Ballard James Graham Duch walki

background image

J. G. Ballard

"

Duch walki"

Sen o rozejmie po raz pierwszy przyśnił się Ryanowi podczas

bitwy o bejruckiego Hiltona, ale chłopiec nie był wówczas całkiem

świadomy przedziwnej wizji pokoju w mieście, która, nieproszona,

zagnieździła się w odległym zakątku jego mózgu. Bitwa w

zrujnowanym hotelu toczyła się przez cały dzień, przeskakując z

piętra na piętro i Ryan był zbyt zajęty obroną barykady z

restauracyjnych stolików na półpiętrze, by myśleć o czymś jeszcze.

Pod sam koniec walki, kiedy Arkady i Michaił podczołgali się do

przodu, by uciszyć ostatniego z rojalistowskich snajperów,

strzelającego z atrium, Ryan wstał i krył ich ogniem, cały czas

modląc się za swą siostrę Luizę, walczącą w innym oddziale

milicji chrześcijańskiej.

Aż wreszcie strzelanina ustała i kapitan Gomez gestem

nakazał mu zejść po schodach do recepcji. Ryan patrzył, jak kurz

wpada przez dach atrium, piętnaście pięter nad jego głową.

Pokruszony cement zabłysł w promieniach słońca delikatnym

halo. opadającym ku kopii tropikalnej wyspy, wybudowanej

pośrodku atrium. Miniaturowa laguna wypełniona była gruzem,

lecz kilka tamaryndów i egzotycznych paproci przetrwało wśród

szczątków mebli, zrzucanych z galeryjek wyższych pięter. Przez

kilka chwil cały ten zrujnowany raj oświetlony był przez pyl

niczym cudem ocalała scena w zbombardowanym teatrze. Ryan

patrzył na gasnące halo, myśląc o tym, że, być może, pewnego

dnia cały kurz Bejrutu spłynie z nieba jak gołąb, uciszając na

zawsze huk strzałów.

Lecz halo posłużyło także bardziej praktycznemu celowi.

Schodząc po schodach za kapitanem Gomezem. Ryan zobaczył

dwóch nieprzyjaciół, pełzających po dnie laguny; ich mokre

mundury odznaczały się wyraźnie na tle białego cementu. I on, i

Gomez natychmiast otworzyli ogień do złapanych w pułapkę żoł-

nierzy, łupiąc tamaryndy na zapałki jeszcze długo po tym, gdy

background image

chłopcy znieruchomieli, leżąc obok siebie w płytkiej, czerwonej

od krwi wodzie. Być może próbowali się poddać, lecz relacje o

okrucieństwach rojalistów. pokazywane poprzedniego wieczora

w telewizji, położyły kres ich nadziejom. Ryan. jak inni młodzi

bojownicy, zabijał, bo chciał zabijać.

Mimo to, choć było już po wszystkim, czuł się oszołomiony i

odrętwiały jak po każdej z bitew, stoczonych tego lata w

Bejrucie. Niemal wierzył, że i on nie żyje. Ludzie z jego plutonu

sadzali pięć ciał opierając je o ladę recepcji, tak by można było

zrobić zdjęcia do ulotek propagandowych, które rozrzucone

zostaną nad umocnieniami rojalistów w południowym Bejrucie.

Próbując skoncentrować wzrok, Ryan patrzył na dach nad atrium;

ostatnie pasma kurzu ciągle jeszcze spadały ze stalowych

dźwigarów.

— Ryan! Co ci jest? — Doktor Edwards, lekarz i obserwator

z ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych, złapał go za

ramię i przytrzymał, chroniąc przed upadkiem. — Dostrzegłeś coś

tam, na górze?

— Nie... nic. Wszystko w porządku, doktorze. Tylko to

dziwne światło...

— Prawdopodobnie jeden z tych nowych pocisków

fosforowych, których używają rojaliści. Szatańska broń. Mamy

nadzieję, że uda się jej zakazać.

Krzywiąc się z gniewu, doktor Edwards założył na głowę

swój obdrapany, błękitny hełm wojsk ONZ. Ryan cieszył się

mając przy sobie tego dzielnego, choć nieco naiwnego człowieka,

pod pewnymi względami przypominającego raczej poważnego,

młodego księdza niż lekarza, który spędził na pierwszej linii walk

w Bejrucie tyle samo czasu, co każdy z żołnierzy. Doktor

Edwards mógł z łatwością wrócić do wygodnej praktyki w Nowej

Anglii, lecz z wyboru poświęcił się ratowaniu życia mężczyzn i

kobiet, ginących w zapomnianej wojnie domowej na drugim końcu

świata. Siedemnastoletni Ryan zaprzyjaźnił się się z nim bardzo i

wylał przed nim wszystkie swe obawy o siostrę i ciotkę;

background image

opowiedział mu nawet o nieodwzajemnionej miłości do porucznik

Walentyny, surowej komendantki chrześcijańskiego posterunku w

centrali telefonicznej.

Doktor Edwards zawsze opiekował się chłopcem; był miły i

Ryan często wykorzystywał dobrodusznego lekarza, wyciskając z

niego najnowsze doniesienia o zmianach sojuszy wojskowych,

wykrytych przez siły pokojowe ONZ. Czasami martwił się, że

doktor Edwards przebywa w Bejrucie zbyt długo. Gwałt i śmierć

jakoś dziwnie weszły mu w krew, jakby troska o rannych i

umierających satysfakcjonowała leżące w jego charakterze

umiłowanie klęsk?.

— Przyjrzyjmy się tym biedakom. — Lekarz poprowadził

Ryana do żołnierzy, wspartych o kontuar recepcji; u ich stóp

leżały ułożone w ponury wzór karabiny i znalezione w kieszeniach

listy. — Przy odrobinie szczęścia znajdziemy ich najbliższych

krewnych.

Ryan przecisnął się obok kapitana Gomeza, burczącego coś

nad odmawiającym współpracy aparatem fotograficznym.

Przyklęknął przy najmłodszym z martwych żołnierzy, nastolatku o

ciemnych włosach i twarzy cherubina, ubranym w wielką,

maskującą kurtkę mundurową Brygady Międzynarodowej.

— Angel...? Angel Porrua...? Ryan dotknął miękkich

policzków piętnastoletniego Hiszpana, z którym często chodził

popływać na plaże wschodniego Bejrutu. Niedawno, w niedzielę,

wciągnęli razem prowizoryczny żagiel ma maszt płaskodennej

łódki i — nim zawrócił ich patrol morski ONZ — pożeglowali

niecały kilometr wzdłuż wybrzeża. Ryan zdał sobie sprawę, że po

raz ostatni widział Angela czołgającego się wśród mokrych

gruzów, leżących w sztucznej sadzawce w atrium. Być może

rozpoznał on przyjaciela, schodzącego z półpiętra i chciał się

poddać, gdy obaj z kapitanem Gomezem otworzyli do niego

ogień.

— Ryan? —Doktor Edwards kucnął przy chłopcu. — Ty go

znasz?

background image

— To Angel Porrua... ale on jest w Brygadach, doktorze.

Brygady są po naszej stronie.

— Już nie. — W niezdarnym geście pocieszenia doktor

Edwards

otoczył

ramie

niem plecy Ryana. — W nocy zawarli układ z rojalistami. Przykro

mi...

winni

straszliwej zdrady.

'

— Nie, Angel był po naszej stronie.

Ryan wstał i odszedł od grupy pijących piwo żołnierzy. Przez

kurz i gruzy przeszedł na dekoracyjną wyspę w środku atrium.

