Księga Pierwsza
1.Zaręczona.
2.Długa noc.
3.Wielki dzień.
4.Gest.
5.Wyspa Esme.
6.Rozrywki.
7.Niespodziewany.
Księga Druga
8.Czekając na rozpoczęcie tej przeklętej walki.
9.Byłem pewien jak cholera, że nie zobaczę czegoś takiego.
10.Dlaczego po prostu nie odszedłem? Oh, tak. Bo jestem idiotą.
11.Dwie szczytowe pozycje z Listy Rzeczy, Których Nigdy Nie Chcę Zrobić.
12.Niektórzy nie rozumieją określenia „niemile widziany”.
13.Dobrze, że mam silny żołądek.
14.Jeśli dręczą Cię wyrzuty sumienia za to, że byłeś niemiły w stosunku do wampirów, to naprawdę zły
znak.
15.Tik tak tik tak tik tak.
16.Zbyt wiele informacji.
17.Jak wyglądam? Jak czarnoksiężnik z Krainy OZ? Potrzebny ci mózg? Potrzebne ci serce? Proszę
bardzo. Weź moje. Weź wszystko, co posiadam.
18.Brak słów.
Księga Trzecia
19.Płonąc.
20.Nowa.
21.Pierwsze polowanie.
22.Obiecał.
23.Wspomnienia.
24.Niespodzianka.
25.Przysługa.
26.Błyszcząc.
27.Plany podróżne.
28.Przyszłość.
29.Ucieczka.
30.Zniewalająca.
31.Utalentowana.
32.Spółka.
33.Fałszerstwo.
34.Zadeklarowani.
35.Ostateczny termin.
36.Żądza krwi.
37.Kombinacje.
38.Siła.
39.I żyli długo i szczęśliwie.
~*~
~*~
„Dzieciństwo nie trwa od urodzenia do określonego wieku ani w jakimś ustalonym czasie.
Dziecko staje się dorosłym i odkłada na bok dziecięce sprawy.
Dzieciństwo jest królestwem, w którym nikt nie umiera.''
Edna St. Vincent Millay
W swoim życiu otarłam się o śmierć zdecydowanie więcej razy niż normalnie przytrafiało się to
zwykłym ludziom, mimo to trudno byłoby do tego kiedykolwiek przywyknąć.
Wydawało się to dziwnie nieuniknione - znowu stałam w obliczu śmierci. Jakby naprawdę było mi
przeznaczone nieszczęście. Wciąż mu się wymykałam, ale ono nieodwracalnie powracało.
Jednak tym razem było zupełnie inaczej.
Mogłeś uciekać przed kimś, kogo się bałeś, mogłeś próbować walczyć z kimś, kogo nienawidziłeś.
Wszystkie moje odruchy były nastawione na tego rodzaju zabójców - potwory, wrogów.
Ale gdy kochałeś tego, kto cię zabijał, nie miałeś wyboru. Jak mógłbyś uciekać, jak mógłbyś walczyć,
skoro uczynienie tego, zraniłoby tę ukochaną osobę? Jeśli twoje życie było wszystkim, co musiałeś
oddać tej ukochanej osobie, jak mógłbyś tego nie oddać?
Jeżeli był to ktoś, kogo prawdziwie kochałeś?
Nikt się na ciebie nie gapi, powtarzałam sobie. Nikt się na ciebie nie gapi. Nikt się na ciebie nie
gapi. Ale ponieważ nie potrafiłam kłamać przekonująco nawet samej sobie, musiałam się przekonać.
Gdy tak czekałam na zmianę świateł, zerknęłam w prawo – pani Weber w swoim minivanie całą sylwetką
zwróciła się w moją stronę, świdrując mnie oczyma. Wzdrygnęłam się, zastanawiając, dlaczego nie
spuściła wzroku lubnie wyglądała na zawstydzoną. Gapienie się na innych ludzi wciąż uważano za
niegrzeczne, prawda? Czy ta zasada już się mnie nie tyczyła?
Wtedy przypomniałam sobie o przyciemnianych szybach. Dzięki nim prawdopodobnie nie miała w ogóle
pojęcia, iż to ja siedziałam w środku, nie mówiąc już o tym, że odwzajemniałam jej spojrzenie.
Spróbowałam się choć trochę pocieszyć faktem, iż nie gapiła się na mnie, tylko na samochód.
Mój samochód. Westchnęłam.
Spojrzałam w lewo i jęknęłam. Dwóch przechodniów zamarło na chodniku, tracąc okazję, by przejść
przez ulicę, zagapiwszy się na mó j samochód. Za nimi pan Marshall wyglądał przez okno wystawowe
swojego niewielkiego sklepu z pamiątkami. Przynajmniej nie przyciskał nosa do szyby. Jeszcze.
Światło zmieniło się na zielone. Chcąc jak najszybciej stamtąd uciec, nacisnęłam pedał gazu bez
zastanowienia – z taką samą siłą, z jaką uczyniłabym to w mojej starej furgonetce, by zmusić ją do
ruszenia z miejsca.
Silnik zawarczał jak polująca pantera, a samochód wystartował do przodu tak szybko, że moim ciałem
zarzuciło o oparcie siedzenia obitego czarną skórą, a żołądek podszedł mi do gardła.
- Arg! – wydyszałam, szukając stopą hamulca. Patrząc przed siebie, ledwo go dotknęłam, a mimo to
samochód natychmiast się zatrzymał.
Nie miałam odwagi rozejrzeć się dookoła, by sprawdzić, jaką reakcję wywołałam. Jeśli wcześniej
ktokolwiek miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kto prowadzi ten samochód, teraz już się ich
pozbył. Czubkiem buta delikatnie przycisnęłam pedał gazu o pół milimetra. Samochód znów ruszył do
przodu.
Zdołałam dotrzeć do celu – stacji benzynowej. Gdyby nie brakowało mi paliwa, w ogóle nie
przyjechałabym do miasta. Ostatnimi czasy radziłam sobie bez wielu rzeczy jak Pop-Tarts'y** i
sznurowadła, by uniknąć przebywania w miejscach publicznych.
Poruszając się, jakbym uczestniczyła w jakimś wyścigu, otworzyłam klapkę wlewu paliwa, odkręciłam
*Pop-Tarts – rodzaj ciastek popularnych w USA. (przyp. tłum.)
korek, włożyłam kartę do czytnika i wsunęłam pistolet dystrybucyjny do baku w ciągu paru sekund.
Oczywiście nic nie mogłam poradzić na to, by cyfry na wyświetlaczu przyspieszyły. Przesuwały się
leniwie, jakby robiły mi to specjalnie na złość.
Na dworze nie było jasno – typowy, dżdżysty dzień w Forks, w stanie Waszyngton – ale ja mimo to wciąż
czułam się jak w świetle reflektorów, które skupiało uwagę na delikatnym pierścionku na mojej lewej
dłoni. W takich chwilach, gdy wyczuwałam czyjeś spojrzenie na swoich plecach, wydawało mi się, że
pierścionek pulsuje jak neonowy znak: Spójrz na mnie, spójrz na mnie.
Takie zażenowanie było naprawdę głupie. Wiedziałam o tym. Poza opinią taty i mamy, czy to, co ludzie
mówili o moich zaręczynach, rzeczywiście miało znaczenie? Albo o moim nowym samochodzie? Lub o
tajemniczym przyjęciu mnie do college’u należącego do Ivy League? Czy też o błyszczącej czarnej
karcie kredytowej, która zdawała się parzyć moją tylną kieszeń?
- No właśnie, kogo obchodzi, co sobie myślą – wymamrotałam pod nosem.
- Hm, proszę pani? – zawołał mnie jakiś męski głos.
Odwróciłam się i natychmiast tego pożałowałam.
Dwóch mężczyzn stało obok luksusowej terenówki z przypiętymi na dachu nowiutkimi kajakami. Nie
patrzyli na mnie, obaj gapili się na mój samochód.
Osobiście nie rozumiałam tego. Byłam dumna, że rozróżniałam symbole Toyoty, Forda i Chevroleta. To
auto było czarne, lśniące i ładne, ale dla mnie to wciąż było tylko auto.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale możesz mi powiedzieć, jakim samochodem jeździsz? – spytał
wyższy.
- Eee, Mercedesem, prawda?
- Tak – odpowiedział uprzejmie, podczas gdy jego niższy towarzysz wywrócił oczyma, słysząc moją
odpowiedź. – Wiem. Ale zastanawiałem się, czy to... jeździsz Mercedesem Guardianem? – mężczyzna
wymówił tę nazwę z szacunkiem. Miałam wrażenie, że doskonale dogadałby się z Edwardem, moim... moim
narzeczonym (naprawdę nie byłam w stanie przyzwyczaić się do myśli, że do ślubu pozostało kilka dni). –
One jeszcze nie powinny być dostępne w Europie – kontynuował. – I przy tym pozostańmy.
Jego wzrok śledził kontury mojego samochodu, które dla mnie nie różniło się niczym od każdego innego
mercedesa. Ale co ja tam wiedziałam? Ja tymczasem szybko rozważyłam moje problemy ze słowami
takimi jak narzeczony, ślub, mąż itd.
Po prostu nie potrafiłam tego ułożyć sobie w głowie.
Z jednej strony byłam wychowywana, by wzdrygać się na samą myśl o zwiewnych białych sukniach i
bukietach kwiatów. Co więcej, nie potrafiłam pogodzić koncepcji statecznego, szanowanego, nudnego
męża z moją koncepcją Edwarda. To tak, jakby obsadzić archanioła w roli księgowego. Nie umiałam
wyobrazić sobie go w żadnej zwyczajnej roli.
Jak zwykle, gdy tylko zaczynałam myśleć o Edwardzie, zatraciłam się w powodujących zawroty głowy
marzeniach. Nieznajomy musiał chrząknąć, żeby przyciągnąć ponownie moją uwagę. Ciągle czekał na
odpowiedź dotyczącą modelu samochodu.
- Nie wiem – przyznałam szczerze.
- Nie masz nic przeciwko, żebym zrobił sobie z nim zdjęcie?
Chwilę zajęło mi przetrawienie tej informacji.
- Serio? Chce pan zrobić sobie zdjęcie z samochodem?
- Jasne, nikt mi nie uwierzy, jeśli nie będę miał dowodu.
- Eee. Dobrze. Niech będzie.
Wyjęłam pistolet dystrybucyjny i odłożyłam go na miejsce, potem wślizgnęłam się na przednie siedzenie,
by się skryć. Tymczasem zapaleniec wygrzebał olbrzymi, wyglądający na profesjonalny, aparat
fotograficzny z plecaka. On i jego przyjaciel po kolei pozowali przed maską, a potem poszli zrobić
zdjęcie z tyłu samochodu.
- Tęsknię za moją furgonetką – zaskamlałam do siebie.
Bardzo w porę – może nawet za bardzo – moja furgonetka wydała ostatnie tchnienie akurat kilka
tygodni po tym, jak ja i Edward zawarliśmy nierówny kompromis. Jednym z ustaleń było to, że będzie
mógł mi sprawić nowe auto, jeśli moje stare się zepsuje. Edward zaklinał się, że można się było tego
spodziewać, gdyż moja furgonetka miała długie, wyczerpujące życie, a potem umarła śmiercią naturalną.
Według niego. A ja oczywiście nie miałam możliwości, by zweryfikować tę historię lub spróbować
przywrócić auto do życia na własną rękę. Mój ulubiony mechanik... Powstrzymałam tę myśl, nie chcąc jej
kończyć. Zamiast tego zaczęłam przysłuchiwać się przytłumionym głosom mężczyzn na zewnątrz.
- ...zionął w niego miotaczem ognia na filmiku w Internecie. Nawet nie naruszył lakieru.
- Oczywiście, że nie. Mógłbyś przejechać czołgiem przez to cudeńko. Nie jest raczej przeznaczone na
nasz rynek. Zaprojektowano go głównie dla dyplomatów na Środkowym Wschodzie, handlarzy bronią i
baronów narkotykowych.
- Myślisz, że ona...? – spytał niższy ciszej. Pochyliłam głowę.
- Hm – powiedział wyższy. – Być może. Nie potrafię sobie wyobrazić, po co komuś tutaj szyby
rakietoodporne i dwutonowe opancerzone nadwozie. Pewnie zmierza w stronę jakiegoś bardziej
niebezpiecznego miejsca.
Opancerzone nadwozie. Dwutonowe opancerzone nadwozie. Rakietoodporne szyby? Świetnie. Co się
stało ze starymi, dobrymi szybami kuloodpornymi?
Cóż, przynajmniej teraz to miało jakiś sens – dla kogoś o wypaczonym poczuciu humoru.
To nie tak, że nie oczekiwałam, iż Edward wykorzysta naszą umowę, by móc dać dużo więcej niż miałby
otrzymać. Zgodziłam się, by mógł wymienić moją furgonetkę, jeśli będzie trzeba, ale nie spodziewałam
się, że ten moment nadejdzie tak szybko. Kiedy zostałam zmuszona przyznać, że moja furgonetka stała
się niczym więcej jak nieruchomym hołdem dla klasycznych Chevroletów na moim podjeździe, zdawałam
sobie sprawę, że ten pomysł z wymianą samochodu zapewne wprowadzi mnie w zakłopotanie. Skupi na
mnie natrętne spojrzenia i szepty. Miałam rację co do tej części. Ale nawet w moich najczarniejszych
wyobrażeniach nie przewidziałam, że kupi mi dwa samochody.
To był ten samochód „przed”. Powiedział, że jest wypożyczony i że zwróci go po ślubie. To wszystko nie
miało dla mnie żadnego sensu.
Aż do teraz.
Ha, ha. Ponieważ byłam tak kruchym człowiekiem, ściągającym na siebie wszelkie wypadki, ofiarą
swojego własnego niebezpiecznego pecha, że najwyraźniej potrzebowałam samochodu odpornego na
czołgi, by mnie ochronić. Komiczne. Byłam przekonana, że on i jego bracia świetnie się bawili za moimi
plecami.
Lub może, ale tylko może, cichy szept odezwał się w mojej głowie, to nie jest żart, głupia. Może on
naprawdę tak się o ciebie martwi. To nie byłby pierwszy raz, kiedy posunął się odrobinę za daleko, by
mnie chronić.
Westchnęłam.
Jeszcze nie widziałam samochodu „po”. Był ukryty pod płótnem w najgłębszym zakamarku garażu
Cullenów. Wiedziałam, że większość ludzi do tej pory zdążyłaby już podejrzeć, ale ja naprawdę nie
chciałam wiedzieć.
To auto prawdopodobnie nie było opancerzone, ponieważ po miesiącu miodowym nie będę tego
potrzebować. Niezniszczalność była tylko jednym z wielu przywilejów, których nie mogłam się doczekać.
Najlepszym elementem bycia jednym z Cullenów nie były wcale drogie samochody czy imponujące karty
kredytowe.
- Hej! – zawołał wysoki mężczyzna, kładąc ręce na szybie i próbując zajrzeć do środka. – Skończyliśmy.
Wielkie dzięki!
- Nie ma za co – odpowiedziałam, a potem spięta odpaliłam silnik i nacisnęłam pedał bardzo delikatnie...
Nie ważne, ile już razy wracałam do domu znajomą trasą, wciąż nie potrafiłam zignorować odpornych na
deszcz plakatów. Każdy z nich, czy to przyklejony do słupa telefonicznego, czy do znaku drogowego, był
świeżym policzkiem wymierzonym we mnie. Bardzo zasłużonym.
Mój umysł powrócił do tamtej myśli. Wcześniej potrafiłam ją zagłuszyć. Ale na tej drodze nie mogłam
jej uniknąć. Nie ze zdjęciami mojego ulubionego mechanika migającymi obok mnie w regularnych
odstępach.
Mój najlepszy przyjaciel. Mój Jacob.
Plakaty – „Czy widziałeś tego chłopca?” – nie były pomysłem ojca Jacoba. To mój ojciec, Charlie,
wydrukował je i porozwieszał w mieście. Nie tylko w Forks, ale także w Port Angeles, Sequim, Hoquiam,
Aberdeen i w każdym innym mieście na półwyspie Olympic. Poza tym upewnił się, że wiszą one również
we wszystkich komisariatach policji w stanie Waszyngton. Jego własny komisariat miał nawet całą
korkową tablicę poświęconą poszukiwaniom Jacoba. Korkową tablicę, która była prawie pusta ku jego
rozczarowaniu i frustracji.
Rozczarowany był nie tylko brakiem jakichkolwiek informacji. Najbardziej zawiedziony był postawą
Billy’ego, ojca Jacoba oraz jego najlepszego przyjaciela.
Zawiedziony, bo Billy nie chciał bardziej zaangażować się w poszukiwania swojego szesnastoletniego
zbiega, bo Billy odmówił rozwieszania plakatów w La Push – rezerwacie na wybrzeżu, który był domem
Jacoba, bo Billy wydawał się pogodzony ze zniknięciem Jacoba, jak gdyby nic już nie mógł zrobić. Wedle
jego słów – „Jacob jest już dorosły. Wróci do domu, jeśli będzie chciał”.
Charlie był także zawiedziony mną, gdyż stanęłam po stronie Billy’ego.
Również nie rozwieszałam plakatów. Ponieważ zarówno ja, jak i Billy, wiedzieliśmy, gdzie był Jacob -
ogólnie rzecz biorąc – i wiedzieliśmy też, że nikt nie widział tego chłopca.
Przez te plakaty w moim gardle uformowała się gula, a oczy zapiekły mnie od łez. Byłam wdzięczna, że w
tę sobotę Edward był na polowaniu. Gdyby zobaczył moją reakcję, także poczułby się fatalnie.
Oczywiście fakt, że była sobota, miał też swoje ujemne strony. Gdy powoli i ostrożnie skręciłam na
swoją ulicę, dostrzegłam radiowóz ojca na podjeździe przez domem. Znów urwał się z wędkowania.
Wciąż dąsał się z powodu ślubu.
Więc nie będę mogła skorzystać z telefonu w domu. Ale musiałam zadzwonić...
Zaparkowałam przy krawężniku obok Chevroleta i wyciągnęła ze schowka komórkę, którą Edward dał mi
w razie nagłych wypadków. Zadzwoniłam, trzymając palec na przycisku kończącym rozmowę. Na wszelki
wypadek.
- Słucham? – odezwał się Seth Clearwater. Westchnęłam z ulgą. Byłam zbyt tchórzliwa, żeby rozmawiać
z jego siostrą Leah. Wyrażenie „urwać komuś głowę” w przypadku Leah nie sprowadzało się jedynie do
metafory.
- Hej, Seth. Tu Bella.
- Och, cześć, Bella! Jak się czujesz?
Niezdolna do wyduszenia z siebie czegokolwiek. Rozpaczliwie poszukująca pociechy.
- Świetnie.
- Pragniesz poznać najnowsze informacje?
- Jesteś jasnowidzem.
- Raczej nie. Nie jestem Alice – ty jesteś po prostu przewidywalna – zażartował. Seth jako jedyny z
paczki z La Push nie czuł się niezręcznie, nazywając Cullenów po imieniu, nie mówiąc już o żartowaniu
sobie z takich rzeczy jak na przykład moja prawie wszystkowiedząca przyszła szwagierka.
- Wiem o tym. – Zawahałam się przez chwilę. – Co z nim?
Westchnął.
- To samo co zawsze. Nie rozmawia, mimo że wiemy, iż nas słyszy. Wiesz, stara się nie myśleć jak
człowiek. Żyje w zgodzie ze swoimi instynktami.
- Wiesz, gdzie teraz jest?
- Gdzieś w północnej Kanadzie. Nie wiem, w której prowincji. Niezbyt zwraca uwagę na granice stanów.
- Żadnej wskazówki, że mógłby...
- Nie wraca do domu, Bello. Przykro mi.
Przełknęłam ślinę.
- To nic, Seth. Wiedziałam, zanim jeszcze zapytałam. Po prostu nie przestaję mieć nadziei.
- No, my też.
- Dzięki za informacje, Seth. Wiem, że reszta pewnie ci się naprzykrza z tego powodu.
- Nie, są twoimi największymi fanami – zgodził się radośnie. – To trochę bezsensowne. Jacob dokonał
swoich wyborów, ty swoich. Jake’owi nie podoba się ich podejście. Bo on sam nie jest jakoś specjalnie
podekscytowany tym, że sprawdzasz, co się z nim dzieje.
- Myślałam, że nie rozmawiał z tobą – wydyszałam.
- Nie może wszystkiego przed nami ukryć, mimo że się stara.
Więc Jacob wiedział, że martwiłam się o niego. Nie byłam pewna, jak się z tym czułam. Cóż,
przynajmniej wiedział, że nie uciekłam w nieznane i nie zapomniałam o nim kompletnie. Mógł sobie
wyobrażać, że jestem do tego zdolna.
- Chyba zobaczymy się na... ślubie – powiedziałam, wymawiając ostatnie słowo przez zaciśnięte zęby.
- Tak, ja i mama będziemy tam. Fajnie, że nas zaprosiłaś.
Uśmiechnęłam się, słysząc entuzjazm w jego głosie. Chociaż zaproszenie Clearwaterów było pomysłem
Edwarda, cieszyłam się, że o tym pomyślał. Miło będzie mieć tam Setha – takie połączenie, choć wątłe, z
moim zaginionym najlepszym przyjacielem. – To nie byłoby to samo bez ciebie.
- Pozdrów Edwarda ode mnie, dobrze?
- Jasne.
