­jąc się, że oficer dyżurny gdzieś się obija, być może śpi w swoim własnym łóżku w domu z żoną, zamiast być na służbie. - Chciałabym zobaczyć dokumenty dotyczące zabójstw za, powiedzmy... ostatnie sześć lat. Czy byłoby to możliwe?

- Tak, pani major. - Żandarm zatrzymał przez chwilę na niej wzrok. - To chyba jakaś pilna sprawa, prawda, pani major? Bo tak przyjeżdża pani w sobotę, no i w ogóle...

- Zgadza się, sierżancie. Widzę, że już się pan domyślił.

- Więc w takim razie proszę iść za mną.

Poprowadził ją najpierw długim korytarzem, a potem w dół po scho­dach. Otworzył jedne z drzwi na niższej kondygnacji i włączył światło. Jedna ściana niewielkiego pomieszczenia była zastawiona pięcioszufladowymi szafkami na dokumenty. Sierżant przeszedł wzdłuż nich, stukając palcem w szuflady, i w końcu się zatrzymał.

- Może pani zacząć stąd, pani major. Ta najwyższa szuflada doty­czy bieżącego roku, a pozostałe obejmują sprawy do czterech lat wstecz. Jakby chciała pani sprawdzać jeszcze bardziej wstecz, to niech pani zacznie od najwyższej szuflady następnej szafki. Wszyst­kie są opisane.

- Dziękuję, sierżancie. Bardzo mi pan pomógł.

- W pokoju obok jest kopiarka, pani major, ale gdyby potrzebo­wała pani oryginałów, to musiałaby pani wypisać je przy moim biurku, a potem pójść do pułkownika, żeby kontrasygnował ich pobra­nie.

- W porządku. Po prostu zapytam pana, jakbym chciała coś z tym zrobić.

- Bardzo dobrze, pani major. Tak będzie najlepiej. Zobaczę, czy wszystkie dokumenty są odpowiednio wypełnione. - Zatrzymał się przy drzwiach. - Niech tylko pani zawoła, gdyby coś było pani po­trzebne, pani major.

- W porządku, sierżancie.

Zamknął za sobą drzwi i została sama. Randy powiedział jej, że Bec­kwith służył w Fort Polk jakieś pięć czy sześć lat temu. Na wypa­dek gdyby Randy nie pamiętał zbyt dobrze, postanowiła zacząć od dokumentów sprzed sześciu lat i potem posuwać się do nowszych. Otworzyła odpowiednią szufladę i przystąpiła do przeglądania papie­rów. W pierwszym badanym przez nią roku w Fort Polk nie popeł­niono zbyt wielu przestępstw: w spisie związanym z włamaniami znalazła tylko dwanaście pozycji. Przypuszczała, że wynikało to z tego, iż garnizon Fort Polk był ulokowany na zamkniętym terenie wojskowym, na który mogły się dostać tylko osoby uprawnione.

Kolejna teczka w szufladzie dotyczyła poważniejszych prze­stępstw: napadów z pobiciem i napadów z bronią w ręku. Przerzuciła pośpiesznie dokumenty i dotarła do teczki z napisem: „Zabójstwa”. Przeniosła obydwie teczki na stół i otworzyła najpierw dokumenty dotyczące zabójstw. Pierwsza strona: mąż oskarżony o zabicie żony. Następna strona: zabójstwo na tle rasowym. Dwóch żołnierzy pochodze­nia latynoskiego napadło na białego mężczyznę. Do dokumen­tów dołączono duże zdjęcia podejrzanych.

Kolejny przypadek: ofiara płci żeńskiej, dziewiętnaście lat, morder­stwo połączone z gwałtem. Następna kartka: były narzeczony ofiary aresztowany przez policję miejską. Zamknęła teczkę dotyczącą zabójstw i przeszła do dokumentów dotyczących poważnych prze­stępstw. Była już w połowie teczki, kiedy jej uwagę przyciągnęły informacje na temat napadu z pobiciem. Ofiarą ciężkiego pobicia była porucznik Patti O'Brien. Zgłosiła to jako napad rabunkowy. Zeznała, że ktoś zaatakował ją od tyłu, pobił pałką i ukradł torebkę. Prowa­dzący dochodzenie przypuszczali, że kobieta kłamie. Byli zdania, że znała napastnika, ale nie chciała go zidentyfikować. W dokumentach podano, że mieszka w centrum Leesville.

Zaczęła szukać domowego adresu O'Brien, ale bez skutku, postano­wiła więc odszukać go w dziale kadr jednostki. Przystąpiła do przeszukiwania zawartości następnej szuflady. Odnalazłszy teczkę dotyczącą zabójstw, przeniosła ją na stół i zaczęła przeglądać. Niemal na samym początku znalazła to, czego szukała: porucznik Sheryl Jansen zabita nożem. Cios zadano w szyję ofiary. Ciało znaleziono w lesie poza terenem jednostki. Żadnych odcisków palców. Bardzo nieliczne ślady. Jeden aresztowany mieszkaniec miasta. Przedstawił alibi, które zostało potwierdzone. Sporządziła notatki na temat tego morderstwa i otworzyła kolejną teczkę dotyczącą poważnych prze­stępstw. Kiedy przerzucała dokumenty, na podłogę spadła luźna kartka. Podniosła ją i zobaczyła, że jest to kartka dotycząca napadu na Patti O'Brien. Na dole strony widniała odno­śna sygnatura. Ktoś wło­żył kartkę do niewłaściwej teczki.

Sprawa stawała się interesująca. Gdyby tylko mogła znaleźć resztę dokumentów opatrzonych tą samą sygnaturą...

Przejrzała uważnie wszystkie stojące pod ścianą szafki i zajrzała do dwóch innych znajdujących się po drugiej stronie pomieszczenia, które jednak okazały się puste. Potem otworzyła drzwi prowadzące do sąsiedniego pokoju i włączyła światło. W rogu pomieszczenia znajdo­wała się zakurzona kopiarka, a obok niej jakiś stos nakryty płachtą zielonkawego przybrudzonego płótna. Odsunęła płachtę, odkrywając stertę kartonowych pudeł, siadła na podłodze i zaczęła je przerzucać. Kiedy po godzinie dotarła do kartonu umieszczonego na samym dole, odkryła, że zawarte w nim dokumenty mają takie same sygnatury jak znaleziona przez nią wcześniej luźna kartka. Otworzyła go i wyciągnęła pierwszą teczkę. Numery spraw pasowały. Zabrała teczkę na stolik w pierwszym pomieszczeniu, przerzuciła znajdujące się w niej dokumenty. Wszystkie były opatrzone wspólnym tytułem: Dochodzenie w sprawie morderstwa porucznik Sheryl Jansen.

Bingo.

Pierwszą osobą na liście była podporucznik Patti O'Brien, którą prze­słuchano w mieszkaniu numer sześć przy First Street 1501 w Leesville. Kara zajrzała znowu do notatek dotyczących morderstwa Jansen i odkryła, że adresy obu kobiet się pokrywały. A więc miesz­kały razem. Przejrzała gruby plik dokumentów, strona po stronie do samego końca. W spisie zawartości teczki wymieniono protokół przesłuchania O'Brien, ale nigdzie nie było jego tekstu. Przez chwilę siedziała, bębniąc palcami o stół.

Ktoś przejrzał dokumenty dotyczące morderstwa Jansen i z rozmy­słem przeniósł w inne miejsce kluczowe dokumenty dotyczące śledz­twa - pomyślała. Przede wszystkim w oryginalnym zestawie dokumen­tów dotyczących zabójstw brakowało protokołów z przesłucha­nia Jansen. Brakowało też protokołu z przesłuchania Patti O'Brien. Ktoś musiał się bardzo postarać, żeby ukryć fakt, iż Patii O'Brien była przesłuchiwana w sprawie morderstwa jej koleżanki.

Postanowiła przeczytać protokoły innych przesłuchań. Pierwszą przesłuchaną osobą był mężczyzna, który znalazł ciało Jansen. Był w lesie na polowaniu, potknął się o ciało i upadł na nie. Było przykryte liśćmi i ułożone za dużym leżącym na ziemi pniem.

Czytała dalej. Następne dwa przesłuchania dotyczyły współpracowni­ków Jansen. Były to osoby, które jako ostatnie wi­działy ją przy życiu. Spotkali się razem na drinka w klubie oficerskim w ten wieczór, kiedy została zamordowana. Ostatnią przesłuchiwaną osobą był podpułkownik Harry Roberts.

Kara podniosła wzrok znad dokumentów. Znała to nazwisko. Na­wet przypominała sobie jego twarz! Roberts... Roberts... Ależ oczywi­ście! Szef sztabu Beckwitha w Trzeciej Armii!

Przejrzała zapis protokołu. W tamtym okresie Roberts był szefem sztabu brygady, a dowódcą... Beckwith!

Przystąpiła do czytania tekstu protokołu przesłuchania pułkownika Robertsa i zaraz znalazła odpowiedź na swe pierwsze pytanie. Według Robertsa porucznik Jansen była „osobą konfliktową”. Otrzymała bardzo niską notę w corocznej ocenie oficerów. Zawsze opóźniała się z dokumentacją, spóźniała się do pracy, miała za wiele dni nieobecno­ści z powodu chorób i ciągle jej się coś nie podobało.

Na następnej stronie znajdowały się pytania dotyczące porucznik O'Brien. Podobnie jak Jansen ona też służyła pod komendą Robertsa. Jakim oficerem była porucznik O'Brien? Świetnym.

Zamknęła teczkę. Pytanie na temat Jansen wywołuje potok słów Robertsa, który opisuje ją w najbardziej negatywny sposób - pomy­ślała - a pytanie dotyczące O'Brien znajduje odpowiedź w monosylabicz­nej pochwale.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich młody kapitan z opaską żandar­merii na rękawie.

- Jestem oficerem dyżurnym. Nazywam się Talmadge. Jestem z żan­darmerii. Sierżant Kenny poinformował mnie, że przyjechała pani rano i poprosiła o okazanie starych dokumentów.

Kara podniosła się.

- Zgadza się, panie kapitanie. Jestem major Guidry z Fort Ben­ning.

Podali sobie ręce.

- Badam sprawę serii morderstw młodych kobiet, które według nas zostały popełnione w obrębie jednostek wojskowych w ciągu ostatnich pięciu czy sześciu lat.

- Myśli pani, że jest jakiś seryjny morderca? W wojsku?!

- Być może. Nie wiemy. Dlatego właśnie tu jestem.

- Zazwyczaj otrzymujemy odpowiednie zapotrzebowanie drogą służbową, kiedy ktoś chce, żebyśmy udostępnili dokumenty dochodze­niowe.

- Prawdę mówiąc, panie kapitanie, wcale nie planowałam, że za­trzymam się tutaj. Wracałam do Benning z Fortu Sam Houston, ale niedaleko Shreweport złapała mnie burza, więc skręciłam na połu­dnie, żeby ją objechać. Popatrzyłam na mapę i zobaczyłam, że mam zaraz przed sobą Fort Polk. Postanowiłam więc tu zajrzeć i zobaczyć, co macie w swoich papierach.

Kapitan skinął głową.

- Ach, rozumiem. No cóż, będę musiał sprawdzić tę sprawę drogą służbową. Rozumie pani, regulaminy.

- Oczywiście.

- Wrócę niedługo do pani.

- Dziękuję, kapitanie.

Rozejrzał się jeszcze po pokoju i wyszedł. Kara pośpiesznie chwy­ciła teczkę, którą czytała przed jego wejściem. Wiedziała, że oficer wróci z kwestionariuszami do wypełnienia i będzie jej zadawał nowe pytania dotyczące dochodzenia, więc postanowiła skopiować te dokumenty, zanim będzie musiała się zająć biurokracją. Włączyła kopiarkę i maszyna zaczęła pracować z szumem.

Przy głównej bramie oddała honory salutującemu wartownikowi i nacisnęła na pedał gazu. Przejechała przez przedmieścia Leesville i znalazła się na pustej przestrzeni, tylko tu i ówdzie było widać pojedyn­cze farmy. W dalszym ciągu rozmyślała o tym, czego się dowiedziała od pisarza w dziale kadr: nie mieli w swoich dokumen­tach domowego adresu O'Brien, ale ponieważ trafiła do wojska za pośrednictwem Korpusu Oficerów Rezerwy, to może dałoby się znaleźć ten adres w jej papierach w college'u.

Zestawiła sobie w pamięci chronologię wydarzeń, o których czy­tała w dokumentach. Porucznik Jansen została zabita w styczniu, natomiast w lutym doszło do napadu na porucznik O'Brien. W marcu O'Brien otrzymała powiadomienie z ROTC zezwalające na jej odej­ście ze służby z powodów osobistych. Jak mogło do tego dojść?

Odpowiedź mogła być tylko jedna: Beckwith. Usunął ją ze służby, żeby zamknąć dochodzenie dotyczące Jansen. Oficerowie śledczy starali się, jak mogli, aby nakłonić O'Brien do mówienia o Jansen, ale ona odmawiała. Podobnie nie udało im się wydobyć z niej informacji na temat tego, kto ją pobił. Miesiąc później już jej nie było w wojsku: wyjechała nie wiadomo dokąd. Efektem całej pracy zespołu dochodze­niowego była więc tylko sterta teczek z dokumentami, a niektóre z nich zostały „mylnie zaszeregowane”. Co najmniej jeden zupełnie zniknął. Beckwith nie musiał polegać na pomocy żandar­mów, by do tego doprowadzić. Mógł to zrobić własnoręcznie.

Fakt, że zaginęły dokumenty z dochodzenia w sprawie morder­stwa, był niepokojący, ale zbytnio jej nie zaskoczył. Gdy już robi się w wojsku coś nielegalnego, to polega to zazwyczaj na tym, że jakaś rzecz zostaje przesunięta, a jakaś inna się gubi. Generał taki czy taki otrzymuje przeniesienie. Beckwith trafia do Pentagonu, a komendant żandarmerii odchodzi na emeryturę. Z punktu widzenia przestępcy wojsko ma jedną wielką zaletę: wszyscy tak często zmieniają miejsce pobytu, że niemal nikt nie pamięta, co się działo w danym miejscu wcześniej. W tej chwili nie było nikogo w Fort Polk, kto mógłby pamiętać wszystkie szczegóły wydarzeń, jakie zaszły w czasie owych trzech miesięcy pięć lat temu. Nikogo.

Teraz Beckwith robił to samo w Benning: naciskał na Hollawaya, żeby zamknął dochodzenie, wykorzystując jako pretekst przypad­kową śmierć jednego z podejrzanych, czyli porucznika Parksa. Zaczął padać deszcz, więc włączyła wycieraczki i mrużąc oczy, wypatrywała białej linii biegnącej środkiem drogi. Gdyby pojechała wprost do Georgii, to mogłaby od razu w poniedziałek rano spróbować odszukać Patti O'Brien. Wie­działa, że O'Brien może odmówić współpracy, podobnie jak to było bezpośrednio po morderstwie, ale liczyła jednocze­śnie na to, że coś się mogło zmienić w ciągu tych pięciu lat. Musiało być jakieś miejsce w sercu O'Brien, do którego mogłaby dotrzeć. Ona musiała wiedzieć o tym, że jej współlokatorka miała romans z Beckwithem. Kara była niemal pewna, że O'Brien będzie chciała, aby człowiek, który zabił jej przyjaciółkę, stanął przed obli­czem sprawiedliwości.

Tym człowiekiem musiał być Beckwith. Było w tym wszystkim zbyt wiele zbiegów okoliczności: dwie kobiety w randze porucznika zostały zabite w pustym, odludnym miejscu i w obydwu przypadkach morderca uderzył swe ofiary nożem w szyję. Jeśli O'Brien zeznałaby, że Jansen miała romans z Beckwithem, to byłby to wspólny motyw, wystarczający, by go oskarżyć o zamordowanie Sheili Worthy.

Teraz jeszcze doszła sprawa Lannie. Kara początkowo zamierzała zadzwonić do niej, ale jednak się rozmyśliła. Lannie miałaby się dowiedzieć przez telefon od swojej najlepszej przyjaciółki, że jej kochanek jest mordercą... Nie, to nie było dobre rozwiązanie.

Teraz Kara nie miała żadnego wyboru. Musiała najpierw dotrzeć do Benning.

26

Mace odnalazł gabinet Hollawaya i zapukał do drzwi.

- Proszę siadać, sierżancie - zaprosił go major.

Mace usiadł sztywno na krześle.

- Mam do pana kilka pytań dotyczących śmierci Parksa - oznaj­mił Hollaway, świdrując go wzrokiem. - Jakim dowódcą był porucz­nik Parks?

- Dość dobrym, panie majorze. Miewałem gorszych. O wiele gor­szych.

- Był pan w polu z Parksem przed ćwiczeniami „Native Son”?

- Tak, panie majorze.

- Czy ostatniej nocy przed śmiercią porucznik Parks zachowywał się inaczej niż kiedyś?

- Tak jest.

Hollaway podniósł na niego wzrok znad notatek.

- W jaki sposób?

- Był bardzo niespokojny. I ciągle mówił o porucznik Worthy.

- Co mówił?

- Mówił o tym, jak bardzo ją kochał, panie majorze.

- Coś jeszcze?

- Tak jest. Powiedział, że śledził ją tamtej nocy, kiedy została za­bita, ale zgubiła mu się w tej burzy. Chyba myślał, że gdyby jej nie zgubił, to nie doszłoby do morderstwa.

Hollaway zamilkł na chwilę, zapisując słowa Mace'a.

- Myślę, że istnieje prawdopodobieństwo, iż porucznik Parks popeł­nił samobójstwo, sierżancie. Co pan sądzi na ten temat?

- Był dość zdenerwowany, panie majorze.

- Chce pan powiedzieć: przygnębiony?

- Można tak to ująć, panie majorze.

- Czy powiedziałby pan, że on z rozmysłem wbiegł do strefy ostrego strzelania?

- Tak jest. Ostrzegałem go, że jesteśmy zbyt blisko. Wszyscy wi­dzieli żółte proporczyki na granicy strefy, ale on po prostu rzucił się przed siebie i wcale nie chciał się zatrzymać.

- I pan pobiegł za nim. Czy wołał pan do niego?

- Tak jest.

- I to też go nie powstrzymało?

- Nie, panie majorze. Po prostu biegł dalej.

Hollaway podniósł się.

- Pańskie informacje są bardzo przydatne dla nas, sierżancie. Dzię­kuję panu za przyjście.

Mace zasalutował i wyszedł. Skręcał właśnie za róg korytarza, by skierować się ku schodom, kiedy wpadł prosto na Karę. Spojrzała mu w oczy. Krople deszczu spadały z daszka jej czapki na twarz.

- Przepraszam panią - powiedział i wyminął ją.

Kara obejrzała się za nim. Co on mógł robić w jej biurze? Na pewno Hollaway - powiedziała sobie w myślach, otwierając drzwi do swojego pokoju. Zdjęła mokry płaszcz i podeszła do wieszaka. W tej samej chwili jeden z asystentów wsunął głowę przez drzwi.

- Pani major, pułkownik Lambert chce się z panią zobaczyć.

Oho - pomyślała - zaczyna się. Na pewno dzwonił do niej ten kapi­tan z Fort Polk.

- Proszę jej powiedzieć, że zaraz przyjdę.

- Tak jest, pani major, już idę.

Zdjęła czapkę i powiesiła ją przy płaszczu, a potem wyjęła z szu­flady zapasową parę wojskowych pantofli. Usiadła na krześle, żeby wytrzeć mokre stopy chusteczką higieniczną. Co za sukinsyny ci z Fort Polk - zaklęła w duchu.

Ludzie w wojskowym aparacie sprawiedliwości pod jednym wzglę­dem nie różnią się od przestępców: mają swoje terytorium. I jedni, i drudzy strzegą go zazdrośnie i teraz zanosiło się na to, że chcą, by poniosła karę za przyjazd do Fort Polk i naruszenie ich terytorium.

Kiedy Kara zameldowała się w gabinecie pułkownik Lambert, jej przełożona jak zwykle siedziała za biurkiem przyklejona do fotela.

- Proszę siadać, pani major - poleciła.

Dokończyła podpisywanie jakichś oficjalnych papierów i spojrzała na Karę. Jej twarz była pozbawiona wszelkiego wyrazu. Kara zmobili­zowała się w duchu. Przerzucała jeszcze panicznie w myślach wszelkie możliwe wyjaśnienia, kiedy pułkownik Lambert uśmiech­nęła się.

- Dobrze pani minął weekend?

- Tak, dziękuję - odparła Kara, modląc się w duchu, by nie oka­zać swego zaskoczenia.

- Święto Dziękczynienia to wspaniała okazja. Odwiedziła pani swoich krewnych?

- Moja mama mieszka w Kalifornii, więc to trochę za daleko na­wet jak na długi weekend. Tym razem nie bardzo miałam ochotę na przelot samolotem.

- Ja też nie. Ale przyjęcie w klubie oficerskim było niezłe. Chyba pani tam nie było? Nie widziałam pani.

- Nie, pani pułkownik. Pojechałam do Nowego Orleanu w odwie­dziny do znajomych.

- Ojej. Na pewno jedzenie było znakomite.

- Tak dobre, że aż trudno uwierzyć.

- A jak tam idzie śledztwo?

- Odtwarzam wydarzenia z ostatniego dnia jej życia aż do mo­mentu morderstwa. Sprawa się rozwija. Mam jeszcze kilka białych plam do zapełnienia.

- Rozmawiałam z Frankiem Hollawayem na tym przyjęciu w Święto Dziękczynienia. On chyba myśli, że Parks to naprawdę po­ważny podejrzany.

- Wiem, że tak myśli.

- Frank powiedział mi, że Parks nie miał alibi.

- Tak samo jak kapitan Taylor, ale mnie to wcale nie dziwi.

- A to dlaczego?

- No cóż, pani pułkownik, jestem niezamężna i pani też. Czy mia­łaby pani alibi na noc śmierci porucznik Worthy, gdyby musiała je pani przedstawić? Ja bym nie miała. Byłam sama w domu. Mieszkam poza miastem przy cichej uliczce z dala od głównej drogi. Nikt nigdy nie widzi, jak przyjeżdżam czy wyjeżdżam. A pani gdzie mieszka, pani pułkownik?

Pułkownik Lambert zawahała się przez chwilę.

- Mieszkam na osiedlu oficerskim, ale rozumiem, o co pani cho­dzi - odpowiedziała w końcu, układając leżące na biurku dokumenty w równy stosik. - Nie jestem jednak pewna, czy to jest wystarczający argument. Major Hollaway uważa, że ma dostatecznie dużo dowodów przeciwko Parksowi, by przeprowadzić pośmiertne posiedzenie i zamknąć śledztwo.

Kara postanowiła szybko działać. Musiała znaleźć jakiś sposób, żeby to opóźnić.

- Myślę, że potrzebujemy trochę więcej czasu, pani pułkownik. Nie sądzę, że rzeczywiście mamy dość dowodów.

- No cóż, przeanalizowałam je razem z majorem Hollawayem i uważam, że ma rację w tej sprawie. Proszę po pracować razem z nim i przygotować dowody. Postanowiłam zwołać posiedzenie. Chcę, żeby sprawa Sheili Worthy została zamknięta. To nie jest korzystne dla wojska jako całości, a już szczególnie dla Fort Benning.

A więc Beckwith wywarł równie mocną presję na pułkownik Lam­bert - pomyślała Kara. Czuła się tak, jakby generał był z nimi w tym samym pokoju.

- Pani pułkownik, morderca jest na wolności i my postawimy go przed sądem.

- Nie mamy zbyt wiele czasu, pani major. Proszę doprowadzić do zamknięcia dochodzenia przed ostatecznym spotkaniem Komisji do Spraw Redukcji Baz w przyszłym miesiącu.

No tak, argument Beckwitha - uznała w duchu Kara.

- Proszę regularnie meldować mi o postępach w swojej pracy. Za­leży mi na zakończeniu tej sprawy, czy to jest jasne?

- Tak jest, pani pułkownik.

Należy zamknąć sprawę po to, żeby ocena, jaką wystawi Beckwith pułkownik Lambert nadawała się do przedstawienia w Waszyngtonie, kiedy ona zacznie ubiegać się o awans i nowe stanowisko - pomyślała Kara, zamykając za sobą drzwi gabinetu przełożonej.

Hollaway czekał na nią w jej gabinecie.

- Niezła burza - powiedział, odwracając się od okna.

- Mam już tak dość deszczu, że przyjęłabym przydział do Fort Hua­chuka w Arizonie - odparła Kara. - Oddałabym za to duszę diabłu albo zapłaciła gotówką każdemu, kto by przyśpieszył tę sprawę.

- A jakbyś się zaczęła smażyć na słońcu, to chciałabyś z kolei uciec stamtąd - roześmiał się Hollaway.

- Jestem typowym wojskowym. Przyjmę przydział gdziekol­wiek, na każdy okres, żeby tylko zmienić otoczenie. - Przysiadła na brzegu biurka. - Właśnie wracam od Lambert.

- Nie mogę się pozbyć skojarzeń, kiedy na nią patrzę. Wygląda całkiem jak Kathy Bates - powiedział Hollaway. - Kiedy siedzę u niej, to cały czas myślę, że ja jestem James Caan, a ona ma w ręce ten swój wielki młot.

Kara roześmiała się.

- Nie wygląda na to, żebyś szczególnie lubił z nią współpraco­wać.

- Są ciągłe naciski. W czasie weekendu dzwonił do mnie generał Beckwith. Do domu.

- Chciałeś powiedzieć, że aż tak mu zależy na zostaniu szefem sztabu.

- Pewnie masz rację. Jesteś gotowa, żeby wystąpić przed sędzią i przedstawić dowody dotyczące Parksa?

Kara zaczerpnęła głębokiego oddechu.

- Muszę ci powiedzieć, Frank, że nie. Brakuje przeciwko niemu dowodów. To znaczy nie mamy nic więcej, tylko to cholerne US i to, że był kochankiem Sheili. Gdyby nie wymyło tak jej samochodu, to moglibyśmy zdjąć z niego odciski palców do analizy i teraz na pewno nie siedzielibyśmy tutaj użalając się nad sobą. Już byśmy go do tej pory złapali i teraz zajadalibyśmy w lokalu duży stek, popijając najlep­sze wino.

- Właśnie przeprowadziłem rozmowę z sierżantem z plutonu Parksa. On myśli, że Parks mógł popełnić samobójstwo. Krzyczał za nim, ale. Parks po prostu go zignorował. Powiedział, że wyraźnie było widać granicę strefy ognia i że pociski artyleryjskie spadały bardzo blisko miejsca, w którym stali, a Parks po prostu wbiegł pod nie. Może uznał, że jest tylko kwestią czasu, kiedy zbierzemy wystarczającą ilość poszlak, żeby go przymknąć.

- Czy też byś tak myślał, Frank, gdybyś był zabójcą? To znaczy siedzisz sobie i wiesz na pewno, że woda zniszczyła wszystkie do­wody rzeczowe, nie jesteś notowany i zostałeś przesłuchany przez dwie osoby prowadzące śledztwo, które nie znalazły niczego prze­ciwko tobie. Czy popełniłbyś w takiej sytuacji samobójstwo? Nie wydaje mi się.

- Jednak myślę, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż ją zabił, a potem popełnił samobójstwo, Karo. Uważam, że powinniśmy przed­stawić te fakty na pośmiertnym posiedzeniu i skończyć z tym.

- Słuchaj, rozumiem, że znajdujemy się pod presją. Ale czy nie sądzisz, że wszyscy trochę za bardzo chcą zamknąć tę sprawę i zapo­mnieć o niej? Nie powinniśmy śpieszyć się z werdyktem. Musimy pamiętać o tej dziewczynie. Sheila Worthy była córką oficera. Jestem pewna, że jeżeli spróbujemy zamknąć tę sprawę w ten sposób, to pułkownik Worthy nam nie popuści.

- Musisz przedstawić Lambert jakiś konkretny argument, jeśli chcesz opóźnić postępowanie.

Kara otworzyła teczkę i położyła na biurku kserokopie, które wyko­nała w Fort Polk.

- Pojechałam w weekend do Fort Polk, Frank. Znalazłam tam pewne dowody, które, jak sądzę, mają związek z naszą sprawą.

Hollaway zrobił zdziwioną minę.

- Fort Polk? Co ta dziura może mieć wspólnego z morderstwem Sheili Worthy?

- Dostałam informację od pewnej osoby - skłamała - że pięć lat temu w Polk popełniono bardzo podobne morderstwo. Młoda porucz­nik o nazwisku Jansen została zabita w lesie przez uderzenie nożem w szyję. Sprawa nigdy nie została wyjaśniona i nadal jest otwarta. Dlatego właśnie sądzę, że nie powinniśmy spieszyć się z zamknięciem sprawy Sheili Worthy.

Hollaway zagwizdał.

- Wiesz, co to znaczy, prawda?

- Wiem, że pięć lat temu Parks nawet nie był w wojsku. Nie mógł wtedy zabić Jansen w Fort Polk. I myślę, że to nie on zabił Worthy.

- Więc będziemy musieli od nowa przeanalizować naszą listę podej­rzanych - powiedział Hollaway. - Zobaczymy, kto w tamtym czasie służył w Fort Polk. Może nikt z nich.

- Możesz się tym zająć, Frank?

- No jasne. Zaraz się do tego zabiorę.

- A tak przy okazji, mógłbyś odszukać adres tej kobiety? - zapy­tała, podając mu teczkę dotyczącą porucznik O'Brien.

- A co ona ma z tym wspólnego? - zapytał, podnosząc na nią wzrok.

- Była współlokatorką tej zabitej dziewczyny. Powinniśmy z nią porozmawiać.

- Zobaczę, co się da zrobić.

- Jesteśmy coraz bliżej, Frank. Rozwiążemy tę sprawę.

- Mówisz z wielką pewnością siebie jak na osobę, która nie ma żad­nych podejrzanych, żadnych dowodów rzeczowych, poszlak, motywu, w ogóle niczego.

Uśmiechnęła się do niego wesoło, dając znak ręką, żeby wyszedł z jej pokoju. Wcale nie była pewna, że rozwiążą tę sprawę, ale nie chciała, by Hollaway o tym wiedział.

Kiedy wróciła do domu, nadal padał deszcz. Nakarmiła koty, rozpa­liła ogień w kominku i nalała sobie do kieliszka wina. Jej domek był całkiem przytulny w chłodne zimowe noce, brakowało tylko Mace'a. Podniosła słuchawkę i zaczęła wybierać jego numer, ale odłożyła ją. Nie było jej łatwo, ale uznała, że lepiej poczekać. Może on zadzwoni - myślała. Może spotkamy się gdzieś przypadkiem. A może nie zadzwoni? Może już nigdy go nie spotkam?

Dopiła wino do końca. Kiedy byli razem, czuła się jak nastolatka. Teraz byli rozdzieleni, ale nadal czuła się jak młoda dziewczyna, która siedzi przy telefonie, czekając na jego telefon, chociaż wie, że prawdo­podobnie on nie zadzwoni. Dlaczego życie nie może być łatwiejsze? Dlaczego jest tak, że kiedy człowiek przekroczy trzy­dziestkę, to każdego dnia musi się przebijać przez problemy szarej codzienności? Czy odnosi się to tylko do kobiet? Czy mężczyźni też czują, że życie jest ciężkie i robi się jeszcze cięższe?

Wstała i zagwizdała na koty. Ile w życiu człowieka zależy od jego decyzji, a ile jest kwestią przypadku? Zresztą czy to w ogóle ma jakieś znaczenie?

Położyła się do łóżka i już miała wyłączyć światło, kiedy jej wzrok padł na stojące na toaletce zdjęcie jej samej w towarzystwie Lannie. Zrobiły sobie to zdjęcie kilka lat temu na plaży w Ocean City w stanie Maryland. Kara przyjechała do Ocean City ze swoich studiów prawni­czych w Charlottesville, a Lannie przybyła tam z Waszyngtonu. To był wspaniały weekend. Cały dzień leniuchowały na plaży, a wieczo­rem piły do późnej nocy wino, rozmawiały i śmiały się. W ostatni dzień pojawił się obok nich plażowy fotograf, więc zapłaciły mu pięć dolarów, żeby zrobił im zdjęcie. Ich twarze na fotografii nadal wyglą­dały młodo, wesoło i żywo.

Bała się tego, ale musiała porozmawiać z Lannie. Przynajmniej tej sprawy nie mogła zostawić przypadkowi. Musiała powiedzieć swej przyjaciółce, co wie na temat Beckwitha, nawet gdyby miało to jej sprawić ból.

27

Pani Beckwith jechała Victory Boulevard, siedząc za kierownicą swojego lexusa.

- Bardzo ci jestem wdzięczna, Randy. Wiesz, jak to jest w woj­sku. Zamówiliśmy malowanie sześć tygodni temu, a oni zabrali się do tego dopiero teraz. Na pewno nigdy w życiu nie widziałeś tylu drabin i okryć na meblach.

Randy roześmiał się.

- Och, to dlatego, że ma pani duży dom.

- Za duży. Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie, Randy. To bar­dzo miłe, że tak mi pomagasz.

Pani Beckwith zatrzymała samochód przed domem Randy'ego. We­szli do środka.

- Gdzie mogę położyć te kartony, Randy?

- Proszę tam - powiedział, zapalając światło.

Pani Beckwith posta­wiła pudła i usiadła na sofie.

- Przyniosę resztę z bagażnika - zaoferował Randy.

- Jestem wykończona. Nie rozumiem, dlaczego cała odpowiedzial­ność za to przyjęcie spada na ciebie i na mnie. Rozmawia­łam wczoraj wieczorem z Billem na ten temat i zapytałam go, czy nie ma jakichś funduszy, żeby wynająć fachowców od robie­nia przyjęć, ale powiedział: „Nie, musimy to zrobić sami”. To nie fair, prawda?

- Chyba tak.

Randy poszedł do samochodu, wyjął z bagażnika resztę kartonów i wrócił do mieszkania.

- Muszę przygotować te zaproszenia. Powiem ci coś. Usprawiedli­wię cię przed Billem, jeśli zostaniesz po południu, żeby mi pomóc. Wzięłam ze sobą listę gości i muszę ich po­dzielić na katego­rie. Mamy tu oficerów w służbie czynnej, emerytowa­nych oficerów, biznesmenów, kongresmanów... To nam zajmie cały dzień.

- Oczywiście. Z przyjemnością pani pomogę.

- Ty jesteś święty, Randy. Mogłabym na to przysiąc.

Randy uśmiechnął się wesoło.

- Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek nazwał mnie kiedyś świę­tym.

- Zawsze jest ten pierwszy raz - odparła ze śmiechem pani Bec­kwith.

Randy zaczął pomagać jej w układaniu stosików zaproszeń na stole, ale wkrótce zabrakło na nim miejsca.

- Wezmę tę resztę na ladę do kuchni - zaproponował. - Będziemy mieli więcej miejsca.

- Świetny pomysł.

Randy usiadł w kuchni, włączył radio i przystąpił do adresowania kopert. Rano zadzwonił do niego Ed i przeczytał mu przez telefon artykuł, który ukazał się w porannym wydaniu waszyngtońskich gazet. Senator Maldray wygłosił przemówienie na spotkaniu przedwy­borczym w Wirginii, w którym zaatakował akcję wyrównywa­nia szans dla mniejszości. Pod koniec przemówienia nawiązał do generała Kinga bez wymieniania go po nazwisku. „Niektó­rzy ludzie w wojsku osiągnęli odpowiedzialne stanowiska i teraz wykorzystują je, aby bronić zasady akcji wyrównywania szans mniejszości, dzięki której sami się na tych stanowiskach znaleźli. Jakie przesłanie kierujemy pod adresem naszych młodych żołnierzy i marynarzy - pytał Maldray - kiedy mówimy im, że przy awansach i nominacjach prezydenckich bierze się pod uwagę kolor skóry?”

Ed powiedział, że wszyscy w Waszyngtonie zrozumieli wystąpie­nie Maldraya jako bezpośrednie ostrzeżenie pod adresem prezydenta, że republikańscy senatorzy będą zwalczali Kinga, jeśli prezydent ośmieli się mianować go szefem sztabu. Ed oznajmił również, że jeśli Beckwith odniesie sukces, a wszystko według niego wskazuje na to, on odejdzie ze służby. Randy był zadowolony, że ma już za sobą swoją krótką przygodę z polityką w wojsku. Też myślał o odejściu ze służby, ale tak naprawdę jeszcze się nie zdecydował. Niezależ­nie jednak od swojej przyszłej decyzji, wiedział jedno: najpotężniej­szy dowódca sił zbrojnych na świecie nie będzie go uważał za swo­jego wroga. Jego żona też nie.

Kara przejechała przez bramę wiodącą na luksusowe osiedle poło­żone w pobliżu Atlanty i przyglądając się samochodom zaparkowa­nym przed budynkami, zaczęła szukać mieszkania Lannie. Ku swemu zdziwieniu na żadnym z pojazdów nie zauważyła wojsko­wych naklejek. W normalnych okolicznościach Kara uznałaby, że jej przyjaciółka dokonała dziwnego wyboru, decydując się na zamieszka­nie w miejscu odległym o godzinę jazdy samochodem od pracy. W końcu tuż koło Fort Benning było tak wiele przyjemnych miejscowości, rozumiała jednak, dlaczego Lannie wybrała miejsce tak bardzo oddalone od jednostki. Trudno wprost było sobie wyma­rzyć lepsze miejsce na potajemne schadzki. W końcu na przeciwnym skraju osiedla natrafiła na mieszkanie Lannie. Był to ostatni segment w budynku z osobnym wejściem i zadaszonym parkingiem dla dwóch samochodów. Wyłączyła silnik i światła. Wysiadła z samochodu.

Cały dzień bała się tego spotkania. Przypuszczała, że Lannie jest zakochana w generale i nie będzie chciała uwierzyć jej ostrzeżeniom. Nacisnęła przycisk dzwonka.

Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich wyraźnie zaskoczona Lan­nie.

- Kara, co tu robisz?

- Byłam w okolicy i pomyślałam, że wpadnę do ciebie - zażarto­wała, podając Lannie butelkę dobrego francuskiego bordo. - Musia­łam z kimś to wypić, więc wpadłam na pomysł, że zrobię to z tobą.

Lannie roześmiała się.

- Nie miałam pojęcia, że wiesz, gdzie mieszkam.

- Nie było mi łatwo tu trafić. Mieszkasz dość daleko, prawda?

Lannie zaprowadziła ją do kuchni, wyjęła korkociąg i otworzyła butelkę.

- Kiedy byłam w Waszyngtonie, miałam już dość mieszkania wśród innych oficerów. Gdzie tylko człowiek popatrzył, wi­dać było ludzi w wyglansowanych butach i odprasowanych mundu­rach, którzy szli do domów z teczkami pełnymi służbowych papierów. Pomyśla­łam, że kiedy tutaj przyjadę, znajdę sobie jakieś miejsce, gdzie będę mogła się od tego wszystkiego oderwać.

Sięgnęła ręką do szafki, wyjęła dwa kieliszki do wina i napełniła je.

- Za dobre wino, szybkie samochody i jeszcze szybsze kobiety.

- Napiję się na tę intencję - powiedziała Kara. - No więc jesteś tu­taj bliżej tego swojego faceta z Atlanty. To musi być przyjemne.

Lannie nie dała się zaskoczyć.

- Już to skojarzyłaś, co? Do Atlanty jest stąd ledwie parę mil.

Usiadły na stołkach przy ladzie oddzielającej kuchnię od pokoju gościnnego.

Teraz albo nigdy - pomyślała Kara.

- Lannie, w Atlancie nie ma żadnego faceta, którego spotkałaś przez internet.

Lannie przekonująco udała zdziwioną minę.

- O czym ty mówisz, na Boga?

- Mam na myśli generała Beckwitha.

Lannie odprężyła się, uśmie­chając się lekko.

- Widzę, że odkryłaś mój sekret.

- Tak, odkryłam - potwierdziła Kara z ponurą miną.

- Sprytne, co? - Lannie dopiła w podnieceniu wino z kieliszka i nalała sobie kolejną porcję. - Och, Karo, nigdy nie miałam takiego seksownego mężczyzny!

Kara upiła mały łyk wina. Zanosiło się na to, że będzie jeszcze trud­niej, niż przypuszczała.

- Nie wyglądasz na bardzo ucieszoną, moja przyjaciółko - powie­działa Lannie, dostrzegając nastrój Kary.

- Bo się nie cieszę.

- Oho, i co jeszcze mi powiesz?! Może, że nie powinnam się z nim zadawać, bo jest żonaty?! Nawet ty musiałaś parę razy mieć coś wspólnego z żonatymi facetami. Wszyscy to robią, Karo.

- Tak, każda kobieta wcześniej czy później ma romans z żonatym mężczyzną. Ale nie każda zakochuje się w kłamcy i mordercy.

Lannie przez moment siedziała nieruchomo, patrząc w swój kieli­szek.

- O czym ty mówisz?

Kara przysunęła się bliżej do niej.

- Beckwith zabił Sheilę Worthy, Lannie. Mogę to udowodnić.

- Przecież wiesz, że to nieprawda.

- Lannie, wiem, że to jest dla ciebie trudne, ale musisz mnie wysłu­chać.

Lannie wstała i odwróciła się plecami do Kary.

- Trudne dla mnie? Moja najlepsza przyjaciółka przychodzi do mojego domu i mówi, że człowiek, którego kocham, jest mordercą, i to ma być dla mnie tylko trudne? - Odwróciła się do niej, oczy miała pełne łez. - Wiedziałam, że potrafisz być zazdrosna, Karo. Słyszałam, co mówiłaś o niektórych naszych znajomych. Żartowałyśmy sobie z tego, pamiętasz? Przypominasz sobie, jak kiedyś napadłaś na jakąś dziewczynę tylko dlatego, że się jej poszczęściło i spotkała dobrego faceta?! Powiedziałam ci wtedy, że zachowujesz się jak szczeniara.