Poryte kulami tamaryndy nadal czepiały się skalistego podłoża i

Ryan miał nadzieję, że przetrwają do pierwszych zimowych

deszczy, które spadną na nie przez dziurawy dach. Spojrzał przez

ramię na rojalistowskie trupy, siedzące jak goście, którym

odmówiono pokojów i którzy zeszli z tego świata pod kontuarem

recepcji, wypuszczając z rąk karabiny.

Lecz co by się stało, gdyby żywi odłożyli broń? Przypuśćmy,

że w całym Bejrucie żołnierze zwalczających się milicji złożyliby

broń u stóp, razem z tabliczkami śmierci i zdjęciami swych sióstr i

dziewczyn; a wszystko w ofierze na skromną świątyńkę rozejmu?

Rozejm? W bejruckim słowniku słowo to niemal nie istnieje,

zastanawiał się Ryan podczas powrotu do chrześcijańskiej dzielnicy

miasta, siedząc na tylnym siedzeniu jeepa kapitana Gomeza.

Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągały się zrujnowane domy

mieszkalne i zbombardowane biurowce. Wiele sklepów

zmieniono na twierdze; ich stalowe wsporniki zapisane były

hasłami i oklejone plakatami — prymitywnymi fotografiami

pomordowanych kobiet i dzieci.

Podczas właściwej wojny domowej, przed trzydziestu laty, w

Bejrucie mieszkało ponad pół miliona ludzi. Wśród nich byli

dziadkowie Ryana, jedni z wielu Amerykanów, którzy rzucili

pracę w szkołach i na uniwersytecie, by walczyć w szeregach

otoczonej przez wrogów milicji chrześcijańskiej. Ochotnicy

ściągali do Bejrutu z całego świata: najemnicy i idealiści, fanatycy

background image

religijni i goryle bez pracy; gotowi umierać dla tej lub owej z

walczących ze sobą frakcji.

Gdzieś głęboko, w bunkrach pod ruinami, ludzie ci potrafili

nawet żenić się i zakładać rodziny. Rodzice Ryana nie mieli

jeszcze nawet po dwadzieścia lat, kiedy zamordowano ich podczas

osławionej masakry na lotnisku: w jednym z najgorszych

przypadków bestialstwa w tej wojnie, milicja nacjonalistyczna

wymordowała jeńców po obiecaniu im bezpiecznego przelotu na

Cypr. Tylko dobroć Hindusa z wojsk ONZ ocaliła Ryanowi życie

— żołnierz znalazł chłopca i jego siostrę w porzuconym bloku

mieszkalnym, a następnie odszukał ich młodziutką ciotkę.

Mimo tej i innych tragedii warto było wówczas walczyć o

Bejrut, miasto żywe, pełne bazarów, sklepów i restauracji. Wtedy

kościoły i meczety pełne były wiernych, a nie szczątków

dachówek leżących na posadzkach, pod gołym niebem. Teraz

ludność cywilna znikła, zostało tylko kilka tysięcy żołnierzy,

żyjących wśród ruin wraz z rodzinami. Jedzenia i innych towarów

dostarczały im siły pokojowe ONZ, starające się nie widzieć

przemycanej broni i amunicji — z obawy, by nie faworyzować

którejś z walczących ze sobą stron.

I tak toczyła się ta jałowa wojna, tak bezcelowa, że

dziennikarze całego świata już dawno przestali się nią interesować.

Czasami, w ruinach piwnic, Ryan znajdował podarte egzemplarze

Time'u i Paris Matcha, pełne fotografii z walk ulicznych i

szczegółowych reportaży z umierającego w mękach Bejrutu —

miasta, którym wówczas interesował się cały świat. Teraz nikogo

to nie obchodziło i tylko milicje, w których członkostwo było

dziedziczne, walczyły dalej, bijąc się wśród ruin swych imperiów.

Lecz kule nie bywały bezcelowe. Kiedy mijali wypaloną

skorupę starej, pro reżymowej rozgłośni radiowej, z okna na

parterze padł pojedynczy wystrzał.

— Skręcaj, kapralu! Zjedź z drogi! — Trzymając w dłoni

pistolet Gomez wyrwał kierownicę z rąk Arkadego i skręcił,

kryjąc jeepa za wypalonym autobusem.

background image

Klęcząc za tylnymi kołami, pozbawionymi powietrza w

oponach, Ryan patrzył na krążący wysoko samolot obserwacyjny

Narodów Zjednoczonych. Czekał, aż Gomez wyłowi snajpera,

prawdopodobnie nacjonalistycznego fanatyka pragnącego pomścić

śmierć brata lub kuzyna. Milicja nacjonalistyczna miała bazę na

bejruckim lotnisku, w dziczy zarośniętego chwastami betonu, na

którym od dziesięciu lat nie wylądował żaden samolot — i rzadko

wyprawiała się do centrum miasta.

Jeśli miałby gdzieś zapanować rozejm, powinno to nastąpić

gdzieś tutaj, wzdłuż dawnej Zielonej Linii dzielącej miasto, na

ziemi niczyjej pomiędzy bazami głównych sił — chrześcijanami

zajmujących północno—wschodni Bejrut, nacjonalistów i

fundamentalistów na południu i zachodzie, rojalistów i

republikanów na południu i wschodzie oraz Brygad

Międzynarodowych czepiającymi się jego obrzeży. Lecz

prawdziwa mapa miasta zmieniała się bez przerwy, kształtowana

tymczasowymi układzikami zawieranymi przez lokalnych

dowódców: jeep wymieniony na ładunek pomidorów, sześć

wyrzutni rakietowych za magnetowid...

Za co dałoby się kupić rozejm?

— Obudź się, Ryan! Jedziemy! — Gomez wyłonił się z

budynku radia, prowadząc jeńca; drżącego dwunastolatka w

znoszonym mundurze nacjonalistów. Złapał go za brudne włosy i

wrzucił na tylne siedzenie jeepa. — Miej to zwierzę na oku.

Gryzie. Zabieramy go na przesłuchanie.

— W porządku, kapitanie. A jeśli coś z niego zostanie,

wymienimy go na nowe kasety.

Chłopiec klęknął na podłodze jeepa z rękami związanymi na

plecach, płacząc otwarcie z wściekłości i strachu. Uderzając go

kolbą swego karabinu Ryan był zaskoczony; zdawał sobie sprawę

z uczuć, które nim miotały. Mimo całej nadziei na rozejm, poczuł

przypływ prawdziwej nienawiści do tego przerośniętego dziecka.

To nienawiść napędzała wojnę. Chorował na nią nawet doktor

background image

Edwards — i nie tylko on. Ryan widział błyszczące oczy

obserwatorów ONZ, fotografujących najnowsze ofiary wojennego

bestialstwa lub przesłuchujących ludzi, którzy przeżyli okrutne

ataki odwetowe; wszyscy oni wyglądali jak pożądliwi księża przy

spowiedzi. Jak mogą położyć kres nienawiści, która przeżera ich

wszystkich? Dobry Boże, on sam znienawidził Angela Porruę za

to, że ten walczył po stronie nacjonalistów...

Tego wieczora Ryan odpoczywał na balkonie mieszkania

ciotki

Very;

miał

z

niego widok na port wschodniego Bejrutu. Obserwował światła

krążących

nad

morzem samolotów patrolowych ONZ i myślał o swych planach

dotyczących

ro

zejmu. Starając się zapomnieć o dzisiejszej walce i śmierci

Angela

słuchał

szcze

biotania Luizy, zagłuszającego muzykę pop nadawaną przez

lokalną

stację

radio

wą.