Potrząsnęłam głową. Przyjaźń, która zrodziła się między Edwardem i Sethem, wciąż nie mieściła mi się w
głowie. Jednak stanowiła dowód na to, że wszystko nie musiało wyglądać w ten sposób. Że wilkołaki i
wampiry mogły ze sobą współżyć, jeśli tylko chciały.
Nie każdemu podobał się ten pomysł.
- Ach – odezwał się Seth, jego głos podniósł się o oktawę. – Leah wróciła do domu.
- Och! Pa!
Rozłączył się. Zostawiłam telefon na siedzeniu i przygotowałam się psychicznie przed wejściem do domu,
gdzie czekał Charlie.
Mój biedny tata miał obecnie tyle na głowie.
Ucieczka Jacoba była tylko jednym z ciężarów, które musiał dźwigać na swoich barkach. Równie mocno
martwił się o mnie – o swoją ledwie pełnoletnią córkę, która miała wyjść za mąż. I to w ciągu
najbliższych dni.
Szłam powoli przez lekki deszcz, wspominając wieczór, w którym mu powiedzieliśmy...
Na dźwięk radiowozu Charliego zwiastującego jego powrót, pierścionek nagle zaciążył mi na palcu.
Chciałam schować lewą rękę do kieszeni albo usiąść na niej, ale chłodny, mocny uścisk Edwarda nie
pozwolił mi na to.
- Przestań się wiercić, Bello. Proszę, spróbuj zapamiętać, że nie przyznajesz się do popełnienia
morderstwa.
- Łatwo ci mówić!
Przysłuchiwałam się złowieszczemu odgłosowi butów mojego ojca stąpających po chodniku. Klucz
zabrzęczał w już otwartych drzwiach. Ten dźwięk przypomniał mi filmy, w których ofiara uświadamia
sobie, że zapomniała zaryglować drzwi...
- Uspokój się, Bello – wyszeptał Edward, słysząc przyspieszone bicie mojego serca. Drzwi uderzyły o
ścianę, wzdrygnęłam się, jakby mnie potraktowano paralizatorem.
- Witaj, Charlie – zawołał Edward całkowicie rozluźniony.
- Nie! – syknęłam.
- Co? – wyszeptał pytająco.
- Poczekaj, aż odłoży broń!
Edward zachichotał i wolną ręką przeczesał zmierzwione brązowe włosy.
Charlie wyłonił się zza rogu, wciąż w mundurze i uzbrojony. Starał się nie skrzywić, gdy dostrzegł nas
razem na kanapie. Ostatnio bardzo starał się polubić bardziej Edwarda. Oczywiście, ta nowina z
pewnością sprawi, że natychmiast zaprzestanie tych wysiłków.
- Cześć, dzieciaki. Co słychać?
- Chcielibyśmy z tobą porozmawiać – odparł Edward. – Mamy dobre wiadomości.
Wyraz twarzy Charliego w ciągu sekundy zmienił się z wymuszonej życzliwości w podejrzliwość.
- Dobre wiadomości? – warknął, patrząc wprost na mnie.
- Usiądź, tato.
Uniósł brew, gapiąc się na mnie przez pięć sekund, a potem podszedł do rozkładanego fotela, usiadł na
jego skraju, wyprostowany, jakby połknął kij.
- Nie denerwuj się, tato – przerwałam po chwili napiętą atmosferę. – Wszystko jest w porządku.
Edward skrzywił się, wiedziałam, że to z powodu użycia zwrotu „w porządku”. On prawdopodobnie użyłby
czegoś w rodzaju „wspaniale”, „doskonale” lub „cudownie”.
- Jasne, Bello, jasne. Jeśli wszystko jest świetnie, to czemu pocisz się jak mysz?
- Nie pocę się – skłamałam.
Odsunęłam się, widząc jego wściekłą minę, i wtuliłam się w Edwarda, instynktownie wycierając
wierzchem prawej dłoni czoło, by ukryć dowód.
- Jesteś w ciąży! – wybuchnął Charlie. – Jesteś w ciąży, prawda?
Choć pytanie było skierowane do mnie, rzucał wściekłe spojrzenie Edwardowi. Mogłabym przysiąc, że
widziałam, jak jego ręka drgnęła w kierunku broni.
- Nie! Oczywiście, że nie! – Chciałam szturchnąć Edwarda w żebra, ale zdawałam sobie sprawę, że
nabiłabym sobie tylko siniaka. Mówiłam mu, że ludzie od razu dojdą do takiego samego wniosku! Jaki inny
sensowny powód mogliby mieć normalnie ludzie, by pobierać się w wieku osiemnastu lat? (Jego
odpowiedź sprawiła, że wywróciłam oczyma – miłość. Jasne.) Charlie nie patrzył już tak ostro. Zwykle
łatwo było wyczytać z mojej twarzy, czy kłamałam, dlatego uwierzył mi teraz.
- Och. Przepraszam.
- Przeprosiny przyjęte.
Nastąpiło długie milczenie. Po chwili uświadomiłam sobie, że wszyscy czekali, aż coś powiem. Spojrzałam
spanikowanym wzrokiem na Edwarda. Nie było szans, że wydobędę teraz z siebie cokolwiek. Uśmiechnął
się do mnie, a potem wyciągnął ramiona i odwrócił się do mojego ojca.
- Charlie, zdaję sobie sprawę, że nie zrobiłem wszystkiego po kolei, jak należy. Wedle tradycji
powinienem zapytać cię pierwszego. Nie chciałem okazać ci braku szacunku, ale skoro Bella powiedziała
już „tak”, a ja nie chcę pomniejszać wagi jej wyboru, więc zamiast prosić cię o jej rękę, proszę cię o
twoje błogosławieństwo. Pobieramy się, Charlie. Kocham ją bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie,
bardziej niż własne życie, a ona – jakimś cudem – odwzajemnia to uczucie. Dasz nam swoje
błogosławieństwo?
Brzmiał tak pewnie, tak spokojnie. Przez ułamek sekundy, przysłuchując się absolutnej pewności w jego
głosie, doświadczyłam tego rzadkiego momentu, w którym miałam wgląd do jego świadomości. Przelotnie
zobaczyłam, jak świat wyglądał w jego oczach. Przez długość jednego uderzenia serca, wszystko to
miało sens.
I wtedy dostrzegłam wyraz twarzy Charliego, jego oczy utkwione były teraz w pierścionku.
Wstrzymałam oddech, podczas gdy jego skóra zmieniała odcienie – od jasnego do czerwonego, od
czerwonego do purpurowego, od purpurowego do niebieskiego. Zaczęłam się podnosić – nie jestem
pewna, co planowałam uczynić, może zastosować manewr Heimlicha,* by upewnić się, że się nie dusi – ale
Edward ścisnął moją dłoń i wymamrotał „daj mu minutę” tak cicho, że tylko ja to mogłam usłyszeć.
Milczenie tym razem trwało dużo dłużej. A potem, stopniowo, na twarz Charliego powróciły normalne
kolory. Usta miał ściągnięte, brwi zmarszczone – rozpoznałam ten wyraz twarzy – był pogrążony w
myślach. Przypatrywał się nam przez długą chwilę. Poczułam, jak Edward rozluźnił się u mego boku.
- Chyba nie jestem taki zaskoczony – mruknął. – Wiedziałem, że będę musiał zmierzyć się z czymś takim
już wkrótce.
Odetchnęłam.
- Jesteś tego pewna? – spytał, rzucając mi groźne spojrzenie.
- Jestem w stu procentach pewna Edwarda – powiedziałam, nie dając się zbić z tropu.
- Ale ślub? Po co ten pośpiech? – Znów przyjrzał mi się podejrzliwie.
Pośpiech był spowodowany tym, iż każdego parszywego dnia zbliżałam się do dziewiętnastu lat, podczas
gdy Edward zatrzymał się na swoich siedemnastu latach perfekcji. Nie żeby w moim słowniku
małżeństwo było związane z tym faktem, ale ślubu wymagał delikatny i zawiły kompromis, jaki Edward i
ja zawarliśmy, by dojść do punktu, gdy moja transformacja ze śmiertelnika w istotę nieśmiertelną
będzie możliwa.
Jednak to nie były rzeczy, które mogłam wyjaśnić Charliemu.
- Na jesieni wyjeżdżamy razem do Dartmouth, Charlie – przypomniał mu Edward. – Chciałbym to zrobić,
cóż, we właściwy sposób. Tak mnie wychowano. – Wzruszył ramionami.
Nie przesadzał; podczas pierwszej wojny światowej staroświecka moralność była czymś dużo
*Manewr Heimlicha - technika pomocy przedlekarskiej stosowana przy zadławieniach. Polega na wywarciu nacisku na przeponę, w
celu sprężenia powietrza znajdującego się w drogach oddechowych i "wypchnięcia" obiektu znajdującego się w tchawicy. (przyp. tłum.)
poważniejszym.
Charlie wykrzywił usta, szukając jakiegoś aspektu, z którym mógłby polemizować. Ale co mógłby
powiedzieć? Wolałbym byś najpierw żyła w grzechu? Był ojcem, miał związane ręce.
- Wiedziałem, że to się zbliża – wymamrotał do siebie, krzywiąc się. Potem nagle jego twarz
rozpogodziła się.
- Tato? – odezwałam się nerwowo. Zerknęłam na Edwarda, nie mogłam nic wyczytać z jego twarzy, gdy
spoglądał na Charliego.
- Ha! – wybuchnął Charlie. Podskoczyłam na swoim siedzeniu. – Ha, ha, ha!
Przyglądałam mu się niedowierzająco, gdy jego śmiech jeszcze wzmógł na sile. Trząsł się na całym ciele
ze śmiechu. Spojrzałam na Edwarda pytająco, ale on miał zaciśnięte wargi, jakby starał się usilnie
również nie roześmiać.
- Dobrze – wydusił Charlie. – Pobierzcie się. – Wstrząsnął nim kolejny spazm śmiechu. – Ale...
- Ale co ?
- Ale musisz o tym powiedzieć matce! Ja jej nic nie powiem! To twoje zadanie! – powiedział, po czym
ryknął śmiechem.
Zamarłam z ręką na klamce, uśmiechając się do siebie. Pewnie, w tamtej chwili jego słowa przeraziły
mnie. Ostateczna zguba - wyznanie tego matce. Małżeństwo w młodym wieku było wyżej na jej czarnej
liście niż gotowanie żywcem szczeniaków.
Kto mógłby przewidzieć jej reakcję? Nie ja. Z pewnością nie Charlie. Może Alice, ale nie pomyślałam,
żeby ją spytać.
- Cóż, Bello - powiedziała Renee po tym, jak, krztusząc się, wyjąkałam to trudne zdanie: "Mamo,
wychodzę za Edwarda". - Czuję się trochę urażona tym, że zwlekałaś tak długo przed wyznaniem mi
tego. Ceny biletów lotniczych są coraz droższe. Och! - zaniepokoiła się. - Myślisz, że do tego czasu
zdejmą Philowi gips? Popsułby zdjęcia, gdyby nie był w garniturze.
- Czekaj chwilę, mamo - wydyszałam. - Co masz na myśli przez "zwlekałaś tak długo"? Dopiero co się
zarę... zarę... - Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa "zaręczyłam". - ... wszystko ustaliłam, wiesz,
dzisiaj.
- Dzisiaj? Naprawdę? A to niespodzianka. Przypuszczałam...
- Co przypuszczałaś? Kiedy?
- Cóż, kiedy przyjechałaś odwiedzić mnie w kwietniu, wydawało się, że wszystko było już zapięte na
ostatni guzik, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie trudno cię przejrzeć, kochanie. Ale nic nie mówiłam,
bo wiedziałam, że i tak nic nie zdziałam. Jesteś taka sama jak Charlie - westchnęła zrezygnowana. - Jak
już podejmiesz jakąś decyzję, nie ma sensu się z tobą kłócić. Oczywiście, również tak samo jak Charlie,
trzymasz się swoich postanowień. Nie popełniasz moich błędów, Bello. Twój głos brzmiał jakbyś była
przerażona, domyślam się, że to mnie się boisz. - Zachichotała. - Tego, co sobie pomyślę. Wiem, że
powiedziałam wiele rzeczy o małżeństwie i głupocie - wcale ich nie cofam - ale musisz zdać sobie sprawę,
że te rzeczy odnoszą się głównie do mnie. Jesteś zupełnie inną osobą niż ja. Popełniasz swoje własne
błędy i jestem pewna, że jest sporo rzeczy, których żałujesz. Ale zobowiązania nigdy nie były twoim
problemem, kotku. Masz większe szanse, by ci wyszło niż większość czterdziestolatków, których znam.
- Znów się zaśmiała. - Moje małe, dojrzałe dzieciątko. Na szczęście wygląda na to, iż znalazłaś inną
starą duszę...
- Nie jesteś... wściekła? Nie uważasz, że popełniam olbrzymi błąd?
- Cóż, wiadomo, że wolałabym, byś poczekała jeszcze kilka lat. Chodzi mi o to - czy ja naprawdę
wyglądam na kogoś, kto mógłby już być teściową? Nie odpowiadaj. Ale tu nie chodzi o mnie. Chodzi o
ciebie. Jesteś szczęśliwa?
- Nie wiem. Czuję się, jakbym przebywała poza ciałem.
Renee cicho się zaśmiała.
- Czy on cię uszczęśliwia, Bello?
- Tak, ale...
- Czy kiedykolwiek będziesz pragnęła kogoś innego?
- Nie, ale...
- Ale co ?
- Nie zamierzasz powiedzieć, że mówię jak każda zadurzona nastolatka od zarania dziejów?
- Ty nigdy nie byłaś nastolatką, kotku. Wiesz, co dla ciebie najlepsze.
W ciągu ostatnich tygodni Renee niespodziewanie zatraciła się w weselnych planach. Każdego dnia
spędzała godziny, wisząc na telefonie z matką Edwarda, Esme - nie trzeba było się martwić, jak obie
teściowe będą ze sobą współżyć. Renee uwielbiała Esme. Choć z drugiej strony wątpiłam, czy ktoś
mógłby się oprzeć urokowi mojej przyszłej teściowej.
Wybawiło mnie to z opresji. Rodzina Edwarda i moja zajmowały się weselem, dzięki czemu nie musiałam
nic w związku z tym robić, wiedzieć ani nawet myśleć.
Charlie był oczywiście wściekły, ale najlepsze było to, że nie był wściekły na mnie. To Renee była
zdrajczynią. Liczył, że to ona będzie robić problemy. Co mógłby teraz zrobić, gdy jego ostateczna
groźba - powiedzenie mamie - okazała się całkiem bez pokrycia? Nie miał nic i wiedział o tym. Więc
kręcił się po domu, mrucząc do siebie coś o tym, że nie będzie już nigdy w stanie nikomu zaufać...
- Tato? - zawołałam, gdy otworzyłam drzwi. - Jestem już w domu!
- Czekaj chwilę, Bells, zostań tam gdzie jesteś.
- Co? - spytałam, zatrzymując się automatycznie.
- Daj mi sekundę. Och, ukłułaś mnie, Alice.
Alice?
- Przepraszam, Charlie - odpowiedział melodyjny głos Alice. - Nic ci nie jest?
- Krwawię.
- Wszystko w porządku - nie przecięłam skóry, zaufaj mi.
- Co się dzieje? – spytałam z wahaniem w progu.
- Proszę, Bello, wytrzymaj trzydzieści sekund - rozkazała Alice. - Twoja cierpliwość będzie nagrodzona.
- Aha - dodał Charlie.
Stukałam stopą o podłogę, licząc każde uderzenia, zanim weszłam do dużego pokoju.
- Och - wydyszałam. - O! Tato! Czy ty nie wyglądasz...
- ... głupio? - wtrącił Charlie.
- Miałam na myśli elegancko.
Charlie zaczerwienił się. Alice chwyciła go za łokieć i okręciła dokoła, by zaprezentować w całej
okazałości jasnoszary smoking.
- Teraz zdejmij to, Alice. Wyglądam jak idiota.
- Nikt ubrany przeze mnie nigdy nie wyglądał jak idiota.
- Ona ma rację, tato. Wyglądasz bombowo. Co to za okazja?
Alice wywróciła oczyma.
- Ostateczna przymiarka. Dla was obojga.
Po raz pierwszy oderwałam wzrok od nadzwyczajnie eleganckiego ojca i zauważyłam przerażająco białą
torbę ostrożnie ułożoną na kanapie.
- Ach.
- Udaj się do swojego szczęśliwego miejsca, Bello. To nie zajmie wiele czasu.
Wzięłam głęboki wdech i zamknęłam oczy. Nie otwierając ich, poszłam chwiejnym krokiem na górę do
mojego pokoju. Rozebrałam się do bielizny i wyciągnęłam przed siebie ręce.
- Pomyślałbyś, że wsadzałam mu bambusowe drzazgi pod paznokcie - Alice mruczała do siebie, gdy
weszła za mną do środka.
Nie zwracałam na nią uwagi. Znajdowałam się teraz w moim szczęśliwym miejscu.
W moim szczęśliwym miejscu cały zamęt związany ze ślubem już minął. To wszystko było już za mną.
Stłumione i zapomniane.
Byliśmy sami, tylko Edward i ja. Lokalizacja była niewyraźna, mglista i wciąż się zmieniała - od
mrocznego lasu, poprzez miasto z pochmurnym niebem, aż do arktycznej nocy - ponieważ Edward
utrzymywał miejsce, w którym spędzimy miesiąc miodowy, w sekrecie, bym miała niespodziankę. Ale
specjalnie nie martwiłam się tą częścią dotyczącą położenia.
Edward i ja byliśmy razem, a ja doskonale wypełniłam moją część zobowiązania. Wyszłam za niego. To
była ta najważniejsza część. Poza tym zaakceptowałam wszystkie jego skandaliczne prezenty oraz
zostałam zarejestrowana, całkiem zresztą niepotrzebnie, w Dartmouth, by móc zacząć uczęszczać na
zajęcia od jesieni. Teraz była jego kolej.
Zanim zamieni mnie w wampira - co było najważniejszą częścią kompromisu - miał jeszcze jedno
zobowiązanie.
Edward obsesyjnie martwił się o różne ludzkie rzeczy, z których nie chciał, bym rezygnowała, o
doświadczenia, które nie chciał, bym przegapiła. Ale ja nalegałam tylko na jedno doświadczenie.
Oczywiście, było to doświadczenie, o którym chciał, bym zapomniała.
I w tym rzecz. Wiedziałam, kim się stanę, kiedy będzie już po wszystkim. Widziałam na własne oczy
nowonarodzone wampiry i słyszałam wiele opowieści o tych dzikich początkach z ust członków mojej
przyszłej rodziny. Przez pierwsze kilka lat będzie można mnie określać jako spragnioną. Zajmie to
pewnie trochę czasu, bym na powrót stała się sobą. A nawet jeśli będę się kontrolować, nigdy już nie
będę czuła się tak jak teraz.
Ludzka... i namiętnie zakochana.
Pragnęłam doświadczyć tego w pełni, zanim przehandluję moje ciepłe, kruche, przepełnione feromonami
ciało na coś pięknego, mocnego i ... nieznanego. Pragnęłam prawdziwego miesiąca miodowego z Edwardem.
I mimo niebezpieczeństwa, na jakie bał się mnie narazić, zgodził się spróbować.
Ledwo zdawałam sobie sprawę z obecności Alice oraz dotyku satyny na mojej skórze. Przez chwilę nie
obchodziło mnie, że całe miasto plotkowało o mnie. Nie myślałam o spektaklu, w którym będę musiała
odegrać swoją rolę zdecydowanie zbyt prędko. Nie martwiłam się, że potknę się o własny welon albo
zacznę chichotać w nieodpowiednim momencie lub że jestem zbyt młoda. Nie przejmowałam się
spojrzeniami ludzi tam zgromadzonych ani nawet pustym miejscem, na którym powinien siedzieć mój
najlepszy przyjaciel.
Byłam z Edwardem w swoim szczęśliwym miejscu.
- Już za Tobą tęsknie.
- Nie muszę odchodzić. Mogę zostać...
- Mmm...
Przez dłuugi moment w pokoju panowała cisza, słychać było tylko głuchy odgłos mojego walącego serca,
przerywany rytm nierównego oddechu i szmer zsynchronizowanych ze sobą ust.
Czasami tak łatwo było mi zapomnieć, że całuję wampira. Nie dlatego, że wydawał się zwyczajny lub
przypominał człowieka - nigdy nawet na sekundę nie zapominałam, że trzymałam w ramionach bardziej
anioła niż mężczyznę - ale dlatego, że wydawało się jakby nic sobie z tego nie robił, że jego usta
łapczywie wpijają się w moje, całują moją twarz i pieszczą szyję.
Twierdził, że już dawno przezwyciężył chęć posmakowania mojej krwi, myśl o tym, że mógłby mnie
stracić skutecznie wyleczyła go z tego pragnienia.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że wpatruje się w moją twarz. Nigdy nie miało to dla mnie najmniejszego
sensu dlaczego patrzył na mnie w ten sposób. Jakbym była raczej nagrodą niż niesamowicie szczęśliwym
zwycięzcą.
Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę; jego złote oczy były tak niesamowicie głębokie, że wyobrażałam
sobie, iż mogę w nich zobaczyć ścieżkę aż do samej jego duszy. Wydawało mi się śmieszne, że co do
tego faktu - istnienia owej duszy - były jakiekolwiek wątpliwości, nawet jeśli jest wampirem. Miał
piękniejszą duszę niż ktokolwiek, piękniejszą niż jego genialny umysł, niezrównana twarz czy wspaniałe
ciało.
