PRZED ŚWITEM
Udostępniono przez : Sinnead
Prolog
W
swoim życiu otarłam się o śmierć zdecydowanie więcej razy niż
normalnie przytrafiało się to
zwykłym ludziom, mimo to trudno
byłoby do tego kiedykolwiek przywyknąć.
Wydawało się to
dziwnie nieuniknione - znowu stałam w obliczu śmierci. Jakby
naprawdę było mi
przeznaczone nieszczęście. Wciąż mu się
wymykałam, ale ono nieodwracalnie powracało.
Jednak tym razem
było zupełnie inaczej.
Mogłeś uciekać przed kimś, kogo się
bałeś, mogłeś próbować walczyć z kimś, kogo
nienawidziłeś.
Wszystkie moje odruchy były nastawione na tego
rodzaju zabójców - potwory, wrogów.
Ale gdy kochałeś tego,
kto cię zabijał, nie miałeś wyboru. Jak mógłbyś uciekać, jak
mógłbyś walczyć,
skoro uczynienie tego, zraniłoby tę
ukochaną osobę? Jeśli twoje życie było wszystkim, co
musiałeś
oddać tej ukochanej osobie, jak mógłbyś tego nie
oddać?
Jeżeli był to ktoś, kogo prawdziwie kochałeś?
Zaręczona
Nikt
się na ciebie nie gapi, powtarzałam sobie. Nikt się na ciebie nie
gapi. Nikt się na ciebie nie
gapi. Ale ponieważ nie potrafiłam
kłamać przekonująco nawet samej sobie, musiałam się
przekonać.
Gdy tak czekałam na zmianę świateł, zerknęłam
w prawo – pani Weber w swoim minivanie całą sylwetką
zwróciła
się w moją stronę, świdrując mnie oczyma. Wzdrygnęłam się,
zastanawiając, dlaczego nie
spuściła wzroku lub nie wyglądała
na zawstydzoną. Gapienie się na innych ludzi wciąż uważano
za
niegrzeczne, prawda? Czy ta zasada już się mnie nie
tyczyła?
Wtedy przypomniałam sobie o przyciemnianych szybach.
Dzięki nim prawdopodobnie nie miała w ogóle
pojęcia, iż to
ja siedziałam w środku, nie mówiąc już o tym, że odwzajemniałam
jej spojrzenie.
Spróbowałam się choć trochę pocieszyć
faktem, iż nie gapiła się na mnie, tylko na samochód.
Mój
samochód. Westchnęłam.
Spojrzałam w lewo i jęknęłam.
Dwóch przechodniów zamarło na chodniku, tracąc okazję, by
przejść
przez ulicę, zagapiwszy się na mój samochód. Za
nimi pan Marshall wyglądał przez okno wystawowe
swojego
niewielkiego sklepu z pamiątkami. Przynajmniej nie przyciskał nosa
do szyby. Jeszcze.
Światło zmieniło się na zielone. Chcąc
jak najszybciej stamtąd uciec, nacisnęłam pedał gazu
bez
zastanowienia – z taką samą siłą, z jaką uczyniłabym
to w mojej starej furgonetce, by zmusić ją do
ruszenia z
miejsca.
Silnik zawarczał jak polująca pantera, a samochód
wystartował do przodu tak szybko, że moim ciałem
zarzuciło o
oparcie siedzenia obitego czarną skórą, a żołądek podszedł mi
do gardła.
- Arg! – wydyszałam, szukając stopą hamulca.
Patrząc przed siebie, ledwo go dotknęłam, a mimo to
samochód
natychmiast się zatrzymał.
Nie miałam odwagi rozejrzeć się
dookoła, by sprawdzić, jaką reakcję wywołałam. Jeśli
wcześniej
ktokolwiek miał jakiekolwiek wątpliwości co do
tego, kto prowadzi ten samochód, teraz już się ich
pozbył.
Czubkiem buta delikatnie przycisnęłam pedał gazu o pół
milimetra. Samochód znów ruszył do
przodu.
Zdołałam
dotrzeć do celu – stacji benzynowej. Gdyby nie brakowało mi
paliwa, w ogóle nie
przyjechałabym do miasta. Ostatnimi czasy
radziłam sobie bez wielu rzeczy jak Pop-Tarts'y** i
sznurowadła,
by uniknąć przebywania w miejscach publicznych.
Poruszając
się, jakbym uczestniczyła w jakimś wyścigu, otworzyłam klapkę
wlewu paliwa, odkręciłam
*Pop-Tarts – rodzaj ciastek
popularnych w USA. (przyp. tłum.)
korek, włożyłam kartę do
czytnika i wsunęłam pistolet dystrybucyjny do baku w ciągu paru
sekund.
Oczywiście nic nie mogłam poradzić na to, by cyfry na
wyświetlaczu przyspieszyły. Przesuwały się
leniwie, jakby
robiły mi to specjalnie na złość.
Na dworze nie było jasno
– typowy, dżdżysty dzień w Forks, w stanie Waszyngton – ale ja
mimo to wciąż
czułam się jak w świetle reflektorów, które
skupiało uwagę na delikatnym pierścionku na mojej lewej
dłoni.
W takich chwilach, gdy wyczuwałam czyjeś spojrzenie na swoich
plecach, wydawało mi się, że
pierścionek pulsuje jak neonowy
znak: Spójrz na mnie, spójrz na mnie.
Takie zażenowanie było
naprawdę głupie. Wiedziałam o tym. Poza opinią taty i mamy, czy
to, co ludzie
mówili o moich zaręczynach, rzeczywiście miało
znaczenie? Albo o moim nowym samochodzie? Lub o
tajemniczym
przyjęciu mnie do college’u należącego do Ivy League? Czy też o
błyszczącej czarnej
karcie kredytowej, która zdawała się
parzyć moją tylną kieszeń?
- No właśnie, kogo obchodzi, co
sobie myślą – wymamrotałam pod nosem.
- Hm, proszę pani? –
zawołał mnie jakiś męski głos.
Odwróciłam się i
natychmiast tego pożałowałam.
Dwóch mężczyzn stało obok
luksusowej terenówki z przypiętymi na dachu nowiutkimi kajakami.
Nie
patrzyli na mnie, obaj gapili się na mój
samochód.
Osobiście nie rozumiałam tego. Byłam dumna, że
rozróżniałam symbole Toyoty, Forda i Chevroleta. To
auto było
czarne, lśniące i ładne, ale dla mnie to wciąż było tylko
auto.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale możesz mi
powiedzieć, jakim samochodem jeździsz? – spytał
wyższy.
-
Eee, Mercedesem, prawda?
- Tak – odpowiedział uprzejmie,
podczas gdy jego niższy towarzysz wywrócił oczyma, słysząc
moją
odpowiedź. – Wiem. Ale zastanawiałem się, czy to...
jeździsz Mercedesem Guardianem? – mężczyzna
wymówił tę
nazwę z szacunkiem. Miałam wrażenie, że doskonale dogadałby się
z Edwardem, moim... moim
narzeczonym (naprawdę nie byłam w
stanie przyzwyczaić się do myśli, że do ślubu pozostało kilka
dni). –
One jeszcze nie powinny być dostępne w Europie –
kontynuował. – I przy tym pozostańmy.
Jego wzrok śledził
kontury mojego samochodu, które dla mnie nie różniło się niczym
od każdego innego
mercedesa. Ale co ja tam wiedziałam? Ja
tymczasem szybko rozważyłam moje problemy ze słowami
takimi
jak narzeczony, ślub, mąż itd.
Po prostu nie potrafiłam tego
ułożyć sobie w głowie.
Z jednej strony byłam wychowywana,
by wzdrygać się na samą myśl o zwiewnych białych sukniach
i
bukietach kwiatów. Co więcej, nie potrafiłam pogodzić
koncepcji statecznego, szanowanego, nudnego
męża z moją
koncepcją Edwarda. To tak, jakby obsadzić archanioła w roli
księgowego. Nie umiałam
wyobrazić sobie go w żadnej
zwyczajnej roli.
Jak zwykle, gdy tylko zaczynałam myśleć o
Edwardzie, zatraciłam się w powodujących zawroty głowy
marzeniach.
Nieznajomy musiał chrząknąć, żeby przyciągnąć ponownie moją
uwagę. Ciągle czekał na
odpowiedź dotyczącą modelu
samochodu.
- Nie wiem – przyznałam szczerze.
- Nie masz
nic przeciwko, żebym zrobił sobie z nim zdjęcie?
Chwilę
zajęło mi przetrawienie tej informacji.
- Serio? Chce pan
zrobić sobie zdjęcie z samochodem?
- Jasne, nikt mi nie
uwierzy, jeśli nie będę miał dowodu.
- Eee. Dobrze. Niech
będzie.
Wyjęłam pistolet dystrybucyjny i odłożyłam go na
miejsce, potem wślizgnęłam się na przednie siedzenie,
by się
skryć. Tymczasem zapaleniec wygrzebał olbrzymi, wyglądający na
profesjonalny, aparat
fotograficzny z plecaka. On i jego
przyjaciel po kolei pozowali przed maską, a potem poszli
zrobić
zdjęcie z tyłu samochodu.
- Tęsknię za moją
furgonetką – zaskamlałam do siebie.
Bardzo w porę – może
nawet za bardzo – moja furgonetka wydała ostatnie tchnienie akurat
kilka
tygodni po tym, jak ja i Edward zawarliśmy nierówny
kompromis. Jednym z ustaleń było to, że będzie
mógł mi
sprawić nowe auto, jeśli moje stare się zepsuje. Edward zaklinał
się, że można się było tego
spodziewać, gdyż moja
furgonetka miała długie, wyczerpujące życie, a potem umarła
śmiercią naturalną.
Według niego. A ja oczywiście nie
miałam możliwości, by zweryfikować tę historię lub
spróbować
przywrócić auto do życia na własną rękę. Mój
ulubiony mechanik... Powstrzymałam tę myśl, nie chcąc
jej
kończyć. Zamiast tego zaczęłam przysłuchiwać się
przytłumionym głosom mężczyzn na zewnątrz.
- ...zionął w
niego miotaczem ognia na filmiku w Internecie. Nawet nie naruszył
lakieru.
- Oczywiście, że nie. Mógłbyś przejechać czołgiem
przez to cudeńko. Nie jest raczej przeznaczone na
nasz rynek.
Zaprojektowano go głównie dla dyplomatów na Środkowym Wschodzie,
handlarzy bronią i
baronów narkotykowych.
- Myślisz, że
ona...? – spytał niższy ciszej. Pochyliłam głowę.
- Hm –
powiedział wyższy. – Być może. Nie potrafię sobie wyobrazić,
po co komuś tutaj szyby
rakietoodporne i dwutonowe opancerzone
nadwozie. Pewnie zmierza w stronę jakiegoś bardziej
niebezpiecznego
miejsca.
Opancerzone nadwozie. Dwutonowe opancerzone nadwozie.
Rakietoodporne szyby? Świetnie. Co się
stało ze starymi,
dobrymi szybami kuloodpornymi?
Cóż, przynajmniej teraz to
miało jakiś sens – dla kogoś o wypaczonym poczuciu humoru.
To
nie tak, że nie oczekiwałam, iż Edward wykorzysta naszą umowę,
by móc dać dużo więcej niż miałby
otrzymać. Zgodziłam
się, by mógł wymienić moją furgonetkę, jeśli będzie trzeba,
ale nie spodziewałam
się, że ten moment nadejdzie tak szybko.
Kiedy zostałam zmuszona przyznać, że moja furgonetka stała
się
niczym więcej jak nieruchomym hołdem dla klasycznych Chevroletów
na moim podjeździe, zdawałam
sobie sprawę, że ten pomysł z
wymianą samochodu zapewne wprowadzi mnie w zakłopotanie. Skupi
na
mnie natrętne spojrzenia i szepty. Miałam rację co do tej
części. Ale nawet w moich najczarniejszych
wyobrażeniach nie
przewidziałam, że kupi mi dwa samochody.
To był ten samochód
„przed”. Powiedział, że jest wypożyczony i że zwróci go po
ślubie. To wszystko nie
miało dla mnie żadnego sensu.
Aż
do teraz.
Ha, ha. Ponieważ byłam tak kruchym człowiekiem,
ściągającym na siebie wszelkie wypadki, ofiarą
swojego
własnego niebezpiecznego pecha, że najwyraźniej potrzebowałam
samochodu odpornego na
czołgi, by mnie ochronić. Komiczne.
Byłam przekonana, że on i jego bracia świetnie się bawili za
moimi
plecami.
Lub może, ale tylko może, cichy szept
odezwał się w mojej głowie, to nie jest żart, głupia. Może
on
naprawdę tak się o ciebie martwi. To nie byłby pierwszy
raz, kiedy posunął się odrobinę za daleko, by
mnie
chronić.
Westchnęłam.
Jeszcze nie widziałam samochodu
„po”. Był ukryty pod płótnem w najgłębszym zakamarku
garażu
Cullenów. Wiedziałam, że większość ludzi do tej
pory zdążyłaby już podejrzeć, ale ja naprawdę nie
chciałam
wiedzieć.
To auto prawdopodobnie nie było opancerzone,
ponieważ po miesiącu miodowym nie będę tego
potrzebować.
Niezniszczalność była tylko jednym z wielu przywilejów, których
nie mogłam się doczekać.
Najlepszym elementem bycia jednym z
Cullenów nie były wcale drogie samochody czy imponujące
karty
kredytowe.
- Hej! – zawołał wysoki mężczyzna,
kładąc ręce na szybie i próbując zajrzeć do środka. –
Skończyliśmy.
Wielkie dzięki!
- Nie ma za co –
odpowiedziałam, a potem spięta odpaliłam silnik i nacisnęłam
pedał bardzo delikatnie...
Nie ważne, ile już razy wracałam
do domu znajomą trasą, wciąż nie potrafiłam zignorować
odpornych na
deszcz plakatów. Każdy z nich, czy to przyklejony
do słupa telefonicznego, czy do znaku drogowego, był
świeżym
policzkiem wymierzonym we mnie. Bardzo zasłużonym.
Mój umysł
powrócił do tamtej myśli. Wcześniej potrafiłam ją zagłuszyć.
Ale na tej drodze nie mogłam
jej uniknąć. Nie ze zdjęciami
mojego ulubionego mechanika migającymi obok mnie w
regularnych
odstępach.
Mój najlepszy przyjaciel. Mój
Jacob.
Plakaty – „Czy widziałeś tego chłopca?” – nie
były pomysłem ojca Jacoba. To mój ojciec, Charlie,
wydrukował
je i porozwieszał w mieście. Nie tylko w Forks, ale także w Port
Angeles, Sequim, Hoquiam,
Aberdeen i w każdym innym mieście na
półwyspie Olympic. Poza tym upewnił się, że wiszą one
również
we wszystkich komisariatach policji w stanie
Waszyngton. Jego własny komisariat miał nawet całą
korkową
tablicę poświęconą poszukiwaniom Jacoba. Korkową tablicę, która
była prawie pusta ku jego
rozczarowaniu i
frustracji.
Rozczarowany był nie tylko brakiem jakichkolwiek
informacji. Najbardziej zawiedziony był postawą
Billy’ego,
ojca Jacoba oraz jego najlepszego przyjaciela.
Zawiedziony, bo
Billy nie chciał bardziej zaangażować się w poszukiwania swojego
szesnastoletniego
zbiega, bo Billy odmówił rozwieszania
plakatów w La Push – rezerwacie na wybrzeżu, który był
domem
Jacoba, bo Billy wydawał się pogodzony ze zniknięciem
Jacoba, jak gdyby nic już nie mógł zrobić. Wedle
jego słów
– „Jacob jest już dorosły. Wróci do domu, jeśli będzie
chciał”.
Charlie był także zawiedziony mną, gdyż stanęłam
po stronie Billy’ego.
Również nie rozwieszałam plakatów.
Ponieważ zarówno ja, jak i Billy, wiedzieliśmy, gdzie był Jacob
-
ogólnie rzecz biorąc – i wiedzieliśmy też, że nikt nie
widział tego chłopca.
Przez te plakaty w moim gardle
uformowała się gula, a oczy zapiekły mnie od łez. Byłam
wdzięczna, że w
tę sobotę Edward był na polowaniu. Gdyby
zobaczył moją reakcję, także poczułby się fatalnie.
Oczywiście
fakt, że była sobota, miał też swoje ujemne strony. Gdy powoli i
ostrożnie skręciłam na
swoją ulicę, dostrzegłam radiowóz
ojca na podjeździe przez domem. Znów urwał się z
wędkowania.
Wciąż dąsał się z powodu ślubu.
Więc
nie będę mogła skorzystać z telefonu w domu. Ale musiałam
zadzwonić...
Zaparkowałam przy krawężniku obok Chevroleta i
wyciągnęła ze schowka komórkę, którą Edward dał mi
w
razie nagłych wypadków. Zadzwoniłam, trzymając palec na przycisku
kończącym rozmowę. Na wszelki
wypadek.
- Słucham? –
odezwał się Seth Clearwater. Westchnęłam z ulgą. Byłam zbyt
tchórzliwa, żeby rozmawiać
z jego siostrą Leah. Wyrażenie
„urwać komuś głowę” w przypadku Leah nie sprowadzało się
jedynie do
metafory.
- Hej, Seth. Tu Bella.
- Och,
cześć, Bella! Jak się czujesz?
Niezdolna do wyduszenia z
siebie czegokolwiek. Rozpaczliwie poszukująca pociechy.
-
Świetnie.
- Pragniesz poznać najnowsze informacje?
-
Jesteś jasnowidzem.
- Raczej nie. Nie jestem Alice – ty
jesteś po prostu przewidywalna – zażartował. Seth jako jedyny
z
paczki z La Push nie czuł się niezręcznie, nazywając
Cullenów po imieniu, nie mówiąc już o żartowaniu
sobie z
takich rzeczy jak na przykład moja prawie wszystkowiedząca przyszła
szwagierka.
- Wiem o tym. – Zawahałam się przez chwilę. –
Co z nim?
Westchnął.
- To samo co zawsze. Nie rozmawia,
mimo że wiemy, iż nas słyszy. Wiesz, stara się nie myśleć
jak
człowiek. Żyje w zgodzie ze swoimi instynktami.
-
Wiesz, gdzie teraz jest?
- Gdzieś w północnej Kanadzie. Nie
wiem, w której prowincji. Niezbyt zwraca uwagę na granice stanów.
-
Żadnej wskazówki, że mógłby...
- Nie wraca do domu, Bello.
Przykro mi.
Przełknęłam ślinę.
- To nic, Seth.
Wiedziałam, zanim jeszcze zapytałam. Po prostu nie przestaję mieć
nadziei.
- No, my też.
- Dzięki za informacje, Seth.
Wiem, że reszta pewnie ci się naprzykrza z tego powodu.
- Nie,
są twoimi największymi fanami – zgodził się radośnie. – To
trochę bezsensowne. Jacob dokonał
swoich wyborów, ty swoich.
Jake’owi nie podoba się ich podejście. Bo on sam nie jest jakoś
specjalnie
podekscytowany tym, że sprawdzasz, co się z nim
dzieje.
- Myślałam, że nie rozmawiał z tobą –
wydyszałam.
- Nie może wszystkiego przed nami ukryć, mimo że
się stara.
Więc Jacob wiedział, że martwiłam się o niego.
Nie byłam pewna, jak się z tym czułam. Cóż,
przynajmniej
wiedział, że nie uciekłam w nieznane i nie zapomniałam o nim
kompletnie. Mógł sobie
wyobrażać, że jestem do tego
zdolna.
- Chyba zobaczymy się na... ślubie – powiedziałam,
wymawiając ostatnie słowo przez zaciśnięte zęby.
- Tak, ja
i mama będziemy tam. Fajnie, że nas zaprosiłaś.
Uśmiechnęłam
się, słysząc entuzjazm w jego głosie. Chociaż zaproszenie
Clearwaterów było pomysłem
Edwarda, cieszyłam się, że o
tym pomyślał. Miło będzie mieć tam Setha – takie połączenie,
choć wątłe, z
moim zaginionym najlepszym przyjacielem. – To
nie byłoby to samo bez ciebie.
- Pozdrów Edwarda ode mnie,
dobrze?
- Jasne.
Potrząsnęłam głową. Przyjaźń, która
zrodziła się między Edwardem i Sethem, wciąż nie mieściła mi
się w
głowie. Jednak stanowiła dowód na to, że wszystko nie
musiało wyglądać w ten sposób. Że wilkołaki i
wampiry
mogły ze sobą współżyć, jeśli tylko chciały.
Nie każdemu
podobał się ten pomysł.
- Ach – odezwał się Seth, jego
głos podniósł się o oktawę. – Leah wróciła do domu.
-
Och! Pa!
Rozłączył się. Zostawiłam telefon na siedzeniu i
przygotowałam się psychicznie przed wejściem do domu,
gdzie
czekał Charlie.
Mój biedny tata miał obecnie tyle na
głowie.
Ucieczka Jacoba była tylko jednym z ciężarów, które
musiał dźwigać na swoich barkach. Równie mocno
martwił się
o mnie – o swoją ledwie pełnoletnią córkę, która miała wyjść
za mąż. I to w ciągu
najbliższych dni.
Szłam powoli
przez lekki deszcz, wspominając wieczór, w którym mu
powiedzieliśmy...
Na dźwięk radiowozu Charliego zwiastującego
jego powrót, pierścionek nagle zaciążył mi na palcu.
Chciałam
schować lewą rękę do kieszeni albo usiąść na niej, ale
chłodny, mocny uścisk Edwarda nie
pozwolił mi na to.
-
Przestań się wiercić, Bello. Proszę, spróbuj zapamiętać, że
nie przyznajesz się do popełnienia
morderstwa.
- Łatwo
ci mówić!
Przysłuchiwałam się złowieszczemu odgłosowi
butów mojego ojca stąpających po chodniku. Klucz
zabrzęczał
w już otwartych drzwiach. Ten dźwięk przypomniał mi filmy, w
których ofiara uświadamia
sobie, że zapomniała zaryglować
drzwi...
- Uspokój się, Bello – wyszeptał Edward, słysząc
przyspieszone bicie mojego serca. Drzwi uderzyły o
ścianę,
wzdrygnęłam się, jakby mnie potraktowano paralizatorem.
-
Witaj, Charlie – zawołał Edward całkowicie rozluźniony.
-
Nie! – syknęłam.
- Co? – wyszeptał pytająco.
-
Poczekaj, aż odłoży broń!
Edward zachichotał i wolną ręką
przeczesał zmierzwione brązowe włosy.
Charlie wyłonił się
zza rogu, wciąż w mundurze i uzbrojony. Starał się nie skrzywić,
gdy dostrzegł nas
razem na kanapie. Ostatnio bardzo starał się
polubić bardziej Edwarda. Oczywiście, ta nowina z
pewnością
sprawi, że natychmiast zaprzestanie tych wysiłków.
- Cześć,
dzieciaki. Co słychać?
- Chcielibyśmy z tobą porozmawiać –
odparł Edward. – Mamy dobre wiadomości.
Wyraz twarzy
Charliego w ciągu sekundy zmienił się z wymuszonej życzliwości w
podejrzliwość.
- Dobre wiadomości? – warknął, patrząc
wprost na mnie.
- Usiądź, tato.
Uniósł brew, gapiąc
się na mnie przez pięć sekund, a potem podszedł do rozkładanego
fotela, usiadł na
jego skraju, wyprostowany, jakby połknął
kij.
- Nie denerwuj się, tato – przerwałam po chwili napiętą
atmosferę. – Wszystko jest w porządku.
Edward skrzywił się,
wiedziałam, że to z powodu użycia zwrotu „w porządku”. On
prawdopodobnie użyłby
czegoś w rodzaju „wspaniale”,
„doskonale” lub „cudownie”.
- Jasne, Bello, jasne. Jeśli
wszystko jest świetnie, to czemu pocisz się jak mysz?
- Nie
pocę się – skłamałam.
Odsunęłam się, widząc jego
wściekłą minę, i wtuliłam się w Edwarda, instynktownie
wycierając
wierzchem prawej dłoni czoło, by ukryć dowód.
-
Jesteś w ciąży! – wybuchnął Charlie. – Jesteś w ciąży,
prawda?
Choć pytanie było skierowane do mnie, rzucał wściekłe
spojrzenie Edwardowi. Mogłabym przysiąc, że
widziałam, jak
jego ręka drgnęła w kierunku broni.
- Nie! Oczywiście, że
nie! – Chciałam szturchnąć Edwarda w żebra, ale zdawałam sobie
sprawę, że
nabiłabym sobie tylko siniaka. Mówiłam mu, że
ludzie od razu dojdą do takiego samego wniosku! Jaki inny
sensowny
powód mogliby mieć normalnie ludzie, by pobierać się w wieku
osiemnastu lat? (Jego
odpowiedź sprawiła, że wywróciłam
oczyma – miłość. Jasne.) Charlie nie patrzył już tak ostro.
Zwykle
łatwo było wyczytać z mojej twarzy, czy kłamałam,
dlatego uwierzył mi teraz.
- Och. Przepraszam.
-
Przeprosiny przyjęte.
Nastąpiło długie milczenie. Po chwili
uświadomiłam sobie, że wszyscy czekali, aż coś powiem.
Spojrzałam
spanikowanym wzrokiem na Edwarda. Nie było szans,
że wydobędę teraz z siebie cokolwiek. Uśmiechnął
się do
mnie, a potem wyciągnął ramiona i odwrócił się do mojego
ojca.
- Charlie, zdaję sobie sprawę, że nie zrobiłem
wszystkiego po kolei, jak należy. Wedle tradycji
powinienem
zapytać cię pierwszego. Nie chciałem okazać ci braku szacunku,
ale skoro Bella powiedziała
już „tak”, a ja nie chcę
pomniejszać wagi jej wyboru, więc zamiast prosić cię o jej rękę,
proszę cię o
twoje błogosławieństwo. Pobieramy się,
Charlie. Kocham ją bardziej niż cokolwiek innego na tym
świecie,
bardziej niż własne życie, a ona – jakimś cudem
– odwzajemnia to uczucie. Dasz nam swoje
błogosławieństwo?
Brzmiał
tak pewnie, tak spokojnie. Przez ułamek sekundy, przysłuchując się
absolutnej pewności w jego
głosie, doświadczyłam tego
rzadkiego momentu, w którym miałam wgląd do jego świadomości.
Przelotnie
zobaczyłam, jak świat wyglądał w jego oczach.
Przez długość jednego uderzenia serca, wszystko to
miało
sens.
I wtedy dostrzegłam wyraz twarzy Charliego, jego oczy
utkwione były teraz w pierścionku.
Wstrzymałam oddech,
podczas gdy jego skóra zmieniała odcienie – od jasnego do
czerwonego, od
czerwonego do purpurowego, od purpurowego do
niebieskiego. Zaczęłam się podnosić – nie jestem
pewna, co
planowałam uczynić, może zastosować manewr Heimlicha,* by upewnić
się, że się nie dusi – ale
Edward ścisnął moją dłoń i
wymamrotał „daj mu minutę” tak cicho, że tylko ja to mogłam
usłyszeć.
Milczenie tym razem trwało dużo dłużej. A potem,
stopniowo, na twarz Charliego powróciły normalne
kolory. Usta
miał ściągnięte, brwi zmarszczone – rozpoznałam ten wyraz
twarzy – był pogrążony w
myślach. Przypatrywał się nam
przez długą chwilę. Poczułam, jak Edward rozluźnił się u mego
boku.
- Chyba nie jestem taki zaskoczony – mruknął. –
Wiedziałem, że będę musiał zmierzyć się z czymś takim
już
wkrótce.
Odetchnęłam.
- Jesteś tego pewna? – spytał,
rzucając mi groźne spojrzenie.
- Jestem w stu procentach pewna
Edwarda – powiedziałam, nie dając się zbić z tropu.
- Ale
ślub? Po co ten pośpiech? – Znów przyjrzał mi się
podejrzliwie.
Pośpiech był spowodowany tym, iż każdego
parszywego dnia zbliżałam się do dziewiętnastu lat, podczas
gdy
Edward zatrzymał się na swoich siedemnastu latach perfekcji. Nie
żeby w moim słowniku
małżeństwo było związane z tym
faktem, ale ślubu wymagał delikatny i zawiły kompromis, jaki
Edward i
ja zawarliśmy, by dojść do punktu, gdy moja
transformacja ze śmiertelnika w istotę nieśmiertelną
będzie
możliwa.
Jednak to nie były rzeczy, które mogłam wyjaśnić
Charliemu.
- Na jesieni wyjeżdżamy razem do Dartmouth, Charlie
– przypomniał mu Edward. – Chciałbym to zrobić,
cóż, we
właściwy sposób. Tak mnie wychowano. – Wzruszył ramionami.
Nie
przesadzał; podczas pierwszej wojny światowej staroświecka
moralność była czymś dużo
*Manewr Heimlicha - technika
pomocy przedlekarskiej stosowana przy zadławieniach. Polega na
wywarciu nacisku na przeponę, w
celu sprężenia powietrza
znajdującego się w drogach oddechowych i "wypchnięcia"
obiektu znajdującego się w tchawicy. (przyp.
tłum.)
poważniejszym.
Charlie wykrzywił usta, szukając
jakiegoś aspektu, z którym mógłby polemizować. Ale co
mógłby
powiedzieć? Wolałbym byś najpierw żyła w grzechu?
Był ojcem, miał związane ręce.
- Wiedziałem, że to się
zbliża – wymamrotał do siebie, krzywiąc się. Potem nagle jego
twarz
rozpogodziła się.
- Tato? – odezwałam się
nerwowo. Zerknęłam na Edwarda, nie mogłam nic wyczytać z jego
twarzy, gdy
spoglądał na Charliego.
- Ha! – wybuchnął
Charlie. Podskoczyłam na swoim siedzeniu. – Ha, ha,
ha!
Przyglądałam mu się niedowierzająco, gdy jego śmiech
jeszcze wzmógł na sile. Trząsł się na całym ciele
ze
śmiechu. Spojrzałam na Edwarda pytająco, ale on miał zaciśnięte
wargi, jakby starał się usilnie
również nie roześmiać.
-
Dobrze – wydusił Charlie. – Pobierzcie się. – Wstrząsnął
nim kolejny spazm śmiechu. – Ale...
- Ale co?
- Ale
musisz o tym powiedzieć matce! Ja jej nic nie powiem! To twoje
zadanie! – powiedział, po czym
ryknął śmiechem.
Zamarłam
z ręką na klamce, uśmiechając się do siebie. Pewnie, w tamtej
chwili jego słowa przeraziły
mnie. Ostateczna zguba - wyznanie
tego matce. Małżeństwo w młodym wieku było wyżej na jej
czarnej
liście niż gotowanie żywcem szczeniaków.
Kto
mógłby przewidzieć jej reakcję? Nie ja. Z pewnością nie
Charlie. Może Alice, ale nie pomyślałam,
żeby ją spytać.
-
Cóż, Bello - powiedziała Renee po tym, jak, krztusząc się,
wyjąkałam to trudne zdanie: "Mamo,
wychodzę za Edwarda".
- Czuję się trochę urażona tym, że zwlekałaś tak długo przed
wyznaniem mi
tego. Ceny biletów lotniczych są coraz droższe.
Och! - zaniepokoiła się. - Myślisz, że do tego czasu
zdejmą
Philowi gips? Popsułby zdjęcia, gdyby nie był w garniturze.
-
Czekaj chwilę, mamo - wydyszałam. - Co masz na myśli przez
"zwlekałaś tak długo"? Dopiero co się
zarę...
zarę... - Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa "zaręczyłam".
- ... wszystko ustaliłam, wiesz,
dzisiaj.
- Dzisiaj?
Naprawdę? A to niespodzianka. Przypuszczałam...
- Co
przypuszczałaś? Kiedy?
- Cóż, kiedy przyjechałaś odwiedzić
mnie w kwietniu, wydawało się, że wszystko było już zapięte
na
ostatni guzik, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie trudno
cię przejrzeć, kochanie. Ale nic nie mówiłam,
bo wiedziałam,
że i tak nic nie zdziałam. Jesteś taka sama jak Charlie -
westchnęła zrezygnowana. - Jak
już podejmiesz jakąś
decyzję, nie ma sensu się z tobą kłócić. Oczywiście, również
tak samo jak Charlie,
trzymasz się swoich postanowień. Nie
popełniasz moich błędów, Bello. Twój głos brzmiał jakbyś
była
przerażona, domyślam się, że to mnie się boisz. -
Zachichotała. - Tego, co sobie pomyślę. Wiem, że
powiedziałam
wiele rzeczy o małżeństwie i głupocie - wcale ich nie cofam - ale
musisz zdać sobie sprawę,
że te rzeczy odnoszą się głównie
do mnie. Jesteś zupełnie inną osobą niż ja. Popełniasz swoje
własne
błędy i jestem pewna, że jest sporo rzeczy, których
żałujesz. Ale zobowiązania nigdy nie były twoim
problemem,
kotku. Masz większe szanse, by ci wyszło niż większość
czterdziestolatków, których znam.
- Znów się zaśmiała. -
Moje małe, dojrzałe dzieciątko. Na szczęście wygląda na to, iż
znalazłaś inną
starą duszę...
- Nie jesteś...
wściekła? Nie uważasz, że popełniam olbrzymi błąd?
- Cóż,
wiadomo, że wolałabym, byś poczekała jeszcze kilka lat. Chodzi mi
o to - czy ja naprawdę
wyglądam na kogoś, kto mógłby już
być teściową? Nie odpowiadaj. Ale tu nie chodzi o mnie. Chodzi
o
ciebie. Jesteś szczęśliwa?
- Nie wiem. Czuję się,
jakbym przebywała poza ciałem.
Renee cicho się zaśmiała.
-
Czy on cię uszczęśliwia, Bello?
- Tak, ale...
- Czy
kiedykolwiek będziesz pragnęła kogoś innego?
- Nie, ale...
-
Ale co?
- Nie zamierzasz powiedzieć, że mówię jak każda
zadurzona nastolatka od zarania dziejów?
- Ty nigdy nie byłaś
nastolatką, kotku. Wiesz, co dla ciebie najlepsze.
W ciągu
ostatnich tygodni Renee niespodziewanie zatraciła się w weselnych
planach. Każdego dnia
spędzała godziny, wisząc na telefonie
z matką Edwarda, Esme - nie trzeba było się martwić, jak
obie
teściowe będą ze sobą współżyć. Renee uwielbiała
Esme. Choć z drugiej strony wątpiłam, czy ktoś
mógłby się
oprzeć urokowi mojej przyszłej teściowej.
Wybawiło mnie to z
opresji. Rodzina Edwarda i moja zajmowały się weselem, dzięki
czemu nie musiałam
nic w związku z tym robić, wiedzieć ani
nawet myśleć.
Charlie był oczywiście wściekły, ale
najlepsze było to, że nie był wściekły na mnie. To Renee
była
zdrajczynią. Liczył, że to ona będzie robić problemy.
Co mógłby teraz zrobić, gdy jego ostateczna
groźba -
powiedzenie mamie - okazała się całkiem bez pokrycia? Nie miał
nic i wiedział o tym. Więc
kręcił się po domu, mrucząc do
siebie coś o tym, że nie będzie już nigdy w stanie nikomu
zaufać...
- Tato? - zawołałam, gdy otworzyłam drzwi. -
Jestem już w domu!
- Czekaj chwilę, Bells, zostań tam gdzie
jesteś.
- Co? - spytałam, zatrzymując się automatycznie.
-
Daj mi sekundę. Och, ukłułaś mnie, Alice.
Alice?
-
Przepraszam, Charlie - odpowiedział melodyjny głos Alice. - Nic ci
nie jest?
- Krwawię.
- Wszystko w porządku - nie
przecięłam skóry, zaufaj mi.
- Co się dzieje? – spytałam
z wahaniem w progu.
- Proszę, Bello, wytrzymaj trzydzieści
sekund - rozkazała Alice. - Twoja cierpliwość będzie
nagrodzona.
- Aha - dodał Charlie.
Stukałam stopą o
podłogę, licząc każde uderzenia, zanim weszłam do dużego
pokoju.
- Och - wydyszałam. - O! Tato! Czy ty nie
wyglądasz...
- ... głupio? - wtrącił Charlie.
- Miałam
na myśli elegancko.
Charlie zaczerwienił się. Alice chwyciła
go za łokieć i okręciła dokoła, by zaprezentować w
całej
okazałości jasnoszary smoking.
- Teraz zdejmij to,
Alice. Wyglądam jak idiota.
- Nikt ubrany przeze mnie nigdy nie
wyglądał jak idiota.
- Ona ma rację, tato. Wyglądasz
bombowo. Co to za okazja?
Alice wywróciła oczyma.
-
Ostateczna przymiarka. Dla was obojga.
Po raz pierwszy oderwałam
wzrok od nadzwyczajnie eleganckiego ojca i zauważyłam przerażająco
białą
torbę ostrożnie ułożoną na kanapie.
- Ach.
-
Udaj się do swojego szczęśliwego miejsca, Bello. To nie zajmie
wiele czasu.
Wzięłam głęboki wdech i zamknęłam oczy. Nie
otwierając ich, poszłam chwiejnym krokiem na górę do
mojego
pokoju. Rozebrałam się do bielizny i wyciągnęłam przed siebie
ręce.
- Pomyślałbyś, że wsadzałam mu bambusowe drzazgi pod
paznokcie - Alice mruczała do siebie, gdy
weszła za mną do
środka.
Nie zwracałam na nią uwagi. Znajdowałam się teraz w
moim szczęśliwym miejscu.
W moim szczęśliwym miejscu cały
zamęt związany ze ślubem już minął. To wszystko było już za
mną.
Stłumione i zapomniane.
Byliśmy sami, tylko Edward
i ja. Lokalizacja była niewyraźna, mglista i wciąż się zmieniała
- od
mrocznego lasu, poprzez miasto z pochmurnym niebem, aż do
arktycznej nocy - ponieważ Edward
utrzymywał miejsce, w którym
spędzimy miesiąc miodowy, w sekrecie, bym miała niespodziankę.
Ale
specjalnie nie martwiłam się tą częścią dotyczącą
położenia.
Edward i ja byliśmy razem, a ja doskonale
wypełniłam moją część zobowiązania. Wyszłam za niego. To
była
ta najważniejsza część. Poza tym zaakceptowałam wszystkie jego
skandaliczne prezenty oraz
zostałam zarejestrowana, całkiem
zresztą niepotrzebnie, w Dartmouth, by móc zacząć uczęszczać
na
zajęcia od jesieni. Teraz była jego kolej.
Zanim
zamieni mnie w wampira - co było najważniejszą częścią
kompromisu - miał jeszcze jedno
zobowiązanie.
Edward
obsesyjnie martwił się o różne ludzkie rzeczy, z których nie
chciał, bym rezygnowała, o
doświadczenia, które nie chciał,
bym przegapiła. Ale ja nalegałam tylko na jedno
doświadczenie.
Oczywiście, było to doświadczenie, o którym
chciał, bym zapomniała.
I w tym rzecz. Wiedziałam, kim się
stanę, kiedy będzie już po wszystkim. Widziałam na własne
oczy
nowonarodzone wampiry i słyszałam wiele opowieści o tych
dzikich początkach z ust członków mojej
przyszłej rodziny.
Przez pierwsze kilka lat będzie można mnie określać jako
spragnioną. Zajmie to
pewnie trochę czasu, bym na powrót
stała się sobą. A nawet jeśli będę się kontrolować, nigdy już
nie
będę czuła się tak jak teraz.
Ludzka... i namiętnie
zakochana.
Pragnęłam doświadczyć tego w pełni, zanim
przehandluję moje ciepłe, kruche, przepełnione feromonami
ciało
na coś pięknego, mocnego i ... nieznanego. Pragnęłam prawdziwego
miesiąca miodowego z Edwardem.
I mimo niebezpieczeństwa, na
jakie bał się mnie narazić, zgodził się spróbować.
Ledwo
zdawałam sobie sprawę z obecności Alice oraz dotyku satyny na
mojej skórze. Przez chwilę nie
obchodziło mnie, że całe
miasto plotkowało o mnie. Nie myślałam o spektaklu, w którym będę
musiała
odegrać swoją rolę zdecydowanie zbyt prędko. Nie
martwiłam się, że potknę się o własny welon albo
zacznę
chichotać w nieodpowiednim momencie lub że jestem zbyt młoda. Nie
przejmowałam się
spojrzeniami ludzi tam zgromadzonych ani
nawet pustym miejscem, na którym powinien siedzieć mój
najlepszy
przyjaciel.
Byłam z Edwardem w swoim szczęśliwym miejscu.
Długa noc
-
Już za Tobą tęsknie.
- Nie muszę odchodzić. Mogę
zostać...
- Mmm...
Przez dłuugi moment w pokoju panowała
cisza, słychać było tylko głuchy odgłos mojego walącego
serca,
przerywany rytm nierównego oddechu i szmer
zsynchronizowanych ze sobą ust.
Czasami tak łatwo było mi
zapomnieć, że całuję wampira. Nie dlatego, że wydawał się
zwyczajny lub
przypominał człowieka - nigdy nawet na sekundę
nie zapominałam, że trzymałam w ramionach bardziej
anioła
niż mężczyznę - ale dlatego, że wydawało się jakby nic sobie z
tego nie robił, że jego usta
łapczywie wpijają się w moje,
całują moją twarz i pieszczą szyję.
Twierdził, że już
dawno przezwyciężył chęć posmakowania mojej krwi, myśl o tym,
że mógłby mnie
stracić skutecznie wyleczyła go z tego
pragnienia.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że wpatruje się w
moją twarz. Nigdy nie miało to dla mnie najmniejszego
sensu
dlaczego patrzył na mnie w ten sposób. Jakbym była raczej nagrodą
niż niesamowicie szczęśliwym
zwycięzcą.
Nasze
spojrzenia spotkały się na chwilę; jego złote oczy były tak
niesamowicie głębokie, że wyobrażałam
sobie, iż mogę w
nich zobaczyć ścieżkę aż do samej jego duszy. Wydawało mi się
śmieszne, że co do
tego faktu - istnienia owej duszy - były
jakiekolwiek wątpliwości, nawet jeśli jest wampirem.
Miał
piękniejszą duszę niż ktokolwiek, piękniejszą niż
jego genialny umysł, niezrównana twarz czy
wspaniałe
ciało.
Odpowiedział mi takim spojrzeniem jakby
również mógł zobaczyć moją duszę, co więcej, jakby
podobało
mu się to co widzi.
Nie mógł zajrzeć jednak
do mojego umysłu, tak jak zaglądał do umysłów innych. Któż to
wiedział
dlaczego - jakaś dziwna usterka w moim mózgu
spowodowała, że byłam odporna na wszelkie niezwykłe
i
przerażające zdolności jakie posiadali niektórzy z
nieśmiertelnych. (Tylko mój umysł był odporny; ciało
ciągle
było podporządkowane wampirom z umiejętnościami, które działały
inaczej niż Edwarda.)
Jednakże byłam niezmiernie wdzięczna
tej usterce, która pozwoliła mi na zatrzymanie moich myśli
w
tajemnicy. W innym wypadku byłoby to naprawdę żenujące.
Znów
przyciągnęłam jego twarz do swojej.
- Zdecydowanie zostaję.
- wymruczał chwilę później.
- Nie, nie. To Twój wieczór
kawalerski. Musisz iść.
Powiedziałam to ale palce mojej
prawej ręki zatonęły w jego brązowych włosach, natomiast
lewa
powędrowała na jego plecy, przyciskając go ciaśniej do
mojego ciała.
- Wieczory kawalerskie powstały dla tych, którzy
smucą się, że ich samotne dni minęły. Ja nie mógłbym
być
bardziej chętny aby zostawić swoje daleko za sobą, więc naprawdę
nie mam powodu by tam iść.
Byłam już prawie w swoim
szczęśliwym miejscu. Charlie najwyraźniej spał w swoim pokoju, co
było prawie
równoznaczne z tym, jakbyśmy byli sami. Skuleni
na moim małym łóżku, byliśmy splątani ze sobą tak
ciasno
jak to tylko było możliwe, zważając na gruby koc którym owinął
mnie jak kokonem.
Nienawidziłam tej konieczności, ale cały
romantyzm pryskał gdy moje zęby zaczynały szczękać z
zimna.
Charlie zorientowałby się, że coś jest nie tak gdybym
podkręciła ogrzewanie w sierpniu...
Jednak, jeśli musiałabym
być w jakiś sposób rozgrzewana to wystarczyło to, że koszula
Edwarda była na
podłodze - nigdy nie mogłam wyjść z podziwu
jak idealne było jego ciało - białe, chłodne i gładkie
niczym
marmur. Moja dłoń krążyła teraz po jego torsie,
błądziła po płaskich mięśniach brzucha z podziwem.
Przeszyła
go delikatna fala podniecenia i jego usta znowu odnalazły moje.
Starannie przejechałam
czubkiem języka po jego idealnie
gładkich wargach. Westchnął.
Jego słodki oddech - taki zimny
i przepyszny - owionął moją twarz.
Zaczął się odsuwać -
była to jego automatyczna reakcja za każdym razem gdy zdecydował,
że sprawy
zaszły za daleko, odruchowa reakcja za każdym razem
kiedy najbardziej nie chciał przerywać.
Edward spędził
większość swojego życia odmawiając sobie wszelkiego rodzaju
cielesnych zbliżeń.
Wiedziałam, że porzucanie tych
przyzwyczajeń było dla niego trochę przerażające.
- Czekaj,
- powiedziałam, czepiając się jego ramion i przytulając się do
niego mocno. Oswobodziłam
jedną nogę i owinęłam go nią w
talii. - Praktyka czyni mistrza.
Zachichotał. - Cóż, w takim
razie musi mi być już naprawdę niedaleko do mistrza, prawda? Czy
Ty w
ogóle sypiałaś przez ostatni miesiąc?
- Ale to
próba generalna - przypomniałam mu. - a my przećwiczyliśmy tylko
niektóre sceny. Nie ma czasu
na zabawy w
bezpieczeństwo.
Myślałam, że zacznie się śmiać ale nie
odpowiedział, a jego ciało zamarło w bezruchu w nagłym
przypływie
stresu. Jego oczy spoważniały.
Przemyślałam
swoje słowa, analizując co mógł w nich dosłyszeć, że wywołało
to taką reakcję.
- Bello... - wyszeptał.
- Nie zaczynaj
znowu. - powiedziałam. - Umowa to umowa.
- No nie wiem. Za
ciężko mi się skoncentrować kiedy jesteś tak blisko jak teraz.
Ja nie... Nie potrafię
myśleć trzeźwo. Nie będę w stanie
się kontrolować. Stanie ci się krzywda.
- Nic mi nie
będzie.
- Bello...
- Cii! - położyłam palec na jego
ustach żeby powstrzymać ten atak paniki. Słyszałam to już
wcześniej.
Nie wywinie się ze swojej części umowy. Nie po
tym jak namówił mnie na ślub.
Pocałował mnie krótko ale
nie był w to już tak zaangażowany jak przed chwilą. Martwi się,
ciągle tylko
się martwi. Jakże wszystko się zmieni kiedy już
nie będzie musiał się o mnie więcej zamartwiać. I co on
wtedy
zrobi? Będzie musiał znaleźć sobie jakieś nowe hobby.
- Nie
stchórzysz?
- Nie. - odpowiedziałam, wiedząc co tak naprawdę
ma na myśli.
- Naprawdę? Żadnych wątpliwości? Nie jest
jeszcze za późno żebyś zmieniła zdanie.
- Próbujesz się
ze mną spierać?
Zachichotał. - Tylko się upewniam. Nie chce
żebyś musiała robić coś, co do czego masz jakieś obiekcje.
-
Jestem pewna, że chcę być z tobą. Resztę jakoś
przeżyję.
Zawahał się i zastanowiłam się, czy znowu nie
palnęłam gafy.
- Czy na pewno? - zapytał cicho. - Nie mam na
myśli ślubu - jestem pewien, że jakoś go przetrwasz mimo
mdłości
- ale później... Co z Renée, co z Charliem?
Westchnęłam. -
Będę za nimi tęsknić. - Gorsze jest to, że oni za mną też, ale
nie powiedziałam tego
głośno.
- I Angela, i Ben, i
Jessica, i Mike.
- Za nimi też będę tęsknić. - uśmiechnęłam
się w ciemnościach. - Zwłaszcza za Mikiem. Oh Mike! Jak Ja
sobie
bez niego poradzę?
Zawarczał.
Zaśmiałam się ale nagle
spoważniałam.
- Edward, wałkowaliśmy to setki razy. Wiem, że
będzie ciężko ale to jest właśnie to, czego chcę. Chcę
Ciebie,
i to na zawszę. Jedno wspólne życie to po prostu nie wystarczająco
jak dla mnie.
- Zatrzymana na całą wieczność w wieku
osiemnastu lat. - wyszeptał.
- Marzenie każdej kobiety. -
droczyłam się z nim.
- Żadnych zmian.. Żadnego pójścia
naprzód...
- Co to ma znaczyć?
Odpowiedział powoli. -
Pamiętasz kiedy powiedzieliśmy Charliemu, że bierzemy ślub? I
kiedy pomyślał,
że jesteś.. w ciąży?
- I kiedy
pomyślał, żeby Cię zastrzelić. - odpowiedziałam ze śmiechem. –
Przyznaj, przez sekundę
naprawdę to rozważał.
Nie
odpowiedział.
- Co, Edward?
- Po prostu chciałbym... Cóż,
chciałbym, żeby miał wtedy rację.
Zaparło mi dech ze
zdziwienia.
- Oczywiście nie żeby była jakakolwiek możliwość
żebyś mogła być. – kontynuował - Żebyśmy mieli
jakieś
szanse. Nienawidzę tego, że i to Ci odbieram.
Dojście
do siebie zajęło mi minutę. - Wiem co robię.
- Skąd możesz
wiedzieć, Bello? Spójrz na moją matkę, spójrz na siostrę. To
nie jest tak łatwe
poświęcenie jak sobie to wyobrażasz.
-
Esme i Rosalie jakoś sobie radzą. Jeśli to będzie później
problemem zrobimy to co Esme -
zaadoptujemy.
Westchnął,
po czym zaczął zawziętym głosem. - To nie w porządku! Nie chcę
żebyś poświęcała dla mnie
cokolwiek. Chcę Ci dawać co
tylko mogę, a nie zabierać. Nie chcę kraść twojej przyszłości.
Gdybyś była
człowiekiem...
Zakryłam mu dłonią usta. -
Ty jesteś moją przyszłością. A teraz przestań. Dość
narzekania, albo
zadzwonię po Twoich braci. Może jednak
potrzebujesz tego wieczoru kawalerskiego.
- Przepraszam.
Narzekam? To pewnie przez te nerwy.
- Rozmyślasz się?
-
Nie w tym sensie. Czekałem całe stulecie, żeby się z Tobą
ożenić, panno Swan. Ślub to jedyna rzecz,
której nie mogę
się doczekać. - rozpogodził się trochę.
- Coś nie
tak?
Zazgrzytał zębami. - Nie musisz dzwonić po moich braci.
Najwyraźniej Emmett i Jasper nie mają
zamiaru mi dzisiaj
odpuścić.
Przycisnęłam go do siebie mocniej na sekundę po
czym wypuściłam z objęć. Gdyby Emmett postanowił
zabrać
Edwarda siłą, i tak nie miałabym najmniejszych szans. - Bawcie się
dobrze.
Zza okna dobiegł jakiś pisk - ktoś z premedytacją
skrobał paznokciami po szybie okna wywołując
straszny dźwięk,
niemalże nie do zniesienia.
- Jeśli nie wypuścisz Edwarda -
syknął groźnie Emmett, wciąż pod osłoną nocy. - to my
wejdziemy po
niego!
- Idź. - zaśmiałam się. - Zanim
zrujnują mój dom.
Edward wywrócił oczyma ale stanął na
nogi jednym płynnym ruchem i założył z powrotem koszulę
kolejnym.
Nachylił się i pocałował mnie w czoło.
- Prześpij się.
Jutro wielki dzień.
- Dzięki! To z pewnością pomoże mi
zasnąć.
- Czyli spotkamy się przy ołtarzu.
- Ja będę
tą w białym. - uśmiechnęłam się słysząc swój perfekcyjnie
zblazowany głos.
- Bardzo przekonywujące – Zachichotał i
zaraz po tym przykucnął, napiął mięśnie i wyskoczył przez
okno
zbyt szybko, by moje oczy były w stanie za nim nadążyć.
Na
zewnątrz usłyszałam przytłumiony huk i przeklinającego
Emmetta.
- Dopilnujcie, żeby się nie spóźnił – mruknęłam,
wiedząc, że doskonale mnie słyszą.
Chwilę po tym w oknie
ukazała się twarz Jaspera. Jego miodowe włosy zyskały barwę
srebra w
księżycowej poświacie.
- Nie martw się –
powiedział – dostarczymy go na czas.
Ogarnęła mnie nagle
fala spokoju. Cały mój niepokój wydał się zupełnie bezzasadny.
Jasper był na swój
sposób równie utalentowany, co nieomylnie
przewidująca przyszłość Alice, tyle że polem do działania
dla
niego były ludzkie nastroje, a nie to, co ma nadejść.
Uczuciom, które wywoływał nie można było się
oprzeć.
Usiadłam
niezgrabnie na łóżku, wciąż szczelnie otulona kocem.
-
Jasper? – zaczęłam niepewnie – Co wampiry robią na wieczorach
kawalerskich? Nie zabieracie go
chyba do klubu ze striptizem,
co?
- Nie mów jej! – warknął Emmett gdzieś z dołu. Zaraz
potem usłyszałam kolejny huk i cichy śmiech
Edwarda.
-
Spokojnie – powiedział Jasper i moje ciało natychmiast
zareagowało na jego polecenie. – My, Cullenowie
mamy własną
wizję takich wieczorów. Wiesz, parę pum, kilka grizzly. Właściwie
to będzie taka
zwyczajna noc poza domem.
Zastanawiałam
się przez chwilę, czy potrafiłabym się tak beztrosko wypowiadać
o „wegetariańskiej”
wampirzej diecie.
- Dzięki,
Jasper.
Puścił do mnie oko zniknął za oknem.
Na
zewnątrz było zupełnie cicho. Słyszałam tylko przytłumione
chrapanie Charliego dochodzące z jego
pokoju.
Ułożyłam
się z powrotem na poduszce, tym razem naprawdę śpiąca. Spod
ciężkich powiek wpatrywałam
się w ściany mojego pokoju,
nieco wyblakłe przy świetle księżyca.
Moja ostatnia noc w
tym pokoju. Ostatnia noc jako Isabella Swan. Jutro o tej samej porze
będę już
Isabellą Cullen. Musiałam przyznać, że chociaż
cała ta sprawa z małżeństwem mocno mnie irytowała, to
podobało
mi się to nowe nazwisko.
Pozwoliłam myślom dryfować
swobodnie, czekając na sen, jednak po kilku minutach znów się
ożywiłam,
wróciły dawne niepokoje i towarzyszące im
nieprzyjemne uczucie w żołądku. Łóżko wydało mi się
nagle
zbyt miękkie i ciepłe gdy nie było w nim Edwarda.
Jasper był już daleko stąd, a razem z nim odszedł też
cały
mój spokój.
Jutro czekał mnie bardzo długi dzień.
Miałam
świadomość, że większość moich obaw była po prostu głupia.
Musiałam się tylko przełamać.
Przyciąganie uwagi jest
nieuniknioną częścią życia. Nie można przecież wiecznie
wtapiać się w
otoczenie. A jednak, miałam kilka zmartwień,
którymi wciąż się przejmowałam.
Po pierwsze, mój tren.
Alice dała się ponieść swojemu zmysłowi artystycznemu kosztem
praktycznej
funkcji mojego stroju. Pokonanie schodów w domu
Cullenów w szpilkach i trenie wydawało mi się
absolutnie
niemożliwe. Powinnam była poćwiczyć zawczasu.
Poza tym była
jeszcze lista gości.
Tanya i reszta klanu Denali mieli pojawić
się jakiś czas przed ceremonią.
Umieszczanie rodziny Tanyi w
jednym pokoju z gośćmi z rezerwatu – ojcem Jacoba i Clearwaterami
było
dla mnie nierozsądne. Wampiry z Denali nie należały do
miłośników wilkołaków. Irina, siostra Tanyi w
ogóle nie
przyjęła zaproszenia. Wciąż pałała żądzą zemsty za to, że
wilki zabiły jej partnera, Laurenta
(który właśnie miał
zamiar zabić mnie). I właśnie przez to Denali opuścili rodzinę
Edwarda w największej
potrzebie. Ocaliliśmy życie tylko
dzięki niezwykłemu przymierzu z wilkołakami, zawartemu w
obliczu
ataku hordy nowonarodzonych...
Edward obiecał, że
nic się nie stanie, jeśli Denali i Quileuci spotkają się na
naszym ślubie. Tanya i reszta
rodziny, z wyjątkiem Iriny,
czuli się winni, za to, że odmówili pomocy. Byli gotowi na rozejm
z wilkami,
jako swego rodzaju odkupienie.
To był ten duży
problem, ale był też ten mniejszy, dla mnie nie mniej istotny.
Mianowicie mój brak
pewności siebie.
Nigdy dotąd nie
miałam okazji poznać Tanyi, ale byłam pewna, że to spotkanie nie
podziała dobrze na
moje ego. Kiedyś, pewnie przed moimi
narodzinami, podrywała Edwarda. Nie żebym obwiniała ją
albo
kogokolwiek innego za to, że go pożądała, ale wciąż
miałam świadomość, że w najgorszym razie okaże się
piękna,
a w najlepszym jej uroda będzie zapierała dech w piersiach.
Wiedziałam, iż, mimo że Edward
najwidoczniej i tak wolał
mnie, nie będę mogła powstrzymać się przed porównywaniem swojej
osoby do
Tanyi.
Narzekałam tak długo, aż w końcu
Edward, znając mnie doskonale, wywołał u mnie poczucie winy.
-
Jesteśmy dla niech jak najbliższa rodzina – przypomniał mi. –
Wciąż czują się osieroceni, mimo że
minęło już tyle
czasu.
Poddałam się, acz niechętnie.
Rodzina Tanyi była
teraz duża, prawie taka, jak Cullenów. Było ich pięcioro: do
Tanyi, Kate i Iriny
przyłączyli się Carmen i Eleazar w bardzo
podobny sposób, jak Alice i Jasper dołączyli do
Cullenów.
Połączyła ich chęć by żyć inaczej niż
większość wampirów.
Jednak mimo towarzystwa, Tanya i jej
siostry wciąż były na swój sposób samotne, pogrążone w
żałobie.
Kiedyś, wiele lat temu miały też matkę.
Doskonale
rozumiałam pustkę, jaka została po takiej stracie, nawet po
tysiącu lat. Próbowałam
wyobrazić sobie rodzinę Cullenów
bez jej założyciela, przewodnika i ojca, Carlisle’a, ale nie
byłam w
stanie.
Carlisle opowiedział mi historię Tanyi
podczas jednej z wielu nocy, jakie spędziłam w domu Edwarda
na
nauce i przygotowaniach do życia, jakie dla siebie wybrałam.
Opowieść o matce Tanyi była jedną z wielu,
jakie wtedy
usłyszałam. Carlisle opowiedział mi ją jako przestrogę o łamaniu
zasad rządzących życiem
wampirów, a właściwie tylko jednej
zasady, która rozdzielała się na szereg innych zakazów:
utrzymuj
wszystko w sekrecie.
Dochowywanie tajemnicy
wiązało się z wieloma rzeczami: życiem jak Cullenowie - nie
wzbudzając
podejrzeń i przeprowadzając się gdy tylko ludzie
zauważali u nich brak oznak starzenia lub też to, że
trzymają
się z dala od ludzi, oczywiście za wyjątkiem posiłków. W ten
sposób żyli nomadowie tacy jak
James i Victoria, a przyjaciele
Jaspera – Peter i Charlotte żyją tak do dziś. Kolejnym
obowiązkiem była
kontrola nad stworzonymi przez siebie
wampirami, coś za kiedyś odpowiedzialny był Jasper gdy żył
z
Marią i co nie udało się Victorii z jej armią
nowonarodzonych. Ta zasada ciągnęła za sobą zakaz
tworzenia
pewnych istot, nad którymi nie dało się zapanować.
- Nie
wiem, jak miała na imię matka Tanyi – przyznał Carlisle. W jego
złotych oczach, które miały
niemalże taką samą barwę, jak
włosy widać było smutek gdy przypominał sobie tragedię
swoich
przyjaciółek. – Nigdy o niej nie mówią, jeśli nie
muszą. Nawet myślą o niej niechętnie.
Ta kobieta, która
stworzyła Tanyę, Kate i Irinę i która tak je kochała żyła
wiele lat przed moimi
narodzinami, w czasach plagi, jaka
przyszła na nasz rodzaj. Plagi nieśmiertelnych dzieci.
Nie
potrafię pojąć, czym kierowali się starożytni, tworząc wampiry
z ludzi, którzy właściwie byli
jeszcze niemowlętami. –
Carlisle przerwał na chwilę.
Z trudem przełknęłam ślinę,
wyobrażając sobie to, co opisywał.
- Te dzieci były naprawdę
piękne, czarujące – wyjaśnił, widząc moją reakcję – Nie
wiem, czy potrafisz
to sobie wyobrazić. Wystarczyło znaleźć
się w ich pobliżu, żeby je pokochać. To było
zupełnie
odruchowe.
Te dzieci miały jednak jedną ogromną
wadę: nie można ich było niczego nauczyć. Ich rozwój
był
zatrzymany na takim poziomie, na jakim był w chwili
przemiany. Powstawały śliczne gaworzące dwulatki z
dołeczkami
w policzkach, które były zdolne zniszczyć połowę wioski w
przypływie złości. Jeżeli były
głodne, to zabijały i
żadne ostrzeżenia czy groźby nie mogły ich powstrzymać. Ludzie
widzieli, co się
dzieje, zaczęły krążyć różne historie,
strach rozprzestrzeniał się szybciej od ognia.
Matka Tanyi
stworzyła takie dziecko. W jej przypadku także nie mogę pojąć,
co ją do tego skłoniło. –
Carlisle wziął głęboki
oddech, żeby się uspokoić – Oczywiście, Volturi musieli w końcu
zareagować.
Wzdrygnęłam się słysząc o tym włoskim
zastępie wampirów, którzy sami siebie postrzegali jako
rodzinę
królewską, choć od początku jasne było, że będą
oni częścią tej historii. Gdyby nie było kary, nikt
nie
przestrzegałby prawa, a kary nie byłoby, gdyby nie miał
kto jej wymierzyć. Starożytni Volturi: Aro,
Kajusz i Marek.
Widziałam ich tylko raz, ale to wystarczyło mi, żeby podejrzewać,
że to Aro, który
posiadał niesamowity dar czytania w myślach
– jedno dotknięcie danej osoby i mógł poznać wszystkie
myśli
z całego jej życia, był prawdziwym przywódcą.
- Volturi
zbierali informacje o nieśmiertelnych dzieciach w Volterze i na
całym świecie – kontynuował
Carlisle. – Kajusz
zadecydował, że nie są one w stanie dochować sekretu i muszą
zostać zgładzone.
Jak już mówiłem, te dzieci miały dziwny
urok. Klany wampirów walczyły zaciekle w ich obronie, ginęły
za
nie. Ta rzeź nie pochłonęła tylu ofiar, co wojny
południowe na tym kontynencie, ale w pewnym sensie
przyniosła
więcej strat. Dawne klany, stare tradycje, przyjaciele... Większość
z tego przepadło na
zawsze. W końcu udało się wyeliminować
tę dziwną praktykę, a nieśmiertelne dzieci stały się
tematem
tabu.
Kiedy mieszkałem z Volturi, miałem okazję
spotkać dwoje takich dzieci, więc mogę poświadczyć, o
uroku,
jaki roztaczały. Aro badał tych malców wiele lat po
katastrofach, jakie spowodowali. Znasz jego
dociekliwy
charakter. Miał nadzieję, że dałoby się ich powstrzymać, ale w
końcu zapadła ostateczna
decyzja. Nie można dopuścić do
istnienia nieśmiertelnych dzieci.
Zdążyłam już zapomnieć o
matce sióstr z Denali gdy opowieść powróciła znów do niej.
-
Nie wiadomo dokładnie, co stało się z matką Tanyi – powiedział
Carlisle. – Tanya, Kate i Irina były
zupełnie nieświadome,
co się dzieje, gdy Volturi po nie przybyli. Ich matka i istota,
którą nielegalnie
stworzyła były już uwięzione. To właśnie
ta nieświadomość ocaliła życie Tanyi i jej sióstr. Aro
dotknął
ich i zobaczył, że są zupełnie niewinne, tak więc
nie zostały ukarane jak ich matka.
Żadna z nich nigdy nie
widziała tego nieśmiertelnego chłopca, nie śniły nawet o jego
istnieniu do dnia, w
którym zobaczyły, jak płonie w objęciach
ich matki. Podejrzewam, że trzymała to przed nimi w
tajemnicy
właśnie po to, by je chronić. Wciąż jednak pozostaje pytanie,
dlaczego w ogóle go stworzyła?
Kim był ten chłopiec?
Dlaczego tyle dla niej znaczył, że dopuściła się tak
niewybaczalnego czynu? Ani
Tanya, ani jej siostry nigdy nie
uzyskały odpowiedzi na te pytania. Nigdy jednak nie wątpiły w
winę
matki. Nie sądzę też, żeby kiedykolwiek w pełni jej
wybaczyły.
Nawet mimo zapewnień Aro o niewinności Tanyi, Kate
i Iriny, Kajusz chciał je spalić, oskarżyć o
współudział.
Miały szczęście, że akurat tamtego dnia Aro postanowił być
miłosierny. Tanyi i jej siostrom
przebaczono i pozostawiono z
niezagojonymi ranami w sercach i ogromnym szacunkiem dla prawa.
Nie
wiem, kiedy dokładnie przestałam przypominać sobie tę historię,
a kiedy zaczęłam śnić. Jeszcze w
jednej chwili wydawało mi
się, że słucham Carlisle’a, patrzę mu w twarz, a chwilę
później widziałam już
szarą polanę i czułam w powietrzu
ostry zapach płonących szczątków. Nie byłam sama.
Zgromadzenie
na środku polany powinno mnie przerazić. Wszystkie postacie miały
na sobie popielate
płaszcze. To mogli być tylko Volturi, a ja,
wbrew wcześniejszym obietnicom, wiąż byłam
człowiekiem.
Podświadomie jednak wiedziałam, że, jak to
często bywa w snach, jestem dla nich niewidzialna.
Otaczały
mnie dymiące stosy. Rozpoznałam charakterystyczny słodki zapach,
ale nie miałam odwagi
podejść bliżej, by się przyjrzeć.
Nie chciałam oglądać twarzy straconych wampirów, w dużej
mierze
dlatego, że bałam się, że kogoś rozpoznam.
Żołnierze
Volturi otaczali coś lub kogoś. Słyszałam ich podniecone szepty.
Podeszłam do nich, ciekawa,
co wzbudziło takie
zainteresowanie. Ostrożnie przecisnęłam się między dwoma
wysokimi, syczącymi
postaciami i w końcu ujrzałam obiekt ich
debaty, umieszczony na niewielkim wzniesieniu.
Był to
przepiękny, uroczy, jak to określił Carlisle, chłopczyk. Wyglądał
na najwyżej dwa latka.
Jasnobrązowe loczki okalały jego
anielską twarzyczkę o okrągłych policzkach i pełnych ustach.
Cały się
trząsł. Zamknął oczka, jakby bał się zobaczyć
nieuchronnie zbliżającą się śmierć.
Nagle tak bardzo
zapragnęłam uratować to cudowne, przerażone dziecko, że Volturi
przestali mieć dla
mnie jakiekolwiek znaczenie. Przemknęłam
przed nimi, nie dbając o to, czy wiedzieli o mojej obecności,
czy
nie i popędziłam do chłopca.
Zatrzymałam się jednak
natychmiast, gdy zobaczyłam, na czym siedzi ten malec. To nie była
ziemia i
skały, jak mi się wcześniej wydawało, ale stos
ludzkich ciał, suchych i martwych. Było za późno, żeby
odwrócić
wzrok od twarzy. Znałam ich wszystkich: Angelę, Bena, Jessicę,
Mike’a... w ciałach, na których
siedział chłopczyk
rozpoznałam swoich rodziców.
Dziecko otworzyło jasnoczerwone
oczy.
Wielki dzień
Moje
oczy otworzyły się łagodnie.
Leżałam w ciepłym łóżku,
od kilku minut dygocząc i łapczywie łapiąc powietrze. Nie mogłam
uwolnić się od
snu, który mnie nawiedził. Niebo za oknem
przeszło z szarości w barwę bladego różu. Próbowałam
uspokoić
bicie mojego serca.
Gdy w pełni wróciłam do rzeczywistości i
mojego nieuporządkowanego pokoju, byłam na siebie zła.
Dlaczego
właśnie coś takiego musiało mi się przyśnić w noc przed
ślubem! Zostałam opętana w środku
nocy.
Pragnęłam
uwolnić się od tego koszmaru. Przygotowywałam się i poszłam do
kuchni z opuszczoną głową, o
wiele wcześniej niż powinnam.
Gorliwie sprzątałam już i tak czyste pokoje, a potem zrobiłam
naleśniki
dla Charliego. Byłam zbyt zdenerwowana, by cokolwiek
przełknąć.
Stukałam palcami o krzesło. On jadł, a ja się
przyglądałam.
- Podwozisz pana Webera o trzeciej po południu
– przypomniałam mu.
- Nie mam dziś zbyt wiele do roboty, z
wyjątkiem podwiezienia pastora, Bells. Nie należę do ludzi,
którzy
zapominają o swoich obowiązkach – Charlie wziął dzień wolnego
z okazji ślubu. Z pewnością
postradał rozum. Jego oczy
błyszczały tajemniczo, gdy przeglądał przybory niezbędne do
łowienia ryb.
- To nie jest twój jedyny obowiązek w tym dniu.
Musisz być też przygotowany i reprezentacyjny.
Rzucił groźne
spojrzenie do miski płatków i bąknął ‘małpi garnitur’ na
wydechu.
Rozległo się ostre pukanie do frontowych drzwi.
-
Ty myślisz, że źle wyglądasz w garniturze – skrzywiłam się
zupełnie jak Rose. – A Alice będzie
pracować nade mną
przez cały dzień.
Charlie skinął głową, pogrążony w
myślach. Wiedział, że tego dnia czeka go ciężka próba.
Schyliłam
się by, pocałować go w czubek głowy, jak to miałam w zwyczaju –
a on zarumienił się i wzniósł
oczy do nieba – następnie
poszłam otworzyć drzwi mojej najlepszej przyjaciółce, przyszłej
siostrze.
Krótkie, ciemne włosy Alice nie odstawały, jak
każdego dnia. Tym razem były gładkie, niemal przylizane.
Szpilki
podkreślały staromodne fale, okalające jej twarz chochlika. Nowa
fryzura jeszcze bardziej
podkreślała jej charakter. Niemal
natychmiast wyciągnęła mnie z domu.
- Cześć, Charlie! –
zawołała przez ramię.
Zaprowadziła mnie prosto do swojego
Porsche.
- Och, Chryste... Spójrz na swoje oczy! – rzuciła w
pośpiechu. – Coś ty zrobiła? Nie spałaś całą noc?
-
Prawie.
Pokręciła głową z dezaprobatą.
- Nie mam zbyt
wiele czasu, by zmienić się w bóstwo, Bello. Powinnaś lepiej
zadbać o moje płótno.
- Nikt nie spodziewa się, że będę
olśniewająca. Moim zdaniem jest większy problem. Mogę
zasnąć
podczas ceremonii i nie będę wtedy w stanie
powiedzieć "Tak", w odpowiedniej chwili, a wówczas
Edward
mi ucieknie.
Zaśmiała się.
- Rzucę w ciebie moim
bukietem, jeśli zauważę, że zaczynasz przysypiać.
-
Dzięki.
- W najgorszym wypadku będziesz miała mnóstwo czasu
na drzemkę jutro w samolocie.
Uniosłam jedną brew. Jutro.
Zamyśliłam się. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro
będziemy
już w samolocie... Wbrew wcześniejszym planom, nie
wybieraliśmy się do Boise, Idaho. Edward nie dał mi
najmniejszej
wskazówki, ale jego tajemniczość nie potęgowała moich nerwów.
Niemniej jednak, to
dziwne uczucie, gdy się nie wie, gdzie się
będzie spać następnej nocy. Chociaż miałam nadzieję, że
jutro
wcale nie będę spać...
Alice zauważyła, że nad
czymś intensywnie rozmyślam.
- Jesteś spakowana i gotowa do
drogi.
Powiedziała to, by sprowadzić mnie, na ziemię:
podziałało.
- Alice, chciałabym abyś pozwoliła mi spakować
moje rzeczy!
- To zajęło by ci zbyt wiele czasu.
- Na
pewno mniej, niż tobie zakupy.
- Będziesz moją siostrą
oficjalnie za dziesięć krótkich godzin… To chyba dość czasu,
by pozbyć się
niechęci do nowych ubrań.
Przez całą
drogę uparcie wpatrywałam się w to, co nas otaczało.
- Czy
on już wrócił? – spytałam, gdy byłyśmy na miejscu.
- Nie
martw się, pojawi się, nim orkiestra zacznie grać, ale ty i tak go
nie zobaczysz. Zrobimy wszystko
w tradycyjny sposób.
-
Tradycyjny! – powiedziałam zgryźliwie.
- Z dala od państwa
młodych.
- Przecież wiesz, że on już zerkał.
- O nie,
byłam jedyną osobą, która widziała Cię w sukni ślubnej. Muszę
uważać, by o tobie nie myśleć,
kiedy on będzie w pobliżu
-
Cóż, widzę, że dałaś upust swoim upodobaniom w dziedzinie
dekoracji.
Trzy mile drogi były obwieszone setkami kolorowych
światełek. Tym razem Alice dodała również białe,
satynowe
wstążki.
- Bez względu na to, czy podoba ci się to, czy też
nie, naciesz się tym, bo nie zobaczysz przed czasem
tego, co
przygotowałam w środku.
Alice zaparkowała; wielkiego jeepa
Emmetta jak nie było, tak nie ma.
- Od kiedy panna młoda nie
może zobaczyć dekoracji?! – zaprotestowałam.
- Od kiedy
wpuściła mnie do kościoła – zachichotała. – Chcę, żebyś
miała na wszystko dobry widok,
schodząc po schodach.
Klasnęła
w dłonie tuż przed moimi oczami i dopiero potem wpuściła do
kuchni. Od razu uderzył mnie jakiś
zapach.
- Co to jest?
– spytałam już na progu.
- Czy to zbyt wiele? – spytała
wyraźnie zmartwiona. – Jesteś pierwszym człowiekiem w tym
miejscu.
Miałam nadzieję, że wszystko robię jak należy.
-
Pachnie cudownie! – zapewniłam ją – Niemal upajająco.
Jednak
niekoniecznie, gdy wszystkie są w jednym pomieszczeniu. Zbyt duża
różnorodność zapachów. –
Lilie, kwiaty pomarańczy i coś
jeszcze. – Czy mam rację?
- Bardzo dobrze, Bello. Przeoczyłaś
tylko róże i frezje.
Zaczęła ukrywać mankamenty mojej
urody, gdy tylko znalazłyśmy się w jej łazience. Było w
niej
wszystko, zupełnie jak w profesjonalnym salonie piękności.
Brak snu ostatniej nocy dawał mi znać o
swoim istnieniu.
-
Czy to naprawdę konieczne? Nieważne, co zrobisz. Przy nim i tak
wypadnę nijako.
Popchnęła mnie na niskie, różowe krzesło.
-
Nikt nie ośmieli się nazwać cię nijaką, gdy z tobą skończę.
-
Tylko dlatego, że będą obawiali się, iż wyssiesz ich krew. –
mruknęłam. Oparłam się na krześle i
zamknęłam oczy, mając
nadzieję, że będę w stanie uciąć sobie krótką drzemkę. Udało
mi się odpłynąć,
gdy malowała, polerowała i wygładzała,
każdy skrawek mojego ciała.
Po porze lunchu Rosalie wślizgnęła
się do łazienki w srebrnej, połyskującej sukni. Jej złote włosy
wpięty
był diadem. Rosalie była tak piękna, że aż zbierało
mi się na łzy. Czy strojenie się miało jakiś sens, skoro
była
w pobliżu?
- Wrócili- powiedziała. Wszystkie moje dziecinne
obawy odeszły w niepamięć. Edward był w domu.
- Trzymaj go z
daleka od niej!
- Dzisiaj nie stanie wam na drodze- zapewniła.
– Za bardzo ceni swoje życie. Pomagają Esme dokończyć
parę
rzeczy. Pomóc ci? Mogłabym ułożyć jej włosy.
Ze zdziwienia
otworzyłam usta. Zapewniałam swój umysł, że to wcale mi się nie
wydawało. Ona naprawdę
tak powiedziała.
Nigdy nie byłam
ulubienicą Rosalie. Nasze relacje pogarszała też decyzja, którą
podjęłam. Mimo
zjawiskowej urody, udanego życia rodzinnego i
miłości życia w postaci Emmetta, oddałaby wszystko, by
stać
się znowu człowiekiem. A ja już niedługo miałam z tego
wszystkiego zrezygnować, jakby to było nic
nie wartym
śmieciem. Nic dziwnego, że za mną nie przepadała...
- Jasne
– powiedziała machinalnie. – Możesz zacząć nawijać. Chcę,
żeby były pofalowane. Welon idzie
tutaj pod spód. – Jej
dłonie zaczęły przesuwać się po moich włosach, ilustrując
każdy detal, tak aby
wszystko było po jej myśli. Gdy
skończyła, zastąpiły ją dłonie Rosalie, obdarowując mnie
delikatnym,
wyważonym dotykiem. Alice z powrotem zajęła się
moją twarzą.
Gdy Rosalie przejęła kontrolę nad moimi
włosami, Alice poszła przynieść suknię i zlokalizować
Jaspera,
który zobowiązał się przywieść z hotelu moją
mamę i jej męża, Philla. Drzwi bez końca otwierały się
i
zamykały. Głosy na schodach stawały się coraz
głośniejsze.
Alice kazała mi wstać tak, by mogła założyć
mi suknie nie niszcząc przy tym fryzury i makijażu. Kolana
ugięły
się pode mną, gdy zapinała mnóstwo guzików na moich plecach.
Satyna delikatnie opadała na
ziemię.
- Oddychaj głęboko,
Bello – powiedziała Alice. – Postaraj się uspokoić. Jeśli tak
dalej pójdzie, zapocisz
cały makijaż.
Spojrzałam na nią
z sarkazmem.
- Zobaczę, co da się zrobić – zapewniłam.
-
Muszę się przebrać. Czy wytrzymasz dwie minuty beze mnie?
-
Um . . . Może?
Wywróciła oczami i wyszła.
Skoncentrowałam
się na moim oddechu, wyłapując każdy nienaturalny odruch moich
płuc. Przyglądałam
się wzorom na mojej twarzy jakie tworzyło
światło w toalecie. Bałam się spojrzeć w lustro – widok
siebie
w sukni ślubnej mógł wywołać atak paniki.
Alice
wróciła szybko, jeszcze zanim zdążyłam zrobić dwieście
wdechów, w sukni, która opinała jej ciało
jak srebrzysta
ściana wody.
- Alice, wow.
- Nie ważne, i tak to nie ja
będę dziś w centrum uwagi. Tym bardziej gdy ty będziesz w tym
samym
pomieszczeniu.
- Mrau. Mrau.
- Potrafisz się
kontrolować, czy mam zawołać Jaspera?
- Przyjechali? Czy moja
mama już tu jest?
- Właśnie wchodzi po schodach.
Renee
przyleciała dwa dni temu, a ja spędzałam z nią każdą minutę –
każdą minutę, gdy udało mi się
uwolnić od Esme, Alice i
tych przeklętych dekoracji. Tak naprawdę, mojej mamie sprawiało to
więcej
frajdy. Czuła się niczym dziecko w Disneylandzie.
Byłam równie zaskoczona, co Charlie. Powoli
zaczynałam się
dziwić, że tak bardzo obawiałam się, jej reakcji...
- Och,
Bello! – zawołała, nim jeszcze dążyła przejść przez próg. -
Och, skarbie wyglądasz przepięknie!
Zaraz się rozpłaczę!
Alice jesteś niesamowita. Ty i Esme powinniście organizować śluby.
Gdzie znalazłaś
tą sukienkę? Jest wspaniała! Taka,
wyrafinowana i elegancka . . . Bello, wyglądasz niczym
gwiazda
filmowa. – Głos mojej mamy brzmiał, jakby stała,
gdzieś w oddali. Wszystko w pokoju było rozmazane. -
Pierścionek
zaprojektowany specjalnie dla Belli to wspaniały pomysł! Taki
romantyczny... Niemal mogłoby
się wydawać, że ten
pierścionek jest w rodzinie Edwarda od osiemnastego
wieków.
Wymieniłam z Alice, porozumiewawcze spojrzenie. Moja
mama miała na sobie klasyczną sukienkę. Ślub
nie kręcił
się wokół pierścionka. Tego dnia to Edward miał być dla mnie
najważniejszy.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Renee,
Esme powiedziała, że trzeba już schodzić – zakomunikował
Charlie.
- Charlie, nie bądź taki narwany! – powiedziała
Renee dziwnym, szokującym tonem. To tłumaczyło
zrzędliwą
odpowiedz Charliego.
- Alice mnie zmusiła.
- Czy to
naprawdę już czas? – powiedziała do siebie. Była równie
zdenerwowana, jak ja. – To wszystko
tak szybko się potoczyło.
Jestem oszołomiona.
Nie byłam osamotniona w moich
odczuciach.
- Przytul mnie zanim zejdę – zarządziła.-
Ostrożnie, nie rozmaż niczego kochanie.
Mama ścisnęła mnie
delikatnie dookoła talii. Podeszła do drzwi i ponownie obdarowała
mnie, pełnym ciepła
spojrzeniem.
- Boże. Prawie
zapomniałam. Charlie, gdzie jest pudełko?
Charlie przeszukał
kieszenie i chwilę potem oddał Renee małe, białe pudełeczko.
-
Coś niebieskiego – uśmiech rozpromienił jej twarz.
- Coś
starego też – dodał Charlie. – To należało do twojej babci.
Szafiry oddaliśmy do jubilera by
wyczarował z nich coś
pięknego.
W pudełku znajdowały się dwa małe, srebrne i
ciężkie grzebienie do włosów. Ciemnoniebieskie szafiry
tworzyły
kwiatowe wzory u szczytu ich zębów.
Zaschło mi w gardle.
-
Mamo... Tato... nie musieliście.
- Alice nie pozwoliła nam nic
zrobić.- powiedziała mama - Za każdy razem, gdy próbowaliśmy po
prostu
nas zbywała.
Zachichotałam histerycznie.
Alice
niemal błyskawicznie wpięła mi grzebienie we włosy.
- To coś
starego i niebieskiego – odeszła kilka kroków do tyłu, by lepiej
mi się przyjrzeć - A sukienka
jest nowa, więc...
Trzepnęła
czymś we mnie i w mgnieniu oka trzymałam w dłoni białą
podwiązkę.
- To moje, chcę to odzyskać. – oświadczyła
Alice.
Zarumieniłam się.
- No proszę, - powiedziała z
satysfakcją. - Trochę koloru dobrze ci zrobi. Teraz już oficjalnie
jesteś
gotowa. – Uśmiechając się jak mały chochlik
odwróciła się w stronę moich rodziców. – Renee, musisz iść
już
na dół.
- Oczywiście, już idę. – pocałowała mnie
przelotnie i pośpiesznie wyszła.
- Charlie, czy mógłbyś
przynieść kwiaty?
Gdy Charliego nie było już w pokoju, Alice
zabrała podwiązkę z mojej ręki i umieściła ją we
właściwym
miejscu. Zamarłam, gdy jej lodowate dłonie
znalazły się pod moją suknią. Następnie stanęła tam,
gdzie
wcześniej, jakby nie ruszyła się ani na krok.
Charlie,
przyniósł dwa duże bukiety różnorodnych kwiatów. Zapach frezji,
kwiatów pomarańczy i róż
wypełnił pomieszczenie.
Rosalie,
najlepszy muzyk klanu Cullenów (doganiał ją tylko Edward) zaczęła
na dole grać na fortepianie.
Tylko hiperwentylacja mogła mnie
uratować.
- Spokojnie, Bello – powiedział Charlie i
zdenerwowany odwrócił się, w stronę Alice. – Wygląda
na
odrobinę chorą. Myślisz, że sobie poradzi?
Jego głos
brzmiał, gdzieś oddali. Nie czułam nóg...
- Będzie
dobrze.
Alice stanęła przede mną, obserwując mnie uważnie.
Mocno złapała mnie wokół talii.
- Weź się w garść,
Bello. Edward czeka na ciebie na dole
Wzięłam głęboki
oddech, mając nadzieję, że poczuję się lepiej. Na dole zaczęła
rozbrzmiewać inna
melodia.
- Jesteśmy przy piłce, Bello.
– szepnął Charlie dyskretnie.
- Bello? – spytała Alice
nie rozluźniając uścisku.
- Tak? – powiedziałam słabym
głosem. – Edward... Pamiętam.
Pozwoliłam jej wyprowadzić
się z pokoju. Charlie przytrzymywał mnie za łokieć.
W holu
muzyka była głośniejsza. Schodziłam powoli, pośród tysięcy
pięknych, kolorowych kwiatów.
Skoncentrowałam się na tym, że
Edward na mnie czeka... Dzięki temu moje stopy przesuwały się
do
przodu. Melodia była znajoma. Tradycyjny marsz weselny
Wagnera rozbrzmiewał w pomieszczeniu.
- Moja kolej –
oświadczyła Alice. – Policz do pięciu i podążaj za
mną.
Zaczęła swój wolny, wdzięczny taniec w dół
schodów.
Powinnam wiedzieć, że wybranie Alice na moją jedyną
druhnę było błędem. Mogłam wyglądać dużo
bardziej
niezdarnie, idąc za nią.
Głośne fanfary przeszły w
delikatną melodię. Zrozumiałam, że teraz moja kolej...
-
Tato, nie pozwól mi upaść - szepnęłam. Charlie złapał mnie pod
rękę. Trzymał mocno.
Krok za krokiem... Powolutku...
Powtarzałam sobie w duchu, gdy zaczęliśmy iść w rytm
marszu
weselnego. Nie otwierałam oczu, zanim nie poczułam
twardego, płaskiego podłoża pod nogami.
Wyłapywałam
komentarze zgromadzonych gości. Krew zawrzała w moich policzkach. W
tej chwili nie
obchodziło mnie, że jestem rumianą panną
młodą.
Od chwili, gdy moje stopy opuściły stopnie,
wypatrywałam tylko jego. W pierwszej chwili rozpraszały
mnie
kompozycje kwiatowe wiszące nad sufitem. Starałam się przez to
wszystko przebić, napotykając
na skupione na mnie twarze. Aż
w końcu znalazłam go, w miejscu przesadnie udekorowanym.
Byłam
prawie pewna, że koło niego stoi Carlisle, a za nimi
ojciec Angeli. Nie widziałam tylko mojej matki.
Pewnie
siedziała przy mojej nowej rodzinie lub wśród innych gości. To
nie miało znaczenia.
Tak naprawdę wszystkim, co widziałam,
była twarz Edwarda. Po prostu zawładnęła moim umysłem. Jego
oczy
płonęły przyjaznym ogniem, a doskonałą twarz mojego ukochanego
wypełniały szczere emocje.
Przywitał mnie triumfalnym
uśmiechem.
Już za chwilę miałam stanąć ramię w ramię z
Edwardem, by oficjalnie zostać jego, na wieczność...
Marsz
był za wolny, jak dla mnie. Na szczęście odcinek, jaki miałam do
pokonania, był bardzo krótki.
Byłam już bardzo blisko.
Edward wyciągnął rękę w moim kierunku. Charlie wziął moją
dłoń i w
symbolicznym geście, przekazał mnie Edwardowi.
Dotknęłam jego cudownie lodowatej skóry. Wreszcie
znalazłam
się tam, gdzie pragnęłam być.
Nasza przysięga była prosta,
tradycyjna. Powtarzaliśmy słowa wypowiedziane już miliony razy
przez
pary takie, jak my. Poprosiliśmy tylko pana Webera o
maleńką zmianę. Zamienił tak mało prawdopodobną
kwestię:
‘Dopóki śmierć nas nie rozłączy ‘ na bardziej pasującą:
‘Do końca naszego istnienia'.
W chwili, gdy pastor to
powiedział, mój świat stał się taki prosty i oczywisty.
Zrozumiałam, jaka byłam
głupia, gdy nie chciałam przyjąć
prezentu urodzinowego, czy iść na bal absolwentów. Spojrzałam,
w
radosne oczy Edwarda i wiedziałam, że ja też odniosłam
zwycięstwo. Nic innego się nie liczyło. Mogłam
zostać z nim
do końca świata.
Nie zdawałam sobie sprawy, że płaczę, do
chwili, gdy przyszła moja kolej, by wypowiedzieć
najważniejsze
słowo.
- Tak – niemal wyszeptałam, przecierając sobie oczy,
by zobaczyć jego twarz.
Gdy przyszła jego kolej by powiedzieć
to słowo, w jego ustach zabrzmiało ono czysto i triumfalnie.
-
Tak. – biła z niego powaga.
Gdy pan Weber ogłosił nas mężem
i żoną, Edward niezwykle delikatnie i czule pogłaskał mnie po
policzku.
Próbowałam powstrzymać oślepiające łzy. Tak
irracjonalny był fakt, że ta cudowna osoba była moja.
Patrzył
na mnie tak, że wydawało mi się, iż on też ma łzy w oczach, ale
to przecież było niemożliwe.
Przybliżył swoją głowę do
mojej, a ja objęłam go ramieniem. Pocałował mnie delikatnie, z
uwielbieniem.
Zapomniałam o gościach, miejscu i czasie oraz o
powodzie, dla którego zgodziłam się na ten ślub. Liczyło
się
tylko to, że Edward mnie kocha i chce ze mną być. Należałam do
niego...
Znowu zaczął mnie całować. Tym razem przywarłam do
niego ignorując ludzi i moje głębokie
westchnienie, które
usłyszeli wszyscy. Dotknął dłońmi mojej twarzy i delikatnie mnie
odepchnął.
Spojrzał na mnie – krócej, niż bym chciała.
Uśmiechnął się łagodnie, jednak znałam go na tyle, by
mieć
pewność, że jest przeszczęśliwy.
Tłum ludzi
zaczął bić brawo. Edward odwrócił nas w stronę rodziny i
przyjaciół. Mimo to, nie odrywałam
wzroku od jego twarzy.
Jako pierwsza przytuliła mnie mama, zmuszając tym samym, bym
odwróciła
wzrok od mojego ukochanego. Płakała łzami
szczęścia. Potem nadeszli inni, składając gratulacje.
Jednak
kiedy tylko mogłam, wpatrywałam się w twarz mojego
anioła i wybawcy. Potrafiłam jedynie rozróżnić
ciepłe
uściski moich przyjaciół, od tych lodowatych mojej nowej
rodziny... Jeden uścisk różnił się od
innych – Seth
Clearwater wszedł na chwilę w grupę wampirów, by potem stanąć
na miejscu mojego
zaginionego przyjaciela wilkołaka.
Gest
Ślub
przeszedł w wesele bardzo płynnie – dowód bezbłędnego
planowania Alice. Zmierzchało;
ceremonia trwała odpowiednią
ilość czasu, pozwalając słońcu skryć się za drzewami. Gdy
Edward
prowadził mnie przez tylne szklane drzwi, światła
przedzierające się przez liście zamigotały słabo,
sprawiając,
że białe kwiecie zabłysło. Było tam tysiące kwiatów, służących
jako aromatyczny,
przestronny namiot nad parkietem do tańca,
zbudowanym na trawie pod dwoma wiekowymi cedrami.
Wszystko
zwolniło, uspokoiło się, gdy nadszedł łagodny sierpniowy
wieczór. Mały tłum rozpościerał się w
kojącym blasku
migotliwych świateł; ponownie zostaliśmy przywitani przez
przyjaciół, których niedawno
ściskaliśmy i obejmowaliśmy.
Teraz był czas, by porozmawiać, pośmiać się.
- Moje
gratulacje – powiedział Seth Clearwater, schylając się pod
krawędzią kwiecistej girlandy. Jego
matka, Sue, stała tuż
przy nim, przyglądając się gościom nieufnie. Twarz kobiety była
szczupła i sroga;
wrażenie to akcentowała jej poważna
fryzura. Włosy miała tak krótkie jak Leah – zastanawiałam się,
czy
obcięła je w ten sam sposób w geście solidarności z
córką. Billy Black, stojący po drugiej stronie Setha,
nie był
tak spięty jak Sue.
Kiedy patrzyłam na ojca Jacoba, zawsze
miałam wrażenie, że widziałam dwie osoby, nie tylko jedną.
Był
tam stary człowiek na wózku inwalidzkim z pomarszczoną
twarzą i bladym uśmiechem, którego wszyscy
mogli zobaczyć.
Ale ja dostrzegałam także niezależnego potomka długiej linii
potężnych,
czarodziejskich wodzów o olbrzymim autorytecie, z
którym się urodził. Chociaż magia – z powodu braku
katalizatora
- opuściła jego pokolenie, Billy ciągle stanowił część władzy
i legendy. Ta siła tryskała z
niego. Była właściwa również
jego synowi, magicznemu spadkobiercy, który odwrócił się plecami
do
swojego przeznaczenia. Teraz Sam Uley pełnił rolę
przywódcy z legend…
Wydawało się niezwykłe, że ojciec
Jacoba z takim spokojem patrzy na gości i całe zdarzenie –
jego
czarne oczy iskrzyły się, jakby ich właściciel dostał
jakąś dobrą nowinę. Byłam pod wrażeniem
opanowania
Billy’ego. Musiał przecież sądzić, że ten ślub to bardzo zła
rzecz, najgorszy los, jaki mógł
spotkać córkę jego
najlepszego przyjaciela.
Z trudem nie okazywał swoich uczuć,
biorąc pod uwagę próbę, jaką to wydarzenie zapowiadało
dla
wiekowego traktatu pomiędzy Cullenami a Quileute’ami –
traktatu, który zakazywał Cullenom tworzenia
nowych wampirów.
Wilki wiedziały, że naruszenie umowy jest bliskie, ale Cullenowie
nie mieli pojęcia, jak
ich odwieczni przeciwnicy zareagują.
Przed zawarciem sojuszu natychmiast by zaatakowali. Wojna. Ale
teraz,
gdy znają siebie lepiej, czy jest możliwym, aby konflikt zastąpiło
przebaczenie?
Jakby w odpowiedzi na tę myśl, Seth pochylił
się w stronę Edwarda, obejmując go ramionami. Edward
odwzajemnił
uścisk swoją wolną ręką.
Sue wzdrygnęła się
delikatnie.
- Dobrze widzieć, że wszystko poszło po twojej
myśli – powiedział Seth. – Cieszę się twoim szczęściem.
-
Dziękuję, Seth. To wiele dla mnie znaczy. – Edward odsunął się
od chłopaka i spojrzał na Billy’ego i
Sue. – Wam również
dziękuję. Za to, że pozwoliliście Sethowi tutaj przyjść. Za to,
że wspieracie Bellę
w tym dniu.
- Przyjemność po naszej
stronie – odpowiedział Billy swoim głębokim, zachrypniętym
głosem. Zdziwiłam
się, słysząc w nim optymizm. Możliwe, że
rozejm był silniejszy, niż mi się wydawało.
Utworzyła się
mała kolejka, więc Seth pożegnał się i obrócił Billy’ego w
stronę jedzenia. Sue trzymała po
jednej ręce na każdym z
nich.
Następnie podeszli do nas Angela i Ben, wyprzedzając
rodziców tej pierwszej oraz Mike’a i Jessicę,
którzy, ku
mojemu zaskoczeniu – trzymali się za ręce. Nie wiedziałam, że
do siebie wrócili. To miłe.
Za naszymi ludzkimi przyjaciółmi
stały moje nowe szwagierki z klanu Denali. Zorientowałam się,
że
wstrzymałam oddech, gdy wampirzyca na przedzie –
założyłam, że jest to Tanya, sugerując się rudawymi
odcieniami
w jej blond lokach – przysunęła się, by objąć Edwarda. Obok
niej trzy inne wampiry
wpatrywały się we mnie z oczywistym
zainteresowaniem. Jedna z kobiet była posiadaczką długich,
jasnych
włosów, prostych jak kolby kukurydzy. Kolejna wampirzyca i stojący
koło niej mężczyzna mieli
ciemne czupryny, a ich kredowobiałe
twarze wyróżniały się oliwkowym zabarwieniem.
Cała czwórka
była tak piękna, że mój żołądek skręcił się boleśnie.
Tanya
wciąż ściskała Edwarda.
- Ach, Edward – powiedziała. –
Tęskniłam za tobą.
Edward zachichotał i zwinnie wyśliznął
się z uścisku wampirzycy; położył rękę na ramieniu kobiety
i
cofnął się tak, że mógł objąć spojrzeniem całą jej
postać.
- Zbyt długo się nie widzieliśmy, Tanya. Świetnie
wyglądasz.
- Ty również.
- Pozwólcie, że przedstawię
wam moją żonę. – Edward wymówił to słowo pierwszy raz, odkąd
oficjalnie
opisywało rzeczywisty stan rzeczy; wydawało się,
że zaraz eksploduje z satysfakcji, używając tego
określenia.
Denalijczycy zaśmiali się niefrasobliwie w odpowiedzi. – Tanya,
to moja Bella.
Tanya była jeszcze śliczniejsza niż jej
odpowiedniczka nawiedzająca mnie w koszmarach. Przyglądała mi
się
badawczo wzrokiem, w którym dostrzegłam również rezygnację;
wyciągnęła do mnie rękę.
- Witamy w rodzinie, Bello. –
Uśmiechnęła się, ale trochę smutno, ponuro. – Postrzegamy
siebie jako
członków powiększonej rodziny Carlisle'a i
przykro mi z powodu, hm, niedawnego zdarzenia, kiedy nie
zachowaliśmy
się zbyt dobrze. Powinniśmy spotkać cię wcześniej. Czy możesz
nam to wybaczyć?
- Oczywiście – powiedziałam bez tchu. –
Miło was poznać.
- Wszyscy Cullenowie znaleźli sobie
partnerów. Może teraz nasza kolej, nie sądzisz, Kate?
–
Uśmiechnęła się szeroko do blondynki.
- Śnij dalej
– odparła Kate, przewracając swoimi złotymi oczami. Przejęła
moją rękę od Tanyi i ścisnęła
ją zwinnie. – Witaj,
Bello.
Ciemnowłosa kobieta położyła swoją dłoń na ręku
Kate.
- Jestem Carmen, a to Eleazar. Bardzo się cieszymy, mogąc
cię wreszcie poznać.
- J-ja również się cieszę –
wyjąkałam.
Tanya spojrzała na ludzi czekających za nią –
zastępcę Charliego, Marka, oraz jego żonę. Ich wielkie jak
spodki
oczy utkwione były w członkach klanu Denali.
- Później
porozmawiamy i poznamy się bliżej. Będziemy mieli na to
nieskończoną ilość czasu. – Tanya
zaśmiała się i jej
rodzina przeszła dalej.
Wszystkie standardowe tradycje zostały
zachowane. Oślepiły mnie flesze, kiedy staliśmy z nożem
nad
spektakularnym tortem – zbyt wielkim, pomyślałam, dla
naszej stosunkowo niewielkiej grupy przyjaciół i
rodziny.
Rozdawaliśmy talerzyki z kawałkami ciasta; Edward odważnie połknął
swoją porcję, czemu
przyglądałam się z niedowierzaniem.
Wyrzuciłam bukiet z nietypową dla siebie zręcznością, prosto
w
ręce zaskoczonej Angeli. Emmett i Jasper wyli ze śmiechu,
widząc, że się rumienię, podczas gdy
Edward bardzo ostrożnie
ściągał zębami pożyczoną podwiązkę, umieszczoną nieco
powyżej kostki.
Mrugnął do mnie szybko, a następnie rzucił
ją prosto w twarz Mike’a Newtona.
Kiedy zabrzmiała muzyka,
Edward przyciągnął mnie do siebie, aby rozpocząć tradycyjny
pierwszy
taniec; chętnie na to przystałam, pomimo mojej
niechęci do tańczenia – szczególnie tańczenia przed
innymi
ludźmi – będąc szczęśliwą, że trzyma mnie w swoich
ramionach. Wykonywał całą pracę, a ja
wirowałam bez wysiłku
w poświacie światła spływającego na nas od sklepienia i jasnych
błysków aparatów.
- Czy podoba się pani przyjęcie, pani
Cullen? – szepnął mi do ucha.
Zaśmiałam się.
- Minie
trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaję.
- Mamy całkiem
sporo tego czasu. – przypomniał mi rozradowanym głosem i pochylił
się, by mnie
pocałować podczas tańca. Aparaty klikały
gorączkowo.
Muzyka się zmieniła i Charlie położył rękę
na ramieniu Edwarda.
Nie tańczyło mi się łatwo z tatą. Nie
był w tym lepszy ode mnie, więc przesuwaliśmy się niepewnie
ze
strony na stronę po niewielkim obszarze w kształcie
kwadratu. Edward i Esme wirowali koło nas jak Fred
Astaire i
Ginger Rogers.
- Będzie mi ciebie brakowało w domu, Bella. Już
jestem samotny.
Mówiłam przez zaciśnięte gardło, próbując
obrócić jego słowa w żart:
- Okropnie się czuję, wiedząc,
że teraz sam będziesz musiał gotować – to prawie jak zbrodnia.
Mógłbyś
mnie aresztować.
Uśmiechnął się.
-
Przypuszczam, że dam sobie radę z jedzeniem. Zadzwoń do mnie, gdy
tylko będziesz mogła.
- Obiecuję.
Wyglądało na to, że
tańczyłam ze wszystkimi. Miło było zobaczyć moich znajomych i
przyjaciół, ale
jedyne, czego teraz pragnęłam, to spędzić
trochę czasu z Edwardem. Ucieszyłam się, gdy po
trzydziestu
sekundach kolejnego tańca w końcu się o mnie upomniał.
-
Nadal niezbyt wyrozumiały dla Mike’a, prawda? – skomentowałam,
kiedy Edward zabrał mnie jak
najdalej od niego.
- Nie,
kiedy muszę słuchać jego myśli. Ma szczęście, że go stąd nie
wywaliłem. Albo gorzej.
- Tak, jasne.
- Czy miałaś może
okazję obejrzeć się w lustrze?
- Em. Nie, chyba nie. Dlaczego
pytasz?
- Przypuszczam zatem, że nie zdajesz sobie sprawy, jak
niesamowicie piękna jesteś tej nocy. To niemal
bolesne. Nie
dziwię się, że Mike miał problemy z niestosownymi myślami o
mężatce. Alice trochę mnie
rozczarowała - powinna upewnić
się, że spojrzałaś w lustro.
- Jesteś bardzo
stronniczy.
Westchnął. Zatrzymał się i obrócił mnie w
stronę domu. Szklana ściana odbijała scenerię przyjęcia
jak
długie, potężne zwierciadło. Edward wskazał na parę w
lustrze - dokładnie naprzeciwko nas.
- Stronniczy,
mówisz?
Uchwyciłam przelotnym spojrzeniem odbicia Edwarda –
idealnego duplikatu jego perfekcyjnej twarzy –
oraz
ciemnowłosej piękności, stojącej koło niego. Jej skóra miała
kremowy, lekko zaróżowiony kolor, zaś
pełne podekscytowania
oczy wydawały się być ogromne, otoczone grubymi rzęsami. Wąska
tunika
lśniącej, białej sukni zamigotała subtelnie wśród
tańczących par, przypominając odwróconą
cantedeskię*,
skrojoną tak umiejętnie, że dziewczyna wyglądała elegancko i
wdzięcznie – przynajmniej,
gdy się nie poruszała.
Zanim
zdążyłam mrugnąć i zobaczyć, jak piękność w lustrze
odwzajemnia ten gest, Edward nagle
zesztywniał i odwrócił się
w innym kierunku, jakby ktoś zawołał go po imieniu.
- Och –
powiedział. Jego brew zmarszczyła się na moment, a następnie
szybko wygładziła.
Niespodziewanie uśmiechnął się swoim
najwspanialszym uśmiechem.
- O co chodzi? – spytałam.
-
Weselny prezent niespodzianka.
- Że co?
Nie odpowiedział;
zaczął znowu tańczyć, obracając się ze mną w przeciwnym
kierunku od tego, którym
podążaliśmy wcześniej, z dala od
świateł, w ciemną noc okalającą jasny, duży parkiet.
Nie
zatrzymał się, dopóki nie dotarliśmy do cienia jednego z dużych
cedrów. Wtedy Edward spojrzał w
najczarniejszą część
lasu.
- Dziękuję – powiedział, patrząc się w ciemność.
– To jest bardzo… uprzejme z twojej strony.
- Uprzejmość
to moje drugie imię. – Z czarnej nocy wydobył się zachrypnięty
znajomy głos. – Czy mogę
się wtrącić?
Moja ręka
wzniosła się do gardła i gdyby nie podtrzymujący mnie Edward, z
pewnością bym upadła.
- Jacob! – wysapałam, gdy tylko
znowu mogłam złapać oddech. – Jacob!
- Hej, Bells.
Ruszyłam
w kierunku, z którego dochodził głos. Edward ściskał moje ramię,
aż inna para silnych rąk
pochwyciła mnie w ciemności. Żar
bijący od skóry Jacoba parzył przez cienką, atłasową sukienkę,
kiedy
przyciągnął mnie do siebie. Nie chciał tańczyć; po
prostu trzymał mnie w objęciach, podczas gdy moja
twarz,
przyciśnięta do jego piersi, zdawała się płonąć. Pochylił
się, aby oprzeć swój policzek na czubku
mojej głowy.
-
Rosalie nie wybaczy mi, jeżeli z nią nie zatańczę – mruknął
Edward i odszedł, a ja wiedziałam, że dał mi
*cantedeskia -
ozdobna roślina bagienna z rodziny obrazkowatych, pochodząca z płd.
Afryki. (przyp. tłum.) Kliknij
właśnie prezent ślubny –
ten moment z Jacobem.
- Och, Jacob. – Płakałam. Nie byłam w
stanie wypowiadać wyraźnie kolejnych słów. – Dziękuję.
-
Przestań ryczeć, Bella. Zniszczysz sobie sukienkę. To tylko ja.
-
Tylko? Och, Jake! Teraz wszystko jest idealne!
Parsknął.
-
Tak, impreza może się zacząć. Przybył właśnie najlepszy
mężczyzna.
- Teraz wszyscy, których kocham, są
tutaj.
Poczułam, że jego usta musnęły moje włosy.
-
Przepraszam za spóźnienie, skarbie.
- Jestem taka szczęśliwa,
że przyjechałeś!
- To był właśnie powód.
Spojrzałam
się w kierunku gości, ale przez tłum tancerzy nie mogłam zobaczyć
miejsca, w którym
ostatnio widziałam ojca Jacoba. Nie miałam
pojęcia, czy został na przyjęciu.
- Billy wie, że tutaj
jesteś?
Natychmiast uświadomiłam sobie, że musiał wiedzieć
– to było jedyne wytłumaczenie jego wyjątkowo
dobrego
nastroju.
- Jestem pewien, że Sam mu powiedział. Pójdę się
z nim zobaczyć, gdy… gdy przyjęcie się skończy.
Jacob
cofnął się trochę i wyprostował. Zostawił jedną rękę na
moich plecach w okolicy kręgosłupa, zaś
drugą chwycił moją
prawą dłoń. Przycisnął ostrożnie nasze ręce do swojej klatki
piersiowej; poczułam
bicie jego serca i zgadłam, że
nieprzypadkowo położył moją dłoń w tym miejscu.
- Nie
wiem, czy dostanę więcej niż tylko jeden taniec – powiedział i
zaczął obracać się ze mną powoli,
zakreślając niewielkie
koło; ruch ten nie pasował do tempa muzyki rozbrzmiewającej w tle.
– Muszę dać
z siebie wszystko.
Poruszaliśmy się
według rytmu jego serca, bijącego pod moją dłonią.
- Cieszę
się, że przyszedłem – powiedział cicho po chwili. – Nie
sądziłem, że sprawi mi to jakąkolwiek
przyjemność. Ale
dobrze jest cię zobaczyć… jeszcze raz. Nie tak smutno, jak się
spodziewałem.
- Nie chcę, żebyś był smutny.
- Wiem. I
nie przyszedłem tutaj, aby wzbudzić w tobie poczucie winy.
-
Nie. Jestem bardzo szczęśliwa, że przyjechałeś. To najlepszy
prezent, jaki mogłeś mi dać.
Zaśmiał się.
- To
dobrze, bo nie miałem czasu, by się zatrzymać i kupić prawdziwy
upominek.
Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i teraz
mogłam zobaczyć jego twarz; musiałam zadrzeć głowę
bardziej,
niż się tego spodziewałam. Czy to możliwe, że ciągle rósł?
Miał już prawie siedem stóp. Po tak
długim czasie jego
nieobecności z ulgą patrzyłam na znajome rysy – głębokie oczy
ocienione przez
zmierzwione czarne brwi, wyraźne kości
policzkowe, pełne usta rozciągające się nad jasnymi zębami
w
sarkastycznym uśmiechu, który pasował do tonu jego głosy.
Oczy chłopaka były napięte przy brzegach –
czujne;
widziałam, że tej nocy zachowywał się wyjątkowo ostrożnie.
Robił wszystko, aby mnie
uszczęśliwić, nie chcąc pokazać,
jak wiele go to kosztuje.
Nigdy nie zrobiłam niczego, by
zasłużyć na takiego przyjaciela, jakim był Jacob.
- Kiedy
zdecydowałeś się wrócić?
- Świadomie czy podświadomie? –
Wziął głęboki oddech, zanim odpowiedział na własne pytanie. –
Tak
naprawdę to nie wiem. Domyślam się, że wędrowałem z
powrotem w tym kierunku przez jakiś czas,
zmierzałem w tę
stronę. Ale biec zacząłem dopiero tego ranka. Nie wiedziałem, czy
mi się uda. – Zaśmiał
się. – Nie uwierzysz, jak dziwnie
jest chodzić na dwóch nogach. I ubrania! To jeszcze
bardziej
pokręcone, bo czuję się trochę obco. Nie jestem na
bieżąco z tymi ludzkimi czynnościami.
Obracaliśmy się
miarowo.
- To byłaby prawdziwa strata, nie zobaczyć cię tak
wyglądającej. Trudy wycieczki zostały
wynagrodzone. Wyglądasz
niewiarygodnie, Bella. Pięknie.
- Alice poświęciła mi
dzisiaj mnóstwo czasu. Ciemność też robi swoje.
- Dla mnie
nie jest tu zbyt ciemno.
- Prawda.
Zmysły wilkołaków.
Łatwo było zapomnieć o tych wszystkich rzeczach, które potrafił
robić; wydawał się
taki ludzki. Szczególnie teraz.
-
Obciąłeś włosy. – zauważyłam.
- Tak. Trochę prościej.
Pomyślałem, że jednak rozsądniej jest skorzystać z rąk.
-
Wyglądasz dobrze. – skłamałam.
Parsknął.
- Zrobiłem
to sam, używając zardzewiałych kuchennych nożyc. – Uśmiechał
się szeroko przez chwilę, a
potem nagle spoważniał. –
Jesteś szczęśliwa, Bella?
- Tak.
- Okej. – Wzruszył
ramionami. – To chyba główna sprawa.
- Jak się masz, Jacob?
Tak naprawdę?
- W porządku, Bella, naprawdę. Nie musisz się
już o mnie martwić. Możesz przestać dręczyć Setha.
- Nie
dręczę Setha tylko ze względu na ciebie. Lubię go.
- To
dobry dzieciak. Lepszy towarzysz niż inni. Mówię ci, gdybym tylko
mógł pozbyć się głosów z mojej
głowy, bycie wilkiem
stanowiłoby niemal idealną opcję na życie.
Zaśmiałam się
z tego, jak paradoksalnie brzmiały te słowa.
- Och tak, ja też
nie mogę namówić moich, by się w końcu przymknęły.
- W
twoim wypadku to by znaczyło, że zwariowałaś. Oczywiście, ja już
od dawna wiem, że jesteś
stuknięta – nabijał się.
-
Dzięki.
- Obłąkanie jest prawdopodobnie prostsze, niż
dzielenie się myślami ze sforą. Głosy szalonych ludzi
nie
wysyłają opiekunek, aby ich doglądały.
- Co?
-
Sam jest blisko. Kilku innych również. Tak w razie czego, sama
wiesz.
- Nie, nie wiem.
- W razie gdybym nie mógł się
opanować, coś w tym stylu. Albo gdybym zdecydował się
zniszczyć
przyjęcie.
Błysnął szybkim uśmiechem na
myśl o rzeczy, która musiała wydawać się mu bardzo
atrakcyjną
propozycją spędzenia tej nocy. - Ale nie jestem tu
po to, aby zrujnować ci ślub, Bella. Jestem tu, by… -
przerwał.
-
Uczynić go idealnym.
- To wysokie wymagania.
- Dobrze, że
jesteś wysoki.
Jęknął z powodu mojego kiepskiego dowcipu, a
następnie westchnął.
- Jestem tutaj, by być twoim
przyjacielem. Twoim najlepszym przyjacielem, po raz ostatni.
-
Sam powinien okazać ci więcej zaufania.
- No cóż, może
jestem przewrażliwiony. Może i tak by tutaj przyszli, żeby mieć
oko na Setha. Tutaj
jest naprawdę dużo wampirów. Seth nie
przejmuje się tym tak, jak powinien.
- Seth wie, że nic mu
tutaj nie grozi. Rozumie Cullenów lepiej niż Sam.
- Pewnie,
pewnie. – powiedział Jacob, łagodząc sytuację, zanim dyskusja
przerodziłaby się w konflikt.
Oglądanie go w roli dyplomaty
wydawało się bardzo dziwne.
- Przykro mi z powodu głosów –
powiedziałam. – Chciałabym móc to zmienić.
Podobnie jak
kilka innych rzeczy.
- Nie jest tak źle. Tylko czasami trochę
wyję.
- Jesteś… szczęśliwy?
- Prawie tak. Ale dość
o mnie. Ty jesteś dzisiaj gwiazdą. – Zachichotał. – Założę
się, że to uwielbiasz.
Być w centrum uwagi.
- Tak. Nigdy
zbyt dużo zainteresowania moją osobą.
Zaśmiał się, a
następnie utkwił wzrok w scenerii rozciągającej się za moimi
plecami. Z zaciśniętymi
ustami studiował migoczącą jasność
wesela, pełen wdzięku wir tancerzy, trzepoczące płatki opadające
z
girland; podążyłam za jego wzrokiem. To wszystko wydawało
się bardzo odległe od tego ciemnego,
cichego miejsca. Prawie
tak, jakbym oglądała białą ulewę wirującą wewnątrz śniegowej
kuli.
- Muszę przyznać – powiedział – że wiedzą, jak
urządzić przyjęcie.
- Alice jest niemożliwą do
powstrzymania siłą natury.
Westchnął.
- Piosenka się
skończyła. Myślisz, że mogę dostać jeszcze jedną? Czy jednak
proszę o zbyt wiele?
Zacisnęłam swoją rękę wokół jego.
-
Możesz dostać tak wiele tańców, ile tylko chcesz.
Zaśmiał
się.
- To byłoby interesujące. Myślę jednak, że lepiej
będzie, jeżeli zostaniemy przy dwóch. Nie chcę
zaczynać
rozmowy.
Zatoczyliśmy kolejny okrąg.
- Pewnie myślisz,
że powinienem już przywyknąć do żegnania się z tobą.
Próbowałam
połknąć bryłę, która utkwiła mi w gardle, ale nie mogłam
sprawić, by zniknęła.
Jacob spojrzał na mnie i zmarszczył
brwi. Przetarł palcami mój policzek, łapiąc znajdujące się na
nim
łzy.
- Nie powinnaś być tą, która płacze,
Bella.
- Wszyscy płaczą na weselach. – powiedziałam
niewyraźnie.
- To jest to, czego chcesz, prawda?
-
Prawda.
- Więc się uśmiechnij.
Spróbowałam. Śmiał
się z mojego grymasu.
- Spróbuję cię zapamiętać właśnie
taką. Będę udawać, że…
- Że co? Że umarłam?
Zacisnął
zęby. Walczył ze sobą – z decyzją, według której jego
obecność na przyjęciu miała być
prezentem, nie osądem.
Domyślałam się, co chce powiedzieć.
- Nie – odparł w
końcu. – Ale taką będę cię widział w mojej głowie. Różowe
policzki. Bijące serce. Dwie
lewe nogi. Każdy szczegół.
Z
rozmysłem nadepnęłam mu na stopę tak mocno, jak tylko
mogłam.
Uśmiechnął się.
- To moja dziewczynka.
Zaczął
mówić coś innego, ale szybko zamknął usta. Ponownie ze sobą
walcząc, zgrzytnął zębami, jakby
nie chciał wypuścić zza
nich słów, których obiecał sobie nie wypowiadać.
Moje
relacje z Jacobem były niegdyś takie proste. Naturalne jak
oddychanie. Ale kiedy Edward wrócił
do mojego życia, związek
z Jakiem zdominowało ciągłe napięcie. Ponieważ – w oczach
Jacoba –
wybierając Edwarda, wybrałam przeznaczenie gorsze
od śmierci albo - w ostateczności - porównywalne
do niej.
-
O co chodzi, Jake? Po prostu mi powiedz. Możesz mi powiedzieć
wszystko.
- J-ja… Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Och,
proszę. Wyrzuć to z siebie.
- To prawda. To nie… To… To
pytanie. Jest coś, co chciałbym, abyś mi powiedziała.
-
Pytaj.
Zmagał się ze sobą przez kolejną minutę, aż
wreszcie wypuścił powietrze.
- Nie powinienem. To nie ma
znaczenia. Jestem tylko chorobliwie ciekawy.
Ponieważ znałam
go bardzo dobrze, zrozumiałam.
- Nie tej nocy, Jacob. –
wyszeptałam.
Jacob miał nawet większą obsesję na punkcie
mojego człowieczeństwa niż Edward. Cenił każde
uderzenie
mojego serca, wiedząc, że ich liczba jest już określona.
-
Och – powiedział, próbując zatuszować swoją ulgę. –
Och.
Rozbrzmiała nowa piosenka, ale tym razem nie zauważył
zmiany.
- Kiedy? – wyszeptał.
- Nie wiem dokładnie.
Tydzień bądź dwa, może.
Jacob przyjął postawę defensywną
- jego głos się zmienił, pobrzmiewały w nim szyderstwo i kpina.
-
Skąd to opóźnienie?
- Po prostu nie chciałam spędzić
miesiąca miodowego, skręcając się z bólu.
- To co
zamierzasz podczas niego robić? Grać w warcaby? Ha ha.
-
Bardzo śmieszne.
- Żartuję, Bells. Ale, poważnie, nie widzę
przyczyny. Nie możesz mieć prawdziwego miesiąca miodowego
ze
swoim wampirem, więc skąd ta decyzja? Powiedz prawdę. To nie jest
pierwszy raz, kiedy to
odkładasz. Co jest dobrą rzeczą,
oczywiście – powiedział, niespodziewanie poważny. – Nie
bądź
zawstydzona.
- Niczego nie odkładam – warknęłam.
– I tak, mogę mieć prawdziwy miesiąc miodowy! Mogę
zrobić
wszystko, na co mam ochotę! Odczep się!
Nagle
zatrzymał nasz wolny taniec. Przez chwilę zastanawiałam się, czy
w końcu zauważył, że zmieniła
się muzyka; szukałam w
głowie pomysłu na to, aby załagodzić naszą małą sprzeczkę,
zanim się ze mną
pożegna. Nie powinniśmy się rozstawać w
ten sposób.
I wtedy wytrzeszczył oczy, rozszerzone pod wpływem
dziwnego rodzaju zdezorientowanego
przerażenia.
- Co? –
sapnął. – Co powiedziałaś?
- O czym..? Jake? Co się
stało?
- Co masz na myśli? Prawdziwy miesiąc miodowy? Podczas
gdy jesteś jeszcze człowiekiem? Żartujesz
sobie? To jest
chory dowcip, Bella!
Posłałam mu piorunujące spojrzenie.
-
Powiedziałam, żebyś się odczepił, Jake. To nie twoja sprawa. Nie
powinnam… Nie powinniśmy nawet o
tym rozmawiać. To bardzo
prywatne…
Jego olbrzymie ręce boleśnie chwyciły moje
ramiona.
- Jake! Puszczaj!
Potrząsnął mną.
-
Bella! Postradałaś zmysły? Nie możesz być aż taka głupia!
Powiedz mi, że żartujesz!
Potrząsnął mną ponownie. Jego
dłonie, ściśnięte jak opaski zaciskowe, drżały, wysyłając
wibracje
docierające do moich kości.
- Jake...
Przestań!
Nagle ciemność się zagęściła.
- Zabieraj
swoje łapy od niej! – Głos Edwarda był zimny niczym lód, ostry
jak brzytwa.
Za Jacobem rozległo się ciche warkniecie, a
później inne, pokrywające się z pierwszym.
- Jake, bracie,
odsuń się - usłyszałam ponaglanie Setha Clearwatera. –
Popełniasz błąd.
Jacob nawet się nie poruszył, stał jak
zamrożony, wytrzeszczając swoje rozszerzone, przerażone oczy.
-
Zranisz ją – wyszeptał Seth. – Pozwól jej odejść.
- W
tej chwili! – warknął Edward.
Ręce Jacoba znalazły się po
obu stronach jego właściciela, a nagły powrót prawidłowej
cyrkulacji krwi w
moich żyłach był niemal bolesny. Zanim
zdążyłam zauważyć cokolwiek innego, zimne ręce zastąpiły
te
gorące; powietrze nieoczekiwanie świsnęło koło
mnie.
Zamrugałam. Oparłam ciężar ciała na własnych nogach,
oddalona o pół tuzina stóp od miejsca, w którym
stałam
wcześniej. Edward był przy mnie, cały spięty. Między nim a
Jacobem dostrzegłam dwa ogromne
wilki, ale nie wydawały się
agresywne. Wyglądało na to, że próbują zapobiec walce.
I
Seth – tyczkowaty, piętnastoletni Seth – trzymał swoje długie
ramiona wokół trzęsącego się ciała
Jacoba i odciągał go
od nas. Jeżeli Jacob przemieniłby się, gdy Seth był tak blisko…
-
No już, Jake. Chodźmy.
- Zabiję cię – powiedział Jacob
głosem tak dławionym wściekłością, że wydawał się szeptem.
Jego oczy,
skupione na Edwardzie, płonęły w furii. – Sam
cię zabiję! Właśnie teraz! – Zadrżał
konwulsyjnie.
Największy, czarny wilk zawarczał ostro.
-
Seth, odsuń się – wysyczał Edward.
Chłopak ponownie
szarpnął Jacoba. Ten ostatni był tak oszołomiony wściekłością,
że Seth zdołał
pociągnąć go kilka stóp do tyłu.
-
Nie rób tego, Jake. Odejdź. No dalej.
Wtedy Sam – większy,
czarny wilk – dołączył do Setha. Położył swoją masywną
głowę na klatce
piersiowej Jacoba i popchnął go.
Cała
trójka- holujący Seth, trzęsący się Jake i napierający Sam –
zniknęli szybko w ciemności.
Inny wilk popatrzył za nimi. W
tak słabym świetle nie byłam pewna koloru jego futra –czekoladowy
brąz?
Może to Quil?
- Przepraszam – wyszeptałam do
wilka.
- Już wszystko w porządku, Bello. – mruknął
Edward.
Wilk spojrzał na Edwarda. Jego wzrok nie był
przyjazny. Edward skinął chłodno głową. Wilk warknął
oburzony,
a następnie obrócił się, by podążyć za innymi. Podobnie jak
oni przepadł w ciemności.
- W porządku – powiedział Edward
do siebie, a potem spojrzał na mnie. – Wracajmy.
- Ale
Jake…
- Sam się nim zajął. Odszedł.
- Edwardzie, tak
mi przykro. Byłam głupia…
- Nie zrobiłaś nic złego.
-
Mam za długi język. Dlaczego… Nie powinnam pozwolić, aby rozmowa
tak się potoczyła. Co ja sobie
myślałam?
- Nie przejmuj
się. – Dotknął mojej twarzy. – Musimy wrócić na przyjęcie,
zanim ktoś zauważy naszą
nieobecność.
Potrząsnęłam
głową, próbując trzeźwo myśleć. Zanim ktoś zauważy? Czy
ktokolwiek w ogóle nie widział
tego przedstawiania?
Wtedy,
gdy o tym pomyślałam, zdałam sobie sprawę, że konfrontacja,
która wydawała mi się
katastrofalna w skutkach, w
rzeczywistości była bardzo krótka i cicha, dodatkowo ukryta
przez
ciemność.
- Daj mi dwie sekundy –
poprosiłam.
Wewnątrz mnie panowały chaos, panika i smutek,
ale to nie miał znaczenia – teraz liczyło się tylko to, co
było
na zewnątrz. Zakładając, że nie mogę popsuć własnego wesela,
starałam się opanować.
- Moja sukienka?
- Wyglądasz
świetnie. Włosy też idealne.
Wzięłam dwa głębokie
wdechy.
- Okej. Chodźmy.
Objął mnie ramieniem i
poprowadził z powrotem w stronę przyjęcia. Kiedy przechodziliśmy
pod
migającymi światłami, pociągnął mnie zwinnie na
parkiet do tańca. Wtopiliśmy się w tłum, tak jakby nasz
taniec
nigdy nie został przerwany.
Zerknęłam na gości, ale żaden z
nich nie był zszokowany czy przerażony. Jedynie na bardzo
jasnych
twarzach zobaczyłam oznaki zdenerwowania, ale ich
właściciele dobrze to ukrywali. Jasper i Emmett
stali przy
krawędzi parkietu, blisko siebie; domyśliłam się, że byli w
pobliżu podczas konfrontacji.
- Czy ty…
- Czuję się
dobrze – obiecałam. – Nie wierzę, że to zrobiłam. Co jest ze
mną nie tak?
- Z tobą jest wszystko w porządku.
Tak
bardzo się ucieszyłam, mogąc zobaczyć tutaj Jacoba. Wiedziałam,
że przyjście na wesele jest dla
niego dużym poświeceniem.
Wszystko zrujnowałam, przemieniając jego prezent w katastrofę.
Powinnam
zostać poddana kwarantannie.
Ale moja bezmyślność
nie zrujnowała niczego innego tej nocy. Rozważania nad
niefortunnymi
zdarzeniami odłożyłam na później, upychając
wspomnienia w szufladzie i zamykając ją na klucz. Będę
miała
wystarczająco dużo czasu, żeby się zamartwiać i nic, co mogłam
teraz zrobić, nie poprawiłoby
sytuacji.
- To koniec –
powiedziałam. – Nie myślmy już o tym więcej.
Spodziewałam
się szybkiej zgody ze strony Edwarda, ale on milczał.
-
Edward?
Zamknął oczy i przyłożył swoje czoło do mojego.
-
Jacob ma rację – szepnął. - Jak mógłbym…
- Nie, nie ma.
– Starałam się zachować spokój przed tłumem obserwujących nas
przyjaciół. – Jacob jest
zbyt uprzedzony, żeby spojrzeć na
pewne sprawy jasno i rozsądnie.
Wymamrotał coś cicho, co
brzmiało podobnie do „powinienem dać się mu zabić już za samo
myślenie…”.
- Przestań – powiedziałam wściekle.
Chwyciłam jego twarz w swoje dłonie i zaczekałam, aż otworzy
oczy.
– Ty i ja. To jedyna rzecz, która się liczy. Jedyna
rzecz, o której masz teraz myśleć. Słyszysz mnie?
- Tak –
westchnął.
- Zapomnij, że Jacob tu był. – Ja mogłam to
zrobić. – Dla mnie. Obiecaj, że nie będziesz się
tym
przejmował.
Zanim odpowiedział, przez chwilę
wpatrywał się w moje oczy.
- Obiecuję.
- Dziękuję.
Edward, nie boję się.
- Ale ja tak – szepnął.
- Nie
powinieneś. – Wzięłam głęboki oddech i wyszczerzyłam zęby. –
A tak poza tym to cię kocham.
Przez jego twarz przemknął
lekki uśmiech.
- Dlatego tu jesteśmy.
- Przywłaszczasz
sobie pannę młodą – powiedział Emmett, pojawiając się za
ramieniem Edwarda. –
Pozwól mi zatańczyć z moją małą
siostrzyczką. To może być ostatnia szansa, bym sprawił, że
się
zarumieni.
Zaśmiał się głośno, jak zawsze
nieporuszony poważną atmosferą.
Okazało się, że nie
tańczyłam jeszcze z wieloma gośćmi, co dało mi szansę na
uspokojenie nerwów i
rozważenie kilku spraw. Kiedy Edward
ponownie się o mnie upomniał, odkryłam, że szuflada Jacoba
była
mocno i szczelnie zamknięta. Będąc w jego ramionach
odnalazłam wcześniejsze poczucie radości,
pewność, że moje
życie obrało dziś właściwy kierunek. Uśmiechnęłam się i
położyłam głowę na klatce
piersiowej Edwarda. Jego ramiona
zacisnęły się mocniej.
- Mogłabym się do tego
przyzwyczaić.
- Tylko mi nie mów, że pozbyłaś się swoich
uprzedzeń do tańca.
- Tańczenie nie jest takie złe – ale
tylko z tobą. Bardziej chodziło mi o to – przycisnęłam się do
niego
nawet mocniej – żeby cię nigdy nie stracić.
-
Nigdy – obiecał i pochylił się, by mnie pocałować.
To był
poważny pocałunek – intensywny, wolny i budujący.
Zupełnie
zapomniałam, gdzie jestem, gdy nagle usłyszałam wołanie Alice:
-
Bella! Już czas!
Przez krótką chwilę byłam wściekła na
moją nową siostrę, że przerywa nam w takim momencie.
Edward
ją zignorował; całował mnie jeszcze bardziej natarczywie niż
wcześniej. Moje serce łomotało
gwałtownie, a ręce trzymały
zręcznie jego marmurową szyję.
- Chcecie spóźnić się na
samolot? – dopytywała się Alice, stojąc już koło mnie. –
Jestem pewna, że
miesiąc miodowy minie wam uroczo, gdy
będziecie zmuszeni do koczowania na lotnisku i czekania na
inny
lot.
Edward obrócił swoją twarz nieznacznie, by
wyszeptać:
- Idź sobie, Alice. – I ponownie przycisnął
własne usta do moich.
- Bella, czy chcesz być ubrana w tę
sukienkę w samolocie? – Nie dawała za wygraną.
Nawet nie
próbowałam zrozumieć znaczenia jej słów. Teraz po prostu mnie to
nie obchodziło.
Alice warknęła cicho.
- Powiem jej,
gdzie ją zabierasz, Edward. Pomóż mi albo naprawdę to
zrobię.
Zamarł. Odsunął swoją twarz od mojej i posłał
ulubionej siostrze piorunujące spojrzenie.
- Takie małe, a tak
wnerwia.
- Nie wybrałam idealnej sukienki na zmianę po to, by
ją teraz zmarnować – odwarknęła, biorąc mnie za
rękę. -
Chodź ze mną, Bella.
Uwolniłam się z jej uścisku i wspięłam
na palce, aby jeszcze raz go pocałować. Szarpnęła moje
ramię
niecierpliwie, odciągając mnie od mojego ukochanego.
Usłyszałam ciche chichoty od strony
obserwujących nas gości.
Zrezygnowałam z walki i pozwoliłam poprowadzić się do pustego
domu.
Wyglądała na podirytowaną.
- Wybacz, Alice. –
przeprosiłam.
- Nie winię cię, Bella – westchnęła. –
Wygląda na to, że nie możesz sobie pomóc.
Zachichotałam,
widząc jej męczeński wyraz twarzy. Skrzywiła się.
-
Dziękuję, Alice. To było najpiękniejsze z wesel, jakie
kiedykolwiek zostały wyprawione – powiedziałam
jej szczerze.
– Wszystko było perfekcyjne. Jesteś najlepszą, najmądrzejszą,
najbardziej utalentowaną
siostrą na całym świecie.
To
ją rozluźniło; uśmiechnęła się szeroko.
- Świetnie, że
ci się podobało.
Renee i Esme czekały na nas na górze. Cała
trójka szybko ściągnęła ze mnie sukienkę i ubrała w
wybrany
przez Alice niebieski strój. Byłam wdzięczna, gdy
ktoś wyciągnął szpilki z moich włosów i pozwolił
im,
pofalowanym od warkoczy, luźno opaść na moje plecy,
chroniąc mnie w ten sposób przed późniejszym
bólem głowy.
Po policzkach mojej mamy cały czas płynęły łzy.
- Zadzwonię
do ciebie, gdy tylko się dowiem, gdzie jedziemy – obiecałam,
ściskając ją na pożegnanie.
Nieznany cel naszej wycieczki
doprowadzał ją do szaleństwa. Nienawidziła sekretów, chyba że
była w
nie wtajemniczona.
- Zawiadomię cię, gdy tylko
będzie bezpieczna – przelicytowała mnie Alice, uśmiechając się
złośliwe na
widok mojej urażonej miny. Jakie to
niesprawiedliwe, że dowiem się ostatnia.
- Odwiedź mnie i
Phila jak najwcześniej. Teraz twoja kolej, by przyjechać na
południe – w końcu
zobaczyć słońce – powiedziała
Renee.
- Dzisiaj nie padało. – przypomniałam, unikając
odpowiedzi na jej prośbę.
- Cud.
- Wszystko gotowe –
powiedziała Alice. – Twoje walizki są już w samochodzie –
Jasper zaraz go
przyprowadzi. – Pociągnęła mnie w stronę
schodów z podążającą za nami Renee, ciągle tulącą się
do
mojego boku.
- Kocham cię, mamo – szepnęłam, kiedy
schodziłyśmy. – Tak się cieszę, że masz Phila. Dbajcie o
siebie.
- Też cię kocham, Bella, skarbie.
- Do widzenia,
mamo. Kocham cię – powtórzyłam ze ściśniętym gardłem.
Edward
czekał u podnóża schodów. Chwyciłam jego wyciągniętą rękę,
ale nie ruszyłam się z miejsca,
lustrując wzrokiem mały
tłum, który czekał, by zobaczyć nasz odjazd.
- Tato? –
spytałam, szukając Charliego oczami.
- Tam – mruknął
Edward i pociągnął mnie przez tłumek gości; zrobili dla nas
ścieżkę. Znaleźliśmy
Charliego opierającego się
niezgrabnie o ścianę, z dala od wszystkich, tak jakby chciał się
ukryć.
Czerwone obwódki wokół jego oczu wyjaśniały
wszystko.
- Och, tato!
Objęłam go wokół talii, łzy
ponownie popłynęły mi po twarzy – tak dużo płakałam tej nocy.
Poklepał mnie
po plecach.
- No już. Nie chcesz chyba
spóźnić się na samolot.
Trudno rozmawiało się z Charliem o
miłości – byliśmy do siebie bardzo podobni, zawsze
unikający
trywialnych rzeczy, aby zapobiec krępującym,
emocjonalnym pokazom. Ale teraz nie mogłam być
zakłopotana.
-
Kocham cię, tato – powiedziałam. – Nigdy o tym nie zapomnij.
-
Ty też, Bells. Zawsze cię kochałem i zawsze będę.
Pocałowałam
go w policzek w tym samym momencie, gdy on pocałował mój.
-
Zadzwoń – polecił.
- Niedługo – odparłam, wiedząc, że
to jedyne, co mogę obiecać. Tylko rozmowę telefoniczną. Możliwe,
że
tata i mama już mnie więcej nie zobaczą; będę zupełnie
inna, zbyt niebezpieczna, by przebywać w ich
towarzystwie.
-
Idź już – powiedział szorstko. – Nie chcesz się
spóźnić.
Goście zrobili dla nas kolejne przejście. Edward
przyciągnął mnie bliżej do swojego boku, kiedy
zmierzaliśmy
w kierunku drzwi.
- Jesteś gotowa? – spytał.
- Jestem.
– powiedziałam, wiedząc, że to prawda.
Wszyscy klaskali,
gdy pocałował mnie nad progiem. Później popędziliśmy do
samochodu, uciekając przed
burzą ryżową. Większość
strzałów nas ominęło, ale ktoś, prawdopodobnie Emmett, rzucał z
niesamowitą
precyzją i zostałam trafiona wieloma rykoszetami
od pleców Edwarda.
Samochód był ozdobiony wieloma kwiatami,
które ciągnęły się grubymi pasami wzdłuż jego długości
oraz
zrobionymi z cienkiej tkaniny wstążkami, przywiązanymi
do metalowej obręczy i powiewającymi za
zderzakiem.
Edward
osłaniał mnie przed ryżem, gdy wsiadałam do auta, a potem sam
znalazł się w środku; kiedy
odjeżdżaliśmy, opuściłam
szybę i zawołałam „kocham was” w stronę ganku, na którym
rodzina machała do
nas na pożegnanie.
Moje ostatnie
spojrzenie skierowałam na rodziców. Phil obejmował delikatnie
Renee, która
odwzajemniała uścisk jednym ramieniem,
zaciśniętym mocno na jego talii. Jej druga ręka trzymała
dłoń
Charliego. Tak wiele różnych rodzajów miłości,
zharmonizowanych w tym jednym momencie. Obrazek
ten napawał
mnie optymizmem.
Edward ścisnął moją rękę.
- Kocham
cię – powiedział.
Położyłam głowę na jego ramieniu.
-
Dlatego tutaj jesteśmy. – zacytowałam go.
Pocałował moje
włosy.
Kiedy wyjechaliśmy na czarną autostradę i Edward
docisnął pedał gazu, usłyszałam hałas przebijający
się
przez mruczenie silnika, dochodzący od strony lasu za nami. Nic nie
mówił, podczas gdy dźwięk ten
milkł powoli w oddali. Ja
również nic nie powiedziałam.
Ostry, przeszywający skowyt
coraz bardziej słabł, aż w końcu zniknął całkowicie.
Wyspa Esme
-
Houston? – spytałam unosząc brew, gdy wjeżdżaliśmy do
Seattle.
- To tylko krótki postój. – zapewnił mnie Edward z
szerokim uśmiechem.
Czułam się tak, jakby mój ukochany
obudził mnie, gdy już prawie oddałam się w objęcia
Morfeusza.
Byłam wykończona. Każdy gwałtowny błysk światła
zmuszał mnie, bym spojrzała w przestrzeń. Kilka minut
minęło,
zanim uświadomiłam sobie, co będzie dalej. Zatrzymaliśmy się na
lotnisku, czekając na następny
lot.
- Rio De Janeiro? –
spytałam z ekscytacją.
- Kolejny przystanek. –
powiedział.
Lot do Ameryki południowej był długi, ale
niezwykle wygodny, ponieważ mieliśmy miejsca w pierwszej
klasie,
a Edward całą podróż trzymał mnie w swoich chłodnych ramionach.
Cały czas spałam. Obudziłam
się, gdy za kilka minut mieliśmy
przygotowywać się do lądowania. Promienie słoneczne zaglądały
przez
okna samolotu niezwykle zapraszająco.
Wbrew moim
przypuszczeniom nie wsiedliśmy na lotnisku w kolejny samolot.
Jechaliśmy taksówką przez
mroczne, ale zawsze tętniące
życiem ulice Rio De Janeiro. Nie byłam wstanie zrozumieć tego,
co
Edward powiedział po portugalsku do kierowcy pojazdu.
Prawdopodobnie szukaliśmy hotelu, by odpocząć
przed kolejną
wyprawą. Zatrzymaliśmy się przed portem.
Edward szedł po
molo, wzdłuż którego znajdowało się mnóstwo jachtów, motorówek
i innych sprzętów
wodnych. Łódka, którą wynajął, była
mniejsza od pozostałych. Zapakował na jej pokład nasze walizki,
a
potem użyczył mi swojej dłoni, abym i ja bezpiecznie
wsiadła.
Przyglądałam się w ciszy, jak szykuje łódkę, by
już za chwilę odbić ja od molo. Byłam zaskoczona, jak
łatwo
mu to wychodzi. Nie wiedziałam, że tak dobrze radzi sobie z
pływaniem łódką, ale przecież on jest
dobry we
wszystkim...
Wypływając na pełen ocean, próbowałam
przypomnieć sobie jakiekolwiek wiadomości z geografii. Z tego
co
wiedziałam, nie czekały nas tam wyjątkowe atrakcje chyba, że
zmierzaliśmy do Afryki.
Edward, płynął z dużą prędkością,
a światła Rio De Janeiro znikały za naszymi plecami. Na twarzy
mojej
miłości, pojawił się znajomy uśmiech. Łódka bez
trudu sunęła przez fale, a ja wdychałam bryzę morską.
W
końcu ciekawość zwyciężyła.
- Długo jeszcze będziemy
płynąć? – spytałam.
Nie obawiałam się, że zapomniał o
moim człowieczeństwie. Wiedział, że zżera mnie ciekawość,
co
będziemy robić przez najbliższe dni.
- Jeszcze jakieś
pół godziny – obdarzył mnie szelmowskim uśmiechem.
Cóż,
w porządku... On jest wampirem, więc może wybieramy się na
Antarktydę.
Dwadzieścia minut później Edward zawołał mnie
do siebie.
- Bello, spójrz tam. – powiedział wskazując
odpowiedni kierunek.
Na początku widziałam tylko ciemność i
odbicie księżyca w wodzie. Nie wiedziałam o co mu chodzi,
zanim
nie zobaczyłam jakiegoś ciemnego kształtu, który
wyróżniał się w świetle księżyca. Wpatrywałam się w
fale.
Z każdą minutą widziałam więcej szczegółów, a niewyraźna
bryła w oddali nabierała
charakterystycznych kształtów.
Podpływaliśmy bliżej. Zauważyłam w oddali brzeg, o który
rozbijały się
fale.
Moje oczy przyzwyczaiły się do
ciemności i nagle wszystko nabrało sensu. Wyspa. Tak, to musiało
być
to.
- Gdzie jesteśmy? – spytałam zamyślona, gdy
zmienialiśmy kurs.
Usłyszał co powiedziałam, jednak nie
odpowiedział od razu. Jego uśmiech wyglądał cudownie w
świetle
księżyca.
- To jest wyspa Esme.
Łódka
bardzo zwolniła. Otaczała nas wszechobecna cisza. Powietrze było
bardzo ciepłe i przyjemne w
kontakcie ze skórą.
- Wyspa
Esme? – spytałam lekko przytłumionym głosem.
- Prezent od
Carlisle – Esme zaoferowała się, że nam ją pożyczy.
Prezent.
Kto, daję wyspę jako prezent? – Zadumałam się. Nie wiedziałam,
ze Edward jest aż tak dobrze
wychowany.
Zacumowaliśmy.
Edward obdarował mnie jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów,
potem objął
ramieniem i pomógł wejść na molo.
- Czy
nie powinnyśmy poczekać na jakiegoś przewodnika? – spytałam, z
trudem łapiąc oddech.
Uśmiechnął się szeroko.
- Nie,
raczej nie będzie nam potrzebny.
Przez jakiś czas nie
widziałam nic prócz ciemności. Jednak potem dostrzegłam światło
dochodzące z
urokliwego, symetrycznego domu. Nagle wezbrał we
mnie strach, dużo większy niż do tej pory.
Moje serce
buntowało się przeciwko mnie, bijąc niesamowicie szybko, a oddech
utknął w gardle. Czułam
na sobie wzrok Edwarda, jednak nie
odważyłam się spojrzeć mu w oczy. Tępo wpatrywałam się
w
przestrzeń.
Edward nie zapytał mnie, co o tym myślę.
Zdałam sobie sprawę, że musi być równie podenerwowany
jak
ja.
Zapakował nasze walizki do stojącego nieopodal
Porsche – drzwi były otwarte.
Przyglądał mi się
intensywnie, cierpliwie, czekając aż spojrzę mu w oczy.
Prowadził
mnie, do domu. Żadne z nas nie odezwało się choćby słowem.
Wnętrze było niezwykle
przytulne i rodzinne. Odcienie bieli
sugerowały, że wystrój tego wnętrza wybrali Cullenowie.
Poczułam
się jak w domu. Nie mogłam się na niczym skupić.
Adrenalina pulsowała w mojej głowie.
Edward zatrzymał się na
chwilę i włączył ostatnie światło.
Znaleźliśmy się w
białym, oszklonym pokoju – był to typowy wystrój pomieszczenia
mojej rodziny
wampirów. Z tej sypialni był doskonały widok.
Na zewnątrz świecił księżyc, a fale rozbijały się o
brzeg.
Jednak moją uwagę przykuło coś innego: Wielkie białe
łóżko stojące na środku pokoju.
Edward zdecydowanym gestem,
polecił bym usiadła.
- Pójdę... po nasz bagaż. –
oznajmił.
W pokoju było za gorąco. Cieplej niż na zewnątrz.
Kropelki potu, zaczęły spływać po mojej szyi. To
wszystko
było zbyt piękne. Z jakiegoś powodu musiałam przekonać samą
siebie, że to była
rzeczywistość, a nie moja chora
wyobraźnia.
Nie zauważyłam, kiedy Edward wrócił do pokoju.
Znienacka jego chłodny palec zaczął przesuwać się,
wzdłuż
mojej szyi, usuwając kropelki potu.
- Trochę tu gorąco –
powiedział zapobiegliwie. – Sądziłem, że tak będzie
najlepiej.
- Nie bardzo rozumiem. – stwierdziłam szczerze.
-
Zrobię wszystko co w mojej mocy, by było nam jak najłatwiej. –
stwierdził po chwili namysłu.
Przełknęłam głośno ślinę,
nadal na nie go nie patrząc. Czy w tym miejscu był kiedykolwiek
taki miesiąc
miodowy, jak ten?
Znałam odpowiedz na to
pytanie. Nie, nie było.
- Zastanawiałem się – powiedział
powoli Edward. – Czy nie chciałabyś... najpierw... popływać ze
mną przy
świetle księżyca..? – wziął głęboki oddech.
Jego głos zabrzmiał pewnie, gdy przemówił po raz drugi. –
Woda
będzie bardzo ciepła. Zupełnie jak na plaży, którą
uwielbiasz.
- Brzmi świetnie. – głos mi się załamał.
-
Jestem pewien, że chciałabyś odpocząć chwilę po długiej
podróży.
Poczułam się jak zwykły śmiertelnik. Może kilka
minut w samotności, dobrze by mi zrobiło.
Jego usta
przejechały od mojego ucha w dół szyi. Owiał mnie swoim zimnym,
słodkim oddechem.
- Proszę nie kazać mi czekać zbyt długo,
pani Cullen. – zadrżałam na dźwięk mojego nowego
nazwiska.
Edward musnął ustami mój obojczyk. – Będę
czekał na ciebie w wodzie.
Wyszedł przez drzwi, za którymi
rozpościerał się widok piaszczystej plaży. Ściągnął koszulkę
i rzucił ją
na ziemię. Do pokoju wleciała bryza morska.
Czy
moja skóra stanęła w płomieniach? Schyliłam głowę żeby
sprawdzić. Nie, nic nie płonęło.
Przynajmniej nie
naprawdę.
Otworzyłam walizkę i z przerażeniem stwierdziłam,
że nie ma w niej nic, co uznałabym za moje.
Szukałam czegoś
wygodnego. Mógłby być zwykły sweter. W moje ręce trafiła jakaś
ohydna, satynowa
bielizna.
Nie wiedziałam jak i kiedy, ale
byłam pewna, że Alice mi za to zapłaci.
Poddałam się i
weszłam do toalety z widokiem na plażę, na której powinien być
Edward. Jednak tam go
nie widziałam. Przypuszczałam, że jest
cały zanurzony w wodzie. Księżyc na niebie był niemal w
pełni.
Piasek wydawał się błyszczeć w jego świetle. Coś
przykuło moją uwagę - Edward ściągnął resztę ubrań
i
porzucił je na brzegu.
Poczułam kolejne uderzenie
gorąca.
Wzięłam kilka głębokich oddechów i spojrzałam w
lustro. Wyglądałam tak jak powinnam – jakbym
przespała cały
dzień w samolocie. W ekspresowym tempie rozczesałam włosy i dwa
razy umyłam zęby.
Następnie przemyłam twarz mając nadzieje,
że to mnie otrzeźwi. Mimo to poddałam się po raz kolejny i
po
prostu wzięłam prysznic. Wiedziałam, że jest to niedorzeczne
biorąc pod uwagę fakt, że za chwilę
miałam pływać w
oceanie. Jednak musiałam się uspokoić, a ciepła woda miała mi w
tym pomóc.
Oprócz tego po raz kolejny ogoliłam nogi.
Kiedy
byłam gotowa owinęłam się wielkim, białym ręcznikiem.
Nie
wiedziałam co ze sobą zrobić. Byłam strasznie zagubiona. Niby, co
powinnam włożyć? Na pewno nie
strój kąpielowy. Jednak w
zwykłych ubraniach wyglądałabym bym co najmniej dziwnie. Nie
chciałam
nawet myśleć o rzeczach, które spakowała mi
Alice.
Miałam przyśpieszony oddech i trzęsły mi się ręce –
to zbyt wiele, by prysznic mógł mnie uspokoić.
Czułam się
lekko oszołomiona. Starałam się powstrzymać atak paniki, który
miał nadejść lada chwila.
Usiadłam na zimnej podłodze i
włożyłam głowę miedzy kolana. Modliłam się, aby tylko Edward
nie
przyszedł po mnie za wcześnie. Musiałam się pozbierać.
Wiedziałam, co by pomyślał, gdyby zastał mnie w
tym stanie.
Pewnie stwierdziłby, że to, co niedługo zamierzamy zrobić, jest
błędem, który może nas
drogo kosztować.
Ja wcale nie
uważałam, że to błąd. Nerwy zawładnęły moim ciałem i
umysłem, ponieważ nie miałam
bladego pojęcia jak to zrobić.
Trudno mi było stanąć twarzą w twarz, z tym, co dla mnie
nieznane,
zwłaszcza we francuskiej bieliźnie. Wiedziałam, ze
nie byłam jeszcze na to gotowa.
Już chyba powinnam do niego
iść. Tysiące myśli kłębiło się w mojej głowie.
Nie do
końca rozumiałam, jak całkowicie można komuś zaufać,
rozkoszując się dotykiem tej ukochanej
osoby. Oddać się
ciałem i duszą, wolnym od strachu. Edward kochał mnie tak bardzo,
jak ja jego, więc to
miało być tylko ukoronowaniem naszego
uczucia. Mimo to miałam wrażenie, że nigdy nie będę w
stanie
wstać z podłogi. Było to niezwykle irytujące.
Edward
na mnie czekał. Nie bądź tchórzem, szepnęłam do siebie
bezgłośnie. Zmusiłam swoje stopy, by
przesuwały się do
przodu. Skrzyżowałam ręce na piersi i bezzwłocznie wyszłam z
toalety. Szybko
ominęłam szklane drzwi, nie zwracając uwagi
na walizki czy wielkie małżeńskie łoże.
Wszystko wydawało
się czarno białe od poświaty księżyca. Szybkim krokiem przeszłam
przez plażę.
Zatrzymałam się tylko na chwilę, w miejscu,
gdzie Edward zostawił swoje ubrania. Musiałam nabrać
pewności,
że to mnie nie przerośnie. Wiedziałam, że tym razem muszę okazać
się wystarczająco silna.
Przeczesywałam wzrokiem wodę w
poszukiwaniu mojego ukochanego.
Nie było trudno go znaleźć.
Stał odwrócony do mnie plecami, głęboko zanurzony w ciemnej
wodzie.
Chyba wpatrywał się w owal księżyca. W delikatnym
świetle, jago skóra była idealnie biała. Nie dawał
znaku
zainteresowania. Spokojne fale brodziły dookoła niego jakby był
kamieniem. Wpatrywałam się w
kształt jego ciała.
Ogień
powoli trawił moją skórę. Chcąc ukryć moją nieporadność,
szybko zdjęłam ubranie i podążyłam w
kierunku białego
światła.
W przeciwieństwie do niego, nie słyszałam moich
kroków, gdy szłam po brzegu oceanu. Mimo to, nie
spojrzał w
moją stronę. Woda była tak ciepła, niczym klasyczna, domowa
kąpiel. Zaczęłam powoli
kroczyć w głąb oceanu, by niedługo
zrównać się z Edwardem. Bardzo delikatnie złapałam go za rękę.
-
Piękny – powiedziałam wpatrując się w księżyc.
-
Wszystko w porządku, - stwierdził niespodziewanie. Odwrócił się,
w kierunku mojej twarzy, gdy fale
obmywały moje ciało.
Wpatrywał się we mnie przenikliwymi oczami. Dopiero po pewnym
czasie zdałam
sobie sprawę, że nasze dłonie splotły się w
symbolicznym uścisku. Woda była tak ciepła, że nawet
jego
lodowata skóra wydawała się rozgrzana.
- Jednak nie
użyłbym słowa piękny... – zamruczał. – Nawet on, nie jest w
stanie przyćmić twojej urody.
Uśmiechnęłam się zalotnie.
Położyłam moją dłoń, tam, gdzie znajdowało się jego serce.
Nasza skóra miała
identyczny odcień, w końcu do niego
pasowałam. Jego oddech stał się nieregularny.
- Obiecałem,
ze spróbujemy – szepnął – Jeśli... Jeśli coś pójdzie nie
tak, jak powinno... Jeśli cię zranię,
musisz mi natychmiast
powiedzieć.
Wpatrywałam się w niego, a potem zrobiłam kilka
kroków przecinając fale i oparłam głowę o jego
klatkę
piersiową.
- Nie bój się – zamruczałam. –
Należymy do siebie.
Byłam zachwycona prawdziwością moich
słów. Ta chwila była tak cudowna, że nic nie mogło jej
podważyć.
- Na zawsze. – zgodził się ze mną, a potem
poprowadził mnie, na głębszą wodę.
Ciepłe słońce
obudziło mnie następnego ranka. Nie byłam pewna, która jest
godzina. Wszystko poza tym
było dla mnie jasne. Dokładnie
wiedziałam, gdzie jestem – w białym pokoju z wielkim, małżeńskim
łożem.
Chmury przepuszczały promienie słoneczne.
Nie
otwierałam oczu. Nie chciałam czegokolwiek zmieniać, nawet jeśli
chodziło o błahostki. Było słychać
tylko szum fal, nasze
oddechy i bicie mojego serca.
Było mi dobrze, nie zważając na
promienie słoneczne, które raziły mnie w oczy. Jego lodowata skóra
była
doskonałym antidotum na uderzenia gorąca. Leżałam
wtulona w jego klatkę piersiową, schowana w jego
ramionach.
Czułam się pewnie i naturalnie. Wczorajsze ataki paniki stały się
czymś zbędnym, a strach,
który mi towarzyszył, czymś
zupełnie niedorzecznym.
Jego chłodne palce wodziły po moich
plecach. Zdawałam sobie sprawę z tego, że on wie, iż nie śpię.
Mimo
to objęłam go tylko mocniej za szyję i przysunęłam się
tak blisko, jak to było możliwe, nie otwierając
oczu.
Milczał.
Rysował tylko jakieś niewidzialne wzory, na moich plecach. Byłabym
szczęśliwa mogąc leżeć tu
po kres wieczności, tylko po to,
by nic nie zakłóciło tej wspaniałej chwili. Jednak najwyraźniej
mój
organizm miał inne plany. Zaśmiałam się mimowolnie.
Głód wydawał się być strasznie prozaiczny.
Zostałam znowu
sprowadzona na ziemię.
- Co jest takie zabawne? – zamruczał
nadal muskając mnie po plecach. Dźwięk jego głosu
spowodował
przypływ wspomnień. Poczułam, że się
czerwienię.
W odpowiedzi zaburczało mi w brzuchu, a ja znowu
się zaśmiałam.
- Nie potrafię na długo uciec od moich
ludzkich potrzeb.
Czekałam, ale się nie roześmiał. Miałam
wrażenie, że atmosfera w pomieszczeniu diametralnie
się
zmieniła.
Otworzyłam oczy. Pierwszą rzeczą, jaką
zobaczyłam, była blada, niemal srebrna skóra gardła Edwarda.
Jego
broda, znajdowała się tuż nad moją twarzą, a szczęka była
napięta.
Uparcie gapił się na baldachim, znajdujący się nad
nami. Nawet na mnie nie spojrzał, gdy próbowałam
wyczytać
odpowiedz z jego twarzy. Jej był szokujący – wstrząsnęło całym
moim ciałem.
- Edward – ledwie mogłam mówić. – Co jest?
W czym problem?
- Naprawdę musisz pytać? – Jego głos był
oschły, cyniczny.
Zaczęłam zastanawiać się, co zrobiłam
nie tak. Przeczesywałam moje wspomnienia, jednak nie znalazłam
nic
nagannego. Wręcz przeciwnie. Byliśmy jak lód i ogień i dlatego
powinniśmy wzajemnie się wykluczać.
Mimo to pasowaliśmy do
siebie, jak nikt inny. To był kolejny dowód, że należeliśmy do
siebie.
Byłam pewna, że w tej chwili on myśli zupełnie
inaczej. Tylko co przegapiłam?
Przejechał zimnym palcem po
mojej twarzy.
- Jak ci się wydaje? – szepnął.
- Jesteś
zmartwiony. Nie rozumiem. Czy ja...? – nie potrafiłam
dokończyć.
Spojrzał na mnie nieprzenikliwie.
- Jak
bardzo się zraniłem, Bello? Powiedz prawdę. Niczego nie ukrywaj.
-
Zraniłeś? – powtórzyłam. Mój głos był wyższy niż powinien.
To była niemiła niespodzianka.
Uniósł brew, ale jego usta
pozostały zaciśnięte.
Moje mięśnie napięły się.
Wszystkie sygnały z zewnątrz stały się o stokroć razy
intensywniejsze. To
było dziwne uczucie.
Byłam odrobinę
zła, że chciał zepsuć swoją pesymistyczną postawą jeden z
najwspanialszych poranków w
moim życiu.
- Mógłbyś
dokończyć swoją myśli? Ja mogę ci tylko powiedzieć, że nigdy
nie czułam się lepiej.
- Przestań. – Zamknął oczy.
-
Niby co mam przestać?
- Przestań udawać, że nie jestem
potworem. Pogódź się z tym.
- Edward! – szepnęłam
naprawdę zmartwiona. - Nigdy więcej tak nie mów.
Nie otworzył
oczu. Zupełnie jakby nie chciał mnie widzieć.
- Spójrz na
siebie, Bello, i powiedz, że nie jestem potworem.
Zraniona i
zszokowana wykonałam jego polecenie.
Zdałam sobie sprawę, że
jestem cała pokryta białym puchem. Potrząsnęłam głową, żeby
pozbyć się tego
z moich włosów.
- Dlaczego jestem cała
pokryta piórami? – spytałam zagubiona.
Natychmiast
oprzytomniał.
- Wgryzłem się w poduszkę. Raz czy dwa. Ale
nie o tym teraz mówię.
- Wgryzłeś się w... poduszkę? Ale
dlaczego?
- Spójrz, Bello! – niemal warknął. Chwycił moją
dłoń – bardzo delikatnie – i przyciągnął moją rękę.
-
Spójrz na to!
Tym razem doskonale wiedziałam, o co mu
chodzi.
Pod pokrywą z piór, wielkie, fioletowe siniaki
pokrywały moją rękę. Podążałam za nimi wzrokiem, od
ramienia,
aż po nadgarstek. Delikatnie musnęłam je palcem – zabolało. To
było dość kłopotliwe.
Edward też dotykał mnie swoimi
długimi, głodnymi palcami przynosząc ulgę.
- Oh. –
wydukałam tylko.
Próbowałam przypomnieć sobie ból, ale nie
potrafiłam. Nie zauważyłam momentu, kiedy złapał mnie
zbyt
mocno. W moim umyśle istniała tylko chwila, gdy marzyłam,
by przytulił mnie mocniej do siebie. Byłam
przeszczęśliwa,
kiedy wszystko szło po mojej myśli.
- Tak bardzo przepraszam,
Bello. – Mówił, gdy wpatrywałam się w siniaki. – Wiedziałem,
że tak się stanie
i nie powinienem był na to pozwolić – z
jego gardła wydobył się dziwny, niski dźwięk. – Nawet
nie
potrafię wyrazić tego słowami.
Zakrył twarz dłońmi
i milczał.
Siedziałam kilka minut w ciszy, próbując wczuć
się w jego sytuację.
Szok powoli ustępował miejsca pustce.
Mój umysł był pełen luk. Nie wiedziałam, co powinnam
powiedzieć.
Jak mogłam go przekonać, ze właśnie tego
chciałam? Zrobiłabym wszystko, by uczynić go
znowu
szczęśliwym.
Dotknęłam jego ramienia, jednak nie
zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Próbowałam
odciągnąć
jego dłonie od twarzy, jednak nie byłam
wystarczająco silna.
- Edward.
Nawet nie drgnął.
-
Edward?
Zero reakcji. Zapowiadał się ciekawy monolog.
-
Mnie nie jest przykro. Mogę nawet powiedzieć, że jestem
najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Nie
bądź zły,
Naprawdę, nic...
- Tylko nie mów, że nic ci nie jest. –
ostrzegł lodowatym głosem. – Jeśli cenisz moje zdrowie
psychiczne,
nie mów tego.
- Ale kiedy to prawda. –
szepnęłam rozpaczliwie.
- Bello, nie mów tego. – niemal
jęknął.
- Nie, Edward, przestań. – oznajmiłam
stanowczo.
Spojrzał na mnie uważnie swoimi złotymi oczami.
-
Nie niszcz tego. – powiedziałam mu. – Jestem naprawdę
szczęśliwa.
- Już to zniszczyłem. – wyszeptał
zrozpaczony.
- Odetnij się od tego. – poradziłam
mu.
Zazgrzytał zębami.
- Ugh. – zirytowałam się. –
Szkoda, że nie potrafisz czytać w moich myślach.
Obdarzył
mnie zdziwionym spojrzeniem.
- A to nowość. Myślałem, że
jesteś wdzięczna losowi, że twoje myśli są dla mnie tajemnicą.
-
Nie dzisiaj.
Wpatrywał się we mnie.
Machnęłam rękami
sfrustrowana, ignorując ból w ramieniu.
- Ponieważ twoje
wyrzuty sumienia byłyby całkowicie niedorzeczne, gdybyś wiedział
jak się teraz czuję,
czy też jak czułam się pięć minut
temu. Byłam całkowicie szczęśliwa, a w tej chwili jestem
trochę
wkurzona, szczerze mówiąc.
- Powinnaś być na
mnie wściekła.
- Jestem. I co, poczułeś się lepiej?
Rzucił
mi gniewne spojrzenie.
- Nie. I wątpię, żeby w tej chwili
cokolwiek poprawiło mi samopoczucie.
- Masz rację . –
urwałam. – Jestem zła. Dobijasz mnie Edwardzie!
Wzniósł
oczy do nieba i pokręcił głową z dezaprobatą.
Wzięłam
głęboki oddech. W tej chwili byłam rozżalona, jednak nie
doskwierało mi to aż tak bardzo. Po
prostu czułam, że to za
dużo, jak na jeden dzień. Czułam się tak, jakbym miała zakwasy
po ciężkim dniu
ćwiczeń. To nie było aż tak bolesne jak
mogłoby się wydawać.
Starałam się zdusić irytację, po to,
by mój głos stał się bardziej przyjazny.
- Wiedzieliśmy, że
wcale nie będzie nam łatwo. Powinniśmy to przewidzieć, ale jednak
okazało się, że
było nam dużo łatwiej niż mogłoby się
wydawać. To naprawdę nic takiego. – stwierdziłam wskazując
na
siniaki. – Myślę, że jak na pierwszy raz poszło nam
naprawdę świetnie, a z czasem będzie coraz lepiej.
Zareagował
lepiej niż się spodziewałam.
- Przewidzieć?! Spodziewałaś
się tego, Bello? Przypuszczałaś, że cię zranię i spodziewałaś
się czegoś
gorszego niż kilka siniaków? Pewnie jesteś pod
wrażeniem, że w ogóle możesz chodzić! Zero połamanych
kości
- pewnie można uznać to za sukces!
Milczałam, by pozwolić mu
się wyżalić. Odczekałam aż jego oddech wróci do normy, a w
oczach będzie
widoczny spokój. Gdy w końcu to nastąpiło,
odpowiadałam bardzo wolno, ważąc każde słowo.
- Nie
wiedziałam, czego się spodziewać, ale nawet do głowy mi nie
przyszło, że to będzie dla mnie aż tak
cudownym
doświadczeniem. - Mój głos przeszedł w szept, a wzrok spoczął
na dłoniach. – Nie wiem, co ty
wtedy czułeś, ale dla mnie
było to coś naprawdę wyjątkowego.
Zmusił mnie bym na niego
spojrzała.
- I tego się obawiałaś? – powiedział przez
zęby. – że mnie się nie podobało ?
Wpatrywałam się w
pościel.
- Wiem, ze ty masz inne odczucia, bo nie jesteś
człowiekiem. W moim nic nieznaczącym ludzkim życiu
było to
coś cudownego, co pierwszy raz mi się przydarzyło.
Długo
milczał, a ja w końcu nabrałam odwagi by spojrzeć mu w oczy. Na
jego twarzy królował spokój i
zaduma.
- Chyba powinienem
cię przeprosić – przyznał skruszony – Nie miałem pojęcia, że
było ci aż tak
przyjemnie, biorąc pod uwagę fakt, iż cię
skrzywdziłem. Tak naprawdę, to była najwspanialsza i
najlepsza
noc mojego istnienia. Ale nie chciałem patrzeć na to w ten sposób
biorąc pod uwagę to, że ty...
Moje usta wykrzywiły się w
nieśmiałym uśmiechu.
- Naprawdę najwspanialsza? – spytałam
słabym głosem.
Wziął moją twarz w dłonie.
- Po tym,
jak zawarliśmy umowę, rozmawiałam o tym z Carlislem, mając
nadzieje, że jakoś mi pomoże.
Oczywiście ostrzegał mnie, że
to może być dla ciebie bardzo niebezpieczne, ale wierzył we mnie,
mimo
że wcale na to nie zasługiwałem.
Chciałam
zaprotestować, ale on przyłożył mi dwa chłodne palce do ust,
uniemożliwiając jakikolwiek
sprzeciw.
- Pytałem go
między innymi, czego powinienem się spodziewać. Szczerze mówiąc,
nigdy wcześniej o tym
nie myślałem. – uśmiechnął się
delikatnie. – Carlisle powiedział mi, że to będzie dla mnie
niezwykle
intensywne przeżycie. Zupełnie dla mnie nieznane.
Stwierdził, że fizyczna miłość nie powinna być
traktowana
zbyt lekkomyślnie. Z naszymi zmiennymi nastrojami, wszystko mogło
się skończyć, nim na
dobre się zaczęło, ale Carlisle
powiedział, że nam to już raczej nie grozi. – tym razem
uśmiechnął się
szeroko. – Rozmawiałem też o tym z moimi
braćmi. Powiedzieli, że to niezwykle przyjemne
doświadczenie,
które może przebić tylko picie ludzkiej krwi. – zmarszczył
brwi. – Tylko, że ja już
kosztowałem twojej krwi i wątpię,
żeby istniała jakakolwiek krew, która byłaby lepsza niż to...
Nie
mówię, że się mylili, tylko, że dla nas to inne
przeżycie, bardziej głębokie.
- Dla mnie to było wszystkim
czego pragnęłam.
- Jednak to nie zmienia faktu, że było to
niewłaściwe, w żadnym wypadku nie powinienem czuć się w
ten
sposób.
- Co masz na myśli? Co twoim zdaniem źle
zrobiłam?
- To moja wina, Bello. Nie powinienem pozwolić byś
od dawna wystawiała na próbę moją powściągliwość.
To był
błąd.
Tym razem to ja zmusiłam go by na mnie spojrzał.
Postanowiłam powiedzieć mu wszystko, co leżało mi na
sercu.
-
Posłuchaj mnie Edwardzie. Niczego nie udaje, by poprawić ci
samopoczucie, rozumiesz? Nie sądziłam
nawet, ze w ogóle będę
musiała ci poprawiać samopoczucie, aż do teraz. Nigdy w życiu nie
byłam taka
szczęśliwa jak jestem z tobą. Pamiętam, co
czułam, gdy powiedziałeś mi, jak bardzo mnie kochasz. Nie
masz
pojęcia jaką poczułam ulgę, gdy usłyszałam twój głos w sali
baletowej. – przymknął oczy dając
ponieść się
wspomnieniom. – Byłam wdzięczna losowi za nasz ślub, bo
zrozumiałam, że uda mi się ciebie
przy sobie zatrzymać, aż
po kres wieczności. To są moje najszczęśliwsze wspomnienia, więc
po prostu
pogódź się z tym co się stało.
Chłodnym
palcem dotknął mojej wargi.
- Uczyniłem się nieszczęśliwą.
Przepraszam. Naprawdę nie chciałem.
- Zależy mi żebyś ty
był szczęśliwy, bo wtedy ja nie będę potrzebowała niczego
więcej.
Wziął głęboki oddech.