Balkon był najdosłowniej jego sypialnią — sypiał tu na

hamaku, osłonięty przed ludzkim wzrokiem przez zawieszone na

sznurkach pranie i klatkę ze sklejki, którą jako dziecko

wybudował dla królika. Z łatwością mógłby przenieść się do

któregokolwiek z kilkunastu pustych mieszkań w tym bloku, lecz

lubił ciepło rodzinnego życia. Te dwa pokoje z kuchnią były

jedynym domem, jaki kiedykolwiek miał.

Młode małżeństwo z mieszkania po przeciwnej stronie ulicy

zaadoptowało niedawna osieroconego chłopca; jego płacz

przypomniał Ryanowi, że przynajmniej on sam jest jakoś

spokrewniony ze swą rodziną. Więzy krwi były rzadkością w

Bejrucie. Niewiele młodych kobiet—żołnierzy zachodziło w

ciążę, a większość dzieci była sierotami wojennymi, chociaż Ryan

nie potrafił sobie wytłumaczyć, skąd biorą się te wszystkie

dzieciaki. Jakimś cudem utajone życie rodzinne przetrwało w

background image

miasteczkach szałasów, stojących na krańcach miasta.

— To nowy synek Rentonów. — Siostra Ryana weszła na

balkon, odgarniając długie do pasa włosy, za dnia związane w kok

i ukryte pod hełmem. — Szkoda, że tak często płacze.

— Ale śmieje się jeszcze częściej — Ryanowi przyszła nagle

do głowy ciekawa myśl — Powiedz mi, Luizo... czy ja i

porucznik Walentyna będziemy kiedyś mieli dziecko?

— Dziecko? Słyszałaś, ciotuniu? A co myśli Walentyna?

— Nie mam pojęcia. Tak się złożyło, że nigdy z nią o tym nie

rozmawiałem.

— Cóż kochanie, sądzę, że to ją musisz zapytać. Może straci

trochę ze swojego królewskiego spokoju?

— Najwyżej na chwilę. Jest bardzo dostojna.

— Wystarczy chwila, żeby począć dziecko. A może jest taka

wyjątkowa, że nie będzie miała dla ciebie nawet chwili?

— Jest zupełnie wyjątkowa.

— O kim mowa? — Ciotka Vera wieszała na balkonie kurtki

mundurów bojowych, patrząc na Luizę i Ryana z niemal

macierzyńską dumą. — Mówisz o mnie, Ryan, czy o swojej

siostrze?

— O kimś znacznie bardziej wyjątkowym — odpowiedziała

Luiza.

Kobiecie

jego marzeń.

.

— Wy dwie jesteście kobietami moich marzeń.

I była to najdosłowniejsza prawda. Ryana przerażała sama myśl

o tym, że coś mogłoby się im przydarzyć. Na ulicy, pod balkonem,

nocny patrol komandosów ustawiał się w szeregu. Żołnierze

sprawdzali broń: pistolety maszynowe, granaty, plecaki wypchane

bombami—pułapkami i detonatorami. Wślizgną się w ciemność

północnego Bejrutu — a każdy z nich jest prawdziwą maszyną do

zabijania, gotów zamordować czyjąś ciotkę lub siostrę, stojącą na

balkonie.

Sanitariusz wojsk ONZ przeszedł wzdłuż szeregu, wręczając im

ampułki morfiny. Mimo że ocalili wielu żołnierzy, Ryan czuł

background image

niechęć do błękitnych hełmów. Pielęgnowali rannych, dawali

pieniądze i pociechę skrzywdzonym przez wojnę, znajdowali

przybranych rodziców sierotom, lecz zbyt nerwowo odnosili się do

problemu neutralności. Otoczyli miasto, nie pozwalali nikomu ani

się do niego dostać, ani je opuścić; w pewnym sensie kontrolowali

wszystko, co działo się w Bejrucie. Mogliby dosłownie zakończyć tę

wojnę... lecz doktor Edwards powtarzał Ryanowi, że każda próba,

podjęta przez siły pokojowe pragnące dorosnąć do swej nazwy,

prowadziłaby do militarnej interwencji supermocarstw przerażonych

możliwością destabilizacji całego Bliskiego Wschodu. A więc walki

trwały.

Komandosi wyruszyli na nocną akcję, sześciu po każdej stronie

ulicy, kierując się w stronę wybuchającej co jakiś czas strzelaniny.

— Poszli — powiedziała ciocia Vera. — Życz im szczęścia.

— Dlaczego? — zapytał Ryan cicho. — Po co?

— Co ty mówisz? Zawsze próbujesz nas zaskoczyć, Ryan. Nie

chcesz, żeby wrócili?

— Oczywiście, chcę. Ale po co w ogóle wyruszają? Mogliby tu

zostać.

— Gadasz jak wariat. — Siostra położyła mu dłoń na czole

sprawdzając, czy nie ma gorączki. — Arkady opowiadał mi, że

ciężko wam było w tym Hiltonie. Pamiętaj, o co walczymy.

— Próbuję. Dzisiaj pomogłem zabić Angela Porruę. O co

walczył Angelo?

— Mówisz poważnie? Walczymy o to, w co wierzymy.

— Przecież nikt już w nic nie wierzy! Pomyśl o tym, Luizo.

Rojaliści nie chcą króla, nacjonaliści piastują w sekrecie nadzieję

na rozbiór miasta, republikanie chcą układu z następcą tronu w

Monaco, chrześcijanie to w większości ateiści, a fundamentaliści

spierają się bezustannie o wszystkie swe fundamentalne zasady.

Walczymy i giniemy bez sensu!

— Więc? — Luiza wskazała szczotką na stojących na

posterunku obserwatorów ONZ. — Zostają tylko oni. W co oni

wierzą?

background image

— W pokój. W światową harmonię. W koniec walk na całym

świecie.

— To może powinieneś przyłączyć się do nich?

— Tak... — Ryan odgarnął kurtkę mundurową i wyjrzał zza

balustrady balkonu. Błękitne hełmy świeciły w mroku jak blade

latarenki. — Może my wszyscy powinniśmy dołączyć do wojsk

Narodów Zjednoczonych. Tak, Luizo, wszyscy powinniśmy nosić

błękitne hełmy.

I tak zrodziło się marzenie.

W ciągu kilku następnych dni Ryan prowadził badania nad

swą prostą, lecz rewolucyjną ideą. Choć zafascynowany samym

pomysłem wiedział, jak trudno będzie zastosować go w praktyce.

Siostra odniosła się do tego sceptycznie, a koledzy z oddziału byli

po prostu zaskoczeni.

— Rozumiem, o co ci chodzi — przyznał Arkady, kiedy w

bunkrze dowództwa na Zielonej Linii palili wspólnie papierosa.

— Tylko... jeśli wszyscy przyłączymy się do wojsk ONZ, to kto

będzie walczył?

— Arkady, przecież właśnie o to chodzi! — Ryana kusiło, by

dać już sobie spokój. — Pomyśl o tym! Wszystko znowu będzie

proste i jasne. Żadnych patroli, żadnych pochodów i ćwiczeń z

bronią. Będziemy leżeć sobie wokół MacDonaldów i zajadać

hamburgery, co noc chodzić na dyskoteki. Ludzie będą

spacerować po ulicach, robić zakupy w sklepach, pić kawę w

kawiarniach...

— To brzmi doprawdy dziwacznie — skomentował Arkady.

— Nic w tym dziwacznego. Zacznie się normalne życie. Tak

tu bywało, tak teraz jest wszędzie!

— Gdzie?

— Cóż... — To było trudne pytanie. Jak wszyscy bejruccy

żołnierze, Ryan nie wiedział niemal nic o otaczającym go świecie.