- Lannie, zazdrość jest ostatnią rzeczą, jaką teraz mogłabym czuć. Martwię się o twoje bezpieczeństwo. Przyjechałam tutaj, by cię ostrzec...

Lannie przerwała jej, podnosząc dłoń.

- Ostrzec mnie? Przecież ty mi tylko zadajesz ból.

- Wcale tego nie chcę. Próbuję powiedzieć ci o tym, co sama wiem, żeby nie spotkała cię prawdziwa krzywda.

Lannie odeszła kilka kroków od lady i się zatrzymała.

- Jak możesz mi robić coś takiego? Myślałam, że jesteśmy przyja­ciółkami.

- Jesteśmy przyjaciółkami. Dlatego tu przyjechałam.

- Ty nie mówisz tego poważnie, Karo. Czy to jakiś głupi żart? To wcale nie jest śmieszne.

- Przyjechałam tutaj jako twoja przyjaciółka, Lannie. On zabił She­ilę Worthy i prawdopodobnie pięć lat temu zabił jeszcze jedną dziewczynę w Fort Polk. Nie chcę, żebyś ty była następna.

- To niemożliwe! Nie wierzę własnym uszom!

- Lannie, on miał romans z Sheilą Worthy. Jego żona powie­działa mi, że miał się z nią spotkać przy strzelnicy w tamtą noc, i on to potem potwierdził. Oboje są zgodni, że był w domu w czasie, kiedy Sheila zginęła, ale myślę, że ona kłamie, by go chronić.

- Nie wierzę ci.

- Musisz mi uwierzyć, Lannie.

- Czego ty się po mnie spodziewasz? Myślisz, że mną wstrzą­śniesz, że dostanę ataku zazdrości i powiem mu, żeby poszedł do diabła? Kocham go, Karo. Kocham go tak, jak nie kochałam nikogo w życiu.

Kara siedziała z opuszczoną głową.

- Gdy wsiadałam do samochodu, żeby tu przyjechać, wiedzia­łam, że nie będzie łatwo, ale jesteśmy przyjaciółkami od dawna, Lannie, i nie chcę, by cokolwiek ci się stało. Siedzę tutaj jako twoja przyjaciółka i mówię ci, że człowiek, w któ­rym się zakochałaś, jest zabójcą. Gdybym nie wiedziała o nim tego, co wiem, to powiedziała­bym: „Świetnie. Będzie ci lepiej w życiu. Nie przegap okazji”. Ale jest inaczej. On jest bardzo niebezpiecz­nym człowiekiem, Lannie, i nie chcę, żebyś skończyła tak samo jak Sheila Worthy.

Lannie podniosła do ust kieliszek i wypiła do dna.

- Bill Beckwith jest najuczciwszym i najbardziej otwartym człowie­kiem, jakiego kiedykolwiek poznałam. Nie wierzę, że możesz poważnie myśleć, iż zabił tę dziewczynę. Nie wierzę! Nie wiem, co cię napadło, Karo, ale weszłaś do mojego domu i wyrządziłaś mi wielką, wielką krzywdę. Nie wiem, co ci zrobiłam, że tak mnie zdradzi­łaś. Co ci zrobiłam, że tak się zachowujesz?

- Nic, Lannie - odparła Kara, nie podnosząc głowy.

- Wiem. Nigdy ci niczego złego nie zrobiłam. Dlatego teraz pro­szę cię, żebyś stąd wyszła. Natychmiast.

Kara podniosła się.

- Lannie, ja...

Lannie wskazała drzwi.

- Proszę, daj mi spokój. Już usłyszałam dość jak na jeden wie­czór.

Kara wzięła torebkę, podeszła do drzwi i zatrzymała się przy nich na moment, ale słysząc za plecami płacz przyjaciółki, wy­szła na zewnątrz. W całym życiu nie zdarzyło jej się zbyt wiele równie trud­nych momentów. Teraz, kiedy było po wszystkim, czuła pustkę, była wyprana z emocji i słaba ze smutku. Wsiadając do jeepa, zobaczyła światło zapalające się chyba w sypialni Lannie. Wiedziała, że ona chce zadzwonić do Beckwitha, ale czeka ją samotna noc, znana każdej kobiecie, która kocha żonatego mężczyznę. Nie mogła zadzwo­nić do niego w nocy, ponieważ był w domu z żoną, a niezależ­nie od okoliczno­ści, nie można naruszać nietykalności domu żonatego mężczy­zny. Jednak przed Lannie było coś jeszcze. Coś, co nie groziło innym głupim kobietom naruszającym normy moralności: stała przed prawdziwym niebezpieczeństwem.

Kara wrzuciła bieg i odjechała. Na chwilę przeszła jej przez głowę myśl, że być może Lannie miała odrobinę racji, oskarżając ją o za­zdrość. Przypomniała sobie czasy, kiedy ona sama była kadetem, a on majorem, i tę wykradzioną noc, którą wypełnili swoim pożądaniem. Wydawało się, że to było tak dawno. Czyżby młodzieńcze spotkanie dawało teraz skutek w jakiejś obsesji? Mace na pewno tak by o tym pomyślał.

Postanowiła nie oddawać się wspomnieniom: musiała myśleć o schwytaniu mordercy. Wjechała na autostradę i skierowała się na południe. Czekało ją kilka ważnych spraw w najbliższe dni. Gdyby się jej udało odnaleźć tę porucznik z Fort Polk, to elementy układanki zaczęłyby tworzyć całość przedstawiającą obraz przystojnego, przebie­głego mordercy w generalskim mundurze. Mogłaby wtedy posunąć się dalej i wnieść przeciwko niemu oskarżenie, a to usunę­łoby go na zawsze z życia Lannie i z życia armii.

Dojeżdżając do domu, zobaczyła zaparkowanego przed nim sta­rego volkswagena Hollawaya. On sam stał na frontowej werandzie.

- Mam coś dla ciebie - powiedział, sięgając do kieszeni. Wyjął starannie złożoną kartkę papieru i podał ją Karze.

- Co to jest?

- Adres tej dziewczyny z Fort Polk. Patti O'Brien. Mieszka w Chi­cago.

Kara spojrzała na kartkę.

- Wiem, gdzie to jest. To niedaleko północnej dzielnicy, zaraz koło Lakeside Drive. Skąd go masz?

- Skontaktowałem się z działem finansów, no i trafiłem na adres. Wygląda na to, że kiedy odchodziła z wojska, była na urlopie.

- Zwykle podliczają należne dni urlopu i płacą w gotówce, kiedy się odchodzi.

- Ale nie wtedy, kiedy się odchodzi w niedzielę.

- Odeszła w niedzielę?

- Tak. W finansach w Fort Polk nie było wtedy nikogo z wyjąt­kiem podoficera dyżurnego, który nie miał kluczy do kasy, więc musiała zostawić adres, by przesłano jej pieniądze.

- Bingo!

- Będziesz do niej dzwoniła?

- Spróbuję rano. Nie masz numeru telefonu?

- Nie. Tylko adres.

- Bardzo mi pomogłeś. Dziękuję, Frank.

- Nie ma za co.

- Wejdziesz na kawę?

- Jestem zmęczony. Porozmawiamy jutro w pracy.

- W porządku. Dziękuję jeszcze raz, Frank.

- Proszę bardzo.

Hollaway odjechał, a Kara weszła do domu. Zdejmując płaszcz, zoba­czyła, że na jej automatycznej sekretarce mruga czerwone świa­tełko. Nacisnęła przycisk odtwarzania.

- Dzwonię, by się upewnić, że między nami wszystko w po­rządku. Chyba trochę byłem za ostry tamtego wieczoru w Nowym Orleanie. Przepraszam. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. Do widze­nia.

Odtworzyła jeszcze raz nagranie, usiłując odnaleźć w jego głosie jakiś sygnał, jakiś dźwięk, który pomógłby domyślić się, co teraz myśli i czy ją nadal kocha. Mówił z wahaniem, nerwowo, jakby cały dzień zastanawiał się nad tym telefonem i był zadowolony, kiedy się okazało, że ona nie odbiera go osobiście.

No cóż, lepsze to niż nic.

28

Nie mieli wystarczająco dużo czasu, żeby spotkać się u niej, więc postanowili zobaczyć się w znanym im już motelu przy autostradzie numer 80 na zachód od Phenix City. Motel najwyraźniej nie cieszył się popularnością: Lannie wjechała na zupełnie pusty parking. Rozej­rzała się, szukając jego samochodu, ale nigdzie go nie było widać. Podała recepcjoniście używane przez nich fikcyjne nazwisko i otrzy­mała klucz do pokoju na tyłach motelu. Beckwith czekał na nią w środku.

- Gdzie twój samochód? - zapytała, zdejmując czapkę.

- Nie mam ochoty parkować tutaj w biały dzień. Zostawiłem go dalej.

Przyciągnął ją do siebie i pocałowali się.

- Gdzie byłaś? Powiedziałaś mi, że przyjedziesz przed dwunastą.

- Właśnie jest dwunasta, Bill.

Rzucił nerwowo okiem na zegarek.

- Więc o co w końcu chodzi? Nie lubię, gdy się mnie wyrywa z pracy w środku dnia. Byłem zmuszony odwołać lunch z burmistrzem Columbus.

- Musiałam się z tobą spotkać. Wczoraj wieczorem przyjechała do mnie Kara Guidry.

- Powiedziała ci, że spotykałem się z Sheilą Worthy, co?!

- Tak.

- Jak dalej będzie mnie tak oczerniała, to podam sprawę do sądu. Trafi za kratki.

- Nie przejmuj się nią, Bill. To tylko zazdrosna baba.

Beckwith podniósł się z nagle zaczerwienioną twarzą.

- Pójdzie z tymi kłamstwami do Kinga, a on je rozniesie po ca­łym Waszyngtonie i będzie po wszystkim. Wszystko, nad czym do tej pory pracowaliśmy, pójdzie do diabła.

- Nie masz się czym martwić, kochanie. Jesteś dwa razy więcej wart niż King. On jest przegrany, Bill, a ty zwyciężyłeś. Słyszałeś o przemówieniu senatora Maldraya? Pokazał Kingowi, gdzie jego miej­sce.

Przelotny uśmiech zadowolenia pojawił się na twarzy Beckwitha, a jego policzki nieco przygasły. Usiadł, gładząc ją po włosach.

- Powinienem był cię ściągnąć tu znacznie wcześniej.

- A co ci zawsze mówiłam, Bill?

- Kiedy ty się czymś zajmujesz, to moje problemy znikają.

- No właśnie. Nie uważasz, że wszystko układa się planowo, tak jak ci mówiłam w zeszłym roku? Czyż nie jesteś jednym z dwóch najważniejszych kandydatów na stanowisko szefa sztabu?!

- Wolałbym być jednym z jednego, a nie z dwóch.

- Ale wtedy nie byłoby wyścigu, prawda? To nie byłaby armia Stanów Zjednoczonych, jaką znamy i kochamy.

Roześmiali się oboje.

- Właśnie na tym polega obecnie problem z armią. Przeklęty brak zdecydowania. Nikt nie chce podjąć żadnej decyzji.

- Ale tobie decyzje przychodzą łatwo, kochanie. To będzie od­miana dla armii. W końcu będziemy mieli dowódcę, który wie, dokąd nas prowadzić.

Przysunęła się bliżej i sięgnęła ręką do jego pasa. Klamra rozpięła się z cichym szczęknięciem. Beckwith spojrzał na zegarek.

- Mam spotkanie o trzynastej trzydzieści.

- To nam daje piętnaście minut. Lubię napięcie, a ty nie, kocha­nie? To takie podniecające. Rozpięła mu zamek w spodniach i zaczęła go pieścić. Chcesz tego, prawda?

- Tak.

Opuściła powoli głowę, szepcząc cicho:

- Powiedz mi, jak to będzie, kiedy zostaniesz szefem, kochanie. Powiedz mi, co im wtedy zrobisz. Powiedz mi jeszcze raz.

- Chodzi ci o Ransteada? Mam pewne plany co do niego. Wsadzę go na statek na Wyspy Salomona. Będzie dowodził garnizonem pięćdzie­sięciu ludzi strzegących magazynów amunicji w tropikalnym słońcu... och...

Kara zadzwoniła do informacji telefonicznej w Chicago i poprosiła o numer Patti lub Patrycji O'Brien, ale jak się okazało, nie mieli w spisie nikogo o tym nazwisku. Wybierała właśnie numer do policji miejskiej w Chicago, kiedy wszedł Hollaway.

- Wpadłem, by coś ci powiedzieć. Dostałem raport na temat pew­nej próbki, którą wysłałem jakiś czas temu do laboratorium - oznajmił, podając jej kopertę. - To nowa metoda... Prawdę mówiąc, nie potwier­dzona. Na politechnice stanowej na wydziale geologii jest pewien facet, taki w zasadzie fachowiec od kryminalistyki, który stworzył bazę danych dotyczącą błota.

- Błota?

- No wiesz, to takie nie bardzo eleganckie skrótowe określenie. Więc jak mu się wyśle jakąś próbkę błota i dane co do miejsca, gdzie została pobrana, to on analizuje ją i sporządza raport, coś w rodzaju testu wykluczającego. Można zrobić tak albo odwrotnie. To znaczy wysłać mu próbkę bez podawania lokalizacji i wtedy on analizuje ją i w raporcie określa prawdopodobieństwo co do tego, skąd ona mogła pochodzić.

- To brzmi przedziwnie.

- Wziąłem parę próbek z miejsca, gdzie znaleźliście samochód Sheili, i wysłałem je do niego.

Kara otworzyła raport i zaczęła czytać.

- Otrzymał bardzo interesujący wynik - ciągnął Hollaway. - Staty­styczne prawdopodobieństwo, że te próbki pochodzą z jakiegokol­wiek innego miejsca niż teren bezpośrednio przylegający do strzelnicy w Fort Benning, jest praktycznie żadne. Chodzi o to, że ten teren przy rzece był kiedyś tam dnem oceanu czy coś takiego i w ziemi są zawarte specyficzne składniki, przez co jest bardzo wyjąt­kowa.

- To rzeczywiście interesujące, Frank. Chcesz powiedzieć, że gdy­byśmy skądś wzięli próbki gleby, na przykład z podeszwy czyichś butów, i gdyby on porównał tę próbkę z tymi, które mu wysłałeś, to mógłby nam podać statystyczne prawdopodobieństwo co do tego, czy pochodzą one z tego samego miejsca?

- Tak. On już zeznawał jako ekspert w paru procesach sądowych. Jak dotąd miał same sukcesy.

- Mogę to zatrzymać?

- To twój egzemplarz. Mam oryginał w swoich papierach. Przy­szło coś jeszcze. Rezultaty sekcji zwłok porucznika Parksa. Okazało się, że brał lek antydepresyjny. Jeden z tych nowomodnych. Z po­ziomu lekarstwa we krwi wynika, że przyjmował je przez dłuższy czas.

- Więc to w jakiś sposób potwierdza twoją teorię samobójstwa, prawda?

- Zgłosiłem to pułkownik Lambert. Zarządziła pośmiertne posiedze­nie dotyczące Parksa.

- No cóż, skoro tak, to zabierajmy się do pracy.

- Jasne. Sporządzę streszczenie mojego dochodzenia i dostarczę ci je za kilku dni.

- W porządku, Frank. Znakomicie.

Odczekała chwilę, aż Hollaway zniknął na końcu korytarza, a po­tem zamknęła drzwi do swojego pokoju. Wzięła do ręki słuchawkę telefonu i zadzwoniła do detektyw Brendy Fogel z policji miejskiej w Chicago, którą znała ze studiów w West Point. Brenda podjęła służbę w żandarmerii, ale po sześciu latach odeszła z wojska i wróciła do Chicago, gdzie dostała pracę w policji i po pewnym czasie doszła do stanowiska zastępcy szefa wydziału zabójstw. Kiedy Kara poprosiła ją, żeby odszukała Patti O'Brien, Fogel oznajmiła, że zleci to zadanie patrolowi zmotoryzowanemu, i obiecała później skontaktować się z Karą.

Robbie Beckwith wzięła prysznic i zanim jej mąż wrócił do domu, już była przebrana w piżamę. Wszedł wprost przez kuchenne drzwi i zaczął hałasować w kuchni, najwyraźniej czegoś szukając. Nadal nie wiedział, gdzie znajdują się rzeczy codziennego użytku. Nigdy tego nie wiedział w żadnym z domów, w których do tej pory mieszkali. Nałożyła szlafrok i zeszła na dół.

- Gdzie są te cholerne szklanki, Robbie?

- Tam gdzie zawsze, Bill. Wprost przed twoimi oczami - odparła, wskazując na jedną z szafek.

Beckwith wyjął szklankę, wrzucił do niej parę kostek lodu i nalał do połowy szkockiej.

- Problemy w pracy?

- Nie bardzo.

- Dostaję dużo odpowiedzi na zaproszenia. Wygląda na to, że zjawi się niemal dziewięćdziesiąt procent ludzi, których zaprosiliśmy.

- A Maldray?

- Przyjedzie, chociaż jego żona jest na Karaibach, więc będzie sam.

- Generał Carson?

- Też będzie.

Beckwith wszedł do swojego gabinetu, mijając żonę, i ciężko siadł na fotelu. Wziął do ręki pilota telewizyjnego i włączył CNN. Poszła za nim, odczekawszy małą chwilę, gdyż wiedziała, że parę łyków szkoc­kiej i parę minut programu informacyjnego w telewizji potrafią w cudowny sposób odmienić jej męża. Nalała sobie do kieliszka wina i usiadła na kanapie.

- Słyszałam dzisiaj coś interesującego. Jej głos brzmiał cicho i ła­godnie.

- Naprawdę? Co takiego?

- Dahlia King urządziła jakieś przyjęcie na cześć jej męża w Święto Dziękczynienia w Nowym Orleanie. Bardzo polityczne spotka­nie. Byli tam wszyscy kongresmani z Luizjany razem z jakimiś grubymi rybami z Teksasu, Missisipi, Oklahomy i Arkansas.

- To tylko gracze zbierający głosy czarnych.

- Być może, ale znaleźli się w samym sercu terytorium Kinga i, z tego, co słyszałam, byli pod dużym wrażeniem. Wygłosił przemówie­nie, które wywołało owację na stojąco.

- Co on sobie wyobraża? Że jest, kurwa, jakimś drugim Jessie Jack­sonem?!

- Musimy wymyślić coś podobnego na naszym przyjęciu, Bill. Publiczne przemawianie jest bardzo istotne, kiedy się jest szefem sztabu całej armii. Będziesz miał uważnych słuchaczy. Mam dla ciebie odpowiedni temat. Trafisz w samą dziesiątkę.

Jego oczy zaświeciły weselej.

- Więc o czym powinienem mówić twoim zdaniem?

- O wojskowych wartościach rodzinnych. - Jej słowa zawisły mię­dzy nimi jak obłok dymu z lufy pistoletu. - Mówię poważnie. Możesz mówić o wielkiej wojskowej rodzinie i dorzucić takie rzeczy, jak na przykład braterstwo broni. Możesz chwalić rodzinną, wolną od przestępstw atmosferę, której się doświadcza w każdej jednostce wojskowej, a nawet chwalić się tym, że jesteś żonaty z armią. To jest strategiczne zagranie, Bill. Poderwą się na nogi i będą z całych sił wiwatować na twoją cześć. Przerobisz Kinga na szaro, a najwspanial­sze jest to, że będzie musiał tam siedzieć i słuchać ciebie bez żadnej szansy na to, by wystąpić przed tą samą publicznością. To będzie nokaut. Nigdy się nie pozbiera. Każdy z tych szanownych dżentelmenów wróci do siebie, pamiętając o haśle: „Wojskowe warto­ści rodzinne”. Wojskowe wartości rodzinne staną się polityczną kopal­nią złota i kto na tym skorzysta? Ty. Nie będą mogli odmówić ci nominacji na najwyższe stanowisko po wygłoszeniu takiej mowy!

- Jasne, że nie odmówią. To jest świetne. Absolutnie świetne. Jak na to wpadłaś?

- Zawsze mówiłeś, że mam instynkt, więc się nim pokierowałam.

- Od razu zabiorę się do pracy nad tą mową.

Sięgnęła ręką pod leżącą na kanapie gazetę i wyjęła notes w obwolu­cie w granatowym wojskowym kolorze.

- Już ją napisałam. Proszę - podała mu notes. - Zacznij od razu uczyć się jej na pamięć.

Otworzył notes na pierwszej stronie i zaczął czytać. Na jego twa­rzy pojawił się uśmiech.

- Podoba mi się pierwsza linijka.

Odchrząknął i obniżył głos o pół tonu.

- Nie ma innych wartości droższych sercom osób zgromadzo­nych w tej sali niż rodzinne wartości wojskowe - odczytał. - No, dokona­łaś tego, Robbie. - Uniósł do góry rękę, potrząsając notesem. - To jest nasz bilet do Waszyngtonu.

- Bierz się do pracy. Do piątku musisz zapoznać się tak szczegó­łowo z tą mową, że będzie ci wprost kapała z uszu. Zajmiemy się twoim miernym talentem krasomówczym, damy mu dobrego kopa. Musisz znać tę mowę słowo po słowie, akapit po akapi­cie i strona po stronie. Masz ją mieć przed oczami nawet we śnie. Spróbuj tylko coś pomieszać. Mówię poważnie, Bill. I nie tkniesz ani kropli, dopóki nie wygłosisz tej mowy. To, co zrobisz potem, to już twoja sprawa.

- Wiedziałem, że mogę liczyć na twoje wsparcie - powiedział, spo­glądając na nią niemal z miłością.

- Naprawdę, Bill?

Detektyw Fogel zadzwoniła późnym popołudniem z wiadomością, że rodzina O'Brienów wyprowadziła się z poprzedniego miejsca zamieszkania przy ulicy West Roscoe. Administracja domu nie wie­działa, dokąd się przenieśli. Fogel obiecała nadal ich poszukiwać, więc Kara podziękowała jej za dotychczasowe wysiłki.

Jadąc do domu, czuła się bardzo zawiedziona. Miała coraz mniej czasu. Podpułkownik Lambert już zarządziła zwołanie posiedzenia w sprawie Parksa, więc Kara byłą pewna, iż przypną mu morderstwo Sheili, żeby tylko zyskać przychylność Beckwitha. Dowiedziała się też, że Beckwith ma zamiar wydać wielkie przyjęcie w Waszyngtonie. Mówiono, że po konwencji AUSA będzie miał w kieszeni nominację na stanowisko szefa sztabu. Dzień ogłoszenia jego nominacji miał być dniem, w którym będzie musiała o wszystkim zapomnieć. Armia wolałaby raczej pozwolić mordercy pozostać na wolności niż dopu­ścić do procesu ze sprawującym najwyższą funkcję w armii oficerem w roli oskarżonego.

Wchodząc do domu, usłyszała dzwonek telefonu. Podbiegła do apa­ratu, mając nadzieję, że to Mace, ale głos należał do Hollawaya.

- I jak poszło? Znalazłaś O'Brien?

- Cały dzień na to liczyłam. Myślałam, że już ją znaleźli w Chi­cago, ale jednak to była ślepa uliczka.

- Prawie już skończyłem pisać moje sprawozdanie. Przyniosę ci je jutro do biura.

- Doskonale, Frank. Do zobaczenia.

Odłożyła słuchawkę i przerzuciła korespondencję. Na samym spo­dzie leżała starannie zaadresowana koperta bez adresu zwrotnego. Otworzywszy ją, ujrzała zaproszenie na wydawane przez Beckwitha przyjęcie i karteczkę ze słowami: „Pomyślałem sobie, że nie chciała­byś tego przegapić. Randy”.

29

Spojrzenie z umieszczonej na balkonie kabiny technicznej na salę balową nasuwało skojarzenie, że udekorowano ją tak wielką ilością czerwonej, białej i błękitnej tkaniny, iż wystarczyłoby jej do zakrycia całego Reichstagu. Na ścianie za podium, gdzie mogłaby się znajdo­wać wielka amerykańska flaga, gdyby generał był bohaterem filmu, a nie występował na wydawanym przez siebie przyjęciu, widniało olbrzymie i bardzo kosztowne logo: wysoki na sześć metrów napis AUSA.

Na jego tle stał on sam, generał William Telford Beckwith. Nie wy­glądał zbyt postawnie, gdyż scena w odróżnieniu od filmu nie dysponuje takim zakresem technicznych możliwości, ale podobnie jak w filmie nie było przed nim mikrofonu, gdyż Randy wyposażył go w mikrofon ukryty pod krawatem. Sam Randy siedział ze słuchawkami na uszach w kabinie technicznej obok operatora światła. Najpierw wydał przez mikrofon polecenie technikom obsługującym reflektory, żeby oświetlili całą sylwetkę generała.

- Dodaj czerwieni i niebieskiego - szepnął potem do operatora świa­tła. - Przez ten reflektor jego twarz wygląda jak talerz.

Operator zwiększył nasycenie czerwienią i kolorem niebieskim i nagle twarz Beckwitha przybrała zdrowy, niemal czerstwy wygląd.

Przygotowując się do przyjęcia, przeprowadzali sprawdziany dźwięku przy pustej widowni. Teraz sala była wypełniona przez ponad tysiąc tryskających dobrym humorem lobbystów, polityków i wyższych oficerów armii. Randy modlił się w duchu, żeby się oka­zało, iż właściwie dobrał poziom nagłośnienia. Zatrzymał palec nad głównym suwakiem głośności umieszczonym na tablicy sterowniczej, spojrzał na wskaźniki i rzucił okiem na scenę. Patrząc z góry na widow­nię, generał zrobił marsową minę i zaczął przemowę.

Wszystko wypadło dokładnie tak, jak zaplanowała jego żona. Ar­mia, rodzina, wartości. Serce i dusza nas wszystkich. Randy pomyślał, iż brakuje tylko, żeby Beckwith zacytował motto Akademii West Point, i rzeczywiście zaraz usłyszał: „Obowiązek. Honor. Ojczyzna”. Generał skutecznie wykorzystywał wszystkie slogany. Bardzo skutecz­nie.

Kiedy Beckwith poprosił obecne na sali damy o powstanie i oddał honory „żonom armii”, na widowni zapadła absolutna cisza. Randy zmniejszył intensywność światła, kiedy generał zniżył głos i rozpo­czął ostatni fragment swego przemówienia:

- Może jesteśmy, jak to się mówi, żonaci z wojskiem, ale w ża­den sposób nie zmniejsza to naszego przywiązania do świętych wię­zów rodzinnych. Bo to właśnie w ramionach tych, które kochamy, otrzymu­jemy siłę potrzebną nam po to, by nieść naszą wiedzę i od­wagę na plaże pod Anzio, w góry Central Highlands, okopy Verdun, ośnieżone puste wzgórza Korei i pustynne piaski Kuwejtu. Jest rzeczą oczywistą, że zawdzięczamy nasze życie rodzinnym wartościom wojskowym. Dziękuję państwu i życzę miłego wieczoru.

Na sali nadal trwała taka cisza, że można było odnieść wrażenie, iż wnętrze zostało nagle pozbawione tlenu, i dopiero po chwili słuchacze wybuchnęli spontanicznym aplauzem. Generał Beckwith stał na sce­nie w świetle reflektorów, sycąc się swoim sukcesem. W końcu, kiedy aplauz zaczął słabnąć, Randy polecił, aby zaczęto powoli zmniejszać intensywność światła, a potem klepnął w ramię operatora, który przesu­nął suwaki na tablicy sterowniczej, i na scenie zapadła ciem­ność. Randy odczekał moment i skinął głową operatorowi, który, tak jak to ćwiczyli wcześniej, znowu oświetlił scenę. Zgodnie ze scenariu­szem generał już z niej zniknął.

Randy rozejrzał się po sali i podał kolejne dyspozycje obsłudze re­flektora. Snop światła odszukał generała: przechodził przez tłum zgromadzonych, wymieniając z nimi uściski i uśmiechając się jak szeryf z Południa, który spełnił swą misję. Randy podziwiał spokój, z jakim generał przyjmował owacje. Można było pomyśleć, że w sali odbywa się wiec polityczny, a nie spotkanie ludzi reprezentujących kompleks przemysłowo-obronny. Ktoś położył mu rękę na ramieniu.

- Znakomicie, Randy. Świetnie zrobione. Twoje zasługi zostaną odpowiednio wynagrodzone, jestem tego pewna - powiedziała pani Beckwith i wyszła z kabiny.

- Kto to, kurwa, był? - zapytał jeden z obecnych w kabinie przed­stawicieli związków zawodowych.

Związkowiec stał bezczynnie w kabinie i brał za to pieniądze, ponie­waż tylko w ten sposób Randy mógł przeprowadzić cały show, zatrudniając swoich ludzi bez ingerencji związków.

- Żona generała.

- Widać, że to twarda sztuka - wtrącił kolejny związkowiec.

- Ma dużo na głowie - powiedział Randy.

- Tak, jego - zgodził się związkowiec, wskazując w dół na prowa­dzonego nadal przez światło reflektora generała Beckwitha.

Po chwili związkowcy odeszli. Randy wziął swój egzemplarz prze­mówienia, również przygotowując się do odejścia, kiedy nagle stanęła przed nim ubrana w elegancką czarną suknię kobieta z wysoko upiętymi włosami.

- Dobra robota, Randy. Tak go zrobiłeś na Pattona, że teraz wystar­czy, by dał w twarz jakiemuś żołnierzowi, i już ma tę robotę.

- Kara! - szepnął zaskoczony Randy.

- Nie poznałeś mnie? - zapytała, zajmując prowokacyjną pozę.

- Wyglądasz oszałamiająco.

- Ależ dziękuję ci, Randy.

- Widzę, że dostałaś zaproszenie.

- Wczoraj. Dziękuję.

- Uważaj, żeby cię nie zobaczył - Randy wskazał podbródkiem Beckwitha, który nadal był w centrum uwagi zebranych. - On nie wie, że wysłałem ci zaproszenie. Jakby się o tym dowiedział, to dostałbym po dupie.

- Nie martw się. Przyszłam tylko na darmowe jedzenie i drinki. Będę się trzymała z dala od niego.

- Uważaj też na jego żonę. To nie jest jakaś prosta kobiecina.

- Już to zauważyłam. Wyglądasz na zmęczonego, Randy. Miałeś dużo roboty?

- Siedzę nad tym od czwartej rano i jeszcze mam przed sobą wiele godzin pracy.

- Wielkie przyjęcia to prawdziwy kłopot. Masz pokój tutaj, w „She­ratonie”?

- Tak.

- Ja też. Zadzwoń do mnie rano. Może spotkalibyśmy się na później­szym śniadaniu. Chciałabym ci opowiedzieć, czego się dowie­działam w Fort Polk.

- Znakomicie. Spotkamy się.

Kara zeszła na dół i przeciskając się po obrzeżach sali, dotarła do baru, gdzie zamówiła drinka z whisky „Black Label”. Kiedy odwró­ciła się po chwili ku sali, zobaczyła przed sobą Franka Hollawaya.

- To przyjęcie musi kosztować generała spory majątek - zauwa­żyła.

- To jak giełda walutowa. Nie można wygrać, jeśli się nie wyłoży forsy i nie zacznie grać - rzekł Hollaway i przywołał gestem barmana. - Wezmę to samo, co ona.

W jednym z rogów sali czteroosobowy zespół grał nieporadnie jazz.

- Zatańczysz?

- Och, Frank! Ty stary uwodzicielu!

Odstawili drinki i dołączyli do niewielkiej grupki osób tańczących w pobliżu zespołu.

- Gdzie nauczyłeś się tańczyć? - zapytała Kara. - Dobrze ci idzie.

- Matka mnie nauczyła.

- Musi być interesującą osobą.

- Tak, jest interesująca. Zabierała mnie kiedyś w odwiedziny do swojej przyjaciółki i słuchaliśmy muzyki na starym gramofonie, wiesz, takim z lat pięćdziesiątych. Mój tato nie lubił tańczyć, mąż koleżanki mamy też nie, więc jak wracałem ze szkoły, nastawiały ten gramofon i - na zmianę tańczyły ze mną. Mówiły, że uczą mnie tań­czyć, ale to był tylko pretekst, bo tak naprawdę to same chciały się po prostu zabawić.

- To bardzo sympatyczne.

- Wtedy to mi się wydawało dziwne, ale teraz się cieszę, że mnie nauczyły.

Wykonali obrót w tańcu i nagle jej oczy napotkały wzrok Lannie.

- Co ty tu robisz? - zapytała gniewnie Lannie, pod chodząc do nich.

Zatrzymali się, przerywając taniec.

- Spotkamy się przy barze, Karo - powiedział Hollaway, widząc rozzłoszczoną twarz Lannie.

- W porządku, Frank. Zostałam zaproszona - odparła, zwracając się do Lannie.

- Dziwię się, że tu przyszłaś. Nie boisz się? On jest takim niebez­piecznym człowiekiem, a ty przychodzisz ot tak sobie, niepro­szona. Ktoś przecież mógłby cię skrzywdzić. Albo jeszcze gorzej.

- Nie chcę się z tobą kłócić, Lannie.

- A ja proszę, żebyś wyszła. Jeżeli tego nie zrobisz, wezwę ochronę i cię wyprowadzą.

- Popełniasz błąd...

- Wyjdziesz sama czy mam wezwać ochronę? - przerwała jej Lan­nie.

- Władza uderza ci do głowy, Lannie. Widać to jak na dłoni i mo­żesz mi wierzyć, że nie bardzo ci z tym do twarzy - wyrzuciła z siebie Kara, a potem odwróciła się i odeszła.

Generał Teese zatrzymał generała Kinga i jego żonę, kiedy wycho­dzili z sali.

- Słyszał pan kiedykolwiek takie bzdury?

King wzruszył ramio­nami.

- A czego pan się spodziewał?

- Rozmawiałem dzisiaj z człowiekiem ze sztabu senatora Mal­draya. Powiedziałem mu, by ostrzegł senatora przed próbami następ­nych ataków na pana, generale.

- Wie pan, myślę, że powinienem dać sobie z tym spokój. Mam już dość tej zabawy.

- Ależ, generale, zrobiłem plan na ten tydzień. Wystąpi pan przed Komitetem do spraw Sił Zbrojnych. To na pewno trafi do gazet. I to dopiero początek.

- Wystąpię przed komitetem, ale nie chcę, żebyście robili cokol­wiek w sprawie tych brudów dotyczących jego życia erotycznego. Jeżeli coś takiego jest potrzebne, żeby w dzisiejszych czasach otrzy­mać prezydencką nominację, to nie chcę mieć z tym niczego wspól­nego.

Generał Teese skrzywił się.

- W porządku, panie generale. Uszanuję pańskie życzenie. Ale powiem panu coś. Gdyby Beckwith miał na pana jakieś brudne sprawy, to roznosiłby je po całym tym przyjęciu.

- Chyba właśnie na tym polega różnica pomiędzy nim a mną, Ed. Zobaczymy, czy to ma jakieś znaczenie dla obecnego klimatu politycz­nego.

Generał King dostrzegł kogoś w głębi holu i uniósł rękę w geście pożegnania.

- Musimy iść. Proszę do mnie zadzwonić w sprawie przesłucha­nia przed komisją.

- Oczywiście, panie generale.

King i jego żona odeszli, a generał Teese zawrócił do sali koktajlo­wej. Ranstead czekał już tam na niego.

- Rozmawiałeś z nim? - zapytał Ranstead.

- Tak. Wygląda na to, że się poddaje. Powiedział, żeby się wstrzy­mać z podaniem prasie tego, co wiemy na temat Beckwitha i tej dziewczyny.

- Więc co zrobimy? Nie wiem, kto napisał tę mowę, ale jeżeli nie trafi dzięki niej na pierwszą stronę „Washington Post”, to nie wiem, co mogłoby na nią trafić.

- Tak, jesteśmy w pozycji przegrywających. Mam takie wraże­nie, że wystąpienie Kinga przed Komitetem do spraw Sił Zbrojnych to tylko czepianie się szczegółów. Nic z tego, co on ma do powiedzenia, nie zmieni nawet odrobinę ich decyzji.

- Więc mamy problem, Ed. Beckwith nabrał rozpędu i teraz może go powstrzymać tylko jedno: że prezydent uzna, iż mianowanie Beckwitha zaszkodzi jemu samemu w oczach wojska. Wiesz, jaki on jest, jeżeli chodzi o zabieganie o względy armii. Nie wiem jednak, jak można byłoby do tego doprowadzić.

- Pomyślę nad tym przez weekend. Do poniedziałku coś wykombi­nuję. Zawsze możemy skontaktować się z naszym przyjacie­lem w Białym Domu.

- Masz na myśli Nicholsa? On jest od spraw polityki wewnętrz­nej, nie ma niczego wspólnego ze sprawami wojskowymi.

- Nie, ale może zna w Białym Domu tych, którzy się nimi zaj­mują? - zapytał Teese.

- Słuchaj, nie chcę tego robić, chyba że nie będzie innego wyj­ścia. Jeśli Nichols zacznie latać po Białym Domu i robić złą propa­gandę Beckwithowi, to każdy się domyśli, że ma to coś wspólnego z gejami, i będzie po nas. Prezydent nominuje Beckwitha choćby dla­tego, by udowodnić, że jest niezależny od lobby homoseksualistów.

- Przyznaję, że to rozpaczliwy ruch, ale być może nie pozostanie nam nic innego.

- Jeżeli tak, to przegraliśmy. - Generał Ranstead spojrzał na zega­rek. - Jezu! Ale późno. Muszę już iść.

- Będziesz jutro w mieście?

- Nie. Carson kazał mi polecieć do Fort Hood, mam go tam repre­zentować na defiladzie.

- Więc porozmawiamy w poniedziałek.

- W porządku.

Lannie podeszła do generała, kiedy już była pewna, że pani Bec­kwith opuściła przyjęcie, ale nawet wtedy zwróciła się do niego w oficjalny sposób.

- Panie generale, mam rozkład pana zajęć na jutro. Czy chciałby pan, żebym zostawiła go na pana biurku?

- Chwileczkę, pani kapitan - zareagował równie oficjalnie Bec­kwith.

Przeprosił towarzyszącą mu grupkę pułkowników i podszedł do niej bliżej.

- Więc co pani o tym sądzi?

- Myślę, że był pan znakomity, panie generale - odparła. - Przedsta­wił pan to w taki sposób, że przemówienie było pięć razy lepsze niż sam tekst na papierze.

- Chciałbym coś wymyślić, żebyśmy mogli być razem - powie­dział, zniżając głos.

- Ja też - szepnęła.

- Może poszłabyś teraz na górę, a ja spróbuję się stąd wymknąć za parę minut.

- Naprawdę myślisz, że możesz?

- Nic nie obiecuję, ale spróbuję. Więc w porządku, pani kapitan - powiedział znowu głośno - bardzo dobrze. Proszę zostawić ten roz­kład na moim biurku. Wezmę go później.

- Tak jest, panie generale. Dobranoc.

Beckwith powrócił do swoich rozmówców. Przez chwilę Lannie stała w miejscu, patrząc za nim. On jest urodzony do tej funkcji - pomyślała. Będzie z niego najlepszy szef sztabu, jakiego kiedykol­wiek widziała nasza armia.

30

Randy wysiadł z windy i rozejrzał się po pustym korytarzu. Było bardzo późno. Wszyscy już dawno poszli spać. Wyjął wcześniej klucz z kieszeni, więc kiedy doszedł do swoich drzwi, szybko dostał się do środka. Ed leżał w łóżku okryty do pasa.

- Jesteś zmęczony?

- Wyczerpany. Myślałem, że ten dzień nigdy się nie skończy.

- Wszyscy mówili o przemówieniu Beckwitha. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony. Kto je napisał?

- Możesz mi nie uwierzyć: jego żona. Ćwiczył to wystąpienie cały tydzień.

Randy zdjął kurtkę mundurową, a potem zsunął buty i zaczął maso­wać stopy.

- Byłem na nogach cały dzień. Wypiłbym drinka.

Ed wskazał bu­telkę starego burbona.

- Może chciałbyś tego?

Randy zagwizdał przez zęby i wziął butelkę do ręki.

- Skąd to wytrzasnąłeś?

- Kupiłem w sklepie przy tej ulicy. Bardzo rzadki. Widzisz, każda butelka jest numerowana. Kosztowała mnie połowę miesięcz­nej pensji.

Randy roześmiał się i otworzył kociołek z lodem.

- Jezu, nie ma lodu.

Sięgając z powrotem po buty, zauważył czerwone światełko miga­jące na aparacie telefonicznym.

- Ktoś dzwonił?

- Już się świeciło, kiedy przyszedłem - powiedział Ed.

- Sprawdzę, kto to był.

Nacisnął odpowiedni przycisk i po chwili w słuchawce rozległ się głos telefonistki.

- Mówi kapitan Taylor z pokoju dziewięćset dziesięć - przedsta­wił się. - Czy był do mnie jakiś telefon? Lannie zostawiła dla mnie wiadomość - oznajmił po chwili, odkładając słuchawkę. - Pro­siła, żebym wstąpił do jej pokoju.

- Już późno. Nie może poczekać do rana?

- Lepiej pójdę. Może Beckwith zostawił u niej coś dla mnie. Ob­darłby mnie ze skóry, gdybym tego nie odebrał.

Zawiązał buty i już miał wyjść z pokoju, kiedy Ed podał mu kocio­łek na lód.

- Możesz po drodze przynieść lodu.

- Jasne. Za chwilę wrócę.

Zszedł po schodach na piętro, na którym znajdował się pokój Lan­nie, i skręcił w prawo. Drzwi do jej położonego w połowie koryta­rza pokoju były nieco uchylone. Popchnął je i zajrzał do środka. Lannie leżała na łóżku w czarnej koronkowej halce.

Wtedy zobaczył krew. Wbiegł do pokoju.

Szeroko otwarte oczy Lannie wpatrzone były w sufit. Z jej szyi wy­stawała rękojeść noża, a na łóżku zebrała się kałuża krwi. Randy wyszarpnął nóż z rany i rzucił go na łóżko, a potem chwycił dziew­czynę za ramiona i potrząsnął nią.

- Lannie! Lannie! Słyszysz mnie?

