Leiber ZOBACZYĆ LANKMAR I UMRZEĆ

FRITZ LEIBER

ZOBACZYĆ LANKMAR I UMRZEĆ

(ILL MET IN LANKHMAR)

1971HUGO 1970 NEBULA



Para złodziejaszków - jeden gruby, drugi wysoki - przemknęła jak duchy obok truchła zaduszonego konopną pętlą lamparta. Minęli masywne, rozbrojone wytrychem drzwi jubilera Dżengao i oddalili się na wschód ulicą Pieniężną przez cienką zawiesinę czarnego lankmarskiego smogu - zwykłego w Grodzie Stu Czterdziestu Tysięcy Kominów.

Inny kierunek nie wchodził w rachubę, albowiem po drugiej stronie, na skrzyżowaniu Pieniężnej i Srebrzanej, znajdował się posterunek straży miejskiej z nieprzekupnymi gwardzistami w żelaznych hełmach i kirysach, którzy ustawicznie łomotali i zgrzytali pikami. Z kamienicy jubilera nie było drugiego wyjścia ani drzwi wychodzących na boczną alejkę, ani okien w grubych na trzy piędzi, kamiennych ścianach, ani klapy w równie solidnym dachu, ani zejścia do piwnic. Tym niemniej wysoki, milczkowaty Slewiasz, ubiegający się o rangę mistrza w złodziejskiej hierarchii, niczym się nie martwił, podobnie jak uchodzący za wytrawnego hochsztaplera gruby Fizyf o rozbieganych oczach, złodziej drugiej klasy z uprawnieniami klasy pierwszej na czas trwania akcji. Wszystko szło zgodnie z planem. Każdy z nich niósł w sznurowanym woreczku trzos z najcenniejszymi klejnotami sztuki złotniczej, ponieważ Dżengao - który teraz ledwie dyszał, srodze poturbowany - musiał się podnieść z ruiny, ba, należało go wspierać i zachęcać do ponownego rozwinięcia interesu. A gdy obrośnie w pióra, znowu się go oskubie. Najważniejszą zasadą złodziejskiej gildii było znane powiedzenie: nie zabijaj kury znoszącej złote jajka, a zwłaszcza tej znoszącej diamentowe.

Łotrzykom nastrój poprawiała świadomość, że po dobrze wykonanej robocie śmiało mogą wracać do domu. Nie do żon czy dzieciarni - uchowaj Aarto! - ani do rodziców - bogowie brońcie! - lecz do Domu Złoczyńców, który pełnił funkcję sztabu i koszar wszechpotężnej gildii, będącej dla nich ojcem i matką. Nawiasem mówiąc, kobiet nie wpuszczano w jego stale otwarte podwoje na ulicy Taniej.

Na dobrą sprawę, samopoczucie złodziejaszków powinno być doskonałe. Choć zabrali ze sobą tylko regulaminowe noże o srebrnej rękojeści - używane rzadko, najwyżej w burdach i wewnętrznych porachunkach, traktowane bardziej jako oznaka członkostwa niż broń - szli w silnej obstawie trzech zaufanych i śmiertelnie niebezpiecznych osiłków, wynajętych na ten wieczór z bractwa zabójców. Jeden wysunął się na szpicę, pozostali osłaniali tyły i w razie kłopotów pierwsi puszczali w ruch pięści. Ochrona praktycznie nie rzucała się w oczy, ponieważ w takich sytuacjach rozsądek nakazywał nie wzbudzać zainteresowania przechodniów. Tak przynajmniej uważał Krowiasz, wielki mistrz złodziejskiej gildii.

Jakby tego wszystkiego było mało, żeby zapewnić spokój ducha Slewiaszowi i Fizyfowi, towarzyszyła im w drodze, biegnąc w cieniu przy lewym krawężniku, cicha, cokolwiek pokraczna istota z wielkim łbem - ani to psisko, ani młody kocur, ani też szczur wyrośnięty nad miarę. Stwór przyskakiwał czasem do rabusiów w pobliże ich ciasnych, filcowych pantofli, najwyraźniej zżyty z nimi i chętny do pomocy. Zawsze jednak zawracał i chował się w mroku.

Jednakowoż ów kuriozalny opiekun budził podejrzliwość. Choćby i teraz. Niespełna czterdzieści kroków od zakładu jubilera Fizyf zbliżył się na palcach do kamrata, zadarł do góry swe mięsiste wargi i szepnął mu na ucho:

Spełniwszy to polecenie, Fizyf zaczął z niepokojem i większą niż zwykle pasją strzelać oczyma to tu, to tam, choć głównie patrzył przed siebie.

Niedaleko przed nimi, a dokładniej obok skrzyżowania z ulicą Złotniczą, wisiała nad drogą zamknięta galeria, łącząca dwa budynki na wysokości pierwszego piętra. Mieściła się tam siedziba znanych rzeźbiarzy i architektów Rokermasza i Slarga, Od ulicy wchodziło się do budynków przez niskie portyki, wsparte na przesadnie mocnych kolumnach o rozmaitym kształcie i ornamentyce, służące raczej za słupy reklamowe niż podpory architektoniczne.

S pod galerii doleciały dwa krótkie, ciche gwizdnięcia, sygnał od zwiadowcy: sprawdziwszy teren, nie wykrył zasadzki i nie dostrzegł niczego podejrzanego. Droga wolna.

Fizyfa ciągle jednak nękały wątpliwości. Po prawdzie lubił, chociaż nie do przesady, uczucie lęku czy wręcz strachu. Ustawiczna trwoga, utrzymywana w karbach wymuszonym spokojem, nadawała jego życiu smak o wiele skuteczniej niż przelotne miłostki. Kiedy ze Slewiaszem przemierzał ulicę pozornie spacerowym, lecz wcale nie powolnym krokiem, rozglądał się czujnie i uważnie w szarym, brudnym smogu, omiatając wzrokiem frontony i gzymsy przybytku Rokermasza i Slarga.

Po ich stronie z galerii spozierały na świat cztery wąskie okna, między którymi w trzech dużych niszach - i tu kolejna reklama - stały trzy naturalnej wielkości gipsowe posągi, porządnie nadgryzione zębem słońca i deszczu i pomalowane przez smog na wszystkie chyba odcienie ciemnej szarości. Przedtem, gdy szedł tędy na rozbój, Fizyf odwrócił się i obrzucił je prędkim, sondującym spojrzeniem. Teraz doznał wrażenia, jakby skrajny posąg w sposób niezrozumiały, lecz niewątpliwy zmienił się. Przedstawiał ubranego w płaszcz z kapturem, średniego wzrostu mężczyznę, który patrzył w dół ze skrzyżowanymi rękami i zadumaną miną. Ależ tak! Fizyf wreszcie zrozumiał, na czym polega różnica. Posąg zdawał się teraz od stóp do głów jednolicie szary. Miał ostrzejsze zarysy, mniej rozmyte przez wodę. I poszedłby o zakład, że zmalał!

Mało tego. W tym miejscu pod galerią leżała kupa po części szarego, po części białego gruzu, którego, jeśli dobrze pamiętał, nie było tu poprzednio. Usilnie próbował sobie przypomnieć, czy wśród rozkoszy rabunku - emocjonującego sprzątnięcia lamparta, przetrzepania skóry jubilerowi i całej reszty - ów wiecznie czuwający kącik jego umysłu nie zarejestrował dochodzącego z dala łomotu... Tak, chyba jednak coś było. Rozbudzona wyobraźnia podsuwała obrazy specjalnych otworów lub drzwiczek umieszczonych za posągami, pozwalających wypchnąć je na idącego dołem człowieka (na niego i Slewiasza, dajmy na to). Ten, co wcześniej stał na skraju z prawej strony, pewnie został próbnie zrzucony, a potem zastąpiony niemal bliźniaczą kopią.

Postanowił nie spuszczać z oka trzech posągów, gdy będą przechodzić pod galerią. Jeśli któryś zacznie się przechylać, zdąży uskoczyć. Czy powinien wtedy szarpnąć Slewiasza i uchronić go przed zmiażdżeniem? Dobre pytanie...

Tymczasem jego wzrok błądził po portykach. Kolumny o wysokości bez mała sześciu łokci i pękatych trzonach nie dość, że były rozstawione w nierównych odstępach, to jeszcze niesymetrycznie zbudowane i żłobione. Rokermasz i Slarg, żarliwi wyznawcy modernizmu, podkreślali w swojej twórczości pierwiastek niedomówienia, przypadkowości i zaskoczenia.

Tak czy inaczej Fizyf, teraz już czujny w dwójnasób, miał wrażenie, że w jednym z portyków pierwiastek zaskoczenia został dziwnie nadużyty. Przysiągłby, że kolumn jest więcej niż wtedy, gdy po raz pierwszy na nie patrzył. Nie potrafił stwierdzić, którą kolumnę dostawiono, lecz nie wątpił, że tak właśnie się stało.

Podzielić się obawami ze Slewiaszem? Tak, i narazić na zruganie tudzież wyraz głębokiej pogardy w jego małych, zawsze zaćmionych oczach?

Do galerii zostało parę kroków. Fizyf spojrzał z dołu na podejrzany posąg i od razu wyłapał cały szereg niezgodności. Jakkolwiek niższa, figura jakby się bardziej prężyła, a zmarszczki wyryte na ciemnoszarej twarzy odzwierciedlały nie tyle filozoficzną zadumę, co zimne szyderstwo, przebiegłość i pychę.

Nic jednak nie wskazywało, by posągi miały mu gruchnąć na głowę, kiedy ze Slewiaszem wchodził pod galerię. Zdarzyła się za to inna rzecz, zgoła niespodziewana: jeden z posągów puścił do niego oko.

Szary Kocur - tak, bowiem zwał się teraz Myszor - obrócił się w niszy, wyskoczył w powietrze, chwycił się gzymsu i bezszelestnie wywindował na płaski dach. Stanął nad przeciwległą krawędzią dokładnie w chwili, kiedy dołem spod galerii wynurzyła się para złodziejaszków. Nie wahał się. Potężnym susem wybił się z dachu, wyprostował w locie jak bełt kuszy i, biorąc poprawkę na dwa kroki rabusiów, wcelował się butami ze szczurzej skóry w obrośnięte tłuszczem łopatki grubasa.

Nim doleciał do celu, wyższy z dwójki złodziei zerknął przez ramię i szybkim ruchem dobył noża... Bynajmniej nie zamierzał odepchnąć czy pociągnąć kolegi, żeby uchronić go przed pociskiem, który lada chwila miał mu spaść na kark. Kocur wzruszył w powietrzu ramionami. Po obaleniu tłuściocha będzie musiał uwinąć się prędzej z drągalem.

Szybciej niż ktokolwiek by się tego po nim spodziewał, Fizyf odwrócił się i krzyknął piskliwym głosem:

- Śliwikin!

Buty ze szczurzej skóry ugrzęzły mu w brzuszysku. Kocur czuł się jak przy lądowaniu na poduszce. Odskoczywszy przed pchnięciem Slewiasza, odbił się w przód i wykonał przewrót w powietrzu. Kiedy grubas z głuchym plaśnięciem wyrżnął łbem w bruk, on już stał na nogach ze sztyletem w garści, gotów zająć się drugim rzezimieszkiem. Nie musiał się wysilać. Slewiasz przewracał się już ze szklistym wzrokiem.

Otóż z portyku hycnęła jedna z kolumn... z szeroko rozpostartym płaszczem. Przepastny kaptur zsunął się z głowy, odsłaniając młodzieńczą twarz i gęstwę długich włosów. Z głębi luźnych rękawów, do niedawna tworzących kapitel kolumny, wychynęły krzepkie ramiona, w tym jedno uzbrojone w piąchę, która potężnym sierpowym w podbródek posłała złodzieja na ziemię.

Fafryd i Szary Kocur patrzyli na siebie, rozdzieleni leżącymi bez przytomności bandziorami. Szykowali się do starcia, lecz na razie żaden się nie ruszał. Dostrzegli w sobie nawzajem coś niewytłumaczalnie znajomego.

Nie odwracając się od rywala, spojrzał na pobitych. Ogarnął spojrzeniem woreczki przy pasie grubasa i drągala. Wyszczerzył zęby w chytrym, promiennym uśmiechu.

Kocur zastanowił się, schował sztylet do futerału i prychnął:

- Pasuje! - Chyżo przyklęknął i szarpnął rzemyki woreczka Fizyfa. - Bierz się za Śliwikina! - zakomenderował.

Logika podpowiadała, że brzuchacz w trwodze wymienił imię swego towarzysza. Nie odrywając wzroku od zdobyczy, Fafryd spytał:

Ciche, złowieszcze szmery, które jak cęgi zbliżały się do nich z dwóch stron, w gruncie rzeczy żadnego nie zaskoczyły. Obaj spodziewali się kłopotów z płatnymi mordercami, aczkolwiek, zaskoczeni tak nieoczekiwanym spotkaniem, na chwilę zapomnieli o grożącym im niebezpieczeństwie.

Trzej zabijacy, którzy pędzili na nich z mordem wypisanym na twarzach i mieczami ułożonymi do pchnięcia, byli święcie przekonani, że mają do czynienia z dwiema zbrojnymi w noże szumowinami, co na widok obnażonej klingi pokazują plecy lub niezdarnie próbują się bronić - jak znakomita większość złodziejskiego plemienia. Tak, więc zdziwili się niepomiernie i zmieszali, kiedy Fafryd i Kocur z młodzieńczym wigorem zerwali się na nogi, wznieśli groźne mieczyska i stanęli do siebie plecami.

Pchnięcie zabójcy o włos minęło lewy bok Kocura, kiedy ten wykonał króciutką zasłonę kwartą, by zaraz ripostować. Jego przeciwnik gwałtownie odskoczył i też zasłonił się kwartą. Sztych wąskiego miecza Kocura, lekko tylko zwalniając, z wdziękiem dygającej księżniczki wszedł pod zasłonę, potem przesunął się do przodu i nieco w górę, przez co wypad wydał się niemożliwie długi, jak na człowieka tak niewielkiej postury. Mimo to ostrze przedarło się między łuskami kolczugi, potem między żebrami, do serca i za plecy, zupełnie jakby rozpruwało bezę.

W tym czasie Fafryd, broniąc się przed pozostałymi dwoma napastnikami, zbił w bok ich nisko wyprowadzone cięcia bardziej zamaszystymi zasłonami sekundą i niską prymą, po czym poderwał broń - równie długą, lecz cięższą od broni Kocura - tak, iż rozcinając szyję stojącego na prawo adwersarza, nieledwie odrąbał mu głowę. Wtedy cofnął się o krok i złożył do kolejnego pchnięcia.

Nie było takiej potrzeby. Z tyłu przeleciała koło niego wąska krecha zakrwawionej stali, potem dłoń w szarej rękawicy i przedramię. Ostatni zbir zginął od takiego samego pchnięcia, jakim Kocur uśmiercił swą pierwszą ofiarę.