Odpowiedział mi takim spojrzeniem jakby również mógł zobaczyć moją duszę, co więcej, jakby podobało
mu się to co widzi.
Nie mógł zajrzeć jednak do mojego umysłu, tak jak zaglądał do umysłów innych. Któż to wiedział
dlaczego - jakaś dziwna usterka w moim mózgu spowodowała, że byłam odporna na wszelkie niezwykłe i
przerażające zdolności jakie posiadali niektórzy z nieśmiertelnych. (Tylko mój umysł był odporny; ciało
ciągle było podporządkowane wampirom z umiejętnościami, które działały inaczej niż Edwarda.)
Jednakże byłam niezmiernie wdzięczna tej usterce, która pozwoliła mi na zatrzymanie moich myśli w
tajemnicy. W innym wypadku byłoby to naprawdę żenujące.
Znów przyciągnęłam jego twarz do swojej.
- Zdecydowanie zostaję. - wymruczał chwilę później.
- Nie, nie. To Twój wieczór kawalerski. Musisz iść.
Powiedziałam to ale palce mojej prawej ręki zatonęły w jego brązowych włosach, natomiast lewa
powędrowała na jego plecy, przyciskając go ciaśniej do mojego ciała.
- Wieczory kawalerskie powstały dla tych, którzy smucą się, że ich samotne dni minęły. Ja nie mógłbym
być bardziej chętny aby zostawić swoje daleko za sobą, więc naprawdę nie mam powodu by tam iść.
Byłam już prawie w swoim szczęśliwym miejscu. Charlie najwyraźniej spał w swoim pokoju, co było prawie
równoznaczne z tym, jakbyśmy byli sami. Skuleni na moim małym łóżku, byliśmy splątani ze sobą tak
ciasno jak to tylko było możliwe, zważając na gruby koc którym owinął mnie jak kokonem.
Nienawidziłam tej konieczności, ale cały romantyzm pryskał gdy moje zęby zaczynały szczękać z zimna.
Charlie zorientowałby się, że coś jest nie tak gdybym podkręciła ogrzewanie w sierpniu...
Jednak, jeśli musiałabym być w jakiś sposób rozgrzewana to wystarczyło to, że koszula Edwarda była na
podłodze - nigdy nie mogłam wyjść z podziwu jak idealne było jego ciało - białe, chłodne i gładkie niczym
marmur. Moja dłoń krążyła teraz po jego torsie, błądziła po płaskich mięśniach brzucha z podziwem.
Przeszyła go delikatna fala podniecenia i jego usta znowu odnalazły moje. Starannie przejechałam
czubkiem języka po jego idealnie gładkich wargach. Westchnął.
Jego słodki oddech - taki zimny i przepyszny - owionął moją twarz.
Zaczął się odsuwać - była to jego automatyczna reakcja za każdym razem gdy zdecydował, że sprawy
zaszły za daleko, odruchowa reakcja za każdym razem kiedy najbardziej nie chciał przerywać.
Edward spędził większość swojego życia odmawiając sobie wszelkiego rodzaju cielesnych zbliżeń.
Wiedziałam, że porzucanie tych przyzwyczajeń było dla niego trochę przerażające.
- Czekaj, - powiedziałam, czepiając się jego ramion i przytulając się do niego mocno. Oswobodziłam
jedną nogę i owinęłam go nią w talii. - Praktyka czyni mistrza.
Zachichotał. - Cóż, w takim razie musi mi być już naprawdę niedaleko do mistrza, prawda? Czy Ty w
ogóle sypiałaś przez ostatni miesiąc?
- Ale to próba generalna - przypomniałam mu. - a my przećwiczyliśmy tylko niektóre sceny. Nie ma czasu
na zabawy w bezpieczeństwo.
Myślałam, że zacznie się śmiać ale nie odpowiedział, a jego ciało zamarło w bezruchu w nagłym przypływie
stresu. Jego oczy spoważniały.
Przemyślałam swoje słowa, analizując co mógł w nich dosłyszeć, że wywołało to taką reakcję.
- Bello... - wyszeptał.
- Nie zaczynaj znowu. - powiedziałam. - Umowa to umowa.
- No nie wiem. Za ciężko mi się skoncentrować kiedy jesteś tak blisko jak teraz. Ja nie... Nie potrafię
myśleć trzeźwo. Nie będę w stanie się kontrolować. Stanie ci się krzywda.
- Nic mi nie będzie.
- Bello...
- Cii! - położyłam palec na jego ustach żeby powstrzymać ten atak paniki. Słyszałam to już wcześniej.
Nie wywinie się ze swojej części umowy. Nie po tym jak namówił mnie na ślub.
Pocałował mnie krótko ale nie był w to już tak zaangażowany jak przed chwilą. Martwi się, ciągle tylko
się martwi. Jakże wszystko się zmieni kiedy już nie będzie musiał się o mnie więcej zamartwiać. I co on
wtedy zrobi? Będzie musiał znaleźć sobie jakieś nowe hobby.
- Nie stchórzysz?
- Nie. - odpowiedziałam, wiedząc co tak naprawdę ma na myśli.
- Naprawdę? Żadnych wątpliwości? Nie jest jeszcze za późno żebyś zmieniła zdanie.
- Próbujesz się ze mną spierać?
Zachichotał. - Tylko się upewniam. Nie chce żebyś musiała robić coś, co do czego masz jakieś obiekcje.
- Jestem pewna, że chcę być z tobą. Resztę jakoś przeżyję.
Zawahał się i zastanowiłam się, czy znowu nie palnęłam gafy.
- Czy na pewno? - zapytał cicho. - Nie mam na myśli ślubu - jestem pewien, że jakoś go przetrwasz mimo
mdłości - ale później... Co z Renée, co z Charliem?
Westchnęłam. - Będę za nimi tęsknić. - Gorsze jest to, że oni za mną też, ale nie powiedziałam tego
głośno.
- I Angela, i Ben, i Jessica, i Mike.
- Za nimi też będę tęsknić. - uśmiechnęłam się w ciemnościach. - Zwłaszcza za Mikiem. Oh Mike! Jak Ja
sobie bez niego poradzę?
Zawarczał.
Zaśmiałam się ale nagle spoważniałam.
- Edward, wałkowaliśmy to setki razy. Wiem, że będzie ciężko ale to jest właśnie to, czego chcę. Chcę
Ciebie, i to na zawszę. Jedno wspólne życie to po prostu nie wystarczająco jak dla mnie.
- Zatrzymana na całą wieczność w wieku osiemnastu lat. - wyszeptał.
- Marzenie każdej kobiety. - droczyłam się z nim.
- Żadnych zmian.. Żadnego pójścia naprzód...
- Co to ma znaczyć?
Odpowiedział powoli. - Pamiętasz kiedy powiedzieliśmy Charliemu, że bierzemy ślub? I kiedy pomyślał,
że jesteś.. w ciąży?
- I kiedy pomyślał, żeby Cię zastrzelić. - odpowiedziałam ze śmiechem. – Przyznaj, przez sekundę
naprawdę to rozważał.
Nie odpowiedział.
- Co, Edward?
- Po prostu chciałbym... Cóż, chciałbym, żeby miał wtedy rację.
Zaparło mi dech ze zdziwienia.
- Oczywiście nie żeby była jakakolwiek możliwość żebyśmo gła być. – kontynuował - Żebyśmy mieli jakieś
szanse. Nienawidzę tego, że i to Ci odbieram.
Dojście do siebie zajęło mi minutę. - Wiem co robię.
- Skąd możesz wiedzieć, Bello? Spójrz na moją matkę, spójrz na siostrę. To nie jest tak łatwe
poświęcenie jak sobie to wyobrażasz.
- Esme i Rosalie jakoś sobie radzą. Jeśli to będzie później problemem zrobimy to co Esme -
zaadoptujemy.
Westchnął, po czym zaczął zawziętym głosem. - To nie w porządku! Nie chcę żebyś poświęcała dla mnie
cokolwiek. Chcę Ci dawać co tylko mogę, a nie zabierać. Nie chcę kraść twojej przyszłości. Gdybyś była
człowiekiem...
Zakryłam mu dłonią usta. -Ty jesteś moją przyszłością. A teraz przestań. Dość narzekania, albo
zadzwonię po Twoich braci. Może jednak po trze buje sz tego wieczoru kawalerskiego.
- Przepraszam. Narzekam? To pewnie przez te nerwy.
-Ro zm yś lasz się?
- Nie w tym sensie. Czekałem całe stulecie, żeby się z Tobą ożenić, panno Swan. Ślub to jedyna rzecz,
której nie mogę się doczekać. - rozpogodził się trochę.
- Coś nie tak?
Zazgrzytał zębami. - Nie musisz dzwonić po moich braci. Najwyraźniej Emmett i Jasper nie mają
zamiaru mi dzisiaj odpuścić.
Przycisnęłam go do siebie mocniej na sekundę po czym wypuściłam z objęć. Gdyby Emmett postanowił
zabrać Edwarda siłą, i tak nie miałabym najmniejszych szans. - Bawcie się dobrze.
Zza okna dobiegł jakiś pisk - ktoś z premedytacją skrobał paznokciami po szybie okna wywołując
straszny dźwięk, niemalże nie do zniesienia.
- Jeśli nie wypuścisz Edwarda - syknął groźnie Emmett, wciąż pod osłoną nocy. - to my wejdziemy po
niego!
- Idź. - zaśmiałam się. -Zanim zrujnują mój dom.
Edward wywrócił oczyma ale stanął na nogi jednym płynnym ruchem i założył z powrotem koszulę
kolejnym. Nachylił się i pocałował mnie w czoło.
- Prześpij się. Jutro wielki dzień.
- Dzięki! To z pewnością pomoże mi zasnąć.
- Czyli spotkamy się przy ołtarzu.
- Ja będę tą w białym. - uśmiechnęłam się słysząc swój perfekcyjnie zblazowany głos.
- Bardzo przekonywujące – Zachichotał i zaraz po tym przykucnął, napiął mięśnie i wyskoczył przez okno
zbyt szybko, by moje oczy były w stanie za nim nadążyć.
Na zewnątrz usłyszałam przytłumiony huk i przeklinającego Emmetta.
- Dopilnujcie, żeby się nie spóźnił – mruknęłam, wiedząc, że doskonale mnie słyszą.
Chwilę po tym w oknie ukazała się twarz Jaspera. Jego miodowe włosy zyskały barwę srebra w
księżycowej poświacie.
- Nie martw się – powiedział – dostarczymy go na czas.
Ogarnęła mnie nagle fala spokoju. Cały mój niepokój wydał się zupełnie bezzasadny. Jasper był na swój
sposób równie utalentowany, co nieomylnie przewidująca przyszłość Alice, tyle że polem do działania dla
niego były ludzkie nastroje, a nie to, co ma nadejść. Uczuciom, które wywoływał nie można było się
oprzeć.
Usiadłam niezgrabnie na łóżku, wciąż szczelnie otulona kocem.
- Jasper? – zaczęłam niepewnie – Co wampiry robią na wieczorach kawalerskich? Nie zabieracie go
chyba do klubu ze striptizem, co?
- Nie mów jej! – warknął Emmett gdzieś z dołu. Zaraz potem usłyszałam kolejny huk i cichy śmiech
Edwarda.
- Spokojnie – powiedział Jasper i moje ciało natychmiast zareagowało na jego polecenie. – My, Cullenowie
mamy własną wizję takich wieczorów. Wiesz, parę pum, kilka grizzly. Właściwie to będzie taka
zwyczajna noc poza domem.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy potrafiłabym się tak beztrosko wypowiadać o „wegetariańskiej”
wampirzej diecie.
- Dzięki, Jasper.
Puścił do mnie oko zniknął za oknem.
Na zewnątrz było zupełnie cicho. Słyszałam tylko przytłumione chrapanie Charliego dochodzące z jego
pokoju.
Ułożyłam się z powrotem na poduszce, tym razem naprawdę śpiąca. Spod ciężkich powiek wpatrywałam
się w ściany mojego pokoju, nieco wyblakłe przy świetle księżyca.
Moja ostatnia noc w tym pokoju. Ostatnia noc jako Isabella Swan. Jutro o tej samej porze będę już
Isabellą Cullen. Musiałam przyznać, że chociaż cała ta sprawa z małżeństwem mocno mnie irytowała, to
podobało mi się to nowe nazwisko.
Pozwoliłam myślom dryfować swobodnie, czekając na sen, jednak po kilku minutach znów się ożywiłam,
wróciły dawne niepokoje i towarzyszące im nieprzyjemne uczucie w żołądku. Łóżko wydało mi się nagle
zbyt miękkie i ciepłe gdy nie było w nim Edwarda. Jasper był już daleko stąd, a razem z nim odszedł też
cały mój spokój.
Jutro czekał mnie bardzo długi dzień.
Miałam świadomość, że większość moich obaw była po prostu głupia. Musiałam się tylko przełamać.
Przyciąganie uwagi jest nieuniknioną częścią życia. Nie można przecież wiecznie wtapiać się w
otoczenie. A jednak, miałam kilka zmartwień, którymi wciąż się przejmowałam.
Po pierwsze, mój tren. Alice dała się ponieść swojemu zmysłowi artystycznemu kosztem praktycznej
funkcji mojego stroju. Pokonanie schodów w domu Cullenów w szpilkach i trenie wydawało mi się
absolutnie niemożliwe. Powinnam była poćwiczyć zawczasu.
Poza tym była jeszcze lista gości.
Tanya i reszta klanu Denali mieli pojawić się jakiś czas przed ceremonią.
Umieszczanie rodziny Tanyi w jednym pokoju z gośćmi z rezerwatu – ojcem Jacoba i Clearwaterami było
dla mnie nierozsądne. Wampiry z Denali nie należały do miłośników wilkołaków. Irina, siostra Tanyi w
ogóle nie przyjęła zaproszenia. Wciąż pałała żądzą zemsty za to, że wilki zabiły jej partnera, Laurenta
(który właśnie miał zamiar zabić mnie). I właśnie przez to Denali opuścili rodzinę Edwarda w największej
potrzebie. Ocaliliśmy życie tylko dzięki niezwykłemu przymierzu z wilkołakami, zawartemu w obliczu
ataku hordy nowonarodzonych...
Edward obiecał, że nic się nie stanie, jeśli Denali i Quileuci spotkają się na naszym ślubie. Tanya i reszta
rodziny, z wyjątkiem Iriny, czuli się winni, za to, że odmówili pomocy. Byli gotowi na rozejm z wilkami,
jako swego rodzaju odkupienie.
To był ten duży problem, ale był też ten mniejszy, dla mnie nie mniej istotny. Mianowicie mój brak
pewności siebie.
Nigdy dotąd nie miałam okazji poznać Tanyi, ale byłam pewna, że to spotkanie nie podziała dobrze na
moje ego. Kiedyś, pewnie przed moimi narodzinami, podrywała Edwarda. Nie żebym obwiniała ją albo
kogokolwiek innego za to, że go pożądała, ale wciąż miałam świadomość, że w najgorszym razie okaże się
piękna, a w najlepszym jej uroda będzie zapierała dech w piersiach. Wiedziałam, iż, mimo że Edward
najwidoczniej i tak wolał mnie, nie będę mogła powstrzymać się przed porównywaniem swojej osoby do
Tanyi.
Narzekałam tak długo, aż w końcu Edward, znając mnie doskonale, wywołał u mnie poczucie winy.
- Jesteśmy dla niech jak najbliższa rodzina – przypomniał mi. – Wciąż czują się osieroceni, mimo że
minęło już tyle czasu.
Poddałam się, acz niechętnie.
Rodzina Tanyi była teraz duża, prawie taka, jak Cullenów. Było ich pięcioro: do Tanyi, Kate i Iriny
przyłączyli się Carmen i Eleazar w bardzo podobny sposób, jak Alice i Jasper dołączyli do Cullenów.
Połączyła ich chęć by żyć inaczej niż większość wampirów.
Jednak mimo towarzystwa, Tanya i jej siostry wciąż były na swój sposób samotne, pogrążone w żałobie.
Kiedyś, wiele lat temu miały też matkę.
Doskonale rozumiałam pustkę, jaka została po takiej stracie, nawet po tysiącu lat. Próbowałam
wyobrazić sobie rodzinę Cullenów bez jej założyciela, przewodnika i ojca, Carlisle’a, ale nie byłam w
stanie.
Carlisle opowiedział mi historię Tanyi podczas jednej z wielu nocy, jakie spędziłam w domu Edwarda na
nauce i przygotowaniach do życia, jakie dla siebie wybrałam. Opowieść o matce Tanyi była jedną z wielu,
jakie wtedy usłyszałam. Carlisle opowiedział mi ją jako przestrogę o łamaniu zasad rządzących życiem
wampirów, a właściwie tylko jednej zasady, która rozdzielała się na szereg innych zakazów: utrzymuj
wszystko w sekrecie.
Dochowywanie tajemnicy wiązało się z wieloma rzeczami: życiem jak Cullenowie - nie wzbudzając
podejrzeń i przeprowadzając się gdy tylko ludzie zauważali u nich brak oznak starzenia lub też to, że
trzymają się z dala od ludzi, oczywiście za wyjątkiem posiłków. W ten sposób żyli nomadowie tacy jak
James i Victoria, a przyjaciele Jaspera – Peter i Charlotte żyją tak do dziś. Kolejnym obowiązkiem była
kontrola nad stworzonymi przez siebie wampirami, coś za kiedyś odpowiedzialny był Jasper gdy żył z
Marią i co nie udało się Victorii z jej armią nowonarodzonych. Ta zasada ciągnęła za sobą zakaz
tworzenia pewnych istot, nad którymi nie dało się zapanować.
- Nie wiem, jak miała na imię matka Tanyi – przyznał Carlisle. W jego złotych oczach, które miały
niemalże taką samą barwę, jak włosy widać było smutek gdy przypominał sobie tragedię swoich
przyjaciółek. – Nigdy o niej nie mówią, jeśli nie muszą. Nawet myślą o niej niechętnie.
Ta kobieta, która stworzyła Tanyę, Kate i Irinę i która tak je kochała żyła wiele lat przed moimi
narodzinami, w czasach plagi, jaka przyszła na nasz rodzaj. Plagi nieśmiertelnych dzieci.
Nie potrafię pojąć, czym kierowali się starożytni, tworząc wampiry z ludzi, którzy właściwie byli
jeszcze niemowlętami. – Carlisle przerwał na chwilę.
Z trudem przełknęłam ślinę, wyobrażając sobie to, co opisywał.
- Te dzieci były naprawdę piękne, czarujące – wyjaśnił, widząc moją reakcję – Nie wiem, czy potrafisz
to sobie wyobrazić. Wystarczyło znaleźć się w ich pobliżu, żeby je pokochać. To było zupełnie
odruchowe.
Te dzieci miały jednak jedną ogromną wadę: nie można ich było niczego nauczyć. Ich rozwój był
zatrzymany na takim poziomie, na jakim był w chwili przemiany. Powstawały śliczne gaworzące dwulatki z
dołeczkami w policzkach, które były zdolne zniszczyć połowę wioski w przypływie złości. Jeżeli były
głodne, to zabijały i żadne ostrzeżenia czy groźby nie mogły ich powstrzymać. Ludzie widzieli, co się
dzieje, zaczęły krążyć różne historie, strach rozprzestrzeniał się szybciej od ognia.
Matka Tanyi stworzyła takie dziecko. W jej przypadku także nie mogę pojąć, co ją do tego skłoniło. –
Carlisle wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić – Oczywiście, Volturi musieli w końcu zareagować.
Wzdrygnęłam się słysząc o tym włoskim zastępie wampirów, którzy sami siebie postrzegali jako rodzinę
królewską, choć od początku jasne było, że będą oni częścią tej historii. Gdyby nie było kary, nikt nie
przestrzegałby prawa, a kary nie byłoby, gdyby nie miał kto jej wymierzyć. Starożytni Volturi: Aro,
Kajusz i Marek. Widziałam ich tylko raz, ale to wystarczyło mi, żeby podejrzewać, że to Aro, który
posiadał niesamowity dar czytania w myślach – jedno dotknięcie danej osoby i mógł poznać wszystkie
myśli z całego jej życia, był prawdziwym przywódcą.
- Volturi zbierali informacje o nieśmiertelnych dzieciach w Volterze i na całym świecie – kontynuował
Carlisle. – Kajusz zadecydował, że nie są one w stanie dochować sekretu i muszą zostać zgładzone.
Jak już mówiłem, te dzieci miały dziwny urok. Klany wampirów walczyły zaciekle w ich obronie, ginęły za
nie. Ta rzeź nie pochłonęła tylu ofiar, co wojny południowe na tym kontynencie, ale w pewnym sensie
przyniosła więcej strat. Dawne klany, stare tradycje, przyjaciele... Większość z tego przepadło na
zawsze. W końcu udało się wyeliminować tę dziwną praktykę, a nieśmiertelne dzieci stały się tematem
tabu.
Kiedy mieszkałem z Volturi, miałem okazję spotkać dwoje takich dzieci, więc mogę poświadczyć, o uroku,
jaki roztaczały. Aro badał tych malców wiele lat po katastrofach, jakie spowodowali. Znasz jego
dociekliwy charakter. Miał nadzieję, że dałoby się ich powstrzymać, ale w końcu zapadła ostateczna
decyzja. Nie można dopuścić do istnienia nieśmiertelnych dzieci.