Nie reagowała. Rozpoczął masaż serca, naciskając klatkę pier­siową. Przyłożył ucho do jej piersi - żadnego odgłosu. Już miał się­gnąć po słuchawkę telefonu, kiedy usłyszał za sobą głośne szczęknię­cie. Obrócił głowę i zobaczył tuż przed sobą wylot lufy pistoletu glock o kalibrze 9 mm.

- Nie ruszaj się. Nawet nie próbuj. Trzymaj ręce za plecami.

Człowiek z pistoletem założył Randy'emu kajdanki i ściągnął go ze zwłok Lannie.

- Chciałem zadzwonić na recepcję...

- No pewnie, że chciałeś, facet. Odwróć się.

- Jest pan w błędzie...

- To ty popełniłeś błąd, facet. Odwróć się. Nazwisko?

- Kapitan Randy Taylor.

Odwróciwszy się, zobaczył swoje odbicie w lustrze na toaletce pod przeciwną ścianą pokoju. Twarz, mundur i dłonie miał wysmarowane krwią Lannie.

- O Boże...

Trzymając go nadal na muszce, ochroniarz wyciągnął drugą ręką radiotelefon.

- Baza, tu Reilly. Zwłoki w pokoju osiemset dwadzieścia cztery. Zatrzymałem podejrzanego.

- Rozumiem. Nie dotykaj niczego. Za chwilę sprowadzimy poli­cję.

- Zrozumiałem, bez odbioru.

Wsunął radiotelefon do kieszeni i wskazał ruchem pistoletu, żeby Randy wyszedł.

- Do holu. Wszystko musi tu poczekać na policję.

- Ale ja jej nie zabiłem!

- Wiem. Tak tylko ciebie skułem dla treningu.

Popchnął go lufą pistoletu w kierunku drzwi. Kiedy znaleźli się na korytarzu, Randy usłyszał dolatujący przez otwarte drzwi balkonu odgłos wyjących syren.

31

Na dworze nadal było ciemno, kiedy obudził ją dzwonek stojącego przy łóżku telefonu. Potarła oczy, dziwiąc się, że ktoś odszukał ją w środku nocy w hotelu w Waszyngtonie.

- Kara, tu Hollaway, obudź się.

W słuchawce rozlegało się jakieś głuche echo.

- Frank! Jezu, która to godzina?

- Trochę po piątej. Jestem w centralnym areszcie w mieście. Do­szło do kolejnego morderstwa. - Zawiesił głos na chwilę. - Już się obudziłaś?

- Kto zginął?

- Lepiej tu przyjedź, Karo - odpowiedział po kolejnym momen­cie wahania.

Poczuła, jak słowa więzną jej w gardle, ale zdążyła jeszcze wykrztu­sić:

- Kto zginął, Frank?

- Policja dokonała aresztowania. Mamy go tutaj. Jesteś mi po­trzebna. Za pół godziny pozwolą nam go przesłuchać.

Westchnęła głęboko. A więc prześladujący ją koszmar stał się prawdą.

- To Lannie, tak?

- Przykro mi, Karo.

Targnął nią spazm płaczu, ale zdołała się opanować.

- Kogo aresztowali?

- Kapitana Randy'ego Taylora.

- Już się ubieram. Będę tam za dwadzieścia minut.

Odłożyła słuchawkę i włączyła światło. W pośpiechu włożyła mun­dur, wsunęła pantofle na nogi i już po chwili wybiegła z pokoju.

Randy stał przy kratach celi ubrany w pomarańczowy więzienny ubiór. Za nim kłębiło się morze ludzkiej nędzy. Jeden z zatrzymanych, mężczyzna o zakrwawionych oczach, leżał na podłodze na wznak i krzyczał z całych sił: „Jestem katolikiem w żydowskim więzieniu! Pomocy! Pomocy! Wyznaję moje grzechy!” Inny więzień, starszy czarny mężczyzna, tańczył samotnie w powolnym rytmie, śpiewając piosenkę Mr Bojangles. W powietrzu unosił się potężny odór moczu i wymiocin. Młody policjant podszedł do drzwi celi i przekręcił klucz w zamku.

- Taylor! Randolph Taylor! - zawołał. Randy podszedł do drzwi.

- Zająć pozycję - polecił policjant.

Randy odwrócił się i założył ręce na plecy. Policjant założył mu kajdanki i chwycił go za kołnierz.

- Idziemy.

Kara i Hollaway poszli za nimi. Minęli rząd cel i weszli do pomiesz­czenia znajdującego się za zielonymi metalowymi drzwiami. Wewnątrz czekało dwóch funkcjonariuszy z miejskiej policji.

- Dajemy wam dziesięć minut na rozmowę z nim - oznajmił wyż­szy z nich.

- To niezbyt dużo - rzekła Kara.

- Jesteście poza terenem swojej jurysdykcji, proszę pani. To zna­czy, że i tak wyświadczamy wam grzeczność.

Policjanci wyszli, zamykając za sobą drzwi z głośnym szczęknię­ciem. Pomieszczenie było wyposażone w pomalowany na szaro meta­lowy stolik i dwa krzesła przytwierdzone do podłogi. Randy usiadł na jednym z krzeseł, a Kara wyjęła z torebki notatnik i siadła naprzeciw niego. Hollaway stanął za nią.

- Nie mamy wiele czasu, Randy. Musimy się dowiedzieć, co się stało.

- Karo, to takie niewiarygodne.

- Wiem, że tak. Odczytam ci twoje prawa, Randy. Masz prawo do adwokata, nie musisz składać przed nami żadnych oświadczeń, ale jeżeli je złożysz, to mogą być wykorzystane przeciwko tobie.

- Nie zrobiłem tego! Przysięgam wam! Nie zrobiłem tego!

Holla­way dał krok do przodu i stanął przy stoliku.

- Czy rozumie pan swoje prawa?

- Tak jest.

- Jeden z detektywów powiedział mi, że podczas przesłuchania odrzucił pan propozycję skorzystania z pomocy adwo­kata.

- Nie zabiłem jej! Nie mam nic do ukrycia!

- W porządku. Proszę zacząć od samego początku. Szczegółowo.

Randy pochylił się ku Karze, spoglądając ze strachem w jej oczy.

- Musisz mi uwierzyć.

- Przyszliśmy tutaj, żeby cię wysłuchać, Randy. Mogę cię zapew­nić, że będzie lepiej dla ciebie, jeśli zechcesz teraz z nami porozmawiać.

- Zgoda. Więc pracowałem do późna na przyjęciu, a potem wróci­łem do mojego pokoju, około trzeciej nad ranem. Na telefonie paliła się lampka, więc zadzwoniłem do centrali i dowiedziałem się, że Lannie zostawiła informację dla mnie. Prosiła, żebym przyszedł do jej pokoju.

- Na którym piętrze miałeś pokój?

- Na dziewiątym.

- Więc zszedłeś na...

- Na ósme piętro. I tak miałem iść po lód, więc wziąłem kociołek i zszedłem po schodach. Podszedłem do jej drzwi, no i ona leżała na łóżku cala we krwi. To było okropne. W szyi tkwił nóż! Wbiegłem do pokoju. Sprawdziłem, czy oddycha, i wydało mi się, że coś słyszę, więc zacząłem naciskać na jej klatkę piersiową, no wiecie, robiłem masaż serca, i wtedy oni weszli.

- Powiedziałeś „oni”. Jacy oni?

- Chyba hotelowy ochroniarz. Słyszałem, jak mówił przez radio. Nazywa się Reilly.

- Powiedziałeś, że zobaczyłeś w jej szyi nóż. Jaki to był nóż?

- Po prostu nóż. No, nie wiem.

- Dotykałeś go?

- Wyciągnąłem go od razu, kiedy tylko wszedłem. Myślałem, że ona jeszcze żyje.

Kara spojrzała na Hollawaya.

- Czy widziałeś kogokolwiek na korytarzu?

- Nie wydaje mi się.

Kara i Hollaway odeszli od stolika.

- Słyszałeś już dość, Frank?

- Spróbuję wydobyć od niego przyznanie się do winy.

- Ale ci się nie uda.

- Pozwól mi jednak, że spróbuję.

Podeszli z powrotem do stolika. Randy podniósł błagalny wzrok na Hollawaya.

- Wierzy mi pan, prawda?

- Kapitanie Taylor, w pana interesie jest, by powiedział nam pan, co naprawdę wydarzyło się w tym pokoju. Przekażemy to prokuratu­rze i sąd weźmie ten fakt pod uwagę przy wydawaniu orzeczenia.

- Ale ja tego nie zrobiłem!

- Zabił ją pan, kapitanie. Detektywi powiedzieli mi, że był pan wymazany jej krwią i miał pan skaleczoną prawą dłoń, co wskazy­wało na opór ofiary.

- Musiałem się skaleczyć, kiedy wyciągałem nóż z jej szyi! Przysię­gam! Nie zrobiłem tego!

Kara dotknęła ręki Hollawaya.

- Już usłyszałam wystarczająco dużo.

Podeszli do drzwi i zastukali w nie. Rozległ się zgrzyt obracanego w zamku klucza i drzwi się otworzyły.

- Proszę, musicie mi uwierzyć! Chciałem ją uratować! - zawołał za nimi Randy.

Drzwi zamknęły się za nimi.

- Widziałeś miejsce zbrodni, Frank?

- Tak, przez chwilę.

- Wrócę do hotelu. Muszę to zobaczyć.

- Wydostaliście coś z niego? - zapytał wysoki detektyw.

- Powiedział nam to samo, co wam - odrzekł Hollaway.

- Nie wygrzebie się z tego. Przytrzymamy go pod kluczem do po­stawienia w stan oskarżenia.

- Czy dałoby się jakoś załatwić, żebym zobaczyła miejsce zbrodni? - zapytała Kara.

- Oczywiście. Proszę po prostu powiedzieć policjantowi, że ma pani pozwolenie detektywa Howarda. Gdyby mieli jakieś wątpliwo­ści, to niech do mnie zadzwonią.

- Dziękuję panu.

- O której godzinie będzie posiedzenie sądu? - zapytał Hollaway.

- Około dziesiątej. Wiecie, gdzie są budynki sądu?

- Znajdziemy - odparła Kara.

- Sala na pierwszym piętrze. Pytajcie o Wydział Pierwszy - pora­dził detektyw, odchodząc.

- Jak się stąd wydostaniemy? - zapytała Kara.

- Chodź tędy.

Znowu ruszyli korytarzem wzdłuż cel.

- Pójdę do sądu - oznajmił Hollaway. - Prokurator okręgowy powie­dział, że mogę skorzystać z ich biura. Muszę zadzwonić do Lambert.

- Więc spotkamy się w sądzie - rzekła Kara.

Stanęli przed zamkniętymi drzwiami. Po chwili rozległ się odgłos brzęczyka i drzwi powoli się rozsunęły. Przeszli przez kolejne drzwi i znaleźli się na dworze. Kiedy Kara zatrzymała taksówkę i zamówiła kurs na drugi koniec miasta, robiło się już jasno.

Pokoju Lannie strzegli dwaj umundurowani policjanci. Kara poka­zała im swoją legitymację wojskową i powołała się na detektywa Howarda. Policjanci podnieśli żółtą taśmę broniącą wstępu do pokoju i wpuścili ją do środka.

Krew na łóżku zaczynała wysychać. Proszek daktyloskopijny na­dal pokrywał telefon i stolik przy łóżku. Za otwartymi drzwiami szafy widać było starannie powieszony mundur Lannie. Jej buty stały po drugiej stronie łóżka, a para rajstop, które z pewnością nosiła poprzed­niego dnia, znajdowała się w koszu na śmieci. Przy wezgłowiu łóżka leżał pojedynczy czarny nocny pantofel na podwyższonym obcasie. Drugi też leżał na łóżku, częściowo przykryty zakrwawionym prześciera­dłem.

Kara stała, patrząc na krew swej przyjaciółki. Potem przeszła do łazienki i przejrzała zawartość jej kosmetyczki. Same normalne rze­czy: pomadka, puder, szczotka do włosów. Dwie szczoteczki do zębów.

Wróciła do pokoju. Czegoś jeszcze brakowało. Wytężyła pamięć, usiłując przypomnieć sobie szczegóły zeznań Randy'ego.

No, właśnie! - pomyślała. - Miał ze sobą kociołek na lód.

Rozejrzała się po pokoju i zobaczyła na biurku kociołek. Stał bez żadnych innych naczyń, chociaż zazwyczaj w hotelach ko­ciołki na lód stoją na małej tacce z trzema albo czterema szklankami zapakowa­nymi w woskowany papier.

Weszła z powrotem do łazienki. Na półce stał drugi kociołek na lód, tym razem łącznie z tacką i szklankami przepisowo owiniętymi papierem.

A więc były dwa kociołki! Randy nie kłamał! Przynajmniej wtedy, gdy mówił, że niósł ze sobą kociołek na lód - pomyślała.

Wychodząc z pokoju, była już pewna: to sprawka Beckwitha. Wro­bił w morderstwo własnego adiutanta.

Umeblowanie sali rozpraw Wydziału Pierwszego stanowiły ob­darte stoliki, a z jej ścian odstawały łuszczące się płaty farby. Wisząca za ławą sędziowską amerykańska flaga wyglądała tak, jakby umiesz­czono ją tam w czasach, kiedy kraj składał się jeszcze z czterdziestu ośmiu stanów. Kara zajęła miejsce za stolikiem dla oskarżenia, a Hollaway przedstawił ją siedzącej obok młodej prokurator, która wyglądała na mniej więcej dwadzieścia pięć lat. Prokurator przepro­siła, że nie może z nimi rozmawiać, i zajęła się przeglądaniem leżącej przed nią sterty teczek. Hollaway pochylił się ku Karze i szepnął:

- Lambert chce, żebyśmy go stąd wyciągnęli pod naszą jurysdyk­cję.

- Co?

- To rozkaz Beckwitha. Powiedział, że kapitan Love i Taylor słu­żyli pod jego komendą, więc chce, żeby on był sądzony przez sąd wojskowy.

- Ten sukinsyn odstawia przedstawienie dla waszyngtońskiej prasy. Tu nie chodzi o jurysdykcję. Chodzi o jego awans na szefa sztabu!

- O cokolwiek tu chodzi, Lambert kazała mi postępować zgodnie z rozkazem Beckwitha. Tobie z kolei kazała złożyć wniosek o ekstrady­cję Taylora do Fort Benning. Masz wypełnić odpowiedni wniosek, jeżeli sędzia tego zażąda. Lambert mówi, że Waszyngton podlega jurysdykcji federalnej tak samo jak Fort Benning, więc mamy spore szanse na to, żeby rozprawa została przeniesiona do nas. Tutej­szy prokurator okrę­gowy już się na to zgodził. Wygląda na to, że jest skłonny zaakcep­tować wszystko, co ich odciąży od nadmiaru roboty. Mają tu coraz większe problemy z finansami.

- Nie mogę uwierzyć, że Beckwith chce zrobić coś takiego, Frank.

- Wolałabyś, żeby Taylor był tutaj? Przecież tu nic nie działa jak należy. W Benning będzie miał uczciwą rozprawę, a jak zostanie tutaj, to będzie czekał na swój proces dwa lata za kratkami bez prawa do warunkowego wyjścia.

- Masz pod tym względem rację.

- Po prostu rób, co trzeba, i wykonuj rozkazy, Karo. Beckwith ob­serwuje każdy nasz krok. Jeżeli nie będziemy w tej sprawie wypeł­niali dokładnie jego rozkazów, to nam pourywa łby, jak tylko tam wrócimy.

- Wiesz, co znalazłam w pokoju Lannie?

W tej samej chwili woźny sądowy zawołał głośno:

- Wszyscy powstać!

Sędzia wszedł do sali i usiadł na swoim miejscu, a woźny podał na­zwę sprawy. Jednocześnie przez boczne drzwi wprowadzono Ran­dy'ego. Miał skute ręce i nogi i wyglądał na przerażonego. Policjanci zdjęli mu kajdanki z rąk i nóg, i Randy usiadł przy wyznaczonym do jego sprawy obrońcy z urzędu.

Sędzia, niski mężczyzna o zwilżonych i starannie zaczesanych, choć przerzedzonych włosach, opuścił wzrok na leżący przed nim arkusz i zaczął czytać:

- Okręg Columbia przeciwko kapitanowi Randolphowi Taylo­rowi. Słucham państwa.

- Wysoki sądzie, Felicja Dobber, oskarżyciel w imieniu okręgu Columbia. Zgadzamy się na wzięcie udziału prawników wojskowych w postępowaniu.

- Wysoki sądzie, major Kara Guidry. Biuro Prawne Armii Sta­nów Zjednoczonych.

- Wysoki sądzie, Vincent Eastman, obrona.

- Wysoki sądzie - znowu zabrała głos prokurator - w normalnych okolicznościach oskarżenie przedstawiłoby dowody i uzyskane zezna­nia, prosząc o postawienie podejrzanego w stan oskarżenia, ale tu nie mamy do czynienia z normalnym przypadkiem. Zostaliśmy poproszeni o przekazanie jurysdykcji w tej sprawie wojsku. Jeśli sąd wyrazi zgodę, kapitan Taylor zostanie przeniesiony pod eskortą żandar­merii wojskowej do aresztu w Fort Benning, gdzie stanie przed sądem wojskowym oskarżony o zamordo­wanie kapitan Lannie Fulton Love. Biorąc pod uwagę to, że Fort Benning również podlega jurysdyk­cji federalnej, prokurator okręgowy zgodził się na tego ro­dzaju porozumienie, więc teraz pro­simy sąd o wydanie decyzji zwalnia­jącej kapitana Taylora z aresztu w dystrykcie Columbia i przenoszącej go jednocześnie do aresztu wojsko­wego.

- To bardzo niezwykły wniosek, pani Dobber.

- Tak, wysoki sądzie. Zgadza się. Ale prokurator okręgowy przy­chylił się do tego wniosku z powodu nadmiaru spraw, jakimi się zajmujemy, co z pewnością jest dobrze wiadome wysokiemu sądowi.

- Owszem - rzekł sędzia i zwrócił się do obrońcy. - Czy obrona ma jakiś wniosek?

- Tak, wysoki sądzie. Obrona sprzeciwia się wnioskowi oskarże­nia i wnosi, żeby oskarżony podlegał normalnym procedurom, do jakich uprawniony jest każdy oskarżony w okręgu Columbia. Wnosimy o powołanie ławy przysięgłych i przedstawienie jej dowo­dów oraz umożliwienie oskarżonemu złożenia zeznań przed ławą przysięgłych, zanim zostanie sformułowany akt oskarżenia.

Sędzia spojrzał na prokurator.

- Pani Dobber?

Prokurator przerzuciła swoje papiery.

- Jest taka decyzja Sądu Najwyższego... Nie jestem pewna nazwy sprawy...

- Solorio przeciwko Stanom Zjednoczonym, wysoki sądzie. To jest ta sprawa, do której nawiązuje pani Dobber - powiedziała Kara, wstając. - Sąd Najwyższy uznał wówczas, że sądy wojskowe sprawują jurysdykcję w sprawie przestępstw popełnionych przez żołnierzy w służbie czynnej niezależnie od tego, czy te przestępstwa zostały popeł­nione w czasie godzin służby w jednostce, czy poza jednostką, ponieważ sądy wojskowe są w gruncie rzeczy po prostu inną formą sądu federalnego. Innymi słowy, jurysdykcja w tej sprawie należy zarówno do okręgu Columbia, jak i armii. Ten wniosek może nie jest typowy, wysoki sądzie, ale w świetle przepisów jest poprawny, więc jego rozstrzygnięcie zależy tylko od decyzji sądu.

- Ale z tego, co zrozumiałem, obrona wyraża sprzeciw. Czy tak?

- Tak, wysoki sądzie - potwierdził obrońca.

- No dobrze. Proszę więc przedstawić wnioski sądowi nie póź­niej niż w ciągu czterdziestu ośmiu godzin i sąd rozważy tę sprawę. Przez ten czas oskarżony pozostanie w areszcie pod nadzorem prokura­tora okręgowego. - Sędzia uderzył młotkiem w stół. - Na­stępna sprawa!

Dwaj postawni umundurowani policjanci podeszli do Randy'ego. Obrońca szeptał mu coś do ucha, ale policjanci skuli go i wyprowa­dzili z sali. Hollaway zwlekał z odejściem, czekając na Karę, która konsultowała się z panią prokurator. W końcu podeszła do niego i razem opuścili salę. Na dworze zatrzymali się na chodniku, by zacze­kać na taksówkę.

- To było całkiem niezłe, pani mecenas.

- Po prostu wykonuję moją pracę, Frank.

- Wracasz dzisiaj?

- Myślę, że trochę tu jeszcze zostanę. Popracuję w bibliotece praw­niczej na uniwersytecie Georgetown i sporządzę mój wniosek.

- Całkiem rozsądnie. Ja odwiedzę siostrę, mieszka w Maryland, a jutro pojadę z powrotem. Możemy się spotkać pojutrze i przeszukać razem mieszkanie Taylora.

- W porządku.

Kiedy podjechała taksówka, Kara pomyślała, że może powinna po­wiedzieć mu o drugim kociołku na lód znalezionym przez nią w pokoju Lannie, ale rozmyśliła się i wsiadła do pojazdu.

32

Wzięli klucze od kierownika administracji i weszli do mieszkania Randy'ego. Wewnątrz panował zaduch, wszystkie zasłony były zacią­gnięte. Kara obeszła mieszkanie, zapalając światło i otwierając żaluzje. Rozejrzeli się krótko po pokoju go­ścinnym, ale nic niezwy­kłego nie rzuciło im się w oczy.

- To jest takie niesamowite - powiedziała Kara.

- Zawsze jest trochę głupio, kiedy człowiek przeszukuje cudze mieszkanie. Zdarzało mi się znajdować dość dziwne rzeczy.

- Na przykład jakie?

- Miałem taką sprawę, w której pewien pułkownik zginął w wy­padku samochodowym. Był samotny, nie miał rodziny, więc oddali to mieszkanie nam. No i znaleźliśmy szafę pełną kobiecych ubrań. Wszyst­kie rozmiaru gdzieś koło osiemnastki. Buty na wysokim obca­sie, takie wielkie jak czółna.

Kara roześmiała się.

- Są różni ludzie.

Otworzyła drzwi do sypialni i zapaliła górne światło. W szafie wi­siały mundury polowe i wyjściowe Randy'ego. Hollaway zdjął z wieszaka jedną z wyjściowych kurtek mundurowych.

- Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, to Taylor był na liście Meyera, prawda?

- Owszem.

Dotknął palcem insygniów US na klapie kurtki.

- Te nie są ze złota.

- To pewnie zapasowa kurtka.

Hollaway wyciągnął kolejną wyjściową kurtkę z szafy i zdjął z niej odznakę.

- Te też nie są złote.

Otworzył górną szufladę komody, wyjął z niej drewnianą tackę, na której leżały odznaki mundurowe i baretki, i zaczął je przeglądać.

- Popatrz na to - podał jej pojedynczą odznakę US.

Kara odwróciła ją na drugą stronę. Była złota i pochodziła z wy­twórni Meyera.

- Znalazłeś drugą odznakę do pary?

- Nie.

- Frank, to jest za łatwe.

- Poszukajmy dalej.

Hollaway przyklęknął i wygarnął z szafy stojące na jej dnie buty. Następnie przejrzał turystyczną torbę pełną starych ubrań, która była wetknięta w kąt szafy, a potem przystawił sobie krzesło i zaczął przerzu­cać rzeczy umieszczone na najwyższej półce. Po chwili zszedł z krzesła, trzymając w ręce małą nylonową saszetkę zapinaną na zamek błyskawiczny. Podszedł do łóżka, rozsunął jej zamek i wysypał zawartość. Sześć noży spadło na prześcieradło.

- No, no, no - powiedział. - Popatrz, co tu mamy.

Kara wyciągnęła rękę po jeden z noży, ale Hollaway chwycił ją za dłoń, zanim zdążyła go dotknąć.

- Nie dotykaj. Zbadamy, czy są na nich odciski palców.

- Frank, to wszystko wygląda trochę za gładko, nie sądzisz?

- Co masz na myśli?

- Chodzi mi o to, że Taylor zostaje aresztowany jako podejrzany o morderstwo, a kiedy my idziemy do jego mieszkania, to wszystko leży sobie po prostu ot tak, jakby ktoś to specjalnie dla nas zostawił.

- Był jednym z podejrzanych w sprawie morderstwa Sheili Worthy, Karo. Poza tym był również na liście Meyera. Nakryliśmy go. Mamy brakującą odznakę i całkiem niezłą kolekcję noży, a ty mówisz, że to zostało podłożone? Och, przestań.

- To jest zbyt proste, Frank. Myślisz, że gdyby zabił którąś z tych kobiet, to trzymałby w domu worek noży! To głupota, nie uważasz?! On jest bystrym człowiekiem. Musiał pokonać trzydziestu innych kandydatów, żeby zostać adiutantem Beckwitha. Nikt nie zostaje adiutantem generała dlatego, że ma pomieszane w głowie.

- Możesz mi uwierzyć, że widziałem, jak nawet mądrzejsi ludzie robili jeszcze głupsze rzeczy.

- Być może, ale ta sprawa zaczyna mi śmierdzieć.

Hollaway rozłożył chusteczkę do nosa, ostrożnie pozbierał noże i umieścił je z powrotem w kosmetyczce. Wziął również kurtkę mundu­rową i wrócił do pokoju gościnnego.

- Wezmę te rzeczy do laboratorium i przyślę tu ludzi od daktylosko­pii, żeby zobaczyli, czy na którejś z tych rzeczy nie ma odcisków palców Sheili. Przecież umawiali się ze sobą.

- Zgoda.

- Nie wyglądasz na bardzo podnieconą, Karo.

- Nie przekonuje mnie to wszystko, Frank. Nie powiedziałam ci, co znalazłam, kiedy poszłam rozejrzeć się w pokoju Lannie. Wiesz, co tam było, Frank? Nie jeden, ale dwa kociołki na lód.

- Więc co z tego?

- Randy powiedział, że niósł kociołek na lód ze swojego pokoju, kiedy szedł do pokoju Lannie.

- O co ci chodzi, Karo?

- Chodzi mi o to, że on nie kłamał, Frank. Kiedy szedł do jej po­koju, miał ze sobą kociołek na lód. On nadal tam jest. Zadzwonię do Waszyngtonu i poproszę, żeby zdjęli odciski palców z obydwu kocioł­ków.

- Może to był tylko pretekst, żeby do niej wejść.

- On nie potrzebował pretekstu, nie pamiętasz, Frank! Zostawiła wiadomość, żeby przyszedł do jej pokoju.

- Co się z tobą dzieje, Karo?! Mamy faceta praktycznie złapa­nego na gorącym uczynku, który zabił twoją najlepszą przyjaciółkę, znajdujemy w jego domu dowody obciążające go w sprawie morder­stwa Sheili Worthy, a ty nagle zaczynasz mu wierzyć! Temu sukinsy­nowi?!

- Ja tylko mówię, że pewne rzeczy w tym wszystkim nie trzymają się według mnie kupy, Frank.

- A według mnie trzymają się. Pójdę dzisiaj do Lambert i po­wiem jej, że moim zdaniem należy oskarżyć Taylora o morderstwo Sheili. Zgadzasz się ze mną pod tym względem?

- Może najpierw poczekamy na wyniki badań, Frank! Co będzie, jeżeli na nożach znajdą się odciski palców jakiejś innej osoby? Powinni­śmy zebrać wszystkie dowody i mieć przekonujące argu­menty, zanim go oskarżymy o zamordowanie Sheili.

- W porządku. Ale tymczasem przesłucham Taylora w związku z tymi tu rzeczami i powiadomię Lambert, że znaleźliśmy w jego mieszka­niu dodatkowe dowody związane z morderstwem Worthy. Muszę ją o tym poinformować, Karo. Sama o tym dobrze wiesz.

- W porządku, Frank.

Wyłączyli światło i wyszli na zewnątrz. Kara zapaliła silnik jeepa, poczekała chwilę, żeby się rozgrzał, i odjechała sprzed domu Ran­dy'ego.

Tuż przed wyjściem z pracy otrzymała telefon z Waszyngtonu w sprawie obydwu kociołków znalezionych w pokoju Lannie. Kociołek stojący na biurku miał komplet odcisków palców Randy'ego i jeden odcisk należący do nie zidentyfikowanej osoby. Powiedziano jej też, że rankiem po aresztowaniu Randy'ego policja przeszukała jego po­kój, ale, tak jak przypuszczała, nie było w nim kociołka na lód. Kiedy wyszła z biura, na dworze było już ciemno. Wsiadła do jeepa i skiero­wała się wprost na Jackson Boulevard.

Areszt wojskowy znajdował się pośrodku placu otoczonego przez druciane zasieki. W nocy wielkie reflektory oświetlały teren jak sta­dion. Wewnątrz, pomimo że była już dziewiąta wieczorem i więk­szość aresztowanych zamknięto w celach, panował niesamowity hałas. Szczękanie metalowymi miskami, uderzenia pięścią w drzwi, wrzaski... Kara pomyślała, że sam hałas powinien wystarczyć, by przestępcy gotowi byli wrócić na ścieżkę cnoty, a jednak wielu z nich pozostało recydywistami.

Randy'ego przetrzymywano w izolatce. Wejście do jego celi przegra­dzały ciężkie stalowe drzwi z judaszem na wysokości oczu i okienkiem do podawania posiłków poniżej. Żandarm otworzył drzwi i Kara weszła do celi. Było to pomieszczenie o rozmiarach trzy na trzy metry z wąskim łóżkiem, zlewozmywakiem i toaletą z nierdzewnej blachy.

- Co tu robisz? - zapytał, podnosząc się z łóżka.

- Chcę ci pomóc, Randy.

- Tak, oczywiście. Słyszałem już dzisiaj o całej tej twojej po­mocy. Hollaway już mnie tu przesłuchiwał. Zamierzasz oskarżyć mnie o zamordowanie również Sheili, prawda?

- Nie. Ja nie zamierzam ciebie oskarżyć.

- Co?

- Myślę, że jesteś niewinny, Randy. Według mnie zostałeś wro­biony przez Beckwitha. Zabił Sheilę i Lannie, a ciebie wrobił w oby­dwa morderstwa. Chciałabym cię bronić, o ile zechcesz powołać mnie na swego obrońcę.

Randy usiadł ciężko na leżance.

- Karo! Wierzysz mi!

- Prawdę mówiąc, najpierw nie wiedziałam, co o tym myśleć. Ale jak na mój gust, wszystko w tej sprawie układa się za gładko. Myślę, że za tym wszystkim stoi Beckwith. Dopadnę go, Randy. W tych okolicznościach najlepiej byłoby, gdybym się podjęła twojej obrony.

- Co mam zrobić?

- Nie chcę, żebyś teraz mówił cokolwiek mnie ani komukolwiek innemu. Jutro rano złożysz wniosek, żebym została twoim obrońcą. Ja też złożę odpowiedni wniosek, ale mogą się nie zgodzić, więc na razie lepiej by było, gdybym niczego od ciebie nie usłyszała, bo mogą mnie powołać na świadka oskarżenia.

- Myślisz, że może się udać?

- Nie wiem. Byłam oskarżycielem w sprawie morderstwa Sheili. Byłoby bardzo niezwykłe, gdyby pozwolili oskarżycielowi stać się obrońcą. Ale dołożę starań, żeby do tego doszło.

- Nie wiem, co powiedzieć. To wszystko jest takie nierealne...

- Posłuchaj mnie - przerwała mu Kara. - Siedź teraz cicho. Jeżeli Hollaway czy ktoś inny przyjdzie cię przesłuchać, nie piśnij ani słowa. Nie rozmawiaj nawet z innymi aresztowanymi. Któryś może być kapusiem.

- Będę uważał.

Podali sobie ręce.

- Nie powiedziałam nikomu, że idę się z tobą zobaczyć. Mam tu znajomego strażnika, wpuścił mnie bez wpisywania się. Więc też nie mów nikomu, że rozmawiałeś ze mną.

- Nie powiem.

- I uszy do góry!

Po powrocie do domu odtworzyła nagrane telefony.

- Cześć - usłyszała głos Mace'a - chciałem ci powiedzieć, że wy­prowadziłem się z koszar i wynajmuję mieszkanie wspólnie z jednym sierżantem. Chciałbym, hm, chciałbym z tobą porozmawiać.

Zostawił jej numer, więc szybko podniosła słuchawkę i wybrała od­powiednie cyfry.

- Melduje się sierżant Nukanen.

- Mace, to ja - powiedziała niepewnie.

- O cześć, jak leci?

- W porządku. Mace, chciałam cię przeprosić za...

- Nie, poczekaj - przerwał jej - to ja przepraszam. Nie powinie­nem był zostawiać cię w ten sposób w Nowym Orleanie. Myślę o tym do tej pory. Naprawdę mi przykro.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza.

- Nie powinnam pozwolić ci na to, byś odjechał. Byłam taka głu­pia. Też o tym myślałam. Bez przerwy, każdego dnia. Tak tęsknię za tobą, Mace. Nawet nie wiesz, jak bardzo.

- Wiem. Też tęsknię za tobą.

- Chciałabym się z tobą spotkać.

- To chyba nie jest dobry pomysł, Karo. Jest za duże zamiesza­nie. Widziałem w gazecie, że pracujesz nad sprawą tego morderstwa. Gdyby ktoś się dowiedział...

- Masz rację - zgodziła się, zawiedziona. - Oczywiście, masz ra­cję.

- Chciałem po prostu z tobą porozmawiać. Powiedzieć ci, jak bar­dzo...

- Wiem. Czuję to samo. Mogę jeszcze raz zadzwonić do ciebie? - zapytała, mając nadzieję, że Mace nie słyszy błagalnego tonu jej głosu.

- Mój współlokator jest na ćwiczeniach, ale rano wraca - odpowie­dział po chwili wahania. - Nie chcę, żeby wiedział, co się dzieje. To chyba nie jest dobry pomysł. Może ja zadzwonię do ciebie?

- No tak.

- Może jutro wieczorem. Będziesz gdzieś tam?

- Oczywiście, Mace. Przepraszam cię bardzo. Miałeś rację...

- Muszę kończyć - przerwał jej. - Mam dużo roboty na jutro.

- Ja też. Dziękuję za telefon, Mace.

- Do widzenia.

Stała przez chwilę, przyciskając słuchawkę do ramienia. Tak wiele chciała mu powiedzieć. Dlaczego nie potrafiła tego z sie­bie wyrzucić? Denerwowało ją to, że nie może znowu podnieść słuchawki i posłu­chać jego głosu. Nie dość, że musiała uważać na przepisy o fraterniza­cji, to teraz doszła jeszcze sprawa z Beckwithem. Pragnęła, żeby to się jakoś skończyło, ale wiedziała, że to nie takie proste.

Zrobiła sobie filiżankę słabej kawy, siadła przy komputerze i przystą­piła do pisania wniosku o pozwolenie na prowadzenie obrony Randy'ego. Było to ryzykowne zagranie, ale musiała spróbować.

Przedmiot wniosku: zmiana przedstawicielstwa.

Do: podpułkownik Lambert. Wojskowe Biuro Prawne.

Kiedy dotarła następnego ranka do gabinetu swojej szefowej, Lam­bert siedziała wyprostowana jak zwykle za swym biurkiem. Kara zameldowała się i podała jej wniosek. Lambert przejrzała go szybko.

- To jest oburzające, pani major. Nie mam zamiaru na to pozwo­lić.

- Pani pułkownik, nie mogę oskarżać człowieka, którego uwa­żam za niewinnego.

- Ale będzie pani musiała to zrobić. Została pani przydzielona na samym początku do sprawy Sheili Worthy. Oskarżamy kapitana Taylora o zamordowanie porucznik Worthy i kapitan Love, więc kiedy sprawa trafi do sądu, pani miejsce będzie po stronie oskarżenia.

- Pani pułkownik, nie sądzę, żeby kapitan Taylor zabił te kobiety, nie chcę w to wierzyć nawet przez chwilę.

- To naprawdę nie ma znaczenia, co pani sądzi, pani major! Jako prawnik wojskowy czasami pani broni, a czasami oskarża. Taki jest charakter tej pracy, kiedy się służy w armii.

- Tak, pani pułkownik. Rozumiem to. Jednak zebrałam dowody na to, że Sheila Worthy została zabita przez kogoś innego. Ten sam człowiek najprawdopodobniej zamordował też Lannie Love.

- Dlaczego nie ujawniła pani tych dowodów mnie albo majorowi Hollaway owi?

- Mówiłam pani o moich wątpliwościach dotyczących tej sprawy, pani pułkownik. To było mniej więcej przed tygodniem, kiedy ponaglała mnie pani, żebym przygotowała się do przedstawie­nia dowodów obciążających porucznika Parksa. Powiedziałam wtedy pani, że nie jestem dostatecznie przekonana o jego winie. Teraz dyspo­nuję nowymi dowodami. Nie ujawniłam ich jeszcze, ponieważ doszłam do przekonania, że kapitan Taylor jest niewinny. Gdybym ujawniła te dowody pani czy też majorowi Hollawayowi, to zdradziła­bym argumenty obrony.

- Przy założeniu, że zostałaby pani jego obrońcą, pani major.

- Tak, pani pułkownik.

- Jeżeli jako oskarżyciel dysponowałaby pani korzystnymi dla po­dejrzanego dowodami, to i tak musiałaby je pani ujawnić obrońcy.

- Tak jest. Rozumiem to. Ale obrona nie ma obowiązku ujawnia­nia swoich argumentów przed oskarżeniem, a ja od kilku dni czuję, że kapitan Taylor jest niewinny, więc zaczęłam myśleć o tym, że powinnam zostać jego obrońcą.

- Ale z drugiej strony wie pani wszystko, co dotyczy dowodów, którymi dysponuje oskarżenie w sprawie Sheili Worthy. Tu też wystę­puje sprzeczność, nieprawdaż?! Może najlepszym rozwiązaniem będzie odsunięcie pani od obydwu spraw. Wtedy będzie można przy­dzielić adwokata kapitanowi Taylorowi i wyznaczyć nową osobę do prowadzenia oskarżenia.

- Uważam, że nie zachodzi tu żadna sprzeczność, pani pułkow­nik. Według regulaminów oskarżenie jest zobowiązane przedstawić obronie wszystkie zebrane dowody, które będą przedstawione w sądzie. Obrona natomiast jest zobligowana do zapoznania się przed rozprawą z całą dokumentacją oskarżenia. Więc w tej chwili nie wiem wiele więcej poza tym, czego dowiedziałabym się zgodnie z prawem po rozpoczęciu postępowania.

Pułkownik Lambert złożyła ręce w niemal modlitewnym geście.

- Ma pani rację, rzeczywiście oskarżenie ma obowiązek ujawnić swoje dowody. Powinnam o tym pamiętać.

- Nie ma tu żadnego dylematu, pani pułkownik, i ja chcę bronić kapitana Taylora. Według regulaminów ma prawo do wyboru obrońcy wojskowego, jeżeli taki oficer jest do dyspozycji. Więc jestem tutaj i chcę się tym zająć. Jestem gotowa podjąć się jego obrony.

Lambert patrzyła w milczeniu przez okno i dopiero po dłuższej chwili zwróciła twarz ku Karze.

- Składa pani bardzo niezwykły wniosek. Nie sądzę, żebym miała odpowiednie uprawnienia, aby go zaakceptować czy odrzucić.

- Ależ pani je ma, pani pułkownik. Jest pani szefem biura. To wcho­dzi w zakres pani uprawnień.

- Pani major, biorąc pod uwagę to, co się dzieje w Fort Benning, nie mam zamiaru nawet dotykać tej sprawy. Przekażę pani prośbę wyżej drogą służbową. Potrzebna jest akceptacja instytucji na wyż­szym szczeblu niż mój, żeby podjąć decyzję w tej kwestii.

Kara oddała honory i wyszła. Tak, oczywiście, potrzebna będzie osoba na wyższym stanowisku - pomyślała. To znaczy Beckwith.

Odpowiedź przyszła o wiele szybciej, niż Kara się spodziewała. Około szesnastej asystentka przyniosła jej kartkę z rozkazem natychmia­stowego zameldowania się w gabinecie generała Beckwi­tha.

Dowództwo Trzeciej Armii nie było daleko, więc Kara udała się tam pieszo. Na miejscu czekał na nią bardzo zdenerwowany major.

- Gdzie pani była, major Guidry?

- Dostałam rozkaz pięć minut temu.

- Generał jest gotowy.

- To dobrze. Ja też jestem gotowa.

Major podprowadził ją do drzwi gabinetu generała. Kara weszła do środka i się zameldowała.

- Proszę zamknąć drzwi, pani major - polecił Beckwith.

Kara wróciła do drzwi, zamknęła je i podeszła z powrotem do jego biurka. Beckwith wyciągnął rękę z jej pisemnym wnioskiem i potrzą­snął nim gwałtownie.

- Co to, kurwa, ma znaczyć?!

Kara napięła usta.

- Jak pan śmie mówić do mnie w taki sposób, panie generale! - zaprotestowała głosem wibrującym od gniewu.

Beckwith uśmiechnął się.

- O, do tego dochodzi jeszcze niesubordynacja. Skończyłem ba­wić się z tobą, Guidry. Oskarżę cię o zadawanie się z niższym persone­lem, niesubordynację i zaniedbanie obowiązków.

- O nic mnie pan nie oskarży, generale. Ma pan mój wniosek. Albo go pan zaakceptuje, zgadzając się, żebym broniła kapitana Tay­lora, i podpisze wniosek tu na miejscu, albo jak wyjdę z tego gabinetu i od razu zadzwonię do „New York Times'a”, CBS i CNN, oraz do wszystkich innych programów informacyjnych. Zwołam konferencję prasową na pańskim lądowisku dla helikopterów i powiem im wszyst­kim, co wiem o panu i Sheili Worthy oraz Lannie Fulton Love. Kiedy skończę, to już ani jeden senator nie zagłosuje, żeby poprzeć pana nominację na szefa sztabu.