Młodzieńcy wyczyścili i schowali miecze. Fafryd wytarł rękę o bluzę i podał ją Kocurowi, ten zaś ściągnął rękawicę. Uścisnęły się dwie dłonie: jedna wielka, mocarna, druga mniejsza, lecz wcale nie chuda. Bez słowa przykucnęli i obrabowali nieprzytomnych złodziejaszków. Dostały im się dwa trzosy drogocennych kamieni. Najpierw tłustą, a potem suchą ścierką Kocur przeczyścił twarz wysmarowaną czernidłem z sadzy i popiołu, co uczyniwszy, zwinął ścierki i schował je do worka. Na koniec poruszył pytająco źrenicami, wskazując dalszą drogę, na co Fafryd kiwnął potakująco. Żwawym krokiem ruszyli w kierunku, który przedtem obrali sobie Slewiasz, Fizyf i ich obstawa.

Na skrzyżowaniu rozejrzeli się uważnie, przecięli ulicę Złotniczą i ruszyli dalej na wschód.

Fafryd wskazał palcem przed siebie.

Fafryd kilka razy zerknął spod oka na swego nowego kompana, aż w końcu, parę kamienic dalej, stwierdził z przekonaniem: - Jużeśmy raz się spotkali. Kocur uśmiechnął się szeroko.

Fafryd przystanął, ponownie wytarł rękę i podał ją Kocurowi.

- Mów mi Fafryd. Fa... fryd... Uścisnęli sobie dłonie.

- Szary Kocur - przedstawił się młodzieniec tonem odrobinę zaczepnym, jakby groził każdemu, kto wydrwi jego przydomek.

Fafryd parsknął śmiechem.

- Do kogo ta mowa? Myślisz, że mnie się nudziło? - Za skrzyżowaniem z ulicą Rajfurów zapytał: - Dobrze cię wyszkolił ten czarodziej?

I tym razem Kocur uniósł czoło. Rozchylił nozdrza i ściągnął usta, sposobiąc się do przemowy pełnej przechwałek i tajemniczych zwrotów. Zamiast tego, ku własnemu zdziwieniu, znów się lekko uśmiechnął. Ki licho siedziało w tym dryblasie, że nie miał przy nim ochoty na odgrywanie komedii?

- Dzięki niemu wiem, że nie wolno igrać z czarami. Choć od czasu do czasu lubię sobie troszkę poczarować.

Fafryd bił się z myślami. Z natury nie ufał ludziom niewysokim, świadom, że zawzięcie zazdroszczą mu wzrostu. Ale tego chwata chyba od razu polubił. Nie ulegało wątpliwości, że zawarł znajomość z nie lada spryciarzem i wytrawnym szermierzem. Modlił się w duchu do Kosa, żeby Kocur nie podpadł Wlanie.

Pochodnia w szerokiej, złoconej obejmie, zatknięta nad wejściem do karczmy na rogu Pieniężnej i Dziwkarskiej, rozpraszała swym nędznym płomieniem czarny, gęstniejący smog i kładła na bruku półkole przyćmionego światła. Z cienia wynurzyła się Wlana. Wyglądała szykownie w obcisłej sukni z czarnego aksamitu i czerwonych pończochach. Jedynymi ozdobami stroju były sztylet ze srebrną rękojeścią w srebrzonym futerale oraz czarna, obita srebrem kabza u czarnego pasa.

Fafryd przedstawił jej Szarego Kocura, który podszedł do niej z dwornym, przesadnie kokieteryjnym ukłonem. Wlana zlustrowała go uważnym wzrokiem i po chwili obdarzyła powściągliwym uśmiechem. W świetle pochodni Fafryd otworzył odebraną złodziejowi sakiewkę. Wlana zajrzała do środka. Objęła ramionami Fafryda, przytuliła go mocno i ucałowała. Potem przełożyła łup do swej kabzy.

Gdy to uczyniła, Fafryd zwrócił się do świeżo poznanego kompana:

- Słuchaj, wystaram się o gąsior, a ty jej opowiedz, co nam się przytrafiło.

Wychodząc z karczmy, niósł pod pachą cztery gąsiorki i wierzchem dłoni wycierał usta. Wlana zmarszczyła czoło. Uśmiechnął się do niej łobuzersko. Kocur oblizał wargi na widok gąsiorków. Ruszyli ulicą Pieniężną. Fafryd podejrzewał, że kiepskie samopoczucie Wlany nie ma nic wspólnego z trunkami i perspektywą durnej pijackiej libacji. Kocur dyplomatycznie wysunął się na czoło i szedł w pewnym oddaleniu.

Kiedy jego postać ledwie odznaczała się w gęstniejącym smogu, Wlana szepnęła oschle:

Na jej pochmurnej twarzy odbiła się wściekłość, lecz tylko na krótko, zaraz, bowiem uśmiechnęła się krzywo, jak przed wybuchem płaczu, zapanowała nad sobą i zdobyła się na lekki ton.

Kiwnęła głową na znak zgody i wsunęła mu rękę pod ramię, jakby szukała u niego nie tylko pocieszenia, ale i utraconej rozwagi. Przyspieszyli kroku, aby dogonić ledwie zarysowaną postać znajomka.

Kocur skręcił w lewo i poprowadził ich ulicą Tanią. Nie przeszli nawet jednej przecznicy, kiedy zatrzymał się u wylotu biegnącej na wschód wąskiej uliczki. Tonęła w czarnych oparach.

- Mętny Zaułek - wyjaśnił Kocur.

Fafryd pokiwał głową. Dobrze znał to miejsce.

Fafryd w zasadzie nie minął się z prawdą. W Lankmarze - położonym na nizinie między moczarami, Morzem Wewnętrznym, rzeką Hlal i nawadnianymi z jej koryta polami uprawnymi, w mieście zanieczyszczonym dymem buchającym z niezliczonych kominów - rozpanoszyła się mgła i smog gęsty jak sadza. Nic dziwnego, że tutejsi mieszkańcy tradycyjnie nosili czarne togi. Niektórzy wierzyli, że toga pierwotnie była biała lub jasnobrązowa. Jako taka, szybko się brudziła i większość czasu spędzała w pralni, toteż pewien pomysłowy suweren wydał dekret sankcjonujący prawnie to, co już wcześniej uświęcił zwyczaj i zdrowy rozsądek.

W głębi zaułka, mniej więcej w pół drogi do ulicy Przewoźniczej, z mroku wyłoniła się tawerna. W miejscu szyldu wisiała wężowa poczwara z okopconej blachy, strasząca swoją rozdziawioną paszczą. Czwórka wędrowców minęła wejście zasłonięte brudnymi, skórzanymi płachtami; gdy poły się rozchylały, na zewnątrz wylewała się wrzawa, chybotliwe światło pochodni i ciężki zapach trunków.

Zaraz za “Srebrnym Węgorzem” Kocur zanurzył się w nieprzeniknioną ciemność przełazu pod wschodnią ścianą tawerny. Musieli tędy iść gęsiego, blisko siebie, omackiem, nie odrywając rąk od chropawych, oślinionych brudem cegieł.

- Uwaga na kałużę! - ostrzegł Kocur. - Głęboka jak Morze Zewnętrzne.

Zrobiło się więcej przestrzeni. Wątłe poblaski pochodni wydobywały z ciemnej mgły niewyraźne zarysy kształtów. Po prawej stronie wciąż mieli wysoki, ślepy mur, po lewej zaś przybudowaną do tawerny smętną ruderę ze sczerniałej cegły i ciemnych, wiekowych belek. Budynek wydał się Fafrydowi i Wlanie wymarły, dopóki nie zadarli głowy ku czwartej kondygnacji, gdzie pod dziurawymi rynnami widać było poddasze. Przez szpary w futrynach trzech okien i wąskie prześwity drewnianych kratek sączyło się złociste światło. Podwórzec zamykała ciasna, poprzeczna alejka.

Fafryd przyglądał się drewnianym zewnętrznym schodom, które pięły się stromo do oświetlonego poddasza. Były rozklekotane, lecz nie miały poręczy.

Kocur uwolnił Fafryda od dźwigania gąsiorków i zwinnie wdrapał się na sam szczyt.

- Możecie iść za mną, kiedy będę na górze! - zawołał po drodze. - Schody chyba nie są aż tak słabe, ale najlepiej wchodźcie pojedynczo.

Fafryd delikatnie pchnął Wlane, która ze śmiechem zdradzającym pewną nerwowość ruszyła po schodach. W połowie drogi zaniosła się kaszlem i zatrzymała, lecz już po chwili stała w drzwiach obok Kocura. Ze środka biło żółte światło, szybko ginące w gęstym smogu.

Młodzieniec położył dłoń na masywnym haku do wieszania lampy, głęboko wbitym między kamienie. Odsunął się i przepuścił Wlane.

Idąc za nimi, Fafryd starał się stąpać jak najbliżej ściany, w razie upadku gotów chwytać się desek. Cała konstrukcja złowieszczo skrzypiała, stopnie uginały się lekko pod ciężarem ciała, jeden z nich, prawie na samej górze, pękł z cichym trzaskiem zmurszałego drewna. Fafryd z największą ostrożnością wsparł się na kolanach i daleko wyciągnął ręce, aby rozłożyć ciężar na możliwie wielu deskach. Zaklął siarczyście.

- Nie martw się, gąsiorkom nic się nie stanie! - krzyknął wesoło Kocur.

Fafryd z kwaśną miną przeczołgał się do samych drzwi, a wstał dopiero za progiem. Gdy to zrobił, zdumienie odebrało mu mowę, jakby po starciu patyny z taniego pierścionka urzekł go feerią barw cudnej urody brylant. Na ścianach wisiały kosztowne makaty, gdzieniegdzie połyskujące srebrną i złotą nicią. Okiennice pyszniły się złoconymi okuciami. Równie piękne, lecz ciemniejsze tkaniny pokrywały sufit, dzięki czemu nad głowami rozpościerał się wspaniały firmament, na którym mrugały srebrne i złote gwiazdki. Tu i ówdzie poniewierały się poduchy. Na niskich stolikach paliło się bez liku świeczek. Pod ścianą na regałach złożono starannie, niczym drwa na zimę, potężny zapas świec, a do tego pergaminowe zwoje, słoiki, butle i emaliowane szkatuły. Na niskiej toaletce, w bogatej świcie klejnotów i kosmetyków, królowało zwierciadło z polerowanego srebra. W szerokim kominku stał żelazny, mocno przydymiony piecyk, na nim ozdobny kociołek, a obok zgrabny stos żywicznych szczapek na rozpałkę, miotełki z krótkimi trzonkami, szmatki, drobne polana i połyskliwie czarny węgiel.

Na niewielkim podwyższeniu przed kominkiem, przykryta złocistą narzutą, stała szeroka kanapa z wysokim oparciem i krótkimi nogami. Siedziała na niej szczupła, bladolica dziewczyna delikatnej urody, odziana w fiołkową suknię przetykaną srebrną nicią i przepasaną srebrnym łańcuszkiem. Nosiła pantofelki z białej skóry śnieżnego węża. Przy wysoko upiętych czarnych włosach błyszczały ametystowe główki szpilek. Na ramiona zarzuciła sobie białą pelerynkę z gronostajów. Pochyliła się z nieco sztucznym wyrazem dostojeństwa i wyciągnęła wiotką, lekko drżącą dłoń. Wlana przyklękła, ujęła z uszanowaniem podaną rękę i z ukłonem przycisnęła ją do ust. Jej błyszczące, ciemnobrązowe włosy spłynęły w dół kaskadą.

Fafryd z zadowoleniem patrzył na kurtuazyjne zachowanie swej kochanki w tej nader dziwacznej, acz uroczej sytuacji. Nagle, kiedy przesuwał spojrzenie wzdłuż długiej, rozkosznie odsłoniętej nogi w czerwonej pończoszce, zauważył, że podłoga jest pieczołowicie wysłana dwiema, trzema, a miejscami czterema warstwami gęsto tkanych wzorzystych dywaników - najkosztowniejszych, jakie sprowadzano ze Wschodu. Raptownie olśniony, wymierzył palec w Szarego Kocura.

- Tyżeś to ów słynny Łowca Kobierców! - oświadczył. - Dywanowy Porywacz! I Świecowy Korsarz! - Miał na myśli czarne serie niewyjaśnionych kradzieży, będące na ustach wszystkich mieszkańców Lankmaru, kiedy miesiąc temu przybył z Wlaną do miasta.

Kocur beznamiętnie wzruszył ramionami, by nagle wyszczerzyć zęby, błysnąć oczami i rzucić się w wir cudacznego tańca. Wśród szalonych łamańców i wygibasów przetoczył się po pokoju i zatrzymał za Fafrydem, gdzie błyskawicznym ruchem ściągnął mu ze spadzistych ramion ogromny płaszcz z kapturem, otrzepał go, starannie zwinął i położył na poduszce.

Po dłuższym, krępującym milczeniu dziewczyna w fiołkowej sukni dotknęła złotej kapy. Wlana usiadła w stosownej odległości i zaczęła półgłośną rozmowę, w której wiodła prym, chociaż nie nachalnie.

Kocur ściągnął szarą opończę, złożył z pedantyczną wręcz dokładnością i umieścił na poduszce obok płaszcza Fafryda. Potem obaj odpięli miecze i położyli je na wierzchnim ubraniu.

Bez broni i szerokich, niewygodnych ubrań, mężczyźni jakby odmłodnieli. Mieli czyste, gładko ogolone twarze i szczupłe sylwetki, (choć przybysz z północy wyróżniał się prężnymi mięśniami rąk i łydek). Rudozłote włosy Fafryda spływały na plecy i ramiona, gdy Kocur obciął się krótko, z równą grzyweczką. Ów pierwszy miał na sobie brązowy skórzany kaftan, wyrabiany miedzianym drucikiem, drugi zaś szarą bluzę z grubego jedwabiu.

Uśmiechnęli się do siebie, zrazu trochę nieśmiało, skonfundowani swą nagłą przemianą w młodzieńców. Kocur odchrząknął, ukłonił się z lekka i, nie spuszczając wzroku z Fafryda, wyciągnął dłoń z rozchylonymi palcami w stronę kapiącej złotem kanapy i po początkowym zająknięciu ciągnął już potoczyście:

- Fafrydzie, mój zacny przyjacielu, pozwól, że przedstawię cię księżniczce. Moja droga Iwrian, racz spojrzeć łaskawym okiem na Fafryda, dziś, bowiem walczyliśmy ramię w ramię z trzema łotrami, którym zadaliśmy klęskę.

Fafryd postąpił do przodu z pochyloną głową, trącając rudą czupryną wygwieżdżony baldachim i uklęknął przed Iwrian tak samo jak przedtem Wlana. Wyciągnięta ku niemu chuda dłoń księżniczki nie drżała, lecz gdy tylko jej dotknął, wyraźnie zadygotała. Obchodził się z nią jak z tkaniną uprzedzoną z pajęczyn białego pająka; musnął ją wargami i z zażenowaniem wykrztusił kilka komplementów.

Nie wyczuł, przynajmniej jeszcze teraz, że Kocur denerwuje się nie mniej niż on, jeśli nawet nie bardziej, modląc się w duchu, aby Iwrian nie przejęła się zanadto swą rolą możnej panny i nie obraziła tym gości... lub wprost przeciwnie, żeby nie omdlała, zalała się łzami, padła mu w ramiona albo uciekła do sąsiedniej izby. Wszystko, dlatego, że przed Fafrydem i Wlaną nie trafiła w te progi dosłownie żadna żywa istota - czy to człowiek, czy zwierzę, bogacz czy nędzarz, człek wolny czy też niewolnik. Kocur nikogo nie zapraszał ani nie wpuszczał do zbytkownego gniazdka, jakie wymościł dla swej nobliwej ukochanej. No, może z wyjątkiem dwóch papużek nierozłączek, które szczebiotały w srebrnej klatce po drugiej stronie izby naprzeciwko kominka.