- Masz rację. Było
minęło i tak nie mogę cofnąć czasu. Nie chcę popsuć ci
nastroju, szczególnie w nasz
miesiąc miodowy. Zrobię
wszystko, byś była szczęśliwa.
Spojrzałam na niego z
niedowierzaniem, a on obdarzył mnie szelmowskim uśmiechem.
-
Naprawdę zrobisz wszystko, by uczynić mnie szczęśliwą? -
Zaburczało mi w brzuchu.
- Jesteś głodna. – powiedział
wstając z łóżka. Mnóstwo piór fruwało w powietrzu, po czym nie
oblepiły.
- Więc kiedy zdecydowałeś się zniszczyć poduszki
Esme? – spytałam pozbywając się piór z włosów.
-
Zrobiłem to nieumyślnie. – szepnął. – Ale mieliśmy wiele
szczęścia, że to były poduszki, a nie twoja
szyja. -
Uśmiechnął się z wysiłkiem.
Zdążył już założyć
spodenki w kolorze khaki i zmierzwił włosy ręką.
- Czy
wyglądam ohydnie? – spytałam niby od niechcenia. Odetchnął
głęboko, ale na mnie nie spojrzał.
Poszłam do łazienki
odbyć poranną toaletę.
Wpatrywałam się w moje nagie ciało
w wielkim lustrze.
Z pewnością miewałam się gorzej. Na moich
policzkach znajdowały się ciemne cienie, a usta były
odrobinę
spuchnięte. Po za tym mojej twarzy nic nie dolegało, czego nie
można powiedziecie o reszcie
mojego ciała, które było
pokryte fioletowo – niebieskimi plamami. Skoncentrowałam się na
siniakach
najtrudniejszych do ukrycia. Nie było tak źle, bo
pamiętałam kiedy one powstały. Jednak spodziewałam
się, że
jutro będzie gorzej.
Spojrzałam na moje włosy i jęknęłam.
-
Bello? – Edward znalazł się tuż za mną.
- Nigdy nie
pozbędę się tego z włosów! – powiedziałam wskazując na
pióra.
- Oczywiście, najbardziej powinnaś przejmować się
włosami – stwierdził sarkastycznie, po czym zaczął
pozbywać
się piór z moich włosów.
- Jakim cudem udaje ci się nie
śmiać? Wyglądam idiotycznie!
Milczał, ale ja znałam
odpowiedz. Był w takim nastoju, że nic nie było w stanie go
rozśmieszyć.
- To się nie uda. – stwierdziłam po kilku
minutach. – może spróbuje je zmyć. Pomożesz mi? –
spytałam
zalotnie.
- Lepiej poszukam ci czegoś do
jedzenia. – powiedział szybko uwalniając mnie z uścisku.
W
jednej chwili poczułam, jakby nasz miesiąc miodowy się skończył.
Zabolało.
Kiedy pozbyłam się większości piór, założyłam
na siebie niewygodną, białą sukienkę, zakrywającą
siniaki.
Nagle poczułam zapach smażonych jajek na bekonie.
Edward nakładał omlet na niebieski talerz. Ten
zapach mną
zawładną. Poczułam, że mogłabym zjeść konia z kopytami. Mój
żołądek rozpaczliwie domagał
się jedzenia.
- Proszę –
powiedział stawiając talerz na stole.
Usiadłam na jednym z
metalowych krzeseł rozkoszując się jedzeniem. Zignorowałam fakt,
że jajka
parzyły mnie w język
- Powinienem częściej
cię karmić. – stwierdził siadając naprzeciwko mnie.
-
Przecież spałam. – przypomniałam mu. –Tak przy okazji powiem
Ci, że są bardzo dobre. Zaskakująco
dobre, jak na kogoś, kto
nigdy nie je.
- Food Network – powiedział obdarowując mnie
ulubionym uśmiechem.
Tak dobrze było go zobaczyć. Chyba
wracał mu dobry nastrój.
Zjadłam wszystko. Mimo że to była
podwójna porcja.
- Dziękuje – powiedziałam mu. Nachyliłam
się nad stołem, by złożyć na jego ustach pocałunek.
Odwzajemnił
go automatycznie, jednak po chwili mnie odepchnął.
Zazgrzytałam
zębami. - Nie zamierzasz mnie więcej dotknąć do czasu aż stąd
wyjedziemy, prawda?
Uśmiechnął się delikatnie i dotknął
mojego policzka swoją chłodną dłonią. Oczywiście się
zarumieniłam.
- Dobrze wiesz, że nie to miałam na myśli. –
stwierdziłam z wyrzutem.
Opuścił dłoń.
- Wiem i masz
rację. – zamyślił się na chwilę. – Nie będę się z tobą
kochał do czasu twojej przemiany.
Nigdy więcej Cię nie
skrzywdzę.
Rozrywki
Moja
rozrywka stała się głównym priorytetem na Wyspie Esme.
Nurkowaliśmy ze sprzętem (to
znaczy ja nurkowałam w masce
podczas gdy on wykorzystywał swoją zdolność radzenia sobie bez
tlenu).
Badaliśmy małą dżunglę która otaczała mały,
górzysty szczyt. Odwiedziliśmy papugi, które żyły
pod
baldachimem na południowym końcu wyspy. Oglądaliśmy
zachód słońca ze skalnej, zachodniej zatoki.
Pływaliśmy z
morświnami, które bawiły się w gorącej, płytkiej wodzie.
Przynajmniej ja pływałam; kiedy
Edward wchodził do wody
morświny znikały tak, jakby pojawił się rekin. Wiedziałam co
jest grane.
Edward starał się czymś mnie zajmować,
rozkojarzyć, żebym już go tak nie nagabywała w sprawie
seksu.
Kiedykolwiek mówiłam mu, żeby przystopował z
wyjmowaniem jednej z miliona płyt DVD spod wielkiej
telewizyjnej
plazmy; zaraz kusił mnie wyjściem z domu posługując się
magicznymi słowami : rafa
koralowa, nurkowanie w jaskiniach,
żółwie wodne.
Wychodziliśmy i wychodziliśmy, cały czas, do
tego stopnia, że byłam już wykończona zanim dzień zdążył
się
rozpocząć na dobre.
Codziennie po kolacji opadałam nad
talerzem; raz nawet zasnęłam przy stole i musiał mnie zanieść
do
łóżka. Edward podawał mi zdecydowanie zbyt dużo
jedzenia, choć z drugiej strony po całym dniu
pływaniu i
wspinaczce byłam tak wykończona, że i tak większość zjadałam.
Rozgrzana i najedzona, ledwie
trzymałam oczy otwarte. To
wszystko było częścią planu, nie ma wątpliwości.
Zmęczenie
nie przeszkodziło jednak w moich próbach perswazji. Nie poddałam
się. Próbowałam
przekonywać, prosić, błagać, wszystko
bezskuteczne. Byłam naprawdę nieprzytomna zanim popchnęłam
swoją
sprawę w dalszym kierunku. Moje sny stały się takie realne-
głównie koszmary, stały się żywsze,
chyba przez te zbyt
jaskrawe kolory na wyspie- za każdym razem budziłam się i nie
miało to znaczenia
jak długo wcześniej spałam.
Po
jakimś tygodniu pobytu na wyspie, postanowiłam spróbować
kompromisu. To sprawdzało się w
przeszłości.
Spałam
teraz w niebieskim pokoju. Ekipa sprzątająca miała pojawić się
dopiero jutro, więc puchowy koc
ciągle był w pokoju białym.
Niebieski był mniejszy a łóżko miało bardziej rozsądne
proporcje.
Musiałam zakładać do spania kolejne porcje
bielizny przygotowane przez Alice, chociaż na szczęście
nie
odsłaniały one tak wiele jak skąpe bikini które dla mnie
spakowała. Zastanawiałam się, czy ona sobie
wyobrażała jak
będę wyglądać w tych rzeczach i natychmiast poczułam się
skrępowana.
Zaczęłam delikatnie, od niewinnej satyny w
kolorze kości słoniowej. Bałam się, że pokazanie większej
ilości
ciała może spowodować więcej szkody niż pożytku, ale byłam
gotowa spróbować wszystkiego.
Wydawało się jakby, Edward w
ogóle nie zauważył różnicy. Zupełnie tak jakbym miała na sobie
te samą,
spoconą koszulkę którą nosiłam w domu.
Siniaki
miały się już lepiej, żółtawe miejscami i znikające grupami-
więc dzisiaj wyciągnęłam
najseksowniejszy komplet i poszłam
się uszykować do łazienki. Był czarny, koronkowy i
zawstydzał
nawet, gdy nie miałam go jeszcze na sobie.
Uważałam, żeby nie spojrzeć w lustro zanim wróciłam
do
sypialni. Nie chciałam się zdenerwować.
Miałam
satysfakcje gdy zobaczyłam jak oczy wyszły mu z orbit, zanim
jeszcze spytałam go o wrażenie.
- Więc, co myślisz?-
spytałam obracając się, tak by mógł zobaczyć mnie z każdej
strony.
- Wyglądasz pięknie. Jak zawsze. - wykrztusił.
-
Dzięki. - Odpowiedziałam cierpko.
Byłam zbyt zmęczona by
odmówić sobie szybkiego wdrapania się na miękkie łóżko. Objął
mnie ramieniem
i przytulił do swojego torsu, ale to było
akurat normalne - jest zbyt gorąco by spać bez dotyku
jego
chłodnego ciała.
- Zawrzyjmy umowę - powiedziałam
śpiącym głosem.
- Nie zawieram z Tobą żadnych umów. -
odpowiedział.
- Nie wiesz nawet co chce Ci zaoferować.
-
To nie ma znaczenia.
Westchnęłam. - Cholera… a tak chciałam…
no cóż.
Przymknęłam powieki i zostawiłam przynętę.
Ziewnęłam.
Trwało to tylko minutę - ale wystarczyło, żebym
spanikowała.
- Dobrze już. Czego chcesz?
Zacisnęłam
zęby, walcząc by się nie uśmiechnąć. Jeśli jest jedna rzecz,
której nie może się oprzeć, to
był to zdecydowanie strzał
w dziesiątkę.
- Więc, tak sobie myślałam…Wiem, że ta
cała sprawa z Dartmouth to miała być tylko przykrywka,
ale
szczerze, jeden semestr na studiach prawdopodobnie nie byłby
taki zły. - powiedziałam,
odzwierciedlając jego dawne słowa,
kiedy starał się przekonać mnie do odłożenia terminu
zostania
wampirem. - Założę się, że Charlie będzie
podekscytowany wiadomościami z Dartmouth. Oczywiście,
może
będę się czuła dziwnie wśród tych wszystkich mózgowców.
Ciągle… osiemnaście, dziewiętnaście
lat. To naprawdę nie
jest duża różnica. Przecież w ciągu roku strasznie nie
urosnę.
Przez chwile milczał. Potem, niskim głosem,
powiedział: - Poczekasz. Pozostaniesz człowiekiem.
Ugryzłam
się w język, pozwoliłam by propozycja zatonęła.
- Dlaczego
mi to robisz?- powiedział przez zęby, ze złością w głosie.
-
Czyż nie jest wystarczająco ciężko bez tego wszystkiego?
Chwycił
garść koronek, które zmierzwiały moje udo. Przez chwile myślałam,
że wyrwie je wraz ze
szwami. Potem, jego ręka się rozluźniła.
- To nie ma znaczenia, nie zawre z Tobą żadnej umowy.
- Chcę
iść na studia.
- Nie, nie chcesz. I nic nie jest warte tego,
by znów ryzykować Twoje życie.
- Ale ja chcę iść. Cóż,
nie chodzi tu do końca o same studia. Chcę trochę dłużej pobyć
człowiekiem.
Zamknął oczy i wydusił przez nos - Doprowadzasz
mnie do szaleństwa, Bello. Czyż nie poruszaliśmy tej
kwestii
miliony razy?! Zawsze błagałaś mnie by zostać wampirem jak
najszybciej.
- Tak, ale teraz istnieje nowy powód by pozostać
człowiekiem, którego wcześniej nie było.
- Co takiego?
-
Zgadnij - powiedziałam i wywlekłam się z poduszek by go
pocałować.
Odwzajemnił pocałunek, ale nie w taki sposób by
dać mi do zrozumienia, że wygrywam, tylko ostrożnie,
tak by
nie zranić moich uczuć. Był mistrzem w samokontroli. Delikatnie
odciągnął mnie od siebie i
ukołysał na swoim torsie.
-
Jesteś taka ludzka Bello, kierują Tobą hormony. - zachichotał.
-
W tym rzecz, Edwardzie. Lubię tę część bycia człowiekiem. Nie
chce z tego jeszcze rezygnować. Nie
chce czekać przez tyle lat
jako ześwirowana na punkcie krwi nowonarodzona, żeby ta część do
mnie
wróciła.
Ziewnęłam, a on się uśmiechnął.
-
Jesteś zmęczona, śpij kochanie. - Zaczął nucić kołysankę ,
którą skomponował, gdy pierwszy raz się
spotkaliśmy.
-
Zastanawiam się, dlaczego jestem taka zmęczona - wymamrotałam
sarkastycznie. - To przecież nie
może być część Twojego
planu.
Zachichotał i wrócił do nucenia kołysanki.
-
Myślisz, że im bardziej jestem zmęczona, tym lepiej mi się
śpi.
Piosenka się urwała. - Bello, śpisz jak zabita. Odkąd
tu przyjechaliśmy nie powiedziałaś ani jednego
słowa przez
sen. Gdybyś nie chrapała, bałbym się, że zapadłaś w
śpiączkę.
Zignorowałam wzmiankę o chrapaniu, ja nie
chrapie. - Nie rzucałam się? To dziwne. Zawsze, gdy mam
koszmary
strasznie się wiercę w łóżku. I krzyczę.
- Masz
koszmary?
- Bardzo wyraziste. Męczące. - ziewnęłam. - Nie
mogę uwierzyć, że nie paplałam o tym przez całą noc.
- O
czym są?
- O różnych rzeczach - ale takie same, z powodu
kolorów.
- Kolorów?
- Są takie jasne i prawdziwe. Zwykle
gdy śnię, wiem o tym, że to sen. W tym wypadku jest inaczej.
To
sprawia, że są bardziej przerażające.
Wydawał się
zaniepokojony gdy znowu przemówił.
- Co Cię
przeraża?
Wzdrygnęłam się. - Głównie… – zawahałam
się.
- Głównie..?
Nie byłam pewna dlaczego, ale nie
chciałam mu powiedzieć o dziecku, powracającym w moich
koszmarach;
było to coś osobistego w całym tym horrorze. Więc, zamiast dać
mu pełną odpowiedz,
podałam tylko jeden element.
Wystarczający by mnie przerazić, mnie lub kogokolwiek innego.
-
Volturi – wyszeptałam.
Przytulił mnie mocniej. - Nie będą
nam już zawracać głowy. Wkrótce będziesz nieśmiertelna i nie
będą
mieli powodu by nas nachodzić.
Pozwoliłam mu by
mnie rozluźnił, ale czułam się winna, że wprowadziłam go w
błąd. Koszmary nie były
dokładnie takie. Nie bałam się o
siebie – bałam się o chłopca.
Nie był tym samym chłopcem
z pierwszego snu – małym wampirem o czerwonych oczach, na stosie
z
trupów ludzi których kochałam. Chłopiec, o którym śniłam
4 raz w tym tygodniu, był zdecydowanie
człowiekiem; miał
zarumienione policzki i szeroko otwarte jasno zielone oczy. Ale tak
samo jak to drugie
dziecko, trząsł się ze strachu gdy Volturi
zbliżali się w naszym kierunku.
W tym śnie, który był
zarówno nowy jak i stary, po prostu musiałam chronić nieznane
dziecko. Nie było
innej możliwości. W tym samym czasie
wiedziałam, że odniosę porażkę.
Zauważył przygnębienie
na mojej twarzy. - Co mogę zrobić by Ci pomóc?
Otrząsnęłam
się. - Edward, to są tylko sny.
- Chcesz, żebym Ci zaśpiewał?
Będę śpiewał całą noc, jeśli to odciągnie te złe sny.
-
Nie są takie złe. Niektóre są miłe. Takie… kolorowe. Pod wodą,
z rybami i koralowcami. Wydaje się,
jakby działo się to
naprawdę - nie wiem, że śnię. Może ta wyspa stanowi problem, tu
jest tak jasno.
- Chcesz wrócić do domu?
- Nie, nie
teraz. Możemy jeszcze trochę zostać?
- Bello, możemy zostać
jak długo zechcesz. – obiecał mi.
- Kiedy zaczyna się
semestr? Wcześniej nie zwracałam na to uwagi.
Westchnął.
Może znów zaczął nucić, ale nie byłam pewna, szybko
zasnęłam.
Później, gdy obudziłam się w ciemności, byłam
w szoku. Sen, był taki prawdziwy, żywy, uczuciowy…
Głośno
westchnęłam, zdezorientowana w ciemnym pokoju. Ledwie sekundę temu
wydawało się jakbym
była pod lśniącym słońcem.
-
Bella? – wyszeptał Edward i objąwszy mnie ramieniem potrząsnął
mną delikatnie. - Wszystko w
porządku kochanie?
- Oh -
znów westchnęłam. Tylko sen. Ku mojemu, całkowitemu zaskoczeniu
łzy popłynęły mi z oczu,
zupełnie niespodziewanie.
-
Bella! - powiedział głośniej, alarmująco. - Co się dzieje? -
Otarł łzy z moich gorących policzków swoimi
zimnymi palcami,
ale natychmiast popłynęły następne.
- To był tylko sen. -
Nie wyzbyłam się szlochu, który załamywał mój głos.
Bezsensowne łzy
przeszkadzały, ale nie miałam kontroli nad tą
zdumiewającą rozpaczą, która mnie ogarnęła.
Tak bardzo
chciałam, by sen był prawdziwy.
- Jest dobrze kochanie, nic Ci
nie jest. Jestem tutaj. - Bujał mnie w przód i w tył, trochę za
szybko by
mnie uspokoić. - Miałaś kolejny koszmar? To nie
była prawda, to nie była prawda.
- To nie był koszmar. –
Potrząsnęłam głową wycierając oczy. - To był dobry sen. - Głos
znów mi się
załamał.
- Więc dlaczego płaczesz? -
zapytał, zdezorientowany.
- Ponieważ się obudziłam –
jęknęłam, oplatając rękami jego szyje.
Zaśmiał się, ale
był to śmiech pełen troski.
- Wszystko dobrze, Bella. Weź
głęboki wdech.
- To było takie prawdziwe - zapłakałam. -
Chciałam, żeby to była prawda.
- Opowiedz mi o tym –
nakłaniał. - Może to Ci pomoże.
- Byliśmy na plaży... -
przeciągałam, by spojrzeć oczami pełnymi łez, na jego
zaniepokojoną, anielską
twarz, niewyraźną w ciemności.
Gapiłam się na niego, aż poczułam niezrozumiały żal.
- I?
– w końcu podpowiedział.
Zmrużyłam oczy, byłam rozdarta.
- Oh, Edwardzie…
- Bella, powiedz mi. - oczy miał dzikie ze
zmartwienia, głos wypełniony bólem.
Ale nie mogłam. Zamiast
coś powiedzieć, znów chwyciłam kurczowo jego szyje i gorąco
wpoiłam się w
jego usta. To nie było pożądanie - to była
potrzeba, doskonałe lekarstwo na ból. Jego odpowiedz
była
natychmiastowa. Walczył ze mną, najdelikatniej jak tylko
mógł, ku swojemu zdziwieniu, odciągnął mnie
trzymając za
ramiona.
- Nie, Bello - nalegał, patrzył na mnie tak, jakby
bał się, że postradałam zmysły.
Moje ręce opuszczone,
pokonane, dziwne łzy spływające nowym strumieniem, nowy szloch
ugrzązł mi w
gardle. Miał racje - musiałam
zwariować.
Patrzył się na mnie zdezorientowanymi, cierpiącymi
oczami.
- Prze- prze-przepraszam – wymamrotałam.
Ale
nagle przyciągnął mnie do siebie i przytulił mocno do swojej
marmurowej klatki.
- Nie mogę Bello, nie mogę! – jego jęk
był pełen agonii.
- Proszę – błagałam szepcząc w jego
skórę. - Proszę, Edwardzie?
Nie mogę powiedzieć, czy
poruszył go mój łzawy głos, czy nie był przygotowany na smutek
mojego ataku,
czy też jego potrzeba była nie do zniesienia w
tym momencie, tak samo jak moja. Ale jakikolwiek był
powód,
przyciągnął moje usta do swoich, poddając się z jękiem.
I
zaczęliśmy w miejscu, gdzie skończył się mój sen.
Pozostałam
nieruchoma gdy obudziłam się nad ranem i starałam się nawet nie
oddychać. Bałam się
otworzyć oczy. Leżałam wzdłuż klatki
Edwarda; był bardzo sztywny a jego ramiona mnie nie obejmowały.
To
był zły znak. Bałam się przyznać, że nie śpię, nie chciałam
zobaczyć jego rozgniewanej twarzy.
Ostrożnie uniosłam rzęsy.
Gapił się w ciemny sufit, ręce miał skrzyżowane z tyłu głowy.
Uniosłam oczy by
przyjrzeć się dokładnie jego twarzy. Była
spokojna, pozbawiona ekspresji.
- Jak bardzo mam przechlapane? –
zapytałam niziutkim głosem.
- Bardzo - powiedział, ale
odwrócił głowę i uśmiechnął się z wyższością i
zadowoleniem.
Odetchnęłam z ulgą. - Przepraszam –
powiedziałam. - Nie chciałam… nie wiem, co we mnie wstąpiło
w
nocy. - Potrząsnęłam głową na samo wspomnienie tych
irracjonalnych łez, tego ściśniętego żalu.
- Nie
powiedziałaś mi o czym był Twój sen.
- Zdaje się, że nie –
ale w pewien sposób pokazałam Ci o czym był. – Zaśmiałam się
nerwowo.
- Oh – powiedział. Jego oczy się rozszerzyły, a
potem mrugnął. - Interesujące.
- To był naprawdę bardzo
dobry sen - wymamrotałam. Nie skomentował, więc chwile później
zapytałam: -
Wybaczysz mi?
- Myślę o tym.
Usiadłam,
planując wszystko zbadać - nie było przynajmniej żadnych piór.
Ale, gdy tylko się
poruszyłam, poczułam zawrót głowy.
Położyłam się z powrotem na poduszki.
- Wow... zawrót
głowy.
Otulił mnie ramieniem. - Spałaś bardzo długo.
Dwanaście godzin.
- Dwanaście? - Dziwnie.
Obejrzałam się
niepozornie w trakcie gdy mówiłam. Wyglądałam dobrze. Siniaki na
ramionach wciąż
miały tydzień, żółkły. Rozciągnęłam
się; czułam się dobrze. Co więcej, lepiej niż dobrze.
- Czy
inwentarz jest cały?
Skinęłam głową zakłopotana. -
Wszystkie poduszki chyba przetrwały.
- Niestety, nie mogę tego
powiedzieć o twojej, hm, koszulce nocnej. - Wskazał stopę łóżka,
gdzie kilka
skrawków czarnej koronki spływało wzdłuż
jedwabnego prześcieradła.
- Szkoda – powiedziałam. -
Lubiłam ją.
- Ja też.
- Były jeszcze jakieś szkody? –
zapytałam onieśmielona.
- Będę musiał kupić Esme nową
ramę do łóżka – przyznał, spoglądając ponad swoje ramiona.
Podążyłam za
jego wzrokiem i byłam w szoku gdy zobaczyłam,
że wielki kawałek drewna najwyraźniej został wyrwany z
lewej
strony zagłówka.
- Hmm. - zmarszczyłam brwi. - Dziwne, że
tego nie usłyszałam.
- Wydawałaś się być niebywale nie
zainteresowana, gdyż Twoja uwaga skupiła się na czymś innym.
-
Byłam zbyt pochłonięta. – przyznałam, rumieniąc się aż do
czerwoności.
Dotknął mojego gorącego policzka i westchnął.
- Będzie mi tego naprawdę brakowało.
Patrzyłam na jego
twarz, szukając jakiegoś znaku złości czy wyrzutów sumienia.
Spojrzeliśmy się na
siebie, równocześnie: jego wyraz twarzy
był spokojny ale trudny do odczytania.
- Jak się
czujesz?
Zaśmiał się.
- Co? – zażądałam.
-
Wyglądasz na winną – jakbyś popełniła przestępstwo.
-
Czuje się winna. – wymamrotałam.
- Więc uwiodłaś swojego
zbyt uległego męża. To nie jest poważne przestępstwo.
Droczył
się ze mną.
Moje policzki znów się rozgrzały. - Słowo
uwiedziony oznacza w pewnym sensie premedytację.
- Może to
nieodpowiednie słowo. – zgodził się.
- Nie jesteś zły?
-
Nie jestem zły. – uśmiechnął się.
- Dlaczego nie?
-
Cóż... – Spauzował. - Po pierwsze, nie zrobiłem Ci krzywdy. Tym
razem łatwiej było mi się kontrolować,
kierować nadmiarem.
- Mrugnął w kierunku zniszczonej ramy. - Może dlatego, że tym
razem wiedziałem
czego się spodziewać.
Uśmiech pełen
nadziei rozjaśnił moją twarz. - Mówiłam Ci, że wszystko zależy
od praktyki. - Wywrócił
oczami.
Zaburczało mi w brzuchu,
a on się roześmiał. - Czas śniadania dla człowieka? –
zapytał.
- Chętnie – powiedziałam, wyskakując z łóżka.
Poruszyłam się jednak zbyt szybko i zanim odzyskałam
równowagę,
zatoczyłam się chwiejnym krokiem. Złapał mnie zanim wywróciłam
się na kredens.
- Wszystko w porządku?
- Jeśli nie będę
miała lepszej równowagi w następnym życiu, zażądam
refundacji
To ja gotowałam tego ranka, smażąc jajka - byłam
zbyt głodna na coś bardziej wyszukanego.
Niecierpliwie,
wrzuciłam je na talerz po kilku minutach.
- Od kiedy jesz jajka
w taki sposób? - zapytał.
- Od teraz.
- Wiesz ile jajek
zjadłaś od kiedy tu jesteśmy? - Podniósł wieko kosza na śmieci;
był wypełniony pustymi
kartonami po jajkach.
- Dziwne –
powiedziałam połykając gorącego gryza. - To miejsce zmienia mój
apetyt. I moje sny i moją i
tak niepewną równowagę. Ale
podoba mi się tutaj. Chociaż i tak niedługo będziemy musieli
wyjechać,
czyż nie? Żeby dotrzeć do Dartmouth na czas? Wow,
chyba musimy znaleźć jakieś miejsce do
zamieszkania
itp.
Usiadł obok mnie. - Możesz dać sobie spokój z tymi
gadkami o studiach - dostałaś to, czego chciałaś. I
nie
zawarliśmy umowy, więc nie przeciągniemy struny.
Parsknęłam.
- To nie były roszczenia, Edwardzie. Nie chce spędzać czasu na
spiskowaniu, tak jak to
robią niektórzy ludzie. „Co możemy
zrobić by Bella wyszła dziś z domu?” - Powiedziałam,
kiepsko
imitując jego głos. Zaśmiał się, nie zażenowany. -
Naprawdę, chcę spędzić jeszcze trochę więcej czasu
jako
człowiek. - Przytuliłam się go jego nagiego torsu. - Jeszcze, nie
mam dosyć.
Spojrzał na mnie podejrzliwie. - Dla tego?
–zapytał, łapiąc moją rękę która przesuwała się w dół
jego
brzucha. - Sex był kluczem przez cały czas? - Wywrócił
oczami. - Dlaczego o tym nie pomyślałem?-
wymamrotał z
sarkazmem. - Zachowałbym wiele swoich argumentów.
Zaśmiałam
się. - Tak, prawdopodobnie.
- Jesteś taka ludzka –
powtórzył.
- Wiem.
Uśmiechnął się delikatnie. -
Jedziemy do Dartmouth? Naprawdę?
- Prawdopodobnie wylecę po
pierwszym semestrze.
- Będę udzielał Ci prywatnych lekcji –
uśmiechnął się szeroko. - Pokochasz studia.
- Myślisz, że
uda nam się jeszcze znaleźć mieszkanie?
Wykrzywił twarz,
jakby czuł się winny. - Cóż, w pewnym sensie już mamy tam dom.
Wiesz, w razie
czego.
- Kupiłeś dom?
- Niezła
nieruchomość to dobry interes
Podniosłam jedną brew ale
szybko ją opuściłam. - Więc jesteśmy gotowi.
- Będziemy
musieli zatrzymać Twój ,, wcześniejszy” samochód na trochę
dłużej.
- Tak, nie jestem odporna na czołgi.
Uśmiechnął
się szeroko.
- Jak długo możemy jeszcze zostać? –
zapytałam.
- Mieścimy się w czasie. Możemy zostać jeszcze
kilka tygodni, jeśli chcesz. Zanim wyjedziemy do New
Hampshire
możemy jeszcze odwiedzić Charliego. Możemy też spędzić Boże
Narodzenie z Renee...
Jego słowa rysowały bardzo szczęśliwą
niedaleką przyszłość, wolną od bólu, dostępną dla
wszystkich.
Jacob - zaszufladkowany, zapominany, teraz
zaszczekał. Skorygowałam moje myśli - dla prawie
wszystkich.
To
wcale nie robiło się łatwiejsze. Teraz, gdy odkryłam, jak
przyjemne mogłoby by być życie ludzkie,
byłam kuszona by
trochę zmienić swoje plany. Osiemnaście czy dziewiętnaście,
dziewiętnaście czy
dwadzieścia... Czy to naprawdę miało
znaczenie? Nie może się zdarzyć zbyt wiele przez rok. A
bycie
człowiekiem z Edwardem…Wybór stawał się trudniejszy
z każdym dniem.
- Kilka tygodni – zgodziłam się. A później,
bo nigdy nie wydawało się, że czasu będzie wystarczająco
dużo,
dodałam - więc, tak sobie myślałam o tym, o czym mówiłam
wcześniej- praktyka.
Zaśmiał się. - Możemy z tym poczekać?
Słyszę łódź. Ekipa sprzątająca dotarła.
Kazał mi
poczekać. Czy to oznacza, że nie będzie już robił problemów
jeśli chodzi o praktykę?
Uśmiechnęłam się.
- Daj mi
wytłumaczyć Gustavo o co chodzi z tym bałaganem w białym pokoju,
a potem możemy wyjść.
Jest takie miejsce na południu
wyspy...
- Nie chcę wychodzić. Nie chcę się wspinać dziś
po wyspie. Chcę zostać i obejrzeć film
Zacisnął usta, tak
aby nie śmiać się z tonu mojego głosu. - Dobrze, cokolwiek
zechcesz. Wybierz jakiś,
ja w tym czasie pójdę otworzyć
drzwi.
- Nie słyszałam pukania.
Nadstawił uszy, pół
sekundy później słychać było stukającą kołatkę na drzwiach.
Uśmiechnął się szeroko
i udał się na
korytarz.
Przeglądałam tytuły płyt na półkach pod wielkim
telewizorem. Ciężko było się na coś zdecydować, było tu
więcej
płyt DVD niż w wypożyczalni.
Słyszałam niski, aksamitny
głos Edwarda dochodzący z korytarza - rozmawiał posługując
się
perfekcyjnym portugalskim. Inny, szorstki, ludzki głos
odpowiadał w tym samym języku.
Edward wpuścił ich do środka,
wskazując na kuchnie. Dwójka Brazylijczyków wyglądała przy nim
na
niesamowicie niskich i ciemnych. Jednym był okrągły
mężczyzna, druga to szczupła kobieta, obydwoje z
pomarszczonymi
twarzami. Edward wskazał na mnie z uśmiechem pełnym dumy i
usłyszałam swoje imię
pośród nieznanych mi
słów.
Zarumieniłam się gdy przypomniałam sobie o bałaganie
w białym pokoju, który wkrótce odkryją. Mały
człowieczek
uśmiechnął się do mnie grzecznie.
Ale mała, chuda kobieta o
skórze barwy kawy nie uśmiechała się. Gapiła się na mnie z
wielkim szokiem i
zmartwieniem, jej oczy były pełne strachu.
Zanim zdarzyłam zareagować, Edward wskazał im dokąd
mają za
nim iść i już ich nie było.
Kiedy pojawił się ponownie,
był sam. Poszedł szybko do mnie i objął.
- Co z nią? -
zapytałam nagle, pamiętając jej pełen paniki wyraz
twarzy.
Wzruszył ramionami, niczym nie zaniepokojony. - Kaure
jest częściowo Indianką Ticuna. Dorastała jako
osoba
bardziej przesądna - choć możesz to nazwać bardziej świadoma –
niż ludzie we współczesnym
świecie. Podejrzewa kim jestem,
albo jest bardzo blisko.
Nie wydawał się tym martwić. - Mają
tu swoje własne legendy. Libishomen - pijący krew demon,
który
łapie wyłącznie pięknie kobiety. - Spojrzał na
mnie.
Tylko piękne kobiety? Cóż, to był w pewnym sensie
komplement.
- Wyglądała na przerażoną – powiedziałam.
-
Bo jest – ale głównie boi się o Ciebie.
- O mnie?
-
Boi się o to, że trzymam Cię tu zupełnie samą. - Zachichotał i
spojrzał na ścianę z filmami.
- No cóż, może wybierzemy
coś do obejrzenia? To możliwa do przyjęcia ludzka czynność.
-
Tak. Myślę, że filmy przekonają ją, że jesteś człowiekiem.
Zaśmiałam się i objęłam go za szyje, stając
na palcach.
Pochylił się tak, żebym mogła go pocałować, obejmując mnie
przy tym i unosząc lekko, abym
nie musiała się zbytnio
męczyć.
- Filmidło, powidło - wymamrotałam gdy jego usta
całowały moją szyje, wtopiłam palce w jego brązowe
włosy.
Wtedy
usłyszałam sapnięcie i nagle mnie postawił. Kaure stała sztywno
w korytarzu, miała pierze w
swoich czarnych włosach, worek
piór zawieszony na ramionach i przerażenie na twarzy. Patrzyła się
na
mnie z wytrzeszczonym wzrokiem, zarumieniłam się i
spuściłam głowę. Po chwili doszła do siebie i
wymamrotała
coś, co nawet w obcym języku brzmiało jak przeprosiny. Edward
uśmiechnął się i
odpowiedział przyjaznym tonem. Odwróciła
wzrok i wróciła do korytarza.
- Myślała to, co myślę, że
myślała? – wymamrotałam.
Rozśmieszył go szyk mojego
zdania. - Tak.
- Ten. – powiedziałam wybierając pierwszy z
brzegu film. - Włącz i udawajmy, że go oglądamy.
To był
jakiś stary musical pełen roześmianych twarzy i puchatych
sukienek.
- Bardzo miodowo-miesiącowy. - Edward
zaaprobował.
Kiedy aktorzy na ekranie tańczyli do piosenki
tytułowej, ułożyłam się na sofie i wsunęłam się w
ramiona
Edwarda.
- Przeniesiemy się teraz do białego
pokoju? - zapytałam leniwie.
- Nie wiem… zdążyłem skręcić
zagłówek w innym pokoju – nie możliwy do naprawy. Może
jeśli
ograniczymy szkody tylko na jeden obszar domu, Esme znów
nas kiedyś zaprosi.
- Więc będą jeszcze jakieś szkody? –
uśmiechnęłam się szeroko.
Uśmiał się z mojej reakcji. -
Myślę, że będzie bezpieczniej jeśli zrobimy to z premedytacją,
niż gdybyś
miałabyś znowu mnie zaatakować.
- To byłaby
tylko kwestia czasu - zgodziłam się rozluźniona, ale krew w żyłach
zaczęła pulsować mi
szybciej.
- Coś nie tak z Twoim
sercem?
- Nie. Jestem zdrowa jak koń. - spauzowałam. - Chcesz
teraz zbadać tą strefę zburzenia?
- Będzie uprzejmiej jeśli
poczekamy, aż wyjdą. Ty możesz nie zauważać tego, że rozrywam
meble na
strzępy, ale ich prawdopodobnie by to
przeraziło.
Szczerze, zapomniałam, że są jacyś ludzie w
drugim pokoju. - Racja.
Gustavo i Kaure poruszali się cichutko
po domu, kiedy ja czekałam aż wyjdą, oglądając
szczęśliwe
zakończenie na ekranie. Zaczynałam być śpiąca,
choć według Edwarda spałam pół dnia; wtedy doszedł do
mnie
szorstki głos.
Edward usiadł i odpowiedział Gustavo
posługując się nienagannym portugalskim. Gustavo przytaknął i
udał
się w kierunku drzwi.
- Skończyli. – powiedział
mi Edward.
- Czy to znaczy, że jesteśmy teraz sami?
-
Może najpierw lunch? – zasugerował.
Ugryzłam się w wargę;
to był dylemat. Byłam bardzo głodna.
Z uśmiechem, wziął
mnie za rękę i zaprowadził do kuchni. Znał moją twarz tak
dobrze, że nie miało
znaczenia to, że nie potrafił czytać w
moich myślach.
- To wymyka się z pod kontroli – pożaliłam
się, gdy w końcu poczułam się pełna.
- Chcesz popływać
popołudniu z delfinami, żeby spalić kalorie? – zapytał.
-
Może później, znam inny sposób by spalić kalorie.
- A cóż
to takiego?
- Cóż... został jeszcze kawałek tego okropnego
zagłówka...
Ale nie dokończyłam. Już zdążył wziąć mnie
w ramiona, jego usta uciszyły moje i z nadludzką prędkością
zaniósł
mnie do niebieskiego pokoju.
Niespodziewany
Linia
ciemności posuwała się w moją stronę poprzez mgłę okrywającą
nas niczym całun. Mogłam dostrzec
ich ciemno rubinowe oczy
iskrzące się w pożądaniu, pałające żądzą mordu. Wargi
naciągnięte nad ostre,
mokre zęby – niektóre w warknięciu,
inne w uśmiechu.
Usłyszałam za sobą szloch dziecka, ale nie
mogłam się odwrócić by na nie spojrzeć. Chociaż
rozpaczliwie
pragnęłam upewnić się, czy jest bezpieczne, nie
mogłam pozwolić sobie na rozproszenie uwagi.
Zbliżali się,
czarne szaty powiewały z każdym ruchem. Widziałam ich dłonie
wygięte niczym zbielałe
szpony.
Zaczęli się
przemieszczać, ustawiając się tak, aby zajść nas ze wszystkich
stron. Jesteśmy otoczeni.
Umrzemy.
I wtedy, niczym
rozbłysk pioruna, obraz stał się inny. Pozornie nic się nie
zmieniło – Volturi ciągle się
przysuwali, gotowi by zabić.
Tym, co naprawdę uległo zmianie, był sposób, w jaki patrzyłam na
tę scenę.
Nagle byłam tego złakniona. Chciałam, by
zaatakowali. Panika zamieniła się w zew krwi, przykucnęłam,
na
mojej twarzy pojawił się uśmiech, warknięcie wydobyło
się zza obnażonych zębów.
Usiadłam gwałtownie, wyrwana ze
snu.
Pokój był ciemny. Było także przeraźliwie gorąco. Pot
splątał mi włosy na skroniach i owinął je wzdłuż
szyi.
Po
omacku przeszukałam gorące prześcieradło. Było puste.
-
Edward?
Właśnie wtedy moje palce natrafiły na coś gładkiego,
płaskiego i sztywnego. Kartka papieru złożona na
pół.
Zabrałam liścik ze sobą i wymacałam drogę przez pokój do
włącznika światła.
Notka była zaadresowana do pani
Cullen.
--Mam nadzieję, ze nie obudzisz się i nie dostrzeżesz
mojej nieobecności, jednak jeżeli tak się stanie-
niebawem
wrócę. Poszedłem na ląd zapolować. Wracaj do snu, będę przy
tobie, kiedy się przebudzisz.
Kocham cię.--
Westchnęłam.
Jesteśmy tu od dwóch tygodni, więc powinnam spodziewać się, że
będzie musiał odejść,
jednak nie zastanawiałam się nad tym
kiedy. Miałam wrażenie, że znajdujemy się tu poza czasem,
po
prostu unosząc się w doskonałym stanie. Starłam pot z
czoła. Byłam zupełnie rozbudzona, chociaż zegar
na komodzie
wskazywał dopiero po pierwszej. Wiedziałam, że nie będę w stanie
zasnąć taka gorąca i
lepka. Nie wspominając o tym, że gdy
tylko wyłączę światło i zamknę oczy, z pewnością znów
zobaczę
czające się w mroku postacie.
Wstałam i
zaczęłam bez celu błąkać się po domu, włączając światła.
Bez Edwarda wydawał się taki wielki
i pusty. Taki
inny.
Przystanęłam w kuchni i zdecydowałam, że może
jedzenie da mi pocieszenie, którego potrzebuję.
Szperałam w
lodówce, aż znalazłam wszystkie składniki potrzebne, by
przygotować smażonego kurczaka.
Pryskanie i skwierczenie w
rondlu było miłym, swojskim odgłosem; poczułam się
spokojniejsza, kiedy
wypełniło ciszę.
Kurczak pachniał
tak dobrze, że zaczęłam go jeść prosto z rondla, przy okazji
parząc sobie język. Po
piątym albo szóstym kęsie mój język
ochłodził się już wystarczająco, bym poczuła jego smak.
Zaczęłam
żuć wolniej. Czy coś było z nim nie tak?
Obejrzałam mięso jednak było białe, przyszło mi do głowy,
że
mogło nie wysmażyć się do końca. Wzięłam jeszcze
jeden próbny kęs; przeżułam dwa razy. Ble –
stanowczo
niedobre. Zerwałam się by wypluć go do zlewu. Nagle zapach
kurczaka i oleju stał się
odrażający. Wzięłam cały talerz
i wyrzuciłam jedzenie do śmieci, a następnie otworzyłam okno,
by
pozbyć się tego wstrętnego zapachu. Na zewnątrz wiał
chłodny wietrzyk. Działał kojąco na moją skórę.
Nagle
poczułam zmęczenie, ale nie chciałam wracać do gorącego pokoju.
Otworzyłam więc więcej okien w
pokoju, w którym znajdował
się telewizor i położyłam się na kanapie dokładnie przed nim.
Włączyłam ten
sam film, który oglądaliśmy poprzedniego
dnia i szybko zapadłam w sen w czasie pogodnej
początkowej
piosenki.
Kiedy ponownie otworzyłam oczy
słońce było w połowie swojej wędrówki po niebie, lecz to nie
światło
mnie obudziło. Obejmowały mnie chłodne ramiona,
przyciągały do niego. W tym samym czasie gwałtowny
ból
eksplodował w moim żołądku, jakbym zarobiła cios w brzuch.
-
Przepraszam – szepnął Edward, przesuwając zimną dłonią po
moim lepkim czole. - Tak wiele brakuje mi
do doskonałości. Nie
pomyślałem, jak gorąco ci będzie, kiedy odejdę. Następnym razem
zanim wyjdę
zamontuję klimatyzator.
Nie mogłam skupić
się na jego słowach.
– Przepraszam! – wysapałam, usiłując
uwolnić się z jego objęć.
Momentalnie stracił dobry
humor.
– Bello?
Pomknęłam do łazienki, ręką
zatykając usta. Poczułam się tak potwornie, że początkowo nawet
nie
dbałam o to, że był ze mną, gdy kucnęłam przy toalecie
i gwałtownie zwymiotowałam.
- Bello? Co się dzieje?
Na
razie nie mogłam odpowiedzieć. Podtrzymując mnie z troską i
trzymając moje włosy z daleka od
twarzy, czekał aż znów
będę zdolna oddychać.
- Cholerny zepsuty kurczak –
jęknęłam.
- Wszystko w porządku? – w jego głosie dało
się wyczuć napięcie.
- W porządku – wydyszałam - To tylko
zatrucie pokarmowe. Nie musisz na to patrzeć. Odejdź.
- Marne
szanse, Bello.
- Odejdź – jęknęłam znowu, próbując
wstać, by wypłukać usta. Pomógł mi delikatnie, ignorując
słabe
pchnięcia, które w niego wymierzyłam.
Gdy już
moje usta były czyste zaniósł mnie do łóżka i ostrożnie
posadził, wspierając swoim ramieniem.
- Zatrucie pokarmowe?
-
No – wychrypiałam – Ostatniej nocy zrobiłam kurczaka. Nie
smakował dobrze, więc go wyrzuciłam. Ale
wcześniej zjadłam
kilka kęsów.
Położył chłodną dłoń na moim czole. Miłe
uczucie. – Jak się teraz czujesz?
Pomyślałam o tym przez
chwilę. Mdłości odeszły równie gwałtownie, jak się pojawiły i
czułam się jak
każdego innego ranka.
– Całkiem
nieźle. Właściwie to trochę głodna.
Kazał mi odczekać
godzinę i ograniczyć się do dużej szklanki wody, zanim usmażył
jajka. Czułam się
zupełnie normalnie, może tylko odrobinę
zmęczona po pobudce w środku nocy. Włączył CNN – tak
bardzo
straciliśmy kontakt z rzeczywistością, że mogła rozpętać się
trzecia wojna światowa, a my
nawet byśmy o tym nie wiedzieli –
rozłożyłam się sennie na jego kolanach.
Znudziłam się
wiadomościami i obróciłam, by go pocałować. Dokładnie tak jak
rano, gdy się poruszyłam
ostry ból uderzył w mój żołądek.
Oderwałam się od niego z dłonią ciasno zaciśniętą na
ustach.
Wiedziałam, że tym razem na pewno nie dotrę do
łazienki, więc pobiegłam do kuchennego zlewu.
Znów trzymał
moje włosy.
- Może powinniśmy wrócić do Rio, zobaczyć się
z lekarzem. – zasugerował z troską, kiedy płukałam
później
usta. Pokręciłam głową i oddaliłam się w stronę korytarza.
Lekarz był niepotrzebny.
– Będę zdrowa zaraz po tym, jak
wyszoruję zęby.
Kiedy smak w ustach był już lepszy, poszłam
szukać w walizce apteczki, którą spakowała dla mnie Alice,
pełnej
ludzkich rzeczy, jak bandaże, środki przeciwbólowe – i
stanowiący w tej chwili mój cel – Pepto-
Bismol*. Może uda
mi się uspokoić żołądek i jednocześnie Edwarda. Ale zanim
znalazłam Pepto,
* Pepto – Bismol - środek stosowany w
leczeniu niewielkich dolegliwości układu pokarmowego. (przyp.
tłum.)
przypadkiem natknęłam się na coś innego, co
zapakowała mi Alice. Podniosłam małe niebieskie pudełeczko
i
trzymając w dłoni gapiłam się na nie przez dłuższą chwilę,
zapominając o wszystkim innym.
Potem zaczęłam liczyć. Raz.
Drugi. Ponownie.
Wynik wstrząsnął mną; pudełeczko spadło z
powrotem do walizki.
- Dobrze się czujesz? – Edward spytał
przez drzwi – Znów masz nudności?
- Tak i nie –
powiedziałam zduszonym głosem.
- Bello? Czy mogę wejść,
proszę? – spytał, tym razem z troską.
- O…kej?
Wszedł
i przeanalizował moją pozycję, siedziałam ze skrzyżowanymi
nogami na podłodze przy walizce i
mój wyraz twarzy, puste,
niewidzące oczy. Usiadł obok mnie, jego ręka natychmiast
powędrowała do
mojego czoła.
- Coś jest nie tak?
-
Ile dni minęło od ślubu? – wyszeptałam.
- Siedemnaście –
odpowiedział machinalnie – Co jest, Bello?
Liczyłam jeszcze
raz. Podniosłam palec, nakazując mu czekać, wyliczając. Myliłam
się wcześniej, jeżeli
chodzi o dni. Jesteśmy tu dłużej,
niż myślałam. Zaczęłam jeszcze raz.
- Bello! – wyszeptał
ponaglająco – Tracę tu rozum.
Próbowałam przełknąć. Nie
dałam rady. Sięgnęłam więc do walizki i nerwowo w niej
grzebałam, aż
ponownie znalazłam małe niebieskie pudełko
tamponów. Podniosłam je w ciszy.
Wpatrywał się we mnie
zmieszany. – Co? Próbujesz pominąć tę chorobę jako Zespół
Napięcia
Przedmiesiączkowego?
- Nie – starałam się
powstrzymać łzy – Nie, Edward. Próbuję powiedzieć ci, że
okres spóźnia mi się pięć
dni.
Wyraz jego twarzy nie
zmienił się. Jakbym nigdy się nie odezwała.
- Myślę, że
wcale się nie zatrułam – dodałam.
Nie zareagował. Zamienił
się w rzeźbę.
- Sny – mamrotałam do siebie matowym głosem
– Długie spanie. Płacz. Całe to jedzenie. Oh. Oh. Oh.
Spojrzenie
Edward było szkliste, jakby już mnie nie widział.
Odruchowo,
prawie nieumyślnie, moja ręka opadła na brzuch.
- Oh –
zapiszczałam ponownie.
Zerwałam się na nogi, wymykając się
nieruchomym dłoniom Edwarda. Nie przebrałam się jeszcze z
małych
jedwabnych szortów i koszulki, które noszę do spania. Szarpnęłam
niebieską tkaninę i
wpatrywałam się w mój brzuch.
-
Niemożliwe – wyszeptałam.
Nie miałam żadnego
doświadczenia, jeżeli chodzi o ciążę, dzieci, ani żadną część
tego świata, ale nie
byłam głupia. Widziałam wystarczająco
filmów i seriali telewizyjnych, by wiedzieć, że nie tak to
działa.
Spóźniał się tylko 5 dni. Gdybym była w ciąży,
moje ciało nawet by nie zarejestrowało tego faktu. Nie
miałabym
porannych mdłości. Nie zmieniłabym przyzwyczajeń związanych z
jedzeniem ani ze snem.
I na pewno nie miałabym małej, ale
zauważalnej wypukłości widocznej między biodrami.
Odwróciłam
tułów do tyłu i do przodu, badając je z każdej strony, jakby
miało po prostu zniknąć pod
odpowiednim kątem. Przejechałam
palcami po subtelnym wybrzuszeniu, zszokowana jak kamiennie
twardy
jest pod moją skórą.
- Niemożliwe – powiedziałam znowu,
ponieważ, wybrzuszenie czy nie wybrzuszenie, okres czy nie okres
(a
zdecydowanie nie było okresu, chociaż w życiu nie spóźniał mi
się choćby dzień), nie było możliwości,
abym była w
ciąży. Jedyną osobą, z jaką w życiu uprawiałam seks jest
wampir, na miłość boską.
Wampir, który ciągle znajdował
się zmrożony na podłodze, nie dając żadnych oznak życia.
Więc
musi być inne wyjaśnienie. Coś było nie w porządku ze mną.
Jakaś dziwna południowoamerykańska
choroba dająca wszystkie
oznaki ciąży, tylko przyspieszone…
I wtedy coś sobie
przypomniałam – cały ranek internetowego poszukiwania, wydaje się
wieki temu.
Siedząc przy starym biurku w domu Charliego, w
szarym blasku tępo wlewającym się przez okno,
wpatrując się
w mój wiekowy, charczący komputer, gorliwie czytając internetową
stronę zatytułowaną
„Wampiry A-Z”. Minęło wtedy mniej
niż 24 godziny, od kiedy Jacob Black, próbując zabawić mnie
za
pomocą Quileuckich legend, w które wtedy jeszcze nie
wierzył, powiedział mi, że Edward jest
wampirem. Śledziłam
z obawą pierwsze pozycje na stronie, które były poświęcone mitom
o wampirach na
całym świecie. Filipiński Danag, hebrajski
Estrie, rumuński Varacolaci, włoski Stregoni benefici
(legenda
opierała się właściwie na dawnych wyczynach mojego
nowego teścia z Volturi, nie żebym coś wtedy o
tym
wiedziała)… Poświęcałam coraz mniej i mniej uwagi historiom,
które stawały się coraz bardziej i
bardziej niewiarygodne.
Pamiętam tylko ogólne informacje z dalszych pozycji. Większość z
nich
wydawała mi się tylko wymówkami zmyślonymi, by
wytłumaczyć sprawy, jak współczynnik śmiertelności
niemowląt,
– i niewierność małżeńska. Nie, kochanie, nie mam romansu! Tą
seksowną kobietą wymykającą
się z domu był diabelski
sukkub. Mam szczęście, że uszedłem z życiem! (Oczywiście, z
wiedzą, jaką
posiadałam teraz o Tanyi i jej siostrach,
podejrzewam, że niektóre z tych wymówek są niczym innym,
jak
faktem). Był także jeden dla pań. Jak możesz oskarżać mnie o
zdradę, tylko dlatego, że wróciłeś z
dwuletniej morskiej
podróży, a ja jestem w ciąży? To był inkub. Zahipnotyzował mnie
swoimi
mistycznymi wampirzymi mocami…
To była część
opisu inkuba – możliwość płodzenia dzieci z ich bezbronnymi
ofiarami.
Pokręciłam głową, oszołomiona. Ale…
Pomyślałam
o Esme, a szczególnie o Rosalie. Wampiry nie mogą mieć dzieci.
Jeśli byłoby to możliwe,
Rosalie znalazłaby sposób.
Opowieść o inkubie jest niczym więcej, niż legendą.
Oprócz
tego… No, jest różnica. Oczywiście Rosalie nie może począć
dziecka, ponieważ została
zamrożona w stanie, w jakim z
istoty ludzkiej stała się nieludzką. Zupełnie niezmieniona. A
ciało ludzkiej
kobiety musi zmienić się, by zrodzić dziecko.
Ciągła zmiana związana z cyklem miesięcznym po pierwsze
i
jeszcze większe zmiany potrzebne do przyjęcia wzrastającego
dziecka. Ciało Rosalie nie może się
zmieniać.
Ale moje
może. Moje właściwie już się zmieniło. Dotknęłam wypukłości
na moim brzuchu, której jeszcze
wczoraj tam nie było.
A
ludzcy mężczyźni – ich ciało pozostaje właściwie niezmienione
od okresu dojrzewania do śmierci.
Pamiętam przypadkową część
jakichś ciekawostek, bóg wie jak zdobytych: Charlie Chaplin w
wieku
siedemdziesięciu kilku lat spłodził swoje najmłodsze
dziecko. Mężczyźni nie mają wyznaczonych cykli
płodności
czy lat, w których mogą mieć dzieci. Oczywiście jak ktokolwiek
mógłby wiedzieć, czy
mężczyzna- wampir może spłodzić
dziecko, kiedy jeszcze żadna partnerka nie przeżyła stosunku?
Czy
jakikolwiek wampir na ziemi miał konieczność opanowania
się, by przetestować tę teorię z ludzką
kobietą? Albo
chęć?
Znam tylko jednego.
Część mojego umysłu zmagała
się z faktami, wspomnieniami i możliwościami, podczas gdy druga
połowa –
część, która kontroluje możliwość poruszania
nawet najmniejszym mięśniem – nie była zdolna do
działania.
Nie mogłam zmusić ust do mówienia, chociaż chciałam poprosić
Edwarda by łaskawie
wytłumaczył mi, co tu się dzieje.
Musiałam wrócić do miejsca, w którym siedział, dotknąć go, ale
moje
ciało nie słuchało żadnych rozkazów. Mogłam tylko
wpatrywać się w moje zszokowane oczy widoczne w
lustrze,
ostrożnie naciskając palcami opuchnięcie w tułowiu.
I wtedy,
jak w tym wyraźnym koszmarze z ostatniej nocy, scena gwałtownie
uległa przeobrażeniu.
Wszystko, co widziałam w lustrze, nagle
wydało mi się inne, chociaż nic tak naprawdę się nie
zmieniło.
Tym, co miało wszystko zmienić by fakt, iż
delikatne, miękkie szturchnięcie uderzyło w moją dłoń –
z
wnętrza mojego ciała.
W tym samym momencie zaczął
dzwonić telefon Edwarda, przenikliwie i uporczywie. Żadne z nas się
nie
poruszyło. Dzwonił znowu i znowu. Próbowałam go
zignorować, przyciskając palce do brzucha, czekałam.
Wyraz
mojej twarzy w lustrze nie był już zdezorientowany – teraz
wyrażał zdumienie. Ledwie
zauważyłam, kiedy obce, nieme łzy
zaczęły spływać po moich policzkach.
Telefon nadal dzwonił.
Chciałam, by Edward go odebrał – Ta chwila należała do mnie.
Prawdopodobnie
była najważniejszą w moim życiu.
Dryń!
Dryń! Dryń!
W końcu rozdrażnienie pokonało wszystkie inne
uczucia. Osunęłam się na kolana obok Edwarda –
poruszałam
się ostrożniej, tysiąc razy bardziej świadoma skutków każdego
ruchu – poklepując jego
kieszenie, aż znalazłam komórkę.
Prawie oczekiwałam, że odtaje i sam odbierze, ale był
zupełnie
nieruchomy.
Rozpoznałam numer – nietrudno było
zgadnąć, dlaczego ona dzwoni.
- Cześć Alice – mój głos
nie brzmiał lepiej niż wcześniej. Odchrząknęłam.
- Bello?
Bello, czy wszystko w porządku?
- Tak. Yyy… Jest tam
Carlisle?
- Jest. Coś jest nie tak?
- Nie jestem… W stu
procentach… pewna…
- Wszystko dobrze z Edwardem? –
zapytała ostrożnie. Usłyszałam, jak woła imię Carlisle’a,
potem
spytała – Dlaczego nie odebrał telefonu? – zanim
zdołałam odpowiedzieć na pierwsze pytanie.
- Nie jestem
pewna.
- Bello, co się dzieje? Właśnie zobaczyłam…
-
Co widziałaś?
Nastała cisza. – Daję ci Carlisle’a –
powiedziała w końcu. Poczułam, jakby w moje żyły
została
wstrzyknięta zimna woda. Jeśli Alice miałaby wizję
mnie, z zielonookim dzieckiem o anielskiej twarzy w
ramionach,
odpowiedziałaby, prawda?
Kiedy czekałam aż Carlisle się
odezwie, wizja, którą wyobraziłam sobie u Alice, zatańczyła pod
moimi
powiekami. Maleńkie, przepiękne dziecko, może nawet
piękniejsze, niż chłopiec z moich snów – maleńki
Edward w
moich ramionach. Zastrzyk ciepła w moich żyłach przegonił
chłód.
- Bello, tu Carlisle. Co się dzieje?
- Ja… -
nie byłam pewna jak odpowiedzieć. Będzie się śmiał z moich
domysłów, powie, że jestem
nienormalna? Spyta czy miałam
kolejny kolorowy sen? – Trochę martwię się o Edwarda… Czy
wampir
może doznać szoku?
- Czy został zraniony? –
Jego głos niespodziewanie stał się naglący.
- Nie, nie –
zapewniłam go – Tylko… zaskoczony.
- Nie rozumiem, Bello.
-
Myślę… Więc, myślę, że… Możliwe… Mogę być… - wzięłam
głęboki oddech – w ciąży.
Jakby potwierdzając moje słowa,
pojawiło się kolejne maleńkie kopnięcie. Moja ręka powędrowała
do
brzucha.
Po długiej przerwie, medyczne doświadczenie
Carlisle’a dało o sobie znać.
- Kiedy był pierwszy dzień
twojego cyklu menstruacyjnego?
- Szesnaście dni przed ślubem –
Zajęłam się wcześniej mentalną matematyką na tyle dokładnie,
by móc
teraz odpowiedzieć z pełnym przekonaniem.
- Jak
się czujesz?
- Dziwnie – powiedziałam, załamał mi się
głos. Kolejna strużka łez potoczyła się po moich policzkach.
-
To zabrzmi nieprawdopodobnie, ale… Posłuchaj, wiem, że na to
wszystko za wcześnie. Może
zwariowałam. Ale mam dziwaczne
sny, jem na okrągło i płaczę i wymiotuję i… i… Przysięgam,
coś się
właśnie we mnie poruszyło.
Edward podniósł
głowę.
Odetchnęłam z ulgą.
Edward wyciągnął dłoń
po telefon, jego twarz wydała się biała i surowa.
- Yhm,
myślę, że Edward chce z tobą rozmawiać.
- Daj go do
telefonu – głos Carlisle’a był napięty.
Nie do końca
pewna, czy Edward będzie w stanie rozmawiać, położyłam komórkę
na jego wyciągniętej
dłoni.
Przycisnął ją do ucha –
Czy to możliwe? – Wyszeptał.
Słuchał przez długi czas
wpatrując się w nicość nieobecnym wzrokiem.
- A Bella? –
spytał. Jego ramię owinęło się wokół mnie, kiedy mówił,
przyciągając mnie blisko siebie.
Słuchał przez dłuższą
chwilę, potem powiedział – Tak. Tak, będę.
Odjął
słuchawkę od ucha i wcisnął przycisk „koniec”. Natychmiast
wybrał nowy numer.
- Co powiedział Carlisle? – spytałam
niecierpliwie.
Edward odpowiedział martwym głosem – Myśli,
że jesteś w ciąży.
Słowa wysłały ciepły dreszcz wzdłuż
mojego kręgosłupa. Mały kopacz poruszył się we mnie nerwowo.
-
Gdzie teraz dzwonisz? – spytałam kiedy znów przyłożył telefon
do ucha.
- Na lotnisko. Wracamy do domu.
Edward wisiał na
telefonie przez ponad godzinę bez przerwy. Domyślałam się, że
załatwia lot do domu,
ale nie mogłam być pewna, ponieważ nie
mówił po angielsku. Brzmiało to, jakby się kłócił; dużo
mówił
przez zaciśnięte zęby.
Podczas kiedy się
sprzeczał, pakował nas. Wirował po pokoju jak wściekłe tornado,
zostawiając za sobą
porządek zamiast zniszczeń. Zostawił na
łóżku kilka moich ubrań nawet na mnie nie spojrzawszy,
więc
stwierdziłam, że czas się ubrać. Kontynuował swoją
kłótnię kiedy się przebierałam, zaciekle
gestykulując
zaniepokojonymi ruchami.
Kiedy nie mogłam
już znieść emanującej z niego gwałtownej energii, cicho
opuściłam pokój. Jego
szaleńcze skupienie działało źle na
mój brzuch – nie jak poranne mdłości, czułam się po prostu
nieswojo.
Poczekam gdzie indziej aż przejdzie mu ten nastrój.
Nie mogłam mówić do tego zimnego, skupionego
Edwarda, który
prawdę mówiąc, odrobinę mnie przerażał.
Po raz kolejny
zatrzymałam się w kuchni. W szafce znalazłam paczkę precli.
Zaczęłam przeżuwać je z
roztargnieniem, wyglądając przez
okno na piasek, skały, drzewa i ocean, wszystko iskrzące się w
słońcu.
Ktoś mnie kopnął.
- Wiem – powiedziałam –
też nie chcę stąd odchodzić..
Wyglądałam jeszcze przez
chwilę przez okno, ale kopacz nie zareagował.
- Nie rozumiem –
szepnęłam – Co w tym jest złego?
Zaskakujące,
bezwzględnie. Zdumiewające także. Ale złe?
Nie.
Więc
dlaczego Edward jest taki wściekły? To on był właściwie tym,
który głośno domagał się szybkiego
ślubu.
Próbowałam
się nad tym zastanowić.
Może nie było to takie dziwne, że
Edward chciał, byśmy natychmiast wracali do domu. Może chciał,
by
Carlisle mnie zbadał, chciał upewnić się, czy moje
przypuszczenia są prawidłowe – chociaż w mojej głowie
nie
było co do tego absolutnie żadnych wątpliwości. Prawdopodobnie
będą chcieli sprawdzić, dlaczego
jestem w aż tak
zaawansowanej ciąży, z wybrzuszeniem, kopaniem i resztą. To nie
było normalne.
Kiedy tylko o tym pomyślałam, byłam pewna, że
rozgryzłam jego zachowanie. Musiał bardzo martwić się o
dziecko.
Ja jeszcze za mało zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieję,
by zacząć bzikować. Mój mózg
pracował wolniej niż jego –
utknął nie mogąc się nadziwić obrazkiem, który stworzył
wcześniej –
maleńkie dziecko z oczami Edwarda – zielonymi,
jakie miał będąc człowiekiem – jasne i piękne
spoczywające
w moich ramionach. Miałam nadzieję, że będzie miało twarz
Edwarda, bez żadnego
zaburzeń pochodzących z mojej.
Zabawne
było, jak niespodziewana i absolutnie niezbędna była ta wizja.
Przez to pierwsze, maleńkie
dotknięcie zmienił się cały
świat. Kiedyś istniała tylko jedna rzecz, bez której nie mogłam
żyć, teraz
znalazły się dwie. Nie było żadnego podziału –
moja miłość nie jest teraz rozdarta między nich; to nie
tak.
Miałam raczej wrażenie, że serce mi urosło, puchnąc,
powiększając swoje rozmiary dwukrotnie w
tej chwili. Cała ta
dodatkowa przestrzeń już jest wypełniona. Ten wzrost był
oszałamiający.
Nigdy wcześniej tak naprawdę nie rozumiałam
bólu i rozżalenia Rosalie. Nigdy nie wyobrażałam sobie
siebie
jako matki, nigdy tego nie pragnęłam. To była bułka z masłem,
przysiąc Edwardowi, że nie dbam o
wydanie na świat dziecka,
ponieważ taka była prawda. Dzieci ogólnie nigdy do mnie nie
przemawiały.
Wydawały się być głośnymi stworzeniami,
najczęściej ociekającymi jakąś formą mazi. Nigdy nie miałam
z
nimi wiele do czynienia. Kiedy marzyłam o Renee dającej mi
brata, zawsze wyobrażałam go sobie
starszego. Kogoś, kto by
zaopiekował się mną, nie odwrotnie.
To dziecko, dziecko
Edwarda, to zupełnie inna historia.
Pragnęłam go tak, jak
pragnęłam powietrza, by oddychać. Nie był to wybór – ale
konieczność.
Może miałam po prostu zupełnie beznadziejną
wyobraźnię. Może dlatego też nie byłam w stanie
wyobrazić
sobie, że spodoba mi się małżeństwo, zanim je zawarłam – nie
byłam w stanie wyobrazić sobie,
że chciałabym dziecko, nim
jedno było już w drodze…
Kiedy położyłam dłoń na
brzuchu, czekając na następne kopnięcie, łzy znowu popłynęły
po moich
policzkach.
- Bello?
Odwróciłam się,
zaniepokojona dziwną nutą w jego głosie. Był zbyt zimny, zbyt
ostrożny. Jego twarz
pasowała do głosu – pusta, surowa.
-
Bello! – przeciął pokój w okamgnieniu i położył dłonie na
mojej twarzy. – Boli cię?
- Nie, nie…
Przyciągnął
mnie do piersi.
– Nie bój się. Będziemy w domu za 16
godzin. Będzie dobrze. Carlisle będzie gotowy, kiedy tam
dotrzemy.
Zajmiemy się tym, będziesz zdrowa, będziesz zdrowa.
-
‘Zajmiemy się tym’? Co masz na myśli?
Pochylił się i
spojrzał mi w oczy.
– Wydostaniemy tę rzecz, zanim skrzywdzi
jakąkolwiek część ciebie. Nie bój się. Nie pozwolę temu
cię
skrzywdzić.
- Tej ‘rzeczy’? – wydyszałam.
Nagle
odwrócił ode mnie wzrok, patrząc na frontowe drzwi.
–
Cholera! Zapomniałem, że dziś oczekujemy Gustavo. Pozbędę się
go i zaraz wrócę. – wyskoczył z
pokoju.
Chwyciłam
ladę jako wsparcie. Trzęsły mi się kolana.
Edward właśnie
nazwał mojego małego kopacza ‘rzeczą’. Powiedział, że
Carlisle się go pozbędzie.
- Nie – wyszeptałam.
Wcześniej
źle to zrozumiałam. W ogóle nie troszczył się o dziecko. Chciał
je skrzywdzić. Piękny obraz w
mojej głowie gwałtownie stał
się inny, zmienił w coś ciemnego. Moje śliczne dziecko płacze,
moje słabe
ramiona nie są dość silne, by je ochronić…
Co
powinnam zrobić? Czy będą w stanie ich przekonać? Co jeśli nie?
Czy to wyjaśnia dziwne milczenie
Alice w telefonie? Czy właśnie
to widziała? Edward i Carlisle zabijający to blade, doskonałe
dziecko
zanim będzie mogło zakosztować życia?
- Nie –
wyszeptałam znowu, tym razem silniejszym głosem. Tak nie może być.
Nie pozwolę na to.
Usłyszałam Edwarda po raz kolejny
mówiącego po portugalsku. Po raz kolejny kłócącego się. Jego
głos
się przybliżył, usłyszałam jak wzdycha w irytacji.
Wtedy dobiegł mnie inny głos, cichy i nieśmiały.
Kobiecy
głos.
Wszedł przed nią do kuchni i podszedł prosto do mnie.
Starł łzy z moich policzków i wymruczał mi do
ucha, przez
cienką, twardą linię ust.
- Nalega by zostawić jedzenie,
które przyniosła, zrobiła dla nas kolację. – Gdyby nie byłby
tak spięty i
zły, jestem pewna, że wywróciłby oczami. –
To wymówka, chce się upewnić, że jeszcze cię nie zabiłem. –
gdy
kończył mówić jego głos był lodowaty.
Kaure zbliżała się
do nas nerwowo, małymi kroczkami, z nakrytym talerzem w dłoniach.
Bardzo
chciałabym znać portugalski, albo żeby przynajmniej
mój hiszpański nie był tak szczątkowy. Mogłabym
wtedy
spróbować podziękować tej kobiecie, która ośmieliła się
zdenerwować wampira, by sprawdzić, czy
ze mną wszystko w
porządku.
Jej oczy krążyły pomiędzy nami. Widziałam, jak
bada kolor mojej twarzy, wilgoć w moich oczach.
Mamrocząc coś,
czego nie rozumiałam położyła talerz na ladzie.
Edward coś
do niej krzyknął; nigdy wcześniej nie słyszałam by był tak
nieuprzejmy. Odwróciła się, by
odejść, a jej długa
wirująca spódnica tchnęła zapach jedzenia prosto w moją twarz.
Był intensywny –
cebula i ryba. Zatkałam usta dłonią i
popędziłam do zlewu. Poczułam dłoń Edwarda na moim czole,
a
poprzez ryk w uszach dobiegł mnie kojący szept. Jego ręce
zniknęły na sekundę i usłyszałam, jak
lodówka zamyka się
z hukiem. Na szczęście zapach zniknął wraz z odgłosem, a dłonie
Edwarda chłodziły
znów moje wilgotne czoło. Szybko poczułam
się lepiej.
Wypłukałam usta pod kranem, kiedy on pieścił
bok mojej twarzy.
Poczułam niepewne, drobne kopnięcie w
łonie.
- Wszystko dobrze. Wszystko jest z nami w porządku.-
Skierowałam moje myśli ku wypukłości.
Edward obrócił mnie,
ciągnąc w ramiona. Oparłam głowę na jego ramieniu. Moje ręce
instynktownie
owinęły się wokół brzucha.
Usłyszałam
ciche westchnienie i spojrzałam w górę.
Kobieta wciąż tam
była, wahając się w przejściu z do połowy wyciągniętymi
rękami, jakby zastanawiała
się, jak pomóc. Zatrzymała wzrok
na moich rękach, wybałuszyła oczy w zdumieniu. Usta miała
szeroko
otwarte.
Potem Edward także westchnął i nagle
odwrócił się tak, by stanąć z nią twarzą w twarz,
popychając
mnie delikatnie za siebie. Jego ramię owinęło się
wokół mojego tułowia, jakby mnie powstrzymywał.
Nagle Kaure
zaczęła na niego krzyczeć – głośno, z wściekłością, jej
niezrozumiałe słowa przelatywały
przez pokój niczym noże.
Uniosła swoją drobną pięść i postąpiła dwa kroki do przodu,
potrząsając nią.
Pomimo nagłego wybuchu złości łatwo było
dostrzec przerażenie w jej oczach.
Edward także zrobił krok w
jej stronę. Kurczowo ścisnęłam jego ramię zaniepokojona o
kobietę, ale
kiedy przerwał jej tyradę zaskoczył mnie jego
głos, szczególnie biorąc pod uwagę to jak bardzo był na
nią
zły, kiedy jeszcze na niego nie wrzeszczała. Był teraz cichy;
bronił się. Nie tylko to było dziwne –
dźwięk jego głosu
także był inny, bardziej gardłowy, z opadającą intonacją.
Wątpię, by znów mówił po
portugalsku.
Przez chwilę
kobieta wpatrywała się w niego w zdumieniu, a potem jej oczy
zwęziły się, kiedy
wykrzyczała długie pytanie w tym samym,
obco brzmiącym języku.
Patrzyłam jak jego twarz staje się
smutna i poważna, potem skinął głową. Cofnęła się o krok
i
przeżegnała.
Wyszedł jej naprzeciw, wskazując na mnie
ręką, a potem oparł swoją dłoń na moim policzku.
Ponownie
odpowiedziała gniewnie, oskarżycielsko machając ręką w jego
kierunku, zaczęła zaciekle
gestykulować. Kiedy skończyła,
on znów bronił się tym cichym, natarczywym głosem.
Wyraz jej
twarzy zmienił się – gdy mówił, wpatrywała się w niego z
wyrazem wątpliwego zrozumienia,
wielokrotnie zatrzymując wzrok
na mojej zdezorientowanej twarzy. Przestał mówić, a ona
wyglądała,
jakby coś rozważała. Spojrzała za siebie i do
przodu, między nas dwoje, i wtedy, wydawało się, że
nieświadomie,
postąpiła krok naprzód.
Wykonała gest rękami, nakreślając
nimi kształt balonu wystającego z jej brzucha. Zaczęłam rozumieć
-
czy jej legendy o drapieżnych krwiopijcach zakładają takie
coś? Czy może mieć pojęcie, co we mnie
rośnie?
Postąpiła
kilka kroków do przodu, tym razem celowo, i zadała kilka krótkich
pytań, na które żywo
odpowiedział. Wtedy to on spytał –
zadał jedno krótkie pytanie. Westchnęła, potem powoli
pokręciła
głową. Kiedy odezwał się ponownie, jego głos
był tak przepełniony cierpieniem, że spojrzałam na
niego
wstrząśnięta. Jego twarz była naznaczona bólem.
W
odpowiedzi powoli podeszła do przodu, aż była wystarczająco
blisko, by położyć swoją małą dłoń na
wierzchu mojej, na
moim brzuchu. Powiedziała jedno słowo po portugalsku.
-
Morte*. – westchnęła cicho. Następnie odwróciła się, jej
ramiona pochyliły się, jakby rozmowa
postarzała ją i
opuściła pokój.
Znałam hiszpański wystarczająco, by to
zrozumieć.
Edward znowu zamarł, patrząc za nią z udręczonym
wyrazem twarzy. Jakiś czas potem usłyszałam
warkot silnika
łodzi, który powoli cichł w oddali.
Edward nie poruszył się,
dopóki nie zaczęłam iść do łazienki. Wtedy złapał dłonią
moje ramię.
- Dokąd idziesz? – Jego głos był szeptem
bólu.
- Umyć jeszcze raz zęby.
- Nie martw się tym, co
powiedziała. To nic innego jak legendy, stare kłamstwa wymyślone
dla rozrywki.
- Nic nie zrozumiałam – powiedziałam mu,
chociaż nie była to do końca prawda. Jakbym mogła
zlekceważyć
coś, tylko dlatego, że jest legendą. Moje życie było otoczone
legendami z każdej strony.
Wszystkie były prawdziwe.
-
Spakowałem twoją szczoteczkę. Przyniosę ci ja. – Wszedł przede
mną do sypialni.
- Wyjeżdżamy niedługo? – krzyknęłam za
nim.
- Jak tylko będziesz gotowa.
Czekał, by z powrotem
spakować szczoteczkę krocząc w milczeniu przez łazienkę.
Wręczyłam mu ją
kiedy skończyłam.
* Morte – po
portugalsku oznacza „śmierć”. (przyp. tłum.)
- Zaniosę
torby do łodzi.
- Edward…?
Odwrócił się.
-
Tak?
Westchnęłam, gorączkowo myśląc nad sposobem, by zostać
na parę sekund sama.
- Czy mógłbyś… Zapakować trochę
jedzenia? Wiesz, w razie gdybym znów zgłodniała.
- Oczywiście
– powiedział, jego oczy nagle złagodniały. – Nie martw się
niczym. Dostaniemy się do
Carlisle’a za kilka godzin,
naprawdę. To wszystko wkrótce się skończy.
Skinęłam głową,
nie ufając swojemu głosowi.
Odwrócił się i wyszedł z
pokoju, trzymając wielkie walizki.
Pomknęłam, by porwać
telefon, który zostawił na ladzie. Bardzo do niego nie pasowało
zapominanie
czegokolwiek – nie pamiętać o przyjeździe
Gustavo, zostawić tu komórkę. Był tak zdenerwowany, że
ledwie
był sobą.
Otworzyłam ją i przewinęłam zapamiętane numery.
Cieszyłam się, że wyłączył głos, bałam się, że mógłby
mnie
złapać. Czy jest teraz na łodzi? A może już wrócił? Czy
usłyszy mnie z kuchni, jeśli będę szeptała?
Znalazłam
numer, którego szukałam, jedyny, którego jeszcze nigdy w życiu
nie wybierałam. Nacisnęłam
klawisz „wyślij” i zacisnęłam
kciuki.
- Słucham? – odparł głos brzmiący niczym złoty
wietrzyk.
- Rosalie? – wyszeptałam – Tu Bella. Proszę.
Musisz mi pomóc.
Prolog
Życie
jest do dupy, a potem umierasz.
Taa, powinienem czuć się
szczęściarzem.
Czekając na rozpoczęcie tej przeklętej walki
-
Matko, Paul czy ty nie masz własnego domu?
Paul, który
siedział rozwalony na mojej kanapie, oglądając jakiś głupi mecz
na moim rozwalającym się
telewizorze, uśmiechnął się tylko
i po chwili – bardzo powoli – wyjął jedno dorito z torebki,
którą
trzymał na kolonach, i wcisnął całego do buzi.
-
Oby to dorito było twoje.
Chrup. - Nie - powiedział nadal
przegryzając. - Twoja siostra powiedziała żebym czuł się jak u
siebie w
domu i częstował się, czym chcę.
Usiłowałem
opanować swój głos, tak, żeby nie brzmiał jakbym go miał ochotę
uderzyć. - Czy Rachel jest
teraz w domu?
Nie podziałało.
Usłyszał, co chciałem mu zrobić i szybko schował torebkę za
plecami. Zaskrzypiała, gdy
wepchnął ją w poduszkę. Chipsy
się połamały. Zacisnął dłonie i uniósł je ku twarzy jak
zawodowy bokser.
- Pokaż, na co cię stać, chłopcze. Nie
potrzebuję Rachel do obrony
Prychnąłem. - Jasne. Przy
pierwszej okazji polecisz do niej z płaczem.
Roześmiał się i
rozluźnił na kanapie, opuszczając ręce. - Nie mam zamiaru
naplotkować dziewczynie.
Jeśli zdołałbyś mnie uderzyć,
wszystko zostałoby między nami. I na odwrót, prawda?
Miło z
jego strony, że dał mi zaproszenie. Osunąłem się nieznacznie
udając, że się poddałem. - Prawda.
Oczy Paula skierowały
się znowu na telewizor.
Rzuciłem się na niego.
W chwili,
gdy moja pięść uderzyła w jego nos, usłyszałem odgłos łamanych
kości. Usiłował mnie złapać, ale
zrobiłem unik zanim
zdążył mnie chwycić, w ręku trzymając paczkę połamanych
Doritos.
- Złamałeś mi nos kretynie.
- To zostanie
między nami, prawda, Paul?
Odłożyłem torebkę chipsów.
Kiedy się odwróciłem Paul nastawiał sobie nos. Krwawienie ustało;
krople
krwi spływające powoli po jego ustach i podbródku
wydawały się płynąć znikąd. Zaklął z ból, kiedy
dotknął
chrząstki.
- Jesteś beznadziejny, Jacob. Przysięgam, wolę
już siedzieć z Leah.
- Ouch. Leah na pewno będzie zadowolona,
kiedy się dowie chcesz spędzić z nią trochę czasu. Aż jej
się
ciepło zrobi na sercu.
- Zapomnij, że to
powiedziałem.
- Oczywiście. Postaram się nie wygadać.
-
Ugh. - mruknął zanim rozłożył się na kanapie, wycierając
resztki krwi z kołnierzyka. - Jesteś szybki,
chłopcze. To ci
przyznam. - I przeniósł swą uwagę ponownie na mecz.
Stałem
przez chwilę w bezruchu, po czym wmaszerowałem szybko do swojego
pokoju, mrucząc coś o
porwaniu przez kosmitów.
Wcześniej
można było być pewnym, ze Paul podejmie każde wyzwanie. Nie
trzeba było go nawet uderzyć
– wystarczyła mała zniewaga.
Teraz, oczywiście, kiedy liczyłem na dobrą walkę, z
warczeniem,
rozrywaniem, wyrywaniem drzew z korzeniami, on
musiał się zrobić łagodny.
Nie wystarczyło to, że kolejny
członek watahy uległ procesowi wpojenia – litości, to już
czterech z
dziesięciu. Kiedy to się skończy? Zgodnie z
legendą to miało być rzadkie zjawisko, na miłość boską!
Cała
ta przymusowa miłość od pierwszego wejrzenia
doprowadzała mnie do mdłości!
Czy to naprawdę musiała być
moja siostra? Czy to musiał być Paul?
Kiedy pod koniec
letniego semestru Rachel wróciła do domu z Waszyngtonu - skończyła
studia
wcześniej, kujon – moim największym zmartwieniem było
utrzymanie wszystkiego w tajemnicy. Nie
byłem przyzwyczajony do
ukrywania się w moim własnym domu. Współczułem takim jak Embry
czy Colin,
których rodzice nie wiedzieli, że ich dzieci są
wilkołakami. Mamy Embry’ego myślała, że chłopak
przechodzi
przez fazę buntu. Miał niekończący się szlaban za wymykanie się
z domu, na co nie było
żadnej rady. Sprawdzała jego pokój
każdej nocy, i za każdym razem go w nim nie było. Wtedy
krzyczała
a on słuchał tego ze spokojem, po czym przechodził
przez to każdego następnego dnia. Staraliśmy się
namówić
Sama żeby odpuścił chłopakowi i wtajemniczył jego mamę, ale
Embry upierał się, że to nie
potrzebne. Sekret był
najważniejszy.
Byłem więc gotowy nie zdradzić się. Aż tu
nagle, dwa dni po przyjeździe Paul spotkał Rachel na plaży.
Łup
– prawdziwa miłość! Sekrety jak również i konsekwencje
wpojenia nie były już potrzebne, kiedy
odnalazło się drugą
połówkę.
Rachel usłyszała całą historię. A Paul w
przyszłości zostanie moim szwagrem. Wiedziałem, że Billy
również
nie jest z tego powodu zadowolony. Ale on poradził sobie z tą
sytuacją lepiej niż ja. Naturalnie
uciekał do Clearwaterów
częściej niż zazwyczaj. Jakoś nie wydawało mi się, aby takie
postępowanie było
lepsze. Zero Paula, ale mnóstwo
Leah.
Zastanawiałem się – czy kulka między oczy by mnie
zabiła czy po prostu pozostawiła po sobie bałagan,
która
trzeba będzie posprzątać?
Rzuciłem się na łóżko. Byłem
zmęczony – nie spałem od ostatniego patrolu, – ale wiedziałem,
że nie usnę.
W mojej głowie aż huczało. W umyśle kłębiły
się myśli, niczym zdezorientowany rój pszczół. Od czasu do
czasu
żądliły. To musiały być szerszenie. Pszczoły umierają po
jednym użądleniu. A moje myśli żądliły
mnie raz po
razie.
To oczekiwanie doprowadzało mnie do szaleństwa. Minęły
już prawie cztery tygodnie. Oczekiwałem, że w
jakiś sposób,
wiadomość do nas dotrze. Często myślałem po nocach jak będzie
ona brzmiała.
Charlie płaczący przez telefon – Bella i jej
mąż zginęli w wypadku. Rozbił się samolot. Chociaż to
ciężko
byłoby upozorować. Chyba, że pijawki nie miały nic
przeciwko zamordowaniu wszystkich świadków, żeby
tylko
uwierzytelnić zdarzenie? Może to będzie jakiś mały samolot.
Pewnie mieli jeden taki na zbyciu.
A może morderca wróci sam,
po tym jak nie udało mu się zmienić jej w jedną z nich? Może
nawet nie
próbował. Może zabił ją brutalnie, wiedziony
pragnieniem? Ponieważ jej życie było mniej ważne niż
jego
przyjemności...
Wiadomość byłaby tragiczna –
Bella zginęła w strasznym wypadku. Przypadkowa ofiara
złodzieja.
Zakrztusiła się w trakcie obiadu. Może zginęła
w wypadku samochodowym, jak moja mama. Takie
zwyczajne. Takie
wypadki zdarzają się, na co dzień.
Czy sprowadziłby jej
ciało do domu? Pogrzebał ją tutaj, przez wzgląd na Charliego.
Pogrzeb i zamknięta
trumna, naturalnie. Trumna mojej mamy była
zabita gwoździami.
Mogłem tylko mieć nadzieję, że wróci tu
abym mógł go dorwać.
Może nie będzie żadnej wiadomości.
Może Charlie zadzwoni do mojego ojca z pytaniem czy nie
widział
ostatnio doktora Cullena, który pewnego dnia nie
pojawił się w pracy. Dom został opuszczony. Nikt z
rodziny
nie odbiera telefonu. Może tą historię opisze jakiś podrzędny
program, ktoś będzie
podejrzewał przestępstwo...
Może
duży biały dom stanie w płomieniach, a cała rodzina znajdzie się
pułapce. Do tego potrzebne będą
ciało. Osiem trupów o
podobnych proporcjach. Spalone w stopniu uniemożliwiającym
identyfikacje –
nawet przez dentystę.
Każde wyjście
będzie podchwytliwe – dla mnie. Będzie ich ciężko znaleźć,
kiedy nie będą chcieli zostać
odnalezieni. A ja miałem całą
wieczność na poszukiwania. Jeśli ma się do dyspozycji wieczność,
można
przeszukać cały stóg siana poszukując tej jednej
igły.
W tej chwili, mógłbym nawet przeszukać cały stóg
siana. Przynajmniej miałbym co robić. Nienawidziłem
tej
świadomości, że być może zaprzepaszczam swoją szanse. Daję
krwiopijcom czas na ucieczkę, jeśli
taki był ich
plan.
Moglibyśmy wyruszyć dzisiaj w nocy. Zabilibyśmy
każdego.
Ten plan mi się podobał ponieważ wiedziałem jak
zareagowałby Edward, zabijając członka jego rodziny
mógłbym
dopaść i jego. Przyszedłby się na mnie zemścić. Pozwoliłbym mu
spróbować – zabiłbym go w
pojedynkę, bez pomocy moich
braci.
Ale Sam nie chciał o tym słyszeć. Nie zerwiemy paktu.
Poczekajmy aż oni pogwałcą umowę.
Nie mieliśmy żadnych
dowodów, że Cullenowie zrobili coś złego. Na razie. Musiałem
dodać „na razie”,
ponieważ wiedzieliśmy, że jest to
nieuniknione. Bella mogła wrócić jako jedna z nich, albo mogła
nie
wrócić wcale. W każdym razie, człowiek straci życie. A
pakt zostanie pogwałcony.
W drugim pokoju Paul ryczał ze
śmiechu jak osioł. Może przełączył na jakąś komedię. Może
reklama była
śmieszna. Nieważne. Działał mi na
nerwy.
Zastanawiałem się czy złamać mu nos jeszcze raz. Ale
to nie z Paulem chciałem wałczyć. Nie z nim.
Starałem się
wsłuchać w inne odgłosy, wiatr szumiący miedzy drzewami. Doznanie
było inne, niż słyszane
ludzkimi uszami. W wietrze słychać
było miliony głosów, których nie mogłem usłyszeć w tym
ciele.
Ale moje uszy były i tak dosyć wrażliwe. Mogłem
usłyszeć głosy poza drzewami, aż do drogi, odgłosy
samochodów
mijających zakręt, za którym już widać plażę – widok wysp i
kamieni i wielki błękitny ocean
rozciągający się aż po
horyzont. Policjanci z La Push często tam się pojawili. Turyści
nigdy nie zauważali
znaku ograniczenia prędkości w tym
miejscu.
Słyszałem głosy na zewnątrz sklepu z pamiątkami na
plaży. Słyszałem dzwonek za każdym razem, kiedy
drzwi się
otwierały i zamykały, słyszałem mamę Embry’ego wybijającą
rachunek.
Słyszałem fale uderzające o skały. Dzieci
piszczące, kiedy nie zdążały umknąć zimnej wodzie.
Słyszałem
ich mamy narzekające na mokre ubrania swoich
pociech. Słyszałem również znajomy głos...
Słuchałem tak
uważnie, że nagły wybuch śmiechu Paul’a sprawił, że aż
podskoczyłem na łóżku.
- Wynoś się z mojego domu. -
mruknąłem. Wiedząc, ze mnie nie posłucha, sam posłuchałem
własnej rady.
Otworzyłem okno i wyszedłem od tyłu żeby nie
spotkać po drodze Paul’a. To byłoby zbyt kuszące.
Wiedziałem,
że znowu bym go uderzył, a Rachel i tak już będzie na mnie
wściekła. Zobaczy krew na jego
koszulce i obwini mnie, nie
czekając na dowód. I oczywiście będzie miała rację.
Spacerowałem
po plaży, z dłońmi w kieszeniach. Nikt na mnie nie patrzył, kiedy
przeprawiałem się przez
zabrudzoną częśćplaży. W lecie
lubiłem jedną rzecz – nikogo nie obchodziło, że chodzisz tylko
w
spodenkach.
Podążałem za znajomym głosem aż
znalazłem Quil’a. Był na południowym krańcu półwyspu,
unikając tłumu
turystów. Jego usta wypowiadały coraz to nowe
ostrzeżenia.
- Nie wchodź do wody Claire. Nie Claire. Nie. Oh.
Pięknie. Naprawdę chcesz żeby Emily na mnie
nakrzyczała.
Jeśli nie przestaniesz to już nigdy nie przyjdę z tobą na plażę
– Tak? Nie – ugh. Myślisz,
że to jest śmieszne? Hah! I
kto teraz się śmieje?
Kiedy do nich podszedłem trzymał
chichoczą dziewczynkę za kostkę. W jednej rączce miała wiaderko,
a
jej dżinsy były przemoczone. On miał dużą mokrą plamę
koszulce.
- Stawiam piątaka na dziewczynkę. - powiedziałem.
-
Cześć Jake.
Claire zapiszczała i rzuciła wiaderko pod nogi
Quil'a. - Na dół, na dół.
Ostrożnie postawił ją na ziemi
a on natychmiast do mnie podbiegła. Objęła mocno moją nogę.
-
Wujek Jay.
- Co słychać Claire?
Zachichotała. - Quil
caaaaaaaaly jest mokly.
- Widzę. Gdzie jest twoja mama?
-
Poszła, poszła, poszła. - Zaśpiewała Claire, - Cwaire bawi się
z Qwilem caaaaaaaaly dzien. Cwaire nigdy
nie pójdzie do domu. -
Puściła mnie i podbiegła Quila. Ten złapał ja i posadził sobie
na ramionach.
- Wygląda na to, że ktoś rozpoczął już drugi
rok życia.
- Trzeci. - poprawił mnie Quil. - Ominęło cię
przyjęcie. Motyw księżniczki. Kazała mi nosić koronę, a
potem
Emily zasugerowała, żeby dziewczynki wypróbowały na mnie nowy
zestaw do robienia makijażu.
- Wow, naprawdę mi przykro, że
tego nie widziałem.
- Nie martw się, Emily ma zdjęcia. Muszę
przyznać, że bosko na nich wyglądam.
- Ale z ciebie
naiwniak.
Quil wzruszył ramionami. - Claire dobrze się bawiła.
I o to chodziło.
Przewróciłem oczami. Ciężko było
przebywać w pobliżu wpojonych. Nie zależnie od etapu – kiedy
mieli
się już połączyć na zawsze albo kiedy Quil był na
razie tylko maltretowaną niańką – spokój i pewność,
które
zawsze można było poczuć w ich obecności działały na mnie
wymiotnie.
Claire zapiszczała na jego ramionach i wskazała
paluszkiem na ziemię. - Śliczny kamień, Qwil! Dla mnie,
dla
mnie!
- Który maleńka? Ten czerwony?
- Nie czerwony.
Quil
uklęknął – Claire krzyknęła i pociągnęła go za włosy
niczym za lejce.
- Ten niebieski?
- Nie, nie, nie… -
śpiewała mała dziewczynka, w zachwycie nad nową zabawą.
Dziwne
było to, że Quil wydawał się bawić równie dobrze jak
dziewczynka. Nie miał tego wyrazu twarzy,
który jest obecny na
twarzach tatusiów i mamuś, w stylu „kiedy w końcu będzie
drzemka?”. Nigdy nie
widziałem prawdziwego rodzica tak
zadowolonego z zabawy z dzieckiem. Widziałem Quila bawiącego się
w
A kuku przez godzinę, bez oznak jakiegokolwiek zmęczenia.
I
nie byłem w stanie się z niego nabijać – za bardzo mu
zazdrościłem.
I chociaż było do dupy, że musiał czekać aż
czternaście lat aż Claire osiągnie jego wiek – dla niego,
to
było nic, ponieważ wilkołaki się nie starzały. Ale nawet
ten czas nie wydawał się go smucić.
- Quil, czy myślałeś
kiedyś o umawianiu się na randki? - Zapytałem.
- Huh?
-
Nie, nie, nie! - gaworzyła Claire.
- No wiesz. Z prawdziwą
dziewczyną. Przynajmniej teraz. Kiedy nie jesteś zajęty opieką
nad dzieckiem.
Quil patrzył na mnie z otwartymi ustami.
-
Ładny kamień! Ładny kamień! - krzyknęła Claire kiedy ten nie
kontynuował ich zabawy. Uderzyła go
piąstką w tył głowy.
-
Przepraszam, Clair. A może ten fioletowy?
- Nie - zachichotała.
- Nie fioletowy.
- Daj mi jakąś wskazówkę. Proszę
maleńka.
Clair pomyślała przez chwilkę. - Zielony. -
powiedziała w końcu.
Quil spojrzał uważnie na kamienie.
Podniósł cztery kamyki, każdy w innym odcieniu zieleni, i podał
je
dziewczynce.
- Udało się?
- Tak!
- Który?
-
Wszyyyyyyystkie!!
Złożyła dłonie a on wsypał w nie
wszystkie kamyki. Zaczęła się śmiać i niespodziewanie uderzyła
go nimi
w głowę. Skrzywił się z bólu z udawanym
melodramatyzmem po czym wstał szybko i skierował się w
stronę
samochodu. Pewnie martwił się, że dziewczynka się przeziębi w
mokrym ubranku. Był gorszy niż
najgorszy paranoik,
nadopiekuńcza matka.
- Przepraszam jeśli przesadziłem z tym
pytaniem o dziewczyny. - powiedziałem.
- Nic się nie stało. -
powiedział Quil. - Po prostu mnie zaskoczyłeś. Nie myślałem o
tym.
- Ona na pewno by zrozumiała. No wiesz kiedy już będzie
dorosła. Nie będzie ci miała za złe, że miałeś
jakieś
życia kiedy ona jeszcze chodziła w pieluchach.
- Wiem. Jestem
pewien że zrozumiałaby.
Nie powiedział nic więcej.
-
Ale nie zrobisz tego, prawda? - zapytałem.
- Nie mogę sobie
tego wyobrazić. - powiedział cicho. - Po prostu nie potrafię. Nikt
inny... mnie nie
interesuje w ten sposób. Nie zauważam już
dziewczyn. Nie widzę ich twarzy.
- Dorzuć to tego tiarę i
makijaż a Claire będzie się musiała martwić o inną
konkurencję.
Quil zaśmiał się i cmoknął do mnie. - Masz
czas w ten piątek, Jacob?
- Chciałbyś - powiedziałem. -
Chociaż nie, jestem wolny.
Quil wahał się przez chwilę i
powiedział, - A ty myślałeś kiedyś żeby się z kimś
spotykać?
Westchnąłem. I postanowiłem w tej sprawie być
szczery.
- Wiesz Jake, zająłbyś się swoim życiem.
Nie
zabrzmiało to jak żart. W jego głosie słychać było współczucie.
To tylko pogorszyło sprawę.
- Ja też ich nie dostrzegam. Nie
widzę ich twarzy.
Quil westchnął.
Daleko, za nisko by
mógł to usłyszeć ktoś poza nami, skowyt przytłumiany szumem
fal.
- Kurcze, to Sam. - Powiedział Quil. Dotknął Claire aby
się upewnić, że ona nadal jest przy nim. - Nie
mam pojęcia
gdzie jest jej mama!
- Zobaczę o co chodzi. Jeśli będziesz
potrzebny, dam ci znać. - Wsłuchałem się w odgłosy.
Wszystko
było zamazane, niewyraźne. - Zabierz ją może do
Clearwater’ów. W razie potrzeby Sue i Billy popilnują
małej.
Może oni wiedzą o co chodzi.
- Dobrze – biegnij,
Jake!
Ruszyłem, ale nie zakurzoną ścieżką przez porośnięty
chwastami żywopłot, tylko najkrótszą drogą przez
las.
Przecisnąłem się przez pierwszy rząd drzewa wyrzuconego przez
fale, potem przedarłem się przez
cierniste krzewy, nadal
biegłem. Czułem drobne łzy na policzkach, kiedy ciernie przecinały
moją skórę,
ale ignorowałem je. Zadrapania zagoją się
zanim minę drzewa.
Odbiłem za sklepem i popędziłem
autostradą. Ktoś na mnie zatrąbił. Otoczony drzewami czułem
się
bezpieczniej, więc przyspieszyłem, wydłużyłem krok.
Przyciągałbym uwagę ludzi gdybym był na odkrytym
terenie.
Normalnie ludzie nie biegną tak szybko. Czasami myślałem, że
ściganie się ze zwykłymi ludźmi
byłoby niezłą zabawą, na
przykład podczas Olimpiady. Fajnie byłoby zobaczyć twarze tych
wszystkich
sportowców, kiedy bym ich mijał. Chociaż byłem
pewny, że podczas badań krwi, mających wykluczyć
obecność
niedozwolonych substancji, wykryliby w mojej jakieś dziwne
anomalie.
Jak tylko znalazłem się w gęstym lesie, wolnym od
dróg i domów, zatrzymałem się być zdjąć spodenki.
Szybkimi
ruchami złożyłem je i przywiązałem do rzemyka przy kostce. Kiedy
już kończyłem, zaczęła się
transformacja. Czułem ogień w
okolicach kręgosłupa, skurcze mięśni w rękach i nogach. Trwało
to
zaledwie sekundę. Ogarnęło mnie ciepło, poczułem
delikatne drgania, które czyniły mnie inną istotą.
Zaparłem
się łapami o twardą ziemię i wyciągnąłem się.
Transformacja
była łatwa, kiedy byłem tak skupiony. Nie miałem już problemów
z łatwym wpadaniem w
złość. Za wyjątkiem paru
okoliczności.
Na chwilę przypomniałem sobie ten straszny
moment na tym okrutnym żarcie, jakim było wesele.
Opanowała
mnie wtedy tak ogromna furia, że nie mogłem panować nad swoim
ciałem. Byłem w pułapce,
trząsłem się i spalałem od
wewnątrz, nie zdolny zabić tego potwora, który stał zaledwie parę
metrów
ode mnie. To było takie dezorientujące. Ogromna chęć
zabicia go. Strach, że ją skrzywdzę. Moi
przyjaciele, którzy
stanęli między nami. I kiedy w końcu mogłem już się zmienić,
rozkaz od mojego
przywódcy. Zarządzenie alfy. Czy gdyby wtedy
nie było Sam’a, tylko Embry i Quil... czy zdołałbym
zabić
mordercę?
Nienawidziłem, kiedy Sam wydawał takie
polecenie. Nienawidziłem tego uczucia, kiedy nie miałem
żadnego
wyboru. Kiedy musiałem być posłuszny.
I wtedy poczułem, że
mam publiczność. Nie byłem sam w moich myślach.
Jak zawsze
pochłonięty sobą, pomyślała Leah.
Jasne, nie bądź
hipokrytką Leah, odpowiedziałem jej.
Hej, wy tam, uspokójcie
się, powiedział nam Sam.
Zapadła cisza, a ja poczułem grymas
Leah. Drażliwa, jak zawsze.
Sam udał, że tego nie zauważył.
Gdzie są Quil i Jared?
Quil jest z Claire. Zabiera ją do
Clearwater’ów.
Dobrze. Sue się nią zajmie.
Jared
wybierał się do Kim, pomyślał Embry. Pewnie cię nie
usłyszał.
Wszyscy obecni wydali niski pomruk. Dołączyłem do
nich. Kiedy Jared w końcu się pojawi, bez wątpienia
nadal
będzie myślał o Kim. I nikt nie chciał wiedzieć, co robili przed
chwilą.
Sam przykucnął i koleiny skowyt przeszył powietrze.
Był to zarazem sygnał i rozkaz.
Wataha zebrała się kilka mil
od miejsca, w którym się znajdowałem. Sadziłem susami przez gęsty
las.
Leah, Embry i Paul również kierowali się w to miejsce.
Leah była blisko – słyszałem już jej kroki w oddali.
Biegliśmy
w równoległych liniach, zamiast biec razem.
Nie będziemy
czekali na niego cały dzień. Później przekażemy mu wszystko.
Co
się stało, szefie? Dopytywał się Paul.
Musimy porozmawiać.
Coś się wydarzyło.
Poczułem myśli Sama przemykające do
mojego umysłu – i to nie tylko Sama, ale i Setha, Collina
i
Brady’ego. Collin i Brady – nowi w naszym stadzie –
towarzyszyli Sam’owi na patrolu, więc wiedzieli już,
co się
wydarzyło. Nie wiedziałem tylko dlaczego Seth już tu był, i
wiedział o co chodzi. To nie była jego
kolej.
Seth,
powiedz im co słyszałeś.
Przyspieszyłem, chciałem być już
na miejscu. Poczułem, że Leah również przyspieszyła. Nie lubiła
jak
ktoś ją prześcigał. Szczyciła się, że była
najszybsza w grupie, a przynajmniej ona tak myślała.
Patrz
kretynie,’i przyspieszyła znowu. Zaparłem się i również
przyspieszyłem.
Sam najwyraźniej nie miał ochoty użerać się
z nami i naszymi przepychankami. Jake, Leah uspokójcie
się.
Żadne
z nas nie zwolniło.
Sam warknął, ale odpuścił. Seth
Charlie
dzwonił koło południa a potem spotkał Billy'ego w moim domu.
Tak,
rozmawiałem z nim, dodał Paul
Poczułem jak gwałtowny szok
przeszył moje ciało, kiedy Seth pomyślał o Charliem. To było to.
Koniec
oczekiwania. Przyspieszyłem, zmuszając się do
oddychania, kiedy moje płuca nagle przestały działać.
Którą
wersję wybrali?
Wpadł w szał. Okazało się, że Edward i
Bella wrócili w zeszłym tygodniu, i...
Ból ustąpił.
Nadal
żyła. A przynajmniej nie była ‘martwa’.
Nie zdawałem
sobie dotąd sprawy jak ważne to dla mnie było. Myślałem o niej
jak o zmarłej cały ten
czas, i dopiero teraz to do mnie
dotarło. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie wierzyłem w to, że
wróci
żywa. To nie powinno mieć żadnego znaczenia, bo
wiedziałem, co się stanie później.
Są też złe wiadomości.
Charlie z nią rozmawiał, i mówił, że nie brzmiała dobrze.
Powiedziała mu, że jest
chora. Potem włączył się Carlisle
i powiedział, że Bella złapała jakąś rzadką chorobę w
Południowej
Afryce. Poddali ja kwarantannie. Charlie wariuje,
bo nie pozwalają mu jej zobaczyć. Powiedział, że nie
obchodzi
go, że może się zarazić, ale Carlisle nie ustąpił. Żadnych
gości. Powiedział, że to coś
poważnego, i że robi
wszystko, co w jego mocy. Charlie zamartwia się już od paru dni,
ale Billy'emu
powiedział dopiero teraz. Powiedział, że chyba
jej się pogarsza.
Cisza, która nastała po słowach Setha była
przenikliwa. Wszyscy rozumieliśmy.
Więc umrze na tą chorobę,
z tego co opowiadał Charlie. Czy pozwolą mu zobaczyć ciało?
Blade,
nieruchome, nieoddychające białe ciało? Nie pozwolą
mu dotknąć zimnej skóry. Może zauważyć jak
bardzo jest
twarda. Będą musieli poczekać aż będzie w stanie leżeć w
bezruchu, i powstrzymać się od
zabicia Charlie’go i innych
żałobników. Jak długo to potrwa?
Czy ją pochowają? Czy
wykopie sobie drogę z grobu, czy może krwiopijcy wrócą ją
wykopać?
Inni słuchali moich rozmyślań w spokoju.
Poświęciłem tym myślom dużo więcej czasu niż oni.
Leah i
ja dotarliśmy na miejsce w tym samym czasie. Chociaż ona była
pewna, że była pierwsza. Kucnęła
przy bracie, kiedy ja
podszedłem i stanąłem po jego prawej stronie. Paul się przesunął
i zrobił mi
miejsce.
Może jeszcze raz, pomyślała Leah,
ale ja jej już nie słyszałem.
Zastanawiałem się, czemu
tylko ją stoję. Sierść zjeżyła mi się na grzbiecie, rozpierała
mnie
niecierpliwość.
Na co jeszcze czekamy?
zapytałem.
Nikt nic nie powiedział, ale czułem ich
wahanie.
No Dajcie spokój. Pakt został zerwany.
Nie mamy
dowodów – może ona jest chora.
No proszę Cię!!
Okoliczności
wskazują na zerwanie paktu. Ale... Jacob, Sam nadal się wahał. Czy
to jest na pewno to
czego chcesz? Czy to odpowiednia reakcja?
Wszyscy wiemy, że ona tego chciała.
Pakt nie wspomina o
preferencjach ofiary, Sam!
Czy ona w ogóle jest ofiarą? Czy
tak byś ją nazwał?
Tak!
Jake, pomyślał Seth, oni nie
są naszymi wrogami.
Zamknij się smarkaczu. To, że wielbisz
ich niczym bohaterów, nie zmienia naszych zasad. Oni są
naszymi
wrogami. Są na naszym terytorium. Pokonamy ich. Nie ważne, że
kiedyś walczyłeś u boku
Edwarda Cullena.
A co zrobimy,
kiedy Bella będzie walczyć po ich stronie, Jacob? Co wtedy? Zapytał
Seth.
Ona już nie jest Bellą.
Czy to ty ja zabijesz?
Nie
mogłem się powstrzymać od wzdrygnięcia na samą myśl o
tym.
Oczywiście, że nie ty. I co teraz. Każesz któremuś z
nas to zrobić? A potem będziesz miał nam za złe?
Ja
nigdy...
Jasne. Nie jesteś gotowy na tą walkę,
Jacob.
Instynktownie przygotowałem się do skoku, warcząc na
rudawo- złotego wilka.
Jacob! Ostrzegł mnie Sam. Seth, zamknij
się na chwilę
Seth przytaknął.
Kurde, co mnie ominęło?
Pomyślał Quil. Biegł na spotkanie najszybciej jak się tylko da.
Słyszałem o
telefonie Charlie’go...
Właśnie się
szykujemy, powiedziałem. Biegnij lepiej do Kim i przyprowadź tu
Jareda, choćby siłą.
Potrzebni są wszyscy
Przyjdź
prosto tutaj, Quil, rozkazał Sam. Nic jeszcze nie
postanowiliśmy.
Warknąłem.
Jacob, muszę myśleć o
dobrze naszego stada. Muszę wybrać wyjście, które będzie dla nas
najbardziej
bezpieczne. Dużo się zmieniło od czasu, kiedy
nasi przodkowie zawiązali pakt. Ja... osobiście nie wierzę,
że
Cullenowie są dla nas zagrożeniem. I wiemy, że długo już tu nie
zostaną. Kiedy już wszystko
wyjaśnią, znikną. I wszystko
będzie znowu po staremu.
Po staremu?
Jeśli ich
zaatakujemy, Jared, oni będą się bronić.
Boisz się?
Chcesz
ryzykować życie swoich braci? Przerwał. Albo siostry, dodał po
chwili.
Nie boję się śmierci.
Wiem, że się nie boisz.
Właśnie, dlatego kwestionuję twój wybór.
Wpatrywałem się
w jego czarne oczy. Czy zamierzasz bronić paktu swoich
przodków?
Bronię. Robię to, co dla nich
najlepsze.
Tchórz.
Pysk mu zadrżał, pokazując szereg
zębów.
Wystarczy Jacob. Zostałeś przegłosowany. Głos Sama
nabrał innego brzmienia, miał siłę, której nie
mogliśmy
się oprzeć. Siłę samca alfa. Spojrzał w oczy każdemu z
wilków.
Stado nie zaatakuje Cullenów dopóki oni nas nie
sprowokują. Pakt nadal obowiązuje. Nie są zagrożeniem
dla
naszych ludzi, ani dla mieszkańców Forks. Bella Swan podjęła
świadomą decyzję, nie zniszczy to
paktu, jaki
nawiązaliśmy.
Brawo, brawo, pomyślał Seth.
Powiedziałem
żebyś siedział cicho, Seth.
Oops. Przepraszam,Sam.
Jacob,
a ty dokąd?
Opuściłem koło, kierując się na wschód tak,
że byłem do nich odwrócony plecami.
Pożegnam się z ojcem.
Jak się okazuje nic mnie tu już nie trzyma.
Jake, nie rób
tego znowu!
Zamknij się Seth, powiedziało kilka głosów
jednocześnie.
Nie chcemy żebyś odchodził, powiedział Sam,
jego głos był bardziej miękki niż kiedykolwiek.
Więc zmuś
mnie Sam. Zabierz mi wolną wolę. Zrób ze mnie niewolnika.
Wiesz
że nigdy bym tego nie zrobił.
Więc nie mamy sobie już nic do
powiedzenia.
Uciekłem od nich, starając się nie myśleć o
przyszłości. Zamiast tego, skoncentrowałem się na
wspomnieniach,
kiedy przez wiele długich miesięcy byłem wilkiem, kiedy odrzuciłem
człowieczeństwo aż
stałem się tylko zwierzęciem. Żyłem
chwilą, jadłem, kiedy byłem głodny, spałem, kiedy byłem
zmęczony,
piłem, kiedy byłem spragniony – biegłem,
ponieważ chciałem. Proste pragnienia, i łatwe odpowiedzi. Ból
był
do zniesienia. Ból głodu. Zimnego lodu pod łapami. Ostrych
szponów, kiedy kolacja się broniła. Na
każdy rodzaj bólu
był prosta rada, łatwy sposób żeby go zakończyć.
Zupełnie
inaczej, niż kiedy jest się człowiekiem.
Jednak, kiedy już
się zbliżałem do mojego domu, powróciłem do swojej ludzkiej
formy. Chciałem
pomyśleć trochę w samotności.
Odwiązałem
spodnie i szybko je założyłem, biegnąc do domu.
Zrobiłem
to. Ukryłem moje prawdziwe myśli i teraz było już za późno by
ktoś mógł mnie powstrzymać.
Sam już mnie nie
słyszał.
Postawił sprawę jasno. Sfora nie zaatakuje
Cullenów. Dobrze.
Nie powiedział nic o działaniu w
pojedynkę.
Sfora nikogo dzisiaj nie zaatakuję.
Ale ja to
zrobię.
Byłem pewien jak cholera, że nie zobaczę czegoś takiego
Tak
naprawdę, to nie planowałem żegnać się z ojcem.
Ostatecznie,
jeden szybki telefon do Sama i wszystko zaczęłoby się od
nowa.
Próbowaliby mi zabronić, zawrócić mnie.
Prawdopodobnie, starając się mnie rozwścieczyć bądź zranić
-
jakoś zmusić do przemiany, żeby Sam mógł wydać mi
odpowiedni rozkaz.
Ale Billy oczekiwał mnie, wiedząc, że będę
się zachowywał... Ozięble.
Był na podwórku. Po prostu
siedział tam na swoim wózku inwalidzkim, z oczami utkwionymi
między
drzewami, dokładnie w miejscu, z którego się
wyłoniłem. Widziałem, iż analizował kierunek, w którym
się
poruszałem - szedłem prosto za dom, do mojego
własnoręcznie zbudowanego garażu.
- Masz chwilkę,
Jake?
Zatrzymałem się. Spojrzałem na niego, a potem prosto na
garaż.
- No dalej, chłopcze. Chociaż pomóż mi wejść do
środka.
Zacisnąłem zęby, ale zdecydowałem, że mógłby być
o wiele bardziej skłonny do nieinformowania Sama o
tym, co
zamierzam, jeśli nie będę kłamał przez parę minut.
- Od
kiedy to potrzebujesz pomocy, staruszku?
Zaśmiał się swoim
tubalnym śmiechem. - Moje ramiona są już zmęczone. Pchałem wózek
przez całą drogę
z domu Sue.
- Mieszkamy niżej niż
ona. Cały czas jechałeś z górki.
Wtoczyłem wózek na małą
rampę, którą dla niego zbudowałem i wjechaliśmy do salonu.
-
Przyłapałeś mnie. Pomyśleć, że jechałem około 30 mil na
godzinę. Było super.
- Zrujnujesz ten wózek, wiesz? I wtedy
będziesz mógł tylko wlec się na łokciach.
- Nie ma szans.
To już będzie twoja robota - noszenie mnie.
- Nie będziesz
wybierał się w zbyt wiele miejsc.
Billy położył swoje
dłonie na kołach i skierował się do lodówki. - Zostało coś do
jedzenia?
- No i masz mnie. Paul był tu cały dzień, więc
prawdopodobnie nie.
Billy westchnął. - Trzeba będzie zacząć
chować artykuły spożywcze, jeśli mamy zapraszać
wygłodzone
wilkołaki.
- Powiedz Rachel, żeby została u
niego.
Żartobliwy ton Billy'ego zniknął, a jego oczy
złagodniały. - Mamy ją w domu tylko na kilka tygodni. Jest
tu
pierwszy raz od bardzo dawna. To przykre - dziewczynki były starsze
niż Ty, gdy wasza mama
odeszła. Mają o wiele większe
trudności z przebywaniem w tym domu.
- Wiem o tym.
Rebecca
nie była w domu ani razu od czasu, gdy wyszła za mąż, ale miała
na to dobrą wymówkę. Bilety
lotnicze z Hawaii były dość
drogie. Waszyngton był natomiast na tyle blisko, że Rachel nie
miała równie
dobrego usprawiedliwienia.
Gdyby nie Paul,
prawdopodobnie szybko wyjechałaby z powrotem. Może to dlatego Billy
jeszcze nie
wyrzucał go z naszego domu.
- Więc zamierzam
popracować nad paroma rzeczami... - zacząłem zbliżać się do
drzwi.
- Zaczekaj, Jake. Nie masz zamiaru powiedzieć mi, co się
stało? Mam zadzwonić do Sama po
aktualizacje?
Stałem
plecami do niego, ukrywając przed nim wyraz mojej twarzy.
- Nic
się nie stało. Sam daje spokój. Wygląda na to, że wszyscy
jesteśmy teraz tylko bandą fanów
pijawek.
- Jake...
-
Nie chcę o tym mówić.
- Odejdziesz wkrótce?
W pokoju
panowała przez chwilę cisza, gdy zastanawiałem się jak ubrać w
słowa moje myśli.
- Rachel może z powrotem wziąć swój
pokój. Wiem, że nienawidzi tego dmuchanego materaca.
-
Wolałaby raczej spać na podłodze niż Cię stracić. Tak samo
ja.
Parsknąłem.
- Jacob, proszę. Jeśli potrzebujesz...
Przerwy. Cóż, zrób ją sobie. Ale nie tak długą, jak
poprzednia.
Wróć.
- Może. Może będę wracał na śluby.
Sama, potem Rachel. Chociaż Jared i Kim mogą być pierwsi.
Chyba
powinienem sobie sprawić jakiś konkretny garnitur, czy
coś w tym stylu.
- Jake, spójrz na mnie.
Odwróciłem się
powoli. - Co?
Przez długą minutę wpatrywał mi się prosto w
oczy. - Dokąd idziesz?
- Nie mam jeszcze żadnych konkretnych
planów.
Przechylił głowę na bok, a jego oczy zwęziły
się.
- Och, czy aby na pewno?
Patrzyliśmy się na siebie
spod byka. Wydawało się, że wskazówka sekundowa tykała coraz
głośniej.
- Jacob - powiedział. Jego głos był zmęczony. -
Jacob, przestań. To nie jest tego warte.
- Nie mam pojęcia o
czym mówisz.
- Zostaw Bellę i Cullenów w spokoju. Sam ma
racje.
Gapiłem się na niego przez sekundę, a potem
przemierzyłem cały pokój dwoma długimi krokami. Złapałem
za
telefon. Wyrwałem kabel, i z gniazdka, i ze słuchawki.
Zwinąłem
szarą linkę wokół dłoni.
- Żegnaj, tato.
- Jake,
poczekaj! - zawołał za mną, ale wybiegłem już za drzwi.
Motocykl
nie był co prawda tak szybki, jak moje własne nogi, ale był
bardziej... Dyskretny.
Zastanawiałem się, jak długo zajęłoby
Billy'emu dotarcie do najbliższego sklepu, żeby móc zadzwonić
do
Sama. Mogłem się założyć, że Sam ciągle jeszcze był w
wilczej formie. Problem mógłby się pojawić,
gdyby Paul
wrócił do naszego domu. Mógłby zmienić się w sekundę i
powiadomić Sama, co zamierzam
zrobić...
Nie miałem
zamiaru się tym teraz martwić. Będę jechał najszybciej, jak
mogę, a jeśli mnie złapią,
poradzę sobie z nimi, jeśli
tylko będę musiał.
Odpaliłem motocykl i już po chwili
pędziłem przez zabłoconą alejkę. Nie odwracałem się za siebie,
póki
mój dom nie zniknął z zasięgu wzroku.
Droga była
zakorkowana przez turystów; krążyłem między samochodami,
zasługując na te wszystkie
dźwięki klaksonów i środkowe
palce posłane w moją stronę.
Skręciłem w sto jedynkę, nie
zaszczycając ich nawet spojrzeniem. Musiałem przez jakiś czas
jechać
grzecznie, żeby uniknąć zmiażdżenia przez minivana
- nie żeby mnie to mogło zabić, ale z pewnością
spowodowałoby
pewne opóźnienia. Złamane kości - przynajmniej te większe -
potrzebowały kilku dni,
żeby wyleczyć się kompletnie, jak
miałem już okazję się przekonać.
Samochody na drodze
troszkę się przerzedziły, więc wcisnąłem mocniej pedał,
dochodząc do
osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie
zwolniłem, dopóki nie zbliżyłem się do zwężenia drogi -
tu
zorientowałem się, że jestem już bezpieczny. Sam nie
przybiegłby aż tak daleko, by mnie powstrzymać.
Było już na
to za późno.
Nie było jeszcze sekundę temu, więc kiedy już
miałem odrobinę swobody, zacząłem się zastanawiać, co
dokładnie
miałem w ogóle zamiar zrobić. Zwolniłem do dwudziestki, skręcając
w stronę drzew bardziej
ostrożnie niż było to
konieczne.
Wiedziałem, iż usłyszą, że nadchodzę, z
motocyklem, czy bez, więc niespodzianka odpadała. Nie było
sposobów
na ukrycie moich zamiarów. Edward usłyszy moje plany, jak tylko
znajdę się wystarczająco
blisko. Może już usłyszał. Ale
sądziłem, że to wciąż mogło się udać, ponieważ miałem jego
ego po swojej
stronie. Tak bardzo chciał zmierzyć się ze mną
sam na sam.
Więc po prostu ruszyłem dalej, chętny do wyzwania
Edwarda na pojedynek. Parsknąłem.
Kiedy z nim skończę,
załatwię tylu z nich, ilu tylko będę mógł, zanim sami mnie
zabiją. Huh -
zastanowiłem się, czy Sam zauważył w tym
jakąś prowokację śmierci z mojej strony.
Prawdopodobnie
powiedziałby, że mam to, na co zasłużyłem.
Nie chciałby oskarżać swoich krwiopijczych przyjaciół.
Droga
zmieniła się w dróżkę i obrzydliwy zapach uderzył mnie prosto w
twarz, niczym zgniły pomidor.
Ugh. Śmierdzące wampiry. Mój
brzuch zaczynał burczeć. Ten smród był trudny do zniesienia
-
przyzwyczajony do zapachu ludzi, zapomniałem o tym jak
bardzo.
Nie byłem pewien czego mam oczekiwać, ale nie było
ani jednej żywej duszy wokół tej ich wielkiej, białej
krypty.
Oczywiście wiedzieli już, że tu jestem.
Wyłączyłem silnik
i wsłuchałem się w ciszę. Teraz słyszałem już wyraźnie
napięty, poddenerwowany
bełkot, wydobywający się z drugiej
strony podwójnych drzwi. Ktoś był w domu. Usłyszałem swoje imię
i
uśmiechnąłem się do siebie, zadowolony z myśli, że z
pewnością przyprawiłem ich o drobny stresik.
Wziąłem duży
haust powietrza - w środku mogło być tylko gorzej - i wspiąłem
się po schodach jednym
susem.
Drzwi otworzyły się, zanim
jeszcze ich dotknąłem. Gdy doktor zmaterializował się w nich,
jego oczy były
niezwykle poważne.
- Witaj, Jacob -
powiedział, o wiele spokojniej niż mógłbym oczekiwać. - Jak się
masz?
Wziąłem głęboki wdech ustami. Smród bijący zza drzwi
był zbyt przytłaczający.
Byłem zawiedziony, że to Carlisle
otworzył. Wolałbym, żeby Edward pojawił się we framudze, a
wtedy
już tylko kły w ruch. Carlisle był bardziej taki... po
prostu ludzki, o ile można to tak ująć. Może to przez
te
wizyty domowe zeszłej wiosny, kiedy byłem... kontuzjowany. Było to
dla mnie trochę niekomfortowe -
patrzeć mu w oczy ze
świadomością, że mam zamiar go zabić, gdy tylko będę miał
okazję.
- Słyszałem, że Bella jest chora. - powiedziałem.
-
Em, Jacob, to naprawdę nie jest najlepszy moment - doktor wydawał
się jakiś nieswój, ale nie w
sposób, jakiego oczekiwałem. -
Możemy załatwić to później?
Gapiłem się na niego przez
chwilę oniemiały. Czy on właśnie prosił mnie, aby przełożyć
rzeźnię, którą
planowałem na bardziej odpowiedni moment?
I
nagle usłyszałem głos Belli, chrapliwy i szorstki, i nie mogłem
już myśleć o niczym innym.
- Dlaczego nie? - zapytała kogoś.
- Przed Jacobem też mamy mieć jakieś sekrety? W jakim celu?
Jej
głos nie był tym, czego oczekiwałem. Próbowałem wyobrazić sobie
głosy tych młodych wampirów
zasłyszane wiosną, ale wszystko
co pamiętałem to warknięcia i pocharkiwania. Może
wszystkie
nowonarodzone wampiry brzmiały tak chrapliwie podczas
mówienia?
- Jacob, wejdź proszę - Bella zaskrzeczała trochę
głośniej.
Oczy Carlisle'a momentalnie się
zwęziły.
Zastanawiałem się, czy Bella nie jest po prostu
zwyczajnie spragniona. Moje oczy również zmieniły się
w
szparki.
- Przepraszam bardzo - powiedziałem do doktora
i zacząłem go omijać szerokim łukiem. To było trudne
-
odwrócenie się do niego tyłem przeczyło wszystkim moim
instynktom. Trudne, ale możliwe. Jeśli byłoby
coś takiego,
jak niegroźny wampir, był to z pewnością ten dziwnie łagodny
przywódca.
Trzymałbym się z daleka od Carlisle'a, gdyby
zaczęła się walka. Było ich wystarczająco dużo do zabicia
bez
mieszania w to jego. Wślizgnąłem się do domu, cały czas
dotykając plecami ściany. Moje oczy
szybko omiotły pokój -
nie był mi znajomy. Kiedy ostatni raz tu byłem, wystrój był inny,
przygotowany na
przyjęcie z okazji ukończenia liceum. Teraz
wszystko było takie jasne i blade. Wliczając w to sześć
wampirów
stojących w zwartej grupie przy białej sofie.
Byli tu wszyscy,
wszyscy razem, ale to nie to zmroziło mnie w miejscu i to nie to
spowodowało, że
szczęka opadła mi do samej ziemi.
To
był Edward. A raczej wyraz jego twarzy.
Widziałem go już
wściekłego i widziałem go aroganckiego, a raz nawet cierpiącego.
Ale to - to było
bliskie agonii. Jego oczy wyglądały jak oczy
szaleńca. Nie podniósł wzroku, żeby rzucić mi
standardowe
piorunujące spojrzenie. Wpatrywał się w kanapę
obok siebie z miną, jakby ktoś go co najmniej wrzucił w
szalejące
płomienie. Ręce miał sztywno przytwierdzone do swoich boków.
Nie
mogłem nawet cieszyć się z jego udręczenia. Myślałem tylko o
jednej rzeczy, która mogła
doprowadzić go do takiego stanu i
moje oczy podążyły za jego wzrokiem.
Zobaczyłem ją w tym
samym momencie, w którym zwęszyłem jej zapach.
Jej ciepły,
czysty, ludzki zapach.
Bella była w połowie schowana za
oparciem sofy, w lekko skulonej pozycji, ramionami obejmując
kolana.
Przez długie sekundy nie widziałem niczego innego,
prócz tego, że była ona wciąż tą Bellą którą
kochałem.
Jej skóra wciąż była miękka, blada i lekko brzoskwiniowa, a jej
oczy wciąż były barwy
czekolady. Moje serce załomotało
dziwnie nierównym rytmem i zastanawiałem się, czy to nie jest
tylko
jakiś przekłamany sen, z którego za chwilę miałem się
obudzić.
Wtedy naprawdę ją zobaczyłem.
Miała ogromne
cienie pod oczami. Fioletowe cienie, które pojawiły się, bo jej
twarz była tak zmizerniała.
Jej skóra wydawała się za
ciasna - jakby kości policzkowe miały zaraz przebić ją na wylot.
Większość
ciemnych włosów miała związanych w niedbałą
kitkę, ale niektóre niesforne kosmyki opadały na jej czoło
i
szyję, oblepiając przy tym pokrytą potem skórę. Jej palce i
nadgarstki były tak wątłe, że mogły
napawać
przerażeniem.
Była chora. Bardzo chora.
Więc to nie było
kłamstwo. Historyjka, którą Charlie opowiedział Billy'emu, nie
była tylko historyjką.
Kiedy tak stałem i gapiłem się na
nią, jej skóra zmieniła barwę na jasnozieloną.
Blond
pijawka - ta efekciarska, Rosalie - pochyliła się nad nią w
dziwnie obronnej pozycji, zasłaniając mi
widok.
Coś było
nie tak. Zawsze wiedziałem jak czuje się Bella - jej myśli były
tak oczywiste; zupełnie jakby
miała je wypisane na czole. Więc
nie musiała nawet opowiadać mi każdego szczegółu jakieś
sytuacji,
abym mógł ją zrozumieć. Wiedziałem, że Bella nie
lubiła Rosalie. Widziałem to w sposobie, w jaki układała
usta,
kiedy o niej mówiła. Chociaż nie chodziło tylko o to, że nie
darzyła jej sympatią. Ona się po prostu
jej bała. A
przynajmniej kiedyś tak było.
Jednak teraz, gdy Bella
ukradkiem na nią spoglądała, nie było w jej oczach cienia strachu
. Jej mina
była... Jakby skruszona, czy coś takiego. Nagle
Rosalie chwyciła jakąś miskę z podłogi i podstawiła Belli
pod
brodę, w razie gdyby miała ona zwymiotować.
Edward upadł na
kolana przy boku Belli - jego oczy miały taki wyraz, jakby
doświadczał niesamowitych
tortur - ale Rosalie wyciągnęła
ku niemu ręce, ostrzegając, aby się cofnął.
To wszystko nie
miało najmniejszego sensu.
Kiedy tylko Bella zdołała podnieść
głowę, uśmiechnęła się do mnie słabo, ze skrępowaniem.
-
Przepraszam za to - wyszeptała do mnie.
Edward jęknął
naprawdę cicho. Jego głowa opadła na kolana Belli. Położyła
swoją dłoń na jego policzku,
jakby to ona musiała go
pocieszać.
Nie zdawałem sobie sprawy, że moje nogi zaniosły
mnie tak daleko, póki Rosalie nie zasyczała na mnie,
nagle
materializując się między mną a kanapą. Wyglądała jak osoba z
ekranu telewizora. Nie obchodziło
mnie, że tu jest. Nie
wyglądała nawet na prawdziwą.
- Rose, nie - wyszeptała
Bella. - Wszystko w porządku.
Blondyna zeszła mi z drogi z
wyraźnym wysiłkiem. Rzucając gniewne spojrzenia usiadła przy
głowie Belli,
spięta i gotowa do skoku. Było mi łatwiej ją
ignorować niż mogłem to sobie wymarzyć.
- Bella, co się
dzieje? - wyszeptałem. Nieświadomie również znalazłem się na
kolanach, pochylony przez
oparcie kanapy obok jej... męża.
Wydawało się, że nawet mnie nie zauważał, a i ja ledwo rzuciłem
na
niego okiem. Sięgnąłem po jej wolną rękę i objąłem ją
swoimi dłońmi. Jej skóra była lodowata.
- Wszystko w
porządku?
To było głupie pytanie. Nie odpowiedziała.
-
Tak się cieszę, że przyszedłeś się dziś ze mną zobaczyć,
Jacob - powiedziała.
Mimo że wiedziałem, iż Edward nie
słyszy jej myśli, wydawało się, jakby odnalazł w jej słowach
jakieś
drugie znaczenie, którego ja nie dostrzegałem. Jęknął
znowu, z twarzą wtuloną w koc którym była
przykryta, a ona
pogłaskała go po policzku.
- Co jest, Bella? - nalegałem,
zaciskając moje ręce ciasno wokół jej zimnych, wątłych
palców.
Zamiast odpowiedzieć, rzuciła okiem na pokój, jakby
czegoś szukała z pewną prośbą i jednocześnie
ostrzeżeniem.
Sześć par zatroskanych, żółtych oczy wpatrywało się w nią.
Wreszcie zwróciła się do
Rose.
- Pomożesz mi wstać,
Rose? - zapytała.
Usta Rosalie odsłoniły jej białe zęby i
patrzyła na mnie ze wściekłością, jakby za chwile miała
mi
rozszarpać gardło.
- Proszę, Rose.
Blondyna
zrobiła dziwną minę, ale pochyliła się nad nią zaraz obok
Edwarda, który nie poruszył się ani o
milimetr. Oplotła
delikatnie swoimi ramionami ramiona Belli.
- Nie - wyszeptałem.
- Nie wstawaj... - Wyglądała tak słabo.
- Odpowiadam na Twoje
pytanie - charknęła, brzmiąc odrobinę bardziej tak, jak zawsze,
gdy się do mnie
zwracała.
Rosalie podniosła Bellę z
kanapy. Edward został na swoim miejscu, jego twarz utonęła w
poduszkach. Koc
opadł na podłogę i na stopy Belli.
Jej
ciało było opuchnięte, tułów jakby napęczniał w dziwy, chory
sposób. Okrywał go bardzo wyblakły,
szary podkoszulek, który
był zdecydowanie zbyt duży dla jej wątłych ramion. Reszta ciała
była tak
chuda, jakby ten duży brzuch rósł dzięki temu, co
z niej wyssał. Zajęło mi kilka sekund, zanim
zrozumiałem,
czym była ów zdeformowana część jej ciała - nie zorientowałem
się, dopóki delikatnie nie
złożyła rąk na swoim nadętym
brzuchu, jedną wyżej, drugą na dole. Jakby go
kołysała.
Zrozumiałem to właśnie wtedy, ale wciąż nie
mogłem w to uwierzyć. Przecież widziałem ją zaledwie
miesiąc
temu. Nie było mowy, żeby mogła być w ciąży. Nie w tak
zaawansowanym stadium.
Pomijając fakt, że była.
Nie
chciałem na to patrzeć, nie chciałem o tym myśleć. Nie chciałem
sobie nawet wyobrażać tego czegoś
w środku niej. Nie
chciałem wiedzieć, że coś, czego tak bardzo nienawidziłem,
zakorzeniło się w ciele,
które kochałem. Zalała mnie fala
nudności i musiałem połknąć wymiociny.
Ale było coś
gorszego niż to, o wiele gorszego. Jej wykrzywione ciało, kości
prześwitujące przez skórę
jej twarzy. Mogłem tylko
zgadywać, dlaczego tak wyglądała - dlaczego jej brzuch był już
tak wielki i
dlaczego była tak schorowana - bo cokolwiek było
w środku, wysysało z niej życie, żeby nakarmić
siebie...
Ponieważ
było potworem. Tak samo, jak jego ojciec.
Zawsze wiedziałem,
że w końcu ją zabije.
Zerwał się, gdy tylko usłyszał
myśli w mojej głowie. Przez sekundę oboje byliśmy na kolanach.
Nagle on
znalazł się na nogach, górując nade mną. Jego oczy
były czarne jak smoła, a cienie pod nimi
ciemnofioletowe.
-
Wychodzimy, Jacob. - warknął.
Też byłem już na nogach,
patrzyłem na niego z góry. Nareszcie miałem to, po co
przyjechałem.
Ten wielki, Emmett, stanął obok Edwarda razem z
wyglądającym na bardzo głodnego Jasperem za sobą.
Nie
obchodziło mnie to. Może sfora mnie pomści, kiedy już ze mną
skończą. A może nie. Nie miało to dla
mnie znaczenia.
Na
ułamek sekundy moje oczy zatrzymały się na dwóch osobach
stojących z tyłu. Esme. Alice. Małe
kobiety. W pewnym sensie.
Cóż, byłem pewien, że tamci zabiliby mnie zanim musiałbym robić
cokolwiek z
nimi. Nie chciałem zabijać dziewczyn... Nawet
wampirów.
Chociaż mógłbym zrobić wyjątek dla blondyny.
-
Nie - Bella z trudem złapała powietrze i powłóczyła się do
przodu, by chwycić ramiona Edwarda. Rosalie
ruszyła zaraz za
nią, jakby były spięte jakimś łańcuchem.
- Muszę tylko z
nim porozmawiać, Bello - powiedział cicho Edward, tylko do niej.
Dotknął palcami jej
twarzy i pogłaskał. Wznieciło to we
mnie ogień wściekłości - po tym wszystkim co jej zrobił, ciągle
mógł
dotykać ją w ten sposób. - Nie nadwyrężaj się -
błagał. - Odpoczywaj, proszę. Oboje wrócimy za
parę
minut.
Wpatrywała się w jego twarz, próbując z
niej coś odczytać.
Po chwili skinęła głową i opadłą z
powrotem na kanapę. Rosalie pomogła jej ułożyć się znów
na
poduszkach. Bella patrzyła teraz na mnie, starając się
zatrzymać na sobie mój wzrok.
- Zachowuj się - poprosiła. -
A potem wróćcie.
Nie odpowiedziałem. Nie miałem zamiaru
składać dziś żadnych obietnic. Podążyłem za Edwardem w
stronę
frontowych drzwi. Szedł prosto, nie sprawdzając ani razu, czy nie
mam zamiaru przypadkiem
rzucić mu się na plecy. Podejrzewałem,
że nie musiał tego sprawdzać. Wiedziałby, gdybym zdecydował
się
zaatakować. Co oznaczało, że musiałbym podjąć tą decyzję
bardzo szybko...
- Jeszcze nie jestem gotów na to, żebyś mnie
zabił Jacob - szepną, oddalając się szybko od domu. -
Musisz
uzbroić się w odrobinę cierpliwości.
Jakby mnie to
obchodziło, czy jest gotów czy nie. Odburknąłem na wdechu -
Cierpliwość nie jest moją
mocną stroną.
Szedł jednak
dalej, a ja deptałem mu po piętach. Byliśmy już kilka dobrych
metrów od domu.
Cały byłem rozpalony, moje ręce dygotały.
Niemal na krawędzi wytrzymałości, czekałem gotowy.
Zatrzymał
się bez ostrzeżenia i odwrócił w moją stronę. Wyraz jego twarzy
znowu mnie zmroził.
Przez sekundę byłem tylko dzieckiem -
dzieckiem, które przez całe swoje życie mieszkało w tym
samym,
małym miasteczku. Zwykłym dzieckiem. Wiedziałem, że
musiałbym przeżyć o wiele więcej, cierpieć o
wiele więcej,
żeby kiedykolwiek zrozumieć tą agonię w oczach Edwarda.
Podniósł
rękę, z zamiarem starcia potu z czoła, ale przejechał tylko
palcami po swojej twarzy, jakby
zaraz miał rozszarpać
pokrywającą ją marmurową skórę. Jego czarne oczy płonęły w
oczodołach w
zamglonym spojrzeniu, przypatrywał się czemuś w
swoim umyśle. Otworzył usta, jakby miał zamiar
zacząć
krzyczeć, jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Pomyślałem, że właśnie tak musi wyglądać
twarz człowieka,
który płonie na stosie.
Przez moment nie byłem w stanie nic
powiedzieć. To było zbyt prawdziwe, ta twarz - widziałem cień
tego
spojrzenia w domu, widziałem to w jego i jej oczach, ale to była
zdecydowanie kulminacja. Ostatni
gwóźdź w jej trumnie.
-
To Ją zabija, prawda? Ona umiera - wiedziałem, że kiedy to
powiedziałem, mój wyraz twarzy był jakby
łagodniejszą
wersją jego. Słabszy, inny, bo wciąż byłem w szoku. Nie
odwróciłem nawet jeszcze głowy -
to wszystko działo się
zbyt szybko. Miał czas, by dojść do tego wniosku. Było to inne,
bo ja straciłem ją
już wiele razy, na wiele sposobów - w
mojej głowie. A różnica polegała na tym, że ona tak naprawdę
nigdy
nie była moja, żebym mógł ją stracić.
I na tym,
że to, iż umiera, nie było moją winą.
- Moja wina -
wyszeptał Edward i jego kolana ugięły się. Upadł przede mną,
taki słaby, łatwy cel,
łatwiejszy niż można to było sobie
wyobrazić.
Ale czułem się zimny jak lód - nie było już we
mnie ognia.
- Tak - jęknął z twarzą przyciśniętą do
podłoża, jakby spowiadał się ziemi. - Tak, to ją zabija.
Jego
całkowita bezsilność irytowała mnie. Chciałem bitwy, nie
egzekucji. Gdzie teraz była ta jego pełna
samozadowolenia
wyższość?
- Więc dlaczego Carlisle nic nie zrobił? -
burknąłem - W końcu jest lekarzem, nie? Wyciągnijcie to
z
niej.
Podniósł wzrok i odpowiedział mi zmęczonym
głosem. Zupełnie, jakby tłumaczył coś przedszkolakowi
kolejny
raz z rzędu. - Nie pozwala nam.
Zajęło mi chwilę, zanim jego
słowa do mnie dotarły. Jezu, znowu ten sam schemat. Oczywiście,
zginąć
dla potomka takiego potwora. To było takie w stylu
Belli.
- Znasz ją dobrze - wyszeptał. - Tak szybko to
dostrzegłeś... Ja nie zauważyłem. Nie na czas. Prawie w
ogóle
nie rozmawiała ze mną podczas powrotu do domu. Myślałem, że jest
przerażona - to byłoby
naturalne. Myślałem, że jest na mnie
zła za to, że musi tyle przeze mnie przejść, za narażanie jej
życia.
Znów. Nigdy nawet nie zgadłbym o czym myślała, co
planowała. Nie, dopóki moja rodzina nie przywitała
nas na
lotnisku, a ona pobiegła prosto w ramiona Rosalie. Rosalie! I wtedy
usłyszałem, o czym myślała
Rose. Nie rozumiałem dopóki
tego nie usłyszałem. Ty zrozumiałeś w sekundę... - jęknął, a
potem
westchnął.
- Czekaj, czekaj, cofnijmy się
odrobinę. Ona wam NIE POZWALA? - Sarkazm po prostu sunął mi się
na
usta. - Myślisz, że jest ona pełna sił, jak każda stu
kilowa ludzka dziewczyna w ciąży? Czy wyście pijawki
pogłupiały?
Przytrzymajcie ją i omamcie jakimiś lekami.
- Chciałem to
zrobić - wyszeptał. - Carlisle zgodziłby się na to.
- Więc
co, byliście za szlachetni do cholery?
- Nie. Nie chodziło o
szlachetność. Jej ochroniarz skomplikował sprawy.
Och. Jego
opowieść nie miała wcześniej zbyt wielkiego sensu, ale teraz
wszystko pasowało. Więc o to
chodziło blondi. Ale co ona
miała z tego? Królowa piękności chciała, żeby Bella umarła w
mękach?
- Może - powiedział Edward.- Ale Rosalie nie patrzy
na to w dokładnie taki sposób.
- Więc wywlecz blondynę
pierwszą. Daruj sobie uprzejmości i zajmij się Bellą.
-
Emmett i Esme są po jej stronie. Emmett nigdy nie pozwoliłby nam...
A Carlisle nie pomoże mi
przekonać Esme.. - jego głos cichł
powoli.
- Powinieneś zostawić Belle mnie.
- Wiem.
Teraz,
to już odrobinę za późno, pomyślałem. Może powinien o tym
pomyśleć, zanim sprezentował jej
wysysającego życie
potwora.
Wpatrywał się we mnie z czeluści swojego własnego
piekła i widziałem, że zgadzał się ze mną.
- Nie
wiedzieliśmy - powiedział, jego słowa były tak ciche jak oddech.
- Nigdy nie myślałem... Nigdy
wcześniej nie było takiego
przypadku jak ja i Bella. Skąd mogliśmy wiedzieć, że człowiek
może począć
dziecko z jednym z nas..
- Bo zostałby
rozszarpany na kawałki w międzyczasie?
- Tak - zgodził się
ze mną napiętym szeptem. - Oni są, Ci sadystyczni, brutalni,
prawdziwy koszmar. Oni
istnieją. Ale pokusa to jedynie wstęp
do uczty. Nikt nie przeżyje.
Bredził i trząsł głową jakby
ta myśl budziła w nim odrazę. Jakby on był inny.
- Nie
zdawałem sobie sprawy, że znasz tyle określeń na to kim jesteś.
- parsknąłem.
Wpatrywał się we mnie. Jego twarz wyglądała
na sto lat starszą niż zwykle.
- Nawet ty, Jacobie Black, nie
możesz nienawidzić mnie tak bardzo, jak sam siebie
nienawidzę.
Mylisz się, pomyślałem zbyt rozwścieczony, by
cokolwiek powiedzieć.
- Zabicie mnie teraz nie uratuje jej
życia - powiedział cicho.
- Więc co uratuje?
- Jacob,
musisz coś dla mnie zrobić.
- Mogę najwyżej wysłać Cię
prosto do piekła, pijawo!
Nadal wpatrywał się we mnie tymi
zmęczonymi oczami szaleńca. - Dla niej?
Zacisnąłem mocniej
szczękę. - Robiłem wszystko, co tylko mogłem, żeby trzymać ją
z dala od Ciebie.
Wszystko. Teraz jest już za późno.
-
Znasz Ją, Jacob. Łączy Cię z nią coś, czego nawet ja nie jestem
w stanie zrozumieć. Jesteś częścią
niej i ona jest częścią
Ciebie. Nie posłucha mnie ponieważ pomyśli, że jej nie doceniam.
Uważa, że jest
na to wszystko wystarczająco silna.. -
przełkną ślinę jakby się dławił - Może Ciebie posłucha.
-
Dlaczego miałaby mnie słuchać?
Chwiał się na nogach, jego
oczy płonęły jaśniej niż wcześniej, bardziej dziko.
Zastanawiałem się czy
naprawdę oszalał. Czy wampiry mogą
stracić zmysły?
- Może - odpowiedział, czytając mi w
myślach. - Nie wiem. Ale tak się właśnie czuję. - Potrząsnął
głową. -
Muszę starać się to przed nią ukrywać, bo stres
wpędza ją tylko w gorszy stan. Nie może wiedzieć, jak
naprawdę
jest. Muszę być opanowany - nie mogę nic pogorszyć. Ale to teraz
nieważne. Musi Cię
posłuchać!
- Nie mogę powiedzieć
jej nic, czego Ty byś już jej nie powiedział. Co chcesz żebym
zrobił? Powiedzieć
jej, że jest głupia? Prawdopodobnie już
to wie. Powiedzieć jej, że umrze? Założę się, że z tego
też
zdaje sobie sprawę.
- Możesz zaoferować jej to,
czego chce.
To nie miało żadnego sensu. Faktycznie oszalał?
-
Nie obchodzi mnie nic, prócz utrzymania jej przy życiu -
powiedział, nagle skupiony. - Jeśli chce
dziecka, może je
mieć. Może mieć i pół tuzina dzieci. Cokolwiek tylko zechce. -
Zamilknął na chwilę. -
Może mieć nawet szczeniaki, jeśli
to konieczne.
Napotkał przez moment na moje spojrzenie. Jego
twarz wyglądała niemal na obłąkaną, pod zaledwie
cieniutką
warstwą samokontroli.
Moje groźne spojrzenie złagodniało,
gdy tylko pojąłem sens jego słów. Poczułem jak moje usta
otwierają
się w szoku.
- Ale nie w ten sposób! - syknął
zanim zdążyłem zareagować. - Nie kiedy to coś wysysa z niej
życie,
podczas gdy Ja mogę tylko patrzeć! Patrzeć na jej
chorobę a potem na to, jak odchodzi. Widzieć jak to
coś ją
krzywdzi. - Szybko wciągnął powietrze, jakby ktoś właśnie
uderzył go w brzuch. - Musisz jej to
wszystko uświadomić,
Jacob. Mnie już nie posłucha. Rosalie zawsze jest przy niej,
podjudzając to
szaleństwo - dopingując ją. Broniąc jej.
Nie, broniąc tego czegoś. Życie Belli nic dla niej nie
znaczy.
Odgłos, który wydobył się z mojego gardła, brzmiał,
jakbym się dławił.
O czym on mówił? Że co Bella powinna
zrobić? Mieć dziecko? Ze mną? Co? Jak? Miał zamiar mi ją
oddać?
Albo myślał, że nie będzie miała nic przeciwko temu, żebyśmy
się podzielili?
- Obojętnie. Cokolwiek, co zatrzyma ją przy
życiu.
- To najbardziej szalona rzecz, jaką kiedykolwiek
wymyśliłeś - wybełkotałem.
- Ona Cię kocha.
-
Niewystarczająco.
- Jest gotowa umrzeć, żeby tylko mieć
dziecko. Może zaakceptuje coś mniej niebezpiecznego.
- Co Ty,
nie znasz jej?
- Wiem, wiem. Będzie to wymagać długiego
przekonywania. Dlatego Cię potrzebuję. Wiesz jak ona na
wszystko
patrzy. Ukaż jej sens tego wszystkiego.
Nie mogłem nawet
myśleć na temat tego, co sugerował. To było zbyt wiele.
Niemożliwe. Złe. Chore.
Wypożyczać Bellę na weekendy, a
potem zwracać w poniedziałek jak wypożyczony film?
Popieprzone.
Ale zachęcające.
Nie chciałem o tym myśleć, nie chciałem
sobie nawet tego wyobrażać, ale wizje były
silniejsze.
Fantazjowałem w ten sposób o Belli setki razy,
kiedy była jeszcze dla nas jakaś szansa, a potem
przekonałem
się, że fantazje na zawsze pozostaną tylko fantazjami, bo nie było
dla mnie nadziei, nawet
najmniejszej. Ale teraz wszystko
powróciło. Bella w moich ramionach, Bella szepcząca moje
imię...
Jednak najgorsze było to nowe wyobrażanie, którego
nigdy wcześniej nie miałem. Wyobrażenie, które
nigdy nie
miało nawet prawa zaistnieć. Jeszcze nie.
Bella, zdrowa i
promienna, zupełne przeciwieństwo tego, jak wyglądała teraz, ale
w pewnym sensie
podobna: jej ciało, niewyniszczone, ale
zmienione w bardziej naturalny sposób. Przez moje
dziecko...
Próbowałem uciec od tych myśli, aby pijawka ich
nie wyłapała.
- Ukazać jej sens? Na jakim świecie Ty
żyjesz?
- Przynajmniej spróbuj.
Potrząsnąłem szybko
głową. Czekał, ignorując moją negatywną odpowiedź, ponieważ
słyszał wewnętrzny
konflikt, jaki odbywałem sam ze sobą.
-
Skąd się biorą te wasze psycho-moce?
- Nie myślałem o
niczym innym, prócz tego, jak ją uratować, odkąd zdałem sobie
sprawę, co planuje. Że
jest gotowa umrzeć. Ale nie
wiedziałem, jak się z Tobą skontaktować. Byłem pewien, że nie
posłuchałbyś
mnie, gdybym Cię wezwał. Niedługo sam
zacząłbym Cię szukać, jeśli nie zjawiłbyś się tu dzisiaj.
Ale
ciężko mi ją zostawić, chociażby na kilka minut. Jej
stan... Zmienia się tak szybko. To coś... rośnie.
Bardzo
szybko. Nie mogę się teraz od niej oddalać.
- Co to w ogóle
jest?
- Nikt z nas nie ma pojęcia. Ale jest już dużo
silniejsze od niej.
Mogłem sobie to wyobrazić - widziałem
tego małego potwora w mojej głowie, niszczącego ją od środka.
-
Pomóż mi to zatrzymać - wyszeptał. - Pomóż mi, zanim to się
wydarzy.
- Jak? Oferując się jako reproduktor? - Nawet nie
skrzywił się, gdy to powiedziałem, Ja za to tak. -
Naprawdę
oszalałeś. Ona nigdy tego nie zrobi.
- Spróbuj. Nie ma już
nic do stracenia. To nie sprawi jej bólu.
Ale mi sprawi. Czy
nie wystarczająco dużo już razy odrzuciła mnie i bez tego?
-
Odrobina bólu za uratowanie jej? Czy to tak wysoka cena?
- Ale
to nie zadziała.
- Może nie. Może ją to zmiesza. Może
zawaha się w swoim postanowieniu. Jeden moment wahania
jest
wszystkim, czego potrzebuję.
- A co, jeśli uzna to
za absurd? Jak będę się mógł wykręcić? Powiem: „Tylko
żartowałem, Bello?"
- Jeśli chce dzieci, będzie je
mieć. Nie będę odmawiał.
Nie mogłem uwierzyć, że w ogóle
nad tym myślałem. Bella pobiłaby mnie - nie żebym się
przejmował
sobą, ale mogła prawdopodobnie znowu złamać
sobie rękę. Nie powinienem był pozwalać mu na tą
rozmowę,
na mieszanie mi w głowie. Powinienem go zabić w tym momencie.
-
Nie teraz - wyszeptał. - Nie teraz. Tak czy siak, zniszczy ją to i
dobrze o tym wiesz. Nie ma potrzeby
się z tym spieszyć. Jeśli
Cię nie posłucha, dostaniesz swoją szansę. W momencie, kiedy
serce Belli
przestanie bić, będę Cię błagał żebyś mnie
zabił.
- Nie będziesz musiał błagać długo.
Kąciki
jego ust zadrżały lekko. - Liczę na to.
- Więc mamy
umowę.
Skinął głową i wyciągnął w moją stroną swoją
zimną rękę.
Powstrzymując obrzydzenie sięgnąłem po jego
dłoń. Czułem, jakby moje palce trzymały kamień, kiedy
nią
potrząsnąłem.
- Mamy umowę. - zgodził się.
Dlaczego po prostu nie odszedłem? Och tak. Bo jestem idiotą
Czułem
się.. Sam nie wiem. Jakbym nie był prawdziwy. Jakbym był jakąś
gotycką wersją kiepskiego
sitcomu. Jednak zamiast być zwykłym
frajerem, zapraszającym najładniejszą cheerleaderkę na bal,
byłem
zwykłym wilkołakiem, mającym zamiar prosić żonę wampira o
usunięcie ciąży i rozmnażanie ze
mną. Nieźle.
Nie,
nie zrobię tego. To złe i pokręcone. Chciałem zapomnieć o
wszystkim, co powiedziała pijawka.
Ale porozmawiam z nią.
Spróbuję zrobić coś, żeby mnie posłuchała.
A ona i tak
nie posłucha. Jak zawsze.
Edward nie odpowiadał ani nie
komentował moich myśli, odkąd skierował się z powrotem do
domu.
Zastanawiałem się nad miejscem, w którym się wtedy
zatrzymaliśmy. Czy było wystarczająco daleko od
domu, żeby
inni nie mogli słyszeć o czym rozmawialiśmy? To dlatego zaciągnął
mnie tak daleko?
Możliwe. Kiedy przeszedłem przez drzwi,
wszyscy Cullenowie byli nieco zmieszani i nieufni. Nie
wyglądali
na złych czy oburzonych. Więc musieli nie słyszeć ani słowa z
tego, o co prosił mnie Edward.
Z wahaniem stanąłem we
framudze, nie będąc pewnym, co teraz zrobić. Tu było mi
najlepiej, z odrobiną
świeżego powietrza napływającą z
zewnątrz.
Edward wszedł w głąb tego zgromadzenia, ze
sztywnymi ramionami. Bella patrzyła na niego z
zatroskaniem, po
czym na ułamek sekundy przeniosła wzrok na mnie. A potem znów
wpatrywała się tylko
w niego. Jej twarz przybrała lekko
szarawy odcień i zrozumiałem, co pijawka miała na myśli, mówiąc
o
tym, że stres tylko pogarsza jej stan.
- Pozwolimy teraz
Belli i Jacobowi porozmawiać na osobności. - powiedział Edward.
Jego głos był
beznamiętny, pozbawiony emocji. Jak u robota.
-
Po moim trupie - syknęła Rosalie. Wciąż krążyła przy głowie
Belli. Jedną ze swoich zimnych dłoni
zaborczo dotykała
poszarzałego policzka dziewczyny.
Edward nie patrzył na nią.
- Bello - powiedział tym samym, wypranym z emocji tonem - Jacob chce
z
Tobą porozmawiać. Boisz się być z nim sama?
Bella
spojrzała na mnie zmieszana. Potem przeniosła wzrok na Rosalie.
-
Rose, wszystko w porządku. Jake nie ma zamiaru nas skrzywdzić. Idź
z Edwardem.
- To może być sztuczka. - ostrzegła blondyna.
-
Niby jakim cudem... - powiedziała Bella.
- Carlisle i ja
będziemy cały czas w zasięgu twojego wzroku, Rosalie - powiedział
Edward. Jego
pozbawiony uczuć ton zmieniał się powoli,
ukazując gniew. - To nas przecież się boi.
- Nie - szepnęła
Bella. Jej oczy rozbłysły, a rzęsy stały się mokre. - Nie,
Edwardzie, ja nie..
Potrząsnął głową, uśmiechając się
odrobinę. Trudno było patrzeć na jego wykrzywione wargi.
-
Nie to miałem na myśli, Bello. Wszystko w porządku. Nie martw się
o mnie.
Mdławe. Miał racje - zarzucała sobie, że rani jego
uczucia. Ta dziewczyna to prawdziwa męczennica.
Urodziła się
totalnie nie w tym stuleciu, co trzeba. Powinna żyć w czasach,
kiedy mogła swobodnie rzucić
się na pożarcie lwom dla dobra
sprawy.
- Wszyscy - powiedział Edward, jego ręka sztywno
wskazywała drzwi. - Proszę.
Zimna krew, którą próbował
utrzymywać przez wzgląd na Bellę, była na wyczerpaniu. Widziałem,
jak
niedużo mu znów brakowało do tego płonącego żywcem
człowieka, którym był na zewnątrz. Inni też to
zobaczyli.
Cicho ruszyli w stronę drzwi, a ja zszedłem im z drogi. Poruszali
się szybko; moje serce
zdążyło zabić dwukrotnie, a pokój
był już pusty. No, prócz Rosalie, z wahaniem stojącej na środku,
i
Edwarda, czekającego na nią przy drzwiach.
- Rose -
powiedziała cicho Bella. - Chcę, żebyś wyszła.
Blondyna
posłała Edwardowi piorunujące spojrzenie i gestem nakazała mu iść
pierwszym. Zniknął za
drzwiami. Popatrzyła na mnie z
ostrzeżeniem w oczach, po czym również zniknęła.
Kiedy już
byliśmy sami, przeszedłem przez pokój i usiadłem na kanapie obok
Belli. Ująłem obie jej
lodowate dłonie w swoje, pocierając
je delikatnie.
- Dzięki Jake. Przyjemne uczucie.
- Nie
będę Cię okłamywał, Bells. Wyglądasz okropnie.
- Wiem -
szepnęła. - Jestem straszna.
- Coś jak potwór z bagien -
przytaknąłem.
Zaśmiała się. - Dobrze Cię tu mieć przy
sobie. Dobrze się uśmiechać. Nie wiem ile jeszcze tego
dramatu
jestem w stanie znieść.
Przewróciłem oczyma.
-
Okej, okej - zgodziła się. - Sama jestem sobie winna.
- Tak,
jesteś. Co ty sobie myślisz Bells? Serio!
- Czy on prosił
Cię, żebyś na mnie krzyczał?
- Coś w tym stylu. Ale nie
wiem, skąd mu przyszło do głowy, że mnie posłuchasz. Nigdy mnie
nie
słuchałaś!
Westchnęła.
- A nie mó... -
zacząłem.
- Czy wiesz, że "A nie mówiłem" ma
brata, Jacob? - zapytała przerywając mi. - Ma na imię "Zamknij
się,
do cholery".
- Dobre.
Obrzuciła mnie
piorunującym spojrzeniem. Jej skóra rozciągnęła się na kościach
policzkowych. - Nie
mam do tego praw autorskich. Oglądałam
powtórki "The Simpsons".
- Chyba przegapiłem ten
odcinek.
- Był całkiem niezły.
Nie odzywaliśmy się
przez minutę. Jej dłonie zaczęły się odrobinę ogrzewać.
-
Naprawdę poprosił Cię, żebyś ze mną porozmawiał?
Skinąłem
głową. - Żebym przemówił Ci trochę do rozsądku. Ale to od
samego początku przegrana bitwa.
- Więc dlaczego się
zgodziłeś?
Nie odpowiedziałem. Nie byłem pewien, czy
wiem.
Wiedziałem natomiast jedno - każda sekunda, którą z
nią spędzałem, przybliżała mnie do bólu, mającego
mnie
później dręczyć. Moment ostateczny nadchodził. Im więcej
uderzeń przyjmowałem, tym ciężej
było mi to znosić.
-
To się uda, wiesz? - powiedziała po minucie ciszy. - Wierzę w
to.
Znowu ogarnął mnie gniew.
- Czy obłęd to jeden z
symptomów? - zawarczałem.
Zaśmiała się, przez co moje
rozdrażnienie wzrosło tak gwałtownie, że ręce trzymające jej
dłonie
zaczęły dygotać.
- Może - powiedziała. - Nie
mówię, że to będzie łatwe, Jake. Ale jak mogłabym przeżyć to
wszystko,
przez co przeszłam i nie wierzyć w magię?
-
Magię?
- Zwłaszcza w Twoim przypadku - powiedziała. Na jej
twarzy gościł uśmiech. Oswobodziła jedną ze
swoich dłoni,
po czym musnęła mnie nią po policzku. Była cieplejsza niż
wcześniej, ale mimo to na mojej
skórze wydawała się być
zimna, jak większość rzeczy zresztą. - Bardziej niż ktokolwiek
inny, masz tę
odrobinę magii, która czeka tylko, żeby
wszystko naprawić.
- O czym Ty bredzisz?
Ciągle się
uśmiechała. - Edward opowiadał mi raz jak to jest - to wasze
wpojenie. Powiedział, że to było
jak "Sen nocy letniej",
jak magia. Znajdziesz tego kogoś, kogo naprawdę szukasz, Jacob, i
może wtedy
wszystko to będzie miało swój sens.
Gdyby
nie to, że wyglądała tak krucho, nawrzeszczałbym na nią
porządnie.
Chociaż w sumie i tak na nią krzyknąłem.
-
Jeśli myślisz, że to wpojenie mogłoby nadać jakiś sens temu
szaleństwu... - zmagałem się ze słowami. -
Naprawdę
myślisz, że mogę pewnego dnia wpoić się w kogoś nieznajomego i
sprawić, że wszystko będzie
w porządku? - dźgnąłem palcem
jej opuchnięte ciało. - Powiedz mi, jaki to by miało sens, Bella!?
Jaki
sens ma to, że Cię kocham? Jaki sens ma to, że ty
kochasz jego? Kiedy umrzesz - moje słowa zmieniły
się w
warkot - jak cokolwiek mogłoby mieć wtedy sens? Jaki sens ma to
całe cierpienie? Moje, twoje,
jego! Jego też zabijesz. Nie
żeby mnie to obchodziło. - Skrzywiła się, ale ciągnąłem dalej.
- Więc jaki
sens ma ta Twoja pokręcona miłosna historia, tak
w rozrachunku? Jeśli jest jakikolwiek sens, to proszę
pokaż
mi go, Bella, bo jak na razie go nie widzę!
Westchnęła. -
Jeszcze nie wiem, Jake. Ale ja po prostu.. czuję.. że to wszystko
idzie w dobrym
kierunku, tylko ciężko jeszcze powiedzieć w
jakim. Wydaje mi się, że możesz to nazwać wiarą.
- Umierasz
w imię niczego, Bella! Niczego!
Przeniosła dłonie z mojej
twarzy na swój napęczniały brzuch, głaszcząc go. Nie musiała
nic mówić, żebym
wiedział o czym myśli. Umierała dla tego
czegoś.
- Nie mam zamiaru umierać - powiedziała przez
zaciśnięte zęby i mógłbym przysiąc, że mówiła coś,
co
powtarzała w niedalekiej przeszłości już nie jeden raz. -
Moje serce nie przestanie bić. Jestem na to
wystarczająco
silna.
- To kupa bzdur, Bella. Próbujesz utrzymać to coś już
zbyt długo. Normalna osoba sobie nie poradzi.
Nie jesteś
wystarczająco silna - ująłem jej twarz w dłonie. Nie musiałem
przypominać sobie, aby być
delikatnym. Wszystko w niej aż
wrzeszczało, że jest kruche.
- Mogę to zrobić. Mogę -
bełkotała.
- Nie sądzę. Jaki jest plan? Mam nadzieję, że w
ogóle masz jakiś.
Skinęła głową, unikając mojego wzroku.
- Wiedziałeś, że Esme skoczyła z klifu? To znaczy, kiedy
była
jeszcze człowiekiem.
- No i?
- No i była tak
blisko śmierci, że nawet nie zawracali sobie głowy, żeby zabrać
ją na pogotowie - zawieźli
ją prosto do kostnicy. Jednak jej
serce wciąż biło, gdy Carlisle ją znalazł...
Więc to miała
na myśli, mówiąc, że jej serce nie przestanie bić.
- Nie
masz zamiaru przetrwać tego jako człowiek... - powiedziałem
bezbarwnie.
- Nie. Nie jestem idiotką. - Zauważyła, że się
na nią gapię. - Chociaż ty pewnie masz na ten temat inne
zdanie.
-
Ewentualna wampiryzacja - wymamrotałem.
- Zadziałało u Esme i
Emmetta, i Rosalie, a nawet w przypadku Edwarda. Nikt z nich nie był
w tak dobrej
formie. Carlisle zmienił ich, bo do wyboru było
tylko to lub śmierć. On nie odbiera życia, tylko je ratuje.
-
Poczułem nagłe ukłucie wyrzutów sumienia na myśl o dobrym
wampirzym doktorku, tak jak poprzednio.
Odsunąłem ją od
siebie i zacząłem błagać.
- Posłuchaj mnie, Bella. Nie rób
tego w ten sposób - zupełnie jak poprzednio, kiedy zadzwonił
Charlie,
zorientowałem się, jak wiele to dla mnie znaczyło.
Zrozumiałem, że potrzebuję jej żywej, w tej formie.
Wziąłem
głęboki wdech. Mój głos stał się donośniejszy i bardziej
szorstki.
- Wiesz przecież, co on ma zamiar zrobić, gdy
umrzesz. Widziałaś to wcześniej. Chcesz, żeby wrócił do
tych
włoskich zabójców? - Skuliła się bardziej na sofie.
Opuściłem
fragment, że teraz nie będzie musiał się udawać aż do
Włoch.
Próbując przybrać odrobinę miększy ton głosu,
zapytałem - Pamiętasz, kiedy zostałem okaleczony
przez
nowonarodzonych? Co mi wtedy powiedziałaś?
Czekałem,
ale najwyraźniej nie miała zamiaru mi odpowiadać. Zacisnęła
usta.
- Powiedziałaś mi, żebym był grzeczny i słuchał się
Carlisle'a. - przypomniałem jej - A ja co zrobiłem?
Słuchałem
się wampira. Dla Ciebie.
- Słuchałeś go, bo tak powinieneś
zrobić.
- Okej, wybierz inny przykład.
Wzięła głęboki
wdech. - To nie jest odpowiednia chwila. - Przyglądała się swojemu
wielkiemu, okrągłemu
brzuchowi i wyszeptała cicho - Nie
zabiję go.
Moje ręce znowu się zatrzęsły.
- Ach,
widzę, że nie słyszałem jeszcze dobrej nowiny. Pełen życia
chłopiec, co? Powinienem chyba
przynieść niebieskie
baloniki.
Jej twarz zmieniła barwę na różową. Ten kolor był
tak piękny - wbił się w mój brzuch niczym nóż.
Zardzewiały
i obszarpany cóż.
Stracę to. Znów.
- Nie wiem, czy to
chłopiec. - przyznała nieśmiało. Nic nie widać, bo błona wokół
dziecka jest zbyt gruba
- jak skóra. Więc jest małą zagadką.
Ale w swojej głowie zawsze widzę chłopca.
- Tam nie ma
żadnego ślicznego bobasa, Bella.
- Przekonamy się. -
powiedziała niemal zadowolona z siebie.
- Ty nie - warknąłem.
-
Jesteś bardzo pesymistycznie nastawiony, Jacob. Zdecydowanie jest
szansa, że to się uda.
Nie mogłem nic odpowiedzieć.
Patrzyłem w dół i oddychałem powoli, próbując trzymać
wściekłość na
wodzy.
- Jake - powiedziała, głaszcząc
mnie po policzku. - Wszystko będzie w porządku. Cii. Będzie
dobrze.
Nie spojrzałem na nią. - Nie. Nie będzie
dobrze.
Wytarła coś mokrego z mojego policzka. - Cii...
-
O co w tym chodzi, Bella? - gapiłem się na jasny dywan. Moje stopy
były brudne i zostawiały na nim
wielkie plamy. I dobrze. -
Myślałem, że chcesz tego swojego wampira bardziej niż cokolwiek
innego. A
teraz po prostu go odstawiasz? To nie ma najmniejszego
sensu. Od kiedy jesteś taka zdesperowana,
żeby zostać matką?
Jeśli tak bardzo tego pragnęłaś, to dlaczego wyszłaś za
wampira?
Byłem niebezpiecznie blisko złożenia jej propozycji,
którą on chciał, abym jej złożył. Wiedziałem, że to,
co
mówię, powoli zbliża mnie w tym kierunku, ale nie umiałem tego
powstrzymać.
Westchnęła. - To nie tak. Nigdy nie obchodziło
mnie posiadanie dziecka. Nawet o tym nie myślałam. Ale
to nie
jest zwykłe dziecko. To jest... to jest to dziecko.
- To
morderca, Bella. Spójrz na siebie.
- Nie jest mordercą. To
przeze mnie. Jestem po prostu słabym człowiekiem. Ale poradzę
sobie Jake,
dam radę...
- No daj spokój! Zamknij się,
Bella. Możesz wciskać te bzdury swojemu krwiopijcy, ale mnie
nie
oszukasz. Dobrze wiesz, że nie dasz rady.
Obrzuciła
mnie piorunującym spojrzeniem. - Tego nie wiem. Martwię się, to
oczywiste.
Z trudem zaczerpnęła powietrze i złapała się za
brzuch. Moja wściekłość momentalnie zniknęła, jak
jasne
światło, które dopiero co zostało wyłączone.
- Nic mi nie
jest - wydyszała - to nic takiego.
Ale nie słyszałem, co
powiedziała; jej dłonie szarpnęły za koszulkę tak, że
wpatrywałem się teraz
przerażony w odkryty fragment jej
skóry. Jej brzuch wyglądał, jakby był poplamiony wielkimi
kleksami
ciemnofioletowego atramentu. Zauważyła moje
spojrzenie i pociągnęła materiał z powrotem na swoje
miejsce.
-
Jest silny, to wszystko. - powiedziała obronnym tonem.
Plamy
atramentu były siniakami.
Teraz zrozumiałem co miał na myśli,
mówiąc o patrzeniu, jak to ją krzywdzi. Sam poczułem się
trochę
obłąkany.
- Bella - powiedziałem.
Usłyszała
zmianę w moim głosie. Spojrzała na mnie, wciąż oddychając
ciężko, jej oczy wyrażały
zmieszanie.
- Bella, nie rób
tego.
- Jake...
- Posłuchaj mnie. Nie odmawiaj od razu.
Ok? Po prostu posłuchaj. A co jeśli...