Do miasta nie docierały żadne gazety, a specjalne ekipy

rywalizujących ze sobą ugrupowań zagłuszały zagraniczne

transmisje radiowe i telewizyjne; nikt nie chciał dopuścić do tego,

background image

by cudzoziemcy udzielili cichego poparcia jakiemuś wojskowemu

puczowi. Ryan spędził kilka lat w szkole ONZ we wschodnim

Bejrucie, lecz głównym źródłem jego informacji o wielkim świecie

były czterdziestoletnie czasopisma, znalezione w porzuconych

budynkach. Przedstawiały one świat pogrążony w sporach, okrutne

wojny w Wietnamie, Angoli i Iranie. Prawdopodobnie i te

konflikty, znacznie groźniejsze, lecz podobne do walk w Bejrucie,

nadal nie znalazły rozwiązania.

A może cały świat powinien włożyć błękitny hełm? To była

ekscytująca myśl. Gdyby tylko udało mu się wprowadzić

zawieszenie broni w Bejrucie, może ruch pokojowy rozszerzyłby

się na Azję i Afrykę, wszyscy złożyliby broń...

Wielokrotnie strofowany, Ryan mimo to parł przed siebie,

spierając się ze wszystkimi napotkanymi żołnierzami. Spotykał się

zawsze z cichym zainteresowaniem, lecz najważniejszą przeszkodą

był ciągły ogień zaporowy propagandy: plakaty ukazujące

okrucieństwa przeciwników, telewizyjne informacje o zbeszczesz-

czonych kościołach, grające na zawsze napiętej strunie religijnego

oburzenia, oraz setek rasowych i antymonarchistycznych

oszczerstw.

Wyrwanie głowy z dławiącej obroży propagandy nigdy nie

leżało w możliwościach Ryana, lecz przypadkiem znalazł on

niezwykle skuteczny oręż: humor.

Podczas służby w patrolu nabrzeżnym, blisko portu, Ryan

opisywał swój sen o lepszym Bejrucie gdy jego oddział mijał

placówkę wojsk ONZ. Obserwatorzy zostawili hełmy na stojącym

na otwartym powietrzu stole i całkiem bezmyślnie.

Ryan zdjął furażerkę khaki i włożył na głowę błękitny,

stalowy garnek.

— Hej, spójrzcie tylko na niego! — krzyknął Arkady.

Zaczęła się dobroduszna szarpanina, lecz walczących rozdzielili

Michaił i Nazar. — Koniec zapasów, teraz mamy własne siły

pokojowe.

Paradującego w hełmie Ryana powitały przyjacielskie

background image

gwizdy, które nagle ucichły. Hełm działał uspokajająco —

zauważył chłopak — zarówno na niego, jak i na jego towarzyszy

broni. Powodowany nagłym impulsem poszedł wzdłuż plaży w

stronę odległego o pięćset metrów posterunku fundamentalistów.

— Ryan, uważaj! — Michaił pobiegł za przyjacielem, lecz

zatrzymał się na widok kapitana Gomeza podjeżdżającego jeepem

do nabrzeża. Razem patrzyli na Ryana, idącego wzdłuż brzegu i

ignorującego nabite snajperami budynki biurowe. Przeszedł już

pół drogi do strażnicy, kiedy na dach wspiął się sierżant

fundamentalistów, sygnalizując mu prawo bezpiecznego

przejścia. Zbyt ostrożny, by ryzykować swe zaczarowane życie,

Ryan zasalutował i zawrócił.

Gdy dołączył do żołnierzy swojego plutonu, koledzy patrzyli

na niego z zupełnie nowym szacunkiem. Arkady i Nazar mieli na

głowach błękitne hełmy, nieśmiało próbując zignorować kapitana

Gomeza, wyskakującego z jeepa z marsem na twarzy. Nagle ze

strażnicy ONZ wyszedł doktor Edwards, powstrzymując Gomeza.

— Ja to załatwię, kapitanie. ONZ nie wniesie skargi. Wiem,

że Ryan nie błaznował .

Wyjaśnienie pomysłu doktorowi Edwardsowi było łatwiejsze,

niż Ryan się spodziewał. Usiedli razem w punkcie obserwacyjnym

i lekarz zachęcił chłopca, by opowiedział rnu o swoim planie.

— To wspaniały pomysł, Ryan — Najwyraźniej

zafascynowany możliwościami, doktor Edwards sprawiał

wrażenie niemal odurzonego. — Nie mówię, że musi się udać, ale

warto spróbować.

— Głównym celem jest doprowadzenie do rozejmu —

podkreślił Ryan. — Dołączenie do wojsk ONZ to tylko środek

prowadzący do celu.

— Oczywiście. Ale czy sądzisz, że oni wszyscy włożą

błękitne hełmy?

— Tylko kilku, ale to nam wystarczy. Stopniowo dołączą

inni. Wszyscy mają już dość walki, doktorze, ale tu nie ma dla

niej alternatywy.

background image

— Wiem o tym, Ryan. Bóg wie, że to rozpaczliwe miejsce.

— Doktor Edwards sięgnął przez stół i ujął w dłonie nadgarstki

Ryana, jakby chciał mu oddać trochę własnej siły. — Muszę

uzgodnić sprawę z Sekretariatem ONZ w Damaszku, więc

najważniejsze to nic nie popsuć. Potraktujemy to jako ochotnicze

siły ONZ.

— Właśnie. Będziemy nosili błękitne hełmy ochotniczo; w

ten sposób nie musimy zmieniać stron i zdradzać naszych ludzi.

W końcu wszyscy dołączą do tej ochotniczej formacji...

— ...i.walki po prostu ustaną. To wspaniały pomysł, dziwne

tylko, że nikt nie wpadł na to wcześniej. — Doktor Edwards

bystro wpatrywał się w Ryana. — Czy ktoś ci pomagał? Może

któryś z tych rannych byłych oficerów...?

— Nikt. doktorze. Ta myśl po prostu przyszła mi do głowy,

narodzona z fali śmierci...

Doktor Edwards wyjechał z Bejrutu na tydzień, na naradę z

przełożonymi w Damaszku; lecz w tym czasie zdarzenia

następowały nawet szybciej, niż w najśmielszych marzeniach Ryana.

Żołnierze milicji nosili błękitne hełmy, gdy tylko nadarzała się

okazja. Zaczęło się od żartu ograniczonego do sił chrześcijańskich,

po części będącego kpiną z obserwatorów Narodów Zjednoczonych.

Lecz pewnego dnia, podczas patrolowania Zielonej Linii, Ryan

dostrzegł kierowcę rojalistycznego jeepa w błękitnym berecie na

głowie. Wkrótce co bardziej beztroscy żołnierze, dowcipnisie ze

wszystkich oddziałów, nosili taki hełm lub beret jak rewolucyjną

kokardę.

— Ryan, popatrz tylko na to — kapitan Gomez wezwał chłopca

do punktu dowodzenia w hallu stacji telewizyjnej. — Będziesz się

musiał długo tłumaczyć...

Po przeciwnej stronie ulicy, koło wraku spalonego Mercedesa,

rojalistowski partyzant w błękitnym berecie rozłożył sobie płócienne

krzesełko i składany stolik. Usiadł wygodnie, położył nogi na stoliku

i spokojnie zażywał słonecznej kąpieli.

— Taka bezczelność... — Gomez przyłożył do ramienia karabin

background image

Ryana i wymierzył go w żołnierza. Zagwizdał cicho i oddał broń

chłopcu. — Jego szczęście, że nie mamy tu dostatecznej osłony. Już

ja bym mu pokazał opaleniznę...