Mimo swej wrodzonej bystrości i racjonalnego podejścia do życia nie domyślał się, że swoją dobroduszną, lecz przesadną troskliwością przemienia Iwrian - dzielną, twardo stąpającą po ziemi dziewczynę, która przed czterema miesiącami uciekła z nim z katowni ojca - w malowaną, wychuchaną lalę.

Gdy jednak zdobyła się na uśmiech, a Fafryd wypuścił jej dłoń i wolno się wycofał, Kocur odetchnął z ulgą, skoczył po dwa srebrne kielichy i dwa srebrne kubki, wytarł jej nadgorliwie jedwabną ściereczką, wybrał butelkę ciemnoczerwonego wina, po czym uśmiechnął się do Fafryda i odkorkował jeden z gąsiorków. Napełnił po brzegi i rozdał cztery lśniące naczynia. Na wszelki wypadek ponownie odchrząknął i już bez zająknięcia wzniósł toast:

- Wypijmy za mój największy łup w Lankmarze, z którego trzy ćwierci, chcąc nie chcąc, będę musiał oddać temu tu... - nie umiał powstrzymać się od dokończenia: -...wspaniałemu, długowłosemu rozbójnikowi z barbarzyńskiej północy! - Po czym duszkiem wytrąbił pół kubka wina wzmacnianego gorzałką, które kapitalnie rozgrzewało ciało.

Fafryd pociągnął spory łyk i odpowiedział:

- Za największego samochwałę i skrupulata z cywilizowanych plemion, z jakim ośmieliłem się dzielić zdobyczą! - Dopił pozostałość i z zawadiackim uśmiechem pokazał pusty kubek.

Kocur dolał mu wina, wychylił resztę swojego i odstawił kubek. Podszedł następnie do Iwrian i z trzosa wysypał jej na podołek klejnoty zabrane Fizyfowi. W tym nowym, przepysznym otoczeniu błyszczały jak kałuża z rozlaną rtęcią.

Iwrian szarpnęła się i omal ich nie rozsypała, lecz Wlana delikatnie chwyciła i przytrzymała jej rękę. Nachyliła się nad klejnotami, mrucząc z podziwu, powoli skierowała zazdrosne spojrzenie na pobladłą dziewczynę i zaczęła z ożywieniem szeptać jej na ucho. Fafryd wiedział, że Wlana jest teraz aktorką. Musiało jej iść niezgorzej, bowiem Iwrian już wkrótce twierdząco kiwała głową i odpowiadała szeptem. Pouczona przez damę, Wlana przyniosła niebieską, inkrustowaną srebrem szkatułkę, po czym obie przełożyły klejnoty do wymoszczonego atłasem wnętrza. Szkatułka spoczęła blisko Iwrian i kobiety wróciły do pogawędki.

Wychylając drobnymi łykami drugi kubek wina, Fafryd odprężył się i potoczył po izbie uważniejszym wzrokiem. Już się nie zachłystywał początkowo szczerym zachwytem nad wspaniałością tej wtopionej w ubóstwo sali tronowej, przestał go urzekać kolorowy przepych sąsiadujący z mrokiem, błotem, brudem, przegniłymi schodami i Gnojowym Bulwarem. Coraz wyraźniej dostrzegał marność i zgniliznę pod przykryciem luksusu.

Tu i tam wśród kilimów i dywanów ukazywały się czarne, butwiejące belki i suche, spękane dechy, tchnące mdłą stęchlizną wieków. Obciążona dywanami podłoga uginała się prawie na piędź pośrodku izby. Po szytym złotem kilimie lazł wielki karaluch, drugi maszerował w stronę kanapy. Okiennicami przeciskał się kosmaty smog, malujący na tle złoceń czarne, efemeryczne arabeski. Kamienie w kominku, choć pieczołowicie oczyszczone i maźnięte lakierem, nie trzymały się już tak pewnie w skruszałej zaprawie: niektóre się wysunęły, inne dawno wypadły.

Kocur rozpalał ogień w piecyku. Włożył do środka płonące drewienko, które wcześniej zajęło się ogniem w popielniku, a gdy buchnęły płomienie, zamknął drzwiczki na haczyk. Odwrócił się i, jakby czytał w myślach Fafryda, wziął garść kadzidlanych świeczek, przypalił je w popielniku i powkładał do stojących w kątach izby błyszczących, mosiężnych miseczek. Mimochodem rozdeptał karalucha zbliżającego się do kanapy, a jego kuzyna ze ściany znienacka pochwycił i zgniótł w garści. Na koniec wetknął jedwabną ścierkę w najszerszą szczelinę w okiennicy, odnalazł swój srebrny kubek i zmierzył Fafryda wyzywającym spojrzeniem, jakby szykował się na ripostę, gdyby ten bodaj jednym słowem skrytykował ów czarujący, choć nieco zabawny buduar jego księżniczki.


Zaraz jednak uśmiechnął się i uniósł kubek, ponieważ to samo zrobił Fafryd. Szukając dolewki, zbliżyli się do siebie.

- Ojciec Iwrian był diukiem - wyjaśnił szeptem Kocur, ledwie ruszając ustami. - Przyprawiłem go o śmierć czarną magią, kiedy łamał mnie kołem na ławie tortur. Mówię ci, kawał okrutnika. Wyżywał się na córce. A że był możnowładcą, Iwrian nie umie o siebie zadbać i odnaleźć się w zwykłym świecie. Pochwalę ci się, że opływa tu w większe dostatki niż u ojca, choć miała tam pod ręką czeladź i pokojówki.

Powstrzymując się od kąśliwych uwag, którymi chętnie wykpiłby tego rodzaju poglądy i postępowanie, Fafryd ukłonił się i rzekł uprzejmie:

Kocur skrzywił się niepostrzeżenie, słysząc swe dawne przezwisko. Spojrzał na Fafryda, a gdy ten ośmielił go kiwnięciem głowy, rozpoczął opowieść. Wprzódy jednak zajął się winem. W gąsiorku znalazł tylko parę kropel, zatem odkorkował następny, a po chwili namysłu pozostałe dwa. Jeden postawił przy kanapie, drugi obok Fafryda, który rozsiadł się wygodnie na puszystych dywanach, a trzeci zachował dla siebie. Iwrian z niepokojem przyglądała się tym nieomylnym znakom rychłej popijawy, Wlana starała się ukryć podenerwowanie, lecz żadna nie wyraziła sprzeciwu.

Kocur z wielką swadą opowiadał o złupieniu złodziejaszków, pomagając sobie żywą gestykulacją i artystycznymi ozdobnikami: łaszo-marmozeta, nim zwiała, skoczyła mu na kark i próbowała wydrapać oczy. Tylko dwa razy mu przerwano. Najpierw, kiedy mówił:

- Natenczas szast-prast i błysnąłem Skalpelem...

- To przezwałeś również swój miecz? - spytał Fafryd. Kocur wyprostował się dumnie.

- A cóżeś myślał? Mój sztylet zwie się Koci Pazur! Coś ci nie pasuje? Masz mnie za dzieciaka?

- Ależ skąd! Ja swój miecz nazywam Szarą Rózgą. Każda broń na swój sposób żyje, ma charakter i zasługuje na imię. Mów, co było dalej.

Kiedy wspomniał Kocur o tajemniczym stworze, włóczącym się ze złodziejami, (co rzucił mu się do oczu), Iwrian zbladła i zakrzyknęła drżącym głosem:

Kiedy skończył, dziewczyny z roziskrzonym, rozkochanym wzrokiem wychyliły toast za swych bohaterów, którzy dali tyle dowodów męstwa i odwagi. Kocur pokłonił się, zaszczycił widownię uśmiechem i westchnął niby to ze zmęczenia. Ułożywszy się wygodnie na poduchach, otarł czoło jedwabną chustką i pociągnął głęboki łyk wina.

Za przyzwoleniem Wlany Fafryd opowiedział, jak uciekali z Zimowego Zakątka - on od swoich pobratymców, ona od wędrownej trupy - i o przybyciu do Lankmaru, gdzie teraz mieszkali w Domu Aktora blisko placu Ciemnych Uroków. Gdy była mowa o sztuczkach czarownic, Iwrian otwierała szeroko oczy, tuliła się do Wlany i dygotała. Fafryd podejrzewał, że nie tylko ze strachu, ale i z podziwu. W zasadzie nie widział w tym nic nadzwyczajnego, że laleczka uwielbia historie o duchach, tylko pytanie, czy wciąż by się nimi zachwycała, wiedząc, że nie ma w nich ani krzty przekłamania. Ta dziewczyna żyła chyba w świecie fantazji. Fafryd był pewien, że i to zawdzięczała staraniom Kocura.

Tylko jeden ważny szczegół celowo pominął milczeniem. Nie mówił o zbrodniczych zamiarach Wlany, która planowała srogą zemstę na członkach złodziejskiej gildii za to, że w okrutny sposób zamordowali jej przyjaciół i wypędzili ją z grodu, kiedy pod przykryciem występów mimicznych próbowała na własną rękę żyć z grabieży. Wolał też nie wspominać, że obiecał jej pomóc - co za głupota! - w krwawych porachunkach.

Po swoim występie Fafryd zebrał brawa, lecz cóż z tego, skoro (jakkolwiek był skaldem) zaschło mu w gardle, a gąsiorek okazał się do dna osuszony? W dodatku nie czuł się ani trochę wstawiony. W czasie opowiadania wywietrzał zeń cały trunek; z każdym dostojnym słowem, jak to sobie tłumaczył, uchodziła z niego mała cząstka wina.

Kocur z trudem znosił tę samą niedolę. Również nie był pijany, aczkolwiek trafiały mu się chwile zagadkowego milczenia i wpatrywania się w niewidoczną dal, nim odpowiedział na pytanie lub rzucił komentarz. Tym razem, po szczególnie długim gapieniu się w ścianę, zaproponował Fafrydowi wspólną przechadzkę do tawerny po świeży zapas wina.

Fafryd miał wrażenie, że dziewczyna wcale się nie boi, tylko z upodobaniem udaje przestraszoną, aby tym sposobem panować nad swoim ukochanym.

- Naj... najdroższa - rzekł Kocur z małą czkawką. - Całe Morze Wewnętrzne, Państwo Ośmiu Miast, a do tego Góry Trollowych Schodów, których szczyty giną w chmurach, dzielą cię od śniegowych upiorów czy raczej... racz wybaczyć, druhu, ale to możliwe... zwidów powstałych przy udziale zbiegu okoliczności. Poddaniec czarodzieja też ci straszny? Phi! Jak świat światem, zawsze były to paskudne, najzupełniej zwyczajne pieszczochy starych babsztyli i zniewieściałych ramoli.

- Do oberży stąd dwa kroki, pani Iwrian - rzekł Fafryd. - Zostanie z tobą moja kochana Wlana, która mego największego wroga zabiła jednym rzutem noża. Tego samego, co go ma przy sobie.

Błysnąwszy karcącym spojrzeniem, które mówiło: “W ten sposób pocieszasz wystraszoną dziewczynę?”, Wlana powiedziała beztroskim tonem:

- A niech sobie idą, głuptasy. Przynajmniej będzie można swobodnie pogawędzić. Obsmarujemy ich od tych świerzbiących stóp do przyćmionych winem głów.

Iwrian dała się przekonać, wobec czego Fafryd i Kocur wyskoczyli na zewnątrz. Prędko zamknęli za sobą drzwi, bo do środka wpadało cuchnące powietrze. Schody rozbrzmiały łomotem pośpiesznych kroków. Sędziwe drewno skrzypiało i trzeszczało, lecz nic nie wskazywało, by ułamał się następny stopień lub wydarzyło się coś równie groźnego.

Czekając, aż pachołek przyniesie im z piwniczki cztery gąsiorki, świeżo zaprzyjaźnieni druhowie zamówili sobie po kubku tak samo, a przynajmniej podobnie wzmocnionego wina i zaszyli się w najspokojniejszym kąciku przy długim szynkwasie, aby w gwarnej spelunie nie narazić się na złą przygodę. Kocur palnął butem szczura, który wychylił łeb z dziury.

Kiedy na wstępie powinszowali sobie kobiet, Fafryd zauważył nieśmiało:

- A tak między nami, to jak sądzisz, czy twoja słodka księżniczka ma rację? Ta mała szkarada, która łaziła za złodziejami, rzeczywiście była poddańcem czarodzieja? Albo sprytnym zwierzęciem wyszkolonym na posłańca, który swemu panu bądź Krowiaszowi melduje o powodzeniu lub niepowodzeniu akcji?

Kocur zaśmiał się szyderczo.

- Strach ma wielkie oczy. Toż to brednie wierutne, nie poparte logiką bajki dla dzieci. Próżne twoje obawy, mój drogi barbarzyńco, za przeproszeniem. Najsampierw, nie wiemy nawet, czy ta pokraka nie przypętała się przez przypadek do złodziei z gildii. Równie dobrze mogło to być zbłąkane kocię lub bezczelne szczurzysko... jak ten tu parszywiec! - Znów kopnął gryzonia. - Po wtóre, gdyby to jednak był służalec czarodzieja wynajętego przez Krowiasza, jak złoży raport? Gadające zwierzę? Nie ma takich. Może prócz papug i paru innych ptaków, które potrafią jeno... właśnie, papugować. Wszak nie używają rozwiniętego języka migowego. Chyba, że wyobrażasz sobie zwierza, który macza łapę w butli z atramentem i na rozpostartej płachcie pergaminu spisuje raport dużymi literami... Ejże, oberżysta! Gdzie te gąsiory? Szczury zeżarły pachołka, co polazł po nie wieki temu? A może zbłądził w piwnicy i kona z głodu? Krzyknij mu, żeby się pośpieszył, a tymczasem chluśnij nam, co do kubków... - Zwrócił się znów do Fafryda: - Słuchaj, nawet gdyby zwierzak był związany z Krowiaszem i pognał w te pędy do Domu Złoczyńców, cóż mógłby powiedzieć? Ni mniej, ni więcej tyle, że włam do jubilera jednak się nie udał. Co by i tak wywnioskowali z przedłużającej się nieobecności złodziejów i ochroniarzy.

Fafryd nachmurzył się i mruknął z przekonaniem:

Kiedy to mówił, z piwnicy nareszcie przyniesiono cztery gąsiorki, lecz Kocur zażądał, aby napełniono im kubki.