- Jeśli co?
- Co
jeśli to nie byłaby przesądzona sprawa? Co jeśli to nie byłoby
wszystko albo nic? Co jeśli
posłuchałabyś Carlisle'a jak
dobra dziewczynka i zatrzymała siebie przy życiu?
- Nie zrobię
tego.
- Jeszcze nie skończyłem. Więc zostaniesz przy życiu.
I wtedy będziesz mogła zacząć od nowa. To się
nie udało,
więc spróbujesz jeszcze raz.
Zmarszczyła brwi. Podniosła
rękę i dotknęła miejsca, gdzie łączyły się moje brwi. Jej
palce przejechały
po moim czole i przez chwilę próbowała
pojąć, o co mi chodzi.
- Nie rozumiem... Co masz na myśli,
mówiąc: spróbować jeszcze raz? Nie sądzisz chyba, że
Edward
pozwoliłby mi na... I jaką różnicę by to zrobiło?
Jestem pewna, że każde dziecko byłoby...
Jej zmęczona twarz
przybrała jeszcze bardziej zmieszany wyraz. - Więc co?
Ale nie
potrafiłem powiedzieć nic więcej. To nie miało sensu. Nigdy nie
będę w stanie obronić jej przed
nią samą. I nigdy nie
byłem.
Nagle mrugnęła szybko i pojąłem, że wreszcie
zrozumiała o co mi chodziło.
- Och. Ygh. Proszę Cię, Jacob.
Myślisz, że powinnam zabić moje dziecko i zastąpić je jakimś
z
próbówki? Sztuczne zapłodnienie? - Była wściekła. -
Dlaczego miałabym chcieć mieć dziecko z kimś
obcym? Myślisz,
że to nie robi żadnej różnicy?
- Nie to miałem na myśli -
wybełkotałem. - Nie z kimś obcym.
Pochyliła się do przodu.
- Więc o co Ci chodzi?
- O nic. O nic mi nie chodzi. Jak
zwykle.
- Więc skąd to się wzięło?
- Zapomnij o tym,
Bella.
Spojrzała na mnie podejrzliwie. - Czy on kazał Ci to
powiedzieć?
Zawahałem się, zaskoczony, że tak szybko się
domyśliła.
- Nie.
- Kazał, prawda?
- Nie, naprawdę.
Nie wspominał nic o tym sztucznym czymśtam.
Jej twarz
złagodniała. Bella zatopiła się z powrotem w poduszkach,
wyglądając na zmęczoną.
Wpatrywała się przez chwilę w
przestrzeń i nagle przemówiła, nie do mnie ale raczej do siebie
samej.
- Zrobiłby dla mnie wszystko. A ja tak bardzo go
ranię... Ale co on sobie myśli? Że mogłabym wymienić
to -
przejechała dłonią wokół swojego pępka - na kogoś obcego... -
Ostatnie słowa wymamrotała cicho, a
potem jej głos całkiem
się załamał. Jej oczy były mokre.
- Nie musisz go ranić. -
wyszeptałem. To było jak trucizna w moich ustach. Błagać o jego
dobro. Ale
wiedziałem, że ten punkt widzenia był
prawdopodobnie najlepszy żeby utrzymać ją przy życiu. -
Możesz
znów uczynić go szczęśliwym. Bo naprawdę myślę,
że utracił już wszystko. Szczerze.
Wydawało się jakby w
ogóle mnie nie słuchała; zataczała ręką małe koła na
zmaltretowanym brzuchu i
przygryzała wargi.
Cisza panowała
przez długi czas. Zastanawiałem się, czy Cullenowie byli daleko
stąd. A może
przysłuchiwali się moim dramatycznym wywodom?
-
Nie obcego? - wyszeptała do siebie. Skrzywiłem się. - Co dokładnie
Edward ci powiedział? - zapytała
niskim głosem.
- Nic.
Po prostu pomyślał, że może mnie posłuchasz.
- Nie to. Mam
na myśli to próbowanie jeszcze raz.
Patrzyła mi głęboko w
oczy i zorientowałem się, że posunąłem się jednak za daleko.
-
Nic takiego.
Jej usta otworzyły się w zdumieniu. - Wow.
Przez
kilka uderzeń serca w pokoju panowała cisza. Patrzyłem w dół na
swoje stopy, nie chciałem widzieć
wyrazu jej twarzy.
-
Naprawdę zrobiłby wszystko, prawda? - wyszeptała.
- Mówiłem
Ci, że mu odbija. Dosłownie, Bells.
- Jestem zaskoczona, że
nie wydałeś go od razu. Żeby wpakować go w kłopoty.
Kiedy
podniosłem głowę uśmiechała się szeroko.
- Myślałem nad
tym - spróbowałem również się uśmiechnąć, ale czułem tylko,
jak dziwny grymas
wykrzywia mi twarz.
Wiedziała już, co
jej proponowałem i nie miała zamiaru nawet tego przemyśleć.
Wiedziałem o tym. Ale
mimo to ciągle mnie bolało.
- Nie
ma zbyt wielu rzeczy których i ty byś dla mnie nie zrobił, prawda?
- wyszeptała. - Naprawdę nie
wiem, czym się zadręczasz. Nie
zasługuję na żadnego z was.
- To nie robi żadnej różnicy,
prawda?
- Nie tym razem - westchnęła. - Chciałabym dobrze Ci
to wszystko wytłumaczyć. Tak, żebyś zrozumiał.
Nie mogę go
skrzywdzić - spojrzała na swój brzuch - tak samo, jak nie mogłabym
wziąć w tym momencie
strzelby i zastrzelić Ciebie. Kocham
go.
- Dlaczego zawsze musisz kochać to, czego nie trzeba,
Bella?
- Nie uważam, że tak jest.
Przełknąłem gulę
zalegającą mi w gardle, żeby mój głos zabrzmiał mocniej. -
Wierz mi, jest. - Zacząłem
się podnosić.
- Dokąd
idziesz?
- Nie zrobię tu nic dobrego.
Wyciągnęła ku
mnie swoją chudziutką rękę w proszącym geście. - Nie idź
jeszcze.
Czułem palące mój żołądek uzależnienie, które
kazało mi zostać przy niej.
- Nie pasuję tu. Muszę wracać.
-
Dlaczego dziś przyszedłeś? - zapytała, próbując mnie
dosięgnąć.
- Tylko żeby sprawdzić, czy aby na pewno żyjesz.
Nie wierzyłem, że jesteś chora, jak mówił Charlie.
Nie
potrafiłem wyczytać z jej twarzy, czy mi uwierzyła.
-
Odwiedzisz mnie jeszcze? Zanim...
- Nie mam zamiaru być w
pobliżu i patrzeć jak umierasz, Bello.
Skrzywiła się. - Masz
racje, masz rację. Powinieneś iść.
- Żegnaj - wyszeptała
za mną. - Kocham Cię, Jake.
Niemalże zawróciłem. Niemalże
zawróciłem, padłem na kolana i zacząłem błagać ją ponownie.
Ale
wiedziałem, że muszę zrezygnować z Belli, zrezygnować z
tego zimnego czegoś, zanim ona mnie zabije,
tak jak miała
zamiar zabić jego.
- Jasne, jasne. - wybełkotałem
wychodząc.
Na zewnątrz nie widziałem żadnych wampirów.
Zignorowałem mój motor stojący samotnie na środku
trawnika.
Nie był dla mnie teraz wystarczająco szybki. Tata pewnie świruje -
tak samo Sam. Co
pomyślała sfora czując, że jeszcze się nie
przemieniłem? Pomyśleli, że Cullenowie dopadli mnie zanim
miałem
ku temu okazję? Rozebrałem się, nie zwracając uwagi na to, że
ktoś może patrzeć i zacząłem
biec trzęsąc się na całym
ciele.
A oni już czekali. Oczywiście, że czekali.
Jacob,
Jake, osiem głosów odzywało się z ulgą.
Wracaj do domu,
zażądała nasza Alfa. Sam był wściekły.
Poczułem, że Paul
się odmienił i domyśliłem się, że Billy i Rachel czekali na
jakieś wiadomości, co ze mną.
Paul za bardzo rwał się do
tego, aby przekazać im, że nie byłem już tylko wampirzą papką,
żeby
wysłuchać całej historii.
Nie musiałem
przekazywać sforze tego, że byłem już w drodze do domu - widzieli
las migający dookoła
mnie. Nie musiałem im też mówić,
dlaczego jestem taki oszalały. Szaleństwo w mojej głowie
było
oczywiste.
Zobaczyli cały ten horror - posiniaczony
brzuch Belli; jej chrapliwy głos: jest silny, to wszystko, tą
minę
przypalanego żywcem człowieka na twarzy Edwarda: patrzeć na jej
chorobę a potem jak
odchodzi... widzieć jak to coś ją
krzywdzi; Rosalie kucająca obok wiotkiego ciała Belli: życie Belli
nic dla
niej nie znaczy - i po raz pierwszy nikt z nich nie miał
nic do powiedzenia.
Ich szok był po prostu ciszą dzwoniącą
mi w głowie. Brakowało im słów.
!!!!
Byłem już w
połowie drogi do domu, zanim ktokolwiek z nich zaczął normalnie
reagować. Gdy tylko się
otrząsnęli wybiegli mi na
przeciw.
Było już prawie ciemno - chmury zasłoniły całe
słońce. Zaryzykowałem i przebiegłem przez autostradę,
co na
szczęście odbyło się bez świadków.
Spotkaliśmy się
dziesięć kilometrów od La Push, na polanie pozostawionej przez
drwali. Daleko od drogi,
gdzie nikt nas nie widział. Paul
znalazł ich w tym samym momencie, co ja, tak wiec sfora była
w
komplecie.
Ta paplanina w mojej głowie była totalnym
chaosem. Wszyscy na raz krzyczeli.
Oczy Sama utkwione były
gdzieś w przestrzeni, warczał nieprzerwanym strumieniem i kroczył
dookoła.
Paul i Jared poruszali się za nim jak cienie, z
oklapniętymi uszami.
Na początku powód ich gniewu było
trudno określić, więc myślałem, że to ja jestem jego
przyczyną.
Byłem jednak zbyt przygnębiony, żeby się tym
przejąć. Mogli ze mną zrobić cokolwiek zechcą za moje
odrzucenie
rozkazów.
I nagle te wszystkie pogmatwane myśli zaczęły
zbiegać się w jedną całość.
Jak to możliwe? Co to
oznacza? Co TO będzie?
Niebezpieczne. Złe. Bardzo
niebezpieczne.
Nienaturalne. Ohydne. Obrzydliwe.
Nie możemy
na to pozwolić.
Myśli sfory zaczęły się synchronizować,
wszyscy razem i każdy z osobna. Usiadłem obok któregoś z
braci,
zbyt oszołomiony aby spojrzeć kim on był, podczas gdy reszta sfory
krążyła dookoła.
Pakt tego nie obejmuje.
To wystawia
wszystkich na niebezpieczeństwo.
Starałem się zrozumieć
krążące dookoła głosy, zrozumieć, ale nie miało to dla mnie
najmniejszego sensu.
Obrazy w ich głowach były moimi obrazami
- tymi najgorszymi. Siniaki Belli, cierpiąca twarz Edwarda.
Oni
też się boją.
Ale niczego nie zrobią
Ochraniają Belle
Swan.
Nie możemy pozwolić, żeby to jakoś na nas
wpłynęło.
Bezpieczeństwo naszych rodzin, wszystkich tutaj,
jest ważniejsze niż jeden człowiek.
Jeśli oni tego nie
zabiją, to my będziemy musieli to zrobić.
Broniąc
plemienia.
Broniąc naszych rodzin.
Kolejne wspomnienie,
tym razem głos Edwarda: To coś rośnie. Bardzo szybko.
Nie ma
czasu do stracenia, pomyślał Jared.
To będzie oznaczać
walkę, ostrzegł Embry. Dużą bitwę.
Jesteśmy gotowi,
nalegał Paul.
Będziemy musieli ich jakoś zaskoczyć, pomyślał
Sam.
Jeśli ich rozdzielimy, będziemy mogli ich wykończyć po
kolei. To zwiększy naszą szansę na zwycięstwo,
Jared zaczął
planować strategię.
Potrząsnąłem głową, powoli podnosząc
się z miejsca. Czułem się niepewnie - jakby krążące dookoła
wilki
mnie odurzały. Wilk siedzący obok mnie też się
podniósł. Jego ramię oparło się o moje, podtrzymując
mnie
w pozycji pionowej
Czekajcie, pomyślałem.
Na chwilę
przystanęli.
Mamy mało czasu, powiedział Sam.
Ale.. Co
wy sobie myślicie? Nie chcieliście ich zaatakować za złamanie
paktu tego ranka. Planujecie się
przyczaić teraz, kiedy pakt
wciąż jest nienaruszony?
To nie jest coś, co nasz pakt
przewiduje, odpowiedział Sam. To niebezpieczne dla każdego
człowieka
znajdującego się w okolicy. Nie mamy pojęcia, co
za kreaturę stworzyli Cullenowie, ale wiemy, że jest
silna i
bardzo szybko rośnie. I będzie za młoda, żeby przestrzegać
jakiegokolwiek paktu. Pamiętacie
nowonarodzonych, z którymi
walczyliśmy? Dzikie, gwałtowne, bez żadnych zahamowań.
Wyobraźcie
sobie takiego, ochranianego przez Cullenów.
Tego
nie wiemy... próbowałem mu przerwać.
Nie wiemy, zgodził się
ze mną. I w tym przypadku nie możemy czekać aż się dowiemy.
Możemy pozwolić
Cullenom żyć tylko wtedy, gdy jesteśmy
absolutnie pewni, że możemy im zaufać, że nikogo nie ranią.
Ale
teraz... To nie czas na zaufanie.
Im też się to nie
podoba.
Sam wydobył z moich wspomnieć twarz Rosalie, jej
obronną pozycję i ukazał wszystkim innym.
Niektórzy są
gotowi walczyć za to coś, niezależnie od wszystkiego.
To
tylko dziecko, głośno płaczące dziecko.
Nie na długo,
wyszeptała Leah.
Jake, stary, to duży problem, powiedział
Quil. Nie możemy tego zignorować.
Robicie z igły widły,
spierałem się. Jedyną osobą w niebezpieczeństwie jest Bella.
I
znów ze swojej własnej woli, powiedział Sam. Ale tym razem jej
wybór wpłynie na nas wszystkich.
Nie sądzę.
Nie mamy
pewności. Nie możemy pozwolić krwiopijcy polować na naszych
ziemiach.
Więc każmy im się wynieść, powiedział wilk który
mnie podtrzymywał. To był Seth. No tak.
I narażać na
niebezpieczeństwo innych ludzi? Jak tylko krwiopijcy wkroczą na
nasz teren zniszczymy
ich, niezależnie od tego, na co planują
polować. Chronimy kogo tylko możemy.
To szaleństwo,
powiedziałem. Jeszcze tego ranka bałeś się narazić pakt.
Tego
ranka nie wiedziałem, że nasze rodziny są w
niebezpieczeństwie.
Nie mogę w to uwierzyć! Jak zamierzasz
zabić to coś bez zabijania Belli?
Nie odpowiedział więc
zrozumiałem od razu.
Zawyłem. Ona też jest człowiekiem! Czy
Twoja ochrona jej nie obejmuje?
Ona i tak umiera, pomyślała
Leah. My tylko skrócimy jej cierpienia.
Tego było już za
wiele. Odsunąłem się od Setha i doskoczyłem do jego siostry z
obnażonymi zębiskami.
Już miałem zatopić kły w jej lewej
łapie, kiedy poczułem zęby Sama zaciśnięte na moim boku,
próbujące
zaciągnąć mnie z powrotem na miejsce.
Zawyłem
z bólu i z wściekłością odwróciłem się w jego stronę.
Stój!
rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Chwiałem się na
nogach. Odwrócił swój wzrok ode mnie.
Nie bądź dla niego
okrutna, Leah, rozkazał. Poświęcenie Belli to wysoka cena i
wszyscy o tym wiemy. To
będzie przeciwne wszystkiemu, co
robiliśmy. Ale nie mamy wyjścia. Wszyscy będziemy opłakiwać to,
co
zrobimy tej nocy.
Tej nocy?, powtórzył zaszokowany
Seth. Sam... Myślę, że powinniśmy najpierw bardziej to
przemyśleć.
Skonsultować się ze starszyzną. Nie możesz
serio kazać nam żeby...
Nie będziemy teraz omawiać Twojej
sympatii do Cullenów. Nie ma czasu na dyskusje. Zrobisz to,
co
zostanie Ci rozkazane, Seth.
Przednie łapy Setha ugięły
się, a jego głowa pochyliła się pod ciężarem rozkazu Alfy.
Sam
krążył między nami dwoma.
Potrzebujemy do tego całej sfory.
Jacob, jesteś najsilniejszy z nas. Będziesz tej nocy walczył
u
naszego boku. Rozumiem, że to dla Ciebie trudne, więc
skoncentrujesz się na najsilniejszych z nich -
Emmecie i
Jasperze. Nie musisz mieszać się w tą... drugą sprawę. Quil i
Embry będą walczyć z Tobą.
Teraz to moje łapy się ugięły.
Szamotałem się z samym sobą, aby pozostać w pozycji pionowej,
kiedy
rozkaz Alfy narzucił mi swoją wolę.
Paul, Jared i
ja zajmiemy się Edwardem i Rosalie. Z informacji które przyniósł
dzisiaj Jacob można
wywnioskować, że to oni będą chronić
Bellę. Carlisle i Alice będą blisko, Esme prawdopodobnie
też.
Brady, Collin, Seth i Leah - skoncentrujecie się na nich.
Ktokolwiek będzie miał szansę... - wszyscy
doskonale
usłyszeliśmy niewypowiedziane imię Belli - ma zniszczyć tą
kreaturę. To nasze najważniejsze
zadanie.
Sfora
pomrukiwała nerwowo, przyznając mu rację. Napięcie spowodowało,
że wszystkim zjeżyły się
futra. Krążyli coraz szybciej i
dźwięk łap uderzających o podłoże był coraz głośniejszy.
Rozrywali
pazurami ściółkę.
Tylko ja i Seth
siedzieliśmy nieruchomo, oko cyklonu, z obnażonymi zębami i
oklapniętymi uszami. Nos
Setha niemal dotykał ziemi, wciąż
pochylony pod ciężarem rozkazu Sama. Czułem jego ból związany z
tą
nadchodzącą nielojalnością. Dla niego to była zdrada -
podczas tego jednego dnia przymierza, walcząc
ramię w ramię z
Edwardem Cullenem, Seth naprawdę został przyjacielem wampirów.
Nie
mógł jednak się sprzeciwić. Musiał być posłuszny, nieważne,
jak bardzo go to raniło. Nie miał innego
wyjścia.
A jaki
ja miałem wybór? Kiedy Alfa przemawia, sfora podąża za nim.
Sam
nigdy nie posuwał się ze swoim autorytetem tak daleko; wiedziałem,
że wcale nie podoba mu się
widok Setha, klęczącego przed nim
jak niewolnik przed swoim panem. Nie robiłby tego, gdyby wierzył,
że
istnieje jakieś inne wyjście. Nie mógł nas okłamać, kiedy
byliśmy tak złączeni umysłami, jak teraz.
Naprawdę wierzył,
że naszym obowiązkiem było zniszczenie Belli i tego czegoś, co w
sobie nosi.
Naprawdę wierzył, że nie mamy chwili do
stracenia. Naprawdę wierzył, że warto byłoby za to
zginąć.
Wiedziałem, że sam zmierzy się z Edwardem.
Umiejętność czytania w naszych myślach przed Edwarda
była
dla Sama największym zagrożeniem. Nie pozwoliłby komuś innemu na
podjęcie takiego ryzyka.
Jasper był dla niego kolejnym groźnym
przeciwnikiem, dlatego przydzielił go mnie. Wiedział, że
mam
większe szanse niż ktokolwiek inny ze sfory na wygraną w
tym pojedynku. Łatwiejsze cele pozostawił
młodszym wilkom i
Leah. Mała Alice nie była groźna bez swoich wizji i wiedzieliśmy
też z czasów naszego
krótkiego przymierza, że Esme nie była
typem wojownika. Carlisle mógł być większym wyzwaniem, ale
jego
niechęć do przemocy będzie go powstrzymywać.
Czułem się
jeszcze gorzej niż Seth, gdy patrzyłem na Sama, próbującego
sformułować takie rozkazy dla
każdego z członków sfory, aby
mieli jak największe szanse na przeżycie.
Wszystko było widać
jak na dłoni. Jeszcze tego ranka rwałbym się do walki. Ale Seth
miał rację - to nie
będzie walka na jaką byłem
przygotowany. Wcześniej zaślepiła mnie nienawiść. Nie pozwoliłem
sobie na
to, aby przyjrzeć się temu wszystkiemu bliżej.
Wiedziałem, że to, co zobaczę, nie będzie mi
odpowiadać.
Carlisle
Cullen. Patrząc na niego, bez tej nienawiści przysłaniającej mi
oczy, nie mogłem zaprzeczyć, że
zabicie go będzie mordęgą.
On był dobry. Tak dobry, jak każdy inny człowiek, którego
kiedykolwiek
broniliśmy. Może nawet lepszy. Inni pewnie też,
ale w ich wypadku nie czułem tego tak intensywnie. Nie
znałem
ich tak dobrze. To Carlisle czuł niechęć do jakiejkolwiek walki,
nawet jeśli musiał ratować własne
życie. To dlatego łatwo
będziemy w stanie go zabić - ponieważ on nie chciał żebyśmy my,
jego wrogowie,
zginęli.
To było złe.
I nie tylko
dlatego, że zabicie Belli będzie zupełnie jak zabicie mnie, jak
samobójstwo.
Weź się w garść, Jacob, rozkazał Sam. Plemię
jest najważniejsze.
Myliłem się dzisiaj, Sam.
Wtedy
Twoje powody do ataku były niewłaściwe. Ale teraz mamy obowiązek
zainterweniować.
Szamotałem się z samym sobą. Nie.
Sam
burknął i zatrzymał się dokładnie przede mną. Wpatrywał się
prosto w moje oczy gdy zza jego
obnażonych zębów dobiegło
głębokie warknięcie.
Tak, zarządziła Alfa, jego głos
buchał autorytetem.
Tej nocy nie ma żadnych wyjątków. Jacob,
będziesz walczył z Cullenami razem z resztą. Ty, z Quilem i
Embrym
zajmiecie się Jasperem i Emmettem. Jesteś zobowiązany do
chronienia paktu. Właśnie po to
istniejesz. I wykonasz swój
obowiązek.
Moje barki pochyliły się, stłamszone rozkazem.
Runąłem na ziemię.
Żaden członek sfory nie mógł
sprzeciwić się Alfie.
Dwie szczytowe pozycje z Listy Rzeczy, Których Nigdy Nie Chcę Zrobić
Sam
zaczął ustawiać pozostałych w formacji, podczas gdy ja wciąż
leżałem na ziemi. Embry i Quil byli
przy mnie, czekając aż
odzyskam siły i wezmę na siebie ciężar walki.
Czułem to
pragnienie, tę potrzebę wstania i poprowadzenia ich. Presja rosła,
a ja niepotrzebnie ją
tłumiłem, kuląc się w miejscu, gdzie
leżałem.
Embry cicho zaskomlał do mojego ucha. Nie chciał
pomyśleć żadnych słów, w obawie, że znów zwróci
uwagę
Sama na mnie. Poczułem jego bezgłośną prośbę o powstanie, o
przejście nad tym do porządku
rzeczy i pogodzenie się z
sytuacją.
W sforze panował strach, nie tyle w pojedynczych
jednostkach, co w całości. Nie mogliśmy sobie
wyobrażać, że
wszyscy przetrwamy dzisiejszy wieczór. Których z braci stracimy?
Które umysły
opuszczą nas na zawsze? Czyje zrozpaczone
rodziny będziemy pocieszać następnego ranka?
Mój umysł
zaczął współpracować z ich, myśleć jednomyślnie, gdy tak
zmagaliśmy z tymi obawami.
Automatycznie podniosłem się z
ziemi i strząsnąłem moją sierść.
Embry i Quil odetchnęli
z ulgą. Quil dotknął swoim nosem mojego boku.
Ich głowy
wypełnione były naszym zadaniem, naszą misją. Przypomnieliśmy
sobie wspólnie noc, kiedy
razem z Cullenami ćwiczyliśmy przed
walką z nowonarodzonymi. Emmett Cullen był najsilniejszy, ale
to
Jasper będzie większym problemem. Poruszał się jak
błyskawica – moc i prędkość, i śmierć złączyły się
w
jedno. Ile to wieków doświadczenia miał za sobą? Wystarczająco
dużo, by pozostali Cullenowie szukali
u niego
przywództwa.
Wezmę środek, jeśli chcesz bok, zaoferował
Quil. W jego mózgu było więcej podekscytowania niż u
innych.
Gdy Quil chłonął instrukcje Jaspera tamtej nocy, nie mogąc się
doczekać, by wypróbować swoje
umiejętności na wampirach.
Dla niego był to konkurs. Nawet ze świadomością, że jego życie
było stawką,
wciąż widział to w ten sposób. Paul też był
taki. I dzieciaki, które nigdy dotąd nie walczyły w bitwie,
Collin
i Brady. Seth prawdopodobnie zachowywałby się tak samo, gdyby
przeciwnicy nie byli jego
przyjaciółmi.
Jake?, ponaglił
mnie Quil. Jak chcesz zacząć?
Potrząsnąłem głową. Nie
mogłem się skoncentrować - presja wypełniania rozkazów była jak
sznureczki
marionetki, przyczepione do każdego z moich mięśni.
Jedna stopa w przód, teraz druga.
Seth wlókł się za Collinem
i Bradym – to Leah była na czele. Zignorowała go podczas
obmyślania planu z
innymi i widziałem, że najchętniej nie
angażowałaby go do walki. W jej uczuciach wobec młodszego
brata
tkwiło coś matczynego. Chciała, żeby Sam odesłał go
do domu. Seth nie dostrzegł wątpliwości Leah. Też
był
przyczepiony do sznurków marionetki.
Może gdybyś przestał
się powstrzymywać... wyszeptał Embry.
Po prostu skup się na
naszym zadaniu. Najwięksi. Możemy ich zdjąć. Mamy ich w garści!,
Quil podnosił
się na duchu, jak w przemowie trenera do
zawodników przed ważnym meczem.
Widziałem, jak łatwo byłoby
nie myśleć o niczym innym, prócz mojej części walki. Nietrudno
było
wyobrazić sobie atakowanie Jaspera i Emmetta. Już
wcześniej byliśmy tego bliscy. Przez długi czas
myślałem o
nich jak o wrogach. Teraz też mogłem tak zrobić.
Musiałem
tylko zapomnieć, że chronili to samo, co i ja bym chronił.
Musiałem zapomnieć o przyczynie,
przez którą być może
chciałem, żeby zwyciężyli...
Jake, ostrzegł mnie Embry.
Skup się na walce.
Moje stopy poruszyły się flegmatycznie,
wbrew sznurkom, które nimi sterowały.
Nie ma się czego bać,
znów wyszeptał Embry.
Miał rację. I tak skończę robiąc
to, czego chciał Sam, jeśli tylko będzie naciskał. A będzie.
Oczywiście,
że będzie.
Przyczyna autorytetu, jakim był
darzony przywódca, była słuszna. Nawet sfora tak silna, jak
nasza,
byłaby niczym bez lidera. Jeśli chcieliśmy być
skuteczni, musieliśmy poruszać się razem i myśleć razem.
A
to wymagało od ciała używania głowy.
A co, jeśli Sam tym
razem był w błędzie? Nikt nie mógł nic zrobić. Nikt nie mógł
podważyć jego decyzji.
Z jednym wyjątkiem.
I oto
pojawiła się myśl, której nigdy, przenigdy nie chciałem do
siebie dopuścić. Ale teraz, z nogami, do
których przymocowane
były sznurki, pomyślałem o tym wyjątku z ulgą – a nawet z
czymś więcej - z
radością.
Nikt nie mógł podważyć
decyzji przywódcy – z wyjątkiem mnie.
Na nic nie zasłużyłem.
Ale wewnątrz mnie były zrodzone rzeczy, z których nigdy nie
skorzystałem.
Nigdy nie chciałem przewodzić sforze. Teraz też
nie. Nie chciałem odpowiedzialności za te losy,
spoczywające
na moich barkach. Nigdy nie byłbym w tym tak dobry, jak Sam.
Ale
dziś wieczorem był w błędzie.
A ja nie urodziłem się po
to, by padać przed nim na kolana.
Więzy opadły ze mnie, gdy
przypomniałem sobie o moim prawie urodzenia.
Czułem, jak to
zbiera się we mnie, zarówno wolność, jak i dziwna, pusta moc.
Pusta, ponieważ siła
przywódcy pochodziła od sfory, a ja nie
miałem sfory. Przez moment przygniotła mnie samotność.
Nie
należałem już do watahy.
Ale byłem wyprostowany i silny, gdy
szedłem w stronę Sama, układającego plan z Paulem oraz
Jaredem.
Odwrócił się, gdy usłyszał, że przybyłem, a jego
czarne oczy zwęziły się.
Nie, powtórzyłem mu.
Zrozumiał
to we właściwy sposób, usłyszał wybór, jakiego dokonałem
głosem przywódcy w moich myślach.
Odskoczył do tyłu na pół
kroku z okrzykiem szoku.
Jacob! Coś ty narobił?
Nie będę
się ciebie słuchał, Sam. Nie w tak niesłusznej sprawie.
Gapił
się na mnie zaskoczony. Wybrałbyś... wybrałbyś wrogów zamiast
swojej rodziny?
Oni nie są..., pokręciłem głową,
odchrząkując. Oni nie są naszymi wrogami. Nigdy nimi nie byli.
Dopóki
poważnie nie zastanowiłem się nad ich zniszczeniem,
dopóki tego nie przemyślałem, nie rozumiałem tego.
Tu nie
chodzi o nich, warknął na mnie. Chodzi o Bellę. Nigdy nie była ci
przeznaczona, nigdy cię nie
wybrała, a ty uparcie niszczysz
sobie dla niej życie!
To były ostre, ale prawdziwe słowa.
Zaczerpnąłem duży haust powietrza, wdychając je do środka.
Może
masz rację. Ale, Samie, przez nią zniszczysz sforę. Bez względu
na to, ilu z nich przetrwa
dzisiejszą noc, na zawsze już będą
splamieni morderstwem.
Musimy bronić naszych rodzin!
Wiem,
co postanowiłeś, Sam. Ale za mnie nie decydujesz, już
nie.
Jacob... Nie możesz się odwrócić od
plemienia.
Słyszałem podwójne echo komendy przywódcy, ale
tym razem było bez znaczenia. Już mnie nie
dotyczyło.
Zacisnął szczęki, próbując zmusić mnie do udzielenia odpowiedzi
na jego słowa.
Patrzyłem w jego rozwścieczone oczy. - Syn
Ephraima Blacka nie urodził się po to, by słuchać syna
Leviego
Uleya.
W takim razie to koniec, Jacobie Black? Jego włosy
stanęły dęba, a z pyska wyszczerzył zęby. Paul oraz
Jared
warknęli i zjeżyli się u boków Sama. Nawet, jeśli mnie pokonasz,
sfora nigdy cię już nie posłucha!
Teraz to ja cofnąłem się
do tyłu, z pełnym zdumienia skomleniem wyrywającym mi się z
gardła.
Pokonać cię? Nie mam zamiaru cię pokonywać,
Sam.
Jaki masz zatem plan? Nie będę patrzył z boku, jak
chronisz ten wampirzy skrzek kosztem plemienia.
Nie każę ci
trzymać się na uboczu.
Jeśli rozkażesz im, aby podążyli za
tobą...
Nigdy nikomu nie odbiorę jego własnej woli.
Jego
ogon poruszył się tam i z powrotem, kiedy cofnął się, słysząc
oskarżenie w moim głosie. Potem
zrobił krok do przodu, tak,
że staliśmy, stykając się łapami, jego odsłonięte zęby
znajdowały się kilka
centymetrów od moich. Dopiero w tym
momencie zauważyłem, iż byłem już od niego wyższy .
Nie
może być więcej niż jeden przywódca. Grupa wybrała mnie.
Rozdzielisz nas dzisiaj? Odwrócisz się
od braci? Czy skończysz
te szaleństwa i znów do nas dołączysz?, każde słowo miało w
sobie coś z
rozkazu, ale mnie to nie ruszało. Krew przywódcy
niezmiennie płynęła w moich żyłach.
Zrozumiałem, dlaczego
w sforze nie było nigdy więcej niż jednego samca Alfa. Moja ciało
odpowiadało na
wyzwanie. Czułem rosnący instynkt, skłaniający
mnie do bronienia mojego prawa. Prymitywny rdzeń
wilkołaka
naciskał na walkę o przywództwo.
Skupiłem całą moją
energię na opanowaniu tego odruchu. Nie rzucę się do bezsensownej,
wyniszczającej
walki z Samem. Wciąż był moim bratem, mimo
tego, że go odrzucałem.
W tej sforze jest tylko jeden lider.
Nie kwestionuję tego. Po prostu decyduję się na pójście
własną
drogą.
Czy należysz teraz do klanu wampirów,
Jacobie?
Wzdrygnąłem się.
Nie wiem, Samie. Ale wiem na
pewno, że to...
Cofnął się, gdy usłyszał ton przywódcy w
moim głosie. Uraził go on bardziej niż mnie dotknął
uprzednio
jego. Ponieważ ja byłem urodzony, by mu
przewodzić.
Stanę między wami, a Cullenami. Nie będę
patrzył, jak sfora zabija niewinnych... - trudno było użyć
tego
słowa w stosunku do wampirów, ale taka była prawda. -
..ludzi. Sfora nie upadła tak nisko. Prowadź ich
we właściwym
kierunku, Samie.
Odwróciłem się do niego plecami i chór
ryków rozdarł powietrze wokół mnie.
Wbijając pazury w
ziemię, uciekłem od hałasu, który spowodowałem. Nie miałem dużo
czasu. Ochotę na
ściganie mnie miała co najmniej jedna Leah,
ale ja miałem przewagę.
Wycie zanikało wraz ze zwiększaniem
się odległości i odczułem ulgę, gdy dźwięk dalej rozdzierał
ciszę
nocy. Jeszcze mnie nie gonili.
Musiałem ostrzec
Cullenów, nim sfora zbierze się do kupy i mnie powstrzyma. Jeśli
Cullenowie będą
przygotowani, być może zmusi to Sama do
przemyślenia sprawy raz jeszcze, zanim będzie za późno.
Rzuciłem
się w kierunku białego domu, którego wciąż nienawidziłem,
zostawiając za sobą własny. Mój
dom już do mnie nie
należał. Odwróciłem się od niego.
Dzisiejszy dzień zaczął
się jak każdy inny. Powrót do domu z patrolu o deszczowym
wschodzie słońca,
śniadanie z Rachel i Billym, kiepskie
programy w telewizji, sprzeczki z Paulem… Jak to wszystko mogło
się
tak całkowicie zmienić, tak nierzeczywiście? Jak to wszystko mogło
się posypać i pogmatwać tak, że
byłem teraz całkiem sam,
ja, przywódca niechętny przewodzeniu, odcięty od braci,
wybierający zamiast
nich wampiry?
Dźwięk, którego się
obawiałem, przerwał moje chaotyczne rozmyślania… Był to miękki
odgłos dużych łap,
uderzających o ziemię, goniących mnie.
Rzuciłem się do przodu, mknąc jak rakieta przez czarny
las.
Wystarczyło tylko zbliżyć się na tyle, by Edward mógł
usłyszeć ostrzeżenie w mojej głowie. Sama Leah
nie byłaby w
stanie mnie powstrzymać.
I wtedy uchwyciłem nastrój myśli z
tyłu. Nie złość, lecz entuzjazm. Nie pogoń, lecz...
podążanie.
Zgubiłem rytm biegu. Zataczałem się przez dwa
kroki, zanim na nowo go wyrównałem.
Czekaj. Nie mam tak
długich nóg jak ty.
SETH! Co ty sobie wyobrażasz? DO
DOMU!
Nie odpowiedział, ale mogłem wyczuć jego
podekscytowanie, gdy podążał tuż za mną. Mogłem wejrzeć
do
jego wnętrza, a on mógł wejrzeć do mojego. Nocne
otoczenie było dla mnie posępne, pełne rozpaczy. Dla
niego -
było obiecujące.
Nie zauważyłem, żebym zwalniał, lecz
nagle on znalazł się z boku, biegnąc przy mnie.
Nie żartuję,
Seth! To nie jest miejsce dla ciebie. Wynoś się stąd.
Wilk o
brązowej sierści prychnął.
Trzymam twoją stronę, Jacob.
Uważam, że masz rację. I nie będę słuchał Sama, gdy...
Och,
właśnie, że będziesz, do diabła, słuchał Sama! Zabieraj swój
futrzany tyłek do La Push i rób, co ci
Sam każe!
Nie.
Idź,
Seth!
Czy to rozkaz, Jacob?
Jego pytanie mnie zaskoczyło.
Poślizgnąłem się i zatrzymałem. Moje pazury wyżłobiły bruzdy
w błocie.
Nikomu nic nie rozkazuję. Mówię ci po prostu to,
co sam już wiesz.
Przysiadł na tylnych łapach obok mnie.
Powiem ci, co wiem… Wiem, że jest okropnie cicho.
Nie
zauważyłeś?
Mrugnąłem. Mój ogon świsnął
nerwowo, gdy zdałem sobie sprawę, co Seth krył za tymi słowami.
Nie było
cicho. Wycie wciąż wypełniało powietrze, daleko na
zachodzie.
Nie przemienili się – powiedział
Seth.
Wiedziałem. Sfora miała teraz czerwony alarm. Będą
używać połączenia między umysłami, żeby wyraźnie
widzieć
na wszystkie strony. Ale ja nie mogłem usłyszeć co myśleli.
Słyszałem tylko Setha. Nikogo
więcej.
Wygląda na to, że
rozdzielone sfory nie mają połączenia. Ha. Pewnie nasi ojcowie nie
mieli okazji, by się
o tym przekonać. Bo wcześniej nie było
powodu do rozdzielenia sfory. Nigdy nie było wystarczająco
dużo
wilków do utworzenia aż dwóch. Wow. Jest naprawdę cicho. Trochę
upiornie. Ale i całkiem
przyjemnie, nie sądzisz? Założę
się, że było łatwiej, ot tak, Ephraimowi i Quilowi i Leviemu.
Leviemu. Z
trzema nie ma takiego majdanu. Albo z dwoma.
Zamknij
się, Seth.
Tak, kapitanie.
Przestań! Nie ma dwóch sfor.
Jest SFORA i jestem sobie ja. Wszystko. Więc teraz możesz iść
do
domu.
Skoro nie ma dwóch sfor, jakim cudem my słyszymy
się nawzajem, ale nie resztę? Myślę, że gdy
odwróciłeś
się od Sama, to było całkiem podniosłe wydarzenie. Zmiana. A
kiedy za tobą podążyłem, to
też było podniosłe.
Dotarłeś
do puenty, przyznałem. Ale wszystko da się odkręcić.
Wstał
i ruszył kłusem na wschód. Nie mamy teraz czasu, żeby się o to
kłócić. Powinniśmy się ruszyć,
zanim Sam...
W tym
wypadku miał rację. Nie było czasu, żeby się spierać. Zerwałem
się do biegu, nawet nie
zmuszając się do tego zbyt mocno.
Seth deptał mi po piętach, utrzymując się na tradycyjnej pozycji
-
po mojej prawej stronie.
Mogę pobiec gdzie indziej,
pomyślał, z lekko pochylonym ku ziemi nosem. Nie pobiegłem za tobą
dlatego,
że szukałem pocieszenia.
Biegnij, gdzie sobie
chcesz. Dla mnie to bez różnicy.
Nie słyszeliśmy pogoni, ale
obaj przyspieszyliśmy odrobinę w tym samym czasie. Byłem
teraz
zmartwiony. Skoro nie mogłem zanurzyć się w umysłach
sfory, wszystko stawało się trudniejsze. Nie
będę miał ani
trochę wcześniejszego uprzedzenia o ataku niż Cullenowie.
Będziemy
patrolować, zasugerował Seth.
A co, jeśli sfora nas wyzwie na
pojedynek?, moje oczy zwęziły się. Zaatakujemy naszych braci?
Twoją
siostrę?
Nie... Wyślemy ostrzeżenie i
pryśniemy.
Dobra odpowiedź. A potem co? Nie sądzę,
żeby…
Wiem, zgodził się. Mówił mniej pewnie niż
wcześniej. Też nie sądzę, żebym mógł z nimi walczyć. Ale
oni
wcale nie będą bardziej zachwyceni tym pomysłem niż my.
To może wystarczyć, żeby ich powstrzymać.
Plus, jest ich
teraz tylko ośmioro.
Przestań być taki... - zajęło mi
minutę wyszukanie dobrego słowa. - ...optymistycznie nastawiony.
To
działa mi na nerwy.
Spoko. Chcesz, żebym był
fatalistyczny i ponury, czy mam się zwyczajnie zamknąć?
Zwyczajnie
się zamknij.
Da się zrobić.
Poważnie? Bo nie zanosi się
na to.
W końcu był cicho.
A potem znaleźliśmy się na
drodze i w lesie otaczającym dom Cullenów. Czy Edward już mógł
nas
usłyszeć?
Możemy powinniśmy myśleć coś w stylu
„Przybywamy w pokoju”.
No to dalej.
Edward? , wywołał
imię na próbę. Edwardzie, jesteś tam? Okej, teraz czuję się
trochę głupio.
I tak brzmisz.
Myślisz, że nas
słyszy?
Zostało nam do pokonania mniej niż mila. Myślę, że
tak. Hej, Edward. Jeśli mnie słyszysz… zwołaj
rodzinkę.
Masz problem.
Mamy problem, poprawił mnie Seth.
Wtedy
przebiliśmy się przez ścianę drzew i wypadliśmy na wielki
trawnik. Dom był ciemny, ale nie pusty.
Edward stał na
werandzie, pomiędzy Emmettem a Jasperem. W jasnym świetle byli
śnieżnobiali.
- Jacob? Seth? Co się dzieje?
Zwolniłem i
cofnąłem się o parę kroków. Z tym nosem smród był tak ostry,
że wydawał się mnie palić.
Seth zaskomlał cicho, z
wahaniem, a potem upadł za moimi plecami.
Żeby odpowiedzieć
na pytanie Edwarda, pozwoliłem moim myślom przebiec konfrontację z
Samem,
zaczynając od końca. Seth myślał ze mną,
uzupełniając luki, pokazując scenę z innego punktu
widzenia.
Zatrzymaliśmy się, gdy dotarliśmy do części o
„odrazie”, ponieważ Edward wściekle zasyczał i zeskoczył
z
werandy.
- Chcą zabić Bellę? – zawarczał bezbarwnym
głosem.
Emmett i Jasper, nie mając okazji do usłyszenia
pierwszej części rozmowy, wzięli jego pytanie za
stwierdzenie.
W mgnieniu oka znaleźli się tuż za nim, z odsłoniętymi zębami
przysuwając się do nas.
Hej, wy, pomyślał Seth, cofając
się.
- Em, Jazz, nie oni! Inni. Nadchodzi sfora.
Emmett i
Jasper wycofali się na piętach. Emmett zwrócił się do Edwarda,
podczas gdy Jasper wciąż
miał na nas oko.
- W czym tkwi
ich problem? – zapytał Emmett.
- W tym, co i mój –
wysyczał Edward. – Ale oni mają swój własny plan. Zbierzcie
resztę. Zawołajcie
Carlisle’a! On i Esme muszą tu wrócić
natychmiast!
Zaskomlałem zaniepokojony. Jednak byli
rozdzieleni.
- Nie są daleko – powiedział Edward tym samym
martwym głosem, co wcześniej.
Idę rzucić okiem na zachodnią
granicę, oznajmił Seth.
- Czy będziesz w niebezpieczeństwie?
– zapytał Edward.
Wymieniliśmy z Sethem spojrzenia.
Nie
sądzę, pomyśleliśmy razem. Ale potem dodałem: Może też
powinienem pójść. Na wszelki wypadek…
Mniej prawdopodobne,
że to mnie wyzwą na pojedynek, zauważył Seth. Dla nich jestem
tylko
dzieciakiem.
Dla mnie też jesteś tylko dzieciakiem,
dzieciaku.
Spadam stąd. Ty musisz działać z
Cullenami.
Odwrócił się i dał nura w ciemności. Nie
chciałem rządzić Sethem, więc pozwoliłem mu iść.
Staliśmy
z Edwardem twarzą w twarz na ciemnej łące. Słyszałem, jak Emmett
mamrotał coś do swojego
telefonu. Jasper przyglądał się
miejscu, gdzie Seth zniknął pośród drzew. Na werandzie pojawiła
się
Alice i po długim spoglądaniu na mnie zaniepokojonymi
oczami, przemknęła, by znaleźć się u boku
Jaspera. Zgadłem,
że Rosalie była w środku z Bellą. Wciąż jej strzegąc… przed
niewłaściwym
niebezpieczeństwem.
- To nie pierwszy raz,
gdy jestem ci winien podziękowania, Jacobie – wyszeptał Edward. –
Nigdy bym cię
o to nie poprosił.
Pomyślałem, o co
poprosił mnie dziś wcześniej. Kiedy chodziło o Bellę, nie było
granicy, której by nie
przekroczył. – Taa,
poprosiłbyś.
Pomyślał nad tym i przytaknął. –
Przypuszczam, że masz rację.
Westchnąłem ciężko. – Cóż,
to nie pierwszy raz, gdy nie zrobiłem tego dla ciebie.
- Racja
– wymruczał.
Przepraszam, że nic dziś nie wskórałem.
Mówiłem, że nie posłucha.
- Wiem. Tak naprawdę nigdy nie
sądziłem, że mogłaby. Ale...
Musiałeś spróbować. Łapię
to. Lepiej z nią?
Jego głos i oczy wypełniły się pustką. –
Gorzej – wyszeptał.
Nie chciałem, by to słowo dotarło do
mojej świadomości. Byłem wdzięczny, gdy odezwała się Alice.
-
Jacob, czy masz coś przeciwko zmianie sposobu prowadzenia rozmowy? –
zapytała Alice. – Chcę
wiedzieć, co się
dzieje.
Potrząsnąłem głową, a w tym samym czasie Edward
odpowiedział.
- Musi pozostać w kontakcie z Sethem.
-
Cóż, w takim razie czy ty byłbyś tak uprzejmy i wyjaśnił mi, o
co chodzi?
Tłumaczył z wyższością, w wypranych z emocji
zdaniach. – Sfora uważa, że Bella stała się problemem.
Widzą
w niej potencjalne niebezpieczeństwo, ze strony... tego, co w sobie
nosi. Uważają za swój
obowiązek usunięcie zagrożenia.
Jacob i Seth odłączyli się od sfory, aby nas ostrzec. Tamci
planują
zaatakować dziś wieczorem.
Alice syknęła,
odsuwając się ode mnie. Emmett i Jasper wymienili spojrzenia, a
potem ich oczy
powędrowały między drzewa.
Nie ma tam
nikogo, zameldował Seth. Cisza na froncie zachodnim.
Mogą
krążyć w kółko.
Zatoczę więc okrąg.
- Carlisle i
Esme już jadą – powiedział Emmett. – Będą za góra 20
minut.
- Powinniśmy przybrać pozycję obronną – powiedział
Jasper.
Edward skinął głową – Chodźmy do
środka.
Przebiegnę się po granicach z Sethem. Jeśli oddalę
się za bardzo, żebyś mógł usłyszeć moje myśli,
nasłuchuj
mojego wycia.
- Będę.
Wycofali się do domu, strzelając
oczami na wszystkie strony. Zanim byli w środku, odwróciłem się
i
pobiegłem na zachód.
Wciąż niewiele znajduję,
powiedział mi Seth.
Wezmę połowę okrążenia. Ruszaj się...
Nie chcemy, żeby prześlizgnęli się obok nas.
Seth skoczył
do przodu w nagłym przypływie prędkości.
Biegliśmy w ciszy,
mijały minuty. Słuchałem odgłosów wokół niego, podwójnie
sprawdzając jego osąd.
Hej... coś szybko nadbiega! ostrzegł
mnie po 15 minutach ciszy.
Na mojej drodze.
Zostań na
swojej pozycji... Nie sądzę, by to była sfora. Brzmi
inaczej.
Seth...
Ale on złapał zapach przyniesiony przez
bryzę i przeczytałem w jego umyśle...
Wampir. Założę się,
że to Carlisle.
Seth, cofnij się. To może być ktoś
inny.
Nie, to oni. Poznaję zapach. Czekaj, przemienię się,
żeby im wyjaśnić.
Seth, nie sądzę…
Ale już go nie
było.
Niespokojnie pognałem wzdłuż zachodniej granicy. Czy
nie byłoby wspaniale, gdybym mógł należycie
zająć się
Sethem, chociaż przez jeden wieczór? Co jeśli coś mu się stanie,
kiedy będzie pod moją
opieką? Leah rozdarłaby mnie na
strzępy.
Dzieciak przynajmniej załatwił to szybko. Nie minęły
2 minuty, gdy znów poczułem go w mojej głowie.
Ta, Carlisle i
Esme. Chłopcze, zaskoczeni to oni byli nieźle moim widokiem! Pewnie
już są w środku.
Carlisle dziękuje.
Facet jest w
porządku.
Taa. To jeden z powodów dla których mamy pewność,
że postępujemy słusznie.
Mam nadzieję.
Czemu jesteś
taki przybity, Jake? Założę się, że Sam nie przyprowadzi sfory
dzisiaj wieczorem. Nie
chce misji samobójczej.
Westchnąłem.
To nie miało znaczenia, w żadnym przypadku.
Och, nie chodzi
tylko o Sama, prawda?
Skręciłem pod koniec mojego patrolu.
Uchwyciłem zapach Setha, gdy w końcu się pojawił.
Nie
zostawialiśmy żadnych luk.
Myślisz, że Bella umrze,
tak czy siak, szepnął Seth.
Tak.
Biedny Edward. Pewnie
szaleje.
Dosłownie.
Imię Edwarda przyciągnęło na
powierzchnię wrzącej wody inne wspomnienia. Seth odczytał je
w
zdumieniu.
I wtedy to on zawył. O człowieku! Nie ma
mowy! Nie zrobiłeś tego! To ssie po całości Jacob! I ty też
o
tym wiesz! Nie mogę uwierzyć, iż powiedziałeś mu, że go
zabijesz. Co jest? Musisz mu odmówić!
Zamknij się, zamknij
się, idioto! Pomyślą, że sfora nadchodzi!
Ups! wydał z
siebie ciche wycie.
Obróciłem się i susami zacząłem zbliżać
się w kierunku domu. Zwyczajnie trzymaj się od tego z daleka,
Seth.
A teraz zrób całe kółko.
Zawrzał ze złości ale
zignorowałem go.
Fałszywy alarm, fałszywy alarm, pomyślałem,
gdy byłem coraz bliżej. Przepraszam. Seth jest młody.
Zapomina
o niektórych rzeczach. Nikt nie atakuje. Fałszywy alarm.
Kiedy
dotarłem na łąkę, zobaczyłem Edwarda wyglądającego przez
ciemne okno. Wbiegłem, chcąc się
upewnić, że dostał
wiadomość.
Nic tam nie ma – załapałeś to?
Kiwnął
głową.
Byłoby o wiele prościej, gdyby to nie była
jednostronna komunikacja. Z drugiej strony, byłem nawet
zadowolony,
że nie siedziałem w jego głowie.
Obejrzał się przez ramię,
w głąb domu i zobaczyłem dreszcz wstrząsający całą jego
sylwetką.
Odmachnął mi ręką, bez patrzenia w moim kierunku,
i znikł z pola widzenia.
Co się dzieje?
Jakbym miał
otrzymać odpowiedź.
Siedziałem na łące bardzo spokojnie i
nasłuchiwałem. Z tymi uszami mogłem prawie usłyszeć
miękkie
kroki Setha w lesie, oddalone o mile. Łatwo też było
usłyszeć każdy dźwięk wewnątrz domu.
- To był fałszywy
alarm – wyjaśniał Edward tym martwym głosem, po prostu
powtarzając to, co ja mu
powiedziałem. – Seth był
zdenerwowany czymś innym i zapomniał, że czekaliśmy na sygnał.
Jest bardzo
młody.
- Miło, że berbecie pilnują fortu –
mruknął niższy głos. Emmett, pomyślałem.
- Wyświadczyli
nam dziś wspaniałą przysługę, Emmett. Dużym kosztem własnym.
-
Taa, wiem. Jestem po prostu zazdrosny. Sam chciałbym tam być.
-
Seth nie sądzi, że Sam teraz zaatakuje – powiedział Edward
mechanicznie. – Nie po tym, jak
zostaliśmy uprzedzeni i nie
bez dwóch brakujących członków sfory.
- Co myśli Jacob? –
zapytał Carlisle.
- Nie jest tak optymistycznie
nastawiony.
Nikt się nie odezwał. Zabrzmiał cicho mokry
dźwięk, którego nie mogłem skojarzyć. Usłyszałem ich
płytkie
oddechy... i zdołałem oddzielić oddech Belli od innych. Był
ostrzejszy, zmęczony. Szarpał i łamał
się w nierównym
rytmie. Słyszałem jej serce. Wydawało się... zbyt szybkie.
Porównałem je z moim
własnym biciem serca, ale nie byłem
pewien, czy to odpowiednia miara. Przecież nie byłem normalny.
-
Nie dotykaj jej! Obudzisz ją – wyszeptała Rosalie.
Ktoś
westchnął.
- Rosalie... - wymamrotał Carlisle.
- Nie
zaczynaj ze mną, Carlisle. Pozwoliłyśmy ci mieć własne zdanie
wcześniej, lecz to wszystko, na co
się zgadzamy.
Wyglądało
na to, że Rosalie i Bella mówiły teraz o sobie w liczbie mnogiej.
Jakby utworzyły własną,
dwuosobową sforę.
Spacerowałem
spokojnie przed domem. Każde przejście niosło mnie odrobinę
bliżej. Ciemne okna były
jak telewizor w nudnej poczekalni –
nie spoglądać na nie przez dłuższy czas było po prostu
niemożliwym.
Kilka minut później, kilka spacerów więcej i
moja sierść dotykała ściany werandy.
Mogłem zajrzeć przez
okna, zobaczyć górę ścian i sufit oraz zgaszony żyrandol, który
tam wisiał. Byłem
wystarczająco wysoki i jedyne, co musiałem
zrobić, to odrobinę wyprostować szyję… i może położyć
jedną
łapę na krawędzi werandy…
Zajrzałem do dużego,
przestronnego pokoju frontowego, spodziewając się, że zobaczę coś
bardzo
podobnego do dzisiejszej popołudniowej sceny. Ale
wszystko zmieniło się tak bardzo, że na początku się
pogubiłem.
Przez sekundę myślałem, że pomyliłem pokoje.
Nie było
szklanej ściany – wyglądała teraz jak metalowa. I meble były
porozsuwane na boki, z Bellą
skuloną dziwnie na wąskim łóżku
pośrodku otwartej przestrzeni. Nie było to normalne łóżko, ale
z
poręczami, jak w szpitalu. I tak jak w szpitalu, były
monitory podłączone do jej ciała, rurki wciśnięte w
jej
skórę. Światełka na ekranach błyskały bezgłośnie. Kapiący
odgłos pochodził z kroplówki połączonej z
jej ramieniem,
niosącej jakiś zawiesisty, biały, nieprzejrzysty płyn.
Zadławiła
się w swoim niespokojnym śnie, a oboje – Edward i Rosalie -
przysunęli się do niej. Jej ciało
drgnęło i zakwiliła.
Rosalie dotknęła ręką czoła Belli. Ciało Edwarda zesztywniało
– był odwrócony plecami
do mnie, ale pewnie wyraz jego
twarzy wiele mówił, bo Emmett wepchnął się między nich, nim
zdążyłem
mrugnąć. Podniesionymi rękami powstrzymał
Edwarda.
- Nie dziś, Edwardzie. Mamy inne zmartwienia na
głowie.
Edward odwrócił się od nich i znów był tym
płonącym na stosie człowiekiem. Jego oczy na moment
napotkały
moje i wtedy spadłem do tyłu na cztery łapy. Wbiegłem z powrotem
do ciemnego lasu, aby
spotkać się z Sethem, uciekając od
tego, co było za mną.
Gorzej. Tak, było z nią gorzej.
Niektórzy nie rozumieją określenia „niemile widziany”
Byłem
na skraju wyczerpania.
Słońce wzeszło ponad chmury jakąś
godzinę temu i las nie był już czarny, a szary. Seth zwinął się
w
kłębek i odpłynął koło pierwszej. Obudziłem go o
świcie, żeby mnie zmienił. Mimo, że biegłem całą noc,
nie
potrafiłem wyłączyć się i zasnąć. Rytmiczny bieg
Setha trochę mi w tym pomagał. Raz, dwa-trzy, cztery,
raz,
dwa-trzy, cztery – dum dum-dum dum – głuche dudnienie łap o
wilgotną ziemię, powtarzające się
bez końca, podczas gdy
mój towarzysz na nowo okrążał terytorium Cullenów. Przebyliśmy
tę drogę już
tak wiele razy, że wydeptaliśmy ścieżkę w
lesie. Seth nie myślał o niczym: przez głowę przemykała
mu
jedynie rozmazana zieleń i szarość drzew, które mijał.
Pozwalało mi się to uspokoić. Mogłem skupić się
na tym, co
on widział, zamiast na obrazach, których nie potrafiłem wyrzucić
ze swojej pamięci.
Nagle przeszywające wycie Setha przerwało
ciszę poranka.
Poderwałem się gwałtownie, wyciągając
przednie łapy do biegu, podczas gdy tylne nie zdążyły się
nawet
wyprostować. Pognałem do miejsca, gdzie Seth zamarł bez
ruchu, wsłuchując się wraz z nim w zbliżające
się odgłosy
wilczych kroków.
Dzień dobry, chłopcy.
Seth wydał z
siebie cichy pomruk. Wsłuchaliśmy się obaj w myśli przybysza i
zaczęliśmy warczeć niemal
jednocześnie.
Seth jęknął.
No nie! Idź stąd, Leah!
Umilkłem i stanąłem koło Setha,
który odchylił już głowę do tyłu, gotowy zawyć jeszcze raz,
tym razem,
żeby wyrazić swoje niezadowolenie.
Ucisz się,
Seth.
Ach, racja. Ech! Ech! Ech! Zaskomlał, drapiąc ziemię i
zostawiając w niej głębokie ślady swoich pazurów.
W końcu
zobaczyliśmy Leah, kłusującą między drzewami. Jej szare ciało
zlewało się z podszytem.
Przestań wyć, Seth. Ale z ciebie
dzieciak.
Zawarczałem na nią, kładąc uszy po sobie. Wilczyca
cofnęła się odruchowo.
Leah, co ty wyprawiasz?
Westchnęła
poirytowana. To chyba widać, nie? Przyłączam się do waszej małej
watahy buntowników, do
psów obronnych wampirów. Wybuchła
cichym sarkastycznym śmiechem.
Nie, do nikogo się nie
przyłączasz. Zawróć, zanim rozerwę ci któreś
ścięgno.
Musiałbyś mnie najpierw złapać. Wyszczerzyła
zęby w uśmiechu i przygotowała się do biegu. Chcesz się
ścigać,
o nieustraszony przywódco?
Wziąłem głęboki oddech,
wypełniając płuca taką ilością powietrza, jaką byłem w stanie
nabrać, a gdy byłe
już pewien, że nie krzyknę, wypuściłem
je powoli.
Seth, powiedz Cullenom, że to tylko twoja głupia
siostra – pomyślałem te słowa tak szorstko, jak tylko
się
dało. Zajmę się nią.
Już się robi! Seth tylko marzył,
żeby uciec. W oka mgnieniu popędził w kierunku domu.
Leah
zawyła i pochyliła się w kierunku brata, strosząc sierść na
karku. Pozwalasz mu iść do wampirów
samemu?
Jestem
pewien, że wolałby już, żeby go tam wykończyli, niż spędzić z
tobą kolejną minutę.
Zamknij się, Jacob. O, przepraszam,
zamknij się, najwyższa Alfo.
Po jaką cholerę tu
przyszłaś?
Myślisz, że miałabym siedzieć w domu, wiedząc,
że mój braciszek zgłosił się na ochotnika jako gryzak
dla
wampirów?
Seth nie chce i nie potrzebuje twojej ochrony. Nikt
cię tu nie chce.
Oooch, to pewnie zostawi ogromny ślad w mojej
psychice. Ha! Szczeknęła. Powiedz mi, kto by mnie
chciał i
już mnie nie ma.
Więc nie chodzi o Setha, tak?
Oczywiście,
że chodzi. Twierdzę tylko, że bycie niechcianą, to dla mnie nic
nowego i nie stanowi
czynnika motywującego, jeśli wiesz, co
mam na myśli.
Zazgrzytałem zębami i spróbowałem myśleć
logicznie.
Sam cię tu przysłał?
Gdybym była tu z
rozkazu Sama, to byś mnie nie słyszał. Już nie jestem mu winna
posłuszeństwa.
Słuchałem uważnie myśli Lei, wymieszanych
ze słowami. To mogła być jakaś sztuczka, pułapka. Musiałem
być
czujny. Nie znalazłem jednak nic niepokojącego. Leah mówiła
prawdę. Gorzką prawdę, z której nie
chciała się
zwierzać.
Więc teraz jesteś lojalna wobec mnie? Zapytałem z
sarkazmem. Aha, oczywiście.
Nie mam zbyt dużego wyboru. Muszę
decydować między tymi opcjami, jakie mam. Wierz mi, nie podoba
mi
się to tak samo, jak tobie.
To nie było prawdą. Leah była
podekscytowana. Nie była szczęśliwa dlatego, że jest z nami, ale
dało się u
niej wyczuć podniecenie. Przeszukiwałem jej
umysł, próbując to pojąć.
Najeżyła się w odpowiedzi.
Zawsze próbowałem ignorować Leę, nigdy nie próbowałem jej
zrozumieć.
Przerwał nam Seth, który w myślach wyjaśniał
zajście Edwardowi. Leah zawyła zaniepokojona. Twarz
Edwarda,
widoczna przez to samo okno, co zeszłej nocy nie okazała żadnej
reakcji na wieści Setha. Była
pusta, martwa.
Wow, facet
kiepsko wygląda, Seth mruknął do siebie. Wampir na tę myśl też
nie zareagował i zniknął w
głębi domu. Seth zawrócił i
zmierzał już do nas. Leah nieco odetchnęła.
Co się dzieje?
Zapytała. Oświeć mnie.
Nie ma po co. Nie zostajesz z
nami.
Obawiam się, że nie ma pan racji, panie Alfa. Skoro
najwidoczniej muszę do kogoś należeć, a nie myśl,
że nie
próbowałam życia w samotność - ty wiesz najlepiej jak zły to
pomysł, wybieram ciebie.
Leah, ty nie lubisz mnie, a ja
ciebie.
Dziękuję, Kapitanie Jasność. To nie ma dla mnie
znaczenia. Zostaję z Sethem.
Nie lubisz wampirów. Nie sądzisz,
że to trochę sprzeczność interesów?
Ty też nie lubisz
wampirów.
Ale ja jestem oddany przymierzu z nimi, a ty
nie.
Będę się trzymać od nich z daleka. Mogę sprawdzać
teren tutaj, tak jak Seth.
I miałbym ci zaufać?
Wyciągnęła
szyję i łapy, starając się dorównać mi wzrostem gdy spojrzała
mi głęboko w oczy. Nie
zdradzę swojej watahy.
Chciałem
odrzucić głowę do tyłu i zawyć, tak jak to wcześniej zrobił
Seth. To nie jest twoja wataha! To
w ogóle nie jest wataha. Po
prostu odszedłem i działam na własną rękę! Co mają do
tego
Clearwaterowie? Dlaczego nie możecie zostawić mnie w
spokoju?
Seth, który właśnie do nas dotarł, zawył cicho. No
pięknie, obraziłem go.
Przydaję się na coś, nie, Jake?
Ty
nie jesteś uciążliwy, ale jeśli stanowicie z Leah komplet...
jeśli jedynym sposobem, żeby się jej
pozbyć jest odesłanie
cię do domu... Cóż, w tym wypadku chyba nie możesz mnie winić,
że chciałbym,
żebyś odszedł?
Leah! Wszystko
psujesz!
Tak, wiem odpowiedziała bratu, a jej myśl przesycona
była rozpaczą.
Poczułem większy ból, jaki towarzyszył tym
dwóm słowom, niż mogłem się spodziewać. Nie chciałem
tego
czuć. Nie chciałem współczuć Leah. Jasne, sfora była
dla niej niemiła, ale to ona zawiniła goryczą i
złośliwością,
jakie towarzyszyły każdemu jej słowu, i które uczyniły z
czytania jej myśli prawdziwy
koszmar.
Seth też poczuł
się winny. Jake... nie wygonisz mnie, prawda? Leah nie jest taka
zła. Z nią moglibyśmy
poszerzyć nasz obszar. No i dzięki
niej Sam zostałby z siedmioma wilkami. Nie ma mowy, żeby
wszczął
atak, gdy nie ma przewagi liczebnej. To chyba
dobrze...
Dobrze wiesz, że nie chcę przewodzić sforze,
Seth.
Więc nie przywódź. Zaproponowała Leah.
Prychnąłem.
Świetnie. W takim razie biegnijcie do domu.
Jake, pomyślał
Seth. Powinienem tu zostać. Ja naprawdę lubię wampiry, a
przynajmniej Cullenów. Są dla
mnie ludźmi i zamierzam ich
chronić, bo po to w końcu jesteśmy.
Może i ty powinieneś,
ale twoja siostra nie, a ona ma zamiar być tam, gdzie ty...
Urwałem,
bo zobaczyłem coś, gdy to mówiłem. Coś, o czym Leah starała się
nie myśleć.
Ona nie miała zamiaru gdziekolwiek się
ruszać.
Myślałem, że tu chodzi o Setha, pomyślałem
kwaśno.
Oczywiście, że jestem tu dla niego, broniła się.
I
żeby być jak najdalej od Sama.
Zacisnęła szczęki. Nie muszę
się przed tobą tłumaczyć. Muszę robić tylko to, co mi się
karze. Należę
do twojej watahy, Jacob. Koniec,
kropka.
Odszedłem, powarkując.
Cholera. Nigdy się jej
nie pozbędę. Nie lubiła ani mnie, ani Cullenów, najchętniej
pozabijałaby wszystkie
wampiry, wkurzało ją, że ma je
chronić, zamiast niszczyć... ale to wszystko to było nic w
porównaniu z
tym, jak się czuła, uwolniwszy się od
Sama.
Leah nie pałała do mnie sympatią, więc świadomość,
że jej nie chcę nie będzie dla niej ciężarem.
Wciąż
kochała Sama i świadomość, że on jej nie chce była dla niej
bardziej bolesna. Teraz miała wybór.
Zrobiłaby wszystko, żeby
przerwać swoje męki. Nawet jeśli wiązało się to z zostaniem
pieskiem
kanapowym Cullenów.
Nie wiem, czy posunęłabym
się tak daleko, pomyślała. Chciała, żeby te słowa brzmiały
szorstko i
agresywnie, ale nie udało się. Myślę, że
najpierw kilka razy spróbowałabym się zabić.
Leah,
zrozum...
Nie, to ty zrozum, Jacob. Przestań się ze mną
kłócić, bo to nie przyniesie nic dobrego. Nie będę
wchodzić
ci w drogę. Zrobię wszystko, co zechcesz, bylebyś nie kazał mi
wrócić do Sama i być jego
żałosną ex, której nie może
się pozbyć. Jeśli chcesz, żebym odeszła, usiadła i spojrzała
mi w oczy, to
będziesz musiał mnie do tego zmusić.
Warczałem
wściekle przez dobrą minutę. Zacząłem współczuć Samowi, mimo
tego, co zrobił mnie i
Sethowi. Nic dziwnego, że wciąż
rozkazywał. W jaki inny sposób mógł dopilnować, żeby coś
zostało
zrobione?
Seth, będziesz zły, jeśli zabiję
twoją siostrę?
Przez chwilę udawał, że się zastanawia.
Cóż... raczej tak.
Westchnąłem.
Dobrze, panno
Zrobięcozechcesz. Przydaj się na coś i powiedz, co wiesz. Co się
stało po tym, jak
odeszliśmy?
Najpierw było dużo wycia,
ale to pewnie słyszeliście. Było tak głośno, że dopiero po
chwili
zorientowaliśmy się, że was nie słyszymy. Sam był...
nie znalazła odpowiedniego słowa, ale widzieliśmy w
jej
głowie, co ma na myśli. Potem stało się jasne, że będziemy
musieli jeszcze raz przemyśleć parę
rzeczy. Sam zamierzał
porozmawiać z resztą starszyzny dziś rano. Mieliśmy się spotkać
i omówić plan
działania. Raczej nie planował
natychmiastowego ataku. To byłoby samobójstwo, biorąc pod uwagę,
że wy
dwaj się odłączyliście, a krwiopijcy zostali
ostrzeżeni. Nie wiem, co teraz zrobią, ale na miejscu pijawek
nie
spacerowałabym sama po lesie. Zaczął się sezon na
wampiry.
Postanowiłaś odpuścić sobie dzisiejsze spotkanie?
Zapytałem.
Gdy zeszłej nocy rozdzieliliśmy się na patrole
poprosiłam o pozwolenie na powrót do domu, żeby
powiedzieć
matce, co się stało.
Cholera! Powiedziałaś mamie? Seth
warknął.
Seth, wstrzymaj się na chwilę z kłótniami z
siostrą. Mów dalej, Leah.
Więc gdy byłam człowiekiem,
przemyślenie wszystkiego zajęło mi minutę. Cóż, właściwie, to
zajęło całą
noc. Założę się, że pozostali myślą, że
zasnęłam. Cała ta sprawa z oddzielnymi umysłami oddzielnej
watahy
dała mi wiele do myślenia. W końcu położyłam na jednej szali
bezpieczeństwo Setha i te... inne
korzyści, a na drugiej
zostanie zdrajcą i konieczność wąchania wampirzego smrodu Bóg
wie, jak długo.
Wiesz, jaką podjęłam decyzję. Zostawiłam
list dla mamy. Podejrzewam, że usłyszymy, kiedy Sam o
wszystkim
się dowie...
Leah przekręciła ucho na zachód.
Tak,
pewnie usłyszymy, zgodziłem się.
Więc to by było na tyle.
Co robimy? Spytała.
Razem z Sethem patrzyli na mnie
wyczekująco.
To było dokładnie to, czego nie chciałem –
wydawanie poleceń.
Myślę, że musimy po prostu mieć wszystko
na oku. Tylko tyle możemy zrobić. A ty, Leah, chyba
powinnaś
się zdrzemnąć.
Spałeś dokładnie tyle, co ja.
Podobno
miałaś robić to, o co cię poproszę.
Tak, chociaż to trochę
denerwujące, mruknęła, po czym ziewnęła. A z resztą, jak
chcesz.
Przebiegnę się wzdłuż granicy, Jake. Nie jestem
zmęczony. Seth był szczęśliwy, że nie odesłałem ich do
domu.
Aż podskakiwał z zadowolenia.
Jasne. Ja pójdę sprawdzić, co
u Cullenów.
Seth po chwili zniknął między drzewami. Leah
patrzyła za nim zamyślona.
Może rundka albo dwie przed
snem... Hej, Seth! Chcesz sprawdzić, ile razy cię
prześcignę?
NIE!
Leah rzuciła się za bratem, chichocząc
cicho.
Warknąłem, ale nie miało to zupełnie sensu. No to to
by było na tyle, jeśli chodzi o ciszę i spokój.
Nie powiem,
Leah starała się jak mogła. Ograniczała swoje złośliwe uwagi do
minimum, okrążając teren.,
ale nie była w stanie ukryć
przede mną swojego samozadowolenia. Zastanawiałem się nad
prawdziwością
stwierdzenia, że w dwójkę raźniej. Nie
mogłem odnieść tego do siebie, bo nawet jeden towarzysz, to
już
było dla mnie za dużo, a co dopiero dwoje? Poza ty, skoro miałaby
być nas trójka, trudno mi było
znaleźć kogoś, kogo nie
wymieniłbym za Leah.
Może Paul? Zasugerowała.
Może.
Leah
zaśmiała się do siebie. Była zbyt podekscytowana, żeby się
obrazić. Zastanawiałem się, jak długo
będzie trwać ta
radość z opuszczenia Sama.
W takim razie to będzie mój cel:
być mniej wkurzającą niż Paul.
Tak, pracuj nad
tym.
Przybrałem ludzką postać, gdy byłem już kilka metrów
od trawnika Cullenów. Nie miałem zamiaru
spędzić tu dużo
czasu jako człowiek, ale nie chciałem też, żeby Leah siedziała
mi w głowie. Założyłem
swoje podarte szorty i ruszyłem w
kierunku domu.
Drzwi otworzyły się zanim doszedłem do
schodów. Ku mojemu zaskoczeniu, to Carlisle, a nie Edward
wyszedł
mnie przywitać. Jego twarz wyrażała wyczerpanie i porażkę. Serce
stanęło mi na chwilę.
Zatrzymałem się niepewnie, nie mogłem
dobyć głosu.
- Wszystko w porządku, Jacob?
- Co z Bella?
– zdołałem wykrztusić.
- Właściwie... jest tak samo, jak
zeszłej nocy. Przestraszyłem cię? Przepraszam, nie chciałem.
–
tłumaczył Carlisle – Edward powiedział, że przyjdziesz
w ludzkiej postaci, więc wyszedłem cię powitać.
On nie
chciał zostawiać Belli. Niedawno się obudziła.
Edward nie
chciał tracić tych ostatnich chwil, jakie mógł z nią spędzić.
Carlisle nie powiedział tego
głośno, ale i tak wiedziałem,
że mam rację.
Sporo czasu minęło, odkąd ostatni raz spałem.
Byłem potwornie zmęczony. Zrobiłem kilka kroków
naprzód i
usiadłem na schodach werandy, opierając się o poręcz.
Carlisle
bezszelestnie, jak na wampira przystało, usiadł na tym samym
stopniu, przy drugiej poręczy.
- Nie miałem okazji podziękować
ci wczoraj. – zaczął. – Bardzo doceniam twoje... współczucie.
Wiem, że
robisz to, żeby chronić Bellę, ale reszta rodziny
także zawdzięcza ci teraz swoje bezpieczeństwo.
Edward
powiedział mi, co musiałeś zrobić...
- Nie mówmy o tym –
mruknąłem.
- Jeśli tak wolisz.
Siedzieliśmy w
milczeniu. Słyszałem pozostałych w domu. Emmett, Alice i Jasper
rozmawiali cicho, a ich
głosy były pełne powagi. Esme nuciła
coś w innym pokoju. Rosalie i Edward byli gdzieś blisko.
Słyszałem
ich oddechy. Nie byłem w stanie stwierdzić, który
był czyj, ale słyszałem różnicę między nimi, a
ciężkim
dyszeniem Belli. Słyszałem też jej serce. Było
bardzo niespokojne.
Los chciał mnie zmusić, żebym zrobił
wszystko, przed czym zawsze tak się wzbraniałem w
przeciągu
dwudziestu czterech godzin. Siedziałem bezczynnie i
czekałem na jej śmierć.
Nie chciałem dłużej tego słuchać.
Rozmowa była lepsza niż te dźwięki.
- Jest dla ciebie
członkiem rodziny? – spytałem Carlisle’a. Zwróciłem uwagę,
że wcześniej powiedział, że
pomogłem też „reszcie
rodziny”.
- Tak – odpowiedział. – Bella już jest dla
mnie moją córką. Ukochaną córką.
- I mimo to, pozwolisz
jej umrzeć.
Na chwilę zapadła cisza. Podniosłem głowę, by
spojrzeć mojemu rozmówcy w oczy. Miał bardzo zmęczoną
twarz.
Dobrze wiedziałem, co czuje.
- Wiem, co o mnie myślisz, Jacob
– powiedział w końcu – ale nie mogę zrobić nic wbrew jej
woli. Nie
wolno mi podejmować decyzji za nią, zmuszać
ją.
Powinienem być na niego wściekły, ale nie potrafiłem.
Słyszałem w jego tłumaczeniu swoje własne słowa,
trochę
tylko zmienione. Wcześniej brzmiały właściwie, ale teraz już
nie. Nie kiedy Bella umierała. A
jednak... pamiętałem, jak to
jest być zmuszonym do czegoś, czego się nie chce, jak to jest, gdy
po
rozkazie nie ma się wyboru i trzeba brać udział w
morderstwie ukochanej osoby. Z drugiej strony to nie
było to
samo. Sam nie miał racji, a Bella kocha to, czego nie powinna...
-
Myślisz, że są jakieś szanse, że jej się uda? – spytałem
cicho. - No wiesz, że zdąży z przemianą i w
ogóle. Mówiła
mi wcześniej jak to było z Esme.
- Szansa jest. Wampirzy jad
potrafi zdziałać cuda, ale są przeszkody, których nawet on nie
pokona. Jej
serce już jest słabe. Jeżeli przestanie bić...
to nic już nie będę mógł zrobić.
Za ścianą serce Belli
trzepotało nierówno, jakby na potwierdzenie słów Carlisle’a.
Może
nagle Ziemia zaczęła obracać się w złą stronę? To by
tłumaczyło, dlaczego dzisiaj wszystko jest
dokładnie
odwrotnie niż było wczoraj – pokładałem nadzieje w czymś, co
jeszcze niedawno wydawało mi
się najgorszą rzeczą na
świecie.
- Co to coś jej robi? – szepnąłem. – Jej stan
tak nagle się pogorszył. Wczoraj przez okno widziałem te
wszystkie
kroplówki...
- Płód nie jest zgodny z jej ciałem. Jest zbyt
silny, to po pierwsze, ale z tym mogłaby dać sobie radę.
Większym
problemem jest to, że nie pozwala jej pobierać niezbędnych
substancji. Jej organizm
odrzuca wszelkie formy pożywienia.
Próbuję karmić ją dożylnie, ale Bella nie absorbuje tej energii.
Cały
proces jest w jej przypadku przyspieszony. Patrzę jak i
ona i płód umierają z głodu. Nie mogę tego
powstrzymać,
ani nawet spowolnić. Nie wiem, czego to stworzenie chce – głos mu
się załamał.
Poczułem taką samą furię i szaleństwo jak
wczoraj, gdy zobaczyłem ciemne sińce na brzuchu Belli.
Zacisnąłem
pięści, żeby powstrzymać drżenie. Nienawidziłem tego czegoś,
co ją krzywdziło. Temu
potworowi nie wystarczało, że bije ją
od środka. Chciał ją jeszcze zagłodzić. Pewnie szuka tylko
miejsca,
żeby wbić zęby, jakiegoś gardła, z którego można
by wyssać krew. Skoro nie jest jeszcze na tyle duży,
żeby
zabić kogoś innego, postanowił pozbawić życia Bellę.
Ja
tam wiedziałem, czego chce to coś: śmierci i krwi, krwi i
śmierci.
Uderzyła mnie fala gorąca. Oddychałem powoli, żeby
się uspokoić.
- Może gdybym wiedział, z czym mam do
czynienia... – mruknął Carlisle. – Płód jest dobrze
chroniony.
Ultrasonograf jest w tym przypadku zupełnie
bezużyteczny. Wątpię też, żeby udało się przebić igłą
worek
owodniowy, ale Rosalie i tak nie pozwoli mi spróbować.
- Igłą?
– wyjąkałem. – A co by to dało?
- Im więcej będę
wiedział o płodzie, tym lepiej będę mógł ocenić, do czego jest
zdolny. Wiele bym dał za
odrobinę płynu owodniowego. Gdybym
znał ilość chromosomów...
- Nie nadążam, doktorze. Można
prosić po ludzku?
Carlisle zaśmiał się krótko.
-
Dobrze, co przerabiałeś na biologii? Uczyłeś się o parach
chromosomowych?
- Chyba tak. Mamy dwadzieścia trzy, tak?
-
Ludzie tyle mają.
- Ile wy macie?
- Dwadzieścia
pięć.
Zmarszczyłem brwi – Co to znaczy?
- Myślałem,
że to oznacza, że nasze gatunki są zupełnie różne, że mają z
sobą mniej wspólnego niż lew z
kotem domowym, ale to nowe
życie... cóż, to by sugerowało, że jest między nami większe
pokrewieństwo
genetyczne, niż przypuszczałem. – westchnął
ze smutkiem. – Nie miałem pojęcia, że powinienem
ich
ostrzec.
Też westchnąłem. Łatwo mi było
nienawidzić Edwarda za tę niewiedzę. Wciąż go za to
nienawidziłem.
Ale nie potrafiłem czuć tego wobec Carlisle’a.
Może dlatego, że w jego przypadku nie wchodziła w grę
zazdrość.
-
Gdybym wiedział, ile par chromosomów ma ten płód, to mogłoby
pomóc. Wiedziałbym, czy bliżej mu do
nas, czy do Belli,
wiedziałbym, czego oczekiwać – Carlisle przerwał na chwilę i
wzruszył ramionami – A
może nic by to nie pomogło. Pewnie
szukam po prostu jakiegoś materiału do badań, żeby czymś się
zająć.
- Ciekawe, ile ja mam chromosomów. – mruknąłem od
niechcenia. Znów pomyślałem o olimpijskich testach
na doping.
Ciekawe, czy badają też DNA zawodników.
Carlisle chrząknął.
-
Masz dwadzieścia cztery pary. – powiedział.
Odwróciłem się
powoli, w jego stronę, unosząc brwi. Był nieco zmieszany.
-
Byłem ciekaw – przyznał – i pozwoliłem sobie pobrać próbkę,
gdy cię leczyłem w czerwcu.
Zamyśliłem się na moment.
-
Powinienem się wkurzyć, ale właściwie, to mnie to nie obchodzi.
-
Przepraszam, powinienem był poprosić cię o zgodę.
- W
porządku. Nie chciałeś mi przecież zrobić nic złego.
-
Skąd. Przyrzekam, że nie chciałem cię skrzywdzić. –
odpowiedział szybko Carlisle. – Ja po prostu...
wasz gatunek
mnie fascynuje. Wygląda na to, że po kilkuset latach elementy
wampirzej natury mi
spowszedniały. Odstępstwa od
człowieczeństwa w przypadku twojej rodziny są dużo
bardziej
interesujące. Niemalże magiczne.
- Abra-kadabra
– mruknąłem. Już nasłuchałem się tych bzdur o magii od
Belli.
Carlisle znów się zaśmiał, ale mimo to wciąż
wyglądał na przybitego.
Wtedy za ścianą usłyszeliśmy głos
Edwarda i obaj umilkliśmy, żeby posłuchać.
- Zaraz wrócę,
Bello. Chciałbym zamienić parę słów z Carlislem. Rosalie,
zechciałabyś mi towarzyszyć? –
Edward brzmiał jakoś
inaczej. W jego dotychczas martwym głosie słychać było trochę
więcej życia. Był
w nim cień jakiegoś uczucia. Może nie
samej nadziei, ale marzenia o niej.
- Edward, o co chodzi? –
głos Belli był cichy i chrapliwy.
- O nic, czym miałabyś się
martwić, kochanie. To nam zajmie tylko sekundę. Rose, proszę.
-
Esme? – zawołała siostra Edwarda – Zajmiesz się na chwilę
Bellą?
Usłyszałem szum powietrza, gdy Esme zbiegała po
schodach.
- Oczywiście – odpowiedziała, gdy była już na
dole.
Carlisle wyprostował się i utkwił wzrok w drzwiach.
Edward wyszedł pierwszy, Rosalie tuż za nim. Jego
twarz,
podobnie jak głos, nie była już tak martwa, jak wcześniej.
Wyglądał na niezwykle
skoncentrowanego, Rosalie z kolei była
bardzo podejrzliwa.
Edward zamknął za nią drzwi.
-
Carlisle – zaczął niepewnie.
- O co chodzi, Edwardzie?
-
Może robimy to wszystko nie tak. Podsłuchiwałem was przed chwilą
i kiedy mówiliście o potrzebach...
płodu, Jacob miał
interesującą myśl.
Ja? A co ja niby pomyślałem poza tym,
jak bardzo nienawidzę tego stwora? Cóż, przynajmniej nie
byłem
sam. Widziałem, że Edwardowi też przychodziło z
trudem używanie tak delikatnego określenia jak
„płód”.
-
Nie próbowaliśmy podejść do tego z tej strony. – kontynuował
Edward. – Próbowaliśmy dawać Belli to,
czego ona
potrzebuje, na co jej ciało reaguje tak, jak zareagowałyby nasze. W
takim razie może
powinniśmy najpierw zaspokoić potrzeby...
płodu. Może gdy je zaspokoimy, będziemy w stanie zająć
się
Bellą.
- Nie rozumiem, co masz na myśli – przyznał
Carlisle.
- Pomyśl. Jeśli to stworzenie jest bardziej wampirem
niż człowiekiem, to czego może się domagać?
Jacob się
domyślił.
Doprawdy? Spróbowałem przypomnieć sobie całą
rozmowę i wszystkie moje myśli w jej trakcie.
Znalazłem
rozwiązanie dokładnie w tym samym momencie, co Carlisle.
- Och
– powiedział zaskoczony. – Myślisz, że domaga się...
krwi?
Rosalie syknęła. Nie była już podejrzliwa. Jej idealna
twarz pojaśniała, a oczy zabłysnęły z
podekscytowania.
-
Oczywiście – wymamrotała. – Carlisle, mamy odłożone zapasy 0
rh- dla Belli. To dobry pomysł. – dodała,
nie patrząc na
mnie.
- Hmm – Carlisle zamyślił się. – Sam nie wiem... i
w jaki sposób powinniśmy jej to zaaplikować...
Rosalie
potrząsnęła głową. – Nie mamy czasu na zastanawianie się.
Myślę, że będzie trzeba to zrobić
tradycyjnymi sposobami.
-
Chwilę – szepnąłem zszokowany – Rozmawiacie o tym, w jaki
sposób zmusić Bellę do wypicia krwi?
- Sam to wymyśliłeś,
psie. – warknęła Rosalie, wciąż nie patrząc w moim
kierunku.
Nie zwróciłem na nią uwagi i obserwowałem
Carlisle’a. Przez jego twarz też przemknął cień
nadziei.
Zacisnął usta zastanawiając się.
- To jest...
– nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa.
- Potworne? –
zasugerował Edward. – Obrzydliwe?
- I to jak.
- Ale
jeśli może jej pomóc? – szepnął.
Pokręciłem głową ze
złością. – Co chcesz zrobić? Wcisnąć jej rurę do gardła?
-
Zapytam ją, co o tym myśli. Chciałem tylko najpierw powiedzieć o
tym pomyśle Carlisle’owi.
Rosalie przytaknęła. – Jeśli
powiesz jej, że to pomoże dziecku, to na pewno się zgodzi. Nawet
jeśli
będzie trzeba karmić ją przez rurę.
Gdy
usłyszałem, w jaki sposób powiedziała o „dziecku”, zdałem
sobie sprawę, że ta blondynka zgodzi się
na wszystko, co
mogłoby pomóc temu małemu krwiopijczemu potworowi. Więc to o to
chodziło w tej
dziwnej więzi między nią, a Bellą? Rosalie
chciała dziecka?
Kątem oka zobaczyłem, że Edward kiwnął
głową, niby od niechcenia, nie patrząc w moim kierunku,
ale
wiedziałem, że odpowiedział w ten sposób na moje
pytania.
W tej oziębłej Barbie odezwał się instynkt
macierzyński? Miała gdzieś chronienie Belli. Pewnie
osobiście
wcisnęłaby jej tę rurę do gardła.
Edward
zacisnął usta i wiedziałem, że znów mam rację.
- Nie mamy
czasu na dyskusje. – Rosalie była niecierpliwa – Co o tym
myślisz, Carlisle? Możemy
spróbować?
Carlisle wziął
głęboki oddech i wstał.
- Spytamy Bellę. –
powiedział.
Blondynka uśmiechnęła się triumfalnie. Jeżeli
to miało zależeć tylko od Belli, to wszystko pójdzie po
jej
myśli.
Podniosłem się ze schodów i powlokłem za
trójką wampirów do domu. Nie wiedziałem, dlaczego to robię.
Może
z czystej ciekawości. To wszystko było jak film grozy. Wszędzie
krew i potwory.
Bella leżała na łóżku szpitalnym. Jej
ogromny brzuch przykryto prześcieradłem. Wyglądała jak
woskowa
figura: pozbawiona kolorów i niemalże przezroczysta.
Gdyby nie nieznaczny ruch klatki i płytkie
oddechy, można by
pomyśleć, że jest martwa. Obserwowała nas podejrzliwie zmęczonymi
oczami.
Wszyscy, poza mną w oka mgnieniu znaleźli się przy
niej. Powlokłem się za nimi w powolnym ludzkim
tempie.
-
Co się dzieje? – spytała Bella szeptem. Uniosła woskową dłoń
tak, jakby chciała chronić swój brzuch.
- Jacob wpadł na
pomysł, który może ci pomóc – powiedział Carlisle. Wolałbym,
żeby zostawiono mnie w
spokoju. Niczego nie zaproponowałem.
Niech jej krwiopijczy mężulek zbiera pochwały. – To nie
będzie...
przyjemne, ale...
- Ale pomoże dziecku –
Rosalie weszła Carlisle’owi w słowo. – Chyba znaleźliśmy
lepszy sposób, żeby je
nakarmić.
Bella przymknęła oczy
i zaśmiała się cicho.
- Nie będzie przyjemne? –
wyszeptała. – Cóż za odmiana. – zerknęła na kroplówkę
podłączoną do jej
przedramienia i zaśmiała się
znowu.
Blondynka także zachichotała.
Bella wyglądała,
jakby zostało jej kilka godzin życia, cierpiała, a mimo to wciąż
siliła się na żarty. To było
bardzo w jej stylu. Zmniejszyć
napięcie, sprawić, by inni poczuli się lepiej.
Edward
podszedł do niej bliżej. Jemu nie było do śmiechu, co mnie
cieszyło. Dobrze wiedzieć, że ktoś
cierpiał w tym momencie
bardziej niż ja. Wziął ją za rękę – drugą wciąż trzymała
na brzuchu.
- Bello, kochanie, chcielibyśmy poprosić cię,
żebyś zrobiła coś potwornego – powiedział, używając
tych
samych przymiotników, co w naszej wcześniejszej rozmowie.
– coś obrzydliwego.
Cóż, przynajmniej nie owijał w
bawełnę.
Bella wzięła płytki, niespokojny oddech.
-
Jak bardzo? – spytała.
Tym razem Carlisle pospieszył z
odpowiedzią. – Uważamy, że potrzeby płodu mogą być bliższe
naszym
niż twoim. Myślimy, że jest głodny.
Bella
zmrużyła oczy.
- Och... och – wyjąkała.
- Twój
stan... stan was obojga gwałtownie się pogarsza. Nie mamy czasu,
żeby obmyślać jakieś mniej
odpychające sposoby. Najszybciej
sprawdzimy naszą teorię jeśli...
- Jeśli wypiję krew –
szepnęła. Nieznacznie kiwnęła głową, nawet na to ledwo
starczyło jej sił. – Zrobię
to. Poćwiczę na przyszłość.
– uśmiechnęła się, spoglądając na Edwarda, ale ten nie
odwzajemnił
uśmiechu.
Rosalie zaczęła niecierpliwie
pukać butem w podłogę. Dźwięk był bardzo irytujący.
Zastanawiałem się, co
by zrobiła, gdybym wyrzucił ją zaraz
przez ścianę.
- Kto pójdzie złapać jakiegoś grizzly? –
wyszeptała Bella.
Carlisle i Edward wymienili krótkie
spojrzenia, a Rosalie przestała tupać.
- Co? – spytała
Bella niespokojnie.
- Test będzie bardziej miarodajny, jeśli
nie wprowadzimy ograniczeń. – odpowiedział Carlisle.
-
Jeżeli płód domaga się krwi – dodał Edward – to nie chodzi
mu o zwierzęcą krew.
- Tobie nie zrobi to różnicy –
zachęciła Rosalie.
Bella otworzyła szeroko oczy.
- Kto?
– wyjąkała, patrząc na mnie.
- Nie jestem tu w charakterze
dawcy – odpowiedziałem – Poza tym tu chodzi o ludzką krew, więc
moja
chyba i tak się nie nadaje.
- Mamy zapas krwi, Bello.
– Rosalie przerwała mi, udając, że nie ma mnie w pokoju. – Dla
ciebie, tak na
wszelki wypadek. O nic się nie martw, wszystko
będzie dobrze. Czuję to. Dziecko na pewno poczuje się
lepiej.
Bella
pogłaskała czule swój brzuch.
- Cóż – szepnęła tak
cicho, że ledwo było ją słychać – Umieram z głodu. Założę
się, że on też. – znów
próbowała żartować. –
Spróbujmy. To będzie mój pierwszy wampirzy czyn.
Dobrze, że mam silny żołądek
Carlisle
i Rosalie stali na szczycie schodów. Mogłem usłyszeć jak
debatowali czy wypadałoby to było
dobre rozwiązanie. Byłem
zdziwiony, wszyscy mieszkańcy tego domu pozostawali przy niej.
Lodówka
pełna krwi- jest. Co jeszcze? Pokój tortur czy
miejsce ukrycia trumien? Edward stał, trzymając rękę
Belli.
Jego twarz znów była martwa. Nie wyglądał na kogoś, kto mógłby
wykrzesać w sobie energię na
posiadanie choćby najmniejszej
iskierki nadziei. Uporczywie wpatrywał się w resztę rodziny.
Wyglądało,
jakby z nimi rozmawiał. To było ciężkie do
oglądania. Wiedziałem, jakie to było ciężkie do oglądania
przez
cały czas dla Leah. Słyszeć to ciągle w głowie Sama. Oczywiście
wszyscy czuliśmy się źle, nie
byliśmy potworami- w tym
sensie. Nie mieliśmy jej za złe jak chciała się z tym uporać.
Chciała nas
uczynić tak samo nieszczęśliwymi jak ona była.
Nie powinienem już nigdy więcej jej obwiniać. Jak
ktokolwiek
może rozsiewać taki rodzaj cierpienia wokół? Jak ktokolwiek może
nie próbować zelżeć
wszystkim z ciężaru? I jeśli to ma
znaczenie, że kantowałem dla posiadania tego, jak mógłbym
obwiniać
ją o podkradanie mojej wolności. Zrobiłbym to samo,
jeśli jest to droga do uniknięcia bólu. Rosalie
zmaterializowała
się na dole w sekundę, przecinając pokój niczym bryza, przynosząc
za sobą ten palący
zapach. Zatrzymała się w kuchni,
słyszałem trzaśnięcie drzwiczek kuchennych.
- Nie całkiem,
Rosalie - powiedział Edward przewracając oczyma. Bella wyglądała
zaciekawiona, ale
Edward po prostu potrząsnął głową.
Rosalie wycofała się do pokoju i ponownie zniknęła drzwi.
-
To był twój pomysł? - wyszeptała Bella, jej głos był nierówny,
jakby starała się uczynić go dla mnie
wystarczająco głośnym.
Zapomniała, że mam całkiem dobry słuch. Większość czasu
zachowywała się tak,
jakby zapomniała, że nie jestem do
końca człowiekiem. Podszedłem bliżej by nie musiała się już
tak
wysilać.
- Nie wiń mnie za to. Twój wampir wybiera
uszczypliwe komentarze z mojej głowy. - uśmiechnęła
się
odrobinę.
- Nie spodziewałam się, że jeszcze
kiedykolwiek Cię zobaczę.
- Ja także. - odpowiedziałem.
Dziwnie się czułem tak po prostu stojąc, ale wampiry przepchnęły
całe
wyposażenie z drogi do punktu medycznego. Doszedłem do
wniosku, że nie będę się im naprzykrzał -
siedząc czy
stojąc, nie robi to dużej różnicy, kiedy jesteś jak z kamienia.
Zrozumieli to, że jestem
wyczerpany.
- Edward powiedział
mi, co musisz zrobić. Przykro mi.
- W porządku. To pewnie była
tylko kwestia czasu, kiedy przeciwstawię się Samowi – skłamałem.
- I
Seth. Cieszy się, że może pomóc.
- Nie chciałabym
przysporzyć ci kłopotów..
Zaśmiałem się raz – bardziej
był to szczek niż śmiech. Westchnęła
- Sadzę, ze to żadna
nowość?
- Żadna.
- Nie musisz zostawać i na to patrzeć.
- Mogłem odejść. Prawdopodobnie był to dobry pomysł, ale
co
jeśli miałem stracić ostatnie piętnaście minut jej
życia?
- Naprawdę nie muszę nigdzie iść. - powiedziałem,
starając się trzymać swoje emocje w ryzach. - Wilki
coraz
mniej naciskają odkąd Leah przyłączyła się do nas.
-
Leah?
- Nie powiedziałeś jej? - Odwróciłem głowę w stronę
Edwarda. Tylko wzruszył ramionami nie odrywając
oczu od jej
twarzy. Widziałem, ze nie jest to dla niego ważna wiadomość, nie
była godna większej uwagi,
istniały ważniejsze sprawy.
Jednak Bella nie przyjęła tego tak lekko. Wyglądała jakby dla
niej były to
bardzo złe wiadomości.
- Dlaczego?-
wyszeptała.
Nie chciałem wciągać ją w całą tą długa
historię.
- By mieć na oku Setha.
- Ale przecież ona nas
nienawidzi.
Nas. Pięknie. Widziałem, ze była zaniepokojona.
-
Leah nie jest tu na przeszpiegach. Ona jest w mojej... sforze. –
wycedziłem - Należy do moich...
zwolenników.
Bella nie
wyglądała na przekonaną.
- Martwisz się Leah tymczasem masz
w sobie to coś i psychopatyczną blondynkę przy swoim
boku.
Natychmiast się zjawiła. Świetnie, usłyszała mnie.
Belli nie spodobało się to, co powiedziałem.
- Nie Rose...
zrozum.
- Tak – odchrząknąłem. - Ona rozumie, ze
prawdopodobnie umrzesz, że wkrótce dostanie ta swoją
zmutowaną
ikrę.
- Przestań Jake. - wyglądała na zbyt słabą by się
zdenerwować. Uśmiechnąłem się w zamian
- Mówisz jakby było
to możliwe. - Bella próbowała nie uśmiechać się przez sekundę,
ale nie mogła
wytrzymać. Kąciki jej ust poszły w górę. I
wtedy pojawił się Carlisle z ta psychopatką. Doktor miał
biały,
plastikowy kubek w swojej ręce. Edward nie chciał, by
Bella myślała, ze musi zrobić coś, co nie jest
konieczne.
Nie widziałem co jest w środku, ale mogłem to poczuć. Carlisle
zawahał się, kiedy wyciągnął
rękę z kubkiem. Bella
zobaczyło to i znów się zaniepokoiła.
- Możemy spróbować
innej metody - zastanowił się chwile doktor.
- Nie -
wyszeptała Bella. - Spróbuje. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Z
początku myślałem, że w końcu dostała bóli i boi się o
siebie, i wtedy jej drżąca, anemiczna ręka
powędrowała na
jej brzuch. Bella sięgnęła po kubek. Jej dłoń zatrzęsła się
odrobinę i mogłem usłyszeć
chrzęst w środku. Próbowała
podeprzeć się na jednym łokciu, ale ledwo mogła unieść głowę.
Fala gorąca
popłynęła w dół mego kręgosłupa, kiedy
zobaczyłem jak słabnie coraz bardziej. Rosalie przytrzymała
ręką
ramiona Belli, opierając o siebie jej głowę, tak jak to się robi
z noworodkiem. Blondynka
najwidoczniej wiedziała całkiem dużo
o dzieciach.
- Dziękuje. - wyszeptała Bella. Jej wzrok
przeleciał po każdym z kolei. Wciąż była wystarczająco
świadoma
by czuć. Jeśli nie była zdenerwowana, to mogę się założyć, że
była zawstydzona.
- Nie myśl o tym - powiedziała
Rosalie.
Poczułem się niezręcznie. Powinienem był odejść,
kiedy Bella mi to zaproponowała. Nie należałem do niej,
do
tego wszystkiego. Pomyślałem, że mógłbym jeszcze wyjść, ale to
tylko pogorszyłoby stan Belli -
wszystko mogłoby się stać
dla niej jeszcze cięższe. Byłem zbyt zniesmaczony by tu zostać.
Co było
prawie cała prawdą. Trzeba wziąć odpowiedzialność
za swoje czyny. Bella podniosła kubek do swojej
twarzy i wypiła
resztę jego zawartości tylko lekko się skrzywiając.
- Bello,
kochanie, możemy znaleźć łatwiejsze wyjście - powiedział
Edward, próbując wyciągnąć jej kubek
z rąk.
- Zatkaj
nos - zasugerowała Rosalie. Utkwiła wzrok w rękach Edwarda, jakby
chciała je połamać. Miałem
taką nadzieję. Mógłbym się
założyć, że Edward tak by tego nie zostawił, a jak tak pragnąłem
zobaczyć
jak blondynka traci kończynę.
- Nie, to nie to,
tylko... - Bella wzięła głęboki wdech. - Pachnie całkiem nieźle.
- dodała cienkim głosem.
Walczyłem ze zdegustowaniem
widocznym na mojej twarzy.
- To jest naprawdę dobre -
powiedziała ochoczo Rosalie do Belli.
- To znaczy, że jesteśmy
na dobrej drodze. - Bella wetknęła kubek pomiędzy swoje wargi i
zamknęła
oczy, na jej nosie pojawiły się zmarszczki.
Słyszałem chlupot krwi w kubku, kiedy zadrżała jej ręka.
Wypiła
to w kilka sekund, jęknęła cicha, a jej oczy wciąż pozostawały
zamknięte. Edward i ja wstaliśmy
w tym samym momencie. On
dotknął jej twarzy, a ja zacisnąłem rękę za moimi plecami.
-
Bella, skarbie...
- Wszystko w porządku - wyszeptała.
Otworzyła oczy i wpatrywała się w niego. Wyraz jej twarzy
był...
przepraszający. Błagalny. Wystraszony.
- Smakuje
całkiem dobrze.
Kwas przelewał mi się w żołądku. Odruchowo
mocniej zacisnąłem szczęki.
- To dobrze - odparła blondynka.
- To dobry znak.
Edward po prostu gładził ręką jej policzek,
wodził palcem po jej kruchych kościach. Bella ponownie
przyłożyła
kubek do ust. Tym razem wzięła prawdziwy łyk. Nie było to już
tak anemiczne, jak wszystko
pozostałe, co robiła. Jakby
włączył się w niej jakiś instynkt.
- Jak twój żołądek?
Mdli Cię? - zapytał Carlisle.
Bella potrząsnęła przecząco
głową
- Nie czuje się chora.
- Świetnie - powiedziała
z entuzjazmem Rosalie.
- Myślę Rose, że jeszcze trochę za
wcześnie na radość.
Bella wzięła kolejny łyk krwi.
Przelotnie spojrzała na Edwarda
- Czy to mnie zrujnuje? -
wyszeptała. - Czy też musimy się zacząć z tym liczyć po tym,
jak zostanę
wampirem?
- Nikt nie musi się z tym liczyć i
w żadnym wypadku nikt przez to nie umrze. - uśmiechnął się
martwo. -
Twoje akta wciąż są czyste.
Spojrzeli na
mnie.
- Wytłumaczę Ci to później. - Edward powiedział to
tak cicho jakby jego słowa były tylko oddechem. -
Czemu? -
zapytała Bella zaniepokojona.
- Po prostu mi zaufaj. - skłamał
bez zawahania. Jeśli osiągnie sukces i Bella przeżyje... Edward
nie
będzie mógł wyjeżdżać na polowania, kiedy ona stanie
się.. taka jak on. Będzie musiał pracować nad
przywróceniem
jej do normalności. Wargi Edwarda zadrżały, walcząc z uśmiechem.
Bella westchnęła,
gapiąc się w coś za oknem. Może udawała,
że nas tu po prostu nie ma, albo, że nie ma tylko mnie. Nikt
inny
nie wydawał się poirytowany jej zachowaniem. Mieli wystarczająco
dużo czasu by wziąć ten kubek z
dala od niej. Edward wywrócił
oczami. To było bardzo nie na rękę, że ni mógł słyszeć jej
myśli.
Zachichotał. Wzrok Belli natychmiast powędrował w
jego kierunku, nawet uśmiechnęła się w połowie
widząc
wyraz jego twarzy. Mogłem tylko przypuszczać, że czegoś nie
zauważyła.
- Coś śmiesznego? - zapytała zaskoczona „
-
Jacob. - odpowiedział.
Spojrzała na mnie z tym samy zmęczonym
uśmiechem na twarzy. - Jake wygląda na załamanego. -
potwierdziła.
Świetnie, musiałem zacząć robić dobra minę do złej gry.
Uśmiechnęła się i wzięła kolejny
łyk. Skrzywiłem się
tylko.
- Skończyłam. - powiedziała zadowolona. Jej głos był
bardziej wyraźny- zachrypnięty, ale pierwszy raz
dzisiaj nie
był to szept. - Jeśli wytrzymam tak dalej, Carlisle, to czy wtedy
wyjmiesz go ze mnie?
- Tak szybko jak to tylko będzie możliwe.
- obiecał.
Rosalie pogłaskała Bellę po jej czole, wymieniły
pomiędzy sobą spojrzenia pełne nadziei. Nikt nie mógł
tego
nie zauważyć - kubek pełen ludzkiej krwi zrobił ogromna różnicę.
Powoli powracał jej naturalny
kolor - rumieńce zaczęły
wstępować na jej policzki. Nie potrzebowała już tak bardzo pomocy
Rosalie.
Jej oddech się wyrównał, i mogłem usłyszeć jak
bije jej serce, mocniej niż kiedykolwiek przedtem.
Iskierka
nadziei ponownie zawitała w oczach Edwarda.
- Chcesz więcej? -
zapytała Rosalie gdy Bella osunęła się powoli na łóżko. Edward
rzucił jej piorunujące
spojrzenie, po czym zwrócił się do
Belli.
- Póki co nie musisz pić więcej.
- Wiem, ale...
chcę. - dodała markotnie. Rosalie wplotła palce w jej włosy.
-
Nie musisz być z tego powodu zakłopotana Bello. Twoje ciało tego
potrzebuje. Wszyscy to rozumiemy.
- Po czym dodało hardo - A
kto tego nie rozumie powinien jak najszybciej opuścić to miejsce. -
Aluzja
rzucona była w moim kierunku. Słowa blondynki przestały
mieć znaczenie. Najważniejsze jest to, ze
Bella poczuła się
lepiej. Nie odezwałem się słowem. Carlisle wziął kubek z ręki
Belli - Zaraz wracam. - i
zniknął.
- Jake wyglądasz
strasznie. - stwierdziła patrząc w moja stronę
- I kto to
mówi.
- Poważnie. Kiedy ostatni raz spałeś? - zastanowiłem
się chwilę.
- Nie jestem całkiem pewny.
- Jake, zaczynam
się o ciebie poważnie martwić. Nie bądź głupi.
Zacisnąłem
zęby. Pozwoliła by ten potwór ją zabijał, a ja nie chciałem
stracić tych kilku, być może
ostatnich dla niej nocy.
-
Odpocznij, proszę. Jest parę łóżek u góry rozgość się, w
którym tylko chcesz.
Jednak wyraz twarzy Rosalie mówił co
innego. Byłem bardzo niepożądanym gościem, szczególnie w
jednym
z tych łóżek. Czy ona była aż tak zaborcza o miejsce swojego
wypoczynku?
- Dzięki Bello, ale wolę spać na ziemi. Z dala od
tego smrodu. Rozumiesz.
- Racja. - przyznała. Wrócił
Carlisle. Gdy Bella sięgnęła ręką po kubek z krwią, była
trochę roztargniona,
jakby myślała o czymś zupełnie innym.
Z tym samym przejawem roztargnienia zaczęła pić. Wyglądała
już
dużo lepiej. Podniosła się powoli do pozycji siedzącej.
Rosalie podniosła ręce by, w razie czego, móc
złapać Belle.
Jednak wcale nie było to potrzebne. Brała głębokie wdechy
pomiędzy łykami. Zawartość
drugiego kubka szybko zniknęła.
-
Jak się czujesz? - zapytał Carlisle.
- Całkiem nieźle. Tylko
jestem głodna. Tak właściwie to nie wiem czy jestem głodna czy
spragniona, może
ty wiesz?
- Carlisle, spójrz na nią -
wyszeptała Rosalie zadowolona z siebie. Zaraz miała obrosnąć w
piórka. - To
jest to, czego jej ciało potrzebuje. Powinna pić
więcej.
- Rose, Bella jest ciągle człowiekiem i potrzebuje
także jedzenia. Dajmy jej chwilkę, żeby mogła
ochłonąć, a
później spróbujemy dać jej coś do jedzenia. Na co miałabyś
ochotę?
Na jajka. - odpowiedziała natychmiast i uśmiechnęła
się do Edwarda. Jego uśmiech był wciąż bez
wyrazu, jednak
widać było, że miał w sobie odrobinę więcej życia. Zamrugałem
oczami i prawie
zapomniałem ich otworzyć.
- Jacob -
usłyszałem głos Edwarda. - Naprawdę powinieneś pójść spać.
Oczywiście możesz zostać i pójść
do któregokolwiek
pokoju, albo, jeśli będzie to dla ciebie wygodniejsze, wyjść na
dwór. Jeśli tylko
będzie taka potrzeba, znajdę cię.
-
Jasne. - teraz, kiedy Bella dostała kilka dodatkowych godzin, mogłem
wyjść. Ułożyłbym się wygodnie
gdzieś pod jakimś drzewem,
na tyle daleko by nie czuć tego zapachu. Pijawka mogłaby mnie
znaleźć i
obudzić, gdyby tylko coś było nie tak.
- Tak
będzie lepiej. - dokończył Edward. Położyłem swoją dłoń na
dłoni Belli. Była zimna jak lód.
- Wracaj do zdrowia.
-
Dzięki, Jacob - położyła swoją rękę na mojej. Mogłem poczuć
na swojej skórze jej obrączkę.
- Dajcie jej jakiś koc. -
powiedziałem, odwracając się w stronę drzwi. Miałem już minąć
próg, kiedy
nagle to usłyszałem, wycie, które rozchodziło
się wraz ze świeżym, porannym powietrzem. Z całą
pewnością
było to ostrzeżenie. Cholera, pomyślałem i pędem ruszyłem w
kierunku drzwi. Wyleciałem na
zewnątrz. Moim ciałem zapanował
ogień. Usłyszałem tylko dźwięk rozrywania moich spodni. To były
moje
jedyne ciuchy, ale teraz nie było to ważne. Wylądowałem
na łapach i spojrzałem na zachód. Co jest?,
wykrzyczałem w
swojej głowie.
Oni nadchodzą, odpowiedział Seth. Co najmniej
trzech.
Rozdzielili się?
Już biegnę do Setha, odezwał
się głos Leah w mojej głowie. Mogłem poczuć uderzenie powietrza
na jej
ciele, kiedy pędziła z niesamowitą szybkością. Las
wirował wokół niej.
Za daleko, nie ma szans na atak.
Seth
nie prowokuj ich. Czekaj na mnie.
Zwolnili, ciężko ich
usłyszeć. Myślę, że...
Co?
Myślę, że się
zatrzymali?
Czekają na pozostałych?
Czujesz
to?
Zastanowiły mnie jego odczucia. To bezdźwięczne migotanie
w powietrzu.
Ktoś tam jest.
Tak mi się wydaje,
potwierdził Seth. Leah wyskoczyła na mała polane, na której się
znajdował. Wbiła
swoje pazury w ziemię, wirując przy
tym.
Cofnij się.
Oni nadchodzą, powoli... idą.
W
głosie Setha dało się słyszeć zdenerwowanie Próbowałem pędzić
tak jak Leah. Czułem się z tym
nieswojo. Seth i Leah byli
teraz w potencjalnym niebezpieczeństwie, które było bliżej niż
ja.
Powinienem być tam teraz z nimi. Pomiędzy nimi, a tym, co
się zbliżało.
Zaczyna się, powiedziała Leah.
Trzymajcie
się, zaraz tam będę.
Czterech, powiedział zdecydowanie Seth.
Trzy wilki i człowiek.
Wskoczyłem na polanę. Seth stał po
mojej prawej stronie, wyprostowany i gotowy. Leah stała po
mojej
lewej z odrobinę mniszym entuzjazmem.
Czyli jestem
pod moim bratem, powiedziała sama do siebie.
Pierwszy się
przyłączyłem, odpowiedział Seth. Ciesz się, że jesteś
trzecia.
Bycie pod młodszym bratem, to nie bycie wyżej.
Nie
obchodzi mnie to. Uciszcie się i bądźcie gotowi.
Pojawili się
po kilku sekundach. Przyszli tak, jak mówił Seth. Jared na
przedzie, jako człowiek. Za nim
Paul, Quil i Colin już na
czterech łapach. Trzymali się za Jaredem, w pełnej gotowości. Nie
było agresji
w ich postawie. Jednak coś mnie zdziwiło.
Dlaczego zamiast Embry’ego Sam wysłał tutaj Collina? Ja
nigdy
nie wysłałbym ich samych na teren wroga, nigdy nie wysłałbym
dziecka, jeśli już to najbardziej
doświadczonych z
nas.
Dywersja, zamyśliła się Leah. Czemu Sam, Embry i Brady
wysłali ich samych?
Nie wyglądało to obiecująco.
Mam
sprawdzić? Mogę pobiec i wrócić za dwie minuty.
Powinienem
powiadomić Cullenów, powiedział Seth.
Co jeśli zależy im na
tym, byśmy się rozdzielili?, zapytałem. Oni na pewno już wiedzą.
Są gotowi. Sam
nie jest głupi, pomyślała Leah. Wyobraziła
sobie, że atakuje Cullenów z dwoma innymi wilkami przy boku.
Nie
zrobi tego, odpowiedziałem.
Poczułem się słabo kiedy
zobaczyłem taką możliwość w głowie Leah. Cały ten czas Jared i
trzy pozostałe
wilki stały naprzeciwko nas i czekały. To było
niesamowite nie słyszeć, co Quil, Paul i Collin mówią do
siebie.
Wyrazy ich pysków były niewyraźne, nie do odczytania. Jared
przerwał milczenie.
- Wywieszamy białą flagę Jake, jesteśmy
tu by porozmawiać.
Myślisz, ze to prawda?, zapytał Seth.
To
ma sens, ale...
Tak, dodała Leah. Ale...
- Byłoby
wygodniej Jacob, gdybyś zmienił się w człowieka, tak, żebym i ja
mógł Cię usłyszeć. - dodał
Jared po chwili milczenia. Nie
czułem się w tej sytuacji najlepiej, nie wiedziałem, co robić. I
jeszcze
Collin na dodatek. Dziwna sprawa.
- Rozumiem,
widzę, że nie porozmawiamy. W takim razie tylko ja będę mówił –
kontynuował. - Chcemy,
żebyś wrócił. - Quil zaskomlał za
nim. Był to taki rodzaj deklaracji. - Podzieliłeś nasze plemię.
Nie sądzę,
by była to dobra droga.
Myślałem bardzo
podobnie, ale w obecnej sytuacji zbyt wielkie były różnice w
zdaniach pomiędzy mną, a
Samem.
- Wiemy, co czujesz. Ta
sprawa z Cullenami jest... ciężka. Wiemy, że to problem. Jednak to
jest ponad
nasze siły.
Seth burknął.
Ponad wasze
siły... ale atakowanie naszych sojuszników bez ostrzeżenia to już
nie?!
Seth, słyszałeś kiedykolwiek o pokerowej twarzy?
Spokojnie.
Przepraszam.
Wzrok Jareda przeniósł się na
chwilę Setha po czym znów zwrócił się do mnie.
- Sam chce z
tym wszystkim zwolnić, rozmawiał ze starszyzną, zdecydowali, że
musimy się jeszcze
wstrzymać.
W wolnym tłumaczeniu:
zgubiliśmy gdzieś po drodze element zaskoczenia, pomyślała,
Leah.
Aż dziwne jak nasze myśli były w tej sprawie były
jednomyślne. Ta sfora, teraz sfora Sama, była dla nas
dziwnie
obca. Czymś innym, z zewnątrz. Najbardziej niesamowite było, to,
że Leah myślała dokładnie tak
jak my- nie udawała, naprawdę
była częścią nas.
- Billy i Sue zgadzają się z tobą,
Jacob. Możemy poczekać na Bellę... Odciąć ją od problemów.
Zabicie
jej nie byłoby dla nas miłe.
To wszystko to były
totalne bzdury. Już miałem dawać Sethowi znak. Zabijając ją nie
czuli by się
całkiem komfortowo? Jared podniósł powoli
rękę.
- Spokojnie Jake, wiesz, co mam na myśli. Musimy
wszyscy wyjść jakoś z tej niezręcznej sytuacji.
Problem
pojawi się później, wraz z tym czymś.
Ha, usłyszałem myśli
Leah. Ale Ci brzemię.
Nie kupujesz tego.
Wiem o czym oni
myślą Jake. O czym myśli Sam. Myślą, że Bella umrze, tak czy
inaczej, a wtedy ty
naprawdę wpadniesz w furię.
I sam
zaatakuje...
Rozbolała mnie czaszka. Sugestia Leah nie była
odkryciem, była wręcz całkiem możliwa. Jeśli to coś
zabiłoby
Bellę, prawdopodobnie zapomniałbym, co czułem w tej chwili do
rodziny Carlisle’a.
Prawdopodobnie znów byli byśmy wrogami -
znów byliby dla mnie tylko pijawkami- byłby to już koniec.
Będę
ci przypominał, wyszeptał Seth.
Wiem, że będziesz. Pytanie
tylko, czy będę cię w stanie posłuchać.
- Jake - z
rozmyślań wyrwał nas głos Jareda. Zirytowało mnie to.
Leah,
okrąż ich dookoła - tak dla pewności. Muszę z nim porozmawiać i
chcę być przekonany, że nic się
nie stanie, kiedy się
przemienię.
Daj mi chwile Jake, możesz stanąć przede mną.
Widział cię już wcześniej nagiego – nie musisz się
obawiać.
Nie
próbuję chronić twoich oczu przed tym widokiem, tylko nasze plecy.
Tak, więc idź i rób, co
powiedziałem.
Leah tylko
parsknęła i rzuciła się w stronę lasu. Słyszałem jak jej
pazury przecinają glebę. Naprawdę
była szybka. Nagość była
uciążliwa i nieunikniona, kiedy było się częścią sfory. Nie
mieliśmy nic do
ukrycia, zanim nie przyłączyła się do nas
Leah. Wtedy zaczęło się robić niezręcznie. Leah kontrolowała
się
przeciętnie. Przy takim usposobieniu, jakie posiadała często
zmieniała się w ciuchach. Zazwyczaj
zdarzało się zerknąć.
Nie byłoby problemu, gdyśmy później o tym nie rozmyślali. Jared
i pozostali gapili
się w miejsce, w którym jeszcze przed
chwilą znajdowała się Leah.
- Dokąd ona poszła? - zapytał
zaskoczony Jared.
Zlekceważyłem go. Zamknąłem oczy, starając
się ponownie przeobrazić. Czułem się jakby wiatr wirował
wokół
mojej osoby. Drżał wywołując w moim ciele fale. Przemiana
dobiegła końca. Stałem przed nimi w
ludzkiej postaci.
-
Och - wyrwało się Jaredowi. - Witaj Jake.
- Cześć Jared.
-
Dziękuję, że zechciałeś ze mną porozmawiać.
- Taa.
-
Chcemy, żebyś wrócił do domu. - Quil ponownie zaskomlał.
-
Nie wiem czy to takie proste, Jared.
- Wróć do domu -
powtórzył pochylony w moją stronę. - Możemy to zakończyć. Nie
należysz do niej.
Niech Leah i Seth również z nami
wrócą.
Zaśmiałem się.
- Tak, jakby nic się nie stało.
W jedną godzinę wszystko zostało wymazane?
Seth parsknął za
mną. Jared zauważył to, jego oczy zrobiły się bardziej czujne.
-
W takim razie, co teraz?
- Nie wiem, ale z całą pewnością
nie jestem przekonany do tego, że mogę wracać. Nie mogę po
prostu
tak wykluczyć tego o Alfie i nie mogę tak po prostu
powrócić do normalności. Czuję, jakbym nie mógł nic
z tym
zrobić.
- Wciąż do nas przynależysz.
Ze zdumienia
podniosłem brwi.
- Dwaj Alfa nie mogą być w tym samym miejscy
Jared. Pamiętasz jak blisko było zeszłej nocy? To nasz
instynkt.
-
Czyli chcesz resztę życia spędzić z tymi pasożytami? - ciągnął.
- Nie masz tutaj domu, w tej chwili nie
masz nawet ciuchów -
ton jego głosu był pełen jadu. - Chcesz cały czas żyć jak wilk?
Wiesz, że Leah nie
lubi się tak pożywiać.
- Leah może
zrobić cokolwiek jej się podoba, kiedy jest głodna. Jej wybór. Ja
nie będę nikomu narzucał
mojej woli.
- Sam nie czuje się
najlepiej z tym, co tobie zrobił.
- Nie jestem zły.
-
Ale…?
- Ale nie jestem gotów by wrócić, nie teraz.
Zobaczymy jak to wszystko się potoczy. I będziemy przy
Cullenach
tak długo, jak będzie to konieczne. I nie myśl, ze tu chodzi tylko
o Bellę. Chronimy tych,
którzy potrzebują ochrony i tyczy się
to także ich.
Seth zaszczekał by to potwierdzić. Jared
kontynuował.
- Widzę, że nie mogę już nic więcej zrobić.
-
Teraz nie. Zobaczymy, co przyniesie ze sobą przyszłość.
Jared
odwrócił się w stronę Setha.
- Sue prosiła abym Ci
przekazał, żebyś wracał do domu. Ma złamane serce. Nie wiem jak
ty i Leah
mogliście je to w ogóle zrobić. Została sama.
Obraliście tą drogę właśnie teraz, kiedy pożegnała
swojego
męża. - Seth zaskomlał.
- Spokojnie Jared.
-
On chyba powinienem wiedzieć jak to wygląda. Prawda?
- Racja.
- przyznałem i spuściłem wzrok. Było to dla niej cięższe dla
zniesienia niż dla innych. Niż dla
mojego taty, dla mnie.
Wystarczająco ciężkie by prosić o powrót jej dzieci do domu. Nie
była jednak
powrotu dla Setha. Jak długo Sue wie o tym
wszystkim? Większość tego czasu zapewne spędziła z
Billym,
starym Quilem i Samem, racja? Tak jest bardzo osamotniona, na
pewno.
- Oczywiście Seth, jeśli chcesz możesz odejść. Wiesz
o tym.’
Seth coś zwęszył. Chwilę potem nadstawił uszy w
kierunku północy. Leah musiała być już blisko. Była
bardzo
szybka. Wpadła w poślizg kilka jardów dalej. Nie czekała na moje
pozwolenie, a ja zdawałem
sobie z tego doskonale sprawę.
-Leah?
- zapytał Jared. Odsłoniła swoje kły. Nie wyglądał na
zaskoczonego jej wrogością.
- Leah, przecież wiesz, że wcale
nie chcesz tutaj być.
Tylko na niego zawarczała. Dałem jej
znak ostrzegawczy- nie zauważyła tego. Seth zaskomlał
i
przytrzymał ją.
- Przepraszam - ciągnął Jared. -
Powinienem był przewidzieć twoją reakcje, ale przecież ty
nie
odczuwasz żadnego przywiązania do tych pijawek. -
Spojrzała najpierw na swojego brata później na
mnie. - Musisz
to wpierw obgadać z Sethem. Rozumiem. - Przyglądał mi się
uważnie, po czym znów
zwrócił się w jej kierunku.
-
Jake’a nie obchodzi, co się z nim stanie, nie boi się tutaj
zostać. Tak czy inaczej, Leah, proszę
przemyśl to. Wróć.
Sam chce żebyś wróciła. - Ogon Leah zadrgał. - Sam kazał Ci
przekazać, że błaga
żebyś wracała. Powiedział, żebym
padł przed Tobą na kolana, jeśli to będzie konieczne. On
naprawdę
chce żebyś wróciła, Lee-lee, wróciła tam gdzie
jest twoje miejsce.
Widziałem reakcje Leah, kiedy Jared użył
jej starego pseudonimu używanego przez Sama. I wtedy,
kiedy
wypowiedział trzy ostatnie słowa nastroszyła grzbiet i zawyła.
Zza jej kłów dobiegał charkot. Nie
mogłem być w tej chwili
w jej głowie, ale zdawałem sobie sprawę, jakie przekleństwa ma na
myśli.
Zdecydowanie są to najbardziej wulgarne słowa, jakich
kiedykolwiek użyła. Poczekałem, aż skończy.
- Nie
zapominaj, że to ona decyduje, gdzie należy. - Leah zawarczało
wrogo na Jareda. Wiedziałem, że
jest to tylko potwierdzenie.
-
Zrozum Jared, wciąż jesteśmy rodziną, ok? Nie zaczniemy wojny,
jeśli wy sami nie dacie nam ku temu
powodów. Po prostu wróćcie
do siebie. To chyba nie jest takie trudne? Nikt nie chce
przecież
większego rozłamu. Sam na pewno nie, i przypuszczam,
że pozostali również.
- Oczywiście, ze nie - odpowiedział
Jared. - My wrócimy do siebie. Ale gdzie jest twoje miejsce
Jacob?
Czy jest nim wampirza ziemia?
- Nie Jared. W tej
chwili jestem bezdomny - ale nie bój się, wkrótce się to
zmieni.
Musiałem wziąć głęboki wdech. - Nie zostało dużo
czasu. Odejdźcie. Cullenowie prawdopodobnie stąd
odejdą, a
wtedy Leah i Seth wrócą do domu.
- A co z tobą Jake?
-
Wrócę do lasu- tak sadze. Nie mogę kręcić się wokół La Push.
Dwóch Alfa równe jest zbyt dużemu
napięciu. Byłaby to droga
donikąd, przynosząca tylko niedomówienia.
- Co jeśli
będziemy chcieć porozmawiać?
- Zawyjcie, ale nie
przekraczajcie granicy. Przyjdziemy do was. Sam nie musi przysyłać
aż tak wielu z
was. Nie rwiemy się do bitki.
Widać, że
nie był zadowolony z tego, co miał przekazać Samowi.
- Do
zobaczenia Jake, albo i nie. - Dodał hardo.
- Zaczekaj. Czy z
Embrym wszystko w porządku? - Zdumienie wstąpiło na jego twarz.
-
Tak, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Czemu pytasz?
-
Zastanawiałem się, czemu Sam wysłał Colina zamiast
niego.
Przyglądałem się jego reakcji. Był skupiony, jakby
nie wiedział, o co za bardzo mi chodzi. Widziałem w
jego
oczach, ze nie udzieli mi odpowiedzi na to pytanie.
- To chyba
nie twój biznes. Prawda Jake?
- Tak sadze. Po prostu byłem
ciekaw. - Czułem drganie w kąciku oka. Nie chciałem pozwolić
Quilowi, żeby
odszedł.
- Przekaże Samowi twoje...
instrukcje. Do zobaczenia Jacob.
- Taa, cześć. Jared mógłbyś
przekazać mojemu ojcu, ze wszystko u mnie w porządku. I że mi
przykro, i
że bardzo go kocham?
- Przekażę.
-
Dzięki.
- Chodźcie chłopaki. - odwrócił się do nas tyłem
w kierunku Lasu. Paul i Colin szli po jego bokach. Quil za
nim.
Słyszałem jego ciche skomlenie.
- Mi też Cię
brakuje.
Podbiegł do mnie, ze spuszczoną głową. Pogłaskałem
go po ramionach.
- Wszystko będzie w porządku. Przekaż
Embremu, że bardzo mi was brakuje, was dwóch. - znowu
zaskomlał.
Podniósł swój nos do mojego czoła. Leah parsknęła. Quil miał
się na baczności, ale nie chodziło
mu o Leah. Jego towarzysze
zniknęli już gdzieś w lesie.
- Znikaj, wracaj do domu. - Znów
mogłem usłyszeć ciche pojękiwania Quila. Rzucił się w stronę
lasu, a i
ja nie myśląc wiele zacząłem się przeobrażać.
Znów byłem na czterech nogach.
Jesteś do niego bardzo
przywiązany, zauważyła Leah. Zignorowałem ją.
Czy to źle?,
zapytałem. Byłem trochę zaniepokojony. Rozmawiając z nimi w ten
sposób nie mogłem
usłyszeć, co tak naprawdę myśleli. Nie
chciałem być za cokolwiek odpowiedzialny i na pewno nie
chciałem
iść tą samą drogą, co Jared.
Czy
powiedziałem coś, czego nie powinienem był powiedzieć, czy też
powiedziałem czegoś istotnego?,
zapytałem.
Byłeś
świetny, odpowiedział bez zastanowienia Seth.
Powinieneś był
uderzyć Jareda. Za to wszystko, co mówił, dodała Leah.
Myślę,
że wiemy, dlaczego Embry nie przyszedł, przerwał Leah brat. Nie
zrozumiałem, o co mu chodziło.
Jake, nie widziałeś Quila?
Nie widziałeś, jaki był rozdarty? A zakładam, ze Embry jest w
jeszcze
gorszym stanie, bo nic go nie trzyma, tak jak Quila
Clarie. Quil nie mógłby po prostu odejść z La Push.
Embry
tak. Więc Sam nie chce dać im szansy na wyskoczenie z tonącego
statku. On nie chce widzieć
twojej sfory większej niż jest
obecnie.
Naprawdę tak myślisz? Nie sądzę, żeby Embry był
uszczęśliwiony towarzystwem Cullenów.
Ale jesteś jego
najlepszym przyjacielem Jake. On i Quil prędzej stanęliby po twojej
stronie niż dali Ci
w twarz podczas bitwy.
Więc cieszę
się, że Sam trzyma go w domu. Paczka potępieńców jest już
wystarczająco duża.
Zamyśliłem się.
Seth, mógłbyś
przez chwile mieć oczy szeroko otwarte? Leah i ja potrzebujemy
chwilkę odpocząć.
Wydaje się być spokojnie, ale może to
tylko pozory.
Nie chciałem popadać w paranoję, ale widziałem
Sama w akcji. Był naprawdę niebezpieczny, a nie sądzę
by w
takiej sytuacji mógł nas zostawić w spokoju.
Jasne nie ma
problemu. Czy mam wszystko wytłumaczyć Cullenom? Wciąż pewnie są
spięci.
To może chwilkę zaczekać.
Tysiące myśli i
wyobrażeń waliło się po mojej głowie. Seth zawył. Leah trzęsła
głową, tak, jakby chciała
wyrzucić z niej wszystkie te
myśli.
To najbardziej obrzydliwy wymysł, jaki kiedykolwiek
słyszałam w swoim życiu. Ohyda. Jeśli coś było by
w tej
chwili w moim żołądku, z całą pewnością bym to zwróciła.
W
końcu są wampirami, no nie?, powiedział Seth po chwili.
Mam
na myśli, że to ma sens. I jeśli to pomoże Belli, to chyba
dobrze. Racja?
Leah i ja zaczęliśmy w niego wpatrywać się.
Że
co?
Mama upuściła go parę razy jak był dzieckiem,
odpowiedziała z przekąsem Leah.
Zapewne upadł na głowę.
I
jeszcze gryzł jakiś metalowy pręt.
Ołowiany zapewne?
Na
to wygląda.
Seth tylko parsknął. Zabawne. Czy wy dwoje nie
możecie się po porostu zamknąć i iść spać?
Jeśli dręczą cię wyrzuty sumienia za to, że byłeś niemiły w stosunku do wampirów, to naprawdę zły znak
Przed
domem nie zastałem nikogo czekającego na mój raport.
Wszystko
w porządku, pomyślałem.
Zauważyłem małą zmianę w
znajomym mi już otoczeniu. Na najniższym stopniu werandy leżała
sterta
kolorowego materiału. Podszedłem bliżej, żeby to
zbadać. Wstrzymując oddech, bo tkanina cała
przesiąknięta
była zapachem wampirów, trąciłem stos nosem.
Ktoś wyłożył
przed dom ubrania. Uch, Edward pewnie widział, jaki byłem wściekły,
gdy ostatnio
wybiegałem z domu. Cóż, to... miło z jego
strony. Miło i dziwne.
Ostrożnie wziąłem ubrania w zęby i
wróciłem z nimi do lasu, na wypadek gdyby okazało się, że to
jakiś
dowcip blond psychopatki i dostałem zestaw damskich
ciuchów. Założę się, że chciałaby zobaczyć, jak
stoję
przed domem nago, bezradnie trzymając w rękach sukienkę na
ramiączka.
Pod osłoną drzew rzuciłem cuchnącą tkaninę na
ziemię i wróciłem do ludzkiej postaci. Wytrzepałem
ubrania o
pnie, chcąc choć trochę je wywietrzyć. To zdecydowanie były
męskie ciuchy: beżowe spodnie i
biała zapinana koszula. Jedno
i drugie było trochę za krótkie, ale powinienem się w nie
wcisnąć. Pewnie
należały do Emmetta. Podwinąłem mankiety
koszuli, ale niewiele mogłem zrobić ze spodniami. No
trudno.
Musiałem przyznać, że czułem się lepiej mając
jakiekolwiek ciuchy na sobie, nawet jeśli na mnie nie
pasowały
i śmierdziały. Szkoda, że nie mogłem w razie potrzeby wrócić do
La Push i zabrać kolejną parę
dresów. Znowu ta bezdomność
– nigdzie nie mogłem wrócić. Nic też nie miałem. Na razie mi
to co prawda
nie przeszkadzało, ale pewnie wkrótce zacznie być
denerwujące.
Podszedłem powoli do werandy w moich nowych
używanych ciuchach, ale zawahałem się przed drzwiami.
Powinienem
zapukać? To głupie, skoro i tak wiedzą, że tu jestem.
Zastanawiało mnie, dlaczego nikt nie
zareagował i albo
zaprosił mnie do środka, albo kazał się wynosić. A mniejsza z
tym. Wzruszyłem
ramionami i wszedłem do środka.
Kolejne
zmiany. W dwadzieścia minut przywrócono pokój do normalności.
Wielki płaski telewizor był
włączony, dźwięk ustawiony
bardzo cicho i pokazywał jakiś głupawy babski film, którego i tak
nikt nie
oglądał. Carlisle i Esme stali przy oknach, które
znów były otwarte. Alice, Jaspera i Emmetta nigdzie nie
było
widać, ale słyszałem ich na górze. Bella była na kanapie, tak
jak wczoraj, ale miała podłączoną tylko
jedną kroplówkę i
jakąś aparaturę monitorującą. Cała zawinięta była w grubą
kołdrę, więc przynajmniej
w tej kwestii mnie posłuchali.
Rosalie siedziała na podłodze, przy głowie Belli, Edward na
kanapie,
trzymając na kolanach jej stopy. Gdy wszedłem,
spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko, jakby coś
sprawiło
mu przyjemność.
Bella mnie nie słyszała, ale podążyła za
wzrokiem Edwarda i też się uśmiechnęła. Twarz pojaśniała
jej
radością. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby tak
ucieszyła się na mój widok.
Co się z nią działo? Na litość
boską, była przecież mężatką! Szczęśliwą żoną, bo nie
miałem wątpliwości,
że kochała swojego wampira, nawet wbrew
rozsądkowi. Jakby tego było mało, była jeszcze w ciąży!
Dlaczego
więc, widząc mnie tak strasznie się cieszyła? Tak, jakbym zrobił
jej jakąś niesamowicie miłą
niespodziankę, przechodząc
przez drzwi.
Gdyby nie zwróciła na mnie uwagi... albo więcej,
gdyby nie chciała mnie widzieć, łatwiej byłoby mi
trzymać
się od niej z daleka.
Edward chyba zgadzał się z moim
zdaniem. Coś ostatnio za często nadawaliśmy na tych samych
falach.
Zmarszczył brwi, próbując odczytać coś z wyrazu
twarzy Belli, gdy ta wciąż promieniała na mój widok.
-
Chcieli tylko pogadać – wymamrotałem zmęczonym głosem. – Póki
co nie zanosi się na atak.
- Wiem – odpowiedział Edward. –
Większość sam słyszałem.
Ocknąłem się, zdziwiony.
Byliśmy przecież dobre trzy mile stąd.
- Jak? –
zapytałem.
- Słyszę cię wyraźniej. To kwestia znajomości
głosu i koncentracji. No i trochę łatwiej czytać ci w
myślach,
gdy jesteś w ludzkiej postaci. W każdym razie usłyszałem prawie
całą rozmowę.
- Och – trochę mnie to zaniepokoiło, ale
nie mogłem znaleźć w tym powodu do zmartwień – To dobrze.
Nie
lubię się powtarzać.
- Kazałabym ci iść spać –
powiedziała Bella – ale podejrzewam, że za chwilę i tak legniesz
na podłogę,
więc nie ma to sensu.
Niesamowite, jak jej
głos stał się znów mocny i wyraźny, ile sił jej przybyło.
Wyczułem zapach świeżej
krwi i zobaczyłem, że trzyma w
rękach kubek. Ile krwi będzie jeszcze potrzeba, żeby przeszła
przez to
wszystko? Czy Cullenowie zaczną w końcu polować na
sąsiadów?
Skierowałem się do wyjścia, odliczając sekundy,
żeby się uspokoić.
- Jeden – Mississippi... dwa –
Mississippi...
- Gdzie ta powódź, kundlu? – mruknęła
Rosalie.
- Wiesz, jak utopić blondynkę? – zapytałem nie
zatrzymując się, ani nie patrząc na nią. – Wystarczy
przykleić
lustro do dna basenu.
Zamykając drzwi, usłyszałem chichot
Edwarda. Najwyraźniej jego humor poprawiał się proporcjonalnie
do
stanu Belli.
- Ten już słyszałam – zawołała za mną
Rosalie.
Zeskoczyłem ze schodów, śpiesząc się, żeby jak
najszybciej znaleźć się wśród drzew, na świeżym
powietrzu.
Miałem zamiar zostawić ubrania gdzieś niedaleko domu, zamiast
przywiązywać je do nogi.
Jeszcze tego brakowało, żebym przez
cały czas miał je wąchać. Próbując uporać się z guzikami u
koszuli
doszedłem do wniosku, że guziki nigdy nie będą modne
wśród wilkołaków.
Gdy szedłem przez trawnik, usłyszałem
za sobą głosy.
- Dokąd idziesz? – spytała Bella.
-
Zapomniałem mu czegoś powiedzieć.
- Daj Jacobowi spać. To
może poczekać.
Właśnie, daj Jacobowi spać.
- To zajmie
tylko chwilę.
Gdy odwróciłem się powoli, Edward stał już
przed drzwiami. Podszedł bliżej, patrząc na mnie
przepraszająco.
-
No co znowu? – jęknąłem.
- Przepraszam – zawahał się,
jakby nie wiedział, jak się wyrazić.
O co ci chodzi?
-
Gdy rozmawiałeś z wysłannikami Sama – odpowiedział – zdawałem
na bieżąco relację Carlisle’owi, Esme i
reszcie. Bardzo się
zmartwili...
- Nie przestajemy was chronić. Nie musicie wierzyć
Samowi, tak jak my. Wciąż mamy oczy otwarte, na
wszelki
wypadek.
- Nie, nie, Jacob, nie to miałem na myśli. Dajemy
wiarę waszym osądom. Chodzi o to, że Esme martwi się
trudnościami,
na jakie narażona jest wasza sfora. Prosiła, żebym o tym z tobą
porozmawiał.
- Trudnościami? – trochę zbił mnie z tropu.
-
Konkretnie tą bezdomnością. Zasmuciło ją, że jesteście wszyscy
tacy... osieroceni.
Prychnąłem. Troskliwa wampirza mamusia.
Niesamowite.
- Jesteśmy twardzi. Powiedz, żeby się o nas nie
martwiła.
- I tak chciałaby zrobić wszystko, co w jej mocy.
Odniosłem wrażenie, że Leah nie lubi pożywiać się w
wilczy
sposób.
- I co z tego?
- Mamy tu normalne jedzenie. Musimy
przecież sprawiać pozory normalności, no i Bella musi coś jeść
–
odpowiedział Edward. – Leah może skorzystać w każdej
chwili. Wszyscy możecie.
- Przekażę im.
- Leah nas
nienawidzi.
- Więc?
- Więc przekaż to tak, żeby
rozważyła tę propozycję – poprosił. – Możesz to zrobić?
-
Postaram się.
- Poza tym jest jeszcze kwestia ubrań –
ciągnął Edward.
Zerknąłem na to, co miałem na sobie. –
No tak, dzięki. – Chyba nie wypadało wspominać, jak okropnie
te
ciuchy cuchną.
Uśmiechnął się nieznacznie. – Cóż,
możemy wam pomóc. Alice rzadko kiedy pozwala nam założyć
dwa
razy tę samą rzecz. Mamy całe stosy praktycznie nowych
ubrań, przeznaczonych już dla biednych.
Podejrzewam, że Leah
nosi taki rozmiar jak Esme...
- Nie sądzę, żeby Leah była
zainteresowana donaszaniem ubrań po pijawkach. Nie jest tak
praktyczna,
jak ja.
- Wierzę, że potrafisz przedstawić
jej tę ofertę w jak najlepszym świetle. Jeśli
będziecie
potrzebowali jakiejś rzeczy, albo transportu, albo
czegokolwiek, to wszystko jest do waszej dyspozycji.
Wiem, że
wolicie spać na zewnątrz, ale możecie się u nas wykąpać.
Proszę, nie uważajcie się, za
wyrzutków pozbawionych domu. –
powiedział miękkim, aksamitnym głosem.
Gapiłem się na
niego, mrugając ze zmęczenia.
- To bardzo... eee... miło z
waszej strony. Powiedz Esme, że doceniamy, że o nas... pomyślała.
Nasz szlak
przecina w kilku miejscach rzekę, więc mamy okazję
do kąpieli kilka razy dziennie, także dzięki.
- Gdybyś
jednak mógł przekazać naszą propozycję...
- Jasne, jasne –
zapewniłem sennie.
- Dziękuję.
Odwróciłem się od
niego tylko po to, żeby za moment zastygnąć w bezruchu. Z domu
dobiegł
przepełniony bólem krzyk. Zanim zdążyłem obejrzeć
się za siebie, Edwarda już nie było.
Co tym razem?
Bez
zastanowienia poszedłem za nim, powłócząc nogami jak zombie.
Raczej nie miałem innego wyboru.
Coś było nie tak i musiałem
sprawdzić, co. Okaże się, że nic nie mogę poradzić i będę
czuł się jeszcze
gorzej. Taki scenariusz wydawał się
nieunikniony.
Wróciłem do domu. Bella dyszała ciężko i
zwijała się z bólu. Rosalie ją trzymała, podczas gdy
Edward,
Carlisle i Esme stali obok, dziwnie niezdecydowani.
Dostrzegłem kątem oka jakiś ruch na szczycie
schodów. Alice
stała tam i wpatrywała się w pokój, przyciskając sobie dłonie
do skroni. Dziwne...
zupełnie, jakby coś blokowało ją przed
zejściem na dół.
- Daj mi chwilę, Carlisle – wyjąkała
Bella.
- Słyszałem jakiś trzask – doktor był bardzo
zaniepokojony. – Musimy to sprawdzić.
- Jestem pewna, że to
żebro – wydyszała w odpowiedzi. – Au! Tak, na pewno. O, tu. –
wskazała na swój
lewy bok, ostrożnie, żeby dotknąć
bolącego miejsca.
Więc teraz to coś miało jej jeszcze łamać
kości.
- Musimy to prześwietlić. Mogą być jakieś odłamki.
Nie chcę, żeby coś ci przebiły.
Bella spróbowała wziąć
głęboki oddech. – Ok. – wyjąkała.
Rosalie podniosła ją
ostrożnie. Edward chciał zaprotestować, ale Rosalie odsłoniła
zęby i warknęła – Ja
już ją wzięłam.
Bella była
teraz silniejsza, ale ten stwór także. Nie dało się zagłodzić
jednego bez głodzenia drugiego i
tak samo było z leczeniem. Ta
bitwa była nie do wygrania.
Blond wampirzyca szybko wniosła
Bellę po schodach, Carlisle i Edward ruszyli tuż za nią. Nikt nie
zwrócił
uwagi na to, że stoję w drzwiach.
Mieli pod
ręką bank krwi i sprzęt rentgenowski? Wygląda na to, że doktorek
dosłownie zabiera robotę
do domu.
Byłem zbyt zmęczony,
by za nimi iść, a nawet żeby w ogóle się ruszyć. Oparłem się
o ścianę i
ześlizgnąłem po niej na podłogę. Odwróciłem
głowę w kierunku lekkiego wiatru wiejącego przez otwarte
drzwi,
oparłem ją o ościeżnicę i nasłuchiwałem.
Słyszałem
pracę rentgena na górze, a może tylko wmówiłem sobie, że to
dźwięki maszyny. Chwilę później
dobiegł mnie cichy dźwięk
czyichś kroków po schodach. Nie spojrzałem nawet, żeby sprawdzić,
kto
schodzi.
- Chcesz poduszkę? – poznałem głos
Alice.
- Nie – wymamrotałem. Ta ich nachalna gościnność
zaczynała działać mi na nerwy.
- Chyba trochę ci niewygodnie
– zauważyła.
- Trochę.
- To dlaczego się stamtąd nie
ruszysz?
- Jestem zmęczony. A ty dlaczego nie jesteś z innymi
na górze? – odszczeknąłem.
- Głowa mnie boli.
Odwróciłem
wzrok w jej stronę. Alice była taka drobna – niewiele większa
niż moja ręka. Teraz
wyglądała na jeszcze mniejszą, jakby
zapadła się w sobie. Jej drobna twarz wykrzywiona była
w
grymasie.
- To wampiry mogą cierpieć na bóle głowy? –
spytałem.
- Normalne, nie.
Prychnąłem. Normalne
wampiry.
- Dlaczego nie jesteś z Bellą? – zapytałem
oskarżycielsko. Wcześniej tego nie zauważyłem, bo głowę
miałem
zajętą czym innym, ale teraz wydało mi się dziwne, że Alice
trzymała się z dala od Belli. A
przynajmniej odkąd zacząłem
tu przychodzić. Może gdyby Alice trzymała z Bellą, to Rosalie by
się
odczepiła. – Myślałem, że jesteście nierozłączne.
-
Jak już mówiłam, - usiadła na podłodze niedaleko mnie i objęła
rękoma nogi. – boli mnie głowa.
- Przez Bellę cię boli? –
spytałem zdziwiony.
- Tak.
Zmarszczyłem brwi.
Zdecydowanie, byłem zbyt zmęczony na takie zagadki. Odwróciłem
twarz z
powrotem do świeżego powietrza
- Właściwie to
nie przez Bellę. – przyznała Alice po chwili. – Przez...
płód.
No, widzę, że ktoś myśli podobnie, jak ja. Nietrudno
było zauważyć, że o tym małym stworze wyrażała
się z
taka samą niechęcią, co Edward.
- Nie widzę go –
oznajmiła, ale równie dobrze mogła tak mówić sama do siebie, a
ja mogłem być już
daleko stąd. Nawet na mnie nie spojrzała.
– Nic o nim nie wiem, tak samo, jak o tobie.
Wzdrygnąłem się
mimowolnie. Nie lubiłem być porównywany do tego potwora.
-
Przez to, że jest tak mocno związany z Bellą, jej obraz jest
rozmazany. To tak, jakbyś próbował
skupić wzrok na
zamglonych twarzach ludzi na ekranie źle odbierającego telewizora.
Od patrzenia w
przyszłość Belli boli mnie głowa, a i tak
widzę najwyżej pięć minut naprzód. Jej przyszłość jest
za
bardzo związana z tym.. płodem. – ciągnęła Alice wciąż
nie zwracając na mnie uwagi. – Kiedy Bella podjęła
decyzję,
kiedy wiedziała, że chce to coś urodzić, jej obraz całkowicie
się zamazał. Wystraszyła mnie
tym wtedy nie na żarty. – na
chwilę zapadła cisza, po czym dodała. – Muszę przyznać, że
twoja obecność
przynosi mi ulgę, mimo, że cuchniesz jak
mokry pies. Wszystkie wizje odchodzą. To tak, jakbym
zamknęła
oczy. Trochę tłumisz ten ból.
- Do usług – mruknąłem.
-
Ciekawe, co to stworzenie ma z tobą wspólnego... dlaczego też go
nie widzę.
Uderzyła mnie fala gorąca. Zacisnąłem pięści,
żeby powstrzymać drżenie rąk.
- Nie mam nic wspólnego z
tym, co wysysa życie z Belli – wycedziłem przez zęby.
- No
cóż, coś jednak musi w tym być.
Nie odpowiedziałem. Gorąco
i drżenie już ustępowało. Byłem widocznie zbyt wykończony, żeby
się
denerwować.
- Nie przeszkadza ci, że tak z tobą
siedzę, nie? – zapytała.
- Nie. Smród leci w drugą stronę.
– powiedziałem sennie.
- Dzięki. To chyba dla mnie najlepsze
lekarstwo, skoro nie mogę wziąć aspiryny.
- Mogłabyś się
uciszyć? Próbuję zasnąć.
Nie odezwała się już więcej, a
ja odpłynąłem po kilku sekundach.
Śniło mi się, że bardzo
chciało mi się pić, a przede mną stała szklanka zimnej wody.
Chwyciłem ją i
wziąłem duży łyk, ale okazało się, że to
nie woda, a jakiś żrący wybielacz. Wykrztusiłem to szybko,
plując
naokoło, trochę wyleciało mi nosem, wżerając się w nozdrza.
Czułem, jakby nos mi się palił...
Ten ból obudził mnie i
przypomniał mi, gdzie jestem. Zapach był bardzo uciążliwy, biorąc
pod uwagę, że
właściwie, mój nos nie był w domu, a na
zewnątrz. Uch, było też bardzo głośno. Ktoś śmiał się do
rozpuku.
Głos był znajomy, ale nie pasował mi do
zapachu.
Jęknąłem i otworzyłem oczy. Niebo było szare. Był
dzień, ale nie miałem pewności co do pory. Może jakoś
pod
wieczór, bo było dość ciemno.
- No, w końcu – Rosalie
była gdzieś blisko. – Myślałam, że to chrapanie nigdy się nie
skończy.
Przeturlałem się na plecy i usiadłem. W
międzyczasie namierzyłem źródło zapachu. Ktoś podłożył mi
pod
głowę dużą poduszkę. Pewnie chciał być miły... no,
chyba, że to sprawka blondyny.
Gdy tylko uwolniłem się od
cuchnącego pierza, wyłapałem w powietrzu też inne zapachy. Coś
jakby bekon
i cynamon, no i oczywiście woń innych
wampirów.
Mrugając, rozejrzałem się wokół. Niewiele się
zmieniło poza tym, że Bella siedziała na kanapie i nie była
już
podłączona do żadnej aparatury. Blondyna siedziała koło niej na
podłodze, opierając głowę o jej
kolana. Wciąż przechodziły
mnie dreszcze na widok swobody, z jaką dotykały ją te pijawki,
chociaż to
było trochę bez sensu, biorąc pod uwagę
sytuację. Edward siedział obok Belli i trzymał ja za rękę.
Alice
także siedziała na podłodze. Nie wyglądała na
cierpiącą i nietrudno było zauważyć, dlaczego – znalazła
sobie
inny środek przeciwbólowy.
- Hej Jake! Witamy wśród żywych!
– zawołał Seth.
Siedział z drugiej strony Belli, rękę
zarzucił jej niedbale na ramiona. Na kolanach trzymał talerz
z
jedzeniem.
Co u licha?
- Przyszedł cię szukać –
powiedział Edward, gdy wstawałem – i Esme przekonała go, żeby
został na
śniadanie.
Seth, widząc moją minę,
pośpieszył z wyjaśnieniami – Tak Jake, sprawdzałem, czy
wszystko u ciebie w
porządku, bo długo się nie przemieniałeś.
Leah zaczęła się martwić. Mówiłem jej, że pewnie usnąłeś
w
ludzkiej formie, ale wiesz, jaka ona jest. No a oni tu mieli
jedzenie i... kurcze, - odwrócił się do Edwarda
– nieźle
gotujesz, stary.
- Dziękuję – mruknął Edward.
Nabrałem
powietrza, próbując się uspokoić. Nie mogłem oderwać oczu od
ramienia Setha.
- Belli było zimno – powiedział Edward
cicho.
No jasne. I tak nic mi do tego. Ona nie była moja.
Seth
usłyszał wyjaśnienie Edwarda, spojrzał na mnie i nagle doszedł
do wniosku, że do jedzenia
potrzebne mu są obie ręce.
Podszedłem bliżej, wciąż próbując odzyskać panowanie nad
sobą.
- Leah jest na patrolu? – zapytałem. Głos wciąż
miałem senny.
- Tak – powiedział z pełnymi ustami. On też
miał na sobie nowe ubrania. Pasowały na niego lepiej niż na
mnie
– Nie martw się, ma wyć, jeśli coś będzie się działo.
Zeszliśmy ze szlaku koło północy. Biegłem
przez dwanaście
godzin – z tonu głosu wynikało, że był z tego bardzo dumny.
-
Północy? Chwilę, to która jest teraz godzina? – zapytałem.
-
Świta – odpowiedział, zerkając przez okno.
O cholera.
Przespałem resztę wczorajszego dnia i całą noc – Kurde,
przepraszam, Seth. Mogłeś mnie
obudzić.
- Przydało ci
się trochę snu. Przyznaj, kiedy ostatnio zrobiłeś sobie przerwę?
Noc przed ostatnim
patrolem dla Sama? Jake, nie jesteś robotem.
Poza tym, nic nie przegapiłeś.
Nic? Zerknąłem na Bellę.
Kolor miała taki, jak pamiętałem: blady, ale lekko zarumieniony.
Usta znów były
różowe. Nawet włosy miały więcej blasku.
Zobaczyła, że na nią patrzę i uśmiechnęła się szeroko.
-
Co z żebrem? – spytałem.
- Elegancko usztywnione –
odpowiedziała wesoło – nawet go nie czuję.
Wywróciłem
oczami. Słyszałem, jak Edward zgrzyta zębami. Widocznie jego też
drażniło to lekkie
podejście do problemów.
- Co na
śniadanie? – zapytałem, nie ukrywając sarkazmu. – 0 rh-, czy
AB rh+?
Bella pokazała mi język. Znów była sobą. – Omlety
– odpowiedziała, ale spuściła wzrok i zobaczyłem
kubeczek
z krwią wciśnięty między nogę jej, a Edwarda.
- Weź sobie
coś na śniadanie – zaproponował Seth. – Mają sporo jedzenia w
kuchni. Musisz być głodny.
Rzuciłem okiem na zawartość jego
talerza. Wyglądało to na połowę serowego omleta i jedną
czwartą
cynamonowej bułki wielkości frisbee. Burczało mi w
brzuchu, ale nie zwróciłem na to uwagi.
- A co Leah ma na
śniadanie? – spytałem Setha karcąco.
- Hej no, zaniosłem
jej trochę zanim sam zabrałem się za jedzenie – bronił się. –
Powiedziała, że prędzej
pożywi się jakąś ofiarą wypadku
drogowego, ale założę się, że zmieni zdanie. Te bułeczki... –
brakło mu
słów.
- Wybiorę się z nią na polowanie –
powiedziałem.
Seth westchnął, gdy skierowałem się do
wyjścia.
- Jacob, zaczekaj chwilę – tym razem odezwał się
Carlisle, więc odwróciłem się natychmiast. Moja twarz
pewnie
nie wyrażałaby takiego szacunku, gdyby zatrzymał mnie ktokolwiek
inny.
- Tak?
Carlisle podszedł do mnie, podczas gdy Esme
przeszła do innego pokoju. Zatrzymał się w pewnej
odległości
ode mnie - niewiele większej niż w przypadku zwykłej rozmowy.
Doceniłem, że zostawił mi
trochę przestrzeni.
- Jeśli
mowa o polowaniu – zaczął ponuro – to dość ważna kwestia dla
mojej rodziny. Domyślam się, że
nasz stary pakt stracił
teraz znaczenie, więc chciałbym prosić cię o radę. Czy Sam
będzie polował na
nas, jeśli opuścimy bezpieczny obszar,
jaki nam zapewniliście? Nie chcemy, żeby komuś z twojej lub
mojej
rodziny stała się krzywda. Co byś zrobił na naszym
miejscu?
Cofnąłem się, zaskoczony sposobem, w jaki zadał to
pytanie. A co ja niby wiedziałem o byciu na miejscy
krwiopijców?
No ale z drugiej strony, znałem Sama.
- To ryzykowne –
powiedziałem, próbując nie zwracać uwagi na to, że byłem pod
obstrzałem spojrzeń i
mówić tylko do Carlisle’a – Sam
trochę się uspokoił, ale jestem pewien, że, tak jak powiedziałeś,
dla
niego pakt stracił ważność. Jeżeli stwierdzi, że
plemię, albo jakikolwiek człowiek jest w
niebezpieczeństwie,
to nie będzie zadawał zbędnych pytań, jeśli wiesz, co mam na
myśli. Mimo wszystko
jednak, skupi się głównie na La Push.
Jest ich zbyt mało, żeby mogli pilnować całej okolicy. Założę
się, że
będą trzymać się blisko domu.
Carlisle kiwnął
głową, zamyślony.
- Więc, na wszelki wypadek, radziłbym wam
iść w grupie. – ciągnąłem. - No i lepiej byłoby,
gdybyście
wybrali się na polowanie w dzień, bo na miejscu
Sama, spodziewałbym się, że wyjdziecie w nocy, jak na
wampiry
przystało. Jesteście szybcy, więc idźcie w góry i polujcie z
dala od domu. Nie sądzę, żeby Sam
wysłał kogoś za wami tak
daleko.
- I mielibyśmy zostawić Bellę bez opieki?
- A my
to co? – prychnąłem.
Carlisle zaśmiał się, ale po chwili
znów spoważniał. – Jacob, nie możesz walczyć z własnymi
braćmi.
- Nie mówię, że będzie łatwo – powiedziałem
mrużąc oczy. – ale jeśli któryś z nich będzie
chciał
skrzywdzić Bellę, to będę w stanie go
powstrzymać.
Carlisle potrząsnął przecząco głową. – Nie
miałem na myśli, że nie będziesz w stanie tego zrobić, ale
to
niewłaściwe. Nie chcę mieć czegoś takiego na sumieniu.
-
Twoje sumienie pozostanie czyste. To będzie mój problem i dam sobie
z nim radę.
- Nie, Jacob. Muszę mieć pewność, że do
niczego takiego nie dojdzie. – doktor zamyślił się. –
Będziemy
polować trójkami – zadecydował po chwili. – tak
chyba będzie najlepiej.
- No nie wiem. – powiedziałem –
dzielenie się na pół, to chyba nie jest dobry pomysł.
- Mamy
dodatkowe zdolności, które wyrównają szanse. Grupa z Edwardem
będzie w porę wiedziała o
niebezpieczeństwach w promieniu
kilku mil.
Obaj spojrzeliśmy na Edwarda. To, jak na nas
patrzył, sprawiło, że Carlisle szybko zaczął wycofywać się
z
tego, co powiedział.
- Jestem pewien, że są też inne sposoby
– dodał. Najwyraźniej żadna siła nie była teraz w
stanie
oderwać Edwarda od Belli – Alice, widziałabyś,
którymi szlakami nie powinniśmy iść, prawda?
- Jasne –
Alice przytaknęła. - Tymi, które znikają.
Edward, który
cały się spiął, słysząc pierwszy plan Carlisle’a, rozluźnił
się nieco. Bella wpatrywała się w
Alice, niezadowolona i
zdenerwowana.
- No to w porządku – powiedziałem. –
Wszystko ustalone. Wychodzę. Seth, spodziewam się ciebie
o
zmierzchu. Zdrzemnij się gdzieś, dobra?
- Jasne, Jake.
Przemienię się jak tylko będę mógł. No chyba że... – zawahał
się i spojrzał na Bellę. –
Potrzebujesz mnie?
- Ona ma
koce – warknąłem.
- Nie, Seth, wszystko w porządku, dzięki.
– odpowiedziała Bella szybko.
W tym samym momencie do pokoju
wróciła Esme, niosąc duży, przykryty talerz. Stanęła niepewnie
tuż
za Carlislem. Wpatrywała się we mnie dużymi, ciemno
złotymi oczyma. Wyciągnęła talerz przed siebie i
nieśmiało
zrobiła krok do przodu.
- Jacob, - powiedziała cicho. Jej głos
nie był tak przejmujący, jak innych wampirów. – wiem, że to
dla
ciebie... mało zachęcające. Mam na myśli jedzenie tutaj,
gdzie męczą cię te przykre zapachy ale
czułabym się lepiej,
gdybyś zabrał ze sobą coś na śniadanie. Wiem, że przez nas nie
możesz wrócić do
domu. Proszę, zrób to dla mnie i weź to.
– podsunęła mi talerz jeszcze bliżej. Miała bardzo
przyjacielski
i troskliwy wyraz twarzy. Nie wiem, jak to
zrobiła, bo wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia kilka lat
i
była niesamowicie blada, ale to, jak na mnie spojrzała
przypomniało mi moją mamę.
- Ech, tak, jasne – wyjąkałem
– Może... Leah jest ciągle głodna...
Wziąłem od niej
talerz z jedzeniem i trzymałem go na wyciągniętych rękach, z dala
od twarzy. Mogłem
przecież rzucić to gdzieś pod drzewem,
albo coś. Nie chciałem sprawić Esme przykrości.
Przypomniałem
sobie słowa Edwarda. Nic jej nie powiem. Niech myśli, że to
zjadłem.
Nie spojrzałem na niego, żeby sprawdzić, czy się
ze mną zgadza. Niech lepiej się zgadza, w końcu był mi
cos
winien.
- Dziękuję, Jacob – Esme uśmiechnęła się. Jakim
cudem kamienna twarz mogła mieć dołeczki w
policzkach?
-
Eee... to ja dziękuję – odpowiedziałem i poczułem, że się
czerwienię.
To był właśnie problem w zadawaniu się z
wampirami. Łatwo się było do nich przyzwyczaić. Wywracały
ci
świat do góry nogami i nagle zaczynałeś postrzegać ich
jako swoich przyjaciół.
- Przyjdziesz później? – Bella
zapytała zanim zdążyłem uciec.
- Sam nie wiem.
Zacisnęła
usta tak, jakby próbowała się nie uśmiechnąć. – Proszę. Może
być mi później zimno.
Wziąłem głęboki wdech nosem i po
chwili zorientowałem się, że nie był to najlepszy pomysł. –
Może
przyjdę – powiedziałem, krzywiąc się.
- Jacob?
– zawołała Esme, gdy szedłem już do drzwi – zostawiłam kosz
z ubraniami koło werandy. To dla
Leah. Są świeżo wyprane.
Starałam się jak najmniej ich dotykać – zmarszczyła brwi. –
Mógłbyś je jej
zanieść?
- Oczywiście – wymamrotałem
i wybiegłem zanim ktoś jeszcze zdążyłby wzbudzić we mnie
poczucie winy.
Tik tak tik tak tik tak
Hej
Jake, o ile pamiętam, to mówiłeś, że będę ci potrzebny o
zmierzchu. Dlaczego nie kazałeś Lei mnie
obudzić zanim poszła
spać?
Bo cię nie potrzebowałem. Radzę sobie.
Seth
okrążał już teren od północy.
Masz coś?
Nie, nic a
nic.
Urządzałeś sobie wycieczki?
Znalazł widocznie mój
trop, oddalający się od głównego szlaku i ruszył nim.
Tak,
odbiłem w bok parę razy. Sprawdzałem, czy wszystko w porządku.
Wiesz, skoro Cullenowie
wybierają się na polowanie...
Dobra
myśl.
Seth powrócił do głównego szlaku.
Z nim było mi
łatwiej biec niż z jego siostrą. Dziewczyna bardzo się starała,
ale nie udawało jej się do
końca wyczyścić myśli z
goryczy. Nie chciała być z nami. Nie chciała ani czuć do wampirów
sympatii,
która rodziła się w mojej głowie, ani zawracać
sobie głowy przyjaźnią, jaka łączyła z nimi Setha –
przyjaźnią,
która z dnia na dzień stawała się coraz silniejsza.
Dziwne.
Przypuszczałem, że jej największym problemem będzie sama moja
obecność. W sforze Sama
zawsze działaliśmy sobie na nerwy,
ale teraz nie miała nic przeciwko mnie, tylko Cullenom i
Belli.
Ciekawiło mnie, dlaczego. Może po prostu była
wdzięczna, że nie zmuszałem jej do powrotu, a może
dlatego,
że teraz lepiej rozumiałem jej wrogość. W każdym razie, bieganie
z Leą nie było aż tak
straszne, jak się
obawiałem.
Oczywiście, nie odpuściła zupełnie. Jedzenie i
ubrania, które kazała przekazać jej Esme odbywały
właśnie
samotną podróż w dół rzeki. Zjadłem swoją część nie
dlatego, że pachniała wyśmienicie z dala od
wampirów, ale
żeby dać Lei przykład poświęcenia i tolerancji, ale ona i tak
odmówiła. Mały łoś, którego
upolowała w południe nie
zaspokoił jej apetytu, a w dodatku pogorszył jej nastrój. Leah
nienawidziła
surowego mięsa.
Może powinniśmy sprawdzić
teren na wschodzie? Zasugerował Seth. Pójdziemy w głąb lasu i
zobaczymy,
czy tamci będą tam czekać
Myślałem o tym,
ale zrobimy to, gdy będziemy w komplecie. Nie chcę zostawiać
naszego terenu bez
ochrony. Chociaż z drugiej strony, musimy to
zrobić jak najszybciej, przed polowaniem Cullenów.
Racja.
To
dało mi do myślenia.
Skoro Cullenowie byli w stanie
bezpiecznie opuścić swoje terytorium, to powinni iść dalej.
Ostrzeżenie
ich w razie niebezpieczeństwa zajęłoby nam
pewnie sekundę. Pewnie byliby w stanie ominąć pułapki.
Podobno
mają przyjaciół na północy. Niech biorą Bellę i uciekają. Dla
mnie to było oczywiste rozwiązanie
ich problemów.
Powinienem
im to zaproponować, ale bałem się, że mnie posłuchają. Nie
chciałem, żeby Bella zniknęła, nie
wiedzieć, czy udało im
się bezpiecznie dotrzeć na miejsce, czy nie.
Nie, to głupie.
Powiem im, żeby uciekali. Pobyt w Forks nie miał dla nich sensu, a
i dla mnie byłoby lepiej,
gdyby Bella wyjechała. Byłoby to
bolesne, ale na pewno zdrowsze.
Łatwo powiedzieć, gdy nie ma
się jej przed oczami: uszczęśliwionej na mój widok, a
jednocześnie
balansującej na granicy śmierci...
Pytałem
już o to Edwarda, pomyślał Seth.
O co?
Spytałem go,
dlaczego jeszcze się stąd nie wynieśli do Tanyi albo gdzieś
indziej, gdzieś, gdzie Sam by
ich nie szukał.
Musiałem
przypomnieć sobie, że właśnie przed chwilą zdecydowałem, że to
najlepsze rozwiązanie i że
sam chciałem podsunąć je
Cullenom. W takim razie nie powinienem być zły na Setha, że mnie
wyręczył.
Wcale nie powinienem się wściekać.
I co
powiedział? Czekają, aż niebezpieczeństwo będzie mniejsze?
Nie.
Zostają w Forks.
A to nie powinno brzmieć dla mnie jak dobre
wieści.
Dlaczego? To głupie.
Niekoniecznie, Seth zaczął
bronić Cullenów. Zbudowanie takiego zaplecza medycznego, jak
Carlisle ma
tutaj zabiera sporo czasu. Teraz ma wszystko, czego
potrzebuje, żeby zająć się Bellą no i listy
uwierzytelniające
potrzebne, gdyby potrzebował czegoś więcej. To jedna z przyczyn,
dla których
zamierzają wybrać się na polowanie. Carlisle
uważa, będą potrzebować więcej krwi dla Belli. Zużyła
już
prawie cały zapas 0 rh-, który dla niej trzymali.
Carlisle chce mieć pod ręką więcej, na wszelki wypadek
i
zamierza trochę kupić. Wiedziałeś, że można kupić sobie krew,
jak jest się lekarzem?
Nie czułem się gotowy na logiczne
myślenie. To i tak głupie. Większość z tego, o czym mówiłeś
mogą
zabrać ze sobą, nie? A jakby potrzebowali czegoś
więcej, to zawsze mogą ukraść. Co ich obchodzi
prawo? Są
wampirami.
Edward nie chce ryzykować przenoszenia
Belli.
Przecież czuje się lepiej.
Nie da się ukryć.
Seth porównywał właśnie swoje wspomnienia o Belli podłączonej
pod kroplówki z
ostatnim razem, gdy ją widział. Uśmiechała
się pomachała do niego. Ale wiesz, nie może się za bardzo
ruszać.
To coś kopie coraz mocniej.
Przełknąłem ciężko. Tak,
wiem.
Znowu złamało jej żebro, oznajmił ponuro.
Zachwiałem
się i zgubiłem rytm w biegu.
Carlisle ją usztywnił.
Powiedział, że to tylko kolejne pęknięcie, Seth kontynuował.