Był to przełom — i wcale nie ostatni. Na powierzchnię

najwyraźniej wypływał ukryty nurt zmęczenia. Według oceny

Ryana, w dniu powrotu doktora Edwardsa jeden na dziesięciu

żołnierzy z walczących ze sobą milicji nosił błękitny hełm lub beret.

Strzelaniny ciągle jeszcze wstrząsały nocnym niebem, lecz dłuższe

kanonady zdawały się rzadsze.

— Aż trudno w to uwierzyć, Ryan! — powiedział doktor

Edwards, gdy spotkali się w kwaterze sił ONZ koło portu. Wskazał

na mapę, przedstawiającą labirynt linii granicznych i umocnień. —

Dzisiaj wzdłuż całej Zielonej Linii nie zdarzył się ani jeden poważny

incydent. Na północ od lotniska obowiązuje nawet faktyczny rozejm

między fundamentalistami i nacjonalistami.

Ryan patrzył na morze, gdzie grupa żołnierzy chrześcijańskich

zabawiała się skokami z tratwy. Okręt strażniczy ONZ podszedł

blisko brzegu, bez obawy, że ściągnie na siebie ogień. Nie

zamierzając rozwodzić się nad tym, co przeszło i minęło, Ryan

powiedział:

— Żeglowaliśmy tam kiedyś z Angelem.

—I będziecie znów żeglować: ty, Nazar, Arkady. — Doktor

Edwards objął chłopca. — Ryan, dokonałeś cudu.

— Cóż... — Ryan nie był pewny swych uczuć, jak ktoś, kto

właśnie wygrał główną nagrodę na loterii. Zaparkowana na słońcu

ciężarówka Narodów Zjednoczonych wyładowana była skrzyniami

błękitnych mundurów, beretów i hełmów. Udzielono pozwolenia

na sformowanie. Ochotniczych Wojsk Narodów Zjednoczonych,

na bazie rekrutów z milicji. Ochotnicy mogli służyć we własnych

oddziałach, lecz bez broni i bez prawa udziału w walkach, chyba

że ich życie byłoby zagrożone. Na horyzoncie pojawiła się

możliwość trwałego pokoju.

Zaledwie sześć tygodni po tym, gdy Ryan po raz pierwszy

założył błękitny hełm, w Bejrucie zapanował trwały rozejm.

background image

Ucichły strzały. Siedząc w jeepie obok kapitana Gomeza podczas

wspólnego objazdu miasta, Ryan nie mógł się nadziwić tej

zmianie. Nieuzbrojeni żołnierze próżnowali na stopniach Hiltona,

grupy niegdyś zajadłych wrogów bratały się na tarasie gmachu

parlamentu. W sklepach stojących wzdłuż Zielonej Linii otwierały

się okiennice, a w hali Poczty Głównej powstał nawet skromny,

targ uliczny. Dzieci wyroiły się ze swych schronień w piwnicach i

bawiły się pomiędzy wypalonymi samochodami. Prawie

wszystkie kobiety zamieniły polowe mundury na jaskrawe

sukienki; była to pierwsza oznaka powrotu elegancji i mody, z

których miasto było niegdyś tak dobrze znane.

Nawet porucznik Walentyna pojawiała się teraz na ulicy w

czarnej, skórzanej spódnicy i jaskrawoczeronej kurtce, z

błękitnym beretem zalotnie przekrzywionym na szykownie

związanych włosach.

Gdy mijali punkt dowodzenia, kapitan Gomez zatrzymał jeepa

i zdjął swój błękitny hełm w geście szacunku.

— Mój Boże, czy to nie koniec świata, Ryan?

— Oczywiście, kapitanie — zgodził się żarliwie Ryan. —

Jakim cudem zdobędę się na to, żeby kiedyś do niej podejść?

— Co? — Gomez podążył wzrokiem za pełnym uwielbienia

lękiem spojrzeniem Ryana. — Nie, tu nie chodzi o porucznik

Walentynę. Mogłaby cię zjeść na śniadanie. Mówię o dzisiejszym

meczu.

Wskazał na wielki plakat, niedawno naklejony na popękane

okno pobliskiego hotelu Holiday Inn. O trzeciej, na stadionie,

odbędzie się mecz piłkarski między drużynami republikanów i

nacjonalistów, inauguracja świeżo powstałej Bejruckiej Ligii Piłki

Nożnej.

— Jutro: Chrześcijanie przeciw Fundamentalistom. Sędzia:

pułkownik Mugabe z Brygad Międzynarodowych. No, to im

nastrzelamy... — Trzymając w ręku błękitny hełm, Gomez

wysiadł z jeepa i podszedł do plakatu.

A Ryan gapił się tymczasem na porucznik Walentynę. Bez

background image

munduru wydawała mu się jeszcze wspanialsza; Uzi wisiał na jej

ramieniu jak najmodniejsza torebka. Przywołując całą swą

odwagę, Ryan wyszedł na ulicę i ruszył w jej kierunku. Mogła go

zjeść na śniadanie. I równie dobrze na obiad. I na kolację

również...

Pani porucznik obróciła swe władcze spojrzenie w jego

kierunku, poddając się bez walki zalotom tego nieśmiałego,

młodego człowieka. Lecz nim Ryan miał szansę przemówić, ulicą

za stacją telewizyjną rozerwała potworna eksplozja, wstrząsając

ziemią i odbijając się echem od postrzelanych budynków.

Odłamki pokruszonych murów spadły na ulicę, a w niebo wzbiła

się chmura dymu, wieńcząca koronę płomieni unoszących się z

miejsca wybuchu gdzieś na południowo—zachodnim krańcu

chrześcijańskiej enklawy.

Blisko dwumetrowa szabla ostrego szkła wypadła z okna

Holiday Inn, przecinając plakat zapowiadający mecz piłkarski i

roztraskując się u stóp Gomeza. Gdy kapitan biegł do jeepa,

krzycząc na Ryana, druga eksplozja wstrząsnęła funda-

mentalistycznym sektorem zachodniego Bejrutu. Ponad miastem

wybuchały wiązki rakiet sygnałowych, a pierwsze odgłosy

strzałów zagłuszyły ryk syren i podawane przez głośniki wezwania

do broni.

Ryan poderwał się na równe nogi, otrzepując pył z kurtki

munduru bojowego. Porucznik Walentyna znikła już w strażnicy,

gdzie jej ludzie montowali na podstawie karabin maszynowy.

— Kapitanie Gomez... bomba? Co spowodowało wybuch?

— Zdrada, Ryan... rojaliści musieli dogadać się z

nacjonalistami. — Kapitan wepchnął Ryana do jeepa, waląc go

pięścią w głowę. — Całe to gadanie o pokoju. Najstarsza pułapka

świata, a my wleźliśmy wprost w nią...

Zdarzyło się jednak coś więcej niż tylko zdrada. Uzbrojeni

żołnierze wypełnili ulice, zajmując pozycje w strażnicach i fortach.

Wszyscy krzyczeli naraz, a dobiegające z różnych stron strzały

zagłuszały ich krzyki. Potężne bomby zostały umieszczone tak

background image

sprytnie, by wywołać maksimum zamieszania; zdenerwowani,

młodsi bojownicy strzelali w niebo, by dodać sobie odwagi. Rakiety

sygnałowe wybuchały nad miastem według nieznanego, choć

znaczącego wzoru. Błękitne hełmy i berety leżały, porzucone, w

kanałach ściekowych.

Gdy Ryan dotarł do mieszkania ciotki, zastał czekających tam

na niego doktora Edwardsa i dwóch żołnierzy Narodów

Zjednoczonych.

— Za późno, Ryan. Przykro mi.