- Tak oto w wyniku przyrzeczenia, które złożył zadurzony i niedoświadczony młodzik gdzieś na południowych rubieżach Lodowych Pustaci, muszę teraz ja, człek trzeźwo myślący... no, mówię ogólnie... wypowiadać wojnę siłom równie potężnym jak władza Karstaka Owartamortesa. Pewnie ci wiadomo, że gildia ma swoje siedziby we wszystkich większych i mniejszych miastach w tym kraju, w dodatku umowy o wymianie więźniów z bandyckimi organizacjami z zagranicy. Nie myśl sobie, że nie kocham całym sercem Wlany, która ma doświadczenie w złodziejskim fachu i pomogła mi przeżyć pierwszy tydzień w Lankmarze, ale na tym jednym punkcie ma fioła. Wbiła coś sobie do głowy i żadną perswazją jej tego nie wybijesz. Wystarczy pomieszkać tu miesiąc, żeby nauczyć się podstawowej zasady: kto nie chce zginąć w cywilizacji, musi przestrzegać jej niepisanych praw, o wiele ważniejszych niż te, które mędrcy żłobią w kamieniu. A jeśli już trzeba je złamać, należy to czynić w razie ostateczności, w najgłębszej tajemnicy, z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności. Jak ja dzisiaj. A tak przy okazji, nie pierwszy raz oskubałem złodzieja.

Kocur pogrzebał w mieszku, chcąc samemu zapłacić, lecz Fafryd stanowczo oponował. Koniec końców, spór rozstrzygnął rzut monetą. Wygrał Fafryd: z wielkim zadowoleniem wyrzucił z brzękiem srebrne smerduki na brudny szynkwas - poharatany i poznaczony bezlikiem mokrych kółek, jakby stanowił pulpit pracowitego kreślarza. Gdy wstali, Kocur po raz ostatni - a nuż coś się trafi - kopnął w szczurzą dziurę.

Nagle Fafryd doznał olśnienia.

Fafryd pokiwał głową ze zrozumieniem.

- A myślałem, że dziś już żadnej korzyści z głowy mieć nie będę.

Wlana i Iwrian, pogrążone w ożywionej rozmowie, zerwały się z miejsc na odgłos pośpiesznych kroków, które wstrząsały schodami. Bardziej nie hałasowałoby stado behemotów. Drewniana konstrukcja skrzypiała złowieszczo. Dwa razy dał się słyszeć chrupot pękającego stopnia, lecz ten, kto biegł, ani trochę nie zwolnił. Drzwi rozwarły się na oścież i do środka wpadli dwaj młodzieńcy w wielkim grzybie smogu, któremu zatrzaśnięte drzwi zaraz ucięły nogę.

- A nie mówiłem, że uwiniemy się raz, dwa? - krzyknął wesoło Kocur do swej księżniczki.

Fafryd, nie przejmując się trzeszczącą podłogą, ciężkim krokiem ruszył do Wlany.


- Serduszko moje złote! - zawołał. - Jakżem za tobą tęsknił! - Przypadł dziarsko do Wlany i, choć protestowała i próbowała się wyrwać, ucałował ją i gorąco uścisnął. Dopiero wtedy pozwolił jej usiąść na kanapie.

Ku powszechnemu zdziwieniu to Iwrian rozzłościła się na Fafryda, a nie Wlana, która uśmiechała się z miną błogą, acz nieco zakłopotaną.

- Mości Fafrydzie! - zaczęła butnie Iwrian. Położyła piąstki na swych wąskich biodrach, zadarła szpiczasty podbródek i zgromiła go gniewnym wzrokiem. - Kochana Wlana opowiadała mi o niesłychanych okropnościach, jakie za sprawą złodziejskiej gildii spotkały ją i jej najbliższych przyjaciół. Wybacz, że ośmielam się podnosić głos na kogoś, kto jeszcze niedawno był dla mnie nieznajomym, lecz uważam, żeś niegodziwiec, skoro nie pomagasz jej wywrzeć na winowajcach sprawiedliwej zemsty. To się i ciebie tyczy, Myszorku. Chwaliłeś się przed Wlaną, czego byś nie zrobił, gdybyś tylko wiedział. Wszak w podobnej sytuacji bez skrupułów zgładziłeś mego ojca... czy może ojczyma, znanego okrutnika.

Fafryd nie miał wątpliwości, że kiedy z Szarym Kocurem dogadzał sobie w oberży, Wlana przedstawiała księżniczce mocno ubarwione sprawozdanie ze swej waśni z gildią, grając na uczuciach naiwnej dziewczyny, wychowanej w duchu rycerskich zasad i na zaczerpniętych z książek wzorcach romantycznej miłości. Prędko też spostrzegł, że Iwrian podpiła już sobie zdrowo. Na niskim stoliku stała opróżniona w trzech czwartych flaszka ciemnoczerwonego wina z odległego Kiraju.

Cóż mu zostało? Rozłożył bezradnie ręce i pochylił głowę bardziej, niż tego wymagał niski sufit. Iwrian przeszywała go twardym spojrzeniem, w czym teraz wspomagała ją Wlana. Bądź, co bądź, to one miały rację. Bo czyż nie ślubował?

W tej sytuacji głos pierwszy zabrał Kocur:

- Posłuchaj, skarbeczku! - zawołał wesoło, krzątając się po izbie. Jedwabnymi chustami zatykał szpary w okiennicach w obawie przed gęstniejącym smogiem, rozgrzebał węgle w piecyku i dołożył do ognia. - I ty również, piękna pani Wlano! Od miesiąca Fafryd zadaje gildii rany, które pieką najbardziej: łupi ich z mieszków, co im wiszą w kroku, odbiera złodziejom zdobycz. To tak, jakby z całej siły dawał im kopa w jaja. Możecie mi wierzyć, że to sprawia większy ból niż śmiertelny cios mieczem w gardło. Dziś pomogłem mu w jego szlachetnym dziele i nieraz jeszcze pomogę. Dalej, napijmy się na zgodę! - W jego sprawnych rękach nowy gąsiorek został migiem odkorkowany. Pośpieszył napełnić srebrne kubki i kielichy.

Fafryd wreszcie wziął się w garść i przyklęknął na jedno kolano.

- Wielce dostojna pani Iwrian - rzekł wolno. - To prawda, żem solennie obiecał mej najdroższej Wlanie pomoc w zemście, com jednak uczynił wśród barbarzyńców w Zimowym Zakątku, gdzie na porządku dziennym są krwawe waśnie, uświęcone tradycją i tolerowane przez wszystkie klany, szczepy i bractwa dzikich mieszkańców Lodowych Pustaci. Wtedy jeszcze nie widziałem nic złego w mściwych zamiarach Wlany. Wszelako to, co zastałem tutaj, w samym sercu cywilizacji, przerosło moje wyobrażenia. W Lankmarze obowiązują zupełnie inne reguły postępowania, a żeby przetrwać czy to w wielkim mieście, czy na zimnej północy, należy przestrzegać zasad. Tutaj pieniądz ma najwyższą władzę, bożek wywyższony nad inne, któremu obojętne, czy człek haruje w pocie czoła, łupi bogatych, żyje z lichwy czy plącze się w matactwach. Kto szuka zemsty, jest wyjęty spod prawa, uznany za gorszego zbrodniarza niż okrutny gwałciciel. Tylko pomyśl, pani. Jeśli przyniesiemy Wlanie głowę Krowiasza, będzie musiała, czym prędzej uchodzić z Lankmaru, kto żyw zwróci się przeciw nam. Ty zaś utracisz ten uroczy dwór, który zbudował Kocur z miłości do ciebie, i podzielisz nasz los. Będziecie żebrać o kawałek chleba, do śmierci się chować i uciekać.

Pięknie wyłuszczył swoje racje... lecz nie na wiele to się zdało. Jeszcze, kiedy mówił, Iwrian sięgnęła po kielich z winem i prędko go wychyliła. Stała teraz wyprostowana jak żołnierz, z rumieńcami na twarzy, i przeszywała Fafryda rozognionym wzrokiem.

- Z góry ważysz koszty! Mamisz mnie bogactwem, przedmiotami zbytku. - Potoczyła ręką po przepysznie wystrojonym mieszkanku. - A tu idzie o honor! Dałeś Wlanie słowo! O, biada rycerstwu! Czyżby już ginęło? Do ciebie też mówię, Myszorku, boś przysięgał przetrzebić podłe złodziejskie plemię!

- Wcale nie przysięgałem - zaoponował nieśmiało Kocur i wlał sobie w gardło pół kubka wina. - Powiedziałem, że zabiłbym jednego czy dwóch.

Fafryd tylko wzruszył ramionami i, wewnętrznie rozdarty, utopił frasunek w srebrnym kubku. Iwrian zasypywała go tymi samymi wymówkami i niesprawiedliwymi, choć poruszającymi serce kobiecymi argumentami, jakimi mogłaby się posługiwać jego matka Mor. Albo Mara, porzucona oblubienica ze Śnieżnego Klanu, która musiała już chodzić z wielkim brzuchem.

Bawiąc się uczuciami Iwrian, Wlana pociągnęła ją delikatnie na obłożoną złotem kanapę.

Ten ostatni miał już tego dosyć. Zerwał się na nogi z pąsową twarzą i zaciśniętymi pięściami. Nawet nie zauważył, że potrącony kubek potoczył się z brzękiem, a podłoga groźnie trzeszczy przy jego gwałtownych ruchach.

- Nie jestem tchórzem! - wrzasnął. - Pójdę do Domu Złoczyńców, urwę łeb Krowiaszowi i rzucę go Wlanie do stóp w kałuży krwi! Zaklinam się na Kosa, boga przeznaczenia, na gołe kości ojca mego Nalgrona i na jego Szarą Rózgę, co mnie strzeże od złego!

Położył rękę na biodrze, lecz dotknął tylko kaftana. Drżącym palcem wskazał pas i miecz w pochwie, które leżały na starannie zwiniętym płaszczu. Wartko porwał zapomniany kubek, napełnił go z hałasem i duszkiem opróżnił.

Szary Kocur buchnął dzikim, perlistym śmiechem. Wszyscy na niego popatrzyli. Tanecznym krokiem zbliżył się do Fafryda i spytał, wciąż roześmiany:

Fafryd wzruszył ramionami, kiwnął głową i spełnił polecenie.

Iwrian jakby się trochę uspokoiła. Podobnie jak Wlana, która jednak powiedziała:

Korzystając z zamieszania, Fafryd spróbował ukradkiem nalać wina w kubki. Wlana zauważyła, na co się zanosi. Przeszyła go takim spojrzeniem, że błyskawicznie odłożył i kubki, i odkorkowany gąsiorek. Odstępując od stolika, z rezygnacją wzruszył ramionami i popatrzył chmurnie na Wlane.

Kocur zarzucił sobie worek na ramię i otworzył drzwi. Fafryd z niewiele mówiącym gestem ręki wyszedł bez słowa na maleńki podest schodów. Smog był już taki gęsty, że prawie natychmiast wtopił się w ciemności. Żegnając się z Iwrian, Kocur pomachał palcami i zawołał czule:

Kocur, który stał jak dziecko obok swego barczystego kompana, cicho zamknął drzwi.

Dziewczyny momentalnie przytuliły się do siebie, wyczekując z napięciem na trzask i skrzypienie schodów. Cisza się przedłużała. Obłok smogu, który wdarł się do izby, dawno zdążył się rozwiać, a z zewnątrz nie dochodziły najlżejsze dźwięki.

- Co oni tam tyle marudzą? - szepnęła Iwrian. - Obmyślają drogę?

Wlana ściągnęła brwi, pokręciła głową ze zniecierpliwieniem i wysunęła się z ramion Iwrian. Zbliżywszy się na paluszkach do drzwi, otworzyła je i po cichu zeszła kilka stopni niżej. A ponieważ przejmująco zaskrzypiały, wróciła do mieszkania.

Wlana przygarnęła ją do piersi, po czym wyswobodziła rękę, aby zasunąć trzy ciężkie rygle.

Tymczasem w zaułku Szkieletów Kocur schował do worka linę, za pomocą, której - przełożywszy ją przez hak do wieszania lampy - zeszli na ziemię.

Odkorkowali po gąsiorku i tęgo sobie łyknęli, po czym Kocur skierował się na zachód. Tylko czasem któryś się zatoczył lub potknął. Nie doszli jednak do ulicy Taniej, tylko skręcili na północ w jeszcze węższą i bardziej zasmrodzoną uliczkę.

- Zaułek Zarazy - oświadczył Kocur. Fafryd pokiwał głową.

Rozejrzawszy się bacznie na wszystkie strony, minęli skrzyżowanie z szeroką, wyludnioną ulicą Cechową. Dziw nad dziwy, ale jakby się przejaśniło. W górze skrzyły się gwiazdy. Z północy nie wiał najlżejszy wiaterek. Panował martwy spokój.

Zamroczeni winem, myśleli tylko o tym, by wykonać zadanie i nie zwalić się z nóg, toteż nie odwracali się za siebie. Za nimi smog był niespotykanie gęsty. Kołujący w górze lelek z pewnością widział, jak czarne tumany napływają ze wszystkich stron Lankmaru, z południa, północy, wschodu i zachodu: od Morza Wewnętrznego, Wielkiego Słonego Bagniska, obficie nawadnianych pól uprawnych, rzeki Hlal. Opary przybierały kształt czarnych, wartkich rzek i strumieni, przewalały się nad sobą, skręcały i mieszały. Czarne, smrodliwe treści Lankmaru, wydalane z pieców, kuźni, prętów do piętnowania, ognisk, kominków i kominów, gorzelni, browarów, niezliczonych spalarni odpadów, pracowni alchemików i czarnoksiężników, krematoriów, odarniowanych kopców węglarzy. Długo by wymieniać. Wszystko to gromadziło się nad Mętnym Zaułkiem, a dokładniej nad “Srebrnym Węgorzem”, a jeszcze dokładniej nad dostawioną do oberży ruderą, niezamieszkaną przez nikogo prócz dzikich lokatorów na strychu. Najciemniej było w jądrze owego żywiołu, gdzie kosmate macki smogu czepiały się kamiennych narożników i siadały na nierównych, ceglanych powierzeniach niczym płaty czarnej pajęczyny.

Na widok gwieździstego nieba Fafryd i Kocur wyrazili w zduszonych słowach swój umiarkowany zachwyt i chwilę podumali na temat niebezpieczeństw wynikających z poprawionej widoczności. Przeciąwszy ostrożnie ulicę Wolnomyślicieli (zwaną przez moralistów ulicą Bezbożników), szli zaułkiem Zarazy aż do rozwidlenia. Kocur wybrał lewą odnogę, która biegła na północny-zachód.

- Aleja Śmierci.

Fafryd pokiwał głową.

Za dwoma zakolami, trzydzieści kroków przed sobą, ujrzeli ulicę Tanią. Kocur przystanął i wyciągniętą ręką zatrzymał Fafryda.

Dokładnie naprzeciwko siebie zobaczyli szerokie, niskie i otwarte wejście do budynku, obrzeżone słupami z brudnych, kamiennych bloków. Dwa mocno wytarte stopnie nosiły ślady wielu stuleci użytkowania. Zatknięte na ścianach pochodnie rozpraszały mrok żółtoczerwonym blaskiem. Nie sposób było sięgnąć wzrokiem w głąb korytarza, gdyż widok częściowo przesłaniały zabudowania przy alei. Wejścia do gmachu nie pilnował dozorca ani strażnik, zupełnie nikt, nawet pies łańcuchowy. Potęgował się nastrój grozy.

Fafryd bez wahania poszedł za jego przykładem. Kocur oblizał się ze smakiem.