Wtedy Rosalie
stwierdziła, że normalne ludzkie dzieci też
czasem łamią żebra matkom. Edward wyglądał, jakby miał
ochotę
urwać jej głowę.
Szkoda, że tego nie zrobił
Seth
rozkręcił się w zdawaniu raportów. Wiedział, jak bardzo mnie one
interesują, choć nigdy my tego
nie mówiłem. Bella ma dzisiaj
ataki gorączki. Na przemian poci się i drży z zimna. Carlisle nie
wie, co o
tym myśleć. Możliwe, że po prostu jest chora. Jej
układ odpornościowy nie działa teraz najlepiej.
Tak, to
pewnie zbieg okoliczności.
Poza tym ma się dobrze. Rozmawiała
dzisiaj z Charliem, śmiała się i...
Co takiego? Co masz na
myśli mówiąc, że rozmawiała z Charliem?
Seth zwolnił. Mój
wybuch wyraźnie go zaskoczył. Rozmawiają przez telefon prawie
codziennie. Czasem
jej mama tez dzwoni. Bella brzmi teraz
znacznie lepiej, więc zapewnia ich, że wszystko zmierza
ku
lepszemu...
Ku lepszemu? Co oni sobie do cholery myślą?
Chcą wzbudzić w Charliem nadzieję, żeby już zupełnie
się
załamał, gdy Bella umrze? Myślałem, że chcą go na to
przygotować! Dlaczego ona mu to robi?
Ona nie musi umrzeć,
Seth pomyślał nieśmiało.
Wziąłem głęboki oddech, żeby
się uspokoić.
Seth, nawet jeśli uda jej się przez to
wszystko przejść, to nie zrobi tego jako człowiek. Dobrze o
tym
wie, podobnie, jak Carlisle i pozostali. Jeżeli nie umrze,
to będzie musiała bardzo przekonywująco
odegrać rolę trupa,
ewentualnie przepaść bez wieści. Myślałem, że chcą oszczędzić
Charliemu
niepotrzebnego bólu...
Myślę, że to pomysł
Belli. Nikt nic nie mówił, ale wyraz twarzy Edwarda zgadzał się z
tym, co właśnie
przed chwilą powiedziałeś.
No i znowu
jadę na jednym wózku z tym krwiopijcą.
Biegliśmy w milczeniu
kilka minut. Odbiłem nieco na południe.
Nie odchodź za
daleko.
Dlaczego?
Bella prosiła, żebyś
został.
Zacisnąłem szczękę.
Alice też wolałaby,
żebyś był w pobliżu. Ma dość siedzenia na strychu jak nietoperz
na dzwonnicy. Seth
zaśmiał się.
Ostatnio zmienialiśmy
się z Edwardem, żeby utrzymać temperaturę Belli na stałym
poziomie. Wiesz,
raz zimne, raz gorące. Jeśli nie chcesz się
tym zająć, to mogę tam wrócić...
Dobra, zrozumiałem,
przerwałem mu.
Ok. Seth nic już nie dodał. Skoncentrował się
na przeczesywaniu pustego lasu.
Utrzymywałem kurs na południe,
szukając jakiś nowych zapachów. Zawróciłem, gdy tylko zbliżyłem
się
do pierwszych siedzib ludzkich. Byłem jeszcze daleko od
miasta, ale nie chciałem znów stać się
przyczyną plotek o
ogromnych wilkach. Od dłuższego czasu byliśmy grzeczni i nikomu
się nie
pokazywaliśmy.
Minąłem nasz główny szlak i
pobiegłem w kierunku domu. Wiedziałem, że to, co robię jest
głupie, ale nie
mogłem się powstrzymać. Jestem chyba
masochistą.
Wszystko z tobą w porządku, Jake. Ta sytuacja
jest po prostu nie zbyt normalna.
Proszę Seth, zamknij się.
Już
się robi.
Tym razem nie zatrzymałem się przed drzwiami, ale
wszedłem do domu tak, jakby był mój. Myślałem, że
zdenerwuję
w ten sposób Rosalie, ale nie udało mi się tym razem. Ani jej, ani
Belli nie było w zasięgu
wzroku. Rozejrzałem się, mając
nadzieję, że gdzieś je przeoczyłem. Serce ścisnęło mi się w
piersi.
- Wszystko z nią w porządku – szepnął Edward. –
Albo raczej wszystko bez zmian.
Edward siedział na kanapie,
ukrywając twarz w dłoniach. Nie podniósł głowy nawet, gdy mówił.
Esme była
przy nim, trzymała mu rękę na ramionach.
-
Witaj, Jacob – powiedziała – Cieszę się, że wróciłeś.
-
Ja też – dodała Alice wzdychając. Zbiegła po schodach tanecznym
krokiem, krzywiąc się, jakbym
spóźnił się na umówione
spotkanie.
- Eee... cześć – odpowiedziałem. Czułem się
dziwnie gdy starałem się być uprzejmy. – Gdzie Bella?
- W
łazience – wyjaśniła Alice. – Jej dieta składa się głównie
z płynów, no i cała ta ciąża... no wiesz.
Czekałem
niecierpliwie, kołysząc się w przód i w tył.
- Cudownie –
warknęła Rosalie gdzieś za moimi plecami. Obróciłem głowę i
zobaczyłem ją, wychodzącą z
korytarza za schodami. Trzymała
Bellę na rękach i uśmiechała się szyderczo na mój widok. –
Czułam, że
coś tu śmierdzi.
Bella natomiast, tak jak
ostatnim razem rozpromieniła się, widząc mnie. Zupełnie, jakby
była dzieckiem,
a ja kupiłem jej najwspanialszy prezent na
gwiazdkę.
To nie było fair.
- Jacob – szepnęła. –
Przyszedłeś.
- Cześć Bells.
Esme i Edward wstali,
robiąc dla Belli miejsce na kanapie. Patrzyłem, jak delikatnie
kładzie ją tam
Rosalie i jak, mimo to, Bella robi się blada i
wstrzymuje oddech. Zupełnie, jakby przysięgła sobie być
cicho,
bez względu na ból.
Edward musnął dłonią jej czoło, a
potem szyję. Chciał, żeby wyglądało to, jakby odgarniał jej
włosy, ale
mi przypominało to raczej badanie lekarskie.
-
Zimno ci? – zapytał czule.
- Nie, wszystko w porządku.
-
Bello, wiesz, co mówił Carlisle – powiedziała Rosalie. – Nie
ukrywaj niczego. To nie pomaga nam w opiece
na tobą ani nad
dzieckiem.
- No dobrze. Jest mi trochę zimno. Edward, mógłbyś
mi podać tamten koc?
Wywróciłem oczami. – Chyba po to
właśnie miałem przyjść, nie?
- Dopiero co wszedłeś –
odpowiedziała Bella. – Założę się, że biegałeś cały dzień.
Odpocznij chwilę. Ja
pewnie rozgrzeję się w jednej
chwili.
Zignorowałem ją i ruszyłem ku kanapie, zanim jeszcze
skończyła mówić. Usiadłem na podłodze i... nie
wiedziałem
co dalej zrobić. Była taka krucha, że bałem się jej ruszyć.
Bałem się ją nawet objąć. W
końcu oparłem się ostrożnie
o jej bok, kładąc rękę wzdłuż jej ramienia i chwyciłem jej
dłoń. Drugą rękę
przyłożyłem jej do twarzy. Trudno
powiedzieć, czy była chłodniejsza niż zwykle.
- Dzięki,
Jake – powiedziała. Poczułem, że zadrżała.
- Nie ma
sprawy.
Edward usiadł z boku kanapy, przy stopach Belli. Nawet
na chwilę nie spuścił wzroku z jej twarzy.
Nie było co
marzyć, że przy tylu obdarzonych super słuchem istotach nikt nie
zorientuje się, że burczy
mi w brzuchu.
- Rosalie, może
pójdziesz do kuchni i przyniesiesz coś Jacobowi. – Alice odezwała
się zza kanapy.
Rosalie spojrzała z niedowierzaniem w miejsce,
z którego dochodził głos jej siostry.
- Dzięki Alice, ale
mam ochoty próbować czegoś, do czego ta blondyna napluje. Raczej
nie zareaguję
dobrze na taką dawkę jadu.
- Rosalie nigdy
nie przyniosłaby Esme wstydu takim pokazem braku gościnności.
-
Ależ oczywiście, że nie – blondyna powiedziała to tak słodkim
głosem, że natychmiast straciłem resztki
zaufania. Wstała i
wybiegła z pokoju.
Edward westchnął.
- Powiedziałbyś
mi jeśliby coś zatruła, nie? – upewniłem się.
- Tak –
obiecał.
Z jakiegoś powodu mu uwierzyłem.
Z kuchni
dobiegły dziwne trzaski i zgrzyt metalu. Edward znów westchnął,
ale też uśmiechnął się lekko.
Rosalie wróciła, zanim
zdążyłem się nad tym zastanowić. Ze złośliwym uśmiechem na
twarzy postawiła
przede mną na podłodze srebrną miskę.
-
Smacznego kundlu.
Kiedyś to pewnie była kuchenna miska do
mieszania, ale wampirzyca powyginała ją tak, że wyglądała
prawie
jak typowa psia micha. Byłem pod wrażeniem jej zdolności i
dbałości o szczegóły. Na boku
schludnym pismem wydrapała
nawet słowo Burek.
Jako że jedzenie w środku wyglądało
nieźle: stek i pieczone ziemniaki, podziękowałem jej
grzecznie.
Prychnęła w odpowiedzi.
- Ej, wiesz, jak
nazywa się blondynka mająca mózg? – spytałem i nie czekając na
odpowiedź, udzieliłem
jej sam. – Golden retriver.
- Ten
też już słyszałam – powiedziała. Uśmiech zszedł jej z
twarzy.
- Będę próbował dalej – obiecałem i zająłem się
jedzeniem.
Rozalie skrzywiła się i wywróciła oczami, po czym
usiadła przed wielkim telewizorem w jednym z foteli i
zaczęła
skakać po kanałach tak szybko, że nie było możliwości, żeby
naprawdę chciała coś oglądać.
Jedzenie było niezłe, nawet
mimo wampirzego smrodu wokół. Chyba zaczynałem się do
niego
przyzwyczajać. Cóż, to nie było do końca to, czego
bym sobie życzył...
Gdy skończyłem (chociaż rozważałem
jeszcze wylizanie miski, żeby dać blondynie jakiś powód
do
narzekania) poczułem we włosach chłodne palce Belli.
Przesunęła dłoń na mój kark.
- Czas obciąć włosy, co? –
zagadnąłem.
- Może – przyznała. – Trochę się
zaniedbałeś.
- Niech zgadnę, ktoś tu był kiedyś fryzjerem
w paryskim salonie?
Zaśmiała się. – Całkiem możliwe.
-
Nie, dzięki – odpowiedziałem zanim zdążyłaby naprawdę coś
zaoferować – Poradzę sobie jeszcze przez
parę
tygodni.
Natychmiast zacząłem zastanawiać się, jak długo
ona jeszcze będzie sobie radzić. Próbowałem znaleźć
jakiś
uprzejmy sposób, żeby o to zapytać.
- To... ech... kiedy
termin? No wiesz, kiedy spodziewasz się tego małego
potworka?
Uderzyła mnie w tył głowy z siłą dryfującego
piórka ale nie odpowiedziała.
- Mówię serio –
powiedziałem. – Chciałbym wiedzieć, jak długo jeszcze będę
musiał tu być.
I jak długo ty tu będziesz – dodałem w
myślach. Odwróciłem się, by na nią spojrzeć. Oczy
miała
zamyślone, a brwi ściągnięte.
- Nie wiem –
mruknęła. – A przynajmniej nie dokładnie. To, że nie będziemy
mieli do czynienia z
klasycznym dziewięciomiesięcznym okresem,
jest raczej oczywiste. USG też nie pomoże, więc Carlisle
próbuje
zgadywać na podstawie moich rozmiarów. Gdy dziecko jest w pełni
rozwinięte ludzie mają tu
jakieś czterdzieści centymetrów –
mówiąc to narysowała sobie palcem linię przez środek brzucha.
–
Przybywa im jeden centymetr tygodniowo. Ja dzisiaj rano
miałam trzydzieści, a przybywa mi około
dwóch centymetrów
dziennie, czasem więcej...
Dwa tygodnie w przeciągu jednego
dnia, a dni mijają tak szybko. Jej przemijanie jest
przyspieszone.
Ile dawało jej to dni, jeśli miała osiągnąć
te czterdzieści centymetrów? Cztery? Przełknięcie śliny
zajęło
mi dobrą minutę.
- Wszystko w porządku? – Bella spytała z
troską w głosie.
Przytaknąłem, niepewny, czy byłbym w
stanie przemówić.
Edward odwrócił od nas twarz, gdy słuchał
moich myśli, ale widziałem jego odbicie w szklanej ścianie.
Znów
wyglądał, jakby ktoś palił go żywcem.
Dziwne, że tak
konkretny termin sprawił, że myślenie o odejściu albo o tym, że
Bella miałaby wyjechać
było dla mnie jeszcze trudniejsze.
Byłem wdzięczny Sethowi, że poruszył ten temat.
Wiedziałem
przynajmniej, że Cullenowie nigdzie się nie
wybierają. To byłoby straszne: zastanawiać się, czy mają
zamiar
odejść i zabrać mi jeden, dwa lub trzy z tych czterech dni –
moich czterech dni.
Dziwne też, że mimo świadomości, że to
koniec, więź jaka łączyła mnie z Bellą była jeszcze
trudniejsza
do zerwania. Zupełnie, jakby to miało jakiś
związek z jej rosnącym brzuchem: jakby wraz z rozmiarem
Belli
rosła też jej siła przyciągania.
Przez jakąś minutę
próbowałem spojrzeć na nią obiektywnie. Wiedziałem, że to, że
potrzebowałem jej
bardziej niż kiedykolwiek, nie było
wymysłem mojej wyobraźni. Dlaczego tak było? Bo umierała?
Bo
wiedziałem, że nawet jeśli przeżyje, to zmieni się –
to był najbardziej optymistyczny scenariusz – w coś,
czego
nie będę ani znał, ani rozumiał?
Dotknęła palcami mojego
policzka, zostawiając mi na skórze mokre ślady.
- Wszystko
będzie dobrze – zapewniła.
Nieważne, że te słowa nic nie
znaczyły. Powiedziała to takim tonem, jak ludzie, którzy chcą
uspokoić
małe dziecko, śpiewając mu bezsensowne rymowanki.
-
Na pewno – wymamrotałem.
Bella wtuliła się mocniej w moją
rękę, opierając mi czoło o ramię.
- Nie sądziłam, że
przyjdziesz – szepnęła. – Seth mówił, że tak zrobisz, Edward
też, ale im nie
wierzyłam.
- Dlaczego?
- Nie czujesz
się tu dobrze, a mimo to przyszedłeś.
- Chciałaś, żebym tu
był.
- Wiem – potwierdziła. – Ale nie musiałeś
przychodzić. To nie w porządku z mojej strony.
Zrozumiałabym,
gdybyś odmówił.
Na minutę zapadła cisza. Edward wziął się
już w garść. Patrzył w ekran telewizora podczas gdy Rosalie
wciąż
przełączała kanały. Była już w szóstej setce. Zacząłem
zastanawiać się, ile to jeszcze potrwa
zanim zacznie znów od
początku.
- Dziękuję, że przyszedłeś – szepnęła
Bella.
- Mogę cię o coś spytać?
- Oczywiście –
odpowiedziała natychmiast.
Edward udawał, że nie zwraca na
nas uwagi, ale dobrze wiedział, o co chciałem zapytać. Mnie nie
mógł
nabrać.
- Dlaczego właściwie chcesz, żebym był
tu z tobą? Równie dobrze Seth mógłby cię ogrzać. Lepszy z
niego
towarzysz, jest wesoły, przyjacielski, a jednak kiedy to ja wchodzę
do pokoju uśmiechasz się,
jakbym był najdroższą co osobą
na świecie.
- Jesteś jednym z najdroższych.
- To
okropne, wiesz?
- Wiem – westchnęła. – Przepraszam.
-
Ale dlaczego tak jest? Nie odpowiedziałaś.
Edward znów
udawał, że wygląda przez okno. Odbijająca się w szkle twarz nie
wyrażała niczego.
- Gdy cię nie ma to... tak, jakby czegoś
brakowało. Gdy jesteś, czuję, że moja rodzina jest w
komplecie.
Nigdy nie miałam tak dużej rodziny. To miłe
uczucie, – Bella uśmiechnęła się przez chwilę – ale
bez
ciebie nie jest kompletna.
- Nigdy nie będę częścią
twojej rodziny.
A mógłbym być, pasowałbym do niej. Ta opcja
umarła jednak dawno temu, właściwie zanim miała szansę
się
narodzić.
- Zawsze byłeś jej częścią –
zaprotestowała.
Zacisnąłem zęby. – To była beznadziejna
odpowiedź.
- A jaka byłaby dobra?
- Może „Jacob,
spadaj, bo całe to twoje cierpienie działa mi na nerwy”.
Poczułem,
że zadrżała.
- Tak byś wolał? – szepnęła.
- Byłoby
przynajmniej łatwiej. Jakoś bym sobie dał radę.
Spojrzałem
jej w twarz. Oczy miała zamknięte, a brwi ściągnięte.
-
Zeszliśmy ze szlaku, Jake, straciliśmy równowagę. Masz być
częścią mojej rodziny. Czuję to i ty
pewnie też. –
przerwała, nie otwierając oczu tak, jakby czekała, aż zacznę się
spierać. Kontynuowała po
chwili, nie doczekawszy się ode mnie
żadnej reakcji. – Ale nie w ten sposób. Coś zrobiliśmy nie
tak...
Nie, to ja... Ja popełniłam błąd i zeszliśmy z
właściwej drogi.
Jej głos stopniowo przycichał, a grymas
znikał z jej twarzy. Jeszcze tylko kąciki ust miała
nieznacznie
wykrzywione. Czekałem, aż wsypie jeszcze więcej
soli w moje rany, ale po chwili słyszałem już jej
ciche
chrapanie.
- Jest wyczerpana – mruknął Edward. –
To był długi i ciężki dzień. Powinna iść spać już wcześniej
ale
czekała na ciebie.
Nie spojrzałem nawet na niego.
-
Seth mówił, że ma złamane kolejne żebro. – szepnąłem.
-
Zgadza się. Trudno jej przez to oddychać.
- Wspaniale –
mruknąłem.
- Daj mi znać, jak znowu będzie jej gorąco.
-
Ok.
Bella wciąż miała gęsią skórkę na ramieniu, którym
mnie nie dotykała. Ledwo uniosłem głowę, żeby
poszukać
koca, gdy Edward złapał ten, który wisiał na oparciu i zarzucił
na nią.
Czasem czytanie w myślach może oszczędzić mnóstwo
czasu. Mogłem na przykład bez zbędnych
ceregieli zarzucić,
że ranią Charliego. Edward wiedziałby dokładnie jak bardzo mnie
to zdenerwowało.
- Masz rację – powiedział. – To nie jest
dobry pomysł.
- To dlaczego to robicie? – dlaczego Bella
powiedziała ojcu, że wszystko zmierza ku lepszemu skoro to
miało
go tylko bardziej zranić?
- Nie może znieść, że się
zamartwia.
- A więc lepiej...
- Nie, nie lepiej – Edward
wszedł mi w słowo. – Ale nie zmuszę jej teraz do czegoś, przez
co miałaby być
nieszczęśliwa. Bez względu na wszystko, to
sprawia, że czuje się lepiej. Tylko to się liczy. Resztą
zajmę
się później.
Coś mi nie pasowało. Bella, nawet
umierając, nie odwlekałaby bólu Charliego na później, żeby ktoś
inny
musiał być jego świadkiem. To nie było w jej stylu.
Wiedziałem, że musi mieć jakiś inny plan.
- Jest pewna, że
przeżyje. – powiedział Edward.
- Ale nie jako człowiek.
-
Tak, ale wciąż ma nadzieję zobaczyć się z Charliem gdy będzie
już po wszystkim.
No, robi się coraz lepiej.
- Zobaczyć
się z Charliem gdy będzie po wszystkim. – W końcu spojrzałem na
mojego rozmówcę. –
Zobaczyć się z nim gdy będzie mała
białą roziskrzoną skórę i jasnoczerwone oczy. Nie jestem
pijawką,
więc może czegoś tu nie rozumiem, ale Charlie to
raczej dziwny wybór na jej pierwszy posiłek.
Edward
westchnął.
- Wie, że nie będzie się mogła zbliżyć do
ojca przez co najmniej rok. Chce mu powiedzieć, że musiała
jechać
do jakiegoś specjalistycznego szpitala na drugim końcu świata i
dzwonić do niego...
- To jest chore.
- Zgadza się.
-
Charlie nie jest głupi. Nawet jeśli Bella go nie zabije, to zobaczy
przecież różnicę.
- Właściwie, to ona na to właśnie
liczy.
Wlepiłem oczy w Edwarda, czekając na wyjaśnienia.
-
Nie będzie się starzeć, więc to oczywiście wprowadzi dla nich
jakiś limit czasu. Nawet jeśli Charlie
uwierzy w takie
uzasadnienie zmian, jakie mi zaproponuje. – uśmiechnął się
blado. – Pamiętasz, jak
próbowałeś powiedzieć jej o
swojej przemianie? Jak chciałeś, żeby sama zgadła?
Wolną
rękę zacisnąłem w pięść. – Powiedziała ci o tym?
-
Tak, kiedy wyjaśniała mi swój... pomysł. Widzisz, nie może
powiedzieć Charliemu prawdy, bo to
naraziłoby go na
niebezpieczeństwo, ale on jest sprytny. Bella uważa, że znajdzie
jakieś własne
uzasadnienie tego wszystkiego i ma nadzieję, że
będzie ono zupełnie błędne. – Edward prychnął. – W
końcu
niezbyt pasujemy do legend o wampirach. Charlie będzie miał o nas
mylne zdanie, tak jak Bella na
samym początku i wszystko jakoś
się ułoży. Ma nadzieję, że będą mogli widywać się od czasu
do czasu.
- Chore – powtórzyłem.
- Masz rację –
Edward i tym razem się zgodził.
Teraz tym bardziej robił
wszystko, żeby Bella była szczęśliwa. Nie był w stanie się jej
sprzeciwić. Nie
mogło wyniknąć z tego nic
dobrego.
Widziałem, że Edward przeczuwa, że Bella umrze zanim
będzie miała szanse wcielić w życie swój
szalony plan i ma
zamiar zwodzić ją, żeby przez ten czas nie miała żadnych
dodatkowych powodów do
zmartwień.
Przez te cztery dni,
które jej zostały.
- Zmierzę się z tym, co ma nadejść.
Cokolwiek by to nie było – szepnął i opuścił głowę, żebym
nie mógł
odczytać jego wyrazu twarzy – Nie zadam jej teraz
bólu.
- Cztery dni? – spytałem.
- Mniej więcej – nie
podniósł wzroku.
- A potem?
- Co dokładnie masz na
myśli?
Myślałem o tym, co mówiła Bella o tym tajemniczym
stworze. Że jest otulony czymś w rodzaju
wampirzej skóry. Jak
więc miało zamiar się wydostać?
- Ze skromnych informacji,
jakie udało nam się zdobyć wynika, że te stworzenia używają
własnych
zębów, żeby opuścić łono matki. – szepnął
Edward.
Z trudem przełknąłem ślinę.
- Informacji? –
powtórzyłem po chwili.
- Dlatego nie widziałeś ostatnio
Jaspera i Emmetta. Dlatego nie ma tu w tej chwili Carlisle’a.
Próbuje
dowiedzieć się czegoś ze starożytnych opowieści i
mitów. Wszyscy robimy, co w naszej mocy, żeby w
jakimś
stopniu przewidzieć zachowanie tej istoty.
Opowieści? Jeżeli
istniały na ten temat mity, to...
- To znaczy, że to nie jest
pierwszy taki przypadek? – Edward dokończył tę myśl za mnie. –
Możliwe. Te
podania, to nic pewnego. Mogły równie dobrze być
dziełem ludzkiej wyobraźni i strachu. Ale z drugiej
strony...
– przerwał na chwilę – legendy o twoich pobratymcach są
prawdziwe, więc może te też.
Wszystkie są ze sobą jakoś
powiązane, dotyczą tego samego rejonu...
- Jak się o nich
dowiedzieliście?
- W Ameryce Południowej spotkaliśmy pewną
kobietę. Była wychowana w tradycji swoich przodków.
Słyszała
ostrzeżenia o takich istotach, opowieści przekazywane z pokolenia
na pokolenie.
- Co za ostrzeżenia? – spytałem szeptem.
-
Że takie stwory muszą być natychmiast zgładzone. Zanim urosną w
siłę.
Dokładnie tak uważał Sam. Miał rację?
-
Oczywiście, ich legendy mówią dokładnie to samo o nas: że musimy
zostać zniszczeni, że jesteśmy
pozbawionymi uczuć i duszy
mordercami.
Drugi punkt dla Sama.
Edward zaśmiał się
krótko.
- A co te podania mówią o... matkach? –
spytałem.
Twarz wampira przeszył ogromny ból. Nie chciałem
go z nim dzielić. Nie wyglądało, jakby miał mi
odpowiedzieć.
Wątpiłem, czy w ogóle byłby w stanie coś powiedzieć.
Zamiast
niego głos zabrała Rosalie – odkąd Bella usnęła, była tak
cicho, że niemal o niej zapomniałem.
- To chyba jasne, że
żadna nie przeżyła – powiedziała. – Poród na zatęchłych
bagnach ze znachorem
smarującym ci twarz śliną, żeby
odpędzić złe duchy nie należy do najbezpieczniejszych metod.
Nawet
zwykłe porody w połowie przypadków kończyły się źle.
Żadne z tamtych dzieci nie miało takiej opieki, jak
to. Nikt
nie zastanawiał się nad ich potrzebami i nie próbował ich
zaspakajać. Nie było przy nich lekarza
z niesamowitą wiedzą
o naturze wampirów. Nikt nie dokładał wszelkich starań, żeby
tamte dzieci
bezpiecznie przyszły na świat. Nikt nie miał pod
ręką jadu, który naprawiłby szkody, gdy coś pójdzie nie
tak.
Naszemu dziecku nic nie grozi. A tamte matki przeżyłyby, gdyby
miały wszystko to, o czym
mówiłam, no i przede wszystkim,
gdyby faktycznie istniały, a tego nie jestem pewna. – prychnęła
z
pogardą.
Dziecko, dziecko... Jakby nic innego już się
nie liczyło. Życie Belli nie było dla niej tak ważne.
Twarz
Edwarda pobielała jeszcze bardziej, a palce wygięły się na
kształt szponów. Rosalie nie zwróciła
na niego najmniejszej
uwagi i obróciła się plecami do brata. Edward pochylił się do
przodu.
Pozwól, że ja się tym zajmę,
zaproponowałem.
Zatrzymał się i uniósł brew.
Bezszelestnie
podniosłem z podłogi moją psią miskę, po czym szybkim,
zdecydowanym ruchem cisnąłem
ją w tył głowy blondyny.
Odbiła się z hukiem i poleciała aż do schodów, obijając się o
balustradę.
Bella poruszyła się, ale spała dalej.
-
Głupia blondynka – mruknąłem.
Rosalie obróciła się
powoli. Jej oczy ciskały błyskawice.
- Mam jedzenie we włosach
– wycedziła przez zęby.
Tego już było za wiele. Odsunąłem
się od Belli, żeby jej nie obudzić i zacząłem śmiać się aż w
oczach
pojawiły mi się łzy. Zza kanapy słyszałem też
chichot Alice.
Zastanawiałem się, dlaczego Rosalie jeszcze nie
wybuchła. Nie tego się spodziewałem. Dopiero po chwili
zdałem
sobie sprawę, że mój śmiech obudził Bellę.
- Co cię tak
śmieszy? – wymamrotała sennie.
- Rzuciłem jej jedzenie we
włosy – oznajmiłem dumnie, wciąż chichocząc.
- Nie
zapomnę ci tego, psie. – Rosalie syknęła.
- Och, łatwo
wyczyścić pamięć blondynce – rzuciłem. – Wystarczy dmuchnąć
jej do ucha.
- Poszukaj jakiś nowych dowcipów – warknęła.
-
Jake, Zostaw Rose w spo... – Bella przerwała w pół słowa i z
trudem złapała powietrze. W jednej chwili
Edward znalazł się
nad nią i zerwał z niej koc. Wiła się z bólu.
- Tylko się
przeciąga – wysapała z trudem.
Usta jej pobielały. Zęby
trzymała zaciśnięte, tak, jakby ze wszystkich sił starała się
nie krzyczeć.
Edward przyłożył jej dłonie do twarzy.
-
Carlisle? – zawołał cicho.
- Jestem – odpowiedział
doktor. Nie słyszałem nawet, kiedy wszedł.
- Już dobrze –
powiedziała Bella, wciąż ciężko dysząc. – Już po wszystkim.
Biedne dziecko ma za mało
miejsca. Po prostu rośnie.
Naprawdę
trudno było mi zrozumieć ten czuły ton, którego używała, mówiąc
o czymś, co rozrywało ją na
strzępy. Szczególnie po
bezdusznej przemowie Rosalie. Nagle miałem ochotę rzucić czymś
też w Bellę.
Nie podzielała mojego nastroju.
- Wiesz,
ten maluch przypomina mi ciebie, Jake – powiedziała cicho.
-
Nie porównuj mnie do tego czegoś. – warknąłem przez zęby.
-
Mam na myśli tempo wzrostu – wyglądała, jakby zrobiło się jej
przykro. I dobrze. – Rosłeś jak na
drożdżach. Byłeś
większy z minuty na minutę. On też tak ma. Też tak szybko
rośnie.
Ugryzłem się w język tak mocno, że poczułem w
ustach krew. To nic, zagoi się, zanim zdążę przełknąć.
Tego
właśnie potrzebowała teraz Bella. Musiała być silna, jej też
wszystko musiało się goić...
Zaczęła oddychać spokojniej.
Wtuliła się w kanapę i znów usnęła.
- Hmm – mruknął
Carlisle. Podniosłem na niego wzrok i zobaczyłem, że mi się
przygląda.
- Co jest? – spytałem.
Edward przechylił
głowę na bok w reakcji na myśli Carlisle’a
- Wiesz, że
zastanawiał mnie kod genetyczny płodu, ilość jego chromosomów. –
powiedział doktor.
- Wiem i co w związku z tym?
- Cóż,
biorąc pod uwagę podobieństwa między wami...
- Podobieństwa?
– warknąłem, podkreślając użytą przez Carlisle’a liczbę
mnogą.
- Przyspieszony wzrost i to, że Alice was nie
widzi.
Zaniemówiłem. No tak, zapomniałem o tej drugiej
rzeczy.
- Zastanawia mnie, czy to może być nasza odpowiedź.
Czy te podobieństwa nie idą może dalej.
- Dwadzieścia cztery
pary – mruknął Edward do siebie.
- Nie macie pewności.
-
Nie, ale to interesująca teoria – Carlisle powiedział to tak,
jakby chciał mnie uspokoić.
- Tak, wręcz fascynująca.
Bella
znowu zaczęła chrapać, idealnie podkreślając mój sarkazm.
Z
dalszej rozmowy o genetyce rozumiałem już tylko przedimki i
spójniki, no i oczywiście moje imię,
pojawiające się co
jakiś czas. Alice przyłączyła się do dyskusji i co chwila
wtrącała coś wysokim
sopranem.
Chociaż rozmawiali o
mnie, nie próbowałem nawet dowiedzieć się, jakie wnioski udało
im się wyciągnąć.
Miałem głowę zajętą czym innym:
kilkoma faktami, które usiłowałem ze sobą pogodzić.
Po
pierwsze, Bella mówiła, że ten stwór jest chroniony czymś równie
twardym, co wampirza skóra,
czymś, czego nie mogły sforsować
ani ultradźwięki, ani igła.
Po drugie, Rosalie miała zamiar
pomóc dziecku bezpiecznie przyjść na świat.
Po trzecie,
Edward powiedział, że, w legendach, takie potwory przegryzały
matki od środka.
Wzdrygnąłem się.
To wszystko miało
sens. Zwłaszcza biorąc pod uwagę czwarty fakt, że niewiele rzeczy
mogło przebić coś
tak wytrzymałego, jak skóra wampira.
Według opowieści, ta istota miała wystarczająco mocne zęby.
Ja
też.
I wampiry także.
Trudno było tego nie
zauważyć, chociaż chciałbym, żeby było inaczej. Wiedząc to,
rozumiałem dokładnie,
co Rosalie miała na myśli mówiąc, że
stwór przyjdzie na świat „bezpiecznie”.
Zbyt wiele informacji
Obudziłem
się wcześnie, nim jeszcze zaczęło świtać. Spanie opartym o bok
sofy naprawdę było dla mnie
niełatwe. Edward zbudził mnie,
gdy twarz Belli pokryła się znów niezdrowym rumieńcem i odsunął
mnie
od niej, by choć trochę zmniejszyć jej temperaturę.
Przeciągnąłem się i zdecydowałem, że
odpoczywałem już
dość, by wreszcie wziąć się do pracy.
- Dziękuję -
powiedział Edward cicho, spoglądając w moje myśli. - Jeżeli
droga jest czysta, pójdą
dzisiaj.
- Powiadomię
cię.
Naprawdę dobrze było znów powrócić do zwierzęcej
postaci. Byłem cały odrętwiały od długiego
siedzenia w
bezruchu. Robiłem długie kroki, usiłując się rozluźnić.
Dobry,
Jacob, powitała mnie Leah.
Dobrze, że już jesteś na nogach.
Jak długo Seth jest na zewnątrz?
Jeszcze nie jestem, pomyślał
zaspany Seth. Prawie na miejscu. Czego potrzebujesz?
Myślisz,
że poradzisz sobie sam przez godzinę?
Pewnie, nie ma problemu.
Seth ruszył od razu, odrzucając w tył futro.
Chodź,
pobiegniemy, powiedziałem Leah. Seth, przejmie od ciebie
pałeczkę.
Już jestem. Seth zwolnił do łatwego
biegu.
Kolejny na skinienie wampirów, zamruczała Leah.
Masz
z tym jakiś problem?
Och, oczywiście, że nie. Ja po prostu
kocham rozpieszczać te drogie pijawki.
Dobrze. Zobaczymy jak
szybko możemy biec.
Dobra, to mi się podoba!
Leah była
na zachodnim krańcu tego terenu. Raczej wolałaby dać się pokrajać
niż zbliżyć do domu
Cullenów, krążyła więc, by mnie
spotkać. Pobiegłem prosto na wschód, wiedząc, że, nawet mając
lepszy
start, ona wkrótce mnie dogoni, tak łatwo jakby nie
była to nawet sekunda przewagi.
Nos do ziemi, Leah. To nie
wyścig, a zwiadowcza misja.
Mogę robić to i to, a nadal
skopię ci tyłek.
Poddałem się tym razem. Wiem.
Zaśmiała
się.
Wybraliśmy wijącą się ścieżkę przez wschodnie góry.
To była bezpieczna droga. Biegaliśmy przez nie,
kiedy wampiry
wyjechały rok temu, to była część naszej trasy patrolu, którym
chroniliśmy tutejszych
ludzi. Przerwaliśmy to, kiedy wrócili
Cullenowie.
Według paktu był to ich teren.
Ale dla Sama
prawdopodobnie nic to teraz nie znaczyło. Pakt przestał
obowiązywać. Pytanie tylko w jaki
sposób chce on zaatakować.
Napaść na Cullenów na ich ziemi, czy nie? Jared mówił prawdę,
czy
wykorzystywał milczenie, jakie zapadło między
nami?
Zagłębialiśmy się w góry głębiej i głębiej, lecz
nie znaleźliśmy żadnych oznak łamania paktu. Zapach
wampirów,
wszędzie, ale już się do niego przyzwyczailiśmy. Wdychałem go
przez cały dzień.
Znalazłem ciężki, koncentrujący się
zapach wszystkich, poza Edwardem . Z jakiegoś powodu przestał
tędy
chodzić, kiedy przywiózł do domu umierającą żonę. Zacisnąłem
zęby. Czymkolwiek to było, nie miało
mieć ze mną nic
wspólnego.
Leah nie wyprzedzała mnie, choć mogła to teraz
zrobić. Zwracałam większą uwagę na wyszukiwanie
nowych
śladów, niż na szybkość. Trzymała się po mojej prawej stronie,
biegnąc raczej ze mną, niż
przeciw mnie.
Oddaliliśmy
się całkiem daleko, powiedziała.
Tak. Jeśli Sam polował na
odosobnionych, powinniśmy już teraz natrafić na jego ślad.
Więcej
sensu ma dla niego zabunkrowanie się w La Push, pomyślała Leah.
Wie, że nasza obecność dodaje
pijawkom trzy pary oczu i nóg
dodatkowo. Nie zaskoczy ich.
To tylko środki ostrożności,
naprawdę.
Nie chcemy, żeby nasze cudowne pasożyty przeżyły
niepotrzebne zmiany.
Nie, zgodziłem się, ignorując jej
sarkazm.
Bardzo się zmieniłeś, Jacob.
Ty też nie jesteś
dokładnie tą samą Leah, którą kiedyś znałem i
kochałem.
Prawda. Jestem już tak wkurzająca, jak Paul?
Po
prawdzie… tak.
Ah, słodki sukcesie!
Gratulacje.
Znów
biegliśmy w ciszy. To był już prawdopodobnie czas, żeby zawrócić,
ale żadne z nas tego nie
chciało.
Dobrze było tak biec.
Jednak zbyt długo robiliśmy już to małe kółko zwiadu. Dobrze
było rozciągnąć
mięśnie i biec po poszarpanym, nierównym
terenie. Nie spieszyliśmy się bardzo, więc pomyślałem, że
możemy
zapolować, wracając. Leah była bardzo głodna.
Mniam, mniam,
pomyślała cierpko.
To wszystko jest w twojej głowie,
powiedziałem jej. Tak jedzą wilki To naturalne. Smakuje
dobrze.
Jeżeli nie będziesz patrzeć na to z perspektywy
człowieka...
Zapomnij tej pocieszającej gadki, Jacob.
Zapoluję. Nie muszę tego lubić.
Pewnie, pewnie, zgodziłem
się łatwo. To nie mój biznes, jeśli chciała to czynić
trudniejszym dla siebie.
Nie powiedziała nic nowego przez kilka
minut. Zaczynałem już myśleć o powrocie.
Dziękuję ci,
powiedziała nagle Leah, zupełnie odmiennym tonem.
Za?
Za
pozwolenie mi na bycie tu. Na zostanie. Jesteś milszy niż się
mogłam spodziewać, Jacob.
Em, żaden problem. Właściwie,
myślałem o tym. Nie mam ci tak za złe, że tu jesteś jak
mógłbym
przypuszczać.
Warknęła, ale tylko żeby się
podrażnić. Cóż za cudowna rekomendacja!!!
Nawet o tym nie
myśl.
Dobra, jeżeli ty też tego nie zrobisz. Zatrzymała się
na chwilę. Myślę, że jesteś dobrym Alfą. Nie tak
samo jak
Sam, ale na swój własny sposób. Jesteś tego wart, by za tobą
iść, Jacob.
Zaskoczony poczułem nagle pustkę w głowie.
Sekundę zabrało mi znalezienie dobrej odpowiedzi.
Em, dzięki.
Nie jestem całkiem pewny, czy będę mógł o tym nie myśleć. Skąd
ci to przyszło do głowy?
Nie odpowiedziała, a jej myśli
zboczyły na chwilę i podążyłem za nimi. Myślała o przyszłości,
o tym co
powiedziałem Jaredowi tamtego poranka. O tym jak
szybko będę musiał znów wrócić do lasu. O tym jak
obiecałem,
że ona i Seth wrócą do sfory, gdy Cullenowie znikną...
Chcę
zostać z tobą, powiedziała mi.
Szok sprawił, że aż ugięły
mi się kolana. Wyskoczyła przede mnie i zahamowała. Powoli cofnęła
się do
miejsca gdzie się zatrzymałem, osłupiały.
Nie
będę uciążliwa, obiecuję. Nie będę ciągle za tobą łazić.
Możesz iść gdzie chcesz, ja pójdę gdzie
będę chciała.
Byłbyś ze mną tylko kiedy oboje będziemy wilkami. Cofnęła się
i podeszła do mnie,
nerwowo potrząsając jej długim, szarym
ogonem. Planuję zakończyć to tak szybko, jak tylko będę
mogła...
może nie będzie to za często.
Nie wiedziałem co
powiedzieć.
Jestem szczęśliwsza będąc częścią twojej
sfory, jak nie byłam od lat.
Ja też chcę zostać, Seth
pomyślał cicho. Nie wiedziałem, że zwracał na nas aż tyle
uwagi, kiedy
biegliśmy obchód. Lubię tę sforę.
Hej,
już! Seth, to nie będzie już sfora. Usiłowałem zebrać myśli,
by go przekonać. Teraz mamy powód,
ale kiedy... będzie już
po wszystkim, chcę znów być tylko wilkiem. Seth, nie masz powodu.
Jesteś
dobrym dzieciakiem. Typem człowieka, który zawsze
znajdzie jakiś powód, żeby o niego zawalczyć. I nie
ma mowy,
żebyś teraz opuścił La Push. Dostałeś się do liceum. I musisz
coś zrobić z własnym życiem.
Musisz się zająć Sue. Moje
motywy nie mogą zaważyć o twojej przyszłości.
Ale…
Jacob
ma rację, sekundowała mi Leah.
Zgadzasz się ze
mną?
Oczywiście. Ale nic z tego nie odnosi się do mnie. I tak
znajdę sobie miejsce. Dostanę jakąś pracę poza
La Push.
Może dostanę się na jakieś kursy na studiach. Zacznę chodzić na
jogę i medytację, żeby
zmniejszyć swój temperament... I
nadal pozostać częścią sfory, przynajmniej umysłem. Jacob, to
ma
sens, prawda? Nie będę ci zawadzać, ty mi też, wszyscy
będą szczęśliwi.
Zawróciłem I zacząłem powoli zmierzać
na zachód.
Na to już bardziej mogę się zgodzić, Leah.
Pozwól mi o tym pomyśleć, dobra?
Pewnie. Ile tylko
chcesz.
Powrót zajął nam więcej czasu. Nie próbowałem
przyspieszyć, wolałem się skoncentrować na tyle, żeby
nie
uderzyć w drzewo. Seth narzekał trochę, gdzieś z tyłu mojej
głowy, ale mogłem go zignorować.
Wiedział, że mam rację.
Nie mógł odciąć się od swojej matki. Wróci do La Push i będzie
ochraniał
plemię, tak jak powinien. Ale nie mogłem sobie
wyobrazić robiącej to Leah. I to było nieco przerażające.
Sfora
jako dwoje z nas? Bez względu na to jak daleko od siebie byliśmy
psychicznie, mogłem sobie
wyobrazić... prawdopodobieństwo tej
sytuacji. Zauważyłem, że ona pomyślała to, co pomyślała,
bo
rzeczywiście była tak zdesperowana, by pozostać
wolną.
Leah nie powiedziała nic i pomyślałem, że to już.
Tak jakby chciała udowodnić jak łatwo by to mogło być,
gdybyśmy
byli tylko my.
Pobiegliśmy do stada czarno umaszczonych jeleni
kiedy słońce już wstawało, lekko rozświetlając chmury
za
nami. Leah namierzała cel, ale nie mogła się zdecydować. Jej
wypad był nawet czysty i zwinny.
Zaatakowała największego,
byka, zanim zwierzę zdążyło w pełni zrozumieć zagrożenie.
Zanim
skończyła, zaatakowałem kolejnego w wielkości, łamiąc mu kłami
kark tak szybko, że pewnie nie
poczuł nawet niepotrzebnego
bólu. Mogłem poczuć zdegustowaną Leah, walczącą ze swym głodem
i
spróbowałem uczynić to dla niej łatwiejszym, wpuszczając
wilka do swojej głowy. Żyłem jako całkowity
wilk na tyle
długo, że wiedziałem jak kompletnie stać się zwierzęciem, by
widzieć jak postępuje i
postępować powinna. Pozwoliłem
zawładnąć mną instynktowi, dając jej poznać jak to jest.
Zamarła na
chwilę, ale potem, powoli zaczęła widzieć to tak
samo we własnym umyśle, patrzeć w ten sam sposób, co
ja. To
było bardzo dziwne, nasze umysły były bardziej połączone niż
kiedykolwiek wcześniej, ponieważ
oboje próbowaliśmy myśleć
razem.
Dziwne, ale pomogło. Jej zęby przecięły sierść i
skórę na barku ofiary, odrywając gruby kawał
ociekającego
krwią mięsa. Zamiast skrzywić się, jak podpowiadała jej ludzka
natura, pozwoliła swojemu
wilczemu „ja” zareagować
instynktownie. To był rodzaj oszołomienia lub
bezmyślności.
Pozwolił jej zjeść w spokoju.
Nie miałem
problemów z pójściem w jej ślady. Cieszyłem się, że nie
zapomniałem tej umiejętności.
Wkrótce znowu będzie od niej
zależało moje życie.
Czy Leah zostanie częścią tego życia?
Wśród pełnych przerażenia wydarzeń poprzedniego tygodnia
nie
zastanawiałbym się nad tym pomysłem. Nie byłbym w stanie
go znieść. Ale teraz znałem ją lepiej.
Ulżywszy
nieustannemu bólowi, przestała być tym samym wilkiem. Ani tą samą
dziewczyną.
Jedliśmy razem aż do sytości.
Dzięki,
powiedziała mi później, czyszcząc swój pysk i łapy o wilgotną
trawę. Nie zawracałem sobie tym
głowy; właśnie zaczynała
padać mżawka i musieliśmy jeszcze raz przepłynąć przez rzekę w
drodze
powrotnej. Będę po tym dostatecznie czysty. – To nie
było aż takie złe, myślenie w twój sposób.
Nie ma za
co.
Seth czuwał, kiedy przekroczyliśmy granicę. Powiedziałem
mu, żeby się trochę przespał; Leah i ja
przejmiemy wartę.
Jego umysł zapadł w nieświadomość chwilę później.
Odwróciłeś
się od krwiopijców?, zapytała Leah.
Może.
Pobyt tutaj
musi być dla ciebie trudny, ale trzymanie się z dala też. Wiem,
jak to jest.
Wiesz, Leah, mogłabyś myśleć trochę więcej o
przyszłości, o tym, co naprawdę chciałabyś robić. Moja
głowa
nie stanie się najszczęśliwszym miejscem na ziemi. A ty będziesz
musiała cierpieć razem ze mną.
Zastanowiła się, jak mi
odpowiedzieć.
Jej, to nie brzmi dobrze. Ale, szczerze mówiąc,
łatwiej będzie mi dzielić ból z tobą, niż zmierzyć się z
moim
własnym. Wystarczająco uczciwie.
Wiem, że to się źle dla
ciebie skończy, Jacob. Rozumiem to… może nawet lepiej, niż
myślisz. Nie lubię
jej, ale… to twój Sam. Jest wszystkim,
czego chcesz i wszystkim, czego mieć nie możesz.
Nie
potrafiłem odpowiedzieć.
Wiem, że to dla ciebie gorsze.
Przynajmniej Sam jest szczęśliwy. Przynajmniej on żyje i ma się
dobrze.
Kocham go wystarczająco, żeby tego chcieć. Chcę dla
niego wszystkiego, co najlepsze, westchnęła. Nie
chcę tylko
pozostawać w pobliżu, żeby patrzeć.
Musimy o tym
rozmawiać?
Myślę, że tak. Chcę, żebyś wiedział, że nie
pogorszę twojej sytuacji. Do diabła, może nawet ci pomogę.
Nie
urodziłam się pozbawioną współczucia sekutnicą. Wiesz, swego
czasu byłam całkiem miła.
Moja pamięć nie sięga aż tak
daleko.
Zaśmialiśmy się.
Przepraszam za to, Jacob.
Żałuję, że tak cierpisz. Żałuję, że ciągle jest gorzej i
nigdy się nie polepsza.
Dzięki, Leah.
Myślała o
gorszych rzeczach, czarnych obrazach w mojej głowie, kiedy
próbowałem ją zignorować bez
większych rezultatów. Była w
stanie spoglądać na nie z pewnym dystansem, swego rodzaju
perspektywą
i musiałem przyznać, że było to pomocne. Mogłem
sobie wyobrazić, że może za kilka lat też będę zdolny
do
patrzenia w ten sposób.
Dostrzegała zabawną stronę
codziennej irytacji wynikającej z kręcących się dookoła
wampirów. Lubiła
moje denerwowanie Rosalie, chichocząc
wewnętrznie i nawet wyszukując w pamięci kilka dowcipów
o
blondynkach, nad którymi mogłem popracować. Ale wtedy jej
myśli stały się poważne, ociągając się na
twarzy Rosalie
w sposób, który wprawił mnie w zakłopotanie.
Wiesz co jest
najdziwniejsze? spytała.
No, mniej więcej wszystko. Ale co
dokładnie masz na myśli?
Ta blond wampirzyca, której tak
nienawidzisz – ja ją całkowicie rozumiem.
Przez sekundę
myślałem, że to po prostu niesmaczny żart. A potem, kiedy
zrozumiałem, że mówi
poważnie, poczułem jak narasta we mnie
złość. Dobrze, że to był już koniec naszego patrolu. Jeżeli
ona
byłaby bliżej, na tyle, żeby móc ugryźć...
Czekaj!
Daj mi wytłumaczyć!
Nie chcę tego słyszeć. Spadam
stąd.
Czekaj! Zaczekaj! poprosiła, kiedy usiłowałem uspokoić
się na tyle, żeby zawrócić. Wracaj, Jake.
Leah, to naprawdę
nie jest dobry pomysł, na przekonanie mnie, że chcę spędzać z
tobą więcej czasu.
Boże! Przesadzasz. Nawet nie wiesz, co mam
na myśli.
Więc co masz na myśli?
I nagle poczułem jej
ból, większy niż wcześniej. Mówię o byciu genetycznym ślepym
zaułkiem, Jacob.
Znaczenie jej słów mnie zaskoczyło. Nie
spodziewałem się, że złość minie mi tak szybko.
Nie
rozumiem.
Zrozumiesz, kiedy przestaniesz być taki sam jak
reszta z nich. Jeżeli moje „kobiece rzeczy” –
wymawiała
słowa twardo, sarkastycznie – nie zmuszą cię do myślenia
powierzchownie, jak każdy głupi
mężczyzna, wtedy będziesz
mógł zwrócić uwagę na to o czym mówię.
Och.
Tak,
nikt nie chciał myśleć o tych rzeczach razem z nią. Kto by
chciał? Oczywiście, pamiętałem jak Leah
dołączyła do
sfory, jej panikę podczas pierwszego miesiąca, i pamiętam jak
bardzo się bała, jak każdy
inny. Bo nie mogła zajść w
ciążę, nie tak długo jak to pseudoreligijne coś tkwiło w niej.
Nie była z nikim
poza Samem.
A potem, kiedy mijały
tygodnie, a nic zmieniało się w jeszcze większe nic, zrozumiała,
że jej ciało nie
podlega już normalnym trybom. Strach –
czym się teraz stała? Czy jej ciało się zmieniło, bo stała
się
wilkołakiem? A może stała się nim, bo było z nią coś
źle? Jedyny żeński wilkołak w historii, na zawsze. A
może
nie była tak kobieca, jak powinna być?
Żaden z nas nie chciał
się przemienić. Właściwie to nie było coś, co można by
polubić.
Wiesz, co Sam sądzi o tym, dlaczego jesteśmy
wpojeni, pomyślała już spokojniej.
Pewnie. By przekazać to
dalej.
Właśnie. Żeby zrobić gromadkę małych wilkołaków.
Przetrwanie gatunku, wyścig genów., Zakochujesz
się w osobie,
która daje największe szanse na przekazanie dalej wilczych
genów.
Poczekałem, aż dojdzie do tego, co chciała mi
powiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło.
Jeżeli byłabym w
tym dobra, Sam powinien wpoić się we mnie.
Jej ból był tak
wielki, że złamałem się.
Ale nie jestem. Coś jest ze mną
źle. Nie mam szans na przekazanie genów, nawet własnej krwi.
Więc
stałam się dziwadłem, dziewczyną- wilkiem, dobrą
tylko w tym. Jestem genetycznym ślepym zaułkiem,
oboje to
wiemy.
Nie wiemy, usiłowałem ją przekonać. To tylko teoria
Sama, Wpojenie się zdarza, ale nie wiemy czemu.
Billy uważa,
że to coś innego.
Wiem, wiem. On uważa, że wpajamy się,
żeby stać się silniejsi. Ponieważ ty i Sam jesteście
tak
olbrzymi, więksi niż wasi ojcowie. Ale swoją drogą,
nadal nie jestem przekonana. Ja jestem... po
menopauzie. Mam
dwadzieścia lat i jestem po menopauzie.
Ugh. Tak bardzo nie
chciałem, żeby ta rozmowa potoczyła się w tym kierunku. Nie wiesz
tego na pewno,
Leah. To prawdopodobnie tylko przez to całe
zatrzymanie się w czasie. Kiedy zrezygnujesz z bycia
wilkiem i
znów zaczniesz dorastać, jestem prawie pewien, że wszystko, em...
wróci na swoje miejsce.
Mogłabym tak pomyśleć, gdyby nie
fakt, że nikt nie wpoił się we mnie, nie razem z moim
cudownym
wilczym życiem. Wiesz, dodała troskliwie, gdybyś nie
był w pobliżu, myślę, że Seth prawdopodobnie
byłby
najlepszy do bycia Alfą, przez jego więzy krwi. Oczywiście nikt by
mnie nie poparł, ale...
Ty naprawdę chcesz wpojenia, albo,
żeby ktoś się w tobie wpoił, jakkolwiek? Zażądałem odpowiedzi.
Co
jest złego w normalnym zakochaniu się, jak każda normalna
osoba, Leah? Wpojenie to tylko sposób na
to, żeby nie musieć
podejmować wyboru.
Sam, Jared, Paul, Quil… chyba nie mają
tego za złe.
Żaden z nich nie ma żadnego swojego
zdania...
Nie chcesz zostać wpojony?
Cholera, nie!
To
tylko dlatego, że już kochasz ją. Ale to jest całkiem inaczej,
wiesz, kiedy jesteś wpojony. Nie
będziesz musiał nigdy już
cierpieć z jej powodu.
A ty chcesz zapomnieć o tym, co czujesz
do Sama?
Myślała przez chwilę Chyba chcę.
Zamarłem.
Chyba była w lepszym stanie niż ja.
Ale wróćmy do tematu,
Jacob. Rozumiem, czemu ta twoja wampirza blondyna jest taka zimna.
W
pewnym sensie. Jest skupiona. Oczy zawsze na wygranej, prawda?
Bo zawsze chcesz najbardziej
właśnie tego, czego nigdy,
przenigdy nie będziesz mieć.
Ty grałabyś tak jak Rosalie?
Zamordowałabyś kogoś, bo ona to właśnie robi, nie przejmuje się
zupełnie
Bellą, żeby mieć dziecko? Gdybyś nie mogła go
mieć?
Chciałabym mieć po prostu wybór, Jacob. Może ze mną
wcale nie jest nic źle, nigdy się nie poddam.
Zabiłabyś dla
tego? Powtórzyłem, nie pozwalając jej zmienić tematu.
Ona
tego nie robi. Myślę, że w tym jest coś więcej. Gdyby… Gdyby
Bella poprosiła mnie, żebym jej
pomogła... Zamilkła,
pogrążona w myślach. Nawet gdybym dbała o nią bardziej,
prawdopodobnie
zrobiłabym to samo, co ta pijawka.
Warknąłem
cicho.
Ponieważ gdybyśmy zamieniły się miejscami chciałabym,
żeby zrobiła to samo dla mnie. I tego samego
chciałaby
Rosalie. My obie na jej miejscu.
Uch! Jesteś taka sama jak
oni!
To śmieszna część faktu, że czegoś mieć nie możesz.
To czyni cię desperatem.
Mam już dość. Już. Koniec
rozmowy.
Dobra.
Nie wystarczyło jednak, że zamilkła.
Potrzebowałem silniejszej determinacji. Byliśmy już tylko o milę
od
miejsca, gdzie zostawiłem ubrania i zmieniłem się w
człowieka, by dalej pójść. Nie chciałem myśleć o tej
rozmowie.
Nie dlatego, że nie było w niej niczego do rozmyślania, ale
dlatego, że nie mogłem tego
zrozumieć. Nie widziałem tego w
ten sposób, ale trudno było tak nie myśleć, kiedy Leah przesyłała
swoje
emocje wprost do mojego umysłu.
Tak, po tym na pewno
nie będę z nią biegał. Mogła sobie być nieszczęśliwa w La
Push. Jeden mały rozkaz
Alfy przed wyjazdem nikogo nie
zabije.
Było naprawdę wcześnie, kiedy dotarłem do domu.
Bella prawdopodobnie wciąż spała. Potrząsnąłem
głową,
pozwalając sobie zapolować i znaleźć kawałek trawy dość dobry
do spania, gdy byłem człowiekiem.
Nie miałem zamiaru wracać,
zanim Leah nie zapadnie w sen.
Lecz w domu usłyszałem zbyt
wiele szeptanych rozmów, więc może Bella już nie spała.
Usłyszałem też
mechaniczny odgłos z piętra wyżej, może
rentgena? Super. Wygląda na to, że czwarty dzień
odliczania
rozpoczął się z trzaskiem.
Alice otworzyła
drzwi, zanim do nich doszedłem.
Skinąłem głową.
-
Cześć, wilku.
- Cześć, malutka. Co się dzieje u góry? –
Pokój był pusty, wszystkie szepty dochodziły z piętra
powyżej.
Wzruszyła ramionami.
- Chyba kolejne złamanie.
– Usiłowała powiedzieć słowa normalnie, ale mogłem zobaczyć
ognie na dnie jej
tęczówek. Edward i ja wyglądaliśmy
podobnie, coś płonęło w naszych oczach. Alice też kochała
Bellę.
- Kolejne żebro? – spytałem chrapliwie.
- Nie.
Tym razem miednica.
Śmieszne, że mnie to w ogóle zaskoczyło,
jakby to była jakaś niespodzianka. Każda nowa katastrofa
wyglądała
po fakcie jakby była oczywista.
Alice wpatrzyła się w moje
ręce, obserwując ich dygotanie.
A potem usłyszeliśmy głos
Rosalie z piętra.
- Widzicie, mówiłam wam, że nie usłyszałam
pęknięcia. Musisz sobie sprawdzić słuch, Edward.
Nikt nie
odpowiedział.
Alice skrzywiła się.
- Edward chyba w
końcu rozerwie Rose na kawałki, tak myślę. Dziwi mnie, że ona
tego nie widzi. Albo
uważa, że Emmett będzie w stanie go
powstrzymać.
- Zajmę Emmetta – zaproponowałem. – Ty
możesz pomóc Edwardowi z rozrywaniem.
Na wpół się
uśmiechnęła.
Wtedy procesja zeszła ze schodów, tym razem to
Edward niósł Bellę. Ściskała kubek z krwią w obu
dłoniach,
a jej twarz była biała. Każdy najmniejszy ruch był dla niej
cierpieniem.
- Jake – wyszeptała i uśmiechnęła się
boleśnie.
Patrzyłem na nią, nie mówiąc nic.
Edward
umieścił Bellę ostrożnie na miejscu i usiał na podłodze obok
jej głowy. Zaskoczyło mnie nagle,
dlaczego nie zostawili jej
na piętrze, ale wtedy zadecydowałem, że to pewnie jej pomysł.
Chciała grać,
jakby wszystko było w porządku, z daleka od
klimatu szpitala. A on jej dogadzał. Oczywiście.
Carlisle
schodził na dół powoli, jako ostatni, a na jego twarzy widniało
zmartwienie. To w końcu sprawiło,
że wyglądał na tyle
staro, żeby być lekarzem
- Carlisle – powiedziałem. –
Sprawdziliśmy drogę do Seattle. Nie ma tam żadnych śladów sfory.
Możecie
iść.
- Dziękuję, Jacob. W samą porę. To
wszystko, czego potrzebujemy – jego czarne oczy podążyły
do
kubka, który ściskała Bella.
- Właściwie, myślę,
że jest na tyle bezpiecznie, że może pójść więcej niż trójka,
Jestem całkiem pewny,
że Sam skoncentrował się na La
Push.
Carlisle kiwnął głową, zgadzając się. Zaskoczyło
mnie jak szybko przyjął moją radę za dobrą monetę.
- Skoro
tak uważasz. Alice, Esme, Jasper i ja pójdziemy. Potem Alice będzie
mogła wziąć Emmetta i
Rose...
- Nie ma mowy –
odwarknęła Rosalie. – Emmett może iść z wami teraz.
-
Powinnaś zapolować – powiedział Carlisle łagodnie.
Ale to
nie zmieniło jej tonu.
- Pójdę polować wtedy, kiedy on –
zamruczała, kiwając głową na Edwarda i odrzucając
włosy.
Carlisle westchnął.
Jasper i Emmett byli na dole
w ciągu sekundy, Alice dołączyła do nich, za drzwiami ze szkła,
w tej samej
sekundzie. Esme stanęła u jej boku.
Carlisle
położył rękę na moim ramieniu. Lodowaty dotyk nie był miły,
ale nie wzdrygnąłem się i tak. Nie
poruszyłem się wcale, na
wpół ze zdziwienia, na wpół, żeby nie zranić jego uczuć.
-
Dziękuję ci – powiedział ponownie, po czym wyszedł przez drzwi
za pozostałą czwórką. Moje oczy
podążyły za nim, gdy
przeleciał przez trawnik i zniknął, zanim zdążyłem wziąć
głębszy oddech. To
musiało być pilniejsze niż sobie
wyobrażałem.
Przez chwilę nie usłyszałem żadnego dźwięku.
Mogłem za to poczuć na sobie czyjś wzrok i wiedziałem
kto to
będzie. Planowałem iść stąd i przespać się, ale perspektywa
popsucia Rosalie poranka była zbyt
zachęcająca, by z niej
zrezygnować.
Więc usiadłem na fotelu obok Rosalie i
pozwoliłem myślom błądzić przy Belli i mojej lewej stopie,
która
tkwiła w pobliżu twarzy blondyny.
- Oj, ktoś
wpuścił kundla – warknęła, marszcząc nos.
- A słyszałaś
to, wariatko? Jak umiera komórka mózgowa blondynki?
Nic nie
powiedziała.
- Więc? Masz jakiś pomysł, czy nie?
Wpatrzyła
się w telewizor i ignorowała mnie.
- Słyszała to? –
spytałem Edwarda.
Na jego twarzy nie było ani śladu
rozbawienia, nie oderwał od Belli wzroku. Ale odpowiedział.
-
Nie.
- Zadziwiające. A więc dowiedz się, krwiopijco, komórka
mózgowa blondynki umiera samotnie.
Rosalie nadal nawet na mnie
nie spojrzała.
- Zabiłam sto razy więcej razy niż ty,
odrażająca bestio. Nie zapominaj o tym.
- Pewnego dnia, Piękna
Królewno, zwyczajnie zmęczysz się grożeniem mi. Naprawdę na to
czekam.
- Dosyć, Jacob – powiedziała Bella.
Spojrzałem
w dół, skąd wpatrywała się we mnie. Po wczorajszym dobrym
humorze nie zostało już ani
śladu.
Cóż, nie chciałem
jej dokuczać.
- Chcesz, żebym wyszedł? –
zaproponowałem.
Wcześniej miałem nadzieję, lub bałem się,
że w końcu mną się zmęcz, zamruga i jej zainteresowanie
mną
zniknie. Wyglądała na całkowicie zaskoczoną taką
konkluzją.
- Nie! Pewnie, że nie.
Westchnąłem i
usłyszałem, że Edward też westchnął cicho Wiedziałem, że
chciał, żeby w końcu dała
sobie ze mną spokój, tak samo
jak ja. Szkoda, że nigdy nie poprosi ją o coś, co mogło uczynić
ją
nieszczęśliwą.
- Wyglądasz na zmęczonego –
skomentowała Bella.
- I kto to mówi – odgryzłem się.
-
Chciałabym ci się odgryźć na śmierć – zamruczała Rosalie,
zbyt cicho, żeby Bella mogła usłyszeć.
Zagłębiłem się w
fotel, rozsiadając wygodnie. Moja stopa zbliżyła się jeszcze
bardziej do Rosalie, która
zdrętwiała. Po kilku minutach
Bella poprosiła Rosalie o dokładkę. Usłyszałem świst, gdy
Rosalie
wystrzeliła na piętro, żeby wziąć dla niej więcej
krwi. Była naprawdę cicho. Równie dobrze mogę się
zdrzemnąć,
pomyślałem.
I wtedy...
- Mówiłaś coś? – Edward
spytał zdziwionym tonem. Dziwne. Ponieważ nikt nic nie powiedział,
a ponieważ
słuch Edwarda był tak samo dobry jak mój,
powinien o tym wiedzieć.
Patrzył na Bellę, a ona na niego.
Oboje wyglądali na zaskoczonych.
- Ja? - spytała po chwili. –
Nic nie powiedziałam.
Upadł na kolana, wpół leżąc na niej,
jego zachowanie nagle się zmieniło. Zaskoczone czarne oczy utkwił
w
jej twarzy.
- O czym teraz myślisz?
Spojrzała na
niego bezmyślnie.
- O niczym. Co się stało?
- A o czym
myślałaś minutę temu? – spytał.
- Tylko o… Wyspie Esme.
I piórkach.
To brzmiało dla mnie całkowicie niezrozumiale,
ale oblała się rumieńcem i pomyślałem, że chyba nie chcę
tego
rozumieć.
- Pomyśl o czymś innym – wyszeptał.
- Na
przykład? Edward, co się dzieje?
Jego twarz znowu się
zmieniła, i zrobił coś, co sprawiło, że otwarłem usta ze
zdziwienia. Słyszałem jak
ktoś głośno wciągnął
powietrze, wiedziałem, że Rosalie jest tuż za mną, tak samo
zaskoczona jak ja.
Edward, bardzo delikatnie, położył obie
ręce na jej wielkim, okrągłym brzuchu.
- To coś… -
zająknął się. – To... dziecko lubi dźwięk twojego
głosu.
Przez chwilę zapadła całkowita cisza. Nie mogłem
ruszyć żadnym mięśniem, nawet zamrugać. Wtedy...
- Jasna
cholera, ty go słyszysz! – wykrzyknęła Bella. W następnej
chwili drgnęła. Ręka Edwarda
poruszyła się na górę jej
brzucha i delikatnie pogładziła miejsce, gdzie to musiało ją
kopnąć.
- Ciii – mruknął. – Straszysz to... go.
Jej
oczy zrobiły się wielkie i zdumione. Pogłaskała się po
brzuchu.
- Wybacz, malutki.
Edward słuchał, opierając
głowę o jej brzuch.
- O czym teraz myśli? – spytała
ochoczo.
- To.. on lub ona jest... – przerwał i spojrzał jej
w oczy. Jego spojrzenie było pełne czegoś podobnego do
zachwytu,
jednak więcej w tym było troski i żalu. – Jest szczęśliwy. -
Powiedział Edward,
niedowierzając.
Wciągnęła
powietrze, nie można było nie dostrzec fanatycznego błysku w jej
oczach. Nabożeństwa i
uwielbienia. Wielkie łzy wezbrały się
pod jej powiekami i cicho spłynęły po twarzy, obok
uśmiechniętych
ust.
Kiedy na nią spojrzał, w jego
wzroku nie było już przerażenia, złości, bólu ani żadnego z
uczuć, które
widniały na jego twarzy od momenty, gdy wrócili.
Był zachwycony razem z nią.
- Oczywiście, że jesteś
szczęśliwy, mój mały, oczywiście, że jesteś – zanuciła,
gładząc swój brzuch, a
łzy spływały jej po policzkach. –
Jak możesz nie być, bezpieczny, w cieple i miłości? Tak bardzo
cię
kocham, mały EJ, oczywiście, ze jesteś szczęśliwy.
-
Jak go nazwałaś? – spytał Edward, zaciekawiony.
Znów się
zaczerwieniła.
- Wybrałam dla niego imię. Nie myślałam, że
będziesz chciał... no, wiesz.
- EJ?
- Twój ojciec też
się nazywał Edward.
- Tak, tak było. Co? – Zamilkł, a
potem powiedział. – Hmm.
- Co?
- Lubi też mój głos.
-
Oczywiście, że tak. – Jej głos był niemal triumfujący. –
Masz najładniejszy głos na świecie. Kto by go
nie kochał?
-
Masz jakiś plan awaryjny? – spytała Rosalie, opierając się na
sofie z tą samą pełną zachwytu,
zwycięską miną na twarzy,
co Bella. – Jeżeli to jest ona?
Bella otarła dłonią
oczy.
- Miałam kilka pomysłów. Zbitek imion Renée i Esme.
Myślałam o... Re-nes-me.
- Renezmei?
- R-e-n-e-s-m-e.
Zbyt dziwne?
- Nie, podoba mi się – poparła ją Rosalie. Ich
głowy były bardzo blisko siebie, złota i ciemnobrązowa. –
Jest
przepiękne. Jedyne w swoim rodzaju. Tak jak i ono.
- Ja i tak
uważam, że to Edward.
Edward wpatrzył się przed siebie z
twarzą nie wyrażającą absolutnie nic, kiedy słuchał.
- Co?
– spytała Bella z rozjaśnioną twarzą. – Co teraz myśli?
Nie
odpowiedział od razu, ale potem, szokując nas wszystkich ponownie,
znów przyłożył ucho do jej
brzucha.
- On cię kocha –
wyszeptał Edward, zaskoczony. – On cię absolutnie uwielbia.
W
tym momencie wiedziałem już, że jestem sam. Całkowicie
sam.
Chciałem coś sobie zrobić, kiedy zrozumiałem jak głupi
byłem, jak bardzo liczyłem na te wstrętne
wampiry. Jak głupi
– jakbym kiedykolwiek mógł liczyć na pijawki! Oczywiście, że
mnie w końcu zdradzą.
Liczyłem na niego, że jest po mojej
stronie, że zależy mu nawet bardziej, niż mnie. I w końcu,
liczyłem
na to, że nienawidzi tą rzecz zabijają Bellę
bardziej niż ja.
Zaufałem mu.
A teraz znów byli razem,
oboje patrzyli na tego kiełkującego potwora ze światłem w oczach,
jak
szczęśliwa rodzina
I znów byłem samotny ze swoją
nienawiścią i bólem, tak wielkim, jakby mnie torturowano.
Jakby
ktoś powoli wbijał we mnie sztylety. Ból tak wielki, że śmierć
można by przyjąć z uśmiechem i
wdzięcznością, żeby tylko
od niego uciec.
Gorąco odblokowało moje mięśnie i byłem już
na nogach.
Cała trójka podniosła głowy, patrząc na mnie I
widząc mój ból, odbijający się na twarzy Edwarda, gdy
znów
wkradł się do mojej głowy.
- Ach – mruknął
oszołomiony.
Nie wiedziałem, co robię, stałem tam, drżąc,
gotowy do ucieczki, pierwszej, o której mogłem pomyśleć.
Poruszając
się jak atakujący wąż, Edward chwycił coś, co leżało na
stole. Rzucił to do mnie, złapałem.
- Idź, Jacob. Zbieraj
się stąd. – Nie powiedział tego opryskliwie, mówił jakby to
był jedyny sposób na
przetrwanie. Pomagał mi znaleźć
ucieczkę, za którą mógłbym teraz nawet umrzeć.
Trzymałem
w ręce pęk kluczyków do samochodu.
Jak wyglądam? Jak czarnoksiężnik z Krainy OZ? Potrzebny ci mózg? Potrzebne ci serce? Proszę bardzo. Weź moje. Weź wszystko, co posiadam
Teoretycznie
miałem jakiś plan biegnąć do garażu Cullenów. Jednym z jego
założeń było rozwalenie
samochodu pijawki w drodze
powrotnej.
Więc byłem odrobinę zawiedziony, kiedy nacisnąłem
przycisk przy kluczykach i zauważyłem, że to nie
jego Volvo
pikało i migało do mnie światłami. Był to inny samochód –
wyróżniał się nawet w długim szeregu
pojazdów, na widok
których wszyscy śliniliby się z zachwytu.
Celowo dał mi
kluczyki do Astona Martina Vanquish*, czy to był tylko
przypadek?
Nie zwolniłem żeby się nad tym zastanowić, nie
zmieniało to drugiej części mojego planu. Po prostu
wskoczyłem
na jedwabiście skórzane siedzenie i odpaliłem silnik. Kiedy
indziej jego pomruk przyprawiłby
mnie zapewne o jęk zazdrości,
ale teraz nie potrafiłem skoncentrować się na niczym innym
niż
zmuszenie go do jazdy.
Nacisnąłem pedał gazu. Auto
ruszyło, jakby unosząc się w powietrzu, niemal czułem jak z
chęcią
podskakuje.
Sekundę później mknąłem już
wijącą się ścieżką. Samochód jechał jakby kierowały nim moje
myśli, nie
ręce.
Gdy przejechałem przez zielony tunel
wiodący w kierunku autostrady, zauważyłem przelotnie
spojrzenie
Leah, jej szary pysk przyglądał mi się bacznie
poprzez paprocie.
Przez ułamek sekundy zastanawiałem się co
mogła sobie pomyśleć, ale szybko zdałem sobie sprawę, że
nic
mnie to nie obchodzi.
Skierowałem się na południe, bo nie
miałem dziś cierpliwości ani do korków ani czegokolwiek innego,
co
zmusiłoby mnie do ściągnięcia stopy z gazu.
W pewien
chory sposób był to mój szczęśliwy dzień. Jeśli przez
szczęście można rozumieć
przemieszczanie się autostradą
dwieście kilometrów na godzinę i nie spotkanie ani jednego
gliniarza.
Trochę się zawiodłem. Mały pościg mógłby
okazać się całkiem przyjemny, nie wspominając już o tym,
że
mandacik wkurzyłby pijawkę. Oczywiście zapłaciłby, ale
mogłoby być to dla niego troszkę kłopotliwe.
Jedyną oznaką
jakiegokolwiek nadzoru policyjnego na jaki się natknąłem, był
skrawek ciemnobrązowego
futra przemykający przez drzewa,
biegnący równolegle do mnie, kilka mil na południe od
Forks.
Wyglądał jak Quil. On także musiał mnie zobaczyć,
ponieważ zniknął po minucie, bez podnoszenia alarmu.
Prawie
zacząłem się zastanawiać co się z nim stało, zanim
przypomniałem sobie, że również mnie to nie
obchodzi.
Jechałem
autostradą przypominającą kształtem literę „U”, zmierzając
do największego miasta jakie
było w pobliżu. Była to
pierwsza część mojego planu.
Wydawało mi się, że jadę już
całą wieczność, prawdopodobnie dlatego, że siedziałem jak na
szpilkach,
ale tak naprawdę nie minęły nawet 2 godziny odkąd
zacząłem podróż. Zwolniłem, ponieważ naprawdę nie
chciałem
przez przypadek zabić kilku niewinnych osób.
To był głupi
plan. Nie mógł się udać. Ale gdy szukałem w głowie jakiekolwiek
wyjścia by uciec od tego
bólu, przypomniało mi się co
powiedziała dzisiaj Leah.
To minie, wiesz? Jeśli się w kogoś
wpoisz. Nie musiałbyś już przez nią cierpieć.
* Aston
Martin Vanquish - sportowe coupe. (przyp. tłum.) Kliknij
Może
odebranie komuś własnej woli wcale nie było najgorszą rzeczą na
świecie. Może takie uczucie jak
to było najgorsze.
Ale
widziałem już wszystkie dziewczyny w La Push i w Rezerwacie Makah
oraz Forks. Potrzebuję
szerszego pola do manewru.
Więc,
jak się szuka pokrewnej duszy w tłumie? Cóż, po pierwsze,
potrzebny jest tłum. Więc krążyłem po
okolicy, poszukując
odpowiedniego miejsca. Znalazłem kilka centrów handlowych, które
prawdopodobnie
byłyby całkiem dobre do znalezienia dziewczyny
w moim wieku, ale nie potrafiłem się zatrzymać. Czy
naprawdę
chcę wpoić się w kogoś, kto całymi dnami przesiaduje w centrum
handlowym?
Trzymałem się drogi na północ, która stawała
się coraz bardziej zatłoczona. W końcu znalazłem duży
park,
pełen dzieci, rodzin, deskorolek i rowerów, latawców, pikników i
tym podobnych. Dopiero teraz
zauważyłem, że był to całkiem
miły dzień. Słońce, i tak dalej. Ludzie wyszli z domów,
podziwiać błękit
nieba.
Zaparkowałem, zajmując dwa
miejsca dla niepełnosprawnych – po prostu błagając o mandat –
i
dołączyłem to tłumu.
Chodziłem w kółko, czując,
jak upływają godziny, wystarczająco długo by słońce zmieniło
stronę na
niebie. Wpatrywałem się w twarz każdej dziewczyny
która mnie mijała, zmuszałem się, by patrzeć na nie
naprawdę,
na to która z nich była ładna, która miała niebieskie oczy,
która dobrze wyglądała w aparacie
ortodontycznym, a która
miała za dużo makijażu. Starałem się znaleźć w każdej z tych
twarzy coś
interesującego, tak dla pewności, że naprawdę
się staram. Takie rzeczy jak to, że jedna z nich miała
bardzo
prosty nos, a druga powinna nie zasłaniać oczu włosami. Ta powinna
występować w reklamie
szminki, gdyby reszta jej twarzy była
tak doskonała jak usta...
Czasami oglądały się za siebie.
Innym razem wyglądały na przestraszone – jakby myślały, co to
za wielki
świr piorunuje mnie wzrokiem? Czasem wydawało mi
się, że niektóre wyglądającą na zainteresowane, ale
może
to tylko moje ego wariowało.
W każdym razie, nic. Nawet, kiedy
napotkałem spojrzenie dziewczyny, która - bezkonkurencyjnie -
była
najśliczniejszą w parku, a zapewne i w całym mieście.
Gdy odwróciła się i spojrzała na mnie, z czymś, co
wyglądało
na zainteresowanie, nie poczułem absolutnie nic. Tylko to samo
rozpaczliwe dążenie do
ucieczki od bólu.
W miarę upływu
czasu zacząłem zwracać uwagę na rzeczy, na które nie powinienem.
Cechy Belli. Włosy
tej dziewczyny miały taki sam kolor jak
jej. Oczy tamtej były tego samego kształtu. Kości
policzkowe
następnej zdobiły jej twarz w dokładnie taki sam
sposób. Kolejna miała identyczną, malutką zmarszczkę
między
oczyma, co skłoniło mnie do zastanowienia się, o co się tak
martwi. Wówczas się poddałem. To
było głupie, myśleć, że
znalazłem się akurat we właściwym miejscu i czasie i że po
prostu wpadnę na
swoją bratnią duszę tylko dlatego, bo
jestem zdesperowany.
I tak nie było sensu jej tutaj szukać. W
każdym bądź razie, jeśli Sam miał rację, najlepszym miejscem
na
jej odnalezienie było La Push. A najwyraźniej nikt stamtąd nie
sprostał moim wymaganiom. Ale jeżeli
to Billy miał rację, to
kto wie? Co może być przeznaczone najsilniejszemu z
wilków?
Powłóczyłem się z powrotem do samochodu, sunąc po
chodniku i bawiąc się kluczami.
Może byłem taki sam jak
Leah. Genetyczny ślepy zaułek. Może moje życie to tylko jeden
wielki, okrutny
żart i nie ma z niego drogi ucieczki.
-
Hej, w porządku? Halo? Ty tam, ze skradzionym autem.
Zajęło
mi sekundę by zrozumieć, że ktoś coś do mnie mówi, a kilka
następnych podniesienie głowy.
Wyglądająca znajomo
dziewczyna patrzyła na mnie, jakby zaniepokojona. Wiedziałem,
dlaczego
rozpoznaję jej twarz – już ją „zaliczyłem”.
Jasne, rudo blond włosy, blada skóra, kilka złotych
piegów
pokrywających jej nos i policzki, oraz oczy koloru
cynamonu.
- Jeśli czujesz rosnące uczucie skruchy w związku z
autem - powiedziała, uśmiechając się tak, że w jej
podbródku
ukazał się dołeczek. - zawsze możesz zwalić to na kogoś
innego.
- Jest wypożyczony, nie skradziony - warknąłem. Mój
głos brzmiał okropnie – jakbym płakał czy coś.
Żenujące.
-
Jasne, tego będziemy się trzymać w sądzie.
Spojrzałem na
nią bykiem. - Potrzebujesz czegoś?
- Raczej nie. Tylko
żartowałem z tym autem, wiesz? Ale... wyglądałeś na naprawdę
przygnębionego. Och,
jestem Lizzie - wyciągnęła do mnie
rękę.
Patrzyłem na nią tak długo, aż opuściła dłoń.
-
W każdym bądź razie... - powiedziała skrępowana. - Zastanawiałam
się czy mogłabym Ci jakoś pomóc.
Wydawało mi się jakbyś
kogoś szukał. - Gestem wskazała, w kierunku parku i wzruszyła
ramionami.
- Taa.
Czekała.
Westchnąłem. - Nie
potrzebuje pomocy. Nie ma jej tu.
- Och, przykro mi.
- Mnie
też – wymamrotałem.
Spojrzałem na nią ponownie. Lizzie.
Była ładna. Wystarczająco miła by pomóc zrzędliwemu
obcemu,
który wyglądał jak szaleniec. Czemu nie mogła być
tą jedyną? Dlaczego to wszystko musiało być tak
cholernie
skomplikowane? Miła, ładna, z poczuciem humoru. Dlaczego nie?
-
Piękny samochód – powiedziała. - Szkoda, że już takich nie
robią. Chodzi mi o to, że Vantage ma
całkiem ładne kształty,
ale jest coś takiego w tych Vanguishach…
Miła dziewczyna
która zna się na autach. Wow. Zacząłem uważnie przypatrywać się
jej twarzy, żałując,
że nie wiem jak to działa. No dawaj,
Jake – wpojenie.
- Jak się prowadzi?- spytała.
- Nie
uwierzyłabyś. – powiedziałem.
Posłała mi jeden ze swoich
uśmiechów, ciągnący się do połowy twarzy, wyraźnie zadowolona
z mojej
pierwszej uprzejmej odpowiedzi. Niechętnie również
się do niej uśmiechnąłem. Jednak nic to nie dało.
Nie ważne
jak bardzo się starałem, to nie mogło stać się w ten sposób.
Nie
byłem zdolny do zakochania się w normalnej osobie. Nie kiedy całym
sobą krwawiłem dla kogoś
innego. Może za 10 lat, gdy serce
Belli od dawna nie będzie już bić, przetrwam ten ból i pozbieram
się
jakoś - być może wtedy będę mógł zaproponować
Lizzie przejażdżkę szybkim autem i rozmowę o
modelach
samochodów, a także dowiedzieć się czegoś więcej o niej i
zobaczyć czy mnie polubi. Ale na
pewno nie zdarzy się to
teraz.
Magia nie mogła mnie ocalić. Będę musiał znosić te
tortury jak mężczyzna. Do dupy.
Lizzie czekała, może mając
nadzieję, że zaoferuję jej przejażdżkę. A może i nie.
-
Lepiej oddam samochód facetowi, od którego go pożyczyłem -
mruknąłem.
Uśmiechnęła się ponownie. - Cieszę się, że
wychodzisz na prostą.
- Taa, przekonałaś mnie.
Patrzyła
jak wsiadam do auta, nadal zaniepokojona. Prawdopodobnie wyglądałem
jak ktoś, kto zamierza
zjechać z klifu. Co może i bym zrobił,
gdyby mogło to zabić wilkołaka.
Pomachała mi, wodząc oczyma
za samochodem.
Z powrotem jechałem już trochę bardziej
rozsądnie. Nie spieszyłem się. Wcale nie chciałem wracać
tam,
dokąd zmierzałem. Z powrotem do tego domu, tego lasu. Wrócić do
tego bólu, przed którym
uciekałem. Powrót do bycia z nim
całkiem sam.
Dobra, to było melodramatyczne. Nie byłbym
całkiem sam, ale to było akurat złe. Leah i Seth
musieliby
cierpieć razem ze mną. Cieszyłem się jednak, że
Seth nie będzie musiał cierpieć zbyt długo. Dzieciak
nie
zasługuje na to, by rujnować jego wewnętrzny spokój.
Leah też nie, ale w końcu było to coś, co
rozumiała. Dla
niej taki ból to żadna nowość.
Westchnąłem gdy pomyślałem
o tym, czego ona ode mnie oczekuje, ponieważ wiedziałem, że
zamierza to
dostać. Nadal byłem na nią wściekły, ale nie
mogłem zignorować faktu, że mógłbym znacznie ułatwić
jej
życie. Teraz, znając ją lepiej, wiedziałem, że
zrobiłaby dla mnie to samo, jeśli byłaby na moim miejscu.
Byłoby
to interesujące, ale też co najmniej dziwne, mieć Leah za
towarzyszkę - za przyjaciółkę.
Zachodzilibyśmy sobie nieźle
za skórę, to było pewne. Nie pozwoliłaby mi taplać się w
rozpaczy, ale to
by było akurat w porządku. Najprawdopodobniej
potrzebowałem kogoś, kto skopałby mój tyłek, teraz i
w
przyszłości. I jakby tak się głębiej zastanowić, była
ona jedyną osobą która rozumiała przez co
przechodzę.
Pomyślałem
o naszym dzisiejszym polowaniu i o tym jak blisko były wtedy nasze
umysły. To także nie
było złe. Tylko inne. Trochę straszne,
trochę kłopotliwe, ale także miłe, na swój dziwny sposób.
Nie
musiałem być sam.
Wiedziałem także, że Lech jest na tyle
silna by zmierzyć się wraz ze mną z tymi miesiącami,
które
nadejdą. Miesiącami i latami.
Myślenie o tym
męczyło mnie. Czułem się jakbym stał na skraju oceanu i musiał
przepłynąć go od brzegu
do brzegu zanim będę mógł
odpocząć.
Zostało tak mało czasu. Tak niewiele, zanim rzucę
się do tego oceanu. Trzy i pół dnia, a Ja tylko
marnowałem
te resztki godzin.
Znów zacząłem jechać zbyt
szybko.
Zobaczyłem Sama i Jareda po obu stronach samochodu, jak
wartownicy, gdy gnałem drogą prowadzącą
do Foks. Byli dobrze
ukryci za grubymi gałęziami, ale spodziewałem się ich, poza tym
wiedziałem, czego
wypatrywać. Skinąłem w ich stronę, nie
zamierzając niepokoić się tym, co robili podczas
mojej
wycieczki.
Skinąłem także na Leah i Setha, gdy
wjeżdżałem na podjazd Cullenów. Zaczynało się ściemniać,
grube
chmury zasłoniły niebo, ale mimo to widziałem ich oczy,
świecące niczym reflektory. Wyjaśnię im to
później. Będzie
na to wystarczająco dużo czasu.
Byłem zaskoczony, kiedy
znalazłem Edwarda czekającego na mnie w garażu. Nie widziałem
żeby
odchodził od Belli od wielu dni. Mogłem wyczytać z jego
twarzy, że nic złego się jej nie stało. Tak
naprawdę
wyglądał nawet na bardziej spokojnego niż wcześniej. Mój żołądek
zacisnął się, gdy
przypomniałem sobie skąd owy spokój
pochodzi.
Szkoda, że przez te wszystkie moje rozmyślania
zapomniałem rozbić samochód. No cóż.
Prawdopodobnie i tak
nie byłbym w stanie zniszczyć takiego auta. Może wiedział o tym i
właśnie dlatego
mi go pożyczył.
- Na słówko, Jacob. -
powiedział gdy tylko wyłączyłem silnik.
Wziąłem głęboki
wdech, próbując się uspokoić. Po jakieś minucie powoli wyszedłem
z auta, rzucając w
jego stronę kluczyki.
- Dzięki za
wypożyczenie. - powiedziałem cierpko. Najwidoczniej był to objaw
jego wdzięczności. -
Czego znowu chcesz?
- Po pierwsze...
Wiem, że niechętnie korzystasz z autorytetu w swojej sforze,
ale...
Zamrugałem, zdziwiony, że zaczął teraz ten temat. -
Ale co?
- Jeśli nie możesz albo nie chcesz kontrolować Leah,
to Ja...
- Leah? - przerwałem mu, zaciskając zęby. - Co się
stało?
Twarz Edwarda stężała. - Przyszła sprawdzić
dlaczego tak nagle wyszedłeś. Próbowałem to
wyjaśnić.
Podejrzewam, że zabrzmiało to trochę
nieodpowiednio.
- Co zrobiła?
- Zmieniła się w człowieka
i..
- Naprawdę? - znów mu przerwałem, tym razem w szoku. Nie
mogłem sobie tego wyobrazić. Bezbronna
Leah dobrowolnie
wchodząca do jaskini wroga?
- Chciała... rozmawiać z Bellą.
-
Z Bellą?
Edward zaczął syczeć.
- Nie pozwolę, by
ktokolwiek niepokoił Bellę w ten sposób jeszcze raz. Nie obchodzi
mnie jak bardzo to
było uzasadnione, według Leah! Nie
skrzywdziłem jej - oczywiście nie zrobiłbym tego - ale wyrzucę ją
z
domu jeżeli to się jeszcze raz powtórzy. Wywalę ją wprost
do rzeki.
- Chwila. Co ona takiego powiedziała? - To wszystko
nie miało żadnego sensu.
Edward wziął głęboki wdech,
uspokajając się. - Leah była nadmiernie niemiła. Nie będę
udawał, że
rozumiem, dlaczego Bella nie potrafi zostawić cię
w spokoju, ale wiem, że nie zachowuje się w ten
sposób
specjalne, żeby cię zranić. Cierpi przez te wszystkie ciosy które
ci wymierza, które wymierza
mnie, prosząc cię abyś został.
Leah patrzy na to nieco inaczej. Bella płakała...
- Czekaj -
Leah krzyczała na Bellę z mojego powodu?
Kiwnął głową. -
Masz naprawdę.. gwałtownego obrońcę.
Wow. - Nie prosiłem
jej o to.
- Wiem.
Przewróciłem oczyma. Oczywiście, że
wiedział. Wiedział wszystko.
Ale to było naprawdę coś. Któż
by pomyślał? Leah wchodząca do domu krwiopijców jako człowiek,
żeby
poskarżyć się o to jak Ja byłem traktowany.
- Nie
mogę obiecać, że będę kontrolował Leah - powiedziałem. - Nie
zrobię tego. Ale pogadam z nią, ok?
I nie sądzę, żeby
zrobiła to ponownie. Leah najprawdopodobniej wydusiła z siebie już
wszystko co miała
do powiedzenia.
- Też mi się tak
wydaje.
- W każdym razie, porozmawiam o tym z Bellą. Nie musi
się z tym źle czuć. To moja broszka.
- Już jej to
powiedziałem.
- No tak, oczywiście. W porządku z nią?
-
Śpi. Rose jest z nią.
Więc psychopatka była teraz "Rose".
Całkowicie przeszedł na ciemną stronę mocy.
Zignorował te
myśl, udzielając odrobinę dokładniejszej odpowiedzi na moje
pytanie.
- Jest z nią.. lepiej, w pewnym sensie. Oprócz
poczucia winy wywołanego przez Leah.
Lepiej. Bo usłyszał tego
potwora i wszystko było niby cacy. Fantastycznie.
- To
ważniejsze niż Ci się wydaje - mruknął. - To, że słyszę teraz
myśli dziecka, wynika
najprawdopodobniej z faktu, że on lub
ona jest zadziwiająco rozwinięte psychicznie. Do pewnego
stopnia
nas rozumie.
Szczena mi opadła. - Mówisz serio?
- Tak.
Wydaje się, że ma ono mgliste pojęcie tego, co boli Bellę.
Próbuje unikać zadawania jej bólu, tak
jak to tylko możliwe.
Ono.. kocha ją. Bardzo.
Gapiłem się na Edwarda, czując jak
oczy wyskakują mi z orbit. Nie mogłem uwierzyć własnym
uszom.
Jednak mimo tego szoku, doskonale zrozumiałem co było
punktem zwrotnym w jego zachowaniu. To
właśnie to zmieniło
Edwarda - fakt, że ten potwór ją kochał. Nie mógł nienawidzić
czegoś, co kochało
Bellę. Prawdopodobnie dlatego też nie
mógł nienawidzić mnie. Jednak była to spora różnica. Ja
nie
zabijałem jej od środka.
Edward ciągnął dalej,
zachowując się jakby w ogóle nie usłyszał moich myśli. - Wydaje
mi się, że postęp
jest większy niż możemy przypuszczać.
Kiedy Carlisle wróci...
- Jeszcze nie wrócili? - uciąłem mu
ostro. Pomyślałem o Samie i Jaredzie obserwującym drogi. A
może
byli po prostu ciekawi co się dzieje?
- Alice i
Jasper tak. Carlisle kupił tyle krwi ile tylko mógł, ale nie było
tego aż tyle, ile miał nadzieję -
Bella będzie korzystać z
tej dostawy w dniu, kiedy Jej apetyt wzrośnie. Carlisle został by
spróbować
dostać coś z innego źródła. Nie sądzę, aby
teraz było to konieczne, ale on woli być przygotowany na
każdą
ewentualność.
- Dlaczego nie jest to koniecznie? A co jeśli
ona potrzebuje więcej?
Mógłbym przysiąc, że dokładnie
słuchał i wpatrywał się we mnie, próbując odczytywać moje
reakcje, gdy
zaczął wyjaśniać. - Planuję nakłonić
Carlisle'a do odbioru porodu jak tylko wróci.
- Że co?
-
Dziecko wydaje się unikać niepotrzebnych, brutalnych ruchów, ale
to trudne. Jest już zbyt duże. To
szaleństwo czekać, kiedy
jest już tak dobrze rozwinięte, jak myśli Carlisle. Bella jest
zbyt krucha
żebyśmy mogli to dłużej odkładać.
Czułem,
że nogi się pode mną ugięły. Najpierw tak bardzo liczyłem na
nienawiść Edwarda do tego czegoś.
Teraz zorientowałem się,
że traktowałem te trzy dni jako coś pewnego. Myślałem, że mam
je jak w
banku.
Znowu ujrzałem rozpościerający się
przede mną ocean żalu.
Próbowałem złapać oddech.
Edward
czekał. Wpatrywałem się w jego twarz i odkryłem coś nowego,
jakąś zmianę.
- Myślisz, że przeżyje. - wyszeptałem.
-
Tak. To ta kolejna rzecz o której chciałem z Tobą porozmawiać.
Nie
mogłem wydusić z siebie słowa. Po minucie stracił cierpliwość.
-
Tak. - powtórzył. - Czekanie takie jak do tej pory, aż dziecko
będzie gotowe, było szalenie
niebezpieczne. W każdym momencie
mogło być za późno. Jeśli jednak będziemy działać szybko,
nie
widzę powodu dla którego coś miałoby się nie udać.
Znajomość myśli dziecka jest niewiarygodnie
pomocna. Na
szczęście, Bella i Rose zgadzają się ze mną. Teraz, kiedy
przekonałem je, że
bezpieczniejsze dla dziecka będzie jeśli
zainterweniujemy, nie będą nas już dłużej powstrzymywać
od
działania.
- Kiedy wraca Carlisle? - zapytałem, wciąż
szepcząc. Nadal nie mogłem złapać oddechu.
- Jutro w
południe.
Moje kolana znów się ugięły. Musiałem oprzeć
się o samochód żeby ustać. Edward sięgnął w moją
stronę,
jakby oferując mi wsparcie, ale szybko to przemyślał
i opuścił ręce.
- Przykro mi - wyszeptał. - Naprawdę
przykro mi, że musisz cierpieć z tego powodu, Jacob. Chociaż
mnie
nienawidzisz muszę przyznać, że nie czuję do ciebie tego samego.
Myślę o tobie jako o.. bracie, w
pewnym sensie. A co najmniej
towarzyszu broni. Żałuję, że cierpisz, bardziej niż możesz to
sobie
wyobrazić. Ale Bella przetrwa - gdy to powiedział, ton
jego głosu był dziki, gwałtowny - i wiem, że to
jest to, co
się naprawdę dla ciebie liczy.
Prawdopodobnie miał rację.
Ciężko było mi cokolwiek powiedzieć. Wszystko w mojej głowie
wirowało.
- Więc przykro mi, że muszę to zrobić teraz,
kiedy masz tyle na głowię, ale najwyraźniej zostało mało
czasu.
Chcę cię o coś zapytać - a nawet błagać, jeśli będę
musiał.
- Nie mam nic do stracenia - wydusiłem.
Wyciągnął
ponownie rękę, jakby chciał położyć ją na moim ramieniu, ale
po chwili znowu ją opuścił i
westchnął.
- Wiem, jak
bardzo się poświęciłeś. - powiedział cicho. - Ale to jest coś,
co możesz zrobić tylko ty, i
nikt inny. Zwracam się z tą
prośbą do prawdziwej Alfy, Jacob. Do prawdziwego potomka
Ephriama.
Byłem zbyt oszołomiony by zareagować.
- Chcę
twojego pozwolenia na odstąpienie od tego, co uzgodniliśmy w
traktacie z Ephriamem. Chcę, byś
zrobił dla nas wyjątek.
Chcę twojej zgody by ocalić jej życie. Wiesz, że i tak to zrobię,
ale nie chcę
stracić twojego zaufania jeśli istnieje sposób,
by tego uniknąć. Wiesz, że nie rzucamy słów na wiatr i
teraz
też nie chcemy tego uczynić. Proszę cię o wyrozumiałość,
Jacob, ponieważ doskonale wiesz
dlaczego to robimy. Chcę, aby
sojusz pomiędzy naszymi rodzinami przetrwał, gdy to się
skończy.
Próbowałem przełknąć ślinę. Sam, pomyślałem.
To on jest Ci potrzebny.
- Nie. Autorytet Sama został uznany.
Ale tak naprawdę należy on do Ciebie. Nigdy mu go nie
odbierzesz,
ale nikt oprócz ciebie nie może wydać zgody na to, o co cię teraz
proszę.
To nie moja decyzja.
- Twoja, Jacob i doskonale o
tym wiesz. Twoje słowo albo nas potępi albo rozgrzeszy. Tylko ty
możesz
to zrobić.
Nie potrafię o tym myśleć. Nie
wiem.
- Nie mamy zbyt wiele czasu. - zerknął z powrotem na
dom.
Nie, nie było czasu. Moje kilka dni zmieniło się w kilka
godzin.
Nie wiem. Pozwól mi pomyśleć. Po prostu daj mi
minutę, ok?
- Dobrze.
Ruszyłem w stronę domu a on
podążył za mną. Zabawne, jak łatwo przychodziło mi poruszanie
się w
ciemnościach z wampirem za plecami. Nie czułem
zagrożenia, ani nawet niepokoju, naprawdę. Jakbym
szedł koło
kogoś obcego. Cóż, koło kogoś obcego, kto nieźle
śmierdział.
Zauważyłam jakiś ruch na skraju trawnika, a
następnie do moich uszu dobiegło ciche skomlenie. Seth
przeskoczył
przez paprocie i w kilku susach podbiegł do nas.
- Hej,
dzieciaku - wymamrotałem.
Pochylił głowę a Ja poklepałem go
po ramieniu.
- Wszystko w porządku - skłamałem. -
Porozmawiamy o tym później. Przepraszam, że musisz to
znosić.
Obdarzył mnie szerokim uśmiechem.
- Hej, powiedz
siostrze, żeby trochę spauzowała, ok? Wystarczy już tego
dobrego.
Seth skinął głową.
Tym razem popchnąłem go w
ramię. - Wracaj do pracy. Niedługo Cię zastąpię.
Seth oparł
się na chwilę o mnie, po czym odwrócił się i pognał w stronę
drzew.
- On ma najczystszy, najszczerszy i najbardziej serdeczny
umysł jaki kiedykolwiek słyszałem -
wyszeptał Edward kiedy
Seth znalazł się poza zasięgiem. - Masz szczęście, że dzielisz
z nim myśli.
- Wiem o tym. - odburknąłem.
Znów
zwróciliśmy się ku domowi i oboje podnieśliśmy głowy, gdy do
naszych uszu dobiegł dźwięk, jakby
ktoś ssał przez słomkę.
Edward przyspieszył. Rzucił się na schody i wbiegł do domu.
-
Bella, kochanie, myślałem, że śpisz - usłyszałem jego słowa. -
Przepraszam, inaczej bym nie odszedł.
- Nie przejmuj się. Po
prostu pragnienie mnie obudziło. Dobrze, że Carlisle przyniesie
więcej. Dziecko
będzie tego potrzebować, gdy już się
urodzi.
- Racja. Słuszna uwaga.
- Zastanawiam się, czy
będzie chciało cokolwiek innego.. - zadumała się.
-
Przypuszczam, że wkrótce się dowiemy.
Przeszedłem przez
drzwi.
- Nareszcie. - powiedziała Alice i Bella spojrzała w
moją stronę. Ten doprowadzający do szaleństwa,
nieodparty
uśmiech przemknął przez jej twarz. Jednak szybko zniknął, a jej
usta zadrżały, jakby
próbowała się nie
rozpłakać.
Zapragnąłem walnąć Leah prosto w tą jej głupią
gębę.
- Hej, Bells - powiedziałem szybko. - Jak leci?
-
W porządku. - odpowiedziała.
- Dzisiaj wielki dzień, co nie?
Tyle nowości.
- Nie musisz tego robić, Jacob.
- Nie mam
pojęcia o czym mówisz. - powiedziałem, siadając na oparciu kanapy
koło jej głowy. Edward
zajął już podłogę.
Posłała
mi spojrzenie pełne wyrzutu. - Jest mi tak.. - zaczęła.
Ścisnąłem
jej wargi razem, pomiędzy kciukiem a placem wskazującym.
-
Jake - wymamrotała, próbując odepchnąć moją dłoń. Jej próby
były jednak tak słabe, że trudno było
mi uwierzyć, że w
ogóle usiłowała mnie powstrzymać
Potrząsnąłem głową. -
Pozwolę Ci mówić jeśli przestaniesz wygadywać takie głupoty.
-
Dobra, nie będę się już w ogóle. - wybełkotała.
Zabrałem
rękę.
- Kłamałam - powiedziała szybko i uśmiechnęła się
szeroko.
Przewróciłem oczyma i odwzajemniłem uśmiech.
Kiedy
ponownie spojrzałem w jej oczy zobaczyłam wszystko to, czego
szukałem w parku. Jutro stanie
się kimś innym. Ale będzie
żyć, a w końcu tylko to się liczyło, prawda? Spojrzy na mnie
tymi samymi
oczyma co teraz, tak jakby. Z uśmiechem na tych
samych ustach, prawie tych samych. Wciąż będzie
znać mnie
lepiej niż ktokolwiek inny, kto nie ma pełnego dostępu do wnętrza
mojej głowy.
Leah mogłaby być interesującą towarzyszką,
może nawet prawdziwą przyjaciółką – kimś kto stanąłby
w
mojej obronie. Ale nie była moją najlepszą przyjaciółką
w taki sposób, w jaki była nią Bella. Oprócz
niespełnionej
miłości do Belli czułem, że łączy mnie z nią jakaś inna
więź.
Jutro stanie się moim wrogiem. Albo sojusznikiem.
Decyzja ta należała najwidoczniej tylko do
mnie.
Westchnąłem.
Dobra! pomyślałem, dając mu
ostatnią rzecz, jaką mogłem. Poczułem się pusty w środku.
Śmiało. Ratuj
ją. Jako potomek Ephriama, masz moje
pozwolenie, moje słowo, że nie będzie to naruszenie paktu.
Reszta
będzie musiała zwalić całą winę na mnie. Masz rację - Nie mogą
zaprzeczać, że to do mnie należy
ostateczna decyzja.
-
Dziękuję. - szept Edwarda był tak cichy, że Bella niczego nie
usłyszała. Ale powiedział to tak gorliwie,
że kątem oka
zauważyłem jak reszta wampirów zaczęła się w nas wpatrywać.
-
Więc - zaczęła Bella, próbując brzmieć swobodnie. - Jak Ci
minął dzień?
- Świetnie. Wybrałem się na przejażdżkę.
Kręciłem się trochę po parku.
- Brzmi całkiem nieźle.
-
No jasne.
Nagle jej twarz się zmieniła. - Rose?
Usłyszałem
chichot Blondyny za plecami. - Znowu?
- Wydaje mi się, że
wypiłam co najmniej dwa litry w ciągu ostatniej godziny - wyjaśniła
Bella.
Edward i Ja zeszliśmy z drogi, kiedy Rosalie pojawiła
się by podnieść Bellę z kanapy i zanieść ją do
łazienki.
-
Mogę iść sama? - zapytała Bella. - Nogi mi zesztywniały.
-
Jesteś pewna? - zapytał Edward.
- Rose złapie mnie jeśli
potknę się o własne stopy. Co może być bardzo proste, biorąc
pod uwagę, że ich
nie widzę.
Rosalie ostrożnie
postawiła Bellę na nogi, trzymając jej ręce na ramionach. Bella
przeciągnęła się lekko,
prostując ręce.
- Miłe
uczucie - westchnęła. - Uh, ale jestem ogromna.
I rzeczywiście
była. Jej brzuch był tak wielki jak kontynent.
- Jeszcze jeden
dzień. - powiedziała, głaszcząc się po nim.
Nie mogłem
zwalczyć tego przeszywającego bólu, który dopadł mnie nagłym,
rozrywającym pchnięciem,
ale próbowałem go nie okazywać.
Potrafiłem przecież ukryć to wszystko jeden dodatkowy
dzień,
prawda?
- W taki razie ruszajmy. Ooooh.. o
nie!
Filiżanka, którą Bella zostawiła na kanapę przewróciła
się, rozlewając ciemnoczerwoną krew na
białą
tkaninę.
Automatycznie, choć dzieliły ją od
tego 3 kroki, Bella wygięła się, wyciągając rękę i próbując
podnieść
upadającą filiżankę.
I nagle doszedł nas
najdziwniejszy, rozrywający, stłumiony dźwięk dochodzący z
wnętrza jej ciała.
- O nie! - wysapała.
A potem
całkowicie zwiotczała, osuwając się na podłogę. Rosalie złapała
ją zanim zdążyła upaść. Edward
też był już przy niej,
momentalnie zapomnieli o brudnej kanapie.
- Bella? - zapytał.
Jego spojrzenie było pełne paniki.
Pół sekundy później,
Bella krzyknęła.
Nie był to jednak zwykły krzyk, tylko
mrożący krew w żyłach wrzask agonii. Przerażające
dźwięki
wydostawały się z jej gardła, oczy uciekły w tył
głowy. Zamknęła je i odrzuciła głowę do tyłu. Ciało
Belli
drgnęło w ramionach Rosalie. Następnie zwymiotowała
fontanną krwi.
Brak słów
Ociekające
krwią ciało Belli zaczęło drgać, szarpiąc się w ramionach
Rosalie, jakby doznawało
elektrowstrząsów. Cały ten czas
jest twarz pozostawała bez wyrazu – nieprzytomna. Dopiero
dzikie
uderzenia ze środka jej ciała spowodowały, że się
poruszyła. Gdy tak skręcała się w konwulsjach, ostrym
trzaskom
i pęknięciom towarzyszyły skurcze.
Rosalie i Edward zamarli
na jakieś pół sekundy, a potem wszystko się zaczęło. Rosalie
chwyciła w
ramiona ciało Belli, krzycząc tak szybko, że
ciężko było odróżnić poszczególne słowa. Obydwoje
wystrzelili
biegiem schodami na drugie piętro.
Ruszyłem za nimi.
-
Morfina! – Edward wrzasnął na Rosalie.
- Alice, daj
Carlisle'a do telefonu! – pisnęła Rosalie.
Pokój, do
którego weszliśmy, wyglądał jak sala operacyjna umieszczona
pośrodku biblioteki. Lampy były
oślepiające i jasne. Bella
znajdowała się na stole oblana jaskrawym światłem, trupio blada w
jego
strumieniu. Jej ciało klapało jak ryba na piasku. Rosalie
przyparła Bellę, zdzierając z niej ubrania,
podczas gdy
Edward wkłuł strzykawkę w jej ramię.
Ileż razy wyobrażałem
ją sobie nagą? Teraz nie mogłem nawet patrzeć. Bałem się mieć
te wspomnienia
w głowie.
- Edward, co się dzieje?
-
Dusi się!
- Łożysko musiało się odkleić!
Gdzieś w
trakcie tego, włączyła się Bella. Zareagowała na ich słowa z
piskiem, który rozrywał mi bębenki.
- WYCIĄGNIJCIE GO! –
krzyknęła. - NIE MOŻE ODDYCHAĆ! ZRÓBCIE TO TERAZ!
Zobaczyłem
czerwone plamy na jej oczach, gdy krzyk zerwał w nich naczynka
krwionośne.
- Morfina! – warczał Edward.
- NIE! TERAZ!
- Kolejny wylew krwi zdławił to, co wykrzykiwała. Podtrzymując
jej głowę, rozpaczliwie
próbował oczyścić jej usta, żeby
mogła znowu oddychać.
Alice wleciała do pokoju i przycisnęła
małą, niebieską słuchawkę pod włosy Rosalie. Potem cofnęła
się, jej
oczy były szeroko otwarte i ogromne, podczas gdy
Rosalie syczała gorączkowo przez telefon.
W jasnym świetle
skóra Belli wydawała się bardziej fioletowa i czarna niż biała.
Ciemna czerwień
zaczęła przenikać pod skórą przy ogromnej,
drżącej wypukłości na jej brzuchu. Ręka Rosalie zbliżała
się
ze skalpelem.
- Pozwól morfinie się rozprzestrzenić!
– wrzasnął Edward.
- Nie ma czasu. – syknęła Rosalie. –
On umiera!
Jej ręka przejechała po brzuchu Belli i żywa
czerwień wylała się w miejscu, w którym przecięła skórę.
To
wyglądało tak, jakby przewróciło się wiadro, jakby kran został
odkręcony na full. Bella szarpnęła się,
ale nie krzyczała.
Ciągle się dławiła.
I wtedy Rosalie straciła panowanie nad
sobą. Zobaczyłem zmianę w wyrazie jej twarzy, usta cofające
się
od jej zębów i czarne oczy błyszczące w pragnieniu.
- Nie,
Rose! – Edward ryknął, ale jego ręce były uwięzione, próbując
podpierać Belle pionowo, żeby mogła
oddychać
Wystrzeliłem
na Rosalie, skacząc w poprzek stołu, bez zawracania sobie głowy,
żeby zmienić się w wilka.
Gdy trafiłem jej kamienne ciało,
rzucając je ku drzwiom, poczułem, że skalpel, który trzymała w
dłoni
wbił się głęboko w moje lewe ramię. Moja prawa dłoń
uderzyła ją w twarz, unieruchamiając szczękę i
blokując
jej drogę.
Wykorzystałem moją przewagę nad Rosalie i
odsunąłem ją od siebie żeby wpakować jej konkretnego
kopniaka
w bebechy. To było jak kopnięcie betonu. Wleciała w ramę drzwi,
wyginając ją w drugą stronę.
Mały telefonik rozleciał się
na kawałeczki. Wtedy pojawiła się Alice, szarpiąc ją za gardło,
żeby
wyprowadzić do holu.
I musiałem to przyznać Blondi
– nie stawiała się ani odrobinę, by walczyć. Chciała, żebyśmy
to my
wygrali. Pozwoliła mi dołożyć jej na tyle, żeby
uratować życie Belli. Właściwie, by uratować to coś.
Wyrwałem
ostrze z mojego ramienia.
- Alice, zabierz ją stąd! – Edward
krzyknął. – Zabierz ją do Jaspera i trzymaj ją tam! Jacob,
potrzebuje
cię!
Nie patrzyłem jak Alice kończy moją
robotę. Wróciłem z powrotem do stołu operacyjnego, gdzie
Bella
robiła się niebieska, jej oczy szerokie i wpatrujące
się tępo w przestrzeń.
- CPR*? – Edward warknął na mnie,
szybko i żądająco.
- Tak!
Osądziłem szybko jego twarz,
szukając jakiś znaków, zdradzających, że zamierza zareagować
podobnie
jak Rosalie. Nie było niczego poza mającą tylko
jeden cel ostrością.
- Pomagaj jej oddychać! Muszę go
wyciągnąć zanim... - Kolejny niespodziewany trzask w środku jej
ciała,
najgłośniejszy jak do tej pory, tak głośny, że
oboje zamarliśmy w szoku czekając na jej pisk w
odpowiedzi.
Nic. Jej nogi, które wcześniej wywijały się w agonii, teraz stały
się bezwładne, rozciągnięte
w nienaturalny sposób.
-
Jej kręgosłup – wydusił w przerażeniu.
- Wyjmij to z niej!
Warknąłem, ciskając w niego skalpelem. – Nie będzie teraz
niczego czuć!
Następnie pochyliłem się nad jej głową. Jej
usta wyglądały na czyste. Przycisnąłem więc swoje do nich
i
wdmuchnąłem do jej płuc powietrze. Poczułem drgnięcie jej
rozszerzającego się ciała, więc nic nie
blokowało jej
gardła.
Usta smakowały krwią.
Mogłem słyszeć jej
serce, bijące nierówno. Podtrzymuj je. Myślałem zaciekle,
pompując kolejny
podmuch w jej ciało. Obiecałaś. Utrzymuj
bicie swego serca.
Usłyszałem delikatny, ciepły odgłos
skalpela przesuwającego się w poprzek jej ciała. Więcej krwi
kapało
na ziemię.
Następny dźwięk wstrząsnął mną,
niespodziewany, przerażający. Jak metal darty na strzępy.
Ten
dźwięk przywołał wyraźnie walkę sprzed paru miesięcy,
straszny dźwięk rozdzierania nowonarodzonych.
Spojrzałem na
twarz Edwarda przyciśniętą do wybrzuszenia. Jego zęby – pewny
sposób na przecięcie
się przez skórę wampira.
Wzdrygnąłem
się wdmuchując więcej powietrza w ciało Belli.
Odkaszlnęła,
mrugając ślepo i przewracając oczami.
- Zostań ze mną
Bello! – krzyknąłem do niej. – Słyszysz mnie? Zostań! Nie
przestawaj oddychać!
Jej oczy krążyły szukając moich albo
jego, ale nie widziały nic.
Mimo to wpatrywałem się w nie,
trzymając utkwiony w nich wzrok.
Nagle jej ciało
znieruchomiało w moich rękach. Chociaż oddech był nierówny,
serce biło nadal. Zdałem
sobie sprawę, że ten brak ruchu
oznacza koniec. Wewnętrzne bicie serca ustało. To musiało
zostać
wyjęte.
I było.
Edward szepnął –
Renesmee.
Więc Bella się myliła. To nie był chłopiec, jak
jej się zdawało. Niezbyt duże zaskoczenie. A z czym ona
się
nie myliła?
Nie przestawałem patrzeć w jej zakrwawione oczy.
Poczułem jak jej ręce podnoszą się słabo.
- Pozwól mi… -
próbowała wyszeptać. – Daj mi ją.
Sądzę, iż powinienem
był wiedzieć, że on dałby jej zawsze wszystko, niezależnie od
tego jak głupia
byłaby jej prośba. Ale nawet nie śniłem, że
posłucha jej teraz. Więc nawet nie pomyślałem, by
go
powstrzymać.
Coś ciepłego dotknęło mojego ramienia.
To powinno zwrócić moją uwagę. Dla mnie nic nie wydawało
się
ciepłe.
* CPR - Resuscytacja krążeniowo-oddechowa.
(przyp. tłum.)
Ale nie mogłem odwrócić wzroku od twarzy
Belli. Zamrugała, wpatrując się w to. W końcu coś
widząc.
Dziwnie mruknęła, wydała cichy jęk.
-
Renes…me. Jaka… piękna.
Potem wzięła krótki wdech – z
trudem, w bólu nabrała powietrza.
Zanim spojrzałem, było za
późno. Edward wyrwał to ciepłe, zakrwawione coś z jej
bezwładnych ramion.
Zerknąłem na jej skórę. Była czerwona
od krwi – krwi, która wypłynęła jej z ust, którą umazane było
całe
to stworzenie, a świeża lała się z rany po ugryzieniu
– z małego, podwójnego półksiężyca, zaraz nad lewą
piersią.
-
Nie, Renesmee. – Edward mruknął, jakby uczył potwora manier.
Nie
spoglądałem ani na niego ani na to. Patrzyłem tylko na Bellę. Na
to, jak jej oczy z powrotem się
zamykały.
Z ostatnim
głuchym uderzeniem, jej serce przerwało prace, stało się
ciche.
Ominęło ją może z pół jednego uderzenia, potem moje
ręce były już na jej klatce piersiowej, robiąc
uciski.
Liczyłem w głowie, próbując utrzymać stały rytm. Raz. Dwa.
Trzy. Cztery.
Przerywając na sekundę, wdmuchnąłem kolejną
porcję powietrza do jej płuc.
Nic nie widziałem. Moje oczy
były mokre i zamazane. Ale byłem w pełni świadomy dźwięków w
pokoju.
Niechętne bicie jej serca, pod wymagającymi tego
rękoma, walenie mojego własnego serca, kolejne –
trzepoczące
bicie, które było zbyt szybkie, za lekkie, którego nie mogłem
umiejscowić.
Wmusiłem więcej powietrza w gardło Belli.
-
Na co czekasz? – Wydusiłem zadyszany, pompując znowu jej serce.
Raz. Dwa. Trzy. Cztery.
- Weź dziecko. – powiedział
Edward.
- Wyrzuć je przez okno. - Raz. Dwa, Trzy. Cztery.
-
Daj mi je. – zabrzmiał niski głos w drzwiach.
Edward i ja
warknęliśmy w tym samym momencie.
- Mam to pod kontrolą. –
obiecała Rosalie. - Daj mi dziecko Edward. Zaopiekuje się nią
dopóki Bella…
Zrobiłem jeszcze jeden wdech za Belle, podczas
gdy następowała wymiana. Trzepoczące serce się
oddaliło.
-
Zabierz ręce, Jacob.
Podniosłem wzrok z oczu Belli, nadal
pompując jej serce. Edward miał w ręce strzykawkę – całą
srebrną,
jakby była zrobiona ze stali.
- Co to jest?
Jego
kamienna ręka usunęła moją z drogi. Usłyszałem cichy chrzęst,
gdy jego cios złamał mój mały palec.
W tej samej sekundzie
wbił igłę prosto w jej serce.
- Mój jad. – odpowiedział,
naciskając tłok strzykawki.
Usłyszałem szarpnięcie w jej
sercu, jakby je poraził.
- Nie przestawaj uciskać – nakazał.
Jego głos był zimny, martwy. Surowy, bez wyrazu. Jakby
był
maszyną.
Zignorowałem ból gojącego się palca i
znowu zacząłem pompować jej serce. Było ciężej, jakby jej
krew
gęstniała – bardziej zawiesista i wolna. Pchając lepką
krew przez jej tętnice, obserwowałem, co robi on.
To było
tak, jakby ją całował, muskał ustami jej gardło, nadgarstki,
wewnętrzne zgięcie jej ramienia.
Ale słyszałem dźwięk
rozrywanej skóry, gdy jego zęby się wgryzały, raz po raz,
wpuszczając jad w jej
układ krwionośny na tyle sposobów, na
ile to tylko możliwe. Widziałem jego blady język liżący
krwawiące
rany, ale zanim mnie to zemdliło czy rozgniewało,
zdałem sobie sprawę, co robi. Tam, gdzie jego język
obmył
jad ze skóry, rana przestawała krwawić, zatrzymując jad i krew
wewnątrz jej ciała.
Wdmuchnąłem więcej powietrza do jej
ust, ale nic się nie działo. Jedynie martwe wzniesienie jej
klatki
piersiowej w odpowiedzi. Dalej pompowałem jej serce
odliczając, podczas gdy Edward szaleńczo nad nią
pracował,
próbując złożyć ją z powrotem do kupy. I wszyscy konni i
wszyscy dworzanie*…
Ale nikogo tam nie było, tylko ja, tylko
on.
Pracujący nad zwłokami.
Bo tylko to zostało z
dziewczyny, którą obaj kochaliśmy. Te zniszczone, zakrwawione,
zniekształcone
zwłoki. Nie byliśmy w stanie złożyć jej z
powrotem do kupy.
Wiedziałem, że było już za późno.
Wiedziałem, że była martwa. Wiedziałem to na pewno,
ponieważ
brakowało jej pulsu. Nie czułem już żadnego
powodu, by tu przy niej być. Nie było jej tu. Więc to ciało
nic
już dla mnie nie znaczyło. Niedorzeczna potrzeba bycia blisko niej
zniknęła.
Może jednak słowo przekształciła się było
lepszym określeniem. Wydawało mi się, jakbym czuł
przyciąganie
z przeciwnej strony. Z dołu schodów, z poza drzwi. Pragnienie, żeby
się stąd wynieść i
nigdy nie wracać.
- Więc idź –
stracił panowanie nad sobą i znowu odepchnął od niej moje ręce,
tym razem zajmując moje
miejsce. Trzy palce złamane, tak mi
się zdawało.
Wyprostowałem je nie zwracając uwagi na
pulsujący ból.
Uciskał jej martwe serce szybciej niż ja to
robiłem.
- Ona nie jest martwa – warknął. – Wszystko z
nią będzie dobrze.
Nie byłem pewny, czy nadal mówił do
mnie.
Odwróciłem się zostawiając go z trupem. Szedłem
powoli do drzwi. Bardzo wolno. Nie mogłem zmusić
moich nóg,
by poruszały się szybciej.
To było to. Ocean bólu. Ten inny
brzeg był tak daleko po drugiej stronie gotującej się wody, że
nawet
nie byłem w stanie go sobie wyobrazić, tym bardziej go
zobaczyć.
Poczułem się znowu pusty w środku, teraz, gdy
straciłem swój cel. Ratowanie Belli było moją walką przez
tak
długi czas. Ale ona nie mogła być uratowana. Chętnie poświęciła
siebie by być rozerwaną przez tego
młodego potwora. Więc
walka była przegrana. Wszystko się skończyło.
Przeszedł
mnie dreszcz na dźwięk dochodzący zza moich pleców, gdy wlokłem
się na dół po schodach –
dźwięku martwego serca
zmuszanego do bicia.
Chciałem jakoś wlać wybielacz do mojej
głowy i pozwolić, by usmażył mi mózg. Wypalić obrazy
pozostałe
z ostatnich minut życia Belli.
Pogodziłbym się
z uszkodzeniem mózgu, jeśli tylko mógłbym się tego pozbyć –
krzyków, krwawienia,
chrzęstu i trzasków nie do wytrzymania,
gdy nowonarodzony potwór próbuje się wydostać, rozrywając
ją
od środka...
Chciałem stąd uciec, przeskakując po dziesięć
schodków i wybiec przez drzwi, ale moje stopy były
ciężkie
jak żelazo, a ciało tak zmęczone, jak nigdy do tej pory.
Powłóczyłem nogami po stopniach jak
kaleki
człowiek.
Odpocząłem na najniższym z nich, zbierając siły,
by wyjść za drzwi. Rosalie siedziała na końcu białej
kanapy
plecami do mnie, gruchając i mrucząc do tego czegoś, owiniętego
kocykiem, w jej ramionach.
Musiała słyszeć jak przystanąłem,
ale zignorowała mnie, nadrabiając stracone macierzyństwo.
Może
teraz będzie szczęśliwa. Rosalie ma to, czego chciała,
a Bella nigdy nie przyjdzie, żeby zabrać jej to
stworzenie.
Zastanawiałem się, czy to jest to, czego ta jadowita blondyna
pragnęła od samego początku.
Trzymała coś ciemnego w ręce.
Po chwili pojawił się dźwięk zachłannego ssania tego małego
mordercy,
którego obejmowała.
Zapach krwi w powietrzu.
Ludzkiej krwi. Rosalie to karmiła. Oczywiście, to chciało krwi.
Czym innym
mógłbyś karmić potwora, który brutalnie
okaleczył własną matkę? To mogło równie dobrze pić krew
Belli.
Może piło.
Wróciły mi siły, kiedy tylko
usłyszałem dźwięk karmienia tego małego kata.
Siła,
nienawiść i gorączka - czerwona gorączka - przepływały przez
moją głowę, paląc, ale nie wymazując
niczego. Obrazy w
mojej głowie były paliwem, wzmacniając piekło, które nie chciało
się strawić. Poczułem
dreszcz, który wstrząsnął mną od
głowy do stóp, ale nie próbowałem go powstrzymywać.
Rosalie
była całkowicie zajęta stworem, nie zwracając w ogóle na mnie
uwagi. Nie była wystarczająco
szybka, tak rozproszona, by mnie
powstrzymać.
Sam miał rację. To coś było anomalią – jego
istnienie było nie zgodne z naturą. Czarny, pozbawiony duszy
demon.
Coś, co nie miało prawa istnieć.
Coś, co musiało zostać
unicestwione.
Zdaje się, że to przyciąganie nie prowadziło
mnie jednak drzwi. Czułem to teraz, zachęcanie, pociąganie
mnie
do przodu. Naciskanie, by to wykończyć, oczyścić świat z tej
obrzydliwości.
Rosalie będzie próbować mnie zabić, gdy ten
stwór będzie martwy, ale będę walczył. Nie byłem pewien
czy
dam radę ją wykończyć, zanim inni przyjdą z pomocą. Może tak,
a może nie. Zresztą za bardzo mnie
to nie obchodziło.
Nie
obchodziło mnie też czy wilki mnie pomszczą, czy wyzwą Cullenów,
żądając sprawiedliwości. Nic z
tego się nie liczyło.
Jedyne, co miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie, to moje własne
poczucie
sprawiedliwości. Moja zemsta. To coś, co zabiło
Bellę, nie będzie żyć ani minuty dłużej.
Gdyby Bella
przeżyła, znienawidziłaby mnie za to. Chciałaby mnie zabić
osobiście.
Ale mnie to nie obchodziło. Ona nie przejmowała
się tym, co mi zrobiła – pozwoliła ubić się jak zwierzę.
Niby
czemu powinienem wziąć jej uczucia pod uwagę?
No i jest
Edward. Musi być teraz zajęty, zbyt zatracony w szalonym
zaprzeczeniu reanimując zwłoki,
żeby słuchać moich
planów.
Więc nie będę mieć okazji, by dotrzymać obietnicy,
którą mu złożyłem. Chyba że – i to nie jest zakład,
na
który bym postawił – dam radę wygrać w walce przeciwko Rosalie,
Jasperowi i Alice, trzech na
jednego. Ale nawet jeśli wygram,
nie sądzę, że będę chciał zabić Edwarda.
Nie ma we mnie
na to wystarczająco dużo współczucia. Dlaczego mam mu pomóc w
ucieczce od tego, co
zrobił? Nie byłoby bardziej fair –
bardziej satysfakcjonująco – pozwolić mu żyć z niczym,
całkowicie z
niczym?
Prawie mnie to rozweseliło.
Wyobraźcie sobie, że byłem wypełniony nienawiścią po uszy. Brak
Belli. Brak
ikry - zabójcy. A także brak tylu członków
rodziny, ilu będę w stanie zdjąć z tego świata.
Oczywiście
mógłby ich poskładać, jeśli nie byłbym
wystarczająco szybki, by ich spalić. W odróżnieniu od Belli,
która
nigdy już nie będzie cała.
Zastanawiam się, czy
ten stwór mógłby być poskładany z powrotem. Wątpię. Był
częścią Belli, więc
musiał odziedziczyć część z jej
słabości. Słyszałem to w tym malutkim, brzdąkającym biciu jego
serca.
Jego serce biło. Jej nie.
Minęła tylko sekunda,
gdy podejmowałem te proste decyzje.
Drżenie stawało się
mocniejsze i szybsze. Zwinąłem się, przygotowując do skoku na
blond wampirzycę i
rozdarcie własnymi zębami tego czegoś, co
trzymała w ramionach.
Rosalie zagruchała znowu do dziecka.
Odłożyła metalową butelkę, podnosząc stwora w powietrze,
żeby
oprzeć swoją twarz o jego policzek.
Świetnie. Ta
nowa pozycja była idealna do mojego skoku. Pochyliłem się i
poczułem fale gorąca, która
zaczęły mnie zmieniać, podczas
gdy przyciąganie do tego zabójcy rosło – było mocniejsze niż
do tej
pory. Tak mocne, że przypominały mi się polecenia
Alfy, tak silne, że by mnie zmiażdżyły, gdybym ich
nie
posłuchał.
Teraz chciałem słuchać.
Morderca
spojrzał na mnie przez ramię Rosalie, jego wzrok był bardziej
skupiony niż powinien być.
Ciepłe brązowe oczy, kolor
mlecznej czekolady – identyczny kolor jak u Belli.
Trzęsące
się drżenie ustało; gorąco zalało mnie jeszcze bardziej, ale był
to inny rodzaj gorąca – nie
paliło.
Błyszczało.
Wszystko
wewnątrz mnie się rozsupłało, kiedy wpatrywałem się w tą
malutką, porcelanową twarzyczkę
pół- wampira, pół-
człowieka. Wszystkie liny, które trzymały mnie przy życiu zostały
przecięte szybkimi
cięciami, jak ucięcie sznurków w pęku
balonów. Wszystko, co określało to, kim jestem – miłość
do
martwej dziewczyny na górze, miłość do mojego ojca,
lojalność do mojej nowej sfory, miłość do moich
innych
braci, nienawiść do wrogów, mój dom, moje imię, moje ja –
odłączyło się ode mnie w sekundę –
ciach, ciach, ciach –
i poszybowało w przestrzeń.
Jednak ja nie dryfowałem. Nowy
sznur trzymał mnie tam gdzie byłem.
Nie jeden, ale milion. Nie
sznurki, ale stalowe kable. Milion stalowych przewodów, wszystkie
wiodące do
jednej rzeczy – do samego centrum
wszechświata.
Teraz to rozumiałem – jak wszechświat wirował
wokół tego jednego punktu. Nigdy nie widziałem
symetrii
wszechświata, ale teraz to było jasne.
Grawitacja
ziemi dłużej nie trzymała mnie w miejscu, w którym stałem.
To
ta dziewczynka, będąca w ramionach blond wampirzycy, mnie tu
trzymała.
Renesmee.
Na piętrze pojawił się nowy dźwięk.
Jedyny dźwięk, który mógł mnie poruszyć w tym niekończącym
się
momencie.
Szalone walenie, szybkie bicie...
Bicie
zmieniającego się serca.
Prolog
Osobiste
uczucia to luksus, na który możesz sobie pozwolić tylko wtedy,
kiedy wszyscy Twoi
wrogowie zostaną wyeliminowani. Do tego
czasu wszyscy, których kochasz są zakładnikami,
podmywającymi
Twoją odwagę i niszczącymi Twój rozsądek.
Orson Scott Card
„Imperium”
Prolog
To nie był już dłużej tylko
koszmar, czarna linia przesuwała się prosto na nas przez lodowatą
mgłę
wznieconą przez ich stopy.
Umrzemy, myślałam w
panice. Byłam spragniona skarbu, którego strzegłam, jednak nawet
myślenie o tym
było chwilową utratą uwagi, na którą nie
mogłam sobie pozwolić.
Byli coraz bliżej, ich ciemne szaty
falowały lekko z każdym ich ruchem. Zobaczyłam jak ich dłonie
koloru
kości ukazują szpony. Rozdzielali się, ustawiając się
pod takim kątem, aby dojść do nas od każdej
strony.
Przewyższali nas liczebnie. To był koniec.
Wtedy, jak wybuch
światła z pioruna, cała scena stała się inna. Niby nic się nie
zmieniło - Volturi wciąż
szli w naszym kierunku, gotowi by
zabić. To, co naprawdę się zmieniło, to to jak cała ta scena
wyglądała
dla mnie. Nagle zapragnęłam tego. Chciałam, żeby
mnie zaatakowali. Panika zmieniła się w żądzę krwi,
kiedy
gotowałam się do skoku, z uśmiechem na twarzy i warczeniem
wydobywającym się zza moich
obnażonych zębów.
Płonąc
Ból
był oszałamiający.
Dokładnie tak - byłam oszołomiona. Nie
rozumiałam, nie potrafiłam znaleźć sensu tego, co się
dzieje.
Moje ciało chciało wyprzeć ból, a ja byłam wciąż
wciągana w ciemność, która odcinała całe sekundy, a
może
nawet minuty cierpienia, powodując, że jeszcze trudniej było
utrzymać się w rzeczywistości.
Chciałam je oddzielić. Były
wtedy nierealistyczne, zupełne czarne i nie bolały tak
mocno.
Realistyczne były natomiast czerwone i sprawiały, że
czułam się przecięta na pół, potrącona przez
autobus,
znokautowana przez pięściarza, stratowana przez byki i zanurzona w
kwasie, wszystko w tym
samym czasie.
Rzeczywistość
sprawiała, że moje ciało zwijało się i skręcało, kiedy tak
naprawdę nie mogłam się ruszać
z powodu bólu. Rzeczywistość
zdawała sobie sprawę, że istnieje coś o wiele ważniejszego niż
te
cierpienia, nie mogła jednak przypomnieć sobie, co to
było.
Rzeczywistość nadchodziła bardzo szybko.
Jedna
chwila, wszystko było tak jak powinno. Otoczona przez ludzi, których
kocham. Uśmiechy. W jakiś
sposób, nieprawdopodobnie, wszystko
wskazywało na to, jakbym dostała to o co walczyłam.
A wtedy
jedna, błaha rzecz poszła źle.
Patrzyłam, jak moja filiżanka
nachyla się, ciemna krew wylewa się i plami idealną biel, a ja
szybko
przechylam się w stronę zdarzenia. Widzę inne, szybkie
ręce, jednak moje ciało sięga dalej i zmusza się
do
wysiłku...
Wewnątrz mnie coś szarpie w przeciwnym
kierunku.
Rozrywanie. Łamanie. Męczarnia.
Ciemność
przejmuje kontrolę, a potem zostaję zalana przez falę cierpienia.
Nie mogę oddychać - już
raz tonęłam, to było inne; w moim
gardle było za dużo gorąca.
Kawałki mnie roztrzaskiwane,
łamane, pokrajane...
Więcej ciemności.
Głosy, tym
razem, krzyczące, kiedy ból powrócił.
- Łożysko zostało
oderwane!
Rozrywało mnie coś ostrzejszego niż noże - słowa
miały znaczenie pomimo innych tortur. Oderwane
łożysko -
wiedziałam co to znaczy. To, że moje dziecko umiera we mnie.
-
Wydostań je! - krzyczałam do Edwarda. Dlaczego jeszcze tego nie
zrobił? - Nie może oddychać! Zrób
to teraz!
-
Morfina...
Chciał czekać, żeby dać mi lek przeciwbólowy,
kiedy nasze dziecko umierało?!
- Nie! Teraz... - dławiłam
się, niezdolna by skończyć.
Czarna plama zakryła w pokoju
światło, kiedy przypływ nowego bólu zaczął kłuć mnie w
brzuch. Czułam
się źle - odruchowo szarpałam się, żeby
zakryć łono, moje dziecko, mojego małego Edwarda przed
Jacobem,
ale byłam słaba. Płuca mnie bolały, tlen palił.
Ból znowu
zaczął znikać, chociaż wciąż go odczuwałam. Moje dziecko, moje
dziecko, umierało...
Ile czasu minęło? Sekundy czy minuty?
Ból odszedł. Odrętwienie. Nic nie czułam. Wciąż nie
mogłam
widzieć, ale słyszałam. W moich płucach znów było
powietrze, wyrzucane w górę i w dół poprzez moje
gardło.
-
Zostaniesz teraz ze mną Bello! Słyszysz mnie? Zostań! Nie
zostawisz mnie! Utrzymaj bicie swego
serca!
Jacob? Jacob,
ciągle tutaj, wciąż próbując mnie ratować.
Oczywiście,
chciałam mu powiedzieć. Oczywiście, że utrzymam bicie mojego
serca. Czyż nie obiecałam
im obu?
Próbowałam wyczuć
moje serce, znaleźć je, jednak byłam zgubiona wewnątrz mojego
własnego ciała. Nie
mogłam poczuć rzeczy, które powinnam,
niczego we właściwym miejscu. Zamrugałam i odnalazłam swoje
oczy.
Mogłam zobaczyć światło. Nie tego szukałam, ale lepsze to niż
nic.
Kiedy moje oczy się przyzwyczaiły, Edward wyszeptał:
-
Renesmee.
Renesmee?
Nie blady i idealny syn z mojej
wyobraźni? Przeżyłam chwilę szoku. A wtedy pojawiło się
ciepło.
Renesmee.
Zmusiłam moje usta do ruchu, pęcherzyki
powietrza zmieniły się w szept na moich ustach. Sięgnęłam
moimi
zdrętwiałymi rękoma.
- Pozwól... Daj mi ją.
Światło
tańczyło, niwecząc krystaliczne dłonie Edwarda. Iskry były
zabarwione czerwienią, przez krew
pokrywającą jego dłonie.
Więcej czerwieni na jego dłoniach. Coś małego, walczącego i
ociekającego
krwią. Przyłożył ciepłe ciałko do moich
słabych ramion, prawie ją trzymałam. Jej mokra skóra była
gorąca
- prawie tak gorąca jak Jacoba.
Moje oczy skupiły
się; nagle wszystko wydało się jasne.
Renesmee nie płakała,
ale oddychała szybko, przestraszona. Jej oczy były otwarte, a wyraz
tak
zszokowany, że niemal zabawny. Mała, idealnie okrągła
główka była pokryta gęstymi, poplątanymi,
przemoczonymi
krwią loczkami. Jej tęczówki były podobne do moich - zadziwiające
- czekoladowo
brązowe. Pod warstwą krwi jej skóra była
blada, w kolorze kremowej kości słoniowej. Tak jak wszystko,
poza
jej policzkami, które płonęły kolorem.
Jej malutka
twarzyczka była tak absolutnie idealna, że aż mnie oszałamiała.
Była nawet piękniejsza niż
jej ojciec. Niewiarygodne.
Niemożliwe.
- Renesmee - wyszeptałam. - Taka...
piękna.
Niesamowita twarzyczka nagle się uśmiechnęła -
szeroki, mądry uśmiech. Za muszelkowo - różowymi
ustami
miała komplet śnieżnobiałych zębów.
Nachyliła głowę do
mojej klatki piersiowej, powodując nagły przypływ ciepła. Jej
skóra była gorąca i
jedwabista, ale nie w taki sposób jak
moja.
Wtedy znów pojawił się ból - jeden gorący przypływ.
Nabrałam powietrza.
Zniknęła. Mojego dziecka o twarzy anioła
nigdzie nie było. Nie mogłam jej zobaczyć ani poczuć.
Nie!
Chciałam krzyczeć. Oddajcie mi ją!
Jednak osłabienie było
zbyt wielkie. Moje ramiona były przez chwilę jak pusty gumowy wąż,
a później
nie przypominały już niczego. Nie czułam ich. Nie
czułam siebie.
Ciemność napłynęła do moich oczów jeszcze
mocniej niż poprzednio. Jak opaska, mocno i silnie.
Zakrywając
nie tylko moje oczy, ale także mnie samą z miażdżącą siłą.
Odpychanie jej było
wyczerpujące. Wiedziałam, że łatwiej
byłoby się poddać. Pozwolić ciemności spychać mnie dół i w
dół do
miejsca, gdzie nie byłoby bólu i zmęczenia, i obaw,
i strachu.
Jeśli chodziłoby tylko o mnie, nie byłabym w
stanie męczyć się przez długi czas. Byłam tylko
człowiekiem,
z nie większą niż ludzką siłą. Próbowałam wytrwać w tej
całej niezwykłości już zbyt długo,
tak jak mówił
Jacob.
Jednak nie chodziło tylko o mnie.
Gdybym wybrała
teraz łatwiejszą drogę, a czarna nicość wymazałaby mnie,
zraniłabym ich.
Edward. Edward. Życie moje i jego były
połączone w jedną nić. Odcinając jedno, odcinasz oby dwa.
Gdyby
odszedł, nie mogłabym z tym żyć. Gdybym odeszła ja, on nie byłby
w stanie żyć również. Świat
bez Edwarda wydaje się być
kompletnie bezsensowny. Edward musi żyć.
Jacob - który tyle
razy się ze mną żegnał, jednak wracał, kiedy go potrzebowałam.
Jacob, którego
raniłam tak często, że było to niemal
zbrodnią. Czy zranię go jeszcze raz, w ten najgorszy sposób?
Został
dla mnie, wbrew wszystkiemu. Teraz jedyne o co prosił było to,
żebym dla niego została.
Jenak było tak ciemno, że nie
mogłam zobaczyć żadnej z ich twarzy. Nic nie wydawało się
prawdziwe. To
sprawiło, że ciężko było mi się nie poddać.
Wciąż odpychałam ciemność, chociaż był to jedynie odruch.
Nie
próbowałam tego pokonać. Stawiałam tylko opór. Nie pozwalałam,
żeby zniszczyło mnie całkowicie.
Nie byłam Atlasem, jednak
ciemność wydawała się tak ciężka, jak planeta; nie mogłam
wziąć jej na barki.
Jedyne co mogłam zrobić, to nie pozwolić
się całkowicie zniszczyć.
To było coś w rodzaju wzoru
mojego życia - nigdy nie byłam wystarczająco silna, żeby radzić
sobie z
rzeczami, które wymknęły mi się spod kontroli, żeby
walczyć z przeciwnikami czy pokonywać ich. Unikać
bólu.
Zawsze ludzka i słaba, jedyne do czego byłam zdolna to nie poddawać
się. Wytrzymywać.
Przetrwać.
Byłam w stanie to zrobić.
To będzie wystarczające na dzisiaj. Wytrzymam, dopóki nie
nadejdzie pomoc.
Wiedziałam, że Edward będzie robił wszystko
co w jego mocy. Nie poda się. Ja również.
Stopniowo
przetrzymam ciemność. Było wystarczające - to postanowienie.
Kiedy czas płynął, ciemność
napierała na mnie, cal po
calu, potrzebowałam czegoś więcej, aby nabrać mocy.
Nie
mogłam nawet zobaczyć twarzy Edwarda. Ani Jacoba, ani Alice, ani
Rosalie, ani Charliego, ani Renée,
ani Carlisle'a, ani Esme...
Nikogo. To mnie przerażało i zastanawiałam się, czy nie jest za
późno.
Poczułam, że się wyślizguję - nie było niczego,
czego mogłabym się przytrzymać.
Nie! Muszę to przetrwać.
Edward na mnie polegał. Jacob. Charlie, Alice, Rosalie, Carlisle,
Renée, Esme...
Renesmee.
Wtedy, chociaż wciąż nic nie
widziałam, nagle coś poczułam. Tak jak kończyna fantomowa,
wyobraziłam
sobie, że znów czuję swoje ramiona. A w nich,
coś małego, twardego i bardzo, bardzo ciepłego.
Moje dziecko.
Moja malutka.
Zrobiłam to. Pomimo wszystkich przeciwności,
byłam wystarczająco silna, żeby ją urodzić, żeby
opiekować
się nią do czasu, aż będzie wystarczająco silna, aby żyć beze
mnie.
Ta odrobina, ciepła istota, w moich wyimaginowanych
ramionach wydawała się taka prawdziwa.
Trzymałam ją
kurczowo. Dokładnie w miejscu, gdzie powinno być moje serce.
Trzymając mocno
wspomnienie ciepła mojej córki, wiedziałam,
że będę w stanie walczyć tak długo, jak trzeba.
Ciepło
przy moim sercu stawało się coraz prawdziwsze, coraz cieplejsze.
Gorące. Było tak prawdziwe, że
trudno było uwierzyć, że je
sobie wyobraziłam.
Gorące. Teraz nieprzyjemne. Za gorące. O
wiele za gorące.
Jak złapanie złej strony lokówki - moją
odruchową reakcją było wypuszczenie parzącej rzeczy z
moich
ramion. Ale w moich ramionach nic nie było. Moje ramiona
nie były zwinięte wokół mojej klatki
piersiowej. Moje ręce
były martwe, leżały gdzieś po moich bokach. Ciepło wydobywało
się z mojego
wnętrza.
Płomienie rosły - podnosiły się,
osiągały szczyt, znowu się podnosiły, aż przewyższały wszystko
co
kiedykolwiek czułam.
Wyczułam tętno gdzieś za
piekielnym ogniem w mojej klatce piersiowej i zdałam sobie sprawę,
że znów
serce, dokładnie w chwili, kiedy go nie chciałam.
Chciałam móc przyjąć ciemność, kiedy wciąż miałam
szansę.
Chciałam podnieść ręce, rozszarpać nimi klatkę piersiową i
wyrwać z niej serce - wszytko, żeby
pozbyć się tego bólu.
Jednak nie czułam swoich rąk, nie mogłam podnieść nawet małego
palca.
James złamał mi nogę stopą. To było nic. Było to
miękkie miejsce w pierzynie do odpoczynku. Zniosłabym
to
teraz, setki razy. Setki złamań. Przyjęłabym je i
podziękowała.
Dziecko, pokopało moje żebra, torując sobie
drogę przeze mnie kawałek po kawałku. To było nic. To było
jak
pływanie w basenie z lodowatą wodą. Zniosłabym to tysiące razy.
Przyjęłabym to i podziękowała.
Ogień płonął, a ja
chciałam krzyczeć. Błagać kogoś, żeby zabił mnie teraz, zanim
przeżyję kolejną
sekundę z tym bólem. Nie mogłam jednak
poruszać ustami. Ciężar wciąż tam był, naciskał na
mnie.
Zdałam sobie sprawę, że nie ciemność ciągnie mnie w
dół, ale moje ciało. Takie ciężkie. Przykrywa mnie
płomieniami,
które teraz torują sobie drogę z mojego serca, rozprzestrzeniając
ból po moich ramionach
i brzuchu, parząc moje gardło i liżąc
moją twarz.
Dlaczego nie mogłam się ruszyć? Dlaczego nie
mogłam krzyczeć? To nie była część opowiadań.
Mój umysł
był nieznośnie czysty - wyostrzony przez piekący ból – znałam
już odpowiedzi, gdy tylko
zadałam pytania.
Morfina.
Wydawało
się, że minęły wieki, od czasu kiedy rozmawialiśmy o tym -
Edward, Carlisle i ja. Edward i
Carlisle mięli nadzieję, że
środki przeciwbólowe pomogą pokonać ból jadu. Carlisle próbował
z
Emmettem, jednak jak palił szybciej niż działały leki,
zamykając żyły. Nie miały szans się
rozprzestrzenić.
Utrzymywałam
moją twarz spokojną i nachyloną, tak żeby Edward nie mógł
odczytać z niej moich myśli.
Ponieważ już kiedyś miałam
jad i morfinę w moim układzie, znałam prawdę. Wiedziałam, że
odrętwienie
po morfinie, było zupełnie nieistotne, kiedy jad
wypalał żyły. Jednak nie było po co wspominać o tym
fakcie.
Nic nie uczyniłoby go bardziej niechętnym do przemienienia
mnie.
Nie wyobrażałam sobie nawet, że morfina będzie miała
taki efekt - że będzie będzie mnie
przygważdżać i
kneblować. Paraliżować mnie, kiedy płonęłam.
Znałam
wszystkie opowieści. Wiedziałam, że Carlisle będzie trzymać w
tajemnicy wystarczająco dużo,
żeby uniknąć odkrycia, kiedy
płonął. Widziałam, dzięki Rosalie, że nie dobrze jest krzyczeć.
Miałam
nadzieję, że może będę jak Carlisle. Że uwierzę
Rosalie i nie będę otwierać ust. Wiedziałam bowiem, że
każdy
krzyk wydobywający się z moich ust będzie dręczyć Edwarda.
Teraz
wydawało się głupi żart, którego sobie życzyłam, spełnił
się.
Jeśli nie mogłam krzyczeć, jak mogłam im powiedzieć,
żeby mnie zabili?
Wszystko czego chciałam, to umrzeć. Nigdy
się nie narodzić. Całe moje życie nie miało żadnego
znaczenia
przy tym bólu. Nie było warte życia w nim przez więcej niż jedno
uderzenie serca.
Pozwólcie mi umrzeć, pozwólcie mi umrzeć,
pozwólcie mi umrzeć.
I, przez nieskończoną przestrzeń,
wszystko tam było. Piekielne tortury i moje grzmiące
krzyki,
błagające o nadejście śmierci. Nic więcej, nawet
czas. Uczyniło to nieskończonym, bez początku i końca.
Jedna,
niekończąca się chwila bólu.
Jedyna zmiana nastąpiła,
kiedy nagle, niemożliwie mój ból się podwoił. Niższa część
mojego ciała,
złagodzona wcześniej przez morfinę, nagle
także znalazła się w ogniu. Jakiś przerwany związek zaczął
się
łączyć - jednoczyć przez gorące języki ognia.
Nieskończoność
wściekle piekła.
To mogły być sekundy lub dnie, tygodnie lub
lata, ale ostatecznie czas znów zaczął coś znaczyć.
Trzy
rzeczy stały się równocześnie, rosnąć razem, że nawet nie
wiedziałam, która nadeszła pierwsza:
czas zaczął płynąć
znowu, ciężar morfiny zaczął znikać, a ja stałam się
silniejsza.
Poczułam, że kontrola nad moim ciałem wraca do
mnie stopniowo, a to narastanie odmierza czas.
Wiedziałam to,
kiedy znów mogłam poruszać palcami u stóp i ścisnąć palce w
pięści. Wiedziałam to, ale
nic nie robiłam.
Chociaż
ogień nie zmniejszył się nawet o stopień - faktem było, że
zaczynam znów nabierać zdolności do
odczuwania, nowej
wrażliwości do doceniania, oddzielnie, każdego intensywnego języka
płomieni w moich
żyłach - odkryłam, że mogę o tym
myśleć.
Pamiętałam, dlaczego nie powinnam krzyczeć.
Pamiętałam powód, dla którego zobowiązałam się
przetrzymać
te nieznośne cierpienie. Pamiętałam, chociaż wydawało się
niemożliwe, że gdzieś tam jest
coś, co może być warte tych
cierpień.
Wydarzyło się to, kiedy trzymałam się, podczas
gdy ciężar opuszczał moje ciało. Każdy kto na mnie
patrzył,
nie zauważyłby różnicy. Dla mnie jednak, szamoczącej się, żeby
utrzymać krzyki i słabość
wewnątrz ciała, żeby nie mogły
ranić nikogo więcej, wydawało się, jakbym przechodziła od
bycia
przywiązaną ciasno do płonącego pala, do trzymania
tego pala, aby uwolnić się od ognia.
Miałam wystarczająco
dużo siły, aby leżeć nieruchoma, kiedy od środka płonęłam.
Mój
słuch się wyostrzał, a ja mogłam liczyć moje nerwy, łomoczące
bicia serca, odmierzając czas.
Mogłam liczyć płytkie oddechy
wydobywające się zza moich zębów.
Mogłam liczyć cichsze,
również te oddechy wydobywające się skądś niedaleko mnie. Były
wolniejsze,
więc skoncentrowałam się na nich. Oznaczały
mijający czas. Więcej nawet niż wahadło zegara, te
oddechy
ciągnęły mnie przez ogień do końca.
Wciąż stawałam się
silniejsza, moje myśli były jaśniejsze. Kiedy nadeszły nowe
dźwięki, słuchałam.
Były to lekkie kroki i powiew wiatru
wytworzony przez otwierające się drzwi. Kroki się zbliżały, a
ja
poczułam nacisk wokół mojego nadgarstka. Nie mogłam
poczuć chłodu palców. Ogień odpychał każde
wspomnienie
chłodu.
- Wciąż żadnych zmian?
- Żadnych.
Lżejszy
nacisk, oddech na mojej rozgrzanej skórze.
- Nie zostało już
żadnego zapachu morfiny.
- Wiem.
- Bella? Słyszysz
mnie?
Wiedziałam, poza wszelkimi wątpliwościami, że jeśli
otworzę usta, stracę to - będę wrzeszczeć i
piszczeć, i
wić się. Jeśli otworzę oczy, jeśli drgnę palcem - każda zmiana
będzie końcem mojej kontroli.
- Bella? Bella, kochanie? Możesz
otworzyć oczy? Możesz ścisnąć moją rękę?
Nacisk na moich
palcach. Było ciężej nie odpowiadać na ten głos, ale zostałam
nieruchomo. Wiedziałam,
że ból w jego głosie jest niczym w
porównaniu z tym czym mogłoby być. Teraz jedynie bał się, że
cierpię.
- Może... Carlisle, może się spóźniłem? - jego
głos był stłumiony; załamał się na ostatnim słowie.
Wahałam
się chwilę na swoim postanowieniem.
- Posłuchaj bicia jej
serca, Edwardzie. Jest nawet silniejsze niż Emmetta. Nie słyszałem
nigdy niczego
tak żywego. Będzie idealna.
Tak, miałam
rację, że pozostałam cicho. Carlisle go zapewnił. Nie musiał tak
cierpieć z mojego powodu.
- A jej... jej kręgosłup?
-
Jej rany nie były gorsze niż Esme. Jad będzie leczyć ją, tak jak
zrobił to z Esme.
- Ale ona jest taka spokojna. Musiałem
zrobić coś źle.
- Lub coś dobrze, Edwardzie. Synu, zrobiłeś
wszystko co mogłeś, a nawet więcej. Nie pewien, czy
byłbym
tak wytrzymały, wiara ją ocali. Przestań siebie obwiniać. Bella
wyzdrowieje.
Urywany szept:
- Musi bardzo cierpieć.
-
Tego nie wiemy. Miała tak dużo morfiny w swoim układzie. Nie wiemy
jak to wpłynęło na jej odczucia.
Słaby nacisk na zagięciu
mojego łokcia. Kolejny szept:
- Bello, kocham cię. Bello,
przepraszam.
Tak bardzo chciałam mu odpowiedzieć, ale nie
mogłam pogorszyć jego bólu. Nie w chwili, kiedy
miałam
wystarczająco dużo siły, żeby pozostać
nieruchomo.
Pomimo tego wszystkiego, piekielny ogień zapalał
się, aby mnie trawić. Jednak teraz było tak dużo
miejsca w
mojej głowie. Miejsca, żeby rozmyślać nad ich rozmową, miejsca,
żeby pamiętać co się
wydarzyło, miejsca do patrzenia w
przyszłość oraz spokojnego, nieograniczonego miejsca
zamkniętego
do cierpienia.
Również miejsca do
zmartwień.
Gdzie było moje dziecko? Dlaczego jej tu nie było?
Dlaczego o niej nie mówili?
- Nie, zostanę z nią tutaj -
wyszeptał Edward, odpowiadając na niewypowiedzianą myśl. - Muszą
załatwić
swoje sprawy.
- Ciekawa sytuacja - odpowiedział
Carlisle. - A już myślałem, że widziałem wszystko.
-
Poradzę sobie z tym później. Poradzimy sobie z tym później - coś
dotknęło lekko mojej rozpalonej
dłoni.
- Jestem pewien,
że z naszą piątką, możemy sprawić, iż nie dojdzie do żadnego
rozlewu krwi.
Edward westchnął.
- Nie wiem po której
stronie mam stanąć. Chciałbym zganić ich oboje. W każdym razie,
później.
- Zastanawiam się co o tym wszystkim będzie myśleć
Bella... czyją stronę weźmie - myślał Carlisle.
Jeden
cichy, napięty chichot.
-Jestem pewien, że mnie zaskoczy.
Zawsze to robi.
Kroki Carlisle'a znowu się oddaliły, a ja
byłam zła, że nie było dalszych wyjaśnień. Rozmawiali w
tak
tajemniczy sposób tylko po to, żeby mnie
zirytować?
Wróciłam do liczenia oddechów Edwarda.
Dziesięć
tysięcy dziewięćset czterdzieści trzy oddechy później, inny
rodzaj kroków zawitał do pokoju.
Lżejsze. Bardziej...
rytmiczne.
Dziwne, że mogłam rozróżnić minutę różnicy,
której nie mogłam rozróżnić wcześniej tego dnia.
- Jak
długo jeszcze? - zapytał Edward.
- Już niedługo -
odpowiedziała mu Alice. - Widzisz jak przejrzysta się robi? Widzę
ją o wiele wyraźniej
- westchnęła.
- Wciąż czujesz
się troszkę rozczarowana?
- Tak, wielkie dzięki, że o tym
wspominasz – jęknęła. - Byłbyś też zażenowany, gdybyś zdał
sobie sprawę,
że zostałeś zakuty w kajdanki przez swoją
własną naturę. Wampiry widzę najlepiej, bo jestem jednym z
nich;
widzę ludzi dobrze, bo kiedyś nim byłam. Nie mogę jednak zobaczyć
tych dziwnych stworzeń, bo
nie są niczym, czego mogłabym
oczekiwać. Ech!
- Skup się, Alice.
- Racja. Bella jest
już prawie łatwa do zobaczenia.
Nastąpiła długa chwila
ciszy, a wtedy Edward westchnął. Był to nowy dźwięk,
szczęśliwszy.
- Naprawdę wszystko z nią będzie w porządku
- odetchnął.
- Oczywiście, że będzie.
- Nie byłaś
tak optymistycznie nastawiona dwa dni temu.
- Dwa dni temu nie
widziałam dobrze. Jednak teraz jej wizja jest wolna od czarnych
plam, to bułka z
masłem.
- Czy mogłabyś się dla mnie
skoncentrować? Na czasie... chociaż go oszacować.
Alice
westchnęła.
- Taki niecierpliwy. Dobrze. Sek...
Cichy
oddech.
- Dziękuję, Alice - jego głos był jaśniejszy.
Jak
długo? Czy mogliby w końcu powiedzieć tego głośno dla mnie? Czy
to było zbyt wiele? Ile jeszcze
sekund będę płonąć?
Dziesięć tysięcy? Dwadzieścia? Kolejny dzień - osiemdziesiąt
sześć tysięcy
czterysta? Więcej niż to?
- Będzie
oszałamiająca.
Edward warknął cicho.
- Zawsze
była.
Alice chrząknęła.
- Wiesz co mam na myśli.
Spójrz na nią.
Edward nie odpowiedział, ale słowa Alice dały
mi nadzieję, że nie wyglądam jak resztki spalonego
drewna,
którymi się czułam. Wydawało się, że muszę być teraz jak kupa
spalonych kości. Każda komórka
mojego ciała została
zmieniona w popiół.
Usłyszałam, że Alice wypada z pokoju.
Słyszałam szum materiału wywołany jej ruchem, ocierającym się
o
siebie. Usłyszałam włączenie światła zwisającego z
sufitu. Usłyszałam cichy wiatr muskający ściany
domu. Mogłam
usłyszeć wszystko.
Na dole, ktoś oglądał mecz. Mariners
wygrywali dwoma punktami.
- Teraz moja kolej - usłyszałam, że
Rosalie warczy na kogoś, a później dostaje niskie burczenie
w
odpowiedzi.
- Hej, spokój - ostrzegł Emmett.
Ktoś
syknął.
Czekałam na więcej, ale nie słychać było niczego
poza meczem. Baseball nie był wystarczająco
interesujący,
żeby oderwać moją uwagę od bólu, więc znów zaczęłam słuchać
oddechów Edwarda, licząc
sekundy.
Dwadzieścia jeden
tysięcy dziewięćset siedemnaście i pół sekundy później, ból
się zmienił.
Dobrą wiadomością było, że zaczął znikać
z moich koniuszków palców i palców u stóp. Znikał wolno,
ale
przynajmniej działo się coś nowego. To musi być to. Ból
odchodził...
A później zła wiadomość. Ogień w moim gardle
nie był taki sam, jak przedtem. To był nie tylko ogień,
ale
również pragnienie. Wysuszona. Bardzo spragniona. Palący
ogień i palące pragnienie...
Również zła wiadomość: ogień
w moim sercu stawał się coraz gorętszy.
Czy to możliwe?
Bicie
mojego serca, już za szybkie, zmieniło się - ogień wybijał jego
rytm w oszalałym tempie.
- Carlisle - zawołał Edward. Jego
głos był cichy, ale wyraźny. Wiedziałam, że Carlisle usłyszy,
jeśli był w
domu lub jego pobliżu.
Ogień cofał się z
moich dłoni, zostawiając je błogo bezbolesne i zimne. Cofnął się
jednak do mojego
serca, gdzie buchał gorącymi płomieniami jak
słońce i bił ze wściekła prędkością.
Carlisle wszedł do
pokoju, Alice obok niego. Ich kroki były bardzo wyraźne, mogłam
nawet powiedzieć,
że Carlisle był po prawej i o krok dalej
niż Alice.
- Posłuchaj - powiedział mu
Edward.
Najgłośniejszym dźwiękiem w pokoju było moje dzikie
sercem, łomocące w rytmie ognia.
- Ach - powiedział Carlisle
- Już prawie koniec.
Moja ulga została przyćmiona
rozdzierającym bólem w sercu.
Moje nadgarstki były wolne, tak
jak moje kostki. Ogień był tam całkowicie ugaszony.
- Wkrótce
- zgodziła się Alice ochoczo. - Przyprowadzę resztę. Powinnam
Rosalie...?
- Tak... trzymajcie dziecko z daleka.
- Co? No.
No! Co ma na myśli, trzymać moje dziecko z daleka? Co on sobie
myśli?
Moje palce zadrgały - zalała mnie fala irytacji. W
pokoju było cicho, pomijając bijące jak młot
pneumatyczny
moje serce, kiedy wszyscy zamilkli na sekundę w odpowiedzi.
Czyjaś
ręka ścisnęła moje drgające palce.
- Bella? Bella,
kochanie?
Czy mogłam odpowiedzieć mu bez krzyku? Rozważałam
to przez moment, a wtedy ogień rozdarł gorącem
moją klatkę
piersiową, odpływając z moich łokci i kolan. Lepiej nie
ryzykować.
- Idę po nich - powiedziała Alice ostrożnie i
usłyszałam szum wiatru, kiedy popędziła.
A wtedy...
och!
Moje serce wystartowało, uderzając jak śmigła
helikoptera, dźwięk podobny do długiej nuty; wydawało
się,
że wyrywa się z moich żeber. Ogień wybuchnął ze środka mojej
klatki piersiowej, wysysając
pozostałości płomieni z reszty
mojego ciała i podsycając najgorętszy płomień. Ból był
wystarczający,
żeby mnie ogłuszyć, żeby przełamać mój
żelazny uścisk pala. Moje plecy wygięły się w łuku, tak
jakby
ogień ciągnął mnie górę przez moje serce. Nie
pozwoliłam żadnemu innemu kawałkowi mojego ciała
przesunąć
się nawet o stopień, do czasu aż mój tułów spadł w dół do
poprzedniej pozycji.
Wewnątrz mnie toczyła się bitwa - moje
szybkie serce walczyło przeciwko atakującemu ogniowi.
Obydwa
przegrywały. Ogień był skazany na niepowodzenie, zużywając
wszystko, co było łatwopalne;
moje serce galopowało w
kierunku swojego ostatniego uderzenia. Ogień kurczył się,
koncentrując się
wewnątrz, gdzie znajdował się ostatni
ludzki organ z ostatecznym nagłym przypływem. Przypływ
został
rozwiązany głębokim, pusto brzmiącym łomotem. Moje
serce uderzyło dwa razy i zabiło cicho jeszcze
tylko jeden
raz.
Nie było żadnego dźwięku. Żadnego oddechu. Nawet
mnie.
Przez chwilę, nieobecność bólu była wszystkim co
mogłam zrozumieć. Wtedy otworzyłam oczy i
popatrzyłam z
zaciekawieniem.
Nowa
Wszystko
było takie wyraźne, ostre i jasne.
Jaskrawe światło palące
się nade mną raziło w oczy, a mimo to bez trudu mogłam wypatrzyć
żarzące się
w środku żarówki włókna. W białym świetle
widziałam wszystkie kolory tęczy, a także jakiś ósmy
kolor,
którego nie potrafiłam nazwać.
Na drewnianym
suficie za lampą odróżniałam każdą chropowatość, każdy
pyłek. Wpatrywałam się w kurz
unoszący się w powietrzu –
każde ziarenko z osobna, jasne po stronie światła i zacienione po
drugiej.
Wirowały jak małe planety, tańczyły wokół siebie
niebiański taniec. Były takie piękne.
Zdziwiona, zaczerpnęłam
powietrza, które ze świstem wpadło mi do gardła. Drobinki wokół
mnie
zawirowały, ale coś było nie tak. Po chwili zdałam
sobie sprawę, że problem polega na tym, iż nie czułam
żadnej
ulgi związanej z oddychaniem. Moje płuca nie potrzebowały
powietrza i reagowały na nie
obojętnie.
Nie potrzebowałam
powietrza, ale lubiłam je. Mogłam w nim posmakować wszystkiego
wokół: cudownych
ziarenek kurzu, mieszaniny nieruchomego
powietrza w pokoju z tym nieco chłodniejszym, wpadającym
przez
otwarte drzwi. Czułam bogaty aromat jedwabiu, a także śladowy
zapach czegoś ciepłego i
pożądanego, czegoś, co powinno być
wilgotne, ale nie było... Poczułam nagle piekącą suchość w
gardle, a
jad zaczął napływać mi do ust mimo, że dziwny
zapach, który spowodował tę reakcję był mocno stłumiony
chlorem
i amoniakiem. Przede wszystkim jednak, czułam słodki aromat:
podobny do miodu, lilii i słońca.
Ten zapach był
najintensywniejszy, najbliższy.
Słyszałam, że inne osoby w
pokoju też zaczęły oddychać, zaraz po mnie. Ich oddechy
przyniosły nowe
zapachy: cynamonu, hiacyntów, gruszek, morza,
świeżego chleba, sosny, wanilii, skóry, jabłek, mchu,
lawendy,
czekolady... Wymyśliłam wiele różnych porównań, ale żadne nie
pasowało. Zapach był słodki i
przyjemny.
W telewizorze
na dole wyłączono dźwięk i usłyszałam, jak ktoś – Rosalie? –
przebiega na piętro.
Słyszałam też przytłumione dudnienie i
wściekły głos krzyczący coś do rytmu. Rap? Zaskoczyło mnie
to,
ale po chwili dźwięk przycichł. Brzmiało to tak, jakby
muzyka dobiegała z przejeżdżającego samochodu.
Nagle zdałam
sobie sprawę, że tak właśnie mogło być. Możliwe, żebym
słyszała samochód na głównej
drodze?
Nie wiedziałam,
że ktoś trzyma mnie za rękę do chwili, gdy lekko ją ścisnął.
Tak, jak wcześniej,
ukrywając cierpienie, tak i teraz
znieruchomiałam zaskoczona. Nie takiego dotyku się
spodziewałam.
Skóra była idealnie gładka, ale temperatura
była nieodpowiednia. Dłoń nie była zimna.
Po pierwszym
odruchu szoku moje ciało odpowiedziało na dotyk w jeszcze bardziej
zaskakujący dla mnie
sposób.
Powietrze zaszumiało mi w
gardle, a przez moje zaciśnięte zęby zaczął dobywać się dźwięk
podobny do
roju pszczół. Zanim dźwięk ustał, mięśnie
skurczyły się i odsunęłam się odruchowo. Obróciłam się
tak
szybko, że pokój powinien rozmazać mi się przed oczyma,
ale było inaczej. Wciąż widziałam każdą
drobinkę kurzu,
wszystkie ziarnistości drewna i wszelkie mikroskopijne detale.
Zanim
jeszcze znalazłam się pod ścianą w pozycji obronnej, czyli jakąś
jedną szesnastą sekundy
później, zrozumiałam, co mnie tak
wystraszyło i że zareagowałam zbyt gwałtownie.
Ależ
oczywiście, że Edward nie będzie już zimny. Mieliśmy teraz
przecież taką samą temperaturę.
Zamarłam w bezruchu na
jedną ósmą sekundy, próbując ogarnąć to, co widziałam.
Edward
pochylał się nad stołem operacyjnym, na którym dopiero co
umierałam i wyciągał do mnie dłoń.
Wyglądał na
zmartwionego.
Twarz Edwarda była najważniejszą rzeczą, ale
kątem oka zanotowałam też wszystko inne, tak na
wszelki
wypadek. Pod wpływem jakiegoś silnego instynktu obronnego odruchowo
wypatrywałam
jakichkolwiek oznak niebezpieczeństwa.
Moja
rodzina czekała ostrożnie pod ścianą przy drzwiach, Emmett i
Jasper stali z przodu. Nozdrza
rozszerzyły mi się, gdy
automatycznie szukałam podstępu, ale nie znalazłam żadnego
podejrzanego
zapachu. Tylko tamten przepyszny aromat zmieszany z
silnymi chemikaliami znów podrażnił mi gardło i
sprawił, że
zapłonęło.
Alice wyglądała zza Jaspera i uśmiechała się
szeroko, a światło odbijające się od jej zębów
utworzyło
kolejną ośmiobarwną tęczę.
Nagle to do mnie
dotarło: Jasper i Emmett stali na przedzie, żeby chronić
pozostałych, ale nie
zorientowałam się od razu, że to ja
byłam tym niebezpieczeństwem.
Wszystko to jednak było mniej
ważne. Większość moich zmysłów i myśli koncentrowało się na
twarzy
Edwarda.
Czułam się, jakbym nigdy wcześniej jej
nie widziała.
Ile razy wpatrywałam się w niego i podziwiałam
jego piękno? Ile godzin, dni, tygodni spędziłam śniąc o
tym,
co wtedy wydawało mi się czystą perfekcją? Myślałam, że znam
jego twarz lepiej niż swoją własną.
Wydawało mi się, że
idealne rysy Edwarda to jedyna pewna namacalna rzecz na
świecie.