Ryan starał się ich ominąć i wejść na schody, ale doktor

Edwards przytrzymał go za rękę. Patrząc na zaniepokojonego i

wyczerpanego mężczyznę Ryan uświadomił sobie, że oprócz

obserwatorów ONZ on sam jest prawdopodobnie jedynym

człowiekiem w Bejrucie, który ciągle ma na głowie błękitny hełm.

— Doktorze Edwards, muszę poszukać Luizy i cioci. Są na

górze.

— Nie, Ryan. Już ich tam nie ma. Obawiam się, że znikły.

— Gdzie? Mój Boże, przecież mówiłem im, żeby tu zostały!

— Zabrano je jako zakładniczki. Komandosi zaatakowali przy

pierwszym wybuchu. Nim się zorientowaliśmy, zdążyli zdobyć

ten budynek i opuścić go.

— Kto? — Nic nie rozumiejący i przerażony, Ryan

wpatrywał się dziko w ulicę, gdzie uzbrojeni żołnierze formowali

się w plutony. — Rojaliści, czy nacjonaliści?

— Nie wiemy. To tragedia, dostaliśmy już wiadomości o

wielu wstętnych zbrodniach. Ale nikt nie zrobi krzywdy Luizie

lub cioci. Wiedzą, kim jesteś.

— To przeze mnie je zabrali.:. — Ryan zdjął z głowy hełm.

Patrzył na błękitny garnek, który polerował tak starannie chcąc,

by był to najjaśniej lśniący hełm w Bejrucie.

— Co masz zamiar zrobić, Ryan? — doktor Edwards wyjął

mu z rąk hełm — sceniczny rekwizyt, zbędny po opadnięciu

kurtyny. — Decyzja należy do ciebie. Jeśli chcesz wrócić do

oddziału, zrozumiem.

background image

Jeden z obserwatorów, stojący za doktorem Edwardsem,

trzymał w ręku karabin i pas Ryana. Widok broni i pocisków z

kulami o stalowych czubkach przywrócił Ryanowi jego dawny

gniew, tę nieokreśloną nienawiść, która pomogła im wszystkim

przetrwać tyle lat. Chciał wyjść na ulicę, wytropić porywaczy,

zemścić się na tych, którzy zagrozili ciotce i Luizie.

— No i co, Ryan...? — Doktor Edwards obserwował go z

przedziwnym dystansem, jakby Ryan był laboratoryjnym

szczurem, który dotarł do ważnego rozgałęzienia labiryntu. —

Masz zamiar walczyć?

— Tak. Będę walczył... — Ryan pewnym gestem wcisnął

sobie hełm na głowę. — Lecz nie na wojnie. Będę walczył o

kolejny rozejm, doktorze.

I wtedy zobaczył, że stoi naprzeciw uniesionej lufy swego

własnego karabinu. Z twarzą bez wyrazu, doktor Edwards ujął go

za nadgarstki, lecz minęło kilka minut, nim Ryan zorientował się,

że zakuto go w kajdanki i zaaresztowano.

Przez godzinę jechali południowo—wschodnimi

przedmieściami Bejrutu, mijając zrujnowane fabryki i miasteczka

szałasów, zatrzymując się przed stojącymi przy drodze

posterunkami ONZ. Z tylnego siedzenia opancerzonej furgonetki

Ryan mógł obserwować widoczne na tle nieba zrujnowane

budynki miasta. Słupy dymu pełzały po niebie, lecz odgłosy

strzelaniny cichły powoli. Raz zatrzymali się, by rozprostować

nogi; doktor Edwards odmówił jednak rozmowy z Ryanem.

Chłopiec przypuszczał, że lekarz podejrzewał go o udział w

spisku, który spowodował złamanie rozejmu. Być może doktor

Edwards przypuszczał, że sam pomysł rozejmu był tylko

diabelskim planem, w którym Ryan wykorzystał swe kontakty

wśród młodych żołnierzy...?

Minęli drugi pas szczelnie otaczających miasto zasieków i

wkrótce podjechali do bramy obozu wojskowego, zbudowanego

koło opuszczonego sanatorium. Rzędy oliwkowozielonych

background image

namiotów wypełniały wielki plac. Pęki masztów radiowych i

telewizyjnych anten satelitarnych wyrastały z dachu sanatorium;

wszystkie skierowane były w stronę Bejrutu.

Furgonetka zatrzymała się obok największego z namiotów,

wyglądającego na szpital dla rannych partyzantów. Lecz w

zielonym, chłodnym wnętrzu nie było śladu pacjentów. Szli nie

przez szpitalną salę, lecz przez całkiem spory arsenał. Na

ustawionych w rzędy stołach na krzyżakach leżały karabiny zwykłe

i maszynowe, pudła granatów i pocisków do moździerzy. Sierżant

wojsk ONZ wędrował wśród gór broni, zaznaczając poszczególne

pozycje na liście — jak właściciel sklepu, który właśnie otrzymał

dostawę.

Za arsenałem znajdowało się duże pomieszczenie

przypominające studio dziennika telewizyjnego. Zapracowani

obserwatorzy ONZ stali pod ścienną mapą Bejrutu, poruszając

dziesiątkami kolorowych gwiazdek i strzałek. Oznaczały one bie-

żące pozycje wojsk walczących o miasto; na stojących obok mapy

monitorach telewizyjnych widać było toczące się walki.

— Możecie odejść, kapralu. Teraz ja się nim zajmę. —

Doktor Edwards wziął karabin i pas z rąk strażnika ONZ i gestem

nakazał Ryanowi wejść do znajdującego się w końcu namiotu

gabinetu o ścianach z płótna. Przez plastykowe okna widać było

wyraźnie sąsiedni pokój, w którym dwie kobiety drukowały wielki

plakat; powiększona fotografia zbrodni republikanów ukazywała

ciała pomordowanych kobiet, rozstrzelanych w podziemnym

garażu.

Patrząc na ten okropny obraz Ryan domyślił się, dlaczego

doktor Edwards cały czas unika jego wzroku.

— Doktorze, ja naprawdę nie wiedziałem, że te bomby

wybuchną dziś rano. Niech pan mi wierzy...

— Wierzę ci, Ryan. Wszystko w porządku, spróbuj się

uspokoić. — Lekarz mówił szorstkim tonem, jakby rozmawiał z

kapryśnym pacjentem. Odłożył karabin na stół i zdjął kajdanki z

rąk Ryana. — Wydostałeś się z Bejrutu na dobre. Jeśli o ciebie

background image

chodzi, rozejm jest trwały.

— Ale... co z ciotką i siostrą?

— Nic im się nie będzie. Prawdę mówiąc, w tej chwili

przetrzymywane są na posterunku ONZ przy stadionie.

— Dzięki Bogu. Nie wiem, co się stało. Wszyscy chcieli

rozejmu... — Ryan odwrócił wzrok od okropnych plakatów,

przesuwających się bez końca przez smukłe dłonie urzędniczek

ONZ. Za plecami doktora Edwardsa, przypięte do płóciennych

ścian, wisiały rzędy fotografii przedstawiających młodych mężczyzn

i młode kobiety w mundurach polowych, zdjęć zrobionych z ukrycia

obok posterunków obserwacyjnych ONZ. Na honorowym miejscu

wisiało wielkie zdjęcie samego Ryana. Zebrane razem, portrety te

przypominały fotografie pacjentów szpitala dla umysłowo chorych.

Dwóch szeregowców przeszło przez drzwi gabinetu, pchając

przed sobą wózek załadowany karabinami szturmowymi.

— Ta broń, doktorze? Czy została skonfiskowana?

— Nie... prawdę mówiąc jest fabrycznie nowa. W drodze na

pole bitwy.