- Mam pomysł! Stań na prawej nodze... lewą podkurcz w kolanie... i tak trzymaj. Nie wywracaj się na mnie! Stójże równo! Możesz się oprzeć na moim ramieniu. Właśnie. Wyżej stopa! Miecz też trzeba zamaskować, pójdziesz o kuli. Będzie z niego laga jak się patrzy! Jedną ręką powinieneś wspierać się na mnie. Kulawiec prowadzi ślepca, to zawsze przykuwa uwagę, a często wzrusza do łez. Jeno pamiętaj, wyżej stopa! Jeju, ona ciągle spada! Zaraz ją przywiążemy, ale najpierw odepnij pochwę.

Szara Rózga wnet podzieliła los Skalpela. Przywiązując Fafrydowi lewą goleń do uda, Kocur bezlitośnie ściągał sznurek, lecz znieczulone winem nerwy osiłka niewiele czuły. W wolnej chwili, kiedy Kocur pracował, Fafryd przyzwyczajał się do swej stalowej laski, popijał wino z gąsiorka i oddawał się rozmyślaniom. Odkąd przyłączył się do Wlany, ciekawił go teatr. Szczególny charakter Domu Aktora jeszcze podsycał tę ciekawość, więc z radością przystępował do zagrania tej roli, w której sceną było samo życie. Ale choć plan Kocura wydawał się wyśmienity, pociągał za sobą pewne niedogodności. Postanowił podzielić się swymi rozterkami.

- Słuchaj no, Kocurze. Nie wiem, czy to był dobry pomysł z tym owijaniem mieczy. Na nic się przydadzą, jeśli przyjdzie do bitki.

Kocur pokręcił nosem i zaklął.

- Odtwarzamy role z jak największą wiernością - przypomniał mu Fafryd. - Śmierdzi, aż miło. Taka już żebracza natura. Ludzie dają im pieniądze, żeby się ich pozbyć. I ciekawe, kto w Domu Złoczyńców zechce nas przeszukiwać. Chodźmy, póki nam starcza zapału. - Chwyciwszy się ramienia kompana, ruszył szparko ku ulicy Taniej. Stawiał swój obandażowany miecz daleko przed sobą i skakał sprężyście.

- Gdzie tak pędzisz, wariacie? - napomniał go cicho Kocur. Przebierał nogami z szybkością łyżwiarza i jak szalony walił o bruk kosturem. - Kaleka ma być niedołężny, inaczej ludzie mu nie współczują.

Fafryd ze zrozumieniem kiwnął głową i zwolnił kroku. Z mroku znów się wynurzyło puste, posępne wejście do Domu Złoczyńców. Kocur przytknął do ust gąsiorek, aby wypić resztę, lecz po paru łykach zakrztusił się i prychnął winem. Fafryd wyrwał mu z rąk butlę i spił ostatnie krople. Rzucony przez ramię gąsiorek roztrzaskał się z hałasem.

Jeden powłóczył nogami, drugi podskakiwał i tak wyszli na ulicę Tanią. Niemal od razu przystanęli, czekając, aż zbliży się do nich bogato ubrany jegomość w towarzystwie kobiety. Szaty niemłodego już i lekko otyłego mężczyzny nie raziły pretensjonalną wytwornością. Szedł z hardą miną: przypuszczalnie kupiec, który przekazał złodziejskiej gildii haracz lub zapłatę za usługi. Inaczej nie szedłby tędy o tej porze. Szaty niewiasty rwały oczy przepychem pozbawionym wulgarności, do tego była piękna i młoda, a wyglądała na jeszcze młodszą. Bez wątpienia wytworna kurtyzana.

Mężczyzna odwrócił twarz i chciał szerokim łukiem ominąć parę odrażających nędzarzy, lecz dziewczyna przyciągnęła go do Kocura. Na jej twarzy odbiła się szczera troska.

Dziewczyna zbyła kupca milczeniem, wsunęła białą dłoń do jego gronostajowego trzosa, po czym wcisnęła Kocurowi do ręki monetę. Na koniec chwyciła go czule za skronie i pocałowała gorąco w usta, zanim mężczyzna odciągnął ją na bok.

- Opiekuj się chłopcem, staruszku! - zawołała na odchodnym do Fafryda, gdy jej kompan zarzucał ją gderliwymi wymówkami, wśród których padło: perwersyjna suko!

Kocur popatrzył na monetę w niemym otępieniu, a potem zagapił się tęsknie na swą dobrodziejkę.

Pokonali dwa wytarte stopnie i znaleźli się w progu domu. Na uwagę zasługiwała niespotykana grubość murów. Przed sobą zobaczyli długi, prosty i wysoki korytarz, prowadzący do schodów.

Świecił pustką, chociaż tu i tam zza uchylonych drzwi wlewało się światło, a na ścianach płonęły pochodnie.

Zaledwie minęli próg, Kocur poczuł zimną stal na karku, a Fafryd ostre ukłucie w ramię.

- Stać! - zakomenderowały jednocześnie dwa głosy.

Mimo że byli podochoceni - i nieco przytruci - wzmacnianym winem, zachowali tyle przytomności umysłu, by stanąć w bezruchu i nader ostrożnie podnieść wzrok.

Z głębokiej wnęki, której obecność tłumaczyła niskie sklepienie wejścia, spozierały na nich, trzymając miecze w sękatych dłoniach, dwa chude, wyjątkowo paskudne typy z kolorowymi chustami na czołach.

- Wyście z tych, co łażą na żebry w południe, hę? - mruknął jeden z nich. - Gdzieście się szwendali tyle czasu? Obyście mieli, jaką dobrą wymówkę! Mistrz nocnej zmiany zażywa wywczasu na ulicy Dziwkarskiej, więc zdacie sprawę Krowiaszowi. Święci bogowie, aleście się zaśmierdli! Umyjcie się wprzódy, bo inaczej Krowiasz wymoczy was w ukropie. No, jazda stąd!

Kocur i Fafryd starali się jak mogli, żeby kuśtykanie i szuranie nogami nie budziło wątpliwości.

Fafryd ostrzegawczo wpił mu palce w ramię. Dalej szli już swobodniejszym krokiem, choć podwiązana noga przeszkadzała Fafrydowi.

Opierając się pokusie przedyskutowania tych życiowych mądrości, zadowoleni z tego, że mistrz żebraczej gildii nie weźmie ich na spytki, Kocur i Fafryd poruszali się wolno, z szeroko otwartymi oczami. Kos, pan przeznaczenia, wiedzie mnie do Krowiasza najprostszą drogą, pomyślał Fafryd. Może jednak dziś w nocy przyjdzie rąbać głowy? Zewsząd dobiegały ich głosy, przeważnie opryskliwe, urwane zdania, a także inne dźwięki. Czasem mijali pomieszczenia, przy których chętnie by przystanęli, aby zaspokoić ciekawość, lecz ośmielali się najwyżej zwolnić kroku. Na szczęście otwarte na oścież drzwi zdradzały tajemnicę tego, co się działo w środku.

A było, na co popatrzeć. W jednej izbie szkolono chłopców zrywać mieszki i kroić kabzy. Chłystek podkradał się z tyłu do nauczyciela. Jeśli ten poczuł dotyk dłoni lub posłyszał szmer kroków - albo, co gorsza, brzęk fałszywej ołowianej monety - delikwent był bity. Inni sposobili się do pracy w grupie: jeden potrącał ofiarę, drugi obrabiał ją z tyłu i przekazywał zdobycz wspólnikom.

W drugiej izbie, skąd wiało smrodem żelastwa i smaru, starsi adepci złodziejskiego rzemiosła wprawiali się w forsowaniu zamków. Część uczniów słuchała wykładu siwobrodego starca, który brudnymi paluchami rozbierał na części skomplikowany zamek. Innych sprawdzano pod względem zręczności, szybkości i umiejętności cichej pracy: za pomocą wąskich wsuwek dobierali się do zamków w drzwiach, które stały rzędem niczym parawan. Nauczyciel z zegarem piaskowym w ręku przyglądał im się wnikliwie.

W trzeciej sali złodzieje stołowali się przy długich ławach. Zapach potraw nęcił nawet podpitego Kocura i Fafryda. Widać w gildii dobrze się działo.

Za kolejnymi drzwiami, na miękko wyściełanej podłodze, ćwiczono rzuty, pady, odskoki, uniki, szarpnięcia, gwałtowne zwroty - wszystko, co pomagało w ucieczce i zmyleniu pogoni. Ćwiczenia wykonywali też mężczyźni w sile wieku. Ktoś pokrzykiwał głośno jak sierżant musztrujący żołnierzy.

Z dala doleciał trzask bata i jęki bólu - odgłosy przytłumione, ponieważ Fafryd i Kocur drapali się już po schodach. Dryblas z niemałym wysiłkiem pokonywał stopnie, czepiając się krętej poręczy i wspierając na obandażowanym mieczu.

Piętro byłoby wierną kopią parteru, tyle, że tu panował przepych, a na dole - prostota. Wzdłuż całego korytarza zwieszały się z sufitu na przemian lampy i kunsztownie wykonane kadzielnice; jedne dostarczały mdłego światła, drugie - wonnego zapachu. Ściany były obłożone makatami, podłoga wysłana puszystym dywanem. Ale i w tym korytarzu panowała pustka, a na domiar niezmącona cisza. Wymieniwszy spojrzenia, fałszywi żebracy raźno ruszyli przed siebie. W pierwszej szeroko otwartej izbie, gdzie nie było żywego ducha, zobaczyli mnóstwo wieszaków z ubraniami - prostymi i wykwintnymi, czystymi i poplamionymi - jak również peruki na stojakach, brody na półkach, a przed zwierciadlaną ścianą kilka toaletek zasypanych kosmetykami. Jak nic przebieralnia.

Kocur rozejrzał się uważnie na wszystkie strony, pilnie nasłuchując, po czym wbiegł do środka i z najbliższego stolika porwał dużą, zieloną butelkę. Wyciągnął korek i powąchał. Słodko-zgniły fetor gardenii zmagał się z wiercącym w nosie zapachem spirytusu. Nie wahał się dłużej i polał płaszcz swój i Fafryda tą wątpliwą wodą toaletową.

- Panaceum na smrody - wyjaśnił z napuszoną miną medyka i zatkał butelkę. - Żeby nas Krowiasz nie maczał we wrzątku.

Z drugiego końca korytarza ruszyły ku nim dwie postacie. Kocur schował butelkę pod płaszcz, przycisnął ją łokciem do ciała i podjął z Fafrydem swą wędrówkę. Nie byli tacy pijani, żeby zawracać i ściągnąć na siebie podejrzenia.

Minęli jeszcze jedne, drugie i trzecie drzwi - wszystkie masywne i zamknięte na głucho. Dotarłszy do następnych, wyraźnie już widzieli zbliżających się ludzi, którzy kroczyli żwawym krokiem, ramię przy ramieniu, dużo szybciej niż ślepy i kuternoga. Mieli bogate ubrania, ale zbójeckie twarze. Przeszywali Kocura i Fafryda wzgardliwym, nieufnym spojrzeniem.

Akurat w tej chwili, gdzieś pośrodku drogi między jedną i drugą parą, rozległ się czyjś głos. Ktoś wyrzucał z siebie słowa w obcym języku i jednostajnym tonem, jak to czynią kapłani w czasie swej posługi przy ołtarzu lub czarnoksiężnicy odprawiający czary. Wytwornie odziani złodzieje zwolnili kroku przy siódmych drzwiach i zerknęli do środka. Wtem jakby nogi wrosły im w ziemię. Wyciągali szyje i wytrzeszczali oczy. Twarze pokryły się bladością. Aż nagle, ni z tego, ni z owego, puścili się prędkim krokiem i minęli żebraków niczym szafę i krzesło. Tajemniczy głos nawet nie zadrżał.

Piąte drzwi były zamknięte, ale szóste - otwarte. Kocur z policzkiem przyklejonym do futryny zajrzał do środka, zaraz jednak przekroczył śmiało próg i omiótł kąty zachwyconym wzrokiem. Zsunął na czoło czarną chustę, aby lepiej widzieć. Fafryd stanął obok niego.

Rozległą komnatę, w której nie poruszała się żadna żywa istota, wypełniały nadzwyczaj ciekawe przedmioty. Na przeciwległej ścianie, od wysokości kolan aż po sufit, pięła się wielka mapa Lankmaru i najbliższych okolic. Naniesiono na nią chyba każdy budynek i zaułek, najnędzniejszą obórkę i najwęższy przesmyk między murami. W wielu miejscach znać było, że coś wymazano lub dorysowano; tu i ówdzie pojawiły się kolorowe symbole o niewiadomym znaczeniu.

Posadzka była marmurowa, sufit lazurytowo niebieski. Na jednej z bocznych ścian wisiały w zamykanych na kłódkę obejmach wszelkiego rodzaju narzędzia włamywacza, od ogromnego łomu, który wyglądał jak przyrząd zdolny wyłamać świat z fundamentów, a przynajmniej wyważyć wrota skarbca w pałacu suwerena - aż po pręt tak wąski, że mógłby uchodzić za różdżkę królowej elfów... gdy w rzeczywistości służył do podbierania kosztowności z luksusowej, inkrustowanej kością słoniową toaletki w sypialni możnej damy. Przeciwległą ścianę zdobiły najrozmaitsze kapiące złotem i mieniące się od klejnotów precjoza, prawdopodobnie pamiątki wybrane ze względu na swą niepowtarzalność z łupów zdobytych podczas spektakularnych wypraw złodziejskich. I znów: od gęsto nabijanej rubinami kobiecej maski ze złotej blachy, uformowanej na wzór niewiasty o zapierającej dech w piersiach urodzie, aż po nóż o ostrej jak brzytwa klindze, wyłożonej trójkątnymi diamentami.

Na stolikach stały przeważnie makiety najprzeróżniejszych budynków, opracowane z doskonałą wiernością oryginałom - łącznie z otworem wentylacyjnym pod rynną dachową, przyziemnym otworem ściekowym czy chropowatością ściany. Z niektórych makiet wycięto większe lub mniejsze fragmenty, aby pokazać rozkład pomieszczeń, komórek, sejfów, korytarzy, sekretnych przejść, przewodów kominowych - odwzorowanych zawsze z najwyższą dbałością o szczegóły.

Środek komnaty zajmował okrągły, pusty stół z blatem w kratę z białych pól z kości słoniowej i czarnych z hebanu. Otaczało go siedem krzeseł z prostymi, wysokimi oparciami i tapicerowanymi siedzeniami. To stojące naprzeciwko mapy było wyższe i miało szersze poręcze; należało się jakiejś wielkiej figurze, zapewne samemu Krowiaszowi.

Kocur jak zaczarowany postąpił dwa kroki naprzód, lecz wtedy lewa dłoń Fafryda zwarła się na jego ramieniu niczym pancerna rękawica od mingolskiej zbroi i osadziła go w miejscu.

Z gniewnie ściągniętymi brwiami przybysz z północy zasłonił czarną chustą oczy Kocurowi, kciukiem dłoni zaciśniętej na lasce pokazał korytarz i ruszył we wskazanym kierunku, starając się skakać jak najostrożniej i najciszej. Kocur wzruszeniem ramion okazał swoje rozczarowanie.