Zdążyłam już zapomnieć o matce sióstr z Denali gdy opowieść powróciła znów do niej.
- Nie wiadomo dokładnie, co stało się z matką Tanyi – powiedział Carlisle. – Tanya, Kate i Irina były
zupełnie nieświadome, co się dzieje, gdy Volturi po nie przybyli. Ich matka i istota, którą nielegalnie
stworzyła były już uwięzione. To właśnie ta nieświadomość ocaliła życie Tanyi i jej sióstr. Aro dotknął
ich i zobaczył, że są zupełnie niewinne, tak więc nie zostały ukarane jak ich matka.
Żadna z nich nigdy nie widziała tego nieśmiertelnego chłopca, nie śniły nawet o jego istnieniu do dnia, w
którym zobaczyły, jak płonie w objęciach ich matki. Podejrzewam, że trzymała to przed nimi w
tajemnicy właśnie po to, by je chronić. Wciąż jednak pozostaje pytanie, dlaczego w ogóle go stworzyła?
Kim był ten chłopiec? Dlaczego tyle dla niej znaczył, że dopuściła się tak niewybaczalnego czynu? Ani
Tanya, ani jej siostry nigdy nie uzyskały odpowiedzi na te pytania. Nigdy jednak nie wątpiły w winę
matki. Nie sądzę też, żeby kiedykolwiek w pełni jej wybaczyły.
Nawet mimo zapewnień Aro o niewinności Tanyi, Kate i Iriny, Kajusz chciał je spalić, oskarżyć o
współudział. Miały szczęście, że akurat tamtego dnia Aro postanowił być miłosierny. Tanyi i jej siostrom
przebaczono i pozostawiono z niezagojonymi ranami w sercach i ogromnym szacunkiem dla prawa.
Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam przypominać sobie tę historię, a kiedy zaczęłam śnić. Jeszcze w
jednej chwili wydawało mi się, że słucham Carlisle’a, patrzę mu w twarz, a chwilę później widziałam już
szarą polanę i czułam w powietrzu ostry zapach płonących szczątków. Nie byłam sama.
Zgromadzenie na środku polany powinno mnie przerazić. Wszystkie postacie miały na sobie popielate
płaszcze. To mogli być tylko Volturi, a ja, wbrew wcześniejszym obietnicom, wiąż byłam człowiekiem.
Podświadomie jednak wiedziałam, że, jak to często bywa w snach, jestem dla nich niewidzialna.
Otaczały mnie dymiące stosy. Rozpoznałam charakterystyczny słodki zapach, ale nie miałam odwagi
podejść bliżej, by się przyjrzeć. Nie chciałam oglądać twarzy straconych wampirów, w dużej mierze
dlatego, że bałam się, że kogoś rozpoznam.
Żołnierze Volturi otaczali coś lub kogoś. Słyszałam ich podniecone szepty. Podeszłam do nich, ciekawa,
co wzbudziło takie zainteresowanie. Ostrożnie przecisnęłam się między dwoma wysokimi, syczącymi
postaciami i w końcu ujrzałam obiekt ich debaty, umieszczony na niewielkim wzniesieniu.
Był to przepiękny, uroczy, jak to określił Carlisle, chłopczyk. Wyglądał na najwyżej dwa latka.
Jasnobrązowe loczki okalały jego anielską twarzyczkę o okrągłych policzkach i pełnych ustach. Cały się
trząsł. Zamknął oczka, jakby bał się zobaczyć nieuchronnie zbliżającą się śmierć.
Nagle tak bardzo zapragnęłam uratować to cudowne, przerażone dziecko, że Volturi przestali mieć dla
mnie jakiekolwiek znaczenie. Przemknęłam przed nimi, nie dbając o to, czy wiedzieli o mojej obecności,
czy nie i popędziłam do chłopca.
Zatrzymałam się jednak natychmiast, gdy zobaczyłam, na czym siedzi ten malec. To nie była ziemia i
skały, jak mi się wcześniej wydawało, ale stos ludzkich ciał, suchych i martwych. Było za późno, żeby
odwrócić wzrok od twarzy. Znałam ich wszystkich: Angelę, Bena, Jessicę, Mike’a... w ciałach, na których
siedział chłopczyk rozpoznałam swoich rodziców.
Dziecko otworzyło jasnoczerwone oczy.
Moje oczy otworzyły się łagodnie.
Leżałam w ciepłym łóżku, od kilku minut dygocząc i łapczywie łapiąc powietrze. Nie mogłam uwolnić się od
snu, który mnie nawiedził. Niebo za oknem przeszło z szarości w barwę bladego różu. Próbowałam
uspokoić bicie mojego serca.
Gdy w pełni wróciłam do rzeczywistości i mojego nieuporządkowanego pokoju, byłam na siebie zła.
Dlaczego właśnie coś takiego musiało mi się przyśnić w noc przed ślubem! Zostałam opętana w środku
nocy.
Pragnęłam uwolnić się od tego koszmaru. Przygotowywałam się i poszłam do kuchni z opuszczoną głową, o
wiele wcześniej niż powinnam. Gorliwie sprzątałam już i tak czyste pokoje, a potem zrobiłam naleśniki
dla Charliego. Byłam zbyt zdenerwowana, by cokolwiek przełknąć.
Stukałam palcami o krzesło. On jadł, a ja się przyglądałam.
- Podwozisz pana Webera o trzeciej po południu – przypomniałam mu.
- Nie mam dziś zbyt wiele do roboty, z wyjątkiem podwiezienia pastora, Bells. Nie należę do ludzi,
którzy zapominają o swoich obowiązkach – Charlie wziął dzień wolnego z okazji ślubu. Z pewnością
postradał rozum. Jego oczy błyszczały tajemniczo, gdy przeglądał przybory niezbędne do łowienia ryb.
- To nie jest twój jedyny obowiązek w tym dniu. Musisz być też przygotowany i reprezentacyjny.
Rzucił groźne spojrzenie do miski płatków i bąknął ‘małpi garnitur’ na wydechu.
Rozległo się ostre pukanie do frontowych drzwi.
- Ty myślisz, że źle wyglądasz w garniturze – skrzywiłam się zupełnie jak Rose. – A Alice będzie
pracować nade mną przez cały dzień.
Charlie skinął głową, pogrążony w myślach. Wiedział, że tego dnia czeka go ciężka próba.
Schyliłam się by, pocałować go w czubek głowy, jak to miałam w zwyczaju – a on zarumienił się i wzniósł
oczy do nieba – następnie poszłam otworzyć drzwi mojej najlepszej przyjaciółce, przyszłej siostrze.
Krótkie, ciemne włosy Alice nie odstawały, jak każdego dnia. Tym razem były gładkie, niemal przylizane.
Szpilki podkreślały staromodne fale, okalające jej twarz chochlika. Nowa fryzura jeszcze bardziej
podkreślała jej charakter. Niemal natychmiast wyciągnęła mnie z domu.
- Cześć, Charlie! – zawołała przez ramię.
Zaprowadziła mnie prosto do swojego Porsche.
- Och, Chryste... Spójrz na swoje oczy! – rzuciła w pośpiechu. – Coś ty zrobiła? Nie spałaś całą noc?
- Prawie.
Pokręciła głową z dezaprobatą.
- Nie mam zbyt wiele czasu, by zmienić się w bóstwo, Bello. Powinnaś lepiej zadbać o moje płótno.
- Nikt nie spodziewa się, że będę olśniewająca. Moim zdaniem jest większy problem. Mogę zasnąć
podczas ceremonii i nie będę wtedy w stanie powiedzieć "Tak", w odpowiedniej chwili, a wówczas
Edward mi ucieknie.
Zaśmiała się.
- Rzucę w ciebie moim bukietem, jeśli zauważę, że zaczynasz przysypiać.
- Dzięki.
- W najgorszym wypadku będziesz miała mnóstwo czasu na drzemkę jutro w samolocie.
Uniosłam jedną brew. Jutro. Zamyśliłam się. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro będziemy
już w samolocie... Wbrew wcześniejszym planom, nie wybieraliśmy się do Boise, Idaho. Edward nie dał mi
najmniejszej wskazówki, ale jego tajemniczość nie potęgowała moich nerwów. Niemniej jednak, to
dziwne uczucie, gdy się nie wie, gdzie się będzie spać następnej nocy. Chociaż miałam nadzieję, że jutro
wcale nie będę spać...
Alice zauważyła, że nad czymś intensywnie rozmyślam.
- Jesteś spakowana i gotowa do drogi.
Powiedziała to, by sprowadzić mnie, na ziemię: podziałało.
- Alice, chciałabym abyś pozwoliła mi spakować moje rzeczy!
- To zajęło by ci zbyt wiele czasu.
- Na pewno mniej, niż tobie zakupy.
- Będziesz moją siostrą oficjalnie za dziesięć krótkich godzin… To chyba dość czasu, by pozbyć się
niechęci do nowych ubrań.
Przez całą drogę uparcie wpatrywałam się w to, co nas otaczało.
- Czy on już wrócił? – spytałam, gdy byłyśmy na miejscu.
- Nie martw się, pojawi się, nim orkiestra zacznie grać, ale ty i tak go nie zobaczysz. Zrobimy wszystko
w tradycyjny sposób.
- Tradycyjny! – powiedziałam zgryźliwie.
- Z dala od państwa młodych.
- Przecież wiesz, że on już zerkał.
- O nie, byłam jedyną osobą, która widziała Cię w sukni ślubnej. Muszę uważać, by o tobie nie myśleć,
kiedy on będzie w pobliżu
- Cóż, widzę, że dałaś upust swoim upodobaniom w dziedzinie dekoracji.
Trzy mile drogi były obwieszone setkami kolorowych światełek. Tym razem Alice dodała również białe,
satynowe wstążki.
- Bez względu na to, czy podoba ci się to, czy też nie, naciesz się tym, bo nie zobaczysz przed czasem
tego, co przygotowałam w środku.
Alice zaparkowała; wielkiego jeepa Emmetta jak nie było, tak nie ma.
- Od kiedy panna młoda nie może zobaczyć dekoracji?! – zaprotestowałam.
- Od kiedy wpuściła mnie do kościoła – zachichotała. – Chcę, żebyś miała na wszystko dobry widok,
schodząc po schodach.
Klasnęła w dłonie tuż przed moimi oczami i dopiero potem wpuściła do kuchni. Od razu uderzył mnie jakiś
zapach.
- Co to jest? – spytałam już na progu.
- Czy to zbyt wiele? – spytała wyraźnie zmartwiona. – Jesteś pierwszym człowiekiem w tym miejscu.
Miałam nadzieję, że wszystko robię jak należy.
- Pachnie cudownie! – zapewniłam ją – Niemal upajająco.
Jednak niekoniecznie, gdy wszystkie są w jednym pomieszczeniu. Zbyt duża różnorodność zapachów. –
Lilie, kwiaty pomarańczy i coś jeszcze. – Czy mam rację?
- Bardzo dobrze, Bello. Przeoczyłaś tylko róże i frezje.
Zaczęła ukrywać mankamenty mojej urody, gdy tylko znalazłyśmy się w jej łazience. Było w niej
wszystko, zupełnie jak w profesjonalnym salonie piękności. Brak snu ostatniej nocy dawał mi znać o
swoim istnieniu.
- Czy to naprawdę konieczne? Nieważne, co zrobisz. Przy nim i tak wypadnę nijako.
Popchnęła mnie na niskie, różowe krzesło.
- Nikt nie ośmieli się nazwać cię nijaką, gdy z tobą skończę.
- Tylko dlatego, że będą obawiali się, iż wyssiesz ich krew. – mruknęłam. Oparłam się na krześle i
zamknęłam oczy, mając nadzieję, że będę w stanie uciąć sobie krótką drzemkę. Udało mi się odpłynąć,
gdy malowała, polerowała i wygładzała, każdy skrawek mojego ciała.
Po porze lunchu Rosalie wślizgnęła się do łazienki w srebrnej, połyskującej sukni. Jej złote włosy wpięty
był diadem. Rosalie była tak piękna, że aż zbierało mi się na łzy. Czy strojenie się miało jakiś sens, skoro
była w pobliżu?
- Wrócili- powiedziała. Wszystkie moje dziecinne obawy odeszły w niepamięć. Edward był w domu.
- Trzymaj go z daleka od niej!
- Dzisiaj nie stanie wam na drodze- zapewniła. – Za bardzo ceni swoje życie. Pomagają Esme dokończyć
parę rzeczy. Pomóc ci? Mogłabym ułożyć jej włosy.
Ze zdziwienia otworzyłam usta. Zapewniałam swój umysł, że to wcale mi się nie wydawało. Ona naprawdę
tak powiedziała.
Nigdy nie byłam ulubienicą Rosalie. Nasze relacje pogarszała też decyzja, którą podjęłam. Mimo
zjawiskowej urody, udanego życia rodzinnego i miłości życia w postaci Emmetta, oddałaby wszystko, by
stać się znowu człowiekiem. A ja już niedługo miałam z tego wszystkiego zrezygnować, jakby to było nic
nie wartym śmieciem. Nic dziwnego, że za mną nie przepadała...
- Jasne – powiedziała machinalnie. – Możesz zacząć nawijać. Chcę, żeby były pofalowane. Welon idzie
tutaj pod spód. – Jej dłonie zaczęły przesuwać się po moich włosach, ilustrując każdy detal, tak aby
wszystko było po jej myśli. Gdy skończyła, zastąpiły ją dłonie Rosalie, obdarowując mnie delikatnym,
wyważonym dotykiem. Alice z powrotem zajęła się moją twarzą.
Gdy Rosalie przejęła kontrolę nad moimi włosami, Alice poszła przynieść suknię i zlokalizować Jaspera,
który zobowiązał się przywieść z hotelu moją mamę i jej męża, Philla. Drzwi bez końca otwierały się i
zamykały. Głosy na schodach stawały się coraz głośniejsze.
Alice kazała mi wstać tak, by mogła założyć mi suknie nie niszcząc przy tym fryzury i makijażu. Kolana
ugięły się pode mną, gdy zapinała mnóstwo guzików na moich plecach. Satyna delikatnie opadała na
ziemię.
- Oddychaj głęboko, Bello – powiedziała Alice. – Postaraj się uspokoić. Jeśli tak dalej pójdzie, zapocisz
cały makijaż.
Spojrzałam na nią z sarkazmem.
- Zobaczę, co da się zrobić – zapewniłam.
- Muszę się przebrać. Czy wytrzymasz dwie minuty beze mnie?
- Um . . . Mo że ?
Wywróciła oczami i wyszła.
Skoncentrowałam się na moim oddechu, wyłapując każdy nienaturalny odruch moich płuc. Przyglądałam
się wzorom na mojej twarzy jakie tworzyło światło w toalecie. Bałam się spojrzeć w lustro – widok siebie
w sukni ślubnej mógł wywołać atak paniki.
Alice wróciła szybko, jeszcze zanim zdążyłam zrobić dwieście wdechów, w sukni, która opinała jej ciało
jak srebrzysta ściana wody.
- Alice, wow.
- Nie ważne, i tak to nie ja będę dziś w centrum uwagi. Tym bardziej gdy ty będziesz w tym samym
pomieszczeniu.
- Mrau. Mrau.
- Potrafisz się kontrolować, czy mam zawołać Jaspera?
- Przyjechali? Czy moja mama już tu jest?
- Właśnie wchodzi po schodach.
Renee przyleciała dwa dni temu, a ja spędzałam z nią każdą minutę – każdą minutę, gdy udało mi się
uwolnić od Esme, Alice i tych przeklętych dekoracji. Tak naprawdę, mojej mamie sprawiało to więcej
frajdy. Czuła się niczym dziecko w Disneylandzie. Byłam równie zaskoczona, co Charlie. Powoli
zaczynałam się dziwić, że tak bardzo obawiałam się, jej reakcji...
- Och, Bello! – zawołała, nim jeszcze dążyła przejść przez próg. - Och, skarbie wyglądasz przepięknie!
Zaraz się rozpłaczę! Alice jesteś niesamowita. Ty i Esme powinniście organizować śluby. Gdzie znalazłaś
tą sukienkę? Jest wspaniała! Taka, wyrafinowana i elegancka . . . Bello, wyglądasz niczym gwiazda
filmowa. – Głos mojej mamy brzmiał, jakby stała, gdzieś w oddali. Wszystko w pokoju było rozmazane. -
Pierścionek zaprojektowany specjalnie dla Belli to wspaniały pomysł! Taki romantyczny... Niemal mogłoby
się wydawać, że ten pierścionek jest w rodzinie Edwarda od osiemnastego wieków.
Wymieniłam z Alice, porozumiewawcze spojrzenie. Moja mama miała na sobie klasyczną sukienkę. Ślub
nie kręcił się wokół pierścionka. Tego dnia to Edward miał być dla mnie najważniejszy.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Renee, Esme powiedziała, że trzeba już schodzić – zakomunikował Charlie.
- Charlie, nie bądź taki narwany! – powiedziała Renee dziwnym, szokującym tonem. To tłumaczyło
zrzędliwą odpowiedz Charliego.
- Alice mnie zmusiła.
- Czy to naprawdę już czas? – powiedziała do siebie. Była równie zdenerwowana, jak ja. – To wszystko
tak szybko się potoczyło. Jestem oszołomiona.
Nie byłam osamotniona w moich odczuciach.
- Przytul mnie zanim zejdę – zarządziła.- Ostrożnie, nie rozmaż niczego kochanie.
Mama ścisnęła mnie delikatnie dookoła talii. Podeszła do drzwi i ponownie obdarowała mnie, pełnym ciepła
spojrzeniem.
- Boże. Prawie zapomniałam. Charlie, gdzie jest pudełko?
Charlie przeszukał kieszenie i chwilę potem oddał Renee małe, białe pudełeczko.
- Coś niebieskiego – uśmiech rozpromienił jej twarz.
- Coś starego też – dodał Charlie. – To należało do twojej babci. Szafiry oddaliśmy do jubilera by
wyczarował z nich coś pięknego.
W pudełku znajdowały się dwa małe, srebrne i ciężkie grzebienie do włosów. Ciemnoniebieskie szafiry
tworzyły kwiatowe wzory u szczytu ich zębów.
Zaschło mi w gardle.
- Mamo... Tato... nie musieliście.
- Alice nie pozwoliła nam nic zrobić.- powiedziała mama - Za każdy razem, gdy próbowaliśmy po prostu
nas zbywała.
Zachichotałam histerycznie.
Alice niemal błyskawicznie wpięła mi grzebienie we włosy.
- To coś starego i niebieskiego – odeszła kilka kroków do tyłu, by lepiej mi się przyjrzeć - A sukienka
jest nowa, więc...
Trzepnęła czymś we mnie i w mgnieniu oka trzymałam w dłoni białą podwiązkę.
- To moje, chcę to odzyskać. – oświadczyła Alice.
Zarumieniłam się.
- No proszę, - powiedziała z satysfakcją. - Trochę koloru dobrze ci zrobi. Teraz już oficjalnie jesteś
gotowa. – Uśmiechając się jak mały chochlik odwróciła się w stronę moich rodziców. – Renee, musisz iść
już na dół.
- Oczywiście, już idę. – pocałowała mnie przelotnie i pośpiesznie wyszła.
- Charlie, czy mógłbyś przynieść kwiaty?
Gdy Charliego nie było już w pokoju, Alice zabrała podwiązkę z mojej ręki i umieściła ją we właściwym
miejscu. Zamarłam, gdy jej lodowate dłonie znalazły się pod moją suknią. Następnie stanęła tam, gdzie
wcześniej, jakby nie ruszyła się ani na krok.
Charlie, przyniósł dwa duże bukiety różnorodnych kwiatów. Zapach frezji, kwiatów pomarańczy i róż
wypełnił pomieszczenie.
Rosalie, najlepszy muzyk klanu Cullenów (doganiał ją tylko Edward) zaczęła na dole grać na fortepianie.
Tylko hiperwentylacja mogła mnie uratować.
- Spokojnie, Bello – powiedział Charlie i zdenerwowany odwrócił się, w stronę Alice. – Wygląda na
odrobinę chorą. Myślisz, że sobie poradzi?
Jego głos brzmiał, gdzieś oddali. Nie czułam nóg...
- Będzie dobrze.
Alice stanęła przede mną, obserwując mnie uważnie. Mocno złapała mnie wokół talii.
- Weź się w garść, Bello. Edward czeka na ciebie na dole
Wzięłam głęboki oddech, mając nadzieję, że poczuję się lepiej. Na dole zaczęła rozbrzmiewać inna
melodia.
- Jesteśmy przy piłce, Bello. – szepnął Charlie dyskretnie.
- Bello? – spytała Alice nie rozluźniając uścisku.
- Tak? – powiedziałam słabym głosem. – Edward... Pamiętam.
Pozwoliłam jej wyprowadzić się z pokoju. Charlie przytrzymywał mnie za łokieć.
W holu muzyka była głośniejsza. Schodziłam powoli, pośród tysięcy pięknych, kolorowych kwiatów.
Skoncentrowałam się na tym, że Edward na mnie czeka... Dzięki temu moje stopy przesuwały się do
przodu. Melodia była znajoma. Tradycyjny marsz weselny Wagnera rozbrzmiewał w pomieszczeniu.
- Moja kolej – oświadczyła Alice. – Policz do pięciu i podążaj za mną.
Zaczęła swój wolny, wdzięczny taniec w dół schodów.
Powinnam wiedzieć, że wybranie Alice na moją jedyną druhnę było błędem. Mogłam wyglądać dużo
bardziej niezdarnie, idąc za nią.