Równie dobrze mogłam być wtedy ślepa.
Teraz
pierwszy raz, nie ograniczona przez słabość ludzkich oczu,
zobaczyłam Edwarda i prawie
krzyknęłam ze zdziwienia.
Szukałam odpowiedniego słowa, ale żadne nie było w stanie wyrazić
tego, co
czułam.
Druga część mojej świadomości
upewniła się, że poza mną nic nie stanowi zagrożenia, więc
natychmiast
wyprostowałam się. Minęła już prawie cała
sekunda odkąd zerwałam się z łóżka.
Na chwilę moją uwagę
pochłonęło to, jak się poruszałam. Ledwo pomyślałam o zmianie
pozycji, a już
stałam wyprostowana. Nawet nie widziałam,
kiedy się ruszyłam. Zmiana była tak natychmiastowa, że
wyglądało
to, jakbym stała tak cały czas.
Znów zamarłam wpatrzona w
twarz Edwarda.
Okrążył powoli stół, płynne kroki zajmowały
mu prawie po pół sekundy. Dłoń wciąż trzymał wyciągniętą
w
moją stronę.
Nowymi oczyma uważnie obserwowałam
grację jego ruchów.
- Bello? – powiedział cicho i
spokojnie, ale słyszałam w jego głosie troskę.
Nie byłam w
stanie odpowiedzieć od razu, bo zatonęłam miękkich, aksamitnych
falach jego głosu.
Brzmiał jak idealna symfonia: symfonia na
jeden instrument o brzmieniu głębszym niż jakikolwiek
instrument
stworzony przez człowieka...
- Bello, kochanie? Przepraszam.
Wiem, że jesteś zdezorientowana. Już dobrze. Wszystko jest
w
porządku.
Wszystko? Wróciłam pamięcią do ostatniej
godziny mojego ludzkiego życia. Wspomnienia były
zamglone, ale
to wina słabego wzroku. Wszystko było rozmazane.
Skoro
powiedział, że wszystko w porządku, to tyczyło się to również
Renesmee? Gdzie moja córka? Z
Rosalie? Próbowałam przypomnieć
sobie jej twarz ale ludzkie wspomnienia były takie
niewyraźne.
Wiedziałam tylko, że była przepiękna.
I co
z Jacobem? Z nim też wszystko dobrze? Znienawidził mnie teraz?
Wrócił do watahy Sama? A Seth
i Leah?
Czy moja przemiana
nie wywoła wojny między wilkami a Cullenami? Czy zapewnienia
Edwarda dotyczyły
też tego? A może chciał mnie tylko
uspokoić?
A Charlie? Co mam mu powiedzieć? Pewnie dzwonił gdy
w moich żyłach płonął ogień. Co mu powiedzieli?
Co, jego
zdaniem, mi się stało?
Gdy się tak zastanawiałam przez
ułamek sekundy, które pytanie zadać najpierw, Edward
ostrożnie
wyciągnął rękę i dotknął palcami mojego
policzka. Jego skóra była gładka jak jedwab, delikatna jak
piórko
i w końcu miała taką samą temperaturę, jak moja.
Jego dotyk
zdawał się przenikać przez skórę do kości. Czułam, jakby jakiś
dziwny impuls przeszedł mi
przez kręgosłup i zatrzymał się
gdzieś w brzuchu.
Chwilę, pomyślałam, gdy drżenie zaczęło
przechodzić w ciepło i tęsknotę. Nie miałam tego utracić?
Czy
rezygnacja z takich uczuć nie była częścią umowy?
Byłam
nowonarodzonym wampirem. Utwierdzał mnie w tym palący ból w
gardle. Wiedziałam, z czym to
się wiąże. Ludzkie emocje i
tęsknoty miały powrócić po jakimś czasie, ale pogodziłam się,
że nie będę nic
odczuwać na początku. Nic, poza
pragnieniem. Taka była cena, jaką zgodziłam się zapłacić.
A
jednak, gdy Edward przyłożył aksamitną dłoń do mojej twarzy,
przez całe moje ciało przeszła fala
pożądania. Uniósł
idealną brew i czekał, aż się odezwę.
Rzuciłam mu się na
szyję. Znów nie zauważyłam nawet, kiedy to zrobiłam. W jednej
chwili stałam
nieruchomo jak posąg, a w następnej miałam go
już w ramionach.
Był ciepły, a przynajmniej dla mnie. Słodki,
apetyczny zapach był jeszcze piękniejszy niż ten,
który
zapamiętałam, ale bez wątpienia to był mój Edward.
Wtuliłam twarz w jego pierś.
Odsunął się nieznacznie, jakby
chciał wyrwać się z mojego uścisku. Spojrzałam mu w oczy
zaskoczona i
wystraszona jego reakcją.
- Au... ostrożnie,
Bello.
Cofnęłam ręce i skrzyżowałam je sobie na plecach,
gdy tylko zrozumiałam, o co chodzi. Byłam zbyt silna.
- Ups –
szepnęłam przepraszająco.
Edward zaserwował mi
najpiękniejszy ze swoich uśmiechów. Serce na pewno by mi stanęło,
gdyby nie
fakt, że przestało bić już jakiś czas temu.
-
Nie martw się, najdroższa – powiedział, znów unosząc dłoń i
dotykając moich otwartych z przerażenia
ust. – Na razie
jesteś po prostu trochę silniejsza ode mnie.
Zmarszczyłam
brwi. O tym też wiedziałam, ale i tak wydało mi się to jeszcze
mniej prawdopodobne niż
wszystkie inne elementy tej
nieprawdopodobnej sceny. Byłam silniejsza niż Edward. Sprawiłam,
że
jęknął z bólu.
Pogłaskał mnie po policzku i
zapomniałam o wszystkim, gdy uderzyła mnie kolejna fala
podniecenia.
Wszystkie targające mną emocje były
intensywniejsze niż te, do których byłam przyzwyczajona.
Nawet
mimo bardzo podzielnej uwagi nie mogłam się na niczym
skupić. Każde nowe uczucie z łatwością
przejmowało nade
mną kontrolę. Przypomniało mi się, jak Edward powiedział kiedyś
(głos, który
pamiętałam był marnym cieniem tego czystego,
melodyjnego dźwięku, jaki słyszałam teraz), że jego
gatunek,
nasz gatunek łatwo się rozprasza. Teraz wiedziałam, co miał na
myśli.
Spróbowałam się skoncentrować. Musiałam coś
powiedzieć, coś bardzo ważnego.
Bardzo ostrożnie, tak, że
ruch był ledwie zauważalny, wyjęłam prawą rękę zza pleców i
podniosłam dłoń
do twarzy Edwarda. Starałam się nie zwracać
uwagi na perłową barwę swojej i na jedwabistą gładkość
jego
skóry, ani na to, że moje palce były jakby
naelektryzowane.
Wpatrywałam mu się w oczy, gdy usłyszałam
własny dźwięczny głos.
- Kocham cię. – brzmiałam, jakbym
śpiewała, jakby rozdzwoniły się dzwonki.
Uśmiech, który
otrzymałam w odpowiedzi zawrócił mi w głowie jeszcze bardziej niż
kiedykolwiek. Tak
naprawdę dopiero teraz byłam w stanie
dostrzec całe jego piękno.
- Też cię kocham –
powiedział.
Ujął moją twarz w dłonie i pochylił się nade
mną – wystarczająco wolno, żebym przypomniała sobie, że
mam
być ostrożna. Całował mnie najpierw subtelnie, później coraz
mocniej, zachłanniej. Próbowałam nie
zapomnieć o
delikatności, ale trudno było mi o czymkolwiek pamiętać. Nie
byłam nawet w stanie myśleć.
Czułam się tak, jakby nigdy
przedtem mnie nie całował. Właściwie, to nie mijałam się z
prawdą, bo w ten
sposób całował mnie po raz
pierwszy.
Niemalże czułam się winna. To było wbrew naszej
umowie. Nie powinnam być teraz tak szczęśliwa.
Mimo że nie
potrzebowałam tlenu, oddech przyspieszył mi dokładnie tak, jak
parę godzin temu, gdy
płonęłam, ale tym razem ogień był
inny.
Ktoś chrząknął. Emmett - rozpoznałam od razu. Był
rozbawiony i zirytowany zarazem.
Zupełnie wyleciało mi z
głowy, że nie byliśmy sami. Chyba nie wypadało tak rzucać się
na Edwarda w
towarzystwie innych. Błyskawicznie zrobiłam krok
do tyłu, zawstydzona.
Edward cofnął się razem ze mną,
chichocząc i wciąż trzymając mnie w talii. Twarz mu jaśniała,
jakby
pod roziskrzoną skórą płonął jaskrawy
płomień.
Wzięłam oddech, żeby się uspokoić.
Ten
pocałunek tak bardzo różnił się od tych, do których zdążył
mnie przyzwyczaić! Próbowałam
odczytać coś z jego wyrazu
twarzy gdy porównywałam wyblakłe ludzkie wspomnienia do tego, co
działo
się przed chwilą. Edward wyglądał na niezwykle
zadowolonego z siebie.
- Do tej pory nie dawałeś z siebie
wszystkiego– zarzuciłam śpiewnym głosem, mrużąc oczy.
Zaśmiał
się. Widać było, że ulżyło mu, że już po wszystkim, że
strach, ból, niepewność i oczekiwanie
mamy już za sobą.
-
Wtedy to było konieczne – przypomniał mi – Teraz twoja kolej.
Postaraj się mnie nie połamać. – znów
zaczął się
chichotać.
Ściągnęłam brwi, zastanawiając się nad tym, co
powiedział, ale już nie tylko Edward się śmiał.
Carlisle
okrążył Emmetta i w mgnieniu oka stanął przede mną. Jego oczy
wyrażały tylko odrobinę
ostrożności, ale mimo to Jasper
natychmiast podążył za nim, na wszelki wypadek. Twarz Carlisle’a
też
zobaczyłam właściwie po raz pierwszy. Musiałam
powstrzymać się, żeby nie mrugnąć. Miałam wrażenie,
że
wpatruję się w słońce.
- Jak się czujesz, Bello? –
zapytał.
Zastanowiłam się przez jedną sześćdziesiątą
czwartą sekundy.
- Trochę mnie to przytłacza. To wszystko...
– przerwałam, znowu zaskoczona dźwięcznym tonem swojego
głosu.
-
Tak, możesz być trochę zdezorientowana.
Potwierdziłam bez
słowa.
- Ale czuję się sobą – dodałam. – Nie
spodziewałam się, że tak będzie.
Edward ścisnął
delikatnie moją talię.
- Mówiłem, że tak będzie –
szepnął mi do ucha.
- Jesteś bardzo opanowana – zastanowił
się Carlisle – Tego z kolei ja się nie spodziewałem,
a
przynajmniej nie w takim stopniu. Pomijając nawet, ile czasu
miałaś, żeby przygotować się psychicznie.
Pomyślałam o
zmianach nastroju i trudnościach z koncentracją.
- Nie byłabym
taka pewna – szepnęłam.
Carlisle kiwnął głową z powagą,
ale zaraz oczy rozbłysły mu z zainteresowania.
- Wygląda no
to, że dobrze zrobiliśmy z tą morfiną. Powiedz, pamiętasz coś z
przemiany?
Nie odpowiedziałam od razu. Czułam na policzku
oddech Edwarda. Impulsy wciąż przebiegały mi po ciele.
-
Wszystko było... bardzo zamglone – powiedziałam w końcu. –
Pamiętam, że dziecko się dusiło...
To wspomnienie
natychmiast wzbudziło mój niepokój. Spojrzałam na Edwarda
wystraszona.
- Renesmee jest cała i zdrowa – powiedział, a w
jego oczach pojawił się nieznany błysk. Jej imię wymówił
z
niezwykłą gorliwością i czcią. Tak, jak ludzie wypowiadają się
o swoich bogach. – A co pamiętasz
potem?
Starałam się
przybrać minę pokerzysty. Nigdy nie byłam dobrym kłamcą.
-
Nie mogę sobie przypomnieć. Najpierw było bardzo ciemno, a
potem... otworzyłam oczy i widziałam
wszystko –
opowiedziałam, podkreślając ostatnie słowo.
Czekałam aż
rumieńce mnie zdradzą, ale przypomniałam sobie, że przecież
nigdy już się nie zarumienię.
Może uda się ochronić
Edwarda przed prawdą.
Z drugiej strony będę musiała kiedyś
powiedzieć Carlisle’owi. W razie, gdyby miał kiedyś znowu
tworzyć
wampira. To było raczej mało prawdopodobne, tym
łatwiej było mi skłamać.
- Opowiedz mi dokładnie wszystko,
co pamiętasz. – Carlisle nie mógł ukryć podekscytowania, a
ja
grymasu, który pojawił się na mojej twarzy. Nie chciałam
dalej kłamać, bo mogłam w końcu się zdradzić.
Poza tym nie
chciałam przypominać sobie palącego mnie od środka ognia. W
odróżnieniu od ludzkich
wspomnień, to wydarzenie pamiętałam
aż zbyt dokładnie.
- Och, przepraszam, Bello – Carlisle
dodał natychmiast. – Pragnienie pewnie bardzo ci dokucza.
Ta
rozmowa może poczekać.
Głód był do zniesienia,
zanim o nim wspomniał. Miałam podzielną uwagę, więc jakaś część
mózgu stale
zajmowała się tłumieniem ognia w gardle niemal
odruchowo, tak jak poprzedni umysł dbał o to, żebym
oddychała
i mrugała.
Uwaga Carlisle’a wyniosła ten ogień z powrotem
na pierwszy plan. Nagle nie mogłam myśleć o niczym
innym, jak
o bólu, a im więcej myślałam, tym bardziej bolało. Ręka
powędrowała mi do gardła tak, jakbym
chciała ugasić
płomienie od zewnątrz. Skóra na szyi była dziwna w dotyku. Gładka
i delikatna, a
jednocześnie twarda jak kamień.
Edward
opuścił ręce i delikatnie ujął moją dłoń.
- Chodźmy na
polowanie – zaproponował.
Otworzyłam szeroko oczy gdy ból
związany z pragnieniem ustąpił miejsca szokowi.
Ja? Na
polowanie? Z Edwardem? Ale... jak? Nie wiedziałam, co
robić.
Spojrzał mi w twarz i uśmiechnął się zachęcająco.
-
To łatwe. Wystarczy robić to, co podpowiada instynkt. Nie martw
się. Wszystko ci pokażę. – Gdy nie
odpowiedziałam, uniósł
brwi i uśmiechnął się łobuzersko. – Zawsze myślałem, że
chciałaś popatrzeć, jak
poluję.
Zaśmiałam się (część
mnie wciąż nie mogła wyjść z podziwu dla tego nowego dźwięcznego
odgłosu), bo te
słowa przypomniały mi nasze rozmowy z czasów,
gdy byłam jeszcze człowiekiem. W sekundę
przypomniałam sobie
swoje pierwsze dni z Edwardem – początek mojego życia – tak,
żeby nigdy ich nie
zapomnieć. Nie przypuszczałam, że tak
trudno będzie je wspominać – to było tak, jakbym
próbowała
zobaczyć coś przez mętną wodę. Wiedziałam z
doświadczenia Rosalie, że jeśli będę dostatecznie często
o
tym myślała, to będę pamiętać. Nawet teraz, gdy przede mną i
Edwardem wieczność stała otworem,
nie chciałam zapomnieć
nawet jednej chwili, jaką spędziliśmy razem. Musiałam dopilnować,
żeby ludzkie
wspomnienia trwale zagnieździły się w wampirzej
pamięci.
- Idziemy? – zapytał Edward. Sięgnął po dłoń,
którą wciąż trzymałam na szyi. – Nie chcę, żebyś
cierpiała
– zamruczał cicho. Wcześniej pewnie nie byłabym
nawet w stanie tego usłyszeć.
- Czuję się dobrze –
zapewniłam, tak, jak to miałam zawsze w zwyczaju. – Najpierw
muszę...
Tyle tego było. Nie zadałam jeszcze swoich pytań.
Miałam na głowie ważniejsze rzeczy niż ból gardła.
- Tak?
– tym razem odezwał się Carlisle.
- Chcę zobaczyć
Renesmee.
Dziwnie trudno przyszło mi wymówienie jej imienia.
Moja córka – te słowa były jeszcze trudniejsze.
Wszystko
wydawało mi się takie odległe. Próbowałam przypomnieć sobie, co
było trzy dni temu i
odruchowo wyrwałam ręce z uścisku
Edwarda i położyłam je na brzuchu.
Był płaski, pusty.
Chwyciłam jasny jedwab, którym przykryta była moja skóra i znów
wpadłam w panikę,
podczas gdy jakaś mniej istotna część
mojego umysłu zauważyła, że Alice musiała mnie ubrać, gdy
byłam
nieprzytomna.
Wiedziałam, że nic we mnie nie ma.
Pamiętałam krwawą scenę porodu, ale i tak trudno było mi przyjąć
to
do wiadomości. Wiedziałam, że kochałam dziecko, które
nosiłam w sobie. Dziecko, które nie było już
częścią mnie
mogłam sobie jedynie wyobrażać.
Gdy tak się zastanawiałam,
zobaczyłam, że Edward i Carlisle wymienili porozumiewawcze
spojrzenia.
- O co chodzi – zapytałam.
- Kochanie –
Edward zaczął mnie uspakajać – To chyba nie jest dobry pomysł.
Renesmee jest w połowie
człowiekiem. Jej serce bije, a w
żyłach płynie krew. Dopóki nie będziesz w pełni panowała nad
swoim
pragnieniem... Nie chcesz chyba narażać jej na
niebezpieczeństwo, prawda?
Zmarszczyłam brwi. Oczywiście, że
nie chcę.
Czyli teraz nad sobą nie panowałam? Owszem, byłam
zdezorientowana, rozproszona, ale niebezpieczna?
Dla niej? Dla
mojej córki?
Nie byłam pewna, że to nie prawda, więc
musiałam być cierpliwa. Nie będzie to łatwe. Bałam się,
że
zanim ją zobaczę, zniknie jak sen... w dodatku sen jakiejś
obcej osoby...
- Gdzie ona jest? – wytężyłam słuch i
usłyszałam bijące piętro niżej serce. Słyszałam też inne
ciche
oddechy – jakby osoby na parterze nasłuchiwały
uważnie. Było tam też jakieś pulsowanie i warkot,
których
nie potrafiłam zidentyfikować...
Odgłos serca sprawił, że
znów poczułam głód, a jad napłynął mi do ust.
A więc
musiałam nauczyć się polować zanim ją zobaczę. Moje obce
dziecko.
- Rosalie jest z nią? – spytałam.
- Tak –
Edward odpowiedział krótko. Widziałam, że coś go martwi.
Myślałam, że on i Rose już się
pogodzili. Czyżby znowu
wyniknął jakiś spór? Zanim zaczęłam zadawać pytania ponownie
ujął moje dłonie.
- Czekaj – powiedziałam, próbując się
skoncentrować. – Co z Jacobem? Z Charliem? Co mnie ominęło?
Jak
długo byłam... nieprzytomna?
Edward chyba nie zauważył, że
zawahałam się przy ostatnim słowie. Wymienił za to kolejne
spojrzenie z
Carlislem.
- Coś się stało? –
szepnęłam.
- Nic się nie stało – odpowiedział Carlisle
dziwnym tonem. – Niewiele się zmieniło. Leżałaś
nieświadoma
tylko dwa dni. To dość krótko. Edward świetnie
się spisał. Wstrzyknięcie jadu w serce to był jego
pomysł –
dość innowacyjny. – przerwał. Uśmiechnął się z dumą do
syna, po czym westchnął. – Jacob wciąż
tu jest, a Charlie
przez cały czas wierzy, że jesteś chora. Myśli, że pojechałaś
do Atlanty na badania.
Daliśmy mu zły numer do szpitala i jest
wściekły. Rozmawiał niedawno z Esme.
- Powinnam do niego
zadzwonić... – wymamrotałam do siebie i nagle zdałam sobie
sprawę z kolejnych
trudności. Charlie nie pozna mojego głosu.
Nie zdołam go uspokoić i zacznie cos podejrzewać –
Chwilę...
Powiedziałeś, że Jacob tu jest?
Kolejne
porozumiewawcze spojrzenie.
- Bello – powiedział szybko
Edward. – Mamy wiele do omówienia, ale najpierw trzeba zająć się
tobą.
Pewnie bardzo cierpisz...
Kiedy o tym wspomniał,
przypomniałam sobie o palącym bólu w gardle.
- Ale Jacob... –
szepnęłam.
- Mamy całą wieczność na wyjaśnienia. –
przypomniał mi czułym głosem.
Racja. Mogłam chyba poczekać
na odpowiedź. Pewnie łatwiej będzie mi jej wysłuchać
bez
rozpraszającego ognia w przełyku.
- Niech będzie –
zgodziłam się.
- Czekaj, czekaj, czekaj – Alice wbiegła
tanecznym krokiem na środek pokoju. Tak, jak wcześniej miało
to
miejsce z Edwardem i Carlislem, zaskoczyło mnie piękno jej twarzy.
– Obiecałeś, że będę przy tym! A
co, jeśli natkniecie
się po drodze na coś lustrzanego? – zawołała do brata.
-
Ależ Alice... – Edward próbował się sprzeciwić.
- To
zajmie tylko sekundę! – zapewniła dziewczyna, po czym wybiegła z
pokoju.
Edward westchnął zrezygnowany.
- O czym ona mówi?
– spytałam.
Nie doczekałam się odpowiedzi, bo Alice
wróciła, niosąc ogromne, bogato zdobione lustro z pokoju
Rosalie.
Było prawie dwa razy wyższe od niej i kilka razy szersze.
Jasper
stał tak cicho i spokojnie, że nie zwróciłam na niego uwagi,
odkąd poszedł ku mnie za Carlislem.
Teraz znów się poruszył,
chroniąc Alice. Wpatrywał się we mnie uważnie, bo to ja byłam
zagrożeniem.
Zdawałam sobie sprawę, że sprawdza też mój
nastrój, wiedział więc, jaki szok przeżyłam, patrząc na
jego
twarz.
Dla moich ludzkich oczu blizny pozostałe z
wcześniejszego życia z armią nowonarodzonych na południu
były
niemalże niewidoczne. Tylko przy bardzo jasnym świetle dało się
zauważyć ich zarysy.
Teraz, gdy wszystko widziałam wyraźnie,
blizny Jaspera wydały mi się najbardziej rzucającą się w
oczy
cechą. Nie mogłam oderwać wzroku od pokiereszowanej szyi
i szczęki. Nie mogłam uwierzyć, że nawet
wampir byłby w
stanie przeżyć tyle prób przegryzienia mu gardła.
Instynktownie
przyjęłam pozycję obronną. Każdy wampir, widząc Jaspera
zareagowałby podobnie. Blizny
były jak jaskrawe neony
ostrzegające: niebezpieczny. Ile wampirów próbowało go zabić?
Setki?
Tysiące? Tyle samo, ile zginęło przy tej
próbie?
Jasper zauważył i wyczuł mój niepokój i uśmiechnął
się ponuro.
- Edward miał pretensje, że nie postawiłam cię
przed lustrem przed ślubem – odezwała się Alice,
odwracając
moją uwagę od swojego przerażającego ukochanego – Nie chcę,
żeby znowu mnie zrugał.
- Zrugał? – powtórzył Edward,
unosząc brew.
- Może przesadzam – odpowiedziała obojętnie
i przekręciła lustro w moją stronę.
- A nie robisz tego
przypadkiem wyłącznie dla własnej satysfakcji? – ciągnął
Edward.
Alice puściła do niego oko.
Nie skupiałam się
na ich rozmowie. Przede wszystkim wpatrywałam się w lustro.
W
pierwszym odruchu widoczna w nim nieznajoma postać wydała mi się
niezaprzeczalnie piękna. Równie
piękna, co Alice i Esme.
Stała nieruchomo, a jej nieskazitelna jasna twarz kontrastowała z
ciemnymi,
falami włosów. Ciało miała idealne i silne, skórę
połyskliwą, jak perła.
Po chwili jednak przerażenie wzięło
górę. Kim była ta piękność? Nie mogłam znaleźć w niej
żadnych
swoich cech.
No i te oczy. Wiedziałam, że takie
będą, ale i tak napawały mnie strachem.
Gdy tak patrzyłam i
myślałam, posąg tajemniczej bogini w lustrze nawet nie drgnął,
nie okazał paniki,
jaka we mnie rosła. W końcu jej pełne
wargi poruszyły się.
- Te oczy... – szepnęłam. Nie byłam
w stanie powiedzieć „moje oczy” – jak długo?
-
Ściemnieją po kilku miesiącach – zapewnił Edward spokojnie. –
Zwierzęca krew tłumi ich kolor szybciej
niż tradycyjna dieta.
Najpierw zrobią się bursztynowe, a potem złote.
Moje oczy
będą płonąć czerwienią tak długo?
- Miesiącach? –
powtórzyłam wysokim ze zdenerwowania głosem. Kobieta w lustrze
uniosła idealne brwi,
przez co widziałam szkarłatne tęczówki
jeszcze dokładniej.
Jasper podszedł bliżej, zaalarmowany moim
nagłym niepokojem. Znał się na młodych wampirach aż za
dobrze.
Czyżby moje emocje mogły zwiastować jakiś wybuch?
Nikt mi
nie odpowiedział. Spojrzałam na Edwarda i Alice. Oboje byli
skoncentrowani na czym innym –
reagowali na zachowanie
Jaspera. On słuchał, co je spowodowało, ona sprawdzała, co stanie
się za chwilę.
Wzięłam kolejny głęboki, zbędny oddech.
-
Nie, wszystko w porządku – uspokoiłam ich i zerknęłam jeszcze
raz w lustro – po prostu... będę musiała
się
przyzwyczaić.
Jasper zmarszczył brwi, przez co dwie blizny nad
jego lewym okiem stały się jeszcze wyraźniejsze.
- Nie wiem –
mruknął Edward.
- Jakie pytanie przegapiłam tym razem? –
kobieta w lustrze skrzywiła się.
Edward uśmiechnął się
szeroko.
- Jasper zastanawia się, jak ty to robisz –
wyjaśnił.
- Co robię?
- Jak udaje ci się kontrolować
emocje – odpowiedział Jasper. – Nigdy nie widziałem, żeby
jakiś
nowonarodzony to potrafił, żeby powstrzymywał emocje,
zanim zdążą wziąć nad nim górę.
Zdenerwowałaś się, ale
widząc nasze zaniepokojenie, zdusiłaś w sobie to uczucie,
zapanowałaś nad sobą.
Byłem gotowy ci pomóc, ale nie
potrzebowałaś mnie.
- To źle? – spytałam. Odruchowo
znieruchomiałam, czekając na werdykt.
- Nie – odpowiedział,
ale nie wyglądał na przekonanego.
Edward pogłaskał mnie po
ramieniu.
- Jesteśmy pod wrażeniem, Bello, ale nie możemy
tego pojąć. Nie wiemy też, jak długo będziesz
sobie
radzić.
Zastanowiłam się przez ułamek sekundy. A
więc w każdej chwili mogła mi się podwinąć noga? Mogłam
stać
się potworem?
Nie czułam, żeby coś takiego miało nadejść...
Ale może tego nie dało się przewidzieć.
- Ale co myślisz o
tym? – Alice zapytała niecierpliwie, wskazując na lustro.
-
Sama nie wiem – nie chciałam przyznać, jak bardzo mnie to odbicie
przerażało.
Patrzyłam na tę piękną kobietę o mrożących
krew w żyłach oczach, szukając w niej jakiś znajomych
cech.
Znalazłam coś w kształcie jej ust: gdyby nie zwracać uwagi na jej
oszałamiającą urodę,
zauważyłoby się, że jej górna
warga było trochę zbyt duża w stosunku do dolnej. Odnalezienie
tego
podobieństwa do mnie sprzed przemiany przyniosło mi ulgę.
Skoro jedna cecha pozostała bez zmian, to
może kilka innych
także.
Podniosłam dłoń, a kobieta w lustrze natychmiast
poszła za moim przykładem i także dotknęła swojej
twarzy.
Jej szkarłatne oczy bacznie mnie obserwowały.
Edward
westchnął. Odwróciłam się do niego i uniosłam brew.
-
Zawiedziony? – spytałam beznamiętnym głosem.
- Tak –
przyznał ze śmiechem.
Poczułam, że na twarzy maluje mi się
głęboki szok, a zaraz po tym ból.
Alice warknęła, a Jasper
pochylił się do przodu, czekając, aż stracę kontrolę. Edward
nie zwrócił na nich
uwagi. Objął mnie i pocałował w
policzek.
- Miałem nadzieję, że skoro twój umysł jest teraz
podobny do mojego, to w końcu usłyszę twoje myśli. –
zamruczał.
– A tu jak zwykle zachodzę w głowę, zastanawiając się, co się
dzieje w twojej.
Od razu poczułam się lepiej.
- No cóż
– powiedziałam, zadowolona, że wciąż nie muszę z nim dzielić
myśli – Mój mózg chyba nigdy nie
będzie działał
poprawnie. Ale przynajmniej jestem teraz ładna.
Łatwiej było
żartować, gdy otrząsnęłam się z pierwszego szoku. Gdy znów
poczułam się sobą.
- Bello – Edward zawarczał mi do ucha –
zawsze byłaś ładna.
Odsunął twarz ode mnie i westchnął.
-
No już, już – powiedział do kogoś.
- Co tym razem? –
spytałam.
- Lada chwila przyprawisz Jaspera o białą gorączkę.
Może odetchnie trochę, jak wybierzesz się na
polowanie.
Spojrzałam
na zmartwioną twarz Jaspera i kiwnęłam głową. Nie chciałam
stracić panowania tutaj. Jeżeli
już miało mi się to
przytrafić, to lepiej, żeby w pobliżu były drzewa, a nie
rodzina.
- Dobrze, zapolujmy – żołądek ścisnął mi się
ze zdenerwowania. Uwolniłam się z uścisku Edwarda,
wzięłam
go za rękę i odwróciłam się plecami do piękności w lustrze.
Pierwsze polowanie
-
Okno? – spytałam, patrząc z drugiego piętra.
Właściwie
nigdy nie bałam się wysokości, ale mogąc widzieć dokładnie
wszystkie szczegóły byłam skłonna
zmienić zdanie. Krawędzie
skał zdawały się ostrzejsze niż mogłam to sobie
wyobrażać.
Edward uśmiechnął się.
- To
najwygodniejsze wyjście. Jeśli się boisz, mogę cię znieść.
-
Mamy całą wieczność, a ty żałujesz kilku sekund na zejście po
schodach?
Skrzywił się lekko.
- Renesmee i Jacob są na
dole...
- Och.
Oczywiście, byłam teraz potworem. Musiałam
się trzymać z daleka od zapachów, które mogłyby
wyzwolić
moją dziką stronę. Właściwie to od ludzi, których kochałam.
Nawet, jeśli jeszcze nigdy ich nie
poznałam.
- Czy
Renesmee jest... bezpieczna... tam z Jacobem? – spytałam szeptem.
Wpadło mi do głowy, że to
pewnie serce Jacoba słyszałam
wcześniej. Nasłuchiwałam jak tylko mogłam, lecz słyszałam tylko
jeden
puls. – Nie lubi jej zbytnio.
Edward w dziwny
sposób zacisnął wargi.
- Uwierz mi, jest perfekcyjnie
bezpieczna. Wiem dokładnie co myśli Jacob.
- Oczywiście –
wymruczałam patrząc znów w dół.
- Masz stracha? –
zadrwił.
- Trochę. Nie wiem jak…
Byłam całkiem pewna,
że nasza rodzina stoi z tyłu, patrząc w ciszy. W większości w
ciszy. W pewnej
chwili Emmett zachichotał zduszonym głosem.
Jedna pomyłka i będzie turlał się po podłodze.
A wtedy
zaczną się dowcipy o najbardziej niezgrabnym wampirze
świata...
Poza tym, ta sukienka – Alice musiała włożyć
coś na mnie w momencie, kiedy byłam zbyt zajęta, żeby
zauważyć
– i nie była to rzecz, którą założyłabym na siebie, szykując
się na skoki, czy polowanie. Obcisła
lodowato niebieska
sukienka z jedwabiu? Myślała, że gdzie ja idę? Zaplanowali jakieś
przyjęcie na
potem?
- Patrz na mnie – powiedział
Edward. A potem, zwyczajnym krokiem, zeskoczył z ramy i
upadł.
Patrzyłam dokładnie, analizując ruchy jego mięśni w
kolanach dla odwrócenia uwagi. Dźwięk jego
lądowania był
bardzo cichy, jak gdyby oddzielały nas zamknięte drzwi, albo to
jedynie książka została
gładko położona na blacie
stołu.
Nie wyglądało to na trudne.
Zaciskając zęby dla
większej koncentracji, starałam się skopiować jego ruchy w stronę
pustego
powietrza.
Tak! Ziemia zbliżała się do mnie tak
wolno, że nie pozostawało mi nic innego jak ustawić stopy –
jakie
buty na mnie założyła Alice? Szpilki? Kompletnie
postradała rozum, ustawienie właściwie butów sprawiło
dokładnie
tyle problemów co zrobienie jednego kroku na gładkiej powierzchni.
Byłam zaabsorbowana
tym, żeby uchronić obcasy przed
złamaniem. Moje lądowanie było chyba równie ciche jak
jego.
Uśmiechnęłam się.
- Właśnie.
Proste.
Odpowiedział uśmiechem.
- Bella?
- Tak?
-
To było całkiem zgrabne, nawet jak na wampira.
Zastanowiłam
się przez moment, a potem rozpromieniłam. Gdyby tylko tak mówił,
Emmett by się zaśmiał.
Jeżeli nie okazywał śladu
rozbawienia, to musiała być prawda. To był pierwszy raz w życiu,
kiedy
ktokolwiek powiedział, że zrobiłam coś zgrabnie...
cóż, powiedzmy, że w egzystencji.
- Dziękuję –
odpowiedziałam.
Wtedy zdjęłam srebrne, satynowe buty i
wrzuciłam oba przez okno z powrotem do pokoju. Było to być
może
trochę zbyt mocno, ale słyszałam, że ktoś je złapał zanim
wbiły się w ścianę.
Alice zaczęła marudzić.
- Jej
gust w kwestii ubrań nie poprawił się tak jak równowaga.
Edward
ujął mnie za rękę – nadal nie potrafiłam przyzwyczaić się do
gładkości i przyjemnej temperatury
jego skóry – i
poprowadził przez podwórko aż na skraj rzeki. Podążyłam za nim
bez wysiłku.
Wszystko wyglądało na bardzo proste.
-
Będziemy pływać? – spytałam, kiedy zatrzymaliśmy się nad
brzegiem rzeki.
- Żeby zrujnować twoją śliczną sukienkę?
Nie. Będziemy skakać.
Zacisnęłam wargi, zastanawiając się.
Rzeka była w tym miejscu szeroka na pięćdziesiąt jardów.
-
Ty pierwszy – powiedziałam.
Pogładził mnie po policzku,
odsunął się dwa kroki w tył i rzucił biegiem, wyskakując
dokładnie nad
powierzchnią wody. Przestudiowałam dokładnie
moment, kiedy przemknął nad rzeką, robiąc pod koniec
salto i
znikając gdzieś w lesie po drugiej stronie.
- Przedstawienie
skończone – mruknęłam, słysząc jego niewidzialny
śmiech.
Cofnęłam się na pięć kroków, na wszelki
wypadek.
Nagle, znów się zmartwiłam. Nie tyle o upadek, czy
rany, ale o uszkodzenie lasu.
Zaczęłam powoli, ale nawet teraz
mogłam poczuć siłę, okrutną, straszliwą siłę, drzemiącą w
moich
kończynach. Nagle byłam pewna, że potrafiłabym wykopać
pod rzeką tunel, wydrzeć, lub wygryźć sobie
drogę siłą,
nawet nie zrobiłoby to na mnie wielkiego wrażenia. Wszystko dookoła
mnie, drzewa, krzewy,
skały... nawet dom, wszystko nagle zdało
się przerażająco kruche.
Mając nadzieję, że Esme nie jest
specjalnie przywiązana do drzew znad rzeki, zaczęłam mój
pierwszy
skok. I zatrzymałam się, czując ubranie rozrywające
się na udzie.
Alice!
Cóż, Alice zawsze zdawała się
traktować ubrania, jakby nadawały się do założenia jedynie raz,
więc
pewnie nie będzie za to zła. Wzięłam ostrożny oddech,
starając się opanować siłę drzemiącą w palcach i
postępować
jak najdelikatniej, rozdarłam sukienkę aż do końca uda. Później
odwróciłam się i z drugiej
strony zrobiłam dokładnie to
samo.
Dużo lepiej.
Mogłam usłyszeć zduszony śmiech z
domu, podobnie jak odgłos kogoś zgrzytającego zębami.
Śmiech
dochodził z piętra i parteru, i bardzo łatwo mogłam
wychwycić inny, ostrzejszy, gardłowy śmiech z dołu.
A więc
Jacob też się przyglądał? Mogłam tylko zgadywać co teraz
myślał, co w ogóle jeszcze tu robił. To
przeczyło naszemu
porozumieniu, że kiedyś mi przebaczy, jeśli tylko w pewnym
momencie w dalekiej
przyszłości, gdy będę bardziej pewna,
znów będę mogła zniknąć z jego serca.
Nie odwróciłam
się, żeby popatrzeć na niego teraz, uważając na zmiany swojego
nastroju. Nie byłoby
mądre poddawać się silniejszym emocjom,
które wyprowadziłyby z równowagi także Jaspera.
Musiałam
zapolować, zanim miałam zająć się wszystkim
innym. Musiałam zapomnieć o wszystkim innym, żeby
się
skoncentrować
- Bella? – zawołał Edward spomiędzy
drzew, jego głos był bliższy. – Chcesz zobaczyć jeszcze
raz?
Oczywiście pamiętałam dokładnie każdy szczegół, poza
tym nie chciałam dawać Emmettowi więcej
satysfakcji z mojej
nauki niż to było możliwe. Na rozum – to musi być instynktowne.
Wzięłam więc
głęboki oddech i ruszyłam biegiem w stronę
rzeki.
Nieograniczona ubraniem, nie zatrzymałam się na skraju
rzeki. To było całkiem proste, ustawić prawą
stopę w stronę
ziemi i odbić się, wyrzucając ciało w powietrze. Więcej uwagi
zwracałam na zmniejszenie
siły, by użyć jej jedynie tyle ile
potrzeba, ale też, żeby się nie zmoczyć. Szerokość
pięćdziesięciu
jardów była zbyt mała jak dla mnie...
To
było dziwne, przyprawiające o zawrót głowy, elektryzujące, lecz
krótkie. Zanim minęła sekunda,
byłam na drugim
brzegu.
Spodziewałam się, że ustawione blisko siebie drzewa
będą problemem, ale były zaskakująco pomocne. To
był prosty
dowód na to, że spadłam na ziemię w samym środku lasu,
ześlizgując się łagodnie po gałęziach,
lekko ugięłam
kolana i wylądowałam na palcach, na jednej z nich. Wciąż byłam
blisko piętnaście stóp nad
ziemią, w koronie świerku.
To
było cudowne.
Ponad dźwiękiem swojego melodyjnego śmiechu,
mogłam usłyszeć Edwarda, biegnącego mnie znaleźć.
Mój
skok był prawie dwukrotnie dłuższy niż jego. Kiedy znalazł moje
drzewo, rozszerzył oczy ze
zdziwienia. Zeskoczyłam zręcznie z
gałęzi, lądując obok niego na piętach.
- Ładnie wyszło? –
spytałam zaskoczona jego zachowaniem.
- Bardzo ładnie. –
Uśmiechnął się z aprobatą, ale jego zwykły ton nie mógł ukryć
zdziwienia w oczach.
- Możemy jeszcze raz?
- Skup się
Bello, jesteśmy na polowaniu.
- A, tak – zgodziłam się. –
Polowanie.
- Dogoń mnie... jeśli potrafisz. – Zachichotał i
ruszył biegiem.
Był szybszy niż ja. Nie mogłam sobie
wyobrazić w jaki sposób poruszał nogami aż tak szybko, ale to
było
poza mną. Jakby nie było, byłam silniejsza i na każdy
mój krok przypadały trzy jego. Więc leciałam
razem z nim, u
jego boku, nie do końca prowadząc. Biegnąc nie mogłam powstrzymać
cichego śmiechu,
który jednak nie spowalniał mnie, ani nie
dekoncentrował.
W końcu zrozumiałam dlaczego Edward nigdy nie
uderzył w drzewo biegnąc, a było to pytanie, które
zawsze
mnie zastanawiało. To wszystko było jedynie na podstawie przeczuć,
równowaga pomiędzy
szybkością i przejrzystością. Gdy
schylając się przeskakiwałam i podążałam przez gęsty
las,
podejrzewałam, że wszystko dokoła powinno zamienić się
w jedną, wielką plamę zieleni, ale tak nie było.
Nadal
mogłam dostrzec w szczegółach najmniejszy listek na mijanym
drzewie.
Podmuch szybkości bawił się moimi włosami, sukienka
powiewała za mną i chociaż wiedziałam, że tak nie
powinno
być, poczułam ciepło na swojej skórze. Tak samo jak ściółka
leśna, która dla mojej skóry
wydawała się gładka jak
jedwab.
Las był bardziej żywy niż kiedykolwiek
przypuszczałam, małe zwierzątka, których istnienia nawet
nie
podejrzewałam, chowały się w liściach dookoła. Wszystko
cichło, gdy przechodziliśmy, oddechy
przyspieszały w
przerażeniu. Wyglądało na to, że zwierzęta są bardziej
wyczulone na nasz zapach niż
ludzie. Właściwie to reagowały
odwrotnie do mnie.
Wciąż ostrożnie oddychałam, ale oddech
przychodził z łatwością. Czekałam na ogień rodzący się
w
mięśniach, ale moja siła zdawała się jedynie
rosnąć.
Wyciągałam nogi i wkrótce to on musiał się
pilnować, żeby za mną nadążyć. Zaśmiałam się
znowu,
tryumfalnie, gdy usłyszałam, że został z tyłu. Moje
nagie stopy dotykały ziemi tak rzadko, że czułam się
bardziej
jakbym leciała, niż biegła.
- Bella – zawołał
nieśpiesznie. Nie usłyszałam nic więcej, zatrzymał się.
Chciałam
się zbuntować.
Ale, z westchnieniem, zawróciłam i podbiegłam
lekko do jego boku, kilka jardów w tył. Spojrzałam na
niego z
wyczekiwaniem. Uśmiechał się, unosząc brwi. Był tak piękny, że
mogłabym jedynie patrzeć.
- Chcesz zostać w kraju? –
spytał, rozbawiony. – Czy dobiec do Kanady tego popołudnia?
-
Może być – zgodziłam się, koncentrując bardziej nie na tym, co
mówił, ale na sposobie w jaki poruszały
się jego wargi.
Trudno było nie wypaść z równowagi, gdy wszystko zdawało się
takie świeże w moich
nowych, mocniejszych oczach. – Na co
będziemy polować?
- Łosia. Pomyślałem, że najlepsze będzie
coś łatwiejszego na pierwszy raz… - Pokręcił głową, widząc,
że
mrużę oczy na słowo ,,łatwy”.
Ale nie chciałam
się kłócić, byłam na to zbyt spragniona. Jak tylko pomyślałam
o suchym ogniu w gardle,
stało się to jedyną rzeczą, na
której potrafiłam skupić uwagę. Było coraz gorzej. Moje usta
były
spierzchnięte jak po przebywaniu w pełnym czerwcowym
słońcu w Dolinie Śmierci.*
- Gdzie? – spytałam,
rozglądając się wśród drzew niecierpliwie. Teraz, kiedy
zwróciłam uwagę na głód,
wyparł on wszystko inne z mojej
głowy, sprawiając, że zniknęły wszystkie myśli o tym, jak by to
było,
gdybym podbiegła do Edwarda, dotknęła ustami jego
ust... tylko głód. Nie mogłam od niego uciec.
* Dolina
Śmierci (w org. Death Valley) – najsuchsza, najcieplejsza i
największa dolina w USA. Zarejestrowano tam drugą
największą
temperaturę na świecie. W czerwcu sięga ona
około 42 °C. (przyp. tłum.)
- Poczekaj chwilę –
powiedział, opierając dłonie na moich ramionach. Natarczywość
pragnienia zmalała
pod jego dotykiem.
- Teraz zamknij oczy
– wyszeptał. Kiedy posłusznie spełniłam polecenie, uniósł
dłoń, dotykając mojego
policzka. Poczułam jak mój oddech
przyśpiesza, znów staje się krótki, w oczekiwaniu na rumieniec,
który
nigdy się nie pojawił.
- Słuchaj – poinstruował
Edward. – Co słyszysz?
Wszystko – tak chciałam
odpowiedzieć, jego cudowny głos, oddech, wargi, uderzające o
siebie, kiedy
mówił, szept ptaków, czyszczących skrzydła,
ich bicie serc, liście ocierające się o siebie, cichutkie
odgłosy
mrówek, zdążających jedna za drogą do pobliskiego drzewa. Ale
wiedziałam, że ma na myśli coś
innego od cichych odgłosów
życia, które mnie otaczały. Dookoła nas była otwarta przestrzeń,
wiatr
przeczesywał trawę w odmienny sposób, słychać było
cichy chrzęst kamieni w przełęczy. A tam, w
pobliżu zapachu
wody, usłyszałam mlaskanie języków, głośne bębnienie serc,
pompujących strumienie
krwi.
Poczułam, że pragnienie
zatyka mi gardło.
- Przełęczą na północny wschód?
-
Tak – powiedział aprobującym głosem.- Teraz... poczekaj na
kolejny podmuch i... co czujesz?
W większości jego – jego
dziwny miodowo-liliowo-słoneczny zapach. Ale także próchniejącą
ziemię i
mech, zapach wiecznie zielonych roślin, ciepłą,
niemal orzechową woń gryzoni, kryjących się w
drzewach.. A
potem, szukając znów, znalazłam czysty zapach wody, który
zaskakująco nieco uspokoił
pragnienie. Skupiłam się na tym,
co kryło się za wodą i znalazłam woń, którą wcześniej
przeoczyłam,
skupiając się na biciu serc. Inne ciepło,
zapach, bogaty i pociągający, mocniejszy niż inne. Nagle
straciłam
go. Zmarszczyłam nos.
Zachichotał.
- Tak, trochę czasu
zajmuje, żeby się tego nauczyć.
- Trzy? – spróbowałam
zgadnąć.
- Pięć. Są jeszcze dwa inne, ukryte dalej.
-
I co teraz mam zrobić?
Jego głos brzmiał, jakby się
uśmiechał.
- A jak myślisz, co powinnaś zrobić?
Pomyślałam
o tym, trzymając nadal zamknięte oczy, wsłuchując się i węsząc
zapach. Kolejny atak
pragnienia wybuchnął w mojej świadomości
i nagle ciepło, tamten zapach, już nie były takie niepożądane.
W
końcu to było coś ciepłego i mokrego w moich ustach. Otworzyłam
oczy.
- Nie myśl o tym – zaproponował, zabierając dłoń z
mojej twarzy i odsuwając się krok w tył. - Po prostu
idź za
instynktem.
Pozwoliłam sobie podążyć za wonią, uważnie
wyglądając miejsca, w którym polana kończyła się ostro,
skąd
dochodził zapach. Moje ciało podążało za nim automatycznie w
stronę skraju lasu. Z przodu mogłam
zobaczyć wielkiego samca,
z dużym, ostro zakończonym porożem na głowie i cztery inne
zwierzęta,
pokryte plamami światła.
Skoncentrowałam się
na zapachu samca, plamie gorąca, pulsującej na jego karku
najcieplej. Tylko
trzydzieści jardów, taka odległość nas
dzieliła, dwa lub trzy skoki. Przygotowywałam się do
pierwszego.
Ale gdy moje mięśnie zamarły w napięciu, wiatr
się wzmocnił, zmieniając kierunek na południowy.
Nie
przestałam myśleć przedzierając się przez drzewa ścieżką
prostopadłą do tej, którą miałam
podążać wcześniej.
Wystraszyłam jelenia gnając za nowym zapachem tak pociągającym,
że nie miałam
wyboru. To była konieczność.
Woń
zawładnęła mną całkowicie. Tropiłam ją zdesperowana, świadoma
jedynie pragnienia i zapachu,
który był obietnicą ukojenia.
Pragnienie pogorszyło się, było teraz tak bolesne, że mieszało
resztę moich
myśli i zaczęło przypominać ogień jadu w
moich żyłach.
Istniała jedna rzecz, która miała
jakiekolwiek szanse przełamać moją szaleńczą koncentrację,
instynkt
potężniejszy, bardziej pierwotny, niż potrzeba
ugaszenia ognia – był to odruch obrony przed
niebezpieczeństwem.
Instynkt samozachowawczy.
Nagle wyostrzyłam czujność – ktoś
mnie śledził. Pociąg nieodpartego zapachu walczył z impulsem
by
odwrócić się i chronić mojej zdobyczy. Pomruk budował
się w mojej piersi, wargi samoistnie ściągnęły
się by
wyeksponować zęby. Moje stopy zwolniły, potrzeba ochrony pleców
ścierała się z pożądaniem
zaspokojenia pragnienia.
Wtedy
usłyszałam jak zbliża się mój prześladowca i obrona wzięła
górę. Kiedy się obracałam, rosnący
dźwięk wydobył się z
mojego gardła, a potem wyrwał na zewnątrz.
Pechowe warknięcie
pochodzące z moich własnych ust było tak niespodziewane, że na
chwilę mnie
otrzeźwiło. Zaniepokoiło mnie i oczyściło moje
myśli na krótką chwilę – stworzona przez pragnienie
mgła
odeszła, jednak teraz wybuchło ono żywym ogniem.
Wiatr
zmienił kierunek, przynosząc woń mokrej ziemi i nadchodzącego
deszczu, uwalniając mnie z
gorejącego uścisku innego zapachu
– zapachu tak rozkosznego, że mógł pochodzić jedynie od
człowieka.
Edward zawahał się kilka stóp dalej wznosząc
ręce, jakby chciał mnie objąć – lub powstrzymać. Jego
twarz
była skupiona i czujna, kiedy zamarłam przerażona.
Zdałam
sobie sprawę, że miałam zamiar go zaatakować. Silnym szarpnięciem
wyprostowałam się z mojej
postawy obronnej. Wstrzymałam
oddech ponownie się skupiając, obawiając się potęgi
zapachu
nadchodzącego z południa.
Zobaczył rozsądek
powracający na moją twarz i postąpił krok w moją stronę
opuszczając ręce.
- Muszę się stąd wydostać –
wykrztusiłam przez zęby zużywając całe powietrze, które
miałam.
Zdumienie przemknęło po jego twarzy.
- Możesz
odejść?
Nie miałam czasu by zapytać go, co miał na myśli.
Wiedziałam, że umiejętność trzeźwego myślenia
będzie
trwała tak długo, jak długo będę w stanie powstrzymać się od
myślenia o…
Znów zerwałam się do biegu, sprintem,
najszybciej jak mogłam, całkowicie koncentrując się na
niemiłym
uczuciu braku jakichkolwiek doznań, co wydawało się
być jedyną reakcją mojego ciała na brak tlenu.
Moim jedynym
celem było biec wystarczająco daleko, żeby zupełnie zostawić za
sobą zapach.
Niemożliwy do odnalezienia, nawet, jeśli
zmieniłabym zdanie…
Po raz kolejny zdałam sobie sprawę, że
ktoś za mną podąża, ale tym razem byłam świadoma. Walczyłam
z
instynktem był zrobić wdech – by użyć zapachów w powietrzu by
upewnić się, że to Edward. Nie
musiałam długo walczyć;
mimo, że biegłam szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, pędząc
jak kometa
najprostszą ścieżką, jaką mogłam znaleźć
między drzewami; Edward zrównał się ze mną po krótkiej
chwili.
Nawiedziła mnie nowa myśl i zamarłam ze stopami przyrośniętymi
do podłoża. Byłam pewna, że
znajdowałam się już w
bezpiecznym miejscu, ale wstrzymywałam oddech tak na wszelki
wypadek.
Edward wystrzelił obok mnie zaskoczony, że nagle
zastygłam w bezruchu. Zawrócił i w tej samej
sekundzie był u
mego boku. Położył dłonie na moich ramionach i wpatrywał się w
moje oczy, zdumienie
było ciągle dominującym uczuciem na jego
twarzy.
- Jak to zrobiłaś? – zapytał niecierpliwie.
-
Pozwoliłeś mi wcześniej wygrać, prawda? – odpowiedziałam,
ignorując jego pytanie. A myślałam, że tak
dobrze mi
poszło!
Kiedy otworzyłam usta posmakowałam powietrza – było
teraz czyste, bez śladu fascynującego zapachu
torturującego
moje pragnienie. Wzięłam ostrożny wdech.
Wzruszył ramionami,
a potem potrząsnął głową, nie pozwalając mi zmienić tematu.
-
Bello, jak ty to zrobiłaś?
- Jak uciekłam? Wstrzymałam
oddech.
- Ale jak przerwałaś tropienie?
- Kiedy zbliżyłeś
się do mnie… Przepraszam za to co się stało.
- Dlaczego
mnie przepraszasz? To ja byłem okropnie lekkomyślny. Założyłem,
że nikt nie znajdzie się
tak daleko od szlaku, ale powinienem
wcześniej sprawdzić. Taki głupi błąd! Nie masz za co
przepraszać.
- Ale warknęłam na ciebie! - Ciągle przerażało
mnie, że byłam fizycznie zdolna do takiego bluźnierstwa.
-
Oczywiście, że to zrobiłaś. To całkiem naturalne. Ale nie mogę
zrozumieć, jak udało ci się uciec.
- Co innego mogłam
zrobić? – spytałam. Jego postawa zmieszała mnie – jak to się
według niego miało
skończyć? – To mógł być ktoś, kogo
znałam!
Zaskoczył mnie, nagle wybuchając głośnym śmiechem,
odrzucając głowę do tyłu. Dźwięk odbił się od
drzew.
-
Dlaczego się ze mnie śmiejesz?
Przestał w tym samym momencie
i zauważyłam, że znów jest czujny.
Panuj nad tym, pomyślałam
do siebie. Musiałam kontrolować mój temperament. Zupełnie jakbym
była
młodym wilkołakiem, a nie wampirem.
- Nie śmieję
się z ciebie, Bello. Śmieję się, bo jestem w szoku. A jestem w
szoku, bo jesteś
zdumiewająca.
- Dlaczego?
- Nie
powinnaś być w stanie zrobić żadnej z tych rzeczy. Nie powinnaś
być taka.... taka rozsądna. Nie
powinnaś być w stanie stać
tu i dyskutować ze mną tak chłodno i spokojnie. I najbardziej z
tych
wszystkich rzeczy, nie powinnaś być zdolna przerwać w
trakcie polowania wyczuwając w powietrzu
ludzki zapach. Nawet
dojrzałe wampiry mają z tym problem – zawsze bardzo ostrożnie
wybieramy
miejsce polowania, żeby nie sprowadzić się na
ścieżkę pożądania. Bello, zachowujesz się, jakbyś miała
za
sobą dekady, nie dni wampirzego życia.
- Och – Ale
wiedziałam, że będzie ciężko. To dlatego byłam tak czujna.
Spodziewałam się, że będzie
trudno.
Położył znów
dłonie na mojej twarzy, a jego oczy były pełne zdumienia.
-
Czego bym nie oddał, by móc wejrzeć w twoje myśli na tę jedną
chwilę.
Tak potężne emocje. Byłam przygotowana na
pragnienie, ale nie na to. Wiedziałam, że nie będzie tak
samo,
kiedy mnie dotknie. Było inaczej. To było silniejsze.
Wyciągnęłam
rękę i podążałam nią za rysami jego twarzy; moje palce
zatrzymały się na jego ustach.
- Myślałam, że nie poczuję
się tak przez długi czas? – Moja niepewność zamieniła słowa w
pytanie. – Ale
ciągle cię pragnę.
Mrugnął zdumiony
-
Jak możesz w ogóle się na tym skupić? Nie jesteś nieznośnie
spragniona?
Oczywiście, że teraz byłam, teraz, kiedy znów mi
o tym przypomniał!
Spróbowałam przełknąć, następnie
westchnęłam zamykając oczy tak jak wcześniej, by móc
się
skoncentrować. Pozwoliłam, by moje zmysły krążyły
swobodnie, tym razem byłam spięta, w razie
ponownego
gwałtownego ataku rozkosznej zakazanej woni.
Edward opuścił
ręce nawet nie oddychając, kiedy wsłuchiwałam się głębiej i
głębiej w sieć zielonego
życia, szukając wśród zapachów
i dźwięków czegoś, co nie byłoby zupełnie odrażające dla
mojego
pragnienia. Był tam ślad czegoś innego, jakiś słaby
trop prowadzący na wschód…
Gwałtownie otworzyłam oczy
wciąż skupiając wyostrzone zmysły, odwróciłam się i cicho
pognałam na
wschód. Ziemia od razu gwałtownie rozbryznęła
się pod moimi stopami, biegłam w łowieckiej postawie
blisko
ziemi. Raczej to czułam, niż słyszałam.
Edward był ze mną,
cicho unosząc się wśród drzew, pozwalając mi
prowadzić.
Roślinność przerzedzała się, kiedy wspinaliśmy
się wyżej; zapach smoły i żywicy stał się silniejszy, tak
jak
trop, którym podążałam – był to ciepły zapach, ostrzejszy i
bardziej pociągający niż woń jelenia. Po
kilku sekundach
mogłam usłyszeć stłumione stąpanie ogromnych stóp, dużo
subtelniejsze niż stukot
kopyt. Dźwięk unosił się w górze
– raczej w koronach drzew niż na ziemi. Bez zastanowienia
przedarłam
się przez gałęzie osiągając strategiczną
pozycję w połowie wysokości imponującej srebrnej jodły.
Miękkie
uderzenia łap nadal ukradkowo rozlegały się, z tym, że teraz pode
mną; głęboka woń była teraz
bardzo blisko. Moje oczy
zlokalizowały ruch połączony z odgłosem i zobaczyłam
żółtobrązową skórę
wspaniałego kota prześlizgującego
się wzdłuż szerokiej gałęzi świerku w dole i na lewo ode mnie.
Był
duży – przynajmniej cztery razy cięższy niż ja. Jego
oczy były skupione pod nim, na ziemi; kot też
polował.
Złapałam woń czegoś mniejszego, mdłego w porównaniu do aromatu
mojej ofiary, kulącego się ze
strachu w zaroślach poniżej
drzew.
Ogon lwa drgnął spazmatycznie, kot przygotował się do
skoku.
Odbiłam się delikatnie i poszybowałam przez powietrze
lądując na gałęzi. Poczuł drżenie drzewa i
odwrócił się,
rycząc z zaskoczeniem i buntem. Przeciął pazurami przestrzeń
między nami z oczami
jaśniejącymi furią. Nieprzytomna z
pragnienia, zignorowałam jego obnażone kły i zakrzywione pazury
i
rzuciłam się na niego przygważdżając nas do leśnego
podłoża.
Nie wiem, czy można było nazwać to walką.
Jego
wierzgające łapy mogły równie dobrze być pieszczącymi palcami,
biorąc pod uwagę wpływ, jaki
miały na moją skórę. Jego
zęby nie mogły przebić się przez moje ramię czy gardło. Jego
ciężar był
niczym.
Moje zęby niezawodnie zlokalizowały
jego gardło, a jego instynktowny opór był żałośnie słaby w
starciu z
moją siłą. Moje szczęki zacisnęły się dokładnie
w punkcie, gdzie koncentrował się ciepły strumień.
Wymagało
to tyle samo wysiłku, co wgryzanie się w masło. Moje zęby były
niczym stalowe brzytwy;
przecięły futro, tłuszcz i mięśnie,
jakby ich tam nie było.
Nie smakowało to dobrze, ale krew była
gorąca i mokra, i ukoiła dokuczliwe, swędzące pragnienie,
kiedy
piłam w pożądliwym pośpiechu. Walka kota stawała się
coraz słabsza, a jego wrzaski krztusiły się z
bulgotem.
Ciepło krwi rozlało się po całym moim ciele, ogrzewając nawet
opuszki i palce u stóp.
Lew znieruchomiał zanim skończyłam.
Kiedy już prawie wypiłam całą jego krew pragnienie znów
zapłonęło,
ale odepchnęłam padlinę od siebie z
obrzydzeniem. Jak mogłam po tym wszystkim wciąż być
spragniona?
Szarpnęłam się i wyprostowałam jednym krótkim
ruchem. Stojąc uświadomiłam sobie, że wyglądam
strasznie.
Obróciłam głowę do tyłu i próbowałam poprawić sukienkę.
Pazury, które były tak bezsilne
wobec mojej skóry osiągnęły
więcej, jeśli chodzi o cieniutką satynę.
- Hmm –
powiedział Edward. Podniosłam wzrok, żeby zobaczyć Edwarda
pochylającego się swobodnie nad
pniem drzewa, przypatrującego
się mi troskliwym wzrokiem.
- Podejrzewam, że mogłam zrobić
to lepiej. – Pokrywał mnie brud, miałam splątane włosy, moja
sukienka
była poplamiona krwią i wisiała w strzępach. Edward
nie wracał do domu z wypraw łowieckich w takim
stanie.
-
Zrobiłaś to doskonale – zapewnił mnie. – Po prostu… nie
powinno być mi tak trudno na to patrzeć.
Zmieszana uniosłam
brwi.
- To wbrew naturze – wyjaśnił – pozwalać ci siłować
się z lwem. Cały czas miałem napady lękowe.
- Głuptas z
ciebie.
- Wiem. Ciężko pozbyć się dawnych nawyków. W każdym
razie, podobają mi się ulepszenia twojej
sukienki.
Jeśli
mogłabym cię zaczerwienić, zrobiłabym to. Zmieniłam temat.
-
Dlaczego ciągle czuję pragnienie?
- Bo jesteś
młoda.
Westchnęłam.
- I podejrzewam, że w pobliżu nie
ma innych górskich lwów?
- Jest trochę jeleni.
Zrobiłam
minę.
- Nie pachną przyjemnie.
- Roślinożercy.
Mięsożercy pachną bardziej jak ludzie. – wyjaśnił.
- Nie
dokładnie jak ludzie. – nie zgodziłam się, starając się
zapomnieć.
- Możemy zawrócić. – powiedział uroczyście,
ale w jego oczach pojawił się złośliwy
błysk.- Ktokolwiek
to był, jeśli był mężczyzną nie przejąłby się śmiercią,
gdybyś to ty ją przyniosła. -
Ponownie omiótł wzrokiem
resztki mojej sukienki. – Właściwie to kiedy cię zobaczą,
pomyślą, że już nie
żyją i są w niebie.
Wywróciłam
oczami i parsknęłam.
- Chodźmy zapolować na śmierdzących
roślinożerców.
Biegnąc w stronę domu znaleźliśmy ogromne
stado mulaków*. Teraz, kiedy już wiedziałam jak to robić,
mógł
polować ze mną. Powaliłam wielkiego jelenia, robiąc prawie tyle
samo zamieszania co z lwem.
Skończył z dwoma, zanim ja
uporałam się z jednym i nie zmierzwił sobie nawet włosów, nie
zrobił ani
jednej plamki na koszuli. Goniliśmy rozproszone i
przerażone stado, lecz zamiast znów się posilać,
obserwowałam
uważnie, jak udaje mu się polować tak zgrabnie.
Za każdym
razem, życząc sobie, żeby Edward nie musiał mnie opuszczać
udając się na polowanie, w
sekrecie czułam delikatną ulgę.
Ponieważ byłam pewna, że patrzenie na to byłoby
straszne.
Przerażające. Że patrzenie na niego kiedy poluje w
końcu sprawi, że zacznie wyglądać dla mnie jak
wampir.
*
Mulak (Odocoileus hemionus) – gatunek jelenia. (przyp.
tłum.)
Oczywiście z tej perspektywy było to zupełnie coś
innego, teraz, kiedy sama byłam już wampirem. Ale
miałam
wątpliwości, czy nawet moje ludzkie oczy nie dostrzegłyby w tym
piękna.
Obserwowanie Edwarda polującego było zaskakująco
zmysłowym doświadczeniem. Jego łagodny skok był
niż niczym
atak węża; jego dłonie były tak pewne, tak silne, tak całkowicie
niezawodne; jego pełne usta
wyglądały doskonale kiedy
wdzięcznie rozdzielały się na błyszczących zębach. Był
wspaniały. Poczułam
nagły przypływ dumy i pożądania. Był
mój. Nic nigdy go ode mnie nie oddzieli. Byłam zbyt silna by dać
się
oderwać od jego boku.
A on był bardzo szybki.
Odwrócił się do mnie i wpatrywał z zainteresowaniem jak
rozkoszuję się jego
widokiem.
- Już nie jesteś
spragniona? – zapytał.
Wzruszyłam ramionami.
-
Rozpraszasz mnie. Jesteś w tym dużo lepszy niż ja.
- Stulecia
praktyki – Uśmiechnął się. Uroczy, miodowo złoty odcień jego
oczu wprawiał mnie w
zakłopotanie.
- Tylko jedno –
poprawiłam go.
Zaśmiał się.
- Skończyłaś na dzisiaj?
Czy chcesz kontynuować?
- Myślę, że skończyłam. – Byłam
pełna, chyba nawet za bardzo. Nie wiedziałam ile jeszcze
płynu
pomieściłoby moje ciało, ale płomień w moim gardle
był tylko stłumiony. Jak już mówiłam, wiedziałam, że
pragnienie
było nieuchronną częścią tego życia.
I było
warto.
Czułam, że mogę się kontrolować. Może moje poczucie
bezpieczeństwa było fałszywe, ale w końcu nikogo
dziś nie
zabiłam. Jeśli mogłam wytrzymać z obcymi ludźmi, to czy będę w
stanie znieść wilkołaki i pół
wampirze dziecko, których
kochałam?
- Chcę zobaczyć Renesmee. – powiedziałam. Teraz,
kiedy moje pragnienie zostało okiełznane, a chyba
nigdy nie
uda mi się całkowicie go zaspokoić, ciężko było mi zapomnieć o
wcześniejszych zmartwieniach.
Próbowałam pogodzić obcą
osobę, którą była moja córka, z istotą, którą kochałam trzy
dni temu. Tak
dziwnie i źle się czułam nie nosząc jej już w
sobie. Byłam pusta, czułam się nieprzyjemnie.
Wyciągnął do
mnie dłoń. Ujęłam ją, a jego skóra wydawała się cieplejsza
niż przedtem. Jego policzki były
delikatnie zarumienione,
cienie spod oczu zniknęły.
Nie mogłam powstrzymać się by
ponownie nie pogłaskać jego twarzy. I jeszcze raz.
Prawie
zapomniałam, że czekam na reakcję na moją prośbę patrząc w te
lśniące złociste oczy.
Było prawie tak samo ciężko, jak
odwrócić się od zapachu ludzkiej krwi, ale stanowczo trzymałam
się
potrzeby ostrożności, kiedy wspięłam się na palce i
zacisnęłam ramiona wokół niego. Delikatnie.
Jego ruchy nie
były już tak niepewne; jego ręce zacisnęły się wokół mojej
talii i przycisnęły ciasno do
jego ciała. Jego usta natarły
na moje, ale teraz wydawały się miękkie. Moje usta już nie
dostosowywały
kształtu do jego warg; radziły sobie same.
Tak
jak wcześniej, czułam jakby dotyk jego skóry, ust, dłoni tonął
w mojej gładkiej, twardej skórze i
moich nowych kościach.
Przenikał do wnętrza mojego ciała. Nie wyobrażałam sobie, że
można kochać go
bardziej niż wcześniej. Mój stary mózg nie
był w stanie przechować aż tyle miłości. Moje stare serce
nie
było silne na tyle, by ją znieść.
Może to była część
mnie, którą ze sobą przyniosłam by nasiliła się w tym nowym
życiu. Jak współczucie
Carlisle’a czy poświęcenie Esme.
Prawdopodobnie nigdy nie będę w stanie robić niczego
interesującego
czy wyjątkowego jak Edward, Alice i Jasper.
Może po prostu będę kochała Edwarda mocniej niż
ktokolwiek
w historii świata kochał kogoś innego.
Mogłam z tym
żyć.
Pamiętałam pewne fragmenty – wplatanie palców w jego
włosy, kreślenie kształtów na jego piersi – ale
inne
aspekty pozostały nowe. On był nowy. Było to zupełnie inne
doświadczenie – Edward całujący mnie
bez lęku, z pełną
mocą. Zareagowałam na to nasilenie i nagle zaczęliśmy spadać.
-
Ups – powiedziałam, a on śmiał się pode mną. – Nie chciałam
tak cię atakować. W porządku?
Pogłaskał mnie po twarzy.
-
Odrobinę lepiej niż w porządku. - I wtedy przez jego twarz
przemknął cień zakłopotania.
- Renesmee? – zapytał
niepewnie, próbując ustalić czego w tej chwili chcę najbardziej.
Bardzo trudne
pytanie - chciałam tylu rzeczy na raz.
Mogę
powiedzieć, że nie był przeciwko podróży powrotnej, a mi trudno
było myśleć o czymś więcej niż
jego skórze na mojej –
naprawdę nie pozostało tak wiele z tej sukienki.
Ale moje
wspomnienia Renesmee, przed i po porodzie stawały się bardziej i
bardziej nierealne. Bardziej
nieprawdopodobne. Wszystkie
wspomnienia, jakie miałam, były ludzkimi wspomnieniami; przylgnęła
do
nich aura iluzji. Nic, czego nie widziałam tymi oczami, nie
dotykałam tymi dłońmi nie zdawało mi się
prawdziwe.
Z
każdą minutą ta mała obca osóbka stawała się coraz mniej
prawdziwa.
- Renesmee – zgodziłam się smutno i podniosłam
się, ciągnąc go za sobą.
Obiecał
Rozmyślania
o Renesmee sprowadziły ją do tego pierwszoplanowego miejsca w moim
dziwnym, nowym i
przestronnym, ale także roztargnionym umyśle.
Tyle pytań.
- Opowiedz mi o niej – nalegałam, kiedy ujął
moją dłoń. Ledwie nas to spowolniło.
- Jest jak nic innego
na świecie – powiedział mi, a dźwięk niemalże pobożnej czci
znów dał się usłyszeć w
jego głosie.
Poczułam ostre
ukłucie zazdrości o tę nieznajomą istotę. On ją znał, a ja
nie. To nie fair.
- Jak bardzo przypomina ciebie? A jak bardzo
mnie? W każdym razie, taką, jaka byłam.
- Wygląda na to, że
jest to dość sprawiedliwie podzielone.
- Jest ciepłokrwista –
zapamiętałam.
- Tak. Jej serce bije, chociaż dzieje się to
trochę szybciej niż u człowieka. Temperatura jej ciała jest
także
odrobinę wyższa niż normalnie. Sypia.
- Naprawdę?
-
Nawet całkiem dobrze, jak na noworodka. Jesteśmy jedynymi rodzicami
na świecie, którzy nie muszą
spać, a nasze dziecko już
przesypia noce. – Zachichotał.
Spodobał mi się sposób, w
jaki powiedział nasze dziecko. Uczyniło ją to bardziej
prawdziwą.
- Ma dokładnie twój kolor oczu - więc jednak tego
nie straciliśmy. - Uśmiechnął się do mnie - są takie
piękne.
-
A wampirze cechy? – spytałam.
- Jej skóra wydaje się tak
nieprzenikalna, jak nasza. Nie żeby ktoś myślał, by to
sprawdzić.
Mrugnęłam, odrobinę zszokowana.
- Oczywiście
nikt tego nie zrobi – zapewnił mnie znowu – Jej dieta… więc,
preferuje krew. Carlisle
kontynuuje także próby przekonania
jej do picia jakichś dziecięcych mieszanek, ale ona nie ma do
tego
zbyt dużo cierpliwości. Nie mogę powiedzieć, żebym
miał jej to za złe - okropnie śmierdząca sprawa,
nawet jak
na ludzkie jedzenie.
Otwarcie się na niego gapiłam. Powiedział
to tak, że zabrzmiało, jakby z nią rozmawiał.
- Przekonać
ją?
- Jest inteligentna, zadziwiająco, i rozwija się w
niezmiernie szybkim tempie. Mimo, że nie mówi –
jeszcze –
komunikuje się całkiem efektywnie.
- Nie. Mówi.
Jeszcze.
Zwolnił tempo, pozwalając mi przyjąć to do
wiadomości.
- Co masz na myśli mówiąc, że komunikuje się
efektywnie? – domagałam się.
- Myślę, że łatwiej ci
będzie… samej się przekonać. Raczej ciężko to
wytłumaczyć.
Zastanowiłam się nad tym. Wiedziałam, że dużo
muszę zobaczyć na własne oczy, zanim stanie się to
prawdziwe.
Nie byłam jednak pewna, na jak wiele byłam przygotowana, więc
zmieniłam temat.
- Dlaczego Jacob wciąż tam jest? –
spytałam – Jak może to znieść? I czy powinien? – Mój
dźwięczny
głos zadrżał odrobinę.- Dlaczego musi bardziej
cierpieć?
- Jacob nie cierpi. – powiedział dziwnym, innym
tonem – Jednak jestem chętny by zmienić ten stan –
dodał
Edward przez zęby.
- Edward! – syknęłam, szarpiąc go by
się zatrzymał (poczułam delikatny dreszcz zadowolenia, że byłam
w
stanie to zrobić). – Jak możesz tak mówić? Jacob
poświęcił wszystko, żeby nas chronić! To, co przeze
mnie
przeszedł…! – Wzdrygnęłam się na przyćmione wspomnienie
wstydu i poczucia winy. Teraz
wydawało mi się dziwne, że
wtedy tak bardzo go potrzebowałam. Uczucie braku, kiedy jego nie
było w
pobliżu zniknęło; musiała to być ludzka słabość.
-
Przekonasz się, jak mogę tak mówić – Edward wymamrotał –
Obiecałem mu, że pozwolę mu to
wytłumaczyć, ale wątpię,
że ty zobaczysz to w innym świetle. Chociaż często mylę się co
do twoich
myśli, nieprawdaż? – Zacisnął usta i wpatrzył
się we mnie.
- Wyjaśnić co?
Edward potrząsnął
głową.
- Obiecałem. Mimo, że nie wiem, czy jestem mu teraz
cokolwiek winien… - Zacisnął zęby.
- Edward, nie rozumiem.
– Targały mną frustracja i oburzenie.
Pogłaskał mnie po
policzku, a potem uśmiechnął się delikatnie, kiedy moja twarz
wygładziła się w
odpowiedzi; pożądanie momentalnie
zawładnęło rozdrażnieniem.
- To trudniejsze, niż sobie
wyobrażam, wiem. Pamiętam.
- Po prostu nie lubię czuć się
zdezorientowana.
- Wiem. Więc doprowadźmy cię do domu, żebyś
mogła zobaczyć to sama. – jego oczy prześlizgnęły się
po
pozostałościach mojej sukienki, kiedy wspomniał o powrocie do domu
i zmarszczył brwi.
- Hmm. – Po pół sekundy rozmyślania,
rozpiął swoją białą koszulę i przytrzymał ją dla mnie, bym
mogła
włożyć ręce.
- Aż tak źle?
Uśmiechnął
się szeroko.
Wsunęłam ręce w rękawy koszuli i natychmiast
zapięłam ją nad moim poszarpanym stanikiem.
Oczywiście teraz
został bez koszuli i niemożliwe było, żeby mnie to nie
rozpraszało.
- Wyprzedzę cię – powiedziałam, a potem
ostrzegłam – tylko tym razem nie przegrywaj specjalnie!
Puścił
moją dłoń i uśmiechnął się szeroko.
- Na twój
znak…
Znalezienie drogi do mojego nowego domu było prostsze
niż podążanie w dół ulicy Charliego, do tego
starego. Nasz
zapach zostawiał wyraźny i łatwy do odszukania ślad, nawet kiedy
biegłam najszybciej jak
mogłam.
Edward wyprzedzał mnie,
kiedy dotarliśmy do rzeki. Wykorzystałam szansę i wykonałam skok
wcześnie,
próbując użyć mojej wyjątkowej siły, by
wygrać.
- Ha! – rozradowałam się, kiedy usłyszałam, że
moje stopy dotknęły trawy pierwsze.
Czekając aż wyląduje,
usłyszałam coś, czego się nie spodziewałam. Coś głośnego i
znajdującego się o
wiele za blisko. Łomoczące serce.
Edward
był u mego boku w tej samej sekundzie, rękami mocno przytrzymując
mnie za przedramiona.
- Nie oddychaj – ostrzegł mnie
szybko.
Próbowałam nie panikować, kiedy przystanęłam w pół
oddechu. Moje oczy były jedynym, co się poruszało,
obracały
się instynktownie, by odnaleźć źródło dźwięku.
Jacob
stał na linii, gdzie las dotykał trawnika Cullenów, z rękami
opuszczonymi wzdłuż ciała, z ciasno
zaciśniętą szczęką.
Usłyszałam teraz dwa większe serca niewidzialne w lesie za nim i
słaby chrzęst
paproci pod ogromnymi, stąpającymi łapami.
-
Ostrożnie, Jacob – powiedział Edward. Warknięcie z lasu
potwierdziło zaniepokojenie w jego głosie. –
Może nie jest
to najlepszy sposób...
- Myślisz, że lepiej będzie dopuścić
ją najpierw do dziecka? – wtrącił Jacob – Bezpieczniej
będzie
zobaczyć, jak Bella poradzi sobie ze mną. Szybko się
regeneruję.
To był test? By zobaczyć, czy jestem w stanie nie
zabić Jacoba, zanim będę próbowała nie zabić
Renesmee?
Było mi nie dobrze i to w najgorszy sposób – nie miało to nic
wspólnego z moim żołądkiem,
jedynie z umysłem. Czy to był
pomysł Edwarda?
Spojrzałam lękliwie na jego twarz; Edward
wydawał się przez chwilę nad czymś rozmyślać, następnie
wyraz
jego twarzy zmienił się z zatroskanego na jakiś inny. Wzruszył
ramionami, a gdy się odezwał w
jego głosie pojawiła się
ukryta nuta wrogości.
– To twój kark, tak myślę.
Warknięcie,
które wydobyło się z lasu tym razem wyrażało wściekłość;
Leah, nie miałam wątpliwości.
Co się działo z Edwardem? Po
tym wszystkim, co przeszliśmy nie powinien czuć jakiejś
życzliwości w
stosunku do mojego najlepszego przyjaciela?
Myślałam – może naiwnie – że Jacob był także dla
Edwarda
czymś w rodzaju przyjaciela. Musiałam błędnie ich
zrozumieć.
Ale co robił Jacob? Dlaczego oferował siebie jako
test, by chronić Renesmee?
Nie miało to dla mnie żadnego
sensu. Nawet, jeśli nasza przyjaźń by przetrwała…
I kiedy
moje oczy napotkały oczy Jacoba, pomyślałam, że może tak się
stało. Ciągle wyglądał jak mój
najlepszy przyjaciel. Ale to
nie on był tym, który się zmienił. Jak ja dla niego
wyglądałam?
Wtedy uśmiechnął się tym znajomym uśmiechem,
uśmiechem bratniej duszy, i byłam pewna, że nasza
przyjaźń
pozostała bez skazy. Było dokładnie tak jak dawnej, kiedy
spotykaliśmy się w jego garażu
domowej roboty, po prostu
dwoje przyjaciół zabijających czas. Łatwo i normalnie. Ponownie
zauważyłam,
że dziwna potrzeba, którą co do niego
odczuwałam przed przemianą zupełnie odeszła. Był po prostu
moim
przyjacielem, tak jak być powinno.
Jednak to, co teraz robił
ciągle nie miało sensu. Czy był naprawdę tak bezinteresowny, że
próbował mnie
chronić – swoim własnym życiem – przed
zrobieniem w ułamku sekundy czegoś, czego będą żałowała
w
męczarniach do końca moich dni? To było albo więcej, niż
tolerowanie tego, czym się stałam, albo starał
się pozostać
moim przyjacielem. Jacob był jednym z najlepszych ludzi, jakich
znałam, ale to było więcej,
niż można było oczekiwać od
kogokolwiek.
Jego uśmiech się powiększył, odrobinę wzruszył
ramionami.
- Muszę to powiedzieć, Bells. Wyglądasz
dziwacznie.
Uśmiechnęłam się szeroko w odpowiedzi, z
łatwością wracając do starych zwyczajów. To była ta część
jego,
którą rozumiałam.
Edward warknął.
- Uważaj na słowa,
kundlu.
Wiatr zawiał zza mnie i szybko wypełniłam nozdrza
bezpiecznym powietrzem, żebym mogła mówić.
- Nie, on ma
rację. Oczy to naprawdę coś, nie?
- Superstraszne. Ale nie
jest tak źle jak myślałem.
- Kurde – dzięki za
zachwycający komplement!
Wywrócił oczami.
- Wiesz, o co
mi chodzi. Ciągle wyglądasz jak ty – w pewnym sensie. Może nie
wyglądasz jakbyś... dalej
była Bellą. Nie myślałem, że
będzie tak, jakbyś ciągle tu była. – Uśmiechnął się do mnie
znów, bez śladu
goryczy czy niechęci na twarzy. Potem
zachichotał i powiedział.
- W każdym razie, wydaje mi się,
że przywyknę do oczu dość szybko.
- Naprawdę? – spytałam
zmieszana. Cudownie, że ciągle byliśmy przyjaciółmi, ale nie
zanosiło się na to,
byśmy spędzali razem dużo czasu.
Dziwny
cień przemknął po jego twarzy, zmazując uśmiech. Był prawie…
winny? Potem jego oczy wzniosły
się ku Edwardowi.
-
Dzięki – powiedział – Nie wiedziałem, czy będziesz zdolny to
przed nią ukryć, obiecując czy nie.
Najczęściej po prostu
dajesz jej to, czego chce.
- Może żywię nadzieję, że się
wkurzy i urwie ci głowę – zasugerował Edward.
Jacob
parsknął.
- Co się dzieje? Czy wy dwaj mace przede mną
jakieś sekrety? – domagałam się z niedowierzaniem.
-
Wytłumaczę później – powiedział Jacob z zażenowaniem –
jakby tego w ogóle nie planował. Potem
zmienił temat. – Ale
najpierw zabierzmy się za to. – Uśmiechał się wyzywająco,
powoli poruszając się do
przodu.
Za nim dało się
słyszeć jęk protestu i potem szare ciało Leah wysunęło się ze
ściany. Wyższy, koloru
piasku Seth był zaraz obok niej.
-
Dość. – powiedział Jacob – Trzymajcie się z daleka.
Cieszyłam
się, że go nie posłuchali, jedynie szli za nim trochę
wolniej.
Wiatr jest teraz spokojny; nie odgoni ode mnie jego
zapachu.
Zbliżył się na tyle blisko, że w powietrzu między
nami mogłam wyczuć ciepło jego ciała. Moje gardło
zapłonęło
w odpowiedzi.
- Dawaj, Bells. Pokaż, na co cię stać.
Leah
zasyczała.
Nie chciałam oddychać. Nie było w porządku
czerpać z Jacoba takie niebezpieczne dla niego korzyści,
nawet
jeśli sam to oferował. Nie mogłam jednak przestać logicznie
myśleć. Jak inaczej mogę się
upewnić, że nie skrzywdzę
Renesmee?
- Starzeję się tu, Bella – zadrwił Jacob –
Dobra, nie technicznie, ale wiesz, o co mi chodzi. Dawaj, weź
łyka.
-
Trzymaj się mnie – powiedziałam do Edwarda, kuląc się przy jego
piersi.
Jego ręce zacisnęły się na moich
ramionach.
Zablokowałam mięśnie, mając nadzieję, że będę
w stanie utrzymać je nieruchomo. Postanowiłam, że
najwyżej
zrobię tak, jak na polowaniu. W najgorszym wypadku przestanę
oddychać i ucieknę. Nerwowo
wzięłam maleńki oddech przez
nos, przygotowana na wszystko.
Trochę bolało, ale moje gardło
i tak już tępo piekło. Jacob nie pachniał dużo bardziej ludzko
niż ten
górski lew. W jego krwi dało się wyczuć zwierzęcą
nutę, która natychmiast mnie odepchnęła. Mimo, że
kusił
mnie głośny, mokry odgłos jego serca, zapach, który od niego
czułam sprawił, że zmarszczyłam nos.
Właściwie to z
zapachem łatwiej było opanować moją reakcję na dźwięk i ciepło
jego pulsującej krwi.
Wzięłam kolejny oddech i się
rozluźniłam.
- Uff. Teraz widzę, o co wszystkim chodziło.
Śmierdzisz, Jacob.
Edward wybuchnął śmiechem; jego ręce
ześlizgnęły się z moich ramion by opasać moją talię.
Seth
szczeknął cichym rechotem razem z Edwardem; zbliżył się
odrobinę. Leah wycofała się o kilka kroków. I
wtedy zdałam
sobie sprawę z obecności innej widowni - usłyszałam cichy,
wyraźny śmiech Emmetta,
stłumiony odrobinę przez szklaną
ścianę między nami.
- I kto to mówi?– powiedział Jacob,
teatralnie zatykając nos. Jego twarz wcale się nie wykrzywiła,
kiedy
Edward mnie objął, nawet kiedy Edward już się uspokoił
i wyszeptał: - Kocham cię – do mojego ucha.
Jacob po prostu
wciąż szeroko się uśmiechał. To sprawiło, iż wezbrała się we
mnie nadzieja, że sprawy
między nami zaczną się dobrze
układać, tak, jak nie układały się już od dawna. Może teraz
będę mogła
naprawdę być jego przyjaciółką, teraz, kiedy
wystarczająco fizycznie napawałam go obrzydzeniem, żeby
mógł
przestać kochać mnie tak jak przedtem. Może to jest wszystko, co
było potrzebne.
- Okej, czyli zdałam, tak? – powiedziałam –
Teraz powiecie mi, co to za wielki sekret?
Wyraz twarzy Jacoba
stał się bardzo nerwowy.
- To nic, o co musiałabyś się
martwić w tym momencie...
Usłyszałam, że Emmett znów
zachichotał – tym razem przewidująco.
Dopięłabym swego,
ale kiedy słuchałam Emmetta, usłyszałam także inne dźwięki.
Siedem oddychających
osób. Jedna para płuc poruszających się
szybciej niż inne. Tylko jedno serce trzepoczące niczym
skrzydła
ptaka, lekko i szybko.
Zupełnie odwróciłam uwagę. Moja córka
była tylko po drugiej stronie tej cienkiej ściany szkła.
Nie
mogłam jej zobaczyć – okna odbijały światło zupełnie
jak lustra. Mogłam zobaczyć tylko siebie,
wyglądającą
bardzo dziwnie – tak białą i nieruchomą – w porównaniu do
Jacoba. Albo, w porównaniu do
Edwarda, wyglądająca zupełnie
odpowiednio.
- Renesmee – wyszeptałam. Stres znów zamienił
mnie w posąg. Renesmee nie będzie pachniała jak
zwierzę. Czy
sprawię, że znajdzie się w niebezpieczeństwie?
- Chodź i
zobacz – wymamrotał Edward – Wiem, że możesz to znieść.
-
Pomożesz mi? – wyszeptałam przez nieruchome wargi.
-
Oczywiście, że tak.
- A Emmett i Jasper – tylko na wszelki
wypadek?
- Zajmiemy się tobą, Bello. Nie martw się, będziemy
gotowi. Nikt z nas nie zaryzykuje Renesmee. Myślę,
że
będziesz zaskoczona, jak owinęła nas sobie wokół palca. Będzie
doskonale bezpieczna, obojętnie co
się wydarzy.
Tęsknota
by ją zobaczyć, by zrozumieć uwielbienie w jego głosie,
przełamała moją nieruchomą postawę.
Postąpiłam krok do
przodu.
I wtedy Jacob stanął mi na drodze, jego twarz była
maską zmartwienia.
- Jesteś pewien, krwiopijco? – dopytywał
się Edwarda, prawie błagalnym głosem. Nigdy nie słyszałam,
by
mówił do niego w ten sposób. – Nie podoba mi się to.
Może powinna poczekać...
- Miałeś swój test, Jacob.
To
był test Jacoba?
- Ale…- zaczął Jacob.
- Ale nic. –
Powiedział Edward, nagle rozdrażniony. - Bella musi zobaczyć naszą
córkę. Zejdź jej z drogi.
Jacob posłał mi dziwne,
gorączkowe spojrzenie, potem odwrócił się i niemalże sprintem
pobiegł do domu.
Edward warknął.
Nie wiedziałam sensu w
ich konfrontacji, ale nie mogłam się na niej skoncentrować. Mogłam
tylko myśleć
o zamglonym dziecku w moich wspomnieniach,
zmagając się z mętnością, próbując przypomnieć
sobie
dokładnie jej twarz.
- Idziemy? – powiedział
Edward, jego głos znów był delikatny.
Nerwowo
potaknęłam.
Mocno ścisnął moją dłoń i poprowadził drogą
do domu.
Czekali na mnie uśmiechnięci, ustawieni w linii,
która była zarówno powitalna, jak i obronna. Rosalie
znajdowała
się kilka kroków za nimi, blisko drzwi wejściowych. Była sama,
dopóki Jacob do niej nie
dołączył i nie stanął przed nią,
bliżej niż normalnie. Nie było żadnego poczucia komfortu w tej
bliskości;
oboje wzdragali się obecnością drugiego.
Ktoś
bardzo mały wychylał się z ramion Rosalie, wzrokiem szukając
Jacoba. Natychmiast pochłonęła całą
moją uwagę, każdą
moją myśl, tak, jak nic innego jej nie posiadło od momentu, kiedy
otworzyłam oczy.
- Nie było mnie tylko dwa dni? – wydyszałam
z niedowierzaniem.
Obce dziecko w ramionach Rosalie miało
tygodnie, jeśli nie miesiące. Była chyba dwa razy większa
niż
maleństwo w moich przyćmionych wspomnieniach, i wyglądało
na to, że sama z łatwością podnosiła tułów,
wyciągając
się w moim kierunku. Jej lśniące, brązowe włosy kaskadą loków
opadały na ramiona. Jej
czekoladowo brązowe oczy badały mnie
z ciekawością, która wcale nie wyglądała na dziecięcą;
była
dojrzała, świadoma i inteligentna. Podniosła jedną
rączkę, sięgając chwilę w moim kierunku, potem z
powrotem
by dotknąć szyi Rosalie.
Gdyby jej twarz nie zdumiewała
pięknością i idealnością, nie uwierzyłabym, że to to samo
dziecko. Moje
dziecko.
Ale Edward był w jej cechach i ja
tam byłam, w kolorze jej oczu i policzków. Nawet Charlie
znalazł
miejsce w jej gęstych loczkach, chociaż miały kolor
włosów Edwarda. Musi być nasza. Niemożliwe, ale
nadal
prawdziwe.
Patrzenie na tę niespodziewaną małą osóbkę nie
uczyniło jej jednakże bardziej rzeczywistą. Raczej
bardziej
niezwykłą.
Rosalie klepnęła ręką gardo i wymruczała.
-
Tak, to ona.
Oczy Renesmee zatrzymały się na moich. Potem, jak
to zrobiła zaledwie po kilku sekundach od
gwałtownego porodu,
uśmiechnęła się do mnie. Olśniewający błysk malutkich,
doskonałych ząbków.
Chwiejąc się, postąpiłam niepewny
krok w jej kierunku.
Wszyscy zareagowali bardzo szybko.
Emmett
i Jasper byli dokładnie przede mną, ramię przy ramieniu, z rękami
w gotowości. Edward chwycił
mnie od tyłu, palce znów ciasno
zaciskając na moich przedramionach. Nawet Carlisle i Esme ruszyli
się,
by zająć pozycję po bokach Emmetta i Jaspera, kiedy
Rosalie wycofała się do drzwi, jej ręce kurczowo
ściskały
Renesmee. Jacob także się poruszył, przyjmując swoją obronną
pozycję.
Alice była jedyną, która pozostała na swoim
miejscu.
- Och, zaufajcie jej odrobinę – pouczyła ich –
Nic jej nie zrobi. Też byście chcieli się bliżej przyjrzeć.
Alice
miała rację. Byłam w stanie się kontrolować. Byłam przygotowana
na wszystko – na zapach tak
niemożliwie natarczywy, jak ten
ludzki aromat w lesie. Pragnienie w tej sytuacji było
naprawdę
nieporównywalne. Zapach Renesmee był doskonale
zbilansowany pomiędzy zapachem najpiękniejszych
perfum i
zapachem najpyszniejszego jedzenia. Było tam wystarczająco
słodkiego, wampirzego zapachu,
by powstrzymać tę ludzką
część od przeważenia.
Byłam w stanie to znieść. Miałam
pewność.
- Jest ok. – obiecałam, poklepując dłoń Edwarda
znajdującą się na mojej ręce. Potem zawahałam się i
dodałam.
– Jednak trzymajcie się blisko, tak na wszelki wypadek.
Oczy
Jaspera były wąskie, skupione. Wiem, że ingerował w mój
emocjonalny nastrój i pracowałam nad
zupełnym wyciszeniem
się. Poczułam jak Edward uwolnił moje ręce, kiedy odczytał ocenę
Jaspera.
Jednak mimo, że Jasper czuł moje emocje bezpośrednio,
nie wyglądał na tak przekonanego.
Kiedy usłyszało mój głos,
zbyt świadome dziecko zaczęło szamotać się w ramionach Rosalie,
sięgając w
moją stronę. W jakiś sposób, wyraz jej twarzy
wydawał się zniecierpliwiony.
- Jazz, Em, puśćcie nas. Bella
panuje nad tym.
- Edward, ryzyko… - powiedział Jasper.
-
Minimalne. Posłuchaj Jasper – na polowaniu złapała zapach
jakichś turystów, którzy znaleźli się w
nieodpowiednim
miejscu, w nieodpowiednim czasie…
Usłyszałam jak Carlisle
zamarł w zdumionym oddechu. Twarz Esme nagle byłą pełna troski i
współczucia.
Oczy Jaspera powiększyły się, ale
niezauważalnie kiwnął głową, jakby słowa Edwarda odpowiedziały
na
jakieś pytania w jego głowie. Usta Jacoba wykrzywiły się
z odrazą. Emmett wzruszył ramionami. Rosalie
wyglądała na
nawet mniej zdumioną niż Emmett, kiedy próbowała utrzymać
wyrywające się dziecko.
Wyraz twarzy Alice powiedział mi, że
nie dała się oszukać. Jej zmrużone oczy, skupione z
palącą
intensywnością na mojej pożyczonej koszuli,
wyglądały na bardziej zmartwione tym, co zrobiłam z
sukienką,
niż czymkolwiek innym.
- Edward! – Carlisle go skarcił –
jak mogłeś być tak nieodpowiedzialny?
- Wiem, Carlisle, wiem.
Byłem po prostu głupi. Powinienem upewnić się, że jesteśmy w
bezpiecznej
strefie, zanim puściłem ją wolno.
- Edward –
wymamrotałam, zawstydzona sposobem, w jaki na mnie patrzyli.
Wyglądało, jakby starali się
dostrzec jaskrawszą czerwień w
moich oczach.
- On ma całkowitą rację upominając mnie, Bello
– powiedział Edward z szerokim uśmiechem. – Popełniłem
ogromny
błąd. To, że jesteś silniejsza niż ktokolwiek inny niczego nie
zmienia.
Alice wywróciła oczami.
- Doskonały żart,
Edward.
- Nie żartuję. Wyjaśniam Jasperowi dlaczego wiem, że
Bella sobie z tym poradzi. To nie moja wina, że
wszyscy
wyciągnęli pochopne wnioski.
- Czekaj – wysapał Jasper. –
Nie upolowała ludzi?
- Zaczęła – powiedział Edward,
wyraźnie dobrze się bawiąc. Zacisnęłam zęby. – Była
całkowicie skupiona
na polowaniu.
- Co się stało? –
wtrącił Carlisle. Jego oczy nagle pojaśniały, zdumiony uśmiech
zaczął formować się na
jego twarzy. Przypominało mi to
wcześniejszą sytuację, kiedy chciał dowiedzieć się szczegółów
z
doświadczeń mojej przemiany. Głód nowych
informacji.
Edward, nachylił się w jego kierunku, ożywiony.
-
Usłyszała mnie za sobą i zareagowała obronnie. Kiedy tylko moja
obecność wdarła się w jej
koncentrację, otrząsnęła się.
Nigdy nie widziałem kogoś, kto mógłby się jej równać. Nagle
zrozumiała, co
się dzieje… wstrzymała oddech i uciekła.
-
Wow – wymamrotał Emmett – Naprawdę?
- On nie opowiada tego
dobrze – wymruczałam, zawstydzona bardziej niż wcześniej. –
Opuścił część, w
której na niego warknęłam.
- Ale
parę razy porządnie go walnęłaś? – zapytał Emmett
niecierpliwie.
- Nie! Jasne, że nie.
- Nie, naprawdę?
Naprawdę go nie zaatakowałaś?
- Emmett! –
zaprotestowałam.
- Oj, jaka szkoda – jęknął Emmett – I
to ty, prawdopodobnie jedyna osoba, która może go zaskoczyć
–
zanim wedrze się do twojej głowy, by oszukiwać – i masz
też świetną
wymówkę. – westchnął – Umieram z
ciekawości, jak poradziłby sobie bez tej przewagi.
Zmroziłam
go spojrzeniem.
- Nigdy tego nie zrobię.
Jasper zmarszczył
brwi, co przyciągnęło moją uwagę; wyglądał na bardziej
zaniepokojonego niż
wcześniej.
Edward trącił pięścią
ramię Jaspera.
- Widzisz, o czym mówię?
- To
nienaturalne – wymamrotał Jasper.
- Mogła obrócić się
przeciwko tobie – jest wampirem zaledwie kilka godzin! – skarciła
go Esme łapiąc się
za serce – Och, powinniśmy pójść z
wami.
Nie poświęcałam temu wiele uwagi, teraz, kiedy Edward
doszedł do puenty swojego dowcipu.
Przypatrywałam się
wspaniałemu dziecku przy drzwiach, które ciągle przypatrywało się
mnie. Jej
malutkie rączki wyciągały się w moją stronę,
jakby dokładnie wiedziała, kim jestem. Odruchowo moja
ręka
podniosła się, naśladując ją.
- Edward – powiedziałam,
wychylając się zza Jaspera, by lepiej ją widzieć – proszę?
Zęby
Jaspera były zaciśnięte; nie poruszył się.
- Jazz, to nie
jest coś, co widziałeś wcześniej – Alice powiedziała cicho –
Zaufaj mi.
Ich oczy spotkały się na krótką chwilę i wtedy
Jasper skinął głową. Zszedł mi z drogi, ale położył
jedną
rękę na moim ramieniu i ruszył razem ze mną, kiedy
szłam wolno do przodu.
Myślałam o każdym kroku, zanim go
zrobiłam, analizując mój nastrój, płomień w moim gardle,
pozycję
reszty dookoła mnie. Jak silna się czuję i jak
skutecznie będą w stanie mnie powstrzymać. Wyglądało to
jak
powolna procesja.
I wtedy dziecko w ramionach Rosalie,
wyrywające się i sięgające ku mnie przez cały ten czas,
kiedy
wyraz jej twarzy stawał się bardziej i bardziej
rozdrażniony, wydało wysoki, dźwięczny jęk. Każdy
zareagował
jakby – tak jak ja – nigdy wcześniej nie słyszał jej
głosu.
Stłoczyli się wokół niej, pozostawiając mnie samą,
znieruchomiałą tam gdzie stałam. Dźwięk płaczu
Renesmee
przeszył mnie, przytwierdzając do podłoża. Oczy zakuły mnie
dziwnie, jakby miały się
rozerwać. Wyglądało to, jakby
każdy położył na niej dłoń, poklepując i uspokajając. Każdy
oprócz mnie.
- Dlaczego płacze? Czy jest ranna? Co się
stało?
To głos Jacoba był najgłośniejszy, z obawą górował
nad innymi. Zdumiona patrzyłam jak sięgnął po
Renesmee i w
całkowitym przerażeniu, jak Rosalie oddaje ją mu bez walki.
-
Nie, jest w porządku. – uspokoiła go Rosalie.
Rosalie
uspokajała Jacoba?
Renesmee przeszła do Jacoba dość chętnie,
pchając swoją maleńką rączkę do jego policzka i wiercąc
się
by wyciągnąć się znów w moją stronę.
- Widzisz? –
powiedziała mu Rosalie – Po prostu chce do Belli.
- Chce do
mnie? – szepnęłam.
Oczy Renesmee – moje oczy –
niecierpliwe się we mnie wpatrywały.
Edward rzucił się z
powrotem w moją stronę. Delikatnie położył dłonie na moich
rękach i popędził mnie.
- Czeka na ciebie prawie od trzech
dni. – powiedział mi.
Byliśmy teraz zaledwie kilka stóp od
niej. Fale ciepła wydawały się wydostawać z niej, by mnie
dotknąć.
A może to był tylko Jacob, który drżał.
Widziałam jego ręce trzęsące się, kiedy podchodziłam bliżej.
I
mimo to, pomijając jego oczywisty niepokój, jego twarz była
spokojniejsza niż widziałam ją dawno temu.
- Jake – trzymam
się świetnie. – powiedziałam do niego. Zaczęłam panikować,
gdy zobaczyłam Renesmee
w jego trzęsących się rękach, ale
pracowałam, by utrzymać nad sobą kontrolę.
Zmarszczył brwi,
jego oczy zwęziły się jakby był aż tak bardzo spanikowany na
myśl o Renesmee w
moich rękach.
Renesmee zapłakała
niecierpliwie i wyciągnęła się, jej drobne dłonie zacisnęły
się w piąstki.
Coś we mnie nagle zaskoczyło. Odgłos jej
płaczu, znajomość jej oczu, sposób, w jaki wydawała się
być
jeszcze bardziej niecierpliwa niż ja wyczekując tego
spotkania – wszystko to złożyło się w ten
najbardziej
naturalny ze wzorów, kiedy chwytała rączkami powietrze między
nami. Nagle wydała się
zupełnie prawdziwa, i oczywiście
znałam ją. Było to zupełnie zwyczajne, że powinnam postąpić
ten
ostatni, lekki krok i sięgnąć po nią, kładąc dłonie
dokładnie tam, gdzie będą pasowały najlepiej, kiedy
przyciągnę
ją do siebie.
Jacob wyciągnął swoje długie ramiona, mogłam
więc ją przytulić, ale nie puścił. Wzdrygnął się lekko,
gdy
nasza skóra się zetknęła. Jego skóra, zawsze tak dla
mnie gorąca, teraz wydawała się płonąć żywym
ogniem.
Miała prawie tę samą temperaturę, co skóra Renesmee. Może dwa
lub trzy stopnie różnicy.
Renesmee wydawała się nieświadoma
chłodu mojej skóry, albo przynajmniej przywykła do
niego.
Spojrzała w górę i ponownie się do mnie uśmiechnęła,
pokazując swoje małe, kwadratowe ząbki i dwa
dołki w
policzkach. Potem, bardzo ostrożnie, sięgnęła mojej twarzy.
W
chwili, kiedy to zrobiła, wszystkie dotykające mnie dłonie
zacisnęły się, czekając na moją reakcję.
Ledwie to
zauważyłam.
Łapałam z trudem powietrze, ogłuszona i
przestraszona dziwnym, alarmującym obrazem, który wypełnił
mój
umysł. Wydawał się bardzo silnym wspomnieniem – mogłam wciąż
normalnie widzieć, kiedy oglądałam
go w mojej głowie – ale
był zupełnie obcy. Wpatrywałam się przez niego w oczekującą
Renesmee,
próbując zrozumieć, co się stało, desperacko
skupiając się, by zachować spokój.
Oprócz tego, że był
szokujący i nieznany, z obrazem było też coś nie tak – prawie
rozpoznałam w nim
moją własną twarz, moją starą twarz, ale
wyłączył się, cofnął. Zrozumiałam szybko, że widziałam
moją
twarz, raczej tak, jak widzą ją inni, niż jej
odmienione odbicie.
Twarz z moich wspomnień była wykrzywiona,
zniszczona, pokryta potem i krwią. Mimo tego, jej wyraz w
wizji
przedstawiał uśmiech pełen uwielbienia; brązowe oczy iskrzyły
się na tle ciemnych okręgów. Obraz
się powiększył, moja
twarz przybliżała się do niewidocznego punktu obserwacyjnego, a
potem nagle
zniknęła.
Dłoń Renesmee puściła mój
policzek. Uśmiechnęła się szerzej, znów ukazując dołeczki w
policzkach.
Pomijając uderzenia serc, w pokoju było zupełnie
cicho. Nikt oprócz Renesmee i Jacoba nie oddychał.
Cisza
pogłębiła się; zdawało mi się, że czekają, aż coś powiem.
-
Co… to… było? – zdołałam wykrztusić.
- Co zobaczyłaś?
– Rosalie spytała z ciekawością, wychylając się zza Jacoba,
który w tej chwili wydawał
się zupełnie nieobecny. – Co ci
pokazała?
- Ona mi to pokazała? – wyszeptałam.
-
Mówiłem ci, że trudno to wytłumaczyć – Edward wymamrotał mi
do ucha. – A efektywne to znaczy, że
komunikacja wychodzi
pomyślnie.
- Co to było? - zapytał Jacob.
Zamrugałam
szybko kilka razy.
- Hm. Ja. Tak myślę. Ale wyglądałam
okropnie.
- To było jedyne wspomnienie ciebie, które miała. –
wyjaśnił Edward. To oczywiste, że widział, co mi
pokazywała,
kiedy o tym myślała. Nadal się trząsł, jego głos był szorstki
od ożywionych wspomnień. –
Chciała dać ci znać, że
połączyła fakty, że wie, kim jesteś.
- Ale jak ona to
zrobiła?
Moje ogromne, zaskoczone oczy wydawały się nie robić
wrażenia na Renesmee. Uśmiechała się delikatnie
i ciągnęła
kosmyk moich włosów.
- Jak ja słyszę myśli? Jak Alice widzi
przyszłość? – Edward zadał retoryczne pytania i
wzruszył
ramionami. – Ma dar.
- To ciekawe –
powiedział Carlisle do Edwarda. – Jakby robiła dokładną
odwrotność tego, co ty
potrafisz.
- Interesujące. –
zgodził się Edward. – Zastanawiam się…
Wiem, że snuli
jakieś domysły, ale nie obchodziło mnie to. Wpatrywałam się w
najpiękniejszą twarz na
świecie. Była gorąca w moich
ramionach, przypominając mi o chwili, kiedy ciemność prawie
wygrała, kiedy
nie zostało na świecie nic, czego mogłabym
się złapać. Nic wystarczająco silnego, by wyciągnąć mnie
z
przytłaczającej mnie ciemności. Wtedy pomyślałam o
Renesmee i znalazłam coś, z czego nigdy nie
zrezygnuję.
-
Też cię pamiętam. – powiedziałam jej cicho.
Bardzo
naturalnym wydawało się, żeby pochylić się i przycisnąć usta
do jej czoła. Pachniała
zachwycająco. Zapach jej skóry
sprawił, że zaczęło palić mnie gardło, ale łatwo to
zignorowałam. Ból nie
był w stanie pozbawić mnie tej chwili
radości. Renesmee była prawdziwa, a ja ją znałam. Była tą samą,
o
którą walczyłam od samego początku. Mój malutki kopacz,
ten, który od wewnątrz także mnie kochał.
Pół- Edward,
doskonały i uroczy. I połowa mnie – co, o dziwo, raczej uczyniło
ją lepszą, niż zaszkodziło.
Miałam całkowitą rację. Była
warta walki.
- Radzi sobie – wymamrotała Alice, pewnie do
Jaspera. Mogłam czuć, jak krążyli, nie ufając mi.
- Czy nie
ryzykowaliśmy wystarczająco, jak na jeden dzień? – zapytał
Jacob, ze stresu jego głos był
odrobinę wyższy – Okej,
Bella świetnie sobie radzi, ale nie przesadzajmy.
Rzuciłam mu
spojrzenie pełne irytacji. Jasper niespokojnie przestępował obok
mnie z nogi na nogę.
Byliśmy wszyscy tak stłoczeni, że każdy
maleńki ruch wydawał się bardzo dużym.
- O co ci chodzi,
Jacob? – domagałam się odpowiedzi. Delikatnie wyszarpnęłam z
jego uścisku Renesmee,
a on tylko się przybliżył. Przyciskał
się do mnie, a Renesmee dotykała obydwu naszych piersi.
Edward
syknął na niego.
- Tylko dlatego, że rozumiem, nie znaczy, że
cię nie wyrzucę, Jacob. Bella radzi sobie nadzwyczaj
dobrze.
Nie zniszcz jej tego momentu.
- Pomogę mu się ciebie pozbyć,
psie. – obiecała Rosalie, jej głos kipiał wściekłością. –
Jestem ci winna
porządnego kopniaka. – oczywiście w tej
znajomości nie było żadnej zmiany, chyba, że na
jeszcze
gorszą.
Popatrzyłam na zatroskany, na wpół
rozdrażniony wyraz twarzy Jacoba. Zatrzymał wzrok na
twarzy
Renesmee. Wszyscy byli tak ściśnięci, że musiał
dotykać przynajmniej sześciu różnych wampirów w
jednej
chwili i nawet mu to nie przeszkadzało.
Czy przechodzi przez to
wszystko, tylko po to, żeby chronić mnie przed samą sobą? Co
mogło się
zdarzyć podczas mojej przemiany – mojej
transformacji w coś, czego nienawidził – co zmiękczyło go
na
tyle, że zrozumiał jej konieczność?
Łamałam sobie
nad tym głowę, obserwując, jak wpatruje się w moją córkę.
Wpatrując się, jakby… był
niewidomym człowiekiem, który
po raz pierwszy ujrzał słońce.
- Nie! – wydyszałam.
Jasper
zacisnął zęby, a ręce Edwarda owinęły się wokół mojej klatki
piersiowej jak boa dusiciel. Jacob w
tej samej sekundzie zabrał
z moich rąk Renesmee, a ja nie próbowałam jej zatrzymać. Bo
czułam, że
nadchodzi – chwila słabości, na które wszyscy
czekali.
- Rose – powiedziałam przez zaciśnięte zęby,
bardzo powoli i wyraźnie – Weź Renesmee.
Rosalie wyciągnęła
ręce, a Jacob od razu ją jej podał. Oboje cofnęli się, oddalając
ode mnie.
- Edward, nie chcę cię skrzywdzić, więc proszę,
zostaw mnie.
Zawahał się.
- Idź, stań przed
Renesmee.
Przemyślał to, a potem puścił mnie.
Pochyliłam
się, przybierając postawę, jak na polowaniu i postąpiłam dwa
powolne kroki w stronę Jacoba.
- Nie zrobiłeś tego –
warknęłam na niego.
Cofnął się, z uniesionymi rękami,
starając się mnie przekonać.
- Wiesz, że to nie jest coś,
co mogę kontrolować.
- Ty głupi kundlu! Jak mogłeś? Moje
maleństwo!
Cofał się przez drzwi kiedy do niego podchodziłam,
prawie biegnąc w dół schodów.
- To nie był mój pomysł,
Bello!
- Trzymałam ją aż jeden raz i już myślisz, że
możesz sobie rościć do niej jakieś kretyńskie wilcze
prawo?
Ona jest moja.
- Możemy się podzielić. – powiedział
błagalnie, wycofując się przez trawnik.
- Przegrałeś –
usłyszałam jak Emmett powiedział za mną. Mała część mojego
umysłu zastanawiała się, kto
obstawiał inny wynik. Nie
traciłam na to dużo uwagi. Byłam za bardzo wściekła.
- Jak
mogłeś wpoić sobie moje dziecko? Straciłeś rozum?
- Nie
zrobiłem tego specjalnie! – naciskał, cofając się do
drzew.
Wtedy okazało się, że nie jest sam. Pojawiły się dwa
ogromne wilki, ustawiając po jego bokach. Leah
kłapnęła na
mnie zębami.
Przerażające warknięcie wyrwało się w
odpowiedzi przez moje zaciśnięte zęby. Zaniepokoił mnie
ten
odgłos, ale nie na tyle, bym się zatrzymała.
- Bella
możesz spróbować wysłuchać mnie przez chwilę? Proszę? –
błagał Jacob. – Leah, cofnij się. –
dodał.
Leah
wykrzywiła do mnie usta, ale się nie ruszyła.
- Dlaczego
powinnam cię wysłuchać? – syknęłam. Furia mną zawładnęła.
Przegoniła wszystkie inne uczucia.
- Bo jesteś tą, która mi
to powiedziała. Pamiętasz? Powiedziałaś, że każdy z nas jest
częścią życia
drugiego, tak? Że jesteśmy rodziną.
Powiedziałaś, że tak powinno między nami być. Więc…
teraz
jesteśmy. Tego chciałaś.
Rzuciłam mu piorunujące
spojrzenie. Pamiętałam te słowa jak przez mgłę. Ale mój nowy,
szybki mózg nie
przyjmował do wiadomości tych bzdur.
-
Myślisz, że będziesz częścią mojej rodziny, jako mój zięć? –
wrzasnęłam. Mój dźwięczny głos przedarł
się przez dwie
oktawy i wciąż brzmiał jak muzyka.
Emmett roześmiał się.
-
Zatrzymaj ją Edwardzie – wymamrotała Esme. – Będzie
nieszczęśliwa, jeśli go skrzywdzi.
Ale nie poczułam, by ktoś
za mną podążał.
- Nie! – nalegał Jacob w tej samej
chwili. – Jak możesz chociażby patrzeć na to z tej strony? Ona
jest
tylko dzieckiem, na miłość boską!
- Właśnie o to
mi chodzi! – wrzasnęłam.
- Wiesz, że nie myślę o niej w
ten sposób! Uważasz, że Edward pozwoliłby mi żyć tak długo,
gdybym to
robił? Wszystko, czego dla niej chcę to
bezpieczeństwo i szczęście – czy to takie złe? Tak bardzo
różni
się od tego, czego ty pragniesz? – krzyczał do
mnie.
Warknęłam na niego bez słów.
- Czyż nie jest
wspaniała? – usłyszałam szept Edwarda.
- Nie rzuciła mu
się do gardła nawet raz. – zgodził się Carlisle, brzmiąc jak
ogłuszony.
- Dobra, tym razem wygrałeś. – powiedział
Emmett niechętnie.
- Będziesz trzymał się od niej z daleka.
– wysyczałam do Jacoba.
- Nie mogę tego zrobić!
Przez
zęby. - Spróbuj. Zaczynając teraz.
- To nie jest możliwe.
Pamiętasz jak bardzo chciałaś mnie mieć przy sobie trzy dni temu?
Jak ciężko
było być osobno? Teraz to odeszło,
prawda?
Popatrzyłam na niego, nie do końca świadoma, co
sugerował.
- To była ona. – powiedział do mnie. – Od
samego początku. Musieliśmy być razem, nawet wtedy.
Pamiętałam.
I wtedy zrozumiałam; maleńka część mnie poczuła ulgę, że to
szaleństwo się wyjaśniło. Ale
ta ulga jeszcze bardziej mnie
rozzłościła. Oczekiwał, że to mi wystarczy? To jedno, małe
wyjaśnienie
pozwoli mi się z tym pogodzić?
- Uciekaj,
póki jeszcze możesz. – postraszyłam go.
- Daj spokój,
Bells! Nessie też mnie lubi – nalegał.
Znieruchomiałam.
Przestałam oddychać. Za mną nagle ucichły wszystkie inne dźwięki;
była to ich
zaniepokojona reakcja.
- Jak… ją
nazwałeś?
Jacob postąpił krok do tyłu, starając się
okazać skruchę.
- Więc – wymamrotał – To imię, które
wymyśliłaś trochę trudno się wymawia i…
- Nazwałeś moją
córkę po Potworze z Loch Ness? – wrzasnęłam.
I wtedy
rzuciłam mu się do gardła.
Wspomnienia
-
Bardzo przepraszam, Seth. Powinienem był stać bliżej.
Edward
wciąż przepraszał, a ja nie uważałam, żeby to było
sprawiedliwe czy właściwe. W końcu to nie
Edward całkowicie
i w sposób niemożliwy do usprawiedliwienia stracił kontrolę nad
sobą. Edward nie
próbował oderwać Jacobowi głowy –
Jacobowi, który nawet nie przemienił się we własnej obronie –
a
potem przez przypadek nie połamał Sethowi barku, kiedy ten
wskoczył między nas. To nie Edward
prawie zabił swojego
najlepszego przyjaciela.
Nie żeby ten najlepszy przyjaciel nie
miał paru rzeczy na sumieniu, ale oczywiście nic, co zrobił
Jacob,
nie usprawiedliwiało mojego zachowania.
Czy to nie
ja zatem powinnam była przepraszać? Spróbowałam ponownie.
-
Seth, ja…
- Nie przejmuj się tym, Bello. Jestem w jak
najlepszym porządku – powiedział Seth w tym samym
czasie, co
Edward:
- Bello, kochana, nikt cię nie osądza. Radzisz sobie
tak dobrze.
Nie pozwolili mi dokończyć zdania.
Sprawę
pogarszał fakt, że Edward miał trudności z pozbyciem się z
twarzy uśmiechu. Wiem, że Jacob
nie zasługiwał na moją
przesadną reakcję, ale Edward zdawał się znajdywać w tym
coś
satysfakcjonującego. Może po prostu także chciał mieć
wymówkę bycia nowonarodzonym, żeby również
fizycznie
rozładować swoją irytację na Jacobie.
Próbowałam
całkowicie wymazać gniew z mojego umysłu, ale było mi ciężko
mając świadomość, że Jacob
wciąż był na zewnątrz z
Renesmee. Chroniąc ją przede mną – oszalałą
nowonarodzoną.
Carlisle jeszcze raz usztywniał rękę Setha,
gdy ten skrzywił się z bólu.
- Przepraszam, przepraszam –
wymamrotałam, wiedząc, że wciąż nie przeprosiłam go we
właściwy
sposób.
- Nie świruj, Bella – powiedział
Seth, klepiąc mnie po kolanie zdrową ręką, podczas gdy Edward
pocierał
moje drugie ramię.
Seth najwyraźniej nie miał
nic przeciwko temu, że siedziałam obok niego podczas
zabiegów
wykonywanych przez Carlisle’a.
- Za pół
godziny znów będę w porządku – kontynuował, wciąż poklepując
mnie po kolanie, jakby
nieświadom jego chłodu i twardości. –
Każdy zrobiłby to samo, co by było gdyby Jacob i Ness… - urwał
w
pół słowa i szybko zmienił temat. – Znaczy, przynajmniej
mnie nie ugryzłaś czy coś. To by było
nieciekawe.
Schowałam
głowę w rękach i wzdrygnęłam się na myśl o tej realnej
możliwości. To mogło się wydarzyć
tak łatwo. A wilkołaki
nie reagowały na jad wampirów tak jak ludzie, powiedzieli mi to
dopiero teraz. Dla
nich to była trucizna.
- Jestem złym
człowiekiem.
- Oczywiście, że nie jesteś. Powinienem… -
zaczął Edward.
- Przestań – westchnęłam. Nie chciałam,
żeby jak zwykle wziął całą winę na siebie.
- Całe
szczęście, że Ness… Renesmee nie ma jadu – powiedział Seth po
minucie niezręcznej ciszy. – Bo
na okrągło gryzie
Jake’a.
Odpadły mi ręce. – Naprawdę?
- Pewnie. Za
każdym razem, gdy on i Rose nie zdążą wepchnąć jej obiadu do
buzi wystarczająco szybko.
Rose uważa, że to całkiem
zabawne.
Patrzyłam na niego zszokowana i z poczuciem winy, bo
musiałam przyznać, że ta myśl sprawiała mi
przyjemność na
swój drażliwy sposób.
Oczywiście wiedziałam już, że
Renesmee nie miała jadu. Byłam pierwszą osobą, jaką ugryzła.
Nie
mówiłam o tym głośno, bo przecież udawałam wtedy
utratę najświeższych wspomnień.
- Cóż, Seth – powiedział
Carlisle, prostując się i oddalając od nas. – Myślę, że to
wszystko, co mogę
zrobić. Postaraj się nie ruszać przez,
och, kilka godzin, tak myślę – Carlisle zaśmiał się cicho.
–
Chciałbym, żeby leczenie ludzi przynosiło równie
natychmiastowe skutki – na chwilę położył rękę na
czarnych
włosach Setha. – Nie ruszaj się – powiedział, a potem znikł
na schodach. Słyszałam, jak drzwi
do jego gabinetu zamknęły
się i zastanawiałam się, czy usunięto już stamtąd oznaki mojego
pobytu.
- Pewnie mogę nie ruszać się przez moment – zgodził
się Seth, po tym jak Carlisle odszedł, a potem
potężnie
ziewnął. Ostrożnie, upewniając się, że nie wykręci sobie
ramienia, oparł głowę o sofę i zamknął
oczy. Kilka sekund
później spał już z otwartymi ustami.
Przez minutę
marszczyłam brwi, patrząc na jego spokojną twarz. Tak jak Jacob,
Seth miał dar
zasypiania na życzenie. Wiedząc, że przez
moment nie będę miała okazji do przepraszania, wstałam. Mój
ruch
nawet nie potrząsnął kanapą. Wszystko, co fizyczne, było takie
łatwe. Ale reszta…
Edward podszedł za mną do tylnych okien
i wziął za rękę.
Leah spacerowała wzdłuż rzeki,
zatrzymując się co chwila, by spojrzeć na dom. Łatwo było
powiedzieć,
kiedy szukała wzrokiem brata, a kiedy mnie.
Wysyłała naprzemiennie to zaniepokojone, to
mordercze
spojrzenia.
Słyszałam, jak Jacob i Rosalie
kłócili się cicho o to, czyja kolej nakarmić Renesmee. Ich
relacje były tak
nieprzyjazne, jak zawsze. Jedyną rzeczą, co
do której się zgadzali, było to, że powinnam być trzymana
z
dala od mojego dziecka, dopóki w stu procentach nie pozbędę się
moich napadów wściekłości. Edward
podważał ich zdanie, ale
ja sobie odpuściłam. Też chciałam być pewna. Martwiłam się
jednak, że moje sto
procent i ich mogły być bardzo odległymi
rzeczami.
Oprócz ich sprzeczki, powolnego oddechu Setha i
nerwowo dyszącej Leah, nie było słychać nic więcej.
Emmett,
Alice i Esme polowali. Pozostał Jasper, który miał mnie pilnować.
Stał nienatrętnie za słupkiem
balustrady, starając się nie
być w całej sprawie nieprzyjemnym.
Wykorzystałam panujący
spokój do przemyślenia wszystkich rzeczy, które Edward i Seth
powiedzieli
mi, gdy Carlisle usztywniał rękę Setha szyną.
Wiele mnie ominęło, gdy paliłam się od wewnątrz, i to
była
pierwsza okazja do nadrobienia zaległości.
Najważniejszą
sprawą był koniec kłótni ze sforą Sama – co pozwoliło reszcie
opuszczać dom i wracać do
niego, kiedy tylko mieli na to
ochotę. Pakt był silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Lub
bardziej
wiążący, zależnie od punktu widzenia,
pomyślałam.
Wiążący, ponieważ najpotężniejsze z praw
sfory mówiło, że nie można zabić obiektu wpojenia innego
wilka.
Ból po takim wydarzeniu byłby nie do zniesienia dla całej sfory.
Wina, zamierzona czy
przypadkowa, nie mogła być wybaczona;
wilki, których sprawa dotyczyła, musiałyby walczyć na śmierć
i
życie – nie było innej możliwości. Seth powiedział mi,
że zdarzyło się to bardzo dawno temu, i to tylko
nieumyślnie.
Żaden wilk przenigdy nie zniszczyłby swojego brata w taki
sposób.
Renesmee była więc teraz nietykalna ze względu na
to, co czuł do niej Jacob. Próbowałam skupić się na
uldze,
a nie rozgoryczeniu, jakie przyniósł ten fakt, ale nie było to
łatwe. W moim mózgu był dość
miejsca na odczuwanie obu tych
emocji równie intensywnie w tym samym czasie.
A Sam nie mógł
wściekać się o moją przemianę, bo Jacob, wypowiadając się jako
pełnoprawny
przywódca, zezwolił na nią. Męczyło mnie
uświadamianie sobie co chwila na nowo, jak wiele
zawdzięczałam
Jacobowi, gdy jednocześnie chciałam być na niego
wściekła.
Świadomie skierowałam moje myśli na inny tor, tak
żebym mogła kontrolować moje emocje. Rozważałam
inne
zastanawiające zjawisko; mimo, że między rozdzielonymi sforami
nadal panowała cisza, Jacob i Sam
odkryli, że przywódcy mogli
się ze sobą porozumiewać, kiedy byli w swoich wilczych formach.
Nie było
to już to samo, co wcześniej; nie mogli słyszeć
każdej myśli tak jak przed rozłamem. Seth mówił, że było
to
bardziej jak wypowiadanie się na głos. Sam mógł usłyszeć tylko
te myśli, którymi Jacob chciał się
podzielić, i na odwrót.
Odkryli też, że kiedy już ponownie się do siebie odzywali, mogli
porozumiewać się
na odległość.
Nie wiedzieli tego,
dopóki Jacob nie poszedł sam – wbrew protestom Setha i Leah –
wyjaśnić Samowi
sprawę Renesmee; był to pierwszy raz, kiedy
ją zostawił, od chwili, gdy ją ujrzał.
Gdy Sam zrozumiał,
jak wszystko całkowicie się zmieniło, wrócił z Jacobem, by
porozmawiać z Carlislem.
Rozmawiali pod ludzką postacią
(Edward odmówił opuszczenia mnie po to, żeby tłumaczyć) i pakt
został
odnowiony. Jednakże przyjacielskie stosunki mogą nigdy
nie być już takie same.
Jedno duże zmartwienie z głowy.
Ale
pozostawało jeszcze jedno, chociaż nie tak fizycznie niebezpieczne
jak sfora wściekłych wilków, to
bardziej dla mnie
naglące.
Charlie.
Rozmawiał z Esme wcześniej
dzisiejszego ranka, ale nie powstrzymało go to przed
ponownym
wydzwanianiem, dwa razy, zaledwie parę minut przed
tym, jak opatrywano Setha. Carlisle i Edward
pozwolili
telefonowi dzwonić do woli.
Co było najwłaściwszą rzeczą,
jaką można było mu powiedzieć? Czy Cullenowie mieli rację?
Czy
powiedzenie mu, że umarłam, było najlepszą,
najdelikatniejszą możliwością? Czy byłabym w stanie
leżeć
nieruchomo w trumnie z moją matką i ojcem opłakującymi
mnie tuż obok?
Dla mnie nie było to właściwe wyjście. Ale
narażenie Charliego i Renee na niebezpieczeństwo ze strony
Volturi,
mających obsesję na punkcie dyskrecji, także nie wchodziło w
grę.
Nadal pozostawał mój pomysł – pozwolić Charliemu
mnie zobaczyć, kiedy będę już na to gotowa, a potem
pozwolić
mu wyciągnąć własne, błędne wnioski. Teoretycznie, zasady
wampirów pozostałyby
nienaruszone. Czy nie lepiej byłoby dla
Charliego, gdyby zobaczył, że jestem żywa – no, w pewnym
sensie
– i szczęśliwa? Nawet, gdybym była obca i inna, i
prawdopodobnie straszna?
Zwłaszcza moje oczy były teraz zbyt
przerażające. Ile czasu musi minąć, zanim moja samokontrola
i
kolor oczu będą gotowe na spotkanie z Charliem?
- Co
się dzieje, Bello? – cicho zapytał Jasper, czując moje
narastające napięcie. – Nikt się na ciebie nie
gniewa –
niskie warknięcie znad rzeki mu zaprzeczyło, ale on je zignorował.
- … ani nie jest nawet
zaskoczony, naprawdę. Cóż,
przypuszczam, że my jesteśmy zaskoczeni. Zaskoczeni tym, jak
szybko
wzięłaś się w garść. Dobrze sobie poradziłaś.
Lepiej, niż się tego po tobie spodziewaliśmy.
Gdy mówił,
pokój stał się bardzo spokojny. Oddech Setha zmienił się w
niskie pochrapywanie. Czułam się
bardziej opanowana, ale nie
zapominałam o moich niepokojach.
- Właściwie to myślałam o
Charliem.
Kłótnia na zewnątrz urwała się.
- Ach –
mruknął Jasper.
- Rzeczywiście musimy wyjechać, prawda? –
spytałam. – Przynajmniej na jakiś czas. Udawać, że
jesteśmy
w Atlancie, albo coś…
Czułam wzrok Edwarda skupiony na mojej
twarzy, ale spojrzałam na Jaspera.
- Tak. To jedyny sposób na
ochronienie twojego ojca.
Zamyśliłam się na chwilę. – Tak
bardzo będę za nim tęsknić. Będę tęsknić za wszystkimi.
Za
Jacobem – pomyślałam wbrew sobie. Mimo, że tęsknota już
przepadła i została ujarzmiona – a ja
odczułam z tego
powodu ogromną ulgę – wciąż pozostawał moim przyjacielem.
Kimś, kto znał moja
prawdziwe „ja” i akceptował mnie.
Nawet jako potwora.
Myślałam o tym, o co błagał mnie Jacob,
zanim go zaatakowałam. Powiedziałaś, że jesteśmy częścią
swojego
życia, prawda? Że jesteśmy rodziną. Powiedziałaś, że tak
właśnie powinno być. Więc… teraz
jest. Masz to, czego
chciałaś.
Ale nie czułam się, jakbym tego chciała. Nie do
końca. Cofnęłam się do moich nieostrych, słabych
wspomnień
z ludzkiego życia. Do części najtrudniejszej do zapamiętania –
okresu bez Edwarda, okresu
tak mrocznego, że starałam się go
pogrzebać w mojej głowie. Nie mogłam właściwie dobrać
słów;
pamiętam tylko pragnienie, by Jacob był moim bratem,
tak, żebyśmy mogli kochać się nawzajem bez
żadnego
zmieszania czy bólu. Rodzina. Ale nigdy do tego równania nie
dodałabym mojej córki.
Pamiętałam, jak trochę później –
po tym jak po raz kolejny pożegnałam Jacoba – zastanawiając się,
z
kim w końcu ułoży sobie życie, kto przywróci mu w nim
sens po tym wszystkim, co ja mu wyrządziłam.
Powiedziałam
wtedy coś w stylu, że kimkolwiek by ona nie była, nie będzie dla
niego wystarczająco
dobra.
Prychnęłam i Edward uniósł
pytająco jedną brew. W odpowiedzi tylko potrząsnęłam głową.
Ale
tak jak tęskniłam za moim przyjacielem, wiedziałam, że jest
jeszcze większy problem. Czy Sam albo
Jared, albo Quil,
przetrwali choć jeden cały dzień bez widzenia obiektu swojej
fascynacji, bez Emily,
Kim, czy Claire? Czy dali radę? Co by
przyniosło rozdzielenie Jacoba i Renesmee? Czy sprawiłoby
mu
ból?
Wciąż było w mnie wystarczająco dużo gniewu,
bym poczuła się zadowolona, nie ze względu na jego ból,
ale
na myśl o Renesmee oddzielonej od niego. Jak miałam sobie poradzić
z jej przynależeniem do
Jacoba, skoro zdawała się wcale nie
należeć do mnie?
Moje rozmyślania przerwał dźwięk jakiegoś
ruchu na werandzie. Słyszałam, jak wstali i weszli przez
drzwi.
W tym samym czasie po chodach zszedł Carlisle z rękami pełnymi
dziwnych rzeczy – taśmą
mierniczą i wagą. Jasper rzucił
się do mojego boku. Na zewnątrz, jakby na sygnał, który
przegapiłam,
nawet Leah usiadła i patrzyła się w okno z miną
wyczekującą czegoś znajomego i zarazem niezbyt
ciekawego.
-
Musi być już szósta – oznajmił Edward.
- No i? –
zapytałam, moje oczy skupione na Rosalie, Jacobie i Renesmee. Stali
w drzwiach, Renesmee w
ramionach Rosalie. Rose z ostrożnym
spojrzeniem. Jacob zakłopotany. Renesmee – piękna i
niecierpliwa.
- Czas zmierzyć Ness… eee… Renesmee –
wyjaśnił Carlisle.
- Och. Robicie to codziennie?
- Cztery
razy dziennie – poprawił nieobecnym głosem Carlisle, kierując
resztę ku kanapie. Wydawało mi
się, że Renesmee
westchnęła.
- Cztery razy? Codziennie? Dlaczego?
- Wciąż
szybko rośnie – zamruczał do mnie Edward. Jego głos był cichy i
pełen napięcia. Ścisnął moją
rękę, a wolnym ramieniem
objął mnie w talii, jakby potrzebował wsparcia.
Nie
sprawdziłam wyrazu jego twarzy, bo nie mogłam oderwać oczu od
Renesmee.
Wyglądała idealnie, całkowicie zdrowo. Jej skóra
błyszczała jak alabaster; jej policzki były na jej tle jak
płatki
róży. Nie mogło być nic złego w tak promieniującym pięknie. W
jej życiu nie mogło z pewnością być
nic bardziej
niebezpiecznego niż jej matka. Prawda?
Różnica, między
dzieckiem, które urodziłam, a tym, które ujrzałam godzinę temu,
byłaby oczywista dla
każdego. Różnica między Renesmee
sprzed godziny, a tą teraz, była subtelniejsza. Ludzkie oczy by
tego
nie dostrzegły. Ale jednak była.
Jej ciało było
odrobinę dłuższe. Tylko odrobinę szczuplejsze. Jej buzia nie była
już tak okrągła; z każdą
minutą była coraz bardziej
owalna. Jej loczki przekroczyły już o kilka milimetrów linię
ramion.
Wyprostowała się w ramionach Rosalie, gdy Carlisle
rozciągał taśmę wzdłuż jej ciała, a potem użył jej
do
zmierzenia obwodu głowy. Nic nie zapisywał. Pamięć
absolutna.
Zauważyłam, ze ręce Jacoba były skrzyżowane na
jego piersiach równie mocno, co ręce Edwarda wokół
mnie.
Ciężkie brwi były ściągnięte w jednej linii tuż nad jego
głęboko osadzonymi oczami.
Renesmee wyrosła z pojedynczej
komórki na dziecko wyglądające na kilka tygodni. W zaledwie kilka
dni
po swoim urodzeniu zmierzała ku byciu małym szkrabem.
Jeśli to tempo się utrzyma…
Mój mózg wampira nie miał
żadnych problemów z matematyką.
- Co zrobimy? –
wyszeptałam, przestraszona.
Ramiona Edwarda zacisnęły się
mocniej. Doskonale rozumiał, co miałam na myśli. – Nie wiem.
-
To zwalnia – powiedział Jacob przez zaciśnięte zęby.
-
Potrzebujemy kilku dni pomiarów, żeby określić tendencję, Jacob.
Nie mogę nic obiecywać.
- Wczoraj urosła o dwa cale. Dziś
jest mniej.
- O 1/32 cala, jeśli moje pomiary są dokładne –
powiedział cicho Carlisle.
- Bądź więc dokładny, doktorze –
słowa Jacoba zabrzmiały niemal jak groźna. Rosalie zesztywniała.
-
Wiesz, że robię, co w mojej mocy – Carlisle zapewnił go.
Jacob
westchnął. – To chyba wszystko, o co mogę prosić.
Znów
poczułam się zirytowana, jakby Jacob kradł moje słowa… i
wymawiał je w zupełnie niewłaściwy
sposób.
Renesmee
też wydawała się być zirytowana. Zaczęła się wiercić i
wyciągnęła władczo rękę do Rosalie. Ta
pochyliła się
tak, by Renesmee mogła dotknąć jej twarzy. Po sekundzie, Rosalie
westchnęła.
- Czego ona chce? – zażądał Jacob, wyjmując
mi to z ust.
- Belli, oczywiście – odpowiedziała mu Rosalie
i jej słowa sprawiły, że w środku wypełniło mnie słabe
ciepło.
Potem spojrzała na mnie. – Jak się czujesz?
- Zmartwiona –
przyznałam, a Edward ścisnął mnie mocniej.
- My wszyscy też.
Lecz nie to miałam na myśli.
- Panuję nad sobą –
obiecałam. Pragnienie było teraz na samym końcu listy. Poza tym,
Renesmee
pachniała przyjemnie, ale nie w smakowity
sposób.
Jacob przygryzł wargę, ale nie starał się zatrzymać
Rosalie, gdy ta podała mi Renesmee. Jasper i
Edward zastygli,
ale również na to pozwolili. Widziałam, jak bardzo Rose była
spięta i zastanowiłam się,
jak w tej chwili pokój był
odczuwany przez Jaspera. A może tak mocno skupiał się na mnie, że
nie czuł
nawet pozostałych?
Renesmee wyciągnęła ręce
w moim kierunku, kiedy ja sięgnęłam po nią, z błyskawicznym
uśmiechem
rozjaśniającym jej twarz. Tak łatwo wpasowała się
w moje ramiona, jakby były wyrzeźbione właśnie dla
niej.
Natychmiast przyłożyła swoją gorącą, maleńką rączkę do
mojego policzka.
Chociaż byłam przygotowana, i tak westchnęłam
ze zdumieniem, widząc jej pamięć w mojej głowie. Taką
jasną
i kolorową, ale i całkowicie klarowną.
Pamiętała mnie
atakującą Jacoba na trawniku przed domem, pamiętała Setha
wskakującego między nas.
Widziała to i słyszała z
perfekcyjną dokładnością. Nie wyglądałam jak ja, ten pełen
wdzięku drapieżnik
skaczący ku ofierze jak strzała
wypuszczona z łuku. To musiał być ktoś inny. To pozwoliło mi
poczuć się
odrobinę mniej winną, gdy Jacob stał tam
bezbronnie z rękami uniesionymi przed sobą. Jego ręce się
nie
trzęsły.
Edward zaśmiał się cicho, przeglądając myśli
Renesmee razem ze mną. A potem oboje skrzywiliśmy się
na
trzask w pękniętych kościach Setha.
Renesmee uśmiechnęła
się promiennie. Oczy jej wyobraźni nie opuściły Jacoba przez cały
ten czas.
Wyczułam nowy smak w jej wyobraźni – nie do końca
opiekuńczy, bardziej zaborczy – gdy tak
obserwowała Jacoba.
Odniosłam wyraźne wrażenie, ze była zadowolona, gdy Seth rzucił
się wprost pod
mój skok. Nie chciała, by Jacobowi stała się
jakaś krzywda. Był jej.
- Ooo, wspaniale – zawarczałam. –
Idealnie.
- Tylko dlatego, że on smakuje lepiej niż my –
zapewnił mnie Edward, głosem sztywnym od jego
własnego
zdenerwowania.
- Mówiłem, że też mnie lubi –
Jacob droczył się z końca pokoju, z oczami utkwionymi w Renesmee.
Jego
żarty były bezduszne. Napięcie wokół jego brwi wcale
się nie rozluźniło.
Renesmee klepnęła mnie niecierpliwie po
twarzy, domagając się mojej uwagi. Kolejne wspomnienie:
Rosalie
delikatnie przeczesująca szczotką każdy z jej loczków.
Przyjemne.
Carlisle i jego taśma, świadomość, że musi być
wyprostowana i nieruchoma. To jednak jej nie ciekawiło.
-
Zanosi się na to, że pokaże ci wszystko, co przegapiłaś –
powiedział Edward do mojego ucha.
Mój nos zmarszczył się,
gdy rzuciła mi kolejne wspomnienie. Zapach dochodzący z dziwnego
metalowego
kubka, wystarczająco twardego, by go łatwo nie
przegryźć, przesłał nagły przebłysk ognia przez moje
gardło.
Ała.
I Renesmee już nie była w moich ramionach, które teraz
były ściśnięte za moimi plecami. Nie walczyłam
z Jasperem;
po prostu spojrzałam na wystraszoną twarz Edwarda.
- Co ja
zrobiłam?
Edward spojrzał na Jaspera, a potem znów na mnie.
-
Ale przecież ona przypominała sobie bycie spragnioną… –
wymamrotał Edward z liniami zmarszczek
układającymi się na
jego czole. – Przypominała sobie smak ludzkiej krwi.
Ręce
Jaspera ścisnęły mnie mocniej. Pewna część mojego mózgu
odnotowała, że to nie było do końca
niewygodne, ani też
bolesne, jakby to było dla człowieka. Po prostu denerwujące. Byłam
przekonana, ze
mogłabym wyrwać się z jego uścisku, ale nie
próbowałam.
- Tak – zgodziłam się. – I?
Edward
patrzył na mnie zatroskany przez jeszcze sekundę, a potem rozluźnił
się. Zaśmiał się. – I nic, na
to wygląda. Tym razem to ja
przesadziłem. Jazz, puść ją.
Ściskające ręce znikły.
Sięgnęłam po Renesmee, gdy tylko byłam wolna. Edward podał mi ją
bez wahania.
- Nie mogę tego pojąć – powiedział Jasper. –
Nie mogę tego znieść.
W zdumieniu patrzyłam, jak Jasper
wybiegł tylnymi drzwiami. Leah zrobiła mu miejsce, gdy tak biegł
w
kierunku rzeki, a potem przeskoczył nad nią jednym
susem.
Renesmee dotknęła mojej szyi, powtarzając scenę
odejścia jeszcze raz, jak na powtórce w czasie
meczu. Czułam
uwięzione w jej gardle pytanie, będące echem mojego.
Przeszedł
mi już szok związany z jej dziwnym, maleńkim darem. Wydawał się
być całkowicie naturalną
częścią niej, prawie spodziewaną.
Może teraz, gdy sama miałam własną, nadprzyrodzoną moc, już
nigdy
nie będę sceptyczna.
Ale co było nie tak z
Jasperem?
- Wróci – powiedział Edward, do mnie lub do
Renesmee, nie byłam pewna. – Po prostu potrzebuje
chwili
samotności, by ponownie przystosować się do swojego
postrzegania świata – w kącikach jego ust czaił
się
uśmiech.
Kolejne ludzkie wspomnienie… Edward mówiący mi, że
Jasper czułby się lepiej, gdybym ja „miała
problemy z
przystosowaniem się” do bycia wampirem. Padło to w kontekście
dyskusji nad tym, ilu ludzi
zabiję w ciągu roku po moim
ponownym narodzeniu.
- Czy jest na mnie zły? – zapytałam
cicho.
Oczy Edwarda się zwęziły. – Nie. Dlaczego miałby
być?
- Co z nim w takim razie?
- Jest przygnębiony sobą,
nie tobą, Bello. Martwi się… połowicznie wypełniającą się
przepowiednią,
można by tak powiedzieć.
- Jak to? –
zapytał Carlisle, zanim sama mogłam to zrobić.
- Zastanawia
go, czy szał nowonarodzonych jest istotnie tak trudny, jak zawsze
sądziliśmy, oraz czy z
odpowiednim nastawieniem i
koncentracją, każdy mógłby sobie radzić tak świetnie jak Bella.
Nawet
teraz… być może ma takie trudności, bo sądzi, że to
naturalne i nieuniknione. Może gdyby spodziewał
się po sobie
więcej, spełniłby te oczekiwania. Każesz stawiać wiele głęboko
zakorzenionych hipotez,
Bello.
- Ale to nie jest w porządku
– powiedział Carlisle. – Każdy jest inny. Każdy ma własne
zadania przed
sobą. Może to, co robi Bella, przychodzi jej
naturalnie. Może to jej dar, mówiąc inaczej.
Zamarłam z
zaskoczenia. Renesmee wyczuła zmianę i dotknęła mnie. Pamiętała
ostatnią sekundę i
zastanawiała się, czemu.
- To
interesująca teoria, i na dodatek całkiem prawdopodobna –
powiedział Edward.
Przez krótki moment byłam rozczarowana.
Dlaczego? Żadnych magicznych wizji, żadnych budzących
strach
w przeciwniku umiejętności, jak, och, strzelanie piorunami z oka
albo coś w tym stylu? Nic
pomocnego ani odlotowego?
A
potem zdałam sobie sprawę, co to może oznaczać, skoro moja
„supermoc” nie była niczym więcej niż
wyjątkową
samokontrolą.
Po pierwsze, miałam dar. To mogło być zupełne
nic.
Ale, co ważniejsze, jeśli Edward miał rację, mogłam
przeskoczyć ten okres, którego bałam się
najbardziej.
Co
jeśli nie musiałam być nowonarodzoną? Przynajmniej nie w stylu
szalejącej maszyny do zabijania. Co
jeśli mogłam od
pierwszego dnia dopasować się do Cullenów? Co jeśli nie
musielibyśmy się ukrywać na
jakimś odludziu przez rok, nim
„dorosnę”? Co jeśli, tak jak Carlisle, nigdy nie zabiję żadnej
osoby? Co
jeśli mogę być dobrym wampirem, tak z
marszu?
Mogłabym zobaczyć się z Charliem.
Westchnęłam,
gdy tylko rzeczywistość przefiltrowała się przez nadzieję. Nie
mogłam od razu zobaczyć
się z Charliem. Oczy, głos, idealna
twarz. Co mogłabym mu powiedzieć, jak w ogóle zacząć?
Byłam
skrycie zadowolona z chwilowego odwleczenia niektórych
spraw. Równie mocno pragnęłam znalezienia
jakiegoś sposobu
na zatrzymanie Charliego w moim życiu, co bałam się tego
pierwszego spotkania.
Patrzenia, jak oczy mu wyskakują z orbit
na widok mojej nowej twarzy, nowej skóry. Świadomości, że
jest
przerażony. Zastanawiania się, jakie to mroczne wyjaśnienie
formuje się w jego głowie.
Byłam wystarczająco tchórzliwa,
by zaczekać przez rok, aż moje oczy ostygną. A myślałam sobie,
że
będę nieustraszona, gdy już stanę się niezniszczalna.
-
Czy kiedykolwiek spotkałeś się z samokontrolą jako równoznaczną
z talentem? – zapytał Edward
Carlisle’a. – Naprawdę
sądzisz, ze to dar, czy może efekt jej przygotowania?
Carlisle
wzruszył ramionami. – Jest to całkiem podobne do tego, co od
zawsze potrafi robić Siobhan,
choć ona nie nazwałaby tego
darem.
- Siobhan, twoja przyjaciółka z irlandzkiego klanu? –
zapytała Rosalie. – Nie zadawałam sobie sprawy z
tego, że
umie coś wyjątkowego. Myślałam, że to Maggie była obdarzona
talentem w tamtej paczce.
- Tak, Siobhan uważa tak samo. Ale ma
ona tę umiejętność wyznaczania sobie celu a potem
prawie…
realizowania go w rzeczywistości. Uważa, że to
dobre planowanie, ale mnie zawsze zastanawiało, czy to
nie coś
więcej. Kiedy dołączyła do nich Maggie, na przykład. Liam był
bardzo wyczulony na punkcie
terenu, lecz Siobhan chciała, żeby
się udało, i tak też było.
Edward, Carlisle i Rosalie
usadowili się w fotelach, kontynuując dyskusję. Jacob usiadł
opiekuńczo obok
Setha, wyglądał na znudzonego. Ze sposobu, w
jaki opadały mu powieki, wiedziałam, że za chwilę będzie
już
nieprzytomny.
Przysłuchiwałam się, ale moja uwaga była
podzielona. Renesmee wciąż opowiadała mi o swoim dniu.
Trzymałam
ją przy ścianie z oknem, moje ręce zaczęły automatycznie ją
kołysać, gdy tak patrzyłyśmy
sobie w oczy.
Zdałam
sobie sprawę, że pozostali nie mieli powodu, by siadać. Było mi
bardzo wygodnie, gdy stałam. To
było tak odprężające jak
wyciągnięcie się na łóżku. Wiedziałam, że dałabym radę stać
tak bez ruchu
przez tydzień, a po upływie siedmiu dni, wciąż
byłabym tak samo wypoczęta jak na początku.
Musieli siadać z
przyzwyczajenia. Ludzie zauważyliby, że ktoś stoi godzinami i to
bez przenoszenia
ciężaru ciała z nogi na nogę. Nawet teraz,
widziałam jak Rosalie przeczesywała sobie włosy, a
Carlisle
krzyżował nogi. Drobne ruchy zapobiegające byciu
zbyt sztywnym, zbyt podobnym do wampira. Będę
musiała
przyjrzeć się, jak to robią, i zacząć ćwiczyć.
Może po
prostu próbowali dać mi trochę czasu sam na sam z moim dzieckiem –
tak dużo prywatności, na
ile pozwalały względy
bezpieczeństwa.
Renesmee opowiadała mi o każdej minucie dnia
i odniosłam wrażenie z toku jej historyjek, że chciała,
bym
poznała ją w każdym szczególe, tak bardzo jak ja chciałam tego
samego. Martwiło ją, że
przegapiłam niektóre rzeczy, jak
wróble podskakujące coraz bliżej, gdy Jacob trzymał ją
nieruchomo
pod jednym z dużych świerków. Ptaki nie podeszłyby
blisko do Rosalie. Albo ta szokująco paskudna
sprawa –
jedzenie dla dzieci – które Carlisle wlał do jej kubka;
śmierdziało cierpko, jak brud. Albo
piosenka, którą Edward
nucił, a była tak idealna, że Renesmee puściła mi ją
dwukrotnie. Byłam
zaskoczona, ze znajdowałam się w tle tego
wspomnienia, kompletnie nieruchoma i wciąż wyglądająca
kiepsko.
Wzdrygnęłam się na myśl o moich własnych wspomnieniach z tego
okresu. Ten okropny żar…
Po prawie godzinie, pozostali wciąż
byli pogrążeni w dyskusji, Seth i Jacob zgodnie chrapali na
kanapie,
a historie Renesmee zaczęły zwalniać. Na brzegach
stały się lekko nieczytelne i wypływały z jej
świadomości
nim zbliżały się do końca. Już miałam przerwać Edwardowi w
panice – czy coś było z nią nie
tak? – gdy jej powieki
zatrzepotały i opadły. Ziewnęła, jej pulchne, różowe usteczka
układały się w
kształcie litery O, a jej oczy już się nie
otworzyły.
Jej rączka opadła z mojej twarzy, gdy tylko
odpłynęła w sen – miała jasno lawendowe powieki, takie,
jak
cienkie chmury tuż przed wschodem słońca. Ostrożnie, by
jej nie obudzić, podniosłam jej rączkę z
powrotem do mojej
skóry i zatrzymałam tam z ciekawością. Na początku nie wydarzyło
się nic, a potem,
po kilku minutach, migotliwe kolory jak garść
motyli posypały się z jej myśli.
Zahipnotyzowana, oglądałam
jej sny. Nie było w nich sensu. Tylko kolory, kształty i twarze.
Byłam
zadowolona z tego, jak często moja twarz… obie moje
twarze, ta brzydka, ludzka i cudowna,
nieśmiertelna, wykwitały
w jej oddalonych myślach. Więcej niż Edwarda czy Rosalie. Szłam
łeb w łeb z
Jacobem; starałam się nie dopuszczać tej myśli
do siebie.
Po raz pierwszy zrozumiałam, dlaczego Edward mógł
oglądać mnie we śnie noc po nocy, żeby tylko
usłyszeć mnie
mówiącą przez sen. Mogłabym oglądać śniącą Renesmee bez
końca.
Zmiana w tonie głosu Edwarda przykuła moją uwagę,
gdy powiedział: - Nareszcie – i odwrócił się, by
wyjrzeć
przez okno. Była głęboka, purpurowa noc, ale mogłam widzieć
równie daleko, co wcześniej. Nic
nie skryło się w
ciemnościach, wszystko po prostu zmieniło kolory.
Leah, wciąż
rzucająca gniewne spojrzenia, wstała i wślizgnęła się w
pobliskie krzaki, gdy tylko Alice
pojawiła się na drugim
brzegu rzeki. Kołysała się w przód i w tył, jak akrobatka na
trapezie, palcami stóp
dotykając rąk, tuż przed wdzięcznym,
płaskim obrotem, w jakim przefrunęła nad rzeką. Esme
wykonała
tradycyjny skok, podczas gdy Emmett ruszył przez
wodę, chlapiąc nią tak daleko, ze kropelki uderzyły o
szyby
tylnych okien. Ku mojemu zdziwieniu, Jasper podążał za nimi, a
jego sprawny skok wydał się
skromny, nawet subtelny, w
porównaniu z resztą.
Ogromny uśmiech na twarzy Alice był
znajomy w dziwny, zamglony sposób. Nagle każdy się do
mnie
uśmiechał – Esme słodko, Emmett z podekscytowaniem,
Rosalie z odrobiną wyższości, Carlisle
pobłażliwie i Edward
wyczekująco.
Alice wpadła do pokoju przed wszystkimi, z ręką
wyciągniętą przed siebie i niecierpliwością, która
wytwarzała
prawie widzialną aurę wokół niej. W dłoni trzymała zwyczajny
mosiężny klucz z przydużą,
różową, satynową kokardą
wokół niego.
Podała mi go, a ja automatycznie ostrożniej
przycisnęłam do siebie Renesmee prawą ręką, tak, żebym
mogła
otworzyć lewą. Alice wrzuciła do niej klucz.
- Wszystkiego
najlepszego z okazji urodzin! – zapiszczała.
Wywróciłam
oczami. – Nikt nie zaczyna liczyć od właściwego dnia urodzin –
przypomniałam jej. –
Pierwsze urodziny obchodzi się po roku,
Alice.
Jej uśmiech zmienił się w pełen samozadowolenia. –
Nie świętujemy twoich urodzin jako wampira.
Jeszcze nie. Dziś
trzynasty września, Bello. Wszystkiego najlepszego z okazji
dziewiętnastych urodzin!
Niespodzianka
-
Nie, nie ma mowy! - potrząsnęłam przecząco głową. Zauważyłam
uśmiech na siedemnastoletniej twarzy
mojego męża. - To się
nie liczy. Przestałam starzeć się trzy dni temu. Już na zawsze
mam osiemnaście
lat.
- To nie istotne. - ciągnęła Alice
nie zważając na moje protesty. - Tak czy inaczej będziemy
świętować
więc się z tym pogódź.
Westchnęłam. Nie
było siły by powstrzymać Alice. Na jej twarz wstąpił
niesamowicie szeroki uśmiech,
kiedy zauważyła rezygnacje w
moich oczach. - Jesteś gotowa na otworzenie swojego prezentu?
-
zapytała uradowana.
- Prezentów.- poprawił ją Edward
wyjmując z kieszeni kluczyki - dłuższe i srebrne, z
błyszczącym
breloczkiem. Od razu zrozumiałam po co były te
kluczki - mój samochód „po”. Zdziwiłabym się gdybym
była
tym faktem chociaż odrobinkę podekscytowana. Najwyraźniej
fascynacja sportowymi samochodami
nie jest do przekazania
podczas przemiany.
- Mój pierwszy. - Alice przystanęła,
przewidując co jej odpowie. „
- Mój jest bliżej.
- Ale
spójrz jak ona jest ubrana. - Alice prawie jęczała. - To mnie
zabije. Proszę, to jest najważniejsze.
Ściągnęłam razem
brwi. Zapewne miała dla mnie całą nowa szafę ciuchów.
-
Wiem - zagrajmy o to - kontynuowała Alice. - W kamień, papier,
nożyce.
Jasper zachichotał, a Edward westchnął.
- Może
po prostu powiesz mi kto wygra?
Alice się uśmiechnęła. - Ja.
Świetnie.
- Prawdopodobnie to nawet lepiej, że poczekam z tym
do rana. - Edward uśmiechnął się do mnie po czym
skinął na
Jacoba i Setha, którzy wyglądali jakby zarwali noc. Zastanawiałam
się jak długo już są w takim
stanie. - Myślę, że może
być zabawniej jeśli Jacob trochę odpocznie. Może dzięki temu
zapała chociaż
trochę entuzjazmem.
Uśmiechnęłam się
szeroko. Dobrze mnie znał.
- Bella, podaj Renesmee Rosalie.
-
A gdzie ona zazwyczaj śpi? - Alice tylko wzruszyła ramionami.
-
W ramionach Rose, albo Jacoba, albo Esme. Zdecydowanie będzie to
najbardziej rozpuszczony pół
wampir w historii. - Edward
zaśmiał się podczas gdy Rosalie brała małą na ręce.
- I
jest to najbardziej rozpieszczony pół- wampir na świecie. -
dopowiedziała Rose i uśmiechnęła się do
mnie szeroko.
Byłam
taka szczęśliwa, że wreszcie udało nam się ze sobą zakolegować.
A im Renesmee będzie starsza,
tym nasza - moja i Rose więź,
bardziej się umocni. Myślę, że będziemy razem na tyle długo by
stać się
przyjaciółkami. W końcu podjęłam taką samą
decyzję, jaką ona by podjęła będąc w mojej skórze.
Jednak
wydawało mi się, że o większość innych moich wyborów miała
jeszcze pretensje.
Alice wepchnęła mi klucze do ręki.
Pociągnęła mnie za łokieć w stronę tylnych drzwi. - No chodź
już,
chodź.
- To jest na zewnątrz?
- Coś w tym
stylu. - powiedziała Alice, ciągnąc mnie w stronę wyjścia.
-
Mam nadzieję, że Ci się spodoba. Jest to prezent od nas
wszystkich, a zwłaszcza od Esme. - głos
Rosalie dobiegał zza
mnie. Odwróciłam się.
- Nie idziesz z nami? - Byłam
zdziwiona, ze wszyscy zostali na swoich miejscach.
- Cóż damy
ci możliwość obejrzenia tego w spokoju. Możesz nam opowiedzieć
co o tym myślisz później. -
Emmett zaśmiał się rubasznie.
Coś w tym śmiechu mnie zaniepokoiło i nie byłam pewna co.
Wszystko
kręciło się wokół mojej osoby, a znając ich
upodobania co do prezentów mogło być naprawdę różnie. To
była
prawdziwa ulga, dowiedzieć się ile moich istotnych cech przeszło
ze mną przemianę. Alice ciągle
ciągnęła mnie za łokieć w
ciemną noc. Nie mogłam przestać się uśmiechać. Za nami szedł
tylko Edward.
- To jest właśnie entuzjazm, którego u Ciebie
szukałam. - Słyszałam zadowoloną Alice.
Puściła moją rękę
i przeskoczyła rzekę.
- Chodź Bello! - wołała mnie z
drugiej strony.
Edward przeskoczył ją w tym samym momencie, co
ja. Było to dla mnie niezwykle radosne przeżycie.
Może nawet
bardziej niż to z popołudnia, ponieważ noc nadała wszystkiemu
nowych, bogatszych kolorów.
Alice biegła przed nami, kierując
się na północ. Było to takie proste - podążać za dźwiękiem
jej stóp,
które raz po raz dotykały ziemi. Kierował mną
również jej zapach oraz zarys sylwetki, którą widziałam
już
nie tak dokładnie. Nagle niespodziewanie zatrzymała się. Mało
brakowało, a bym w nią wpadła.
- Uważaj - ostrzegła mnie i
przeskoczyła za mnie.
- Co ty wyprawiasz? - krzyknęłam. W tym
samym czasie przysłoniła mi twarz rękoma.
- Upewniam się, że
nic nie możesz widzieć.
- Mogę się tym zająć. - zaoferował
Edward.
- Po prostu weź ją za rękę i prowadź.
- Alice,
ja...
- O nic się nie martw Bello. Zrobimy to po
mojemu.
Poczułam dotyk palów Edwarda na moich. - To potrwa
jeszcze tylko chwilkę, Bello.
Prowadził mnie na przód. Tym
razem nie martwiłam się, że wpadnę w drzewo, bo był to zaledwie
jeden z
wielu scenariuszy źródła bólu.
- Powinieneś to
docenić Edwardzie. W końcu to jest to tak samo dla ciebie jak i dla
niej.
- Prawda. Jeszcze raz dziękuje.
- Tak, wiem... ok. -
jej głos przybrał nagle na podekscytowaniu. - Zatrzymaj się tutaj.
Obróć ją trochę w
prawo. Tak, właśnie tak. Jesteś
gotowa?
- Tak, jestem gotowa.
Było tutaj mnóstwo nowych
zapachów, które tylko rozbudziły moją ciekawość. Zapachy te nie
należały
do drzew. Kapryfolium, dym, róże, trociny? Coś
metalicznego także. Bogactwa ziemi. Chciałam poznać
jak
najszybciej tą tajemnice, Alice zdjęła wreszcie dłonie z mojej
twarzy. Wpatrywałam się w ciemność.
Na małej polanie pośród
drzew dostrzegłam domek, utulony w świetle gwiazd. Jego obecność
tutaj była
dla mnie dziwnie oczywista, naturalna. Kapryfolium
wiło się w górę po jednej ze ścian jak po kratownicy,
do
którego to wiodła dróżka wysypana żwirkiem. Późne, letnie róże
kwitły gdzieś tam w ogrodzie,
przysłonięte ciemnością
nocy. Domek był wysadzany na dole kamieniem. Zauważyłam też duże,
wygięte w
łuk drzwi. Moje myśli kręciły się wokół
klucza, który był w mojej dłoni.
- Co myślisz?
Głos
Alice był taki miękki. To wszystko przypominało bajkę. Otworzyłam
usta, ale nic jej nie
odpowiedziałam.
- Esme
przypuszczała, że wolelibyśmy mieć teraz, chociaż na chwilę,
miejsce tylko dla nas, ale nie
chciała byśmy byli za daleko. -
wyszeptał Edward. - Chcieli mieć powód by je odnowić. Trochę
obróciło
się w ruinę przez ostatnie sto lat.
Dalej
gapiłam się bez słowa.
- Nie podoba ci się. - W głosie
Alice dało się wyczuć zawód. - Mam na myśli to, że jeśli
chcesz, to
możemy go przerobić. Emmett miał wszystko dodać:
taras, drugie piętro, kolumny i wieżę, ale Esme
myślała, że
wolałabyś prostotę. Jej głos wciąż przybierał na sile. - Jeśli
się pomyliła możemy powrócić do
pracy. To naprawdę nie
będzie trwać aż tak długo.
- Ciiii...
Przestała mówić.
Czekała na moją reakcje. Przyglądała mi się i czekała.
-
Dajesz mi dom na moje urodziny?
- Nam. - poprawił mnie Edward.
- I nie jest to nic więcej jak chatka. Dom to naprawdę za duże
słowo.
- Nie mów tak o moim domu.
- Podoba ci się? -
wtrąciła Alice.
Pokiwałam przecząco głową.
- Kochasz
go?
Potwierdziłam.
- Nie mogę się doczekać, aż powiem
Esme.
- Dlaczego nie przyszła z nami?
Alice się tylko
pobłażliwie uśmiechnęła. Tak jakby było w nim coś
niestosownego, a odpowiedź na nie była
bardzo ciężka.
-
Oh, no wiesz... wszyscy pamiętają jaki masz stosunek do prezentów.
Nie chcieli byś czuła się
zobowiązana do wykrzesania z
siebie fałszywego entuzjazmu.
- Nie sądzę żebym mogła nie
pokochać tego miejsca.
- To dobrze. - otoczyła mnie ramieniem.
- Tak czy inaczej, twoja szafa jest pełna. Używaj jej mądrze
i...
to chyba wszystko.
- Nie wejdziesz do środka? -
zaczęła się powoli wycofywać.
- Edward ci wszystko opowie.
Przyjdę, ale później. Zadzwoń jeśli nie będziesz mogła
dopasować czegoś
ze swoich ciuchów. - spojrzała na mnie
trochę niepewnie, po czym się uśmiechnęła. - Czas zapolować.
Do
zobaczenia.
Wystrzeliła w stronę drzew z całą gracją
na jaką było ją tylko stać.
- To potworne. - powiedziałam,
kiedy tylko odgłos jej biegu zanikł gdzieś w głębi lasu. - Czy
ja naprawdę
jestem taka okropna, że oni nie chcą być tu z
nami? Teraz to już w ogóle czuję się paskudnie. Nigdy im
się
za to nie odwdzięczę. Powinniśmy wrócić i powiedzieć Esme...
-
Bella nie bądź śmieszna. Nikt nie myśli o tobie w ten sposób.
-
Więc co?
- Czas dla nas to prezent innego rodzaju. Alice
chciała ci to przekazać bardzo subtelnie.
- Oh.
Rozejrzałam
się dookoła, ale dom zniknął. Mogliśmy być gdziekolwiek. Nie
widziałam już drzew, ani
głazów, ani nawet gwiazd. Był
tylko Edward.
- Chodź, pokażę ci efekty ich pracy. -
powiedział, ciągnąc mnie za rękę.
Nie brał pod uwagę, że
przez moje ciało przechodzą wstrząsy elektryczne niczym
adrenalina. I znów
poczułam się dziwnie, wyczekując na
reakcje mojego ciała, które miały nie nadejść. Moje serce
powinno
bić w przyspieszonym rytmie, moje policzki powinny
zrobić się czerwone. Czułam się też dziwnie
zmęczona. To
był zdecydowanie najdłuższy dzień w całym moim życiu. Zaśmiałam
się głośno - jeden,
krótki nerwowy śmiech spowodowany
szokiem - kiedy zrozumiałam, że ten dzień się nigdy nie
skończy.
- Czy ja dobrze słyszę?
- To nic takiego. -
odpowiedziałam. Byliśmy już przy drzwiach. - Po prostu tak sobie
myślałam, że dziś
jest pierwszy i ostatni dzień wieczności.
Ciężko mi to wszystko sobie uzmysłowić. Wszystko jest
takie
nowe.
Zaśmiałam się ponownie. Edward przyłączył
się do mnie. Położył swoją dłoń na klamce - z honorami
czekał
na mnie. Włożyłam klucz do zamka i przekręciłam
go.
- To takie naturalne Bello, a ja zapomniałem jakie to
wszystko musi być dziwne dla ciebie. Chciałbym
móc to słyszeć
w swojej głowie.
Podniósł mnie i trzymał w swoich ramionach
tak szybko, za szybko bym mogła zauważyć jak się zbliżał -
to
było naprawdę coś.
- Hej!
- Chyba wypada przenieść cię
przez próg, prawda? - przypomniał mi. - Ale bądźmy poważni. O
czym
teraz mylisz?
Otworzył drzwi i weszliśmy do małego
wyłożonego kamieniem salonu.
- O wszystkim - odpowiedziałam.
- Zawsze o tym samym, wiesz. O dobrych i złych rzeczach, o
rzeczach
nowych. Jak mogę użyć tak wielu superlatyw w mojej
głowie. Teraz myślę o tym, że Esme to prawdziwa
artystka. Tu
jest idealnie.
Ta nasza chatka była niczym domek z krainy
wróżek. Podłoga wykładana kamieniami. Sufit tak wysoki, że
tylko
ktoś pokroju Jacoba mógł uderzyć się w głowę. Ściany były
ciepłe, drewniane w paru miejscach,
reszta była mozaiką z
kamienia. W rogu w kominku tlił się ogień. Płomienie były inne-
niebieskie i zielonezapewne
od soli. Było tu dużo elektryki,
która może nie za bardzo do siebie pasowała, ale razem ze
sobą
współgrała. Dostrzegłam tam też krzesło, które
wyglądało na średniowieczne, coś ze stylu tureckiego,
trochę
bardziej współczesnego i półkę na książki z drugiej strony
okna, która wyglądała jak część od
zestawu mebli
ściągniętych z Włoch. Każda z tych rzeczy, chodź tak od siebie
różna, tworzyła ze sobą
idealną całość. Na ścianach
wisiało dużo obrazów- część moich ulubionych z dużego domu.
Bezcenne
oryginały - nie kopie - które należały do tego
miejsca jak i wszystko pozostałe. Było to miejsce, w
którym
każdy mógłby uwierzyć w istnienie magii. Miejsce, w którym można
spotkać Królewnę Śnieżkę
spacerującą z jabłkiem w
dłoni, czy też jednorożca skubiącego róże. Edward zawsze
powtarzał, że
należy do świata rodem z filmów grozy.
Oczywiście teraz wiedziałam jak bardzo się mylił. Należał
do
świata podobnego do krainy wróżek - a teraz ja byłam w
tej krainie z nim.
- Mamy szczęście, że Esme dodała jeden
pokój. Nikt przecież nie planował Renesmee.
- Ty tez nie.
To
nie było pytanie.
- Przepraszam skarbie. Słyszałem to w ich
myślach i zacząłem podzielać ich zdanie. Westchnęłam.
Moje
dziecko, moja córeczka. Edward zmienił temat.
-
Założę się, że jesteś ciekawa swojej szafy, albo porozmawiam z
nią tak, żeby nie poczuła się urażona.
- Czy powinnam się
bać?
- Powinnaś być przerażona.
Prowadził mnie przez
kamienny korytarz, w którym sufit był w kształcie łuków, jak w
miniaturowym
zamku.
-, Tu jest pokój Renesmee. -
powiedział, wchodząc do pustego pomieszczenia z jasną, drewnianą
podłogą.
- Nie mieli zbyt wiele czasu by cokolwiek tu zrobić.
- zaśmiałam się cicho.
Jak to możliwe, że jest tak
idealnie, kiedy raptem tydzień temu wszystko wyglądało jak
najgorszy
koszmar?
- Tutaj jest nasz pokój. Esme postarała
się przenieść parę drobiazgów z jej wyspy dla nas. Myślała,
że
ten pomysł przypadnie nam do gustu.
Łóżko było
ogromne i białe, z chmurami i babim latem, które wyglądało jakby
opadało z baldachimu w dół,
na podłogę wykonaną z jasnego
drewna. Teraz zrozumiałam, że to wszystko odwzorowuje plaże.