Zaledwie odwrócili się plecami do komnaty, ale jeszcze zanim oddalili się od drzwi, zza oparcia najwyższego krzesła wysunęła się gadzim ruchem głowa krótko ostrzyżonego mężczyzny z czarną, wypielęgnowaną bródką. Popatrzył na intruzów iskrzącym spojrzeniem głęboko osadzonych oczu. Za głową wynurzyła się jak wąż długa, giętka ręka, na ustach spoczął palec - nakaz ciszy - a drugi kiwnął na czterech opryszków w ciemnym ubraniu, zaczajonych parami przy drzwiach, plecami do ściany. Każdy z nich w jednej ręce dzierżył krzywy nóż, w drugiej zaś - pałkę obciążoną ołowiem i obitą skórą.

Kiedy Fafryd znajdował się w pół drogi do siódmych drzwi, zza których wciąż wydobywała się jednostajna, złowieszcza recytacja, wybiegł stamtąd na korytarz szczupły, blady jak płótno, śmiertelnie przerażony młodzieniec. Zaciskał na ustach chude dłonie, jakby z trudem powstrzymywał się od krzyku lub zwymiotowania. Spod pachy sterczał mu trzonek miotły, jakby porwał wiedźmie pojazd, aby wzbić się w powietrze. Przemknął obok Fafryda i Kocura; jego kroki głucho bębniły na dywanie, potem zadudniły na schodach i w końcu ucichły w dali.

Fafryd przeniósł wzrok na Kocura, skrzywił się i wzruszył ramionami. Przykucnął na jednej nodze, aż kolano drugiej dotknęło ziemi, i dopiero wówczas zdecydował się wyjrzeć ostrożnie zza framugi. Po krótkiej chwili, nie zmieniając ułożenia ciała, gestem ręki przywołał Kocura, który powoli wystawił oko poza skraj ościeżnicy.

Patrzyli w głąb komnaty nieco mniejszej niż ta z wielką mapą. U góry paliły się lampki, lecz nie żółtym światłem, jak powinny, ale niebieskawo-białym. Na ciemnej, marmurowej posadzce malowały się zawiłe, kolorowe esy-floresy. Na ścianach, wśród bogatego instrumentarium czarodzieja, wisiały tablice astrologiczne i antropomantyczne, regały zaś uginały się pod ciężarem porcelanowych słojów z zagadkowymi naklejkami, kamionkowych flaszek, szklanych kolb najdziwniejszych kształtów, czasem napełnionych barwną cieczą, a czasem czystych i wypucowanych do połysku. Pod ścianami, gdzie było najciemniej, walały się kupy śmieci i zniszczonych przedmiotów, jakby zmiecione spod nóg i potem zapomniane. Tu i ówdzie ział ciemny wylot szczurzej dziury.

Pośrodku pomieszczenia stał długi stół o grubym blacie i wielu masywnych nogach, jasno oświetlony w porównaniu z cieniami w kątach. Kocur w wyobraźni ujrzał stonogę i potem szynkwas w “Srebrnym Węgorzu”, bo i tu porysowana decha była w opłakanym stanie, cała w plamach po wylanych eliksirach, osmalona ogniem, kwasem lub jednym i drugim naraz. Na środku stołu pracował aparat destylacyjny. Osobliwie ciemnoniebieski płomyk lampki podgrzewał bulgoczącą, gęstą ciecz w wielkiej, kryształowej retorcie. Z wrzątku ulatywały ciemniejsze wyziewy, przepychały się przez wąską szyjkę i zabarwiały ścianki przezroczystej bańki - co dziwne - na jasnoczerwony kolor, by potem, już smoliście czarne, cienką rurką mogły się przedostać do większego od retorty okrągłego, kryształowego odbieralnika. Tam opary skręcały się jak nieskończone sploty wychudzonego węża.

Z boku nad stołem pochylał się wysoki, przygarbiony mężczyzna w czarnym płaszczu i kapturze bardziej ocieniającym, niż przysłaniającym twarz, w której wyróżniały się usta wysunięte nad krótkim podbródkiem i długi, zadarty nos. Na chorobliwie bladym obliczu, jakby ulepionym z gliny, jeżyła się krótka, siwa broda, sięgająca wysoko na szerokie policzki. Pod cofniętym czołem i krzaczastymi brwiami siedziały oczy uważnie wpatrzone w pożółkły ze starości kawałek pergaminu, nieustannie zwijany i rozwijany w odpychających rączkach: maleńkich, wykoślawionych, z sękatymi kostkami, porośniętych z wierzchu siwą szczeciną. Źrenice wartko biegały z boku na bok, zajęte czytaniem tekstu, który mężczyzna na głos odczytywał, rzucając od czasu do czasu spojrzenie na alembik.

Po drugiej stronie na stole usadowiło się czarne stworzenie o paciorkowatych ślepiach, popatrujące to na czarnoksiężnika, to na bulgoczący aparat.

Kocur na jego widok cicho westchnął. Fafryd wpijał mu boleśnie palce w ramię. Pokraka pod wieloma względami przypominała szczura, z tym, że miała wyższe czoło i bliżej siebie osadzone oczy niż jakikolwiek przedstawiciel szczurzego plemienia. Przednie łapy - które bezustannie się pocierały, jakby dla wyrażenia niezmiernej satysfakcji - miały chyba swój pierwowzór w powykrzywianych rączkach maga.

Równocześnie, choć niezależnie od siebie Fafryd i Kocur uświadomili sobie, że to ten sam rynsztokowy dziwoląg, który dotrzymywał towarzystwa dwóm złodziejom klejnotów. Obaj dobrze pamiętali, co Iwrian mówiła o opiekunie wiedźmy, a Wlana - o tym, że Krowiasz mógł zatrudnić czarnoksiężnika.

Szpetota czarodzieja o powykręcanych dłoniach, osobliwy stwór na stole, a między nimi poskręcane węże oparów, które rozpełzły się po szklanej aparaturze niczym zwój czarnej pępowiny - wszystko to wyglądało strasznie. Podobieństwa między dwiema istotami (pominąwszy rozmiary ciała) zapładniały umysł najokropniejszymi wyobrażeniami.

Słowa zaklęcia padały teraz szybciej. Niebieskawo-białe płomyki strzeliły mocniejszym, syczącym ogniem, ciecz w retorcie zgęstniała na kształt lawy i głośniej bulgotała, a w odbieralniku czarne pasma oparów wiły się jak kłębowisko węży. Wyczuwało się wyraźnie czyjąś niewidzialną obecność, strach przed nieznanym potęgował się do granic wytrzymałości. Fafryd i Kocur z trudem powstrzymywali od krzyku otwarte szeroko usta, sapali jedynie z trwogi. Mieli nieprzyjemne wrażenie, że łoskot ich serc rozlega się w promieniu wielu sążni.

Recytacja zabrzmiała z ognistą namiętnością i raptownie ucichła, jakby muzyk z całej siły walnął w bęben i stłumił grzmot, kładąc płasko rękę na napiętej skórze. Zabłysło, huknęło, po retorcie rozbiegły się liczne zarysowania. Powierzchnia kryształu powlekła się matową bielą, lecz naczynie ani się nie rozprysło, ani nie przeciekało. Czapa uniosła się nad retortą, na chwilę tak wisiała i opadła. W odbieralniku wyodrębniły się dwie czarne pętle i zaciągnęły w grube, zwarte węzły.

Czarodziej uśmiechnął się radośnie, szybkim ruchem zwinął trzeszczący pergamin i przeniósł wzrok z alembiku na ducha poddańczego, który dziko piszczał i podskakiwał z wielkiej uciechy.

- Milczeć, Sliwikin! Pora działać! Pędź, gnaj, sił nie żałuj! - rozkazał czarodziej łamaną lankmarszczyzną.

Mówił wszakże tak prędko i tak piskliwym dyszkantem, że Fafryd i Kocur z trudem go rozumieli. Przynajmniej zdali sobie sprawę ze swojej wielkiej pomyłki w kwestii Śliwikina. W chwili zagrożenia gruby złodziej nie krzyczał do swego towarzysza, ale do poddańczej bestii, żeby im przyszła na pomoc.

- Tak, panie - pisnął Sliwikin równie niewyraźnie, co zmusiło Kocura do zrewidowania opinii na temat gadających zwierząt. Stwór dodał cieniutkim, służalczym głosem: - Zawsze do usług, Hrystomilo.

Tak poznali imię czarnoksiężnika.

- A więc do roboty! - warknął tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Zwołaj na ucztę liczną kompanię biesiadników. Ciała mają być ogołocone do kości, żeby znikł wszelki ślad po uduszeniu. I pamiętaj o łupach! W drogę, spisz się dobrze!

Sliwikin przyjmował polecenia gwałtownym podrzutem głowy, kojarzącym się nieodparcie z niedawnymi podskokami.

- Dopilnuję wszystkiego! - pisnął i, niczym szara błyskawica, długim susem zeskoczył na ziemię i przepadł w głębinach szczurzej dziury.

Hrystomilo zatarł swe ohydne dłonie, całkiem jak wcześniej zacierał łapy Sliwikin, i parsknął chichotem.

- Odzyskałem czarami, co stracił Slewiasz!

Fafryd i Kocur wycofali się na korytarz - po części, dlatego, że czarodziej nie musiał już zwracać ciągłej uwagi ani na zaklęcie, ani na alembik, ani też na ducha poddańczego, więc lada chwila mógł wypatrzyć natrętów. Poza tym męczyły ich wydarzenia w komnacie. Szczerą, choć próżną litością przejmowała ich nieszczęsna dola Slewiasza, kimkolwiek był, i innych ofiar śmiertelnych zaklęć czarodzieja i jego szczurzych wspólników - nieznajomych osób, które pożegnały się z życiem i wnet miały zostać ogryzione do kości.

Fafryd wyszarpnął Kocurowi zieloną flaszkę. Mimo że słodko-zgniły zapach przyprawiał o mdłości, pociągnął tęgi łyk, aż zapiekło go w gardle. Kocur wolał nie kosztować tego wątpliwego specjału; zadowolił się spirytusowymi oparami, które chwytał nosem w czasie wyczynu Fafryda.

Naraz zauważył za plecami swego przyjaciela, przy drzwiach do komnaty z mapą, strojnie odzianego mężczyznę z wysadzaną klejnotami pochwą na nóż o złotej rękojeści. Na jego twarzy, wokół głęboko wpadniętych oczu, zaznaczały się przedwczesne zmarszczki, wynikające z przepracowania, nadmiaru odpowiedzialności i obowiązków przywódcy. Zarówno włosy, jak i brodę miał szykownie przystrzyżone. Uśmiechnął się i kiwnął na nich ręką.

Fafryd i Kocur posłuchali wezwania. Osiłek oddał przyjacielowi butelkę. Kocur zatkał ją z ledwie skrywanym rozdrażnieniem i wsunął pod pachę.

Dobrze wiedzieli, że mają przed sobą Krowiasza, wielkiego mistrza złodziejskiej gildii. Fafryd tuptał chwiejnie na jednej nodze, czkając raz za razem i dziwował się, czemu dziś Kos czy może inni bogowie losu prowadzą go do celu jak po nitce. Kocur, czujniejszy i bardziej podejrzliwy, przypomniał sobie, że schowani nad nadprożem strażnicy skierowali ich do Krowiasza, a zatem cała ta sytuacja, choć nie rozwijała się zgodnie z jego mętnie nakreślonym planem, nie prowadziła ich jeszcze na manowce zguby.

Jednakże nic - ani jego czujność, ani wrodzony instynkt Fafryda - nie uchroniło ich przed zasadzką w bogatej komnacie. Zaraz za progiem złapało ich za ręce po dwóch zbirów z groźnie uniesionymi pałkami i nożami zatkniętymi za pasem.

Zdecydowali, że najmądrzej będzie nie stawiać oporu. Przynajmniej w tym jednym przypadku potwierdziły się ich przechwałki o nadzwyczajnej ostrożności pijanych ludzi.

- Mamy ich, wielki mistrzu! - mruknął jeden z łotrów. Krowiasz odwrócił krzesło z wysokim oparciem, usiadł i wbił w nich chłodne, przenikliwe spojrzenie.

- Cóż to przygnało dwóch schlanych śmierdzieli z żebraczej gildii do apartamentów, gdzie przebywać wolno wyłącznie wybranym? - zapytał spokojnie.

Kocurowi ulżyło, choć czuł na czole krople potu. Jego pomysłowe przebrania zdawały egzamin. Zwiodły nawet samego naczelnika, który przecież w lot zauważył, że Fafrydowi dymi się z czupryny. Wracając do swej roli ślepca, powiedział drżącym głosem:

Kocur usłuchał rozkazu i, mimo ograniczonej swobody ruchów, stanął na baczność. Budziły się w nim coraz to nowe obawy, przez co trudno mu było silić się na uśmiech. Bał się, że nie idzie mu jednak tak dobrze, jak to sobie wyobrażał.

Krowiasz pochylił się w krześle i spytał ze zwodniczą uprzejmością:

Kocur postanowił dodać do błazeńskiej uległości odrobinę zuchwalstwa.

- Masz rację, panie - rzekł rezolutnie. - Opracowałem wspaniały plan, który pozwoli tobie i gildii zgromadzić więcej bogactwa w trzy miesiące, niż uciułali twoi poprzednicy w ciągu trzech tysiącleci!

Krowiaszowi krew nabiegła do twarzy. Przywołał chłopca, który odsunął kotarę w progu alkowy i klęknął przed swoim panem.

Młodzik miał ciemną skórę Kleszyty, a na ciele tylko czarną biodrową przepaskę.

- Sprowadź tu najpierw czarodzieja, a potem złodziei Slewiasza i Fizyfa! - rozkazał mu Krowiasz.

Ciemnoskóry młodzieniec wybiegł na korytarz.

Wtenczas dopiero naczelnik gildii, którego twarz odzyskała pierwotną bladość, rozsiadł się wygodnie w krześle, położył swe mocarne ręce na miękkich poręczach i z uśmiechem rzekł do Kocura:

- Mów, co masz od powiedzenia. Podziel się z nami swoim wspaniałym planem.

Usiłując nie zaprzątać sobie głowy tym zaskakującym faktem, że Slewiasz jest zwykłym złodziejem, bynajmniej nieuśmierconym magią czarodzieja, ale żywym i na domiar pod ręką, (po co Krowiasz go wzywa?), Kocur potrząsnął głową, wykrzywił usta w szyderczym uśmieszku i rzekł:

- Dworuj ze mnie do woli, wielki mistrzu, ale wierz mi, że już za chwilę z wypiekami na twarzy będziesz chłonąć każde moje słowo. Piorun uderza wszędzie i tak samo zamysł sprytnego człowieka, a wam tutaj, w Lankmarze, choćbyście mieli się za najlepszych, starcza ślepota nie pozwala dojrzeć rzeczy dla cudzoziemca zupełnie oczywistych. Oto mój wspaniały plan w skrócie: złodziejska gildia pod twoim niezłomnym przywództwem przejmie najwyższą władzę w Lankmarze, potem nad okolicznymi ziemiami, potem nad całym Nehwonem, a potem... kto wie, jakie niepojęte królestwa przejdą pod twoje panowanie.