Beckwith wbił w nią wzrok.

- Pani blefuje - rzucił po chwili milczenia.

- Niech pan spróbuje, panie generale - wyrzuciła z siebie gwałtow­nie Kara. - Zobaczymy, kto wygra.

- Sądzi pani, że wszystko sobie elegancko zaplanowała, prawda?! - powiedział Beckwith nieco mniej gniewnym tonem. - Że może pani sobie tu przyjść, by mi grozić, a ja będę siedział i potulnie słuchał! Chyba zapomniała pani, z kim ma do czynienia, pani major.

- Nie zapomniałam, panie generale. Powiedział mi pan piętnaście lat temu w motelu koło West Point, że chce pan zostać szefem sztabu armii. Wiem dokładnie, z kim mam do czynienia.

- Odrzucę ten wniosek, Guidry - oświadczył generał, sięgając po pióro.

- Lannie była głęboko, niesamowicie zakochana w panu - powie­działa, starając się zapanować nad swym głosem. Nie mogła ujawnić siły swego gniewu. - Trudno mi się z tym pogodzić, ale ona kochała pana, więc po jej śmierci przyrzekłam sobie, że uszanuję jej pamięć. Ale wie pan co, gene­rale Beckwith? Jeżeli odrzuci pan mój wniosek, to jej nazwisko i reputacja będą wynurzane w takim samym błocie jak pańskie.

- Zrobiłaby to pani swojej przyjaciółce?

- Moja przyjaciółka, panie generale, nie żyje.

Beckwith zamrugał oczami, poczerwieniał na twarzy, podpisał wnio­sek i rzucił go na podłogę. Kara podniosła doku­ment. „Akcep­tuję”.

33

Barak komunikacyjny stał za starym magazynem przy bocznicy ko­lejowej biegnącej wzdłuż zachodniej granicy jednostki. Kara wie­działa, że technika kodowania łączności telefonicznej jest tajemnicą państwową, ale pamiętała dobrze, że Sheila Worthy tuż przed śmier­cią dwukrotnie dzwoniła do kogoś, korzystając z pośrednictwa cen­trali specjalnej, która się mieściła w baraku komunikacyjnym. Wobec tego, że Randy został już oficjalnie oskarżony o zamordowanie Sheili Worthy oraz Lannie Love, obydwie rozmowy nabierały dodatkowego znaczenia. Musiała spróbować to rozgryźć.

Dowody w sprawie morderstwa Lannie w przytłaczający sposób przemawiały przeciwko Randy'emu. Trudno było wyobrazić sobie okoliczności, które pozwalałyby je podważyć. Z drugiej jednak strony wojskowy aparat sprawiedliwości popełnił potencjalnie poważny błąd, łącząc obydwa morderstwa w jedną sprawę. Gdyby zdołała wykazać, że Randy nie zamordował Sheili Worthy, to wtedy jej argu­menty w sprawie morderstwa Lannie zyskiwałyby bardzo na wadze i wiarygodności.

Było dla niej oczywiste, że tamtej nocy Sheila dzwoniła do kogoś innego niż Randy. Taylor nie miał bowiem dostępu do linii specjalnej. Do kogo więc w takim razie telefonowała?

Kara była przekonana, że tą osobą był Beckwith, ale wiedziała też, że trudno będzie to udowodnić. Wysiadła z samochodu przed bara­kiem komunikacyjnym, ale okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz. Zastukała mocno dwa razy. Po chwili drzwi uchyliły się nieco i w szparze ukazał się starszy wiekiem sierżant. Na piersiach miał naszywkę z nazwiskiem Crowell, a w ręce trzymał filiżankę kawy.

- Dzień dobry pani, czym mogę służyć?

- Czy sierżant Crowell?

- Tak, proszę pani.

- Jestem major Guidry z Wojskowego Biura Prawnego. Czy mogę wejść?

Przez chwilę sierżant nie był pewien, jak zareagować, ale odsunął się nieco w bok i otworzył szerzej drzwi.

- Tak, pani major. Nie wiem, co my możemy mieć wspólnego z Biurem Prawnym, ale proszę bardzo.

- Dziękuję.

Weszła do środka i znalazła się w wielkim pomieszczeniu zapcha­nym sprzętem komunikacyjnym. Przed nią stały rzędami meta­lowe regały pełne jakiegoś sprzętu. Przy jednej ze ścian znajdo­wała się supernowoczesna konsola do łączności radiowej, a obok niej konsola do łączności telefonicznej obsługiwana przez żołnierza w słuchawkach na uszach.

- Mam pewien problem, sierżancie Crowell. Jakiś czas temu popeł­niono tu w Benning morderstwo. Może pan o nim czytał?

- Tak, pani major. Ta porucznik.

- Zgadza się. Bronię człowieka, którego oskarżają o jej zamordowa­nie.

- Nie zazdroszczę pani tej funkcji. Nie słyszałem o wielu rozpra­wach przed sądem wojskowym, które skończyłyby się uniewinnie­niem.

- Ma pan w tym wypadku rację, sierżancie - zgodziła się, sięgając do torebki. - Chciałabym coś sprawdzić... Tej nocy, kiedy zginęła, wykonała dwie rozmowy przez telefon

- My tu nie mamy niczego wspólnego z komórkowymi, pani ma­jor. Oni mają centralę w mieście.

- Rozumiem to, sierżancie, ale proszę mi pozwolić skończyć.

- Przepraszam, pani major.

Kara rozwinęła rachunek za telefon Sheili.

- Obydwie rozmowy były łączone za pośrednictwem centrali spe­cjalnej. Dowiedziałam się, że ta centrala znajduje się tu, w tym baraku. Czy to prawda?

- Tak, pani major, ona jest tu zaraz - wskazał na konsolę, przy któ­rej siedział żołnierz - ale to jest tajne, pani major. Nie mogę tego ruszać bez rozkazu.

- Nie proszę pana o to, sierżancie. Chcę tylko się dowiedzieć, do­kąd jest łączona rozmowa, jeżeli przechodzi przez centralę spe­cjalną.

- Idzie dalej po normalnych liniach, ale jest zakodowana. Żeby odebrać taką rozmowę, trzeba mieć specjalny aparat.

- Aha. I to jest tajne?

- Tak, pani major. Ściśle tajne.

- A czy prowadzi się rejestr rozmów, które przechodzą przez cen­tralę specjalną?

- Nie, pani major.

- Więc nie ma w ogóle żadnych zapisków dotyczących tego, z kim mogą być łączone takie rozmowy?

- Nie, pani major.

Kara podała mu rachunek.

- Proszę spojrzeć na te połączenia, sierżancie. Wygląda na to, że zadzwoniła raz, ale nikt nie odebrał, więc zadzwoniła jeszcze raz.

- Być może. Trudno powiedzieć.

- Powiedzmy, że mam rację. Zadzwoniła raz i nikt nie odebrał. Potem zadzwoniła jeszcze raz. Załóżmy, że dzwoniła do tej samej osoby. Z jakim numerem mogła być połączona ta rozmowa, sierżan­cie? To znaczy, gdyby pan próbował zgadnąć.

Sierżant zastanowił się chwilę.

- Dostajemy tą drogą rozmowy z Pentagonu. Cały czas dzwonią na linii specjalnej. Czasami łączymy rozmowę i okazuje się, że tego kogoś nie ma w biurze. Może być w samochodzie albo gdzieś w polu. Więc przejmujemy tę rozmowę i przeka­zujemy przez radio.

Oczywiście! - pomyślała Kara. Przecież Beckwith był w swoim sa­mochodzie sztabowym!

- Chciałabym zapytać o coś jeszcze, sierżancie. Jeżeli rozmowa jest przekazywana z tej centrali drogą radiową, to się jej nie koduje, prawda?

- Niekoniecznie, pani major. W pojazdach dowódców mają odbior­niki radiowe do rozmów kodowanych.

- To znaczy w bojowych pojazdach dowodzenia?

- Tak, pani major. Na przykład w helikopterach dowodzenia i w niektórych transporterach. Jest ich sporo.

- W samochodach sztabowych też pewnie mają urządzenia kodu­jące.

- Tak, pani major.

Kara złożyła rachunek i umieściła go w torebce.

- Dziękuję, sierżancie, bardzo mi pan pomógł.

- Czy jeszcze coś mógłbym dla pani zrobić?

Kara zatrzymała się przy drzwiach.

- Jeszcze jedna rzecz, sierżancie. Samochody sztabowe, na przy­kład samochody sztabowe dowództwa, zawsze mają radia, prawda?

- Zgadza się, pani major.

- A czy mają też telefony komórkowe?

- Wiem, że niektóre z nich mają - odparł po chwili namysłu. - Sa­mochody sztabowe dowództwa armii są wyposażone we wszystko: radia, telefony komórkowe i inne tego typu urządzenia.

- Dziękuję jeszcze raz, sierżancie.

- Nie ma za co, pani major.

Kiedy otworzono Karze drzwi celi, Randy przechadzał się ner­wowo w jej wnętrzu.

- No i jak? - zapytał podniecony.

- Udało mi się. Bronię ciebie.

- Świetnie! Jak to zrobiłaś?!

- Powiedzmy, że twój szef i ja doszliśmy do porozumienia.

- Próbował cię powstrzymać?

- Ale przemyślał sprawę i zmienił zdanie.

Randy siadł na jednym końcu leżanki, a Kara na drugim.

- Chciałam załatwić, żeby cię zwolnili do aresztu domowego, ale Beckwith nie chce na to pozwolić.

- Nawet porucznik Calley nie był zamknięty w czasie swojego procesu.

- Ale jego oskarżyli „tylko” o zabicie paruset Wietnamczyków. Z tobą to inna sprawa. Zabiłeś nie jedną, ale dwie kochanki generała.

- Ależ ja tego nie zrobiłem!

- Żartowałam, Randy.

- Przepraszam. Chyba jestem za bardzo spięty.

- Masz do tego prawo - powiedziała, otwierając swoją aktówkę. - Musimy przedyskutować pewne sprawy. Najpierw zajmijmy się tą nocą, kiedy zginęła Lannie. Powiedziałeś, że kiedy wszedłeś do po­koju, ona leżała na łóżku, a z jej szyi wystawał nóż, więc go wyciągną­łeś.

- Tak.

- To znaczy, że będą mieli na nożu twoje odciski palców. Tam było mnóstwo krwi. Zakrwawiłeś się?

- Okropnie. Zrobili mi ze trzydzieści zdjęć. Pod każdym kątem.

- Jezu!

- To fatalne, prawda?

- Mogło być gorzej. Mogli cię złapać na przykład w momencie, kiedy wbijałeś jej nóż w szyję.

- Ale...

- Och, przestań - podniosła rękę. - Wiem, że tego nie zrobiłeś. To Beckwith ją zabił. Po prostu to wiem.

- Karo, tak się boję!

- Posłuchaj, Randy, muszę wiedzieć, czy ktokolwiek mógł cię wi­dzieć w holu albo na schodach tamtej nocy. Może ktoś cię widział wtedy na przykład w windzie albo w korytarzu?

Randy w milczeniu odwrócił od niej wzrok.

- Randy, odezwij się do mnie.

- Widziała mnie osoba, z którą byłem u siebie w pokoju.

- Wspaniale! Jak ona się nazywa?

- Jak on się nazywa?! Karo, jestem gejem.

No jasne - pomyślała, patrząc na niego.

- W porządku, więc jak on się nazywa?

- Ed Teese.

- To ten generał, z którym siedziałeś w Nowym Orleanie!

- Tak.

- Mieszkałeś z nim w hotelu?

- Nie, mieliśmy osobne pokoje, ale tamtej nocy był u mnie.

- Randy, dlaczego mi nie powiedziałeś tego wcześniej? Przecież masz alibi.

- Bałem się, Karo. Jestem gejem. Wiesz, co to znaczy w armii.

- Posłuchaj, Randy. Lannie już nie żyła, kiedy do niej dotarłeś. Musimy ustalić, kiedy mogła zginąć. O której godzinie odebrałeś wiadomość od niej?

- O trzeciej piętnaście. Pamiętam, jak popatrzyłem na budzik przy łóżku.

- Więc doszedłeś do jej pokoju o, powiedzmy, trzeciej szesna­ście, trzeciej siedemnaście?

- Nie później. Zszedłem tylko jedno piętro niżej.

- To potwierdza twoje alibi. Kiedy dzwoniłeś do centrali, byłeś w swoim pokoju z generałem Teese'em. Telefonistka, która ci przeka­zała wiadomość, jest naszym świadkiem. Generał Teese też może potwierdzić miejsce twojego pobytu...

- On nie może zeznawać. Nie poproszę go o to.

Kara popatrzyła na niego zdziwiona.

- Randy, to poważna sprawa. Jesteś oskarżony o morderstwo i mo­żesz dostać dożywocie w Leavenworth bez prawa do wcześniej­szego wyjścia. Skoro masz alibi, to musisz je wykorzystać. Dzięki zeznaniu Teese'a może nam się udać obalić oskarżenie w sprawie Lannie. W armii nie ma bardziej wiarygodnego świadka niż generał. Sąd uwierzy mu bez wahania.

- Ale nie w tej sytuacji. Kiedy się dowiedzą, że jest gejem i że jeste­śmy kochankami, wtedy już nie. Dadzą mi dożywocie i w do­datku jego też postawią przed sądem. Zamiast jednego z nas obydwaj skończymy w Leavenworth.

- Sądzę, że on byłby gotów podjąć takie ryzyko, żeby uchronić swojego przyjaciela przed pójściem do więzienia na resztę życia.

- Karo, ty nie rozumiesz. Nie wiesz, co to znaczy być gejem w tym wojsku. Myślisz, że ta zasada „nie pytać, nie mówić” komukol­wiek pomaga? Usuwają gejów, mężczyzn i kobiety, na lewo i na prawo! W wojsku jest zakorzeniona niesamowita niechęć do gejów. To się wcale nie zmienia. Jeżeli ci się wydaje, że zbierzesz ławę przysięgłych złożoną z wyższych oficerów, którzy potrafią się pozbyć swoich uprzedzeń i będą gotowi dać wiarę generałowi gejowi, zeznają­cemu korzystnie na rzecz przyjaciela, to chyba masz coś nie tak z głową.

- Nie pomyślałam o tym.

- No bo i skąd miałabyś o tym wiedzieć? Ty tego nie przeżywasz, a ja tak.

- Randy, myślę, że mimo wszystko warto spróbować. Porozma­wiam z generałem Teese'em i zobaczę, co o tym sądzi.

- Nie pozwolę na to.

- Dlaczego nie?

- To nie ma żadnego sensu. Jeżeli go namówisz, żeby zeznawał, to nie wyjdzie nam to na zdrowie. Przysięgli naradzą się i uznają, że jestem pedałem. Pomyślą, że nienawidzę kobiet i dlatego je zabijałem. Nie może być nic gorszego od powołania Eda na świadka. Uwierz mi. Wiem o tym i Ed też wie. Powiedziałby ci to samo.

- Jednak uważam, że powinnam z nim porozmawiać.

- W porządku, porozmawiaj z nim. Ale tu chodzi o moje życie, więc jeżeli ja mówię, że on nie zeznaje, to nie zeznaje, jasne!

- Jasne.

- Musimy tylko udowodnić, że nie zrobiłem tego.

- My nie musimy niczego udowadniać, Randy. To oni muszą udo­wodnić, że to zrobiłeś. Ale teraz sprawy przedstawiają się tak, że nie będzie to dla nich trudne.

- Wiem. Jest niedobrze, prawda?

- Nie będę cię oszukiwać. Cała ta sprawa nie wygląda dobrze. - Kara spojrzała do swoich notatek. - O, mam jeszcze jedną rzecz. Dowiedziałam się, że tuż przed śmiercią Sheila wykonała dwie roz­mowy przez telefon komórkowy. Łą­czyła się z kimś za pośrednic­twem centrali specjalnej.

- Dzwoniła do Beckwitha. Zawsze tak się kontaktowali.

- Wiedziałam!

- Ale tego się nie da udowodnić. Właśnie dlatego korzystali z li­nii specjalnej.

- A czy Beckwith ma w samochodzie sztabowym radio do od­bioru kodowanych rozmów?

- Tak. Cały czas rozmawiali ze sobą w ten sposób.

- Więc centrala mogła przekazać jej telefon do jego samochodu drogą radiową.

- Mogło tak być.

- Ale on ma też w samochodzie telefon komórkowy, prawda?

- Tak, oczywiście.

- Więc mogli też przekazać tę rozmowę na jego telefon komór­kowy, prawda?

- Całkiem możliwe.

- To znaczy, że jej ostatnia rozmowa przez telefon była rozmową z zabójcą. Nie możemy tego jeszcze udowodnić, ale tak właśnie było.

- Więc co to dla nas oznacza?

- Na razie jeszcze nie wiem. Muszę o tym pomyśleć.

Randy odwrócił wzrok w zamyśleniu.

- Ty go naprawdę kochasz, prawda? - zapytała Kara, dotykając jego dłoni. - Generała Teese'a?

- Tak, kocham.

- Szkoda, że nie ma jakiegoś innego sposobu...

- Ale nie ma. Już dość nad tym rozmyślałem. Chyba rozumiesz, że gdybyśmy mogli wykorzystać moje alibi, to jeszcze w Waszyngto­nie starałbym się, żeby Ed porozmawiał z tobą i Holla­wayem.

- Tak.

- Nie mam zamiaru się użalać, ale muszę ci powiedzieć, że nieła­two być gejem w Ameryce. A już całkiem nie do zniesienia jest być gejem w wojsku. Człowiek jest przegrany, jeśli się ujawni, i przegrany, jeżeli tego nie zrobi. Gdy się przyzna, że jest gejem, to go wyrzucą za to, że nim jest. Jeśli to ukrywa i sprawa się wyda, to go wyrzucą za kłamstwo. To czyste piekło na ziemi, Karo, inaczej tego nie można nazwać.

- Więc dlaczego poszedłeś do West Point? Dlaczego postanowi­łeś być oficerem, skoro to takie straszne?!

- Mógłbym zapytać ciebie o to samo.

- No tak, rzeczywiście mógłbyś - zgodziła się.

34

Dahlia King kroiła cebulę, a jej mąż siedział przy ladzie kuchennej z filiżanką herbaty. Coraz mocniejszy wiatr targał okapami nad ok­nami kuchni.

- Wszyscy mówią o przemówieniu Beckwitha, Bernie.

- W życiu nie słyszałem takiego steku bzdur.

- Ale bardzo dobrze mu to wyszło. Słyszałam, jak senator Mal­dray mówił jednemu ze swoich asystentów, żeby mu załatwił egzem­plarz przemówienia.

- Maldray już jasno dał do zrozumienia, że popiera Beckwitha. Spisałem go na straty parę tygodni temu.

- Możesz coś na to poradzić?

- W następnym tygodniu drukują mój artykuł w „Washington Post”. Porównałem redukcję personelu w przemyśle do tego, co się dzieje w armii. Wszyscy zaniedbują element ludzki. Wielkie korpora­cje, na przykład AT&T, wcale tak bardzo się nie różnią od armii. W obydwu wypadkach wymaga się od ludzi, żeby poświęcili swoje życie dla dobra firmy czy wojska, a potem, dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia lat później, słyszą: „Dziękujemy bardzo, ale już nam nie jesteście potrzebni”, i lądują na bruku.

- Więc co proponujesz?

- W armii problem polega na tym, że mówimy żołnierzom na po­czątku służby, iż mogą spodziewać się przejścia na emeryturę po dwudziestu latach i będą dostawali emeryturę w wysokości połowy pensji. Ale tak naprawdę to wiemy, że wielu z nich wcale nie wysłuży tylu lat. Oszukujemy ich. Propo­nuję, żeby można było dobrowolnie odejść na wcześniejszą emeryturę z mniejszym uposażeniem i żeby ludzie przymusowo zwalniani w związku z redukcją też dostawali emeryturę, tyle że zmniejszoną o jeszcze jedną grupę. Jeśli damy niektórym z tych młodych ludzi szansę dobrowolnego przejścia, powiedzmy, po piętnastu latach na emeryturę, to nie będziemy musieli tak wielu z nich wyrzucać przymu­sowo.

- Moim zdaniem to dobry pomysł.

- Tak, ale politycznie to będzie śliska sprawa. W dłuższym okre­sie taka operacja przyniosłaby oszczędności, ale w najbliższym czasie musielibyśmy zwiększyć wydatki w resorcie. Trzeba byłoby robić oszczędności, najlepiej na rezerwie i Gwardii Narodowej, ale ci kongresmani i senatorowie mają w swoich stanach tych wszystkich rezerwistów i gwardzistów, więc nie będą tego popierali.

- Ci idioci na Kapitolu są tacy krótkowzroczni.

- Jak krety - dodał generał. Jego żona się roześmiała.

- Coś smacznie pachnie. Co robisz na lunch?

- Udało mi się kupić trochę niebieskich raków, więc robię gumbo.

- Ojej, w taki zimny dzień to strzał w dziesiątkę.

- Sama to wiem.

- Wiesz, o co chodzi w armii? Mamy do czynienia tylko z ludźmi. Niczego nie produkujemy ani nie przynosimy dochodów. Te wszystkie czołgi, helikoptery i systemy uzbrojenia istnieją tylko po to, by wyposażyć naszych ludzi. Łatwo jest o tym zapomnieć, kiedy się siedzi wśród papierków w Pentagonie i patrzy przez Potomac na zmiany polityczne w Waszyngtonie. Właśnie to mnie najbardziej denerwuje w przemówieniu Beckwitha. Do diabła, sam bym zadzwo­nił do prezydenta i zarekomendował go na szefa sztabu, gdybym miał pewność, że on wierzy chociaż w jedno słowo ze swojego przemówie­nia, ale ten sprytny sukinsyn wierzy tylko w swoją własną karierę.

Kara rzuciła słuchawkę telefonu. Przed chwilą otrzymała informa­cję od detektyw Fogel z Chicago, że odnaleźli miejsce pracy Patti O'Brien: sklep muzyczny sieci CD Shak. Niestety sklep był zamknięty z powodu remontu, a wszyscy pracownicy otrzymali urlop. Znowu więc nie było wiadomo, gdzie szukać Patti O'Brien.

Zadzwoniła więc do informacji i otrzymała numer kierownictwa firmy CD Shak Incorporated, które mieściło się w Minneapolis. Oka­zało się, że nie mają tam listy sprzedawców, ale dysponują na szczę­ście nazwiskiem kierownika sklepu w Chicago: Jeffa Kleina. Według rozmówców Kary miał on domowe adresy wszystkich swoich pracowni­ków, tylko że też był na urlopie. Kara zdołała przebić się przez poszczególne szczeble biurokracji w CD Shak i w końcu udało się jej uzyskać połączenie z szefową firmy. Dowiedziała się od niej, że Jeff Klein wyruszył na urlop samochodem z przyczepą campingową i podróżuje po delcie Missisipi, gdzie odwiedza kluby bluesowe i knajpy z muzyką. Większość z tych lokali nie miała nawet telefonów, więc nie było sposobu, żeby mu zostawić wiadomość. Wiadomo było tylko, że Klein zamierzał odwiedzić sklep muzyczny Stackpole Re­cords w Clarksdale. Kara poprosiła swoją rozmówczynię, żeby przeka­zała Kleinowi jej prośbę o telefoniczny kontakt, a potem zadzwo­niła do sklepu Stackpole Records i zostawiła w nim podobną wiadomość. Musiała znaleźć Patti O'Brien. Była pewna, że O'Brien zna informacje na temat swej współlokatorki, obciążające Beckwitha.

Major Frank Hollaway i major Howard Sanders czekali na nią w sali obrad. Kara postawiła swoją aktówkę i wymieniła z nimi uściski dłoni.

- Więc znowu ruszamy na wojnę, Karo - rzekł Sanders, uśmiecha­jąc się z wyższością. - Tym razem przetrzepię ci skórę. Poznałem już twoje chwyty.

- To nowa sprawa, Howard, nowy klient i nowe chwyty.

- Zobaczymy.

- Jasne, że zobaczymy. A więc do rzeczy, panowie. Co tam ma­cie?

Hollaway położył przed nią pojedyncze zdjęcie.

- Co to ma znaczyć?

- Mamy go, Karo. Już po nim.

- Posłuchaj, Frank. Byłam z tobą w jego mieszkaniu, kiedy znaleźli­śmy noże i złotą odznakę. Skąd, do diabła, wzięło się to zdję­cie?

- Jeszcze raz przetrząsnęliśmy jego mieszkanie. Znaleźliśmy zdję­cia w kieszeni jednej z marynarek w szafie.

- Muszę je zobaczyć.

Hollaway przysunął jej papierową kopertę. Kara wyjęła z niej nie­wielki pakiet zdjęć i przyjrzała się im.

- Frank, to jest wrabianie człowieka. Czy ty tego naprawdę nie widzisz?

- Wrabianie?! Przez kogo?! Kiedy?! Z jakiego powodu?!

- Jezu, Frank. Można się załamać.

- Mamy motyw, sposób zabójstwa i okoliczności. No i mamy jego.

- Daliście się podpuścić, chłopcy. Aż mnie to dziwi. Myślałam, że jesteście trochę bystrzejsi.

- Masz twoją listę świadków?

Kara sięgnęła do aktówki i wydobyła z niej listę.

- Proszę bardzo.

Przejrzeli obydwaj listę.

- Co to ma znaczyć? - oburzył się Sanders. - Co tu robi generał Beckwith?

- Jest świadkiem w sprawie charakteru oskarżonego. Chyba słysza­łeś o takiej kategorii.

- Generał absolutnie nie wystąpi w sądzie jako świadek w spra­wie morderstwa. Za diabła.

- Więc jeżeli to będzie konieczne, Howard, będę musiała wystą­pić z wnioskiem o jego przymusowe doprowadzenie.

Sanders zaplótł dłonie na karku i odchylił się w krześle.

- Myślisz, iż namówisz mnie, żebym wydał nakaz doprowadze­nia generała Beckwitha! Nic z tego.

- Więc odwołam się wyżej, Howard. Artykuł siedemset trzy mówi, że obydwie strony mają równe prawa, jeżeli chodzi o powoływa­nie świadków. Jeżeli będzie trzeba, to zwrócę się do dowódz­twa sił lądowych i wtedy Beckwith dostanie rozkaz stawienia się w sądzie.

- Dlaczego tak się upierasz przy powołaniu Beckwitha?

- Beckwith wystawił Randy'emu ocenę oficerską, Howard. Widzia­łeś ją?! Ona brzmi jak opinia kanonizacyjna wystawiona przez Watykan. Dał mu sto punktów. Dwa razy.

- Więc co z tego! To było wcześniej, zanim Taylor został oskar­żony o dwa morderstwa.

- Nie udowodniliście, panowie, że mój klient jest mordercą. To, co macie, to tylko posądzenie i garść dowodów. Dopóki wasze oskarże­nie nie zostanie potwierdzone tak, że nie będzie cienia wątpliwo­ści, i zostanie wydany werdykt, iż kapitan Taylor jest winny, to ma prawo do tego, by go uważać za niewinnego, i ja się tego doma­gam. Tak się składa, że jako jego obrońca mam coś do powiedze­nia na ten temat. Generał Beckwith wystąpi w sądzie jako świadek, nawet jeśli będę musiała zwrócić się do Najwyższego Sądu Apelacyjnego. Do widzenia, panowie.

Kiedy wpuszczono ją do izolatki, Randy jadł właśnie kolację. Posi­łek składał się ze smażonego hamburgera, kromki chleba ryżowego i pomarańczy. Każda z tych rzeczy umieszczona była w osobnym przedziale na plastikowej tacy. Jadł palcami, ponieważ złamał plasti­kową łyżkę, którą usiłował przekroić twardego hamburgera.

- Przyniosę ci coś z domu, jak przyjdę następnym razem - obie­cała Kara.

- Proszę, przynieś. To jedzenie jest okropne.

- Współczuję ci, Randy. Wiem, że ciężko to przechodzisz.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo.

- Byłam dzisiaj na spotkaniu z oskarżycielem. Mam listę świad­ków oskarżenia i opis dowodów.

Podała dokumenty Randy'emu. Spojrzał na nie i otworzył szeroko oczy.

- Nie mogę w to uwierzyć! Piszą, że brakuje mi jednej odznaki US?! To nieprawda! Mam je obydwie! Mogę to udowodnić!

- Wiem.

- Albo te zdjęcia. Nigdy nie miałem w domu żadnych zdjęć She­ili ani Lannie! Nie mam nawet zdjęcia Eda! Noże?! Skąd one się wzięły?! Jedyne noże, jakie mam, są w szufladzie w kuchni!

- Wiem o tym, Randy. Ktoś podrzucił te zdjęcia i noże, a także zabrał jedną z twoich złotych odznak. Musimy wydedukować, kto to mógł zrobić.

- Nie mogę w to uwierzyć, Karo. Kto mnie wrobił?!

- Beckwith. Zabił Sheilę i Lannie, więc kazał komuś włamać się do twojego mieszkania i podrzucić te rzeczy. Zastanów się teraz dobrze. Czy przypominasz sobie, żebyś w ciągu kilku ostatnich tygo­dni po powrocie do domu znalazł coś nie na swoim miejscu? Albo może zauważyłeś jakieś ślady włamania?

- Nie.

- Może powinnam kogoś tam posłać i sprawdzić, czy na oknach nie ma odcisków palców. Mogli otworzyć okno i wejść przez nie do środka.

- Gdyby ktoś się włamał, tobym to zauważył. Niczego takiego nie zauważyłem. Jestem pewien.

- Może to był ktoś inny. Kto ostatnio odwiedzał twoje mieszka­nie?

- Po pierwsze ty. Parę tygodni temu był Ed. Przyjechał do Atlanty w sprawach służbowych i zatrzymał się u mnie. I pani Bec­kwith. Przygotowywaliśmy u mnie zaproszenia na przyjęcie. W każdą środę o siódmej przychodzi kobieta do sprzątania. Wpuszczam ją, ale ona wychodzi sama, kiedy posprząta. Wierzę jej absolutnie. Jestem pewien, że tego nie zrobiła.

- Czy przychodzili jacyś ludzie z dostawą czegoś czy do naprawy czegoś?

- Nie. Chociaż... czekaj. Musiałem wezwać człowieka z firmy tele­fonicznej, żeby zainstalował mi nową linię do faksu. To było mniej więcej tydzień temu, czy coś koło tego.

- Może ktoś jeszcze? - zapytała, notując. - Pomyśl, Randy. To ważne.

- Nie, nikt więcej nie przychodził.

- Jeszcze jedna rzecz. Kiedy przesłuchiwałam cię wcześniej, powie­działeś, że w noc śmierci Sheili byłeś w domu.

- Tak. Po tym spotkaniu w klubie oficerskim.

- Spróbuję znaleźć ci jakieś alibi. Może ktoś cię widział, jak sze­dłeś do domu, chociaż ty go nie spostrzegłeś. Musimy określić, kiedy ona prawdopodobnie zginęła, i spróbować dowieść, że byłeś w tym czasie u siebie w domu. W ten sposób od razu moglibyśmy obalić oskarżenie w sprawie Sheili.

- Wiesz, jakie to oskarżenie? To znaczy od strony formalnej.

- Tak.

- Więc jak to sformułowali?

Kara wzięła głęboki oddech.

- Jeżeli chodzi o Lannie, to idą na całość. Oskarżają cię z arty­kułu sto osiemnaście paragraf pierwszy: morderstwo z premedytacją. W prawie cywilnym mówi się „morderstwo pierwszego stopnia”. Grozi za to kara śmierci, Randy. Musisz zdawać sobie z tego sprawę.

- Gdzie się będą odbywały rozprawy?

- W tym niewielkim budynku obok stadionu.

- To tam, gdzie był proces porucznika Calleya.

- Tak. To wszystko jest robione pod media. Spodziewają się du­żego zainteresowania. Pisali o tej sprawie we wszystkich gazetach w Atlancie i mówili w ogólnokrajowych wiadomościach telewizyjnych. Beckwith chce jak najwięcej rozgłosu. Będzie to rozgrywał w taki sposób, żeby pokazać, iż broni życia służących w armii kobiet, i dlatego ty musisz trafić za kraty. Chce, żebyś odgrywał rolę Rusty'ego Calleya lat dziewięćdziesiątych.

- Widziałem kiedyś Calleya w mieście, jak wychodził z restaura­cji. Wyglądał jak podstarzały Audie Murphy.

- Ta jego niewinna twarz to była połowa jego obrony. Drugą po­łową był oczywiście Nixon. Nixon nie chciał pozwolić, żeby jakikol­wiek energiczny amerykański chłopak, który tam pojechał na rozkaz i zabijał żółtków, miał jakieś problemy. Dali mu areszt domowy, pamię­tasz?! Nie wydaje mi się, żeby on spędził chociaż godzinę za kratkami. Nixon go uratował.

- A kto uratuje mnie, Karo?! K

ara zamknęła aktówkę.

- Ja. Ja ciebie uratuję.

35

Major Sanders podnosił już rękę, żeby zasalutować, gdy generał Beckwith poderwał się z krzesła i wrzasnął mu wprost w twarz:

- Co sobie, do cholery, wyobrażasz, Sanders! Chcesz mi teraz spie­przyć karierę tym gównem!

Sanders patrzył wprost przed siebie nieruchomym wzrokiem. Czuł na szyi oddech generała, ale nie widział go.

- Nie, panie generale.

Beckwith zamachał w powietrzu trzymaną w ręce kartką.

- Więc co to, kurwa, jest?!

- Panie generale, to prośba o pańskie stawiennictwo w sądzie w charakterze świadka obrony w procesie kapitana Randolpha Taylora.

- Potrafię czytać, do cholery. Ja chcę wiedzieć, do diabła, co to robi na moim biurku!

- Panie generale, kiedy obrona wnioskuje poprzez oskarżyciela o powołanie świadka, to w świetle wojskowego kodeksu karnego je­stem zmuszony przekazać ten wniosek świadkowi.

- Wiesz, co to jest, Sanders?! To jest, kurwa, zwykła bezczel­ność, nic innego.

- Tak jest, panie generale.

- Zabieraj ten papier i wsadź go Guidry w dupę! Słyszysz mnie!

- Panie generale, nie możemy tego zrobić.

- Co ty, do diabła, wygadujesz?! Zrobisz, do cholery, wszystko, co ci każę.

- Panie generale, artykuł siedemset trzy przewiduje, że obrona i oskarżenie mają równy dostęp do świadków.

- Co mnie, kurwa, obchodzi jakiś artykuł siedemset trzy!

Sanders obrócił twarz do generała.

- Panie generale, jeśli zignoruje pan ten wniosek albo odmówi sta­wienia się w sądzie, to obrona ma prawo zwrócić się do mnie o spowodowanie przymusowego doprowadzenia świadka. Major Gui­dry jasno mi powiedziała, że będzie się tego do­magała, jeśli pan odmówi zeznań.

- Chcesz mi powiedzieć, że ta suka może mnie zmusić do stawie­nia się przed sądem?!

- Tak, panie generale - odparł Sanders niepewnym tonem. - Takie jest prawo, panie generale.

Beckwith obszedł powoli biurko i usiadł.

- Czy masz pojęcie, jaka to bezczelność?!

- Tak, panie generale.

- Za dwa tygodnie prezydent dokona wyboru szefa sztabu. Spodzie­wam się, że to będę ja, ale jeśli zostanę zaciągnięty do sądu i Guidry będzie robiła ze mnie głupka, to moje akcje w Waszyngtonie spadną na łeb na szyję. Rozumiesz to!

- Tak, panie generale.

- Co to za pieprzenie o jakimś świadku w sprawie charakteru?!

- Jej chodzi o oceny, które pan wystawił kapitanowi Taylorowi, panie generale. Jestem pewny, że chce przedstawić te oceny jako dowody i wypytać pana o te wszystkie pochwały na temat kapitana Taylora.

- Napisałem ostatnią z tych ocen wiele miesięcy temu. Skąd mia­łem wiedzieć, że mój adiutant jest mordercą?!

- Zwróciłem jej na to uwagę, panie generale.

- O co jej chodzi, Sanders? Jak myślisz?

- Ona chyba uważa, że jeżeli uda się jej zmusić pana do złożenia wyjaśnień co do dobrej opinii Taylora, to będzie w stanie odciągnąć uwagę sądu od sedna sprawy, panie generale.

- Macie Taylora jak na talerzu w tych dwóch sprawach, prawda?

- Tak, panie generale. Mamy aż nadmiar dowodów, żeby został skazany.

- Więc jej chodzi o to, żeby zaszkodzić mnie. To jest widoczne, cholera, jak na dłoni.

- Jeżeli ona myśli, że powołanie pana jako świadka zaszkodzi panu, panie generale, to popełnia wielki błąd. Sąd uzna takie postępowa­nie za obrazę pana autorytetu i całej armii i odpowiednio na to zareaguje.

- Więc to kolejny powód, dla którego nie powinienem zeznawać. Jeżeli macie dość dowodów, żeby powiesić tego sukinsyna, to po co jeszcze ja mam przechodzić przez ten młyn?!

- Zgadzam się zupełnie z panem, panie generale. Żałuję, że nie można nic z tym zrobić.

- Do cholery, Sanders, musisz znaleźć jakieś wyjście.

- To będzie dość trudne, panie generale. Prawo jest po jej stronie.

- Więc wymyśl coś, co by jej przeszkodziło. Zrób coś!

- Panie generale, ja... Jest coś, co można by zrobić w tej chwili. Mógłby pan opóźnić swoją reakcję na ten wniosek i wtedy poczekaliby­śmy, żeby zobaczyć, jak z kolei zareaguje Guidry. Jest możliwe, że będzie za bardzo zajęta i nawet nie zauważy, że pan nie odpowiedział. W ten sposób będzie musiała starać się o uzyskanie nakazu doprowadzenia już w trakcie procesu.

- I co mi z tego przyjdzie?

- Do tej pory sąd już wysłucha wystąpienia oskarżenia, jest więc prawdopodobne, że uzna, iż pańskie zeznania nie wniosą wiele do sprawy, i dlatego uwzględni naszą prośbę o odrzucenie jej wniosku.

- A kto jest sędzią w tej sprawie?

- Pułkownik Freeman, panie generale.

- Jezu, Freeman. Myślisz, że możemy liczyć na niego?

- Nie wiem, panie generale, ale możemy po prostu spróbować.

- Masz robić więcej niż tylko próbować, Sanders. Masz mnie utrzy­mać z dala od tego i wcale mnie, kurwa, nie obchodzi, jak to zrobisz. Rozumiesz?!

- Tak jest, panie generale. Całkowicie.

- Możesz odejść, Sanders. Jak będziesz wychodził, przyślij do mnie pułkownika Robertsa.

Sanders zasalutował.

- Tak jest, panie generale.

Beckwith odwrócił krzesło i zapatrzył się na plac musztry. Po chwili usłyszał za sobą chrząknięcie Robertsa.

- Chciał się pan ze mną widzieć, panie generale.

Beckwith odwrócił się ku niemu.

- Guidry coś knuje, Harry. Czuję to. Trzeba jej przypiąć ogon. Chcę wiedzieć, z kim rozmawia, gdzie chodzi, kogo spotyka i co robi. Macie ją budzić rano i kłaść do łóżka wieczorem.

- Chce pan, żebym użył tego samego zespołu obserwacyjnego co poprzednio?

- Tak. Nie możemy pozwolić na to, żeby Sanders czy Hollaway byli w to zamieszani. Byliby zobowiązani do zgłoszenia tego sę­dziemu. Wiesz, kto przewodniczy sądowi? Freeman. Jakby się dowie­dział o czymś takim, to rozwaliłby cały ten proces.

- Tak, panie generale, tak by zrobił.

- Bierz się do roboty, Harry, Trzeba się tym zająć od razu. Każ­dego dnia chcę mieć na biurku nowy raport.

- Tak jest, panie generale.

- Odejść.

Na automatycznej sekretarce w domu czekała na Karę wiadomość od szefowej CD Shak. Jak powiedziała, Jeff Klein dzwonił do biura z informacją, że jest w Missisipi i że o ósmej wieczorem będzie w sklepie Stackpole Records. Kara spojrzała na zegarek, wyjęła z ak­tówki notes i odnalazła nu­mer sklepu. Głos mężczyzny, który odebrał telefon, brzmiał tak, jakby pochodził z innej planety.

- Sklep muzyczny. Słucham panią.

- Czy to Walter?

- Tak, proszę pani, z kim mam przyjemność?

- Nazywam się Kara Guidry...

- A, to pani jest tym adwokatem z Georgii, co?

- Tak, to ja...

- Jaka tam pogoda w Georgii?

- Dość zimno.

- Tutaj przez całą deltę wieje taki wiatr, że się człowiekowi o mało brwi nie poskręcają z zimna. Tak tu jest. No to co pani chciała?

- Chciałabym porozmawiać z Jeffem Kleinem, jeśli on tam jest.

- Chwila. Jest tu obok mnie.

W słuchawce rozległ się niespokojny głos Kleina.

- Jeff, jestem major Kara Guidry - przedstawiła się Kara. - Szu­kam cię od kilku dni.

- Mówiłem ludziom z naszego biura, że nie chcę z panią rozma­wiać.

- Szukam jednej z waszych pracownic, Patti O'Brien. Nic więcej. Muszę z nią porozmawiać.

- A skąd mam wiedzieć, czy nie jest pani jakimś egzekutorem dłu­gów albo czy nie chce pani jej doręczyć wezwania do sądu?

- Posłuchaj, Jeff. Nic jej nie grozi. Po prostu muszę zadać jej kilka pytań. Jeśli nie porozmawiam z nią, to człowiek, którego bronię, może być skazany na śmierć, mimo że jest niewinny.

- Na karę śmierci?

- Tak. Mój klient jest oskarżony o morderstwo. Jest niewinny, a Patti O'Brien może wiedzieć coś, co pomoże go bronić. Ale nie do­wiem się tego, jeżeli z nią nie porozmawiam. Musisz mi pomóc, Jeff. Tu chodzi o życie młodego człowieka.