Ściany
były tak biało niebieskie, jakby był to
najsłoneczniejszy dzień lata, a na tylnej ścianie
umiejscowiono
ogromne szklane drzwi, które prowadziły do
malutkiego ogrodu. Były tam róże, mały okrągły staw i
mnóstwo
małych błyszczących kamieni. Malutka część bezwietrznego oceanu
tylko dla nas.
-Oh.- To było wszystko co zdołałam
powiedzieć.
- Wiem. - odpowiedział na moje
oniemienie.
Staliśmy tak przez chwilę. Myśli i wspomnienia,
te bardziej człowiecze, a zarazem przyćmione, stały się
teraz
bardziej wyraźne. Uśmiechnął się szeroko do mnie, a później
zaśmiał.
- Szafa jest za tym podwójnymi drzwiami Powinienem
cię chyba ostrzec, że jest większa niż ten pokój.
Nie
chciałam nawet spojrzeć na te drzwi. Na całym świecie nie
istniało dla mnie już nic poza Edwardem -
jego ramiona, które
mnie otaczały, jego słodki oddech na mojej twarzy, jego usta tylko
kilka
centymetrów od moich. Nie istniała rzecz, która byłaby
w stanie rozproszyć w tej chwili mnie -
nowonarodzonego
wampira.
- Powiemy Alice, że poszłam prosto do szafy. -
wyszeptałam, mierzwiąc jego włosy palcami i przyciągając
jego
twarz bliżej mojej. - Powiemy jej, że spędziłam tutaj godzinę na
przebierankach. Po prostu
skłamiemy, żeby była
szczęśliwa.
Mój nastrój ulegał dalszej poprawie, kiedy to
raz niecierpliwie ciągnął mnie dalej, a raz pozwalał, jak
na
dżentelmena przystało, bym mogła w spokoju podziwiać mój
prezent urodzinowy. Przyciągnął moją twarz
do swojej z
namiętnością bliskiej brutalności, a pomruk zadowolenia zdawał
się wydobywać z jego
gardła. Ten dźwięk spowodował, że
moje ciało stało się bardziej napięte i nie mogłam być
wystarczająco
blisko jego ciała, tak szybko jak bym chciała.
Poczułam płócienny materiał pod moją ręką. Byłam
szczęśliwa,
że moje ciuchy były zniszczone. Czułam, że to wręcz niegrzeczne
ignorować to śliczne białe
łóżko. Nasz drugi miesiąc
miodowy nie był podobny do pierwszego w żaden sposób. Nasz pobyt
na wyspie
był pożegnaniem z moim ludzkim życiem. Był też
najlepszym, co mi się w nim przydarzyło. Byłam gotowa
zakończyć
mój żywot jako człowiek byle tylko być z nim już na wieczność,
jednak potrwało to
niespodziewanie dłużej. Mogłam tylko
wierzyć, że teraz każdy dzień będzie lepszy od
poprzedniego.
Teraz mogłam w pełni docenić jakie mam
szczęście będąc z nim - mogłam patrzeć na każdą idealną
linie
na jego twarzy, na jego ciele pozbawionym skazy- moimi
nowymi oczami. Mogłam zasmakować w jego
zapachu i poczuć
niewiarygodną jedwabistość jego marmurowej skóry pod opuszkami
moich palców.
Moja skóra również była delikatna pod jego
dłońmi. Był dla mnie całkiem nowy. Inna osoba. Nasze ciała
na
podłodze w odcieniu jasnego piasku. Bez ostrożności, bez stawiania
oporu, bez strachu - zwłaszcza
bez tego. Wreszcie mogliśmy się
kochać i być w tym tak samo zatraceni. Tak jak nasze pocałunki.
Każdy
dotyk był silniejszy niż przedtem. Duża jego część
powstrzymywała się wcześniej przed wybuchem
namiętności,
ale teraz nie było to konieczne. Nie mogłam uwierzyć jak wiele mi
brakowało. Starałam się
pamiętać, że teraz jestem
silniejsza od niego, ale tak trudno jest skupić uwagę na
czymkolwiek z
powagą, kiedy czułam ze zdwojoną siłą miliony
różnych punktów na całym moim ciele w każdej sekundzie.
Jeśli
go zraniłam, to nawet się nie skarżył. Bardzo mała część
moich myśli skupiona była wokół całej tej
sytuacji. Nigdy
już nie miałam być zmęczona, tak samo jak on. Nie musimy ani
oddychać, ani
odpoczywać, ani jeść. Wszystkie ludzkie
potrzeby są w nas stłumione. On ma najpiękniejsze,
najbardziej
idealne ciało na świecie i nie sądzę bym kiedykolwiek pomyślała
: Mam dość jak na jeden
dzień. Zawsze będę chcieć więcej.
Dzień nigdy nie będzie miał się ku końcowi. Więc jak w
takiej
sytuacji będziemy mogli kiedykolwiek przestać? Nawet
nie przejmowałam się, że nie znajdę na to
pytanie
odpowiedzi. Błądziłam gdzieś myślami, kiedy niebo robiło się
coraz jaśniejsze. Gdzieś w oddali
czarna plama zmieniła się
w szarą, a skowronek zaczął śpiewać niedaleko - może był
gdzieś blisko róż.
- Tęsknisz za tym?- zapytałam go, kiedy
piosenka dobiegła końca. Nie był to przecież pierwszy raz kiedy
o
tym rozmawialiśmy, ale przychodziło nam to dość ciężko.
-
Tęsknie za czym?
- Za wszystkim - za moim ciepłem, miękką
skórą, smacznym zapachem… Straciłam to wszystko i chcę
wiedzieć
jeśli jesteś chociaż odrobinę smutny.
Zaśmiał się
tylko.
- Byłoby ci ciężko znaleźć kogoś mniej smutnego niż
ja. Byłoby to wręcz niemożliwe, jak sądzę. Nie wielu
ludzi
dostaje w ciągu jednego dnia wszystko, czego pragną i to w dodatku
wszystko, o czym nawet nie
marzyli.
- Odpowiesz mi na moje
pytanie?
Przejechał wierzchem dłoni po mojej twarzy. - Jesteś
ciepła.- odpowiedział.
Była to prawda - w pewnym sensie. Dla
mnie jego dłoń była ciepła. Nie było to to samo co
dotykać
płomiennie gorącej skóry Jacoba, ale bardziej
przyjemne. Bardziej naturalne. Wtedy on pogładził mnie
palcami
po twarzy, aż do szyi a potem do nadgarstków.
- Jesteś
miękka.- Jego palce były jak satyna na mojej skórze, więc mogłam
bez problemu zrozumieć co
miał na myśli. - A co do zapachu,
nie mógłbym powiedzieć, że mi go brakuje. Pamiętasz zapach
tych
turystów z naszego polowania?
- Było to nieco
dokuczliwe.
- Wyobraź sobie spróbować.
W gardle zapalił
mi się ogień. - Oh.
- Właśnie. Więc odpowiedź brzmi nie.
Cieszę się i to bardzo, ponieważ nie brakuje mi niczego. Nikt
nie
może mieć więcej niż ja teraz.
Chciałam go
poinformować o jednym wyjątku z jego oświadczenia, ale moje usta
chwilowo były bardzo
zajęte. Powoli zaczęło wschodzić
słońce, a ja miałam do niego jeszcze jedno pytanie.
- Jak
długo to trwa? Mam na myśli Carlisle i Esme, Emmetta i Rose, Alice
i Jaspera - nie spędzają
przecież oni całego dnia pozamykani
w swoich pokojach. Zawszę są gdzieś na widoku w pełni ubrani,
cały
czas. A co z pożądaniem?
Przysunęłam się bliżej
niego by stało się całkowicie jasne co mam na myśli.
-
Trudno powiedzieć. Każdy jest inny, a ty jesteś tak różna od
wszystkich. Zwykle młode wampiry mają
obsesje na punkcie
pragnienia i nie umieją za bardzo skupić się na czymś innym. To
nie to co ty. Co do
starszych wampirów, po tym pierwszym roku
inne potrzeby stają się na nowo znane. Żadne z rodzajów
pożądania
nie blakną. To łatwe, nauczyć się między tym balansować.
-
Jak długo?
Uśmiechnął się marszcząc odrobinę nos.
-
Rosalie i Emmett byli najgorsi. Ponad dekadę temu naprawdę ciężko
było przebywać w ich
towarzystwie. Nawet Carlisle i Esme nie
mogli tego znieść. Oni też mają wybudowany dom. Jest większy
niż
ten, ale Esme wiedziała co lubi Rosalie i wie co lubisz ty.
-
Więc po dziesięciu latach? - Byłam całkiem pewna, że Rosalie i
Emmett nie mieli nic do nas, ale co miało
być za dekadę. -
Stali się normalni? Tak jak są teraz?
Edward znów się
uśmiechnął.
- Cóż, nie jestem pewny co masz na myśli
mówiąc normalni. Widziałaś moją rodzinę prowadzącą
zwykłe
ludzkie życie, ale dotąd przesypiałaś noce. Jest
powód dla którego jestem najlepiej uzdolniony
muzycznie z
całej naszej rodziny, dlaczego - poza Carlislem- przeczytałem
najwięcej książek, zgłębiłem
najwięcej nauk, mówię w
największej ilości języków… Emmett chciałby byś uwierzyła,
że wiem to
wszystko ponieważ mam niesamowita pamięć, ale
prawda jest taka, że po prostu miałem mnóstwo
wolnego
czasu.
Zaśmialiśmy się razem, co było inicjatywą dla
połączenia się naszych ciał - efektowne zakończenie
konwersacji.
Przysługa
Minęła
tylko chwila, gdy Edward przypomniał mi o tym, co
najważniejsze.
Powiedział tylko jedno słowo.
-
Renesmee…
Westchnęłam. Wkrótce się obudzi. Musiała już
dochodzić siódma rano. Czy będzie mnie szukać? Nagle,
coś
zbliżonego do paniki ogarnęło moje ciało. Jak dziś będzie
wyglądać?
Edward poczuł moje całkowite rozproszenie. – W
porządku, kochanie. Ubierz się i za dwie minuty
będziemy z
powrotem w domu.
Wyglądałam pewnie jak postać z kreskówki –
przez sposób, w jaki zerwałam się na równe nogi, potem
znów
spojrzałam na niego – jego diamentowe ciało delikatnie iskrzyło
się w rozproszonym świetle –
potem dalej na wschód, gdzie
czekała Renesmee, a później znów na niego, potem z powrotem w
jej
stronę, z głową obracającą się to w jedną, to drugą
stronę, sześć razy w ciągu sekundy. Edward
uśmiechnął
się, ale nie zaśmiał; był silnym mężczyzną.
- Chodzi
tylko o znalezienie równowagi, najdroższa. Radzisz sobie ze
wszystkim tak dobrze, że nie
sadzę, by ustalenie właściwej
perspektywy zajęło nam zbyt dużo czasu.
- I mamy dla siebie
całą noc, prawda?
Uśmiechnął się szerzej. – Myślisz, że
zniósłbym to, że masz się ubrać, gdyby było inaczej?
Tyle
musiało mi wystarczyć, żebym mogła przetrwać cały dzień.
Zrównoważę tę przytłaczającą,
niszczącą żądzę, abym
mogła być… ciągle ciężko mi było pomyśleć to słowo. Mimo,
że Renesmee była
taka prawdziwa i realna w moim życiu, wciąż
ciężko mi było myśleć o sobie jako o matce.
Przypuszczałam,
że każdy czułby się tak samo, mimo, że zazwyczaj ma się
dziewięć miesięcy na
oswojenie się z tą myślą. A dziecko
nie zmienia się zazwyczaj z godziny na godzinę.
Myśl o rwącym
do przodu życiu Renesmee w sekundę ponownie mnie zestresowała. Nie
zatrzymałam się
nawet przed misternie rzeźbionymi podwójnymi
drzwiami, żeby złapać oddech przed sprawdzeniem, co
Alice tam
nawyprawiała. Po prostu wpadłam do szafy, z zamiarem założenia
tych rzeczy, które nawiną mi
się jako pierwsze. Powinnam była
wiedzieć, że nie będzie tak łatwo.
- Które są moje? –
zasyczałam. Tak jak powiedział Edward, pokój był większy niż
nasza sypialnia. Mógł
być nawet większy niż cały nasz dom,
ale żeby mieć pewność, musiałabym zmierzyć go krokami.
Przez
głowę przewinął mi się szybki przebłysk Alice,
próbującej przekonać Edwarda, żeby zignorował
klasyczne
proporcje domu i pozwolił na te monstrualne rozmiary. Zastanawiałam
się, jak Alice udało się
do tego doprowadzić.
Wszystko
było zapakowane w nieskazitelnie białe pokrowce na ubrania, rządek
przy rządku.
- Z tego co wiem, wszystkie oprócz tych z tego
wieszaka – dotknął rurki, która ciągnęła się przez
pół
ściany aż po lewą stronę drzwi. - … są twoje.
-
Wszystkie?
Wzruszył ramionami.
- Alice – powiedzieliśmy
razem. On – jak wyjaśnienie, a ja – jak przekleństwo.
-
Dobrze – wymamrotałam, i rozsunęłam zamek najbliżej wiszącego
pokrowca. Zawarczałam pod nosem,
gdy zobaczyłam w środku
długą do ziemi suknię wieczorową – w kolorze niemowlęcego
różu.
Znalezienie czegoś normalnego mogłoby mi zająć nawet
cały dzień!
- Pomogę ci – zaoferował się Edward.
Ostrożnie powąchał powietrze, a potem podążył za zapachem aż
na
koniec długiego pokoju. Była tam wbudowana w ścianę
komoda. Ponownie wciągnął powietrze w płuca, a
potem
otworzył szufladę. Z tryumfalnym uśmiechem wyciągnął parę
artystycznie przetartych,
błękitnych dżinsów.
Przytuliłam
się do niego. – Jak to zrobiłeś?
- Dżins ma swój własny
zapach, tak jak wszystko inne. Teraz co… rozciągliwa
bawełna?
Podążył za swoim węchem do stojaka, z którego
wygrzebał białą bluzkę z długim rękawem. Rzucił ją w
moją
stronę.
- Dzięki – powiedziałam gorąco. Powąchałam każdy
materiał, zapamiętując zapach na wypadek przyszłych
poszukiwań
w tym wariatkowie. Pamiętałam już jedwab i satynę – tych będę
unikać.
Znalezienie jego ubrań zajęło mu tylko kilka sekund
- gdybym nigdy nie widziała go nago, przyrzekłabym,
że nie ma
nic piękniejszego niż Edward w swoich klasycznych spodniach i
beżowym swetrze – a potem
wziął mnie za rękę.
Popędziliśmy przez ukryty ogródek, lekko przeskoczyliśmy kamienny
murek i w
dzikim sprincie wpadliśmy do lasu. Uwolniłam moją
rękę tak, żebyśmy znów mogli się pościgać. Tym
razem
mnie pokonał.
Renesmee już nie spała. Siedziała na podłodze
ze skaczącymi nad nią Rose i Emmettem, bawiąc się
stosem
powykręcanych srebrnych sztućców. W prawej rączce trzymała
uszkodzoną łyżkę. Gdy tylko
dojrzała mnie przez szklaną
szybę, rzuciła nią o podłogę – zostawiając wgłębienie w
drewnie – i
rozkazująco wskazała w moim kierunku. Jej
publiczność zaśmiała się – Alice, Jasper, Esme i
Carlisle
siedzieli na kanapie, obserwując ją niczym
najbardziej pochłaniający film świata.
Wbiegłam przez drzwi,
nim ich śmiech zdążył na dobre rozbrzmieć, pokonując pokój
kilkoma susami i w
tej samej sekundzie porywając ją z ziemi.
Szeroko się do siebie uśmiechnęłyśmy.
Zmieniła się, ale
nie tak bardzo. Znów była trochę dłuższa, jej proporcje
zmieniały się z niemowlęcych w
bardziej dziecięce. Miała o
ćwierć cala dłuższe włosy, a jej loczki podskakiwały jak
sprężynki z każdym
ruchem. Pozwoliłam się cofnąć mojej
wyobraźni, i przypomniałam sobie, że spodziewałam się
czegoś
gorszego. Dzięki moim przesadzonym lękom, te małe
zmiany przyniosły prawie ulgę. Nawet bez pomiarów
Carlisle’a
wiedziałam, że przebiegły wolniej niż wczoraj.
Renesmee
klepnęła mnie po policzku. Drgnęłam. Znów była głodna.
-
Kiedy się obudziła? – zapytałam, gdy Edward zniknął w drzwiach
prowadzących do kuchni. Byłam pewna,
że poszedł po jej
śniadanie, zobaczywszy przed chwilą w jej myślach równie wyraźnie
to, co i ja.
Zastanawiałam się, czy gdyby był jedynym
znającym ją człowiekiem, zauważyłby jej małe dziwactwo.
Dla
niego prawdopodobnie byłoby to jak słuchanie wszystkich
innych wokół.
- Dopiero kilka minut temu – powiedziała
Rose. – Wkrótce byśmy po ciebie zadzwonili. Pytała o ciebie
–
właściwie to „domagała się” lepiej to oddaje. Esme
poświęciła swoją drugą najlepszą zastawę, żeby tylko
zabawić
małego potworka – Rose uśmiechnęła się do Renesmee z taką
rozkoszą, że krytyka straciła
znaczenie. – Nie chcieliśmy
wam, eee… przeszkadzać.
Widziałam, jak Rosalie zagryza górną
wargę i odwraca wzrok, próbując się nie roześmiać. Poczułam
za
mną cichy śmiech Emmetta, wysyłający wibracje aż po
fundamenty domu.
Wysoko trzymałam podbródek. – Natychmiast
urządzimy ci pokoik – powiedziałam do Renesmee. –
Spodoba
ci się nasza chatka. Jest magiczna – spojrzałam na Esme. –
Dziękujemy, Esme. Bardzo. Jest
idealna.
Zanim Esme zdołała
odpowiedzieć, Emmett znów się śmiał – i tym razem nie cicho.
-
Więc ciągle jeszcze stoi? – wydusił z siebie między kolejnym
parsknięciami. – Spodziewałbym się, że
we dwójkę
obróciliście ją do tej pory w pył. Co robiliście zeszłej nocy?
Omawialiście problemy narodu? –
ryczał ze
śmiechu.
Zacisnęłam zęby i przypomniałam sobie o
negatywnych skutkach mojej wczorajszej utraty samokontroli.
Z
drugiej strony, Emmett nie był tak kruchy jak Seth…
Wspomnienie
Setha zastanowiło mnie. – Gdzie się dziś podziewają wilki? –
wyjrzałam przez okno, lecz
nie było tam śladu Leah.
-
Jacob wyszedł dziś całkiem wcześnie – wyjaśniła Rosalie, z
nieco zmarszczonym czołem. – Seth poszedł
za nim.
- Co
go zaniepokoiło? – zapytał Edward, gdy wrócił z kubkiem
Renesmee. Najwyraźniej w pamięci Rosalie
było więcej, niż
dostrzegłam na jej twarzy.
Bez oddychania, oddałam Renesmee
Rosalie. Super opanowana, może i tak, ale nie było mowy o
tym,
żebym mogła ją nakarmić. Jeszcze nie teraz.
- Nie
wiem… albo nie chcę wiedzieć – zrzędziła, ale pełniej
odpowiedziała na pytanie Edwarda. - Patrzył
na śpiącą
Nessie, z gębą otwartą jak u jakiegoś idioty, którym przy okazji
jest, a potem zerwał się na
nogi bez żadnego powodu – który
ja bym przynajmniej zauważyła – i wybiegł. Jestem zadowolona, że
się
go pozbyliśmy. Im więcej czasu tu spędza, tym mniejsza
szansa, że kiedykolwiek pozbędziemy się tego
smrodu.
-
Rose – skarciła ją delikatnie Esme.
Rosalie przerzuciła
sobie włosy. – Przypuszczam, że to i tak bez znaczenia. Nie
zostaniemy tu aż tak
długo.
- Ciągle uważam, że
powinniśmy jechać prosto do New Hampshire i tam się zadomowić –
powiedział
Emmett, najwyraźniej kontynuując poprzednią
rozmowę. – Bella już jest zapisana do Dartmouth. Nie
zanosi
się, żeby trwało to długo, zanim będzie gotowa na pójście do
szkoły – odwrócił się do mnie i
żartobliwie uśmiechnął.
– Jestem pewien, że będziesz najlepsza na zajęciach… widocznie
nocami nie
masz ciekawszego zajęcia niż nauka.
Rosalie
zachichotała.
Nie trać nad sobą panowania, nie trać nad sobą
panowania – powtarzałam sobie. Byłam dumna z siebie,
że
zachowałam zimną krew.
Zaskoczyło mnie więc to, że
Edwardowi się to nie udało.
Warknął – gwałtowny,
zaskakujący zgrzyt – a potem najczarniejsza furia przewinęła się
po jego twarzy
jak burzowe chmury.
Zanim ktokolwiek z nas
mógł zareagować, Alice zdążyła wstać.
- Co on robi? Co
takiego ten pies wyprawia, co wymazało plan całego mojego dnia? Nic
nie mogę
zobaczyć! Nie! – spojrzała na mnie umęczonym
wzrokiem. – A ty spójrz na siebie! Potrzebujesz mnie,
żebym
ci pokazała, jak masz używać swojej garderoby.
Przez jedną
sekundę byłam wdzięczna Jacobowi, cokolwiek by nie planował.
A
wtedy ręce Edwarda zacisnęły się w pięści i zawarczał –
Rozmawiał z Charliem. Myśli, że ten już za
nim jedzie.
Przyjeżdża tu. Dzisiaj.
Alice powiedziała słowo, które
zabrzmiało bardzo dziwnie wymówione jej dźwięcznym,
dystyngowanym
głosem, a potem rozmazała się w ruchu,
wybiegając tylnymi drzwiami jak świetlny promień.
-
Powiedział Charliemu? – zdołałam wysapać. – Czy on nie
rozumie? Jak on mógł to zrobić? – Charlie nie
mógł się o
mnie dowiedzieć! O wampirach! To by go wciągnęło na listę osób,
które Volturi mają
zlikwidować, a wtedy nawet Cullenowie nie
mogliby go uratować. – Nie!
Edward powiedział przez
zaciśnięte zęby. – Jacob już tu jedzie.
Na wschodzie
musiało zacząć padać. Jacob wszedł przez drzwi, osuszając swoje
włosy jak pies,
rozbryzgując krople deszczu na dywan i kanapę,
gdzie na bieli tworzyły się szare punkciki. Jego zęby
świeciły
w kontraście z ciemnymi ustami;oczy iskrzyły z podekscytowania.
Poruszał się w nagłych
szarpnięciach, jakby myśl o
zniszczeniu życia mojego ojca niesamowicie go nabuzowała.
-
Hej wszystkim – powitał nas, szczerząc się w uśmiechu.
Zapadła
idealna cisza.
Leah i Seth wślizgnęli się tuż za nim, w
swoich ludzkich postaciach… chwilowo; ręce im się trzęsły
od
napięcia panującego w całym pokoju.
- Rose –
powiedziałam, wyciągając ręce. Rosalie bez słowa podała mi
Renesmee. Przycisnęłam ją mocno do
mojego zastygłego serca,
trzymając jak talizman chroniący przed awanturą wiszącą w
powietrzu.
Planowałam trzymać ją w ramionach dopóty, dopóki
moja decyzja o zabiciu Jacoba zostanie poparta
racjonalnymi
argumentami, a nie zwyczajną wściekłością.
Wcale się nie
ruszała, obserwując i słuchając. Jak dużo z tego rozumiała?
-
Wkrótce będzie tu Charlie – oznajmił mi niedbale Jacob. –
Głowy do góry. Zakładam, że Alice da ci
jakieś ciemne
okulary?
- Zbyt wiele sobie zakładasz – powiedziałam przez
zęby. – Coś. Ty. Narobił?
Uśmiech Jacoba stał się mniej
pewny, ale był zbyt nakręcony, by odpowiedzieć poważnie. –
Blondyna i
Emmett obudzili mnie dziś rano, cały czas gadając
o przemieszczaniu się przez cały kraj. Jakbym mógł
wam
pozwolić wyjechać. Głownie chodziło przecież o Charliego,
prawda? No to problem rozwiązany.
- Czy ty sobie chociaż
zdajesz sprawę z tego, co narobiłeś? Z niebezpieczeństwa, na
jakie go naraziłeś?
Prychnął. – Na nic go nie naraziłem.
Z wyjątkiem ciebie. Ale ty masz przecież jakąś super
samokontrolę,
prawda? Jak dla mnie to nie takie fajne jak
czytanie w myślach. O wiele mniej ekscytujące.
Edward poruszył
się, rzucając się przez cały pokój, aż znalazł się tuż przed
nosem Jacoba. Chociaż był o
pół głowy niższy od niego,
Jacob odsunął się przed oszałamiającym gniewem Edwarda, jakby
ten nad nim
górował.
- To tylko teoria, kundlu –
zawarczał. – Myślałeś, że chcieliśmy ja przetestować na
Charliem?
Zastanawiałeś się nad bólem fizycznym, jaki
sprawisz Belli, nawet jeśli zdoła się powstrzymać? Albo nad
bólem
psychicznym, jeśli jej się to nie uda? Pewnie teraz nic cię już
nie obchodzi, co się stanie z Bellą! –
warknął przy słowie
„cię”.
Renesmee nerwowo przycisnęła palce do mojego
policzka, niepokój nakreślił powtórkę tej sceny w
jej
głowie.
Słowa Edwarda w końcu złamały dziwne
podekscytowanie Jacoba. Jego mina spoważniała. – Bella
będzie
narażona na ból?
- Taki, jakby spuszczano w głąb
jej gardła rozżarzone do białości żelazo!
Wzdrygnęłam się
na wspomnienie zapachu ludzkiej krwi.
- Nie wiedziałem o tym –
wyszeptał Jacob.
- W takim razie trzeba było najpierw zapytać
– Edward ponownie zawarczał przez zęby.
- Powstrzymalibyście
mnie.
- Powinieneś być powstrzymany…
- Tu nie chodzi o
mnie – wtrąciłam się. Stałam bardzo spokojnie, kurczowo łapiąc
się Renesmee i resztek
mojego zdrowego rozsądku. – Chodzi o
Charliego, Jacob. Jak mogłeś narazić go na
takie
niebezpieczeństwo? Zdajesz sobie sprawę z tego, ze teraz
czeka go albo śmierć, albo życie wampira? –
mój głos
zadrżał od łez, których już nigdy miałam nie uronić.
Jacob
wciąż był bardziej zakłopotany oskarżeniami Edwarda, ale moje
nie zdawały się go martwić. –
Spoko, Bella. Nie
powiedziałem mu nic, czego byś nie chciała.
- Ale on tu
jedzie!
- Taa, i takie było założenie. Czy to nie ty
obmyśliłaś plan pt. „Pozwólmy mu wyciągnąć fałszywe
wnioski”?
Chyba za bardzo odbiegłem od tematu, jeśli mam być
szczery…
Moje palce oderwały się od Renesmee. Na wszelki
wypadek je zacisnęłam. – Mów jasno, Jacob. Nie mam
na to
cierpliwości.
- Nic mu o tobie nie powiedziałem, Bella. Nie do
końca. Powiedziałem mu o mnie. Cóż, pokazałem, jest
chyba
lepszym słowem.
- Przemienił się na oczach Charliego –
zasyczał Edward.
- Że co? – wyszeptałam.
- Jest
odważny. Tak jak i ty. Nie zemdlał, nie wymiotował czy coś. Muszę
przyznać, że byłem pod
wrażeniem. Chociaż trzeba było
zobaczyć jego minę, gdy zacząłem zdejmować moje ciuchy. Bezcenna
–
zarechotał Jacob.
- Jesteś totalnym kretynem! Mógł
mieć przez ciebie zawał!
- Wszystko z nim w porządku. Jest
twardy. Gdybyś się przez minutkę zastanowiła, zobaczyłabyś,
jaką
przysługę ci wyświadczyłem.
- Masz już tylko
połowę, Jacob – mój głos był równy i spokojny. – Masz tylko
30 sekund, żeby powtórzyć
mi każde słówko, zanim oddam
Renesmee Rosalie i oderwę ci twoją nędzną głowę. Seth tym razem
nie da
rady mnie powstrzymać.
- Jezu, Bells. Kiedyś nie
byłaś taka melodramatyczna. To jakaś cecha wampirów?
- 26
sekund.
Jacob wywrócił oczami i padł na najbliższe krzesło.
Jego mała sfora stanęła po bokach, nie do końca tak
zrelaksowana
jak on; oczy Leah wpatrywały się we mnie, jej zęby były lekko
obnażone.
- Więc, zapukałem dziś do Charliego, i poprosiłem,
żeby poszedł ze mną na spacer. Był zmieszany, ale
gdy
powiedziałem mu, że chodzi o ciebie, bo wróciłaś już do domu,
poszedł za mną do lasu. Powiedziałem
mu, że już
wyzdrowiałaś, i że niektóre rzeczy mogą być wciąż trochę
dziwne, ale ogólnie jesteś w
porządku. Już miał iść, żeby
się z tobą zobaczyć, ale powiedziałem, że najpierw muszę mu coś
pokazać.
No i się przemieniłem – Jacob wzruszył
ramionami.
Moje zęby zacisnęły się jak imadło. – Chcę
każdego słówka, ty potworze.
- Cóż, mówiłaś, że mam
tylko pół minuty… ok, ok – mój wyraz twarzy musiał go
przekonać, że nie byłam w
nastroju do żartów. – Jak to
było… przemieniłem się z powrotem i ubrałem się, a kiedy
zaczął już
oddychać, powiedziałem coś w stylu: „Charlie,
świat, w którym żyjesz, nie jest taki, jak myślisz. Dobra
nowina
jest taka, że nic się nie zmieniło – z wyjątkiem tego, że
teraz już wiesz. Życie będzie się toczyło
tak, jak
dotychczas. Możesz teraz udawać, że nie wierzysz w to, co
zobaczyłeś.” Chwilę mu zajęło,
zanim się pozbierał do
kupy, a potem chciał tylko wiedzieć, co naprawdę ci się stało,
co z tą rzadką
chorobą. Powiedziałem mu, że byłaś chora,
ale już wszystko dobrze – tyle, że troszkę się
zmieniłaś
podczas rekonwalescencji. Chciał wiedzieć, co
rozumiem jako „zmianę”, więc powiedziałem mu, że
teraz
bardziej przypominasz Esme, niż Renee.
Edward
zasyczał, a ja patrzyłam się z przerażeniem; Jacob sprowadził
tamtą rozmowę na niebezpieczne
tory.
- Po paru minutach
zapytał cicho, czy ty też zmieniłaś się w zwierzę. A ja
powiedziałem: „Chciałaby mieć
tak fajnie!” –
zachichotał Jacob.
Rosalie wydała jakiś dźwięk pełen
zniesmaczenia.
- Zacząłem mu więcej opowiadać o wilkołakach,
ale nie zdążyłem się rozkręcić, gdy Charlie przerwał mi,
i
powiedział, że nie chce znać szczegółów. Potem zapytał
mnie, czy wiedziałaś, w co się pakowałaś,
wychodząc za
Edwarda, a ja powiedziałem: „Pewnie, wiedziała o tym od lat, od
kiedy przeprowadziła się
do Forks”. To mu się nie
spodobało. Pozwoliłem mu się nagderać, aż wszystko z siebie
wyrzucił. Jak się
już uspokoił, chciał tylko dwóch rzeczy.
Chciał zobaczyć się z tobą, a ja powiedziałem, że lepiej by
było,
gdyby pozwolił mi się wyprzedzić, tak żebym mógł
wszystko ci wyjaśnić.
Nabrałam powietrza. – A ta druga
rzecz?
Jacob uśmiechnął się. – To ci się spodoba. Jego
główną prośbą było, żeby powiedzieć mu jak najmniej o
tym
wszystkim. Jeśli coś nie jest naprawdę konieczne, zachowajcie to
dla siebie. Tylko to, co musi
wiedzieć.
Po raz pierwszy od
przyjścia Jacoba, poczułam ulgę. – Z tym dam sobie radę.
-
Poza tym, będzie udawał, że wszystko jest po staremu – Jacob
uśmiechnął się z samozadowoleniem.
Musiał podejrzewać, że
właśnie czułam pierwsze słabe zaczątki wdzięczności.
- Co
mu powiedziałeś o Renesmee? – udało mi się złagodzić ostrość
w moim głosie, zwalczając jednak
niechętną wdzięczność.
Była przedwczesna. Wciąż w tej sytuacji wiele rzeczy było nie na
miejscu.
Nawet, jeśli interwencja Jacoba podziałała na
Charliego lepiej niż się spodziewałam…
- O tak.
Powiedziałem mu więc, że ty i Edward otrzymaliście w spadku nową
małą buzię do wykarmienia –
zerknął na Edwarda. – Jest
twoją osieroconą podopieczną – tak jak Bruce Wayne przygarnął
Dicka
Graysona.
Jacob parsknął śmiechem. – Nie
sądziłem, żebyście mieli coś przeciwko kłamstwom. To część
zabawy,
prawda?
Edward nie zareagował w żaden sposób,
więc Jacob kontynuował. – W tamtym momencie Charlie był
bardziej
niż zszokowany, ale zapytał, czy ją adoptowaliście. „Coś jak
córka? Jakbym był w pewien
sposób dziadkiem?” – tak
brzmiały dokładnie jego słowa. Powiedziałem mu, że tak. „Gratki,
dziadziu” i
cała reszta. Nawet się trochę uśmiechnął.
Znów
poczułam pieczenie w oczach, ale tym razem nie było spowodowane
strachem czy bólem. Charlie
uśmiechał się na myśl o byciu
dziadkiem? Charlie miał spotkać Renesmee?
- Ale ona zmienia
się tak szybko – wyszeptałam.
- Powiedziałem mu, że jest
bardziej wyjątkowa niż my wszyscy razem wzięci – powiedział
Jacob miękkim
głosem. Wstał i podszedł do mnie,
powstrzymując Leah i Setha, gdy ruszyli za nim. Renesmee
wyciągnęła
ręce ku niemu, ale ja jeszcze mocniej przytuliłam
ją do siebie. – Powiedziałem mu: „Zaufaj mi, nie
chcesz
tego wiedzieć. Ale jeśli przymkniesz oko na wszystkie małe
dziwactwa, będziesz zdumiony. Jest
najcudowniejszą osobą pod
słońcem.” A potem powiedziałem mu, że jeśliby się na to
zgodził,
zostalibyście tutaj jeszcze przez jakiś czas, i
miałby szansę poznać ją trochę lepiej. Ale jeśli to by było
dla
niego zbyt wiele, wyjechalibyście. Powiedział, że jeśli nikt nie
będzie wmuszał w niego zbyt wielu
informacji, przystanie na
to.
Jacob wpatrywał się we mnie z półuśmiechem, czekając.
-
Nie mam zamiaru ci dziękować – powiedziałam. – Wciąż
obarczasz Charliego zbyt dużym ryzykiem.
- Naprawdę
przepraszam za to, że sprawię ci ból. Nie wiedziałem, że to tak
jest. Bello, sprawy między
nami wyglądają teraz inaczej, ale
zawsze będziesz moją najlepszą przyjaciółką, i zawsze będę
cię
kochał. Tylko że teraz we właściwy sposób. Nareszcie
złapałem równowagę. Oboje mamy teraz ludzi, bez
których nie
możemy żyć.
Uśmiechnął się swoim najbardziej jacobowym
uśmiechem. – Ciągle przyjaciele?
Mimo powstrzymywania się,
musiałam mu go odwzajemnić. Jeden mały uśmiech.
Wyciągnął
swoją rękę: oferta.
Wzięłam głęboki oddech i przeniosłam
ciężar Renesmee na jedno ramię. Włożyłam moją lewą dłoń w
jego
– nawet się nie wzdrygnął na zimno mojej skóry. -
Jeśli nie zabiję Charliego dziś wieczorem, zastanowię
się
nad przebaczeniem ci tego wszystkiego.
- Gdy już nie zabijesz
Charliego dziś wieczorem, dużo mi będziesz wisieć.
Przewróciłam
oczami.
Wyciągnął swoją drugą rękę w kierunku Renesmee,
tym razem z prośbą. – Mogę?
- Trzymam ją właśnie po to,
żeby nie mieć rąk wolnych i gotowych do zabicia cię, Jacob. Może
później.
Westchnął, ale nie naciskał. Mądrze z jego
strony.
Alice znów wbiegła przez drzwi, z pełnymi rękami i
obliczem zapowiadającym, że dojdzie do przemocy z
jej
strony.
- Ty, ty i ty – kłapnęłam zębami, spoglądając na
wilkołaki. – Skoro musicie już zostać, idźcie do kąta i
lepiej
tam zostańcie na jakiś czas. Muszę zobaczyć. Bella, lepiej daj mu
dziecko. I tak będziesz
potrzebowała wolnych rąk.
Jacob
uśmiechnął się tryumfalnie.
Silny strach rozdarł się w
moim brzuchu, gdy uderzyło mnie, jak wielką rzecz miałam przed
sobą do
zrobienia. Miałam się zabawić moją niepewną
samokontrolą, z moim rodzonym ojcem w roli królika
doświadczalnego.
Wcześniejsze słowa Edwarda znów wdarły mi się do
uszu.
Zastanawiałeś się nad bólem fizycznym, jaki sprawisz
Belli, nawet jeśli zdoła się powstrzymać? Albo nad
bólem
psychicznym, jeśli jej się to nie uda?
Nie mogłam sobie
wyobrazić bólu po porażce. Mój oddech stał się urywany.
-
Weź ją – wyszeptałam, kładąc Renesmee w ramiona Jacoba.
Skinął
głową, a obawy zmarszczyły mu czoło. Gestem przywołał innych i
wszyscy razem odeszli w róg
pokoju. Seth i Jake od razu padli
na ziemię, ale Leah potrząsnęła głową i zacisnęła usta.
-
Mogę sobie pójść? – zapytała z nutką skargi. Nie wyglądało
na to, żeby czuła się dobrze w swoim
ludzkim ciele. Miała na
sobie ten sam brudny t-shirt i bawełniane szorty, co tego dnia, gdy
na mnie
nawrzeszczała, a jej krótkie włosy sterczały w
chaotycznych kępkach. Ciągle trzęsły się jej ręce.
-
Pewnie – powiedział Jake.
- Trzymaj się na wschodzie, tak,
żebyś nie weszła Charliemu w drogę – dodała Alice.
Leah
nawet na nią nie spojrzała, wymknęła się tylnymi drzwiami i
pobiegła w stronę krzaków, żeby się
przemienić.
Edward
znów stał u mojego boku, głaszcząc mnie po twarzy. – Dasz sobie
radę. Wiem to. Pomogę ci;
wszyscy ci pomożemy.
Spojrzałam
w oczy Edwarda, z paniką w moich własnych. Czy był wystarczająco
silny, by powstrzymać
mnie, gdy zrobię choć jeden fałszywy
ruch?
- Gdybym w ciebie nie wierzył, już dziś byśmy
zniknęli. W tej minucie. Ale dasz radę. I będziesz
szczęśliwsza,
mając Charliego w swoim życiu.
Próbowałam zwolnić mój
oddech.
Alice wyciągnęła swoją rękę. W dłoni miała małe
białe pudełko. – To podrażni twoje oczy – nie będzie
boleć,
ale obraz stanie się zamazany. Denerwujące. I nie będą pasować
do twojego starego koloru, ale
zawsze to lepsze niż jaskrawa
czerwień, prawda?
Podrzuciła pudełeczko z soczewkami w
powietrzu, a ja je złapałam.
- Kiedy…?
- Zanim
wyjechaliście w podróż poślubną. Byłam przygotowana na kilka
sytuacji w przyszłości.
Potaknęłam i otworzyłam pudełko.
Nigdy wcześniej nie nosiłam soczewek, ale to nie mogło być
trudne.
Wzięłam małą brązową półkulę i przycisnęłam
do oka wklęsłą stroną.
Mrugnęłam, a cienka warstwa
zamazała cały obraz. Oczywiście mogłam przez nią widzieć,
ale
rejestrowałam też materiał jej cieniutkiego ekranu. Moje
oko ciągle skupiało się na mikroskopijnych
rysach i nierównej
powierzchni soczewki.
- Widzę, co miałaś na myśli –
wymamrotałam, gdy zakładałam drugą. Tym razem starałam się nie
mrugać.
Moje oko automatycznie chciało usunąć obce ciało.
-
Jak wyglądam?
Edward uśmiechnął się. – Cudownie.
Oczywiście…
- Tak, tak, ona zawsze wygląda cudownie –
Alice niecierpliwie dokończyła jego myśl. – Lepsze to,
niż
czerwone oczy, tyle mogę powiedzieć. Mętny brąz. Twój
był o wiele ładniejszy. I pamiętaj, że nie
starczą ci one
na zawsze – jad w twoich oczach rozpuści je w ciągu paru godzin.
Więc jeśli Charlie
zostanie na dłużej, będziesz musiała go
przeprosić na chwilę, żeby je wymienić. Co jest przy
okazji
dobrym pomysłem, bo ludzie potrzebują przecież wizyt w
łazience – potrząsnęła głową. – Esme, daj jej
kilka
wskazówek odnośnie zachowania charakterystycznego dla ludzi, a ja
zaopatrzę damską łazienkę w
soczewki.
- Ile mam
czasu?
- Charlie będzie za pięć minut. Zachowuj się
normalnie.
Esme skinęła głową i wzięła mnie za rękę. –
Najważniejsze, żebyś nie siedziała zbyt nieruchomo i
nie
poruszała się zbyt szybko – powiedziała.
- Usiądź,
jeśli on też usiądzie – wtrącił się Emmett. – Ludzie nie
lubią tak sobie stać.
- Co jakieś trzydzieści sekund
rozglądaj się dookoła – dodał Jasper. – Ludzie nie patrzą
się zbyt długo w
jeden punkt.
- Pięć razy skrzyżuj
nogi, a potem pięć razy same kostki – powiedziała
Rosalie.
Kiwałam głową przy każdej poradzie. Zauważyłam,
jak robili niektóre z tych rzeczy już wczoraj.
Wydawało mi
się, że uda mi się naśladować te czynności.
- I mrugaj
przynajmniej trzy razy na minutę – powiedział Emmett. Zmarszczył
brwi, a potem rzucił się
do pilota na drugim końcu stolika.
Włączył telewizor na rozgrywki futbolowe lokalnego college’u i
kiwnął
głową sam do siebie.
- Poruszaj też rękami.
Zbieraj włosy do tyłu, albo udawaj, że coś drapiesz –
powiedział Jasper.
- Powiedziałam „Esme” – poskarżyła
się Alice, gdy wróciła. – Przytłoczycie ją.
- Nie, chyba
wszystko zapamiętałam – powiedziałam. – Siedzieć, rozglądać
się, mrugać, wiercić się.
- Dobrze – pochwaliła mnie
Esme. Uścisnęła moje ramiona.
Jasper zmarszczył brwi. –
Będziesz wstrzymywać oddech tak długo, jak to możliwe, ale musisz
poruszać
ramionami, żeby wyglądało to chociaż tak, jakbyś
oddychała.
Odetchnęłam i znów skinęłam głową.
Edward
przytulił mnie z drugiej strony. – Dasz radę – wymruczał słowa
zachęty do mojego ucha.
- Dwie minuty – powiedziała Alice. –
Może już powinnaś usiąść na kanapie. W końcu byłaś chora. I
w ten
sposób nie będzie widział, jak się ruszasz.
Alice
popchnęła mnie w stronę sofy. Próbowałam poruszać się powoli,
żeby moje kończyny były bardziej
niezdarne. Wywróciła
oczami, a to oznaczało, że nie szło mi zbyt dobrze.
- Jacob,
potrzebuję Renesmee – powiedziałam.
Jacob skrzywił się,
ale nie poruszył.
Alice pokręciła głową. – Bello, to mi
nie pomaga cokolwiek zobaczyć.
- Ale ja jej potrzebuję. Ona
mnie uspokaja – dźwięk paniki w moim głosie nie mógł być
udawany.
- Dobrze – warknęła Alice. – Trzymaj ją tak
nieruchomo, jak tylko możesz, a ja postaram się widzieć
dookoła
niej – westchnęła, wyraźnie znużona, jakby ktoś ją poprosił,
by w wakacje pracowała po
godzinach. Jacob też westchnął,
ale przyniósł mi Renesmee, z wielką powagą w oczach, a potem
szybko
umknął przed wzrokiem Alice.
Edward usiadł obok,
i otoczył ramieniem mnie i Renesmee. Pochylił się i spojrzał jej
z pełną powagą w
oczy.
- Renesmee, ktoś bardzo
szczególny przyjdzie dziś zobaczyć się z tobą i twoją mamą –
powiedział
uroczystym tonem, jakby spodziewał się, że
rozumie każde jego słowo. Czy rozumiała? Spojrzała
wyraźnie
na niego, z taką samą powagą. – Ale on nie jest taki jak my, ani
nawet jak Jacob. Musimy być
wobec niego bardzo ostrożni. Nie
powinnaś mu mówić rzeczy w taki sposób, jak to robisz z
nami.
Renesmee dotknęła jego twarzy.
- Dokładnie –
powiedział. – I on sprawi, że poczujesz pragnienie. Ale nie wolno
ci go ugryźć. On się nie
wyleczy tak jak Jacob.
- Czy
ona cię rozumie? – szepnęłam.
- Tak. Będziesz uważna,
prawda, Renesmee? Pomożesz nam?
Renesmee znów go dotknęła.
-
Nie, nie mam nic przeciwko, jeśli ugryziesz Jacoba. To jest w
porządku.
Jacob zaśmiał się.
- Może powinieneś sobie
pójść, Jacob – powiedział Edward zimno, patrząc w jego
kierunku. Wciąż mu nie
wybaczył, ponieważ wiedział, że bez
względu na wszystko i tak poczuję ból. Ale ja przyjęłabym ten
ból z
wdzięcznością, gdyby to miała być najgorsza rzecz,
jaka może mnie spotkać dzisiejszego wieczoru.
- Powiedziałem
Charliemu, że tu będę – odparł Jacob. – Potrzebuje duchowego
wsparcia.
- Duchowego wsparcia – zadrwił Edward. – Jak
dotąd Charlie wie, że to ty jesteś najbardziej
odrażającą
kreaturą z nas wszystkich.
- Odrażającą? – zaprotestował
Jake, a potem cicho zaśmiał się do siebie.
Usłyszałam, jak
koła zjechały z autostrady na cichą, wilgotną ziemię na
podjeździe Cullenów, i mój
oddech znów zakłuł. Serce
pewnie waliłoby mi jak młot, gdyby w ogóle biło. Zdenerwowało
mnie, że moje
ciało nie reagowało we właściwy
sposób.
Skoncentrowałam się na równym biciu serca Renesmee,
żeby się uspokoić. Pracowało całkiem szybko.
- Dobra
robota, Bello – wyszeptał Jasper z aprobatą.
Edward mocniej
zacisnął swoje ramię wokół mnie.
- Jesteś pewien? –
zapytałam go.
- Jak najbardziej. Dałabyś radę dokonać
wszystkiego – uśmiechnął się i mnie pocałował.
Nie był
to do końca całus w usta, ale moje dzikie instynkty wampira znów
odciągnęły uwagę. Wargi
Edwarda były jak zastrzyk jakiejś
uzależniającej substancji do mojego systemu nerwowego.
Chciałam
więcej, od razu. Całą siłą woli przypomniałam
sobie o dziecku w moich ramionach.
Jasper wyczuł moją zmianę
nastroju. – Eee, Edwardzie, myślę, że nie powinieneś jej teraz
rozpraszać w
taki sposób. Musi się skupić.
Edward
odsunął się. – Ups – powiedział.
Zaśmiałam się. To
był mój tekst, od samego początku, od naszego pierwszego
pocałunku.
- Później – powiedziałam, a niecierpliwość
zgniotła mój żołądek w kulkę.
- Skup się, Bello –
ponaglił Jasper.
- Dobrze – odepchnęłam te drżące
uczucia. Charlie, był teraz główną sprawą. Utrzymać dziś
Charliego w
bezpieczeństwie. Będziemy mieli całą noc…
-
Bello.
- Przepraszam, Jasper.
Emmett zaśmiał się.
Dźwięk
radiowozu Charliego był coraz bliższy. Minęła ta sekunda
lekkomyślności, każdy znów był
nieruchomy. Skrzyżowałam
nogi i poćwiczyłam mruganie.
Samochód zatrzymał się przed
domem i pozostał bezczynny przez kilka sekund. Zastanawiałam się,
czy
Charlie był równie zdenerwowany, co ja. Potem zgasł
silnik i trzasnęły drzwiczki. Trzy kroki po trawie, a
potem
osiem roznoszących się echem dudnięć na drewnianych schodach.
Jeszcze cztery kroki przez
werandę. Później cisza. Charlie
wziął dwa głębokie wdechy.
Puk, puk, puk.
Odetchnęłam
po raz ostatni. Renesmee jeszcze bardziej zagłębiła się w moich
ramionach, skrywając
swoją buzię w moich włosach.
Carlisle
otworzył drzwi. Jego zestresowany wyraz twarzy zmienił się na
powitalny, jak kanał w telewizji.
- Witaj, Charlie –
powiedział, wyglądając tak jak powinien – zakłopotany. Bądź
co bądź, mieliśmy być w
Atlancie, w Centrum Kontroli nad
Chorobami. Charlie wiedział, że go okłamano.
- Witaj –
powitał sztywno Carlisle’a. – Gdzie jest Bella?
- Tutaj,
tato.
Uch! Mój głos był taki niewłaściwy. I na dodatek,
zużyłam trochę z mojego zapasu powietrza.
Uzupełniłam to na
powrót szybkim haustem, zadowolona, że zapach Charliego jeszcze
nie
rozprzestrzenił się po pokoju.
Zdumiony wyraz twarzy
Charliego powiedział mi, jak dziwny był mój głos. Jego oczy
skierowały się na
mnie i zwęziły.
Odczytałam emocje z
jego twarzy.
Szok. Niedowierzanie. Ból. Utrata. Strach. Złość.
Podejrzliwość. Większy ból.
Przygryzłam wargę. To było
śmieszne – moje nowe zęby były ostrzejsze wobec mojej granitowej
skóry,
niż moje ludzkie były w porównaniu z ludzkimi
ustami.
- Czy to ty, Bella? – wyszeptał.
- Tak –
skrzywiłam się na dźwięk mojego głosu podobnego do szumu wiatru.
– Cześć, tato.
Wziął głęboki oddech, żeby się
uspokoić.
- Hej, Charlie! – powitał go Jacob. – Jak
tam?
Charlie rzucił mu pojedyncze gniewne spojrzenie, zadrżał
w obliczu wspomnień, i znów spojrzał na mnie.
Powoli, Charlie
przeszedł przez pokój, dopóki nie znalazł się kilka metrów ode
mnie. Rzucił
oskarżycielskie spojrzenie Edwardowi, a potem
znów zawisł wzrokiem na mnie. Ciepło biło z jego ciała z
każdym
uderzeniem jego serca.
- Bella? – zapytał
ponownie.
Przemówiłam niższym głosem, starając się, by nie
był tak dźwięczny. – To naprawdę ja.
Zacisnął szczęki.
-
Przepraszam, tato – powiedziałam.
- Wszystko z tobą w
porządku? – zażądał odpowiedzi.
- Szczerze i naprawdę
wspaniale – przyrzekłam. – Zdrowa jak ryba.
I tyle było po
moim tlenie.
- Jake powiedział mi, że to było… konieczne.
Że umierałaś – wypowiedział te słowa, jakby ani trochę w
nie
nie wierzył.
Przygotowałam się, skupiłam na ciepłym
ciężarze Renesmee, pochyliłam ku Edwardowi w
poszukiwaniu
wsparcia, i wzięłam głęboki wdech.
Zapach
Charliego pełen był płomieni, uderzających mnie na całej
długości gardła. Ale było to coś o wiele
więcej niż ból.
Były to też ostre dźgnięcia pragnienia. Charlie pachniał o wiele
bardziej smakowicie, niż
cokolwiek, co mogłam sobie wyobrazić.
Nieznani turyści z polowania byli pociągający, lecz Charlie
był
podwójnie kuszący. I był oddalony tylko o kilkadziesiąt
centymetrów, wypuszczając ustami wilgotne
ciepło do suchego
powietrza.
Ale tym razem to nie było polowanie, a on był moim
ojcem.
Edward ścisnął moje ramiona ze współczuciem, i Jacob
wysłał mi przez pokój pełne skruchy spojrzenie.
Próbowałam
się pozbierać i zignorować ból oraz pragnienie. Charlie czekał
na moją odpowiedź.
- Jacob mówił prawdę.
-
Przynajmniej on jeden – burknął Charlie.
Miałam nadzieję,
że mimo zmian na mojej twarzy, Charlie mógł odczytać wypisane na
niej wyrzuty
sumienia.
Pod moimi włosami, Renesmee
pociągnęła nosem, gdy woń Charliego dotarła i do niej.
Zacieśniłam mój
uścisk wokół niej.
Charlie zobaczył
moje nerwowe spojrzenie w dół i podążył za nim. – Och –
powiedział, a cały gniew
odpłynął z jego twarzy,
zostawiając tylko zdumienie. – To ona. Sierota, o której mówił
Jacob, i którą
adoptujecie.
- Moja bratanica – gładko
skłamał Edward. Musiał zdecydować, ze podobieństwo między nim a
Renesmee
było zbyt widoczne, by móc je zignorować. Lepiej
skłamać na początku, że są spokrewnieni.
- Myślałem, że
straciłeś swoją rodzinę – powiedział Charlie z wyrzutem w
głosie.
- Straciłem rodziców. Mój starszy brat został
adoptowany, tak jak ja. Później już go nigdy nie
widziałem.
Ale sąd odnalazł mnie, gdy on i jego żona zginęli w wypadku,
pozostawiając swoje jedyne
dziecko bez żadnych
bliskich.
Edward był w tym taki dobry. Jego głos był równy,
z odpowiednią dozą niewinności. Potrzebowałam
praktyki,
żebym też mogła się tego nauczyć.
Renesmee wyjrzała zza
moich włosów, znów wdychając powietrze. Nieśmiało spojrzała na
Charliego spod
swoich długich rzęs, a potem znów się
schowała.
- Jest… cóż, jest śliczna.
- Tak –
zgodził się Edward.
- Chociaż to duża odpowiedzialność.
Dla was dwojga wszystko dopiero się zaczęło.
- Co innego
mogliśmy zrobić? – Edward delikatnie przejechał palcami po jej
policzku. Widziałam, jak na
chwilę dotknął jej ust –
przypomnienie. – Czy ty byś jej odmówił?
- Hmm. Cóż –
nieobecnie pokręcił głową. – Jake powiedział, że mówicie na
nią Nessie.
- Nieprawda – odparłam, mój głos zbyt ostry i
przeszywający. – Ma na imię Renesmee.
Charlie ponownie
skupił się na mnie. – Co ty o tym myślisz? Może Carlisle i Esme
mogliby…
- Ona jest moja – przerwałam. – Ja jej
chcę.
Charlie zmarszczył brwi. – Zrobisz ze mnie dziadka w
tak młodym wieku?
Edward się uśmiechnął. – Carlisle też
jest dziadkiem.
Charlie rzucił Carlisle’owi, wciąż
stojącemu przy frontowych drzwiach, sceptycznie spojrzenie.
Carlisle
wyglądał jak młodszy, przystojniejszy brat
Zeusa.
Charlie prychnął, a potem się roześmiał. – To mnie
chyba pociesza – jego oczy znów powędrowały w
stronę
Renesmee. – Z pewnością jest ona czymś, na co warto popatrzeć –
jego ciepły oddech delikatnie
pofrunął przez przestrzeń
między nami.
Renesmee pochyliła się w kierunku zapachu,
wygrzebując się zza moich włosów, i spoglądając mu po
raz
pierwszy prosto w twarz. Charliemu zaparło dech w
piersiach.
Wiedziałam, co zobaczył. Moje oczy – jego oczy –
skopiowane dokładnie w jej idealną twarzyczkę.
Charlie zaczął
hiperwentylować. Jego usta zadrżały, a ja mogłam zobaczyć jak
cicho wypowiadał liczby.
Liczył wstecz, próbując zmieścić
dziewięć miesięcy w jednym. Próbując zebrać to do kupy, ale
nie
widząc sensu w dowodzie, który miał tuż przed
sobą.
Jacob wstał i klepnął Charliego po plecach. Pochylił
się, by szepnąć mu do ucha. Tylko Charlie nie
wiedział, że
wszyscy to słyszeliśmy.
- Musisz to wiedzieć, Charlie.
Wszystko w porządku. Obiecuję.
Charlie przełknął ślinę i
skinął głową. A potem jego oczy roziskrzyły się, gdy o krok
zbliżył się do
Edwarda, z mocno zaciśniętymi pięściami.
-
Nie chcę nic wiedzieć, ale kłamstw mam już dość!
- Przykro
mi – powiedział Edward spokojnie. – ale musisz znać oficjalną
wersję lepiej niż tę prawdziwą.
Jeśli masz być częścią
naszej tajemnicy, liczy się tylko oficjalna wersja. Wszystko po to,
by ochronić
Bellę, Renesmee, jak i resztę z nas. Czy dla nich
możesz kłamać?
Pokój pełen był posągów. Skrzyżowałam
kostki.
Charlie ciężko sapnął, a potem spojrzał na mnie. –
Dziecko, mogłaś mnie ostrzec.
- Czy to naprawdę ułatwiłoby
cokolwiek?
Zrobił surową minę, a potem ukląkł na podłodze
przede mną. Widziałam ruch krwi w jego szyi pod skórą.
Czułam
jej delikatną wibrację.
Tak jak i Renesmee. Uśmiechnęła się
i wyciągnęła do niego jedną różową rączkę. Przytrzymałam
ją.
Przycisnęła swoją drugą rękę do mojej szyi. W myślach
miała pragnienie, ciekawość i twarz Charliego.
Coś w jej
wiadomości pozwoliło mi przypuszczać, że doskonale zrozumiała
słowa Edwarda. Rozpoznała
pragnienie, ale w tej samej chwili
je pokonała.
- Wow – zdziwił się Charlie. – Ile już
ma?
- Eee…
- Trzy miesiące – powiedział Edward, a
potem dodał powoli. - … raczej, wygląda na trzy miesiące,
mniej
więcej. W niektórych kwestiach jest bardziej dojrzała,
w innych mniej.
Bardzo rozważnie, Renesmee pomachała
mu.
Charlie zamrugał spazmatycznie.
Jacob trącił go
łokciem. – A nie mówiłem, że jest wyjątkowa?
Charlie
uchylił się przed dotykiem.
- Och, daj spokój Charlie –
mruknął Jacob. – Jestem tym samym człowiekiem, co wcześniej. Po
prostu
zapomnij o dzisiejszym popołudniu.
To przypomnienie
sprawiło, że wargi Charliego zbladły, ale tylko kiwnął głową.
– Po prostu odgrywasz w
tym wszystkim jakąś rolę, tak Jake?
– zapytał. – Ile wie Billy? Dlaczego ty tu w ogóle jesteś? –
spojrzał
na twarz Jacoba, która jaśniała, gdy wpatrywał się
w Renesmee.
- Cóż, mógłbym ci o tym opowiedzieć – Billy
wie absolutnie wszystko – ale jest w tym dużo o wilko...
-
Uch! – zaprotestował Charlie, zakrywając uszy. –
Nieważne!
Jacob uśmiechnął się. – Wszystko wspaniale się
ułoży, Charlie. Staraj się po prostu nie wierzyć temu,
co
widzisz.
Mój tata wymamrotał coś niezrozumiale.
-
Woo! – wrzasnął nagle Emmett swoim głębokim basem. – Jazda,
Gatorsi!
Jacob i Charlie podskoczyli. Reszta z nas
zamarła.
Charlie pozbierał się, a potem spojrzał przez ramię
na Emmetta. – Floryda wygrywa?
- Właśnie zaliczyli pierwsze
przyłożenie – potwierdził Emmett. Strzelił oczami w moim
kierunku,
poruszając brwiami jak czarny charakter w sztuce
teatralnej. – Czas najwyższy, żeby ktoś zdobył
jakieś
punkty.
Zwalczyłam syknięcie. Odetchnąć z Charliem tuż
przede mną? To by było przekroczenie granicy.
Ale Charlie już
nic nie zauważał. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech, wciągając
powietrze, jakby chciał,
żeby dotarło aż po czubki jego
palców u stóp. Zazdrościłam mu. Podniósł się, obszedł Jacoba
szerokim
łukiem, i prawie upadł na wolny fotel. – Cóż –
westchnął. – Chyba powinniśmy zerknąć, czy dadzą
radę
utrzymać prowadzenie.
Błyszcząc
-
Nie wiem co powinniśmy powiedzieć Renée na ten temat – zawahał
się Charlie, stojąc już jedną stopą
po drugiej stronie
drzwi. Wyprostował się i wtedy zaburczało mu w
brzuchu.
Przytaknęłam.
- Wiem, wiem. Nie chce jej
wystraszyć. Trzeba ją chronić, to nie są wiadomości dla
tchórzliwych.
Wykrzywił twarz w smutku – Chciałbym móc
ciebie także chronić, gdybym tylko wiedział jak. Ale wiem
Także,
że ty nigdy nie byłaś tchórzliwa.
Ja również się
uśmiechnęłam.
Charlie z roztargnieniem poklepał się po
brzuchu – Pomyślę nad tym, mamy czas, aby to
przedyskutować,
Prawda?
- Oczywiście – obiecałam.
Pod
wieloma względami był to niesamowicie długi dzień, choć z
drugiej strony niektóre momenty minęły
Stanowczo za szybko.
Charlie był już spóźniony na obiad, który Sue
Clearwater
przygotowała dla niego i Billy’ego. Zapowiadał się niezręczny
wieczór, ale przynajmniej
Charlie zje prawdziwą kolację,
cieszyłam się, że ktoś próbował uchronić go przed śmiercią
głodową,
biorąc pod uwagę jego zdolności kulinarne.
Ogólne
napięcie spowodowało, że czas zaczął płynąć bardzo powoli.
Przez cały czas Charlie pozostawał
spięty, choć z drugiej
strony wcale nie śpieszył się z powrotem do domu. Obejrzał dwa
mecze, dzięki
Bogu, był tak pogrążony we własnych
rozmyślaniach, że zupełnie do niego nie docierały żarty
Emmetta
na temat piłki nożnej, ani komentarze po zakończonym
już meczu. Potem były jeszcze wiadomości, które
Charlie
obejrzał wciąż siedząc, aż w końcu Seth przypomniał mu która
to już godzina.
- Charlie, czy ciągle zamierzasz spotkać się
z Billym i moją mamą? No choć już. Bella i Nessie będą tu
także
jutro. Chodź, czas na małą wyżerkę, co?
Dało się zauważyć
w oczach Charlie’go, że nie był on tego tak pewny jak Seth,
jednak posłusznie podążył
za chłopcem. Nagle przystanął
pełen wątpliwości. Chmury stawały się coraz rzadsze, deszcz
ustał już
całkowicie. Była nawet szansa, że w końcu pojawi
się słońce.
- Jake mówił, że zamierzaliście się ode mnie
odsunąć – wymamrotał do mnie.
- Nie chciałam tego robić,
jeśli byłaby tylko jakakolwiek szansa by tego uniknąć. Właśnie
z tego powodu
ciągle jeszcze tu jesteśmy.
- Mówił
także, że mogłabyś zostać na trochę, gdybym tylko umiał być
wystarczająco odporny i potrafił
trzymać język za zębami.
-
Tak… ale nie mogę ci obiecać, że nigdy nie wyjadę. To trochę
skomplikowane...
- Muszę wiedzieć – powtórzył.
-
Dobrze.
- Będziecie mnie odwiedzać, nawet jeśli się
wyprowadzicie?
- Obiecuję, tato. Teraz kiedy wiesz już
wystarczająco dużo, myślę, że to może się udać. Będę
tak
blisko, jak tylko będzie Ci to potrzebne.
Przygryzł
wargę, a potem podszedł do mnie ostrożnie z szeroko otwartymi
ramionami. Przełożyłam
śpiącą Renesmee, tak, że teraz
obejmowałam ją lewym ramieniem, zacisnęłam zęby,
wstrzymałam
oddech i otoczyłam prawym ramieniem, bardzo
delikatnie, jego ciepłą i miękką talię.
- Bądź naprawdę
blisko, Bello – wymamrotał – naprawdę blisko.
- Kocham
cię, tato – wyszeptałam przez zaciśnięte zęby.
Zadrżał
i się odsunął. Opuściłam rękę.
- Ja też cię kocham,
moje dziecko. Cokolwiek jeszcze się zmieni, zawsze będę cię
kochał, tego możesz
być pewna. – Dotknął palcem do
zaróżowionego policzka Renesmee. – Ona naprawdę jest bardzo
do
ciebie podobna.
Starałam się by moje zachowanie było
jak najbardziej normalnie, choć kłębiło się we mnie wiele
różnych
emocji. – Chyba bardziej do Edwarda – wyznałam
niepewnie i po chwili dodałam – ale ma twoje loczki.
Charlie
drgnął a potem prychnął.
- Hmmm, tak chyba właśnie tak,
hmmm… więc dziadek. – pokiwał głową z niedowierzaniem. –
Czy
kiedykolwiek będę mógł ją potrzymać?
Zamrugałam
zszokowana, ale po chwili się uspokoiłam. Po chwili zastanowienia i
ocenie wyglądu Renesmee
(była pogrążona w głębokim śnie)
zdecydowałam, że mogę przetestować swoje szczęście po raz
kolejny,
skoro wszystko dzisiaj układało się tak dobrze.
-
Proszę – powiedziałam podając ją mu. Odruchowo splótł ręce,
tworząc coś w rodzaju kołyski, w której
umieściłam
Renesmee. Jego skóra nie była tak ciepła jak jej, ale i tak pod
wpływem jego dotyku zadrżało
mi gardło. W miejscach gdzie
moja dłoń, dotknęła jego ręki pojawiła się gęsia skórka. Nie
byłam do
końca pewna czy była to reakcja na moją nową,
niską temperaturę ciała, czy też miało to
podłoże
psychologiczne.
Charlie chrząknął delikatnie,
kiedy poczuł jej ciężar. – Jaka ona jest… dobrze
zbudowana.
Zmarszczyłam brwi. Dla mnie była lekka jak piórko.
Może moja ocena nie była właściwa.
- Dobrze zbudowana, ale
to bardzo dobrze – Charlie dodał widząc moją miną. A potem
wymamrotał sam
do siebie – bo ona będzie musiała być
twarda, otoczona przez całe to szaleństwo. – Kołysał ją
delikatnie
w ramionach, poruszając nimi od prawej do lewej. –
To najpiękniejsze dziecko jakie kiedykolwiek
widziałem,
przebija nawet ciebie. Przepraszam skarbie, ale taka jest prawda.
-
Wiem o tym.
- Śliczne dziecko – powtórzył, ale tym razem
zabrzmiało to bardziej jak gaworzenie.
Mogłam to zobaczyć w
jego twarzy, mogłam zobaczyć jak to uczucie wypełnia go całego.
Charlie był tak
samo bezbronny wobec jej uroku, jak my wszyscy.
Dwie sekundy w jego ramionach, a zawładnęła min bez
reszty.
-
Czy mogę przyjść tu jutro?
- Pewnie, tato. Oczywiście.
Będziemy tu na pewno.
- Lepiej żeby tak właśnie było –
powiedział marsowym tonem, ale jego twarz była łagodna,
ciągle
wpatrzona w Renesmee. – Do zobaczenia jutro Nessie.
-
No nie, ty też!
- Hmm?
- Ona ma na imię Renesmee. Jak
Renee i Esme zebrane razem. I się nie odmienia. Próbowałam
się
uspokoić, bez brania głębokiego oddechu. – Chcesz
poznać jej drugie imię?
- Pewnie.
- Carlie. Pisane przez
C. To połączenie Carlisle i Charlie.
Zupełnie
niespodziewanie, Charlie zmrużył oczy, a jego twarz rozpromienił
szeroki uśmiech. – Dziękuję
Bello.
- To ja dziękuję
tato. Tyle się pozmieniało w takim tempie, że jeszcze kręci mi
się od tego wszystkiego
w głowie. Gdybym ci nie powiedziała,
nie wiem jak bym sobie z tym wszystkim poradziła, serio. –
Powinnam
chyba powiedzieć „jak zapanować nad tym czym się stałam”, ale
to już byłoby chyba zbyt
wiele informacji.
Charliemu
zaburczało w brzuchu.
- Idź coś zjeść tato. Będziemy tu,
na pewno. – Przypomniało mi się to uczucie, ten przebłysk
w
wyobraźni, strach że wszystko może zniknąć wraz z
pierwszymi promieniami słońca.
Charlie przytaknął i
niechętnie oddał mi Renesmee. Obrócił odrobinę głowę i zajrzał
do wnętrza domu,
jego oczy przez chwile zrobiły się trochę
dzikie, kiedy ogarnął wzrokiem duży, jasny pokój. Wszyscy
ciągle
tam byli (poza Jacobem, który, jak mogłam bez problemu usłyszeć,
najeżdżał właśnie na lodówkę w
kuchni). Alice siedziała
rozparta na dolnych stopniach klatki schodowej, śmiejąc się i
trzymając głowę
Jaspera na swoich kolanach. Carlisle siedział
pochylony nad książką, która spoczywała na jego kolanach.
Esme
mamrotała sama do siebie, szkicując coś w notatniku, podczas gdy
Rosalie i Emmett stawiali
podstawy dla wielkiego domu z kart do
gry pod schodami. Edward tymczasem siedział przy fortepianie i
grał
łagodną melodię dla siebie samego. Nie było w ich zachowaniu
niczego co by wskazywało na to, że
ten dzień właśnie
zmierza ku końcowi, że to może być czas aby coś zjeść, bądź
rozpocząć
przygotowania do nadchodzącej nocy. Coś
nienamacalnego zmieniło się w atmosferze. Cullenowie nie
starali
się już tak bardzo jak wcześniej, ludzkie zachowania wydawały się
dla nich zawsze tak
nienaturalne, że teraz nawet Charlie był w
stanie wyczuć różnicę.
Wzdrygnął się, potrząsnął głową
i westchnął. - Do zobaczenia jutro, Bella. - zmarszczył brwi, ale
zaraz
potem dodał – Chciałem powiedzieć, że to nie tak, że
nie wyglądasz… dobrze. Przywyknę do tego.
- Dzięki
tato.
Charlie przytaknął i odszedł zamyślony w kierunku
swojego samochodu. Patrzyłam jak odjeżdża. W
momencie. kiedy
usłyszałam jak opony jego samochodu uderzają o drogę szybkiego
ruchu, dotarło do
mnie, że dałam radę. Że byliśmy razem
cały dzień, a ja nie zrobiłam Charliemu krzywdy. Udało mi się, i
to
bez niczyjej pomocy. To musi być mój dar!
Wszystko to
wydawało mi się zbyt idealne, aby mogło być prawdziwe. Czy
naprawdę mogłam mieć
wszystko, moją nową rodzinę, tak samo
jak i niektórych członków tej starej? A wydawało mi się, że
to
wczorajszy dzień był idealny.
- Łaaał –
wyszeptałam. Zamrugałam i poczułam jak trzecia para szkieł
kontaktowych rozpada się.
Muzyka płynąca z fortepianu ucichła
i poczułam jak Edwarda kładzie brodę na moim ramieniu,
obejmując
mnie jednocześnie w tali.
- Wyjęłaś mi to z
ust.
- Edward, zrobiłam to.
- To prawda. Byłaś
niesamowita. My tu wszyscy zamartwiamy się o problemy związane z
byciem
nowonarodzonym, a ty po prostu pokonujesz je jeden za
drugim, jakby nigdy nic – zaśmiał się cichutko.
- Ja tam
nie jestem nawet pewien czy ona w ogóle jest wampirem, nie
wspominając już o
nowonarodzonym – zawołał Emmett spod
schodów – jest zbyt oswojona.
Wszystkie te krępujące
komentarze, które wygłaszał przed moim ojcem, zabrzmiały w moich
uszach
ponownie i najprawdopodobniej gdybym nie trzymała
właśnie Renesmee... Ponieważ nie mogłam
rozładować
całkowicie nagromadzonych we mnie emocji zawarczałam tylko pod
nosem.
- Uuuuuu, przerażające – zaśmiał się
Emmett
Syknęłam i Renesmee poruszyła się w moich ramionach.
Zamrugała parę razy, po czym rozejrzała się
dokoła lekko
zdezorientowana, obwąchała otoczenie, i dotknęła mojej twarzy.
-
Charlie wróci tu jutro – zapewniłam ją
- Znakomicie –
powiedział Emmett, tym razem Rosalie śmiała się wraz z nim.
-
Wcale nie tak fantastycznie, Emmett – powiedział Edward
pogardliwie, wyciągając ręce, aby wziąć ode
mnie Renesmee.
Mrugnął do mnie, gdy lekko zdezorientowana niechętnie mu ją
oddawałam.
- Co masz na myśli? – dopytywał się Emmett.
-
Czy nie uważasz, że to trochę lekkomyślne, zrażać do siebie
najsilniejszego wampira w całym domu?
Emmett odrzucił głowę
do tyłu i wychrypiał – No proszę Cię!
- Bella – Edward
szepnął do mnie, podczas gdy Emmett przysłuchiwał się z uwagą.
– Czy pamiętasz jak
kilka miesięcy temu, prosiłem cię byś
wyświadczyła mi przysługę, gdy już staniesz się
nieśmiertelna?
Słowa te spowodowały że coś zaczęło mi
świtać na ten temat, przez nieco zaćmiony pryzmat
ludzkiego
umysłu. Po chwili przypomniałam sobie o co chodziło
i wyszeptałam – Och!
Alice wydała z siebie długi,
świergoczący śmiech. Jacob wychylił głowę z za rogu, buzię
miał wypchaną
jedzeniem.
- Co? – warknął Emmett.
-
Naprawdę? - spytałam Edwarda.
- Zaufaj mi. –
odpowiedział.
Wzięłam głęboki wdech. – Emmett, co powiesz
na mały zakład?
Emmett natychmiast stanął przede mną
wyprostowany – Świetnie, dawaj.
Przygryzłam na moment wargę.
On jest taki potężny.
- Jeśli się za bardzo boisz… –
zaczął Emmett
Wyprostowałam ramiona – Ty. Ja. Siłujemy się
na ręce. Stół w jadalni. Teraz.
Emmett rozciągnął twarz w
uśmiechu.
- Eeee… Bella – powiedziała Alice – wydaje mi
się, że Esme jest przywiązana do tego stołu. To antyk.
-
Dzięki. – Esme bezgłośnie zwróciła się do Alice.
- Żaden
problem – powiedział Emmett z olśniewającym uśmiechem. – Za
mną Bella.
Podążyłam za nim przez tylne wyjście, w stronę
garażu. Czułam jak reszta idzie za nami. Dotarliśmy do
wielkiego,
granitowego głazu, leżącego samotnie, oderwanego od skał
znajdujących się w pobliżu rzeki,
który to był oczywiście
celem Emmetta. Chociaż ten wielki kamień był lekko okrągły i o
nieregularnych
kształtach, mógł się nadać.
Emmett
umieścił swój łokieć na kamieniu i pomachał do mnie.
Znowu
zrobiłam się zdenerwowana, gdy zobaczyłam jak poruszają się
potężne mięśnie Emmetta, ale
udało mi się zachować
spokojny wyraz twarzy. Edward obiecał, że będę silniejsza niż
ktokolwiek inny,
przez pewien czas. Wydawał się być bardzo
przekonany o swojej racji, przekonany do tego stopnia, że
poczułam
się bardzo silna. Ale czy aż tak silna? Zastanawiałam się nad
tym, patrząc na biceps Emmetta.
Chociaż nie miałam nawet
jeszcze ukończonych dwóch dni mojego nowego życia, mogłam jednak
na coś
liczyć. Jednak z drugiej strony, w moim przypadku nic
nie było normalne, ani takie jakby można się tego
spodziewać.
Może ja wcale nie byłam tak silna jak normalny nowonarodzony. Może
właśnie dlatego
kontrolowanie siebie przychodziło mi z taką
łatwością.
Starałam się wyglądać jak najbardziej
beztrosko, podczas gdy opierałam łokieć o kamień.
- Dobra
Emmett. Jeśli ja wygram nie powiesz już ani słowa na temat mojego
życia seksualnego do
nikogo, nawet do Rose. Żadnych aluzji,
insynuacji, ten temat dla ciebie nie istnieje.
Emmett zmrużył
oczy.
- Zgoda, ale jeśli to ja wygram, będzie dużo, dużo
gorzej.
Usłyszał, że przestałam oddychać i zaśmiał się
złośliwie. W jego oczach nie było niczego co mogło by mi
pomóc,
albo świadczyło, że on blefuje.
- Wycofasz się bardzo
szybko, moja mała siostrzyczko – powiedział Emmett złośliwie. –
Nie ma w tobie
zbyt wiele dzikości, co? Założę się, że
chatka nie ma nawet jednego zadrapania – zaśmiał się. –
Czy
Edward wspomniał ci ile domów Rose i ja
rozwaliliśmy?
Zacisnęłam zęby i chwyciłam jego dużą
dłoń.
– Jeden, dwa…
- Trzy – mrukną i zaczął
napierać swoją dłonią na moją.
Nic się nie
wydarzyło.
Oczywiście, czułam siłę którą na mnie
oddziaływał. Mój nowy mózg wydawał się całkiem dobry
we
wszystkich rodzajach kalkulacji, więc mogłam stwierdzić,
że jeśli nie napotkałby on żadnego oporu, jego
ręka mogłaby
przebić skałę na wylot, bez większego problemu. Nacisk się
wzmógł i zaczęłam się
zastanawiać, czy betoniarka jadąca
sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę po mocno
spadzistej
powierzchni miałby podobną siłę oddziaływania.
Osiemdziesiąt kilometrów na godzinę? Sto kilometrów
na
godzinę? A może nawet więcej.
Ale to nie wystarczyło bym się
poruszyła. Jego ręka napierała na moją z miażdżącą siłą,
ale nie było w
tym nic nieprzyjemnego. Było mi nawet dobrze, w
pewien dziwny sposób. Od czasu mojego przebudzenia
byłam
bardzo ostrożna, bardzo starając się niczego nie zniszczyć. To
było dziwne uczucie, używać
swoich mięśni. Pozwolić sile
się wydobywać, a nie ją hamować.
Emmett chrząknął,
zmarszczył czoło, a całe ciało napiął w jednej linii w opozycji
do mojej nieruchomej
ręki. Pozwoliłam mu się pocić przez
moment, podczas gdy ja rozkoszowałam się poczuciem szalonej
siły
wypływającej z moich rąk.
Jednak po paru sekundach
poczułam się już tym trochę znudzona. Napięłam mięśnie i
Emmett stracił
parę centymetrów.
Zaśmiałam się.
Emmett warknął surowo przez zęby.
- I trzymaj język za
zębami – przypomniałam mu, po czym przygwoździłam jego rękę
do kamienia.
Ogłuszający trzask odbił się od drzew. Kamień
zadrżał i kawałek, około jednej ósmej całego głazu
odłamał
się i uderzył o ziemię. Wylądował na stopie Emmetta, a ja w tym
momencie parsknęłam
śmiechem. Usłyszałam przytłumiony
śmiech Jacoba i Edwarda.
Emmett, kopnął kawałek skały z
taką siłą, że ten przeleciał przez rzekę, przecinając młody
klon na pół,
po czym spadł z łomotem na jodłę, która się
zakołysała a następnie przewróciła na inne drzewo.
- Jutro
rewanż.
- To nie minie tak szybko – powiedziałam mu – może
powinieneś dać mi jakiś miesiąc.
Emmett warknął, błyskając
zębami. – Jutro.
- Hej, wszystko by cię uszczęśliwić,
starszy bracie.
Gdy tylko się odwróciłam, Emmett uderzył w
granit roztrzaskując go na lawinę maleńkich odłamków i
proszek.
To był kawał dobrej roboty, pomyślałam w dziecinny
sposób.
Zafascynowana tym niezaprzeczalnym dowodem na to, że
byłam silniejsza od najsilniejszego wampira
jakiego znałam,
położyłam dłoń z szeroko rozstawionymi palcami na kamieniu.
Następnie, powoli wbiłam w
niego palce miażdżąc go -
konsystencją przypominał mi teraz twardy ser. Po chwili moja dłoń
była
wypełniona żwirem.
- Super – wymamrotałam.
Z
uśmiechem na twarzy, zaczęłam wykonywać okrążenia i niczym
ciosami karate, siekałam głaz otwartą
dłonią. Kamień wydał
piskliwy odgłos, po czym zaskrzypiał i rozpadł się na dwie
części, pozostawiając po
sobie kłęby kurzu.
Zaczęłam
chichotać.
Uderzałam i kopałam kamienie dalej, nie zwracając
szczególnej uwagi na rozlegające się za moimi
plecami
chichoty. Bawiłam się doskonale, co chwilę parskając śmiechem.
Aż nagle, usłyszałam zupełnie
nowy; delikatniejszy,
przypominający swym wysokim tonem melodie dzwonków, śmiech,
który
spowodował że natychmiast zaprzestałam swojej
głupiutkiej zabawy.
- Czy ona się właśnie śmiała?
Wszyscy
patrzyli teraz na Renesmee, z takim samym oniemiałym wyrazem twarzy,
jaki zapewne malował
się na mojej.
- Tak – odpowiedział
Edward.
- A kto się nie śmiał? – wymamrotał Jake,
wywracając oczami.
- Może powiesz mi, że ty sobie nie
pozwoliłeś na odrobinę zabawy podczas pierwszego biegu, psie
–
drażnił się Edward, choć jego ton nie był ani trochę
wrogi.
- To co innego – powiedział Jacob, a ja ze zdumieniem
obserwowałam jak dla żartu dał Edwardowi
kuksańca w ramię.
– Bella powinna była dorosnąć. Zamężna, mama, i takie tam. Czy
nie powinna teraz
spoważnieć?
Renesmee zmarszczyła brwi
i dotknęła twarzy Edwarda.
- Czego ona chce? – spytałam
-
Mniej powagi – odpowiedział Edward z uśmiechem – oglądając
twoją zabawę, Renesmee bawiła się
prawie tak samo dobrze jak
ja.
- Jestem zabawna? – zapytałam Renesmee, wyciągając ku
niej ręce, w tym samym momencie co i ona do
mnie. Wzięłam ją
od Edwarda i podałam odłamek skały który właśnie trzymałam. –
Chciałabyś spróbować?
Uśmiechnęła się, swoim cudownym
uśmiechem i ujęła kamień w obie rączki. Ścisnęła go,
wgniatając lekko,
trzymając go na wysokości oczu.
Dało
się usłyszeć delikatny odgłos rozcierania, i trochę kurzu.
Zmarszczyła brwi i wyciągnęła rączkę z
bryłką w moją
stronę.
- Wezmę to – powiedziałam, upuszczając kamień w
piach.
Zaklaskała i roześmiała się, ten cudowny dźwięk
spowodował, że wszyscy przyłączyliśmy się do niej.
Nagle
słońce wyłoniło się zza chmur, rzucając promienie rubinowo
złotego światła na naszą dziesiątkę, co
spowodowało, że
natychmiast zatraciłam się w pięknym wyglądzie własnej skóry,
oświetlonej przez
promienie słoneczne. Oszołomiło mnie
to.
Renesmee pogłaskała tą delikatną, diamentowo błyszczą
się powierzchnię, następnie położyła rączkę
zaraz przy
mojej. Jej skóra iskrzyła lekko, w bardzo delikatny, subtelny
sposób. Z pewnością będzie
mogła wychodzić z domu w
słoneczne dni. Dotknęła mojej twarzy, myśląc o różnicy i
wyrażając swoje
niezadowolenie.
- Jesteś najpiękniejsza
– zapewniłam ją.
- Nie jestem pewien czy mogę się z tym
zgodzić – powiedział Edward i gdy odwróciłam się, by
mu
odpowiedzieć, światło rozpromieniające jego twarz
oszołomiło mnie do tego stopnia, że zapomniałam
języka w
gębie.
Jacob stał z ręką wyciągniętą na wysokości
twarzy, osłaniając oczy przed blaskiem.
– Bella, dziwoląg.
- skomentował.
- Cóż za wspaniałe z niej stworzenie –
wyszeptał Edward, niemalże zgadzając się z Jacobem, jak
gdyby
komentarz Jake'a był komplementem. Edward był zarówno
oszołamiający jak i oszołomiony.
To było dziwne uczucie,
właściwie bardzo zadziwiające, teraz kiedy wszystko wydawało mi
się dziwne i
obce, było także coś, co wydawało mi się być
zupełnie naturalne, normalne. Jako człowiek nigdy nie byłam
w
niczym najlepsza. Potrafiłam postępować z Renée, choć zapewne
można by uznać, że wiele osób
potrafiłoby to lepiej, Phil w
każdym razie wciąż się nie poddawał. Byłam dobrym uczniem, ale
nigdy
najlepszym. Oczywiście, nigdy nie miałam nic wspólnego
z żadnym sportem. Nic z aktorstwa czy
muzykalności, czym
mogłabym się pochwalić. Za czytanie książek nagród też się
nie przyznaje. Po
osiemnastu latach egzystencji przyzwyczaiłam
się do bycia całkiem przeciętną. Zrozumiałam teraz, że
już
dawno temu odpuściłam sobie wszelkie starania, aby błyszczeć w
jakiejś dziedzinie. Po prostu
dawałam z siebie wszystko, nigdy
do końca nie dopasowując się do wymagań mojego świata.
Dlatego
też było to takie niesamowite. Teraz byłam zadziwiająca, zarówno
dla nich, jak i dla siebie
samej. To było zupełnie tak, jakbym
urodziła się po to, by zostać wampirem. Ta myśl spowodowała,
że
zachciało mi się śmiać, ale z drugiej strony miałam też
ochotę śpiewać. Właśnie znalazłam swoje miejsce
w świecie.
Miejsce, gdzie pasowałam i mogłam w końcu błyszczeć.
Plany podróżne
Traktuję
mitologię poważniej, odkąd stałam się wampirem.
Często,
kiedy patrzę wstecz na trzy pierwsze miesiące mojego życia jako
nieśmiertelnej, wyobrażam
sobie, jak może wyglądać nić
mojego życia na tkaninie losu - jeśli taka w ogóle istnieje. Byłam
pewna, że
moja nić zmieniła kolory. Myślę, że początkowo
była miłym beżem, wspierającym i niekonfliktowym,
wyglądającym
dobrze w tle. Teraz musi byś jasną purpurą lub może błyszczącym
złotem.
Gobelin utkany wokół mnie przez moją rodzinę i
przyjaciół był piękny i jaskrawy, pełen ich
jasnych,
dopełniających kolorów.
Byłam zaskoczona
pewnymi nićmi zawartymi w moim życiu. Wilkołaki, z ich głębokimi,
leśnymi kolorami
były czymś, czego się nie spodziewałam;
Jacob, oczywiście i Seth też. Ale moi starzy przyjaciele, Quil
i
Embry, stali się częścią tkaniny, kiedy przyłączyli się
do sfory Jacoba, nawet Sam i Emily byli
serdeczni. Napięcie
między naszymi rodzinami zmalało, głównie z powodu Renesmee.
Łatwo było ją
pokochać.
Sue i Leah Clearwater
przeplatały się przez nasze życie również - następna dwójka,
której nie
oczekiwałam.
Sue wzięła na siebie zadanie,
aby ułatwić Charliemu przejście do tego niewiarygodnego
świata.
Przychodziła z nim do Cullenów prawie każdego dnia,
chociaż nie wydawała się czuć tutaj tak dobrze jak
jej syn i
reszta sfory Jacoba. Nie odzywała się zbyt często, tylko kręciła
się opiekuńczo koło Charliego.
Zawsze była pierwszą osobą,
na którą patrzył, kiedy Renesmee zrobiła coś niepokojąco
zaawansowanego
- co zresztą często się zdarzało. W
odpowiedzi Sue znacząco mierzyła wzrokiem Setha, jakby
chciała
powiedzieć „Taa, co ty nie powiesz”.
Leah
czuła się jeszcze mniej swobodnie niż Sue i była jedyną osobą z
naszej nowej, dalszej rodziny,
która szczerze ukazywała
niechęć dla naszego połączenia. Bądź co bądź, ona i Jacob
zżyli się ze sobą,
co spowodowało, że była blisko nas
wszystkich. Raz go o to niepewnie zapytałam. Nie chciałam
się
wtrącać, ale ich związek był zupełnie inny niż
kiedyś, co sprawiło, że byłam ciekawa. Wzruszył ramionami
i
powiedział, że to dotyczy sfory. Teraz była jego zastępcą, jego
„Betą”, jak to kiedyś nazwałam.
- Sądzę, że to się
zaczęło, kiedy zacząłem traktować poważnie całą tą sprawę z
Alfa - wyjaśnił Jacob -
Lepiej dopełnię formalności.
Nowe
obowiązki sprawiły, że Leah poczuła, że potrzebuje meldować się
u niego częściej, a odkąd był
zawsze z Renesmee...
Leah
nie była szczęśliwa, że musi być w naszym pobliżu, ale była
wyjątkiem. Szczęście było teraz
głównym elementem mojego
życia, dominującym wzorem na gobelinie. Tak bardzo, że teraz
moje
stosunki z Jasperem były o wiele bliższe, niż
kiedykolwiek mogłabym sobie to wyobrazić.
Niemniej jednak, na
początku bardzo mnie to irytowało.
- No nie! - skarżyłam się
Edwardowi pewnej nocy, kiedy położyliśmy Renesmee do jej
dziecięcego
łóżeczka z kutego żelaza. - Jeśli jeszcze nie
zabiłam Charliego i Sue, to się już prawdopodobnie nie
stanie.
Chciałabym, żeby Jasper przestał się koło mnie cały czas
kręcić!
- Nikt w ciebie nie wątpi, Bella, ani trochę -
zapewniał mnie. - Wiesz jaki jest Jasper - nie może się
oprzeć
klimatowi dobrych emocji. Przez cały czas jesteś taka szczęśliwa,
kochanie, przyciągasz go, a on
nawet o tym nie myśli.
Wtedy
Edward przytulił mnie mocno, ponieważ nic nie zadowalało go
bardziej, niż mój entuzjazm w tym
nowym życiu.
A ja
byłam w euforii przez większość czasu. Dni nie były
wystarczająco długie, abym w pełni mogła
uwielbiać moją
córkę, a noce nie miały wystarczająco dużo godzin, abym
całkowicie zaspokoiła się
Edwardem.
Niemniej jednak,
była też druga strona radości. Jeśli obrócić materiał na drugą
stronę życia,
przypuszczam, że wzór na odwrocie byłby
wyszyty ponurymi szarościami wątpliwości i strachu.
Renesmee
wypowiedziała swoje pierwsze słowo, kiedy miała dokładnie jeden
tydzień. Słowem tym była
„mama”, co powinno polepszyć
mój dzień, jednak byłam tak wystraszona jej postępem, że ledwie
mogłam
zmusić moją zmrożoną twarz, żeby się do niej
uśmiechnąć. Nie pomogło też, że na tym samym oddechu
przeszła
od jednego słowa do pierwszego zdania. „Mama, gdzie jest dziadek?”
spytała czystym, wysokim
sopranem, tylko niepokojąco głośnym,
ponieważ byłam w pokoju naprzeciwko. Wcześniej spytała
Rosalie,
używając swojego normalnego (choć z drugiej strony
odbiegającego od normy) sposobu komunikacji.
Rosalie nie
wiedziała, więc Renesmee zwróciła się do mnie.
Kiedy po raz
pierwszy zaczęła chodzić, mniej niż trzy tygodnie później, było
podobnie. Przez moment
zwyczajnie patrzyła się na Alice,
obserwując, jak jej ciocia układa bukiety w wazonach rozstawionych
po
pokoju, tańcząc z ramionami wypełnionymi kwiatami.
Renesmee bez chwili zachwiania podniosła się na
nogi i
przeszła po podłodze z prawie tak samo wielką gracją.
Jacob
wybuchnął gromkim aplauzem, ponieważ niewątpliwie była to
reakcja, jakiej oczekiwała Renesmee.
Sposób, w jaki był do
niej przywiązany sprawiał, że swoje własne reakcje stawiał na
drugim planie; jego
pierwszą refleksją było, aby dać
Renesmee to, czego pragnie. Jednak kiedy nasze oczy się
spotkały,
dostrzegłam bijącą z nich panikę. Ja również
zaczęłam klaskać, żeby ukryć przed nią mój strach.
Edward
przyłączył się do mnie i nie musieliśmy znać swoich myśli aby
wiedzieć, że są takie same.
Edward i Carlisle rzucili się w
wir poszukiwań, szukając jakiś podpowiedzi, czegoś, co można
oczekiwać.
Znaleźli niewiele, a i to nie było
sprawdzone.
Alice i Rosalie zazwyczaj zaczynały nasz dzień od
pokazu mody. Renesmee nigdy nie nosiła tych samych
ubrać dwa
razy, częściowo dlatego, że prawie natychmiast z nich wyrastała,
a częściowo dlatego, że
Alice i Rosalie chciały stworzyć
album ukazujący lata zamiast tygodni. Robiły tysiące zdjęć,
utrwalając
każdą fazę jej przyspieszonego dzieciństwa.
Po
trzech miesiącach Renesmee mogła być dużym jednolatkiem lub małym
dwulatkiem. Kształtami nie
przypominała małego dziecka; była
szczuplejsza i bardziej powabna, jej proporcje bardziej
przypominały
dorosłego człowieka. Brązowe loki sięgały już
do pasa. Nie ścięłabym ich nawet wtedy, gdyby pozwoliłaby
mi
na to Alice. Renesmee mówiła bezbłędnie pod względem gramatyki i
wymowy, jednak rzadko się
fatygowała, woląc pokazywać
ludziom, czego chce. Umiała nie tylko chodzić, ale również biegać
i
tańczyć. Potrafiła nawet czytać.
Pewnej nocy to Ja
czytałam jej Tennysona, ponieważ płynność i rytm jego poezji
wydawała się być
bardzo kojąca. Ciągle musiałam szukać
nowych książek; Renesmee nie lubiła powtórek w jej
wieczornych
opowieściach, tak jak podobno inne dzieci. Nie
miała też cierpliwości do książek z obrazkami. Sięgnęła,
żeby
dotknąć mojego policzka i pokazała mi siebie trzymającą książkę.
Dałam jej ją z uśmiechem.
- „Jest tu słodka muzyka... -
czytała bez wahania - ...opadająca łagodniej niż zdmuchnięte na
trawę
płatki róż, lub nocna rosa na niezmąconej wodzie
pomiędzy ścianami cienistych granitów w
błyszczącej
przełęczy...”
Moja ręka wykonała
mechaniczny ruch, kiedy brałam książkę z powrotem.
- Skoro
czytasz, to jak masz zamiar zasnąć? - spytałam, ledwo
powstrzymując drżenie głosu.
Z obliczeń Carlisle'a wynikało,
że wzrost jej ciała powoli malał; jej umysł dalej się rozwijał.
Nawet gdyby
tempo jej wzrostu się ustabilizowało, byłaby
dorosłym człowiekiem nie więcej niż cztery lata.
Cztery
lata. Stara kobieta w wieku piętnastu lat.
Tylko piętnaście
lat życia.
Ale była taka zdrowa. Żywotna, jasna,
entuzjastyczna i szczęśliwa. Jej rzucająca się w oczy
pomyślność
sprawiała, że było mi łatwiej cieszyć się z
nią chwilą i zostawić myślenie o przyszłości na jutro.
Carlisle
i Edward dyskutowali o naszych opcjach na przyszłość cichymi
głosami w każdym kącie.
Próbowałam ich nie słuchać. Nigdy
nie odbywali tych dyskusji kiedy Jacob był w pobliżu, ponieważ
była
tylko jedna pewna rzecz, która zatrzymałaby jej
starzenie i nie była to prawdopodobnie rzecz, z
powodu której
mój przyjaciel by się ucieszył. Ja zresztą też. Zbyt
niebezpieczne! krzyczał mój umysł.
Jacob i Renesmee byli do
siebie podobni w tak wielu kwestiach, oboje pół - istoty, dwie
rzeczy w tym
samym czasie. Wszystkie legendy wilkołaków
mówiły, że jad wampirów nie był dla nich drogą
do
nieśmiertelności, ale wyrokiem śmierci...
Carlisle i
Edward mieli już dość badań prowadzonych z dystansu, więc teraz
zaczęliśmy przygotowywać
się do podążenia za źródłem
legend. Mieliśmy wrócić do Brazylii. Ticunas mieli legendy o
dzieciach
takich jak Renesmee... Jeśli takie jak ona
kiedykolwiek istniały, prawdopodobnie jakieś opowieści o życiu
pół
- śmiertelnych dzieci wciąż gdzieś przetrwały...
Pozostawało
jedynie pytanie, kiedy wyjedziemy.
Chciałam to opóźnić. W
pewnej części było to spowodowane tym, że chciałam zostać
niedaleko Forks do
końca wakacji, dla spokoju Charliego. Jednak
ważniejsza była inna podróż, którą wiedziałam, muszę
odbyć
najpierw - stała ona na pierwszym planie. Musiała być to również
samodzielna podróż.
Był to jedyny spór pomiędzy Edwardem i
mną, od czasu, kiedy stałam się wampirem. Głównym punktem
była
część „samodzielna”. Faktem jednak było, że oni istnieli, a
mój plan był jedynym, który miał jakiś
racjonalny sens.
Musiałam spotkać się z Volturi i musiałam zrobić to zupełnie
sama.
Nawet uwolnionym od starych koszmarów, w ogóle od
jakichkolwiek snów, niemożliwym było zapomnieć o
Volturi.
Oni też nie pozostawili nas bez upomnienia.
Do dnia, kiedy
pojawił się prezent od Aro nie wiedziałam, że Alice wysłała
zawiadomienie o ślubie do
liderów Volturi; byliśmy daleko na
Wyspie Esme, kiedy miała wizję żołnierzy Volturi - Jane i
Aleca,
najsilniejszych bliźniaków spośród nich. Wbrew
rozporządzeniu, Kajusz planował zorganizować małe
polowanie,
żeby sprawdzić, czy wciąż jestem człowiekiem (ponieważ znałam
sekret wampirzego świata,
ja też musiałam do niego dołączyć
lub pozostać cicho... na zawsze). Tak więc Alice
wysłała
zawiadomienie, wiedząc, że opóźni ich to do czasu,
aż odszyfrują tego prawdziwy powód. Jednak
ostatecznie
przyjdą. To było pewne.
Prezent sam w sobie nie był pozornie
groźny. Ekstrawagancki, tak, prawie przerażający w
swojej
ekstrawagancji. Groźba była zawarta w jednej linijce
tekstu napisanego przez Aro czarnym atramentem
na kawałku
grubego, prostego, białego papieru:
"Cieszę sie na
osobiste spotkanie z nową panią Cullen" Prezent był
zapakowany w ozdobnie rzeźbionym, zabytkowym drewnianym pudełku,
wyłożonym złotem i
masą perłową, zdobionym tęczą
klejnotów. Alice powiedziała, że pudełko samo w sobie jest
bezcennym
skarbem, który mógłby przyćmić każdą biżuterię
poza jedną, znajdującą się w środku.
- Zawsze zastanawiałem
się, gdzie zniknęły królewskie klejnoty, po tym, jak Jan bez
Ziemi oddał je w
zastaw w trzynastym wieku. - powiedział
Carlisle - Chyba nie jest zaskoczeniem, że Volturi mieli w tym
swój
udział.
Naszyjnik był prosty - złoto przeplatało się z
grubym, prawie łuskowatym łańcuszkiem, jak gładki wąż
oplatający
się ciasno wokół szyi. Był na nim zawieszony jeden klejnot -
biały diament wielkości piłeczki
golfowej.
Niesubtelne
upomnienie w liściku Aro interesowało mnie bardziej niż biżuteria.
Volturi musieli zobaczyć,
że jestem nieśmiertelna oraz że
Cullenowie byli im posłuszni, i musieli zobaczyć to wkrótce. Nie
powinni
zostać wpuszczeni do Forks. Był tylko jeden sposób,
aby utrzymać nasze życie bezpiecznym.
- Nie pojedziesz sama -
Edward upierał się ze złością, jego dłonie zacisnęły się w
pięści.
- Nie skrzywdzą mnie - powiedziałam najłagodniej
jak potrafiłam, zmuszając mój głos, by brzmiał
pewnie. -
Nie mają powodu. Jestem wampirem. Sprawa zamknięta.
- Nie.
Absolutnie nie.
- Edwardzie, to jedyny sposób, aby ją
ochronić.
Nie miał prawa się z tym nie zgodzić. Miałam
rację.
Nawet po tak krótkiej znajomości Aro, wiedziałam, że
jest on kolekcjonerem - a jego najcenniejsze
skarby były żywe.
Pożądał w swoich nieśmiertelnych zwolennikach piękna, talentu i
rzadkości bardziej,
niż jakiejkolwiek biżuterii zamkniętej w
jego skarbcu. Wystarczająco pechowe było już to, że
zaczął
pożądać zdolności Alice i Edwarda. Nie miałam
zamiaru dawać mu więcej powodów do zazdrości o
rodzinę
Carlisle'a. Renesmee była piękna, utalentowana i unikatowa - jedyna
w swoim rodzaju. Nie miał
prawa jej zobaczyć, nawet przez
czyjeś myśli.
A Ja byłam jedyną, której myśli nie mógł
słyszeć. Oczywiście, że pojadę sama.
Alice nie widziała
żadnych kłopotów w związku z moją podróżą, ale martwiła się
złą jakością swoich wizji.
Powiedziała, że miała podobne
zamglenia, kiedy istniały zewnętrzne decyzje, które mogły ze
sobą
kolidować, ale nie były pewne. Ta niepewność sprawiła,
że Edward, już niezdecydowany, stawał się
jeszcze bardziej
przeciwny temu, co musiałam zrobić. Chciał jechać ze mną
przynajmniej do Londynu,
jednak ja nie zostawiłabym Renesmee
bez obojga jej rodziców. Zamiast tego miał jechać
Carlisle.
Sprawiło to, że oboje z Edwardem poczuliśmy się
troszkę spokojniej wiedząc, że Carlisle będzie tylko
kilka
godzin dalej ode mnie.
Alice wciąż szukała czegoś o
przyszłości, jednak rzeczy, które znajdowała nie były związane
z tym,
czego szukała. Nowe tendencje na giełdzie;
prawdopodobna pojednawcza wizyta Iriny, chociaż jej
decyzja nie
była jeszcze pewna; burza śnieżna, która nie uderzy przez
najbliższe sześć tygodni; telefon
od Renee (ćwiczyłam swój
„chory” i byłam w tym lepsza z dnia na dzień - dla Renee wciąż
byłam chora,
jednak zdrowiałam).
Kupiliśmy bilety do
Włoch dzień po tym, jak Renesmee skończyła trzy miesiące.
Planowałam, że będzie
to bardzo krótka podróż, więc nie
powiedziałam o tym Charliemu. Jacob wiedział i wziął stronę
Edwarda.
Bądź co bądź, dzisiejsza sprzeczka dotyczyła
Brazylii. Jacob był zdecydowany jechać z nami.
Troje z nas -
Jacob, Renesmee i ja polowaliśmy razem. Dieta składająca się z
krwi zwierząt nie była
najbardziej lubianą przez Renesmee -
dlatego Jacob pojawił się z nami. Uczynił z tego
rywalizację
między nimi, co zachęcało ją bardziej niż
cokolwiek innego.
Renesmee była całkiem dobra w całej tej
sprawie dobro kontra zło oraz polowania na ludzi; myślała
po
prostu, że darowana krew dawała miły kompromis. Ludzkie
jedzenie napełniało ją i wydawało się być
zgodne z jej
organizmem, jednak reagowała na rozmaitość jedzenia z tą samą
umęczoną cierpliwością,
jak ja kiedyś na kalafior i
fasolkę. Krew zwierząt była przynajmniej lepsza. Była bardzo
ambitna, a
możliwość pokonania Jacoba sprawiała, że była
podekscytowana polowaniem.
- Jacob - powiedziałam, próbując
znów go przekonać, podczas gdy Renesmee tańczyła przed nami
na
długiej polanie, szukając zapachu jaki lubi. - Masz tu
zobowiązania. Seth, Leah...
Prychnął.
- Nie jestem
nianią mojej sfory. W każdym razie, oni wszyscy mają jakieś
obowiązki w La Push.
- Podobnie jak ty, prawda? W taki razie
oficjalnie rzucasz szkołę średnią? Jeśli chcesz nadążyć
za
Renesmee musisz się uczyć o wiele ciężej.
- To tylko
urlop naukowy. Wrócę do szkoły kiedy wszystko...
zwolni.
Zapomniałam o celu tej kłótni, gdy to powiedział.
Oboje automatycznie spojrzeliśmy na Renesmee.
Patrzyła na
płatki śniegu fruwające wysoko nad jej głową, roztapiające się
przed zetknięciem z pożółkłą
trawą strzelistej łąki, na
której staliśmy. Jej plisowana sukienka w kolorze kości słoniowej
była tylko o
odcień ciemniejsza niż śnieg, a jej rudo -
brązowe loki lśniły, chociaż słońce było schowane głęboko
za
chmurami.
Kiedy patrzyliśmy, przykucnęła na chwilę i
wyskoczyła piętnaście stóp w powietrze. Jej małe dłonie
złapały
płatek i rzuciły go lekko do jej stóp.
Odwróciła się do
nas ze swoim niezwykłym uśmiechem - to naprawdę nie było coś, do
czego można
przywyknąć - i otworzyła ręce, żeby pokazać
nam idealną ośmioramienną śnieżną gwiazdę w swojej
dłoni,
zanim stopniała.
- Ładna - pochwalił ją Jacob.
- Myślę jednak, że grasz na zwłokę, Nessie.
Kilkoma susami
podbiegła do Jacoba; otworzył ramiona dokładnie w tym samym
momencie, kiedy w nie
wskoczyła. Mieli idealnie
zsynchronizowane ruchy. Robiła to, kiedy miała coś do powiedzenia.
Wciąż
wolała nie mówić na głos.
Renesmee dotknęła
jego twarzy, rozkosznie naburmuszona, kiedy wszyscy słuchaliśmy
dźwięków małego
stada łosi daleko w lesie.
-
Oczywiiiście, że nie jesteś głodna, Nessie - Jacob odpowiedział
względnie sarkastycznie. - Po prostu
boisz się, że znowu
złapię większą sztukę.
Wyskoczyła z ramion Jacoba, lądując
lekko na stopach i przewróciła oczami - była taka podobna
do
Edwarda, kiedy to robiła. Wtedy rzuciła się w kierunku
drzew.
- Mam to pod kontrolą - powiedział Jacob, kiedy
pochylałam się do startu. Zrywając podkoszulek
popędził za
nią roztrzęsiony do lasu. - Nie liczy się, jeśli będziesz
oszukiwać - zawołał do Renesmee.
Uśmiechnęłam się,
patrząc na pozostawione przez nich fruwające liście i potrząsnęłam
głową. Jacob
zachowywał się czasem bardziej dziecinnie niż
Renesmee.
Zatrzymałam się, dając moim myśliwym fory. Wciąż
będzie łatwo ich wytropić, a Renesmee kochała
zaskakiwać
mnie rozmiarem swoich zdobyczy. Uśmiechnęłam się znowu.
Wąska
łąka była bardzo cicha i pusta. Fruwający śnieg rozrzedzał się
nade mną, prawie znikał. Alice
widziała, że nie będzie
padać przez wiele tygodni.
Zazwyczaj Edward i ja razem
chodziliśmy na polowania. Dzisiaj jednak był on z Carlisle'm,
planując
wycieczkę do Rio, rozmawiając za placami Jacoba...
Zmarszczyłam brwi. Kiedy wrócimy, wezmę stronę
Jacoba.
Powinien jechać z nami. Miał w tym taki sam udział jak każdy z
nas - jego całe życie było tego
udziałem, podobnie jak
moje.
Podczas gdy moje myśli pogrążone były w najbliższej
przyszłości, moje oczy rutynowo przesuwały się po
zboczu,
szukając zdobyczy, szukając niebezpieczeństwa. Nie myślałam o
tym; było to automatyczne
zachowanie.
Lub może był inny
powód mojego rozglądania się, jakiś maleńki odruch, który moje
ostre jak brzytwa
zmysły wyłapały, zanim zdałam sobie z tego
sprawę.
Kiedy moje oczy przemykały pomiędzy krawędziami
odległego klifu, niebiesko - szarego wyróżniające się
w
zielono czarnym lesie, blask srebra - a może złota? - zwrócił
moją uwagę.
Skupiłam się na kolorze, którego nie powinno
tam być, tak daleko we mgle, że nawet orzeł nie byłby w
stanie
tego rozpoznać. Utkwiłam w tym wzrok.
Odpowiedziała mi tym
samym.
To, że była wampirem było oczywiste. Jej skóra była
biała jak marmur, milion razy gładsza niż ludzka
skóra.
Nawet pod niebem zakrytym chmurami błyszczała nieco. Gdyby nie
zdradziła jej skóra, zrobiłby
to jej bezruch. Tylko wampiry i
posągi mogły być tak idealnie nieruchome.
Jej włosy były
jasne, prawie srebrne. Ta jasność zwróciła moją uwagę. Wisiała
prosto, jak liniał do tępej
brzytwy, na jej podbródku,
dzieląc go na środku.
Była mi obca. Było całkowicie pewne,
że nigdy wcześniej jej nie widziałam, nawet jako człowiek. Żadna
z
twarzy w mojej mętnej pamięci nie była taka sama jak ta.
Jednak rozpoznałam ją od razu, po ciemnych,
złotych
oczach.
Mimo wszystko Irina zdecydowała się przybyć.
Przez
chwilę gapiłam się na nią, a ona na mnie. Zastanawiałam się,
czy też tak szybko rozpoznała, kim
jestem. Uniosłam lekko
dłoń, żeby pomachać, jednak jej usta wykrzywiły się
nieznacznie, a twarz
przybrała wrogi wyraz.
Usłyszałam
okrzyki zwycięstwa Renesmee i odpowiadającego jej wyciem Jacoba.
Zobaczyłam, jak twarz
Iriny drga odruchowo na ten dźwięk,
kiedy dotarł do niej kilka sekund później. Jej nieruchomy
wzrok
przesunął się troszeczkę w prawo i już wiedziałam,
co widzi. Ogromny, brunatny wilk, prawdopodobnie
ten, który
zabił jej Laurenta. Jak długo nas obserwowała? Wystarczająco
długo, żeby zobaczyć naszą
wcześniejszą, czułą wymianę
zdań, byłam pewna.
Jej twarz wykrzywiła się w
bólu.
Instynktownie wyciągnęłam ręce w przepraszającym
geście. Odwróciła się z powrotem do mnie a jej
usta
skrzywiły się przez zęby. Jej szczęka otworzyła się, kiedy
warknęła.
Gdy ten przerażający dźwięk mnie dosięgnął,
ona już się odwróciła i zniknęła w lesie.
- Kurczę! -
jęknęłam.
Pobiegłam bardzo szybko do Renesmee i Jacoba,
niechętnie mając ich daleko od siebie. Nie wiedziałam,
który
kierunek obrała Irina, a dokładniej jak wściekła była w tej
chwili. Chęć zemsty była wspólną cechą
wszystkich
wampirów, jedną, którą nie łatwo było stłumić.
Biegnąc
z całych sił, zabrało mi tylko dwie sekundy, żeby do nich
dotrzeć.
- Mój jest większy - upierała się Renesmee, kiedy
przedarłam się przez gąszcz ciernistych krzewów na
małą,
otwartą przestrzeń, na której stali.
Uszy Jacoba wyprostowały
się, kiedy udzielił się mu mój niepokój; skierował się do
przodu szykując do
skoku, i odsłonił swoje kły - jego pysk
pokryty był krwią jego zdobyczy. Oczami przeszukiwał las.
Mogłam
usłyszeć warczenie wydobywające się z jego
gardła.
Renesmee zmieniła się tak samo jak Jacob. Zostawiła
martwego jelenia leżącego u jej stóp, skoczyła w
moje
wyczekujące ramiona, przycisnęła swoja ciekawską rękę do mojego
policzka.
- Przesadnie zareagowałam - zapewniłam ich szybko. -
Wszystko jest dobrze, tak myślę. Czekajcie.
Włączyłam
komórkę i wcisnęłam przycisk szybkiego połączenia. Edward
odebrał po pierwszym sygnale.
Jacob i Renesmee uważnie
przysłuchiwali się naszej rozmowie.
- Przyjdź, weź
Carlisle'a - świergotałam tak szybko, że zastanawiałam się, czy
Jacob za tym nadąża. -
Widziałam Irinę, a ona widziała
mnie, ale wtedy zobaczyła Jacoba, wściekła się i uciekła, tak
myślę. Nie
pokazała się tu - w każdym razie jeszcze - ale
wyglądała na wytrąconą z równowagi, więc myślę, że to
zrobi.
Jeśli nie, ty i Carlisle musicie jej poszukać i z nią porozmawiać.
Tak mi przykro.
Jacob zaburczał.
- Będziemy tam za pół
minuty - zapewnił mnie Edward i mogłam usłyszeć świst wiatru
wytworzony przy
jego biegu.
Popędziliśmy z powrotem na
drugą łąkę, czekając cicho, kiedy Jacob i ja ostrożnie
słuchaliśmy nadejścia
czegoś, czego nie znamy.
Kiedy
dźwięk nadszedł, był znajomy. Edward stał już obok mnie,
Carlisle kilka sekund za nim. Byłam
zdziwiona słysząc ciężkie
odgłosy łap podążające za Carlisle'm. Przypuszczam, że nie
powinnam być
zdziwiona. Z Renesmee w jakimkolwiek
niebezpieczeństwie, Jacob na pewno musiał wezwać posiłki.
-
Stała na tej krawędzi - powiedziałam im od razu, pokazując
miejsce. Jeśli Irina ucieka, już ma bardzo
duże fory. Czy
zatrzyma się i wysłucha Carlisle'a? Jej wcześniejsze zachowanie
sprawiło, że bardzo w
to wątpiłam. - Może powinniście
wezwać Emmetta i Jaspera i przyprowadzić ich tu. Wyglądała
na
bardzo... zdenerwowaną. Warknęła na mnie.
- Co? -
spytał gniewnie Edward.
Carlisle położył rękę na jego
ramieniu.
- Jest zmartwiona. Poszukam jej.
- Pójdę z tobą
- upierał się Edward.
Wymienili długie spojrzenia -
prawdopodobnie Carlisle obliczał co jest większe: irytacja
Edwarda
wywołana przez Irinę, czy jego przydatność jako
czytającego w myślach. Ostatecznie skinął głową i obaj
zaczęli
szukać tropu bez wzywania Jaspera lub Emmetta.
Jacob irytował
się niecierpliwie i szturchał mnie w plecy swoim nosem. Musiał
chcieć, żeby Renesmee
wróciła do bezpiecznego domu, tak na
wszelki wypadek. Zgodziłam się z nim i pospieszyliśmy do
domu,
mając po swoich bokach Setha i Leah.
Renesmee
siedziała zadowolona w moich ramionach, z jedną ręką wciąż
spoczywającą na mojej twarzy.
Odkąd polowanie zostało
przerwane, musiała tylko zadowolić się darowaną krwią. Jej myśli
się
uradowały.
Przyszłość
Carlisle
i Edward nie potrafili złapać Iriny zanim jej ślad się rozwiał.
Usiłowali zwęszyć jej zapach, idąc
dalej w prostej linii,
lecz nie było go już nigdzie w promieniu kilkunastu kilometrów na
wschodnim
wybrzeżu. To była moja wina. Przyszła, jak
zobaczyła Alice, by zawrzeć pokój z Cullenami, tylko po to,
żeby
zobaczyć mnie w całkowitym porozumieniu z Jacobem. Pewnie
dostrzegłabym ją wcześniej, gdyby
nie on, gdybym poszła na
polowanie z kimkolwiek innym.
Tak dużo było do zrobienia.
Carlisle zadzwonił do Tanyi i podzielił się z nią nowymi,
rozczarowującymi
wieściami. Tanya i Kate nie widziały Iriny
od czasu, kiedy zadecydowały przyjechać na moje wesele i
były
zaskoczone, że była tak blisko, a nie wróciła do domu, to nie
było dla nich łatwe - stracić siostrę,
jakkolwiek długa
miała być to rozłąka. Zastanawiałam się jak bardzo musiało to
przypominać utratę ich
matki, wieki temu.
Alice mogła
złapać jedynie kilka wskazówek dotyczących bliskiej przyszłości
Iriny, nic jednak
znaczącego. Nie wracała do Denali,
przynajmniej to było pewne. Obraz był zbyt zamglony. Wszystko
co
Alice mogła zobaczyć, to to, że Irina jest widocznie
zdenerwowana, podążała załamana przez jakieś
ośnieżone
pustkowie, na północy? Na wschodzie? Nie podjęła żadnej decyzji
co do nowej drogi.
Dni mijały a, oczywiście, nic się nie
zmieniało. Irina i jej ból przesunęły się gdzieś w tło, ale
nie zniknęły.
Były ważniejsze rzeczy. Powinnam wyjechać do
Włoch, najszybciej jak się da, w ciągu kilku dni. A w
drodze
powrotnej zajrzeć do Południowej Afryki.
Każdy szczegół
został przemyślany już setki razy. Chcieliśmy rozpocząć od
Ticunas, badać legendy jak
tylko się dało, dotrzeć do ich
źródła. Jacobowi pozwolono w końcu pojechać z nami,
nieodmiennie
figurował w planach, bo bardzo prawdopodobne, że
ludzie nie będą chcieli opowiadać historii o
wampirach
właśnie nam. Jeżeli Ticunas okazałoby się ślepą uliczką,
wiele innych szczepów pozostawało
jeszcze do sprawdzenia.
Carlisle miał starych przyjaciół w Amazonii, mogliśmy ich
odnaleźć, być może
mieliby również dla nas jakieś
przydatne informacje. Albo, w końcu, mogli podpowiedzieć nam,
gdzie
możemy znaleźć odpowiedzi. To bardzo prawdopodobne, że
trzy amazońskie wampiry miały do czynienia
z legendami o
hybrydach, skoro same były kobietami. Nie mieliśmy pojęcia jak
długo mogą potrwać
poszukiwania.
Nie powiedziałam
jeszcze Charliemu o dłuższym wyjeździe i denerwowałam się tym,
podczas gdy Edward
i Carlisle skończyli dyskutować. Jak
właściwie przedstawić mu tą sytuację?
Wpatrywałam się w
Renesmee, walcząc ze sobą wewnętrznie. Leżała skulona na sofie,
jej oddech był
wolny, zapadła w głęboki sen, a poplątane
kosmyki rozprzestrzeniły się dookoła jej twarzy. Zwykle
Edward
i ja zabieraliśmy ją do naszego domku, do jej łóżka, ale dzisiaj
ociągaliśmy się przed rozstaniem
z rodziną, on i Carlisle
długo planowali.
W tej chwili Emmett i Jasper byli bardziej
zajęci wymyślaniem możliwości do polowania.
Amazonia
oferowała zmianę jadłospisu. Jaguary i pantery, na
przykład.
Emmett fantazjował o zmaganiach z anakondą. Esme i
Rosalie myślały o tym, co wezmą ze sobą. Jacob
był z Samem,
który będzie pilnował wszystkiego w czasie naszej
nieobecności.
Alice poruszała się powoli, jak na nią, po
pokoju, niepotrzebnie czyszcząc już i tak
nieskazitelną
powierzchnię, łącznie z wiszącymi, wielkimi
girlandami Esme. W tym momencie przestawiała wazy Esme
na
komodzie. Mogłam zobaczyć w jaki sposób jej twarz się zmienia,
uświadamia, oczyszcza z emocji,
staje się pusta i znów
świadoma - przeszukiwała przyszłość. Wiedziałam, że usiłowała
coś zobaczyć,
pomimo ślepych plam, które powodowali Jacob i
Renesmee w jej wizjach. Szukała czego możemy
spodziewać się
w Południowej Afryce, kiedy w końcu odezwał się Jasper.
-
Przestań Alice, to nie nasza sprawa. – aura spokoju cicho i
niewidzialnie przebiegła pokój. Alice musiała
znów martwić
się o Irinę.
Pokazała mu język i podniosła kryształową
wazę z białymi i czerwonymi różami, zawracając w
kierunku
kuchni. Na białych kwiatach były tylko małe ślady
starości, ale Alice widocznie miała w zamiarach jakąś
chorobliwą
perfekcję, jak gdyby chciała tym zatuszować brak wizji tej
nocy.
Wpatrując się znowu w Renesmee, nie dostrzegłam jak
waza wyślizguje się z palców Alice. Usłyszałam
tylko dźwięk
rozbijanego kryształu i podniosłam wzrok w chwili, gdy dziesiątki
tysięcy kryształków
rozsypało się na marmurowej posadzce
kuchni.
Żadne z nas się nie poruszyło, gdy fragmenty
kryształów odbiły się i rozleciały we wszystkich
kierunkach
z nieprzyjemnym brzdękiem, wzrok wszystkich wciąż utkwiony był w
plecach Alice.
Moją pierwszą, nielogiczną myślą, było, że
Alice żartuje sobie z nas. Nie było żadnej możliwości, że
Alice
mogła upuścić coś, przez przypadek. Mogłabym przebiec cały
pokój i złapać wysoko nad ziemią,
gdybym nie była pewna, że
ona go złapie. Po pierwsze, jak cokolwiek mogło wymknąć się z
jej palców? Jej
perfekcyjnie pewnych palców.
Nigdy nie
widziałam wampira upuszczającego coś przez przypadek. Nigdy.
A
potem Alice odwróciła się do nas, obracając w tak szybkim ruchu,
że nawet tego nie dostrzegliśmy.
Jej oczy, na wpół widzące
nas, na wpół spoglądające w przyszłość, szerokie, błyszczące,
zapełniające jej
chudą twarz, wychodziły z orbit. Patrząc w
nie wydawało się, że spogląda się na grób, pochowany
pod
strachem, desperacją i agonią w jej oczach.
Usłyszałam
Edwarda, łapiącego z trudem powietrze, był to przerywany, na wpół
zaduszony dźwięk.
- Co? – warknął Jasper, doskakując do
niej w ułamku sekundy, krusząc kawałki kryształu pod
swoimi
stopami. Chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
Zadygotała lekko w jego rękach. – Co, Alice?
Emmett poruszył
się w zasięgu mojego wzroku, odsłonił zęby i wyjrzał przez
okno, szukając jakiejś
możliwości ataku.
Od strony
Esme, Carlisle’a i Rose dobiegała jedynie cisza, zamarli, tak samo
jak ja.
Jasper potrząsnął Alice ponownie.
- Co jest?
-
Idą po nas – wyszeptali Alice i Edward, w perfekcyjnej
synchronizacji. – Wszyscy z nich.
Cisza.
W końcu,
zrozumiałam jako pierwsza, ponieważ to było coś, co zgadzało się
z moją własną wizją. To było
tylko odległe wspomnienie
jakby ulotnego snu, delikatnego i niewyraźnego, jak gdybym oglądała
go przez
grubą zasłonę. W głowie zobaczyłam linię czerni,
niewyraźna resztka, duch mojego na wpół zapomnianego
snu z
ludzkiego życia. Nie mogłam widzieć rubinowych tęczówek w tym
zamazanym obrazie, błysku ich
ostrych zębów, ale wiedziałam
że tam są...
Wyraźniejsze niż wspomnienie obrazu przyszło
wspomnienie uczucia, wszechogarniającej potrzeby
ochrony skarbu
za mną. Chciałam porwać Renesmee w ramiona, ukryć pod własną
skórą, włosami, uczynić
niewidzialną. Ale nie mogłam nawet
odwrócić się by na nią spojrzeć. Nie czułam się już
zamieniona w
kamień, lecz lód. Pierwszy raz od zamiany w
wampira, poczułam chłód.
Właśnie usłyszałam potwierdzenie
wszystkich swoich strachów. Nie potrzebowałam wytłumaczenia,
już
wiedziałam.
- Volturi – wyjąkała Alice.
-
Wszyscy z nich – jęknął Edward w tym samym momencie.
-
Czemu? – wyszeptała do siebie Alice. – Jak?
- Kiedy? –
szepnął Edward.
- Czemu? – powtórzyła jak echo Esme.
-
Kiedy? – ponowił pytanie Jasper, głosem ostrym jak lód.
Alice
nie mrugnęła, ale skoncentrowała się do tego stopnia, że jej
oczy stały się całkowicie puste.
Tylko usta wciąż poruszały
się w przerażeniu.
- Nie długo – powiedziała równocześnie
z Edwardem. A potem mówiła sama. – Śnieg w lesie, śnieg
w
mieście. Nieco ponad miesiąc.
- Dlaczego? – tym razem
spytał Carlisle.
Odpowiedziała Esme.
- Musi być powód.
Może, żeby zobaczyć…
- Tu nie chodzi o Bellę –
powiedziała Alice pusto. – Przyjeżdżają wszyscy... Aro, Kajusz,
Marek... każdy
członek straży, nawet żony.
- Żony
nigdy nie opuszczają wieży – zaprzeczył Jasper, cicho. –
Nigdy. Nie od powstania na południu. Nie
od kiedy Rumuni
próbowali ich obalić. Nawet kiedy polowano na nieśmiertelne
dzieci. Nigdy.
- Teraz przybędą – wyszeptał Edward.
-
Ale czemu? – Powtórzył Carlisle. – Nic nie zrobiliśmy! A nawet
jeśli, co to mogło być, że ściągnęło to na
nas?
-
Jest nas tak wielu – odpowiedział Edward bezbarwnie. – Muszą
być pewni, że...
Nie dokończył.
- Ale to nie wyjaśnia
jaki mają powód! Czemu?
Poczułam, że znam odpowiedź na
pytanie Carlisle’a i jednocześnie jej nie znam. Renesmee była
powodem
„dlaczego”, byłam pewna. Jakoś od samego początku
wiedziałam, że po nią przyjdą. Nawet kiedy byłam
jeszcze w
ciąży, wszystko ostrzegało mnie przed tym, co teraz miało się
zdarzyć. Tak, jakbym zawsze
się spodziewała, że Volturi
przyjdą, żeby zabrać moje szczęście ode mnie.
Ale to nadal
nie była odpowiedź.
- Wracaj, Alice – poprosił Jasper. –
Rozglądaj się za wskazówką. Szukaj.
Alice powoli potrząsnęła
głową, wzruszając ramionami.
- To przyszło znikąd, Jazz.
Nie szukałam ich, ani nawet nas, Patrzyłam po prostu za Iriną. Nie
było jej
tam, gdzie się jej spodziewałam... – Alice
przerwała, jej wzrok znów odpłynął. Przez długą
chwilę
patrzyła w pustkę. A potem szarpnęła głową, jej
wzrok stał się ostry. Usłyszałam jak Edward łapie
oddech.
-
Zdecydowała, że do nich pójdzie – powiedziała Alice. - Irina
zdecydowała, że pójdzie do Volturi. A
kiedy to zrobiła...
Tak jakby już na nią czekali. Jakby decyzja już została podjęta
i tylko na nią czekali...
Znów zapadła cisza, kiedy
przyswajaliśmy sobie jej słowa. Co Irina mogła powiedzieć
Volturi, że
rezultatem była wizja Alice?
- Nie możemy
jej zatrzymać? – spytał Jasper.
- Nie ma szans. Już prawie
tam jest.
- Co ona robi? – pytał Carlisle, ale nie zwracałam
już uwagi na rozmowę.
Całą uwagę skupiłam na obrazie,
który starannie odtwarzałam w myślach.
Widziałam Irinę na
skale, obserwującą. Co zobaczyła? Wampira i wilkołaka jako
dobrych przyjaciół.
Przeszukiwałam obraz, szukając jakiś
oczywistych wyjaśnień jej reakcji. Ale nic nie zobaczyłam.
Oprócz
tego zobaczyła dziecko. Najpiękniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek
istniało, o skórze jak świeżo
spadły śnieg, dużo bardziej
niż ludzkie...
Irina... osierocona siostra... Carlisle
powiedział, że po utracie ich matki, zgładzonej
przez
sprawiedliwość Volturi, to uczyniło Tanyę, Kate i
Irinę bardziej wymagającymi wobec prawa.
Z minutę temu Jasper
sam powiedział, że Volturi nie wyjeżdżali w takiej liczbie od
polowań na
nieśmiertelne dzieci. Nieśmiertelne dzieci,
niewymawialne zagrożenie, tabu....
Z takimi wspomnieniami jak
Iriny, jak inaczej mogłaby odczytać ten dzień na skale? Nie była
dość
blisko, żeby usłyszeć bicie serca Renesmee, by poczuć
ciepło jej ciała. Rumieńce na twarzy Renesmee
mogła uznać
za sztuczkę, część tego, co zobaczyła. Mimo wszystko Cullenowie
byli sprzymierzeni z
wilkołakami. Z punktu widzenia Iriny nic
nie było z nami... Irina, osłaniająca się od śniegu, niepłacząca
za
Laurentem, ale znająca swój obowiązek wobec Cullenów,
wiedząca, co się z nimi stanie. Ale w końcu
konsekwencje
wygrały z wiekami przyjaźni. A odpowiedź Volturi na takie złamanie
prawa była
automatyczna, decyzja już została podjęta.
Odwróciłam się, otulając śpiącą Renesmee, ukrywając
we
własnych włosach, chowając twarz w jej lokach.
-
Myślę, że chodzi o to, co zobaczyła tamtego popołudnia –
powiedziałam głośno, przerywając
Emmettowi, cokolwiek on
mówił. – Dla kogoś, kto stracił matkę, bo stworzyła
nieśmiertelne dziecko, jak
może wyglądać Renesmee?
Znów
zapadła cisza, gdy wszyscy zrozumieli, o co mi chodzi.
-
Nieśmiertelne dziecko – wyszeptał Carlisle.
Poczułam, że
Edward uklęknął za mną, otaczając nas obie ramieniem.
- Ale
nie ma racji – mówiłam dalej. – Renesmee nie jest taka jak
tamte dzieci. One są zamrożone, a ona
rośnie każdego dnia.
One się nie kontrolują, a ona nigdy nie zraniła Charliego, albo
Sue, albo nawet choć
odrobinę się na nich zdenerwowała. Ona
umie się kontrolować. Już teraz jest bardziej inteligentna
niż
większość dorosłych. Nie ma powodu, żeby...
Paplałam,
czekając aż ktoś w końcu mnie poprze, czekając, aż lodowata
atmosfera w pokoju nieco się
uspokoi, kiedy zrozumieją, że
mam rację. Pokój zdawał się jednak ochładzać jeszcze bardziej.
Tylko mój
cienki głos przerywał ciszę.
Nikt nie
wypowiedział ani słowa od dłuższego czasu.
Wtedy Edward
wyszeptał w moje włosy:
- To nie jest rodzaj przestępstwa,
którego oni będą dociekać, kochanie – powiedział cicho. –
Aro
zobaczy dowód w myślach Iriny. Przybędą tutaj, żeby
niszczyć, nie szukać wyjaśnienia.
- Ale nie mają racji -
zaprotestowałam.
- Nie będą czekać aż im to wyjaśnimy.
Jego
głos wciąż był cichy, łagodny, miękki… a jednak ból i pustka
w nim była nieuchronna. Jego głos był
jak oczy Alice
wcześniej, jakby dobiegał ze środka grobu.
- Co możemy
zrobić? –zażądałam odpowiedzi.
Renesmee była tak ciepła
i perfekcyjna w moich ramionach, śpiąca spokojnie. Martwiłam się
bardzo o to
jak szybko ucieka jej wiek, o to, czy będzie miała
mniej niż dekadę życia... Ten dramat teraz brzmiał
wręcz
ironicznie.
Nieco ponad miesiąc...
A więc to był limit,
tak? Miałam więcej szczęścia niż jakikolwiek człowiek mógłby
choćby wymarzyć. Czy
było jakieś naturalne prawo dotyczące
ilości szczęścia i smutku na świecie? A moja radość
zepsuła
równowagę? Cztery miesiące to wszystko, co mogłam
mieć?
To Emmett odpowiedział na moje retoryczne pytanie.
-
Będziemy walczyć – powiedział łagodnie.
- Nie możemy
wygrać – zaprotestował Jasper. Mogłam sobie wyobrazić jaki ma
wyraz twarzy, jak
obejmuje opiekuńczo Alice.
- Cóż, nie
zdołamy uciec. Nie z Demetrim po ich stronie. – Emmett prychnął
i wiedziałam, że nie podoba
mu się wizja ucieczki, w
przeciwieństwie do walki. – I nie jestem taki pewien, że nie
możemy wygrać –
powiedział. – Jest kilka wyjść. Nie
musimy walczyć sami.
Odwróciłam głowę na te słowa.
-
Nie musimy też posyłać Quiletów na śmierć, Emmett!
-
Uspokój się, Bella. – Nic się nie zmieniło w jego postawie od
chwili, gdy planował polowanie na anakondy.
Nawet coś takiego
nie mogło wytrącić Emmetta z równowagi. – Nie miałem na myśli
sfory. Ale pomyśl,
uważasz, ze Jacob albo Sam zignorują
inwazję? Nawet jeśli chodzi o Nessie? Nie mówiąc już o tym,
że
dzięki Irinie, Aro wie teraz o sforze. Ale myślałem o
naszych innych przyjaciołach.
Carlisle powtórzył szeptem za
mną.
- Nasi inni przyjaciele też nie muszą być skazani na
śmierć.
- Ej, dajcie im skończyć – powiedział Emmett
uspokajającym tonem. – Nie mówię, że muszą z nami
walczyć.
– Mogłam wręcz zobaczyć jak w jego głowie formułuje się plan.
- Może mogą po prostu stanąć
za nami, kiedy przybędą
Volturi, żeby zawahali się. Bella ma rację. Jeżeli moglibyśmy
ich zmusić, żeby
choć chwilę posłuchali, nie mieliby powodu
do walki.
Na twarzy Emmetta zagościł ślad uśmiechu. Byłam
zaskoczona, że nikt go jeszcze nie walnął. Ja
chciałam.
-
Tak – powiedziała Esme ochoczo. – To ma sens, Emmett. Wszystko,
co musimy zrobić, to ich
zatrzymać. Na tyle długo, żeby
mogli nas wysłuchać.
- Musimy mieć sporo świadków –
powiedziała Rosalie ostro, jej głos brzęczał jak szkło.
Esme
pokiwała głową w zgodzie, jakby nie słyszała sarkazmu w słowach
Rosalie.
- Oto możemy poprosić naszych przyjaciół. O
świadectwo.
- To możemy zrobić – powiedział Emmett.
-
Musimy ich spytać już teraz – mruknęła Alice. Gdy spojrzałam w
jej oczy, znów były ciemne. – Muszą
być bardzo ostrożni.
-
Kto? – spytał Jasper.
Oboje, Edward i Alice zerknęli na
Renesmee. Oczy Alice zaszkliły się.
- Rodzina Tanyi –
powiedziała. – Klan Siobhan. Amuna. Kilku samotników, Garrett i
Mary na pewno. Może
Alistar.
- A co z Peterem i Charlotte?
– spytał Jasper na wpół ze strachem, na wpół z nadzieją, że
odpowiedzią
będzie „nie”, i jego starszy brat będzie mógł
uciec od nadchodzącej rzezi.
- Może.
- A amazonki? –
spytał Carlisle. – Kachiri, Zafrina i Senna?
Alice początkowo
zagłębiła się bardziej w swoją wizję, żeby odpowiedzieć, ale
w końcu potrząsnęła
głową, a jej oczy znów wróciły do
teraźniejszości. Przez sekundę napotkała wzrok Carlisle’a, a
potem
wbiła wzrok w podłogę.
- Nie widzę.
- Co to
było? – spytał Edward szeptem żądającym odpowiedzi. – Ta
część dżungli. Będziemy ich tam
szukać?
- Nie widzę
– powtórzyła Alice, nie patrząc mu w oczy. Błysk zdziwienia
przemknął przez twarz
Edwarda. – Musimy się pośpieszyć,
wszystko musi być gotowe zanim spadnie śnieg. Musimy
sprowadzić
tutaj kogo się da. – Zreflektowała się. –
Musimy spytać Elezara. W tym chodzi o coś więcej niż
tylko
nieśmiertelne dziecko.
Cisza zapadła znów na
moment, gdy Alice pogrążyła się w transie. Gdy skończyła,
zamrugała powoli, jej
oczy już na pewno patrzyły na
teraźniejszość.
- Jest tak dużo do zrobienia. Musimy się
pospieszyć – wyszeptała.
- Alice? – spytał Edward. – To
było za szybko... nie zrozumiałem. Co to była za...?
- Nie
widzę! – odpowiedziała mu bez wyjaśnień. – Jacob już prawie
tu jest!
Rosalie zrobiła krok w kierunku drzwi.
- Pogadam
z...
- Nie, daj mu wejść – powiedziała Alice szybko, a jej
głos zdawał się podnosić z każdym słowem. Uwolniła
się
od Jaspera i pociągnęła go w stronę drzwi. – Będę widzieć
lepiej z daleka od Nessie. Muszę iść.
Naprawdę muszę się
skoncentrować. Muszę zobaczyć wszystko, co tylko mogę. Muszę
iść. Chodź,
Jasper, nie ma czasu do stracenia.
Wszyscy
mogliśmy usłyszeć odgłosy kroków Jacoba na schodach. Alice
pociągnęła niecierpliwie za dłoń
Jaspera. Poszedł za nią
szybko, skonfundowany, podobnie jak Edward. Przekroczyli drzwi,
zagłębiając
się w srebrzystą noc.
- Pośpieszcie się!
– zawołała do nas jeszcze. – Musicie znaleźć ich
wszystkich.
- Znaleźć kogo? – spytał Jacob, zamykając za
sobą drzwi wejściowe. – Gdzie poszła Alice?
Nikt nie
odpowiedział, wszyscy po prostu wpatrywali się w niego.
Jacob
potrząsnął głową, pozbywając się wilgoć z włosów i włożył
ramiona w rękawy koszulki, nie
spuszczając Renesmee z
wzroku.
- Hej, Bells! Myślałem, że będziecie już w
domu…
Spojrzał wreszcie na mnie, zamrugał ze zdziwienia.
Zobaczyłam jak w końcu atmosfera pokoju dotknęła i
jego.
Spojrzał na dół, wytrzeszczając oczy na mokrą plamę na
podłodze, rozrzucone róże i kawałeczki
kryształu. Jego
palce zadrżały.
- Co? – spytał głucho. – Co się
stało?
Nie wiedziałam od czego zacząć. Inni też nie umieli
znaleźć słów.
Jacob przebył pokój w trzech długich
krokach i opadł na kolana obok Renesmee i mnie. Czułam
gorąco
promieniujące z jego ciała, tak samo jak drżenie jego
ramion i dłoni.
- Wszystko z nią w porządku? – spytał
dotykając jej czoła, potrząsając głową, gdy słuchał bicia
serca. –
Nie okłamuj mnie, Bella, proszę!
- Nic złego
nie dzieje się z Renesmee – odpowiedziałam zdławionym głosem, z
trudem znajdując słowa.
- Więc z kim?
- Z nami
wszystkimi – wyszeptałam. I mój głos był taki sam, jakby
dobiegał z wnętrza grobu. - Już po
wszystkim. Wszyscy
zginiemy.
Ucieczka
Siedzieliśmy
tak całą noc, przepełnieni przerażeniem i smutkiem. Alice wciąż
nie wracała.
Wszyscy byliśmy u kresu wytrzymałości,
niezdolni nawet, żeby się poruszyć. Carlisle niemalże nie był
w
stanie wydobyć z siebie głosu, gdy wyjaśniał wszystko
Jacobowi. Opisywanie wizji Alice na nowo
pogorszyło jeszcze
sytuację. Nawet Emmetta nie stać już było na dowcipne uwagi czy
swobodę, do
której zdążył nas przyzwyczaić.
Gdy
zaczynało świtać i widziałam, że Renesmee lada chwila się
obudzi, zaczęłam się zastanawiać,
dlaczego nieobecność
Alice tak się przedłuża. Miałam nadzieję uzyskać od niej trochę
więcej
informacji, zanim moja córka zacznie zadawać pytania.
Chciałam móc udzielić jakiś odpowiedzi.
Mnie samej też
przydałaby się odrobina nadziei. Przynajmniej tyle, żebym mogła
uśmiechnąć się i
chronić Renesmee przed przerażającą
prawdą. Przez cały ten czas moja twarz przypominała maskę.
Nie
byłam pewna, czy potrafiłabym zmusić się do
uśmiechu.
Jacob chrapał w kącie, rzucając się niespokojnie
we śnie. Przypominał stertę futra rzuconą na podłogę.
Sam
wiedział już o wszystkim. Pozostałe wilki przygotowywały się na
to, co miało nadejść, choć pewne
było, że żadne
przygotowania nie pomogą. Sfora miała zginąć razem z całą moją
rodziną.
Skóra Edwarda błyszczała w pierwszych promieniach
słońca, wpadających przez okna. Odkąd Alice
wyszła, nie
odwróciłam od niego twarzy nawet na chwilę. Wpatrywaliśmy się w
siebie całą noc.
Patrzyliśmy na to, bez czego żadne z nas
nie było w stanie żyć – siebie nawzajem. Zobaczyłam
swoje
roziskrzone odbicie w jego przepełnionych bólem oczach
gdy słońce sięgnęło też mojej skóry.
Edward pierwszy
przerwał ciszę. Najpierw nieznacznie ruszył brwiami, potem
ustami.
- Alice – powiedział krótko.
Jego głos
przypominał dźwięk kruszącego się lodu.
Idąc za jego
przykładem, wszyscy spróbowaliśmy przełamać paraliżujące
emocje.
- Długo jej nie ma. – mruknęła Rosalie, wyraźnie
zaskoczona.
- Gdzie ona może być? – Emmett niecierpliwe
zrobił krok ku drzwiom.
Esme położyła dłoń na ramieniu
Rose.
- Nie powinniśmy jej przeszkadzać...
- To nigdy nie
trwało tak długo - przerwał Edward. To nowe zmartwienie z powrotem
ożywiło jego
twarz. Oczy miał otwarte szeroko, widać w nich
było jeszcze więcej strachu, dodatkowej paniki. –
Carlisle,
jak sadzisz, czy Alice zorientowałaby się w porę, gdyby Volturi
wysłali kogoś po nią?
Oczami wyobraźni natychmiast ujrzałam
półprzezroczystą twarz Aro. Miał okazję zajrzeć we
wszystkie
zakamarki umysłu Alice. Wiedział o niej wszystko.
Doskonale znał jej możliwości.
Emmett przeklął na tyle
głośno, że Jacob natychmiast poderwał się i zaczął warczeć. W
oddali
usłyszeliśmy powarkiwania reszty jego sfory.
Wszyscy
zerwaliśmy się na równe nogi.
- Zostań z Renesmee! –
zdążyłam krzyknąć do Jacoba wybiegając z domu.
Wciąż
byłam silniejsza od pozostałych, więc z łatwością wyprzedziłam
Esme i Rosalie. Pędziłam
szaleńczo przez gęsty las aż
znalazłam się tuż za Edwardem i Carlisle'm.
- Byliby w stanie
ją zaskoczyć? – głos Carlisle’a brzmiał jakby ten stał
zupełnie nieruchomo, a nie biegł
ile sił w nogach.
- Nie
wiem, jak mogłoby się to im udać – odpowiedział Edward – ale
Aro zna Alice lepiej niż ktokolwiek
inny. Lepiej niż ja.
-
To może być pułapka? – zapytał Emmett gdzieś za nami.
-
Możliwe – Edward nie był pewien – Nie czuję żadnego obcego
zapachu. Byli tu tylko Alice i Jasper...
ale dokąd szli?
Trop
zakręcał szerokim łukiem: najpierw ciągnął się na wschód od
domu, później prowadził na północ po
drugiej stronie rzeki,
a po kilku milach znów z powrotem na zachód. Ponownie
przekroczyliśmy rzekę,
przeskakując niemal równocześnie.
Edward biegł na czele, koncentrując się, żeby nie zgubić
tropu.
Esme zamykała nasz pościg. Biegła na samym końcu po
lewo. Chwilę po tym, jak przeskoczyliśmy rzekę
po raz drugi,
wskazała ręką na południe.
- Czuliście tamten zapach? –
spytała.
Edward nie zwrócił uwagi na jej spostrzeżenie.
-
Pilnujmy głównego śladu. Jesteśmy prawie na granicy terytorium
Quileutów. – rozkazał krótko –
Trzymajcie się razem.
Sprawdźcie, czy skręcili na północ, czy na południe.
Nie
znałam granicy z paktu tak dobrze jak pozostali ale wyczuwałam
ślady wilczego zapachu w wiejącym
od wschodu wietrze. Edward i
Carlisle zwolnili, co chwilę rozglądając się na boki, szukając
miejsca, w
którym trop znów zakręci.
Zapach wilków był
coraz intensywniejszy. Edward uniósł głowę i nagle się
zatrzymał. Reszta grupy także
zamarła.
- Sam? – głos
Edwarda nie zdradzał żadnych emocji – O co chodzi?
Sam w
ludzkiej postaci wyłonił się spomiędzy drzew kilkaset metrów
przed nami i zmierzał w naszym
kierunku z dwoma ogromnymi
wilkami u boku. Rozpoznałam Paula i Jareda. Dotarcie do nas
zabrało
Samowi trochę czasu. Dostatecznie dużo, żeby
zirytowało mnie jego powolne, ludzkie tempo. Nie
chciałam stać
bezczynnie i zastanawiać się, co się stało. Chciałam działać,
objąć Alice, mieć pewność, że
jest
bezpieczna.
Obserwowałam jak Edward blednie, słuchając myśli
Sama. Ten jednak zignorował go zupełnie i zwrócił
się od
razu do Carlisle’a.
- Tuż po północy przyszli tutaj Alice i
Jasper i poprosili żebyśmy pozwolili im przejść przez nasz
teren
do oceanu. – zameldował. - Wpuściłem ich i sam
odprowadziłem do wybrzeża. Tam natychmiast weszli do
wody i
już nie wrócili. Gdy szliśmy razem, Alice prosiła, żebym
porozmawiał z wami, zanim powiem
cokolwiek Jacobowi.
Powiedziała, że to niezwykle ważne. Miałem czekać tu na was i
dać wam ten list.
Mówiła tak, jakby od tego zależało życie
nas wszystkich.
Mówiąc to, wyciągnął złożoną kartkę,
całą pokrytą drobnym czarnym drukiem. To była strona wydarta
z
książki. Gdy Carlisle rozkładał ją, by odczytać napisaną
po drugiej stronie wiadomość, przebiegłam
wzrokiem po
drukowanych słowach i natychmiast rozpoznałam fragment „Kupna
weneckiego”. Zapach nie
pozostawiał wątpliwości. Kartka
została wyrwana z mojej książki. Przeprowadzając się do
naszego
domku zabrałam od Charliego kilka drobiazgów: trochę
normalnych ciuchów, wszystkie listy od mamy i
swoje ulubione
książki. Kolekcja dzieł Shakespeare’a jeszcze wczoraj rano była
w domu na półce...
- Alice postanowiła nas opuścić. –
wyszeptał Carlisle.
- Co takiego? – zawołała Rosalie z
niedowierzaniem.
Carlisle obrócił kartkę, żebyśmy wszyscy
mogli przeczytać.
" Nie szukajcie nas. Nie ma czasu do
stracenia. Pamiętajcie: Tanya, Siobhan, Amun,
Alistair, wszyscy
nomadzi, jakich znajdziecie. Będziecie ich potrzebować. My
poszukamy
Petera i Charlotte po drodze. Naprawdę przykro nam,
że musimy odejść w ten sposób, bez
pożegnania ani wyjaśnień
ale to dla nas jedyna droga ratunku. Kochamy was."
Znów
stanęliśmy jak sparaliżowani. Ciszę przerywało jedynie bicie
serca wilków, ich oddechy. Ich myśli
także musiały być
bardzo wyraźne, bo Edward poruszył się jako pierwszy.
- Tak,
sytuacja jest aż tak niebezpieczna. – odpowiedział cicho na to,
co usłyszał w głowie Sama.
- Na tyle, żeby porzucić rodzinę
w potrzebie? – Sam nie krył oburzenia. Widocznie nie
czytał
wiadomości zanim ją nam przekazał i teraz żałował,
że posłuchał wszystkich instrukcji Alice.
Twarz Edwarda
przypominała maskę. Dla Sama mogło to wyglądać na przejaw złości
albo arogancji, ale
ja w oczach ukochanego widziałam przede
wszystkim ogromny ból.
- Nie wiemy, co zobaczyła. –
powiedział – Alice nie jest ani nieczuła ani tchórzliwa. Po
prostu wiedziała
więcej niż my.
- My nigdy byśmy nie...
– zaczął Sam, ale Edward natychmiast mu przerwał.
-
Jesteśmy z sobą związani inaczej niż wy. W odróżnieniu od was,
my wciąż dysponujemy wolną wolą.
Sam uniósł brodę, a oczy
nagle mu pociemniały.
- Jednakże powinniście wziąć sobie do
serca to ostrzeżenie – ciągnął Edward – Nie musicie brać w
tym
udziału. Wy wciąż możecie się wycofać, uniknąć tego,
co widziała Alice.
Sam uśmiechnął się ponuro.
- My nie
mamy zamiaru uciekać.
Za jego plecami Paul prychnął
pogardliwie, potwierdzając słowa przywódcy.
- Proszę, nie
skazuj swojej rodziny na rzeź przez swoją dumę – Carlisle
wtrącił cicho.
Sam spojrzał na niego nieco przyjaźniej.
-
Edward już wspomniał, że nie dysponujemy taką wolnością, jak
wy. Renesmee jest nam równie bliska,
co wam. Jacob nie może
jej zostawić, a my nie możemy zostawić jego. – to mówiąc,
zerknął na
wiadomość od Alice i zacisnął usta.
- Nie
znasz jej – zareagował Edward.
- A ty ją znasz? – Sam
spytał ponuro.
Carlisle położył dłoń na ramieniu
Edwarda.
- Mamy wiele do zrobienia, synu. Niezależnie od
decyzji, jaką podjęła Alice, nie możemy być głupcami i
nie
posłuchać rad, jakie nam zostawiła. Wracajmy do domu i weźmy się
do pracy.
Edward kiwnął głową, ale twarz miał wciąż
wykrzywioną bólem. Gdzieś za plecami słyszałam cichy
szloch
Esme.
Nie wiedziałam, jak zmusić swoje nowe
nieśmiertelne ciało do płaczu. Potrafiłam tylko patrzeć.
Nie
czułam nic. To wszystko wydawało się tak nierealne.
Zupełnie jakbym po tych kilku miesiącach znów
śniła, miała
koszmary.
- Dziękuję ci, Sam – powiedział Carlisle na
pożegnanie.
- Tak mi przykro – odpowiedział Sam – Nie
powinniśmy byli ich przepuścić.
- Dobrze zrobiliście. Alice
ma prawo sama decydować o sobie. Nie mogę odebrać jej tej
wolności.
Zawsze postrzegałam rodzinę Cullenów jako całość,
jednostkę, której nie da się rozdzielić. W tamtej
chwili
uświadomiłam sobie, że nie zawsze tak było. Carlisle stworzył
Edwarda, Esme, Rosalie i Emmetta,
Edward stworzył mnie. Były
między nami więzy krwi i jadu. Nigdy nie pomyślałam o Alice i
Jasperze jako
obcych ludziach, adoptowanych przez moją rodzinę.
Ale prawda była taka, że Alice sama przyłączyła się
do
Cullenów. Wniosła swoją historię, zupełnie niezwiązaną z
innymi członkami rodziny, przyprowadziła
Jaspera, który też
miał swoją własną przeszłość i dopasował się do już
istniejącej grupy. Zarówno ona,
jak i Jasper zaznali życia
bez Cullenów. Czy naprawdę postanowiła zacząć wszystko od nowa,
widząc, że
jej czas z Cullenami dobiegał końca?
A więc
już nic nie da się zrobić. Straciliśmy wszelką nadzieję. Alice
wiedziała, że nie mamy żadnych
szans, dlatego odeszła,
ratując siebie i Jaspera.
Powietrze wydało mi się nagle gęste
i czarne, jakby absorbowało moją rozpacz.
- Ja nie zamierzam
poddać się walki – warknął Emmett – Alice powiedziała nam,
co mamy robić. Bierzmy
się do roboty.
Pozostali
przytaknęli z zaciętymi twarzami, koncentrując się na tym
maleńkim cieniu szansy, jaki dała
nam Alice. Nikt nie miał
zamiaru czekać bezczynnie na śmierć.
Tak. Będziemy walczyć.
Co jeszcze nam pozostało? Najwyraźniej mieliśmy też zaangażować
w to innych,
bo tak kazała nam Alice. Jak moglibyśmy nie
posłuchać jej ostatniej rady? Wilki tez się do nas
przyłączą,
walcząc dla Renesmee. My będziemy walczyć, oni będą walczyć, a
i tak wszyscy zginiemy.
Nie potrafiłam być tak zdecydowana,
jak pozostali. Alice wiedziała, z czym przyjdzie nam się
zmierzyć.
Dawała nam jedyną szansę, jaką mogła dostrzec.
Szansę, która dla niej wydała się zbyt mała, żeby
podjąć
ryzyko.
Ja już czułam się pokonana. Odwróciłam się od Sama
i pobiegłam za Carlisle'm w kierunku domu.
Biegliśmy nie
koncentrując się na drodze. Nie musieliśmy już nigdzie się
spieszyć. Byliśmy już prawie
przy rzece, gdy Esme uniosła
głowę.
- To tam był ten drugi ślad. Całkiem świeży.
Kiwnęła
głową w kierunku, na który wcześniej próbowała zwrócić uwagę
Edwarda. Wcześniej, gdy
spieszyliśmy, by ocalić Alice...
-
Ten trop zostawiła sama, bez Jaspera. Pewnie była tu wcześniej. –
głos Edwarda był pozbawiony
wszelkich emocji.
Esme
wyglądała na zawiedzioną, ale zgodziła się z Edwardem.
Odbiłam
nieco w prawo, zostając w tyle. Edward pewnie miał rację, ale
jednak... W końcu jakimś cudem
Alice zostawiła swój list na
kartce z mojej książki.
- Bella? – zawołał Edward, widząc,
że przystanęłam.
- Chcę sprawdzić ten trop –
odpowiedziałam, starając się jednocześnie wyłapać zapach
Alice.
Ślad wiódł w innym kierunku, niż ten, którym
poszliśmy wcześniej. Nie miałam wprawy w tych sprawach,
ale
zapach był niemalże taki sam. Zupełnie jakby po prostu odjęto od
niego zapach Jaspera.
Złote oczy Edwarda były puste.
-
Pewnie prowadzi z powrotem do domu – mruknął.
- W takim
razie tam się spotkamy.
Najpierw myślałam, że puści mnie
samą, ale gdy tylko odeszłam na kilka kroków jego oczy jakby
znów
ożyły.
- Pójdę z tobą – powiedział cicho –
Spotkamy się w domu, Carlisle.
Carlisle kiwnął głową i
pobiegł dalej razem z pozostałymi. Poczekałam, aż znikną z pola
widzenia, po czym
spojrzałam na Edwarda pytająco.
- Nie
mógłbym pozwolić ci odejść nawet na chwilę – wyjaśnił
szeptem – Już sama myśl o tym sprawia mi
ból.
Nie
potrzebowałam więcej wyjaśnień. Rozumiałam go doskonale.
Pomyślałam sobie, że mogłoby nie być go
przy mnie i zdałam
sobie sprawę, że mnie też by to bolało, bez względu na to, jak
krótka miałaby być ta
rozłąka.
Zostało nam tak mało
tego wspólnego czasu.
Wyciągnęłam do niego dłoń. Ujął ją
natychmiast.
- Pospieszmy się – powiedział – Renesmee
niedługo się obudzi.
Pobiegliśmy razem nowym tropem. Może to
było głupie, marnować czas, który mogliśmy spędzić z
córką
tylko po to, żeby zaspokoić ciekawość, ale wiadomość
od Alice nie dawała mi spokoju. Przecież równie
dobrze mogła
wydrapać ją na skale albo drzewie, jeśli naprawdę brakowało jej
przyborów do pisania.
Mogła też zabrać kartkę z któregoś
z domów w okolicy. Dlaczego użyła akurat mojej książki?
Kiedy
wydarła tę kartkę?
Nie zdziwiło mnie, że trop
prowadził do naszego domku w lesie. Alice poszła na około,
trzymając się jak
najdalej od domu Cullenów i wilków w
pobliskim lesie. Edward ściągnął brwi w zdziwieniu gdy stało
się
jasne, dokąd zmierza szlak.
- Zostawiła Jaspera i
kazała mu czekać, żeby przyjść tu? – próbował znaleźć w
tym jakiś sens.
Byliśmy już prawie na miejscu, gdy zdałam
sobie z czegoś sprawę. Oczywiście, cieszyłam się, że
Edward
jest ze mną, że trzyma mnie za rękę, ale czułam, że
powinnam przyjść tu sama. Alice wyrwała kartkę z
książki i
wróciła z nią do Jaspera. To było do niej niepodobne. Miałam
przeczucie, że zrobiła tak żeby
coś mi przekazać. Nie
mogłam tylko zrozumieć, co. To była moja książka, więc ta
dodatkowa wiadomość
musiała być dla mnie. Gdyby Alice
chciała wtajemniczyć w to Edwarda, to pewnie podarłaby jedną z
jego
książek...?
- Daj mi minutkę – poprosiłam,
uwalniając dłoń z jego uścisku gdy w końcu stanęliśmy przed
drzwiami.
Edward zmarszczył czoło.
- O co chodzi,
Bello?
- Proszę – nie mogłam mu tego wytłumaczyć. Z
jakiegoś powodu miał o niczym nie wiedzieć. – Chociaż
pół
minutki.
Nie czekałam na odpowiedź. Pognałam do
środka, zamykając drzwi za sobą. Podbiegłam prosto do półki
z
książkami. Zapach Alice był świeży, miał najwyżej
kilkanaście godzin. W kominku dogasał ogień, którego
ja nie
zapalałam.
Szybko znalazłam „Kupca weneckiego” i
otworzyłam książkę na stronie tytułowej.
Tam, tuż obok
pozostałości po wyrwanej kartce, pod napisem „Kupiec wenecki -
William Shakespeare”
widniały słowa:
Zniszcz to.
Pod
spodem było jakieś nazwisko i adres w Seattle.
Kiedy Edward
wszedł do pokoju raczej po trzynastu, nie trzydziestu sekundach
obserwowałam już
płonącą w kominku książkę.
-
Bella, co się dzieje? – spytał zaniepokojony.
- Była tu.
Wyrwała stronę z mojej książki, żeby napisać na niej swój
list.
- Ale dlaczego?
- Nie wiem – skłamałam.
- To
dlaczego spaliłaś tę książkę?
- Ja... – nie wiedziałam,
co powiedzieć. Pozwoliłam, żeby Edward zobaczył frustrację i ból
na mojej
twarzy, Nie miałam pojęcia, co Alice próbowała mi
przekazać. Wiedziałam tylko, że bardzo się postarała,
żeby
nie dotarło to do nikogo, prócz mnie, jedynej osoby, której myśli
były dla Edwarda tajemnicą.
Najwyraźniej miała ważny powód,
żeby coś przed nim ukrywać. - Wydało mi się to słuszne –
wyjąkałam.
- Nikt z nas nie wie do końca, o co jej chodzi –
szepnął Edward.
Wpatrywałam się w płomienie w milczeniu.
Byłam ostatnią osobą, która mogłaby okłamywać Edwarda.
Czy
tego właśnie chciała ode mnie Alice? Taka była jej
ostatnia prośba?
- Kiedy siedziałyśmy w samolocie do Włoch –
zaczęłam szeptem. To, co chciałam powiedzieć może
obiektywnie
nie było kłamstwem, ale w tym kontekście nie było też prawdą. –
wtedy, gdy leciałyśmy cię
ratować... Alice okłamała
Jaspera, żeby nie przyszło mu do głowy lecieć za nami. Wiedziała,
że zginąłby,
gdyby stanął na drodze Volturi. Wolała już
sama umrzeć, niż narazić go na niebezpieczeństwo. Tak samo
wolała
żeby mnie zabito, żebyś ty zginął.
Edward nie potrafił
odpowiedzieć.
- Alice ma swoje priorytety – powiedziałam.
Zdałam sobie sprawę, że to, co przed chwilą powiedziałam w
ogóle
nie było kłamstwem. Zabolało.
- Nie wierzę – Edward w
końcu się odezwał, ale nie po to, żeby się ze mną kłócić.
Brzmiało to raczej,
jakby chciał przekonać sam siebie, że
to, co mówię to nieprawda. – Może to Jasperowi coś grozi i
mamy
większe szanse, jeśli go z nami nie będzie. Może...
-
Powiedziała by nam, gdyby to o to chodziło. Wysłała by go
gdzieś.
- Myślisz, że zostawiłby Alice? Może musi go znowu
okłamywać.
- Może – udałam, że się zgadzam, kończąc
tym samym tę rozmowę – Wracajmy do domu. Nie ma czasu
do
stracenia.
Edward znów złapał mnie za rękę i pobiegliśmy
razem.
Wiadomość od Alice nie dodała mi otuchy. Gdyby
naprawdę istniał jakiś sposób na uniknięcie
nadchodzącego
pogromu, Alice by nie odeszła. Nie widziałam żadnej innej
możliwości. Próbowała
przekazać mi coś innego, niż drogę
ucieczki. Ale czego innego mogłabym potrzebować? Może
sposobu,
żeby coś ocalić? Czy cokolwiek mogłam jeszcze
uratować?
Carlisle i pozostali nie próżnowali podczas naszej
nieobecności. Mimo, że odłączyliśmy się od nich
zaledwie
na parę minut, zastaliśmy ich w domu gotowych do drogi. W kącie
Jacob w swojej ludzkiej
postaci trzymał Renesmee na kolanach.
Oboje obserwowali nas szeroko otartymi oczyma.
Rosalie zdążyła
już zamienić swoją obcisłą jedwabną sukienkę na grube jeansy,
sportowe buty i zapinaną
na guziki koszulę, podobną do tych,
które ludzie często zakładają na długie wędrówki. Esme była
ubrana
podobnie. Na ławie stał globus, ale najwyraźniej
wszystko zostało już omówione. Wszyscy czekali tylko
na
nas.
Atmosfera zmieniła się nieco. Widocznie instrukcje od
Alice podbudowały wszystkich poza mną i
świadomość, że nie
będą czekać bezczynnie dawała im nadzieję.
Spojrzałam na
globus i zaczęłam zastanawiać się, w którym kierunku udamy się
najpierw.
- Mamy zostać tutaj? – spytał Edward, wpatrując
się w Carlisle’a. Nie wyglądał na zadowolonego.
- Alice
powiedziała, że będziemy musieli pokazać wszystkim Renesmee i
musimy być w tym bardzo
ostrożni. – Carlisle odpowiedział
spokojnie – Przyślemy wam tu każdego, kogo uda nam się znaleźć.
Chyba
rozumiesz, Edwardzie, że najlepiej nadajesz się do tego
zadania.
Edward przytaknął, ale wyjaśnienia Carlisle’a go
nie uspokoiły.
- Macie do przeszukania naprawdę ogromy
teren.
- Rozdzielimy się – wtrącił Emmett – Rose i ja
zapolujemy na nomadów.
- Będziecie mieli tu pełne ręce
roboty – dodał Carlisle – Tanya z rodziną przyjadą rano. Nie
mają
pojęcia, o co chodzi. Przede wszystkim będziesz musiał
przekonać ich, żeby nie zareagowali tak, jak
Irina, żeby nie
wyciągali pochopnych wniosków. Po drugie, musisz dowiedzieć się,
co miała na myśli Alice,
mówiąc o Eleazarze. Potem decyzja,
czy zostaną z nami jako świadkowie zależy tylko od nich.
Gdy
przybędą następni, będziesz musiał zaczynać wszystko
od początku. O ile, oczywiście, uda nam się
kogoś przekonać
do przyjazdu. – westchnął – Twoje zadanie może okazać się
najtrudniejsze. Wrócimy ci
pomóc tak szybko, jak się
da.
Dotknął ramienia Edwarda, po czym pocałował mnie w
czoło. Esme przytuliła nas oboje, Emmett
szturchnął nas
przyjaźnie, Rosalie zmusiła się do uśmiechu, posłała Renesmee
całusa, a Jacobowi pełne
niechęci spojrzenie.
- Życzę
szczęścia – rzucił Edward, gdy wszyscy wychodzili.
-
Nawzajem – odparł Carlisle – Wszyscy będziemy go
potrzebować.
Obserwowałam, jak jedno po drugim, znikali za
drzwiami. Nie potrafiłam wykrzesać w sobie nadziei,
która im
towarzyszyła. Wiele bym dała, żeby móc na chwilę sama usiąść
do komputera. Musiałam
dowiedzieć się kim jest ten J. Jenks i
dlaczego Alice zadała sobie tyle trudu tylko po to, żeby
jego
nazwisko nie dotarło do nikogo poza mną.
Renesmee
obróciła się w ramionach Jacoba i dotknęła jego policzka.
-
Nie wiem, czy przyjaciele Carlisle’a przyjdą. – mruknął w
odpowiedzi na jej pytanie – Mam nadzieję, że
tak. Wygląda
na to, że jest nas teraz trochę za mało.
A więc Renesmee
wiedziała już o wszystkim. Rozumiała aż za dobrze, co się
dzieje. W porządku,
rozumiem, że wilkołak da obiektowi
swojego wpojenia wszystko, o co go poprosi, ale to już
lekka
przesada. Czy chronienie mojej córki nie było ważniejsze
niż odpowiadanie na każde jej pytanie?
Spojrzałam uważnie na
Renesmee, wypatrując w jej twarzy oznak strachu. Była tylko
zmartwiona i
bardzo poważna gdy rozmawiała z Jacobem.
-
Nie, nie możemy pomóc. Musimy zostać tutaj. – kontynuował Jacob
– Ci wszyscy ludzie przyjadą tu
zobaczyć ciebie, a nie dom i
krajobrazy.
Renesmee zmarszczyła brwi.
- Nie, ja nie muszę
nigdzie iść. – Jacob odpowiedział na kolejne pytanie, po czym
spojrzał nagle na
Edwarda pytająco – Prawda? – upewnił
się.
Edward zawahał się na moment.
- No już, wyrzuć to
z siebie – mój przyjaciel zawołał niecierpliwie. Był na skraju
załamania. Jak my
wszyscy z resztą.
- Widzisz, wampiry,
które przyjdą nam pomóc nie są takie jak my – zaczął Edward
niepewnie. – Poza
nami tylko rodzina Tanyi żyje w
poszanowaniu dla ludzkiego życia, a nawet i oni nie dbają o
wilkołaki.
Myślę, że byłoby bezpieczniej...
- Potrafię
o siebie zadbać. – Jacob wszedł mu w słowo, ale Edward nie
zwrócił na to uwagi.
- Bezpieczniej dla Renesmee –
kontynuował – gdyby jej historia przynajmniej na pierwszy rzut oka
nie
łączyła się z wilkołakami. To zwiększyłoby szanse, że
nasi przyjaciele nam pomogą.
- Ładni mi przyjaciele.
Odwróciliby się od was, gdyby wiedzieli, z kim się zadajecie?
-
Myślę, że w innych okolicznościach byliby bardziej tolerancyjni.
Jacob, zrozum, zaakceptowanie
Nessie nie będzie dla nich łatwe.
Po co utrudniać to jeszcze bardziej?
- To nieśmiertelne dzieci
są aż tak złe? - Zeszłej nocy Carlisle zdążył przybliżyć
Jacobowi zasady
panujące wśród wampirów.
- Nawet nie
potrafisz wyobrazić sobie, jak głęboko tamte wydarzenia zapadły
moim pobratymcom w
pamięć.
- Edward... – wciąż nie
przyzwyczaiłam się, że Jacob zwraca się do mojego ukochanego bez
cienia
niechęci, czy goryczy.
- Wiem, Jake. Rozumiem, że
będzie ci ciężko ją zostawić. Zobaczymy jak to będzie, jak inni
na nią
zareagują. Na wszelki wypadek Nessie musi zachować
anonimowość przez kilka kolejnych tygodni.
Zostanie w naszym
domku w lesie do chwili, gdy będziemy mogli bezpiecznie ją
wszystkim przedstawić.
Jeżeli będziesz trzymał się
dostatecznie daleko od tego domu to...
- Da się zrobić. –
Jacob zgodził się natychmiast. – To co, mamy jutro gości?
-
Tak, to nasi najbliżsi przyjaciele. Wyjątkowo, w ich przypadku
najlepiej będzie zagrać w otwarte
karty. Możesz zostać,
jeśli chcesz. Tanya i jej rodzina wiedzą o tobie. Mieli nawet
okazję poznać
Setha.
- Racja - Jacob przytaknął.
-
Powinieneś powiedzieć Samowi, co zamierzamy – ciągnął Edward.
– W okolicy może się wkrótce pojawić
wielu obcych.
-
Masz rację. Chociaż z drugiej strony nie powinienem się do niego
odezwać po tym, co zrobił zeszłej
nocy.
- Słuchanie
Alice jest zazwyczaj bardzo rozsądne.
Jacob zazgrzytał zębami.