Co do jednego Kocur się nie pomylił: Krowiasz już się nie uśmiechał. Pochylony w krześle, znów się czerwienił, ale czy to z ciekawości, czy z gniewu, trudno było na razie wyrokować.

A Kocur ciągnął dalej:

- Przez wieki gildia posiadała dość środków i mądrości, by na dziesięć zamachów stanu w dziewięciu być górą. A dziś, co? Jedno źdźbło zwycięstwa na cały stóg klęski. Złodzieje rządzą światem i tak być powinno, takie są prawa natury. Nawet nie trzeba mordować starego Owartamortesa, zwykłego suwerena, lepiej mieć go w garści i rządzić poprzez niego. Wszak zasadziłeś swoich szpiegów na wszystkich dworach i w każdym zamożnym domu. Twej pozycji mógłby pozazdrościć sam król królów. Jeśli zechcesz użyć siły, proszę bardzo, na twój zew stawi się bractwo zabójców, zawsze gotowe do działania, zawsze pod bronią. Furażu też ci nie braknie, wszak masz batalion żebraków. Pospólstwo wie, dostojny Krowiaszu, że całym Nehwonem rządzi złodziej, ba, całym wszechświatem, co ja mówię, i przybytkiem bogów na wysokościach! Mało tego, pospólstwo godzi się na to, choć z trudem znosi obłudę dzisiejszych czasów, to ciągłe udawanie, że jest dobrze. Wskaż im cel, dostojny Krowiaszu! Wyjdź z ukrycia, tupnij nogą, niech złodzieje rządzą nie tylko w praktyce, ale i z mocy prawa!

Kocur przemawiał z takim zapamiętaniem, że w pewnej chwili uwierzył własnym słowom, mimo pewnych rozbieżności. Czwórka łotrów gapiła się nań w zdumieniu, a nawet z niejaką bojaźnią. Nie trzymali już tak mocno ani jego, ani Fafryda.

Krowiasz tymczasem wyprostował się w swym przepaścistym krześle, uśmiechnął się lodowato i rzekł grobowym głosem:

Fafryd uśmiechnął się kpiąco i skrzyżował ramiona, na co pozwolili mu jego wciąż pobłażliwi strażnicy. Miecz ukryty w bandażach, wiszący wzdłuż ciała, trzymał jak gdyby od niechcenia. Wtem spochmurniał, gdy ostry ból przeszył zdrętwiałą, podwiniętą nogę, o której już prawie zapomniał.

Krowiasz uniósł się w krześle ze wzniesioną pięścią, jakby chciał rzucić jakiś straszliwy rozkaz, przypuszczalnie skazać Fafryda na tortury. Dlatego Kocur prędko wtrącił swoje:

- Siedmiu Bezimiennych, tak się nazywają ich przywódcy. Nikt spoza grona ich bezpośrednich podwładnych nie wie, kim naprawdę są, choć idą słuchy, że to dezerterzy z szeregów złodziejskiej gildii. Każdy z nich reprezentuje swoje miasto: Ol Hrusp, Kwarch Nar, Iltmar, Horboryksen, Tisilinilit, Kiraj, a jeden jest nawet z Lankmaru. Ponoć są opłacani przez kupców ze Wschodu, kapłanów z Wan, czarowników ze stepów i połowę mingolskiej starszyzny. Pieniądze płyną z legendarnego Kuarmalu, od siepaczy Aarty z Sarchenmaru i, jakby tego było mało, od samego króla królów.

Pomimo wzgardliwych, a później gniewnych uwag Krowiasza, opryszkowie trzymający Kocura słuchali słów więźnia z ciekawością i szacunkiem, zostawiając mu pewną swobodę ruchów. Z przejęciem chłonęli jego obrazowo przedstawione, pełne dramaturgii nowiny, podczas gdy oschłe, górnolotne wywody Krowiasza puszczali mimo uszu.

Do komnaty wszedł Hrystomilo. Poruszał się tak, jakby płynął, przy czym jego czarne szaty, choć musiał stawiać drobniutkie kroczki, nawet się nie kołysały nad marmurową posadzką.

Jego nadejście dało piorunujący skutek. Wszyscy popatrzyli na niego ze wstrzymanym oddechem. Kocur i Fafryd poczuli, że twarde łapska rzezimieszków z lekka drżą. Nawet na surowym i nieprzeniknionym obliczu Krowiasza odbiło się wewnętrzne napięcie, jakby miał się na baczności przed czarownikiem. Z pewnością Hrystomilo nie cieszył się sympatią, ale wzbudzał strach u swego pracodawcy i wszystkich, którzy korzystali z jego usług.

Nie zwracając uwagi na wrażenie wywołane swoim przybyciem, czarownik wykrzywił wąskie usta w bladym uśmiechu, zatrzymał się przy krześle Krowiasza i pochylił swą ocienioną kapturem, szczurzą głowę w ledwie dostrzegalnym ukłonie.

Krowiasz gestem ręki nakazał Kocurowi milczenie. Zwilżył językiem wargi i spytał ostro, choć z wyczuwalną niepewnością:

- Znasz tych dwóch? Hrystomilo stanowczo kiwnął głową.

- Przed chwilą popatrywali na mnie z ukrycia, kiedy zajmowałem się rzeczą, którą wcześniej omówiliśmy. Z miejsca bym ich przepędził i doniósł ci o szpiegach, lecz bałem się przerwać zaklęcie i stracić panowanie nad tym, co się dzieje w alembiku. Jeden pochodzi z północy, drugi ma rysy mieszkańców południa, zwłaszcza tych z okolic Towilisu. Obaj są młodsi, niż na to wyglądają. Płatne bandziory, rzekłbym. Tacy, których czasem podnajmują bracia zabójcy, kiedy dostaną naraz kilka dużych zleceń na ochronę. Oczywiście, strój żebraczy jest tylko ich marnym przebraniem.

Fafryd i Kocur przekonywali, że wszystko to lipna zgadywanka: pierwszy ziewał, drugi z politowaniem kręcił głową.

Kocurowi nie zbywało na tupecie:

- Na ulicy Rajfurów mieszka od niedawna pewna kurtyzana imieniem Tiaraja. Jest wysoka i piękna, lecz ma wielki garb, który, o dziwo, przysparza jej klientów. Tiaraja mnie kocha, bo moja ślepota idzie w parze z jej ułomnością, a może po prostu lituje się nad moim kalectwem (święcie w nie wierzy). Niewykluczone, że połączenie kalectwa i młodości doprowadza ją do zmysłowej rozkoszy, podobnie jak to się ma z jej klientami. Otóż jeden z jej wielbicieli, bawiący tu ostatnio kupiec z Kleg Naru (Murf mu na imię), zachwycił się moim sprytem, siłą, umiejętnością dochowania tajemnicy i przebojowością, które to cechy znalazł również u mego przyjaciela. Murf delikatnie nas wybadał, a wreszcie zapytał, czy nie pałamy nienawiścią do złodziejskiej gildii za to, że trzyma w garści żebraków. Czując, że nadarza się okazja przysłużenia się gildii, przytakiwaliśmy ochoczo. Tydzień temu zwerbował nas do trzyosobowej komórki w najdalszym odgałęzieniu siatki konspiracyjnej.

Kiedy Kocur, patrząc na niego z urazą, miał już elokwentnie bronić się przed tym posądzeniem, korytarzem przeszedł tęgawy jegomość, podpierając się pozłacaną laską. Sunął cicho jak zjawa, lecz Krowiasz zaraz go przyuważył.

- Mistrzu nocnej zmiany! - zawołał ostro.

Utykający mężczyzna zatrzymał się, zawrócił i z dostojną miną przykuśtykał do komnaty.

Krowiasz wskazał palcem Kocura i Fafryda.

- Znasz tych obszarpańców, Flim?

Mistrz nocnej zmiany żebraków niespiesznie przyjrzał się jednemu i drugiemu. W końcu pokręcił głową, którą osłaniał turban szyty złotem.

Wtem do komnaty wpadli Slewiasz i Fizyf. Ów pierwszy miał przy ustach siną opuchliznę, a drugi - głowę zabandażowaną nad rozbieganymi oczami. On właśnie zakrzyknął:

- To od nich dostaliśmy łupnia! Odebrali nam klejnoty złotnika i wyrżnęli ochronę.

Kocur uniósł łokieć. Zielona butelka wypadła spod pachy i roztrzaskała się z hukiem na twardej marmurowej posadzce. W komnacie szybko rozszedł się nieznośny zapach gardenii, lecz o wiele szybciej Kocur strząsnął z siebie ręce trzymających go nieuważnie strażników i rzucił się na Krowiasza, młócąc powietrze zakamuflowanym mieczem. Gdyby zdołał obezwładnić króla złodziei i przyłożyć mu do gardła Koci Pazur, mógłby się targować o życie. Rzecz jasna, jeżeli łotry nie życzą sobie śmierci swego pana, co nie byłoby aż takie dziwne.

Swą drogocenną laską Flim w okamgnieniu podciął nogi Kocurowi, który fikając koziołka, starał się zmienić swój bezładny lot w rozmyślną figurę akrobatyczną.

Fafryd tymczasem potężnie odepchnął zbója trzymającego go za lewą rękę, drugiego zaś zdzielił pod brodę Szarą Rózgą. Odzyskawszy równowagę, szarpnął się z całej siły i na jednej nodze skoczył pod ścianę obwieszoną trofeami.

Slewiasz znajdował się naprzeciwko niego, przy narzędziach złodziejskiego fachu, gdzie z ogromnym wysiłkiem wyszarpnął z obejmy wielki łom.

Zerwawszy się na równe nogi po karkołomnym lądowaniu przed krzesłem Krowiasza, Kocur nie zobaczył już na nim naczelnika gildii. Król złodziei stał pochylony za oparciem, ze złotym sztyletem w garści i żądzą mordu w zimnych oczach. Kocur obrócił się na pięcie. Strażnicy Fafryda leżeli na ziemi - jeden nieprzytomny, drugi jeszcze nie zdążył się pozbierać. Natomiast osiłek z północy, zwrócony tyłem do ściany zapełnionej kosztownościami, groził przeciwnikom owiniętym mieczyskiem i długim nożem wydobytym spod płaszcza.

Na ten widok Kocur obnażył Koci Pazur i zawołał gromko, jakby wznosił okrzyk wojenny:

- Nie zbliżać się! On oszalał! Poderżnę mu ścięgna zdrowej nogi!

Przedarłszy się przez strażników, którzy chyba wciąż czuli przed nim respekt, z błyskiem żelaza runął na Fafryda. Miał nadzieję, że wielkolud - rozgrzany walką, winem i zabójczą nalewką z gardenii - pozna go i zrozumie podstęp.

Szara Rózga śmignęła wysoko nad jego głową. Nowy przyjaciel Kocura nie tylko w lot pojął, o co chodzi, ale i świetnie odgrywał swoją rolę... chyba, że - oby nie! - chybił celu przypadkiem. Kocur pochylił się i rozciął więzy krępujące nogę Fafryda. Szara Rózga, podobnie jak długi nóż Fafryda, nie dobrała mu się jeszcze do skóry. Skoczył na równe nogi, pobiegł do wyjścia i rzucił przez ramię:

- Uciekamy!

Hrystomilo trzymał się na uboczu, skąd spokojnie śledził przebieg zdarzeń. Fizyf czmychnął do kąta. Krowiasz nie ruszał się zza krzesła, tylko krzyczał:

- Łapcie ich! Zastąpcie im drogę!

Trzej strażnicy odzyskali już przytomność umysłu i ruszyli wspólnie na Kocura, ten jednak machnął im parokroć sztyletem przed oczami, czym ostudził ich zapał. Wykorzystując niepewność przeciwników, przemknął między nimi - ale tylko, dlatego, że w porę odbił pionowym cięciem Skalpela pozłacaną laskę Flima, który po raz drugi chciał go powstrzymać tym sposobem.

Wszystko to działo się na tyle długo, że Slewiasz zdążył podbiec z ciężkim łomem do zbiega i potężnie się nań zamachnąć. Łom przebył ledwie początek swej drogi, a już znad ramienia Kocura wyskoczył zabandażowany miecz, trzymany w bardzo długiej ręce. Ugodzony wysoko w pierś, Slewiasz zatoczył się do tyłu, a jego groźne narzędzie nie trafiło w cel.

Zaraz potem Kocur znalazł się na korytarzu. Obok niego pojawił się Fafryd, który chyba z jakimś przedziwnym zamiłowaniem ciągle skakał na jednej nodze. Kocur wskazał schody. Fafryd skinął głową, lecz jeszcze chwilę zaczekał: sięgnął ręką do ściany, zdarł z niej kilkanaście łokci gobelinu i przeciągnął tkaninę w poprzek korytarza, aby utrudnić sprawę złodziejom.

Kocur pierwszy dotarł do schodów i krok przed Fafrydem zaczął się wspinać na następne piętro. Goniły ich okrzyki, niektóre jakby zduszone.

Wtem, akurat, gdy chowali się za zakrętem schodów, rzucony nóż przeleciał między nimi i hałaśliwie wbił się w ścianę, aż tynk się posypał.

Jeszcze dwa opustoszałe korytarze, jeszcze dwie spirale schodów i oto wbiegli na najwyższy podest, gdzie do czarnego, prostokątnego otworu w dachu pięła się mocna drabina. Napotkali tam łotrzyka z głową owiniętą kolorową chustą (prawdopodobnie znakiem rozpoznawczym strażników). Złodziej postraszył Kocura obnażonym mieczem, ale gdy się zorientował, że ma do czynienia z dwoma przeciwnikami, szarżującymi na niego z wielkim animuszem, uzbrojonymi w błyszczące noże i coś na kształt drągów czy pałek, dał drapaka w głąb ostatniego pustego korytarza.

Kocur i następujący mu na pięty Fafryd chyżo wdrapali się do otwartego włazu i bez wahania wygramolili na dach, pod usiane gwiazdami niebo. Kocur znalazł się przy niezabezpieczonym brzegu dachu, dość pochyłego, żeby napędzić strachu początkującemu dachołazowi. Stary wyga czuł się tutaj jak u siebie w domu.

Na długiej kalenicy siedział następny zbir w chuście na głowie, lecz ten dla odmiany trzymał w ręku latarenkę. Chyba porozumiewał się z kimś umówionymi znakami, bo na przemian przysłaniał i odsłaniał szybkę lampki, pod którą mrugał zielony płomyk. W oddali odpowiadało wątłe czerwone światełko - gdzieś na północy, może przy falochronie albo w bocianim gnieździe statku zakotwiczonego na morzu. Czyżby przemytnicy?

Na widok Kocura łotr w okamgnieniu dobył miecza, zakołysał latarnią i zbliżył się groźnie. Kocur uważnie śledził jego ruchy: lampa w rozgrzanej osłonie, z ukrytym wewnątrz płomieniem i zapasem oliwy, była w ręku przeciwnika podstępną bronią.