- Patti stara się, jak może, żeby zapomnieć o wojsku i wszystkim, co jest z nim związane. Ma z tego okresu same złe wspomnienia.

- Wierzę w to. Słuchaj, Jeff. Patti może być kluczową osobą w tej sprawie. Coś się wydarzyło, kiedy służyła w Fort Polk, i muszę z nią o tym porozmawiać.

- Dam pani jej adres, ale proszę nie mówić, skąd go pani ma, do­brze? Jestem pewien, że będzie wściekła, jak panią u siebie zoba­czy.

- Powiem jej, że wynajęłam prywatnego detektywa.

- Nie mam jej telefonu. Nie podaje go nikomu. Ale mam jej ad­res.

- To mi bardzo pomoże, Jeff.

- No dobrze, więc ona mieszka w Evanston.

36

Wynajmując samochód na lotnisku w Chicago, Kara zapytała o drogę do Evanston. Obsługujący wypożyczalnię mężczyzna poradził jej, żeby pojechała Oakton Street, dzięki czemu wyjedzie zaraz na wschód od Evanston i uniknie szczytowego ruchu na autostradach. Najpierw straciła kilka minut, szukając Oakton Street, ale pół godziny później była już na Birchtree Avenue w Evanston.

Pod podanym przez Kleina adresem stał ładny trzypiętrowy budy­nek z lat dwudziestych z jednym dużym mieszkaniem na każdej kondy­gnacji. Wzdłuż całej wysadzanej drzewami ulicy znajdowały się starannie utrzymane domy mieszkalne, przed którymi stały dzie­cięce rowerki i wózki.

Kara nacisnęła przycisk opatrzony nazwiskiem O'Brien i usłyszała w głośniku domofonu głos kobiety:

- Kto tam?

- Czy to Patti O'Brien? Szukam Patti O'Brien.

- Jeszcze nie wróciła - odpowiedziała krótko kobieta.

- Dobrze, dziękuję. Przyjdę później.

Sądząc z tonu głosu kobiety, Kara uznała, że będzie lepiej, jeśli spró­buje porozmawiać z O'Brien poza jej mieszkaniem. Gdyby O'Brien znalazła się za zamkniętymi na klucz drzwiami mieszkania, to istniało niebezpieczeństwo, że wcale nie chciałaby z nią rozma­wiać.

Wiejący znad jeziora wiatr był przeraźliwie zimny, więc Kara posta­nowiła zaczekać w samochodzie. Mniej więcej po godzinie zobaczyła idącą ulicą młodą kobietę, która prowadziła za rękę małą dziewczynkę. Kara znała twarz porucznik O'Brien ze zdjęcia w Fort Polk. To była ona, na pewno. Otworzyła drzwi i wyszła z samochodu, akurat kiedy O'Brien skręciła na chodnik prowadzący do jej mieszka­nia.

- Patti O'Brien?

Kobieta obróciła się z wyraźnym niepokojem.

- Słucham?

- Jestem major Kara Guidry z Wojskowego Biura Prawnego w Fort Benning. Chciałabym zadać pani kilka pytań.

- Nie chcę z panią rozmawiać.

- Bronię człowieka oskarżonego o morderstwo...

Patti obejrzała się przez ramię na okno na pierwszym piętrze. Wi­dać w nim było czyjąś twarz.

- Niech pani wraca do Fort Benning i da mi spokój - szepnęła. - Nie chcę mieć niczego wspólnego z wojskiem.

- Mój klient nie popełnił zbrodni. On jest niewinny, Patti. Na­prawdę muszę z tobą porozmawiać. To sprawa życia albo śmierci tego chłopaka.

Patti stała nieruchomo, trzymając za rękę córeczkę.

- Wejdzie pani na kawę? - zapytała po chwili. - Moja mama popil­nuje dziecka.

- Dziękuję. Bardzo mi to odpowiada.

- Jak pani się nazywa?

- Kara Guidry.

Patti przyklęknęła przy dziewczynce.

- Tisha, to jest Kara. Przyjdzie do nas na ciasteczka. Chcesz cia­steczko?

- Tak, mamusiu.

Po wejściu do mieszkania Patti przedstawiła Karę wyraźnie niezado­wolonej matce, która zabrała dziecko do innego pokoju. Usia­dły naprzeciw siebie przy stole w kuchni.

- Dobra kawa - pochwaliła Kara.

- Chyba nauczyłam się tego w wojsku. Piję kawę cały dzień.

- Ja też.

- Więc o co chodzi, pani major?

- Mów do mnie Kara. Chodzi mi o morderstwo Sheryl Jansen.

Patti westchnęła głęboko.

- Tak myślałam, ale co śmierć Sheryl ma wspólnego z pani klien­tem w Fort Benning?

- Ktoś zamordował dwie kobiety, które służyły w Fort Benning. Obydwie zostały uderzone nożem w szyję, tak jak Sheryl Jansen.

- Och, mój Boże.

- Jestem przekonana o niewinności mojego klienta. Na pewno ktoś inny zabił te kobiety. Wiem, że morderstwo Jansen jest nadal nie wyjaśnione. Chciałabym wiedzieć, czy masz jakąś koncepcję na temat tego, kto mógł ją zabić.

Zapadła długa cisza. Patti poruszała filiżanką z kawą. W końcu pod­niosła wzrok.

- Nie wiem, kto zabił Sheryl.

- Myślę, że wiesz, Patti.

- Dlaczego tak pani mówi?

- Obydwie wiemy, kto zabił Sheryl Jansen, prawda?!

- Ja mówię prawdę.

- Jansen miała romans z pułkownikiem Williamem Beckwithem. Miała z nim randkę tej nocy, kiedy zginęła.

Patti zaczerpnęła głębokiego oddechu.

- Nie, nie miała.

- Kłamiesz - rzuciła Kara zimnym tonem.

- Nie kłamię - zaprotestowała Patti, wstając. - Nie zaprosiłam pani do mojego domu, żeby mnie pani obrażała, pani major. Nie jestem już w wojsku. Nie muszę tolerować takiego traktowania ze strony pani ani nikogo innego.

Kara zamilkła na chwilę. Wiedziała, że niewiele brakuje, a straci szansę na pomoc ze strony Patti. Musiała się uspokoić.

- Przepraszam, Patti. Nie chciałam, żeby tak to wypadło. Ale skąd wiesz, że ona nie miała tamtej nocy randki z Beckwithem?

- Bo ja miałam. Sheryl miała pójść ze mną do kina, ale on zadzwo­nił w ostatniej chwili i powiedział, że jego żona pojechała do Nowego Orleanu po zakupy. Spotkałam się z nim w motelu zaraz za granicą Teksasu.

Kara patrzyła na nią, nie mogąc uwierzyć własnym uszom.

- Kryjesz go.

- Mówię prawdę, pani major.

Kara nie była już w stanie nad sobą zapanować.

- Beckwith miał romans z obydwiema kobietami, które zginęły w Fort Benning! To samo robił w Fort Polk! Wiem, że tak było!

Patti podeszła do dzbanka z kawą i spokojnie napełniła swoją fili­żankę.

- Poznała pani moją córeczkę, Tishę - powiedziała, nie wracając do stołu. - Ona jest dzieckiem Billa Beckwitha. Odmówił uznania ojcostwa i żądał, żebym dokonała aborcji. Kiedy odmówiłam, wpadł we wściekłość i pobił mnie.

Kara milczała, zaskoczona.

- Doprowadził do mojego zwolnienia z wojska, żeby się mnie po­zbyć. Wróciłam do Chicago i urodziłam dziecko. On nigdy nawet nie widział swojej własnej córki. Nigdy nie wysłał mi nawet centa na jej utrzymanie. Czy myśli pani, że kłamałabym, żeby chronić takiego człowieka?!

Kara zrozumiała, że Patti mówi prawdę.

- Nie, nie myślę tak.

- Mam wielkie poczucie winy, jeżeli chodzi o śmierć Sheryl. Nie mogę nawet policzyć, ile nocy przeleżałam, nie śpiąc i myśląc, że gdybym tylko nie była z nim tamtej nocy, gdybym poszła do kina z Sheryl, tak jak planowałyśmy, to ona nadal by żyła.

- Naprawdę nie domyślasz się, kto mógł ją zabić?

- Wcale. Wiem tylko tyle, że to nie był Beckwith, bo byłam z nim całą noc.

Drzwi do kuchni otworzyły się i Tisha podbiegła do matki.

- Mogę dostać jeszcze jedno ciasteczko, mamusiu? Proszę.

- Oczywiście, kochanie. - Patti zdjęła ze stołu słój z ciasteczkami i przysunęła do dziecka. - Zanieś jedno babci, kochanie.

Dziewczynka pobiegła z powrotem z ciasteczkiem w każdej ręce. Patti uśmiechała się radośnie.

- Śliczna dziewczynka - powiedziała Kara.

- To radość mojego życia. Tylko dzięki niej pozostałam przy zdro­wych zmysłach. Kiedy zaszłam w ciążę, byłam tak wściekła na siebie, że już prawie się zgodziłam pójść na zabieg. Ale w ostatniej chwili pomyślałam: „Dlaczego to dziecko nie może żyć? To nie jego wina. Dlaczego miałabym się wstydzić własnego dziecka?” W końcu zrozumiałam, że nie wstydzę się jej, ale samej siebie.

- Dzięki niej jesteś szczęśliwa.

- Nawet nie wie pani, jak bardzo.

Kara podniosła się.

- No cóż, dziękuję ci bardzo, Patti.

- Nie będzie mnie pani mieszała w tę sprawę, dobrze?

- Nie. Nie widzę w tym żadnej korzyści dla mojego klienta.

- Nie pomogłam za wiele, prawda? Pani myślała, że to zrobił Bec­kwith. To znaczy, że zabił Sheryl. A teraz znowu pani nie wie, kto to zrobił.

- Zgadza się.

- Przykro mi, pani major. Naprawdę mi przykro.

- Wszystko w porządku, Patti. Byłaś dla mnie bardzo miła. Wiem, że nie było ci łatwo o tym rozmawiać.

Podeszły razem do drzwi.

- Mam nadzieję, że ta sprawa pójdzie po pani myśli.

- Też mam taką nadzieję, Patti.

Na lotnisku Kara zorientowała się, że wkrótce odlatuje wieczorny samolot do Waszyngtonu, i kierowana jakimś impulsem postanowiła zmienić plan podróży. Wymieniła bilet i wsiadła na pokład samolotu do stolicy. W tej chwili rozmowa z generałem Teese'em stała się konieczna. Musiała wiedzieć, czy generał będzie mógł zeznawać w sądzie na korzyść Randy'ego. Po spotkaniu z Patti O'Brien jej teoria obrony legła w gruzach, ale w głębi duszy nadal była przekonana, że w jakiś sposób Beckwith stoi za obydwoma morderstwami. Postano­wiła, że kiedy tylko wróci do Fort Benning, przejrzy listę oficerów mających dostęp do linii specjalnej i sprawdzi, czy któryś z nich służył w Fort Polk w czasie, kiedy zginęła Sheryl Jansen. Osoba, która zabiła Jansen, zabiła też Lannie i Sheilę. Może ktoś jeszcze pasował do tego założenia. To ktoś, kto stacjonował w Fort Benning, miał sposobność i motyw do popełnienia wszystkich trzech morderstw.

Zdrzemnęła się na kilka minut ze zmęczenia, a kiedy się obudziła, jej wzrok padł najpierw na telefon zamontowany na oparciu znajdują­cego się przed nią siedzenia. Zdjęła słuchawkę, włożyła do aparatu kartę telefoniczną i wybrała numer. Mace odebrał od razu.

- Cześć, to ja.

- Gdzie jesteś? - zapytał. - Tak cię słychać, jakbyś była w sąsied­nim pokoju.

- Jestem w samolocie.

- Naprawdę? Dokąd lecisz?

- Do Waszyngtonu. Mace, wiem, że miałam nie dzwonić do cie­bie, ale po prostu muszę z tobą porozmawiać.

- W porządku. Mój kolega wyszedł.

- Jestem taka wściekła na siebie. Miałeś rację co do Beckwitha. Zyskałam dowód na to, że on nie zabił żadnej z tych dziewczyn. Pozwoliłam zaślepić się swojemu własnemu uprzedzeniu. W ten sposób naraziłam całą obronę na niepowodzenie.

- Więc co teraz zrobisz?

- Nie wiem. Zakładałam, że całe moje podejście do obrony Ran­dy'ego będzie opierało się na przekonaniu, że jest inny morderca, to znaczy Beckwith. Teraz wiem, że się myliłam, i będę musiała zaczy­nać od początku, a nie mam zbyt wiele czasu. Pierwsza rozprawa ma być w przyszłym tygodniu.

- Czy mogę ci jakoś pomóc?

- Nie chcę cię w to mieszać, Mace. Jeżeli Beckwith coś zwęszy, to cię zniszczy.

- No cóż, jeżeli mnie potrzebujesz, to jestem gotowy.

- Mace, to takie miłe... - Przerwała, usiłując się opanować. - Chcia­łam tylko, żebyś wiedział... - Głos znowu ją zawiódł. Przyci­skała mocno słuchawkę do ucha, tak jakby jego słowa mogły ją wyrato­wać. - Czuję się tak głupio.

- Przejdzie ci.

- Tak, ale, Randy...

- On jest niewinny, więc jakoś sobie poradzisz.

- Ale ta sprawa wygląda źle, Mace. Naprawdę źle.

- Powiedziałaś, że będziesz musiała zacząć od nowa. Wiesz, nau­czyłem się czegoś, to taka drobna rzecz, ale mogłaby ci pomóc. Kiedy człowiek ma do czynienia z żołnierzami, to czasami trafia na takiego, z którym są same kłopoty, i nic nie pomaga. Próbuje się w taki sposób i w taki sposób, i nie można do niego dotrzeć. Miałem już takich żołnierzy. Myślałem, że nic z nich nie będzie i skończą w więzieniu albo na ulicy z dyscyplinarnym zwolnieniem. A potem się przekonałem, że jeżeli się zacznie coś od nowa i popatrzy na wszystko w świeży sposób, to czasami znajduje się rozwiązanie, które cały czas było w zasięgu wzroku, ale człowiek nie potrafił go dostrzec. To tak jakby się nagle odzyskało zdolność myślenia.

W głośniku interkomu rozległ się głos kapitana ogłaszającego podej­ście do lądowania. Jakżeż można nie kochać takiego człowieka? - pomyślała Kara. Jak mogła pozwolić, by ktoś taki jak on niemal zniknął z jej życia?

- Słyszę, że macie lądować - powiedział.

- Zgadza się.

- No cóż, to powodzenia.

- Mace, ja... Ja cię kocham. Dziękuję ci. Po jego stronie zapadła długa cisza.

- Też cię kocham, Karo - powiedział w końcu. - Wszystko bę­dzie dobrze. Zobaczysz.

Jeszcze z lotniska zadzwoniła do generała Teese'a, aby zapytać, jak dojechać do jego mieszkania. Kiedy wysiadała z windy na jego pię­trze, była już prawie północ. Teese otworzył drzwi ubrany w dżinsy i wojskową koszulkę.

- Tak myślałem, że się do mnie pani odezwie, pani major. Proszę wejść. Jak się czuje Randy?

Nalał jej do kieliszka wina i usiedli na kanapie, z której przez szero­kie panoramiczne okno widać było miasto.

- Trzyma się, panie generale, ale jest mu ciężko. Zamknęli go w izolatce.

- To ten sukinsyn Beckwith. Wykorzystuje sprawę Randy'ego we wszystkich gazetach w Waszyngtonie. Myśli, że wyrok skazujący pomoże mu w dostaniu nominacji, i chyba ma rację.

- Tak, są problemy z jego powodu, zgadza się - odparła Kara i za­wiesiła na chwilę głos. - Panie generale, Randy powiedział mi o was.

- Tak przypuszczałem.

- On był z panem, kiedy Lannie została zamordowana. Więc pan może zapewnić mu alibi.

Teese wstał i dolał sobie wina.

- Chce pani, żebym zeznawał - powiedział, nie odwracając się do niej.

- Randy jest temu przeciwny. Będzie pan przesłuchiwany pod przy­sięgą przez oskarżenie, więc jeżeli pana o to zapytają, będzie pan musiał przyznać, że jesteście kochankami. Randy uważa, że sąd zlekce­waży pańskie zeznanie jako próbę chronienia jednego geja przez drugiego.

- Ma rację. Od razu nas uznają za dwóch kłamliwych pedałów.

- Randy mówi, że niechęć do homoseksualistów w armii nie zmie­niła się ani trochę od czasów wprowadzenia zasady „nie pytać, nie mówić”.

- Ani odrobinę. Członkowie składu sędziowskiego będą lojalni wobec Beckwitha. Wie pani, jak to jest w armii. To poważna sprawa. Będą wiedzieli, czego się od nich oczekuje.

- Myśli pan, że Beckwith to ustawi?

- Nie będzie musiał, to samo tak wyjdzie. Zasada powoływania przysięgłych spośród równych stopniem oskarżonemu jest czystą teorią. To będzie garść wystraszonych ludzi. Widziałem, jak dowódcy niszczyli karierę oficerów za to, że nie wydali oczekiwanego przez nich werdyktu. Taki ktoś jak Beckwith nie musi dużo robić. On jest bardzo subtelny. Ktoś może być pomijany w zaproszeniach na ważne przyjęcia, może nastąpić zmiana przydziałów służbowych, komuś zostanie zmniejszony zakres odpowiedzialności i władzy. Kiedy z kolei się trafia przed komisję awansową, to ktoś w niej dostaje sto­sowny cynk. I człowiek jest skończony.

- Na pewno to, co pan mówi, jest prawdą, panie generale. Ale te­raz właśnie mamy doskonałą okazję, by sprawdzić, jak działa ten cały system. Prawda jest po pana stronie. Co by było, gdybym odnala­zła tę telefonistkę, która przekazała Randy'emu wiadomość od Lannie? Mielibyśmy dodatkowy dowód potwierdzający pańskie zezna­nie, że był w swoim pokoju. Wtedy sąd miałby trudności z podaniem w wątpliwość pana słów.

- Dziwię się pani, pani major. Mając za sobą tyle lat służby, po­winna pani zdawać sobie sprawę z tego, jak wielka jest nieufność i niechęć w stosunku do nas.

Kara spojrzała przez okno na widoczny w dali Lincoln Memorial, skąpany w białym świetle reflektorów. Pomyślała o swoim okresie służby w lotnictwie, kiedy nie pozwolono jej objąć dowództwa eska­dry.

- Dlaczego? - zapytała wtedy.

- Pod moją komendą żadna kobieta nigdy nie dowodziła eskadrą - odparł jej przełożony.

- Więc będę pierwsza.

- Nie, nie za mojej kadencji - warknął.

- Ale to jest nie fair! To niezgodne z prawem!

- Więc poskarż się wyżej. Zobaczysz, co ci to da.

Złożyła odwołanie i w ciągu jednego tygodnia wycofano ją ze służby w personelu latającym. Teese miał rację.

- Jestem całkowicie świadoma nielegalności i głupoty związanej z dyskryminacją płciową w wojsku, panie generale. Chodzi jednak o to, że proces karny to specyficzna sytuacja. Człowiek zaczyna wyczu­wać nastawienie sędziów i przewidywać, jak się sprawa poto­czy. Chciałabym, żeby pan nie odrzucał definitywnie możliwości zeznawania. Zobaczę, jakiego rodzaju błędy popełni oskarżenie, nawet najlepsi prawnicy zawsze popełniają jakieś błędy. Mogą mimo woli otworzyć furtkę dla takiego świadka jak pan. Pańskie zeznanie może go uratować.

- Kocham go - oznajmił wprost Teese. - Wie pani o tym?

- Tak, wiem.

Wziął ją za rękę, patrząc na nią pałającym wzrokiem.

- Poświęciłem większość mojego życia wojsku. Chętnie po­święcę Randy'emu to, co mi z niego zostało. Będę do dyspozycji, jeżeli będzie mnie pani potrzebowała.

37

Na wydziale prawa mówiono, że najgorsze chwile w życiu prze­żywa się przed rozprawą. Za każdym razem, niezależnie od wagi sprawy. Kara zdążyła się już przekonać, że to prawda.

Jej relacja na temat rozmowy z O'Brien tak bardzo przytłoczyła Ran­dy'ego, że nawet informacja o decyzji generała Teese'a nie zdołała podnieść go na duchu. Wyglądał tak, jakby nie spał od wielu dni i jakby czekająca go noc miała być jeszcze dłuższa.

Karę też męczyła bezsenność. Budziła się po sześć, siedem razy w ciągu nocy, włączała zaspana światło i próbowała robić notatki w leżącym obok łóżka notesie.

Gdy pewnej nocy obudziła się około trzeciej nad ranem, stwier­dziła, że czuje się inaczej. Tym razem była naprawdę przebudzona, nałożyła więc szlafrok, poszła do kuchni i zrobiła sobie kawy. Na stole leżały porozrzucane papiery, które zostawiła tam wieczorem.

Postanowiła przeanalizować swoje notatki dotyczące dowodów od­krytych w mieszkaniu Randy'ego. Miała już okazję przyjrzeć się szczegółowo tym dowodom w biurze Hollawaya. Jeśli chodzi o zdję­cia, które zostały znalezione w jego kieszeni, stwierdzono zaledwie tyle, że zostały wywołane w jakimś zakładzie fotograficznym. Mógł je zrobić każdy. Każdy, kto miał motyw, by wrobić Randy'ego.

Kolejnym dowodem były noże, które znaleźli w niepozornej nylono­wej kosmetyczce. Nie dawało to żadnych wskazówek, ale one same były interesujące. Jeden z nich był niemieckim nożem z rękoje­ścią zrobioną z poroża jelenia. Inny miał wyryte na ostrzu tajskie ornamenty. Kolejny nóż był po prostu starym scyzorykiem z wygrawe­rowaną nazwą wytwórni: od dawna nie istniejącej fabryki ze stanu Nowy Jork. Pozostałe noże były nowymi, robionymi na zamówie­nie egzemplarzami. Kara czytała w wychodzących w Atlan­cie gazetach o tak zwanych giełdach noży, na których kolekcjonerzy sprzedawali i wymieniali te ręcznie produkowane cacka.

Problem polegał na tym, że noże zdawały się pochodzić z jakichś konkretnych miejsc, ale jednocześnie znikąd. Kara wiedziała, że oskarżenie zechce przedstawić Randy'ego jako maniakalnego kolekcjo­nera noży. Co gorsza, nóż, którym zamordowano Lannie, był taki sam jak jeden z nowszych noży znalezionych w kosmetyczce.

Zastanawiała ją wyraźna przypadkowość tej tak zwanej kolekcji. Skąd mogły pochodzić te noże? Czy wszystkie należały do jednej osoby, do kogoś, kto popełniał te morderstwa? A może zebrano je tylko po to, żeby podrzucić w mieszkaniu Randy'ego? Jeżeli tak, to skąd w mieście Columbus w stanie Georgia mógł się wziąć tak prze­dziwnie zróżnicowany zbiór noży?

Najprostszą odpowiedzią, biorąc pod uwagę obecność garnizonu, było to, że zgromadził je ktoś służący w wojsku. Mógł podróżować po świecie, służąc w różnych bazach, i w ten spo­sób zebrać taką kolekcję. Ale czy morderca podrzuciłby własne noże w mieszkaniu Randy'ego, skoro zawsze istniała możliwość, że ktoś rozpozna któryś z nich i złoży obciążające go zeznania? Kara uznała, że to niemożliwe.

Postanowiła zapytać Randy'ego, czy ktoś z jego znajomych zbiera noże i czy jego aparatem można zrobić takie zdjęcia?

Kiedy położyła się do łóżka, jeden z kotów skoczył jej na brzuch i zaczął głośno mruczeć.

- Tak, wiem. Też nie możesz spać.

Zamknęła oczy, drapiąc delikatnie kota po szyi, i wkrótce zapadła w sen.

Kiedy żandarm otworzył drzwi celi, Randy leżał ze wzrokiem utkwionym w sufit. Kara zamknęła energicznie drzwi za sobą.

- Randy, wstawaj.

- A po co? Zabiją mnie albo zamkną w Leavenworth do końca życia. Sam już nie wiem, co jest gorsze.

Kara ściągnęła go za rękę z leżanki.

- Musimy porozmawiać o twoim mieszkaniu.

- O mieszkaniu?

- Przeanalizujmy listę ludzi, którzy mieli dostęp do twojego miesz­kania.

- Już o tym mówiliśmy.

- Tak, ale zrobimy to jeszcze raz. Co sądzisz o tej kobiecie, która u ciebie sprząta? Jesteś jej pewien?

- Absolutnie.

- A jeżeli chodzi o panią Beckwith?

- Och, przestań Karo, chyba nie chcesz powiedzieć, że...

- Musimy porozmawiać o każdej osobie, która była w twoim miesz­kaniu - przerwała mu.

- W porządku, to było w sobotę. Zadzwoniła do mnie rano i powie­działa, że mają w domu malarzy. Zapytała, czy możemy wykorzy­stać moje mieszkanie, żeby przygotować zaproszenia? Oczywi­ście zgodziłem się, robiliśmy już wcześniej zaproszenia, ale zawsze w domu generała. Przyjechałem do nich, no i rzeczywiście było tam pełno malarzy, więc pojechaliśmy do mojego mieszkania.

- Wziąłeś swój samochód?

Randy zastanowił się chwilę.

- Nie, nie lubiła wsiadania i wysiadania z mojego samochodu, więc wzięliśmy jej lexusa. Chciała załatwić parę spraw. Zabraliśmy rzeczy z pralni, a potem wstąpiliśmy na szybki lunch i zostawiliśmy jej zapasowe koło do naprawy.

- A potem, w twoim mieszkaniu, czy zostawiłeś ją choć na chwilę samą?

- Nie, byłem tam cały czas.

- Mhm.

- Ona tego nie mogła zrobić, Karo. Jesteśmy przyjaciółmi.

- A ten człowiek od telefonów? Ten, który instalował linię do faksu?

- Był u mnie tylko jakieś piętnaście minut.

- I byłeś przy nim cały czas?

- Tak.

Kara zamilkła na chwilę.

- Podchodzę do tej sprawy tylko pod jednym kątem. Tylko jed­nym, Randy. Ktoś podrzucił obciążające dowody do twojego mieszka­nia, żeby cię wrobić. Te rzeczy w twoim mieszkaniu wystarczy­łyby, żeby cię powiesić.

- Nadal myślisz, że to Beckwith je zabił, prawda?!

- Tylko on pasuje do profilu: miał romans z nimi obydwiema, był umówiony z Sheilą tego dnia, kiedy zginęła, i był w hotelu, kiedy zamordowano Lannie.

- Ale ty uważałaś, że zabił też tę dziewczynę w Fort Polk, ale oka­zało się, że tego nie zrobił, prawda?

- Nie, nie zrobił. Ale może Sheila i Lannie zaczynały mu przeszka­dzać. Może tak bardzo chce być szefem sztabu, że jest gotów zrobić wszystko. Dosłownie wszystko.

- Ale ma alibi na noc, kiedy zginęła Sheila.

- Tak. Pani Beckwith zapewnia mu alibi. A gdybym go zapytała, gdzie był, kiedy zginęła Lannie, to powiedziałby, że w hotelu z żoną.

- Nie pytałaś go o to?

- Nie. Nie mam podstaw, by go przesłuchiwać na temat morder­stwa. W każdym razie nie przy tak sformułowanym akcie oskarżenia. - Przerwała, by znów zajrzeć do notatek. - Mówiłeś mi, że pani Bec­kwith wiedziała o Sheili, ale na pewno nie o Lannie. Dlaczego?

- Ponieważ Beckwith bardzo się pilnował. Pamiętasz bankiet na cześć sekretarza obrony?

- Tak.

- Wyszła z przyjęcia z tym cywilem z komisji. Jestem pewien, że Beckwith nie spotkał się z nią tamtej nocy, ponieważ pojechałem z nim do domu samochodem sztabowym. Cały czas rozgrywali to bar­dzo sprytnie.

- Zapomniałam cię o coś zapytać. Czy telefon w samochodzie Bec­kwitha należy do wojska?

- O co ci chodzi?

- Czy Beckwith sam płaci rachunki za rozmowy z tego aparatu?

- Nie, wszystko idzie na konto Trzeciej Armii.

- Muszę wyjaśnić pewną sprawę, Randy. Przyjdę jeszcze do cie­bie przed rozpoczęciem procesu.

- Zostało nam już tylko kilka dni.

- Wiem.

- Jak to wygląda, Karo?

- Powiem ci szczerze: w skali jednego do dziesięciu mamy około pięciu punktów.

- To niedobrze.

- Niezbyt dobrze. Ale nadal mamy trochę czasu. Wszystko bę­dzie w porządku, Randy.

- Myślisz, że to on je zabił?! Beckwith?!

- On jest jedynym podejrzanym, jakiego mam, oprócz ciebie. A wiem, że ty tego nie zrobiłeś.

- No cóż, lepsze to niż nic.

- Masz rację, tak jest lepiej.

Przez całą resztę popołudnia odwiedzała sklepy z artykułami sporto­wymi w Columbus, w których kolekcjonerzy mogą kupić noże rzemieślniczej produkcji. Sprzedawcy byli jak jeden mąż krótko ostrzyżeni, czysto wygoleni, niezbyt rozgarnięci i bardzo nieufni. Wszyscy chyba podejrzewali, że Kara jest przedstawicielką jakiegoś nowego antynożowniczego lobby, które chce pozbawić każdego porządnego obywatela Georgii odwiecz­nego prawa do kupna i posiada­nia noża. Rezultaty jej poszuki­wań okazały się równe zeru.

W drodze do domu zauważyła budynek firmy telefonii komórko­wej i kierowana odruchem postanowiła tam wstąpić. Pracownicy firmy, którzy okazali się, oględnie mówiąc, niezbyt chętni do współ­pracy, oznajmili jej, że nie mogą ujawnić rachunku za telefon komór­kowy bez zezwolenia osoby, na którą ten rachunek wystawiono. Kiedy z kolei Kara powiedziała im, że może uzyskać nakaz sądowy polecający wydanie dokumentów, nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia.

- Proszę bardzo - odpowiedzieli - niech pani załatwi ten nakaz.

Wychodziła zirytowana z biurowca, kiedy przyszła jej do głowy nowa myśl: w tym wypadku rachunek wystawiony był na armię Sta­nów Zjednoczonych. Czyż podatnicy nie mają prawa do informacji, w jaki sposób generalicja wydaje ich dolary?!

38

Członkami wojskowej ławy przysięgłych zostało siedmiu star­szych stopniem od Randy'ego oficerów: dwóch pułkowników, trzech podpułkowników i dwóch majorów. Siedzieli z ponurymi minami za mahoniową balustradą, jakby byli po prostu statystami mającymi przesłaniać działanie zdegenerowanego systemu.

Na początku było ich dwanaścioro, ale Kara doprowadziła do usunię­cia dwóch oficerów z powodu ich powiązania ze sprawą. Sheila służyła kiedyś pod dowództwem jednego z nich, a Lannie pod dowódz­twem drugiego, więc zachodziło podejrzenie, że mogą nie zachować obiektywizmu w sprawie. Następnie major Sanders doprowa­dził do wykluczenia kolejnego oficera, który był kiedyś przełożonym Ran­dy'ego i recenzentem jego oceny.

Kolejny przysięgły został wykluczony znowu na wniosek Kary, któ­rej po prostu nie podobał się jego wygląd. Był to niewyrośnięty, brzydki na twarzy pułkownik, który na pewno od samego przedszkola był wiecznie niezadowolony ze swojego niskiego wzrostu i zakomplek­siony na tym punkcie. Mógł więc czuć niechęć do Ran­dy'ego choćby dlatego, że jest wyższy i przystojniejszy od niego. Na szczęście dla Kary przepisy pozwalały na usunięcie jednego z przysię­głych bez podawania powodu. Odchodząc, pułkownik posłał jej tak niechętne spojrzenie, że to tylko potwierdziło jej podejrzenia. Na koniec Sanders usunął kobietę w randze majora, zdaniem Kary chyba tylko dlatego, że była kobietą, i to w dodatku czarną. On też mógł wykluczyć jedną osobę bez podawania przyczyn.

Po pierwszym zebraniu ostatecznego składu ławy przysięgłych zarzą­dzono krótką przerwę. Randy i Kara spędzili ją w zamkniętym na klucz pokoju przesłuchań. Próbowała go uspokajać, że wszystko będzie w porządku, ale sama już w to nie wierzyła. Po powrocie do sali rozpraw zobaczyli, że wszystkie miejsca na widowni są zajęte przez reporterów i wojskowych.

Kiedy Kara wchodziła rano do budynku sądu, reporterka sieci CBS, której nazwiska nie mogła sobie przypomnieć, podsunęła jej mikrofon pod nos i zapytała: „Jak się pani czuje?” Kara zatrzymała się, spojrzała na nią, pokręciła głową i ruszyła dalej. Wiedziała, że nie jest to właściwa reakcja i że będzie musiała popracować nad kontak­tami z mediami. Postanowiła zapytać Randy'ego, czy ma jakieś suge­stie, i był to dobry pomysł.

- Uśmiechaj się - powiedział. - Nie mogą sprzeczać się z uśmie­chem.

Przyznawała mu rację, ale przyprawiało to ją o mdłości. Media żero­wały na Randym jak sępy. Dla ich obiektywów i mikrofonów, wozów transmisyjnych, łączy, telefonów komórkowych, ludzi od makijażu i od fryzur oraz prezenterów prowadzących program w studiu Randy był po prostu łupem. Głupkowaci reporterzy z uśmie­chem przenicowywali jej klienta, a potem przekazywali swoje rewela­cje równie zadowolonej oso­bie w studiu, której imię musiało brzmieć na przykład Barry, Gary, Terry, Jerry, Sherry, Larry, Carry albo Mary. Miała wrażenie, że do ich głównych kwalifikacji zaliczane jest imię obowiązkowo kończące się na wdzięczne „y”. Wiedziała, że to niemożliwe, ale trudno jej było opędzić się od takiego skojarzenia.

- Wszyscy powstać - polecił wyprężony na baczność żandarm.

Pułkownik Freeman wkroczył do sali ubrany w czarną togę zakrywa­jącą jego wojskowe dystynkcje.

- Proszę siadać. Dzień dobry, major Guidry i majorze Sanders. Znowu się spotykamy.

- Dzień dobry, wysoki sądzie - odparli razem.

- Panie majorze - zwrócił się sędzia do Sandersa - proszę odczy­tać zarzuty oskarżenia.

Sanders stanął przy mównicy i zaczął czytać.

- „Sprawa Stany Zjednoczone przeciwko kapitanowi Randol­phowi Taylorowi, oficerowi służby czynnej. Zarzut numer jeden. Naruszenie artykułu sto osiemnaście wojskowego kodeksu karnego podparagraf „de”: morderstwo. Wyszczególnienie: oskarża się kapi­tana Taylora o zabicie lub spowo­dowanie śmierci porucznik Sheili Worthy. Zarzut numer dwa. Naruszenie artykułu sto osiemnaście wojskowego kodeksu karnego podparagraf jeden: morderstwo ż preme­dytacją. Wyszczególnienie: oskarżony z premedytacją w spo­sób zaplanowany zabił lub spowodo­wał śmierć kapitan Lannie Fulton Love”.

Sanders powrócił na swoje miejsce i usiadł.

- A jak obrona podcho­dzi do zarzutów? - zapytał pułkownik Free­man.

Kara powstała, a Randy wyprężył się na baczność.

- Oskarżony nie przyznaje się do winy, wysoki sądzie.

Pułkownik Freeman założył okulary i odczytał formułkę z leżącej przed nim kartki

- Czy po przeczytaniu zarzutów oskarżenia i wysłuchaniu stanowi­ska obrony jest pan gotów do dalszego postępowała, majorze Sanders?

- Tak jest, wysoki sądzie.

- Major Guidry?

- Jesteśmy gotowi, wysoki sądzie.

- Doskonale. Proszę więc przystąpić do wygłoszenia oświadczeń wstępnych.

- Wysoki sądzie - zaczęła Kara - obrona chciałaby skorzystać z prawa do późniejszego wygłoszenia oświadczenia wstępnego.

- To niezwykły wniosek, pani major.

- Rozumiem to, panie pułkowniku. Ale jest zgodny z prawem.

- Owszem, zgadza się. Majorze Sanders? Może pan zaczynać.

Sanders stanął przy mównicy.

- Panowie, zostaliście powołani, aby wysłuchać dowodów i wy­dać swój osąd w sprawie, która jest równie oczywista, jak brutalna i odrażająca.

Kara powstała.

- Wysoki sądzie, naprawdę...

Freeman uniósł dłoń, nakazując jej milczenie.

- Proszę siadać, major Guidry. Obydwie strony mają dużą swo­bodę, jeżeli chodzi o wstępne oświadczenie. Kiedy nadejdzie pani kolej, będzie miała pani takie same możliwości jak oskarżenie. Proszę kontynuować, majorze Sanders.

Sanders posłał Karze triumfalne spojrzenie i znowu zwrócił się do składu sędziowskiego.

- Jak już powiedziałem, jest to przypadek przestępstwa brutal­nego i odrażającego, ale łatwego do ocenienia. Wykażemy, że ten człowiek - wskazał na Randy'ego - kapitan Randolph Taylor, darzył obsesyjnym zainteresowaniem dwie kobiety: porucznik Sheilę Worthy i kapitan Lannie Fulton Love. Spotykał się z nimi obiema, a kiedy zorientował się, że jego awanse nie są odwzajemniane i że, prawdę mówiąc, obydwie kobiety unikają z nim kontaktów, jego obsesja tak przybrała na sile, że zamordował je jedną po drugiej. Wy każemy, że miał możliwość popełnienia obydwu morderstw i że w przypadku kapitan Love został w gruncie rzeczy złapany na gorącym uczynku. Jeśli chodzi o morderstwo porucznik Worthy, wykażemy, że oskarżony popełnił błąd w swych działaniach, albowiem pozostawił na miejscu zbrodni dowody rzeczowe. Przedstawimy bezpośredni związek tych do­wodów z oskarżonym i wykażemy, że wybrana przez niego metoda zabijania, czyli uderzenie nożem w szyję ofiary, jest związana z jego obsesją na punkcie noży. Obydwa te brutalne i odraża­jące morderstwa przedwcześnie położyły kres życiu pięknych, utalentowanych, mło­dych kobiet, które miały przed sobą wspaniałą przyszłość jako oficero­wie armii Stanów Zjednoczonych. Poprosimy sąd o uznanie oskarżonego - wskazał na Randy'ego, mierząc go suro­wym wzrokiem - za winnego w obydwu przypadkach popełnienia morderstwa z preme­dytacją. Moim obowiązkiem jest poinformowa­nie panów, że oskarżenie planuje w tej sprawie wnieść o wymierzenie kary śmierci. Dziękuję.

Pułkownik Freeman spojrzał na przysięgłych i znowu zwrócił się do Sandersa:

- Proszę oskarżenie o wezwanie swojego pierwszego świadka.

- Wysoki sądzie, wzywamy na świadka kapitana Charlesa Evansa.

Sanders przepytał Evansa na temat przeprowadzonej przez niego sekcji zwłok obu ofiar, zwracając szczególną uwagę na wykorzystanie w obydwu przypadkach noża jako narzędzia zbrodni. Według Evansa w obydwu morderstwach posłużono się nożami o mniej więcej tej samej długości i szerokości.

- Czy to mógł być nóż podobny do tego? - zapytał Sanders drama­tycznym głosem, podnosząc foliową torebkę z pokrytym za­schniętą krwią nożem, którym została zabita Lannie. Podał torebkę Evansowi.

Kapitan obejrzał dokładnie nóż.

- Tak. Taki jak ten - odpowiedział.

Sanders poprosił o wpisanie noża do rejestru dowodów rzeczo­wych i przekazał świadka obronie. Kara najpierw przystąpiła do pytań dotyczących przypuszczalnej godziny śmierci Sheili, a potem przeszła do wyników sekcji zwłok Lannie.

- Chciałabym coś wyjaśnić, panie doktorze. O której godzinie ekipa medyczna miała pierwszy kontakt ze zwłokami kapitan Love?

- O trzeciej trzydzieści.

- Zgadza się. Ale to nie jest ta sama godzina, o której mój klient wszedł do pokoju i znalazł...

- Sprzeciw! Obrona nawiązuje do wydarzeń, a nie do dowodów rzeczowych - zaprotestował Sanders.

- Sprzeciw przyjęty.

- Przepraszam, wysoki sądzie. Proszę pozwolić mi wyrazić to ina­czej. Detektyw Reilly nie pojawił się na miejscu zbrodni o trzeciej trzydzieści, czy tak?

- Ten sam sprzeciw, wysoki sądzie.

- Pani mecenas?

- Rozmowa z Reillym jest odnotowana w protokole z sekcji zwłok, wysoki sądzie. Oskarżenie albo nie czytało protokołu, albo postępuje nie fair.

- Dość tego sarkazmu, major Guidry. Sprzeciw odrzucony. Pro­szę prowadzić dalej przesłuchanie.

- A więc? - Kara zwróciła się znowu do Evansa.

- Reilly pojawił się na miejscu zbrodni około trzeciej siedemna­ście czy trzeciej osiemnaście. Istnieje zapis jego połączenia radiotelefo­nicznego o trzeciej dziewiętnaście z biurem ochrony ho­telu. Musiał pojawić się tam tuż przedtem.

- Kapitan Love zmarła przed przybyciem Reilly'ego, czy tak?

- Tak.

- Skąd pan to wie?

- Kiedy o trzeciej trzydzieści przybyła ekipa ambulansu, ofiara nie wykazywała oznak życia i nie krwawiła. Została przywieziona do szpitala, gdzie oceniono na podstawie ilości utraconej krwi oraz ro­dzaju i umiejscowieniu rany, że musiała krwawić przez przynajmniej pół godziny przed śmiercią. Na tej podstawie należałoby określić, że jej śmierć nastąpiła gdzieś pomiędzy drugą trzydzieści a trzecią piętna­ście z możliwością błędu w granicach piętnastu minut.