Widziałam w jego oczach, że podzielał opinię Sama w kwestii tego,
co zrobili
Alice i Jasper.
Gdy oni rozmawiali, ja podeszłam
do okna, starając się przybrać zagubiony i zmartwiony wyraz
twarzy.
Nie było to wcale trudne. Stanęłam koło komputera i
oparłszy głowę o ścianę przebiegłam palcami po
klawiaturze.
Wciąż wpatrywałam się w las za oknem, starając się, żeby to,
co robię wyglądało na
nieświadome działanie. Tylko czy
wampiry kiedykolwiek robiły coś nieświadomie? Podejrzewałam, że
i tak
nikt nie zwraca na mnie uwagi, ale nie odwróciłam się,
żeby sprawdzić. Gdy kątem oka dostrzegłam
światło bijące
od monitora, znowu uderzyłam palcami w klawiaturę, a potem
postukałam w drewniany
blat, żeby nie wzbudzić niczyich
podejrzeń, po czym zerknęłam znów na monitor.
Znalazłam
tylko niejakiego Jasona Jenksa, prawnika. Ponownie położyłam ręce
na klawiaturze, starając
się, dla niepoznaki, wciskać
klawisze w równym rytmie. Jason Jenks miał stronę internetową
swojej
firmy, ale podany tam adres był inny niż ten, który
zapisała mi Alice. Też był w Seattle, ale różnił się
kod
pocztowy. Zapamiętałam szybko numer telefonu, po czym, niby od
niechcenia wciskając klawisze,
wpisałam w wyszukiwarkę adres
z listu od Alice. Niestety, nic nie znalazłam. Zupełnie jakby taki
adres w
ogóle nie istniał. Chciałam sprawdzić na mapie, ale
uznałam, że to już by było kuszenie losu. Szybko
usunęłam
historię i wyłączyłam komputer.
Dalej patrzyłam przez okno,
co jakiś czas stukając placami w blat, kiedy usłyszałam za sobą
ciche kroki.
Odwróciłam się, mając nadzieję, że z mojej
twarzy nie da się odczytać nic niepokojącego.
Renesmee
wyciągnęła do mnie rączki, żeby ją przytulić. Kiedy to
zrobiłam ułożyła główkę na mojej szyi.
Nie zniosłabym,
gdyby coś jej się stało. Bałam się o siebie, o Edwarda, o całą
rodzinę, ale to było nic w
porównaniu z tym, co czułam
myśląc o stracie córki. Musiałam znaleźć sposób, żeby ją
ratować, choćby
to była ostatnia rzecz, jaką zrobię. Nagle
dotarło do mnie, że tak naprawdę, to tylko tego chcę.
Ze
wszystkim mogłam się jakoś pogodzić, ale nie ze
świadomością, że jej życie jest w niebezpieczeństwie.
Moja
kochana córeczka była jedyną rzeczą, którą po prostu musiałam
ocalić.
Czy Alice wiedziała, że właśnie tego będę
najbardziej pragnąć?
Renesmee dotknęła delikatnie mojego
policzka.
Pokazała mi moją twarz, Edwarda, Jacoba, Rosalie,
Esme, Carlisle’a, Alice, Jaspera, przeskakując z
jednego
członka naszej rodziny na kolejnego coraz szybciej. Pokazała też
Setha i Leah, Charliego, Sue i
Billy'ego. Gdy skończyła,
zaczęła znów od początku. Martwiła się tak samo, jak my
wszyscy, ale tylko
martwiła. Najwyraźniej Jacob ukrył przed
nią to, co najgorsze: to, że nie ma dla nas nadziei... że
wszyscy
zginiemy już za miesiąc.
Zatrzymała się dłużej na twarzy
Alice, stęskniona i zagubiona. Gdzie jest Alice?
- Nie wiem,
kochanie – wyszeptałam. – Ale to, co robi na pewno jest słuszne.
Alice ma zawsze rację.
Cóż, a przynajmniej słuszne dla niej.
Nie chciałam myśleć o niej w ten sposób, ale nie mogłam nic na
to
poradzić. Powody, dla których Alice postąpiła tak, a nie
inaczej wydawały mi się aż nadto oczywiste.
Renesmee
westchnęła, a jej tęsknota stała się jeszcze bardziej
wyczuwalna.
- Też mi jej brakuje – szepnęłam.
Poczułam,
że mój wyraz twarzy zmienia się wbrew mojej woli, tak, jakby
chciał dopasować się do
smutku, który czułam. Oczy zrobiły
się nieprzyjemnie suche i zaczęłam mrugać, chcąc pozbyć się
tego
dziwnego uczucia. Przygryzłam wargę. Chciałam wziąć
głęboki oddech, ale poczułam się tak, jakbym
dławiła się
powietrzem. Nie wiedziałam, co się dzieje.
Renesmee odsunęła
się, by na mnie spojrzeć i wtedy zobaczyłam siebie jej oczami.
Wyglądałam
dokładnie tak samo, jak Esme dzisiaj rano.
A
więc tak płaczą wampiry.
Oczy Renesmee wilgotniały gdy
patrzyła na moją twarz. Głaskała mnie po policzku, ale nie po to,
żeby
coś mi pokazać. Po prostu próbowała mnie
pocieszyć.
Nigdy nie sądziłam, że więź między matką i
córką będzie w naszym przypadku działać też w drugą
stronę,
tak jak to było ze mną i Renée. Ale w końcu w ogóle niewiele
wiedziałam o naszej przyszłości.
Gdy w oczach Renesmee
pojawiły się łzy, osuszyłam je pocałunkiem. Zdziwiona,
przyłożyła sobie dłoń do
oka i przyglądała się później
mokrym paluszkom.
- Nie płacz, skarbie – powiedziałam –
Wszystko będzie dobrze. Nic ci się nie stanie, już ja o to
zadbam.
Nawet jeśli nie mogłam zrobić nic więcej, to wciąż
miałam szansę ocalić moją Renesmee. Byłam pewna,
że to
właśnie Alice próbowała mi przekazać. Alice wiedziała, co będę
czuć i na pewno zostawiła mi jakiś
sposób.
Zniewalająca
Było
zbyt wiele do przemyślenia.
Jak miałam znaleźć czas, żeby
samotnie zapolować na J. Jenksa, i czemu Alice chciała, żebym o
nim
wiedziała?
Jeżeli wskazówka Alice nie miała nic
wspólnego z Renesmee, jak mogę ocalić córkę? Jak ja i
Edward
wytłumaczymy rano to wszystko Tanyi i jej rodzinie? A
jeśli zachowają się jak Irina? Jeśli wszystko
przerodzi się
w walkę?
Nie wiedziałam jak walczyć. Jak miałam się tego
nauczyć w ciągu miesiąca? Czy były jakieś szanse,
żebym
nauczyła się tego dostatecznie szybko, żeby stanowić dla Volturi
jakikolwiek problem? Czy byłam
skazana na bezużyteczność?
Bycie kolejną, bezużyteczną nowonarodzoną?
Tak wielu
odpowiedzi potrzebowałam, a nie miałam nawet szans zapytać.
Pragnąc
zachować coś normalnego dla Renesmee, trzymałam się tego, żeby
zabrać ją do domu w czasie
snu. Jacob był łatwiejszy do
zniesienia pod postacią wilka, stres też, kiedy czuł się gotowy
do walki.
Chciałam czuć się podobnie, czuć gotowość.
Biegał
po lesie, wciąż na straży.
Kiedy zapadła w głęboki sen,
wsadziłam Renesmee do jej łóżeczka i przeszłam do salonu, żeby
zadać
moje pytania Edwardowi. Jedynego, którego mogłam
spytać, przynajmniej po części, jednym z moich
największych
problemów była trudność ukrywania przed nim czegokolwiek, nawet
przy pomocy moich
cichych myśli.
Stał, tyłem do mnie,
patrząc w ogień.
- Edward, ja...
Uprzedził mnie i
przebył pokój, jakby nie zajęło mu to wcale czasu, nawet
najmniejszej części sekundy.
Zdołałam tylko dostrzec dziki
wyraz jego twarzy, zanim jego usta uderzyły w moje, a jego
ramiona
oplotły mnie jak żelazne obręcze.
Przez resztę
nocy nawet nie pomyślałam o swoich pytaniach. Nie zajęło mi dużo
czasu, żeby pojąć co
sprawiło u niego taki humor, a nawet
mniej, żeby poczuć się dokładnie tak samo.
Chyba będę
potrzebowała lat, żeby dojść do porządku z tą wszechogarniającą
pasją, którą czułam do
niego fizycznie. I wieków, by móc
całkowicie korzystać z życia. Jeżeli pozostał nam tylko
miesiąc
razem... Cóż, nie wiedziałam, jak mogę pogodzić
się z takim zakończeniem. W końcu nie mogę przecież
pomóc,
będąc samolubna. Wszystko, czego pragnęłam, to kochać go tak
mocno, jak tylko potrafiłam,
przez ten czas który nam
pozostał.
Ciężko było mi odciągnąć się od niego, kiedy
wstało słońce, ale mieliśmy robotę do wykonania,
trudniejszą
być może, niż poszukiwania reszty rodziny razem wzięte. Gdy tylko
pozwoliłam sobie na
myślenie o tym, co nadchodziło, poczułam
jak moje nerwy stają się coraz bliższe przerwaniu, napięte
i
cienkie.
- Chciałbym, żeby można było wyciągnąć
informacje z Eleazara przed wyjaśnieniem im wszystkiego o
Nessie
– mruknął Edward, gdy ubieraliśmy się w wielkiej garderobie,
która bardziej przypominała mi o
Alice, niż bym tego chciała.
– Na wszelki wypadek.
- Ale nie zrozumiałby pytania –
zgodziłam się. – Myślisz, ze pozwolą nam wyjaśnić?
- Nie
wiem.
Wyciągnęłam nadal śpiącą Renesmee z jej łóżeczka
i mocno przytuliłam ją do siebie, chowając twarz w
jej
loczkach, a jej słodki zapach, tak bliski, wyparł wszystkie
inne.
Nie mogłam stracić dzisiaj ani sekundy. Były
odpowiedzi, których potrzebowałam, ale nie byłam pewna
jak
wiele czasu spędzę dziś z Edwardem sam na sam. Jeżeli z rodziną
Tanyi wszystko pójdzie dobrze,
miejmy nadzieję, to będziemy
mieli towarzystwo przez dosyć długi okres czasu.
- Edwardzie,
nauczysz mnie jak walczyć? – spytałam go, wyczulona na jego
reakcję, kiedy przytrzymywał
dla mnie drzwi.
Tak jak
mogłam się tego spodziewać. Zamarł, jego poważne oczy utkwił we
mnie, jakby zobaczył mnie po
raz pierwszy. Albo ostatni. Jego
wzrok spoczął na naszej córeczce, śpiącej w moich ramionach.
-
Jeżeli dojdzie do walki, niewiele będziemy mogli zrobić –
wymigał się od odpowiedzi.
Opanowałam swój głos.
-
Więc zostawisz mnie, niezdolną do obrony samej siebie?
Zadrżał,
drzwi zatrzasnęły się, zawiasy zaskrzypiały w proteście, gdy
zacisnął pięści. A potem się
zgodził.
- Jeżeli tak
to stawiasz... Myślę, że musimy się wziąć do roboty jak
najszybciej.
Przyznałam mu rację i ruszyliśmy w stronę
dużego domu. Nie śpieszyliśmy się.
Zauważyłam, że to co
mogłabym zrobić, nie zwiększyłoby naszych szans. Byłam nieco
niezwykła, na swój
sposób, na swój własny sposób – jeśli
wyjątkowo odporny umysł można nazwać specjalnym. Ale czy
był
jakiś sposób, żeby to wykorzystać?
- Co jest ich
największą zaletą? Oni mają w ogóle jakieś wady?
Edward
nawet nie musiał pytać, czy miałam na myśli Volturi.
- Alec
i Jane są najsilniejsi w ataku – powiedział bezbarwnie, jakby
mówił o drużynie koszykówki. – Ich
atak nie jest właściwie
nawet realny.
- Ponieważ Jane może spalić cię w miejscu –
przynajmniej umysłem. A co robi Alec? Czy nie powiedziałeś
kiedyś,
że jest niebezpieczniejszy od Jane?
- Tak. W pewien sposób on
jest antidotum na Jane. Ona sprawia, ze czujesz największy ból,
jaki możesz
sobie wyobrazić. Alec, z drugiej strony, sprawia,
że nie czujesz nic. Absolutnie nic. Czasem, kiedy
Volturi stają
się zbyt łaskawi, proszą Aleca, żeby znieczulił tak kogoś przed
egzekucją. Jeżeli ich
zaskoczył, lub spodobał się w jakiś
sposób
- Znieczulił? Ale jak on może być bardziej
niebezpieczny od Jane?
- Bo odcina od ciebie wszystkie uczucia
razem. Zero bólu, ale też wzroku, zapachu, dotyku.
Całkowita
zmysłowa izolacja. Jesteś sama w ciemności. Nawet
nie czujesz, kiedy cię spalają.
Zadygotałam. To było to, na
co mogliśmy liczyć w najlepszym wypadku? Nie widzieć, ani nie
czuć
śmierci?
- To sprawia, że jest jedynie tak groźny
jak Jane – opowiadał nadal Edward, tym samym pozbawionym
uczuć
głosem, - ponieważ oboje mogą cię rozbroić, sprawić, że
będziesz bezbronna. Różnica między nimi
jest taka jak między
Aro i mną. Aro słyszy myśli, ale tylko jednej osoby na raz. Jane
może zranić tylko
tego, na kim się skupia. Ja słyszę
wszystkich na raz.
Nagle zrobiło mi się zimno, kiedy to
powiedział i wiedziałam do czego zmierza.
- I Alec potrafi
spacyfikować nas wszystkich na raz? – wyszeptałam.
- Tak –
powiedział.- Jeśli użyje przeciwko nam swojego daru, będziemy
stali ślepi i ubezwłasnowolnieni,
dopóki nas nie powybijają
– a może od razu spalą, bez zawracania sobie głowy rozrywaniem.
Oczywiście,
możemy próbować walczyć, ale prędzej poranimy
siebie nawzajem niż jednego z nich.
Przez chwilę szliśmy w
ciszy.
Pomysł nagle napłynął do mojej głowy. Nic
obiecującego, ale lepsze niż nic.
- Myślisz, że Alec dobrze
walczy? – spytałam. – W porównaniu z tym, co może zrobić, to
znaczy, chyba
nie musi walczyć, mając taki dar. Ciekawa jestem
czy w ogóle próbował...
Edward spojrzał na mnie ostro.
-
O czym myślisz?
Patrzyłam przed siebie.
- Cóż,
prawdopodobnie nie będzie w stanie zrobić tego ze mną, prawda?
Jeżeli ta jego umiejętność jest
taka jak Ara, Jane i twoja.
Może... nigdy naprawdę nie myślał o potrzebie obrony samego
siebie... i jeśli
nauczę się kilku trików...
- Był z
Volturi przez wieki – przerwał mi Edward, w jego głosie nagle
zabrzmiała panika. Prawdopodobnie
wyobrażał sobie to co ja:
Cullenów, stojących bezużytecznie, niczym martwe posągi -
wszyscy, poza
mną. Będę jedyną, która może zawalczyć. –
Tak, może być pewny swojej siły, ale ty wciąż
jesteś
nowonarodzoną, Bella. Nie mogę sprawić, żebyś była
tak silna w kilka tygodni. Jestem pewien, że ćwiczył.
- Może
tak, może nie. To jedyna rzecz, jaką ja mogę zrobić, a inni nie.
Nawet jeżeli tylko rozproszę go
na chwilę... – Czy uda mi
się zająć go na tyle długo, żeby dać innym szansę?
-
Proszę, Bello – powiedział Edward przez zaciśnięte zęby. –
Nie rozmawiajmy o tym.
- Bądź poważny.
- Spróbuję
nauczyć cię, czego tylko będę mógł, ale proszę, nie sprawiaj,
że będę myślał o tym jak
poświęcasz się w dywersji... –
zakrztusił się i nie skończył.
Zgodziłam się. Zachowam
więc dla siebie swoje plany. Po pierwsze Alec, a potem, jeśli tylko
uda mi się
jakimś cudem zwyciężyć, Jane. Jeżeli tylko
wszystko poszłoby dobrze – unieszkodliwiłabym
dwójkę
najgroźniejszych z Volturi. Wtedy być może byłaby
szansa... Moje myśli pomknęły dalej. A jeżeli byłam
w
stanie wyłączyć ich z gry, lub nawet zabić? Szczerze, dlaczego
ktoś taki jak Jane czy Alec musiałby
uczyć się bitewnych
sztuczek? Nie mogłam wyobrazić sobie drobnej Jane odpierającej
atak, nawet
tylko w teorii.
Jeżeli byłam w stanie ich
zabić, jaką to by zrobiło różnicę.
- Muszę się nauczyć
wszystkiego. Tak dużo, jak tylko da się wepchnąć mi do głowy w
ciągu miesiąca –
zamruczałam.
Zachowywał się, jakbym
nic nie powiedziała.
Kto następny więc? Moje plany były
ważne tylko, jeśli Alec nie przebije się przez moją
obronę.
Usiłowałam znaleźć dla mojej twardej czaszki jakieś
inne pola do popisu. Nie wiedziałam co zrobią inni.
Oczywiście,
wojownicy tacy jak Felix byli poza moim zasięgiem. Mogłam jedynie
dać Emmettowi prawo
do uczciwej walki. Nie wiedziałam za wiele
o reszcie straży Volturi, poza Demetrim. On bez wątpienia
był
wojownikiem. Nie było żadnego innego powodu, dla którego przetrwał
tak długo, zawsze wystawiony
na pierwszy cel ataku. Jeżeli
byłby ktoś lepszy, Volturi by go zmienili. Aro nie otaczał się
słabszymi
ludźmi.
Gdyby nie Demetri, moglibyśmy uciec.
Przynajmniej ci z nas, którzy by zostali. Moja córka, ciepło
w
moich ramionach... Ktoś mógłby z nią uciec. Jacob, albo
Rosalie, ktokolwiek by został. I… jeśli Demetri
by nie
istniał, Alice I Jasper byliby bezpieczni na zawsze. Co zobaczyła
Alice? Że część rodziny mogłaby
przetrwać? Przynajmniej
dwójka z nich?
Czy mogłabym ją za to winić?
-
Demetri... – zaczęłam.
- Demetri jest mój – powiedział
twardo Edward. Spojrzałam na niego szybko i dostrzegłam agresję
na
jego twarzy.
- Czemu? – wyszeptałam.
Na początku
nie odpowiedział. Kiedy w końcu dotarliśmy do rzeki w końcu
wyszeptał:
- Dla Alice. To jedyne podziękowanie jakie mogę
jej dać za ostatnie pięćdziesiąt lat.
Więc myślał o tym
samym co ja.
Usłyszałam ciężkie kroki Jacoba na zamarzniętej
ziemi. Po chwili pojawił się przy mnie, jego czarne oczy
utkwione
były w Renesmee.
Skinęłam mu i powróciłam do swoich pytań.
Było jeszcze trochę czasu.
- Edwardzie, jak myślisz, czemu
Alice powiedziała nam, żebyśmy spytali Eleazara o Volturi? Był
ostatnio
we Włoszech, czy coś? Co może wiedzieć?
-
Eleazar wie o Volturi wszystko. Zapomniałem, że o tym nie wiesz.
Miał być jednym z nich.
Syknęłam mimowolnie. Jacob burknął
obok mnie.
- Co? – dopomniałam się wyjaśnień, a w mojej
głowie pojawił się obraz czarnowłosego mężczyzny z
wesela,
ubranego w długi szary płaszcz.
Twarz Edward złagodniała,
uśmiechał się lekko.
- Eleazar jest bardzo łagodną osobą.
Nie był zbytnio szczęśliwy z Volturi, ale respektował prawo i to,
że
był potrzebny. Czuł, że pracuje na większe dobro. Nie
żałuje czasu, jaki z nimi spędził Ale kiedy znalazł
Carmen,
znalazł też swoje miejsce na świecie. To bardzo podobne osoby,
oboje zadziwiająco miłosierne
jak na wampiry. – Znów się
uśmiechnął. – Spotkali Tanyę i jej siostry i nigdy nie
spoglądali w tył. Są
bardzo przyzwyczajeni do takiego stylu
życia. Myślę, że gdyby nie spotkali Tanyi i tak znaleźli
by
sposób, żeby obywać się bez ludzkiej krwi.
Coś mi
się jednak nie zgadzało. Nie mogłam tego pogodzić. Współczujący
żołnierz Volturi?
Edward spojrzał na Jacoba i odpowiedział
na pytanie, które nie padło.
- Nie, nie był ich wojownikiem.
Miał dar, który właściwie jest bardzo wygodny.
Jacob musiał
zadać nasuwające się pytanie.
- Instynktownie wyczuwał dary
innych, dodatkowe umiejętności, jakie miały inne wampiry –
powiedział
mu Edward. – Dawał Arowi możliwość wzięcia
pod uwagę tego, co dana osoba może mu dać, jeśli się z
nią
sprzymierzy. Był też bardzo pomocny, kiedy Volturi
rozpętywali bitwę. Ostrzegał, kiedy ktoś z
przeciwników
miał jakieś szczególnie umiejętności, które mogły im sprawić
kłopoty. To było rzadkie,
raczej trudno sprawić Volturi
trudności. Częściej ostrzegał Ara, żeby dał szansę komuś, kto
mógłby być
pożyteczny. Dar Eleazara działał też na ludzi,
lecz raczej mglisto. Aro mógł sprawdzać ludzi, którzy
chcieli
się przyłączyć. Było mu przykro, kiedy odchodził.
-
Pozwolili mu odejść – spytałam. – Jak?
Jego uśmiech
pociemniał i wykrzywił się.
- Volturi nie chcą uchodzić za
takich, jakimi ty ich widzisz. Są instytucją, która zapewnia nam
pokój i
cywilizację. Wielu członków ich straży dołączyło
do nich, bo sami chcieli im służyć. Może to dziwnie
zabrzmi
dla ciebie, ale oni są dumni z tego kim są, nie zmuszano ich do
tego.
Wbiłam wzrok w ziemię.
- Im wolno tak źle
postępować tylko wobec przestępców, Bella.
- Nie jesteśmy
przestępcami.
Jacob mruknął potwierdzająco.
- Ale oni
tego nie wiedzą.
- Naprawdę myślisz, że zmusimy ich do
zatrzymania się i posłuchania?
Edward zamarł jedynie na
moment i wtedy wzruszył ramionami.
- Jeżeli zdobędziemy
wystarczająco wielu przyjaciół, którzy staną za nami.
Może.
Jeśli. Nagle poczułam jak ważne jest to, co mieliśmy
dzisiaj zrobić. Edward i ja zaczęliśmy poruszać się
szybciej,
przechodząc w bieg. Jacob szybko podążył za nami.
- Tanya
nie jest już daleko – powiedział Edward. – Musimy być
gotowi.
Jak mogliśmy być gotowi? Próbowaliśmy i
próbowaliśmy, myśleliśmy i myśleliśmy. Powinniśmy im od
razu
pokazać Renesmee? Albo najpierw ukryć? Jacob ma być w
pokoju? Albo na zewnątrz? Powiedział swojej
sforze, żeby byli
w pobliżu, ale niewidoczni. Powinien zrobić to samo?
W końcu,
Renesmee, Jacob – w ludzkiej formie – i ja czekaliśmy w rogu
obok frontowych drzwi w
jadalni, siedząc przy wielkim,
wypolerowanym stole. Jacob pozwolił mi na razie trzymać
Renesmee,
potrzebował miejsca, w razie, gdyby musiał szybko
się przemienić.
Chociaż cieszyłam się mając ją w
ramionach, sprawiało to, że czułam się bezużyteczna.
Przypominało mi,
że w walce z dorosłymi wampirami byłam
niczym więcej jak łatwym celem, nie potrzebowałam
wolnych
rąk.
Usiłowałam przypomnieć sobie Tanyę, Kate,
Carmen i Eleazara z wesela. Ich twarze były niewyraźne w
moich
niecałkowitych wspomnieniach. Pamiętałam tylko, że byli piękni.
Nie przypominałam sobie
życzliwości w ich oczach.
Edward
opierał się bez emocji o przeszkloną ścianę, patrząc w naszą
stronę. Wyglądał jakby wcale nie
widział pokoju przed
sobą.
Wsłuchiwaliśmy się w auta, mijające zjazd na drodze,
żadne z nich nie zwolniło.
Renesmee objęła mnie za szyję,
rączką dotknęła policzka, ale nie przywołała żadnego
obrazu.
Nie miała żadnych wzorów do tego jak się czuła.
-
A jeśli mnie nie polubią? – wyszeptała, a wszyscy zwrócili
natychmiast na nią wzrok.
- Oczywiście, że cię... – zaczął
mówić Jacob, ale zamilkł, gdy na mnie spojrzał.
- Oni cię
nie rozumieją, Renesmee, ponieważ nigdy nie spotkali kogoś takiego
jak ty – powiedziałam jej,
nie chcąc obiecywać czegoś, co
mogło się nie zdarzyć. – Sprawić, żeby zrozumieli to
problem.
Zamrugała, a w mojej głowie pojawiły się obrazy
twarzy nas wszystkich po kolei. Wampira, wilkołaka,
człowieka.
Ona nie należała nigdzie.
- Jesteś niezwykła, ale to nie
jest zła rzecz.
Pokręciła głową nie zgadzając się.
Myślała o naszych twarzach i powiedziała:
- To moja wina.
-
Nie – Jacob, Edward i ja powiedzieliśmy w tym samym czasie, ale
zanim mogliśmy zacząć jej
tłumaczyć, usłyszeliśmy dźwięk,
na który czekaliśmy: dźwięk zwalniającego silnika i odgłos
poruszania
się po ścieżce.
Edward opuścił kąt i
stanął w drzwiach, czekając. Renesmee ukryła się w moich
włosach.
Jacob i ja spojrzeliśmy po sobie z desperacją.
Auto
poruszało się szybko, szybciej niż jeździli Charlie albo Sue.
Usłyszeliśmy jak wjeżdża na łąkę i
zatrzymuje się przed
werandą. Czworo drzwi otworzyło się i zamknęło. Nie mówili nic,
kiedy docierali do
drzwi. Edward otworzył zanim ktokolwiek
zapukał.
- Edward! – zawołał kobiecy głos z entuzjazmem.
-
Witajcie Tanyo, Kate, Eleazarze, Carmen.
Trzy głosy wymruczały
powitanie.
- Carlisle powiedział, że musisz pogadać z nami
osobiście – powiedział pierwszy głos, Tanya. Mogłam
słyszeć,
że wszyscy nadal są na zewnątrz. Wyobraziłam sobie Edwarda w
drzwiach, blokującego wejście.
- Co się stało? Kłopoty z
wilkołakami?
Jacob przewrócił oczami.
- Nie –
powiedział Edward. – Nasze przymierze z nimi jest silniejsze niż
kiedykolwiek.
Kobieta zachichotała.
- Nie zaprosisz nas do
środka? – spytała Tanya. I mówiła dalej, nie czekając na
odpowiedź. – Gdzie jest
Carlisle?
- Carlisle
wyjechał.
Na chwilę zapadła cisza.
- O co chodzi,
Edwardzie? – zażądała wyjaśnień Tanya.
- Jeżeli
moglibyście obiecać mi nie wyciągać wniosków przez kilka minut –
odpowiedział. – Mam wam coś
trudnego do wyjaśnienia i muszę
was prosić o otwarcie się na wyjaśnienia.
- Z Carlislem
wszystko w porządku? – spytał męski głos z niepokojem.
Eleazar.
- Z żadnym z nas nie jest w porządku, Eleazarze. –
Powiedział Edward i poklepał coś, pewnie ramię
Eleazara. –
Ale fizycznie z Carlislem wszystko dobrze.
- Fizycznie? –
spytała Tanya ostro. – Co masz na myśli?
- Mam na myśli, że
cała moja rodzina jest w realnym zagrożeniu. Zanim wam wyjaśnię,
proszę was o
jedno. Słuchajcie mnie do końca zanim
zareagujecie. Proszę was o wysłuchanie mnie.
Dłuższa cisza
zapadła po tym przemówieniu. Gdy milczenie się przedłużało,
Jacob i ja spojrzeliśmy na
siebie ze zmartwieniem. Jego wargi
były białe.
- Słuchamy – powiedziała w końcu Tanya. –
Wysłuchamy wszystkiego zanim osądzimy.
- Dziękuję ci, Tanyo
– podziękował Edward gorąco. –Nie mieszalibyśmy was w to,
gdybyśmy mieli jakiś
wybór.
Edward poruszył się.
Usłyszeliśmy odgłosy kroków przechodzących przez drzwi.
Ktoś
pociągnął nosem.
- Wiedziałam, że te wilkołaki są w to
zamieszane – mruknęła Tanya.
- Tak, i są po naszej stronie.
Znów.
To spowodowało milczenie ze strony Tanyi.
- Gdzie
jest twoja Bella? – spytał jeden z kobiecych głosów. – Jak się
czuje?
- Dołączy do nas wkrótce. Dobrze, dziękuję. Zmieniła
się w nieśmiertelną z zaskakująco dobrym
rezultatem.
-
Opowiedz nam o zagrożeniu, Edwardzie – powiedziała Tanya cicho. –
Wysłuchamy cię i staniemy po
waszej stronie, tam, gdzie
należymy.
Edward wziął głęboki oddech.
- Wolałbym,
żebyście najpierw sami zobaczyli o co chodzi. Posłuchajcie – w
pokoju obok. Co słyszycie?
Zapadła cicha i ktoś się
poruszył.
- Najpierw posłuchajcie, proszę – powiedział
Edward.
- Wilkołaka, jak sądzę. Słyszę bicie jego serca –
odpowiedziała Tanya.
- Co jeszcze? – spytał Edward.
Pauza.
-
Co to za trzepotanie? – spytała Kate albo Carmen. – Jakiś...
rodzaj ptaka?
- Nie, ale zapamiętajcie co słyszycie. A teraz,
co czujecie? Poza wilkołakiem.
- Tam jest człowiek? –
wyszeptał Eleazar.
- Nie – nie zgodziła się Tanya. – To
nie człowiek... ale... bliżej mu do człowieka niż do jednego z
nas. Co
to, Edwardzie? Chyba nigdy nie czułam czegoś
takiego.
- Odsuńcie od siebie tendencyjne zachowania.
-
Obiecałam ci, że posłucham, Edwardzie.
- Dobrze więc. Bella?
Przynieś Renesmee, proszę.
Moje nogi były jak z waty, ale
wiedziałam, że to tylko wrażenie. Zmusiłam się, żeby nie
zawracać, nie
poruszać się wolno, gdy tylko stanęłam na
nogach i przeszłam kilka metrów do rogu. Ciepło z ciała
Jacoba
promieniowało, kiedy szedł tuż za mną.
Weszłam
na jeden krok do większego pokoju i zamarłam, niezdolna podejść
bliżej.
Renesmee wzięła głęboki oddech i wynurzyła się z
moich włosów, jej ramiona drżały, oczekując
odrzucenia.
Myślałam,
że przygotowałam się nie ich reakcję. Na zarzuty, krzyki,
bezuczuciowy stres.
Tanya odsunęła się o kilka kroków, jej
truskawkowe loki zawirowały, jak człowiek usuwający się
przed
jadowitym wężem. Kate skoczyła aż do drzwi i opadła
się o ścianę. Zszokowany syk wydobył się zza jej
zaciśniętych
zębów. Eleazar znalazł się przed Carmen, osłaniając ją.
-
Och, proszę – usłyszałam Jacoba skarżącego się na
wydechu.
Edward owinął ramiona dookoła Renesmee i mnie.
-
Obiecaliście posłuchać – przypomniał im.
- Niektórych
rzeczy nie można wysłuchać! – zawołała Tanya. – Jak mogłeś,
Edwardzie? Nie wiesz co to
oznacza?
- Musimy stąd iść –
powiedziała nerwowo Kate z ręką na klamce.
- Edwardzie… -
Eleazar nie umiał znaleźć słów.
- Poczekajcie –
powiedział Edward, a jego głos stał się ostrzejszy. –
Pamiętajcie co słyszeliście,
czuliście. Renesmee nie jest
tym, za kogo ją macie.
- Nie ma wyjątków od reguły, Edward.
– Tanya odsunęła się w tył.
- Tanya – powiedział Edward
ostro – mogłaś słyszeć bicie jej serca! Zatrzymaj się i pomyśl
co to znaczy.
- Bicie jej serca? – wyszeptała Carmen,
uwalniając się od ramion Eleazara.
- Nie jest całkowicie
wampirzym dzieckiem – odpowiedział Edward, zwracając uwagę na
mniej żywiołową
reakcję Carmen. – Jest w połowie
człowiekiem.
Czwórka wampirów spojrzała na niego, jakby
mówił w języku, którego żadne z nich nie znało.
-
Posłuchajcie mnie. – Głos Edwarda zmienił się w jedwabisty
przekonujący ton. – Renesmee jest jedyna
w swoim rodzaju.
Jestem jej ojcem. Nie stwórcą – biologicznym ojcem.
Tanya
lekko pokręciła głową. Nie rozumiała tego.
- Edwardzie, nie
możesz spodziewać się, że my... – zaczął Eleazar.
-
Wytłumacz mi to inaczej, Eleazarze. Możesz czuć ciepło jej ciała
w powietrzu. Krew w jej żyłach,
Eleazarze. Możesz ją
wyczuć.
- Jak? - westchnęła Kate.
- Bella jest jej
biologiczną matką – powiedział jej Edward. – Ona zaszła w
ciążę, nosiła i urodziła
dziecko, kiedy nadal była
człowiekiem. To niemal ją zabiło. Zdążyłem wprowadzić
wystarczającą ilość
jadu do jej serca, żeby ją ocalić.
-
Nigdy o takim czymś nie słyszałem – powiedział Eleazar. Jego
ramiona nadal były sztywne, mówił
chłodno.
- Fizyczne
stosunki między człowiekiem a wampirem nie są zwykłe –
odpowiedział Edward z nutą
ponurego humoru w głosie. – A
ludzie, którzy to przetrwali chyba jeszcze mniej. Zgadzacie się ze
mną,
kuzynki?
Obie i Kate i Tanya rzuciły mu spojrzenie z
ukosa.
- Dalej, Eleazarze. Na pewno widzisz różnicę.
To
Carmen odpowiedziała na jego słowa. Obeszła Eleazara, ignorując
jego na wpół wyartykułowane
ostrzeżenie i ostrożnie
podeszła bliżej do mnie. Spojrzała w dół wolno, uważnie
przyglądając się twarzy
Renesmee.
- Masz oczy swojej
matki – powiedziała cichym, łagodnym głosem – ale twarz
swojego ojca.
I potem, nie mogąc się powstrzymać, uśmiechnęła
się do Renesmee.
Uśmiech, który w odpowiedzi posłała jej
Renesmee był porażający. Dotknęła mojej twarzy, nadal
patrząc
na Carmen. Wyobraziła jak dotyka twarzy Carmen i pytała, czy to
byłoby w porządku.
- Masz coś przeciwko, żeby Renesmee ci
sama o wszystkim opowiedziała? – spytałam Carmen. Nadal
byłam
zbyt zdenerwowana, żeby mówić głośniej niż szeptem. – Ma dar
do wyjaśniania rzeczy.
Carmen nadal się uśmiechała.
-
Mówisz, mała?
- Tak – odpowiedziała Renesmee swoim drżącym
sopranem. Cała rodzina Tanyi podskoczyła na ten
dźwięk, poza
Carmen. – Ale mogę pokazać ci więcej niż powiedzieć.
Umieściła
swoją małą rączkę na policzku Carmen.
Carmen zesztywniała,
jakby przez jej ciało przeszedł wstrząs elektryczny. Eleazar był
przy niej w
następnej chwili, ręce położył na jej ramionach
i usiłował ją odciągnąć.
- Zaczekaj – powiedziała
Carmen bez tchu, szeroko otwartymi oczami spoglądając na
Renesmee.
Renesmee „pokazywała” Carmen swoje wyjaśnienia
przez długi czas. Edward z przejęciem obserwował
Carmen i
bardzo chciałam w tej chwili słyszeć to, co on. Jacob kręcił się
niecierpliwie za mną i
wiedziałam, ze chciałby tego samego.
-
Co pokazuje Nessie? – spytał wstrzymując oddech.
- Wszystko
– mruknął Edward.
Kolejna minuta minęła, kiedy Renesmee
zdjęła rękę z twarzy Carmen. Uśmiechała się zwycięsko,
patrząc
jak oszołomiona jest wampirzyca.
- Ona naprawdę
jest twoją córką, prawda? – wydyszała Carmen, wbijając
topazowe oczy w Edwarda. –
Tak wielki dar! Może pochodzić
jedynie od bardzo utalentowanego ojca.
- Wierzysz w to, co Ci
pokazała? – spytał z przejęciem Edward,
- Bez wątpienia –
powiedziała prosto Carmen.
Twarz Eleazara zmarszczyła się w
zwątpieniu.
- Carmen!
Carmen wzięła jego rękę i
ścisnęła.
- Niemożliwie to brzmi, ale Edward powiedział ci
nic więcej poza prawdą. Pozwól dziecku ci pokazać.
Carmen
pociągnęła Eleazara bliżej do mnie i skinęła na Renesmee.
-
Pokaż mu, mi querida.
- Ay caray! – drgnął i odsunął od
niej.
- Co ci zrobiła? – Zaniepokoiła się Tanya, podchodząc
ostrożnie bliżej. Kate zrobiła również kilka
kroków.
-
Chciała ci tylko pokazać swoją stronę tej historii –
powiedziała Carmen uspokajająco.
Renesmee skrzywiła się
niecierpliwie. – Zobacz to, proszę – nakazała Eleazarowi.
Wyciągnęła do niego
rękę i zbliżył się o kilka
centymetrów, aż jego czoło znów dotknęło jej dłoni.
Zadrżał,
kiedy to się zaczęło, ale tkwił tam nadal, zamykając oczy w
skupieniu.
- Ach – powiedział, kiedy znów otworzył oczy,
kilka minut później. – Widzę.
Renesmee uśmiechnęła się
do niego. Zawahał się, ale po chwili wbrew własnej woli
odwzajemnił uśmiech.
- Eleazar? – spytała Tanya.
- To
wszystko prawda, Tanyo. To nie nieśmiertelne dziecko. Jest pół
człowiekiem. Podejdź. Sama
zobacz.
Tanya podeszła do
mnie w ciszy, gdy nadeszła jej kolej, a potem Kate, obie zszokowane
pierwszym
obrazem, jaki wywołało dotknięcie Renesmee. A
potem, podobnie jak Carmen i Eleazar wydawały się
kompletnie
zwyciężone, kiedy to się skończyło.
Zerknęłam na
wygładzoną twarz Edwarda, zastanawiając się jak mogło to być
takie proste. Jego złote
oczy były czyste, pozbawione cienia.
Nie było więc żadnych zastrzeżeń.
- Dziękuję, że
posłuchaliście – powiedział cicho.
- Ale jest przecież to
wielkie niebezpieczeństwo, przed którym nas ostrzegaliście –
powiedziała Tanya.
– Skoro nie ze strony dziecka, jak widać,
to pewnie przez Volturi. Jak się o niej dowiedzieli?
Kiedy
przybędą?
Nie zaskoczyło mnie jak szybko
zrozumiała. Mimo wszystko, co mogło zagrozić rodzinie tak silnej
jak
nasza? Jedynie Volturi.
- Kiedy Bella spotkała Irinę,
tego dnia w górach – wyjaśnił Edward – miała ze sobą
Renesmee.
Kate syknęła, zmrużywszy oczy.
- Irina to
zrobiła? Wam? Carlisle’owi? Irina?
- Nie – wyszeptała
Tanya. - Ktoś inny…
- Alice widziała jak tam zmierza –
powiedział Edward, a ja zastanowiłam się, czy ktokolwiek dostrzegł
z
jakim trudem wymawia imię Alice.
- Jak mogła to zrobić?
– pytał sam siebie Eleazar.
- Wyobraźcie sobie, że
dostrzegacie Renesmee z odległości. Nie czekalibyście na
wyjaśnienia.
Tanya zmrużyła oczy.
- Nie ważne co
pomyślała. .. Jesteście naszą rodziną.
- Nic teraz ni
możemy zrobić z wyborem Iriny. Już za późno. Alice dała nam
miesiąc.
I Tanya i Eleazar podnieśli głowy. Kate zmarszczyła
brwi.
- Tak długo? – spytał Eleazar.
- Przychodzą
wszyscy. Muszą się przygotować.
Eleazar wciągnął
powietrze.
- Cała straż?
- Nie tylko straż –
powiedział Edward zaciskając szczęki. – Aro, Kajusz, Marek.
Nawet żony.
Zaskoczenie wydzierało im z oczu.
-
Niemożliwe – powiedział Eleazar bezbarwnie.
- To samo
powiedziałem dwa dni temu – powiedział Edward.
Eleazar
nachmurzył się, a kiedy przemówił niemal warczał.
- Ale to
nie ma żadnego sensu. Czemu mieliby wciągać siebie i żony w
niebezpieczeństwo?
- To od początku nie miało sensu. Alice
powiedziała, że to coś więcej niż przestępstwo o którym
myślą,
że je popełniliśmy. Myślała, że będziesz
wiedział o co chodzi.
- Coś więcej niż kara? Więc co? –
Eleazar zaczął krążyć do drzwi i z powrotem, jakby był tutaj
sam,
jego brwi zmarszczyły się, gdy uparcie wbijał wzrok w
podłogę.
- A co z innymi? Carlislem i Alice i resztą? –
spytała Tanya.
Zmartwienie Edwarda było niemal
niedostrzegalne. Odpowiedział jedynie częściowo na jej pytanie.
-
Szukają przyjaciół, którzy mogą nam pomóc.
Tanya nachyliła
się do niego, trzymając ręce przed sobą.
- Edward,
niezależnie od tego ilu przyjaciół sprowadzicie, nie pomożemy wam
wygrać. Możemy dla was
jedynie umrzeć. Musisz to wiedzieć.
Oczywiście, może nasza czwórka zasługuje na to, po tym, co
Irina
zrobiła wam teraz, i jak zawiedliśmy w przeszłości –
jako zadośćuczynienie.
Edward szybko pokręcił głową.
-
Nie prosimy was o to, żebyście z nami walczyli, albo umierali,
Tanya. Wiesz, ze Carlisle nigdy by o to
nie poprosił.
-
Więc co, Edwardzie?
- Szukamy jedynie świadków. Jeżeli
moglibyśmy zatrzymać ich choć na moment. Jeżeli daliby nam
się
wytłumaczyć... – Dotknął policzka Renesmee, a ona
chwyciła jego rękę i przycisnęła do swojej skóry. –
To
ciężkie mieć wątpliwości co do naszej historii, kiedy
widzisz ją samodzielnie.
Tanya wolno pokiwała głową.
-
Myślisz, że jej przeszłość będzie miała znaczenie?
-
Tylko jeśli wątpią w jej przyszłość. Ten punkt prawa był dla
chronienia przed zdemaskowaniem nas
przez występki dzieci,
które nie potrafiły się opanować.
- Nie jestem w sumie
niebezpieczna – wtrąciła Renesmee. Słuchałam jej wysokiego,
czystego głosu na
nowy sposób, zastanawiając się jak musi
brzmieć dla innych. – Nigdy nie skrzywdziłam Dziadka, ani
Sue,
ani Billy’ego. Kocham ludzi. I ludzi- wilków, jak mój
Jacob. – Puściła rękę Edwarda, żeby pacnąć
ramię
Jacoba.
Tanya i Kate wymieniły szybkie
spojrzenie.
- Gdyby Irina nie zjawiła się tak wcześnie –
zamyślił się Edward – moglibyśmy tego wszystkiego
uniknąć.
Renesmee dorasta niespodziewanie szybko. Gdyby minął
kolejny miesiąc, wyglądałaby na rok starszą na
przykład.
-
Cóż, to jest coś, co możemy poświadczyć – powiedziała Carmen
zdecydowanym tonem. – Będziemy
mogli przysiąc, że
widzieliśmy jak dorasta. Jak Volturi mogliby zignorować taki
dowód?
Eleazar wyszeptał:
- Właśnie, jak? – ale nie
podniósł wzroku, nadal kontynuując krążenie i nie zwracając na
nas właściwie
uwagi.
- Tak, będziemy dla was świadczyć
– powiedziała Tanya. – Właśnie tyle. Pomyślimy, co więcej
możemy
zrobić.
- Tanya – zaprotestował Edward, słysząc
dużo więcej w jej myślach niż było w jej słowach –
nie
oczekujemy, że będziecie dla was walczyć.
- Jeżeli
Volturi nie zatrzymają się, żeby posłuchać naszego świadectwa,
nie możemy po prostu stać i się
przyglądać – upierała
się Tanya. – Ale, oczywiście, mogę mówić tylko za siebie.
Kate
parsknęła.
- Naprawdę tak we mnie wątpisz, siostro?
Tanya
uśmiechnęła się do niej szeroko.
- To jest samobójcza
misja, mimo wszystko.
Kate odpowiedziała uśmiechem i mruknęła
nonszalancko.
- Wchodzę w to.
- Ja też, zrobię co się
da, żeby ochronić to dziecko – zgodziła się Carmen. A potem,
jakby nie mogła już
wytrzymać otworzyła ramiona w stronę
Renesmee. - Więc, mogę cię potrzymać, bebé linda?
Renesmee
chętnie sięgnęła w stronę Carmen, zachwycona nową przyjaciółką.
Carmen przytuliła ją,
mrucząc do niej po hiszpańsku.
To
było tak, jak wcześniej z Charliem i jeszcze wcześniej z
Cullenami. Renesmee była zniewalająca. Jak
to robiła, że
przekonywała do siebie wszystkich, bez wyjątku, do tego stopnia, że
byli w stanie oddać za
nią własne życie?
Przez chwilę
pomyślałam, że może to, co planujmy będzie możliwe. Może
Renesmee sprawi niemożliwe i
wygra z wrogami tak. jak to
zrobiła z przyjaciółmi?
A wtedy przypomniałam sobie, że
Alice nas opuściła i cała nadzieja zniknęła tak szybko, jak się
pojawiła.
Utalentowana
-
Jaka jest w tym rola wilkołaków? – spytała Tanya, przypatrując
się Jacobowi.
Jacob zaczął mówić zanim Edward zdążył
odpowiedzieć. – Jeśli Volturi nie wstrzymają się,
żeby
wysłuchać historii Nessie, znaczy się Renesmee –
poprawił się, przypominając sobie, że Tanya nie
zrozumiałaby
jego głupiego przezwiska. – my ich zatrzymamy.
- Bardzo
odważnie dzieciaku, ale to byłoby niemożliwe nawet dla bardziej
doświadczonych w walce, niż
wy jesteście.
- Nie wiesz co
potrafimy.
Tanya wzruszyła ramionami. – To wasze życie,
oczywiście wy decydujecie co z nim zrobić.
Oczy Jacoba
przeniosły się na Renesmee – nadal w ramionach Carmen, z Kate
wiszącą nad nimi - łatwo
było wyczytać w nich tęsknotę.
-
Ta mała jest wyjątkowa – dumała Tanya – trudno jej się nie
oprzeć.
- Bardzo utalentowana rodzina – mruknął Eleazar
chodząc tam i z powrotem. Jego tempo wzrastało.
Migał co
sekundę od drzwi do Carmen w tę i z powrotem. – Ojciec czytający
w myślach, matka- tarcza, i
jak by nie nazwać tej magii, którą
nas to niezwykłe dziecko czarowało. Zastanawiam się czy jest
jakieś
określenie na to, co ona robi i czy jest to normalne
dla hybrydy wampira. Jak gdyby nawet można taką
rzecz uznać
za normalną! Hybryda wampira, zaiste!
- Przepraszam –
powiedział oszałamiającym głosem Edward. Wyciągnął rękę i
złapał ramię Eleazara, gdy
ten miał zamiar obrócić się
znowu w stroną drzwi. - Jak przed chwilą nazwałeś moją
żonę?
Eleazar spojrzał na niego z zaciekawieniem, jego
szaleńcze chodzenie w kółko na chwile ustało.
– Tarczą,
tak sądzę. Ona mnie teraz blokuje, więc nie mogę być
pewny.
Gapiłam się na Eleazara, marszcząc brwi w
zakłopotaniu. Tarcza? Co miał na myśli mówiąc, że go
blokuję?
Stałam zaraz przy nim, nie broniąc się w żaden
sposób.
- Tarcza? – powtórzył Edward oszołomiony.
-
No przestań, Edwardzie! Jeśli ja nie mogę z niej nic wyczytać,
wątpię że ty możesz. Jesteś w stanie
usłyszeć co teraz
myśli?
- Nie - mruknął Edward – ale ja nigdy tego nie
potrafiłem zrobić. Nawet gdy była człowiekiem.
- Nigdy? -
Eleazar zamrugał. – Interesujące. To wskazywałoby raczej na
potężny ukryty talent, jeśli
objawiało się to tak wyraźnie
nawet przed przemianą. Nie potrafię przebić się przez jej tarczę,
żeby to
sprecyzować. Mimo wszystko, musi być nadal
niedoświadczona – ma tylko kilka miesięcy. – Spojrzenie,
które
rzucił w stronę Edwarda, było teraz prawie że poirytowane. - I
widocznie jest kompletnie
nieświadoma tego, co robi. Zupełnie
nieświadoma. Paradoksalne. Aro wysyłał mnie po całym
świecie,
żebym szukał takich anomalii, a ty natykasz się na
to zupełnie przez przypadek i nawet nie zdajesz
sobie z tego
sprawy. – Eleazar potrząsnął głową w
niedowierzaniu.
Zmarszczyłam brwi. – O czym ty mówisz? Jak
mogę być tarczą? Co to w ogóle znaczy? – Jedyne co
mogłam
sobie wyobrazić to śmieszną średniowieczną zbroje.
Eleazar,
gdy mi się przyglądał., przechylił głowę na jedną stronę. -
Sądzę, że byliśmy w straży
nadmiernie formalni jeśli o to
chodzi. Wprawdzie klasyfikowanie talentów jest
subiektywną,
przypadkową sprawą; każdy talent jest unikalny,
nigdy dokładnie taki sam się nie powtarza. Ale ty,
Bello,
jesteś dość łatwa do sklasyfikowania. Talenty, które są czysto
obronne, które chronią jakiś
aspekt jego posiadacza, zawsze
nazywane są tarczami. Testowałaś kiedyś swoje zdolności?
Blokowałaś
kogokolwiek poza mną i swoim małżonkiem?
Zajęło
mi parę sekund, mimo tego jak szybko mój nowy mózg pracował, żeby
sformułować odpowiedź.
- To działa tylko z pewnymi rzeczami
– powiedziałam. – Moja głowa jest w pewien sposób... prywatna.
Ale
to nie powstrzymuje Jaspera od wpływania na mój nastrój,
czy Alice od widzenia mojej przyszłości.
- Czysto umysłowa
obrona - Eleazar skinął głową. – Ograniczona, ale silna.
-
Aro nie mógł jej usłyszeć – wtrącił Edward. – Chociaż była
człowiekiem kiedy się spotkali.
Oczy Eleazara powiększyły
się.
- Jane próbowała sprawić mi ból, ale nie mogła –
powiedziałam. – Edward myśli, że Demetri nie potrafi
mnie
odszukać, i że Alec też nie może mi zaszkodzić. Czy to
dobrze?
Eleazar nadal z otwartymi ustami, przytaknął. –
Całkiem.
- Tarcza! – powiedział Edward, głęboka
satysfakcja przesycała jego ton. - Nigdy nie myślałem o tym w
ten
sposób. Jedyną taka osobą, którą kiedykolwiek wcześniej
poznałem, była Renata, a to, co robiła, było
zupełnie
inne.
Eleazar odrobinę doszedł do siebie. – Tak, żaden
talent nie objawia się w dokładnie taki sam sposób,
ponieważ
nikt nigdy nie myśli dokładnie tak samo.
- Kim jest Renata? Co
potrafi? – spytałam. Renesmee też była zainteresowana, odchyliła
się od Carmen
tak by mogła widzieć naokoło Kate.
-
Renata jest osobistym ochroniarzem Ara – powiedział mi Eleazar. –
Bardzo praktyczny rodzaj tarczy, i
także bardzo
silny.
Pamiętałam niewyraźnie mały tłum wampirów stojących
w wyczekiwaniu blisko Ara w jego makabrycznej
wieży, kilku
mężczyzn, kilka kobiet. Nie mogłam przypomnieć sobie twarzy
kobiet w tym nieprzyjemnym,
przerażającym wspomnieniu. Jedną
z nich musiała być Renata.
- Zastanawiam się… - Eleazar
dumał. – Widzisz, Renata jest potężną tarczą przeciwko
fizycznemu
atakowi. Jeśli ktoś zbliża się do niej – albo
do Ara, ponieważ ona zawsze jest blisko przy nim we
wrogim
otoczeniu, ten ktoś zaczyna... zbaczać z kursu. Dookoła
niej jest siła, która odpycha, chociaż jest
prawie
niezauważalna. Po prostu orientujesz się, że idziesz w innym
kierunku, niż planowałeś, z
niejasnym wspomnieniem, dlaczego
na samym początku chciałeś iść tą drugą drogą Potrafi
rozciągnąć
tarcze na kilka metrów od siebie. Ochrania także
Kajusza i Marka, jeśli jest taka potrzeba, ale jej
priorytetem
jest Aro.
- Jednak to, co ona robi nie jest w rzeczywistości
fizyczne. Podobnie jak ogromna większość naszych
darów, to
ma miejsce wewnątrz umysłu. Zastanawiam się, kto by wygrał, gdyby
próbowała cię zawrócić?
- potrząsnął głową. – Nie
słyszałem, żeby dary Ara czy Jane zostały kiedykolwiek
udaremnione.
- Mama, jesteś wyjątkowa – Renesmee powiedziała
bez żadnego zdziwienia, jakby komentowała kolor
moich
ubrań.
Czułam się zdezorientowana. Czy nie poznałam już
swojego daru? Miałam moje super opanowanie, które
pozwalało
pominąć mi straszne lata jako nowonarodzonej. Wampiry miały tylko
jedną umiejętność naraz,
prawda?
Czy może Edward miał
rację na samym początku? Zanim Carlisle zasugerował, że moje
opanowanie
mogłoby być czymś poza naturalnym, Edward myślał,
że moje hamowanie się było po prostu produktem
dobrego
przygotowania – skupienia i nastawienia, oświadczył.
Który
miał rację? Czy było coś więcej co potrafiłam robić? Nazwą i
kategorią do czego byłam?
- Potrafisz to rozprzestrzenić? –
zapytała Kate z zainteresowaniem.
- Rozprzestrzenić? –
zapytałam.
- Wypchnij to z siebie – wyjaśniła Kate. –
Osłoń kogoś poza sobą.
- Nie wiem. Nigdy nie próbowałam.
Nie wiedziałam, że powinnam to potrafić.
- Och, możesz nie
być w stanie – powiedziała szybko Kate. – Niebiosa tylko
wiedzą, że pracuję nad tym
od stuleci, a najlepsze co mogę
zrobić, to przeprowadzić prąd przez skórę.
Gapiłam się na
nią ze zdziwieniem.
- Kate posiada ofensywną umiejętność –
powiedział Edward. – Coś podobnego do tej Jane.
Odsunęłam
się od Kate automatycznie, a ona się zaśmiała.
- Nie jestem
sadystyczna – zapewniła mnie. – To coś, co przydaje się
podczas walki.
Słowa Kate wsiąkały, zaczynając robić
związki w mojej głowie. Osłoń kogoś poza sobą,
powiedziała.
Jakby istniał jakiś sposób, żebym mogła
włączyć inną osobę do mojej niezwykłej, dziwacznie
cichej
głowy.
Pamiętałam Edwarda kulącego się na
starożytnych kamieniach wieży w zamku Volturi. Chociaż to
były
ludzkie wspomnienia, były ostrzejsze, bardziej bolesne
niż większość innych – jakby były przyczepione
do tkanek
mojego mózgu.
Co jeśli mogłabym to powstrzymać? Co jeśli
mogłabym go ochronić? Ochronić Renesmee? Co jeśli istniał
nawet
najsłabszy promyk możliwości, że byłam w stanie ochronić także
ich?
- Musisz mnie nauczyć jak to robić! – nalegałam,
bezmyślnie chwytając ramię Kate. – Musisz pokazać mi
jak!
Kate
skrzywiła się w moim uścisku. – Może, jeśli przestaniesz
próbować zmiażdżyć mi moją kość
promieniową.
-
Ups! Przepraszam!
- Osłaniasz się, w porządku. –
powiedziała Kate. – Ten ruch powinien porazić twoją rękę. Nie
czułaś
niczego przed chwilą?
- To nie było konieczne,
Kate. Nie chciała ci zrobić krzywdy – Edward zamruczał pod
nosem. – Żadna z
nas nie zwróciła na niego uwagi.
-
Nie, niczego nie czułam. Robiłaś to coś z prądem elektrycznym?
-
Tak. Hmm. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto nie by tego nie poczuł,
nieśmiertelnego czy kogokolwiek.
- Powiedziałaś, że
wyrzucasz to. Na swoją skórę?
Kate przytaknęła. - To miało
w zwyczaju pojawiać się tylko na moich dłoniach. Podobnie jak u
Ara.
- Albo u Renesmee – wtrącił Edward.
- Ale po wielu
ćwiczeniach, mogę wysyłać prąd na całe moje ciało. To dobra
obrona. Ktokolwiek próbuje
mnie dotknąć, pada jak człowiek
rażony paralizatorem. Spowalnia go to tylko na sekundę, ale
to
wystarczająco długo.
Słuchałam jej tylko w połowie,
moje myśli krążyły wokół pomysłu, że mogłabym być w stanie
ochronić
moją małą rodzinę, jeśli tylko wystarczająco
szybko bym się tego nauczyła. Żarliwie miałam nadzieję,
że
mogłabym być także dobra w rozprzestrzenianiu tego
czegoś, podobnie jak byłam jakoś tajemniczo
dobra we
wszystkich innych aspektach bycia wampirem. Moje ludzkie życie nie
przygotowało mnie do
rzeczy, które przyszły naturalnie, i nie
mogłam zmusić się do wiary, że ta skłonność będzie
trwała.
Czułam jakbym nigdy wcześniej nie pragnęła czegoś
tak strasznie, jak teraz: być w stanie ochronić to,
co
kocham.
Ponieważ byłam tak zaabsorbowana, nie zauważyłam
cichej wymiany między Edwardem i Eleazarem
dopóki nie stała
się rozmową na głos.
- Pamiętasz chociaż jeden wyjątek? –
zapytał Edward.
Spojrzałam, by zrozumieć jego uwagę i zdałam
sobie sprawę, że wszyscy już się im przypatrywali.
Pochylali
się ku sobie w skupieniu, wyraz twarzy Edwarda napięty w
podejrzeniu, Eleazara
niezadowolony i niechętny.
- Nie
chcę myśleć o nich w ten sposób – Eleazar powiedział przez
zęby. Zdziwiłam się nagłą zmianą
atmosfery.
- Jeśli
masz rację… – znowu zaczął Eleazar.
Edward mu przerwał –
Ta myśl była twoja, nie moja.
- Jeśli ja mam rację... Nie
potrafię nawet pojąć co by to znaczyło. Zmieniłoby to wszystko w
świecie,
który stworzyliśmy. Zmieniłoby znaczenie mojego
życia. Czego byłem częścią...
- Eleazar, twoje intencje
były zawsze najlepsze.
- Czy to miałoby w ogóle jakieś
znaczenie? Co ja zrobiłem? Ile żyć…
Tanya położyła rękę
na ramieniu Eleazara w pocieszającym geście. – Co przegapiliśmy,
mój przyjacielu?
Chcę wiedzieć, żebym mogła te myśli
zakwestionować. Nigdy nie zrobiłeś nic, co warte byłoby
takiego
strofowania siebie.
- Och, nigdy? – Eleazar
mruknął. Następnie wzruszył ramionami strącając jej rękę i
zaczął znowu
chodzić po pokoju, nawet szybciej niż
wcześniej.
Tanya obserwowała go przez pół sekundy a potem
skupiła się na Edwardzie.
– Wyjaśnij.
Edward kiwnął
głową, jego skupione oczy podążały za Eleazarem, gdy zaczął
mówić.
– Próbował zrozumieć dlaczego tylu z Volturi ma
przybyć, by nas ukarać. To nie jest sposób, w jaki
załatwiają
sprawy. Oczywiście jesteśmy największym, dojrzałym klanem, z
którym mieli do czynienia,
ale w przeszłości inne klany
łączyły się, by się ochraniać. I nigdy nie stanowiły wyzwania,
pomimo swojej
liczebności. My jesteśmy bliżej związani, i to
jest ważny czynnik, ale niezbyt ogromny.
- Przypominał sobie
inne razy, gdy klany były karane, za to, czy za tamto, i przyszedł
mu do głowy pewien
szablon. To był szablon, którego reszta
straży nigdy by nie zauważyła, ponieważ to Eleazar był
tym,
który przekazywał stosowne informacje do Ara. Szablon
powtarzany mniej więcej co drugie stulecie.
- Co to był za
szablon? – spytała Carmen, patrząc się na Eleazara, podobnie jak
Edward.
- Aro osobiście niezbyt często brał udział w karnych
wyprawach - powiedział Edward. – Ale w
przeszłości, kiedy
Aro w szczególności czegoś chciał, nie trwało długo zanim
znajdywały się dowody na
to, że ten, czy tamten klan,
popełnił jakąś niewybaczalną zbrodnię. Starożytni decydowali
się dołączyć,
by patrzeć jak straż wymierza
sprawiedliwość. I wtedy, gdy klan ten był już prawie
całkowicie
zniszczony, Aro udzielał jednemu z nich
przebaczenia, temu, którego myśli, jak twierdził, były
szczególnie
skruszone. Zawsze okazywało się, że ten wampir miał dar, dar
którego Aro pragnął. Zawsze
ta osoba dostawała miejsce w
straży. Utalentowany wampir zostawał szybko przeciągany na ich
stronę,
wdzięczny za łaskę. Nie było wyjątków.
- To
musi być ekscytująca sprawa, zostać wybranym – zasugerowała
Kate.
- Ha! – Eleazar warknął, nadal w ruchu.
- Jest
jedna wśród straży – powiedział Edward, wyjaśniając gniewną
reakcję Eleazara. – Nazywa się
Chelsea. Ma wpływ na więzi
uczuciowe pomiędzy ludźmi. Może je poluźnić i umocnić. Może
zmusić kogoś,
by czuł się związany z Volturi, by chciał
przynależeć, chciał ich zadowolić…
Eleazar nagle się
zatrzymał. – Wszyscy rozumiemy dlaczego Chelsea jest istotna. W
walce, jeśli
bylibyśmy w stanie pozbyć się lojalności
między sprzymierzonymi klanami, dużo łatwiej moglibyśmy
ich
pokonać. Gdybyśmy mogli odseparować uczuciowo niewinnych
członków klanu od winnych, sprawiedliwość
mogłaby zostać
wymierzona bez niepotrzebnej brutalności. Winny zostałby ukarany
bez ingerencji, a
niewinny oszczędzony. W przeciwnym razie
niemożliwe by było powstrzymanie całego klanu od walki.
Więc
Chelsea niszczy więzi, które trzymają ich razem. Wydaje mi się to
wielką dobrocią, dowodem
litości Ara. Podejrzewam, że
Chelsea trzymała naszą własną grupę ciaśniej związaną, ale to
również było
dobrą rzeczą. Czyniło nas skuteczniejszymi.
Pomagało nam łatwiej koegzystować.
Rozjaśniło mi to stare
wspomnienia. Nie miało to dla mnie sensu, dlaczego straż tak
chętnie słuchała
swoich mistrzów, z oddaniem prawie że
kochanków.
- Jak bardzo silny jest jej dar? – spytała Tanya
ostrym tonem głosu. Jej wzrok szybko przeleciał po
każdym
członku rodziny
Eleazar wzruszył ramionami. – Byłem w
stanie odejść z Carmen – i wtedy potrząsnął głową. –
Ale
cokolwiek słabszego, niż więzi pomiędzy partnerami, są
zagrożone. Przynajmniej w normalnym klanie.
Tamte więzi są
jednak słabsze niż te w naszej rodzinie. Stronienie od ludzkiej
krwi czyni nas bardziej
cywilizowanymi, pozwala nam tworzyć
prawdziwe więzi miłości. Wątpię, że mogłaby wpłynąć na
naszą
lojalność, Tanya.
Tanya kiwnęła głową, wydając
się uspokojona, podczas gdy Eleazar kontynuował swoją analizę.
-
Jedynym powodem, który przychodzi mi na myśl, dlaczego Aro
zdecydował się przybyć osobiście,
zabierając ze sobą aż
tylu, jest to, że jego celem nie jest kara lecz pozyskanie –
powiedział Eleazar. –
Musi tu być, by kontrolować sytuację.
Ale potrzebuje całej straży dla ochrony przed tak
wielkim,
obdarzonym talentami klanem. Z drugiej strony,
pozostawienie innych starożytnych niechronionych w
Volterze...
Zbyt ryzykowne – ktoś mógłby spróbować to wykorzystać. Więc
wszyscy przybywają razem.
Jak inaczej mógłby zachować
talenty, które chce? Musi ich pragnąć bardzo mocno – dumał
Eleazar.
Głos Edwarda był cichy jak jego oddech. - Z tego co
widziałem z jego myśli ostatniej wiosny, to Aro
nigdy nie
chciał niczego bardziej niż Alice.
Poczułam jak usta mi się
otwierają, przypominając sobie koszmarne obrazy, które wyobrażałam
sobie
dawno temu: Edward i Alice w czarnych pelerynach z
krwistoczerwonymi oczami, ich twarze zimne i
odległe, gdy stali
tak blisko jak cienie. Ręce Ara na ich ramionach...
Czy Alice
ostatnio to widziała? Czy widziała Chelsea próbującą pozbawić
ją jej miłości do nas,
przywiązać ją do Ara i Kajusza i
Marka?
- To dlatego Alice odeszła? – spytałam, głos mi się
załamał wymawiając jej imię.
Edward położył mi ręce na
policzku. – Sądzą, ze tak musiało być. By pozostawić Ara z
dala od rzeczy,
którą chciał najbardziej pozyskać. By
trzymać jej zdolność z dala od jego rąk.
Usłyszałam
zaniepokojone szemranie Tanyi i Kate i przypomniałam sobie, ze nie
wiedzą o Alice.
- Ciebie też chce – wyszeptałam.
Edward
wzruszył ramionami, jego twarz nagle stała się trochę zbyt
spokojna. – Nie za bardzo. Nie mogę
dać mu niczego więcej
niż to, co już ma. I oczywiście to jest uzależnione od tego, czy
znajdzie sposób,
by zmusić mnie do jego woli. Zna mnie i wie,
jak to mało prawdopodobne – podniósł jedną brew
cynicznie.
Eleazar zmarszczył brwi z obojętności Edwarda. –
Zna również twoje słabości – zwrócił uwagę i potem
spojrzał
na mnie.
- To nic, o czym musimy teraz dyskutować – szybko
powiedział Edward.
Eleazar zignorował aluzję i kontynuował.
–
Prawdopodobnie, mimo to chce też twoją małżonkę. Musiał być
zaintrygowany talentem, który mógł mu
się przeciwstawić w
jego ludzkim wcieleniu.
Edward był niezadowolony z tego tematu.
Mi tez się nie spodobał. Jeśli Aro chciał żebym coś zrobiła
–
cokolwiek – jedynie co musiał zrobić to zagrozić
Edwardowi a podporządkowałabym się. I vice versa.
Czy śmierć
była mniejszym zmartwieniem? Czy to rzeczywiście pojmania
powinniśmy się obawiać?
Edward zmienił temat. – Myślę,
że Volturi na to czekali – na jakiś pretekst. Nie mogli wiedzieć
jaką
postać przybierze ich wymówka, ale plan był już na
miejscu, gdy przyszedł czas. Dlatego Alice zobaczyła
ich
decyzję, zanim Irina do niej doprowadziła. Decyzja była już
postanowiona, czekali tylko na pozorne
uzasadnienie.
-
Jeśli Volturi nadużywali zaufania wszystkich nieśmiertelnych,
których umieszczali na…- szepnęła
Carmen.
- Czy to ma
jakieś znaczenie? – spytał Eleazar. – Kto by w to uwierzył? A
jeśli nawet inni byliby
przekonani, że Volturi wykorzystuje
ich moce, w jaki sposób robiłoby to różnicę? Nikt nie jest w
stanie
im się przeciwstawić.
- Mimo to, część z nas
jest najwyraźniej wystarczająco szalona by próbować –
wymamrotała Kate.
Edward pokiwał głową. – Jesteś tu tylko
po to, by być świadkiem, Kate. Jakikolwiek by był cel Ara,
nie
sądzę, że jest gotowy zszargać dla tego reputację
Volturi. Jeśli będziemy w stanie odeprzeć jego
dowody
przeciwko nam, będzie zmuszony zostawić nas w spokoju.
-
Oczywiście – szepnęła Tanya.
Nikt nie wyglądał na
przekonanego. Przez kilka długich minut nikt niczego nie
powiedział.
Potem usłyszałam dźwięk opon skręcających z
nawierzchni szosy na nieutwardzoną drogę do domu
Cullenów.
-
Oh cholera, Charlie – wymamrotałam. – Może Denali mogliby się
przenieść na górę aż...
- Nie – powiedział Edward
odległym głosem. Jego oczy były daleko, wpatrując się tępo w
drzwi. – To nie
twój ojciec – jego wzrok skupił się na
mnie. – Alice wysłała jednak Petera i Charlotte. Czas
się
przygotować na następną rundę.
Spółka
Dom
Cullenów posiadał w sobie niezwykłą magię – mimo, że roiło
się w nim od wielu przejezdnych
wampirów, wszędzie można
było poczuć spokój i wygodę. Dużym ułatwieniem był brak snu.
Jedynie pory
posiłków stanowiły niewiadomą. Staraliśmy się
ze wszystkich sił, by nasza współpraca była jak
najbardziej
owocna. Polowanie było możliwe i dopuszczalne. Osobiście miałam
jednak cichą nadzieję, że
okaże się ono czymś zbędnym i
zupełnie niepotrzebnym. Przez tą możliwość czułam się
nieswojo. Edward
udowodnił jak dobrym jest gospodarzem,
spełniając każdą zachciankę naszych gości.
Jacob był
lekko przygaszony. Działał wbrew sobie. Jednak w tej chwili
Renesmee była dla niego
najważniejsza, więc dzielnie
przymykał oko na fakt, że w tej okolicy roiło się od żądnych
krwi
morderców.
Dziwiło go z jaką łatwością wampiry
go zaakceptowały. Niedogodności, o których wspominał Edward
nie
stały się rzeczywistością, co w wielkim stopniu
ułatwiało współpracę między dwoma odwiecznymi
wrogami,
którzy w tej chwili zawiesili broń.
Leah, Seth, Quil i Embry
mieli podążać za Samem. Jacob dołączyłby do nich trochę
później, z trudem
znosząc rozłąkę z Renesmee, która w tej
chwili z zaciekawieniem rozglądała się po domu.
Wszystko
ćwiczyliśmy niezliczona ilość razy. Peter i Charlotte mieli
niebawem podążyć nieznana dla
nich drogą... Nie obawiali się
jednak – darzyli Alice i Jaspera całkowitym zaufaniem. Alice
nie
poinformowała ich o kierunku swojej wędrówki, również
nie obiecała im, że jeszcze kiedykolwiek się
spotkają.
Peter
i Charlotte nigdy wcześniej nie widzieli nieśmiertelnego dziecka.
Znali reguły i nigdy nie
przypuszczali, że kiedykolwiek będzie
to im dane. Wcale ich to nie cieszyło, czy fascynowało
–
zareagowali niemal równie negatywnie, co wampiry z Denali.
Jednak ciekawość poznania Renesmee
okazała się
silniejsza.
Carlisle przysłał też swoich przyjaciół z
Irlandii i Egiptu.
Irlandzki klan przybył jako pierwszy. Jego
członków łatwo było przekonać do naszych racji. Ich liderka
–
Siobhan, była niezwykle urodziwą kobietą, której ruchy
przypominały dostojne falowanie oceanu.
Zawsze towarzyszył jej
Liam. Mała, rudowłosa dziewczynka o imieniu Maggie nie rzucała się
w oczy.
Jednak posiadała dar – zawsze wiedziała kiedy ktoś
ją okłamywał. Zakomunikowała, że Edward mówił
prawdę,
więc Siobhan i Liam zdecydowali, że z przyjemnością poznają
Renesmee.
Amun i reszta Egipskich wampirów to już inna
historia Nawet nie chcieli spróbować zaakceptować
Renesmee.
Niebawem mieli wyjechać. Benjamin – zadziwiająco radosny wampir,
wyglądem przypominał
małego chłopca. Jednocześnie wydawał
się być lekkomyślny i twardo stąpający po ziemi. Te dwie
cechy
jakimś cudem tym razem się nie wykluczały. Amun po
wielu namowach postanowił nam pomóc. Jednak nie
zmienił
zdania co do Renesmee - zabronił wszystkim członkom klanu choćby
jej dotknąć. Wszyscy
członkowie klanu egipskiego byli
zadziwiająco do siebie podobni. Niedoinformowani mogli uważać,
że
naprawdę są rodziną.
Amun był najstarszy spośród
wszystkich, bezsprzecznie uważany za przywódcę. Kebi była niczym
jego
cień. Zawsze w rozmowie zwracała się do rozmówcy w
liczbie mnogiej. Tia, przyjaciółka Benjamina była
kobietą,
od której po prostu emanowała dobroć. Każde słowo przez nią
wypowiedziane było niezwykle
przemyślane i wyważone. Benjamin
potrafił owinąć sobie wokół palca kogo tylko chciał. Jego dar
dla
innych mógł okazać się przekleństwem.
- Nie o to
chodzi. - wyjaśnił Edward, gdy w końcu byliśmy sami tej nocy. –
Jego dar jest bardzo
wyjątkowy. Nic dziwnego, że Amun boi się
go stracić. Broni go przed Aro, tak samo, jak my chronimy
Renesmee.
Amun dobrze wiedział jak bardzo wyjątkowy będzie Benjamin, jeszcze
zanim go stworzył.
- Co on tak właściwie może zrobić?
-
To niezwykle potężny dar, nawet twoja osłona nie dała by mu rady.
– uśmiechnął się krzywo. - On nie
manipuluje umysłem
tylko siłami natury - ziemią, wiatrem, wodą i ogniem. Nadal
eksperymentuje. Z tego
co wiem Amun chce go ukształtować na
swoją najpotężniejszą broń. Jednak... wydaje mi się, ze
chłopak
jest zbyt niezależny by dać sobą pokierować.
-
Lubisz go... - domyśliłam się z tonu jego głosu.
- Wie
dobrze czym jest dobro i zło. Podoba mi się jego nastawienie do
świata.
Amun i Kebi byli nierozłączni. Nie pochwalali tego,
że Benjamin chciał się zaprzyjaźnić z członkami
innych
klanów.
Miałam nadzieję, że powrót Carlisle złagodzi
napięcie, które spowodował Amun.
Emmett i Rose, na polecenie
Carlisle przysłali nomadów.
Garett przybył jako pierwszy -
wysoki, smukły wampir, w którego rubinowych oczach można
było
dostrzec pragnienie. Jego długie, rudawe włosy związane
rzemykiem w koński ogon oraz jego wyraz
twarzy sugerowały, że
jest ryzykantem. Miałam wrażenie, że uwielbia wyzwania i nie ma
dla niego rzeczy
niemożliwych. Miał dobry kontakt z siostrami
Denali i nie tracił cierpliwości, odpowiadając na
niezliczone
pytania dotyczące ich niezwykłego stylu życia.
Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek byłby w stanie
przejść
na wegetarianizm, chociażby na próbę.
Później przybyli Mary
i Randall, którzy najwyraźniej zaprzyjaźnili się w czasie drogi.
Oni również
postanowili nam pomóc, po tym jak z
zaciekawieniem wysłuchali historii Renesmee. Zupełnie jak
Denali
rozważali co zrobią, jeśli Volturi nie będą chcieli
słuchać wyjaśnień. Ta trójka koczowników do
nas
dołączyła.
Oczywiście z każdym nowo przybyłym
wampirem Jacob stawał się bardziej zdystansowany i
nieprzychylny.
Na każdego patrzył spode łba. Miałam wrażenie, że on sam nie
wiedział na czym stoi.
Carlisle i Esme wrócili po tygodniu, a
Rose i Emmett kilka dni później. Czuliśmy się raźniej gdy
wszyscy
byli w domu. Carlisle przywiózł do domu kolejnego
gościa, angielskiego wampira - Alistaira, który nie
lubił
częstych wizyt, dlatego nie odwiedzał Carlisle częściej niż raz
na sto lat. Alistair był typowym
samotnikiem, który uwielbiał
wędrówki, dlatego Carlislowi zajęło mnóstwo czasu by go
odnaleźć. Od
początku trzymał się na uboczu. Nie było
tajemnicą, że zgromadzeni w naszym domu goście za nim
nie
przepadali.
Zamyślony, czarnowłosy wampir poprosił
Carlisle na słówko. On także odmówił zbliżania się do
Renesmee.
Edward poinformował Carlisle, Esme i mnie, że
Alistair obawiał się tej wizyty oraz, że podejrzewał
Volturi
o wielokrotne nadużycie władzy.
- Oczywiście nie ujdzie ich
uwadze, że tu byłem. – było słychać jak żali się na strychu.
Przez tyle wieków
żył w popłochu. Carlisle rozmawiał ze
wszystkimi, który znaleźli się na liście Volturi przez
ostatnie
dziesięć lat. Nie mógł uwierzyć, że zagubiłam
się gdzieś w tym bałaganie.
On był istotą przepełnioną
nadzieją. Alistair, zupełnie jak Demetri był tropicielem jednak o
wiele mniej
dokładnym i skutecznym.
Nagle pojawiły się
nieoczekiwane Amazonki. Ani Carlisle ani Rosalie w żaden sposób nie
mogli się z nimi
skontaktować, dlatego szczerze wątpili w ich
przybycie.
- Carlisle. – przywitała się z nim wyższa z
kobiet. Obie były pokaźnego wzrostu i można było
odnieść
wrażenie, że zostały rozciągnięte. Były do
siebie podobne - posiadały nadludzko długie ręce, palce i
nogi.
Na ich pociągłych twarzach najbardziej widoczny był orli nos, a
czarne włosy miały upięte w
warkocze. Ubrane były w
zwierzęce skóry, które przykrywały jedynie skórzaną bieliznę i
podkoszulek.
Nie tylko ich wizerunek był drapieżny i
ekscentryczny – miały intensywnie szkarłatne oczy. Nigdy
nie
spotkałam wampirów aż tak oddalonych od cywilizacji.
To
Alice je przysłała. Zastanawiałam się, co ona tak właściwie
robiła w Ameryce Południowej. Może
pojechała tam tylko
dlatego, że jako jedyna była w stanie spotkać się z Amazonkami?
-
Zafrino i Senno… Witajcie. – przywitał je Carlisle. – Ale
gdzie jest Kachiri? Nigdzie jej nie widziałem.
- Alice
stwierdziła, że będzie lepiej, jeśli się rozdzielimy. –
powiedziała Zafrina głębokim głosem, który
idealnie pasował
do jej dzikiego usposobienia. - Nie lubimy być z dala od siebie, ale
Alice zapewniła nas,
że tak będzie najlepiej. - W moim
zachowaniu pojawiło się cos dziwnego – zapragnęłam jak
najszybciej
poznać te tajemnicze istoty z dalekiego świata.
Ze
spokojem wysłuchały historii naszej rodziny. Amazonki po prostu
uwielbiały Renesmee. Jednak mimo
to, martwiły mnie ich
gwałtowne ruchy. Obie wampirzyce były nierozłączne, zupełnie jak
Amun i Kebi.
Wydawały się być jednym spójnym organizmem,
jednak Zafrina miała do powiedzenia ostatnie słowo.
Wiadomość
o Alice była niezwykle pocieszająca. Oczywiście pomijając to, że
była na jakiejś
niebezpiecznej misji daleko od domu.
Edward
był podekscytowany faktem, że te dwie wampirzyce z Ameryki
Południowej wstąpiły w nasze
szeregi. Zafrina posiadała dar,
który mógł stanowić niebezpieczną broń. Może chociaż to
powstrzymało
by Volturi.
- To tylko bardzo bezpośrednia
iluzja - wyjaśnił Edward. Zafrinę zaintrygowała moja odporność.
Gdy
kontynuował, w jego oczach pojawiło się jakieś nowe
nieznane uczucie. - Ona potrafi celowo wywoływać
u ludzi
halucynacje. Na przykład teraz mogłoby mi się wydawać, ze jestem
w środku lasu tropikalnego.
Bardzo trudno byłoby mi z tym
oponować, oczywiście przymykają oko na fakt, że w tej chwili
trzymam
się mocno w ramionach.
Usta Zafriny wygięły się
w wymuszonym uśmiechu. Zmierzyła go wzrokiem.
- Imponujące -
stwierdził Edward.
Renesmee była zafascynowana rozmową i bez
żadnych obaw wyciągnęła rękę w kierunku Zafriny.
- Czy
zobaczę…? - spytała.
- Co chciałabyś zobaczyć? - spytała
Zafrina.
- To, co pokazałaś tatusiowi.
Zafrina kiwnęła
głową, a ja patrzyłam na nią z niepokojem, ponieważ Renesmee
nieprzytomnie spoglądała
w przestrzeń.
- Więcej… -
rozkazała.
Renesmee tak się to spodobało, ze później ciężko
było jej wytrzymać z dala od Zafriny i jej pięknych
obrazów,
która potem zadziwiająco często rozmyślała o małej, co napawało
mnie niepokojem. Czułam, że
bez przerwy mnie ocenia.
Musiałam
jednak przyznać, że podobał mi się sposób w jaki Zafrina
zajmowała się Renesmee. Cieszył
mnie fakt, że dostałam
trochę wolnego czasu by nauczyć się nowych umiejętności.
Nie
najlepiej wspominam pierwszą lekcje walki.
Edward unieruchomił
mnie po kilku sekundach, a potem znieruchomiał. Wiedziałam, że coś
poszło nie tak,
jak powinno.
- Przepraszam, Bello. –
powiedział.
- Nie poszło mi najlepiej. Spróbujmy jeszcze raz.
– zachęciłam.
- Nie powinienem...
- Co to ma
znaczyć..!? Przecież dopiero co zaczęliśmy...
Nie
odpowiedział.
- Wiem, że nie jestem w tym dobra, ale mogłabym
się wiele nauczyć.
Dla zabawy rzuciłam się na niego. Nie
obronił się, więc runęliśmy razem na ziemię. Nawet nie drgnął,
gdy
pocałowałam go w szyję.
- Wygrałam!
Jego
źrenice się zwęziły, ale nie powiedział ani słowa..
-
Edward, coś nie tak? Dlaczego nie chcesz mnie uczyć?
Odpowiedział
po dobrej minucie.
- Nie powinienem... Musisz po prostu to
zdzierżyć. Rose i Emmett też są w tym nieźli. Zupełnie
jak
Tanya i Eleazar.
- To nie sprawiedliwe! Pomogłeś
wszystkim nawet Jasperowi, więc dlaczego mnie odmawiasz
pomocy…?!
Westchnął poirytowany. W jego smutnym spojrzeniu
dominowała czerń.
- Nie chcę postrzegać cię jako cel.
Podczas walki mógłbym cię nawet zabić. – odsunął się – Nie
mamy
zbyt wiele czasu, niech ktoś inny nauczy cię podstaw.
-
Chcę tylko ciebie…
- Znajdź sobie innego nauczyciela.
Wiele
razy wracaliśmy do tego tematu jednak mimo to nigdy nie zmienił
zdania.
Emmett podszedł do tego nadmiernie entuzjastycznie.
Wszystkie lekcje przypominały walki wrestlingu,
a przecież nie
o to mi chodziło. Gdybym mogła mieć jakiekolwiek uszkodzenia
ciała, byłabym posiniaczona
od stóp aż po czubek głowy.
Rose, Tanya i Eleazar byli cierpliwi i wymagający. Nomad Garett
był
zaskakująco dobrym nauczycielem. Potrafił łatwo się ze
wszystkimi porozumieć, dlatego dziwiło mnie, że
nie dołączył
do żadnego klanu. Udało mi się nawet raz stanąć do walki z
Zafriną. Bardzo ją polubiłam.
Nauczyłam się wielu rzeczy w
krótkim czasie, jednak cały czas miałam wrażenie, że to jedynie
podstawy.
Wiedziałam, że w prawdziwej walce trzeba działać
jak najszybciej. Jak na razie sprawiało mi to wiele
trudności.
Musiałam to w sobie zdusić. Chciałam być przecież pomocną
dłonią, a nie kulą u nogi.
Gdy nie myślałam o Renesmee i
nie uczyłam się walczyć – ćwiczyłam z Kate nad z
zwiększeniem
możliwości mojej osłony. Tak, bym mogła
ochraniać swoich bliskich. Edward bardzo mnie w tym wspierał.
To
było bardzo trudne. Nie wiedziałyśmy od czego powinnyśmy zacząć.
Pragnęłam być w stanie ochronić
Edwarda, Renesmee i innych
moich bliskich. Mój upór w tym przypadku na niewiele się zdał.
Czułam się
tak jakbym próbowała rozciągnąć niewidzialną
gumę, która znikała w najmniej oczekiwanym momencie.
Tylko
Edward zgodził się być naszym królikiem doświadczalnym. Po wielu
godzinach ćwiczeń miałam
wrażenie, że powinnam być
zmęczona, jednak odczuwałam tylko psychiczne znużenie. Moje ciało
było
zbyt idealny by poddać się czemuś tak ludzkiemu, jak
wysiłek.
Dobijał mnie fakt, że to Edward odczuwał ból
podczas moich eksperymentów.
Tak naprawdę wolałabym, by
Zafrina mi pomagała. Wtedy Edward mógłby wpatrywać się w
jej
przepiękne iluzje, choć na chwilę zapominając o
cierpieniu. Zdaniem Kate potrzebowałam lepszej
motywacji, a to
oznaczało tylko Edwarda. Do używania swojego daru podchodziła
wręcz sadystycznie –
wcale mnie to nie cieszyło. Jej zdaniem
miło spęczała ze mną czas.
- Cześć, skarbie. – przywitał
się radośnie Edward próbując ukryć dziwne zdrętwienie w jego
głosie.
Chciał podtrzymać mnie na duchu – Dobra robota,
Bello. - Wzięłam głęboki oddech skupiając się na
pozytywach.
Musiałam jak najbardziej rozciągnąć moją osłonę, zupełnie jak
gumę.
- Kate i znowu to samo! – wysyczałam przez zaciśnięte
zęby.
Kate położyła dłoń na ramieniu Edwarda.
Westchnął
z wyraźną ulgą.
- Tym razem nic nie poczułem…
- Tym
razem też nie poszło ci najlepiej. – stwierdziła Kate marszcząc
brwi.
- Przepraszam! Ja naprawdę nie rozumiem. – pożaliłam
się.- Dlaczego nie potrafię tego zrobić…?!
- Bello,
odwalasz kawał dobrej roboty. – zapewnił Edward – Uczysz się
od niedawna i robisz duże
postępy. Kate, skomplementuj ją.
-
Mogłabym ale nie czuje jeszcze takiej potrzeby. Mam wrażenie, że
jeśli się postara zrobi to o wiele
lepiej. – stwierdziła
Kate z dziwnym wyrazem twarzy. – Nadal uważam, że nie ma
odpowiedniej
motywacji.
- Kate – powiedział Edward
ostrzegawczo doskonale wiedząc co planuje. Podążyła w kierunku
Zafriny,
Jacoba i… Renesmee.
- Nessie – towarzysze
szybko skrytykowali jej ohydne przezwisko. – Chciałabyś pomóc
mamusi..?
- Nie zgadzam się! – oponowałam
instynktownie.
Edward przytulił mnie uspokajająco. Widziałam
jak Kate idzie tu z Renesmee.
- Mowy nie ma! - warknęłam.
Mimo
to otworzyłam zapraszająco ramiona by przytulić Renesmee.
-
Ale mamusiu… ja chcę pomóc – stwierdziła zdecydowanym głosem,
wtulając się w moją szyję.
- Nie. - powiedziałam, szybko
się wycofując.
Kate wyciągnęła rękę w naszym kierunku,
robiąc kilka kroków naprzód.
- Nie ośmielisz się –
wysyczałam.
- Mylisz się. – szła w naszym kierunku
uśmiechając się triumfalnie, niczym myśliwy do jego
przyszłej
ofiary.
Wtuliłam się mocniej w Renesmee
cofając się rytmicznie.
Kate prawdopodobnie nigdy nie zrozumie
matczynej miłości. Na pewno nie ma nawet bladego pojęcia,
jak
ciężko wychowuje się nieśmiertelnie dziecko. Płonęłam
z wściekłości, która zrodziła we mnie głębokie
skupienie.
Wyraźnie wyczuwałam moją osłonę, zupełnie, jakby była tarczą,
która miała mnie chronić
przed ciemnymi mocami. Rozciągnęłam
ją wokół siebie Renesmee.
Kate nadal szła miarowym krokiem,
a z moich ust wydarło się warknięcie.
- Lepiej uważaj, Kate.
– powiedział Edward ostrzegawczo.
Kate nagle uskoczyła w
bok. Renesmee była bezpieczna na moich plecach.
- Słyszysz
cokolwiek od Nessie…? – spytała go, uspokajającym
głosem.
Edward stanął miedzy mną, a Kate.
- Nie,
absolutnie nic. – odpowiedział. – A teraz proszę, daj Belli
chwilę na uspokojenie.
- Nie mamy wiele czasu. Nie powinnyśmy
pozwalać sobie na delikatność. – oponowała.
- Cofnij się
na chwilę, Kate.
Kobieta zmarszczyła brwi, ale potraktowała
go poważnie.
Renesmee przycisnęła mocniej dłonie do mojej
szyi. Wiedziała, ze ten atak był tylko ćwiczeniem. Czuła
się
bezpiecznie, tym bardziej, gdy tata był blisko.
Uspokoiłam się
– nadal widziałam spectrum światła. Mimo złości zdawałam
sobie sprawę, że to co
powiedziała Kate, posiadało w sobie
dużo rozsądku. Gniew mi pomagał. – jednak to wcale nie oznacza,
że
lubiłam być wzburzona.
- Kate – warknęłam.
Oparłam dłoń na plecach Edwarda,. Nadal czułam moją osłonę –
elastyczną powłokę
otaczająca Renesmee i mnie. Spróbowałam
wciągnąć Edwarda pod nasz klosz bezpieczeństwa. – nie
udało
się. – Z Edwardem się nie powiodło. – szepnęłam
bardziej zdyszana niż zła.
Zamrugała i położyła dłoń na
ramieniu mojego ukochanego.
- Nic nie czuje. – stwierdził
Edward. Kate zaśmiała się serdecznie
- A teraz? –
spytała.
- Nadal nic.
- A teraz? – spytała
dźwięczniej.
- Absolutnie nic nie czuję.
Kate po chwili
odeszła.
- Widzisz to? – spytała Zafrina swoim dzikim głosem
z dziwnym akcentem.
- Nie widzę nic nadzwyczajnego. – odparł
Edward.
- A ty, Renesmee? – pytała dalej.
Renesmee
uśmiechnęła się do niej kiwając głową z zaprzeczeniem.
Moja
złość straciła trochę na sile. Mimo to miałam zaciśnięte
szczęki i ciężko sapałam, ponieważ coraz
bardziej ciążyła
mi moja osłona, która równomiernie się rozciągała.
- Bez
paniki.. – poradziła Zafrina wampirom, które nie spuszczały ze
mnie wzroku. – Chce zobaczyć jak
bardzo może ją
rozciągnąć.
-Wszyscy z wyjątkiem Senny ciężko oddychali.
Tylko ona była gotowa na to, co zamierza zrobić Zafrina.
W
oczach pozostałych malowała się trwoga.
- Podnieś rękę
kiedy wyceluje. – pouczyła mnie hardo. – Zobaczymy jak wiele
istot jesteś w stanie
osłonić.
Zaczęłam oddychać
niespokojnie. Czekało mnie bardzo trudne wyzwanie. Wszyscy moi
bliscy mieli być
pod ostrzałem, a ja miałam być jedyną
osobą, która mogłaby skrócić ich męki. Kate stała bardzo
daleko.
Zacisnęłam szczęki w skupieniu by osłonić również
i ją. Patrzyłam w niepokoju na wyraz jej twarzy i
zauważyłam,
że spogląda na mnie z ulgą.
- Fascynujące. – wyszeptał
Edward. – Twoja osłona działa tylko w jednym kierunku. Ja nadal
jestem
wstanie czytać im w myślach. Oczywiście z wyjątkiem
ciebie. Niestety... Tak się zastanawiałem… - dalej
tylko
mruczał pod nosem, a ja zupełnie nie mogłam go zrozumieć.
-
Bardzo dobrze. – pochwaliła mnie Zafrina. – Teraz!
Niestety
powiedziała to za wcześnie i moja osłona skurczyła się do
poprzednich rozmiarów. Renesmee po
raz pierwszy została
oślepiona, a inni, których miałam osłaniać dostali silnych
drgawek. Musiałam znowu
niemiłosiernie ją rozciągnąć.
-
Czy będę w stanie utrzymać to przez minutę? – spytałam z
westchnieniem. Od chwili, gdy zostałam
wampirem odpoczynek był
zbędny, stanowiącym jednocześnie dar i przekleństwo.
-
Oczywiście, że tak. – zapewniła Zafrina.
- Kate! –
krzyknął nagle Garett. Zazwyczaj wampiry były pozbawione
współczucia. Ten wampir z
rudawymi włosami i nieprzeciętnym
wzrostem wydawał się być gotowy na moje lekcje praktyki.
- Na
twoim miejscu nie robiłbym tego.- ostrzegł go Edward.
Garett
zignorował jego ostrzeżenie nadal szedł w kierunku Kate.
-
Tak. – zgodziła się z przebiegłym uśmiechem. – Czyżbyś był
ciekawy?
Garrett wzruszył ramionami.
- Jeszcze nigdy
czegoś takiego nie widziałem. – wyznał. – Najlepsze powinnyśmy
zostawić na koniec.
- Może i masz rację. – przyznała Kate.
Na jej twarzy malowała się powaga. – Może to działa tylko
przez
krótki okres i na młodych osobników… Ty wyglądasz na
silnego – może poradziłbyś sobie z moim darem. –
dla
niego zabrzmiało to jak zaproszenie.
Garett uśmiechnął się
wyzywająco – pewnie dotknął jej dłoni palcem wskazującym.
-
Ostrzegałem cię. –wymamrotał Edward.
Garett po chwili
szeroko otworzył oczy. Spojrzał się na Kate, a na jego twarzy
zagościł promienny
uśmiech.
- Zadziwiające –
stwierdził z przekonaniem.
- Podobało ci się? – spytała
sceptycznie.
- Nie jestem szaleńcem – stwierdził podnosząc
się z kolan – Ale to było coś niesamowitego!
- Właśnie to
chciałam usłyszeć.
Edward wniósł oczy do nieba.
Nagle
usłyszałam zaskoczony głos Carlisle'a:
- Alice was przysłała?
– zapytał. Był wyraźnie podenerwowany.
Hmm. Czyżby kolejni
nieoczekiwani goście?
Edward, tak jak reszta naszych towarzyszy
udał się w kierunku domu. Podążyłam za nimi nieco wolniej,
cały
czas trzymając Renesmee na barana. Postanowiłam dać Carlisle
trochę czasu, by mógł przekonać
nowo przybyłych
gości.
Mocno utuliłam Renesmee w ramionach, gdy spacerowałam
dookoła domu, by w końcu wejść kuchennymi
drzwiami.
-
Nikt nas tu nie przysłał. – głęboki głos odpowiedział na jego
pytanie. Natychmiast przypomniałam sobie
tembr głosu Kajusza i
Aro – zamarłam. Wiedziałam, że pokój jest zatłoczony. Było
słychać jedynie
płytkie oddechy.
- Więc co was tu
sprowadza? – spytał ostrożnie Carlisle.
- Podróżowaliśmy
po świecie i słyszeliśmy, że niedługo macie zmierzyć się z
Volturi. Jak widać nie były
to tylko pogłoski. Zastaliśmy tu
imponujące zgromadzenie istot nadprzyrodzonych.
- Nie rzucamy
wyzwania Volturi. – odpowiedział Carlisle nieco spięty. – To
tylko jedno wielkie
nieporozumienie. Mam nadzieje, że niebawem
wszystko zostanie wyjaśnione. Naprawdę w niczym
nie
zawiniliśmy...
- Nie obchodzi nas źródło tego
konfliktu. – zapewnił pierwszy głos.
- Ani czas kiedy on
nastąpił.- dodał drugi.
- Czekaliśmy półtora tysiąclecia
by zmierzyć się z tą włoską szumowiną. – stwierdził
pierwszy. – Dałbym
wiele, by zobaczyć ich upadek.
-
Bardzo chcielibyśmy przyczynić się do ich porażki. – dodał
drugi, gładko. – Wierzymy, ze może się
udać.
- Bello?
– zawołał Edward zmęczonym głosem. – Proszę, przynieś tu
Renesmee. Może powinniśmy
sprawdzić intencje naszych
rumuńskich gości.
Wiele wampirów przybyło tu, by chronić
Renesmee. Jeśli na jej widok w ich głosie pojawiłby się
gniew,
wszystko byłoby jasne. Gdy weszłam do pokoju,
zobaczyłam jak wiele naszych pobratymców, zerka na
nich
nieufnie. A Carmen, Tanya, Zafrina i Senna stanęły między nimi a
Renesmee.
Nowo przybyłe wampiry były niskie i szczupłe. Jeden
miał włosy w odcieniu popielatego blondu, a drugi
był
brunetem. Ich zimne spojrzenie przypominało mi Volturi, a ich oczy
były wąskie i ciemno czerwone.
Ubrani w ciemne ubrania, które
nie były przesadnie nowoczesne.
Ciemnowłosy wampir uśmiechnął
się gdy weszłyśmy.
- No, no Carlisle. Byłeś nieposłuszny,
nieprawdaż?
- Ona nie jest tym, czym ci się wydaje,
Stefanie.
- Troszczymy się o nią. – stwierdziła blond włosa
wampirzyca.
- Poza tym Vladimirze, jak już wspominaliśmy...
Nie chcemy rzucić wyzwania Volturi.
- Wtedy moglibyśmy liczyć
tylko na przychylny los... - zaczął Stefan.
- Miejmy nadzieje,
że szczęście będzie nam sprzyjało. – przerwał mu Vladimir.
W
końcu znaleźliśmy 17-stu świadków – Irlandczycy, Siobhan, Liam
i Maggie; Egipcjanie, Amun, Kebi,
Benjamin i Tia; Amazonki,
Zafrina, Sann; Rumuni, Vladimir i Stefan; koczownicy, Charlotte i
Peter,
Garett, Alistar, Mary i Rudolph – uzupełniając naszą
rodzinę jedenasty. Tanya, Kate, Eleazar i Carmen,
która
nalegała. by traktować ją jak członka rodziny.
Nie wliczając
Volturi, to chyba było największe zgromadzenie wampirów, w
historii naszego gatunku.
Byliśmy pełni nadziei. Renesmee
zyskała tak wiele, w tak krótkim czasie. A Volturi tylko czekało
na
odpowiedni moment...
Ci dwaj Rumuni skupili się na
własnych żalach stosunku do Volturi, którzy obalili ich imperium
piętnaście
wieków temu. Nigdy nie dotknęliby Renesmee, ale
nie obnosili się z niechęcią do niej. Podchodzili
entuzjastycznie
do naszego sojuszu z wilkołakami. Obserwowali moje lekcje z Zafriną
i Kate,
obserwowali również Edwarda i Benjamina… Spokojnie
wyczekując upragnionego spotkania z Volturi.
Każdy z nas
posiadał odrobinę nadziei na powodzenie naszego planu.
Fałszerstwo
-
Charlie, ta sprawa musi pozostać w ścisłej tajemnicy. Wiem, że
minął już tydzień odkąd ostatnio
widziałeś Renesmee, ale
odwiedziny to teraz nie jest najlepszy pomysł. Może to ja zawiozę
ją do Ciebie?
Charlie milczał przez chwilę, zastanowiłam się
czy czasem nie wyczuł napięcia w moim głosie.
Ale wymamrotał.
- Muszę wiedzieć, uh.
Zdałam sobie sprawę, że była to
tylko jego ostrożność przed nadprzyrodzonymi sprawami,
która
spowodowała, że późno odpowiedział.
- Dobrze,
dziecko – odpowiedział. - Możesz ją przywieźć dziś po
południu? Sue przynosi mi lunch. Jest
przerażona moim
gotowaniem, zupełnie tak samo jak Ty, gdy pierwszy raz
przyjechałaś.
Charlie zaśmiał się i westchnął na myśl o
dawnych czasach.
- Dzisiejszy popołudnie będzie idealne. - Im
szybciej, tym lepiej. Za długo to odkładałam.
- Czy Jake
przyjedzie z Wami?
Mimo, że Charlie nie miał pojęcia o
wpojeniu Jacoba w Renesmee, ich przywiązanie było oczywiste
dla
każdego.
- Najprawdopodobniej.
Nie było
możliwości, by Jacob zrezygnował z popołudnia z Renesmee, z dala
od tych wszystkich
wampirów.
- Może powinienem też
zaprosić Billy'ego - Charlie zadumał się. - Ale... Hmm. Może
innym razem.
Słuchałam go połowicznie, lecz wystarczająco,
by dostrzec dziwną niechęć, gdy mówił o Billym, ale
nie
wystarczająco by martwić się, dlaczego tak jest. Charlie
i Billy są dorośli; jeśli coś jest nie tak między
nimi,
mogą się zająć tym sami. Miałam zbyt wiele ważniejszych spraw
na głowie.
- Do zobaczenia za chwilę. – powiedziałam i
odłożyłam słuchawkę.
Ta wyprawa to było coś więcej niż
tylko chronienie mojego ojca przez dwudziestoma siedmioma,
dziwnie
dobranymi wampirami, które przysięgły, że nie zabiją
nikogo w odległości 300 mil, ale zawsze...
Oczywiste było to,
że żaden człowiek nie powinien się kręcić w pobliżu tej grupy.
To była wymówka, jaką
musiałam dać Edwardowi: zabieram
Renesmee do Charliego, żeby nie musiał przychodzić tutaj. To
był
dobry powód, by wyjść z domu, ale nie prawdziwy.
-
Dlaczego, nie możemy wziąć Twojego Ferrari? – Jacob narzekał,
gdy spotkaliśmy się w garażu. Byłam
już w Volvo Edwarda
wraz z Renesmee. Edward obchodził wkoło mój ,,następny”
samochód; ale tak jak
się spodziewał, nie okazywałam
odpowiedniego entuzjazmu. Jasne, był ładny i całkiem szybki ale
lubiłam
biegać.
- Zbyt rzuca się w oczy –
powiedziałam. - Moglibyśmy iść pieszo, ale to doprowadziło by
Charliego do
szału.
Jacob wydał pomruk niezadowolenia,
ale wsiadł na przednie siedzenie. Renesmee wdrapała z moich
kolan,
na jego.
- Jak się masz? – zapytałam go, gdy
wyjechałam z garażu.
- A jak myślisz? – zapytał Jacob z
przekąsem. - Mam dosyć tych śmierdzących pijawek.
Zauważył
wyraz mojej twarzy i przemówił, zanim jeszcze zdążyłam coś
powiedzieć.
- Tak, wiem, że są dobrzy, są tu by pomóc,
ocalą nas wszystkich. Itp., itd. Mów sobie, co chcesz, ale
Dracula
Jeden i Dracula Dwa powodują, że skóra cierpnie.
Musiałam
się uśmiechnął. Rumuni, też nie byli moimi ulubionymi gośćmi.
- Z tym się z Tobą zgadzam.
Renesmee potrząsnęła głową,
ale nic nie powiedziała; inaczej niż wszyscy, uważała Rumunów
za
fascynujących. Wysiliła się, by mówić przy nich na głos,
gdyż nie pozwolili jej siebie dotknąć. Zapytała
ich o ich
wyjątkową skórę i mimo, że bałam się, że będą urażeni tym
pytaniem, ucieszyłam się, bo sama
byłam tego ciekawa. Nie
wydawało się, że było im przykro z powodu jej pytania. Może byli
tylko lekko
smutni.
- Siedzieliśmy nieruchomo przez bardzo
długi czas, dziecko – odpowiedział Vladimir, a Stefan
kiwnął
głową, ale nie dokończył jego zdania, jak to zwykle
miał w zwyczaju. - Kontemplowaliśmy nad naszą
własną
boskością. To była oznaka naszej mocy, że wszystko przychodziło
nam z łatwością. Łupy, dyplomy,
zachcianki. Usiedliśmy na
naszych tronach i myśleliśmy, że jesteśmy Bogami. Przez długi
czas nie
zauważaliśmy, że się zmieniamy- niemal w
skamieliny. Myślę, że Volturi zrobili nam przysługę, gdy
spalili
nasze zamki. Stefan i ja przynajmniej przestaliśmy
skamieniać. Teraz oczy Volturi pokryte są warstwą
mętnego
kurzu, ale nasze są przejrzyste. Wyobrażam sobie, że da nam to
przewagę, gdy wydłubiemy im
oczodoły.
Po tym, starałam
się trzymać Renesmee z dala od nich.
- Jak długo zostaniemy u
Charliego? – zapytał Jacob, przerywając moje przemyślenia.
Byłam
wyraźnie zrelaksowana, gdy wyjechałam z domu pełnego nowych
mieszkańców. Byłam szczęśliwa,
że nie byłam dla niego
wampirem. Wciąż byłam tylko Bellą.
- Właściwie, całkiem
długo.
Ton mojego głosu, przykuł jego uwagę.
- Czy
chodzi tu o coś więcej, niż tylko o odwiedziny Twojego ojca?
-
Jake, wiesz, że jesteś całkiem niezły w kontrolowaniu swoich
myśli przy Edwardzie?
Uniósł jedną, czarną brew. -
Tak?
Kiwnęłam, patrząc na Renesmee. Wyglądała przez okno,
ale nie umiałam powiedzieć, jak bardzo
interesuje ją nasza
rozmowa. Nie brnęłam więc dalej.
Jacob czekał, aż dodam coś
jeszcze i wypchnął dolną wargę, gdy zorientował się o co mi
chodziło.
Gdy dojechaliśmy w ciszy, mrużyłam w deszczu oczy,
przez te wkurzające szkła kontaktowe. Nie były
już tak
upiorne, jak na początku- zdecydowanie bardziej zbliżały się do
nudnego czerwono
pomarańczowego koloru, niż jasnego szkarłatu.
Niedługo będą wystarczająco bursztynowe, bym mogła
odstawić
soczewki. Mam nadzieję, że ta zmiana, nie zasmuci Charliego za
bardzo.
Jacob wciąż przeżywał przerwaną konwersację, gdy
dotarliśmy do Charliego. Nie rozmawialiśmy,
szliśmy szybkim,
ludzkim krokiem przez deszcz. Tata, czekała na nas; drzwi były
otwarte zanim
zdarzyłam zapukać.
- Hej! Wydaje się,
jakby minął rok! Niech no spojrzę na Ciebie - Nessie! Chodź do
dziadka! Mógłbym
przysiądź, że urosłaś o pół stopy.
Jesteś chudziutka, Ness. - Przeszył mnie ostrym spojrzeniem. -
Nie
karmią Cię?
- To przez ten wystrzałowy rozwój –
wymamrotałam.- Hej, Sue - zawołałam zza jego ramienia.
Zapach
kurczaka, pomidorów, czosnku i sera wydobywał się z
kuchni; prawdopodobnie podobał się wszystkim,
oprócz mnie. Ja
czułam tylko świeżą sosnę i połać kurzu. Renesmee zabłysła
dołeczkami. Nigdy nie
mówiła przy Charliem.
- Wyjdźcie
z zimna dzieci. Gdzie jest mój zięć?
- Zabawia przyjaciół –
powiedziała Jacob a później parsknął.- Masz szczęście, że
wyplątałeś się z tej
pętli, Charlie. To wszystko co mam do
powiedzenia.
Uderzyłam Jacoba lekko w nerkę.
- Ała! -
jęknął. Cóż, myślałam, że to było lekko.
- Właściwie
Charlie, to jestem chłopcem na posyłki.
Jacob posłał mi
ukradkowe spojrzenie, ale nic nie odpowiedziałam.
- Przed
zakupami świątecznymi co, Bells? Wiesz, że zostało Ci już tylko
kilka dni.
- Taa... Bożonarodzeniowe zakupy - odpowiedziałam
leniwie. To wyjaśniało te połacie kurzu. Charlie
wyciągnął
stare dekoracje.
- Nie martw się, Nessie - wyszeptał jej do
ucha. - Mam dla Ciebie drugie wyjście , jeśli Twoja mama się
nie
popisze.
Wywróciłam przed nim oczami, ale mówiąc szczerze, w
ogóle nie myślałam o świętach.
- Lunch na stole –
zawołała Sue z kuchni. - Chodźcie.
- Do zobaczenia później,
tato. - powiedziałam, wymieniając szybkie spojrzenie z Jacobem.
Mimo, że nie
mógł opanować myślenia przy Edwardzie,
przynajmniej nie miał czym się z podzielić. Nie wiedział,
co
miałam zamiar zrobić.
Oczywiście, gdy wsiadłam do
samochodu, pomyślałam, że sama tak naprawdę nie mam
pojęcia.
Drogi były ciemne i gładkie, ale jeżdżenie już
mnie nie obawiało. Miałam idealny refleks i praktycznie
nie
musiałam skupiać się na drodze. Problemem było
kontrolowanie prędkości, gdy miałam towarzystwo.
Chciałam
jak najszybciej zakończyć dzisiejszą misję, rozwiązać zagadkę,
tak by móc wrócić do
decydującego zadania – nauki. Nauki,
jak chronić jednych i zabijać drugich.
Coraz lepiej radziłam
sobie ze swoją osłoną. Kate nie czuła już potrzeby, by dalej
mnie motywować - nie
było mi trudno znaleźć powody by poczuć
złość, teraz, gdy wiedziałam co było kluczem -
pracowałam
głównie z Zafriną. Była zadowolona z moich
postępów; byłam w stanie pokryć teren o objętości
prawie
dziesięciu stóp, przez więcej niż jedną minutę,
mimo, że mnie to wykańczało. Dziś rano chciała
sprawdzić,
czy potrafię w jednej chwili wyłączyć osłonę. Nie wiedziałam,
czemu miałoby to służyć, ale
Zafrina uważała, że pomoże
mi to się umocnić, to tak jak ćwiczenie mięśni brzucha i pleców
zamiast
tylko ćwiczeń na ramiona.
Ostatecznie, możesz
podnieść więcej ciężarów, gdy wszystkie mięśnie masz
mocniejsze.
Nie byłam w tym najlepsza. Dostrzegłam jedynie w
przelocie rzekę w dżungli, którą próbowała mi
pokazać.
Były
inne sposoby by przygotować mnie do nieuchronnego, ale zostały dwa
tygodnie i bałam się, że
zaniedbam najpotrzebniejszą rzecz.
Dziś mogłabym skorygować to niedopatrzenie.
Przypomniałam
sobie odpowiednią mapę i nie miałam problemów ze znalezieniem
drogi do adresu, nie
istniejącego w Internecie, adresu J.
Jenkers’a. Moim następnym byłyby Jason Jenks, pod innym
adresem,
takim którego Alice mi nie podała.
Powiedzenie, że nie była
to przyjemna okolica byłoby niedomówieniem. Najmniej rzucający się
w oczy
samochód Cullenów wciąż znacznie się wyróżniał na
ulicy. Moja stara ciężarówka wyglądałaby tu zdrowo.
Gdyby
były to moje ludzkie lata, pozamykałabym drzwi i odjechała tak
szybko, jak to tylko możliwe.
Byłam tym wszystkim
zafascynowana, starałam się wyobrazić sobie Alice w tym miejscu
ale nie
potrafiłam.
Budynki - wszystkie trzy sklepy,
położone wąsko, na tyle ile widziałam w smugach deszczu,
wszystkie
domy wyglądały na stare, podzielone na różnorakie
mieszkania. Ciężko powiedzieć, jakiego koloru była
łuszcząca
się farba. Wszystko bledło w odcieniach szarości. Kilka budynków
miało umiejscowione
interesy na pierwszym piętrze- obskurny
bar z pomalowanymi na czarno oknami, zaopatrzony duchowo
sklep z
neonowymi dłońmi, świecącymi dopasowanie na drzwiach, salon
tatuażu i ośrodek opieki z
kawałkiem taśmy która sklejała
połamane okno frontowe. Nigdzie w środku nie było żadnych lamp,
mimo,
że na zewnątrz było tak ponuro, że ludzie powinni
potrzebować światła. W oddali słyszałam niskie,
mamroczące
głosy, brzmiało to jak odgłosy z TV.
Widziałam kilka osób,
dwoje czmychało w deszczu, w przeciwnych kierunkach i jeden siedział
na ganku
szemranego, biura prawniczego i czytał zmokniętą
gazetę pogwizdując. Radosny dźwięk nie pasował
do
otoczenia.
Byłam tak otumaniona beztroskim grajkiem, że
nie zdałam sobie sprawy, że ten opuszczony budynek stał
w
miejscu, gdzie powinna być ulica, której szukałam. Nie było
żadnych numerów na tym wyniszczonym
budynku, ale salon tatuażu
miał numer o dwa mniejszy. Zatrzymałam się i przez chwilę
siedziałam
bezczynnie. Planowałam wejść do tego śmietnika
tą czy inną drogą, ale jak to zrobić by gwiżdżący facet
mnie
nie zauważył? Mogłabym zaparkować na następnej ulicy i wejść
od tyłu... Ale może być więcej
świadków po tamtej stronie.
Może przez dachy? Czy było na to wystarczająco ciemno na takie
rzeczy?
- Hej, panienko – zawołał mnie gwiżdżący
facet.
Odsunęłam okno od strony pasażera, tak, by móc go
słyszeć.
Mężczyzna zostawił swoją gazetę, a teraz gdy
mogłam go lepiej zobaczyć, jego ubranie mnie zaskoczyło.
Pod
szmaciany prochowcem, był zbyt dobrze ubrany. Nie było bryzy, by
pomogła mi wyczuć zapach, ale
jego ciemna, czerwona koszula,
wyglądała na jedwabną. Zmierzwione, czarne włosy były poplątane
i
dzikie, ale jego cera była idealnie gładka a zęby białe i
proste. Kontrast.
- Może nie powinna pani tu parkować
samochodu – powiedział. - Może go tu nie być, gdy pani wróci.
-
Dzięki za ostrzeżenie. – powiedziałam.
Wyłączyłam silnik
i wysiadłam. Może mój gwiżdżący przyjaciel udzieli mi
odpowiedzi na kilka pytań i
obejdzie się bez włamywania.
Otworzyłam moją wielką, szarą parasolkę - nie żebym się
przejmowała
stanem długiej, kaszmirowej sukienki, którą
miałam na sobie. Tak po prostu zachowałaby się człowiek.
Mężczyzna
zmrużył oczy w deszczu i gdy zobaczył moją twarz, wytrzeszczył
oczy. Przełknął ślinę i
słyszałam jego przyśpieszone
bicie serca, gdy podeszłam.
- Szukam kogoś – zaczęłam.
-
Jestem kimś - zaoferował się z uśmiechem. - Co mogę dla Ciebie
zrobić, piękna?
- Jesteś J. Jenksem? – zapytałam.
-
Oh - powiedział, a wyraz jego twarzy zamienił się z oczekiwania w
zrozumienie. Wstał i zmierzył mnie
wzrokiem. - Dlaczego
szukasz J.?
- To moja sprawa. - Poza tym, nie miałam pojęcia.
- Ty jesteś J.?
- Nie.
Przez dłuższą chwilę,
mierzyliśmy się wzrokiem, z góry na dół prześwietlał mój
perłowoszary płaszcz. -
Nie wyglądasz jak powszechny
klient.
- Prawdopodobnie nie jestem zwyczajnym klientem-
zgodziłam się. - Ale muszę się zobaczyć z nim jak
najszybciej.
-
Nie wiem co mam zrobić - przyznał.
- Czemu nie powiesz jak
masz na imię?
Uśmiechnął się szeroko. - Max.
- Miło
Cię poznać, Max. Teraz, powiedz mi, co robisz dla zwykłych
klientów?
Jego szeroki uśmiech, zastąpiła niezadowolona
mina. - Powszechni klienci J’a nie wyglądają tak jak Ty.
Ludzie
Twojego pokoju nie korzystają z biur pod miastem. Kierujecie się
wprost do luksusowych biur w
drapaczach chmur.
Powtórzyłam
adres, który miałam, przygotowując listę pytań.
- Tak, to
to miejsce - odpowiedział, po czym zapytał podejrzliwie. - Dlaczego
tam nie pojechałaś?
- Ten adres dostałam z niezawodnego
źródła
- Gdybyś szukała czegoś dobrego, nie byłoby Cię
tutaj
Zacisnęłam usta. Nigdy nie byłam dobra w blefowaniu,
ale Alice nie pozostawiła mi zbyt wielu alternatyw.
- Może,
nie szukam niczego dobrego.
Twarz Maxa skruszała. - Słuchaj
paniusiu...
- Bella.
- Dobrze. Bella. Słuchaj, potrzebuję
tej pracy. J. bardzo dobrze mi płaci, za to tylko, że zwykle
siedzę
sobie tutaj cały dzień. Chcę Ci pomóc, naprawdę,
ale - mówię oczywiście hipotetycznie, zgoda? Czy
cokolwiek Ci
tam pasuje. Ale jeśli kogoś w to wciągnę, a ta osoba będzie
miała później przez to
problemy- wylecę z pracy. Rozumiemy
się?
Myślałam przez chwilę, przegryzając wargę. - Nigdy
nie widziałeś tu nikogo takiego jak ja? Nikogo
podobnego? Moja
siostra jest ode mnie dużo niższa i ma krótkie, czarne, wywinięte
włosy.
- J. zna Twoją siostrę?
- Tak mi się wydaję.
Max
zadumał się przez chwilę. Uśmiechnęłam się do niego a on
wyjąkał. - Powiem Ci co zrobię. Zadzwonię
do J.’a i opiszę
mu Ciebie. Niech on podejmie decyzję.
Co wiedział J. Jenks?
Czy mój opis, coś mu mówił? To mogło nie wystarczyć .
-
Nazywam się Cullen - powiedziałam Maxowi, zastanawiać się czy to
czasem, nie za dużo informacji.
Alice zaczęła mnie irytować.
Naprawdę musiałam wiedzieć tak niewiele? Nie mogą przekazać mi
jednego,
dwóch słów więcej...
- Cullen,
zapamiętałem.
Patrzyłam jak starannie wykręca numer. Cóż,
mogłabym zadzwonić do J. Jenks’a , jeśli to nie zadziała.
-
Hej J. Tu Max. Wiem, że nie powinienem dzwonić do Ciebie pod ten
numer, chyba, że jest to nagły
wypadek...
- A jest to
nagły wypadek? – w końcu usłyszałam głos po drugiej stronie.
-
Cóż, nie zupełnie. Jest tu dziewczyna, która chcę się z Tobą
zobaczyć...
To nie jest nagły wypadek. Czemu nie zastosowałeś
klasycznej procedury?
- Nie posłużyłem się normalną
procedurą, bo ona nie jest zwyczajna.
Jest z władzy?
-
Nie...
Nie możesz być tego pewien. Wygląda jak z jedna z
Kubarevów?
- Nie - daj mi powiedzieć dalej, dobrze? Mówi, że
znasz jej siostrę, czy coś w tym rodzaju.
Nie zwyczajna. Jak
ona wygląda?
Zmierzył mnie od stóp do głów. - Wygląda jak
cholerna supermodelka, oto jak wygląda.
Uśmiechnęłam się a
on puścił mi oczko, po czym kontynuował. - Fantastyczne ciało,
blada jak
prześcieradło, długie, prawie do pasa,
ciemnobrązowe włosy, potrzebuje porządnie się wyspać- coś
z
tego brzmi znajomo?
Nie. Jestem szczęśliwy, że
okazujesz słabość pięknym kobietom.
- Taa... jestem naiwny,
gdy chodzi o piękności, co w tym złego? Przepraszam, że
zawróciłem Ci głowę.
Zapominałem się.
- Nazwisko –
wyszeptałam.
- Oh tak, racja. Poczekaj – powiedział Max. -
Mówi, że nazywa się Bella Cullen. Pomogło?
Nastąpiła
głucha cisza, nagle głos po drugiej stronie zaczął krzyczeć,
używając słów, które rzadko słyszy
się poza stacją dla
ciężarówek. Wyraz twarzy Maxa zmienił się, z twarzy zniknął
uśmiech, a jego usta
pobladły.
- Bo nie zapytałeś! –
wykrzyknął spanikowany Max.
Nastąpiła kolejna pauza, kiedy
J. dochodził do siebie.
Piękna i blada? Zapytał, już
spokojniej J.
- Przed chwilą to powiedziałem, czyż
nie?
Piękna i blada? Co ten facet wiedział o wampirach? Czy
był jednym z nas? Nie byłam przygotowana na
taki rodzaj
konfrontacji. Zazgrzytałam zębami. W co ta Alice mnie wplątała?
Max
czekał chwilę, gdy inny głos, pokrzykując, znieważał go i
instruował, spojrzał na mnie ze wzrokiem
pełnym przerażenia.
- Ale spotykasz się z ludźmi z miasta tylko w czwartki... Ok, ok!
Już się robi. -
Rozłączył się.
- Chce się ze mną
widzieć? – zapytałam łagodnie.
Max groźnie się na mnie
spojrzał. - Powinnaś mi powiedzieć, że jesteś klientem
priorytetowym.
- Nie wiedziałam, że jestem.
- Myślałem,
że możesz być gliną - przyznał. Chodzi mi o to, nie wyglądasz
jak glina. Ale zachowujesz się
dziwnie, piękna.
Wzruszyłam
ramionami.
- Handel narkotykami? –zgadywał.
- Kto? Ja? –
zapytałam.
- Taa, Ty albo Twój chłopak czy cokolwiek.
-
Nie, wybacz. Nie jestem fanką narkotyków, tak samo mój mąż. Nic
z tych rzeczy.
Max przeklął. - Mężatka. Nie dajesz
odetchnąć.
Uśmiechnęłam się.
- Mafia?
- Nie.
-
Przemyt diamentów?
- Proszę Cię! Takimi sprawami się
zazwyczaj zajmujesz, Max? Może potrzebujesz nowej pracy.
Muszę
przyznać, że dobrze się bawiłam. Nie miałam kontaktu w ludźmi,
poza Sue i Charliem. Bawiły mnie
jego nieudolne starania. Byłam
też zadowolona z tego, z jaką łatwością przychodziło mi nie
zabijanie go.
- Musisz być zamieszana w coś dużego. I złego.
- zamyślił się.
- To nie do końca tak.
- Wszyscy tak
mówią. Ale komu innemu potrzebne są papiery? Albo, powinienem
powiedzieć kogo stać
by płacić za nie J’owi. To i tak nie
moja sprawa. – powiedział, po czym znów wymamrotał słowo
mężatka.
Dał mi zupełnie nowy adres ze szczegółowymi
instrukcjami, po czym patrzył jak odjeżdżam, oczami
pełnymi
podejrzeń i żalu.
W tym momencie byłam gotowa na prawie
wszystko – na rodzaj nowoczesnej kryjówki w stylu
czarnego
charakteru z Jamesa Bonda. Więc myślałam, że Max
podał mi zły adres, by poddać mnie testowi. Albo,
może
kryjówka była w podziemiu, poniżej znajomego deptaku naprzeciw
leśnego wzgórza w przyjemnym,
rodzinnym
sąsiedztwie.
Wyjechałam w wolne miejsce i spojrzałam na
wyrafinowany znak : JASON SCOTT - PEŁNOMOCNIK
PRAWNY.
Biuro
w środku było beżowe z selerowo zielonymi akcentami, niewinnie i
neutralnie.
Nie było czuć wampirzej woni, co pozwoliło mi się
zrelaksować. Nic prócz nieznanego ludzkiego zapachu.
Rybny
tank wisiał na ścianie a słodka i ładna blond recepcjonistka
siedziała za biurkiem.
- Witam – przywitała mnie. - W czym
mogę pomóc?
- Jestem tu by zobaczyć się z Panem Scottem.
-
Jest pani umówiona?
- Nie do końca.
Uśmiechnęła się
głupawo. - To może chwilę potrwać. Może pani usiądzie, kiedy
ja...
April! Domagający się, męski głos skrzeczał z
telefonu, na biurku. Oczekuję niedługo Pani Cullen.
Uśmiechnęłam
się i wskazałam na siebie.
Przyślij ją natychmiast.
Rozumiesz? Nie obchodzi mnie, że nie jest umówiona.
Oprócz
zniecierpliwienia, słyszałam coś jeszcze w jego głosie - stres,
nerwy.
- Właśnie przyjechała - powiedziała April, tak szybko
jak tylko umiała.
Co? Przyślij ją! Na co czekasz?
Już
się robi, Panie Scott!
-
Wstała na równe nogi, ręce jej się trzęsły, gdy pokazywała mi
drogę wzdłuż krótkiego korytarza,
zaproponowała mi kawę,
czy cokolwiek na co miałabym ochotę.
- Proszę - powiedziała
otwierając mi drzwi do głównego gabinetu, z biurkiem z ciężkiego
drewna i
waniliowymi ścianami.
- Zamknij za sobą drzwi -
zażądał tenorowy głos.
Przeglądałam się mężczyźnie za
biurkiem, kiedy April pośpiesznie się wycofała. Był niski i
łysiejący, z
wydatnym brzuchem, prawdopodobnie około
pięćdziesiątki. Miał na sobie czerwony, jedwabny krawat,
koszulę
w biało niebieskie paski, a jego marynarska marynarka wisiała na
krześle. Trząsł się, był
chorobliwie blady, pot spływał
mu po czole.
J. poprawił się i niepewnie wstał z krzesła.
Uniósł rękę zza biurka.
- Pani Cullen. Cóż za
zaszczyt.
Uścisnęłam mu dłoń szybko, skrzywił się
delikatnie przez dotyk mojej zimnej skóry, ale nie wydawał się
być
tym zaskoczony.
- Pan Jenks. Czy może woli pan - Scott?
Znów
się skrzywił. - Cokolwiek sobie życzysz, oczywiście.
-
Możesz będziesz mówił do mnie Bella, a ja do Ciebie J.?
-
Niczym starzy przyjaciele - zgodził się, wycierając chusteczką
pot z czoła. Wskazał mi krzesło, bym
mogła usiąść. -
Muszę spytać, czy w końcu spotykam uroczą żonę Pana
Jaspera?
Rozważałam to przez chwilę. Więc, ten człowiek
znał Jaspera, nie Alice. Znał i bał się go.
- Właściwie,
jego bratowa.
Zacisnął wagi, jakby chwytał te pojęcia, tak
kurczowo jak ja.
- Ufam, że Pan Jasper cieszy się dobrym
zdrowiem? – zapytał ostrożnie.
To wyjaśniało zmieszanie
J’a. Pokiwał głową i splótł palce. - Tak więc, powinnaś
przyjść od razu do
głównego gabinetu. Moi asystenci tutaj
posłaliby Cię od razu do mnie, nie ma sensu przechodzić przez
mało
gościnne kanały.
Przytaknęłam. Nie byłam pewna, dlaczego
Alice podała mi ten adres do getta.
- No ale, jesteś już
tutaj. W czym mogę Ci pomóc?
- Dokumenty - powiedziałam, tak
jakbym wiedziała, o czym mówię.
- Oczywiście - J. zgodził
się natychmiast. - Mówimy o aktach urodzenia, aktach zgonu, prawach
jazdy,
paszportach, kartach zdrowia…?
Wzięłam głęboki
oddech i uśmiechnęłam się. Byłam dłużna Maxowi.
I wtedy
mój uśmiech zniknął. Alice wysłała mnie tu nie bez powodu i
byłam pewna, że chodziło o ochronę
Renesmee. Jej ostatni
prezent dla mnie. Jedyna rzecz, jaką wiedziała, że będę
potrzebować. Jedyny
powód, dla którego Renesmee
potrzebowałaby podrobionych dokumentów, byłby gdyby musiała
uciekać.
A stałoby się tak, gdybyśmy przegrali.
Gdyby
miała uciekać ze mną i Edwardem, nie potrzebowałaby tych
dokumentów natychmiast. Byłam
pewna, że zdobycie przez
Edwarda dowodów osobistych, nie byłoby problemem. I byłam pewna,
że
umiałby uciekać i bez ich. Przebiegłby z nią tysiące
mil. Przepłynąłby ocean.
Gdybyśmy byli z nią, by ją
ratować.
Ta cała dyskrecja była po to, by nie dotarło to do
myśli Edwarda. Bo było wysokie prawdopodobieństwo,
że
wszystko to, co wie Edward, wie też Aro. Gdybyśmy przegrali, Aro
wyciągnąłby wszystkie informacje
jakich pragnął, zanim
zabiłby Edwarda.
Tak podejrzewałam. Nie możemy wygrać. Ale
możemy spróbować zabić Demetriego, zanim sami
zginiemy,
dając Renesmee szansę ucieczki.
Moje serce było jak otoczak w
klatce piersiowej - rozbity ciężar. Wszystkie moje nadzieje
wyblakły
niczym słońce za mgłą.
Kogo w to wciągnę?
Charliego? Był takim bezbronnym człowiekiem. I jak dostarczę mu
Renesmee? Nie
będzie go w pobliżu walki. I tak zostaje jedna
osoba. Tak naprawdę, nigdy nie było nikogo innego.
Przemyślałam
to wszystko tak szybko, że J. nawet nie zauważył mojej pauzy.
-
Dwa akty urodzenia, dwa paszporty, jedno prawo jazdy - powiedziałam
wyważonym głosem.
Jeśli zauważył zmianę w moim zachowaniu,
udawał, że nic takiego się nie stało.
- Nazwiska?
-
Jacob…Wolfe (Wolf - Wilk). I... Vanessa Wolfe. - Wydawało się, że
Nessie to w sam raz pseudonim
dla Vanessy. Jacob wkurzy się na
Wolfe’a.
Wypisał szybko na bloku papieru.- Drugie imiona?
-
Wpisz obojętnie co.
- Jak wolisz. Wiek?
- 27 dla mężczyzny
i 5 dla dziewczynki.
Jacob to pociągnie. Był bestią. A biorąc
pod uwagę przyrost Renesmee, lepiej, że mierzyłam wysoko.
Mógłby
być jej ojczymem...
- Potrzebuję zdjęć, jeśli chcesz bym
wykończył dokumenty- powiedział J., wtrącając się w moje
myśli.
- Pan Jasper, zwykle chciał wykańczać je sam.
Cóż,
to tłumaczyło, dlaczego J. nie wiedział jak wygląda Alice.
-
Poczekaj - powiedziałam.
To było szczęście. Miałam kilka
rodzinnych zdjęć w portfelu i jedno idealne - Jacob
trzymający
Renesmee na schodach - miało zaledwie miesiąc.
Alice dala mi je kilka dni przed... Oh, chyba szczęście,
nie
było w to jednak zamieszane. Alice wiedziała, że będę miła to
zdjęcie. Może nawet miała jaką mglistą
wizję, że będę
go potrzebowała, zanim jeszcze mi je dała.
- Proszę.
J.
przyglądał się zdjęciu przez chwilę. - Twoja córka, jest do
Ciebie bardzo podobna.
Sprężyłam się. - Jest bardziej
podobna do ojca.
- Nie jest nim ten mężczyzna. - Dotknął
twarzy Jacoba.
Zwężyłam oczy, nowe krople potu pojawiły się
na czole J’a.
- Nie. To jest bliski przyjaciel rodziny.
-
Wybacz mi - wymamrotał a jego długopis znów poszedł w ruch. - Na
kiedy potrzebujesz dokumenty?
- Mogę dostać je za tydzień?
-
To duży pośpiech. To będzie kosztowało podwójnie - ale wybacz
mi. Zapomniałem z kim rozmawiam.
Oczywiste było, że znał
Jaspera.
- Po prostu podaj sumę.
Nie zdecydował się
wypowiedzieć cenę na głos, ale byłam przekonana, że wiedział,
że gdy chodziło o
Jaspera, pieniądze nie grały. Nawet nie
biorąc pod rozwagę ilość kont bankowych na całym świecie,
które
Cullenowie mieli przypisane na różne nazwiska. Tych pieniędzy było
tyle, że można by za nie
utrzymać mały kraj przez dekadę.
Przypominało mi to setki haczyków na ryby, jakie Charlie miał
w
każdej szafce. Wątpię, czy ktokolwiek zauważy brak sumy,
jaką przygotowałam sobie na dzisiaj.
J. napisał cenę na
końcu kartki.
Pokiwałam spokojnie. Miałam nawet więcej przy
sobie. Otworzyłam swoją torbę i wyjęłam odpowiednią
sumę
pieniędzy- miałam wszystko w papierze, popakowane w pliki po pięć
tysięcy, więc wyjęcie ich zajęło
dużo czasu.
-
Proszę.
- Ah, Bello, nie musisz dawać mi całej sumy od razu.
Możesz dać mi drugą połową, po otrzymaniu
wszystkich
dokumentów.
Uśmiechnęłam się do zdenerwowanego mężczyzny.
- Ależ ufam Ci, J. Poza tym, dam Ci bonus - drugie
tyle, kiedy
otrzymam dokumenty.
- Nie ma takiej potrzeby, zapewniam Cię.
-
Nie martw się tym. - Nie mogłam ich wziąć ze sobą. - Więc
spotykamy się za tydzień w tym samym
miejscu, o tej samej
porze?
Zasmucił się. - Właściwie, wolę dokonywać
transakcji w miejscach nie związanych z moim
różnorodnymi
biznesami.
- Oczywiście. Na pewno nie robię
tego w sposób, jakiego oczekujesz.
- Przyzwyczaiłem się nie
mieć żadnych oczekiwań, gdy chodzi o rodzinę Cullenów.
Wykrzywił
usta, po czym doprowadził swoją twarz do porządku. - Może
spotkamy się o ósmej, dokładnie
za tydzień w The Pacifico?
Jest to nad Jeziorem Union, jedzenie jest wyśmienite.
-
Idealnie. - Nie, żebym towarzyszyła mu przy obiedzie.
Wstałam
i znów uścisnęłam mu dłoń. Tym razem się nie skrzywił. Ale
wydawało się, że czymś się martwi.
Przygryzł wargę.
-
Będziesz miał problemy z ostatecznym terminem? - zapytałam.
-
Co? - uniósł głowę, by odpowiedzieć na moje pytanie. -
Ostateczny termin? Oh, nie. Nie ma obaw. Na
pewno, będę miał
dokumenty na czas.
Miło byłoby mieć ze sobą Edwarda, wtedy
wiedziałabym, czym tak naprawdę martwi się J.
Westchnęłam.
Posiadanie sekretów przed Edwardem było wystarczająco złe ale
bycie z dala od niego -
to było już za wiele.
- W takim
razie do zobaczenia za tydzień.
Zadeklarowani
Zanim
zdążyłam wysiąść, usłyszałam muzykę. Edward nie grał od
nocy, w której wyjechała Alice.
Zatrzasnęłam drzwi od
samochodu, słuchając jednocześnie, jak piosenka zatacza teraz koło
i zmienia się
w moją kołysankę. Edward witał mnie w
domu.
Powoli wyciągnęłam Renesmee – śpiącą po całym tym
dniu – z wozu. Jacob został u Charliego – powiedział,
że
zamierza zabrać się do domu wraz z Sue. Zastanawiałam się, czy
wypełniając swój umysł błahostkami,
nie próbował wyrzucić
z niego wspomnienia wyrazu twarzy, jaki miałam, przechodząc przez
drzwi
Charliego.
Gdy tak szłam powoli w stronę domu
Cullenów, zauważyłam, że nadzieja i otucha, które zdawały
się
tworzyć niemal widzialną aurę wokół dużego, białego
budynku, należały do mnie, również tego ranka.
Poczułam się
dziwnie.
Słuchając, jak Edward gra dla mnie, znowu zachciało
mi się płakać. Jednak wzięłam się w garść. Nie
chciałam,
by był podejrzliwy. Gdybym mogła jakoś pomóc, nie zostawiłabym w
jego umyśle żadnych
wskazówek dla Aro.
Kiedy stanęłam
w drzwiach, Edward odwrócił głowę i uśmiechnął się, nie
zaprzestając gry.
– Witaj w domu – powiedział, jak gdyby
to był zwyczajny dzień. Jak gdyby nie było dwunastu
innych
wampirów w pomieszczeniu, zaangażowanych w różne
pościgi, i z tuzin więcej rozsianych gdzieś w
pobliżu. –
Dobrze się bawiłaś z Charliem?
– Tak. Przepraszam, że nie
było mnie tak długo. Wyszłam zrobić drobne zakupy świąteczne
dla
Renesmee. Wiem, na nic wielkiego się nie zanosi, ale... –
Wzruszyłam ramionami.
Kąciki ust Edwarda opadły. Przestał
grać, po czym rozsiadł się na ławce tak, aby całym swoim ciałem
był
zwrócony do mnie. Jedną ręką objął mnie w pasie i
przyciągnął do siebie. – Nie zastanawiałem się nad
tym.
Jeśli chcesz coś przygotować...
– Nie – przerwałam mu.
Wzdrygnęłam się w duchu na myśl o imitowaniu większego
entuzjazmu, niż było
to konieczne. – Po prostu nie chciałam
pozwolić temu przeminąć bez dawania jej czegokolwiek.
–
Mogę zobaczyć?
– Jeśli chcesz. To właściwie tylko
drobiazg.
Renesmee, całkowicie nieprzytomna, pochrapywała
delikatnie w mój kark. Zazdrościłam jej tego. Miło
byłoby
uciec od rzeczywistości, choćby na kilka godzin.
Ostrożnie
wyłowiłam z torebki nieduży, aksamitny woreczek, nie pozwalając
zajrzeć do niej Edwardowi,
by nie zobaczył, ile zostało mi
pieniędzy.
– Wpadło mi w oko, kiedy mijałam sklep z
antykami.
Wytrząsnęłam mały, złoty medalik na jego dłoń.
Był okrągły, ze smukłą gałęzią winorośli wycyzelowaną
wokół
zewnętrznej krawędzi koła. Edward rozerwał niewielki zaczep i
zajrzał do środka. Było tam
miejsce na miniaturowy obrazek i,
z drugiej strony, inskrypcja w języku francuskim.
– Czy
wiesz, co to znaczy? – spytał, ściszając głos.
–
Sprzedawca powiedział mi, że znaczy to coś w rodzaju „ponad
własne życie”. Miał rację?
– Tak, miał rację.
Przyjrzał
mi się badawczo swymi topazowymi oczami. Kiedy nasze spojrzenia
spotkały się na moment,
natychmiast zaczęłam udawać
rozkojarzoną przez telewizję.
– Mam nadzieję, że się jej
spodoba – wymamrotałam.
– Z pewnością – powiedział to
tak lekko i zwyczajnie, że nie sposób było mieć wątpliwości –
wiedział już,
że coś przed nim ukrywałam. Jednakże, nie
miałam też wątpliwości co do tego, czy znał
jakiekolwiek
szczegóły.
– Zabierzmy ją do domu –
zaproponował, wstając i obejmując mnie ramionami.
Zawahałam
się.
– Co? – zapytał.
– Chciałam trochę poćwiczyć
z Emmettem...
Po całym dniu zajmowania się sprawami związanymi
z życiem ludzkim, czułam się, jakbym została nieco w
tyle za
innymi.
Emmett – siedzący na sofie wraz z Rose i trzymający
pilota, rzecz jasna – spojrzał w górę i wyszczerzył
zęby
w oczekiwaniu.
– Cudownie. Las powinien stracić trochę na
wadze.
Edward obdarzył go, a w chwilę później i mnie,
niezadowoloną miną.
– Mamy jutro mnóstwo czasu na to –
stwierdził.
– Nie bądź śmieszny – jęknęłam. – Nie
ma już „mnóstwa czasu”. Takie pojęcie w ogóle nie istnieje.
Muszę
się wiele nauczyć i...
– Jutro – przerwał
mi.
Miał taki wyraz twarzy, że nawet Emmett nie zaoponował.
Z
zaskoczeniem przyjęłam fakt, że ciężko jest mi powrócić do
wcześniejszej rutyny, mimo wszystko,
wciąż dla mnie nowej.
Ale pozbawienie się nawet tej odrobiny nadziei, jaką żywiłam,
czyniło wszystko
niemożliwym.
Próbowałam skupić się
na pozytywach. Istniała spora szansa na to, że moja córka i Jacob
przetrwają
nadchodzące wydarzenia. Jeśli mają przed sobą
przyszłość, należy to uznać za swego rodzaju
zwycięstwo,
prawda? Nasza mała drużyna musi trzymać się razem, by ta dwójka
miała szansę na
ucieczkę. Tak, plan Alice miał sens tylko,
jeśli zamierzaliśmy wzniecić naprawdę dobrą walkę. Więc
i
tutaj – coś na kształt zwycięstwa, zważywszy na to, że
Volturi nie zostali tak poważnie sprowokowani w
ciągu
ostatniego tysiąclecia.
To nie będzie koniec świata. Jedynie
koniec Cullenów. Koniec Edwarda, koniec mnie.
Wolałam myśleć
o tym w ten sposób – ostatnia część, tak czy owak. Nie
przeżyłabym kolejnej rozłąki z
Edwardem; jeżeli on ma
opuścić ten świat, ja pójdę w jego ślady.
Zastanawiałam
się – bez większych rezultatów – czy tam, po drugiej stronie,
będzie coś na nas czekało.
Wiedziałam, że Edward nie bardzo
w to wierzy, w przeciwieństwie do Carlisle’a. Sama też nie
potrafiłam
sobie tego wyobrazić. Jednakże, nie potrafiłam
sobie wyobrazić Edwarda nieistniejącego w jakikolwiek
sposób
gdziekolwiek. Gdybyśmy mogli być razem w jakimkolwiek miejscu,
byłoby to nasze szczęśliwe
zakończenie.
Tak wyglądała
moja codzienna rutyna, z tą różnicą, że teraz dni były znacznie
cięższe niż wcześniej.
Poszliśmy – Edward, Renesmee,
Jacob i ja – odwiedzić Charliego w Boże Narodzenie. Przyszła tam
cała
paczka Jacoba, a także Sam, Emily i Sue. Dobrze było
mieć ich wszystkich u Charliego, z tymi dużymi,
ciepłymi
ciałami ściśniętymi wokół jego wybiórczo udekorowanej choinki
– widać było dokładnie, kiedy
poczuł znudzenie oraz
zrezygnowanie – i wypełniającymi pomieszczenie po brzegi. Zawsze
mogłeś liczyć,
że wilkołaki będą rozentuzjazmowane na
wieść o nadchodzącej walce, choćby nie wiem, jak bardzo
była
samobójcza. Siła ich podniecenia w jakiś sposób
zamaskowała mój zupełny brak ducha. Edward był, jak
zawsze,
lepszym aktorem niż ja.
Renesmee nosiła na szyi medalik, który
jej dałam o brzasku. W kieszeni jej kurtki był odtwarzacz MP3
od
Edwarda – drobiazg mogący pomieścić pięć tysięcy piosenek;
mój ukochany zdążył już zapełnić go
swoimi ulubionymi
utworami. Poza tym, na nadgarstku miała skręcaną, plecioną
quilecką wersję
pierścienia przyrzeczeń. Edward zacisnął
zęby na jej widok, ale mnie nie uraził ten podarunek.
Niedługo,
już niedługo będę zmuszona oddać swoją córkę Jacobowi na
przechowanie. Jak mogłabym czuć
się urażona jakimkolwiek
symbolem zobowiązania, na którym tak polegałam?
Edward
uratował całą uroczystość, dając Charliemu prezent. Sprawa
wyszła na jaw wczoraj –
pierwszeństwo nocnego wędkowania –
i Charlie spędził cały ranek na lekturze grubej
instrukcji
manualnej swojego nowego sonaru*.
Przyglądając
się jak wilkołaki jadły pomyślałam, że lunch Sue musiał być
wyjątkowo smaczny.
Zastanawiałam się, co też pomyślałby
sobie ktoś, kto mógłby nas teraz zobaczyć. Czy dobrze
*
Sonar – rodzaj echosondy, stosowany w rybołówstwie w celu
ułatwienia lokalizacji i szacunku wielkości ławic ryb (przyp.
tłum.)
odgrywaliśmy nasze role? Czy taka osoba uznałaby nas
za zwyczajną grupę przyjaciół cieszącą się
świętami?
Myślę,
że zarówno Edward, jak i Jacob poczuli ulgę – tak samo jak i ja
– kiedy nadszedł czas powrotu.
Dziwacznym wydawało mi się
marnowanie czasu na tworzenie pozorów bycia człowiekiem, kiedy w
kolejce
czekało tyle innych spraw do załatwienia. Z trudem
zebrałam myśli. To prawdopodobnie ostatni raz,
kiedy widziałam
Charliego. Może to właśnie była ta dobra strona całego zajścia,
której nie potrafiłam
dostrzec z powodu mojego
odrętwienia.
Mimo, że nie rozmawiałam z mamą od czasu
wesela, nie narzekałam na tę sytuację. Stopniowe oddalanie
się
od niej, rozpoczęte dwa lata temu, cieszyło mnie. Z jej kruchością
nie było dla niej miejsca w moim
świecie. Nie chciałam, by
brała w tym udział. Co innego Charlie – on był silniejszy.
Być
może miał nawet dość sił na pożegnanie się ze mną w tej
chwili, ale mnie ich zabrakło.
W samochodzie panowała cisza;
na zewnątrz deszcz unosił się w postaci niewyraźnej mgiełki na
krawędzi
cieczy i lodu. Renesmee siedziała mi na kolanach i
bawiła się swoim medalikiem, otwierając go i
zamykając na
przemian. Przyglądałam się jej, wyobrażając sobie, co
powiedziałabym teraz Jacobowi,
gdybym nie musiała pilnować
tych słów z dala od głowy Edwarda.
Gdy tylko znowu będzie
bezpiecznie, zanieś ją do Charliego. Opowiedz mu kiedyś całą tę
historię.
Powiedz mu, jak bardzo go kochałam i jak nie byłam
w stanie znieść rozłąki z nim, nawet wtedy, gdy
moje ludzkie
życie dobiegło końca. Powiedz, że był najlepszym ojcem. Przekaż
mu, by powiedział Renee,
że też bardzo ją kochałam – i że
mam nadzieję, iż będzie szczęśliwa...
Powinnam dać
Jacobowi dokumenty, nim będzie za późno. Kartkę dla Charliego i
list dla Renesmee. Coś,
co mogłaby przeczytać, kiedy mnie już
nie będzie i nie będę mogła jej powiedzieć, jak bardzo
ją
kocham.
Dom Cullenów wyglądał zwyczajnie, kiedy
przejeżdżaliśmy przez łąkę, ale mogłam dosłyszeć
delikatną
wrzawę dobiegającą z wnętrza budynku. Wiele
niskich głosów mamrotało i burczało na siebie nawzajem.
Brzmiało
to poważnie, niemal jak spór. Potrafiłam wyłowić głosy
Carlisle’a i Amuna spośród mówiących.
Zamiast wjechać do
garażu, Edward zaparkował naprzeciw wejścia. Nim wysiedliśmy z
samochodu,
wymienił ze mną jedno przezorne spojrzenie.
Jacob
zmienił pozycję; jego twarz przybrała poważny i ostrożny wyraz.
Zgadywałam, że był teraz w
swoim wodzowskim humorze.
Oczywiście, coś się stało, a on zamierzał zdobyć informacje,
które mógłby
później wykorzystać wraz z Samem.
–
Alistair odszedł – szepnął Edward, kiedy przyspieszyliśmy
kroku.
Gdy przekroczyliśmy próg, konfrontacja wręcz wisiała
w powietrzu. Ściany wyznaczały ring dla widzów.
Należał do
nich każdy wampir, który wcześniej do nas dołączył, za
wyjątkiem Alistaira i trzech innych
zaangażowanych w kłótnię.
Esme, Kebi i Tia stały najbliżej centrum, gdzie Amun właśnie
syczał na
Carlisle’a i Benjamina.
Edward zacisnął
szczęki, po czym ruszył prędko w stronę Esme, ciągnąc mnie za
sobą. Odruchowo
przycisnęłam Renesmee do piersi.
–
Jeśli chcesz odejść, Amun, nikt nie będzie cię zatrzymywał –
powiedział cicho Carlisle.
– Podbierasz mi moich towarzyszy,
Carlisle! – wrzasnął Amun, wyciągając jeden palec w
stronę
Benjamina. – To po to mnie tu wezwałeś? By ich
wykraść?
Carlisle westchnął, a Benjamin wywrócił oczami.
–
Tak, Carlisle sprowokował Volturi, zagrażając tym samym całej
swojej rodzinie, tylko po to, by zwabić
mnie tu na pewną
śmierć – powiedział sarkastycznie Benjamin. – Amun, bądź
rozważny. Zamierzam
zrobić jedyną właściwą rzecz w tej
sytuacji – nie dołączam do innych wampirów. Jak
powiedział
wcześniej Carlisle, ty możesz zrobić, co chcesz,
rzecz jasna.
– To nie skończy się dobrze – odburknął
Amun. – Alistair był jedyną rozsądną osobą w tym
towarzystwie.
Wszyscy powinniśmy uciekać.
– Zastanów
się, kogo nazywasz rozsądnym – mruknęła Tia, stając z boku.
–
Zostaniemy zmasakrowani!
– Nie dojdzie do bitwy – rzekł
Carlisle stanowczym głosem.
– To ty tak mówisz!
–
Gdyby jednak doszło, zawsze możesz zmienić strony, Amun. Jestem
pewien, że Volturi z chęcią
przyjmą twoją pomoc.
–
Może to właśnie jest wyjście z sytuacji – zadrwił
Amun.
Odpowiedź Carlisle’a była delikatna i szczera:
–
Nie wziąłbym ci tego za złe, Amun. Byliśmy przyjaciółmi przez
długi czas, ale nigdy nie odważyłbym się
poprosić cię, byś
za mnie zginął.
– Ale bierzesz mojego Benjamina ze sobą. –
I on wydawał się już być spokojniejszy.
Carlisle położył
mu dłoń na ramieniu, ale Amun ją strząsnął.
– Zostaję,
Carlisle, ale ta decyzja może się obrócić przeciwko tobie.
Dołączę do nich, jeśli będzie to
jedyna droga ratunku.
Jesteście głupcami, sądząc, że możecie pokonać Volturi –
zerknął na niego spode
łba.
Po chwili westchnął i
przeniósłszy wzrok na mnie oraz na Renesmee, dodał
zniecierpliwionym głosem:
– Poświadczę, że dziecko rośnie.
To czysta prawda. Wszyscy to zobaczą.
– To wszystko, o co cię
prosiliśmy.
Amun skrzywił się.
– Ale nie wszystko, co
otrzymujecie, jak się okazuje. – Odwrócił się do Benjamina. –
Dałem ci życie.
Marnujesz je.
Benjamin wyglądał zimniej
niż kiedykolwiek; taki stan rzeczy dziwnie kontrastował z jego
chłopięcymi
rysami twarzy.
– Jaka szkoda, że nie
mogłeś przy okazji zastąpić mojej woli własną. Może wtedy
byłbyś mną bardziej
usatysfakcjonowany.
Oczy Amuna
zwęziły się. Gwałtownym gestem przywołał do siebie Kebi i razem
wyszli sztywnym krokiem
przez frontowe drzwi.
– Nie
odejdzie – powiedział mi Edward cichym głosem – ale będzie
bardziej zdystansowany w stosunku
do nas. Nie blefował, kiedy
mówił o dołączeniu do Volturi.
– Dlaczego Alistair
odszedł? – wyszeptałam.
– Nikt nie jest idealny; nie
zostawił kartki z wyjaśnieniem. Wnioskując z jego mamrotaniny,
pomyślał, że
walka jest nieunikniona. Mimo swego
postępowania, zbyt dba o Carlisle’a, by stanąć po stronie
Volturi.
Najprawdopodobniej uznał, że ryzyko jest zbyt duże.
– Edward wzruszył ramionami.
Mimo, że była to rozmowa tylko
między nami, cała reszta, rzecz jasna, również ją usłyszała.
Eleazar
odpowiedział Edwardowi, jakby ten zwracał się do
wszystkich zgromadzonych:
– Biorąc pod uwagę ten jego
bełkot, to było coś więcej. Nie mówiliśmy zbyt dużo o Volturi,
jednak
Alistair obawiał się, że niezależnie od tego, jak
stanowczy będzie dowód twojej niewinności, oni i tak
nas nie
posłuchają. Sądził, że znajdą wówczas inną wymówkę, by
osiągnąć swój cel.
Wampiry wymieniły między sobą
niespokojne spojrzenia. Pomysł, że Volturi mieliby złamać swoje
własne
święte prawo dla zysku, nie był wśród nich zbyt
popularny. Tylko Rumuni zachowali spokój, ukazując
zarazem te
ich małe, ironiczne półuśmieszki. Powszechna opinia o Volturi
zdawała się ich bawić.
Wokół rozgorzały rozmowy prowadzone
półgłosem, ale ja skupiłam się na Rumunach. Powodem tego
mogły
być spojrzenia, jakie jasnowłosy Vladimir posyłał w
moją stronę.
– Mam nadzieję, że Alistair się nie mylił –
szepnął Stefan do Vladimira. – Nieważne, z jakim rezultatem,
ale
te słowa się rozprzestrzenią. Wreszcie nasz świat zobaczy, czym
stali się Volturi. Nigdy nie upadną,
jeśli wszyscy wciąż
będą uparcie wierzyć w te bzdury o chronieniu nas.
– My
przynajmniej mówiliśmy otwarcie, kim jesteśmy – odparł
Vladimir.
Stefan skinął głową.
– Nigdy nie
ubieraliśmy białych rękawiczek i nie nazywaliśmy się świętymi.
–
Myślę, że nadszedł czas na walkę – powiedział Vladimir. –
Czy wyobrażasz sobie, byśmy kiedykolwiek
jeszcze mieli tyle
sił, by stanąć do boju? Że trafi się lepsza okazja?
– Nic
nie jest niemożliwe. Może kiedy...
– Czekaliśmy piętnaście
tysięcy lat, Stefan. A przez ten czas oni tylko urośli w siłę. –
Vladimir umilkł i
znów skierował wzrok na mnie. Nie wyglądał
na zdziwionego tym, że odwzajemniam jego spojrzenie. –
Jeśli
Volturi teraz wygrają, wyjdą z tego silniejsi niż kiedykolwiek.
Każde zwycięstwo dodaje im sił.
Pomyśl tylko, ile może im
dać ta jedna nowonarodzona – skinął podbródkiem w moją stronę
– a ona
zaledwie uczy się panować nad swoim darem. I ten
tutaj... – Vladimir kiwnął na Benjamina, który
natychmiast
zesztywniał. Teraz niemal wszyscy poszli w moje ślady i
podsłuchiwali tę dwójkę. – Z ich
czarodziejskimi
bliźniętami, iluzje lub płomienie nie będą nam potrzebne. –
Jego oczy przesunęły się
najpierw na Zafrinę, a później na
Kate.
Stefan zerknął na Edwarda.
– Czytanie w myślach
też nie jest niezbędne. Ale rozumiem cię. W rzeczy samej, zyskają
wiele, jeśli
wygrają.
– Więcej, niż byśmy chcieli,
zgodzisz się ze mną?
Stefan przytaknął.
– Myślę, że
muszę. A to oznacza...
– ...że musimy się im sprzeciwić,
póki jeszcze jest jakaś nadzieja.
– Jeśli jesteśmy w
stanie ich chociaż zranić albo może nawet i zdemaskować...
–
...wtedy, być może, ktoś kiedyś dokończy to, co zaczęliśmy.
–
I nasza długa vendetta dobiegnie końca. Nareszcie.
Przymknęli
na chwilę oczy, po czym wyszeptali zgodnie:
– To wydaje się
być jedyna droga.
– Więc walczymy – powiedział
Stefan.
Mimo, że potrafiłam dostrzec ich rozdarcie – chęć
chronienia siebie samych walczyła w nich z chęcią
rewanżu –
uśmiech, jaki wymienili, pełen był radosnego oczekiwania.
–
Walczymy – zgodził się Vladimir.
Wydawało mi się, że to
dobrze; byłam przekonana – jak Alistair – że bitwa jest
nieunikniona. W takim
wypadku dwa dodatkowe wampiry po naszej
stronie mogły jedynie pomóc. Jednak decyzja Rumunów
wciąż
przyprawiała mnie o dreszcze.
– My również będziemy
walczyć – stwierdziła Tia, bardziej uroczyście niż
kiedykolwiek. – Wierzymy, że
Volturi nadużyją swej władzy.
Nie chcemy do nich należeć. – Przesunęła wzrokiem po
swoich
towarzyszach.
Benjamin wyszczerzył zęby i
posławszy Rumunom figlarne spojrzenie, powiedział:
–
Najwyraźniej jestem tu gorącym towarem. Wygląda na to, że muszę
walczyć w imię wolności.
– Nie pierwszy raz zamierzam
walczyć, by utrzymać się z dala od panowania króla – rzekł
Garrett
dokuczliwym tonem. Podszedł i poklepał Benjamina po
plecach. – Oto nasze wybawienie z opresji.
– Jesteśmy z
Carlislem – powiedziała Tanya. – I walczymy z nim.
Oświadczenie
Rumunów najwidoczniej sprawiło, że inni również poczuli potrzebę
zdeklarowania się.
– Nie podjęliśmy jeszcze decyzji –
oznajmił Peter. Obrócił się, by spojrzeć na swą niewielką
kompanię;
Charlotte skrzywiła się, wyraźnie niezadowolona.
Wyglądało na to, że ona podjęła już swoją.
Zastanawiałam
się, co zamierza zrobić.
– My tak samo – zakomunikował
Randall.
– Ja również – dodała Mary.
– Sfora
będzie walczyć wraz z Cullenami – odezwał się nagle Jacob. –
Nie boimy się wampirów – dodał z
głupawym uśmieszkiem.
–
Dzieci – wymamrotał Peter.
– Dzieciaki – poprawił go
Randall.
Jacob zaśmiał się drwiąco.
– Cóż, ja także
w to wchodzę – stwierdziła Maggie, wzruszając ramionami zza
trzymającej ją w ryzach
dłoni Siobhan. – Wiem, że prawda
jest po stronie Carlisle’a. Nie mogę tego zignorować.
Siobhan
wpatrzyła się w najmłodszą członkinię swojej grupy zmartwionymi
oczami.
– Carlisle – powiedziała, jak gdyby byli tu sami,
ignorując zaskakująco formalny charakter
zgromadzenia, ten
niespodziewany wybuch deklaracji. – Nie chcę, by doszło do
walki.
– Ja również, Siobhan. Wiesz, że to ostatnia rzecz,
jakiej pragnę. – Pozwolił sobie na niewielki
półuśmiech.
– Może powinnaś skoncentrować się na utrzymywaniu pokoju.
–
Wiesz, że to nie pomoże – odparła.
Pamiętałam rozmowę
Rose i Carlisle’a dotyczącą irlandzkiej przywódczyni. Otóż
Carlisle wierzył, że
Siobhan miała pewien subtelny, lecz
potężny dar, który umożliwiał podporządkowywanie spraw jej woli
–
a teraz ona sama nie dawała temu wiary.
– Ale nie
zaszkodzi – powiedział Carlisle.
Siobhan wywróciła
oczami.
– Czy powinnam wyobrazić sobie rezultat, jakiego
pragnę? – spytała z sarkazmem.
– Jeśli nie masz nic
przeciwko. – Carlisle niemal się uśmiechał.
– W takim
razie nie ma potrzeby podejmowania decyzji przez członków mojej
rodziny, czyż nie? –
odparowała. – Nie, póki walka nie
jest możliwa. – Położyła dłonie na ramionach Maggie,
przyciągając ją do
siebie. Jej towarzysz, Liam, stał cicho i
obojętnie.
Mimo, że niemal wszyscy w pomieszczeniu wyglądali
na zakłopotanych tą wyraźnie niepoważną wymianą
zdań,
nikt nie próbował się wytłumaczyć.
Nadszedł koniec
dramatycznych przemów tej nocy. Grupa zaczęła się powoli
rozchodzić, niektórzy na
polowanie, inni zabijać czas przy
sprzęcie Carlisle’a: jego książkach, telewizorach oraz
komputerach.
Edward, Renesmee i ja poszliśmy polować. Jacob
przyłączył się do nas.
– Głupie pijawki – mruknął do
siebie, kiedy wyszliśmy na zewnątrz. – Myślą, że są tacy
wspaniali –
prychnął.
– Więc będą zaszokowani,
kiedy dzieciaki uratują ich wspaniałe życia, nieprawdaż? –
powiedział Edward.
Jake uśmiechnął się i szturchnął go w
ramię.
– O, tak, będą.
To nie było nasze ostatnie
polowanie. Wszyscy zamierzaliśmy zapolować ponownie tuż przed
wizytą
Volturi. Jako, że jej termin nie był dokładnie
określony, planowaliśmy spędzić kilka nocy na
polanie
baseballowej, którą widziała Alice, tak na wszelki
wypadek. Wiedzieliśmy tylko, że przybędą w dniu,
kiedy śnieg
spadnie na dobre. Nie chcieliśmy pozwolić im zanadto zbliżyć się
do miasta – Demetri z całą
pewnością doprowadziłby ich do
nas, gdziekolwiek byśmy nie byli. Zastanawiałam się, kogo będzie
tropił,
i zgadywałam, że padnie na Edwarda, ponieważ nie
mógł tropić mnie.
Podczas polowania jedyną rzeczą, na
której potrafiłam się tak naprawdę skupić, był Demetri.
Nie
zwracałam zbytniej uwagi ani na moją zdobycz, ani na
unoszące się kryształki śniegu, które w końcu się
pojawiły,
ale topniały, nim dotknęły kamiennego gruntu. Czy Demetri zda
sobie sprawę z tego, że nie jest
w stanie mnie tropić? Jak
zachowa się w tej sytuacji? Co zrobi wówczas Aro? A może to Edward
się
mylił? Istniało kilka wyjątków, jeśli chodzi o dary,
którym potrafiłam stawić opór, istniały sposoby, by
obejść
moją tarczę. Wszystko poza moim umysłem było podatne na działanie
ich darów – podatne na dar
Jaspera, Alice i Benjamina. Może
również to, co potrafił Demetri, działało na trochę innych
zasadach.
A później przyszło mi do głowy coś, co mnie
zmroziło. Na wpół pozbawiony krwi łoś wypadł mi z rąk
prosto
na kamienne podłoże. Zaledwie kilka cali dalej kryształki lodu
wyparowały z cichym
skwierczeniem. Wbiłam bezmyślny wzrok we
własne dłonie.
Edward dostrzegł moją reakcję i pospieszył
ku mnie, zostawiając swojego łosia całkowicie pozbawionego
już
krwi.
– Coś nie tak? – zapytał niskim głosem, ogarniając
wzrokiem las wokół nas w poszukiwaniu czegoś, co
mogłoby
spowodować takie a nie inne zachowanie.
– Renesmee –
wykrztusiłam.
– Jest za tamtymi drzewami – uspokoił mnie.
– Słyszę stąd jej myśli, zarówno jej, jak i Jacoba.
Wszystko
z nią w porządku.
– Nie o to mi chodziło – powiedziałam.
– Myślałam o mojej tarczy. Wiem, wszyscy mają nadzieję, że
będę
w stanie osłonić nią Zafrinę i Benjamina, nawet,
jeśli potrafię ją utrzymać tylko przez kilka sekund. Co,
jeśli
się mylą? Co, jeśli to, że mi zaufacie, stanie się przyczyną
naszej klęski?
Mój głos niebezpiecznie zbliżał się do
histerii, mimo że miałam teraz dość sił, by nad nim zapanować.
Nie
chciałam przestraszyć Renesmee.
– Skąd ci to
przyszło do głowy, Bella? Oczywiście, to wspaniale, że możesz
się bronić, ale nie znaczy to,
że jesteś odpowiedzialna za
ratowanie kogokolwiek. Nie zamartwiaj się niepotrzebnie.
–
Ale co, jeśli nie będę w stanie ochronić nikogo? – wyszeptałam
z trudem. – To, co potrafię robić, jest
niedoskonałe,
kapryśne! Bez ładu i składu. Może to wcale nie powstrzyma
Aleca.
– Cii... – uciszył mnie. – Nie panikuj. I nie
przejmuj się nim. To, co on robi, nie różni się wcale od tego,
co
potrafi Jane albo Zafrina. To tylko iluzja – nie ma prawa
wstępu do twojego umysłu.
– Ale Renesmee ma! – wysyczałam
gorączkowo przez zęby. – To wydaje mi się takie naturalne, że
nigdy
wcześniej nawet o tym nie myślałam. Zawsze było jej
częścią. Ale wkłada swoje myśli do mojej głowy jak
do
każdej innej. Moja tarcza ma dziury, Edward!
Spojrzałam na
niego z desperacją w oczach, czekając, aż potwierdzi tę
rewelację. Jego usta były teraz
zaokrąglone, jak gdyby
zastanawiał się, co powiedzieć, jednak wyraz twarzy miał
całkowicie rozluźniony.
– Myślałeś o tym już wcześniej,
prawda? – zapytałam z pretensją. Czułam się jak idiotka, która
przez
tyle miesięcy nie zwróciła uwagi na coś tak
oczywistego.
Kiwnął głową i pozwolił sobie na niewielki
uśmiech, unosząc jeden kącik ust.
– Kiedy dotknęła cię
po raz pierwszy.
Westchnęłam nad własną głupotą, ale
udzielił mi się jego spokój.
– I nie zaniepokoiło cię to?
Nie widzisz w tym żadnego problemu?
– Mam dwie teorie, jedną
bardziej prawdopodobną od drugiej.
– Powiedz najpierw tę
mniej prawdopodobną.
– Cóż, jest twoją córką –
zauważył. – Genetyczna połowa ciebie. Przywykłem droczyć się
z tobą, jakoby
twój umysł działał na innej częstotliwości
niż reszty z nas. Może tak jest i z jej umysłem.
To nie miało
dla mnie sensu.
– Ale ty słyszysz jej myśli. Wszyscy słyszą
jej myśli. I co, jeśli Alec działa na innej częstotliwości?
Co,
jeśli...
Położył mi palec na ustach.
–
Przemyślałem to. Dlatego sądzę, że następna teoria jest
bardziej prawdopodobna.
Zagryzłam zęby w oczekiwaniu.
–
Pamiętasz, co powiedział Carlisle? Zaraz po tym, jak pokazała ci
to pierwsze wspomnienie?
Oczywiście, że pamiętałam.
–
Powiedział: „interesujący dar. Jest tak, jakby robiła dokładnie
odwrotność tego, co ty potrafisz.”
– Tak. I ja też tak
sądzę. Może odziedziczywszy twój dar, odwróciła
go.
Przemyślałam to.
– Trzymasz wszystkich na
dystans... – zaczął.
– ...a nikt nie potrafi utrzymać jej
na dystans? – dokończyłam niepewnie.
– To moja teoria –
powiedział – i jeśli ona potrafi dostać się do twojej głowy,
wątpię, czy istnieje na
świecie tarcza, która dałaby radę
ją powstrzymać. To pomoże. Z tego, co widzieliśmy do tej pory,
nikt
nie jest w stanie zwątpić w szczerość jej myśli, kiedy
już raz pozwolił jej je ukazać. I sądzę, że nikt,
kto
znajdzie się dostatecznie blisko, nie zaradzi temu. Jeśli tylko Aro
pozwoli jej wytłumaczyć...
Wzdrygnęłam się na myśl, że
Renesmee miałaby się zbliżyć do łapczywych, mętnych oczu Aro.
–
Cóż – stwierdził, głaszcząc moje napięte ramiona –
ostatecznie, nie ma nic, co mogłoby powstrzymać go
od
zobaczenia prawdy.
– Ale czy prawda wystarczy, by go
powstrzymać? – wymamrotałam.
Na to Edward nie miał
odpowiedzi.
Ostateczny termin
-
Wymknąć się? – zapytał Edward niedbałym tonem. Z wyrazu jego
twarzy dało się wyczytać coś na
kształt wymuszonego
spokoju. Przytulił trochę mocniej Renesmee.
- Tak, zostało mi
jeszcze kilka spraw… - odpowiedziałam swobodnie.
Uśmiechnął
się moim ulubionym uśmiechem.
- Tylko wróć do mnie szybko.
-
Jak zawsze.
Znów wzięłam jego Volvo zastanawiając się, czy
sprawdził licznik po mojej ostatniej wyprawie. Jak wiele
się
domyślał? Że miałam jakiś sekret – bezwzględnie. Czy
wydedukował powód, dla którego mu nie
ufałam? Czy domyślał
się, że wkrótce Aro dowie się wszystkiego, co on wie? Pomyślałam,
że Edward mógł
dojść do takiego wniosku, co tłumaczyłoby,
dlaczego nie żądał ode mnie wyjaśnień. Pewnie starał się
zbyt
dużo nad tym nie rozmyślać, próbując nie zaprzątać
sobie głowy moim zachowaniem. Czy skojarzył to z
moim dziwnym
zagraniem, kiedy ranek po wyjeździe Alice spaliłam książkę? Nie
wiedziałam, czy udało
mu się wyciągnąć tak daleko idące
wnioski.