Głośne fanfary przeszły w delikatną melodię. Zrozumiałam, że teraz moja kolej...
- Tato, nie pozwól mi upaść - szepnęłam. Charlie złapał mnie pod rękę. Trzymał mocno.
Krok za krokiem... Powolutku...Powtarzałam sobie w duchu, gdy zaczęliśmy iść w rytm marszu
weselnego. Nie otwierałam oczu, zanim nie poczułam twardego, płaskiego podłoża pod nogami.
Wyłapywałam komentarze zgromadzonych gości. Krew zawrzała w moich policzkach. W tej chwili nie
obchodziło mnie, że jestem rumianą panną młodą.
Od chwili, gdy moje stopy opuściły stopnie, wypatrywałam tylko jego. W pierwszej chwili rozpraszały
mnie kompozycje kwiatowe wiszące nad sufitem. Starałam się przez to wszystko przebić, napotykając
na skupione na mnie twarze. Aż w końcu znalazłam go, w miejscu przesadnie udekorowanym. Byłam
prawie pewna, że koło niego stoi Carlisle, a za nimi ojciec Angeli. Nie widziałam tylko mojej matki.
Pewnie siedziała przy mojej nowej rodzinie lub wśród innych gości. To nie miało znaczenia.
Tak naprawdę wszystkim, co widziałam, była twarz Edwarda. Po prostu zawładnęła moim umysłem. Jego
oczy płonęły przyjaznym ogniem, a doskonałą twarz mojego ukochanego wypełniały szczere emocje.
Przywitał mnie triumfalnym uśmiechem.
Już za chwilę miałam stanąć ramię w ramię z Edwardem, by oficjalnie zostać jego, na wieczność...
Marsz był za wolny, jak dla mnie. Na szczęście odcinek, jaki miałam do pokonania, był bardzo krótki.
Byłam już bardzo blisko. Edward wyciągnął rękę w moim kierunku. Charlie wziął moją dłoń i w
symbolicznym geście, przekazał mnie Edwardowi. Dotknęłam jego cudownie lodowatej skóry. Wreszcie
znalazłam się tam, gdzie pragnęłam być.
Nasza przysięga była prosta, tradycyjna. Powtarzaliśmy słowa wypowiedziane już miliony razy przez
pary takie, jak my. Poprosiliśmy tylko pana Webera o maleńką zmianę. Zamienił tak mało prawdopodobną
kwestię: ‘Dopóki śmierć nas nie rozłączy ‘ na bardziej pasującą: ‘Do końca naszego istnienia'.
W chwili, gdy pastor to powiedział, mój świat stał się taki prosty i oczywisty. Zrozumiałam, jaka byłam
głupia, gdy nie chciałam przyjąć prezentu urodzinowego, czy iść na bal absolwentów. Spojrzałam, w
radosne oczy Edwarda i wiedziałam, że ja też odniosłam zwycięstwo. Nic innego się nie liczyło. Mogłam
zostać z nim do końca świata.
Nie zdawałam sobie sprawy, że płaczę, do chwili, gdy przyszła moja kolej, by wypowiedzieć
najważniejsze słowo.
- Tak – niemal wyszeptałam, przecierając sobie oczy, by zobaczyć jego twarz.
Gdy przyszła jego kolej by powiedzieć to słowo, w jego ustach zabrzmiało ono czysto i triumfalnie.
- Tak. – biła z niego powaga.
Gdy pan Weber ogłosił nas mężem i żoną, Edward niezwykle delikatnie i czule pogłaskał mnie po policzku.
Próbowałam powstrzymać oślepiające łzy. Tak irracjonalny był fakt, że ta cudowna osoba była moja.
Patrzył na mnie tak, że wydawało mi się, iż on też ma łzy w oczach, ale to przecież było niemożliwe.
Przybliżył swoją głowę do mojej, a ja objęłam go ramieniem. Pocałował mnie delikatnie, z uwielbieniem.
Zapomniałam o gościach, miejscu i czasie oraz o powodzie, dla którego zgodziłam się na ten ślub. Liczyło
się tylko to, że Edward mnie kocha i chce ze mną być. Należałam do niego...
Znowu zaczął mnie całować. Tym razem przywarłam do niego ignorując ludzi i moje głębokie
westchnienie, które usłyszeli wszyscy. Dotknął dłońmi mojej twarzy i delikatnie mnie odepchnął.
Spojrzał na mnie – krócej, niż bym chciała. Uśmiechnął się łagodnie, jednak znałam go na tyle, by mieć
pewność, że jest przeszczęśliwy.
Tłum ludzi zaczął bić brawo. Edward odwrócił nas w stronę rodziny i przyjaciół. Mimo to, nie odrywałam
wzroku od jego twarzy. Jako pierwsza przytuliła mnie mama, zmuszając tym samym, bym odwróciła
wzrok od mojego ukochanego. Płakała łzami szczęścia. Potem nadeszli inni, składając gratulacje. Jednak
kiedy tylko mogłam, wpatrywałam się w twarz mojego anioła i wybawcy. Potrafiłam jedynie rozróżnić
ciepłe uściski moich przyjaciół, od tych lodowatych mojej nowej rodziny... Jeden uścisk różnił się od
innych – Seth Clearwater wszedł na chwilę w grupę wampirów, by potem stanąć na miejscu mojego
zaginionego przyjaciela wilkołaka.
Ślub przeszedł w wesele bardzo płynnie – dowód bezbłędnego planowania Alice. Zmierzchało;
ceremonia trwała odpowiednią ilość czasu, pozwalając słońcu skryć się za drzewami. Gdy Edward
prowadził mnie przez tylne szklane drzwi, światła przedzierające się przez liście zamigotały słabo,
sprawiając, że białe kwiecie zabłysło. Było tam tysiące kwiatów, służących jako aromatyczny,
przestronny namiot nad parkietem do tańca, zbudowanym na trawie pod dwoma wiekowymi cedrami.
Wszystko zwolniło, uspokoiło się, gdy nadszedł łagodny sierpniowy wieczór. Mały tłum rozpościerał się w
kojącym blasku migotliwych świateł; ponownie zostaliśmy przywitani przez przyjaciół, których niedawno
ściskaliśmy i obejmowaliśmy. Teraz był czas, by porozmawiać, pośmiać się.
- Moje gratulacje – powiedział Seth Clearwater, schylając się pod krawędzią kwiecistej girlandy. Jego
matka, Sue, stała tuż przy nim, przyglądając się gościom nieufnie. Twarz kobiety była szczupła i sroga;
wrażenie to akcentowała jej poważna fryzura. Włosy miała tak krótkie jak Leah – zastanawiałam się, czy
obcięła je w ten sam sposób w geście solidarności z córką. Billy Black, stojący po drugiej stronie Setha,
nie był tak spięty jak Sue.
Kiedy patrzyłam na ojca Jacoba, zawsze miałam wrażenie, że widziałam dwie osoby, nie tylko jedną. Był
tam stary człowiek na wózku inwalidzkim z pomarszczoną twarzą i bladym uśmiechem, którego wszyscy
mogli zobaczyć. Ale ja dostrzegałam także niezależnego potomka długiej linii potężnych,
czarodziejskich wodzów o olbrzymim autorytecie, z którym się urodził. Chociaż magia – z powodu braku
katalizatora - opuściła jego pokolenie, Billy ciągle stanowił część władzy i legendy. Ta siła tryskała z
niego. Była właściwa również jego synowi, magicznemu spadkobiercy, który odwrócił się plecami do
swojego przeznaczenia. Teraz Sam Uley pełnił rolę przywódcy z legend…
Wydawało się niezwykłe, że ojciec Jacoba z takim spokojem patrzy na gości i całe zdarzenie – jego
czarne oczy iskrzyły się, jakby ich właściciel dostał jakąś dobrą nowinę. Byłam pod wrażeniem
opanowania Billy’ego. Musiał przecież sądzić, że ten ślub to bardzo zła rzecz, najgorszy los, jaki mógł
spotkać córkę jego najlepszego przyjaciela.
Z trudem nie okazywał swoich uczuć, biorąc pod uwagę próbę, jaką to wydarzenie zapowiadało dla
wiekowego traktatu pomiędzy Cullenami a Quileute’ami – traktatu, który zakazywał Cullenom tworzenia
nowych wampirów. Wilki wiedziały, że naruszenie umowy jest bliskie, ale Cullenowie nie mieli pojęcia, jak
ich odwieczni przeciwnicy zareagują. Przed zawarciem sojuszu natychmiast by zaatakowali. Wojna. Ale
teraz, gdy znają siebie lepiej, czy jest możliwym, aby konflikt zastąpiło przebaczenie?
Jakby w odpowiedzi na tę myśl, Seth pochylił się w stronę Edwarda, obejmując go ramionami. Edward
odwzajemnił uścisk swoją wolną ręką.
Sue wzdrygnęła się delikatnie.
- Dobrze widzieć, że wszystko poszło po twojej myśli – powiedział Seth. – Cieszę się twoim szczęściem.
- Dziękuję, Seth. To wiele dla mnie znaczy. – Edward odsunął się od chłopaka i spojrzał na Billy’ego i
Sue. – Wam również dziękuję. Za to, że pozwoliliście Sethowi tutaj przyjść. Za to, że wspieracie Bellę
w tym dniu.
- Przyjemność po naszej stronie – odpowiedział Billy swoim głębokim, zachrypniętym głosem. Zdziwiłam
się, słysząc w nim optymizm. Możliwe, że rozejm był silniejszy, niż mi się wydawało.
Utworzyła się mała kolejka, więc Seth pożegnał się i obrócił Billy’ego w stronę jedzenia. Sue trzymała po
jednej ręce na każdym z nich.
Następnie podeszli do nas Angela i Ben, wyprzedzając rodziców tej pierwszej oraz Mike’a i Jessicę,
którzy, ku mojemu zaskoczeniu – trzymali się za ręce. Nie wiedziałam, że do siebie wrócili. To miłe.
Za naszymi ludzkimi przyjaciółmi stały moje nowe szwagierki z klanu Denali. Zorientowałam się, że
wstrzymałam oddech, gdy wampirzyca na przedzie – założyłam, że jest to Tanya, sugerując się rudawymi
odcieniami w jej blond lokach – przysunęła się, by objąć Edwarda. Obok niej trzy inne wampiry
wpatrywały się we mnie z oczywistym zainteresowaniem. Jedna z kobiet była posiadaczką długich,
jasnych włosów, prostych jak kolby kukurydzy. Kolejna wampirzyca i stojący koło niej mężczyzna mieli
ciemne czupryny, a ich kredowobiałe twarze wyróżniały się oliwkowym zabarwieniem.
Cała czwórka była tak piękna, że mój żołądek skręcił się boleśnie.
Tanya wciąż ściskała Edwarda.
- Ach, Edward – powiedziała. – Tęskniłam za tobą.
Edward zachichotał i zwinnie wyśliznął się z uścisku wampirzycy; położył rękę na ramieniu kobiety i
cofnął się tak, że mógł objąć spojrzeniem całą jej postać.
- Zbyt długo się nie widzieliśmy, Tanya. Świetnie wyglądasz.
- Ty również.
- Pozwólcie, że przedstawię wam moją żonę. – Edward wymówił to słowo pierwszy raz, odkąd oficjalnie
opisywało rzeczywisty stan rzeczy; wydawało się, że zaraz eksploduje z satysfakcji, używając tego
określenia. Denalijczycy zaśmiali się niefrasobliwie w odpowiedzi. – Tanya, to moja Bella.
Tanya była jeszcze śliczniejsza niż jej odpowiedniczka nawiedzająca mnie w koszmarach. Przyglądała mi
się badawczo wzrokiem, w którym dostrzegłam również rezygnację; wyciągnęła do mnie rękę.
- Witamy w rodzinie, Bello. – Uśmiechnęła się, ale trochę smutno, ponuro. – Postrzegamy siebie jako
członków powiększonej rodziny Carlisle'a i przykro mi z powodu, hm, niedawnego zdarzenia, kiedy nie
zachowaliśmy się zbyt dobrze. Powinniśmy spotkać cię wcześniej. Czy możesz nam to wybaczyć?
- Oczywiście – powiedziałam bez tchu. – Miło was poznać.
- Wszyscy Cullenowie znaleźli sobie partnerów. Może teraz nasza kolej, nie sądzisz, Kate? –
Uśmiechnęła się szeroko do blondynki.
- Śnij dalej – odparła Kate, przewracając swoimi złotymi oczami. Przejęła moją rękę od Tanyi i ścisnęła
ją zwinnie. – Witaj, Bello.
Ciemnowłosa kobieta położyła swoją dłoń na ręku Kate.
- Jestem Carmen, a to Eleazar. Bardzo się cieszymy, mogąc cię wreszcie poznać.
- J-ja również się cieszę – wyjąkałam.
Tanya spojrzała na ludzi czekających za nią – zastępcę Charliego, Marka, oraz jego żonę. Ich wielkie jak
spodki oczy utkwione były w członkach klanu Denali.
- Później porozmawiamy i poznamy się bliżej. Będziemy mieli na to nieskończoną ilość czasu. – Tanya
zaśmiała się i jej rodzina przeszła dalej.
Wszystkie standardowe tradycje zostały zachowane. Oślepiły mnie flesze, kiedy staliśmy z nożem nad
spektakularnym tortem – zbyt wielkim, pomyślałam, dla naszej stosunkowo niewielkiej grupy przyjaciół i
rodziny. Rozdawaliśmy talerzyki z kawałkami ciasta; Edward odważnie połknął swoją porcję, czemu
przyglądałam się z niedowierzaniem. Wyrzuciłam bukiet z nietypową dla siebie zręcznością, prosto w
ręce zaskoczonej Angeli. Emmett i Jasper wyli ze śmiechu, widząc, że się rumienię, podczas gdy
Edward bardzo ostrożnie ściągał zębami pożyczoną podwiązkę, umieszczoną nieco powyżej kostki.
Mrugnął do mnie szybko, a następnie rzucił ją prosto w twarz Mike’a Newtona.
Kiedy zabrzmiała muzyka, Edward przyciągnął mnie do siebie, aby rozpocząć tradycyjny pierwszy
taniec; chętnie na to przystałam, pomimo mojej niechęci do tańczenia – szczególnie tańczenia przed
innymi ludźmi – będąc szczęśliwą, że trzyma mnie w swoich ramionach. Wykonywał całą pracę, a ja
wirowałam bez wysiłku w poświacie światła spływającego na nas od sklepienia i jasnych błysków aparatów.
- Czy podoba się pani przyjęcie, pani Cullen? – szepnął mi do ucha.
Zaśmiałam się.
- Minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaję.
- Mamy całkiem sporo tego czasu. – przypomniał mi rozradowanym głosem i pochylił się, by mnie
pocałować podczas tańca. Aparaty klikały gorączkowo.
Muzyka się zmieniła i Charlie położył rękę na ramieniu Edwarda.
Nie tańczyło mi się łatwo z tatą. Nie był w tym lepszy ode mnie, więc przesuwaliśmy się niepewnie ze
strony na stronę po niewielkim obszarze w kształcie kwadratu. Edward i Esme wirowali koło nas jak Fred
Astaire i Ginger Rogers.
- Będzie mi ciebie brakowało w domu, Bella. Już jestem samotny.
Mówiłam przez zaciśnięte gardło, próbując obrócić jego słowa w żart:
- Okropnie się czuję, wiedząc, że teraz sam będziesz musiał gotować – to prawie jak zbrodnia. Mógłbyś
mnie aresztować.
Uśmiechnął się.
- Przypuszczam, że dam sobie radę z jedzeniem. Zadzwoń do mnie, gdy tylko będziesz mogła.
- Obiecuję.
Wyglądało na to, że tańczyłam ze wszystkimi. Miło było zobaczyć moich znajomych i przyjaciół, ale
jedyne, czego teraz pragnęłam, to spędzić trochę czasu z Edwardem. Ucieszyłam się, gdy po
trzydziestu sekundach kolejnego tańca w końcu się o mnie upomniał.
- Nadal niezbyt wyrozumiały dla Mike’a, prawda? – skomentowałam, kiedy Edward zabrał mnie jak
najdalej od niego.
- Nie, kiedy muszę słuchać jego myśli. Ma szczęście, że go stąd nie wywaliłem. Albo gorzej.
- Tak, jasne.
- Czy miałaś może okazję obejrzeć się w lustrze?
- Em. Nie, chyba nie. Dlaczego pytasz?
- Przypuszczam zatem, że nie zdajesz sobie sprawy, jak niesamowicie piękna jesteś tej nocy. To niemal
bolesne. Nie dziwię się, że Mike miał problemy z niestosownymi myślami o mężatce. Alice trochę mnie
rozczarowała - powinna upewnić się, że spojrzałaś w lustro.
- Jesteś bardzo stronniczy.
Westchnął. Zatrzymał się i obrócił mnie w stronę domu. Szklana ściana odbijała scenerię przyjęcia jak
długie, potężne zwierciadło. Edward wskazał na parę w lustrze - dokładnie naprzeciwko nas.
- Stronniczy, mówisz?
Uchwyciłam przelotnym spojrzeniem odbicia Edwarda – idealnego duplikatu jego perfekcyjnej twarzy –
oraz ciemnowłosej piękności, stojącej koło niego. Jej skóra miała kremowy, lekko zaróżowiony kolor, zaś
pełne podekscytowania oczy wydawały się być ogromne, otoczone grubymi rzęsami. Wąska tunika
lśniącej, białej sukni zamigotała subtelnie wśród tańczących par, przypominając odwróconą
cantedeskię*, skrojoną tak umiejętnie, że dziewczyna wyglądała elegancko i wdzięcznie – przynajmniej,
gdy się nie poruszała.
Zanim zdążyłam mrugnąć i zobaczyć, jak piękność w lustrze odwzajemnia ten gest, Edward nagle
zesztywniał i odwrócił się w innym kierunku, jakby ktoś zawołał go po imieniu.
- Och – powiedział. Jego brew zmarszczyła się na moment, a następnie szybko wygładziła.
Niespodziewanie uśmiechnął się swoim najwspanialszym uśmiechem.
- O co chodzi? – spytałam.
- Weselny prezent niespodzianka.
- Że co?
Nie odpowiedział; zaczął znowu tańczyć, obracając się ze mną w przeciwnym kierunku od tego, którym
podążaliśmy wcześniej, z dala od świateł, w ciemną noc okalającą jasny, duży parkiet.
Nie zatrzymał się, dopóki nie dotarliśmy do cienia jednego z dużych cedrów. Wtedy Edward spojrzał w
najczarniejszą część lasu.
- Dziękuję – powiedział, patrząc się w ciemność. – To jest bardzo… uprzejme z twojej strony.
- Uprzejmość to moje drugie imię. – Z czarnej nocy wydobył się zachrypnięty znajomy głos. – Czy mogę
się wtrącić?
Moja ręka wzniosła się do gardła i gdyby nie podtrzymujący mnie Edward, z pewnością bym upadła.
- Jacob! – wysapałam, gdy tylko znowu mogłam złapać oddech. – Jacob!
- Hej, Bells.
Ruszyłam w kierunku, z którego dochodził głos. Edward ściskał moje ramię, aż inna para silnych rąk
pochwyciła mnie w ciemności. Żar bijący od skóry Jacoba parzył przez cienką, atłasową sukienkę, kiedy
przyciągnął mnie do siebie. Nie chciał tańczyć; po prostu trzymał mnie w objęciach, podczas gdy moja
twarz, przyciśnięta do jego piersi, zdawała się płonąć. Pochylił się, aby oprzeć swój policzek na czubku
mojej głowy.
- Rosalie nie wybaczy mi, jeżeli z nią nie zatańczę – mruknął Edward i odszedł, a ja wiedziałam, że dał mi
*cantedeskia - ozdobna roślina bagienna z rodziny obrazkowatych, pochodząca z płd. Afryki. (przyp. tłum.)
właśnie prezent ślubny – ten moment z Jacobem.
- Och, Jacob. – Płakałam. Nie byłam w stanie wypowiadać wyraźnie kolejnych słów. – Dziękuję.
- Przestań ryczeć, Bella. Zniszczysz sobie sukienkę. To tylko ja.
- Tylko? Och, Jake! Teraz wszystko jest idealne!
Parsknął.
- Tak, impreza może się zacząć. Przybył właśnie najlepszy mężczyzna.
- Teraz wszyscy, których kocham, są tutaj.
Poczułam, że jego usta musnęły moje włosy.
- Przepraszam za spóźnienie, skarbie.
- Jestem taka szczęśliwa, że przyjechałeś!
- To był właśnie powód.
Spojrzałam się w kierunku gości, ale przez tłum tancerzy nie mogłam zobaczyć miejsca, w którym
ostatnio widziałam ojca Jacoba. Nie miałam pojęcia, czy został na przyjęciu.
- Billy wie, że tutaj jesteś?
Natychmiast uświadomiłam sobie, że musiał wiedzieć – to było jedyne wytłumaczenie jego wyjątkowo
dobrego nastroju.
- Jestem pewien, że Sam mu powiedział. Pójdę się z nim zobaczyć, gdy… gdy przyjęcie się skończy.
Jacob cofnął się trochę i wyprostował. Zostawił jedną rękę na moich plecach w okolicy kręgosłupa, zaś
drugą chwycił moją prawą dłoń. Przycisnął ostrożnie nasze ręce do swojej klatki piersiowej; poczułam
bicie jego serca i zgadłam, że nieprzypadkowo położył moją dłoń w tym miejscu.