- To dość dokładne określenie czasu śmierci, doktorze. Dlaczego jest tu tak wąski przedział czasowy w porównaniu z tym, jaki okre­ślono w przypadku śmierci porucznik Worthy?

- Tempo utraty krwi przez porucznik Worthy zostało zmniej­szone przez niską temperaturę wody w rzece. W tym przypadku nie zachodziła taka relacja. Mogę nawet podać jeszcze bardziej ograni­czony okres: kapitan Love zmarła pomiędzy drugą trzydzieści i trze­cią piętnaście. Takie jest moje formalne zdanie. W przedziale czterdzie­stu pięciu minut.

- Dziękuję, kapitanie. To interesujące stwierdzenie.

Kara odwróciła się ku swojemu stolikowi, jakby już skończyła i miała zamiar usiąść, ale zaraz wróciła do mównicy. Mo­głoby się zdawać, że nie wie zbytnio, co robić.

- Ciekawi mnie jedno spostrzeżenie w pana protokole z sekcji zwłok kapitan Love, panie doktorze. Na stronie numer trzy. U dołu.

Evans odszukał odnośną stronę.

- Podaje pan, że znalazł pan ślady nasienia w żołądku i przełyku kapitan Love. Wskazywałoby to na to, że bezpośrednio przed śmiercią odbyła oralny stosunek płciowy, czy zgadza się pan?

- Sprzeciw! Obrona rzuca cień na charakter ofiary.

- Pani mecenas? - zwrócił się Freeman do Kary.

- Nasienie jest wymienione w protokole, panie pułkowniku. To, że oskarżenie nie zarzuca oskarżonemu gwałtu jako dodatkowego oskarżenia, nie może oznaczać, że powinnam powstrzymać się od pytania doktora na temat każdego punktu jego raportu.

- Sprzeciw odrzucony. Proszę dalej.

- Kapitanie Evans?

- Owszem, obecność nasienia w żołądku i przełyku wskazuje na niedawny oralny stosunek płciowy.

- Panie doktorze, czy podczas pracy w charakterze lekarza sądo­wego spotkał się pan kiedykolwiek z przypadkiem, w którym ofiara zostałaby zmuszona do połknięcia nasienia w wymuszonym akcie płciowym?

- Sprzeciw! Kapitan Evans nie ma w tym zakresie odpowiednich kwalifikacji! To czyste spekulacje ze strony obrony.

Kara spojrzała na sędziego.

- Wysoki sądzie, nie rozumiem, dlaczego oskarżenie jest takie draż­liwe na tym punkcie.

Freeman dał znak ręką obojgu, żeby podeszli do jego stanowiska.

- Co chce pani osiągnąć przez te pytania, pani mecenas? - zwró­cił się szeptem do Kary.

- Próbuję wykazać, że bezpośrednio przed śmiercią ofiara miała kontakt erotyczny z mężczyzną, którym nie był oskarżony, wysoki sądzie. Będę się starała dowieść na podstawie poszlak, że zabójcą kapitan Love nie był mój klient, ale jej partner seksualny.

Freeman odesłał ich z powrotem na miejsca.

- Sprzeciw odrzucony. Proszę dalej.

- Muszę powiedzieć - podjął kapitan Evans - że badałem ofiary gwałtu, również takie, które były zmuszone do dokonania aktu oral­nego, ale nigdy nie znalazłem w ich żołądkach czy przełykach nasie­nia. Nie.

- Czy poddał pan to nasienie testowi DNA, panie doktorze? Czy przeprowadził pan test PSA?

- Tak.

- Czy wyniki były zgodne z typem DNA mojego klienta?

- Nie. Mogę kategorycznie stwierdzić, że nasienie znalezione w przewodzie pokarmowym kapitan Love nie należało do oskarżonego.

- A więc jest faktem, że kapitan Love dokonała oralnego aktu płciowego z własnej woli z osobą płci męskiej bezpośrednio przed swoją śmiercią. Czy potwierdza to pan?

- Sądzę, że tak to można sformułować, pani major. Tak.

- Dziękuję. To wszystko, panie doktorze.

Kiedy usiadła, Randy szepnął do niej:

- Dlaczego pytałaś o czas jej śmierci, jeśli nie będziemy wykorzy­stywali mojego alibi?

- Przygotowuję grunt, Randy. Zobaczysz.

- Następny świadek.

- Wysoki sądzie, oskarżenie powołuje na świadka majora Franka Hollawaya.

Hollaway został zaprzysiężony i zajął miejsce dla świadków. Kara zauważyła, że przepytując Hollawaya na okoliczność dowodów rzeczo­wych dotyczących śmierci Sheili Worthy, Sanders zdołał omi­nąć sprawę tego, kto odkrył ciało. Jednak, kiedy dotarł do sprawy złotej odznaki US, przystąpił od razu do sedna.

- Więc skontaktował się pan z firmą N.S. Meyer, żeby dowie­dzieć się, ilu oficerów z Fort Benning zamawiało złote od­znaki, i podano panu między innymi nazwisko kapitana Taylora. Czy potwier­dza pan to?

- Tak.

- I od tej chwili stał się podejrzanym?

- Tak.

- Czy podczas przesłuchania przyznał się do tego, że miał kon­takty z zamordowaną?

- Sprzeciw - Kara poderwała się na nogi. - Byłam obecna przy tym przesłuchaniu. Oskarżony nie przyznał się do tego, ale sam z własnej woli podał te informacje.

- Świadkowi powinno się umożliwić odpowiedź na to pytanie, wysoki sądzie - powiedział Sanders.

Pułkownik Freeman wzniósł oczy do góry.

- Sprzeciw odrzucony. Pozwólmy świadkowi na przytoczenie od­powiedzi oskarżonego podczas przesłuchania. Majorze Hollaway, może pan odpowiadać.

- Owszem, powiedział, że się spotykali.

- Dlaczego wówczas nie sprawdził pan, czy kapitanowi Taylo­rowi brakuje odznaki?

- Nie mieliśmy żadnych dodatkowych dowodów. Był podej­rzany, ale nie mieliśmy wystarczających podstaw, by przeszukać jego mieszkanie.

- Ale mieliście takie podstawy, gdy oskarżony został znaleziony na zwłokach kobiety w hotelu w Waszyngtonie, prawda?

- Tak. Przeszukaliśmy jego mieszkanie i znaleźliśmy w szufla­dzie tylko jedną złotą odznakę z firmy M.S. Meyer. Pasowała do tej, którą znaleźliśmy w samochodzie Sheili Worthy. Na wiszącym w szafie mundurze wyjściowym kapitana Taylora znaleźliśmy pozła­cane odznaki, które wyglądały podobnie do odznak od Meyera.

Sanders poprosił o wpisanie złotych odznak znalezionych w samo­chodzie Sheili i w mieszkaniu Randy'ego jako dowodów rzeczo­wych „b” i „c”.

- W czasie kolejnego przeszukania mieszkania oskarżonego zna­lazł pan te zdjęcia, czy tak?

Sanders pokazał pakiet kolorowych zdjęć Sheili i Lannie.

- Zgadza się.

- Proszę wysoki sąd o włączenie tych zdjęć jako dowodu rzeczo­wego „d”.

- Proszę o wpisanie zdjęć - polecił sędzia.

Sanders podał zdjęcia Hollawayowi.

- Proszę przyjrzeć się tym zdjęciom, majorze. Proszę je opisać celem poinformowania sądu.

- Zdaje się, że te zdjęcia zostały zrobione za pomocą aparatu z tele­obiektywem. Widać na nich obydwie ofiary w różnych miejscach na terenie Fort Benning. Na przykład, kiedy wysiadają z samochodu przy sztabie albo wchodzą do biura czy do mieszkania. Tego rodzaju rzeczy.

- Więc oskarżony śledził te kobiety i robił im zdjęcia za pomocą teleobiektywu, żeby nie były świadome, iż ingeruje w ich życie?

- Sprzeciw! - zawołała Kara. - To pytanie stwierdza fakt, a nie od­nosi się do dowodów. Nie udowodniono, że to mój klient robił te zdjęcia, wysoki sądzie. Wiadomo tylko, że zostały znalezione w jego mieszkaniu.

- Przyjmuję sprzeciw.

- Czy powiedziałby pan, że takie fotografie odzwierciedlają obse­sję związaną z osobami widocznymi na zdjęciach ze strony osoby, która je wykonywała?

- Sprzeciw. Major Hollaway jest utalentowanym i doświadczo­nym oficerem żandarmerii, ale nie jest ekspertem w dziedzinie psycholo­gii fotografii.

- Odrzucam sprzeciw. Świadek może charakteryzować te zdję­cia.

- Tak - powiedział Hollaway. - Zgodziłbym się, że te zdjęcia świad­czą o obsesji na punkcie fotografowanych osób.

Sanders ujął w rękę nylonową kosmetyczkę i podał ją Holla­wayowi.

- Znalazł pan to w mieszkaniu oskarżonego, czy tak?

- Tak, pod ubraniami w szafie.

- Co zawiera ta torebka?

- Zbiór noży.

Sanders odebrał od niego kosmetyczkę i zażądał, aby dopisano noże do dowodów oskarżenia.

- Jest jeszcze jeden nóż, prawda?

- Tak.

Sanders ujął w rękę zakrwawiony nóż w foliowej torebce.

- Ten. To on został znaleziony obok ciała kapitan Love, tuż obok oskarżonego. Na rękojeści noża są jego odciski palców, czy tak?

- Tak.

- Sprzeciw. Major Hollaway nie jest tą osobą, która znalazła nóż. Nie mógł zaobserwować, gdzie był nóż i w jakich warunkach został znaleziony.

- Czy to prawda? - zwrócił się sędzia do Hollawaya.

- Tak, wysoki sądzie.

- Więc dlaczego odpowiedział pan na to pytanie twierdząco?

- Czytałem o tym w raporcie policji i w raporcie ochroniarza z hotelu, wysoki sądzie.

- Przypuszczam, że przedstawi pan te raporty? - zwrócił się sę­dzia do Sandersa.

- Tak, wysoki sądzie.

- Więc może pan przystąpić do przesłuchiwania majora Holla­waya na temat jego znajomości dowodów, a nie ich znajomości przez inne osoby. Czy to jest jasne?

- Tak, wysoki sądzie.

Sanders podał Hollawayowi opakowany w folię zakrwawiony nóż.

- Czy ten nóż przypomina panu noże, które pan znalazł w mieszka­niu oskarżonego?

- Tak, to ręcznie wykonany nóż, taki sam jak jeden z tych, które znaleźliśmy w tej kosmetyczce.

- Czy przeprowadził pan badania daktyloskopijne tego noża?

- Tak. Badania daktyloskopijne zostały przeprowadzone naj­pierw przez policję waszyngtońską, a my przeprowadziliśmy je ponow­nie. Wyniki były takie same.

- Czyje odciski palców znaleziono na nożu?

- Odciski palców kapitana Taylora. To znaczy odciski czterech palców i dłoni.

- Nie mam więcej pytań - oznajmił Sanders i usiadł. Kara po­wstała zza swojego stolika i stanęła za mównicą.

- Zacznijmy więc od tej sprawy, panie majorze. Odciski palców oskarżonego mogły się znaleźć na nożu w różnych okoliczno­ściach, nieprawdaż?

- Nie jestem pewien, czy zrozumiałem to pytanie.

- Och, sądzę, że pan zrozumiał. Przejrzyjmy listę możliwości. Ka­pitan Taylor mógł zostawić swoje odciski na nożu, kiedy wyciągał go z szyi ofiary. Czy zgadza się pan?

- Sądzę, że to możliwe.

- Jego odciski znalazłyby się na nożu również, gdyby nóż leżał obok ofiary, a on wziąłby go do ręki, prawda?

- Sądzę, że tak.

- Podobnie byłoby, gdyby odsunął nóż po to, by mu nie przeszka­dzał w wykonywaniu masażu serca ofiary, zgadza się pan?

- To jest nieprawdopodobne.

- Ale możliwe.

- Tak. Z bardzo małym prawdopodobieństwem.

Kara podeszła do stołu oskarżenia, na którym leżały noże.

- Czy postarał się pan o przeprowadzenie badań daktyloskopij­nych tych pozostałych noży?

Hollaway poprawił się nerwowo na swoim krześle.

- Tak.

- Czy znalazł pan na tych nożach jakieś odciski palców kapitana Taylora?

- Nie.

- Naprawdę? - zapytała z udawanym zaskoczeniem. - Czyż to nie jest nieco dziwne, majorze? Zeznaje pan w sądzie, że te noże należały do oskarżonego, więc prawdopodobnie celem pańskiego zeznania jest podtrzymanie twierdzenia zawartego w wystąpieniu wstępnym oskarże­nia, że kapitan Taylor czuł taki sam obsesyjny pociąg do noży jak do robienia fotografii z ukrycia, ale nie znalazł pan na nich jego odcisków palców?

- Nie.

- A czy znalazł pan na tych nożach w ogóle jakiekolwiek odciski palców?

- Kilka fragmentarycznych. Pół odcisku kciuka, a poza tym same drobne fragmenty.

- Tak jakby noże zostały wytarte i tylko kilka fragmentów odci­sków palców zostało przeoczonych?

- Być może.

- Czy był pan w stanie zidentyfikować te odciski palców?

- Sprawdzaliśmy w kartotece daktyloskopijnej FBI, ale niczego nie uzyskaliśmy.

- Jakżeż to możliwe?

- Nie wiem.

Kara milczała przez chwilę dla dodania dramatyzmu sytuacji, a po­tem spojrzała na Hollawaya.

- Od jak dawna pracuje pan w żandarmerii?

- Od piętnastu lat.

- Czy już prowadził pan dochodzenia w sprawie morderstw?

- Dość dużo.

- Czy były w tym morderstwa przy użyciu noża?

- Tak.

- Pan sam zbiera noże, prawda, majorze Hollaway?

Hollaway znowu poprawił się w krześle.

- Tak - odparł nieco cichszym głosem.

- To chyba dość popularne hobby w stanie Georgia? To znaczy zbieranie noży. Organizuje się wystawy noży, są sklepy z nożami i zjazdy kolekcjonerów noży, nieprawdaż?

- Tak.

- Ile noży ma pan w swojej kolekcji?

- Sześć.

- Czy to są noże wykonane przez rzemieślników? Ładne noże, ta­kie, które nadają się do kolekcji, jak te?

- Tak.

- Czy na pana nożach są pańskie odciski palców, majorze Holla­way? Czy bierze je pan do ręki, trzyma w dłoni, patrzy na nie i poka­zuje innym zbieraczom, a może nawet czasami je ostrzy?

- Tak.

- Więc czy to nie jest rzeczywiście niezwykłe, że te noże - poło­żyła rękę obok leżących na stole noży - które jak pan twierdzi, należą do kapitana Taylora, nie były przez niego w ogóle dotykane. Ani razu. Może nigdy.

- Sprzeciw! Obrona domaga się spekulacji ze strony świadka!

- Wycofuję ostatnią część pytania, wysoki sądzie. Ale proszę o odpowiedź na pierwszą część.

- Proszę świadka o odpowiedź na część pytania.

- To jest niezwykłe. Owszem.

- Na ile niezwykłe, panie majorze? Czy kiedykolwiek słyszał pan o kolekcjonerze noży, który nigdy nie dotyka swoich eksponatów?

- Nie.

Kara spojrzała z satysfakcją na ławę przysięgłych.

- Jeszcze jedno pytanie, panie majorze. Ile osób było na liście posia­daczy złotych odznak US z firmy N.S. Meyer?

- Dwadzieścia dwie.

- Szesnastu mężczyzn i sześć kobiet, czy tak?

- Zgadza się.

- A sprawdzał pan, czy którejś z tych dwudziestu dwóch osób zgi­nęła złota odznaka US?

- Nie.

- Więc z tego wynika, że może być jeszcze dwadzieścia jeden zło­tych odznak, które zginęły oficerom z garnizonu, czyż nie?

- Nic mi nie wiadomo o takim fakcie.

- Więc pan nie wie, czy dwadzieścia jeden odznak US zaginęło, czy nie?

- Zgadza się.

- Panie majorze, nic pan nie wspomniał o znalezieniu negatywów zdjęć, które pan odkrył w mieszkaniu kapitana Taylora. Czy szukał ich pan?

- Tak.

- Czy znalazł pan negatywy?

- Nie.

- Czy to nie jest nieco dziwne, panie majorze? Mówił pan, że oskar­żony czuł taki obsesyjny pociąg do tych kobiet, że śledził je i robił im zdjęcia. Znalazł pan odbitki, ale nigdzie nie ma negatywów?

- Być może je wyrzucił.

- A może nie należały do niego. Może ktoś inny zrobił te zdjęcia i ten ktoś ma negatywy?

- Sprzeciw!

- Wycofuję pytanie. Dziękuję panu. Nie mam więcej pytań.

Pułkownik Freeman spojrzał na zegarek.

- Zrobimy przerwę na lunch i spotkamy się ponownie o czterna­stej. Sąd zarządza przerwę.

39

Kara siedziała w jeepie zaparkowanym za stadionem do futbolu, jedząc kanapkę i przeglądając notatki. W pewnym momencie przebie­gła obok jej samochodu kompania młodych podporuczników z karabinami M-16 w rękach, a po chwili zaczęły dobiegać do niej ich okrzyki. Kompania ćwiczyła użycie bagnetów w walce wręcz. Ich dowódca wołał przez megafon: „Co ma żołnierz robić bagnetem?!”, na co cała kompania odwrzaskiwała chórem: „Zabijać!”

Budynek sądu był oddalony od stadionu o niespełna sto metrów, więc nawet w sali, w której akurat odbywało się posiedzenie sądu w sprawie o morderstwo, słychać było te same okrzyki: Zabijać! Zabi­jać! Zabijać! Mimo tylu lat służby w wojsku Kara nie zdołała się jeszcze przyzwyczaić do panujących w armii rażących sprzeczności.

Wracając po przerwie do sądu, napotkała na swojej drodze grupę reporterów z kamerami. Tym razem zatrzymała się na wprost tej samej reporterki CBS, która oczywiście podsunęła jej pod nos swój nieodłączny mikrofon.

- Co pani sądzi o działaniach oskarżenia? - zapytała.

Kara uśmiech­nęła się ciepło wprost w obiektyw kamery.

- Bardzo się starali zrobić z igły widły.

Reporterka obróciła się do kamery.

- A więc słyszą państwo stanowisko obrony: oskarżenie robi z igły widły! Barry, oddaję głos do studia!

Po wejściu do budynku sądu Kara skierowała się do sali wykorzysty­wanej jako gabinet oskarżenia. Sanders i Hollaway stali nachyleni nad ułożonymi nad stołem konferencyjnym dokumentami.

- Muszę zgłosić wniosek o wydanie nakazu sądowego, Howard. Czy mógłbyś się tym zająć od razu? - zapytała, podając mu zadruko­waną kartkę maszynopisu. Sanders szybko przejrzał tekst.

- Co to jest, do diabła?

- To, co widać, Howard. Wniosek o wydanie nakazu sądowego.

- Chcesz otrzymać rejestr rozmów z wojskowego telefonu komór­kowego?

- Tak.

- Co to może mieć wspólnego z rozprawą kapitana Taylora?

- Spójrz na datę, Howard. To dzień śmierci Sheili Worthy.

- Czyj to jest telefon?

- Nie muszę ci tego ujawniać.

- Więc nie nadam biegu twojemu wnioskowi - odparł, oddając jej dokument.

Kara chwyciła go ze złością.

- Prawo mówi, że musisz respektować moje wnioski o wydanie nakazu, Howard.

- Prawo mówi, że muszę honorować uzasadnione wnioski. Skąd mogę wiedzieć, czy ten wniosek jest uzasadniony, jeśli nie wiem, o co w nim chodzi? Jak mi powiesz, czyj to jest telefon, to podejmę decy­zję.

- Nie mogę tego zrobić, bo zdradziłabym strategię obrony.

- W takim razie przykro mi.

Posłała mu gniewne spojrzenie i wyszła pośpiesznie z gabinetu. Randy siedział już przy stoliku obrony.

- Przynieśli ci hamburgera z frytkami? - zapytała, siadając obok niego.

- Tak, dziękuję. Było bardzo smaczne. S

ędzia uciszył zebranych stukaniem młotka.

- Proszę wezwać następnego świadka, majorze Sanders.

- Wysoki sądzie, oskarżenie wzywa Nicholasa Reilly'ego.

Po zaprzysiężeniu ochroniarza Sanders zaczął go przepytywać na temat zatrzymania Randy'ego. Reilly opowiedział, jak znalazł Ran­dy'ego leżącego na zakrwawionym ciele Lannie. Obejrzawszy zdję­cia Randy'ego wykonane przez waszyngtońską policję, Reilly potwier­dził, że oskarżony tak właśnie wyglądał w chwili aresztowania. San­ders skończył przesłu­chanie wyraźnie usatysfakcjonowany, jakby uważał, że zezna­nia ochroniarza gwarantują uzyskanie wyroku skazują­cego.

Teraz przyszła kolej na Karę.

- Co powiedział oskarżony, kiedy wszedł pan do pokoju, panie Reilly?

- Powiedział, że próbuje ją ocucić czy coś takiego.

- A może powiedział, że robi jej masaż serca?

- Tak, właśnie tak.

- I co jeszcze powiedział?

- Powiedział, że popełniam wielki błąd.

- A pan?

- To ty popełniasz wielki błąd, facet.

- Panie Reilly, proszę przemyśleć odpowiedzi na moje następne pytania. Będą one bardzo ważne, dlatego chcę, żeby pan dokładnie sobie przypomniał, co zaszło. Czy rozumie mnie pan?

- Tak.

- Czy wchodząc do pokoju kapitan Love, widział pan oskarżo­nego z nożem w ręce?

- Nie.

- Czy widział pan, jak on uderzył ją nożem?

- Nie.

- Odpowiadając na pytania majora Sandersa, powiedział pan, że wszędzie była krew. W gruncie rzeczy krew była na ciele kapitan Love i na łóżku obok jej szyi oraz na ubraniu kapitana Taylora. Tyle pan widział, jeśli chodzi o krew, czy tak?

- Tak, wszędzie była krew.

- Ile krwi było na łóżku?

- Dużo.

- Wysłuchaliśmy tu zeznań kapitana Evansa, lekarza, który prze­prowadził sekcję zwłok kapitan Love. Kapitan Evans stwierdził, że duża ilość krwi utracona przez ofiarę wskazuje na to, iż pomiędzy jej zranieniem a śmiercią musiało upłynąć dość dużo czasu. Czy to pana nie zaskakuje?

- Ona leżała na łóżku, a on na niej, tylko tyle widziałem.

- Tak, już pan nam to mówił.

Kara spojrzała na członków ławy przysięgłych. Co najmniej jeden z nich wyglądał tak, jakby miał ochotę się zdrzemnąć.

- Mówiłam o ilości krwi i prawdopodobnym czasie śmierci ofiary, panie Reilly. Według lekarza pomiędzy momentem jej zgonu a pańskim przybyciem na miejsce zbrodni mogło upłynąć około trzydzie­stu, a nawet czterdziestu pięciu minut. Czy pan to rozumie?

- Tak.

- Zadam panu teraz następne pytanie, panie Reilly. Od jak dawna jest pan ochroniarzem w tym hotelu?

- Od sześciu lat.

- Przez ten czas przeprowadził pan dość dużo zatrzymań, czy tak?

- Tak, dużo.

- I co najmniej jedno z tych zatrzymań było związane z morder­stwem, prawda?

- Tak. Dwa lata temu. Jeden gość zabił żonę.

- Panie Reilly, ile razy w ciągu tych sześciu lat pracy w hotelu zda­rzyło się, że popełniono zbrodnię przy otwartych drzwiach, obok których każdy mógł przejść i zajrzeć prosto do środka, tak jak pan to zrobił?

Reilly milczał przez chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Nie mogę sobie przypomnieć niczego takiego.

- Więc pana odpowiedź brzmi: ani razu. Zero. Zgadza się?

- Tak.

- Ludzie, którzy wynajmują pokoje hotelowe, zazwyczaj zamy­kają drzwi i przekręcają klucz w zamku, czyż nie?

- Tak.

- Czy to prawda, że musiał pan używać specjalnych kluczy, żeby wejść do pokojów, w których według pana przypuszczeń popełniono przestępstwo?

- Tak.

- Więc powróćmy do zatrzymania, którego dokonał pan kiedyś w związku z innym morderstwem. Powiedział pan, że pewien mężczy­zna zabił żonę. Czy zabił ją przy otwartych drzwiach pokoju?

- Nie. Zrobił to w łazience.

- Więc zarówno drzwi do jego pokoju, jak i drzwi do łazienki były zamknięte, prawda?

- Tak.

- Można by więc wyciągnąć wniosek, że mordercy starają się dzia­łać w ukryciu, czyż nie?

- Sprzeciw! Świadek nie występuje w procesie jako ekspert.

- Wysoki sądzie, świadek jest zawodowym pracownikiem ochrony i potwierdził w zeznaniach swoje bogate doświadczenie w tym zakresie. Zadając kwestionowane pytanie, poprosiłam jedynie świadka o wyciągnięcie wniosków opartych na jego własnym doświad­czeniu.

- Sprzeciw odrzucony. Może pan odpowiedzieć, panie Reilly.

- Zapomniałem pytania.

- Pytałam pana, panie Reilly, czy na podstawie swojego doświad­czenia mógłby pan wyciągnąć wniosek, że zazwyczaj mor­dercy starają się działać w ukryciu.

- Tak, sądzę, że tak.

- Skoro więc morderstwo jest z natury przestępstwem dokonywa­nym w ukryciu, to jak pan sądzi, dlaczego kapitan Taylor zostawił otwarte drzwi, które wychodziły na ogólnie dostępny kory­tarz?

- Nie wiem. To jego sprawa, nie moja.

- Czy kapitan Taylor nie powiedział panu, że kiedy przyszedł, drzwi były otwarte, a kiedy zajrzał do środka, to zobaczył na łóżku zakrwawioną kapitan Love?

- Tak, powiedział mi to, ale mu nie wierzyłem.

- Nie wierzył mu pan, ponieważ leżał na jej ciele?

- Tak.

- Czy zna pan właściwą pozycję przy stosowaniu masażu serca, panie Reilly?

- Nie. W hotelu od takich spraw jest lekarz.

- Czy byłby pan zdziwiony, gdybym powiedziała panu, że wła­ściwą pozycją w takim przypadku jest właśnie taka pozycja, jaką zajmował kapitan Taylor, kiedy pan wszedł do pokoju?

- Nie wiem nic na ten temat.

- Wiem, że pan nie wie, panie Reilly. Przynajmniej w tej kwestii wyraził się pan absolutnie jasno. Nie mam więcej żadnych pytań.

- Proszę o głos, wysoki sądzie - powiedział Sanders, wstając.

- Udzielam głosu.

- Panie Reilly, oskarżony był pokryty krwią kapitan Love, czy tak?

- Tak, cały.

- A nóż leżał przy jego prawej ręce?

- Myślałem, że po niego sięgnie, kiedy się odezwałem.

- Dziękuję. Nie mam więcej pytań.

- Proszę ponownie o głos, wysoki sądzie - poprosiła Kara, podno­sząc się.

- Udzielam głosu.

- Gdzie były ręce oskarżonego, kiedy wszedł pan do pokoju?

- Na jej klatce piersiowej, w ten sposób - odpowiedział Reilly, kła­dąc dłonie na własnej klatce piersiowej.

- Oskarżony nie sięgnął po nóż, prawda? Trzymał dłonie na jej klatce piersiowej aż do chwili, kiedy skuł go pan kajdankami, czy tak?

- Miałem go na muszce. Nie miał szans, by uciec.

- W pytaniu chodziło o to, czy oskarżony zabrał ręce z jej klatki piersiowej. Nie wykonał ruchu w kierunku noża, czy tak?

- Tak.

- Panie Reilly, chciałabym, aby zeszedł pan z mównicy i zajął na podłodze pozycję, w jakiej był oskarżony, kiedy wszedł pan do pokoju kapitan Love.

Sanders poderwał się na równe nogi.

- Wysoki sądzie, proszę...

- Wysoki sądzie - przerwała mu Kara - to jest uzasadniona prośba. Zeznania świadka dotyczą sytuacji, w jakiej zastał oskarżo­nego. Proszę świadka jedynie o to, żeby to przedstawił przed ławą przysięgłych.

- To jest dopuszczalny wniosek. Proszę świadka o opuszczenie swojego miejsca i wykonanie prośby obrony.

Reilly ukląkł na obydwa kolana, podparł się dłońmi i pochylił do podłogi.

- Był tak - oświadczył.

- Dziękuję. Nie mam więcej pytań.

Sanders przystąpił do przesłuchania kolejnych świadków oskarże­nia. Pierwszym był specjalista od daktyloskopii, który potwierdził, że odciski palców znalezione na nożu należały do Randy'ego. Potem przedstawiciel firmy N.S. Meyer potwierdził, że kapitan Taylor zaku­pił wyprodukowane przez jego firmę złote odznaki złożone z liter US. Obejrzawszy włączone do dowodów odznaki, oświadczył, że obydwie są wykonane z czystego złota i że jest bardzo prawdopo­dobne, iż pochodzą z jednego kompletu. Kolejnym świadkiem był pracownik stacji benzynowej, którą Randy odwiedził tej nocy, kiedy zginęła Sheila Worthy. Jego zeznanie potwierdzało, że o godzinie dziesiątej czterdzieści pięć w nocy Randy był poza domem, co wskazy­wało na to, że miał sposobność popełnienia morderstwa.

Sanders zażądał też dopisania do listy dowodów aparatu fotograficz­nego należącego do Randy'ego. Był to aparat marki Nikon, wyposażony w teleobiektyw o ogniskowej od 70 do 200 mm. Powołał się przy tym na opinię specjalisty, który stwierdził, że aparat mógł być wykorzystany do wykonania wcześniej omawianych zdjęć. Na koniec Sanders dodał do listy dowodów kolorowe powiększenia zdjęć z sekcji zwłok obydwu kobiet, na których widoczne były podobieństwa w lokalizacji ran na szyjach ofiar.

Skończywszy przesłuchanie świadków, Sanders posłał Karze trium­falne spojrzenie i oznajmił:

- Wysoki sądzie, oskarżenie dziękuje za głos.

- Czy obrona będzie przygotowana do przedstawienia swojego stanowiska jutro rano? - zapytał Freeman, zwracając się do Kary.

- Tak, wysoki sądzie - odparła bez entuzjazmu.

- Bardzo dobrze, więc sąd zarządza przerwę do godziny dziewią­tej zero zero jutro rano.

Wróciwszy tego wieczoru do domu, Kara spędziła większość czasu na analizowaniu notatek, które sporządziła pod kątem swego jutrzejszego wystąpienia w sądzie. Około północy umyła twarz, prze­brała się w piżamę i położyła do łóżka. Zabrała ze sobą do sypialni teczkę ze swoimi papierami, więc znowu zajęła się przeglądaniem notatek, ale po chwili uznała, że już dłużej nie wytrzyma: wzięła do ręki słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu i wykręciła numer Ma­ce'a. Odebrał jakiś nieznajomy mężczyzna.

- Czy mogę rozmawiać z sierżantem Nukanenem?

- Nie, proszę pani, nie ma go.

- A czy wie pan, gdzie on jest?

- Nie, proszę pani, nie wiem.

- Chciałabym zostawić dla niego wiadomość. Czy może mu pan przekazać, żeby zadzwonił do Kary Guidry?

- Powiem mu, proszę pani. Przepraszam, muszę przerwać. Mam telefon na drugiej linii.

Odłożyła słuchawkę zawiedziona. Kiedy telefon zadzwonił około pierwszej, z podnieceniem chwyciła za słuchawkę, usłyszała jednak tylko puste echo, a po chwili dźwięk odkładanej słuchawki. Zasnęła około drugiej z papierami porozrzucanymi po całym łóżku.

Stojąca przy łóżku lampka nadal się paliła, kiedy Kara gwałtownie się obudziła. Spojrzała na zegarek: było tuż po trzeciej. Miała wraże­nie, że obudził ją jakiś dźwięk. Po chwili znowu rozległo się to samo!

Wyłączyła lampkę, odsunęła na bok papiery i w ciemnościach wysu­nęła się z łóżka.

Znowu usłyszała ten sam odgłos. Ktoś próbuje otworzyć okno z tyłu domu! - pomyślała. Osunęła się na kolana, pokonała na czwora­kach korytarz i zatrzymała się przy drzwiach pokoju gościnnego. Jego wnętrze było oświetlone bladym blaskiem świetlówki zamontowanej nad jedną z kuchennych szafek. Przesuwała wzrok od jednego okna do drugiego, kiedy znowu rozległ się ten dźwięk.

Dochodził zza jej pleców!

Przekradła się do łazienki i zapaliła światło. W tym samym momen­cie mały kamyk uderzył w matową szybę okna umieszczonego nad umywalką. Otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz. W krzakach obok tylnych schodów klęczał Mace. Przykładał palec do ust.

Podbiegła do tylnych drzwi i otworzyła je. Mace rozejrzał się po porośniętym drzewami obrzeżu dziedzińca i pośpiesznie wbiegł do środka. Przeszedł od razu do kuchni, wyłączył świa­tło i przykucnął za ladą obok zlewozmywaka.

- Klęknij - wyszeptał.

- Mace, co ty...

- Cii... - uciszył ją. - Z tyłu stoi samochód z dwoma ludźmi. Zapar­kowali w krzakach jakieś pięćdziesiąt metrów od podjazdu.

- Co to za ludzie?

- Nie wiem. Mają chevroleta caprice. Sądząc po fryzurach, powie­działbym, że są z wojska.

- To Beckwith. Przysłał ich, żeby mnie śledzili.

- Jeżeli cię obserwują, to mogli ci też założyć podsłuch.

- Nie ośmieliliby się. Przecież to byłby podsłuch poufnych roz­mów.

- Myślisz, że to ich obchodzi? On jest następnym szefem sztabu.

- Ściągnę rano ludzi Hollawaya, żeby zrobili z tym porządek. Je­żeli się dowiem, że ktoś mnie podsłuchuje albo nagrywa, to doprowa­dzę do unieważnienia procesu z powodu naruszenia przepi­sów przez oskarżenie.

- To prawie tak, jakbyś prosiła lisa, żeby policzył kury w kur­niku. Ten twój Hollaway jest po ich stronie.

- Ja mu wierzę. Nigdy nie zgodziłby się na coś takiego jak założe­nie podsłuchu obrońcy.

- Na pewno znasz go lepiej niż ja, ale ja bym nikomu nie wierzył. Mają ciebie na celowniku, Karo.

- Wiem, że tak jest.

Mace ujął jej dłonie.

- Musiałem cię dzisiaj zobaczyć. Tak nam było dobrze... Ścisnął mocno jej dłoń i przyciągnął ją do siebie.

- Mace, ja...

- Cii... - przyłożył palec do jej ust, a potem pocałował ją i otulił ramionami.

- Tak bardzo się martwiłem o ciebie - szepnął - musiałem zaryzy­kować.

- Cieszę się, że to zrobiłeś - wyszeptała. - Potrzebuję ciebie.

Mace spojrzał jej prosto w oczy. Na czole miał kropelki potu, a w jego oczach widać było mieszaninę strachu i podniece­nia.

- Chcę ci pomóc - szepnął. - Powiedz mi, co mogę zrobić.

Kara sięgnęła po notes leżący obok telefonu i napisała w nim coś pośpiesznie.

- To jest numer rachunku za rozmowy z telefonu komórkowego w samochodzie sztabowym Beckwitha - powiedziała, dopisując na kartce miesiąc. - Sheila Worthy tuż przed śmiercią dzwoniła dwa razy ze swojego samochodu. Za obydwoma razami dzwoniła do niego. Muszę dostać ten rachunek.

- Dlaczego jej rozmowa miałaby być uwzględniona w jego ra­chunku? Przecież to ją powinni obciążyć.

- Normalnie tak by było. Ale ona dzwoniła do centrali specjalnej i dopiero stamtąd połączyli ją z jego samochodem. Kiedy się łączyła z centralą specjalną, rozmowa szła na jej rachunek, ale kiedy przełą­czyli ją z linii naziemnej do jego telefonu komórkowego, to było to tak, jakby dzwoniła z normalnego telefonu, więc koszty połączenia obciążały jego.

- Równie dobrze mogli ją połączyć przez radio.

- Dlatego właśnie potrzebny mi jest ten rachunek.

- Nadal myślisz, że to on ją zabił?

- Tak, tak myślę.

- Zobaczę, co się da zrobić, i zadzwonię do ciebie jutro.

- Mace, nie chcę, żebyś się pakował w kłopoty.

Mace uśmiechnął się szeroko, błyskając w ciemnościach oczami.

- Pani major, to pani ma same kłopoty od tego dnia, kiedy mnie pani spotkała.

40

Kiedy członkowie ławy przysięgłych weszli do sali rozpraw i za­jęli miejsca, pułkownik Freeman zastukał młotkiem w stół.

- Sąd wojskowy rozpoczyna posiedzenie. Major Guidry, może pani wygłosić swoje wstępne oświadczenie.

Kara podeszła do mównicy bez żadnych notatek.

- Szanowni panowie, moje wystąpienie będzie krótkie. Oskarże­nie mojego klienta jest tak absurdalne, że osoba, która je sporządziła, musiała w poprzednim wcieleniu żyć w czasach inkwizy­cji.

Dostrzegła z ulgą, że kilku sędziów się uśmiechnęło. A więc do­tarła do nich, mogła mówić dalej.

- Kapitan Randy Taylor jest absolwentem West Point i do tej pory w wyróżniający się sposób pełnił służbę w armii Stanów Zjedno­czonych. Aż do niedawna pełnił ważną funkcję adiutanta generała Williama Beckwitha tutaj w Fort Benning. Jego ojciec też ukończył West Point, podobnie jak i stryj oraz dziadek. Nasze oświad­czenie skoncentruje się na postawieniu następujących pytań i uzyska­niu na nie odpowiedzi: dlaczego taki młody człowiek z takiej rodziny jak rodzina Taylorów miałby zmarnować swe rodzinne tradycje, zawodową karierę i splamić nazwisko przez popełnienie dwóch brutal­nych morderstw na kobietach, które, jak wykażemy, znał i podziwiał? Odpowiedź brzmi następująco: nie miał powodu tego zrobić i wcale tego nie zrobił. On nie zabił ani Sheili Worthy, ani Lannie Fulton Love. Nie jest winny stawianych mu zarzutów. Wyka­żemy, że stanowisko oskarżenia jest tak pełne luk, iż wygląda jak obudowa chłodnicy karabinu maszynowego - tym razem jeszcze więcej przysięgłych uśmiechnęło się - i wskażemy też na zasadnicze wątpliwości, które wymagają, abyście uwolnili tego oficera i pozwo­lili mu na powrót do jego rodziny i kontynuację jej szczytnych trady­cji. Dziękuję.

- Pani major, czy jest pani gotowa na wezwanie swojego pierw­szego świadka? - zapytał Freeman.

- Tak, wysoki sądzie.

- Więc proszę do tego przystąpić.

- Wysoki sądzie, obrona wzywa na świadka majora Franka Holla­waya.

Sanders poderwał się na równe nogi.

- Sprzeciw! Obrona miała już okazję przesłuchania majora Holla­waya w czasie jego wcześniejszego wystąpienia.

Freeman spojrzał na nią uważnie znad oprawek swoich okularów.

- Pani major, sądzę, że oskarżenie ma rację.

- To prawda, wysoki sądzie, że miałam okazję przesłuchiwać świadka...

- Obrona chyba wtedy powinna była dokończyć zadawanie py­tań, wysoki sądzie - przerwał jej Sanders.

Kara posłała mu wrogie spojrzenie.

- Wysoki sądzie, jeżeli wolno mi dokończyć...

- Majorze Sanders, proszę więcej nie przerywać. Rozumie pan?

- Tak jest, wysoki sądzie.

- Proszę mówić dalej, pani major.

- Wysoki sądzie, zgodnie z przepisami dotyczącymi prezentacji dowodów rzeczowych miałam możliwość przesłuchania majora Holla­waya tylko na temat tych zagadnień, które oskarżenie wymieniło w czasie swojego przesłuchania. Jednak teraz mam nowe pytania do majora Hollawaya dotyczące spraw, do których oskarżenie nie nawią­zało.

- Rozumiem. To dość niezwykłe, ale zezwalam pani na to. Pro­szę przystąpić do przesłuchania.

Kiedy Hollaway zajął miejsce dla świadków, Kara przypomniała mu, że jest nadal pod przysięgą.

- Panie majorze, przypomina pan sobie porucznika Barry'ego Parksa, prawda?

- Tak, przypominam sobie.

- Porucznik Parks nie żyje, czy tak?

- Tak, zgadza się.

- Parks był na pańskiej liście oficerów, którzy byli właścicielami złotych odznak z firmy N.S. Meyer, prawda?

- Tak.

- Czy to prawda, że porucznik Parks był czymś więcej niż znajo­mym Sheili Worthy?

- Tak.

- A czy to prawda, że w czasie pobytu w college'u byli kochan­kami?

- Tak, byli.

- Porucznik Parks powiedział nam o tym, kiedy go razem przesłu­chiwaliśmy, czy potwierdza pan to?

- Tak, tak było.

- Wtedy uważał pan porucznika Parksa za podejrzanego numer jeden w sprawie morderstwa Sheili Worthy, czy tak?

- Przez pewien czas tak było, owszem.

- Dlaczego pan tak uważał?

- Odpowiadał charakterystyce, która jest typowa dla takich przypad­ków. Miał związki osobiste z zamordowaną osobą, a więk­szość morderstw jest popełniana przez osoby, które znają swoje ofiary. Poza tym jego nazwisko występowało na liście dostarczonej nam przez Meyera.

- Potem pan ograniczył swą listę podejrzanych do dwóch na­zwisk. Kim byli ci ludzie?

- Porucznik Parks i kapitan Taylor.