— A więc poza Bejrutem także toczą się walki... — sarna

myśl o tym wystarczyła, by Ryan wpadł w rozpacz. — Cały świat

pogrążony jest w wojnie.

— Nie, Ryan. Na świecie panuje pokój. Z wyjątkiem Bejrutu.

I tam właśnie ma dotrzeć ta broń. Będzie przeszmuglowana do

miasta w ładunku pomarańczy.

— Dlaczego! Doktorze, to szaleństwo! Trafi w ręce milicji.

— I o to właśnie chodzi. Chcemy, żeby mieli broń. Chcemy,

żeby walki toczyły się nadal.

Ryan próbował protestować, lecz doktor Edwards siłą

posadził go na stojącym, za biurkiem krześle.

— Nie denerwuj się, Ryan. Wszystko ci wyjaśnię. Ale

powiedz mi najpierw —czy kiedykolwiek słyszałeś o chorobie,

która nazywa się ospa?

— To była taka straszliwa zaraza. Już nie istnieje.

— To prawda... ale nie do końca. Pięćdziesiąt lat temu

background image

Światowa Organizacja Zdrowia przeprowadziła wielką kampanię

mającą wyeliminować ospę — jedną z najgorszych chorób, jakie

kiedykolwiek gnębiły ludzkość, prawdziwego mordercę, który

odebrał życie dziesiątkom milionów ludzi. Opracowano globalny

program szczepień, w który włączono każdego lekarza na świecie i

wszystkie rządy światowe. Wspólnym wysiłkiem udało się zmieść tę

zarazą z powierzchni ziemi.

— Bardzo mnie to cieszy, doktorze... gdybyśmy tylko mogli

zrobić to samo z wojną.

— Cóż, tak naprawdę zrobiliśmy właśnie to... ale nie do

końca. Jeśli chodzi o ospę, ludzie mogą teraz podróżować

swobodnie po całym świecie. Wirus przetrwał w starych grobach i

na cmentarzach, lecz jeśli jakimś nieprawdopodobnym przypadkiem

choroba gdzieś się pojawia, są zapasy szczepionki, chroniące ludzi i

zapobiegające epidemii.

Doktor Edwards wyjął magazynek z karabinu Ryana i zważył go

w dłoni, okazując niedbałe obycie z bronią, którego Ryan nigdy

przedtem u niego nie dostrzegł. Świadom zaskoczenia chłopca,

uśmiechnął się do niego blado, jak nauczyciel, przywiązany mimo

wszystko do swego krnąbrnego ucznia.

— Pozostawiony w spokoju, wirus ospy ulega nieustannym

mutacjom. Musimy mieć pewność, że zawsze dysponujemy zapasami

wartościowej szczepionki. Więc WHO bardzo starannie zadbała, by

nigdy nie wytępić ospy całkowicie. Umyślnie pozwoliła jej szerzyć

się w dalekim zakątku maleńkiego państewka w Trzecim Świecie

— i dzięki temu może obserwować, jak zmienia się wirus. Przykre,

lecz trochę ludzi umarło i nadal umiera. Ale to się opłaca —, dla

reszty świata. W ten sposób zawsze będziemy gotowi na wypadek

nowego wybuchu zarazy.

Ryan patrzył przez plastykową szybę na ścienną mapę Bejrutu i

monitory telewizyjne, pokazujące dym i toczące się walki. Hilton

znów płonął.

— A Bejrut, doktorze. Tu macie na oku innego wirusa?

— Masz rację. Wirusa wojny. Lub, jeśli wolisz, ducha walki.

background image

Nie jest to wirus fizyczny, lecz psychologiczny, bardziej nawet

niebezpieczny niż ospa. Na świecie panuje spokój, Ryan. Od

trzydziestu lat nigdzie nie było wojny; nie ma armii, nie ma

lotnictwa, wszystkie różnice zdań załatwia się przez negocjacje i

kompromis, jak należy. Nikt nawet nie śni o pójściu na wojnę tak,

jak każdej normalnej matce nie śniłoby się nawet, że może zastrzelić

dzieci, które nabroiły. Ale musimy bronić się przed skrajnie

nieprawdopodobną możliwością, że jakaś dzika mutacja spowoduje

pojawienie się nowego Hitlera lub Poi Pota.

— I to wszystko możecie zrobić tutaj? — zakpił Ryan. — W

Bejrucie?

— Tak się nam zdaje. Musimy obserwować, co skłania ludzi do

walki, co powoduje, że nienawidzą się wystarczająco, by zabijać.

Chcemy wiedzieć, jak możemy manipulować ich uczuciami, jak

możemy zniekształcać informacje by uruchomić instynkt agresji, jak

możemy grać na ich wierze, religii i politycznych ideałach.

Musimy nawet wiedzieć, jak mocno ludzie pragną pokoju.

— Wystarczająco mocno. Bardzo mocno, doktorze.

— W twoim przypadku, tak. Pobiłeś nas, Ryan. I dlatego

wyciągnęliśmy cię stamtąd. — Doktor Edwards mówił bez żalu,

jakby zazdrościł Ryanowi, jego wytrwałości w marzeniu. — To

wielki plus dla ciebie, ale eksperyment musi trwać, Musimy

zrozumieć tego przerażającego wirusa.

— A dzisiejszy ranek? Bomby? I atak z zaskoczenia?

— My podłożyliśmy te bomby, chociaż byliśmy ostrożni i

nikomu nic się nie stało. My dostarczamy broni, zawsze jej

dostarczaliśmy. My drukujemy materiały propagandowe, my

fałszujemy zdjęcia, ukazujące okrucieństwa przeciwników, by

rywalizujące ze sobą grupy zdradzały się nawzajem i zmieniały

sojusze. Brzmi to jak ponura wersja komórek do wynajęcia i w

pewnym sensie nią jest.

— Ale... te wszystkie lata, doktorze... — Ryan myślał o

swych dawnych towarzyszach broni, którzy zginęli obok niego, na

brudnych rumowiskach. Niektórzy z nich oddali życie, by ratować

background image

rannych przyjaciół. —... Angle i Mojżesz, Aziz... tam umierają

setki ludzi!

— I setki ludzi ciągle umierają na ospę. A setki milionów

żyją — w pokoju. To dobry interes, Ryan; nauczyliśmy się wiele

od czasu, gdy trzydzieści lat temu ONZ odbudowała Bejrut.

— Zaplanowali to wszystko — Hiltona, stację telewizyjną,

MacDonaldy...

— Wszystko. Nawet MacDonaldy. Architekci ONZ

zaprojektowali Bejrut jako miasto typowe: z Hiltonem, Holiday

Inn, stadionem sportowym, ciągami handlowymi. Sprowadzono tu

osieroconych nastolatków z całego świata, wszystkich ras i

narodowości. Na początku my musieliśmy przekręcić kluczyk —

wszyscy podoficerowie i oficerowie byli żołnierzami ONZ,

walczącymi w przebraniu. Ale kiedy silnik raz zaskoczył, dalej

pracował już sam.

— Tylko kilka zdjęć przedstawiających zbrodnie... — Ryan

wstał i zaczął nakładać pas. Niezależnie od tego, co myślał o

doktorze Edwardsie, pozostawała jeszcze rzeczywistość wojny

domowej, jedyna logika, jaką znał. — Doktorze, muszę wracać do

Bejrutu.

— Za późno, Ryan. Jeśli pozwolimy ci wrócić, narazisz cały

nasz eksperyment.

— I tak nikt mi nie uwierzy, doktorze. Muszę zresztą znaleźć

siostrę i ciotkę Verę.