- Nie wiem, czy dostanę więcej niż tylko jeden taniec – powiedział i zaczął obracać się ze mną powoli,
zakreślając niewielkie koło; ruch ten nie pasował do tempa muzyki rozbrzmiewającej w tle. – Muszę dać
z siebie wszystko.
Poruszaliśmy się według rytmu jego serca, bijącego pod moją dłonią.
- Cieszę się, że przyszedłem – powiedział cicho po chwili. – Nie sądziłem, że sprawi mi to jakąkolwiek
przyjemność. Ale dobrze jest cię zobaczyć… jeszcze raz. Nie tak smutno, jak się spodziewałem.
- Nie chcę, żebyś był smutny.
- Wiem. I nie przyszedłem tutaj, aby wzbudzić w tobie poczucie winy.
- Nie. Jestem bardzo szczęśliwa, że przyjechałeś. To najlepszy prezent, jaki mogłeś mi dać.
Zaśmiał się.
- To dobrze, bo nie miałem czasu, by się zatrzymać i kupić prawdziwy upominek.
Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i teraz mogłam zobaczyć jego twarz; musiałam zadrzeć głowę
bardziej, niż się tego spodziewałam. Czy to możliwe, że ciągle rósł? Miał już prawie siedem stóp. Po tak
długim czasie jego nieobecności z ulgą patrzyłam na znajome rysy – głębokie oczy ocienione przez
zmierzwione czarne brwi, wyraźne kości policzkowe, pełne usta rozciągające się nad jasnymi zębami w
sarkastycznym uśmiechu, który pasował do tonu jego głosy. Oczy chłopaka były napięte przy brzegach –
czujne; widziałam, że tej nocy zachowywał się wyjątkowo ostrożnie. Robił wszystko, aby mnie
uszczęśliwić, nie chcąc pokazać, jak wiele go to kosztuje.
Nigdy nie zrobiłam niczego, by zasłużyć na takiego przyjaciela, jakim był Jacob.
- Kiedy zdecydowałeś się wrócić?
- Świadomie czy podświadomie? – Wziął głęboki oddech, zanim odpowiedział na własne pytanie. – Tak
naprawdę to nie wiem. Domyślam się, że wędrowałem z powrotem w tym kierunku przez jakiś czas,
zmierzałem w tę stronę. Ale biec zacząłem dopiero tego ranka. Nie wiedziałem, czy mi się uda. – Zaśmiał
się. – Nie uwierzysz, jak dziwnie jest chodzić na dwóch nogach. I ubrania! To jeszcze bardziej
pokręcone, bo czuję się trochę obco. Nie jestem na bieżąco z tymi ludzkimi czynnościami.
Obracaliśmy się miarowo.
- To byłaby prawdziwa strata, nie zobaczyć cię tak wyglądającej. Trudy wycieczki zostały
wynagrodzone. Wyglądasz niewiarygodnie, Bella. Pięknie.
- Alice poświęciła mi dzisiaj mnóstwo czasu. Ciemność też robi swoje.
- Dla mnie nie jest tu zbyt ciemno.
- Prawda.
Zmysły wilkołaków. Łatwo było zapomnieć o tych wszystkich rzeczach, które potrafił robić; wydawał się
taki ludzki. Szczególnie teraz.
- Obciąłeś włosy. – zauważyłam.
- Tak. Trochę prościej. Pomyślałem, że jednak rozsądniej jest skorzystać z rąk.
- Wyglądasz dobrze. – skłamałam.
Parsknął.
- Zrobiłem to sam, używając zardzewiałych kuchennych nożyc. – Uśmiechał się szeroko przez chwilę, a
potem nagle spoważniał. – Jesteś szczęśliwa, Bella?
- Tak.
- Okej. – Wzruszył ramionami. – To chyba główna sprawa.
- Jak się masz, Jacob? Tak naprawdę?
- W porządku, Bella, naprawdę. Nie musisz się już o mnie martwić. Możesz przestać dręczyć Setha.
- Nie dręczę Setha tylko ze względu na ciebie. Lubię go.
- To dobry dzieciak. Lepszy towarzysz niż inni. Mówię ci, gdybym tylko mógł pozbyć się głosów z mojej
głowy, bycie wilkiem stanowiłoby niemal idealną opcję na życie.
Zaśmiałam się z tego, jak paradoksalnie brzmiały te słowa.
- Och tak, ja też nie mogę namówić moich, by się w końcu przymknęły.
- W twoim wypadku to by znaczyło, że zwariowałaś. Oczywiście, ja już od dawna wiem, że jesteś
stuknięta – nabijał się.
- Dzięki.
- Obłąkanie jest prawdopodobnie prostsze, niż dzielenie się myślami ze sforą. Głosy szalonych ludzi nie
wysyłają opiekunek, aby ich doglądały.
- Co ?
- Sam jest blisko. Kilku innych również. Tak w razie czego, sama wiesz.
- Nie, nie wiem.
- W razie gdybym nie mógł się opanować, coś w tym stylu. Albo gdybym zdecydował się zniszczyć
przyjęcie.
Błysnął szybkim uśmiechem na myśl o rzeczy, która musiała wydawać się mu bardzo atrakcyjną
propozycją spędzenia tej nocy. - Ale nie jestem tu po to, aby zrujnować ci ślub, Bella. Jestem tu, by… -
przerwał.
- Uczynić go idealnym.
- To wysokie wymagania.
- Dobrze, że jesteś wysoki.
Jęknął z powodu mojego kiepskiego dowcipu, a następnie westchnął.
- Jestem tutaj, by być twoim przyjacielem. Twoim najlepszym przyjacielem, po raz ostatni.
- Sam powinien okazać ci więcej zaufania.
- No cóż, może jestem przewrażliwiony. Może i tak by tutaj przyszli, żeby mieć oko na Setha. Tutaj
jest naprawdę dużo wampirów. Seth nie przejmuje się tym tak, jak powinien.
- Seth wie, że nic mu tutaj nie grozi. Rozumie Cullenów lepiej niż Sam.
- Pewnie, pewnie. – powiedział Jacob, łagodząc sytuację, zanim dyskusja przerodziłaby się w konflikt.
Oglądanie go w roli dyplomaty wydawało się bardzo dziwne.
- Przykro mi z powodu głosów – powiedziałam. – Chciałabym móc to zmienić.
Podobnie jak kilka innych rzeczy.
- Nie jest tak źle. Tylko czasami trochę wyję.
- Jesteś… szczęśliwy?
- Prawie tak. Ale dość o mnie. Ty jesteś dzisiaj gwiazdą. – Zachichotał. – Założę się, że to uwielbiasz.
Być w centrum uwagi.
- Tak. Nigdy zbyt dużo zainteresowania moją osobą.
Zaśmiał się, a następnie utkwił wzrok w scenerii rozciągającej się za moimi plecami. Z zaciśniętymi
ustami studiował migoczącą jasność wesela, pełen wdzięku wir tancerzy, trzepoczące płatki opadające z
girland; podążyłam za jego wzrokiem. To wszystko wydawało się bardzo odległe od tego ciemnego,
cichego miejsca. Prawie tak, jakbym oglądała białą ulewę wirującą wewnątrz śniegowej kuli.
- Muszę przyznać – powiedział – że wiedzą, jak urządzić przyjęcie.
- Alice jest niemożliwą do powstrzymania siłą natury.
Westchnął.
- Piosenka się skończyła. Myślisz, że mogę dostać jeszcze jedną? Czy jednak proszę o zbyt wiele?
Zacisnęłam swoją rękę wokół jego.
- Możesz dostać tak wiele tańców, ile tylko chcesz.
Zaśmiał się.
- To byłoby interesujące. Myślę jednak, że lepiej będzie, jeżeli zostaniemy przy dwóch. Nie chcę
zaczynać rozmowy.
Zatoczyliśmy kolejny okrąg.
- Pewnie myślisz, że powinienem już przywyknąć do żegnania się z tobą.
Próbowałam połknąć bryłę, która utkwiła mi w gardle, ale nie mogłam sprawić, by zniknęła.
Jacob spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. Przetarł palcami mój policzek, łapiąc znajdujące się na nim
łzy.
- Nie powinnaś być tą, która płacze, Bella.
- Wszyscy płaczą na weselach. – powiedziałam niewyraźnie.
- To jest to, czego chcesz, prawda?
- Prawda.
- Więc się uśmiechnij.
Spróbowałam. Śmiał się z mojego grymasu.
- Spróbuję cię zapamiętać właśnie taką. Będę udawać, że…
- Że co? Że umarłam?
Zacisnął zęby. Walczył ze sobą – z decyzją, według której jego obecność na przyjęciu miała być
prezentem, nie osądem. Domyślałam się, co chce powiedzieć.
- Nie – odparł w końcu. – Ale taką będę cię widział w mojej głowie. Różowe policzki. Bijące serce. Dwie
lewe nogi. Każdy szczegół.
Z rozmysłem nadepnęłam mu na stopę tak mocno, jak tylko mogłam.
Uśmiechnął się.
- To moja dziewczynka.
Zaczął mówić coś innego, ale szybko zamknął usta. Ponownie ze sobą walcząc, zgrzytnął zębami, jakby
nie chciał wypuścić zza nich słów, których obiecał sobie nie wypowiadać.
Moje relacje z Jacobem były niegdyś takie proste. Naturalne jak oddychanie. Ale kiedy Edward wrócił
do mojego życia, związek z Jakiem zdominowało ciągłe napięcie. Ponieważ – w oczach Jacoba –
wybierając Edwarda, wybrałam przeznaczenie gorsze od śmierci albo - w ostateczności - porównywalne
do niej.
- O co chodzi, Jake? Po prostu mi powiedz. Możesz mi powiedzieć wszystko.
- J-ja… Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Och, proszę. Wyrzuć to z siebie.
- To prawda. To nie… To… To pytanie. Jest coś, co chciałbym, abyś mi powiedziała.
- Pytaj.
Zmagał się ze sobą przez kolejną minutę, aż wreszcie wypuścił powietrze.
- Nie powinienem. To nie ma znaczenia. Jestem tylko chorobliwie ciekawy.
Ponieważ znałam go bardzo dobrze, zrozumiałam.
- Nie tej nocy, Jacob. – wyszeptałam.
Jacob miał nawet większą obsesję na punkcie mojego człowieczeństwa niż Edward. Cenił każde
uderzenie mojego serca, wiedząc, że ich liczba jest już określona.
- Och – powiedział, próbując zatuszować swoją ulgę. – Och.
Rozbrzmiała nowa piosenka, ale tym razem nie zauważył zmiany.
- Kiedy? – wyszeptał.
- Nie wiem dokładnie. Tydzień bądź dwa, może.
Jacob przyjął postawę defensywną - jego głos się zmienił, pobrzmiewały w nim szyderstwo i kpina.
- Skąd to opóźnienie?
- Po prostu nie chciałam spędzić miesiąca miodowego, skręcając się z bólu.
- To co zamierzasz podczas niego robić? Grać w warcaby? Ha ha.
- Bardzo śmieszne.
- Żartuję, Bells. Ale, poważnie, nie widzę przyczyny. Nie możesz mieć prawdziwego miesiąca miodowego
ze swoim wampirem, więc skąd ta decyzja? Powiedz prawdę. To nie jest pierwszy raz, kiedy to
odkładasz. Co jest dobrą rzeczą, oczywiście – powiedział, niespodziewanie poważny. – Nie bądź
zawstydzona.
- Niczego nie odkładam – warknęłam. – I tak, mogę mieć prawdziwy miesiąc miodowy! Mogę zrobić
wszystko, na co mam ochotę! Odczep się!
Nagle zatrzymał nasz wolny taniec. Przez chwilę zastanawiałam się, czy w końcu zauważył, że zmieniła
się muzyka; szukałam w głowie pomysłu na to, aby załagodzić naszą małą sprzeczkę, zanim się ze mną
pożegna. Nie powinniśmy się rozstawać w ten sposób.
I wtedy wytrzeszczył oczy, rozszerzone pod wpływem dziwnego rodzaju zdezorientowanego
przerażenia.
- Co? – sapnął. – Co powiedziałaś?
- O czym..? Jake? Co się stało?
- Co masz na myśli? Prawdziwy miesiąc miodowy? Podczas gdy jesteś jeszcze człowiekiem? Żartujesz
sobie? To jest chory dowcip, Bella!
Posłałam mu piorunujące spojrzenie.
- Powiedziałam, żebyś się odczepił, Jake. To nie twoja sprawa. Nie powinnam… Nie powinniśmy nawet o
tym rozmawiać. To bardzo prywatne…
Jego olbrzymie ręce boleśnie chwyciły moje ramiona.
- Jake! Puszczaj!
Potrząsnął mną.
- Bella! Postradałaś zmysły? Nie możesz być aż taka głupia! Powiedz mi, że żartujesz!
Potrząsnął mną ponownie. Jego dłonie, ściśnięte jak opaski zaciskowe, drżały, wysyłając wibracje
docierające do moich kości.
- Jake... Przestań!
Nagle ciemność się zagęściła.
- Zabieraj swoje łapy od niej! – Głos Edwarda był zimny niczym lód, ostry jak brzytwa.
Za Jacobem rozległo się ciche warkniecie, a później inne, pokrywające się z pierwszym.
- Jake, bracie, odsuń się - usłyszałam ponaglanie Setha Clearwatera. – Popełniasz błąd.
Jacob nawet się nie poruszył, stał jak zamrożony, wytrzeszczając swoje rozszerzone, przerażone oczy.
- Zranisz ją – wyszeptał Seth. – Pozwól jej odejść.
- W tej chwili! – warknął Edward.
Ręce Jacoba znalazły się po obu stronach jego właściciela, a nagły powrót prawidłowej cyrkulacji krwi w
moich żyłach był niemal bolesny. Zanim zdążyłam zauważyć cokolwiek innego, zimne ręce zastąpiły te
gorące; powietrze nieoczekiwanie świsnęło koło mnie.
Zamrugałam. Oparłam ciężar ciała na własnych nogach, oddalona o pół tuzina stóp od miejsca, w którym
stałam wcześniej. Edward był przy mnie, cały spięty. Między nim a Jacobem dostrzegłam dwa ogromne
wilki, ale nie wydawały się agresywne. Wyglądało na to, że próbują zapobiec walce.
I Seth – tyczkowaty, piętnastoletni Seth – trzymał swoje długie ramiona wokół trzęsącego się ciała
Jacoba i odciągał go od nas. Jeżeli Jacob przemieniłby się, gdy Seth był tak blisko…
- No już, Jake. Chodźmy.
- Zabiję cię – powiedział Jacob głosem tak dławionym wściekłością, że wydawał się szeptem. Jego oczy,
skupione na Edwardzie, płonęły w furii. – Sam cię zabiję! Właśnie teraz! – Zadrżał konwulsyjnie.
Największy, czarny wilk zawarczał ostro.
- Seth, odsuń się – wysyczał Edward.
Chłopak ponownie szarpnął Jacoba. Ten ostatni był tak oszołomiony wściekłością, że Seth zdołał
pociągnąć go kilka stóp do tyłu.
- Nie rób tego, Jake. Odejdź. No dalej.
Wtedy Sam – większy, czarny wilk – dołączył do Setha. Położył swoją masywną głowę na klatce
piersiowej Jacoba i popchnął go.
Cała trójka- holujący Seth, trzęsący się Jake i napierający Sam – zniknęli szybko w ciemności.
Inny wilk popatrzył za nimi. W tak słabym świetle nie byłam pewna koloru jego futra –czekoladowy brąz?
Może to Quil?
- Przepraszam – wyszeptałam do wilka.
- Już wszystko w porządku, Bello. – mruknął Edward.
Wilk spojrzał na Edwarda. Jego wzrok nie był przyjazny. Edward skinął chłodno głową. Wilk warknął
oburzony, a następnie obrócił się, by podążyć za innymi. Podobnie jak oni przepadł w ciemności.
- W porządku – powiedział Edward do siebie, a potem spojrzał na mnie. – Wracajmy.
- Ale Jake…
- Sam się nim zajął. Odszedł.
- Edwardzie, tak mi przykro. Byłam głupia…
- Nie zrobiłaś nic złego.
- Mam za długi język. Dlaczego… Nie powinnam pozwolić, aby rozmowa tak się potoczyła. Co ja sobie
myślałam?
- Nie przejmuj się. – Dotknął mojej twarzy. – Musimy wrócić na przyjęcie, zanim ktoś zauważy naszą
nieobecność.
Potrząsnęłam głową, próbując trzeźwo myśleć. Zanim ktoś zauważy? Czy ktokolwiek w ogóle nie widział
tego przedstawiania?
Wtedy, gdy o tym pomyślałam, zdałam sobie sprawę, że konfrontacja, która wydawała mi się
katastrofalna w skutkach, w rzeczywistości była bardzo krótka i cicha, dodatkowo ukryta przez
ciemność.
- Daj mi dwie sekundy – poprosiłam.
Wewnątrz mnie panowały chaos, panika i smutek, ale to nie miał znaczenia – teraz liczyło się tylko to, co
było na zewnątrz. Zakładając, że nie mogę popsuć własnego wesela, starałam się opanować.
- Moja sukienka?
- Wyglądasz świetnie. Włosy też idealne.
Wzięłam dwa głębokie wdechy.
- Okej. Chodźmy.
Objął mnie ramieniem i poprowadził z powrotem w stronę przyjęcia. Kiedy przechodziliśmy pod
migającymi światłami, pociągnął mnie zwinnie na parkiet do tańca. Wtopiliśmy się w tłum, tak jakby nasz
taniec nigdy nie został przerwany.
Zerknęłam na gości, ale żaden z nich nie był zszokowany czy przerażony. Jedynie na bardzo jasnych
twarzach zobaczyłam oznaki zdenerwowania, ale ich właściciele dobrze to ukrywali. Jasper i Emmett
stali przy krawędzi parkietu, blisko siebie; domyśliłam się, że byli w pobliżu podczas konfrontacji.
- Cz yty …
- Czuję się dobrze – obiecałam. – Nie wierzę, że to zrobiłam. Co jest ze mną nie tak?
- Z tobą jest wszystko w porządku.
Tak bardzo się ucieszyłam, mogąc zobaczyć tutaj Jacoba. Wiedziałam, że przyjście na wesele jest dla
niego dużym poświeceniem. Wszystko zrujnowałam, przemieniając jego prezent w katastrofę. Powinnam
zostać poddana kwarantannie.
Ale moja bezmyślność nie zrujnowała niczego innego tej nocy. Rozważania nad niefortunnymi
zdarzeniami odłożyłam na później, upychając wspomnienia w szufladzie i zamykając ją na klucz. Będę
miała wystarczająco dużo czasu, żeby się zamartwiać i nic, co mogłam teraz zrobić, nie poprawiłoby
sytuacji.
- To koniec – powiedziałam. – Nie myślmy już o tym więcej.
Spodziewałam się szybkiej zgody ze strony Edwarda, ale on milczał.
- Edward?
Zamknął oczy i przyłożył swoje czoło do mojego.
- Jacob ma rację – szepnął. - Jak mógłbym…
- Nie, nie ma. – Starałam się zachować spokój przed tłumem obserwujących nas przyjaciół. – Jacob jest
zbyt uprzedzony, żeby spojrzeć na pewne sprawy jasno i rozsądnie.
Wymamrotał coś cicho, co brzmiało podobnie do „powinienem dać się mu zabić już za samo myślenie…”.
- Przestań – powiedziałam wściekle. Chwyciłam jego twarz w swoje dłonie i zaczekałam, aż otworzy oczy.
– Ty i ja. To jedyna rzecz, która się liczy. Jedyna rzecz, o której masz teraz myśleć. Słyszysz mnie?
- Tak – westchnął.
- Zapomnij, że Jacob tu był. – Ja mogłam to zrobić. – Dla mnie. Obiecaj, że nie będziesz się tym
przejmował.
Zanim odpowiedział, przez chwilę wpatrywał się w moje oczy.
- Obiecuję.
- Dziękuję. Edward, nie boję się.
- Ale ja tak – szepnął.
- Nie powinieneś. – Wzięłam głęboki oddech i wyszczerzyłam zęby. – A tak poza tym to cię kocham.
Przez jego twarz przemknął lekki uśmiech.
- Dlatego tu jesteśmy.
- Przywłaszczasz sobie pannę młodą – powiedział Emmett, pojawiając się za ramieniem Edwarda. –
Pozwól mi zatańczyć z moją małą siostrzyczką. To może być ostatnia szansa, bym sprawił, że się
zarumieni.
Zaśmiał się głośno, jak zawsze nieporuszony poważną atmosferą.
Okazało się, że nie tańczyłam jeszcze z wieloma gośćmi, co dało mi szansę na uspokojenie nerwów i
rozważenie kilku spraw. Kiedy Edward ponownie się o mnie upomniał, odkryłam, że szuflada Jacoba była
mocno i szczelnie zamknięta. Będąc w jego ramionach odnalazłam wcześniejsze poczucie radości,
pewność, że moje życie obrało dziś właściwy kierunek. Uśmiechnęłam się i położyłam głowę na klatce
piersiowej Edwarda. Jego ramiona zacisnęły się mocniej.
- Mogłabym się do tego przyzwyczaić.
- Tylko mi nie mów, że pozbyłaś się swoich uprzedzeń do tańca.
- Tańczenie nie jest takie złe – ale tylko z tobą. Bardziej chodziło mi o to – przycisnęłam się do niego
nawet mocniej – żeby cię nigdy nie stracić.
- Nigdy – obiecał i pochylił się, by mnie pocałować.