- I z tych dwóch uważał pan, że to raczej Parks jest zabójcą, czy tak?

- Tak.

- Jego związek z porucznik Worthy rozpadł się po ukończeniu przez nich college'u. Potem porucznik Parks próbował go odnowić, ale bezskutecznie, czy tak?

- Tak.

- I to według pana jeszcze bardziej wskazywało na niego jako oskar­żonego?

- Tak.

- Również po śmierci porucznika Parksa w dalszym ciągu uwa­żał go pan za głównego podejrzanego, tak?

- Tak.

- Miał pan zamiar wystąpić o pośmiertne posiedzenie sądu, aby przedstawić dowody obciążające porucznika Parksa w sprawie śmierci Sheili Worthy i potem zamknąć dochodzenie, czy tak?

- Tak.

- Kiedy postanowił pan tego nie robić?

- Wtedy, kiedy otrzymałem telefoniczną informację z policji w Waszyngtonie o aresztowaniu kapitana Taylora pod zarzutem morder­stwa kapitan Lannie Love.

- Aż do tamtego momentu był pan przekonany, że to porucznik Parks zabił Sheilę Worthy, czy tak?

- Tak.

Kara podeszła do stolika obrony i wzięła do ręki jakiś dokument.

- Chciałabym zadać panu kilka pytań na temat śmierci porucz­nika Parksa. Czy to prawda, że został zabity przez pocisk artyleryjski w czasie ćwiczeń poligonowych w Fort Benning?

- Tak, wszedł na teren strefy ostrego strzelania.

- Czytał pan raport na temat jego śmierci?

- Tak, czytałem.

- Mam tu właśnie egzemplarz tego raportu - oświadczyła, podno­sząc trzymany w ręce dokument.

- Sprzeciw! Ten raport nie znajduje się w spisie dowodów rzeczo­wych - zaprotestował Sanders.

- Dostarczyłam oskarżeniu kopię raportu, wysoki sądzie.

Freeman spojrzał na Karę.

- Czy domaga się pani, by ten raport został zaliczony do dowo­dów rzeczowych?

- Nie, wysoki sądzie. Chcę tylko móc nawiązać do niego podczas przesłuchania majora Hollawaya.

- Zgoda. Może pani wykorzystywać ten raport w celu rozmowy ze świadkiem, ale to wszystko.

- Rozumiem, wysoki sądzie - powiedziała, odwracając się z powro­tem do Hollawaya. - Panie majorze, w raporcie stwierdza się, że porucznik Parks nie zwrócił uwagi na znaki ostrzegawcze na granicy strefy ostrego strzelania, czy tak?

- Tak, zgadza się.

- Uważał pan wtedy, że Parks popełnił samobójstwo, czy tak?

- Tak.

- Czy myślał pan, że on popełnił samobójstwo, ponieważ był wi­nien zabójstwa Sheili Worthy?

- Tak.

- Czy nadal pan tak uważa?

- Nie.

- Ale zmienił pan zdanie dopiero wtedy, kiedy podsunięto panu na tacy kapitana Taylora po jego aresztowaniu pod zarzutem zamordo­wania kapitan Love, czy tak?

- Tak, to prawda.

- Więc sprawy tych dwóch morderstw są nierozerwalnie połą­czone, prawda? Gdyby kapitan Love nie została zabita, za­mknąłby pan dochodzenie w sprawie Sheili Worthy, obciążając porucz­nika Parksa, czy tak?

- Sprzeciw! Obrona wymaga od świadka spekulacji!

- Wysoki sądzie, usiłuję wykazać, że w gruncie rzeczy nie prowa­dzono śledztwa przeciwko oskarżonemu w sprawie morderstwa Sheili Worthy, aż do momentu aresztowania go po zabójstwie kapitan Love.

- Proszę obronę i oskarżenie o podejście.

Sanders i Kara podeszli do sędziego.

- Wiem, co pani usiłuje wykazać - powiedział Freeman szeptem. - Ale zezwolę na to tylko pod warunkiem, że mi pani wyjaśni, dla­czego taki kierunek przesłuchania miałby być istotny dla sprawy.

- Wysoki sądzie, teoria prezentowana przez oskarżenie zakłada, że kapitan Taylor powodowany obsesją śledził te dwie kobiety i czynił im awanse, a kiedy nie odnosił powodzenia, wpadał w gniew i zabijał je. Muszę więc wykazać przed ławą przysięgłych, że w sprawie morder­stwa Sheili Worthy był jeszcze jeden podejrzany: porucznik Parks, który pasował do teorii oskarżenia i którego przestano uważać za podejrzanego dopiero wtedy, kiedy aresztowano mojego klienta.

- No więc? - zwrócił się do Sandersa sędzia.

- Panie pułkowniku, ona strzela na oślep, bo myśli, że uda się jej trafić w coś, co pomogłoby jej uratować linię obrony.

- Wysoki sądzie, usiłuję wskazać na słabości w teorii oskarżenia, co jest moim obowiązkiem.

- Pozwolę, aby świadek odpowiedział na postawione już pytanie, ale to wszystko, pani major. Proszę powrócić do uwzględnionych w postępowaniu dowodów, czy mówię jasno?

- Tak, wysoki sądzie.

Powrócili na swoje miejsca, a protokólantka odczytała pytanie. Hol­laway rzucił nerwowo okiem na Sandersa.

- Nie jestem pewien.

- Czy jest prawdą, że przygotowywał się pan do wystąpienia na posiedzeniu sądu, które miało doprowadzić do zamknięcia dochodze­nia w sprawie morderstwa Sheili Worthy?

- Tak.

- Nie mam więcej pytań.

- Majorze Hollaway - zaczął Sanders - jeżeli chodzi o sprawę mor­derstwa Sheili Worthy, to którego podejrzanego obciążało więcej dowodów? Porucznika Parksa czy kapitana Taylora?

- Kapitana Taylora.

- Czy znalazł pan wystarczającą liczbę dowodów, aby stwier­dzić, że to on zamordował Sheilę Worthy, i wnieść przeciw niemu stosowne oskarżenie?

- Tak.

- Nie mam więcej pytań.

Kiedy Hollaway odszedł, Kara przystąpiła do wzywania kolejnych świadków. Dwaj pierwsi: znawcy kolekcjonerstwa, zeznali, że noże znalezione w szafie Randy'ego nie stanowią prawdziwej kolekcji, ale przypadkowy zestaw zwykłych noży rzemieślniczej produkcji. Żaden z nich nie słyszał o kolekcjonerze noży, który nigdy nie dotykałby swoich eksponatów. Obydwaj stwierdzili też, że gdyby Randy był prawdziwym zbieraczem, to na pewno nie trzymałby noży w kosme­tyczce schowanej w szafie. Sanders zdołał nieco osłabić wymowę ich zeznań, kiedy doprowadził ich do przyznania, że noże mogłyby być przechowywane w ten sposób przez osobę, która nie jest kolekcjone­rem, ale zamierza wykorzystać je na przykład do popełnienia przestęp­stwa.

Kara od razu skontrowała zabiegi Sandersa, oświadczając, że oskar­żenie wprowadza zmianę do swej teorii, i zapytała, dlaczego na nożach nie ma odcisków palców oskarżonego, skoro, jak teraz twier­dzono, nie jest kolekcjonerem noży, ale ich użytkownikiem. Po mi­nach przysięgłych wywnioskowała, że ta runda należy do niej.

Następnie powołała na świadka właściciela zakładu fotograficz­nego w Atlancie, który był też specjalistą od analizy zdjęć. Świadek zeznał, że jest niemożliwe, aby zdjęcia znalezione w mieszkaniu Randy'ego mogły być wykonane za pomocą jego nikona. Co więcej, teleobiektyw przy aparacie Randy'ego był produktem innej, tańszej marki i przy robieniu zdjęć z dużej odległości pozwalał na dostęp do filmu tylko niewielkiej ilości światła. Świadek pokazał kilka zdjęć, które wykonał za pomocą takiego samego sprzętu, jakim dysponował Randy, w warunkach podobnych do tych, w jakich wykonano włą­czone do dowodów zdjęcia. Jego zdjęcia były o wiele ciemniejsze i bardziej ziarniste, a na ich obrzeżach widać było wyraźne zniekształce­nia, tak jakby były ściśnięte ze wszystkich boków. We­dług świadka zdjęcia włączone do dowodów zostały prawdopodobnie wykonane za pomocą aparatu nowszej generacji marki Canon albo Nikon, wyposażonym w teleobiektyw tej samej marki o zakresie ogniskowej do 300, a nie 200 mm. Na koniec pokazał kilka zdjęć, które wykonał za pomocą takiego aparatu w tym samym czasie i miejscu co wcześniej okazane fotografie. Były jasne i wyraźne, takie jak te, które dołączono do dowodów.

Zapytany przez Sandersa, zeznał, że chociaż jest całkiem pewien co do poprawności swoich obserwacji, jeżeli chodzi o aparat Ran­dy'ego, to jednak nie może wyciągać stuprocentowo pewnych wnio­sków, ponieważ fotografia zależna jest od zbyt wielu trudnych do odtworzenia czynników. Ogólnie rzecz biorąc, jego zeznanie sprawiło dobre wrażenie i prawdopodobnie wywołało pewne wątpliwości w umysłach przysięgłych, ale jednak nie zdyskwalifikowało do końca przedstawionych zdjęć jako dowodów.

Następnym świadkiem był specjalista od medycyny sądowej, który zeznał w podobny, chociaż szczegółowszy sposób niż kapitan Evans, że Lannie nie żyła od ponad trzydziestu minut, kiedy ochroniarz zastał Randy'ego podczas próby jej reanimacji. Gdyby więc Randy jednak dopuścił się morderstwa, nie przejmując się otwartymi drzwiami pokoju, to potem musiałby pozostać przy ofierze przez ponad pół godziny, co czyniło całą tę teorię mało prawdopodobną.

Następnie Kara przesłuchała dwoje oficerów, którzy pracowali ra­zem z Randym w dowództwie armii. Ich zeznania potwierdzały opinię o jego pozytywnym charakterze.

Było już późne popołudnie, kiedy wezwała ostatniego w tym dniu świadka.

- Czy może pan podać swoje nazwisko i zawód?

- Greg East. Pracuję w firmie Southaestern AirTone, która zaj­muje się komunikacją komórkową.

Kara wzięła do ręki pojedynczą kartkę.

- Wysoki sądzie, obrona wnosi o zapisanie tego dokumentu jako dowodu rzeczowego obrony „d”.

- Sąd wyraża zgodę.

- Czy może pan opisać przed sądem, co pan trzyma w ręce? - zapy­tała Kara, podając kartkę świadkowi.

- To jest rachunek za telefon komórkowy. Konkretnie mówiąc, rachunek wystawiony przez firmę AirTone.

- Na czyje nazwisko?

- Na porucznik Sheilę Worthy.

- Czy porucznik Worthy dzwoniła gdzieś w dniu swojej śmierci?

East przez chwilę przyglądał się bez słowa rachunkowi.

- Przepraszam, ale zgubiłem się. Jaki to był dzień?

- To jest ostatnia kolumna w rachunku. Ostatnie jej rozmowy. Z tego, co pamiętam, są dwie, prawda?

- Tak. O dziesiątej czterdzieści i dziesiątej czterdzieści dwie.

- Ile trwały te rozmowy?

- Pierwsza trwała minutę. Druga też minutę.

- Dzwoniła pod ten sam numer dwa razy.

- Zgadza się.

- Czy poznaje pan ten numer?

- Nie.

- Dziękuję. Oddaję świadka do dyspozycji oskarżenia.

- Oskarżenie nie ma pytań.

- Wysoki sądzie - zwróciła się Kara do Freemana - chcę wezwać jeszcze jednego świadka, ale sądzę, że jego zeznanie może zająć dość dużo czasu.

- Więc zróbmy sobie przerwę - rzekł sędzia i zastukał młotkiem w blat stołu.

W czasie przerwy Kara znalazła się z Randym w małym pokoju prze­słuchań, za którego drzwiami stanęło trzech żandarmów.

- Dostałaś rachunek Beckwitha? - zapytał ją szeptem Randy.

- Nie. Sanders nie chce wydać nakazu.

- Więc co zrobimy?

- Nie wiem, ale mam dobre wiadomości. Mówiłeś mi kiedyś, że razem z panią Beckwith odwoziłeś do naprawy jej koło, pamiętasz?

- Tak...

- Byłam na tej stacji benzynowej i dowiedziałam się, że koło nie zostało jeszcze odebrane. Wzięłam z opony próbkę błota i dałam ją do analizy w laboratorium na uniwersytecie stanowym. Wyniki potwier­dzają, że próbka pochodzi z tego rejonu, gdzie zginęła Sheila.

- I co nam to daje? Tamtej nocy generał Beckwith jeździł samocho­dem sztabowym.

- Może nie cały czas. Mógł pojechać do domu, wziąć swój samo­chód i pojechać na strzelnicę.

- Czy Sanders o tym wie?

- Oczywiście, że nie.

- W jaki sposób chcesz wykorzystać te wyniki na rozprawie?

- Jeszcze nie wiem - odparła po chwili wahania. - Nadal nad tym pracuję.

- Musisz coś wymyślić!

Kara zamknęła aktówkę i zapukała do drzwi, żeby ją wypusz­czono.

- Wiem, że muszę.

41

Kiedy Kara wróciła do domu, zastała czekającą na nią asystentkę z jej biura o nazwisku Lester. Zrobiła kilka kanapek i kawę, i obie zajęły się pracą. O dziewiątej Lester pojechała z powrotem do biura, żeby sporządzić wydruk kilku stron notatek na następny dzień. Kara już się rozbierała, żeby wziąć prysznic, kiedy zadzwonił telefon.

- To ja - usłyszała głos Mace'a. - Wsiądź do swojego samochodu i zacznij jeździć po mieście. I ubierz się w swój mundur wyjściowy. To ważne.

- Okay! - odpowiedziała krótko.

Kara włożyła mundur i płaszcz, gdyż od chwili jej powrotu do domu temperatura na dworze spadła o dziesięć stopni, i już po chwili była w swoim jeepie. Nie zobaczyła od razu ich świateł, gdyż odcze­kali, aż przejedzie przez szczyt wzgórza, i dopiero wtedy ruszyli za nią. Dostrzegła ich wkrótce, chociaż na prostych odcinkach drogi starali się trzymać daleko za nią. Przejechała jeszcze około mili i stanęła na parkingu przed supermarketem. Podążający za nią samo­chód zatrzymał się na czerwonych światłach i skręcił w prawo. Kara weszła do środka, wypiła filiżankę kawy i wróciła do jeepa. Kiedy wyjechała z parkingu i skręciła w lewo na światłach, znowu zobaczyła za sobą te same światła. Skręciła jeszcze raz i znowu rzuciła okiem w lusterko. Była już całkiem pewna, że to ten sam samochód. Przy okazji zdążyła zauważyć, że ma rozbitą osłonę światła postojowego po prawej stronie.

Chwilę potem rozległ się sygnał jej telefonu komórkowego.

- Jadą za tobą? - zapytał Mace.

- Tak, od samego domu.

- Mam to, co chciałaś. Będziesz musiała im się urwać, żebym mógł ci to dać. Gdzie teraz jesteś?

- Na Clairborne. Jeżdżę po zachodniej części miasta.

- W porządku, zgubimy ich. Tylko słuchaj mnie uważnie i rób to, co ci mówię.

- Okay!

- Pamiętasz mojego kolegę Barneya Tennanta?

- Tego, którego poznałeś w Zatoce Perskiej?

- No właśnie. Posłuchaj więc, co masz zrobić. Przyjedź pod swoje biuro i zaparkuj samochód tam, gdzie zwykle, a później idź na górę, zapal światło i rób wszystko tak, jakbyś normalnie pracowała. Potem zejdź na dół i wyjdź z budynku tylnymi drzwiami. Będę na ciebie czekał.

Kara pojechała w kierunku Victory Boulevard, wjechała przez główną bramę na teren wojskowy i zgodnie z instrukcjami Mace'a weszła do biura. Asystentka Lester siedziała przy komputerze, opraco­wując notatki na jutrzejsze posiedzenie sądu. Kara poprosiła asystentkę, żeby poszła za nią do jej gabinetu, trzymając się z dala od okien. Wyjrzawszy przez okno, Kara zobaczyła, że samochód, który ją śledził, minął parking i wjechał na boczną uliczkę, gdzie zatrzymał się ze zgaszo­nymi światłami. Odeszła od okna, kiedy już była pewna, że musieli ją zobaczyć, rozpięła guziki swojej kurtki mundurowej i podała ją asy­stentce.

- Włóż to i siadaj przy moim biurku plecami do okna. Raz na ja­kiś czas wstań, podejdź do regału, weź jakieś papiery i wróć do biurka. Uważaj, żebyś nie stawała twarzą do okna. Chcę, żeby myśleli, iż nadal tu jestem.

- Zrobione, pani major - powiedziała Lester, zakładając kurtkę Kary.

Kara założyła płaszcz, zbiegła po schodach i otworzyła tylne drzwi. Na środku trawnika stał wojskowy helikopter „Huey” z zaczyna­jącym się obracać wirnikiem. Podbiegła do odsuwających się drzwi. Mace pomógł jej wsiąść i zasunął za nią drzwi, a śmigłowiec od razu podniósł się do góry i skręciwszy ostro w lewo, skierował się na południe.

- Taksówka pod dom klienta! - zawołał Mace, przekrzykując ha­łas silnika.

Jego przyjaciel, Barney Tennant, pomachał jej z fotela pilota. Kara założyła hełmofon.

- Proszę podpisać na tej przerywanej linii, pani major - rozległ się w słuchawkach głos pilota. - To karta lotów helikoptera - powiedział, podając jej formularz. - I proszę postawić swoją parafkę na drugiej stronie.

Kara podpisała dokument i przytrzymała się pasa, kiedy helikopter położył się w kolejny zakręt.

- Podoba się pani moja taksówka, pani major?! - zawołał Ten­nant. - Mamy wszystko, tylko brakuje żółtej karoserii.

- Nie latałam czymś takim już od paru lat! - zawołała Kara, śmie­jąc się.

- Taksówka na zamówienie, pani major. Jeden telefon, i już się robi.

Położył helikopter w kolejny zakręt i zaczął nabierać prędkości. Mace odsunął jej hełmofon z uszu.

- Tennant to jeden z tych porządnych facetów.

- Może się przez to wpakować w wielkie kłopoty.

- Nie, nie może. Robi wszystko legalnie. Podpisałaś kartę, która zostanie włączona do dokumentów i zapomniana, a on ma w eskadrze zaplanowany trening w nocnych lotach.

- Wysadzić was koło twojego samochodu, Mace? - usłyszała znowu głos pilota.

- Tak, Barney, tak by było najlepiej.

- Już się robi.

Helikopter obniżył się i zwalniając lot, zatoczył koło. Mace odsu­nął drzwi, zanim jeszcze pilot posadził helikopter na środku drugorzęd­nej drogi niedaleko budki telefonicznej. Mace poklepał przyjaciela po lotniczym kasku i oboje wyskoczyli na drogę. Śmigło­wiec od razu odleciał na północ, a oni wsiedli do samochodu zaparkowa­nego obok budki telefonicznej.

- Mace, bardzo ryzykujesz. Przepraszam, że wmieszałam cię w to wszystko.

- Nic nie ryzykuję. Wkurzyłem się, jak zobaczyłem, że cię obser­wują. Pomyślałem sobie: Mace, musisz wziąć czyjąś stronę. - Ujął jej rękę. - Jestem po twojej stronie.

Przechyliła się ku niemu i pocałowała go. Mace wrzucił bieg i ru­szyli w kierunku jednostki.

- Nadal myślisz, że Beckwith to zrobił, prawda? - zapytał Mace.

- Tak, tak myślę.

- A jak sądzisz, kto cię śledził?

- Nie wiem, ale dowiem się jutro z samego rana.

Mace włączył wewnętrzne światło i podał jej papierową kopertę.

- Tu są rachunki telefoniczne za telefon komórkowy generała.

Kara otworzyła kopertę i zajrzała do środka.

- Skąd je wziąłeś?

- Mam jednego kumpla w finansach. Znam go jeszcze od czasów szkoły podoficerskiej. Dałem mu w zamian za to cztery bilety na koncert Gartha Brooksa.

- To oryginalne rachunki.

- Tak, mój kumpel powiedział, że powinnaś zrobić kopie i oddać mi je. Postaram się dostarczyć mu je z powrotem, zanim ktokolwiek się spostrzeże.

Kara zamknęła kopertę.

- Muszę wymyślić, jak dostać się do domu. Pewnie nadal obser­wują mój samochód.

- Na pewno tak. Może cię wysadzę w centrum? Mogłabyś złapać taksówkę.

- Dobry pomysł - odparła, patrząc na niego. - Mace, nie wiem, jak ci dziękować.

Spojrzał na nią z uśmiechem.

- Chciałbym być jutro tam w sądzie.

- Ja też bym tego chciała.

Kara zatrzymała Hollawaya w korytarzu przed salą sądową.

- Frank, muszę cię o coś zapytać.

- Słucham.

- Czy kazałeś mnie śledzić?

- Co? - zdziwił się Hollaway.

- Od dwóch dni jacyś ludzie w cywilnym samochodzie obser­wują mój dom i jeżdżą za mną. Chcę wiedzieć, kto wydał takie polece­nie.

- Nic o tym nie wiem, Karo. Uwierz mi.

- Możesz się dowiedzieć, kto za tym stoi? Chcę, żeby ten ktoś do­stał po uszach. Przecież on ingeruje w proces. Wystąpię z wnioskiem o uznanie całego postępowania za prowadzone z obrazą prawa i o unieważnienie procesu.

- Zadzwonię zaraz w parę miejsc. To niesłychane. Zgodnie z przepi­sami nic takiego nie może zajść w garnizonie bez przejścia przez moje biurko.

- Dziękuję.

- Zawiadomię cię, gdy tylko się czegoś dowiem.

- W porządku.

Randy czekał już w sali rozpraw. Kara otworzyła aktówkę i pode­szła do stanowiska oskarżenia.

- Howard, zanim zaczniemy, muszę omówić pewną sprawę z Free­manem.

- Naprawdę? - Sanders podniósł na nią zaskoczony wzrok. - O co chodzi?

- Wkrótce się dowiesz.

Sędzia wszedł do sali i uciszył zebranych.

- Wysoki sądzie - powiedziała Kara, wstając - chciałabym poru­szyć pewną sprawę, zanim zostaną wprowadzeni członkowie ławy przysięgłych.

- Co ma pani na myśli, pani major? - zapytał Freeman.

- Wysoki sądzie, od dwóch dni mój dom i biuro są pod obserwa­cją. Poza tym jeździ za mną jakiś samochód. Jestem przeko­nana, że przeciwna strona w tym procesie śledzi mnie, aby odkryć, z kim się spotykam, i uzyskać korzystne dla siebie informacje.

- Czy to prawda, majorze Sanders? - zwrócił się Freeman do oskar­życiela. - Jeżeli tak, to stoimy przed prawdziwym problemem.

Sanders był wyraźnie zaskoczony.

- Wysoki sądzie, oskarżenie nie prowadzi żadnej obserwacji obrońcy ani nie wydało takiego polecenia. Jesteśmy całkowicie świa­domi tego, że takie działanie przyniosłoby ujmę sądowi i położyłoby kres tej rozprawie.

- Wysoki sądzie, początek inwigilacji zbiega się z rozpoczęciem procesu. Jest więc oczywiste, że obserwacja mojej osoby ma związek z tym procesem i z moją w nim rolą.

Freeman uniósł rękę, nakazując jej milczenie.

- Proszę dać mi chwilę czasu, pani mecenas. Chyba nie chwyta się pan jakichś nierozsądnych metod, prawda, panie majorze? Może ktoś śledzi major Guidry i chociaż pan nie wie o samej obserwacji, to jednak korzysta pan z jej wyników?

- Nie, panie pułkowniku. Nic mi nie wiadomo o tym, żeby pani mecenas była pod obserwacją. Moje biuro również nie otrzymało żadnych informacji dotyczących jej działań ani nie ma danych osób, z którymi się spotyka.

- Major Guidry, słyszała pani absolutne zaprzeczenie zarzutów ze strony oskarżenia. Nie wiem, co dalej można z tym zrobić.

- Ale ja wiem, wysoki sądzie. Proponuję, żeby zwrócono się do organu nadzorującego sąd o wydanie rozkazu odwołania obserwacji. Jeżeli obserwacja mojego domu i biura nie zostanie odwołana, natych­miast postawię wniosek o unieważnienie procesu.

- Wydam oskarżeniu takie polecenie, jak pani proponuje, pani ma­jor. Co więcej, życzę sobie, żeby pan major użył wszel­kich środ­ków, aby dowiedzieć się, kto się posunął do tak oburzają­cego działa­nia. Jutro rano chcę mieć na swoim biurku pański raport na ten temat. Czy mnie pan rozumie?

- Tak, wysoki sądzie.

- Czy to panią zadowala, pani major?

- Tak, wysoki sądzie.

- Proszę wprowadzić członków ławy przysięgłych - polecił Free­man żandarmowi.

Kiedy wszyscy członkowie ławy przysięgłych zajęli swoje miej­sca, sędzia zwrócił się do Kary:

- Proszę wezwać następnego świadka, major Guidry.

- Wysoki sądzie, chciałabym ponownie wezwać pana Easta z firmy Southeastern AirTone.

- Już słyszeliśmy jego zeznania, wysoki sądzie - zaprotestował Sanders. - Obrona gra na zwłokę.

- Nie, wysoki sądzie. Otrzymałam nowe informacje i muszę w związku z nimi ponownie przesłuchać pana Easta.

- Proszę wezwać świadka - zgodził się sędzia.

Po chwili East stał już na miejscu dla świadków.

- Zeznał pan, że według rachunków za telefon - zwróciła się do niego Kara - bezpośrednio przed śmiercią porucznik Worthy wyko­nała dwie rozmowy telefoniczne. Jedną o dziesiątej czterdzieści i jedną o dziesiątej czterdzieści dwie.

- Zgadza się.

- Czy wie pan, co to jest? - zapytała, podając mu kartkę papieru.

- To jest rachunek za telefon komórkowy, ściślej mówiąc: za roz­mowy przyjęte.

- Na nim jest podane, że do jednej rozmowy doszło o dziesiątej czterdzieści, czy potwierdza pan to?

- Tak, jest taka rozmowa.

- Kiedy ktoś telefonuje na numer telefonu komórkowego, to kosz­tem rozmowy obciążana jest osoba ją odbierająca, czy tak?

- Tak, chyba że jest to rozmowa z innego telefonu komórkowego. W takim wypadku obciążana jest osoba dzwoniąca.

- Ale jeżeli rozmowa jest wykonywana z telefonu komórkowego za pośrednictwem linii naziemnej, wtedy rachunek obciąża osobę odbierającą, czy tak?

- Tak. Komputer nie jest w stanie rozpoznać, że dzwoniono z tele­fonu komórkowego, i wtedy zostaje obciążony rachunek osoby odbierającej rozmowę.

- Czy rozpoznaje pan ten numer na rachunku?

- To jest numer telefonu komórkowego porucznik Worthy.

- A więc jeśli chodzi o te dwa rachunki koło się zamyka, czyż nie, panie East? Wiemy, że porucznik Worthy dzwoniła, i wiemy, do kogo dzwoniła. Czy według pana fachowej wiedzy to, co mówię, jest zgodne z prawdą?

- Tak.

- Dziękuję. Wysoki sądzie, wnoszę o uznanie tego rachunku za dowód rzeczowy obrony numer pięć - zwróciła się do Freemana.

- Chciałbym to zobaczyć - oznajmił Sanders, podnosząc się z krze­sła.

Kara podała mu rachunek. Przyjrzał się mu, początkowo nic nie ro­zumiejąc, ale zaraz na jego twarzy pojawił się wyraz paniki.

- Wysoki sądzie, proszę o pozwolenie podejścia - zwrócił się do sędziego.

- Proszę podejść - polecił Freeman im obojgu.

- To jest rachunek za telefon w samochodzie sztabowym gene­rała Beckwitha - wyszeptał Sanders. - Sprzeciwiam się przyjęciu go jako dowodu. Generał nie ma niczego wspólnego z tym procesem i przyjęcie tego dowodu może tylko zaszkodzić jego reputacji za ofi­cera.

- Proszę przejść do mojego gabinetu.

Znowu udali się za Freemanem do jego gabinetu.

- Proszę mi to dać - polecił sędzia. - O co pani chodzi, pani ma­jor?

- Panie pułkowniku, mam dowody na to, że porucznik Worthy wykonała dwie rozmowy telefoniczne tuż przed swoją śmiercią. Zadzwoniła dwukrotnie pod pewien numer i za obydwoma razami dzwoniła za pośrednictwem centrali specjalnej w Fort Benning. Za drugim razem została połączona z telefonem komórkowym w samocho­dzie sztabowym gene­rała Beckwitha. Dowodzi tego zbież­ność zapisów w rachunkach telefonicznych. Potem już nigdzie więcej nie dzwoniła, więc generał jest ostatnią osobą, która rozmawiała z porucznik Worthy przed śmier­cią.

- Więc zamierza pani wezwać generała Beckwitha i przesłuchać go w sprawie tej rozmowy?

- Tak, wysoki sądzie, właśnie tak zamierzam.

- Czy generał Beckwith jest na pani liście świadków?

- Tak, wysoki sądzie. Już kilka tygodni temu złożyłam wniosek do oskarżenia, żeby wezwać generała Beckwitha.

- Czy to prawda? - zwrócił się Freeman do oskarżyciela.

- Tak, wysoki sądzie.

- Czy informował pan generała?

- Tak. Generał oświadczył, że odmówi zeznawania.

- Czy pan poinformował major Guidry o reakcji generała Beckwi­tha?

- Nie, panie pułkowniku - odparł Sanders po chwili zawahania.

- Dlaczego nie?

- Ponieważ generał powiedział mi, że nie będzie zeznawał pod żadnym warunkiem, panie pułkowniku.

Freeman spojrzał na Karę.

- Chyba tu czegoś nie rozumiem. Przesłuchiwała pani po raz drugi tego człowieka z firmy telefonicznej, ponieważ powiedziała pani, że uzyskała pani nowe informacje. Czy chodziło pani o rachunek za telefon z samochodu generała Beckwitha?

- Tak, panie pułkowniku.

- Więc co robił generał Beckwith na pani liście świadków jakiś czas temu?

- Umieściłam na liście generała Beckwitha jako świadka mogą­cego zeznawać w sprawie charakteru oskarżonego, wysoki sądzie. Generał jest przełożonym kapitana Taylora i autorem dwóch ocen dotyczących Taylora jako oficera. Zna doskonale oskarżonego i ma wyjątkowe kwalifikacje ku temu, żeby dokonać oceny jego charak­teru.

- Więc co jest w tym złego? - zapytał sędzia Sandersa.

- Panie pułkowniku, określanie generała Beckwitha jako świadka w sprawie charakteru oskarżonego to tylko wybieg. Ona do czegoś zmierza, panie pułkowniku. Chce zmącić wodę i wciągnąć w kłopoty Trzecią Armię i cały Fort Benning. Tak się stanie, jeżeli dowódca armii zostanie wezwany do sądu.

- Czy właśnie o to pani chodzi?

- Nie, panie pułkowniku.

- Majorze Sanders, czy ma pan jakieś dowody na to, że major Gui­dry kieruje się nieczystymi motywami, jeżeli chodzi o wezwanie generała Beckwitha?

- To oczywiste, panie pułkowniku - wyrzucił z siebie Sanders.

- Sanders, proszę zadzwonić do gabinetu generała i powiedzieć im, że chcę z nim rozmawiać.

- Tak jest, panie pułkowniku.

Sanders podniósł słuchawkę tele­fonu.

- Proszę usiąść, pani major.

Po chwili Sanders podał słuchawkę sędziemu. Freeman odwrócił się do nich tyłem i po kilku minutach rozmowy odłożył słuchawkę.

- Jesteśmy w trudnej sytuacji, pani major. Generał powiedział, że powinna pani włączyć napisane przez niego oceny oficerskie kapitana Taylora do dowodów i to powinno wystarczyć.

- Wysoki sądzie, zgodnie z artykułem siedemset trzy w uzasadnio­nej sytuacji mogę wezwać jako świadka obrony każdą osobę, a generał Beckwith z pewnością jest w tym wypadku właści­wym świadkiem. Był ostatnią osobą, która rozmawiała z porucznik Worthy przed jej śmiercią. Chcę zadać generałowi kilka pytań na temat tej rozmowy telefonicznej, więc jeżeli on nie zostanie powołany jako świadek obrony, to wniosę o unieważnienie procesu.

- Pani major, mówi pani o generale dowodzącym Trzecią Armią. Jestem pewien, że skoro dowódca armii nie chce zeznawać w tym procesie, to ma ku temu ważne powody. Sąd jest zobowiązany respekto­wać w tej sprawie życzenie dowódcy armii.

Kara dała krok do przodu i wbiła wzrok we Freemana.

- Panie pułkowniku, nie wiem, dlaczego usiłuje pan chronić gene­rała Beckwitha, ale jeżeli zmusi mnie pan do prowadzenia obrony bez wysłuchania jego zeznań, to wyjdę stąd wprost przed te kamery telewizyjne i powiem im, że Beckwith był ostatnią osobą, która rozma­wiała z Sheilą Worthy przed jej śmiercią, i że odmówił zeznawa­nia w tej sprawie. Powiem im, że pan, pułkowniku Freeman, i oskarżyciel jesteście w zmowie, żeby nie dopuścić do ujawnienia prawdy. Zanim jeszcze skończę mówić, ekipy telewizyjne założą na kilka tygodni obozowisko przed wejściem do sądu. Niektóre nawet ulokują się przed dowództwem armii i będą polować na samego gene­rała. Cały garnizon dostanie takiego zawrotu głowy, że nie będą go mogły uleczyć nawet najlepsze lekarstwa na świecie.

- Pani major, zachowuje się pani w sposób obraźliwy i pozba­wiony szacunku w stosunku do armii Stanów Zjednoczonych, w stosunku do dowództwa Trzeciej Armii i w stosunku do sądu.

- Panie pułkowniku, jestem adwokatem próbującym jak najlepiej bronić klienta, który nie jest winny zarzucanych mu czynów.

- Wojskowi adwokaci są oficerami i jako tacy podlegają zwycza­jom i przepisom służby wojskowej. Pani posuwa się za daleko. O wiele za daleko.

- Czy pan sugeruje, że generał Beckwith wywiera w tej sprawie nacisk na sąd? Jeżeli pan chce mi powiedzieć, że muszę położyć uszy po sobie i robić, co mi każą, dlatego że jestem majorem, pan zaś pułkownikiem, a Beckwith generałem, i że mam ignorować moje obowiązki adwokata broniącego człowieka, któremu grozi kara śmierci, jeśli rzeczywiście mówi pan coś takiego, panie pułkowniku, to wracam do sali i wnoszę o odwołanie wszystkich zarzutów w sto­sunku do mojego klienta, ponieważ nacisk zwierzchności uniemożli­wia przeprowadzenie uczciwego procesu. I jeżeli pan odrzuci mój wniosek, to wystąpię z nim do wojskowego sądu apelacyjnego.

Freeman powstał, piorunując ją wzrokiem.

- Wyjść! Rozważę tę sprawę i poinformuję panią później o mojej decyzji.

Kiedy znaleźli się w holu, Sanders chciał jej coś powiedzieć, ale Kara ubiegła go.

- Zamknij się, Howard. Wcale nie chcę tego słuchać.

Po wyjściu na zewnątrz Kara przeszła przez gromadę reporterów, ignorując wykrzykiwane pod jej adresem pytania. Zapa­liła silnik jeepa i włączyła się do ruchu. Przypomniała sobie jeszcze jedno miej­sce, które powinna sprawdzić, jeżeli chodzi o noże.

Boisko ośrodka pełne było małych podopiecznych. Ponieważ wszyst­kie dzieci bawiły się na dworze, w samym budynku panowała cisza. Pani Bennett była w swoim gabinecie.

- Pani Bennett?

- Och, Karo, wystraszyłaś mnie! - zawołała pani Bennett.

- Przepraszam panią, chciałabym zadać pani pewne pytanie.

- Na jaki temat?

- Chyba wie pani, że bronię kapitana Taylora w tej sprawie o mor­derstwo?

- Czytałam o tym w gazetach.

- W jego mieszkaniu znaleziono kilka noży, które nie należały do niego. Uważam, że ktoś je tam podrzucił.

Wyjęła z torebki zdjęcia pojedynczych noży i podała je pani Ben­nett.

- Zauważyłam tamtego wieczoru, kiedy tu byłam, że w waszym komisie jest kilka podobnych noży.

- Prawdę mówiąc, jest ich całkiem sporo. Przyjmujemy je w ko­mis co jakiś czas.

- Czy widziała pani tu którykolwiek z tych noży?

Pani Bennett zaczęła przyglądać się fotografiom. Po chwili podała jedną z nich Karze.

- Ten nóż. Pamiętam go bardzo dobrze. Kobieta, która go przynio­sła, to Niemka, żona jednego z naszych żołnierzy. To była jakaś rodzinna pamiątka, którą chcieli zatrzymać, ale potrze­bowali pieniędzy, więc oddali nóż w komis.

Przeniosła wzrok na następne zdjęcie.

- O, ten też. Pamiętam go, bo był taki... jakby to na zwać... taki delikatny i lekki.

Na wskazanym zdjęciu Kara zobaczyła taki sam nóż jak ten, który znaleziono w pokoju Lannie. Pani Bennett przejrzała pozostałe zdję­cia.

- Nie jestem pewna... Zdaje mi się, że przyjęłam ten nóż w komis od pewnego młodego żołnierza około trzech miesięcy temu - powie­działa, podając Karze kolejne zdjęcie.

- Czy pamięta pani, kto kupił te noże?

- Wiesz, to dziwne. Ta Niemka była tu parę dni temu i pytała, czy sprzedaliśmy ich nóż, więc zajrzałam do swoich rachunków, ale nie było w nich żadnego potwierdzenia sprzedaży. Znalazłam za to zgłosze­nie od jednej z naszych woluntariuszek, że ten nóż zaginął.

- Czy mogłabym przejrzeć pani rachunki, żeby sprawdzić, czy ja­kiś inny z rozpoznanych przez panią noży został sprzedany?

- Proszę bardzo.

Pani Bennett podeszła do szafki na dokumenty i zaczęła przerzu­cać teczki. Po chwili wróciła z kilkoma ręcznie wypisanymi rachun­kami.

- Żaden z nich nie został sprzedany, Karo. I jeszcze dwa też zo­stały zgłoszone jako zaginione.

- Pani Bennett, czy mogę zobaczyć spis osób pełniących u pani ochotnicze dyżury w ciągu ostatnich dwóch miesięcy?

Pani Bennett wstała, podeszła do ściany i przerzuciła kartki kalenda­rza o jeden miesiąc do tyłu.

- Chyba to jest dla ciebie bardzo ważne, Karo. Mam rację?

- Tak, to bardzo ważne - potwierdziła, wpatrując się uważnie w kalendarz. - Czy mogę wziąć ten kalendarz, proszę pani?

- Oczywiście.

Pani Bennett zdjęła kalendarz ze ściany i podała go Karze.

- Ostatnim razem, kiedy tu byłam, powiedziała pani, że generał Beckwith przyjechał tu w czasie burzy około dziewiątej czterdzieści pięć. Czy pamięta pani, jak długo tu był?

- Och, dość długo.

- Jak długo to mogło być, pani Bennett? To bardzo ważne.

- Powiedziałabym, że był tutaj co najmniej pół godziny.

- Więc odjechał stąd około dziesiątej piętnaście.

- Odjechał, gdy straż wyłączyła prąd. Jestem tego pewna, ponie­waż zegar się zatrzymał i kiedy włączyli z powrotem prąd, musiałam wchodzić na drabinę, żeby go znowu nastawić. Dokładnie pamiętam, która była godzina. Wskazówki były na dziesiątej dwadzieścia przez dwa dni.

- Być może będę musiała wezwać panią jako świadka, pani Ben­nett. Zawiadomię panią dzisiaj po południu.

- Och, nie chcę zeznawać przed sądem wojskowym!

- Ale zeznawałaby pani, gdyby to miało oznaczać, że niewinny człowiek odzyska wolność, prawda?

- Chyba tak.

- Zawiadomię panią, czy to będzie potrzebne, pani Bennett. Dzię­kuję pani bardzo.

Kiedy Kara wróciła do sądu, Hollaway czekał na nią w holu. Odcią­gnął ją na bok.

- Wykonałem parę telefonów, Karo. Nie wiem, kto wydał polece­nie prowadzenia obserwacji, ale wiem, że śledził ciebie woj­skowy zespół wywiadu.

- Tak przypuszczałam.

W tej chwili podszedł do nich major Sanders.

- Freeman chce się z nami widzieć. Natychmiast.

Kiedy weszli do jego gabinetu, Freeman stał za biurkiem.

- Rozważyłem tę sprawę bardzo uważnie i sprawdziłem odpowied­nie decyzje wojskowego sądu apelacyjnego wynikające z artykułu siedemset trzy. Może pani wezwać generała Beckwitha jako świadka, major Guidry.

- Podtrzymuję mój sprzeciw, wysoki sądzie - oświadczył San­ders.

- To jest uzasadniony wniosek, majorze Sanders. Jeżeli generał Beckwith dysponuje informacjami dotyczącymi miejsca pobytu zamor­dowanej czy jej stanu umysłu albo wie cokolwiek na temat tego, co wydarzyło się bezpośrednio przed jej śmiercią, to sąd ma prawo wysłuchać jego zeznań.

- Panie pułkowniku, tę rozmowę mógł odebrać jego kierowca.

- Nie, niemożliwe - powiedziała Kara - on prowadził sam. Mogę to udowodnić.

- W jaki sposób? - zapytał Sanders.

- Wezwę na świadka panią Bennett, która kieruje ośrodkiem opieki nad dziećmi. Zezna, że kiedy generał przyjechał do ośrodka, był w samochodzie sam. Nie było z nim żadnego kierowcy.