— Luiza nie jest twoją siostrą. Nie jest twoją prawdziwą

siostrą. A Vera nie jest twoją prawdziwą ciotką. Oczywiście, one

o tym nie wiedzą. Myślą, że wszyscy jesteście jedną rodziną.

Luiza była córką pary francuskich badaczy z Marsylii, jej rodzice

zginęli na Antarktydzie. Vera to podrzutek, wychowywany przez

siostry zakonne w Montevideo.

—A...?

— A ty, Ryan? Twoi rodzice mieszkali w Halifax, w Nowej

Szkocji. Miałeś trzy miesiące, kiedy zginęli w wypadku

samochodowym. Niestety, nie jesteśmy jeszcze w stanie chronić

background image

ludzi przed niektórymi rodzajami śmierci...

Doktor Edwards wpatrzył się w ścienną mapę Bejrutu,

widoczna przez plastykową szybę. Sierżant z oddziału łączności

pracował w oszałamiającym tempie, przypinając do wielkiej mapy

dziesiątki flag oznaczających incydenty zbrojne. Ludzie gromadzili

się wokół monitorów. Jeden z oficerów pomachał gwałtownie na

doktora Edwardsa, który wstał i wyszedł z gabinetu. Kiedy dwaj

mężczyźni po grążyli się w rozmowie, Ryan zapatrzył się w swe

ręce i ledwie słyszał doktora, gdy ten wrócił, szukając hełmu i

pistoletu.

— Zestrzelili samolot obserwacyjny. Będę musiał cię opuścić,

Ryan — walki wyrywają się nam spod kontroli. Rojaliści odbili

stadion i zajęli posterunek ONZ.

— Stadion? — Ryan poderwał się, trzymając w ręku broń; od

czasu, gdy opuścili miasto jedynie karabin dawał mu poczucie

bezpieczeństwa. — Tam jest moja siostra! I ciotka! Muszę jechać

T

panem, doktorze.

— Ryan... wszystko zaczyna się rozpadać. Być może

podłożyliśmy o jedną minę za wiele. Niektóre oddziały milicji

strzelają otwarcie do obserwatorów ONZ. —Doktor Edwards

zatrzymaj Ryana przy drzwiach, — Wiem, że się o nie martwisz,

przecież znałeś je przez całe życie, ale one nie są... ,

Ryan odsunął go na bok.

— Doktorze, przecież to moja —siostra i ciotka!

Do stadionu dojechali w trzy godziny później. Gdy konwój

pojazdów ONZ przedzierał się przez miasto, Ryan wpatrywał się

w kolumny dymu, zasnuwające widoczne na tle nieba,

zrujnowane budynki. Ciemny płaszcz rozciągał się daleko w głąb

morza, od dołu podświetlały go płomienie gwałtownych

wybuchów; to wrogie drużyny saperskie wędrowały po ulicach.

Ryan siedział za doktorem Edwardsem w drugim z

opancerzonych pojazdów, lecz ich wzajemną rozmowę zagłuszał

huk rakiet i serii z karabinów maszynowych.

Teraz Ryan wiedział już, że nie mają sobie wiele do

background image

powiedzenia. Myślał tylko o zakładnikach w zdobytym

posterunku ONZ. Świadomość, że wojna domowa w Bejruciej jest

tylko przemyślanym eksperymentem, znalazła sobie miejsce

gdzieś poza jego umysłem; w czarnej dziurze uczuć, z której nie

mogło wydostać się światło... ani sens.

W końcu zatrzymali się koło posterunku ONZ w porcie

wschodniego Bejrutu. Doktor Edwards pobiegł do centrum

łączności, a Ryan odpiął swój błękitny hełm. W pewnym sensie i

on był winien temu nie kontrolowanemu wybuchowi gwałtu.

Szczury w laboratorium wojny przyciskały radośnie znane sobie

doskonale guziki — spusty karabinów i moździerzy — i

dostawały za to codziennie ziarnko nienawiści. Oszałamiający sen

o pokoju, który śnił Ryan. zdezorientował je jak narkotyk o

niesprawdzonym działaniu i otworzył na gorączkę najdzikszej

wściekłości...

— Ryan, dobre wieści! — Doktor Edwards zabębnił w szybę,

rozkazując kierowcy ruszyć. — Chrześcijańscy komandosi odbili

stadion!

— A moja siostra? Ciotka Vera?

— Nie wiem. Miejmy nadzieję. Przynajmniej ONZ znów

wkroczyło

do

akcji.

Odrobina szczęścia i wszystko jeszcze będzie dobrze!

Nieco później, stojąc w ponurym magazynie pod betonową

trybuną, Ryan pomyślał o złowrogim słowie, którego użył doktor

Edwards. Dobrze? Światła lamp błyskowych z aparatów

fotograficznych oświetlały ciała dwudziestu zakładników, leżące

pod przeciwległą ścianą. Luiza i ciocia Vera spoczywały pomiędzy

dwoma obserwatorami ONZ; wszyscy zamordowani przez

rojalistów, nim ci wycofali się ze stadionu. Schodkowy, betonowy

sufit spryskany był krwią, jakby niewidzialni widzowie,

obserwujący zagładę miasta z wygodnych trybun, zaczęli nagle

krwawić w swe ławki. Tak — przysiągł Ryan — świat będzie

krwawił...

background image

Fotografowie wycofali się, zostawiając Ryana samotnego z

siostrą i ciotką. Już wkrótce ich portrety rozrzucone zostaną po

pokrytych gruzami ulicach, naklejone na ściany budynków.

— Ryan, powinniśmy wyjść, nim zacznie się kontratak. —

Doktor Edwards wyszedł zza zasłony słabego światła. — Przykro

mi z ich powodu; niezależnie od wszystkiego to przecież twoja

ciotka i siostra.

— Tak, moja...

— Ale przynajmniej pomogły coś udowodnić. Chcieliśmy

się dowiedzieć, do czego można sprowokować ludzi. — Doktor

Edwards wskazał ciała pełnym rezygnacji gestem. — Niestety, do

wszystkiego.

Ryan zdjął z głowy błękitny hełm i położył go u stóp.

Odciągnął zamek i wprowadził pocisk o stalowej kuli do komory.

Było mu tylko przykro, że doktor Edwards spocznie obok Luizy i

cioci. Na zewnątrz odgłosy walki ucichły, ale wojna trwała. Za

kilka miesięcy on zjednoczy milicje wszystkich ugrupowań w

jedno wojsko. Ryan już myślał o świecie poza Bejrutem, o tym

znacznie większym laboratorium czekającym na testy, z jego

milionami uległych świnek morskich, nieodpornych na

najgroźniejszego ze wszystkich wirusów świata.

— Nie "wszystkiego", doktorze — Ryan wymierzył karabin

w głowę lekarza. —Wszystko to cała ludzkość.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ballard James Graham Duch walki
Ballard James Graham Wieżowiec
Ballard James Graham Rekognicja
Ballard James Graham Imperium Slonca 02 Delikatnosc Kobiet
Wyspa Ballard James Graham
Ballard James Graham Ostatnia Plaża
Ballard James Graham Wiezowiec
Ballard James Graham Imperium Slonca 01 Imperium Slonca
Ballard James Graham Krolewstwo nadchodzi
Ballard J G Duch walki
James Graham Ballard Zatopiony świat
j g ?llard duch walki
Duch walki
Truscott Lucian Duch walki
Graham Masterton 04 Wnikający duch
Niechaj zstąpi Duch Twój
walki z chorobami zakaznymi
Rozpoznanie wojskowe w systemie walki zbrojnej T 1
Wałki uzupełnienie

więcej podobnych podstron