Zanosiło się na ponure popołudnie, było tak ciemno,
jakby już zmierzchało. Przedzierałam się przez mrok
obserwując
ciężkie chmury. Czy dzisiejszej nocy spadnie śnieg? Wystarczająco,
by okryć ziemię i
stworzyć obraz z wizji Alice? Edward
szacował, że mamy jeszcze dwa dni. Potem udamy się na
polanę,
zwabiając Volturi do wybranego przez nas
miejsca.
Kiedy brnęłam przez ciemniejący las, rozmyślałam
nad moją ostatnią wizytą w Seattle. Zdawało mi się,
że
odgadłam powód, dla którego Alice wysłała mnie do tego
rozlatującego się budynku, gdzie J. Jenks
kierował tych
bardziej podejrzanych klientów. Czy jeśli poszłabym do jednego z
jego innych, bardziej
legalnych biur wiedziałabym, o co pytać?
Czy jeśli poznałabym go jako Jasona Jenksa lub Jasona
Scotta,
legalnego adwokata, odkryłabym J. Jenksa, fałszerza
dokumentów? Musiałam pójść drogą, która nie
pozostawiała
złudzeń, że moim celem nie było nic dobrego. To była dla mnie
wskazówka.
Panował zupełny mrok, kiedy wjeżdżałam na
parking przed restauracją kilka minut przed czasem,
ignorując
gorliwych pracowników obsługi czekających przy wejściu, by
zaparkować mój samochód.
Nałożyłam soczewki i poszłam
zaczekać na J'a. Jenksa w restauracji. Spieszyłam się, by mieć za
sobą
ten przykry obowiązek i wrócić do rodziny, jednak J.
był ostrożny – nie chciał, by ktoś odkrył jego
mniej
szlachetne interesy. Miałam przeczucie, że obsługa na
ciemnym parkingu uraziłaby jego uczucia.
Podałam nazwisko
Jenks przy pulpicie, a służalczo wyglądający kierownik
restauracji poprowadził mnie
schodami do góry, do małego,
prywatnego pokoju z ogniem strzelającym w kamiennym kominku.
Wziął
sięgający łydek płaszcz koloru kości słoniowej,
który włożyłam by ukryć fakt, że miałam na sobie coś, co
było
wyobrażeniem Alice o stosownym stroju i westchnął cicho na widok
mojej jasnoszarej, satynowej
sukni wieczorowej. Nic nie poradzę,
że miło połechtał moją próżność; ciągle nie przywykłam do
bycia
piękną dla kogoś oprócz Edwarda. Kierownik wyjąkał
chaotycznie sformułowane komplementy i niepewnie
wycofał się
z pokoju.
Stanęłam przy kominku, trzymając palce nad
płomieniami by odrobinę je ogrzać przed nieuniknionym
uściskiem
dłoni. Nie, żeby J. nie był świadomy, że coś jest nie tak z
Cullenami, ale i tak dobrze było to
zrobić.
Przez ułamek
sekundy zastanawiałam się, jakby to było włożyć dłoń w
płomienie. Co będę czuła płonąc…
Pojawienie się J'a.
rozproszyło moje chore myśli. Kierownik wziął także jego płaszcz
i przekonałam się,
że nie byłam jedyną osobą, która
wystroiła się na to spotkanie.
- Przepraszam za spóźnienie –
powiedział J., jak tylko zostaliśmy sami.
- Nie, jest pan
dokładnie na czas.
Ujęłam jego dłoń i kiedy nią
potrząsnęłam, mogłam wyczuć, że jego palce wciąż były dość
zauważalnie
cieplejsze niż moje. Nie sprawiał wrażenia,
jakby mu to przeszkadzało.
- Wygląda pani olśniewająco,
jeśli mogę być tak śmiały, pani Cullen.
- Dziękuję J.
Proszę, nazywaj mnie Bella.
- Muszę powiedzieć, że praca z
tobą jest innym doświadczeniem niż z panem Jasperem. Dużo
mniej...
niepokojącym. – Uśmiechnął się niepewnie.
-
Naprawdę? Zawsze uważałam, że Jasper ma bardzo łagodną
osobowość.
Jego brwi się złączyły.
- Tak pani uważa?
– wymamrotał uprzejmie, wciąż jednak się z tym nie zgadzając.
Dziwne. Co Jasper
zrobił temu człowiekowi?
- Długo znasz
Jaspera?
Westchnął, wyglądając nieswojo.
- Pracuję z
panem Jasperem od ponad dwudziestu lat, a mój stary partner znał go
wcześniej przez
pięćdziesiąt... Nie zmienił się. – J.
wzdrygnął się delikatnie.
- No, pod tym względem Jasper jest
trochę zabawny.
J. potrząsnął głową, jakby mógł w ten
sposób wypędzić z niej niepokojące myśli.
- Nie usiądziesz,
Bello?
- Właściwie to trochę się spieszę. Przede mną długa
droga do domu. – Kiedy mówiłam, wyjęłam z torebki
grubą,
białą kopertę z premią i podałam mu.
- Ach – w jego
głosie dało się wyczuć cichą nutkę rozczarowania. Włożył
kopertę do wewnętrznej
kieszeni marynarki, nie zawracając
sobie głowy sprawdzeniem sumy. – Miałem nadzieję,
że
porozmawiamy chociaż przez chwilę.
- O czym? –
spytałam z ciekawością.
- Więc, pozwól, że najpierw dam ci
twoje rzeczy. Chcę mieć pewność, że jesteś zadowolona.
Obrócił
się, położył walizkę na biurku i popchnął zasuwki. Wyjął
brązowawą kopertę o standardowych
rozmiarach.
Chociaż
nie miałam pojęcia, czego powinnam szukać, otworzyłam kopertę i
omiotłam zawartość
pobieżnym spojrzeniem. J. przerobił
zdjęcie Jacoba i zmienił ubarwienie tak, że na pierwszy rzut
oka
nie było widać, że na paszporcie i prawie jazdy znajduje
się ta sama fotografia. Oba wyglądały dla mnie
zupełnie
bezpiecznie, ale to nie znaczyło zbyt wiele. Na ułamek sekundy
zerknęłam na zdjęcie w
paszporcie Vanessy Wolfe, a potem
szybko odwróciłam wzrok. Gula urosła w moim gardle.
-
Dziękuję – powiedziałam mu.
Nieznacznie zmrużył oczy i
poczułam, że jest trochę rozczarowany moją niezbyt dogłębną
oceną.
- Mogę cię zapewnić, że jest doskonały w każdym
calu. Przejdzie najdokładniejsze eksperckie kontrole.
- Jestem
pewna, że tak. Naprawdę doceniam, co pan dla mnie zrobił, J.
-
Cała przyjemność po mojej stronie, Bello. W przyszłości nie
wahaj się przyjść do mnie ze wszystkim,
czego będzie
potrzebowała rodzina Cullenów. – Tak naprawdę nawet o tym nie
wspomniał, ale brzmiało to
jak zaproszenie, bym zajęła
miejsce Jaspera we wspólnej współpracy.
- Czy jest coś, o
czym chciałby pan ze mną porozmawiać?
- Yyy, tak. Jest to
trochę delikatna sprawa... - Wskazał na kamienny kominek z
pytającym wyrazem
twarzy. Usiadłam na brzegu kamienia, on
zajął miejsce obok. Jego czoło znów zalśniło potem, więc
wyjął
niebieską jedwabną chusteczkę i zaczął je
osuszać.
- Jest pani siostrą żony pana Jaspera? Czy poślubiła
pani jego brata? – zapytał.
- Poślubiłam jego brata –
wyjaśniłam, zastanawiając się, do czego zmierza.
- Musisz
więc być małżonką pana Edwarda?
- Tak.
Uśmiechnął
się przepraszająco.
- Widzisz, oglądałem wszystkie imiona
wiele razy. Spóźnione gratulacje. Miło, że panu Edwardowi
udało
się w końcu znaleźć tak uroczą partnerkę.
-
Bardzo dziękuję.
Przerwał by wytrzeć pot.
- Musisz
wiedzieć, że w przeciągu tak wielu lat zacząłem darzyć pana
Jaspera i całą rodzinę niemałym
szacunkiem.
Ostrożnie
kiwnęłam głową.
Wziął głęboki oddech i wypuścił
powietrze bez słów.
- J., po prostu powiedz, co musisz.
Wziął
kolejny głęboki wdech i zaczął mamrotać szybko, mieszając słowa
ze sobą.
- Jeśli byś tylko mogła zapewnić mnie, że nie
próbujesz porwać dziewczynki od ojca, lepiej bym dzisiaj
spał.
-
Och – powiedziałam oszołomiona. Chwilę zabrało mi zrozumienie
fałszywej teorii, jaką wysnuł. – O nie,
to nie jest nic
takiego. – Uśmiechnęłam się słabo, próbując go przekonać. –
Po prostu przygotowuję dla
niej bezpieczne miejsce, w razie,
gdyby coś stało się mnie i mojemu mężowi.
Zmrużył oczy.
-
Oczekujesz, że coś się wydarzy? – Zaczerwienił się, potem
przeprosił. – Nie, to nie jest moja sprawa,.
Obserwowałam
czerwony rumieniec, który rozciągał się pod cienką powierzchnią
jego skóry i byłam
wdzięczna – jak zawsze zresztą – że
nie jestem przeciętnym nowonarodzonym. J. wyglądał na
miłego
człowieka, pomijając przestępczą działalność,
więc szkoda by było go zabić.
- Nigdy nie wiadomo. –
westchnęłam.
Zmarszczył brwi.
- Mogę więc życzyć ci
wszystkiego dobrego. I nie denerwuj się na mnie, moja droga, ale…
Jeśli pan
Jasper przyjdzie i spyta, jakie imiona umieściłem
na tych dokumentach…
- Oczywiście powinieneś mu bezzwłocznie
powiedzieć. Nie pragnę niczego więcej, niż żeby pan Jasper
był
w pełni poinformowany o całej transakcji. – Moja zupełna
szczerość zdawała się łagodzić odrobinę
jego napięcie.
-
Bardzo dobrze – powiedział – I nie nakłonię cię, być została
na obiedzie?
- Przykro mi. Mam mało czasu, J.
- Więc,
ponownie, najlepsze życzenia zdrowia i szczęścia. Obojętnie, co
potrzebowałaby rodzina
Cullenów – nie wahaj się prosić
mnie, Bello.
- Dziękuję, J.
Opuściłam pokój z moim
towarem, zerkając za siebie, by zobaczyć, że J. wpatruje się we
mnie z
mieszaniną troski i żalu na twarzy.
Podróż
powrotna zabrała mi mniej czasu. Noc była czarna, więc wyłączyłam
przednie światła i wcisnęłam
gaz do dechy. Kiedy dotarłam
do domu brakowało większości samochodów, włączając w to
Porsche Alice
i moje Ferrari. Tradycyjne wampiry oddalały się
najbardziej jak mogły, by zaspokoić swoje pragnienie.
Próbowałam
nie myśleć o ich nocnych łowach, wzdragając się na wyobrażenie
ich ofiar.
Tylko Garrett i Kate byli w dużym pokoju,
sprzeczając się figlarnie o odżywczą wartość zwierzęcej
krwi.
Wywnioskowałam, że Garrett wypróbował polowanie wegetariańskim
sposobem i sprawiło mu to
trochę trudności.
Edward
musiał zabrać Renesmee do domu, by położyć ją spać. Jacob bez
wątpienia był w lesie niedaleko
chatki. Reszta mojej rodziny
musiała także udać się na polowanie. Możliwe, że wyszli z
Denali.
Co właściwie pozostawiło dom mnie, i bez wahania to
wykorzystałam.
Mogłam wyczuć, że od długiego czasu nikt nie
wchodził do pokoju Alice i Jaspera, możliwe, że byłam
pierwszą
osobą, która to zrobiła od owego wieczoru kiedy nas opuścili.
Kopałam cicho w ich ogromnej
szafie, aż znalazłam to, czego
szukałam. Musiało należeć do Alice; był to mały plecak z
czarnej skóry, z
rodzaju tych, które używa się jako torebki,
wystarczająco mały, by nawet Renesmee mogła go nosić
nie
wyglądając głupio. Potem buchnęłam im odrobinę
gotówki, biorąc mniej więcej podwójny roczny dochód
przeciętnej
amerykańskiej rodziny. Domyślałam się, że moja kradzież będzie
trudniejsza do zauważenia
tu, niż gdziekolwiek indziej w domu,
od kiedy ten pokój wprawiał każdego w przygnębienie. Koperta
z
fałszywymi paszportami i dowodami osobistymi powędrowała do
torebki, zaraz na pieniądze. Potem
usiadłam na skraju łóżka
Alice i Jaspera i spojrzałam na nędznie wyglądającą paczuszkę,
która była
wszystkim, co mogłam dać córce i najlepszemu
przyjacielowi, by pomóc ratować ich życie. Osunęłam się
po
słupku podtrzymującym baldachim łóżka, czując się zupełnie
bezradna.
Ale co jeszcze mogłam zrobić?
Siedziałam tak
przez kilka minut z opuszczoną głową, aż w końcu zaświtał mi
pewien pomysł.
Jeśli…
Jeśli mogłam zakładać, że
Jacob i Renesmee uciekną, że Demetri będzie martwy. Daje to
każdemu, kto
przetrwa odrobinę nadziei, włączając Alice i
Jaspera.
Więc czemu Alice i Jasper nie mieliby pomóc Jacobowi
i Renesmee? Jeśli ponownie się zjednoczą,
Renesmee będzie
miała najlepszą możliwą ochronę. Nie było powodu, dla którego
miałoby się to nie
wydarzyć, pomijając fakt, że i Renesmee
i Jacob byli dla Alice ciemnymi plamami. Jak miałaby zacząć
ich
szukać?
Rozmyślałam przez chwilę, następnie opuściłam
pokój przecinając hol i kierując się do apartamentu
Esme i
Carlisle’a. Biurko Esme jak zawsze było zapchane planami i
projektami, wszystko starannie
ułożone w stosy. Nad blatem do
pracy były szufladki; w jednej znalazłam pudełko z papeterią.
Wzięłam
czysty arkusz i długopis. Potem wpatrywałam się w
pustą kartkę koloru kości słoniowej przez całe pięć
minut,
koncentrując się na swojej decyzji. Alice nie była w stanie
widzieć Jacoba czy Renesmee, ale
mogła widzieć mnie.
Wyobraziłam sobie jej wizję, mając desperacko nadzieję, że nie
będzie zbyt
zajęta, by zwrócić uwagę.
Powoli,
rozważnie, napisałam wyrazy RIO DE JANERIO w każdej kratce na
stronie.
Rio wydawało się najlepszym miejscem, by ich tam
wysłać: było daleko stąd, a, jak wynikało z ostatniego
raportu,
Alice i Jasper byli już w Ameryce Południowej. I wcale nie było
tak, jakby stare problemy
przestały istnieć tylko dlatego, że
pojawiły się gorsze. Wciąż przyszłość Renesmee pozostawała
osnuta
tajemnicą, grozą jej pędzącego wieku. I tak
wybieraliśmy się na południe. Teraz zadaniem Jacoba i,
mam
nadzieje, Alice będzie poszukiwanie legend. Ponownie spuściłam
głowę przytłoczona niespodziewaną
ochotą by zaszlochać.
Zacisnęłam zęby. Dobrze się stało, że Renesmee będzie dalej
żyła beze mnie, ale
już teraz tęskniłam za nią tak bardzo,
że ledwo mogłam to znieść.
Wzięłam głęboki oddech i
położyłam kartkę na dnie torebki, gdzie w odpowiednim momencie
znajdzie ją
Jacob.
Trzymałam kciuki – to, że w jego
liceum uczyli portugalskiego było mało prawdopodobne -
żeby
przynajmniej wybrał hiszpański.
Teraz pozostało mi
już tylko czekać.
Od dwóch dni Edward i Carlisle czekali na
łące gdzie Alice widziała Volturi. Była to ta sama
strefa
zniszczeń, gdzie nowonarodzeni Victorii zaatakowali
ostatniego lata. Zastanawiałam się, czy dla
Carlisle’a
będzie to powtórka, jak deja vu. Dla mnie to wszystko będzie nowe.
Tym razem ja i Edward
staniemy u boku naszej rodziny.
Mogliśmy
tylko domyślać się, że Volturi będą tropić Edwarda lub
Carlisle’a. Zastanawiałam się, czy będą
zdziwieni, że ich
ofiara nie ucieka. Staną się bardziej podejrzliwi? Nie mogłam
wyobrazić sobie, żeby
Volturi kiedykolwiek mogli czuć się
zagrożeni.
Mimo, że byłam – miejmy nadzieję –
niewidoczna dla Demetriego, zostałam z Edwardem.
Oczywiście.
Pozostało nam tylko kilka wspólnych
godzin.
Edward i ja nie mieliśmy swojej sceny pożegnalnej i
żadnej nie planowałam. Powiedzieć to słowo,
znaczyło
zakończyć wszystko. Byłoby to to samo, co napisanie słów Koniec
na ostatniej stronie rękopisu.
Więc nie powiedzieliśmy sobie
żegnaj, ale byliśmy blisko siebie, ciągle się dotykając.
Jakkolwiek
znajdzie nas koniec, nie znajdzie nas
rozdzielonych.
Rozbiliśmy namiot dla Renesmee kilka jardów z
tyłu, w lesie będącym dla niej ochroną i wtedy dopiero,
kiedy
znów obozowaliśmy w zimnie z Jacobem było to dla mnie deja vu.
Ciężko było uwierzyć ile się
zmieniło od ostatniego
czerwca. Siedem miesięcy temu nasz trójkąt wydawał się
nieprawdopodobny,
trzy różne złamane serca, czego nie dało
się uniknąć. Teraz wszystko trwało w doskonałej
harmonii.
Wydawało się to paskudnie ironiczne, że elementy
układanki ułożą się w idealną całość, tylko po to,
by
niedługo potem ulec zniszczeniu.
Śnieg znów spadł w
noc przed Wigilią Bożego Narodzenia. Tym razem maleńkie płatki
nie rozpuściły się
na kamiennej ziemi na polanie. Kiedy
Renesmee i Jacob spali – Jacob chrapał tak głośno, że dziwiłam
się,
że Renesmee się nie budzi - śnieg pokrył cienko
ziemię, a potem przekształcił się w grubszą warstwę.
Zanim
wstało słońce scena z wizji Alice się dopełniła. Edward i ja
trzymaliśmy się za ręce, wpatrując się
w iskrzące pole
bieli; żadne z nas się nie odzywało.
Nim minął ranek
zebrali się wszyscy, ich oczy nosiły nieme ślady przygotowań –
niektóre koloru jasnego
złota, inne głębokiego szkarłatu.
Niedługo po tym, jak wszyscy byliśmy już razem, mogliśmy
usłyszeć
wilki przemieszczające się po lesie. Jacob wynurzył
się z namiotu, zostawiając śpiącą Renesmee by do
nich
dołączyć.
Edward i Carlisle ustawiali innych w luźnej
formacji, naszych świadków po bokach, jak na
teatralnych
balkonach.
Patrzyłam na to wszystko z daleka,
czekając przy namiocie, aż Renesmee się obudzi. Kiedy już nie
spała
pomogłam jej ostrożnie ubrać się w ciuchy, które
starannie przygotowałam dwa dni temu. Dziewczęce
ubrania z
falbankami, jednak wystarczająco wytrzymałe, żeby nie okazać
śladów zużycia nawet jeśli
osoba, która je nosi jedzie na
olbrzymim wilku przez kilka stanów. Po nałożeniu kurtki założyłam
jej
czarny skórzany plecak z dokumentami, pieniędzmi,
wskazówkami i listami pełnymi miłości do Jacoba,
Charliego i
Renee. Była wystarczająco silna, by plecak nie był dla niej
obciążeniem.
Jej oczy zrobiły się wielkie, kiedy wyczytała
udrękę z mojej twarzy.
- Kocham cię – powiedziałam do niej
– ponad wszystko.
- Też cię kocham, mamusiu. –
odpowiedziała. Dotknęła medalika na szyi, który teraz nosił
maleńkie
zdjęcie jej, Edwarda i mnie. – Zawsze będziemy
razem.
- W naszych sercach. – poprawiłam szeptem cichym
niczym oddech – Ale kiedy nadejdzie dziś czas,
będziesz
musiała mnie opuścić.
Wybałuszyła oczy, dotykając dłonią
mojego policzka – nieme nie było głośniejsze, niż gdyby
je
wykrzyczała.
Próbowałam przełknąć; wydawało się,
że moje gardło spuchło.
- Zrobisz to dla mnie?
Proszę?
Przycisnęła palce mocniej do mojej twarzy.
Dlaczego?
- Nie mogę powiedzieć. – wyszeptałam – Ale
wkrótce to zrozumiesz. Obiecuję.
Zobaczyłam w myślach twarz
Jacoba.
Kiwnęłam głową, potem odciągnęłam jej palce.
-
Nie myśl o tym – wydyszałam jej do ucha – Nie mów Jacobowi
dopóki nie powiem, żebyś uciekała,
dobrze?
Zrozumiała
to. Też kiwnęła głową.
Wyciągnęłam z kieszeni ostatni
przedmiot.
Kiedy pakowałam rzeczy Renesmee, mój wzrok
przyciągnęła nieoczekiwanie barwna iskra. Przypadkowy
promień
słońca wpadający przez okno w suficie odbił się od klejnotów na
cennym, starożytnym pudełku
wciśniętym wysoko na półkę
nad głowami, w kącie, do którego nikt nie zaglądał. Rozważałam
to przez
chwilę, potem wzruszyłam ramionami. Po zebraniu
wskazówek Alice, nie mogłam wierzyć, że
konfrontacja
zostanie rozwiązana pokojowo. Ale dlaczego nie próbować rozpocząć
najprzyjaźniej jak to
tylko możliwe? Pytałam siebie. Jakie
szkody może to wyrządzić? Pomyślałam, że mimo wszystko
powinnam
zachować jakąś nadzieję – ślepą, bezsensowną nadzieję –
więc wspięłam się ku półce i
zabrałam z powrotem ślubny
prezent Ara.
Teraz zapinając gruby złoty sznur na szyi
poczułam ciężar ogromnego diamentu, który usadowił się
we
wgłębieniu mojego gardła.
- Śliczne – wyszeptała
Renesmee. Potem zacisnęła ręce wokół mojej szyi jak imadło.
Przycisnęłam ją do
piersi. Tak splecione wyszłyśmy z
namiotu na łąkę.
Edward uniósł jedną brew, kiedy
nadeszłam, jednak inaczej nie skomentował dodatków moich
czy
Renesmee. Po prostu objął nas dwie ramionami na długą
chwilę, a potem, z głębokim westchnieniem,
puścił. Nie
dostrzegałam w jego oczach pożegnania. Może miał więcej nadziei
na coś po tym życiu, niż
wyjawiał.
Zajęliśmy nasze
miejsca, Renesmee zwinnie wspięła się na moje plecy, bym miała
wolne ręce. Stałam
kilka stóp za czołową linią, który
tworzyli Carlisle, Edward, Emmett, Rosalie, Tanya, Kate i
Eleazar.
Blisko mnie znajdowali się Benjamin i Zafrina; moim
zadaniem było chronić ich tak długo, jak tylko będę
mogła.
Byli naszą najlepszą bronią. Jeśli Volturi będą tymi, którzy
oślepną, nawet na krótką chwilę,
zmieni się
wszystko.
Zafrina stała sztywno i wyglądała dziko, z Senną
prawie jak z lustrzanym odbiciem u swojego boku.
Benjamin
siedział na ziemi, z dłońmi przyciśniętymi do podłoża cicho
mamrocząc o błędach w ustawieniu.
Ostatniej nocy usypał
stosy kamieni w naturalnie wyglądające - a teraz przysypane
śniegiem - kopce na
całej długości z tyłu łąki. Nie
wystarczą by zranić wampira, ale miejmy nadzieję, że przynajmniej
by ich
rozproszyć.
Świadkowie skupili się po naszej
lewej i prawej stronie, niektórzy bliżej niż inni – ci,
którzy
zdeklarowali swoją pomoc byli najbliżej. Zobaczyłam,
że Siobhan pociera skronie z oczami
przymkniętymi w skupieniu;
czy próbowała pocieszyć Carlisle’a? Starając się wyobrazić
sobie
dyplomatyczne rozwiązanie?
W lasach za nami wilki
były nieruchome i gotowe; mogliśmy tylko słyszeć ich ciężkie
dyszenie, rytm
uderzeń ich serc.
Chmury napłynęły
masowo, rozpraszając światło tak, że mógłby być ranek, ale
równie dobrze popołudnie.
Edward przymrużył oczy szczegółowo
badając obraz, który miał przed oczami i byłam pewna, że widzi
tę
scenę po raz drugi – pierwszy raz będącą wizją Alice.
Będzie wyglądała dokładnie tak samo, kiedy
przybędą
Volturi. Zostały nam teraz minuty lub sekundy.
Cała nasza
rodzina i wszyscy sojusznicy przygotowali się.
Wielki, brunatny
wilk Alfa wyszedł z lasu by stanąć u mego boku; za trudne musiało
być dla niego
zachowanie dystansu od Renesmee kiedy znajdowała
się w bezpośrednim niebezpieczeństwie.
Renesmee sięgnęła
by wpleść palce w futro na jego wielkim ramieniu i jej ciało
odrobinę się rozluźniło.
Była spokojniejsza mając przy
sobie Jacoba. Też poczułam się odrobinę lepiej. Jak długo Jacob
będzie z
Renesmee, nic jej się nie stanie.
Nie ryzykując
spojrzenia w tył, Edward sięgnął ku mnie. Wyciągnęłam rękę
do przodu, bym mogła ująć
jego dłoń. Ścisnął moje
palce.
Minęła kolejna minuta i zorientowałam się, że
usilnie próbuję usłyszeć odgłosy ich nadejścia.
I wtedy
Edward zamarł, i syknął cicho przez zaciśnięte zęby. Skupił
wzrok na lesie dokładnie na północ
od miejsca gdzie
stał.
Wpatrywaliśmy się w to samo miejsce, czekając aż
minie ostatnia sekunda.
Żądza krwi
Przybyli
z pięknym ceremoniałem, w pewien sposób.
Poruszali się
razem, ale to nie był pochód; przepływali w perfekcyjnej
synchronizacji z drzewami –
ciemne, niepokonane kształty
zdające unosić się w powietrzu kilka cali nad białym śniegiem,
tak gładkie
to było posuwanie się naprzód.
Na zewnątrz
było szary; kolor ciemniał z każdą linią ciał, aż do serca
formacji, głębokiej czerni. Każda
twarz była zakapturzona,
ocieniona. Lekki, czysty dźwięk ich stóp był tak regularny jak
muzyka,
skomplikowany rytm, który nigdy się nie zacinał.
Na
jakiś znak, nie widziałam – lub może nie było znaku, tylko
milenia praktyki – układ pofałdował się na
zewnątrz.
Poruszenie było zbyt ostre, z wyglądu zbyt kwadratowy otwierający
się kwiat, chociaż kolor
sugerował, że było to raczej
otwarcie wachlarza, pełne gracji lecz bardzo kanciaste.
Szaro
zamaskowane figury rozproszyły się na boki, podczas gdy
ciemniejsze formy napłynęły precyzyjnie
naprzód w centrum,
każdy ruch był ściśle kontrolowany.
Ich postęp był powolny
lecz rozważny, bez pośpiechu, bez napięcia, bez niepokoju. To był
krok
niezwyciężonych.
To był prawie mój stary koszmar.
Jedynie, czego brakowało to rozkoszowania się żądzą krwi,
którą
widziałam na ich twarzach w moim śnie – uśmiechy
mściwej radości. Jak dotąd Volturi byli zbyt
zdyscyplinowani,
by okazywać jakiekolwiek emocje. Nie pokazali także zaskoczenia czy
niepokoju na
kolekcję wampirów, które tutaj na nich czekały
– kolekcję, która wyglądała na nagle niezorganizowaną
i
nieprzygotowaną na konfrontację. Nie okazali żadnego
zaskoczenia na widok gigantycznego wilka
stojącego między
nami.
Nie mogłam przestać liczyć. Było ich trzydzieści
dwoje. Nawet jeśli nie mogłam się doliczyć dwóch
dryfujących,
czarno zamaskowanych figur w głębokiej czerni, które uznałam za
żony – ich chronione
pozycje sugerowały, że nie będą
zaangażowane w atak – wciąż przewyższali nas liczebnie.
–
Czerwonopłaszczy przybywają, czerowonopłaszczy przybywają –
Garett zamruczał tajemniczo do
siebie i cicho raz zachichotał.
Przysunął się krok bliżej do Kate.
– Przybyli – szepnął
Vladimir do Stefana
– Żony – odrzekł Stefan – Cała
gwardia. Wszyscy razem. To dlatego nie próbowaliśmy w Volterze.
I
wtedy, jak gdyby ich liczba nie była wystarczająca, podczas gdy
Volturi wolno i majestatycznie
przybyli, więcej wampirów
zaczęło dołączać do nich.
Twarze tego pozornie
nieskończonego przypływu wampirów były kontrastem dla pozbawionej
ekspresji
dyscypliny Volturi – byli kalejdoskopem emocji. Na
początku był szok i nawet niepokój, gdy zobaczyli
nieoczekiwanie
duże siły oczekujące na ich przybicie. Ale to zaniepokojenie
szybko ustąpiło; byli
bezpieczni w swojej przytłaczającej
liczebności, bezpieczni na swych pozycjach za niepokonanymi
siłami
Volturi. Ich rysy powróciły do poprzednich uczuć,
zanim ich zaskoczyliśmy.
Łatwo było zrozumieć ich emocje –
fakty były niepodważalne. To był wściekły tłum,
rozgorączkowany
szałem, śliniący się na sprawiedliwość.
Nie całkiem zdawałam sobie sprawę ze świata wampirzych
uczuć
względem nieśmiertelnych dzieci, zanim ujrzałam te
fakty.
Było jasne, że ta mieszanina, niezorganizowana horda –
więcej niż ogółem czterdziestu wampirów – była
dla
Volturi kimś w rodzaju świadków. Kiedy mieliśmy zginąć, mięli
ogłosić światu, że kryminaliści zostali
wytępieni, ich
postępowanie było całkowicie bezstronne. Większość wyglądała,
jakby mieli nadzieję na
więcej niż sposobność bycia
świadkami, oni chcieli pomóc rozszarpywać i palić.
Nie
modliliśmy się. Nawet jeśli moglibyśmy jakoś zneutralizować
atuty Volturi, oni nadal mogli zasypać
nas ilością
walczących. Nawet jeśli zabilibyśmy Demetri’ego, Jacob nie byłby
w stanie uciec.
Mogłam wyczuć to samo podłamujące
rozumowanie dookoła mnie. Rozpacz krążyła w powietrzu,
naciskając
na mnie z większa presją niż wcześniej.
Jeden wampir w
siłach przeciwnika wydawał się nie należeć do ich imprezy;
rozpoznałam Irinę wahająca
się pomiędzy dwoma kompaniami,
jej uczucia wyróżniały ją wśród innych. Osłupiałe z
przerażenia
spojrzenie utkwiła w Tanyi stojącej na pierwszej
linii. Edward warknął nisko, ale przejmująco.
– Alistair
miał rację – zamruczał do Carlisle’a.
Zauważyłam
pytające spojrzenie Carlisle’a.
– Alistair miał rację? –
wyszeptała Tanya.
– Oni, Kajusz i Aro, przybyli by zdobyć i
zniszczyć – Edward odpowiedział tak cicho, że tylko nasza
strona
słyszała – Mają wiele układów strategii teraz na miejscu.
Jeśli udowodniono by, że oskarżenia
Iriny się nie
potwierdziły, byli przygotowani na znalezienie innego powodu do
ataku. Ale teraz widzą,
Renesmee, więc są doskonale pewni
swego kursu. Nadal możemy starać się bronić przeciw ich
innym
wymyślonym zarzutom, ale pierw musieliby się zatrzymać
i wysłuchać prawdy o Renesmee. – dodał nawet
ciszej –
Czego nie zamierzają uczynić.
Jacob dał wyraz swemu
rozdrażnieniu ciężkim oddechem.
I wtedy, nieoczekiwanie, dwie
sekundy później, procesja stanęła. Cicha melodia
perfekcyjnie
zsynchronizowanego ruchu zamieniła się w ciszę.
Doskonała dyscyplina nie uległa złamaniu; Volturi jak
jeden
zamarli w całkowitym bezruchu. Stali mniej niż 100 metrów od
nas...
Poza mną, na stronie, słyszałam bicie dużych serc,
bliżej niż wcześniej. Zaryzykowałam zerknięcie na
lewo i
prawo kątem oczu, by zobaczyć co zatrzymało pochód Volturi.
Wilki
dołączyły do nas.
Z drugiej strony naszej nierównej linii,
wilki były dodatkowym atutem, jak broń dalekiego zasięgu.
Tylko
sekundę zerknęłam na ich formację, by zanotować, że
było ich więcej niż dziesięć, rozpoznałam znajome
wilki i
inne, których nigdy przedtem nie widziałam. Było ich razem
szesnaście, szesnaście wilków
rozproszonych wokół nas,
siedemnaście, wliczając Jacoba. Z rozmiaru ich za dużych łap było
jasne, że
nowo przybyłe są bardzo, bardzo młode. Powinnam to
przewidzieć. Z taką ilością wampirów w okolicy,
eksplozja
liczby wilków była nieunikniona.
Więcej dzieci zginie.
Zastanawiałam się dlaczego Sam na to pozwala, ale jednocześnie
zdałam sobie
sprawę, że nie ma innego wyboru. Jeśli jeden z
wilków stał między nami, Volturi z pewnością poszukaliby
reszty
stada. Wybiliby cały gatunek.
I tak mieliśmy przegrać.
Nagle
wpadłam w furię. Więcej niż furię. Byłam morderczo
rozwścieczona. Mój brak nadziei i rozpacz
całkowicie znikły.
Ciemne figury przeciwników przede mną rozżarzyły się na czerwono
i chciałam zatopić
w nich zęby, rozszarpać gardła w ich
ciałach i spalić na stosie. Byłam doprowadzona do szału w
takim
stopniu, że mogłabym zatańczyć dookoła stosu, gdzie
usmażyli by się żywcem; śmiałabym się widząc ich
tlące
się prochy. Moje usta podwinęły się automatycznie i niskie dzikie
warknięcie z głębi brzucha
wzburzyło moje gardło. Zdałam
sobie sprawę, że kącik moich ust uniósł się w uśmiechu.
Echo
mojego cichego pomruku doszło do Zafriny i Senny. Edward ścisnął
moją rękę, którą nadal trzymał,
w ostrzeżeniu.
Zacienione
twarze Volturi w większości wciąż były bez wyrazu. Tylko dwie
pary oczu zdradzały
jakiekolwiek emocje. W samym centrum,
dotykając się rękoma, Aro i Kajusz zatrzymali się by
ocenić,
oszacować i cały oddział straży zatrzymał się
wraz z nimi, czekając na rozkaz by zabić. Ta dwójka nie
patrzyła
na siebie nawzajem, ale było jasne, że rozmawiają ze sobą. Marek
poprzez dotykanie drugiej
dłoni Aro, nie wydawał się być
częścią tej rozmowy. Jego twarz nie była tak bezmyślna jak
strażników,
ale równie pusta. Jak poprzednio, gdy go
widziałam, zdawał się być kompletnie znudzony.
Ciała armia
świadków Volturi pochylała się w naszym kierunku, a ich wściekłe,
szalone oczy krążyły
pomiędzy mną i Renesmee, ale trzymali
się na obrzeżach lasu, zostawiając pustą przestrzeń
pomiędzy
sobą i żołnierzami Volturi. Tylko Irina krążyła
w pobliżu, tuż za Volturi, tylko kilka cali od antycznych
kobiet
– obu jasnowłosych z miałką skórą i błoniastymi oczami – i
ich potężnymi ochroniarzami.
Była tam kobieta w jednym z
ciemniejszych płaszczy, tuż za Aro. Nie byłam pewna, ale wyglądało
jakby
mogła właśnie dotykać jego pleców. Czy to była ta
inna tarcza, Renata? Zastanawiałam się, jak wcześniej
Eleazar,
czy była zdolna odeprzeć mnie?
Ale nie zamierzałam tracić
życia na dostaniu Kajusza i Aro. Miałam bardziej istotne
cele.
Przeszukałam ich szeregi teraz i nie miałam trudności z
namierzeniem dwójki małych, ciemnoszarych
płaszczy blisko
serca formacji. Alec i Jane, z pewnością najmniejsi członkowie
straży, stali po stronie
Marka, osłaniani przez Demetri’ego
z drugiej. Ich cudowne twarzyczki były gładkie, nie oddawały
nic.
Nosili najciemniejsze paszcze poza czystą czernią
starożytnych. Zaczarowane bliźnięta, jak ich nazwał
Vladimir.
Ich moce były podstawą ofensywy Volturi. Klejnoty w kolekcji
Aro.
Moje mięśnie spięły się a jad trysnął w ustach.
Gdy
przerwa się przedłużała, usłyszałam przyspieszony oddech
Edwarda.
– Edward? – zapytał zaniepokojony Carlisle.
–
Nie są pewni jak postąpić. Rozważają różne opcje, wybierają
kluczowe cele – mnie, oczywiście, ciebie,
Eleazara, Tanyę.
Marek ocenia siłę naszych więzi względem reszty, szuka słabych
punktów. Obecność
Rumunów irytuje ich. Obawiają się tych,
których twarzy nie rozpoznają – Zafrina i Senna w
szczególności
– i wilków, naturalnie. Nigdy wcześniej nie byli przewyższeni
liczebnie. To ich waśnie
zatrzymało.
– Nie liczą
swoich świadków – odparł Edward – Oni są nikim, bez znaczenia
wobec gwardii. Aro tylko lubi
mieć widownię.
–
Powinienem przemówić? – zapytał Carlisle.
Edward zawahał
się, potem kiwnął głową.
Carlisle wyprostował ramiona i
przeszedł kilka kroków poza nasza linię obrony. Nienawidziłam
widzieć go
samego, niechronionego.
– Aro, mój stary
przyjacielu. Minęły wieki od naszego ostatniego spotkania –
wyprostował ramiona,
wyciągając je na powitanie.
Jedyną
reakcją była śmiertelna cisza przez długi moment. Mogłam wyczuć
rosnące napięcie Edwarda
słuchającego oceny Ara na słowa
Carlisle’a. Stres narastał, podczas upływających sekund.
I
wtedy Aro wystąpił z centrum formacji Volturi do przodu. Tarcza,
Renata, poruszyła się wraz z nim,
jakby jej palce były
zrośnięte z jego szatą. Pierwszy raz od początku swego przybycia,
Volturi
zareagowali. Gniewny pomruk przetoczył się poprzez
linie, brwi nastroszyły się w gniewnym spojrzeniu,
podwinięte
wargi ukazywały zęby. Kilku strażników pochyliło się do przodu
gotując się do skoku.
– Pokój! – Aro uniósł ku nim
rękę.
Przeszedł jeszcze kilka metrów więcej i zwrócił
głowę w jedną stronę. Jego mleczne oczy błyszczały
ciekawością.
–
Piękne słowa, Carlisle – powiedział swoim cienkim, wątłym
głosem – Wydają się nie na miejscu, zważając
na armię,
którą zgromadziłeś, by zabić mnie i moich bliskich.
Carlisle
potrząsnął głową i wyciągnął dłoń przed siebie, jakby nie
dzieliło ich prawie sto metrów. –
Jednakże możesz dotknąć
mojej dłoni, by przekonać się, że to nigdy nie było moim
zamiarem.
– Jak możesz to wytłumaczyć, drogi Carlisle, w
świetle tego co zrobiłeś – bystre oczy Aro zwęziły
się.
Zmarszczył się i cień smutku przemknął mu po twarzy –
na ile był szczery czy nie był, nie potrafiłam
powiedzieć.
–
Nie popełniłem zbrodni, za którą przybyłeś tu mnie ukarać.
–
Więc odsuń się i pozwól nam ukarać odpowiedzialnych za to.
Szczerze, Carlisle, nic by mnie dziś nie
ucieszyło więcej,
niż ocalenie twojego życia.
– Nikt z nas nie złamał prawa,
Aro. Daj mi wytłumaczyć – Carlisle ponownie zaofiarował swą
dłoń.
Zanim Aro mógł odpowiedzieć, Kajusz przemieścił się
szybko w jego kierunku.
– Tak wiele bezpodstawnych zasad, tak
wiele niepotrzebnych praw stworzyłeś dla siebie, Carlisle –
syknął
jasnowłosy starożytny – Jak to możliwe, że bronisz tych, którzy
złamali jedno, które naprawdę
się liczyło?
– Prawo
nie zostało złamane. Gdybyście tylko posłuchali...
–
Widzimy dziecko, Carlisle – warknął Kajusz – nie traktuj nas
jak głupców.
– Ona nie jest nieśmiertelna. Nie jest
wampirem. Mogę to łatwo udowodnić w kilka chwil...
– Jeśli
ona nie jest jedną z zabronionych, dlaczego zebrałeś taki
batalion, by ją ochronić? – przerwał mu
Kajusz.
–
Świadkowie, Kajuszu, tak jak i Ci, których wy przyprowadziliście –
Carlisle wskazał wściekłą hordę na
krawędzi lasu, kilku z
nich zawarczało w odpowiedzi. – Każdy z naszych przyjaciół może
ci zaświadczyć
prawdę o tym dziecku. Lub możesz sam
sprawdzić, tylko popatrz na nią, Kajusz. Zobacz rumieniec
ludzkiej
krwi na jej policzkach.
– Podstęp! – krzyknął Kajusz –
Gdzie jest informator? Niech wystąpi! - obrócił się dookoła póki
nie
spostrzegł Iriny wlokącej się za żonami – Ty! Podejdź
tu!
Irina gapiła się na niego nic nie rozumiejąc, jej twarz
wyglądała jakby należała do kogoś, kto właśnie się
obudził
z okropnego koszmaru. Kajusz pstryknął pacami niecierpliwie. Jeden
z ogromnych ochroniarzy
żon zwrócił się w jej stronę i
szturchnął ją w plecy. Irina mrugnęła dwa razy i wolno ruszyła
w stronę
Kajusza w oszołomieniu. Zatrzymała się po kilku
metrach, jej oczy cały czas były utkwione w jej
siostrach..
Kajusz
zmniejszył dystans pomiędzy nimi i spoliczkował ją.
To nie
mogło boleć, ale było w tym coś strasznie poniżającego. To było
jak patrzenie na ktoś, kto kopnął
psa. Tanya i Kate syknęły
jak zsynchronizowane.
Ciało Iriny zesztywniało i jej oczy w
końcu skupiły się na Kajuszu. Wskazał palcem Renesmee,
kurczowo
uczepioną moich pleców, jej palce wciąż były
wplątane w futro Jacoba. Kajusz odwrócił się nagle widząc
mój
wściekły wzrok. Gniewny warkot zadudnił w piersiach Jacoba.
–
Czy to jest dziecko, które widziałaś? – zażądał Kajusz –
To, które było najwidoczniej kimś więcej niż
człowiekiem?
Irina
spojrzała na nas badawczo, skupiając się na Renesmee po raz
pierwszy odkąd pojawiała się na
polanie. Przechyliła głowę,
zakłopotanie przemknęło jej po twarzy.
– Więc? – warknął
Kajusz.
– Nie… nie jestem pewna – powiedziała
zdumiona.
Ręka Kajusza drgnęła, jakby ponownie chciał ja
spoliczkować.
– Co masz na myśli? – zapytał stalowym
głosem.
– Jest inna, ale myślę, że to jest to samo
dziecko. Mam na myśli, że się zmieniła. To dziecko jest
większe,
niż to, które widziałam, ale…
Wściekłe sapnięcie
wyleciało z pomiędzy nagle obnażonych zębów Kajusza i Irina
zamilkła nie kończąc.
Aro przemknął w stronę Kajusza i
uspokajająco położył mu rękę na ramieniu.
– Uspokój się
bracie. Mamy czas to wyjaśnić. Nie ma potrzeby być zbyt
popędliwym.
Ponury Kajusz odwrócił się plecami do Iriny.
–
A teraz, kochanie – powiedział Aro ciepłym, słodkim głosem –
pokaż mi to, co próbujesz nam powiedzieć
– zbliżył dłoń
do oszołomionej wampirzycy.
Irina niepewnie ujęła jego dłoń.
Trzymał ją tylko pięć sekund.
– Widzisz, Kajuszu, to
prosty sposób na uzyskanie tego, co potrzebujemy.
Kajusz nie
odpowiedział mu. Końcem oka Aro spojrzał na podziwiający go tłum
i odwrócił się z powrotem
do Carlisle’a.
– I tak
mamy, wydaje się, rozwiązaną zagadkę. Najwyraźniej dziecko
urosło. Ale pierwsze wspomnienie
Iriny jasno pokazuje
nieśmiertelne dziecko. Interesujące.
- Dokładnie to próbuję
wam wyjaśnić – powiedział Carlisle i po barwie jego głosu
poznałam, że mu ulżyło.
To było to, na co mieliśmy mglistą
nadzieję.
Nie poczułam ulgi. Czekałam, prawie zdrętwiała od
gniewu, na strategię kłamstwa, którą przewidywał
Edward.
Carlisle
chwycił jego dłoń.
Aro zawahał się na moment. – Wolałbym
raczej otrzymać wyjaśnienie od kogoś bardziej zaangażowanego
w
tą historię, mój przyjacielu. Czy mylę się, przypuszczając, że
naruszenie prawa nie było twoim
dziełem?
– Nie było
żadnego złamania prawa.
– Może być i tak, poznam każdy
aspekt prawdy – delikatny głos Aro stwardniał – I najlepszy
sposób na
poznanie wszystkich dowodów, to otrzymanie ich od
twojego utalentowanego syna – skinął głową w
kierunku
Edwarda – A po tym, jak dziecko nie odstępuje od jego
nowonarodzonej partnerki,
przypuszczam, że Edward jest także
zaangażowany.
Oczywiście, chciał Edwarda. Jedno zerknięcie w
myśli Edwarda, a będzie znał wszystkie nasze myśli.
Wszystkie,
prócz moich.
Edward odwrócił się szybko całując w czoło
mnie i Renesmee, nie patrząc mi w oczy. Przeszedł przez
śnieżne
pole, klepiąc Carlisle’a po ramieniu, gdy przechodził obok.
Usłyszałam niski skowyt za mną –
złamanej przez trwogę
Esme.
Czerwona mgła, którą widziałam dookoła armii Volturi
żarzyła się jaśniej niż wcześniej. Nie mogłam
znieść
widoku Edwarda samotnego na pustej, białej przestrzeni – ale nie
mogłam także znieść zbliżenia
Renesmee choć o krok bliżej
naszych przeciwników. Przeciwne uczucia ścierały się we mnie
tak
gwałtownie, że czułam, jakby moje kości miały
roztrzaskać się od tej presji.
Zobaczyłam uśmiech Jane, gdy
Edward przekroczył połowę dystansu miedzy nami, gdy był coraz
bliżej
nich niż nas.
To był mały uśmieszek
samozadowolenia. Moja furia sięgnęła szczytu, była wyższa nawet
niż stara żądza
krwi, która poczułam w chwili, gdy wilki
przyłączyły się do tej z góry przesądzonej walki.
Mogłam
smakować szaleństwo na moim języku – czułam, jak
przepływa przeze mnie, niczym fala czystej mocy.
Moje mięśnie
stężały, zrobiłam to automatycznie. Cisnęłam tarczą całą
mocą mojego umysłu, rzuciłam ją
poprzez niewiarygodna
przestrzeń pola – dziesięciokrotność mojego najlepszego
dystansu – jak
oszczepnik. Dyszałam ciężko z
wysiłku.
Osłona wylewała się ze mnie jak kipiel czystej
energii, rozrastała się jak grzyb atomowy ciekłej stali.
Pulsowała
jak żywa istota – mogłam czuć ją, od szczytu do krawędzi. Była
teraz elastyczna, żywa siła.
Zrozumiałam, że reakcja, którą
wcześniej czułam, była moim wytworem – trzymałam kurczowo w
ukryciu
tę część siebie w samoobronie, podświadomie nie
chcąc ją wypuścić. Teraz uwolniłam ją i moja
tarcza
eksplodowała na dobre pięćdziesiąt metrów ode mnie
bez wysiłku, zabierając tylko część mojej
koncentracji.
Mogłam czuć jej natężenie jak dodatkowy mięsień posłuszny mej
woli. Pchnęłam ją,
rozciągając, nadając kształt długiego,
ostro zakończonego owalu. Wszystko poniżej elastycznej
lecz
żelaznej osłony było nagle częścią mnie – mogłam
czuć siły życiowe jako punkty jasnego żaru, migoczące
iskry
światła otaczające mnie. Pchnęłam osłonę do przodu pola i
odetchnęłam z ulgi, kiedy poczułam
oślepiające światło
Edwarda pod moją ochroną. Zatrzymałam ją, sterując tym nowym
mięśniem, by
blisko otoczyło Edwarda, cienka lecz
niezniszczalna warstwa pomiędzy jego ciałem a naszymi
wrogami.
Minęła ledwo sekunda. Edward nadal zbliżał się do
Aro. Wszystko się absolutnie zmieniło, ale nikt nie
zauważył
tej eksplozji, poza mną. Poczułam chichot chcący wyrwać się
spoza moich ust. Czułam
spojrzenia innych na sobie i zobaczyłam
wielkie czarne oczy Jacoba utkwione we mnie, tak,
jakbym
oszalała.
Edward zatrzymał się kilka kroków od
Aro i z rozgoryczeniem zdałam sobie sprawę, że bez
wątpienia
mogłabym, ale nie powinnam zapobiec tej wymianie
myśli o wszystkich zdarzeniach. To była podstawa
wszystkich
naszych przygotowań: dać usłyszeć Aro naszą wersję historii. Z
niemal fizycznym bólem,
niechętnie zdjęłam tarczę i
zostawiłam Edwarda znów odsłoniętego, narażonego. Ochota do
śmiechu
znikła zupełnie. Skupiłam się tylko na Edwardzie,
gotowa by osłonić go natychmiast, gdyby coś poszło źle.
Podbródek
Edwarda uniósł się arogancko, wyciągnął dłoń do Aro, jakby
czynił mu wielki honor. Aro
wydawał się być zachwycony jego
pozą, ale jego rozradowanie nie było pełne. Renata drżała
nerwowo w
cieniu Aro. Grymas niezadowolenia Kajusza był tak
głęboki, że jego papierowa, przeźroczysta skora
wydawała
się być pognieciona. Mała Jane pokazała swoje zęby a za nią
oczy Aleca skupiły się w
koncentracji. Zgadłam, że jak ja,
był gotów zareagować w ułamku sekund.
Aro zmniejszył
dystans bez zatrzymywania się – naprawdę, czegóż by miał się
obawiać? Ogromne cienie
w szarych płaszczach – krzepcy
wojownicy w stylu Felixa – były kilka kroków dalej. Jane i jej
dar mogły
powalić Edwarda na ziemię, by wił się w agonii.
Alec mógł go oślepić i ogłuszyć zanim zrobił by krok w
stronę
Aro. Nikt nie wiedział, że miałam moc powstrzymania ich, nawet
Edward nie wiedział.
Z niezmąconym uśmiecham Aro złapał
ręce Edwarda. Jego oczy zamknęły się od razu a
ramiona
przygarbiły od gwałtownego napływu informacji.
Każdy
sekret, każdy plan, wszystko do wglądu – wszystko, co Edward
słyszał w umysłach dookoła niego
poprzez ostatni miesiąc –
było teraz czytelne dla Aro. I więcej – każda wizja Alice, każdy
cichy moment
z naszą rodziną, każdy obraz w głowie Renesmee,
każdy pocałunek, każde dotkniecie pomiędzy
Edwardem a mną…
To wszystko było teraz także Aro.
Sapnęłam we frustracji a
tarcza zadygotała na moja irytację przesuwając się w kształcie i
konstrukcji
dookoła naszej strony.
– Bella, spokojne –
wyszeptała Zafrina
Zacisnęłam zęby.
Aro kontynuował
swą koncentrację na wspomnieniach Edwarda. Głowa Edwarda pochyliła
się, także
mięśnie na jego szyi wyglądały na spięte,
jakby on także przeglądał wszystko to, co Aro i czytał
jego
reakcję na to wszystko.
Ta dwustronna lecz nierówna
konwersacja trwała wystarczająco długo, że wzrósł nawet
niepokój
strażników. Cichy pomruk przebiegł przez linie póki
Kajusz nie wydał krótkiego rozkazu o zachowaniu
ciszy. Jane
była tak podenerwowana, że nie mogła sobie z tym poradzić a twarz
Renaty zdradzała
cierpienie. Przez chwilę sprawdzałam tą
potężną tarczę, wydawała się tak paniczna i słaba przez to,
że
nie była użyteczna dla Aro, nie było w niej
wojowniczości. Jej zadaniem nie była walka, ale ochrona. Nie
było
w niej żądzy krwi. Nawet taka niedoświadczona osoba jak ja,
wiedziała, że jeśli dojdzie między
nami do starcia, zniszczę
ją.
Gdy się wyprostował, znów skoncentrowałam się na Aro,
błysnęły jego otwarte oczy pełne respektu i
ostrożności.
Nie uwolnił jeszcze dłoni Edwarda.
Mięśnie Edwarda
rozluźniły się nieco.
– Rozumiesz teraz? – zapytała
Edward swoim aksamitnie spokojnym głosem.
– Tak, w rzeczy
samej, rozumiem – zgodził się Aro, zaskakująco rozbawiony –
Wątpię, czy kiedykolwiek
pomiędzy bogami lub śmiertelnymi
cokolwiek było tak jasne.
Zdyscyplinowane twarze strażników
ukazywały to samo niedowierzanie, które i ja czułam.
–
Dałeś mi wiele do rozważenia, młody przyjacielu – kontynuował
Aro – O wiele więcej niż oczekiwałem –
nadal nie puszczał
dłoni Edwarda a i postawa Edwarda świadczyła o tym, że nadal
słuchał.
Edward nie odpowiedział.
– Czy mogę się z
nią spotkać? – zapytał Aro, prawie błagalnie, z nagle gorliwym
zainteresowaniem – nigdy
nie śniłem nawet o istnieniu takiej
osoby, poprzez wszystkie wieki mojego życia. Co za dodatek do
naszej
historii!
– W czym rzecz, Aro? – ostro powiedział Kajusz,
zanim Edward mógł cokolwiek odpowiedzieć. Tylko
pytanie
wystarczyło bym mocno otoczyła Renesmee ramionami, kołysząc ją
ochronnie przy piersi.
– Coś, o czym nigdy nie marzyłeś,
mój przyjacielu. Poświęć chwilę na rozważenie, że
sprawiedliwość,
którą zamierzaliśmy wymierzyć nie będzie
mieć zastosowania.
Kajusz sapnął w zaskoczeniu na te słowa.
–
Spokój, bracie – Aro przezornie załagodził.
Powinny to być
dobre wieści – pokładaliśmy nadzieję w tych słowach, słowach
ułaskawienia, którego tak
naprawdę nie uznawaliśmy za
możliwe. Aro wysłuchał prawdy. Aro uznał, że nie było złamania
prawa.
Ale moje oczy były przykute do Edwarda i zobaczyłam jak
mięśnie jego pleców tężeją. Odtworzyłam w
myśli
instrukcję Aro dla Kajusza o rozważeniu i usłyszałam dwuznaczność
tych słów.
– Przedstawisz mnie swojej córce? – Aro
ponownie zapytał Edwarda.
Kajusz nie był jedyny, który sapnął
w odpowiedzi na tą rewelację.
Edward skinął niechętnie. A
jednak, Renesmee wygrała przeciw tak wielu innym. Aro zawsze wydawał
się
być przywódcą starożytnych. Jeśli będzie po jej
stronie, czy pozwoli innym wystąpić przeciw nam?
Aro nadal
zaciskał rękę na ręce Edwarda i teraz odpowiadał na pytanie,
którego reszta z nas nie
słyszała.
– Sądzę, że
kompromis w tym punkcie jest naturalnie do zaakceptowania w tych
okolicznościach.
Spotkamy się na środku.
Aro puścił
jego dłoń. Edward odwrócił się w naszym kierunku i Aro dołączył
do niego, kładąc Edwardowi
dłoń na ramieniu, jakby byli
najlepszymi przyjaciółmi – cały czas utrzymując kontakt ze
skórą Edwarda.
Zaczęli przecinać pole z powrotem w naszym
kierunku.
Cała straż postąpiła krok za nim. Aro uniósł
niedbale dłoń, nie patrząc na nich.
– Stójcie, moi drodzy.
Oni naprawdę nie mają zamiaru nas skrzywdzić, jeśli i my
zachowamy spokój.
Straż zareagowała bardziej otwarcie niż
dotychczas, z pomrukiem protestu, ale utrzymali swoją
pozycję.
Renata przywarła do Aro o wiele bliżej niż wcześniej, kwiląc w
trosce.
– Panie – wyszeptała.
– Nie obawiaj się,
moja kochana – odpowiedział – Wszystko w porządku..
–
Być może powinieneś zabrać kilku członków straży z nami –
zasugerował Edward – Poczuli by się trochę
lepiej.
Aro
skinął głową. jakby ta roztropna rada powinna była sama mu
przyjść do głowy. Dwukrotnie pstryknął
palcami.
–
Felix, Demetri.
Dwójka wampirów pojawiła się przy nim
momentalnie, wyglądając dokładnie tak samo, jak wtedy,
kiedy
ostatnio ich widziałam. Obaj wysocy i ciemnowłosi,
Demetri twardy i szczupły jak ostrze miecza, Felix
zwalisty i
groźny jak żelazo – kolczasta pałka.
Cała piątka
zatrzymała się na środku zaśnieżonego pola.
– Bella –
zawołał Edward – Przyprowadź Renesmee... i kilku
przyjaciół.
Wzięłam głęboki oddech. Moje ciało stężało
w proteście. Pomysł zabrania Renesmee do centrum
konfliktu...
Ale ufałam Edwardowi. Wiedziałby, jeśli Aro planowałby jakąś
zdradę w tym momencie.
Aro miał trzech ochroniarzy po swojej
stronie, więc ja mogłam zabrać dwoje ze sobą. Decyzja zabrała
mi
tylko sekundę,
– Jacob? Emmett? – zapytałam cicho. Emmetta
dlatego, że oddałby życie za pójście tam. Jacoba
dlatego,
że nie byłby w stanie zostać.
Obaj skinęli. Emmett
uśmiechnął się szeroko.
Przeszłam polanę z nimi po bokach.
Usłyszałam następne pomruki od strony strażników, kiedy
zobaczyli
mój wybór – oczywiście, nie ufali wilkołakom.
Aro uniósł dłoń, ponownie ucinając ich protest.
–
Obracasz się w ciekawym towarzystwie – Demetri mruknął do
Edwarda.
Edward nie odpowiedział, ale niski warkot wymknął
się zza zębów Jacoba.
Zatrzymaliśmy się kilka metrów od
Aro. Edward wymknął się spod ramienia Aro i szybko do nas
dołączył,
łapiąc mnie za rękę.
Przez moment staliśmy
patrząc na siebie na wzajem w milczeniu. Potem Felix pozdrowił
mnie
mimochodem.
– Witaj ponownie, Bella – wyszczerzył
się zadziornie, kątem oka wciąż śledząc każde drgnięcie
Jacoba.
– Hej, Felix – wykrzywiłam się w uśmiechu na
wampirzy sposób.
– Wyglądasz dobrze. Nieśmiertelność ci
służy – zachichotał.
– Wielkie dzięki.
– Proszę
bardzo. Szkoda...
Pozwolił by jego komentarz rozpłynął się
w ciszy, ale nie potrzebowałam daru Edwarda by dopowiedzieć
sobie
resztę. Szkoda, że nie możemy cię zabić w tej chwili.
–
Tak, szkoda, nieprawdaż?
Felix puścił do mnie oko.
Aro
nie zwrócił uwagi na naszą wymianę zdań. Zwrócił głowę w
jedna stronę, zafascynowany.
- Słyszę jej dziwne serce –
wymruczał niemal śpiewnie – Czuję jej dziwny zapach – wtedy
przesunął
swoje mgliste oczy na mnie – Naprawdę, młoda
Bello, nieśmiertelność uczyniła cię nad wyraz niezwykłą
–
powiedział – Jesteś jak stworzona do takiego
życia.
Skinęłam raz w dowód uznania na komplement.
–
Podoba ci się mój prezent? – zapytał widząc wisior, który
miałam na sobie.
– Jest piękny i bardzo, bardzo hojny.
Dziękuję. Być może powinnam była wysłać liścik w podzięce.
–
To tylko mały drobiazg, który gdzieś się poniewierał. Pomyślałem
sobie, że może pasować do twojej
nowej twarzy i tak jest –
Aro zaśmiał się delikatnie.
Usłyszałam ciche sapnięcie z
centrum linii Volturi. Spojrzała ponad ramieniem Aro.
Hmmm.
Wydawało się, ze Jane nie jest zbyt szczęśliwa widząc, że Aro
podarował mi prezent.
Aro odchrząknął, ściągając moja
uwagę.
– Mogę pozdrowić twoją córkę, kochana Bello? –
słodko zapytał.
To jest to, na co mięliśmy nadzieję,
przypomniałam sobie. Walcząc z chęcią by zabrać Renesmee i
uciec,
zrobiłam dwa wolne kroki naprzód. Moja tarcza
zafalowała wokół mnie niczym peleryna, ochraniając
resztę
mojej rodziny w chwili, gdy Renesmee była odkryta. Czułam się z
tym potwornie źle.
Aro spotkał się z nami, jego twarz była
rozpromieniona.
– Ależ ona rozkoszna – wymruczał – taka
podobna do ciebie i Edwarda – i potem ciszej –
Witaj,
Renesmee.
Renesmee spojrzała na mnie szybko.
Skinęłam głową.
– Witaj, Aro – odpowiedziała formalnie
swoim wysokim, dźwięcznym głosem.
Oczy Aro były
oszołomione.
– Co jest? – Kajusz syknął z tyłu. Wydawał
się wściekły, że potrzebował się o to zapytać.
– Pół
śmiertelna, pół nieśmiertelna – oznajmił Aro jemu i reszcie
strażników bez odrywania wzroku od
Renesmee – Poczęte
dziecko i donoszone przez tą nowonarodzoną, gdy wciąż była
człowiekiem.
– Niemożliwe – zaszydził Kajusz.
–
Czyżbyś sądził, że mogliby mnie oszukać, mój bracie? – Aro
był wielce rozbawiony, ale Kajusz się
wzdrygnął – Czy
bicie serca, które słyszysz może być tak dobrze oszukane?
Kajusz
skrzywił się niezadowolony, wyglądając na rozgoryczonego na
rzucone delikatnie pytanie Aro.
- Spokojnie i ostrożnie, bracie
– Aro ostrzegł wciąż uśmiechając się do Renesmee – Dobrze
wiem, jak
kochasz swoją sprawiedliwość, ale tu nie ma
potrzeby jej wymierzania przeciw tej wyjątkowej małej za
jej
pochodzenie. A tylko tak dużo do zrozumienia, tak wiele do nauczenia
się! Wiem, że nie podzielasz
mojego entuzjazmu dla
kolekcjonowania rozmaitych historii, ale bądź wyrozumiały dla
mnie, bracie,
kiedy dodaję rozdział, który oszałamia mnie
swym nieprawdopodobieństwem.
Przybyliśmy oczekując tylko
wymierzenia sprawiedliwości i smucąc się zbłądzeniem przyjaciół,
ale
spójrz, co mamy zamiast tego! Nową, jasną wiedzę na nasz
temat, na temat naszych możliwości.
Wyciągnął dłoń do
Renesmee w zaproszeniu. Ale to nie było tym, co ona chciała.
Odchyliła się od mnie,
rozciągając się, by jej czubki
placów dotknęły twarzy Aro.
Aro nie zareagował szokiem tak,
jak niemal wszyscy inni w reakcji na to zachowanie ze
strony
Renesmee, był zajęty, jak wcześniej z Edwardem,
wymianą myśli i wspomnień.
– Wspaniałe – wyszeptał,
jego uśmiech poszerzył się i westchnął z satysfakcji.
Renesmee
spokojnie wróciła w moje ramiona, jej mała twarzyczka była bardzo
poważna.
– Proszę? – zapytała go.
– Oczywiście,
nie mam ochoty skrzywdzić twoich ukochanych, najdroższa Renesmee –
uśmiechnął się
łagodnie w odpowiedzi.
Głos Aro był
taki kojący i czuły, że zrozumienie jego treści zabrało mi
sekundę. I wtedy usłyszałam
zgrzyt zębów Edwarda i daleko
za nami rozwścieczone sapniecie Maggie na to kłamstwo.
–
Zastanawiam się - powiedział Aro zamyślony, wydawał się nie
zauważać reakcji na jego poprzednie
słowa. Jego oczy
powędrowały nieoczekiwanie do Jacoba i zamiast wstrętu, jaki
okazali pozostali Volturi
na widok gigantycznego wilka, oczy Aro
wezbrały tęsknotą, której nie pojmowałam.
– To tak nie
działa – powiedział Edward, jego ostrożna neutralność zniknęła
z jego nagle szorstkiego
głosu.
– Tylko nieposłuszna
myśl – powiedział Aro taksując Jacoba otwarcie i nagle jego oczy
przesunęły się
wolno do dwóch linii wilkołaków za nami.
Cokolwiek Renesmee pokazała mu, sprawiło, że wilki zaczęły
go
nagle interesować.
– One nie należą do nas, Aro.
Nie wypełniają naszych poleceń. Są tutaj, bo tego chcą.
Jacob
warknął groźnie.
– Mimo to, one wyglądają na przywiązane
do ciebie – powiedział Aro – I twojej młodej partnerki,
i
twojej... rodziny. Lojalne – jego głos wolno pieścił
słowami.
– Przybyli tu, by chronić ludzkie życie, Aro. To
wydaje się sprawiać, że koegzystują z nami, ale z
wysiłkiem.
No chyba, że przemyślisz swój styl życia.
– Tylko
nieposłuszne myśli – powtórzył, śmiejąc się beztrosko –
Dobrze wiesz, jak to jest. Nikt z nas nie
jest w stanie
kontrolować w pełni naszego pragnienia.
– Wiem, jak to jest
– skrzywił się Edward – I znam także różnicę pomiędzy
takim rodzajem myślenia a
celem kryjącym się za nim. To by
nigdy nie zadziałało, Aro.
Ogromna głowa Jacoba zwróciła
się w stronę Edwarda a z pomiędzy jego zębów wyśliznął się
cichy
skowyt.
– Zaintrygował go pomysł …. strażników
psów – zamruczał Edward w odpowiedzi.
To była sekunda
ciszy, zanim pełen furii warkot całej grupy rozległ się na
polanie.
Krótki rozkaz – od Sama, zgadłam, choć nie
odwróciłam się, by spojrzeć – i protest urwał się
przechodząc
w pełną grozy ciszę.
– Sądzę, że to odpowiedź na to
pytanie – powiedział Aro, śmiejąc się znów – Zręcznie
dobrana paczka po
jego stronie.
Edward westchnął i
pochylił się do przodu. Kurczowo chwyciłam jego ramię,
zastanawiając się, co takiego
było w myślach Aro, że
zareagował tak gwałtownie, kiedy Felix i Demetri przykucnęli do
ataku w
synchronizacji. Aro powstrzymał ich ponownie. Wszyscy
wrócili do swych formalnych postaw, włącznie z
Edwardem.
-
Tak wiele do przedyskutowania – powiedział Aro tonem biznesmena –
Tak wiele do zdecydowania. Jeśli
wy i wasi futrzani ochroniarze
wybaczą mi, moi drodzy Cullenowie, muszę porozmawiać z moimi
braćmi.
Kombinacje
Aro
nie dołączył do swoich zaniepokojonych strażników, czekających
na północnej stronie pola, zamiast
tego przywołał ich do
przodu.
Edward natychmiast rozpoczął, ciągnąc za ramię mnie
i Emmetta. Przyspieszyliśmy, trzymając wzrok na
posuwającym
się zagrożeniu. Jacob wracał najwolniej, futro na jego ramionach
było nastroszone od
chwili, gdy obnażył kły na Aro. Renesmee
schwyciła koniec jego ogona, jak tylko zaczęliśmy
zawracać;
trzymała go jak na smyczy, zmuszając do pozostania
z nami. Dotarliśmy do naszej rodziny w tym samym
czasie, kiedy
ciemne płaszcze znów otoczyły Aro.
Teraz było między nami
tylko pięćdziesiąt metrów – dystans, który każde z nas mogło
pokonać w ułamku
sekundy.
Kajusz od razu zaczął
dyskutować z Aro.
– Jak możesz znosić taką hańbę?
Dlaczego stoimy bezsilnie w obliczu tak skandalicznej
zbrodni,
ukrytej poprzez tak niedorzeczne oszustwo? –
zakleszczył dłonie na jego ramionach. Zastanawiałam się,
dlaczego
po prostu nie dotknął Aro, by podzielić się swoim zdaniem. Czy
widzieliśmy właśnie podział w
ich szeregach? Czy mieliśmy
to szczęście?
– Bo to wszystko prawda – Aro powiedział mu
spokojnie – Każde słowo. Widzisz, jak wielu świadków
stoi
gotowych poświadczyć, że widzieli jak to cudowne dziecko
rośnie i dojrzewa w tym krótkim czasie, w
którym je znają?
Że poczuli ciepło krwi pulsującej w jej żyłach? – gestem Aro
ogarnął grupę; od Amun
po jednej stronie do Siobhan po
drugiej.
Kajusz dziwnie zareagował na kojące słowa Aro,
poczynając lekko od wspomnienia o świadkach. Gniew
sączący
się z jego twarzy zastąpiła zimna kalkulacja. Spojrzał na
świadków Volturi z uczuciem
przypominającym mglistą…
nerwowość.
Także zerknęłam na wściekły tłum i
stwierdziłam, ze ten opis jest już niestosowny. Szał i ochota
do
ataku zamieniły się w niepewność, zażenowanie. Szeptane
rozmowy kipiały w tłumie tak, jakby starali się
znaleźć
sens w tym, co miało miejsce.
Kajusz zmarszczył brwi w
głębokim zamyśleniu. Jego spekulacje podsycały płomienie mojego
tlącego się
gniewu, jak i również martwiły mnie. Co, jeśli
strażnicy zaatakują na jakiś niewidoczny sygnał, taki, jaki
mieli
podczas swojego marszu? Z troską sprawdziłam moją tarczę; była
tak samo nie do przebicia, jak
wcześniej. Rozciągnęłam ją
teraz w niską, szeroką kopułę, otaczając łukiem naszą
grupę.
Mogłam poczuć wyraźne iskierki światełek tam, gdzie
stała moja rodzina i przyjaciele – każde jako
indywidualny
posmak, który, jak sądziłam, będę w stanie rozpoznać wraz z
praktyką. Znałam już
Edwarda – był najjaśniejszy z nich
wszystkich. Całkowicie pusta przestrzeń dookoła lśniących
iskierek
kłopotała mnie; nie było przecież fizycznej bariery
dla tarczy i jeśli którekolwiek z utalentowanych
Volturi
dostało by się pod nią, chroniłaby wtedy tylko mnie. Poczułam
przednią zakładkę, kiedy
przyciągnęłam elastyczną zbroję
bardzo ostrożnie bliżej. Carlisle był najbardziej na
przedzie,
zasysałam tarczę z powrotem cal po calu, próbując
wykrzywiać ją na kształt jego ciała, najbardziej jak
tylko
mogłam.
Tarcza wyglądała na chętną do współpracy.
Obrysowała jego kształt, a kiedy Carlisle przysunął się
by
stanąć bliżej Tanyi, elastycznie przesunęła się wraz z
nim, przybliżając się do jego iskierki.
Fascynujące.
Szarpnęłam więcej nitki tkaniny, naciągając ją dookoła każdego
lśniącego kształtu, który
był przyjacielem lub
sojusznikiem.
Minęła tylko sekunda; Kajusz nadal rozmyślał.
–
Wilkołaki – wymamrotał w końcu.
Z nagłą paniką zdałam
sobie sprawę, że większość wilkołaków jest bez ochrony. Zdałam
sobie sprawę, że
była to sprawa zasięgu, dziwnie, że nadal
czułam ich iskierki. Naprężyłam tarczę, aż do Amuna i Kebi
–
najdalszych członków naszej grupy – byli na zewnątrz
wilków. Raz się pojawiali a innym razem ich
światełka
znikały. Nie istnieli dla tego nowego zmysłu. Ale wilki nadal były
jasnymi światełkami – lub
raczej połowa z nich. Hmm…
Okrążyłam ich znowu i jak długo Sam był pod ochroną, wszystkie
wilki znów
były migoczącymi iskierkami.
Ich umysły
musiały być bardziej połączone niż myślałam. Jeśli lider –
Alfa – był wewnątrz mojej tarczy,
reszta ich umysłów była
w każdym calu chroniona, jak on.
– Ach, bracie… - Aro
odpowiedział na oświadczenie Kajusza zbolałym spojrzeniem.
–
Czy obronisz także to przymierze, Aro? – zażądał Kajusz –
Dzieci Księżyca były naszymi zaciętymi
wrogami od początku.
Polowaliśmy na nich do ich wymarcia w Europie i Azji. Nagle Carlisle
nawiązał
familijne więzi z tą ogromną plagą robactwa –
bez wątpienia w próbie zniszczenia nas. By lepiej chronić
swój
wypaczony styl życia.
Edward chrząknął głośno i Kajusz
spojrzał na niego. Aro położył jedną ze swoich delikatnych
rąk
nakrywając swoją twarz, jakby wstydził się innych
starożytnych.
– Kajusz, jest środek dnia – spuentował
Edward. Wskazał na Jacoba – Naprawdę, to nie są Dzieci
Księżyca.
Nie nawiązują żadnych stosunków z naszymi wrogami po drugiej
stronie świata.
– Ty tutaj hodujesz mutanty – plunął
Kajusz do niego.
Szczęki Edwarda zacisnęły się i rozluźniły,
dopiero potem zrównoważenie odpowiedział.
– Oni nawet nie
są wilkołakami. Aro może ci to potwierdzić, jeśli mi nie
wierzysz.
Nie wilkołaki? Rzuciłam zagadkowe spojrzenie na
Jacoba. Podniósł swoje ogromne barki i opuścił –
wzruszenie
ramion. On także nie wiedział, o czym mówi Edward.
– Drogi
Kajuszu, ostrzegłbym cię, byś nie naciskał w tym punkcie, jeśli
powierzyłbyś mi swoje myśli –
wymruczał Aro – Nawet
jeśli te istoty myślą o sobie, jak o wilkołakach, nie są nimi.
Bardziej akuratnym
określeniem dla nich powinno być
zmiennokształtni. Wybór postaci wilka był wyłącznie przypadkowy.
To
mógłby być niedźwiedź lub jastrząb lub pantera, kiedy
ich pierwsza przemiana się dokonywała. Te istoty
nie mają nic
wspólnego z Dziećmi Księżyca. Odziedziczyli tę umiejętność po
swoich przodkach. To
genetyka – oni nie kontynuują swojego
gatunku poprzez zarażanie innych, jak to czynią
prawdziwe
wilkołaki.
Kajusz patrzył na Aro z irytacją i
czymś więcej – z oskarżeniem o zdradę, być może.
– Oni
znają nasz sekret – powiedział stanowczo.
Edward czekał na
odpowiedź na to oskarżenie, ale Aro mówił szybciej.
– To
są stwory naszego nadnaturalnego świata, bracie. Być może nawet
bardziej zależy im na
utrzymaniu tajemnicy, niż nam; oni z
ledwością mogą narażać nas. Ostrożnie, Kajusz.
Gatunkowe
rozważania zaprowadzą nas donikąd.
Kajusz
wziął głęboki oddech i skinął głową. Wymienili długie,
wymowne spojrzenie.
Sądziłam, że zrozumiałam instrukcję
kryjącą się za ostrożnymi słowami Aro. Fałszywe zarzuty
nie
pomogą przekonać świadków na ich stronę; Aro ostrzegał
Kajusza, by przejść do innej strategii.
Zastanawiałam się,
czy powodem oczywistego napięcia pomiędzy dwoma starożytnymi –
niechęć Kajusza
do dzielenia się myślami poprzez dotyk –
było to, że Kajusz nie dbał o przedstawienie tak bardzo jak
Aro.
Czy zbliżająca się rzeź była bardziej istotna dla Kajusza niż
niesplamiona reputacja.
– Chcę pomówić z informatorem –
nagle oznajmił Kajusz i zwrócił wzrok na Irinę.
Irina nie
zwracała uwagi na rozmowę Kajusza i Aro; jej twarz skrzywiona była
w agonii, patrzyła na
swoje siostry, szykowała się na śmierć.
Po wyrazie jej twarzy jasne było, że wiedziała, iż jej
oskarżenia
były całkowicie fałszywe.
– Irina –
szczeknął nieszczęśliwy, że musi się do niej zwrócić.
Spojrzała
spłoszona i gwałtownie przerażona.
Kajusz pstryknął
palcami.
Niepewnie, ruszyła z czoła formacji, by znów stanąć
przed Kajuszem.
– Wydaje się więc, że trochę się myliłaś
w swoich oskarżeniach – zaczął Kajusz.
Tanya i Kate
pochyliły się do przodu niespokojnie.
– Przepraszam –
wyszeptała Irina – Powinnam się upewnić tego, co mówiłam. Ale
nie miałam pojęcia, że….
– bezradnie wskazała w naszym
kierunku.
– Drogi Kajuszu, czy oczekujesz po niej pewności w
sprawie czegoś tak dziwnego i niemożliwego? –
zapytał Aro –
Każdy z nas przypuszczałby to samo.
Kajusz trzepnął palcami
w kierunku Aro, by go uciszyć.
– Wszyscy wiemy, że się
pomyliłaś – powiedział obcesowo – Zamierzam pomówić o twoich
motywach.
Irina czekała nerwowo na kontynuację tych słów,
potem powtórzyła.
– Moich motywach?
– Może o
szpiegowaniu ich, na początek.
Irina drgnęła przy słowie
szpiegowaniu.
– Nie byłaś szczęśliwa z Cullenami,
nieprawdaż?
Zwróciła swoje nieszczęśliwe oczy na twarz
Carlisle’a.
– Byłam – przyznała.
– Ponieważ..? –
nalegał Kajusz.
– Wilkołaki zabiły mojego przyjaciela –
wyszeptała – A Cullenowie nie pozwolili mi go pomścić.
–
Zmiennokształtni – skorygował cicho Aro.
– Więc
Cullenowie sympatyzowali ze zmiennokształtnymi przeciwko innym
naszego gatunku – nawet
przeciw przyjaciołom przyjaciół –
zreasumował Kajusz.
Usłyszałam, jak Edward wydał
zdegustowany dźwięk. Kajusz odhaczał kolejne punkty swojej
listy,
szukając oskarżenia, które będzie pasować.
–
Tak to widziałam – Irina wzruszyła ramionami.
Kajusz
odczekał chwilę i ponaglił.
– Jeśli chcesz złożyć
formalną skargę przeciw zmiennokształtnym i Cullenom za
wspomaganie ich działań
– teraz będzie dobry moment. –
uśmiechnął się małym, okrutnym uśmieszkiem, czekając, aż
Irina da mu
kolejną wymówkę.
Może Kajusz nie rozumiał
istoty prawdziwej rodziny – związków bazujących na miłości lub
raczej na jej
potędze. Może wyolbrzymiał potęgę
zemsty.
Szczęki Iriny zacisnęły się, jej ramiona drgnęły.
–
Nie, nie składam skargi przeciwko wilkom lub Cullenom. Przybyliście
tutaj dzisiaj, by zniszczyć
nieśmiertelne dziecko. Nie
istnieje śmiertelne dziecko. To był mój błąd i biorę za to
pełną
odpowiedzialność. Ale Cullenowie są niewinni i nie
macie już powodu, by nadal tu być. Tak mi przykro –
powiedziała
do nas i zwróciła się w kierunku świadków Volturi. – Nie było
zbrodni. Nie ma
przekonywujących powodów by to
kontynuować.
Kajusz uniósł rękę, gdy mówiła, miał w niej
dziwny, metalowy przedmiot, rzeźbiony i bogaty w zdobienia.
To
był sygnał. Odpowiedź była tak szybka, że wszyscy zastygliśmy w
niedowierzaniu na to, co się
zdarzyło. Zanim mogliśmy
zareagować, było już po wszystkim.
Trójka z żołnierzy
Volturi skoczyła naprzód i Irina została całkowicie zakryta przez
ich szare płaszcze.
W tej samej chwili straszliwy metaliczny
zgrzyt przeszył powietrze. Kajusz wśliznął się w środek
szarej
masy i szokujący piskliwy dźwięk eksplodował we wznoszącej się
powodzi iskier i mowie płomieni.
Żołnierze odskoczyli od
nagłej eksplozji żaru, natychmiast zajmując swoje miejsca w
perfekcyjnie
prostej linii strażników.
Kajusz stał sam
nad płonącym wspomnieniem Iriny, metalowy przedmiot w jego ręku
wciąż wyrzucał
gęsty strumień ognia prosto w stos.
Z
cichym kliknięciem zniknął ogień strzelający z ręki Kajusza.
Szmer ciężkich westchnięć rozległ się ze
strony świadków
za liniami Volturi.
My byliśmy zbyt osłupiali by wydać
jakikolwiek dźwięk. Czym innym było wiedzieć, że śmierć
przychodzi
z okrutną, niepowstrzymaną szybkością, a czym
innym to widzieć.
– Teraz wzięła pełną odpowiedzialność
za swoje czyny – Kajusz uśmiechnął się chłodno.
Jego oczy
błysnęły na front naszej linii, napotykając zamrożone postacie
Tanyi i Kate.
W tej sekundzie zrozumiałam, że Kajusz nigdy nie
doceniał więzi prawdziwej rodziny. To był manewr. On
nie
chciał skargi Iriny, chciał jej wyzwania. Wymówki, by ją
zniszczyć, by dać zapłonąć przemocy,
napełnić nią
powietrze jak łatwopalną mgłą.
Napięty spokój tego
spotkania już i tak chwiał się dużo bardziej niż słoń na
linie. Raz rozpoczętej walki
nie da się przerwać. Będzie już
tylko narastać do momentu, gdy jedna strona zostanie
całkowicie
zniszczona. Nasza strona. Kajusz to wiedział.
Także
Edward.
– Zatrzymajcie je! – załkał Edward, skacząc by
schwytać rękę Tanyi, gdy szarpnęła się gwałtownie do
przodu
w kierunku uśmiechniętego Kajusza z oszalałym płaczem czystego
gniewu. Nie mogła strząsnąć
Edwarda, a Carlisle zaraz
zamknął ramiona wokół jej postaci.
– Za późno, by jej
pomóc – uzasadniał pilnie, gdy się szamotała – Nie dawaj mu
tego, co chce dostać!
Kate była trudniejsza do powstrzymania.
Wrzasnęła, jak Tanya i wybuchła w pierwszym kroku ataku,
który
skończyłby się śmiercią nas wszystkich. Rosalie była najbliżej,
ale zanim mogła ją zablokować,
Kate zaskoczyła ją z taką
siłą, że Rose padła na ziemię. Emmett schwycił ramię Kate i
rzucił na ziemię,
ale nagle rozminął się z nią. Kate
przeturlała się na stopy i wyglądało, że nikt jej nie
powstrzyma.
Garrett rzucił się, powalając ją znów na
ziemię. Oplótł ją ramionami, zamykając dłonie na
jej
nadgarstkach. Zobaczyłam jak jego ciało drży, gdy
wstrząsnęła nim elektryczna siła. Jego oczy
przekręciły
się białkami do góry, ale ręce nadal były zaciśnięte.
–
Zafrina – zakrzyknął Edward.
Oczy Kate zrobiły się czarne
i jej wrzask przeszedł w jęk. Tanya przestała się szamotać.
–
Daj mi spojrzeć – wysapała Tanya.
Desperacko, ale z całą
ostrożnością, na jaką mogłam się zdobyć, naciągnęłam swoją
tarczę mocniej niż
przedtem, dookoła iskier moich przyjaciół,
obierając ją ostrożnie z Kate jednocześnie próbując
utrzymać
ją wokół Garretta, robiąc z niej cienką skórę między nimi.
I
wtedy Garrett oprzytomniał, wciąż trzymając Kate na śniegu.
–
Czy jeśli cię puszczę, znów mnie odepchniesz, Katie? –
wyszeptał.
Warknęła w odpowiedzi, wciąż chłoszcząc na
oślep.
– Posłuchajcie mnie, Tanya, Kate – powiedział
Carlisle cichym, ale intensywnym szeptem – Zemsta jej
teraz
nie pomoże. Irina nie chciała byście marnowały tak swoje życie.
Pomyślcie o tym, co robicie. Jeśli
ich zaatakujecie, wszyscy
zginiemy.
Ramiona Tanyi opadły żałośnie i wsparła się na
Carlisle’u. Kate wreszcie znieruchomiała. Garrett i Carlisle
nadal
koili siostry słowami zbyt pilnymi, by brzmiały, jak dodawanie
otuchy.
Moja uwaga wróciła do szali, która przechyliła się
na naszą stronę w chwili chaosu. Kątem oka widziałam,
że
Edward i każdy poza Carlisle i Garrettem patrzy na
strażników.
Piorunujące spojrzenie kierowało się od
Kajusza, gapiącego się z wściekłym niedowierzaniem na Kate
i
Garretta w śniegu. Aro patrzył na tą samą dwójkę, i
niedowierzanie było najsilniejszym uczuciem na jego
twarzy.
Wiedział, co potrafi Kate. Znał jej potencjał poprzez wspomnienia
Edwarda.
Czy zrozumiał, co się właśnie stało – czy
wiedział, że moja tarcza urosła w siłę i subtelność
wykraczającą
poza to, co wiedział o mnie Edward? Lub czy
myślał, że Garrett nauczył się odporności?
Strażnicy
Volturi już nie stali w zdyscyplinowanym skupieniu – byli
pochyleni naprzód, gotując się do
przeciwuderzenia w chwili,
gdy zaatakujemy.
Poza nimi, czterdzieści troje świadków
obserwowało z różnymi emocjami tych, którzy zaczęli wkraczać
na
pole. Zmieszanie przeszło w podejrzliwość. Świetlista, szybka
śmierć Iriny wstrząsnęła nimi. Co było
jej zbrodnią?
Bez
natychmiastowego ataku, który przeprowadził Kajusz, rozpraszającego
swą nieroztropnością,
świadkowie Volturi porzuciliby
kwestionowanie tego, co się tak naprawdę tutaj dzieje. Aro
rzucił
szybkie spojrzenie w tył, gdy patrzyłam, jego twarz
zdradziła go błyskiem zniecierpliwienia. Potrzebował
widowni,
która nie zwracałby się przeciwko niemu.
Słyszałam jak
Stefan i Vladimir mruczą do siebie cicho o dyskomforcie Aro.
Aro
najwidoczniej koncentrował się na utrzymaniu swojej nieskalanej
opinii, gdy Rumuni przyłapali go na
tym. Ale nie wierzyłam, że
Volturi zostawią nas w spokoju tylko po to, by ocalić swoja
reputację. Po tym
jak z nami skończą, mogą wymordować w tym
celu swoich światków. Poczułam dziwny, nagły żal dla tego
tłumu
obcych, których przyprowadzili Volturi, by parzyli na naszą śmierć.
Demetri mógł także na nich
zapolować, póki by wszystkich
nie wytępił.
Dla Jacoba i Renesmee, dla Alice i Jaspera, dla
Alistaira i dla tych obcych, którzy nie wiedzieli, ile ich
będzie
kosztował dzisiejszy dzień, Demetri musiał umrzeć.
Aro lekko
dotknął ramienia Kajusza.
– Irina została ukarana za
wystawienie fałszywego świadectwa przeciw temu dziecku – a więc
taka była
ich wymówka. Mówił dalej – Być może powinniśmy
do tego powrócić.
Kajusz wyprostował się a jego twarz
powróciła do zwykłego braku ekspresji. Patrzył przed siebie, nic
nie
widząc. Jego twarz przypominała mi dziwnie osobę, która
uczyła się, jak to jest, być zdegradowanym.
Aro przemieścił
się naprzód, Renata, Felix i Demetri automatycznie poruszyli się
razem z nim.
– Dla całkowitej jasności – powiedział –
chciałbym porozmawiać z kilkoma waszymi świadkami.
Procedury,
rozumiecie – machnął ręką.
Dwie rzeczy
wydarzyły się na raz. Kajusz skupił wzrok na Aro i mały, okrutny
uśmieszek powrócił. A
Edwarda sapnął, jego ręka zwinęła
się w pięść tak mocno, że wyglądała jakby kości mogły
przebić się
poprzez jego diamentowo mocną skórę.
Desperacko
chciałam go zapytać, co się dzieje, ale Aro był tak blisko, że
usłyszałby najlżejszy szept.
Zobaczyłam, jak Carlisle patrzy
z troską na twarz Edwarda a jego twarz tężeje.
Ponieważ
Kajusz popełnił błąd poprzez niepotrzebne oskarżenia i
nieroztropne próby wywołania walki,
Aro musiał wystąpić z
bardziej efektowną strategią.
Jak duch przeszedł więc po
śniegu w najdalszy zachodni kraniec naszej linii, zatrzymując się
jakieś
dziesięć metrów od Amuna i Kebi. Najbliższy wilk
warknął ze złością, ale utrzymał swoją pozycję.
– Ach,
Amunie, mój południowy sąsiedzie – powiedział ciepło – Od
tak dawna mnie nie odwiedziłeś.
– Czas niewiele znaczy, nie
zauważam jego upływu – Amun znieruchomiał z niepokoju, Kebi jak
statua
obok niego.
– Prawda – zgodził się Aro – ale
może miałeś także inny powód, by trzymać się z daleka.
Amun
nic nie powiedział.
– To musiał być straszny czas –
biorąc pod uwagę zorganizowanie nowych członków w grupę. Wiem
to
dobrze! Jestem wdzięczny, że mam innych, by rozpraszali
znudzenie. Cieszę się, że twoi nowi tak
dobrze się
dopasowali. Chciałbym zostać zaproszony. Wiem, że nosisz się z
zamiarem, by wkrótce mnie
odwiedzić.
– Oczywiście –
Amun powiedział to tak bezuczuciowo, że było niemożliwe do
określenia, czy był jakiś
cień strachu lub sarkazmu w jego
tonie.
– Jak dobrze, że jesteśmy tutaj wszyscy razem! Czyż
to nie cudowne?
Amun skinął głową, jego twarz zmroczniała.
–
Ale powód twojej obecności tutaj nie jest tak miły, niestety.
Carlisle wezwał cię na świadka?
– Tak.
– I co
zaświadczysz dla niego?
– Obserwowałem dziecko. Było jasne,
prawie natychmiast, że nie jest nieśmiertelnym dzieckiem… –
Amun
przemówił z tym samym zimnym brakiem emocji.
– Być może
powinniśmy zdefiniować naszą terminologię – przerwał Aro –
teraz, gdy wydaje się to
konieczne. Przez nieśmiertelne
dziecko, masz na myśli oczywiście ludzkie dziecko, które
zostało
przemienione w wampira.
– Tak, to właśnie mam
na myśli.
– Co jeszcze zauważyłeś?
– Z pewnością,
to samo, co widziałeś w myślach Edwarda. Że to jego biologiczne
dziecko. Że rośnie. Że
się rozwija.
– Tak, tak –
cień zniecierpliwienia pojawił się w jego uprzejmym tonie – ale
szczegółowo przez te kilka
tygodni tutaj, co widziałeś?
–
Że ona rośnie.. szybko – brwi Amuna się zmarszczyły.
– I
uważasz, ze ona powinna żyć? – Aro się uśmiechnął.
Westchnienie
uciekło z moich ust i nie byłam w tym osamotniona. Połowa wampirów
dołączyła do mojego
protestu. Dźwięk furii rozszedł się
dookoła. Po drugiej stronie pola, kilku świadków Volturi wydało
ten
sam dźwięk. Edward postąpił krok do tyłu i chwycił
mnie uspokajająco za nadgarstek.
Aro nie odwrócił się,
słysząc hałas, ale Amun rozejrzał się dookoła niespokojnie.
–
Nie przybyłem tu, by osądzać.
– Chcę tylko twojej opinii –
Aro zaśmiał się lekko.
– Nie widzę żadnego
niebezpieczeństwa w tym dziecku. Ona uczy się nawet szybciej niż
rośnie.
Aro skinął głową, rozmyślając. Po chwili się
odwrócił.
– Aro? – zawołał Amun.
– Tak,
przyjacielu? – Aro zawirował z powrotem.
– Dałem swoje
świadectwo. Nie mam już tutaj żadnego interesu. Moja partnerka i
ja chcielibyśmy teraz
odejść.
– Oczywiście. Jestem
taki uradowany, że mogliśmy trochę pogawędzić. I jestem pewien,
że wkrótce
znów się zobaczymy.
Usta Amuna były jak
ciasna linia, kiedy skinął głową raz, przyjmując do wiadomości
tę ledwie skrytą
groźbę. Dotknął ramienia Kebi, pobiegli
szybko do południowego krańca pola i znikli pomiędzy
drzewami.
Wiedziałam, że nie przestaną biec przez bardzo
długi czas.
Aro z powrotem przeszedł wzdłuż naszych linii na
wschód, jego strażnicy wciąż byli spięci. Zatrzymał
się,
gdy stanął naprzeciw masywnej postaci Siobhan.
– Witaj,
droga Siobhan. Jesteś taka piękna, jak zawsze.
Siobhan skinęła
głową, czekając.
– A ty? – zapytał – Odpowiedziałabyś
na moje pytania w ten sam sposób, co Amun?
– Mogłabym –
powiedziała Siobhan – Ale być może dodałabym coś więcej.
Renesmee rozumie
ograniczenia. Nie jest zagrożeniem dla ludzi –
ona radzi sobie lepiej, niż my. Nie przedstawia sobą
zagrożenia.
–
Myślisz, że dla nikogo? – Aro zapytał powściągliwie.
Edward
warknął, wydając niski drżący dźwięk z głębi
gardła.
Pochmurne, karmazynowe oczy Kajusza zabłysły.
Renata
opiekuńczo zbliżyła się do swego pana.
Garrett uwolnił
Kate, by wystąpić krok naprzód, ignorując dłoń Kate próbującą
tym razem jego
powstrzymać.
– Nie sądzę, bym za tobą
nadążała – wolno odparła Siobhan
Aro pochylił się lekko
do tyłu, niby przypadkiem, ale dołączył do reszty swych
strażników. Renata, Felix i
Demetri byli bliżej niego, niż
jego własny cień.
– Nie złamano prawa – powiedział Aro
łagodnym głosem, każde z nas mogło usłyszeć, że zbliża
się
podsumowanie. Znów poczułam gniew, jakby próbował
wydrapać się pazurami z mojego gardła i
wywarczeć moje
wyzwanie do walki. Przetoczyłam furię w moją tarczę, zagęszczając
ją, upewniając się,
że wszyscy są chronieni.
– Nie
złamano – powtórzył Aro – Jednakże, czy zrozumiałe jest, że
nie ma niebezpieczeństwa? Nie. –
delikatnie przechylił głowę
– To zupełnie inna sprawa.
Jedyną odpowiedzią, było
naprężenie i tak już spiętych nerwów i Maggie na przedzie naszej
grupy
wojowników potrząsała swoją głową w gniewie.
Aro
kroczył lekko, wyglądając, jakby raczej unosił się nad ziemią,
niż dotykał jej stopami. Zauważyłam,
że każde przejście
zabiera go bliżej ochrony jego strażników.
– Ona jest
unikalna… całkowicie, niemożliwie wyjątkowa. Taką stratą
byłoby zniszczenie czegoś tak
cudownego. Zwłaszcza, kiedy
tyle moglibyśmy się nauczyć…. – zaznaczył, jakby
zastanawiając się nadal –
Ale istnieje niebezpieczeństwo,
niebezpieczeństwo, którego nie sposób zignorować.
Nikt nie
odpowiedział na jego twierdzenia. Panowała śmiertelna cisza, a on
kontynuował monolog, który
brzmiał tak, jakby mówił tylko
do siebie.
– Jakże ironiczny jest fakt, że kiedy ludzkość
rozwija się, kiedy ich wiara w naukę rośnie i kontroluje
ich
świat, tym bardziej my stajemy się wolni od wykrycia. Jednak, kiedy
stajemy się nawet bardziej
niepowstrzymani poprzez ich niewiarę
w zjawiska ponad naturalne, oni stają się na tyle silni
swoją
technologią, że gdyby zechcieli, mogliby stanowić dla
nas zagrożenie, a nawet zniszczyć kilkoro z nas.
– Poprzez
tysiące tysięcy lat, nasza tajemniczość miała raczej znaczenie
sposobności, wygody, niż
prawdziwego bezpieczeństwa. Ten
ostatni surowy, wściekły wiek dał początek broniom tak potężnym,
że
narażają na niebezpieczeństwo nawet nieśmiertelnych.
Teraz nasz status, jako tylko mit, chroni nas
przed tymi słabymi
istotami, na które polujemy.
– To niesamowite dziecię –
opuścił dłoń jakby gładząc Renesmee, choć teraz był
czterdzieści metrów od
niej, prawie znów wśród formacją
Volturi – Jeśli tylko moglibyśmy poznać jej potencjał, wiedzieć
z
absolutną pewnością, że ona będzie zdolna przypominać
całun z ciemności, który nas chroni. Ale nie
wiemy, czym się
stanie! Jej właśni rodzice są dotknięci zarazą strachu o jej
przyszłość. My nie wiemy,
czym będzie, jak dorośnie –
przestał, patrząc znacząco pierw na naszych świadków, potem na
swoją
armię. Jego głos udanie imitował brzmienie łez w
swych słowach.
Wciąż patrząc na swoich własnych świadków,
przemówił ponownie.
– Tylko znane jest bezpieczne. Tylko
znane możemy tolerować. Nieznane jest... niebezpieczne.
Uśmiech
Kajusza rozszerzył się występnie.
– Naciągasz, Aro –
powiedział Carlisle pustym głosem.
– Spokojnie, przyjacielu
– uśmiechnął się Aro, jego twarz była taka uprzejma, głos tak
delikatny, jak
zawsze.
– Mogę zaoferować swoją opinię
do tych rozważań? – Garrett złożył wyważonym tonem petycję,
robiąc
kolejny krok naprzód.
– Wędrowiec –
powiedział Aro, kiwając głową w przyzwoleniu.
Podbródek
Garretta uniósł się. Jego oczy skupiły się na skłębionym
tłumie na końcu pola i przemówił
wprost do świadków
Volturi.
– Przybyłem tu na prośbę Carlisle’a, jaki inni,
by być świadkiem. – powiedział – Obserwacja dziecka nie
jest
właściwie dłużej potrzebna. Wszyscy widzimy, czym jest.
–
Pozostałem, by być świadkiem czegoś innego. Was. – gwałtownie
wskazał palcem ostrożne wampiry. –
Dwoje z was znam –
Makenna, Charles – i widzę, że wielu z was, jest także
wędrowcami, włóczykijami,
jak i ja. Nie odpowiadamy przed
nikim. Pomyślcie uważnie o tym, co wam teraz powiem.
– Ci
starożytni nie przybyli tu po sprawiedliwość, jak wam powiedzieli.
Podejrzewaliśmy więcej i teraz
tego dowiedziono. Przybyli,
wprowadzeni w błąd, ale z istotną wymówką dla ich reakcji.
Świadczcie
teraz, jak szukają marnych wymówek, by kontynuować
swoją prawdziwą misję. Świadczcie, jak wysilają
się, by
znaleźć usprawiedliwienie dla swych właściwych planów, by
zniszczyć tą tutaj rodzinę – wskazał
w kierunku Carlisle’a
i Tanyi.
– Volturi przybyli, by wymazać to, co postrzegają
jako konkurencję. Być może, jak ja, patrzycie na ten
klan
złotookich i dziwicie się. Są trudni do zrozumienia, to prawda.
Ale starożytni patrzą i widzą coś
jeszcze za ich dziwnym
wyborem. Widzą potęgę.
– Mogę poświadczyć o więziach w
tej rodzinie – mówię rodzina, a nie sprzymierzeńcy. Ci dziwni
złotoocy
zaprzeczają swojej prawdziwej naturze. Ale z powrotem
odnaleźli coś, co jest wartę czegoś więcej, być
może
bardziej zadowalającego niż pożądanie? Podjąłem małe studia
nad nimi podczas mojej obecności
tutaj i wydaje się mi, że
istotną częścią tych intensywnych więzi rodzinnych – że w
ogóle czyni to
możliwym – jest spokojny charakter takiego
życia w poświęceniu. Nie ma tu agresji, którą
wszyscy
widzieliśmy w ogromnych południowych klanach, które
rosły i zmniejszały się tak szybko w ich dzikich,
przestarzałych
sporach. Nie ma tu miejsca dla dominacji. A Aro wie o tym lepiej, niż
ja sam.
Obserwowałam twarz Aro, gdy słowa Garretta potępiały
go, czekając w spięciu na jakąś odpowiedź. Ale
jego twarz
była tylko uprzejmie rozbawiona, jak gdyby czekał na zakończenie
tych kaprysów dziecka, by
zdało sobie sprawę, że nikt nie
zwraca uwagi na jego teatralne gesty.
– Carlisle zapewnił nas
wszystkich, kiedy powiedział nam, co nadchodzi, że nie wezwał nas
tu do walki. Ci
świadkowie – Garrett wskazał na Siobhan i
Liama – zgodzili się dać dowód, żeby spowolnić
przybycie
Volturi na tyle, by Carlisle miał szansę przedstawić
swoje racje w tej sprawie.
– Ale kilkoro z nas się
zastanawiało – jego oczy błysnęły do twarzy Eleazara – czy
prawda po stronie
Carlisle’a wystarczy, by powstrzymać tą
tak zwaną sprawiedliwość. Czy Volturi są tutaj, by
chronić
bezpieczeństwo naszego tajemnego życia, czy po to, by
chronić ich własną potęgę? Czy przybyli tu, by
zniszczyć
nielegalną kreację, czy sposób życia? Czy będą
usatysfakcjonowani, kiedy niebezpieczeństwo
przemieni się w
zwyczajne nieporozumienie? Czy też może doprowadzą do końca to,
co zaczęli, bez
oglądania się na sprawiedliwość?
–
Mamy odpowiedź na te wszystkie pytania. Słyszeliśmy je w
kłamliwych słowach Aro – mamy wszystko w
jednym, zamiast
skrawków takiej wiedzy przez wieki – i widzimy ją teraz w chętnym
uśmiechu Kajusza.
Ich strażnicy są tylko bezmyślną bronią,
narzędziem dla ich mistrzów dla zdobycia dominacji.
– Więc
teraz jest więcej pytań, pytań, na które wy musicie odpowiedzieć.
Kto wami rządzi, wędrowcy?
Czy odpowiadacie przed kimś poza
sobą? Czy macie możliwość wyboru waszej ścieżki, czy może
to
Volturi decydują, jak macie żyć?
– Przybyłem, by
być świadkiem. Zostaję, by walczyć. Volturi nie dbają o śmierć
dziecka. Im zależy na
śmierci naszej wolnej woli.
Zwrócił
twarz w stronę starożytnych.
– Więc dalej, powiadam! Nie
przedstawiajcie nam więcej kłamliwych racjonalizacji. Bądźcie
szczerzy w
kwestii waszych intencji, jak my będziemy w naszych.
Będziemy bronić naszej wolności. Zaatakujecie
lub nie
zaatakujecie. Wybierzcie teraz i pozwólcie tym świadkom zobaczyć
prawdziwą sprawę, o której
tutaj debatujemy.
Raz jeszcze
spojrzał na świadków Volturi, jego oczy dokładnie badały każdą
twarz. Potęga jego słów była
jasno widoczna w ich
reakcjach.
– Możecie rozważyć dołączenie do nas. Jeśli
myślicie, że Volturi dadzą wam żyć, by o tym
opowiedzieć,
jesteście w błędzie. Wszyscy możemy zostać
zniszczeni – wzruszył ramionami – ale niekoniecznie. Być
może
jesteśmy bardziej wyrównani, niż sądzą. Być może Volturi
wreszcie spotkali kogoś swojego
formatu. Obiecać mogę wam
jedno – jeśli my przegramy, wy także.
Zakończył swoją
płomienną mowę dając krok do tyłu, dołączając do Kate i
przykucając w pół przysiadzie,
gotując się do ataku.
–
Bardzo ładna mowa, mój rewolucyjny przyjacielu – uśmiechnął
się Aro.
Garrett był gotowy do ataku.
– Rewolucyjny? –
warknął. – Przeciw komu nawołuję do rewolucji, jeśli mogę
zapytać? Przeciw memu
gatunkowi? Czy życzycie sobie, bym także
mówił wam panie, jak wasi służalczy ochroniarze?
– Pokój,
Garrecie – powiedział tolerancyjnie Aro – Mam na myśli tylko
odwołanie się do chwili twoich
narodzin. Wciąż patriota, jak
widzę.
Garrett odpowiedział wściekłym spojrzeniem.
–
Może zapytamy naszych świadków – zasugerował Aro – Pozwólmy
poznać ich myśli, zanim podejmiemy
decyzję. Powiedzcie,
przyjaciele – mimochodem odwrócił się plecami do nas, ruszając
kilka metrów w
kierunku tłumu nerwowych obserwatorów
kryjących się teraz znacznie bliżej lasu – Co o tym
myślicie?
Mogę was zapewnić, że dziecko nie jest tym, czego
się obawialiśmy. Czy podejmiemy ryzyko i pozwolimy
mu żyć?
Czy wystawimy na szwank nasz świat, by zachować ich rodzinne więzi?
Czy też poważny
Garrett ma rację? Czy dołączycie do nich,
by walczyć przeciw naszej nagłej wyprawie w dominacji?
Świadkowie
odpowiedzieli na jego spojrzenia z ostrożnymi twarzami. Jedna, mała
czarnowłosa kobieta,
spojrzała krótko na ciemno blond
mężczyznę po swojej stronie.
– Czy to jest nasz jedyny
wybór? – zapytała nagle, rzucając błyszczące spojrzenie z
powrotem na Aro –
Zgodzić się z wami lub walczyć przeciw
wam?
– Oczywiście, że nie, przeurocza Makenno – powiedział
Aro, najwyraźniej przerażony, że ktokolwiek
mógł dojść do
takiego wniosku. – Możecie oczywiście odejść w spokoju, jak
Amun, nawet jeśli nie
zgadzacie się z decyzjami rady
wojennej.
Makenna ponownie zerknęła na twarz swojego partnera
i skinęła głową po minucie.
– Nie przybyliśmy tu, by
walczyć – zatrzymała się, odetchnęła – dokończyła –
Przybyliśmy tu, by być
światkami. I możemy poświadczyć, że
ta potępiona rodzina jest niewinna. Wszystko, co twierdzi
Garrett,
jest prawdą.
– Ach – westchnął smutno Aro – Przykro mi,
że tak to odbieracie. Taka właśnie jest natura naszej pracy.
–
Nie, nie tak to widzimy, ale tak właśnie czuję – żółto włosy
partner Makenny przemówił wysokim,
nerwowym głosem. Spojrzał
na Garretta.
– Garrett powiedział, że mają sposoby na
rozpoznanie kłamstw. Ja także wiem, kiedy słyszę prawdę, a
kiedy
nie. – z przerażonymi oczami przysunął się bliżej do swojej
partnerki, czekając na reakcję Aro.
– Nie lękaj się nas,
przyjacielu Charlesie. Nie wątpię, że patriota szczerze wierzy w
to, co mówi –
zachichotał lekko Aro i oczy Charlesa się
zwęziły.
– Takie jest nasze świadectwo – stwierdziła
Makenna – Teraz odejdziemy.
Ona i Charles wycofali się wolno,
nie obracając się zanim nie zniknęli z widoku wśród drzew.
Inny
nieznajomy rozpoczął odwrót w ten sam sposób, potem
kolejna trójka odeszła za nim.
Oceniłam, że pozostało
trzydzieści siedem wampirów. Kilkoro z nich wydawało się zbyt
zmieszanych, by
pojąć decyzję. Ale znakomita większość
wydawała się wyczekiwać tylko w jakim kierunku potoczy się
ta
konfrontacja. Zgadłam, że kiedy zacznie się gorączka,
postąpią tak, jak większość zadecyduje.
Miałam pewność,
że Aro widział to samo, co ja. Odwrócił się, wracając do swoich
strażników z
umiarkowaną szybkością. Zatrzymał się na
przedzie i zwrócił czystym głosem.
– Jesteśmy w
mniejszości, moi drodzy – powiedział. Nie możemy oczekiwać na
pomoc z zewnątrz. Czy
powinniśmy pozostawić te pytania bez
odpowiedzi, by nas ocalić?
– Nie, panie – wyszeptali
zgodnie.
– Czy ochrona naszego świata warta może jest straty
kilkorga z nas?
– Tak – odetchnęli – Nie boimy się.
Aro
uśmiechnął się i dołączył do swoich czarno odzianych
towarzyszy.
– Bracia – rzekł Aro – Jest coś więcej do
rozważenia
– Pozwólcie się nam naradzić – chętnie
podjął temat Kajusz.
– Pozwólcie się nam naradzić –
powtórzył nie zainteresowanym tonem Marek.
Aro ponownie
odwrócił się do nas plecami, stając twarzą w twarz z innymi
starożytnymi. Połączyli dłonie
formując czarno okryty
trójkąt.
Jak tylko uwaga Aro skupiona była na cichej
naradzie, dwóch z ich świadków cicho zniknęło w lesie.
Przez
wzgląd na nich, miałam nadzieję, że byli szybcy.
To było
to. Ostrożnie rozluźniłam ramiona Renesmee na mojej szyi.
–
Pamiętasz, co powiedziałam?
Łzy zakręciły się w jej
oczach, ale skinęła głową.
– Kocham cię –
szepnęła.
Edward teraz spojrzał na nas, jego topazowe oczy
bacznie obserwowały tą scenę. Jacob gapił się na nas
kątem
wielkiego czarnego oka.
– Ja też cię kocham – powiedziałam
i dotknęłam zamka jej ubrania – Więcej niż moje własne życie
–
pocałowałam ją w czoło.
Jacob załkał
niespokojnie.
Przykucnęłam na palcach stóp i wyszeptałam do
jego ucha.
– Poczekaj, aż totalnie się podniecą i wtedy z
nią uciekaj. Biegnij tak daleko, jak tylko będziesz mógł,
ona
ma to, czego będziecie potrzebować, by zniknąć.
Twarze
Edwarda i Jacoba przedstawiały sobą prawie identyczne maski
przerażenia, zważając na fakt,
że jedna z nich była
zwierzęca.
Renesmee przylgnęła do Edwarda, a on objął ją
ramionami. Uścisnęli się mocno.
– To jest to, co przede mną
ukrywałaś? – wyszeptał nad jej głową.
– Przed Aro. –
odparłam.
– Alice?
Skinęłam głową.
Jego twarz
wykrzywiła się w zrozumieniu i bólu. Czy te uczucia malowały się
też na mojej twarzy, kiedy
w końcu zrozumiałam wszystkie
wskazówki Alice?
Jacob warczał cicho, niskie tarcie było
równomierne i nieprzerwane, jak mruczenie. Jego sierść
była
zjeżona a zęby obnażone.
Edward ucałował czoło
Renesmee i oba jej policzki, po czym podsadził ją na ramionach
Jacoba. Wspięła
się zwinnie na jego plecy, zaciskając ręce
na gęstym futrze i usadzając się spokojnie głębiej na
jego
masywnych ramionach.
Jacob odwrócił się do mnie,
jego ekspresywne oczy pełne były udręki, dudniący warkot nadal
skrobał w
jego piersi.
– Jesteś jedyny, któremu
moglibyśmy zaufać powierzając ją – zamruczałam do niego –
Jeśli byś jej tak
mocno nie kochał, nie potrafiłabym tego
znieść. Wiem, że potrafisz ją ochronić, Jacob.
Znów załkał
i pochylił głowę na przeciw moich ramion.
– Wiem –
szepnęłam – ja też cię kocham, Jake. Zawsze będziesz moim
najlepszym kumplem.
Łza wielkości piłeczki do baseballa
stoczyła się po futrze z jego oka.
Edward przycisnął jego
głowę do tego samego ramienia, do którego przycisnął Renesmee. –
Żegnaj,
Jacob, mój bracie... mój synu.
Inni puścili w
niepamięć tą pełną uczuć scenę. Ich oczy utkwione były w
cichym, czarnym trójkącie, ale
wiedziałam, że słuchają.
–
A więc nie ma nadziei? – szepnął Carlisle. Nie było żadnego
lęku w jego głosie. Tylko determinacja i
akceptacja.
–
Zawsze jest nadzieja – mruknęłam w odpowiedzi. To może być
prawda, powiedziałam sobie. – Po prostu
znam moje własne
przeznaczenie.
Edward ujął moją dłoń. Wiedział, że to
dotyczy także jego. Kiedy powiedziałam moje przeznaczenie nie
było
wątpliwości, że mam na myśli naszą dwójkę. Byliśmy tylko
połówkami całości.
Oddech Esme zadrżał za mną. Przeszła
obok nas, dotykając naszych twarzy, by stanąć obok Carlisle
i
ścisnąć jego dłoń.
Nagle byliśmy otoczeni przez
mamrotane pożegnania i wyrazy miłości.
– Jeśli to
przeżyjemy – Garrett wyszeptał do Kate – Pójdę za tobą
wszędzie, kobieto.
– Teraz mi to mówi –
wymamrotała.
Rosalie i Emmett pocałowali się szybko, ale
namiętnie.
Tia musnęła twarz Benjamina. Uśmiechnął się
radośnie, złapał jej dłoń i przycisnął do policzka.
Nie
widziałam tych wszystkich uczuć miłości i bólu. Byłam
zaabsorbowana nagłym, poruszającym
naciskiem na zewnątrz
mojej tarczy. Nie potrafiłam określić, skąd się wzięło, ale
czułam, jakby było
skierowane na ostrze naszej grupy, na
Siobhan i Liama w szczególności. Nacisk się nie wzmagał i
po
chwili zniknął.
Nie było żadnej zmiany w ciszy,
nadal naradzających się starożytnych. Ale być może był sygnał,
który
przeoczyłam.
– Przygotujcie się – wyszeptałam
do innych – Zaczyna się.
Siła
-
Chelsea usiłuje przebić naszą obronę – wyszeptał Edward. –
Ale nie może tego zrobić. – Spojrzał na
mnie. - To ty to
robisz?
Uśmiechnęłam się do niego zawzięcie.
- Ja
robię to wszystko.
Nagle Edward odchylił się ode mnie,
usiłując ręką odnaleźć Carlisle’a. W tym samym czasie
poczułam
mocniejsze ukłucie na tarczy, którą osłaniałam
światło Carlisle’a. Nie było to bolesne, ale nieprzyjemne
też
nie.
- Carlisle? Wszystko w porządku? – wydusił Edward
gwałtownie.
- Tak. Czemu?
- Jane – odpowiedział
Edward.
W momencie, kiedy wypowiedział jej imię, uderzyła w
tuzin innych punktów jednocześnie, kłując na całej
szerokości
elastycznej tarczy. Ugięła się, ale nie przerwała. Nie sądziłam,
żeby Jane była w stanie się
przez nią przebić. Rozejrzałam
się dookoła sprawdzając, czy wszyscy są cali.
-
Niewiarygodne – powiedział Edward.
- Dlaczego oni nie czekają
na decyzję? – syknęła Tanya.
- Normalna procedura –
opowiedział Edward obcesowo. – Zazwyczaj ubezwłasnowolniają
podejrzanych,
żeby nie mieli szans na ucieczkę.
Spojrzałam
na Jane, która spoglądała na naszą grupę z gniewnym
niedowierzaniem. Byłam prawie pewna,
że poza mną nie znała
nikogo, kto mógłby ją odeprzeć. Prawdopodobnie nie było to
łatwe. Ale jak
zgadłam, czego w pół sekundy mógł się
domyślić także Aro, jeżeli jeszcze tego nie zrobił, moja
tarcza
była mocniejsza niż Edward mógł sądzić. Już i tak
miałam zbyt wiele problemów, żeby jeszcze usiłować
utrzymać
w sekrecie to, co mogłam zrobić. Uśmiechnęłam się więc
szeroko, rzucając Jane rozbawione
spojrzenie.
Zmrużyła
oczy, i poczułam kolejny atak, tym razem skierowany na
mnie.
Rozchyliłam usta, pokazując zęby.
Jane wydała z
siebie głośne warknięcie. Wszyscy podskoczyli, nawet zawodowa
straż. Wszyscy, poza
najstarszymi, którzy nie zwrócili na to
uwagi, zatopieni w dyskusji. Jej bliźniak złapał ją za ramię,
gdy
usiłowała się na nas rzucić.
Rumuni zacmokali z
mroczną wyższością.
- Mówiłem ci, że to nasz czas –
powiedział Vladimir do Stefana.
- Tylko spójrz na twarz tej
wiedźmy – zarechotał Stefan.
Alec poklepał siostrę po
ramieniu i potem wypuścił ze swych objęć. Odwrócił twarz do
nas, kompletnie
wygładzoną, całkowicie anielską.
Czekałam
na jakiś nacisk, jakikolwiek znak jego ataku, ale nie poczułam nic.
Wciąż patrzył w naszym
kierunku ze skupieniem na twarzy.
Atakował nas? Przedarł się przez moją tarczę?
A może byłam
jedyną, która mogła go widzieć? Chwyciłam Edwarda za rękę.
-
Wszystko w porządku? – syknęłam do niego.
- Tak –
wyszeptał.
- Alec próbuje?
Edward pokiwał głową.
-
Jego dar jest wolniejszy niż Jane. To potrwa. Dotknie nas za kilka
sekund.
Zobaczyłam to wtedy, kiedy wiedziałam czego
szukać.
Dziwnie przejrzysta mgła nadpływała przez śnieg,
niemal niewidoczna na bieli. Przypominała złudzenie, na
krawędzi
widoczności, delikatnie błyszcząca. Odepchnęłam tarczę od
Carlisle’a i reszty, obawiając się
dopuścić tą tajemniczą
mgłę bliżej do nich. Czy wszystko dobrze z moją niewidzialną
ochroną? A może
powinniśmy uciekać?
Ciche, niewyraźne
szepcące myśli zbliżyły się do naszych stóp, a wtedy coś w
rodzaju wiatru rozwiało
śnieg pomiędzy nami a Volturi.
Benjamin też dostrzegł nową sztuczkę i usiłował na swój sposób
ją od nas
odgonić. Śnieg sprawił, że lepiej można było
dostrzec, gdzie skierował wiatr, ale mgła i tak nie
zmieniła
kierunku. Zdawało się, że usiłowanie odepchnięcia
tej mgły wiatrem było jak odpychanie cienia, cień
był
nietykalny.
Trójka najstarszych w końcu oderwała
się od rozmowy z jękiem, kiedy głęboka, szczelina rozwarła
się
przez cały środek polany. Ziemia zadrżała przez chwilę
pod moimi stopami. Tumany śniegu wpadły w
szczelinę, ale mgła
podążała dalej.
Aro i Kajusz przyglądali się rozwartej
ziemi szeroko otwartymi oczyma. Marek spoglądał w tym
samym
kierunku beznamiętnie.
Nie powiedzieli ani słowa,
też czekali aż mgła w końcu nas pochłonie. Wiatr wzmógł się,
ale nie zadziałał.
Jane uśmiechała się.
Wtedy mgła
uderzyła w mur.
Mogłam jej spróbować, gdy tylko dotknęła
mojej tarczy, miała intensywny, słodki, jakby zagęszczony
smak.
Przypominała uczucie znieczulenia zębów, jak u dentysty.
Mgła
wspięła się wyżej, szukając jakiejkolwiek szczeliny, słabości.
Nie znalazła nic. Przypominające palce
pasma oparów skręcały
tam i z powrotem, usiłując odnaleźć drogę do środka,
wizualizując chroniący nas
mur.
Po obu stronach szczeliny
Benjamina z trudem łapano oddech.
- Dobra robota, Bella! –
dopingował mnie Benjamin głośno.
Mój uśmiech
powrócił.
Mogłam zobaczyć zmrużone oczy Aleca, zwątpienie
na jego twarzy, gdy mgła po raz pierwszy dotknęła
mojej
tarczy.
I wtedy wiedziałam, że mogę to zrobić. Oczywiście
zdawałam sobie też sprawę, że teraz będę
pierwszym celem
do wyeliminowania, ale tak długo, jak mogłam ich chronić, mieliśmy
większe szanse w
walce z Volturi. A poza tym nadal mieliśmy
Benjamina i Zafrinę, nie mieli jeszcze okazji do
wykorzystania
swoich super mocy. Tak długo jak ja wykorzystywałam swoje.
-
Muszę się skoncentrować – wyszeptałam do Edwarda. – Kiedy
przyjdzie do walki twarzą w twarz
trudniej mi będzie
utrzymywać tarczę dookoła właściwych ludzi.
- Będę ich
trzymać z daleka od ciebie.
- Nie. Ty musisz dostać
Demetri'ego. Zafrina utrzyma ich z daleka ode mnie.
Zafrina
pokiwała głową gorliwie.
- Nikt nie dotknie tej małej –
obiecała Edwardowi. – Sama pójdę po Jane i Aleca, ale zbyt wiele
poza
tym nie zdziałam.
- Jane jest moja – wtrąciła
Kate. – Musi posmakować własnych środków.
- A Alec jest mi
winien zbyt wiele żyć, ale w końcu mu się odpłacę. – Vladimir
mruknął z drugiej strony. –
Jest mój.
- Ja chcę tylko
Kajusza – powiedziała Tanya równocześnie z nim.
Inni też
zaczynali wymieniać swoich przeciwników, ale szybko im
przerwano.
Aro, stojący w ciszy od zwyciężenia mgły Aleca w
końcu przemówił.
- Zanim zagłosujemy – zaczął.
Pokręciłam
głową ze złością. Męczyła mnie już ta szarada. Żądza krwi
zaczynała znów we mnie wzbierać i
żałowałam, że nie będę
mogła pomóc innym bardziej, niż zostając z tyłu. Chciałam
walczyć.
- Pozwólcie sobie przypomnieć – kontynuował Aro.
– Że jakakolwiek będzie decyzja rady, nie musi tu
dojść do
przemocy.
Edward wybuchnął ponurym śmiechem.
Aro
spojrzał na niego smutno.
- To będzie nieodżałowana strata,
gdybyśmy stracili kogokolwiek z was. A szczególnie ciebie,
młody
Edwardzie i twoją nowonarodzoną żonę. Volturi bardzo
chętnie widzieliby was w swych szeregach, wielu
z was, Bello,
Benjaminie, Zafrino, Kate. Przed wami jest jeszcze wiele innych dróg
do wyboru.
Przemyślcie to.
Chalsea usiłowała znów
przedrzeć się przez moją tarczę, ale była bezsilna. Aro powiódł
wzrokiem po
naszych twardych spojrzeniach, szukając jakiś
oznak chęci poddania się. Sądząc po jego minie, nie
znalazł
żadnych.
Wiedziałam, że desperacko usiłuje pozyskać mnie i
Edwarda, zniewolić, tak jak pragnął tego z Alice. Ale
bitwa
była zbyt wielka. Nie zwyciężyliby, gdybym ja żyła. Byłam nawet
całkiem dumna z tego, że jestem
aż tak silna, że nie
pozostawiałam mu wyjścia, żeby mnie nie zabić.
- Zatem
głosujmy – powiedział z widocznym ociąganiem.
Kajusz
odpowiedział z największym pośpiechem.
- Dziecko jest
niewiadomą. Nie ma powodu, żeby pozwalać na takie ryzyko. Musi
zostać zniszczone
razem ze wszystkimi, którzy go
bronią.
Uśmiechnął się z wyczekiwaniem.
Odpowiedziałam
jego okrutnemu uśmieszkowi wyzywającym wrzaskiem.
Marek
zwrócił na nas wzrok, zanim zagłosował.
- Nie widzę teraz
żadnego zagrożenia. Dziecko jest dość bezpieczne, jak na chwilę
obecną. Zawsze
możemy znów to przemyśleć. Pozwólcie nam
odejść w spokoju. – Jego głos był jeszcze słabszy od
cichego
jak szelest skrzydeł głosu jego braci. Żaden ze strażników nie
rozluźnił pełnych napięcia,
gotowych na atak pozycji, w
których teraz tkwili, słysząc te nie zgadzające się słowa.
Uśmiech Kajusza
nie stracił na mocy. Wyglądało to tak, jakby
Marek wcale nie przemówił.
- Więc muszę podjąć decyzję –
zamyślił się Aro.
Nagle Edward zesztywniał.
- Tak! –
syknął.
Zaryzykowałam spojrzenie w jego stronę. Jego twarz
promieniała triumfem, którego nie rozumiałam,
było to niczym
wyraz twarzy, który mógłby mieć anioł destrukcji, patrząc na
płonący świat.
Piękny i przerażający.
Strażnicy
wreszcie zareagowali, cicho, wśród ich szeregów rozszedł się
szept.
- Aro? – zawołał Edward, niemal krzycząc, ze
słyszalnym zwycięstwem w głosie.
Aro zamarł na chwilę,
analizując jego nowy humor, zanim odpowiedział.
- Tak,
Edwardzie? Masz coś jeszcze do dodania?
- Być może –
powiedział Edward przymilnie, dokładnie kontrolując swoją
niewytłumaczalną ekscytację. –
Po pierwsze, mogę o coś
spytać?
- Oczywiście – powiedział Aro, unosząc brwi, z
niczym innym jak czystym grzecznym zainteresowaniem
w głosie.
Zacisnęłam zęby, Aro nigdy nie był tak niebezpieczny jak wtedy,
gdy stawał się miłosierny.
- Niebezpieczeństwo, które
widzicie w mojej córce... wynika tylko z tego, że nie mamy pojęcia
czym się
stanie? To jest cały powód?
- Tak, przyjacielu
Edwardzie – zgodził się Aro. – Gdybyśmy tylko mogli być
pewni... naprawdę
pewni, że kiedy dorośnie będzie potrafiła
trzymać się z daleka, nieujawniona w ludzkim świecie,
nie
zagrażając naszemu bezpieczeństwu... – Przerwał,
wzruszając ramionami.
- Więc jeśli mielibyśmy pewność –
zasugerował Edward – czym dokładnie się stanie... nie było by w
ogóle
potrzeby zwoływania tej narady?
- Jeżeli byłaby
absolutna pewność – Aro zgodził się, jego jedwabisty głos stał
się ostrzejszy.
Nie miał pojęcia do czego zmierza Edward.
Podobnie jak ja. – Wtedy tak, nie byłoby powodu do dyskusji.
-
I rozstalibyśmy się w pokoju, znów jako przyjaciele? – Edward
spytał z lekką ironią. Nawet jeszcze
ostrzej niż
wcześniej.
- Oczywiście, młody przyjacielu. Nic by mnie
bardziej nie ucieszyło.
Edward zachichotał z egzaltacją.
-
Więc mam ci coś do zaoferowania.
Aro zmrużył oczy.
-
Ona jest absolutnie unikalna. Jej przyszłość jest nieodgadniona.
-
Nie całkiem wyjątkowa – nie zgodził się Edward. – To znaczy
tak, ale nie jedyna w swoim rodzaju.
Zamarłam, zszokowana, a
nagła, zdradliwa nadzieja na przeżycie wkradła się do mojego
umysłu. Na wpół
przeźroczysta mgła nadal wspinała się na
krawędzie mojej tarczy. I, gdy zamarłam zaskoczona, znów
poczułam
atak na swoją obronę.
- Aro, mógłbyś poprosić Jane, żeby
nie atakowała już mojej żony? – Edward spytał kurtuazyjnie. -
Nadal
omawiamy dowody.
Aro uniósł dłoń.
- Spokój,
moi drodzy. Pozwólmy im mówić.
Presja zniknęła. Jane
pokazała mi zęby, a ja nie mogłam jej odpowiedzieć.
-
Dlaczego nie dołączysz do nas, Alice? – Zawołał głośno
Edward.
- Alice – wyszeptała w szoku Esme.
Alice!
Alice,
Alice, Alice!
- Alice!
- Alice! – mruczały inne głosy
dookoła mnie.
- Alice – westchnął Aro.
Nagła,
gwałtowna radość zawładnęła mną. Z całej siły próbowałam
utrzymać moją tarczę tam, gdzie była.
Mgła Aleca wciąż
usiłowała znaleźć słabszy punkt, Jane zobaczyłaby, gdybym
zostawiła jakąkolwiek lukę.
I wtedy usłyszałam jak biegną
przez las, lecąc, zmniejszając dystans tak szybko jak tylko
mogli,
poruszając się bezdźwięcznie.
Po obu stronach
zapadła beznamiętna cisza. Świadkowie Volturi zamarli, zmrożeni
kolejnym
zaskoczeniem.
Wtedy Alice tanecznym krokiem wpadła
na łąkę z południowego- zachodu, a ja poczułam taką
rozkosz,
widząc znów jej twarz, ze niemal zwaliła mnie z nóg.
Jasper był zaraz za nią, jego ostre spojrzenie
promieniowało
dzikością. Zaraz za nimi biegła trójka nieznajomych, jako
pierwsza wysoka, muskularna
kobieta z roztrzepanymi włosami –
najprawdopodobniej Kachiri. Miała takie same, wydłużone kończyny
i
podobne rysy twarzy, może nawet bardziej wyraziste w jej
wypadku.
Następna była drobna wampirzyca o oliwkowej karnacji
z długą grzywą czarnych włosów, opadających na
plecy. Jej
głębokie, czerwone oczy omiotły nerwowo otoczenie.
Jako
ostatni biegł młody mężczyzna... nie tak szybki, nie tak płynny
w ruchach. Jego skóra była
niemożliwie intensywnie
ciemnobrązowa, ciemne loki były podobne do włosów poprzedzającej
go kobiety,
lecz nie tak długie.
Był piękny.
Kiedy
się do nas zbliżył, nowy dźwięk po raz kolejny nas zszokował –
dźwięk bicia serca,
przyśpieszonego wysiłkiem.
Alice
zgrabnie ominęła krańce nadal nie rezygnującej mgły, przemknęła
za moją tarczę i zatrzymała się
przy boku Edwarda.
Wychyliłam się, by dotknąć jej ramienia, podobnie jak Edward,
Esme i Carlisle. Nie
było czasu na inne powitania. Jasper i
inni podążyli za nią pod osłonę tarczy.
Wszyscy strażnicy
patrzyli z zaskoczeniem w oczach jak nowo przybyli przekraczają
niewidzialny mur
bez żadnego problemu. Najwięksi z nich, Felix
i jemu podobni, odkryli nagłą nadzieję zwracając swój
wzrok
na mnie. Nie byli pewni mocy mojej tarczy, a teraz dostrzegli, że
blokowała jedynie psychiczny
atak. Jak tylko Aro wyda rozkaz,
będą chcieli zlikwidować mnie jako pierwszą. Byłam ciekawa jak
wielu
Zafrina zdoła oślepić, jak bardzo spowolnić. Na tyle
długo, żeby Kate i Vladimir zdążyli załatwić Jane i
Aleca?
Mogłam się tego jedynie domyślać.
Edward okazał
niezadowolenie wobec grupy przed nami, sztywniejąc ze złości w
odpowiedzi na ich myśli.
Opanował się zanim znów przemówił
do Aro.
- Alice poszukiwała swoich własnych świadków przez
ostatnie tygodnie – powiedział starodawnym. – I jak
widać
nie wróciła z pustymi rękami. Alice, czemu nie przedstawisz
świadków, których przyprowadziłaś?
- Czas na świadectwa
już się skończył – burknął Kajusz. – Ogłoś swój wyrok,
Aro!
Aro uniósł palce, uciszając brata i utkwił oczy w
twarzy Alice.
Alice lekko wyskoczyła przed nas i przedstawiła
nieznajomych.
- To jest Huilen i jej bratanek Nahuel.
Dźwięk
jej głosu... było tak, jakby nigdy nie odeszła.
Kajusz
drgnął, słysząc powiązanie rodzinne między przybyłymi.
Świadkowie Volturi szeptali coś cicho
między sobą. Wampirzy
świat się zmieniał, każdy mógł to poczuć.
- Mów, Huilen
– rozkazał Aro. – Daj nam świadectwo, z którym tu
przybyłaś.
Drobna kobieta spojrzała na Alice z niepokojem.
Alice skinęła głową z przyzwoleniem, a Kachiri dotknęła
długą
ręką ramienia wampirzycy.
- Jestem Huilen - zaczęła kobieta
wyraźnym, lecz dziwnie akcentowanym angielskim. Kiedy
kontynuowała
stało się jasnym, że przygotowywała się do
opowiedzenia tej historii. Mówiła bezbarwnym, wyuczonym
tonem.
– Półtorej wieku temu żyłam razem z ludźmi z plemienia
Mapuche. Moja siostra nazywała się Pire.
Nasi rodzice nazwali
ją po śniegu z gór, ponieważ jej skóra była nienaturalnie
blada. Była bardzo
piękna... zbyt piękna. Pewnego dnia
przyszła do mnie i w sekrecie powiedziała, ze przyszedł do niej
anioł,
którego znalazła w lesie, w nocy. Ostrzegałam ją. –
Huilen pokręciła głową ze smutkiem. – Jak gdyby
sińce na
jej skórze nie były dostatecznym ostrzeżeniem. Wiedziałam, że to
był Libishomen z naszych
legend, ale ona nie słuchała. Była
jak zaczarowana.
- Powiedziała mi, kiedy zyskała pewność, że
dorasta w niej dziecko tego czarnego anioła. Nie próbowałam
odwieść
jej od pomysłu ucieczki, wiedziałam, że nawet nasz ojciec i matka
zgodziliby się ze mną, że
dziecko musi zostać zniszczone,
razem z Pire. Zaprowadziłam ją do najgłębszej części dżungli.
Szukała
swojego demonicznego anioła, ale nie znalazła nic.
Dbałam o nią, polowałam dla niej, kiedy opadła z sił.
Jadła
mięso zwierząt, piła ich krew. Nie potrzebowałam więcej
wskazówek co do tego, co w sobie nosiła.
Miałam tylko
nadzieję na uratowanie jej po zabiciu potwora.
- Ale ona
kochała te dziecko. Nazwała go Nahuel, po dzikim kocie, a gdy
wzbierał w siły i łamał jej kości –
kochała go nadal.
-
Nie mogłam jej ocalić. Dziecko wydarło sobie drogę na świat i
umarła szybko, wymuszając na mnie
przysięgę, że zadbam o
Nahuela. Jej ostatnie życzenie... zgodziłam się.
- Ugryzł
mnie kiedy jeszcze usiłowałam go od niej uwolnić. Uciekłam do
dżungli, żeby umrzeć. Nie
dotarłam daleko, ból był zbyt
wielki. Ale znalazł mnie, nowonarodzone dziecko przebyło poszycie,
żeby
być koło mnie i czekać na mnie. Kiedy ból się
skończył, leżał zwinięty u mego boku, śpiąc.
-
Opiekowałam się nim póki nie był w stanie polować samodzielnie.
Polowaliśmy w okolicy wioski,
pozostając blisko. Nigdy nie
oddaliliśmy się tak daleko od domu. Ale Nahuel chciał zobaczyć
więcej, to
było tylko dziecko.
Huilen opuściła głowę
kiedy skończyła i odsunęła w tył, niemal całkowicie chowając
się za Kaciri.
Aro zaciskał usta. Przyglądał się
ciemnoskóremu młodzieńcowi.
- Nahuel, masz już więc sto
pięćdziesiąt lat? – spytał.
- Mniej więcej, może z pięć
lat w tą stronę lub w tą – odpowiedział czystym, cudownie
ciepłym głosem.
Jego akcent był wręcz nieuchwytny. – Nie
zwracamy na to uwagi.
- A kiedy osiągnąłeś dorosłość?
-
Po siedmiu latach, mniej więcej, byłem już dorosły.
- Nie
zmieniłeś się od tego czasu?
Nahuel wzruszył ramionami.
-
Nic nie zauważyłem.
Poczułam drżenie Jacoba. Nie chciałam
jednak jeszcze o tym myśleć. Chciałam poczekać aż
zagrożenie
minie i będę mogła się skoncentrować.
- A
twoje dieta? – naciskał Aro, wyglądając na bardziej
zainteresowanego niż zwykle.
- Głównie krew, ale też ludzkie
jedzenie. Mogę przetrwać na każdym.
- Czy jesteś w stanie
stworzyć nieśmiertelnego? – spytał Aro, gestykulując w stronę
Huilen, z
naciskiem. Ponownie sprawdziłam tarczę, być może
szukał w niej dziur.
- Tak, ale reszta nie może.
Zszokowany
szept przemknął przez wszystkie trzy grupy.
Aro uniósł
brwi.
- Reszta?
- Moje siostry. – Nahuel znów wzruszył
ramionami.
Aro spoglądał przez chwilę z dzikością w oczach,
zanim się opanował.
- Być może powinieneś opowiedzieć nam
resztę swojej historii, wygląda na to, że jest coś więcej.
Nahuel
skrzywił się.
- Mój ojciec przybył mnie szukać po kilku
latach od śmierci mojej matki. – Jego piękna twarz
wygładziła
się. – Cieszył się, że mnie znalazł. – Ton
głosu Nahuela sugerował, że nie było to uczucie jednostronne.
–
Miał dwie córki, lecz żadnego syna. Oczekiwał, że do
niego dołączę, tak jak zrobiły to moje siostry.
- Był
zaskoczony, że nie jestem sam. Moje siostry nie miały jadu, ale być
może to przypadek... kto wie?
Miałem już swoją rodzinę w
Huilen i nie byłem zainteresowany – skrzywił się – by to
zmieniać. Widuję go
od czasu do czasu. Mam nawet nową
siostrę, osiągnęła dojrzałość około dziesięciu lat temu.
-
Jak nazywa się twój ojciec? – spytał Kajusz, wyszczerzając
zęby.
- Joham – opowiedział Nahuel. – Uważa siebie za
naukowca. Myśli, że tworzy nową super- rasę.
Nie wysilał
się nawet, żeby ukryć wstręt w głosie.
Kajusz spojrzał na
mnie.
- Twoja córka, czy jest jadowita? – zapytał ostro.
-
Nie – odpowiedziałam. Nahuel podniósł głowę na te słowa i
utkwił oczy w mojej twarzy.
Kajusz spojrzał na Aro z
protestem, ale Aro pogrążony był we własnych myślach. Zacisnął
zęby patrząc
na Kajusza, a wtedy Edward spojrzał na mnie.
Kajusz warknął.
- Zajmiemy się tym tutaj, a potem podążymy
na południe – ponaglił Aro.
Spojrzał w moje oczy na długi,
pełny napięcia moment. Nie miałam pojęcia czego w nich szukał,
albo co
znalazł, ale zaraz po spojrzeniu na mnie, jego wyraz
twarzy się zmienił, słaby błysk pojawił się w oczach,
kąciki
ust uniosły w górę i wiedziałam, że Aro podjął decyzję.
-
Bracie – zaczął miękko mówić do Kajusza. – Tu nie ma żadnego
niebezpieczeństwa. To postęp, nie
oszustwo. Te pół- wampirze
dzieci są bardziej podobne do nas, jak widać.
- To jest twój
głos? – zażądał odpowiedzi Kajusz.
- Właśnie tak.
Kajusz
nachmurzył się.
- A ten Jocham? Biorący sobie nieśmiertelnych
za przedmiot badań?
- Być może powinniśmy porozmawiać z nim
– zgodził się Aro.
- Zatrzymajcie Johama, jeśli chcecie –
powiedział Nahuel bezbarwnie. - Ale zostawcie moje siostry
w
spokoju. Są niewinne.
Aro zgodził się, jego nastrój
był uroczysty. Odwrócił się do straży z ciepłym uśmiechem.
-
Moi drodzy – zaczął. – Nie będziemy dzisiaj walczyć.
Straż
zgodziła się z nim cicho i opuściła gotowe do ataku pozycje. Mgła
zniknęła szybko, ale nadal
trzymałam swoją tarczę. Może
była to tylko kolejna sztuczka.
Analizowałam ich odczucia,
kiedy Aro odwrócił się do nas. Jego twarz była tak życzliwa jak
zawsze, ale z
zaskoczeniem dojrzałam za jej fasadą ciemność.
Jak gdyby jego spisek upadł. Kajusz był wyraźnie
rozgniewany,
ale teraz nie mógł już nic zrobić. Marek wyglądał na...
znudzonego, inaczej nie można tego
nazwać. Strażnicy znów
byli beznamiętni i zdyscyplinowani, bez żadnego wyjątku. Stanęli
w szyku,
gotowi do odejścia. Świadkowie Volturi nadal
ostrożnie, jeden za drugim odsuwali się i znikali w lesie.
Ich
liczba coraz szybciej malała. Wkrótce nie pozostał już nikt.
Aro
wyciągnął w naszą stronę ręce w przepraszającym geście. Za
nim większość straży, razem z
Kajuszem, Markiem i cichymi,
tajemniczymi żonami odsuwała się w tył, znów z precyzją
jednostki
wojskowej. Tylko trójka wyglądała na ochroniarzy,
którym przydzielono wyznaczone osoby.
- Cieszę się, że dało
się to rozwiązać bez użycia przemocy – powiedział słodko. –
Carlisle, mój
przyjacielu... jak dobrze móc znów cię nim
nazwać! Mam nadzieję, że nie czujecie się urażeni. Wiem,
że
rozumiecie, że my egzekwujemy jedynie prawo, wykonujemy
obowiązek, który spoczął na naszych
barkach.
- Odejdź
w pokoju, Aro – powiedział Carlisle sztywno. – Pamiętaj,
proszę, że nadal chcemy zachować
anonimowość tutaj i
powstrzymaj swoją straż od polowań w tej okolicy.
-
Oczywiście, Carlisle – zapewnił go Aro. – Przykro mi słyszeć
twoją dezaprobatę, drogi przyjacielu. Być
może, gdy minie
jakiś czas, wybaczysz mi.
- Być może po jakimś czasie, jeśli
udowodnisz swoją przyjaźń.
Aro zwiesił głowę, niczym
obrazek żalu i skruchy, i odpłynął w tył na moment przed tym,
zanim się
odwrócił. Patrzyliśmy w milczeniu jak ostatni z
Volturi znika między drzewami.
Było bardzo cicho. Nadal nie
opuściłam tarczy.
- To naprawdę koniec? – wyszeptałam do
Edwarda.
Jego uśmiech był ogromny.
- Tak. Poddali się.
Jak wszyscy wielcy, stchórzyli pod naciskiem. – Zachichotał.
Alice
zaśmiała się razem z nim.
- Naprawdę, ludzie. Nie wrócą.
Każdy może się już rozluźnić,
Po raz kolejny zapadła
cisza.
- Co za pech – wymamrotał Stefan.
I wtedy
uderzyło.
Śmiech wybuchł. Ogłuszające wycie przebiegło
przez polanę. Maggie klepała Siobhan po plecach. Rosalie
i
Emmett znów się całowali... dłużej i mocniej niż wcześniej.
Benjamin i Tia byli uwięzieni w swoich
ramionach, tak samo
Carmen i Eleazar. Esme przytulała Alice i Jaspera. Carlisle gorąco
dziękował
przybyszom z Południowej Afryki, którzy nas
ocalili. Kachiri stała bardzo blisko Zafriny i Senny, ich
dłonie
były splecione.
Garrett podniósł Kate nad ziemię i okręcił
dookoła.
Stefan splunął na śnieg. Vladimir zacisnął zęby
z kwaśną miną.
Na wpół wdrapałam się na gigantycznego,
brązowego wilka, żeby ściągnąć z niego moją córkę i
przytulić
do siebie. Ramiona Edwarda otoczyły nas w tej samej
sekundzie.
- Nessie, Nessie, Nessie – zanuciłam.
Jacob
wybuchnął jego donośnym, szczekającym śmiechem i szturchnął
moją głowę nosem.
- Zamknij się – wymamrotałam.
-
Zostaję z wami? – spytała Nessie.
- Na zawsze – obiecałam
jej.
Mieliśmy wieczność. Nessie będzie zdrowa, silna i nic
jej nie będzie. Tak jak półczłowiek Nahuel, po stu
pięćdziesięciu
latach nadal będzie młoda. I będziemy razem.
Szczęście
wybuchło we mnie, tak mocne, brutalne, że nie byłam pewna, czy
mogę je przetrwać.
- Na zawsze – powtórzył za mną Edward,
szepcząc mi do ucha.
Nie mogłam powiedzieć nic więcej.
Podniosłam głowę i pocałowałam go z taką namiętnością,
że
prawdopodobnie las stanął w płomieniach.
Ale nawet
tego nie zauważyłam.
I żyli długo i szczęśliwie
-
Reasumując, było to połączenie rzeczy, które w rezultacie
spowodowały duże wrzenie, Bello.- tłumaczył
Edward. Nasza
rodzina i dwóch pozostałych gości siedziała w pokoju dziennym,
podczas, gdy las za
oknem przybierał ciemniejszą
barwę.
Vladimir i Stefan zniknęli zanim skończyliśmy
świętować. Byli rozczarowani obrotem spraw. Edward
oświadczył
im, że tchórzostwo Volturi powinno być dla nich wystarczającym.
pocieszeniem.
Benjamin i Tia szybko podążyli za Amun i Kebi,
po to, by przekazać im rozwiązanie konfliktu. Byłam
pewna, ze
jeszcze ich zobaczymy – w najgorszym wypadku tylko Benjamina i
Tia’ę. Żaden z nomadów się
nie ociągał. Peter i
Charlotte po krótkiej rozmowie z Jasperem również się
oddalili.
To były ciężkie czasy dla Amazonek. Z dala od ich
lasu deszczowego czuli się zagrożeni. To właśnie był
powód
ich rychłego odejścia.
- Kiedyś musisz odwiedzić mnie z tą
dzieciną. – zarządziła Zafrina. – Obiecaj mi, młoda
damo.
Nessie przycisnęła błagalnie dłoń do mojej szyi.
-
Oczywiście Zafrino – zgodziłam się.
- Pewnie zostaniemy
przyjaciółkami, moja droga Nessie. – stwierdziła, zanim odeszła
z siostrą.
Irlandzki klan kontynuował masowe opuszczanie
miejsca.
- Dobra robota, Siobhan – komplementował ją
Carlisle, gdy się żegnali.
- Oh, to tylko siła pragnienia. –
stwierdziła z sarkazmem. Po chwili dodała z powagą. – Oczywiście
to
jeszcze nie koniec. Volturi nie wybaczą i na pewno nie
zapomną, o tym co niedawno się wydarzyło…
Edward bez
wahania udzielił odpowiedzi.
- Byli naprawdę wstrząśnięci,
ich pewność siebie została zszargana. Jednak jestem pewien, ze
kiedyś
nam o sobie przypomną… I wtedy… - w jego oczach
pojawił się złowrogi błysk – Przypuszczam, że będą
próbowali
się na nas odegrać.
- Alice na pewno da nam znać, gdy
nadejdzie pora ich odwetu. - stwierdziła Siobhan z pewnością
w
głosie – A my znowu utrzemy im nosa. Być może się wtedy
okaże się, że świat jest gotowy by uwolnić się
od wpływów
Volturi.
- Być może nadejdzie ten dzień. – wtrącił
Carlisle – A wtedy my ponownie staniemy razem do walki.
- Tak,
mój przyjacielu… Tak właśnie będzie. – zgodziła się Siobhan
– Niby jakim cudem mielibyście
przegrać, gdy ja stanę po
waszej stronie. – zaśmiała się długo i serdecznie.
- W
rzeczy samej. – zgodził się Carlisle. Następnie nieco zażenowany
uścisnął dłoń Liama. – Spróbuj
odnaleźć Alistaira i
powiedz mu co się stało. Nie mogę nawet myśleć, że mógłby
polować pod skałą przez
następną dekadę.
Siobhan
ponownie się zaśmiała, a Maggie objęła Nessie i mnie. Po chwili
irlandzki klan odszedł na dobre.
Członkowie Denali odeszli
jako ostatni, a Garett podążył wraz z nimi. Atmosfera świętowania
okazała się
zbyt ciężka dla Tanyai i Katie, które
potrzebowały czasu by otrząsnąć się po stracie ukochanej
siostry.
Huilen i Nahuel zostali prawie do końca, by, jak
przypuszczałam, wrócić z Amazonkami. Carlisle był
głęboko
zafascynowany rozmową z Huileną. Nahuel siedział blisko niej, gdy
Edward kończył opowiadać im
naszą historię.
- Alice
dała Aro odpowiednia wymówkę by mógł wymigać się od walki.
Gdyby nie był tak bardzo
przerażony Bellą, pewnie wszystko
poszłoby zgodnie z planem.
- Przerażony? – spytałam niczym
aktor na scenie. – Mną.. ?
Uśmiechnął się do mnie ze
spojrzeniem, które trudno było sprecyzować. Przewijały się w nim
skrajne
emocje.
- Kiedy ocenisz siebie obiektywnie.. ? –
powiedział miękko. Po chwili zwrócił się się głośniej do mnie
jak i
do pozostałych towarzyszy. - Volturi nie pokusili się o
walkę od dwudziestu pięciu wieków. Nigdy im na
niczym nie
zależało, zwłaszcza, gdy dołączyli do nich Jane i Alec.
Zajmowali się tylko utrzymywaniem
porządku.
- Powinnaś
zdać sobie sprawę z tego, jak się przy nich się prezentowaliśmy.
Zwykle to Alec tłumił
uczucia ofiar podczas narady. W ten
sposób nikt nie mógł uciec aż do ogłoszenia werdyktu. Ale
tym
razem to my staliśmy, gotowi, czekając na każdy ich ruch,
pełni nadprzyrodzonych mocy, gdy oni zostali
unieszkodliwieni
przez Bellę. Aro zdawał sobie sprawę, że z Zafriną po naszej
stronie wcale nie pójdzie
im tak łatwo jak zazwyczaj. Mimo to
wydawało nim się, że dadzą nam radę. Istniało
duże
prawdopodobieństwo, że tym razem to oni poniosą klęskę.
Przegrali po raz pierwszy w swojej
długowieczności…
-
Trudno być nadal pewnym siebie, gdy pokonują cię wilki rozmiaru
koni. – stwierdził Emmett, pukając
Jacoba w ramię.
Chłopak
spojrzał na niego z szerokim uśmiechem.
- To przeze wszystkim
wilki ich powstrzymały. – stwierdziłam.
- Ależ oczywiście.
- zgodził się Jakob
- Masz racje, Bello. – przyznał Edward
– W życiu nie widziałem czegoś takiego. Prawdziwe
dzieci
księżyca, które się świetnie kontrolowały.
Szesnaście rozzłoszczonych wilków to było coś, na co
oni
zupełnie nie byli przygotowani. Kajusz był szczerze
przerażony. Niemal pierwszy raz przegrał walkę
jeden na
jednego, od dwóch tysięcy lat.
- Więc to są prawdziwe
wilkołaki? – spytałam – Takie z pełnią księżyca i srebrnymi
kulami?
- Oczywiście, że prawdziwe... – żachnął się
Jacob. – Czy to czyni mnie wytworem wyobraźni?
- Przecież
wiesz co miałam na myśli.
- Zgodzę się co do pełni
księżyca, - powiedział Edward – ale srebrne kule to już inna
sprawa. To kolejny
mit, który wymyślili przerażeni ludzie.
Nie wiele ich zostało. Kajusz będzie musiał polować na nie
przez
następne tysiąclecia.
- I ty nigdy o tym nie
wspomniałeś, prawda?
- Jakoś tak wyszło.
Wzniosłam
oczy ku niebu, a Alice zaśmiała się niczym mały chochlik.
Wychyliła się zza ramienia Edwarda
by rzucić mi rozbawione
spojrzenie.
Wróciłam na ziemię.
Oczywiście, kochałam
jej żywiołowość, ale w tej chwili zdałam sobie sprawę, że
naprawdę wróciła do
domu. Miałam nadzieje, że jej niechęć
w stosunku do mnie była wynikiem potrzeby, a nie jej
własnego
wyboru. Zaczynałam się powoli irytować, Alice
musiała mi coś wyjaśnić.
Rzuciła mi znaczące spojrzenie.
-
Po prostu wyrzuć to z siebie, Bello. – powiedziała.
- Jak
mogłaś mi to zrobić, Alice?
- Nie miałam wyboru.
- Co
ty nie powiesz?! – zagrzmiałam. – Dałaś mi do zrozumienia, że
wszyscy umrzemy! Zamartwiałam się
tygodniami!
- To był
jedyny sposób. – powiedziała spokojnie. – Musiałaś być
gotowa by ochronić Nessie.
Odruchowo utuliłam mocniej śpiącą
w moich ramionach Nessie.
- Ale jednocześnie zdawałaś sobie
sprawę, że musi być inne wyjście. – zapewniłam. – Zawsze
była
nadzieja. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, by mi o
wszystkim powiedzieć?! Wiem, że przez wzgląd na
Aro Edward
musiał myśleć, że już po nas, ale przecież mogłaś mi
powiedzieć!
Wpatrywała się we mnie przez chwilę, nie mogąc
dobrać odpowiednich słów.
- Nie sądzę... – zaczęła -
Nie jesteś wystarczająco dobrą aktorką.
- A więc to
wszystko miało miejsce przez moją grę aktorską?!
- Bello,
proszę mów trochę ciszej. Czy ty w masz pojęcie jak trudno było
wprowadzić ten plan w życie?
Nie miałam pewności czy w ogóle
istnieje ktoś taki jak Nahuel – mogłam tylko szukać,
kierowana
intuicją. Spróbuj sobie wyobrazić takie
poszukiwanie. Nie było to najłatwiejszą rzeczą, jaką zrobiłam
w
moim życiu. Na dodatek musieliśmy przesłać klucz światkom,
jakbyśmy mieli wystarczająco dużo czasu.
Nieustannie musiałam
mieć oczy szeroko otwarte by wszystko poszło zgodnie z planem.
Musiałam
obserwować Volturi. Wyłapywać każdą ich sztuczkę,
byś była przygotowana na ich strategię. Miałam
zaledwie
kilka godzin by określić wszystkie możliwości. Przede wszystkim
musiałam mieć pewność, że
uważasz, iż się od ciebie
odsunęłam, po to, by Aro nie mógł działać tak jak zamierzał.
Jeśli jednak
myślisz, że nie czuję się jak zdrajca to...
-
W porządku… - przerwałam jej. – Wybacz! Zdaję sobie sprawę,
że i tobie było ciężko. Ale... Tęskniłam
za tobą jak
szalona, Alice! Nigdy więcej mi tego nie rób.
Dźwięczny
śmiech Alice rozniósł się po całym pomieszczeniu. Na wszystkich
twarzach pojawił się
uśmiech, gdy ponownie mogliśmy usłyszeć
ten przepiękny dźwięk.
- Również za tobą tęskniłam,
Bello, więc wybacz mi i spróbuj być usatysfakcjonowana tym, że
zostałaś
uznana bohaterem dzisiejszego dnia.
Wszyscy z
wyjątkiem mnie ryknęli śmiechem. Zawstydzona – schowałam twarz
we włosach Nessie.
Edward ponownie wrócił do analizy zdarzeń,
jakie miały miejsce dzisiejszego dnia. Sposób w jaki
wszyscy
na mnie patrzyli powodował uczucie niewygody. Nawet mój ukochany
Edward…Czułam się tak,
jakbym bardzo urosła od dzisiejszego
poranka. Starałam się ignorować te pochlebne spojrzenia,
skupiając
się na twarzy śpiącej Nessie i zamyślonym Jacobie. Dla niego
zawsze będę Bellą. Co za ulga...
Najtrudniej było mi
ignorować jedno spojrzenie.
Problem nie polegał na tym, że
ten pół- człowiek pół- wampir myślał o mnie w określony
sposób. Przez
wszystko co wiedział... Przyzwyczaiłam się to
codziennych ataków wampirów, chociaż to, co wydarzyło
się
na polanie wcale nie było czymś zwyczajnym. Jednak chłopak nie
odrywał ode mnie wzroku choćby na
minutę. Chociaż, może
jednak spoglądał na Nessie… To nie miało znaczenia, i tak
ciążyła mi ta dziwna
niewygoda.
Oczywiście nie mógł
przeoczyć faktu, że była ona jedyną kobietą jego rasy, której
jednocześnie nie
musiałby uznawać za przyrodnią siostrę.
Nie
wiedziałam jak ułożą się sprawy z Jacobem. Miałam nadzieje, ze
w najbliższym czasie nie będzie
żadnych nowych konfliktów. W
tej chwili chciałam po prostu odpocząć od bitew.
Edward
przestał być zasypywany pytaniami. W tej chwili w pokoju słychać
było tylko ciche, intymne
rozmowy.
Odczuwałam dziwne
zmęczenie. Oczywiście nie byłam śpiąca. Jednak chciałam zaznać
odrobinę spokoju.
Ten dzień był bardzo długi. Pragnęłam
wrócić do normalności. Utulić Nessie w jej łóżku i posiedzieć
we
własnych czterech ścianach.
Spojrzałam na Edwarda i
czułam jakbym to ja potrafiła czytać mu w myślach. Myślał
dokładnie tak samo.
On również marzył o odrobinie
spokoju..
- Może powinniśmy zabrać Nessie...
- Tak, to
dobry pomysł - zgodził się natychmiast – Jestem pewien, że nie
spała ostatniej nocy przez to
głośne chrapanie.
Uśmiechnął
się szeroko do Jacoba, a ten wywrócił oczami.
- Już dawno
nie spałem w łóżku. – powiedział rozbawiony – Przypuszczam,
że mój ojciec mnie wykopie,
gdy tylko pojawię się w
domu.
Dotknęłam jego policzka.
- Dziękuje Jacob...
-
Kiedykolwiek potrzebujecie, Bello. Przecież wiesz...
Wstał,
pogłaskał po głowie Nessie, a potem ucałował ją w czoło. Tak
samo zrobił ze mną, następnie
poklepał Edwarda po
ramieniu.
- Do zobaczenia jutro. Mam wrażenie, ze teraz będzie
odrobinę nudno, nieprawdaż?
- Mam wielką nadzieję, że tak
właśnie będzie. – powiedział Edward.
Gdy wyszedł,
wtuliłam się bardziej w Nessie. Tak cudownie było usłyszeć jej
spokojny oddech, gdy była
pogrążona w głębokim śnie. Zbyt
wielki ciężar spoczywał na jej malutkich ramionach. Teraz mogła
być z
powrotem dzieckiem – chronionym i obdarowanym wielką
miłością.. Miała jeszcze przed sobą kilka
lat
dzieciństwa.
Poczucie, bezpieczeństwa i spokoju,
przywiodły mi na myśl kogoś, kto w tej chwili miał zupełnie
inne
odczucia.
- Oh, Jasper..? – spytałam, gdy
przeszliśmy przez drzwi.
Jasper był ściśnięty między Esme,
a Alice. To był napraaawdę wspaniały, rodzinny obrazek.
-
Tak, Bello?
- Jestem po prostu ciekawa – dlaczego J. Jenks był
przerażony na każdy dźwięk twojego imienia?
- Tak się
stało, ponieważ z doświadczenia wiem, że współpraca w związku
jest lepiej motywowana przez
strach niż przez każde inne
uczucie. – odpowiedział pogodnie.
Ucałowaliśmy i
przytuliliśmy wszystkich, życząc dobrej nocy naszej rodzinie.
Nahuel obserwował nas
nieustannie. Gdyby mógł pewnie
podążyłby za nami.
Gdy przechodziliśmy przez rzekę, dużo
szybciej niż ludzie mieli to w zwyczaju robić,
swobodnie
trzymaliśmy się za ręce. Miałam już dość życia
pod odstrzałem. Marzyłam o tym by mieć chwilę dla
siebie.
Edward chyba musiał czuć tak samo.
- Muszę szczerzę
przyznać, że Jacob mi zaimponował. – powiedział Edward.
-
Wilki potrafią uderzyć, nieprawdaż?
- Nie o to mi chodziło.
On zdaje sobie sprawę, że Nessie za sześć i pół roku będzie
dorosła. Wygląda na
to, że Nahuel również jest tego
świadomy.
Zastanawiałam się przez chwilę.
- On tak nie
myśli. Nie zależy mu na tym, by szybko urosła. Pragnie tylko jej
szczęścia.
- Wiem i naprawdę jest to imponujące Nigdy nie
myślałem, że tak powiem, ale Nessie naprawdę mogła
trafić
gorzej.
- Ja nie wybiegam myślami w tak odległą przyszłość.
– odparłam szczerze.
Edward zaśmiał się i spojrzał na
mnie z uczuciem.
- Wygląda na to, że będzie musiał się
trochę wprawić się w sprawy damsko- męskie, bo inaczej kiepsko
to
wygląda.
- Zauważyłam. Jestem wdzięczna Nahuelowi za
dzisiejszy dzień. Jednak to jego całe gapienie się było
co
najmniej dziwne. Ja wiem, że Nessie jest jedyną pół-
wampirzycą w zasięgu jego wzroku. Mimo to nie
powinien tak
otwarcie się w nią wpatrywać.
- Oo, skarbie. On nie gapił
się na nią, tylko na ciebie.
Dla mnie to nie miało żadnego
sensu.
- Niby dlaczego miałby to robić?
- Ponieważ
jesteś żywa. – powiedział szybko.
- Nie rozumiem.
-
Przez całe jego życie... – tłumaczył. – On jest pięćdziesiąt
lat starszy ode mnie.
- Zramolały - wtrąciłam.
Zignorował
mnie.
- On zawsze uważał się za zła kreaturę, mordercę.
Jego siostry pozabijały swoje matki i nie miały nawet
wyrzutów
sumienia. Joham nauczył ich myśleć o ludziach jako o zwierzętach,
podczas gdy oni byli
bogami. Jednak Nahuel został wychowany
przez Huilen a ona kochała swoja siostrę tak bardzo, jak
nikogo
innego na świecie. To zmieniło jego tok myślenia. Od tej pory
zaczął siebie szczerze nienawidzić.
- To naprawdę smutne. –
mruknęłam.
- I wtedy zobaczył nas troje – zrozumiał po raz
pierwszy, że to, iż jest pół- nieśmiertelny, nie czyni z
niego
wcielenia zła. Spojrzał na mnie i zdał sobie sprawę z tego, jaką
istotą był jego ojciec.
- Ty jesteś idealny w każdym calu -
zgodziłam się.
Pokręcił głową z niedowierzaniem i
kontynuował.
- Spojrzał na ciebie i zrozumiał jakie życie
powinna mieć jego matka.
- Biedy Nahuel. – powiedziałam i od
tej pory wiedziałam, że już nigdy nie będę w stanie się na
niego
złościć, nawet jeśli to jego wpatrywanie się we mnie
miało być niewiadomo jak uciążliwe.
- Nie smuć się za
niego. Teraz jest szczęśliwy. Od jakiegoś czasu zaczął sobie
przebaczać.
Uśmiechnęłam się na myśl o jego szczęściu i
zrozumiałam, że od tej pory miało ono nas nigdy nie
opuszczać.
Poświęcenie Iriny było ciemnym cieniem na smudze jasnego światła.
Jednak nawet to nie
odwiodło nas od cudownych myśli. Radość
była czymś, czemu nie można było zaprzeczyć. Życie miało
być
takie, o jakie walczyłam – pełne bezpieczeństwa dla
moich bliskich. Moja rodzina była znowu razem, a
Nessie będzie
wiodła wspaniałe życie, które nigdy nie dobiegnie końca. Jutro
zobaczę mojego ojca,
który zauważy, że strach w moich oczach
został zastąpiony nieposkromioną radością. On również
będzie
uszczęśliwiony. Na szczęście wiedziałam, że nie
zastanę go tam samego. Wiedziałam, że te tygodnie
poświęcenia
zostaną zastąpione lawiną szczęścia wszystkich moich bliskich.
Sue będzie z moim ojcem –
matka wilkołaka z ojcem
wampirzycy. Już nigdy nie będzie samotny. Uśmiechnęłam się
mimochodem.
Jednak najwspanialszy element w całej tej fali
szczęścia był najbardziej oczywisty ze wszystkich:
Edward i
ja będziemy razem. Na zawszę.
Przez ostatnie kilka tygodni
nauczyłam się doceniać to co dostałam od losu. Bardziej niż
kiedykolwiek.
Nasza mała willa była miejscem całkowitego
spokoju i srebrzyście błękitnych nocy. Delikatnie
włożyliśmy
Nessie do jej łóżka. Uśmiechnęła się przez
sen.
Ściągnęłam z szyi prezent od Aro i rzuciłam go w kąt
pokoju. Nessie będzie mogła się nim bawić jeśli
będzie
chciała. Lubiła błyszczące przedmioty.
- Noc na świętowanie.
– wyszeptał składając na moich ustach delikatny pocałunek.
-
Poczekaj. – odepchnęłam go z czułością.
Spojrzał na mnie
zagubiony. Zasadniczo nigdy go nie odpychałam. To była nasza
niepisana reguła, którą
właśnie złamałam po raz
pierwszy.
- Chcę czegoś spróbować. – poinformowałam,
uśmiechając się do niego z iskierkami w oczach.
Położyłam
dwie dłonie po obu stronach jego twarzy i zamknęłam oczy w
koncentracji.
Nie zbyt dobrze mi to wychodziło, gdy uczyła
mnie Zafrina. Jednak tym razem byłam przekonana, że
wyjdzie mi
lepiej. Rozumiałam na czym to polega i wiedziałam, że on zawsze o
tym marzył.
Nigdy z nikim nie byłam tak blisko jak z Edwardem.
Właśnie pozbywałam się mojej ochrony, ale mimo to
czułam
się pewnie. Ufałam mu.
- Bello! – szepnął Edward
zszokowany.
Jeszcze bardziej się skoncentrowałam, by wyłapać
odpowiednie wspomnienia. Pozwoliłam wydostać się
im z mojego
umysłu po to by on również je słyszał.
Niektóre
wspomnienia były niejasne. – te wszystkie ludzkie wspomnienia, gdy
byłam jeszcze słaba i
zadziwiająco łatwo można było mnie
zranić. Gdy po raz pierwszy ujrzałam jego twarz... Uczucia
jakie
towarzyszyły mi, gdy prowadził mnie na polanę... Dźwięk
jego głosu przebijający się przez mrok, gdy
leżałam ledwie
przytomna, gdy uratował mnie przed Jamesem... Jego twarz, gdy czekał
pod ozdobą z
kwiatów, by mnie poślubić.... Każdy moment z
naszego pobytu na wyspie... Jego zimne dłonie dotykające
nasze
dziecko przez moją skórę....
Te stępki wspomnień cudownie
odwzorowywał jego twarz, gdy otworzyłam oczy. Pierwsze chwile
mojej
nieśmiertelnej wieczności. Pierwszy pocałunek...
Pierwsza noc...
Nagle jego wargi dotknęły moich ust, zupełnie
mnie dekoncentrując.
Dech mi zaparło i nie udało mi się
utrzymać dla niego otwartej furtki. Od tej pory moje myśli znowu
były
dla niego tajemnicą.
- Ups, straciłam to. –
pożaliłam się.
- Słyszałem cię – oznajmił na wydechu. –
Jak ... Jak to zrobiłaś?
- Pomysł Zafriny. Przećwiczyłam to
z nią kilka razy.
Był oszołomiony.
- Teraz już wiesz, -
powiedziałam powoli. – Nikt na świecie nie kochał nikogo tak
bardzo jak ja kocham
ciebie.
- Niemal masz racje. –
uśmiechnął się, a jego oczy były bardziej wilgotne niż
zazwyczaj. – Znam tylko
jeden wyjątek.
- Kłamca.
Edward
zaczął całować mnie zachłannie, jednak po chwili przestał bez
żadnego ostrzeżenia.
- Czy udałoby ci się to powtórzyć? –
spytał z zastanowieniem.
Na mojej twarzy pojawił się grymas
-
To bardzo trudne. - oznajmiłam.
Cierpliwie czekał.
- Nie
mogę utrzymać tego zbyt długo, gdy cały czas mnie ktoś
rozprasza. – ostrzegłam go.
- Będę grzeczny. –
obiecał.
Przygryzłam wargę w zastanowieniu, a następnie
posłałam mu szeroki uśmiech.
Ponownie przyłożyłam moje
dłonie po obu stronach jego twarzy. Wspomnienie było jasne.
Pierwsza noc
mojego nowego życia ze wszystkimi
szczegółami.
Zaśmiałam się bezgłośnie, gdy skradł mi
pocałunek, tym samym znowu mnie zdekoncentrował.
- Do diabła
z tym – stwierdził z pożądaniem w oczach, całując brzeg mojej
szczęki.
- Mamy mnóstwo czasu by nad tym popracować. –
przypomniałam mu.
- Setki, tysiąclecia, aż po kres
wieczności. – zamruczał.
- Dla mnie brzmi to właśnie tak,
jak powinno.
I nagle zanurzyliśmy się błogo w naszym małym,
lecz doskonałym kawałku wieczności.