- Ma pan odpowiedź na swoje pytanie - rzekł Freeman.

- Panie pułkowniku, ona coś knuje!

- Majorze Sanders, mam związane ręce - oświadczył sędzia i zwró­cił się do Kary. - Ostrzegam panią, pani major. Będzie pani zadawała pytania dowódcy Trzeciej Armii. Ma pani przez cały czas wykazywać właściwy szacunek dla jego rangi i stanowiska, czy to jest jasne?

- Tak jest.

- Jeżeli posunie się pani za daleko, to będzie to ostatni świadek przesłuchiwany przez panią przed moim sądem.

- Tak jest.

Zanim podjęto na nowo rozprawę, sala sądowa wypełniła się tłu­mem wojskowych i reporterów. W całym garnizonie rozeszła się już wieść, że generał Beckwith pojawi się w sądzie jako świadek. Kara podeszła do mównicy.

- Obrona wzywa na świadka generała Williama Telforda Beckwi­tha.

Beckwith wszedł do sali, przeszedł obok Kary, nie patrząc nawet na nią, podniósł do góry prawą dłoń i został zaprzysiężony jako świa­dek.

- Dzień dobry, panie generale. Witamy.

Beckwith popatrzył na nią gniewnym wzrokiem.

- Zna pan oskarżonego, czy tak, panie generale?

- Wie pani, że znam.

- Generale Beckwith, wystarczy proste „tak” albo „nie”.

- Proszę przystąpić do rzeczy, pani major - warknął Beckwith.

- Dobrze, panie generale, już przystępuję. Od jak dawna zna pan oskarżonego, panie generale?

- Od roku.

- I w tym okresie sporządził pan jego oceny oficerskie. Czy może pan powiedzieć sądowi, panie generale, ile takich ocen pan sporzą­dził?

- Dwie.

- I ile punktów przyznał pan kapitanowi Taylorowi?

- Sto.

- Za każdym razem, panie generale?

- Za każdym razem.

- Panie generale, chciałabym przeczytać fragment z pierwszej oceny, którą pan wystawił oskarżonemu. Cytuję: „Jest to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy...” Podkreślił pan tu słowo „najlep­szy” - wtrąciła. - „...młody oficer, jakiego kiedykolwiek miałem przy­jemność mieć pod swoją komendą. Jego oddanie służbie jest bez zarzutu, a poczucie honoru i patriotyzm nieskazitelne. Doskonałe wywiązywanie się przez niego z obowiązków mojego adiutanta spra­wia, że jest godny uznania za jednego z najlepszych oficerów mają­cych stopień kapitana. W związku z tym dołożę starań, aby kapitan Taylor został umieszczony na liście kandydatów do przyspieszonego awansu do rangi majora”. Podpisano: „generał Beckwith”. To są pańskie słowa, czyż nie tak, panie generale?

- Tak.

- Mam tu też drugą ocenę. Czy chciałby pan, abym odczytała tę pańską opinię, czy też zgodzi się pan ze mną, że jest ona równie chwalebna jak ta, którą umieścił pan w pierwszej ocenie?

- O co tu w ogóle chodzi? Napisałem dwie oceny. Niech pani włą­czy je do dowodów, jeżeli potrzebuje pani moich zeznań co do jego charakteru.

- Panie generale, chcę, żeby członkowie ławy przysięgłych usły­szeli pańskie własne słowa dotyczące kapitana Taylora. To dlatego został pan wezwany na świadka.

- Więc proszę zadawać swoje pytania.

- Czy podtrzymuje pan te oceny, panie generale? To znaczy, czy uważa pan, że kapitan Taylor był wyróżniającym się oficerem?

- Przecież napisałem te oceny, prawda?

- Tak, panie generale, napisał pan. Chcę teraz wiedzieć, czy je pan podtrzymuje?

- A jak pani myśli?

- Wysoki sądzie - zwróciła się Kara do pułkownika Freemana - proszę, by świadek odpowiadał na pytania „tak” lub „nie”.

Sanders poderwał się na nogi.

- Proszę o zezwolenie na podejście, wysoki sądzie.

- Zezwalam.

Kara i Sanders podeszli razem do sędziego i zaczęli wymieniąc uwagi szeptem, aby nie słyszeli ich członkowie ławy przysię­głych i siedzący na sali widzowie.

- Panie pułkowniku, ona go prowokuje. Próbuje spowodować, żeby powiedział coś nieprzychylnego o oskarżonym, bo chciałaby pokazać, że generał ma do niego niechętny stosunek.

- Co pani na to powie, pani major? - zapytał Freeman.

- Panie pułkowniku, kapitan Taylor pracował u generała Beckwi­tha przez ponad rok i generał napisał dwie najlepsze oficerskie oceny, z jakimi się kiedykolwiek zetknęłam. Z tego, co wiem, za­równo generał, jak i jego żona uważali, że mój klient jest wprost ideałem człowieka. Po prostu próbuję nakłonić generała do tego, aby powtórzył przed sądem to, co wyraził w tych ocenach.

- Major Guidry ma prawo do zadawania pytań generałowi, jeżeli chodzi o charakter kapitana Taylora - szepnął Freeman. - Pani major, może pani kontynuować.

Kara wróciła na mównicę.

- Generale Beckwith, zadam panu to samo pytanie. Czy potwier­dza pan swoje opinie, które wyraził pan w ocenach dotyczą­cych kapitana Taylora.

- Tak samo jak potwierdzam wszystko, co opatrzyłem kiedykol­wiek moim podpisem.

Kara podeszła do stolika obrony, wzięła z niego kartkę papieru i wróciła do mównicy.

- Generale Beckwith, pan i oskarżony byliście razem tej nocy, kiedy została zamordowana porucznik Worthy, czy tak?

- Tak. Towarzyszył mi, kiedy wygłaszałem przemówienie w klu­bie oficerskim.

- Potem odjechał pan z klubu swoim samochodem sztabowym, w którym otrzymał pan przez radio informację, że doszło do zniszczeń w ośrodku opieki nad dziećmi, więc pojechał pan tam, czy tak, panie generale?

- Tak.

- I potem, gdy odjechał pan z ośrodka, odebrał pan kolejną roz­mowę przez telefon komórkowy, czy tak?

Beckwith spojrzał na Freemana.

- Czy muszę na to odpowiadać? Wydawało mi się, że zostałem wezwany jako świadek co do charakteru oskarżonego.

- Tak było, panie generale. Pani major Guidry poinformowała mnie o tym, jakie pytania zamierza zadać, i zaakceptowałem to. Pro­szę mówić dalej, pani major.

- Panie generale?

- Nie wiem, o czym pani mówi.

Kara podała mu rachunek za telefon.

- Jest to wyraźnie widoczne na tym rachunku za rozmowy z pań­skiego telefonu komórkowego, który znajduje się w samochodzie sztabowym, panie generale. Zaznaczyłam tę pozycję na żółto, żeby łatwiej ją było panu odszukać.

Beckwith przyjrzał się rachunkowi i po chwili podniósł wzrok na Karę. Jego oczy pałały zimną nienawiścią.

- Ty bezczelna...

- Brak odpowiedzi, wysoki sądzie - przerwała mu Kara. - Zwra­cam się z prośbą o poinstruowanie świadka, by odpowiadał na pyta­nia.

- Panie generale, został pan zapytany o kwestię istotną dla toczą­cego się przed sądem postępowania, więc proszę o odpowiedź na pytanie.

- Pozwoli pan na coś takiego? - rzucił ostro Beckwith.

- Jest pan pod przysięgą, panie generale - przypomniał spokoj­nym głosem Freeman - i jest pan świadkiem w procesie przeciwko człowiekowi oskarżonemu o ciężkie przestępstwo, musi więc pan odpowiadać na uzasadnione pytania obrony.

- Uważam, że to wszystko to jedna wielka bzdura, i nie zamie­rzam brać w tym więcej udziału.

Beckwith powstał i ruszył do wyjścia.

- Generale Beckwith - sędzia podniósł głos - mam prawo wydać panu polecenie udzielenia odpowiedzi, a jeżeli pan odmówi, mogę pana oskarżyć o obrazę sądu i kazać zatrzymać pana w areszcie, aż do czasu, kiedy zgodzi się pan stanąć przed sądem i odpowiadać na pytania, tak jak to jest wymagane przez prawo. Proszę siadać, panie generale.

Beckwith odwrócił się i zmierzył wzrokiem sędziego. Widząc, że Freeman jest zdecydowany spełnić swoje groźby, usiadł ponownie na miejscu dla świadka.

- Może pani pytać dalej, pani major - oznajmił sędzia.

- Generale Beckwith, rachunek za pana rozmowy z telefonu komór­kowego potwierdza fakt, że odebrał pan telefon w swoim samo­chodzie sztabowym tej nocy, kiedy została zabita Sheila Worthy. Osobą, która do pana dzwoniła, była porucznik Worthy. Wiemy to, ponieważ jej numer jest podany na rachunku jako numer osoby dzwonią­cej. Czy może nam pan powiedzieć, dlaczego rozmawiał pan z porucznik Worthy tej nocy, kiedy została zamordowana, panie generale?

- Wcale nie otrzymałem takiego telefonu. Tamtej nocy w ogóle nie rozmawiałem z porucznik Worthy.

- Być może pan zapomniał, panie generale. Porucznik Worthy za­dzwoniła za pośrednictwem centrali specjalnej, która przełączyła rozmowę na numer pańskiego telefonu. Wiedziała dokładnie, do kogo dzwoni, i mogę wykazać na podstawie jej rachunków telefonicznych z poprzednich miesięcy, że wiele razy dzwoniła w ten sposób do pań­skiego samochodu sztabowego.

- Porucznik Worthy dzwoniła w ten sposób przy licznych oka­zjach. Pracowała w moim dowództwie, więc otrzymywałem telefony za pośrednictwem centrali specjalnej, tak jak jest to wymagane przez przepisy bezpieczeństwa. Na pewno porucznik Worthy dzwoniła wcześniej w sprawach służbowych na numer telefonu w moim samocho­dzie, ale nic takiego nie zaszło tamtej nocy.

- Proszę spojrzeć na rachunek, panie generale. To była jedyna roz­mowa telefoniczna, jaką pan odebrał tamtej nocy. Jest to wyraźnie zaznaczone w tym dokumencie. Więc, panie generale, czy może nam pan powiedzieć, o czym pan rozmawiał z porucznik Worthy?

Beckwith obejrzał się na sędziego.

- Czy ona ma prawo to robić?

- To jest uzasadnione pytanie, panie generale. Dowody wskazują na to, że porucznik Worthy dzwoniła do pańskiego samochodu sztabo­wego w noc swojej śmierci. Obrona ma prawo domagać się odpowiedzi.

Beckwith posłał Karze gniewne spojrzenie.

- Powtarzam pod przysięgą, że wcale nie rozmawiałem wtedy z porucznik Worthy. Wyjechałem z ośrodka opieki nad dziećmi i pojecha­łem prosto do domu. Nie wróciłem do mo­jego samochodu, aż do chwili, kiedy otrzymałem w domu telefon informujący mnie, że doszło do tragicznego wypadku.

- I wtedy pan wstał, nałożył mundur i pojechał do szpitala. Czy potwierdza pan to? Pamiętam, że widziałam pana wtedy w szpitalu późną nocą.

- Zgadza się.

- Więc poszedł pan od razu spać po przyjeździe do domu z ośrodka opieki nad dziećmi.

- Tak.

- I to jest sedno pańskiego zeznania dotyczącego pańskiego miej­sca pobytu tej nocy, kiedy zginęła Sheila Worthy, i potwierdza pan to pod przysięgą, panie generale?

- Ma pani jak cholera rację, potwierdzam.

- Wysoki sądzie - zwróciła się Kara do Freemana - obrona nie ma więcej pytań do świadka.

Freeman spojrzał pytająco na Sandersa.

- Nie mam pytań, wysoki sądzie.

- Świadek jest wolny.

- Wysoki sądzie, obrona zwraca się z prośbą o krótką przerwę.

- Zgadzam się. Sąd zbierze się ponownie za trzydzieści minut.

Freeman zastukał młotkiem i reporterzy rzucili się do wyjść, po­śpiesznie wybierając numery w swoich telefonach komórkowych i uzupełniając notatki.

Kara pośpiesznie przeglądała zapiski w pokoju przesłuchań, kiedy żandarm wprowadził Randy'ego.

- Randy, to jest bardzo ważne - powiedziała, podnosząc wzrok znad notatnika. - O której godzinie wyszedłeś z klubu oficerskiego tej nocy, kiedy zginęła Sheila?

- O dziewiątej trzydzieści. Pamiętam, iż generał powiedział, że powinienem przygotować...

- Nie chodzi mi o Beckwitha, Randy, ale o ciebie. Po jego odjeź­dzie wróciłeś do klubu, prawda?

- Tak. Generał kazał mi dopilnować, żeby jego żona bezpiecznie wróciła do domu.

- I zrobiłeś to?

- Nie było jej. Już odjechała.

- Poczekaj chwilę. Zdawało mi się, że powiedziałeś, iż spotkałeś się z nią tego wieczoru u niej w domu i przywiozłeś ją do klubu.

- Spotkałem ją u nich w domu, ale przyjechała do klubu sama.

- Więc też sama pojechała do domu?

- Tak przypuszczam.

Kara zatrzasnęła swoją aktówkę i podniosła się.

- Muszę przygotować wezwanie nowego świadka, Randy. Spo­tkamy się znowu w sądzie.

42

- Obrona wzywa na świadka panią Virginie Bennett.

Sanders poderwał się na nogi.

- Wysoki sądzie, sprzeciwiam się zaprzysiężeniu tego świadka. Ta pani nie jest uwzględniona na liście świadków obrony.

Freeman dał im obojgu znak ręką, by podeszli do jego stanowiska.

- Major Sanders ma rację, pani mecenas - powiedział szeptem Free­man. - Nazwisko Virginii Bennett nie występuje na pani liście świadków.

- Panie pułkowniku, przeprowadziłam rozmowę z tym świad­kiem dopiero dzisiaj rano. Okazało się to konieczne ze względu na to, że w czasie trwania procesu otrzymałam nowe informacje. Aż do dzisiejszego ranka nie byłam świadoma faktu, że będzie to istotne dla prowadzonej przeze mnie obrony.

- Na czym polega istota jej zeznania?

- Badam sprawę ostatniej rozmowy telefonicznej Sheili Worthy przekazanej do samochodu sztabowego generała Beckwitha. Wierzę generałowi, kiedy mówi, że nie odbierał tej rozmowy, a pani Bennett może mi pomóc to potwierdzić.

- Ale to wcale zdaje się nie pomagać pani sprawie - zauważył sę­dzia.

- Wysoki sądzie, uważam, że zabójcą Sheili Worthy jest osoba, która rozmawiała z nią tamtej nocy.

- Ona rozmawiała z oskarżonym, wysoki sądzie - powiedział szep­tem Sanders.

- Więc będziesz mógł to udowodnić, jeśli jesteś pewien, że potra­fisz to zrobić, Howard - odparła Kara również szeptem.

- W dalszym ciągu nie widzę, na czym ma polegać istota jej zezna­nia, pani major - zauważył Freeman.

- Wysoki sądzie, obrona ma przywilej dużej swobody, jeżeli cho­dzi o powoływanie świadków. Pani Bennett pomoże mi ustalić, z kim rozmawiała porucznik Worthy o dziesiątej czterdzieści dwie, a poza tym dysponuje ona istotnymi informacjami dotyczącymi noży, które zostały znalezione w mieszkaniu oskarżonego.

- Zgoda. Zezwalam na jej zeznania, ale to już ostatni raz pozwa­lam pani na wezwanie świadka, którego oskarżenie nie miało okazji wcześniej przesłuchiwać. Czy to jest jasne?

- Tak, wysoki sądzie.

Kiedy pani Bennett zajęła miejsce dla świadków i została zaprzysię­żona, Kara podeszła do mównicy i starannie ułożyła na niej swoje notatki.

- Pani Bennett, jaką pani ma pracę w Fort Benning?

- Jestem kierownikiem ośrodka opieki nad dziećmi i sklepu komi­sowego.

- Jakiś czas temu była burza, która spowodowała wiele zniszczeń w pani ośrodku. Czy pamięta pani tamtą noc?

- Tak, pamiętam. Wyraźnie. Zerwało dach z tylnej części bu­dynku.

- Tej samej nocy została zamordowana Sheila Worthy. Czy wie pani o tym?

- Tak, wiem.

- Czy tamtej nocy generał Beckwith odwiedził ośrodek?

- Tak, odwiedził.

- O której godzinie generał Beckwith przybył do ośrodka?

- Chwileczkę, niech pomyślę. Burza zaczęła się o dziewiątej trzy­dzieści i generał przyjechał niezbyt długo potem. Powie­działa­bym, że gdzieś o dziewiątej czterdzieści pięć.

- I został tam około pół godziny, czy tak?

- Odjechał o dziesiątej dwadzieścia.

- Dokładnie o dziesiątej dwadzieścia, pani Bennett? To jest ważne stwierdzenie.

- Tak, była dokładnie dziesiąta dwadzieścia. Pamiętam dokład­nie, ponieważ generał wyszedł, kiedy akurat straż odcięła dopływ prądu do ośrodka, i wtedy zatrzymał się elektryczny zegar na ścianie. Przez następne dwa dni zegar wskazywał dziesiątą dwadzieścia, aż w końcu znowu włączyli prąd.

Kara podeszła do stołu z dowodami rzeczowymi, wzięła do ręki nóż z rogową rękojeścią i podała go pani Bennett.

- Proszę spokojnie i dokładnie obejrzeć ten nóż. Czy widziała go pani kiedykolwiek przedtem?

Pani Bennett przez chwilę przyglądała się nożowi.

- Tak. Przyjęłam ten nóż do naszego komisu.

- Przyjęła go pani w komis? Czy może to pani wyjaśnić przed są­dem?

- Przyniosła go żona pewnego młodego sierżanta. Należał do jej rodziny w Niemczech. Potrzebowali pieniędzy, więc postanowili sprzedać nóż. Biorąc go w komis, zgodziliśmy się na sprzedanie go w naszym sklepie, za co zatrzymujemy dla siebie dziesięć procent ceny.

- Czy sprzedała pani ten nóż?

- Nie, nie sprzedałam.

- Czy może pani powiedzieć sądowi, dlaczego nie?

- Stwierdziliśmy, że zaginął, podobnie jak kilka innych noży, które mieliśmy na sprzedaż.

Kara wskazała na stół z dowodami rzeczowymi.

- Czy widzi pani tutaj jakieś inne noże, które zaginęły z waszego komisu? Może pani wstać i podejść do stołu, żeby się im lepiej przyj­rzeć.

Pani Bennett podeszła do stołu i zaczęła oglądać noże. Po chwili wskazała trzy z nich.

- Te noże też zaginęły u nas.

- Więc z tych sześciu noży cztery pochodzą z waszego sklepu komi­sowego?

- Tak, zgadza się.

- Przekazuję świadka oskarżeniu - oświadczyła Kara, patrząc na Sandersa.

- Czy wie pani, kto wziął te noże, pani Bennett? - zapytał San­ders.

- Nie, nie wiem.

- Czy widziała pani kiedykolwiek oskarżonego w tej sprawie?

- Nie, nie widziałam - odpowiedziała pani Bennett, spojrzawszy na Randy'ego.

- Oskarżenie nie ma więcej pytań.

- Może pani odejść - rzekł Freeman.

- Wysoki sądzie, obrona wzywa na świadka panią generałową Bec­kwith.

- Proszę o pozwolenie podejścia, wysoki sądzie - poprosił San­ders.

- Do czego pani zmierza, pani mecenas?

- Wysoki sądzie, ja też sprzeciwię się powołaniu tego świadka. Pani Beckwith jest na liście, ale obrona poinformowała nas, że będzie wezwana jako świadek dla określenia charakterystyki oskarżonego, a teraz jest oczywiste, że obrona zamierza przesłuchiwać ją nie tylko na ten temat.

- No więc? - rzucił Freeman, spoglądając na Karę znad okularów.

- Wysoki sądzie, prawo nie zobowiązuje mnie do informowania oskarżenia co do moich intencji w związku ze świadkami. Odpowiedzia­łam na pytania oskarżenia dotyczące celu powołania przeze mnie pani Beckwith wyłącznie z grzeczności. Moja odpowiedź stwierdzająca, że jest świadkiem mogącym scharakteryzować osobo­wość oskarżonego, nie zobowiązuje mnie co do głębokości czy za­kresu pytań, które chcę zadać temu świadkowi.

- Podtrzymuję mój sprzeciw, wysoki sądzie - rzekł Sanders. - To kolejny wybieg obrony. Ona chce zaciemnić obraz całego zagadnie­nia. Próbuje zaszkodzić reputacji dowódcy armii i jego żony, aby zdyskredytować organa, które doprowadziły do postawienia zarzutów oskarżonemu.

- Czy właśnie do tego pani zmierza? - zapytał Freeman.

- Nie, wysoki sądzie. Major Sanders sprzeciwia się powołaniu tego świadka, ponieważ stanowisko oskarżenia opiera się na założe­niu powiązania pomiędzy tymi dwoma morderstwami. Oskarże­nie twierdzi, że kapitan Taylor czuł obsesyjny pociąg do tych obydwu kobiet i dlatego je w końcu zamordował. Major się obawia, że jeśli wykażę wątpliwość zarzutów w sprawie morderstwa Sheili Worthy, to ta sama wątpliwość przeniesie się na przypadek morder­stwa kapi­tan Love i doprowadzi do obalenia zarzutów oskarżenia. Właśnie do tego dążę, a to jest absolutnie zgodne z moimi obowiąz­kami jako obrońcy.

- Pozwolę na powołanie tego świadka, majorze Sanders. Proszę zająć swoje miejsca.

Pani Beckwith została wezwana z holu. Weszła do sali, zajęła miej­sce dla świadków i została zaprzysiężona. Podchodząc do mów­nicy, Kara dostrzegła, że generał Beckwith wchodzi do sali przez boczne drzwi i siada na jej tyłach.

- Pani Beckwith, czy zechce pani podać swoje pełne nazwisko i zawód dla wiadomości sądu?

- Nazywam się Roberta Beckwith i jestem żoną generała Wil­liama Beckwitha, dowódcy Trzeciej Armii - odparła głośnym, zdecydo­wanym tonem.

- Już rozmawiałyśmy ze sobą, czyż nie, pani Beckwith?

- Tak.

- Kiedy to było, proszę pani?

- Nie jestem do końca pewna, może dwa miesiące temu.

- Przyszłam do państwa domu na pani zaproszenie, czy tak?

- Tak.

- Czy przypomni pani dla informacji sądu temat naszej rozmowy z tamtego dnia, pani Beckwith?

- Nie jestem pewna, czy potrafię sobie przypomnieć, o czym roz­mawiałyśmy, major Guidry. To było dość dawno temu.

- Proszę więc pozwolić mi, że odświeżę pani pamięć. Powie­działa mi pani, że w noc morderstwa Sheili Worthy generał Beckwith był w ośrodku opieki nad dziećmi, aby obejrzeć zniszczenia, które wyrządziła burza, a potem przyjechał wprost do domu. Czy przypo­mina sobie pani, jak mi pani to mówiła?

- Tak, przypominam sobie.

- A więc w takim razie proszę pozwolić mi zadać pani następu­jące pytanie. Czy przypomina sobie pani, o której godzinie generał Beckwith wrócił do domu z ośrodka opieki nad dziećmi?

- Tak, pamiętam, była dziesiąta.

- Przed chwilą wysłuchaliśmy zeznania pani Virginii Bennett, która prowadzi ośrodek opieki nad dziećmi i która zeznała, że pani mąż opuścił ośrodek o dziesiątej dwadzieścia. Pani Bennett dokładnie to zapamiętała, ponieważ odjazd generała zbiegł się w czasie z odcię­ciem prądu do ośrodka, więc zegar elektryczny zatrzymał się na tej godzinie. Niedawno przejechałam samochodem od ośrodka do pani domu. Zajęło mi to dokładnie sześć minut w ruchu dziennym. Zakładam, że w nocy, kiedy jest bardzo mały ruch, z łatwością można przejechać tę odległość w sześć minut. To oznacza, że pani mąż był w domu o dziesiątej dwadzieścia sześć. Czy może pani wyjaśnić, na czym polega ta rozbieżność, pani Beckwith?

- Nie patrzyłam na zegarek. Podałam szacunkowy czas powrotu męża do domu.

- Skoro już wie pani o zeznaniu pani Bennett, to czy zgodziłaby się pani z opinią, że pani mąż wrócił do domu później, niż twierdziła pani w tamtej rozmowie?

- Powiedział mi sam, że przyjechał do domu wprost z ośrodka. Jeżeli pani Bennett jest pewna co do czasu jego odjazdu, to prawdopo­dobnie wrócił do domu około godziny dziesiątej dwadzieścia sześć. Mogę się z tym zgodzić.

- W porządku, pani Beckwith - kontynuowała spokojnie Kara - przyjrzyjmy się faktom dotyczącym tamtej nocy. Zacznijmy więc od czasu śmierci Sheili Worthy. Lekarz sądowy, kapitan Evans, zeznał, że mogła umrzeć o każdej porze pomiędzy dziewiątą i jedenastą piętnaście, kiedy wydobyto ją z wody i stwierdzono jej zgon. Ostatnio otrzymaliśmy też informacje, które pozwalają nam na nowe spojrze­nie na zagadnienie czasu jej śmierci. Wiemy, że Sheila Worthy żyła o dziesiątej czterdzieści dwie tamtej nocy, ponieważ mamy jej rachunek za rozmowy z telefonu komórkowego, który stwierdza, że o tej porze telefonowała ze swojego samochodu. Wiemy też, że ostatnią osobą, do której dzwo­niła Sheila Worthy przed śmiercią, był pani mąż. Wy­nika to z rachunku za rozmowy telefoniczne z jego samochodu sztabo­wego, gdzie jest potwierdzenie odebrania jej telefonu. Wiemy jednak, że nie odebrał tego telefonu w swoim samochodzie sztabowym, ponie­waż zarówno pani, jak i pani mąż zeznaliście, że był w domu o dziesiątej dwadzieścia sześć, a poza tym generał Beckwith zeznał również, że wrócił do samochodu sztabowego dopiero jakiś czas po północy. To oznacza, że mamy tutaj pewien problem. Czy wie pani, na czym on polega?

- Absolutnie nie wiem, o czym pani mówi.

- Chodzi o to, kto odebrał telefon od Sheili Worthy w samocho­dzie generała Beckwitha o dziesiątej czterdzieści dwie? Czy ma pani jakieś przypuszczenia co do tego, kto to mógł być?

Pani Beckwith wyciągnęła rękę w kierunku Randy'ego.

- To on. On miał kluczyki do samochodu sztabowego. Ukradł samo­chód, pojechał tam i zabił ją.

Kara nie śpieszyła się z reakcją. Przez chwilę przypatrywała się swoim notatkom, a potem wyszła zza mównicy i oparła się o nią jedną ręką.

- Właśnie o to chodzi, pani Beckwith, że kolejną rzeczą, jaką wiemy na pewno, jest to, że oskarżony nie mógł być osobą, która odebrała telefon w samochodzie generała Beckwitha. Oskarżenie przesłuchiwało bezstronnego świadka, pracownika stacji benzynowej w centrum miasta, który zeznał, że o dziesiątej czterdzieści pięć tanko­wał samochód kapitana Taylora. Ten sam świadek przedstawił przed sądem poświadczenie zapłaty kartą kredytową z datą i godziną transakcji, która potwierdza ten fakt.

Podała potwierdzenie zapłaty pani Beckwith, która popatrzyła na nie nieruchomym wzrokiem.

- Trzeba więcej niż trzech minut, żeby zatankować samochód, przyjąć opłatę od klienta, wprowadzić ją do komputera i otrzymać podpis kierowcy, pani Beckwith. Wiem to, ponieważ byłam na tej stacji i sprawdziłam wszystko osobiście. Zajęło mi to siedem minut, chociaż kupiłam tylko pół zbiorni ka benzyny, czyli osiem galonów. Zbiornik kapitana Taylora był prawie pusty, więc zatankował dziewięt­naście galonów. To wszystko znaczy, że o dziesiątej czterdzie­ści dwie kapitan Taylor siedział w swoim samochodzie na stacji benzynowej, pani Beckwith. Nie mógł odebrać telefonu w samochodzie sztabowym pani męża i jednocześnie być w swym wła­snym samochodzie na stacji benzyno­wej dziesięć mil dalej. To po prostu niemożliwe.

Kiedy Kara wracała do mównicy, pani Beckwith podniosła oczy znad potwierdzenia zapłaty i odprowadziła ją przepełnionym nienawi­ścią wzrokiem.

- Więc rozumie pani, co mam na myśli, kiedy mówię o pojawie­niu się problemu, pani Beckwith? Jesteśmy w stanie wyjaśnić, gdzie była Sheila Worthy o dziesiątej czterdzieści dwie: siedziała w swoim samochodzie i wybierała numer telefonu komórkowego w samocho­dzie sztabowym pani męża. Wiemy też, gdzie przebywał oskarżony: na stacji benzynowej w mieście, gdzie kupował paliwo. Możemy też wyjaśnić, gdzie przebywał generał Beckwith: zeznał, że był w swoim domu, czyli kwaterze dowódcy Trzeciej Armii w Fort Benning. Je­dyną osobą, co do której miejsca pobytu nic nie wiemy, jest pani, pani Beckwith. - Kara zawiesiła na chwilę głos i popatrzyła wprost na świadka. - Gdzie pani była o dziesiątej czterdzieści dwie?

- Byłam w domu w łóżku.

- Czy jest pani tego pewna, pani Beckwith? Już ustaliliśmy, że tak naprawdę nie wiedziała pani, o której godzinie pani mąż wrócił do domu. Proszę więc pozwolić mi zadać następujące pytanie: czy kiedy przyjechała pani do domu, zobaczyła pani zaparkowany przed domem samochód sztabowy męża?

- Tak. Przypominam sobie teraz. Widziałam jego samochód.

- Więc jeżeli generał Beckwith wrócił do domu przed dziesiątą dwadzieścia sześć, to pani musiała przyjechać jakiś czas potem, czyż nie?

- Tak.

- A więc twierdzi pani, że wróciła pani do domu wkrótce po mężu i że była pani w łóżku już przed dziesiątą czterdzieści dwie?

- Tak, zgadza się.

- A czy pani mąż mógłby potwierdzić, że była pani w łóżku o dzie­siątej czterdzieści dwie, gdybym ponownie wezwała go na świadka i zapytała o to?

- Oczywiście, że tak.

- No cóż, pani Beckwith, mamy tutaj kolejny problem. Czy pa­mięta pani, co mi pani powiedziała tamtego ranka u siebie w domu? Powiedziała mi pani, że sypiacie państwo w osobnych pokojach i że tak jest od lat. - Przerwała na chwilę, patrząc jej prosto w oczy. - Teraz twierdzi pani, że generał Beckwith może potwierdzić, iż była pani tamtej nocy w łóżku o dziesiątej czterdzieści dwie, ale tak z pewnością nie jest. Więc teraz stoimy przed pytaniem, gdzie pani była o dziesią­tej czterdzieści dwie. Czy wie pani, co ja sądzę? Myślę, że to pani prowadziła samochód swojego męża i że to pani odebrała telefon od Sheili Worthy.

Pani Beckwith poczerwieniała na twarzy i uniosła się nieco z krze­sła.

- To kłamstwo! Tamtej nocy prowadziłam swój własny samo­chód!

Kara odczekała bez słowa, aż generałowa usiądzie, a potem pode­szła do swojego stolika i wzięła z niego notatnik.

- Tak, oczywiście, prowadziła pani. Mam to tu gdzieś w swoich notatkach... - Z ceremonią przejrzała notatnik, szukając właściwej strony. - O, już mam. Rozmawiałam z jednym z ogrodników, który pracuje na terenie państwa kwatery. Powiedział mi, że rano w dniu śmierci Sheili Worthy poprosiła go pani, żeby wymienił przebite koło w pani lexusie. - Podniosła wzrok na panią Beckwith. - To ten sam samochód, który pani prowadziła wzmiankowanej nocy, czy tak, pani Beckwith?

- Tak.

- Czy przypomina pani sobie to przebite koło?

Pani Beckwith zmieniła się na twarzy, widać było, że nie wie, jak zareagować. Śledziła wzrokiem Karę, gdy ta podeszła znowu do stolika obrony, podniosła z niego foliową torebkę, pokazała ją człon­kom ławy przysięgłych i odłożyła na mównicę.

- Czy wie pani, co to jest, pani Beckwith? Jest to próbka błota, które zdjęłam z koła pani samochodu, kiedy było w napra­wie na stacji benzynowej. Oddałam tę próbkę do badań laboratoryj­nych na uniwersy­tecie stanowym i mam tutaj ich wyniki - wzięła do ręki skoroszyt w jasnoniebieskich okładkach - stwierdzające z prawdo­podobieństwem błędu mniejszym niż jedna dziesiąta procent, że materiał pobrany z pani koła pochodzi z tego samego terenu, na któ­rym znaleziono samochód i ciało Sheili Worthy.

Major Sanders powoli podniósł się z krzesła.

- Wysoki sądzie, wnoszę sprzeciw. Obrona...

- Pani Beckwith - przerwała mu głośno Kara - czy może pani wyja­śnić sądowi, w jaki sposób błoto z miejsca, w którym znalazłam samochód Sheili Worthy, trafiło tamtej nocy na oponę pani samo­chodu?

Na sali zapadła absolutna cisza. Pułkownik Freeman zdjął okulary i zaczął je przecierać rękawem togi.

- Proszę obrońcę i oskarżyciela o przejście do mojego gabinetu.

Freeman siadł za biurkiem, przesunął okulary na czubek nosa i spoj­rzał na Karę.

- Czy zamierza pani włączyć próbkę gleby i raport z uniwersy­tetu do dowodów rzeczowych, pani mecenas? Jeżeli tak, to informuję panią, że odrzucę taki wniosek. Dysponuje pani materiałem, który został pozyskany bez wydania nakazu sądowego, dlatego te pani wyniki są bezwartościowe.

- Jeżeli odmówi pan wprowadzenia tego raportu do dowodów, to złożę wniosek o włączenie do dowodów rozkładu dyżurów ochotni­ków w komisie, który otrzymałam od pani Bennett. Z tego spisu wynika, że pani Beckwith pełniła dyżur w sklepie w każdy dzień poprzedzający zgłoszenie zaginięcia kolejnego noża. Potem złożę wniosek o porównanie odcisków palców świadka z fragmentami odcisków znalezionych na nożach, a następnie poproszę o wydanie nakazu rewizji osobistych rzeczy pani Beckwith, wśród których z pewnością znajdziemy aparat fotograficzny i obiektyw, za pomocą których można było wykonać znane nam fotografie ofiar. W dalszej kolejności wezwę świadka, który potwierdzi, że pani Beckwith miała okazję do podrzucenia noży i zdjęć do mieszkania oskarżonego. Na koniec we­zwę generała Beckwitha, przypomnę mu, że jest nadal pod przysięgą, i przesłucham go na temat jego romansów zarówno z She­ilą Worthy, jak i Lannie Fulton Love. Kiedy już ustalimy, że pani Beckwith miała motywy do zabicia kobiet utrzymujących związki z jej mężem, popro­szę o odwołanie oskarżenia pod adresem kapitana Taylora i osobiście udam się do komendanta żandarmerii, aby zgłosić doniesie­nie przeciwko pani Beckwith w sprawie podwójnego morder­stwa.

Nawet z tyłu sali wszystkie miejsca stojące były pełne umundurowa­nych żołnierzy. Pułkownik Freeman popatrzył na salę z wysokości swojego stanowiska.

- Czy zgłasza pani jakiś wniosek, pani major Guidry?

- Tak wysoki sądzie, zgłaszam. Wnioskuję o odwołanie zarzutów morderstwa z premedytacją w stosunku do kapitana Taylora. Obrona jest przygotowana do przedstawienia zeznań obciążających panią Beckwith w sprawie zabójstwa zarówno porucznik Worthy, jak i kapitan Love.

- Czy odpowie pan na to, majorze Sanders?

Oskarżyciel wstał.

- Wysoki sądzie, oskarżenie jest świadome tego, że obrona ma dowody stwierdzające, iż pani Beckwith pełniła dyżur w ośrodku opieki nad dziećmi w dniach, kiedy dochodziło do zaginięcia noży ze sklepu komisowego, i że istnieją dowody daktyloskopijne na to, iż częściowe odciski palców znalezione na nożach należą do pani Bec­kwith. Zamierzamy otworzyć na nowo dochodzenie w sprawie oby­dwu zabójstw i powiadomić panią Beckwith, że jest podejrzaną w tej sprawie. Oskarżenie nie zgłasza żadnego sprzeciwu w stosunku do wniosku obrony.

- Przyjmuję więc wniosek obrony. Stawiane w tej sprawie za­rzuty zostają wycofane i nigdy nie mogą być podnoszone na nowo przeciwko temu niewinnemu oficerowi. - Sędzia popatrzył wprost na Randy'ego, który stał obok Kary. - Armia Stanów Zjednoczonych i naród amerykański winne są panu przeprosiny, panie kapitanie. Mam nadzieję, że będzie pan na tyle wielkoduszny, by je przyjąć.

Przerwał i uderzył młotkiem o powierzchnię mahoniowego stolika.

- Zarzuty stawiane oskarżonemu zostają odwołane, a rozprawa zakończona.

Kiedy wychodzili, Sanders podszedł do Kary i wyciągnął do niej rękę.

- Świetna robota, pani mecenas.

- Dziękuję, Howard, starałam się, jak mogłam.

- Jednak nie powiedziałaś, kto odebrał telefon od Sheili Worthy.

- To on go odebrał, ale kłamał.

- Przypuszczam, że potrafisz to udowodnić.

Kara klepnęła go w plecy.

- Howard, ja już skończyłam z tą sprawą. Teraz ty możesz zająć się udowadnianiem.

Na zewnątrz czekał tłum reporterów. Kara i Randy zdołali wyrwać się im dopiero po niemal godzinie i ruszyli razem do jej samochodu zaparkowanego przed stadionem. Obok nich przebiegł pluton żołnie­rzy skandujących: „Jeśli zginę w boju, włóżcie mnie do skrzynki i wyślijcie do domu”. Widząc ich, Kara pomyślała, że po raz pierwszy od wielu tygodni Fort Benning znowu wygląda normalnie.

Mace i generał Teese stali przy jej samochodzie.

- Zrobiła pani kawał dobrej roboty, pani major - powiedział Mace.

- Całkiem nieźle, co?

Generał Teese podał rękę Randy'emu.

- Życie zaczyna się od nowa.

- Tak, zaczyna się. Przyjechałeś.

- Tak, ale prosiłem Karę, żeby ci nie mówiła, że tu jestem.

- Miałeś zamiar zeznawać.

- Gdybyś mnie potrzebował.

- Czy słyszał pan najnowsze wiadomości, panie kapitanie? - zapy­tał Mace. - Prezydent ogłosił, kogo nominuje na nowego szefa sztabu.

- Przypuszczam, że mimo wszystko generał King pokonał Beckwi­tha - rzekła Kara.

- Prezydent wybrał generała Ransteada.

- Hurra! - zawołał Randy, podnosząc pięść do góry.

Kara roześmiała się.

- Czasami sprawiedliwość ma swój bardzo dobry dzień.

Randy uścisnął rękę Karze.

- Muszę ci powiedzieć, że miałem pewne wątpliwości, czy bę­dziemy mieli uczciwą rozprawę.

- Prawo jest na tyle uczciwe, na ile się je takim robi, Randy. Tym razem system uległ naszym naciskom. Ale następnym razem, kto wie?

Kiedy Randy i Teese odeszli, Kara otworzyła drzwi jeepa i poło­żyła aktówkę na tylnym siedzeniu. Mace stał obok samochodu na spocznij ze splecionymi za plecami rękami.

- Chcesz spróbować jeszcze raz? - rzucił szeptem.

- Będziemy musieli wykorzystać wszystkie nasze talenty w pozoro­waniu i maskowaniu. Z tego, co wiem, przepisy nie zmieniły się w ciągu ostatnich paru dni.

- Mnie to nie przeszkadza. Nigdy nas nie złapią.

- Będą mieli mnie na oku. Ci wszyscy lojalni wobec Beckwitha będą chcieli się zemścić.

- Niech spróbują.

- Pewnie nawet w tej chwili na nas patrzą - powiedziała, rozgląda­jąc się.

- Więc zróbmy im pokaz - Mace wyprężył się na baczność i zasalu­tował. - Proszę o pozwolenie pozostania, pani major.

Kara oddała honory z rozpromienioną twarzą.

- Pozwalam, sierżancie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
j g ?llard duch walki
Ballard J G Duch walki
Duch walki
Ballard James Graham Duch walki
Ballard James Graham Duch walki
Niechaj zstąpi Duch Twój
walki z chorobami zakaznymi
Rozpoznanie wojskowe w systemie walki zbrojnej T 1
Wałki uzupełnienie
Działanie żołnierza na polu walki w dzień i w nocy - konspekt, Konspekty, SZKOLENIE TAKTYCZNE
100. FORMY WALKI ZBROJNEJ, STUDIA EDB, Obrona narodowa i terytorialna
CO ZŁY DUCH MOŻE ZNIEWOLIC W CZŁOWIEKU
Żydowski styl walki(1)
Brzuch doskonaly, Sport, Muscle Sztuki walki Aikido - Krav Maga itd
Scenariusz obchodów Międzynarodowego dnia walki z AIDS, Konspekty i scenariusze
Trening Przeprowadzany Pod Kątem Walki Ulicznej, chomikowane nowe, sport
Wschodnie sztuki walki, Inne
Marynarski duch, ZHP - przydatne dokumenty, Zbiórki pojedyncze
Etapy rozwoju i walki o życie kobiet, Pedagogika

więcej podobnych podstron