To był poważny pocałunek – intensywny, wolny i budujący.
Zupełnie zapomniałam, gdzie jestem, gdy nagle usłyszałam wołanie Alice:
- Bella! Już czas!
Przez krótką chwilę byłam wściekła na moją nową siostrę, że przerywa nam w takim momencie.
Edward ją zignorował; całował mnie jeszcze bardziej natarczywie niż wcześniej. Moje serce łomotało
gwałtownie, a ręce trzymały zręcznie jego marmurową szyję.
- Chcecie spóźnić się na samolot? – dopytywała się Alice, stojąc już koło mnie. – Jestem pewna, że
miesiąc miodowy minie wam uroczo, gdy będziecie zmuszeni do koczowania na lotnisku i czekania na inny
lot.
Edward obrócił swoją twarz nieznacznie, by wyszeptać:
- Idź sobie, Alice. – I ponownie przycisnął własne usta do moich.
- Bella, czy chcesz być ubrana w tę sukienkę w samolocie? – Nie dawała za wygraną.
Nawet nie próbowałam zrozumieć znaczenia jej słów. Teraz po prostu mnie to nie obchodziło.
Alice warknęła cicho.
- Powiem jej, gdzie ją zabierasz, Edward. Pomóż mi albo naprawdę to zrobię.
Zamarł. Odsunął swoją twarz od mojej i posłał ulubionej siostrze piorunujące spojrzenie.
- Takie małe, a tak wnerwia.
- Nie wybrałam idealnej sukienki na zmianę po to, by ją teraz zmarnować – odwarknęła, biorąc mnie za
rękę. - Chodź ze mną, Bella.
Uwolniłam się z jej uścisku i wspięłam na palce, aby jeszcze raz go pocałować. Szarpnęła moje ramię
niecierpliwie, odciągając mnie od mojego ukochanego. Usłyszałam ciche chichoty od strony
obserwujących nas gości. Zrezygnowałam z walki i pozwoliłam poprowadzić się do pustego domu.
Wyglądała na podirytowaną.
- Wybacz, Alice. – przeprosiłam.
- Nie winię cię, Bella – westchnęła. – Wygląda na to, że nie możesz sobie pomóc.
Zachichotałam, widząc jej męczeński wyraz twarzy. Skrzywiła się.
- Dziękuję, Alice. To było najpiękniejsze z wesel, jakie kiedykolwiek zostały wyprawione – powiedziałam
jej szczerze. – Wszystko było perfekcyjne. Jesteś najlepszą, najmądrzejszą, najbardziej utalentowaną
siostrą na całym świecie.
To ją rozluźniło; uśmiechnęła się szeroko.
- Świetnie, że ci się podobało.
Renee i Esme czekały na nas na górze. Cała trójka szybko ściągnęła ze mnie sukienkę i ubrała w wybrany
przez Alice niebieski strój. Byłam wdzięczna, gdy ktoś wyciągnął szpilki z moich włosów i pozwolił im,
pofalowanym od warkoczy, luźno opaść na moje plecy, chroniąc mnie w ten sposób przed późniejszym
bólem głowy. Po policzkach mojej mamy cały czas płynęły łzy.
- Zadzwonię do ciebie, gdy tylko się dowiem, gdzie jedziemy – obiecałam, ściskając ją na pożegnanie.
Nieznany cel naszej wycieczki doprowadzał ją do szaleństwa. Nienawidziła sekretów, chyba że była w
nie wtajemniczona.
- Zawiadomię cię, gdy tylko będzie bezpieczna – przelicytowała mnie Alice, uśmiechając się złośliwe na
widok mojej urażonej miny. Jakie to niesprawiedliwe, że dowiem się ostatnia.
- Odwiedź mnie i Phila jak najwcześniej. Teraz twoja kolej, by przyjechać na południe – w końcu
zobaczyć słońce – powiedziała Renee.
- Dzisiaj nie padało. – przypomniałam, unikając odpowiedzi na jej prośbę.
- Cud.
- Wszystko gotowe – powiedziała Alice. – Twoje walizki są już w samochodzie – Jasper zaraz go
przyprowadzi. – Pociągnęła mnie w stronę schodów z podążającą za nami Renee, ciągle tulącą się do
mojego boku.
- Kocham cię, mamo – szepnęłam, kiedy schodziłyśmy. – Tak się cieszę, że masz Phila. Dbajcie o siebie.
- Też cię kocham, Bella, skarbie.
- Do widzenia, mamo. Kocham cię – powtórzyłam ze ściśniętym gardłem.
Edward czekał u podnóża schodów. Chwyciłam jego wyciągniętą rękę, ale nie ruszyłam się z miejsca,
lustrując wzrokiem mały tłum, który czekał, by zobaczyć nasz odjazd.
- Tato? – spytałam, szukając Charliego oczami.
- Tam – mruknął Edward i pociągnął mnie przez tłumek gości; zrobili dla nas ścieżkę. Znaleźliśmy
Charliego opierającego się niezgrabnie o ścianę, z dala od wszystkich, tak jakby chciał się ukryć.
Czerwone obwódki wokół jego oczu wyjaśniały wszystko.
- Och, tato!
Objęłam go wokół talii, łzy ponownie popłynęły mi po twarzy – tak dużo płakałam tej nocy. Poklepał mnie
po plecach.
- No już. Nie chcesz chyba spóźnić się na samolot.
Trudno rozmawiało się z Charliem o miłości – byliśmy do siebie bardzo podobni, zawsze unikający
trywialnych rzeczy, aby zapobiec krępującym, emocjonalnym pokazom. Ale teraz nie mogłam być
zakłopotana.
- Kocham cię, tato – powiedziałam. – Nigdy o tym nie zapomnij.
- Ty też, Bells. Zawsze cię kochałem i zawsze będę.
Pocałowałam go w policzek w tym samym momencie, gdy on pocałował mój.
- Zadzwoń – polecił.
- Niedługo – odparłam, wiedząc, że to jedyne, co mogę obiecać. Tylko rozmowę telefoniczną. Możliwe, że
tata i mama już mnie więcej nie zobaczą; będę zupełnie inna, zbyt niebezpieczna, by przebywać w ich
towarzystwie.
- Idź już – powiedział szorstko. – Nie chcesz się spóźnić.
Goście zrobili dla nas kolejne przejście. Edward przyciągnął mnie bliżej do swojego boku, kiedy
zmierzaliśmy w kierunku drzwi.
- Jesteś gotowa? – spytał.
- Jestem. – powiedziałam, wiedząc, że to prawda.
Wszyscy klaskali, gdy pocałował mnie nad progiem. Później popędziliśmy do samochodu, uciekając przed
burzą ryżową. Większość strzałów nas ominęło, ale ktoś, prawdopodobnie Emmett, rzucał z niesamowitą
precyzją i zostałam trafiona wieloma rykoszetami od pleców Edwarda.
Samochód był ozdobiony wieloma kwiatami, które ciągnęły się grubymi pasami wzdłuż jego długości oraz
zrobionymi z cienkiej tkaniny wstążkami, przywiązanymi do metalowej obręczy i powiewającymi za
zderzakiem.
Edward osłaniał mnie przed ryżem, gdy wsiadałam do auta, a potem sam znalazł się w środku; kiedy
odjeżdżaliśmy, opuściłam szybę i zawołałam „kocham was” w stronę ganku, na którym rodzina machała do
nas na pożegnanie.
Moje ostatnie spojrzenie skierowałam na rodziców. Phil obejmował delikatnie Renee, która
odwzajemniała uścisk jednym ramieniem, zaciśniętym mocno na jego talii. Jej druga ręka trzymała dłoń
Charliego. Tak wiele różnych rodzajów miłości, zharmonizowanych w tym jednym momencie. Obrazek
ten napawał mnie optymizmem.
Edward ścisnął moją rękę.
- Kocham cię – powiedział.
Położyłam głowę na jego ramieniu.
- Dlatego tutaj jesteśmy. – zacytowałam go.
Pocałował moje włosy.
Kiedy wyjechaliśmy na czarną autostradę i Edward docisnął pedał gazu, usłyszałam hałas przebijający
się przez mruczenie silnika, dochodzący od strony lasu za nami. Nic nie mówił, podczas gdy dźwięk ten
milkł powoli w oddali. Ja również nic nie powiedziałam.
Ostry, przeszywający skowyt coraz bardziej słabł, aż w końcu zniknął całkowicie.
- Houston? – spytałam unosząc brew, gdy wjeżdżaliśmy do Seattle.
- To tylko krótki postój. – zapewnił mnie Edward z szerokim uśmiechem.
Czułam się tak, jakby mój ukochany obudził mnie, gdy już prawie oddałam się w objęcia Morfeusza.
Byłam wykończona. Każdy gwałtowny błysk światła zmuszał mnie, bym spojrzała w przestrzeń. Kilka minut
minęło, zanim uświadomiłam sobie, co będzie dalej. Zatrzymaliśmy się na lotnisku, czekając na następny
lot.
- Rio De Janeiro? – spytałam z ekscytacją.
- Kolejny przystanek. – powiedział.
Lot do Ameryki południowej był długi, ale niezwykle wygodny, ponieważ mieliśmy miejsca w pierwszej
klasie, a Edward całą podróż trzymał mnie w swoich chłodnych ramionach. Cały czas spałam. Obudziłam
się, gdy za kilka minut mieliśmy przygotowywać się do lądowania. Promienie słoneczne zaglądały przez
okna samolotu niezwykle zapraszająco.
Wbrew moim przypuszczeniom nie wsiedliśmy na lotnisku w kolejny samolot. Jechaliśmy taksówką przez
mroczne, ale zawsze tętniące życiem ulice Rio De Janeiro. Nie byłam wstanie zrozumieć tego, co
Edward powiedział po portugalsku do kierowcy pojazdu. Prawdopodobnie szukaliśmy hotelu, by odpocząć
przed kolejną wyprawą. Zatrzymaliśmy się przed portem.
Edward szedł po molo, wzdłuż którego znajdowało się mnóstwo jachtów, motorówek i innych sprzętów
wodnych. Łódka, którą wynajął, była mniejsza od pozostałych. Zapakował na jej pokład nasze walizki, a
potem użyczył mi swojej dłoni, abym i ja bezpiecznie wsiadła.
Przyglądałam się w ciszy, jak szykuje łódkę, by już za chwilę odbić ja od molo. Byłam zaskoczona, jak
łatwo mu to wychodzi. Nie wiedziałam, że tak dobrze radzi sobie z pływaniem łódką, ale przecież on jest
dobry we wszystkim...
Wypływając na pełen ocean, próbowałam przypomnieć sobie jakiekolwiek wiadomości z geografii. Z tego
co wiedziałam, nie czekały nas tam wyjątkowe atrakcje chyba, że zmierzaliśmy do Afryki.
Edward, płynął z dużą prędkością, a światła Rio De Janeiro znikały za naszymi plecami. Na twarzy mojej
miłości, pojawił się znajomy uśmiech. Łódka bez trudu sunęła przez fale, a ja wdychałam bryzę morską.
W końcu ciekawość zwyciężyła.
- Długo jeszcze będziemy płynąć? – spytałam.
Nie obawiałam się, że zapomniał o moim człowieczeństwie. Wiedział, że zżera mnie ciekawość, co
będziemy robić przez najbliższe dni.
- Jeszcze jakieś pół godziny – obdarzył mnie szelmowskim uśmiechem.
Cóż, w porządku...On jest wampirem, więc może wybieramy się na Antarktydę.
Dwadzieścia minut później Edward zawołał mnie do siebie.
- Bello, spójrz tam. – powiedział wskazując odpowiedni kierunek.
Na początku widziałam tylko ciemność i odbicie księżyca w wodzie. Nie wiedziałam o co mu chodzi, zanim
nie zobaczyłam jakiegoś ciemnego kształtu, który wyróżniał się w świetle księżyca. Wpatrywałam się w
fale. Z każdą minutą widziałam więcej szczegółów, a niewyraźna bryła w oddali nabierała
charakterystycznych kształtów. Podpływaliśmy bliżej. Zauważyłam w oddali brzeg, o który rozbijały się
fale.
Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i nagle wszystko nabrało sensu.Wyspa. Tak, to musiało być
to.
- Gdzie jesteśmy? – spytałam zamyślona, gdy zmienialiśmy kurs.
Usłyszał co powiedziałam, jednak nie odpowiedział od razu. Jego uśmiech wyglądał cudownie w świetle
księżyca.
- To jest wyspa Esme.
Łódka bardzo zwolniła. Otaczała nas wszechobecna cisza. Powietrze było bardzo ciepłe i przyjemne w
kontakcie ze skórą.
- Wyspa Esme? – spytałam lekko przytłumionym głosem.
- Prezent od Carlisle – Esme zaoferowała się, że nam ją pożyczy.
Prezent. Kto, daję wyspę jakopr ezent? – Zadumałam się. Nie wiedziałam, ze Edward jest aż tak dobrze
wychowany.
Zacumowaliśmy. Edward obdarował mnie jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów, potem objął
ramieniem i pomógł wejść na molo.
- Czy nie powinnyśmy poczekać na jakiegoś przewodnika? – spytałam, z trudem łapiąc oddech.
Uśmiechnął się szeroko.
- Nie, raczej nie będzie nam potrzebny.
Przez jakiś czas nie widziałam nic prócz ciemności. Jednak potem dostrzegłam światło dochodzące z
urokliwego, symetrycznego domu. Nagle wezbrał we mnie strach, dużo większy niż do tej pory.
Moje serce buntowało się przeciwko mnie, bijąc niesamowicie szybko, a oddech utknął w gardle. Czułam
na sobie wzrok Edwarda, jednak nie odważyłam się spojrzeć mu w oczy. Tępo wpatrywałam się w
przestrzeń.
Edward nie zapytał mnie, co o tym myślę. Zdałam sobie sprawę, że musi być równie podenerwowany jak
ja.
Zapakował nasze walizki do stojącego nieopodal Porsche – drzwi były otwarte.
Przyglądał mi się intensywnie, cierpliwie, czekając aż spojrzę mu w oczy.
Prowadził mnie, do domu. Żadne z nas nie odezwało się choćby słowem. Wnętrze było niezwykle
przytulne i rodzinne. Odcienie bieli sugerowały, że wystrój tego wnętrza wybrali Cullenowie. Poczułam
się jak w domu. Nie mogłam się na niczym skupić. Adrenalina pulsowała w mojej głowie.
Edward zatrzymał się na chwilę i włączył ostatnie światło.
Znaleźliśmy się w białym, oszklonym pokoju – był to typowy wystrój pomieszczenia mojej rodziny
wampirów. Z tej sypialni był doskonały widok. Na zewnątrz świecił księżyc, a fale rozbijały się o brzeg.
Jednak moją uwagę przykuło coś innego: W ielkie białe łóżko stojące na środku pokoju.
Edward zdecydowanym gestem, polecił bym usiadła.
- Pójdę... po nasz bagaż. – oznajmił.
W pokoju było za gorąco. Cieplej niż na zewnątrz. Kropelki potu, zaczęły spływać po mojej szyi. To
wszystko było zbyt piękne. Z jakiegoś powodu musiałam przekonać samą siebie, że to była
rzeczywistość, a nie moja chora wyobraźnia.
Nie zauważyłam, kiedy Edward wrócił do pokoju. Znienacka jego chłodny palec zaczął przesuwać się,
wzdłuż mojej szyi, usuwając kropelki potu.
- Trochę tu gorąco – powiedział zapobiegliwie. – Sądziłem, że tak będzie najlepiej.
- Nie bardzo rozumiem. – stwierdziłam szczerze.
- Zrobię wszystko co w mojej mocy, by było nam jak najłatwiej. – stwierdził po chwili namysłu.
Przełknęłam głośno ślinę, nadal na nie go nie patrząc. Czy w tym miejscu był kiedykolwiek taki miesiąc
miodowy, jak ten?
Znałam odpowiedz na to pytanie. Nie, nie było.
- Zastanawiałem się – powiedział powoli Edward. – Czy nie chciałabyś...najpier w... popływać ze mną przy
świetle księżyca..? – wziął głęboki oddech. Jego głos zabrzmiał pewnie, gdy przemówił po raz drugi. –
Woda będzie bardzo ciepła. Zupełnie jak na plaży, którą uwielbiasz.
- Brzmi świetnie. – głos mi się załamał.
- Jestem pewien, że chciałabyś odpocząć chwilę po długiej podróży.
Poczułam się jak zwykły śmiertelnik. Może kilka minut w samotności, dobrze by mi zrobiło.
Jego usta przejechały od mojego ucha w dół szyi. Owiał mnie swoim zimnym, słodkim oddechem.
- Proszę nie kazać mi czekać zbyt długo, pani Cullen. – zadrżałam na dźwięk mojego nowego nazwiska.
Edward musnął ustami mój obojczyk. – Będę czekał na ciebie w wodzie.
Wyszedł przez drzwi, za którymi rozpościerał się widok piaszczystej plaży. Ściągnął koszulkę i rzucił ją
na ziemię. Do pokoju wleciała bryza morska.
Czy moja skóra stanęła w płomieniach? Schyliłam głowę żeby sprawdzić. Nie, nic nie płonęło.
Przynajmniej nie naprawdę.
Otworzyłam walizkę i z przerażeniem stwierdziłam, że nie ma w niej nic, co uznałabym za moje.
Szukałam czegoś wygodnego. Mógłby być zwykły sweter. W moje ręce trafiła jakaś ohydna, satynowa
bielizna.
Nie wiedziałam jak i kiedy, ale byłam pewna, że Alice mi za to zapłaci.
Poddałam się i weszłam do toalety z widokiem na plażę, na której powinien być Edward. Jednak tam go
nie widziałam. Przypuszczałam, że jest cały zanurzony w wodzie. Księżyc na niebie był niemal w pełni.
Piasek wydawał się błyszczeć w jego świetle. Coś przykuło moją uwagę - Edward ściągnął resztę ubrań i
porzucił je na brzegu.
Poczułam kolejne uderzenie gorąca.
Wzięłam kilka głębokich oddechów i spojrzałam w lustro. Wyglądałam tak jak powinnam – jakbym
przespała cały dzień w samolocie. W ekspresowym tempie rozczesałam włosy i dwa razy umyłam zęby.
Następnie przemyłam twarz mając nadzieje, że to mnie otrzeźwi. Mimo to poddałam się po raz kolejny i
po prostu wzięłam prysznic. Wiedziałam, że jest to niedorzeczne biorąc pod uwagę fakt, że za chwilę
miałam pływać w oceanie. Jednak musiałam się uspokoić, a ciepła woda miała mi w tym pomóc.
Oprócz tego po raz kolejny ogoliłam nogi.
Kiedy byłam gotowa owinęłam się wielkim, białym ręcznikiem.
Nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Byłam strasznie zagubiona. Niby, co powinnam włożyć? Na pewno nie
strój kąpielowy. Jednak w zwykłych ubraniach wyglądałabym bym co najmniej dziwnie. Nie chciałam
nawet myśleć o rzeczach, które spakowała mi Alice.
Miałam przyśpieszony oddech i trzęsły mi się ręce – to zbyt wiele, by prysznic mógł mnie uspokoić.
Czułam się lekko oszołomiona. Starałam się powstrzymać atak paniki, który miał nadejść lada chwila.
Usiadłam na zimnej podłodze i włożyłam głowę miedzy kolana. Modliłam się, aby tylko Edward nie
przyszedł po mnie za wcześnie. Musiałam się pozbierać. Wiedziałam, co by pomyślał, gdyby zastał mnie w
tym stanie. Pewnie stwierdziłby, że to, co niedługo zamierzamy zrobić, jest błędem, który może nas
drogo kosztować.
Ja wcale nie uważałam, że to błąd. Nerwy zawładnęły moim ciałem i umysłem, ponieważ nie miałam
bladego pojęcia jakto zrobić. Trudno mi było stanąć twarzą w twarz, z tym, co dla mnie nieznane,
zwłaszcza we francuskiej bieliźnie. Wiedziałam, ze nie byłam jeszcze na to gotowa.
Już chyba powinnam do niego iść. Tysiące myśli kłębiło się w mojej głowie.
Nie do końca rozumiałam, jak całkowicie można komuś zaufać, rozkoszując się dotykiem tej ukochanej
osoby. Oddać się ciałem i duszą, wolnym od strachu. Edward kochał mnie tak bardzo, jak ja jego, więc to
miało być tylko ukoronowaniem naszego uczucia. Mimo to miałam wrażenie, że nigdy nie będę w stanie
wstać z podłogi. Było to niezwykle irytujące.
Edward na mnie czekał. Nie bądź tchórzem, szepnęłam do siebie bezgłośnie. Zmusiłam swoje stopy, by
przesuwały się do przodu. Skrzyżowałam ręce na piersi i bezzwłocznie wyszłam z toalety. Szybko
ominęłam szklane drzwi, nie zwracając uwagi na walizki czy wielkie małżeńskie łoże.
Wszystko wydawało się czarno białe od poświaty księżyca. Szybkim krokiem przeszłam przez plażę.
Zatrzymałam się tylko na chwilę, w miejscu, gdzie Edward zostawił swoje ubrania. Musiałam nabrać
pewności, że to mnie nie przerośnie. Wiedziałam, że tym razem muszę okazać się wystarczająco silna.
Przeczesywałam wzrokiem wodę w poszukiwaniu mojego ukochanego.
Nie było trudno go znaleźć. Stał odwrócony do mnie plecami, głęboko zanurzony w ciemnej wodzie.
Chyba wpatrywał się w owal księżyca. W delikatnym świetle, jago skóra była idealnie biała. Nie dawał
znaku zainteresowania. Spokojne fale brodziły dookoła niego jakby był kamieniem. Wpatrywałam się w
kształt jego ciała.
Ogień powoli trawił moją skórę. Chcąc ukryć moją nieporadność, szybko zdjęłam ubranie i podążyłam w
kierunku białego światła.
W przeciwieństwie do niego, nie słyszałam moich kroków, gdy szłam po brzegu oceanu. Mimo to, nie
spojrzał w moją stronę. Woda była tak ciepła, niczym klasyczna, domowa kąpiel. Zaczęłam powoli
kroczyć w głąb oceanu, by niedługo zrównać się z Edwardem. Bardzo delikatnie złapałam go za rękę.
- Piękny – powiedziałam wpatrując się w księżyc.
- Wszystko w porządku, - stwierdził niespodziewanie. Odwrócił się, w kierunku mojej twarzy, gdy fale
obmywały moje ciało. Wpatrywał się we mnie przenikliwymi oczami. Dopiero po pewnym czasie zdałam
sobie sprawę, że nasze dłonie splotły się w symbolicznym uścisku. Woda była tak ciepła, że nawet jego
lodowata skóra wydawała się rozgrzana.
- Jednak nie użyłbym słowapięk ny... – zamruczał. – Nawet on, nie jest w stanie przyćmić twojej urody.
Uśmiechnęłam się zalotnie. Położyłam moją dłoń, tam, gdzie znajdowało się jego serce. Nasza skóra miała
identyczny odcień, w końcu do niego pasowałam. Jego oddech stał się nieregularny.
- Obiecałem, ze spróbuje my – szepnął – Jeśli... Jeśli coś pójdzie nie tak, jak powinno... Jeśli cię zranię,
musisz mi natychmiast powiedzieć.
Wpatrywałam się w niego, a potem zrobiłam kilka kroków przecinając fale i oparłam głowę o jego klatkę
piersiową.
- Nie bój się – zamruczałam. – Należymy do siebie.
Byłam zachwycona prawdziwością moich słów. Ta chwila była tak cudowna, że nic nie mogło jej podważyć.
- Na zawsze. – zgodził się ze mną, a potem poprowadził mnie, na głębszą wodę.
Ciepłe słońce obudziło mnie następnego ranka. Nie byłam pewna, która jest godzina. Wszystko poza tym
było dla mnie jasne. Dokładnie wiedziałam, gdzie jestem – w białym pokoju z wielkim, małżeńskim łożem.
Chmury przepuszczały promienie słoneczne.
Nie otwierałam oczu. Nie chciałam czegokolwiek zmieniać, nawet jeśli chodziło o błahostki. Było słychać
tylko szum fal, nasze oddechy i bicie mojego serca.
Było mi dobrze, nie zważając na promienie słoneczne, które raziły mnie w oczy. Jego lodowata skóra była
doskonałym antidotum na uderzenia gorąca. Leżałam wtulona w jego klatkę piersiową, schowana w jego
ramionach. Czułam się pewnie i naturalnie. Wczorajsze ataki paniki stały się czymś zbędnym, a strach,
który mi towarzyszył, czymś zupełnie niedorzecznym.
Jego chłodne palce wodziły po moich plecach. Zdawałam sobie sprawę z tego, że on wie, iż nie śpię. Mimo
to objęłam go tylko mocniej za szyję i przysunęłam się tak blisko, jak to było możliwe, nie otwierając
oczu.
Milczał. Rysował tylko jakieś niewidzialne wzory, na moich plecach. Byłabym szczęśliwa mogąc leżeć tu
po kres wieczności, tylko po to, by nic nie zakłóciło tej wspaniałej chwili. Jednak najwyraźniej mój
organizm miał inne plany. Zaśmiałam się mimowolnie. Głód wydawał się być strasznie prozaiczny.
Zostałam znowu sprowadzona na ziemię.
- Co jest takie zabawne? – zamruczał nadal muskając mnie po plecach. Dźwięk jego głosu spowodował
przypływ wspomnień. Poczułam, że się czerwienię.
W odpowiedzi zaburczało mi w brzuchu, a ja znowu się zaśmiałam.
- Nie potrafię na długo uciec od moich ludzkich potrzeb.
Czekałam, ale się nie roześmiał. Miałam wrażenie, że atmosfera w pomieszczeniu diametralnie się
zmieniła.
Otworzyłam oczy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, była blada, niemal srebrna skóra gardła Edwarda.
Jego broda, znajdowała się tuż nad moją twarzą, a szczęka była napięta.
Uparcie gapił się na baldachim, znajdujący się nad nami. Nawet na mnie nie spojrzał, gdy próbowałam
wyczytać odpowiedz z jego twarzy. Jej był szokujący – wstrząsnęło całym moim ciałem.
- Edward – ledwie mogłam mówić. – Co jest? W czym problem?
- Naprawdę musisz pytać? – Jego głos był oschły, cyniczny.
Zaczęłam zastanawiać się, co zrobiłam nie tak. Przeczesywałam moje wspomnienia, jednak nie znalazłam
nic nagannego. Wręcz przeciwnie. Byliśmy jak lód i ogień i dlatego powinniśmy wzajemnie się wykluczać.
Mimo to pasowaliśmy do siebie, jak nikt inny. To był kolejny dowód, że należeliśmy do siebie.
Byłam pewna, że w tej chwili on myśli zupełnie inaczej. Tylko co przegapiłam?
Przejechał zimnym palcem po mojej twarzy.
- Jak ci się wydaje? – szepnął.
- Jesteś zmartwiony. Nie rozumiem. Czy ja...? – nie potrafiłam dokończyć.
Spojrzał na mnie nieprzenikliwie.
- Jak bardzo się zraniłem, Bello? Powiedz prawdę. Niczego nie ukrywaj.
- Zraniłeś?– powtórzyłam. Mój głos był wyższy niż powinien. To była niemiła niespodzianka.
Uniósł brew, ale jego usta pozostały zaciśnięte.
Moje mięśnie napięły się. Wszystkie sygnały z zewnątrz stały się o stokroć razy intensywniejsze. To
było dziwne uczucie.
Byłam odrobinę zła, że chciał zepsuć swoją pesymistyczną postawą jeden z najwspanialszych poranków w
moim życiu.
- Mógłbyś dokończyć swoją myśli? Ja mogę ci tylko powiedzieć, że nigdy nie czułam się lepiej.
- Przestań. – Zamknął oczy.
- Niby co mam przestać?
- Przestań udawać, że nie jestem potworem. Pogódź się z tym.
- Edward! – szepnęłam naprawdę zmartwiona. - Nigdy więcej tak nie mów.
Nie otworzył oczu. Zupełnie jakby nie chciał mnie widzieć.
- Spójrz na siebie, Bello, i powiedz, że nie jestem potworem.
Zraniona i zszokowana wykonałam jego polecenie.
Zdałam sobie sprawę, że jestem cała pokryta białym puchem. Potrząsnęłam głową, żeby pozbyć się tego
z moich włosów.
- Dlaczego jestem cała pokryta piórami? – spytałam zagubiona.
Natychmiast oprzytomniał.
- Wgryzłem się w poduszkę. Raz czy dwa. Ale nie o tym teraz mówię.
- Wgryzłeś się w... poduszkę? Aledlaczego?
- Spójrz, Bello! – niemal warknął. Chwycił moją dłoń – bardzo delikatnie – i przyciągnął moją rękę. -
Spójrz na to!
Tym razem doskonale wiedziałam, o co mu chodzi.
Pod pokrywą z piór, wielkie, fioletowe siniaki pokrywały moją rękę. Podążałam za nimi wzrokiem, od
ramienia, aż po nadgarstek. Delikatnie musnęłam je palcem – zabolało. To było dość kłopotliwe.
Edward też dotykał mnie swoimi długimi, głodnymi palcami przynosząc ulgę.
- Oh. – wydukałam tylko.
Próbowałam przypomnieć sobie ból, ale nie potrafiłam. Nie zauważyłam momentu, kiedy złapał mnie zbyt
mocno. W moim umyśle istniała tylko chwila, gdy marzyłam, by przytulił mnie mocniej do siebie. Byłam
przeszczęśliwa, kiedy wszystko szło po mojej myśli.
- Tak bardzo przepraszam, Bello. – Mówił, gdy wpatrywałam się w siniaki. – Wiedziałem, że tak się stanie
i nie powinienem był na to pozwolić – z jego gardła wydobył się dziwny, niski dźwięk. – Nawet nie
potrafię wyrazić tego słowami.
Zakrył twarz dłońmi i milczał.
Siedziałam kilka minut w ciszy, próbując wczuć się w jego sytuację.
Szok powoli ustępował miejsca pustce. Mój umysł był pełen luk. Nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć.
Jak mogłam go przekonać, ze właśnie tego chciałam? Zrobiłabym wszystko, by uczynić go znowu
szczęśliwym.
Dotknęłam jego ramienia, jednak nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Próbowałam odciągnąć
jego dłonie od twarzy, jednak nie byłam wystarczająco silna.
- Edward.
Nawet nie drgnął.
- Edward?
Zero reakcji. Zapowiadał się ciekawy monolog.
- Mnie nie jest przykro. Mogę nawet powiedzieć, że jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Nie
bądź zły, Naprawdę, nic...
- Tylko nie mów, że nic ci nie jest. – ostrzegł lodowatym głosem. – Jeśli cenisz moje zdrowie psychiczne,
nie mów tego.
- Ale kiedy to prawda. – szepnęłam rozpaczliwie.
- Bello, nie mów tego. – niemal jęknął.
- Nie, Edward, przestań. – oznajmiłam stanowczo.
Spojrzał na mnie uważnie swoimi złotymi oczami.
- Nie niszcz tego. – powiedziałam mu. – Jestem naprawdę szczęśliwa.
- Już to zniszczyłem. – wyszeptał zrozpaczony.
- Odetnij się od tego. – poradziłam mu.
Zazgrzytał zębami.
- Ugh. – zirytowałam się. – Szkoda, że nie potrafisz czytać w moich myślach.
Obdarzył mnie zdziwionym spojrzeniem.
- A to nowość. Myślałem, że jesteś wdzięczna losowi, że twoje myśli są dla mnie tajemnicą.
- Nie dzisiaj.
Wpatrywał się we mnie.
Machnęłam rękami sfrustrowana, ignorując ból w ramieniu.
- Ponieważ twoje wyrzuty sumienia byłyby całkowicie niedorzeczne, gdybyś wiedział jak się teraz czuję,
czy też jak czułam się pięć minut temu. Byłam całkowicie szczęśliwa, a w tej chwili jestem trochę
wkurzona, szczerze mówiąc.
-Po winnaś być na mnie wściekła.
- Jestem. I co, poczułeś się lepiej?
Rzucił mi gniewne spojrzenie.
- Nie. I wątpię, żeby w tej chwili cokolwiek poprawiło mi samopoczucie.
- Masz rację . – urwałam. – Jestem zła. Dobijasz mnie Edwardzie!
Wzniósł oczy do nieba i pokręcił głową z dezaprobatą.
Wzięłam głęboki oddech. W tej chwili byłam rozżalona, jednak nie doskwierało mi to aż tak bardzo. Po
prostu czułam, że to za dużo, jak na jeden dzień. Czułam się tak, jakbym miała zakwasy po ciężkim dniu
ćwiczeń. To nie było aż tak bolesne jak mogłoby się wydawać.
Starałam się zdusić irytację, po to, by mój głos stał się bardziej przyjazny.
- Wiedzieliśmy, że wcale nie będzie nam łatwo. Powinniśmy to przewidzieć, ale jednak okazało się, że
było nam dużo łatwiej niż mogłoby się wydawać. To naprawdę nic takiego. – stwierdziłam wskazując na
siniaki. – Myślę, że jak na pierwszy raz poszło nam naprawdę świetnie, a z czasem będzie coraz lepiej.
Zareagował lepiej niż się spodziewałam.
-Pr zewidzieć ?! Spodziewałaś się tego, Bello? Przypuszczałaś, że cię zranię i spodziewałaś się czegoś
gorszego niż kilka siniaków? Pewnie jesteś pod wrażeniem, że w ogóle możesz chodzić! Zero połamanych
kości - pewnie można uznać to za sukces!
Milczałam, by pozwolić mu się wyżalić. Odczekałam aż jego oddech wróci do normy, a w oczach będzie
widoczny spokój. Gdy w końcu to nastąpiło, odpowiadałam bardzo wolno, ważąc każde słowo.
- Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale nawet do głowy mi nie przyszło, że to będzie dla mnie aż tak
cudownym doświadczeniem. - Mój głos przeszedł w szept, a wzrok spoczął na dłoniach. – Nie wiem, co ty
wtedy czułeś, ale dla mnie było to cośnapr aw dę wyjątkowego.
Zmusił mnie bym na niego spojrzała.
- I tego się obawiałaś? – powiedział przez zęby. – że mnie się nie podobało ?
Wpatrywałam się w pościel.
- Wiem, ze ty masz inne odczucia, bo nie jesteś człowiekiem. W moim nic nieznaczącym ludzkim życiu
było to coś cudownego, co pierwszy raz mi się przydarzyło.
Długo milczał, a ja w końcu nabrałam odwagi by spojrzeć mu w oczy. Na jego twarzy królował spokój i
zaduma.
- Chyba powinienem cię przeprosić – przyznał skruszony – Nie miałem pojęcia, że było ci aż tak
przyjemnie, biorąc pod uwagę fakt, iż cię skrzywdziłem. Tak naprawdę, to była najwspanialsza i
najlepsza noc mojego istnienia. Ale nie chciałem patrzeć na to w ten sposób biorąc pod uwagę to, żety...
Moje usta wykrzywiły się w nieśmiałym uśmiechu.
- Naprawdę najwspanialsza? – spytałam słabym głosem.
Wziął moją twarz w dłonie.
- Po tym, jak zawarliśmy umowę, rozmawiałam o tym z Carlislem, mając nadzieje, że jakoś mi pomoże.
Oczywiście ostrzegał mnie, że to może być dla ciebie bardzo niebezpieczne, ale wierzył we mnie, mimo
że wcale na to nie zasługiwałem.
Chciałam zaprotestować, ale on przyłożył mi dwa chłodne palce do ust, uniemożliwiając jakikolwiek
sprzeciw.
- Pytałem go między innymi,czego powinienem się spodziewać. Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej o tym
nie myślałem. – uśmiechnął się delikatnie.– Carlisle powiedział mi, że to będzie dla mnie niezwykle
intensywne przeżycie. Zupełnie dla mnie nieznane. Stwierdził, że fizyczna miłość nie powinna być
traktowana zbyt lekkomyślnie. Z naszymi zmiennymi nastrojami, wszystko mogło się skończyć, nim na
dobre się zaczęło, ale Carlisle powiedział, że nam to już raczej nie grozi. – tym razem uśmiechnął się
szeroko. – Rozmawiałem też o tym z moimi braćmi. Powiedzieli, że to niezwykle przyjemne
doświadczenie, które może przebić tylko picie ludzkiej krwi. – zmarszczył brwi. – Tylko, że ja już
kosztowałem twojej krwi i wątpię, żeby istniała jakakolwiek krew, która byłaby lepsza niżto... Nie
mówię, że się mylili, tylko, że dla nas to inne przeżycie, bardziej głębokie.
- Dla mnie to było wszystkim czego pragnęłam.
- Jednak to nie zmienia faktu, że było to niewłaściwe, w żadnym wypadku nie powinienem czuć się w ten
sposób.
- Co masz na myśli? Co twoim zdaniem źle zrobiłam?
- To moja wina, Bello. Nie powinienem pozwolić byś od dawna wystawiała na próbę moją powściągliwość.
To był błąd.
Tym razem to ja zmusiłam go by na mnie spojrzał. Postanowiłam powiedzieć mu wszystko, co leżało mi na
sercu.
- Posłuchaj mnie Edwardzie. Niczego nie udaje, by poprawić ci samopoczucie, rozumiesz? Nie sądziłam
nawet, ze w ogóle będę musiała ci poprawiać samopoczucie, aż do teraz. Nigdy w życiu nie byłam taka
szczęśliwa jak jestem z tobą. Pamiętam, co czułam, gdy powiedziałeś mi, jak bardzo mnie kochasz. Nie
masz pojęcia jaką poczułam ulgę, gdy usłyszałam twój głos w sali baletowej. – przymknął oczy dając
ponieść się wspomnieniom. – Byłam wdzięczna losowi za nasz ślub, bo zrozumiałam, że uda mi się ciebie
przy sobie zatrzymać, aż po kres wieczności. To są moje najszczęśliwsze wspomnienia, więc po prostu
pogódź się z tym co się stało.
Chłodnym palcem dotknął mojej wargi.
- Uczyniłem się nieszczęśliwą. Przepraszam. Naprawdę nie chciałem.
- Zależy mi żebyś ty był szczęśliwy, bo wtedy ja nie będę potrzebowała niczego więcej.
Wziął głęboki oddech.
- Masz rację. Było minęło i tak nie mogę cofnąć czasu. Nie chcę popsuć ci nastroju, szczególnie w nasz
miesiąc miodowy. Zrobię wszystko, byś była szczęśliwa.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem, a on obdarzył mnie szelmowskim uśmiechem.
- Naprawdę zrobisz wszystko, by uczynić mnie szczęśliwą? - Zaburczało mi w brzuchu.
- Jesteś głodna. – powiedział wstając z łóżka. Mnóstwo piór fruwało w powietrzu, po czym nie oblepiły.
- Więc kiedy zdecydowałeś się zniszczyć poduszki Esme? – spytałam pozbywając się piór z włosów.
- Zrobiłem to nieumyślnie. – szepnął. – Ale mieliśmy wiele szczęścia, że to były poduszki, a nie twoja
szyja. - Uśmiechnął się z wysiłkiem.
Zdążył już założyć spodenki w kolorze khaki i zmierzwił włosy ręką.
- Czy wyglądam ohydnie? – spytałam niby od niechcenia. Odetchnął głęboko, ale na mnie nie spojrzał.
Poszłam do łazienki odbyć poranną toaletę.
Wpatrywałam się w moje nagie ciało w wielkim lustrze.
Z pewnością miewałam się gorzej. Na moich policzkach znajdowały się ciemne cienie, a usta były
odrobinę spuchnięte. Po za tym mojej twarzy nic nie dolegało, czego nie można powiedziecie o reszcie
mojego ciała, które było pokryte fioletowo – niebieskimi plamami. Skoncentrowałam się na siniakach
najtrudniejszych do ukrycia. Nie było tak źle, bo pamiętałam kiedy one powstały. Jednak spodziewałam
się, że jutro będzie gorzej.
Spojrzałam na moje włosy i jęknęłam.
- Bello? – Edward znalazł się tuż za mną.
- Nigdy nie pozbędę się tego z włosów! – powiedziałam wskazując na pióra.
- Oczywiście, najbardziej powinnaś przejmować się włosami – stwierdził sarkastycznie, po czym zaczął
pozbywać się piór z moich włosów.
- Jakim cudem udaje ci się nie śmiać? Wyglądam idiotycznie!
Milczał, ale ja znałam odpowiedz. Był w takim nastoju, że nic nie było w stanie go rozśmieszyć.
- To się nie uda. – stwierdziłam po kilku minutach. – może spróbuje je zmyć. Pomożesz mi? – spytałam
zalotnie.
- Lepiej poszukam ci czegoś do jedzenia. – powiedział szybko uwalniając mnie z uścisku.
W jednej chwili poczułam, jakby nasz miesiąc miodowy się skończył. Zabolało.
Kiedy pozbyłam się większości piór, założyłam na siebie niewygodną, białą sukienkę, zakrywającą siniaki.
Nagle poczułam zapach smażonych jajek na bekonie. Edward nakładał omlet na niebieski talerz. Ten
zapach mną zawładną. Poczułam, że mogłabym zjeść konia z kopytami. Mój żołądek rozpaczliwie domagał
się jedzenia.
- Proszę – powiedział stawiając talerz na stole.
Usiadłam na jednym z metalowych krzeseł rozkoszując się jedzeniem. Zignorowałam fakt, że jajka
parzyły mnie w język
- Powinienem częściej cię karmić. – stwierdził siadając naprzeciwko mnie.
- Przecież spałam. – przypomniałam mu. –Tak przy okazji powiem Ci, że są bardzo dobre. Zaskakująco
dobre, jak na kogoś, kto nigdy nie je.
- Food Network – powiedział obdarowując mnie ulubionym uśmiechem.
Tak dobrze było go zobaczyć. Chyba wracał mu dobry nastrój.
Zjadłam wszystko. Mimo że to była podwójna porcja.
- Dziękuje – powiedziałam mu. Nachyliłam się nad stołem, by złożyć na jego ustach pocałunek.
Odwzajemnił go automatycznie, jednak po chwili mnie odepchnął.
Zazgrzytałam zębami. - Nie zamierzasz mnie więcej dotknąć do czasu aż stąd wyjedziemy, prawda?
Uśmiechnął się delikatnie i dotknął mojego policzka swoją chłodną dłonią. Oczywiście się zarumieniłam.
- Dobrze wiesz, że nie to miałam na myśli. – stwierdziłam z wyrzutem.
Opuścił dłoń.
- Wiem i masz rację. – zamyślił się na chwilę. – Nie będę się z tobą kochał do czasu twojej przemiany.
Nigdy więcej Cię nie skrzywdzę.