Szczęściem przez właz przecisnął się wreszcie Fafryd i stanął na równych nogach, co widząc, łotr wycofał się pomału w stronę północnej krawędzi dachu. Kocurowi przemknęło przez myśl, że może tam być drugi właz. Usłyszał nagły zgrzyt i obrócił się, lecz to tylko Fafryd przezornie wciągał drabinę. Ledwie się z tym uporał, gdy z dołu śmignął nóż i przeleciał mu koło ucha. Kocur podążył wzrokiem za błyskiem stali, pełen podziwu dla wprawy, jakiej wymagał w miarę celny rzut, wykonany pionowo w górę.

Nóż spadł nieopodal i zsunął się z klekotem po dachówkach.

Kocur hycnął jak zając na drugą stronę kalenicy i był już w połowie drogi do krawędzi dachu, kiedy usłyszał nikły brzęk żelaza na kocich łbach zaułka Morderców.

Fafryd ruszył za nim z większą ostrożnością: po części, dlatego, że nie miał doświadczenia w wędrówkach po dachu, a częściowo z powodu niesprawnej nogi, którą musiał oszczędzać. Jakby tego jeszcze było mało, dźwigał na ramieniu ciężką drabinę.

- Nic nam po niej! - zawołał Kocur.

Fafryd z ulgą i bez namysłu cisnął ją poza okap. Zanim roztrzaskała się o bruk, Kocur sprężystym susem pokonał przesmyk szerokości sążnia i wylądował na sąsiednim dachu - położonym nieco niżej i łagodniej nachylonym. Obok niego spadł Fafryd.

Kocur truchcikiem lawirował w okopconym gąszczu kominów, nasad kominowych, łopatkowych wywietrzników ustawionych zawsze pod wiatr, zbiorników na deszczówkę, włazów, gołębników i pułapek na gołębie. Minął tak pięć dachów; aż do czwartego każdy następny był niższy i tylko piąty wznosił się wyżej o jakieś pół sążnia. Rozstępy między kamienicami, szerokości najwyżej dwóch sążni, były łatwe do przeskoczenia i nie wymagały budowania pomostu z drabiny. Tylko jeden budynek miał bardziej spadzisty dach niż Dom Złoczyńców. W ten oto sposób dotarli do ulicy Wolnomyślicieli - w miejscu, gdzie przebiegała nad nią galeria podobna do tej, która wyróżniała siedzibę spółki Rokermasza i Slarga.

Kiedy zgarbieni pomykali tym mostem, coś przeleciało obok nich z szumem i trzasnęło opodal. Zeskakując z dachu galerii, posłyszeli nad głowami świst trzech pocisków, z których jeden odbił się od komina i przyturlał im się pod nogi. Kocur podniósł go, sądząc, że bierze w rękę kamień, lecz jakież było jego zdumienie, gdy zobaczył ciężką ołowianą kulkę o średnicy pół palca.

Wskazał kciukiem przez ramię.

- Dranie z procami już wyleźli na dachy. Podrażniliśmy rój szerszeni.

Wypuścili się teraz na południowy-wschód, następnym lasem czarnych kominów, w stronę miejsca nad ulicą Tanią, gdzie górne piętra przeciwległych kamienic przysuwały się do siebie tak blisko, że przeskoczenie odstępu nie sprawiało trudności. W trakcie tej dachowej galopady natarło na nich z naprzeciwka czoło tak gęstego smogu, że co chwila kichali i krztusili się kaszlem. W czasie około sześćdziesięciu uderzeń serca Kocur poruszał się po omacku, ślimaczym chodem, z Fafrydem uczepionym jego ramienia. Tuż przed ulicą zupełnie niespodziewanie wynurzyli się z mroku i znowu zobaczyli gwiazdy. Za nimi czarny wał smogu toczył się na północ.

- Do licha ciężkiego! Cóż to było? - zapytał Fafryd. Kocur zbył jego pytanie wzruszeniem ramion.

Krążący w górze lelek widział teraz ogromną obręcz czarnego smogu, której środek wypadał tuż obok “Srebrnego Węgorza”. Obręcz puchła i puchła, jej obwód wydłużał się i sięgał coraz dalej.

Przyjaciele zeszli na ziemię po wschodniej stronie ulicy Taniej. Znów znaleźli się w zaułku Zarazy, na tyłach wąskiej kamieniczki krawca o przezwisku Zręczny Paluszek.

Wreszcie mogli wytchnąć. Popatrzyli na siebie, na omotane szmatami miecze, umorusane twarze i ubranie utytłane sadzą. Ryknęli gromkim śmiechem i śmiali się długo, do rozpuku. Nie przestając rechotać, Fafryd pochylił się i roztarł nogę wokół kolana. Drwili z siebie wesoło przy odwijaniu mieczy - Kocur udawał, że rozpakowuje prezent - nim przypasali je sobie do boku. Podczas tej wyczerpującej przygody wywietrzały im z głów ostatnie krople tęgiego wińska i jeszcze tęższego gardeniowego cuchnidła, lecz nie ciągnęło ich już do wypitki. Marzyli o powrocie do domu, sutym posiłku i garncu gorącego, gorzkiego gawechu. Z jakąż radością opowiedzą ślicznym damom przebieg nocnej eskapady!

Biegli ramię w ramię i choć co chwila zerkali na siebie i parskali śmiechem, rozglądali się bacznie, aby nie zaskoczyła ich pogoń lub zasadzka. Choć, prawdę mówiąc, nie spodziewali się kłopotów.

Skoro nie grzęźli już w smogu i mieli nad sobą gwieździste niebo, smrodliwa ciasnota uliczek nie dokuczała im tak bardzo jak przedtem, gdy wyruszali na łowy. Nawet Gnojowy Bulwar nabrał pewnego uroku. Tylko raz spoważnieli.

- Sam już nie wiem, czy trunek rozum ci odebrał, czy zrobił z ciebie geniusza, tak samo jak mnie zamienił w schlanego niedołęgę. Podwiązać mi nogę! Obłożyć bandażem miecze! Walić nimi jak cepami!

Kocur wzruszył ramionami.

Raz jeszcze Kocur wzruszył ramionami.

- Jak zwał tak zwał, zabić równa się zamordować. Ktoś żre i mówi, że je. Inny chleje i mówi, że gasi pragnienie. Święci bogowie! Zaraz tu padnę z głodu i zmęczenia. Gdzieście są, miękkie poduchy? Gdzieżeś, suta potrawko i parujący gawechu?

Zerkając sporadycznie pod nogi, wbiegli po skrzypiących, dziurawych schodach i stanęli na maleńkim podeście.

Kocur pchnął drzwi, aby otworzyć je znienacka i zrobić dziewczynom niespodziankę.

Ani drgnęły.

- Zaparte na rygiel - rzekł węzłowato. Dopiero teraz zauważył, że przez szpary przy futrynie i prześwity w okiennicach sączy się mizerne, prawie niewidoczne światło, a właściwie mdła, czerwonawa poświata. Z błogim uśmiechem i czułym głosem, w którym pobrzmiewała słabiutka nuta niepokoju, skonstatował: - Śpią sobie w najlepsze. Te dziewuchy niczym się nie przejmują. - Zapukał trzy razy, po czym przyłożył zwinięte w trąbkę dłonie do szpary w drzwiach i zawołał: - Hej, hej, Iwrian! Wróciłem cały i zdrowy! Witaj, Wlano! Twój chłop dzielnie się spisał! Z nogą uwiązaną do dupy wytłukł pół złodziejskiej gildii!

Ze środka nie dochodził żaden dźwięk, jeśli nie liczyć szmeru tak cichego, że mógł być tylko złudzeniem. Fafryd zmarszczył nos.

- Czuć dym.

Kocur ponownie zakołatał. Znów bez odpowiedzi. Fafryd kiwnął na niego, żeby się odsunął: chciał naprzeć barkiem na drzwi i je wyważyć, lecz jego przyjaciel pokręcił głową. Zręcznie opukał, poluzował i wyciągnął cegłę, która jeszcze niedawno wydawała się nie do ruszenia. Wetknął rękę do dziury i już po chwili dał się słyszeć zgrzyt odsuwanych rygli - pierwszy, drugi i trzeci. Prędko cofnął dłoń i lekkim pchnięciem otworzył drzwi.

Ale żaden z nich nie wpadł szturmem do izby, jak wcześniej zamierzali, albowiem ze środka powiało niepojętą grozą, a także przykrym swędem pogorzeliska i mdłym, słodkawym zapachem - bezsprzecznie kobiecym, lecz dalece odbiegającym od woni przyzwoitych pachnideł. Był też stęchły, zwierzęcy odór.

Jedynie dzięki węglom żarzącym się za drzwiczkami okopconego piecyka cokolwiek było widać. Wszelako kontury drzwiczek wydawały się dziwnie przekrzywione. Prawdopodobnie piecyk przewrócił się i oparł o wewnętrzną ścianę kominka. Już samo to, ów nienaturalny przechył, przepowiadał nieszczęście zdolne wywrócić świat do góry nogami.

Słaba poświata wydobywała z mroku dywan, tu i tam wymalowany w dziwne, czarne plamy wielkości dłoni. Starannie poskładane świece leżały teraz w rozsypce pod regałami, a wśród nich słoiki i emaliowane szkatułki. Ale to było nic w porównaniu z dwoma ciemnymi, bezkształtnymi wzgórkami, z których jeden powstał przy kominku, a drugi piętrzył się pod ozłoconą kanapą i częściowo na niej.

Z obydwu kopców spozierały na przybyszów niezliczone pary maleńkich, szeroko rozstawionych i czerwonych jak ogniki oczu.

Na puszystym kobiercu naprzeciwko kominka, niczym pajęczyna, srebrzyła się klatka, która tam upadła. Nie dobywało się stamtąd świergolenie papużek.

Dał się słyszeć cichy chrzęst żelaza: Fafryd upewniał się, czy Szara Rózga lekko wychodzi z pochwy. Zupełnie jakby ów dźwięk był umówionym sygnałem do ataku, przyjaciele dobyli mieczy i równym krokiem weszli do izby. Mieli się na baczności i uważnie stąpali po zdradliwej podłodze.

Ledwie, co zabrzmiał głośny zgrzyt stali, jarzące się oczka zaczęły mrugać i kręcić się niespokojnie, a kiedy do środka wkroczyło dwóch zawadiaków, rozpierzchły się z cichym popiskiwaniem, para za parą, osadzone na chudych ciałkach z gołym ogonem. Zmierzały do czarnych, okrągłych plam na dywanie, by tam zniknąć. Oczywiście, były to dziury wygryzione w deskach i dywanie. Oczami błyskały czarne szczury.

Fafryd i Kocur skoczyli na środek izby i w przypływie furii, z dzikim powarkiwaniem, próbowali je rozsiekać, miotając przy tym najstraszniejsze przekleństwa. Nie zakatrupili jednak wielu gryzoni, bowiem te umykały z wręcz nadprzyrodzoną szybkością. Prawie wszystkie smyknęły do dziur przy kominku i pod ścianami. Zresztą, już pierwszym uderzeniem Fafryd przerąbał deskę, przez co cała podłoga, nim zrobił trzy kroki, załamała się pod nim z trzaskiem. Nie zdołał uskoczyć i jedną nogą zapadł się aż po brzuch. Kocur przemknął obok niego, jakby nie bał się trzeszczącej podłogi.

Fafryd wyszarpnął wreszcie uwięzioną nogę; nie zważał na ostre drzazgi i tak samo jak Kocur nie przejmował się pękającymi deskami. Szczury czmychnęły. Podszedł do swego towarzysza, który włożył do piecyka parę patyków, aby zrobiło się jaśniej.

Najstraszniejsze było to, że choć szczury uciekły, dwa nieokreślone kształty pozostały, chociaż znacznie mniejsze oraz inaczej zabarwione - co dało się wyraźnie zobaczyć w blasku żółtych płomieni, które strzelały przez okopcone drzwiczki piecyka. Zamiast czerwonych paciorków w połyskliwej czerni mieszał się ciemny brąz z odpychającym, sinofioletowym kolorem, ciemną purpurą, gronostajową bielą tudzież czerwienią pończoch, czerwienią krwi i czerwienią okrwawionego ciała i kości.

Aczkolwiek dłonie i stopy zostały dokładnie ogryzione, a w ciele wyżarte głębokie jamy, obie twarze zachowały się nietknięte, co potęgowało nastrój grozy. Purpurowa skóra świadczyła o tym, że nieszczęsne kobiety się udusiły: usta były osobliwie rozciągnięte, oczy wytrzeszczone, rysy wykrzywione w wyrazie cierpienia. Jedynie włosy, czarne i ciemnokasztanowe, lśniły jak dawniej. Oraz białe, jakże białe zęby.

Fafryd i Kocur patrzyli tępo na swoje kochanki, niezdolni oderwać od nich wzroku, mimo że srogi gniew narastał w ich sercach, a z nim smutek i rozpacz. Z ciemnych bruzd na dziewczęcych szyjach oderwały się czarne pasemka - skrawki nocnego smogu - i wypłynęły, rozwiewając się w powietrzu, przez otwarte drzwi.

Z ogłuszającym trzaskiem podłoga na środku izby zapadła się o dalsze trzy piędzi i osiągnęła tymczasowy stan równowagi.

Udręczone umysły powoli zaczynały dostrzegać szczegóły. Srebrnym sztyletem Wlana przygwoździła do podłogi szczura, który nieopatrznie, nazbyt rozochocony, podszedł do niej za blisko, nim magiczny smog dopełnił swego dzieła. Zniknął jej pas, a razem z nim trzos. Niebieskiej, inkrustowanej srebrem szkatułki, w której Iwrian schowała należącą do Kocura część łupu, także brakowało.

Na poszarzałych, obłąkanych twarzach Kocura i Fafryda malowała się nieopisana żałość, lecz kiedy na siebie spojrzeli, wyczytali w swoich oczach zrozumienie i determinację. Nie musieli główkować, co się tutaj wydarzyło, gdy dwa węże czarnych oparów splotły się i zacisnęły w alembiku Hrystomila, i dlaczego Śliwikin piszczał i podskakiwał z radości. Nie musieli zgadywać, co oznaczały stwierdzenia: “liczna kompania biesiadników”, “pamiętaj o łupach”, “rzecz, którą wcześniej omówiliśmy”. Nie było potrzeby, żeby Fafryd wyjaśniał, czemu zdjął płaszcz z kapturem, wyrwał sztylet Wlany, szybkim ruchem dłoni strząsnął szczura i zatknął broń za pas. Tak i Kocur nie potrzebował tłumaczyć, co go skłoniło do sprawdzenia sześciu słoiczków z olejkami i rozbicia trzech z nich przed huczącym piecykiem; po krótkim namyśle schował do woreczka pozostałe trzy, dodając patyczki i pełen czerwonych węgli żarnik z wiązaną pokrywką.

Nie padło jeszcze ani jedno słowo. Kocur owinął dłoń szmatką, pochylił się przed kominkiem i z rozmysłem pociągnął rozpalony piecyk, który przewrócił się drzwiczkami prosto w nasiąknięty olejkiem dywan. Ożyły języki ognia.

Przyjaciele odwrócili się i pognali do drzwi. Rozległ się najgłośniejszy jak dotąd huk pękającej podłogi. Rozpaczliwie próbowali się wdrapać po pochyłych deskach, chwytając się zjeżdżających kobierców. Wyleźli na podest schodów akurat w chwili, kiedy wszystko za nimi pospadało: płonące dywany, piecyk, drewno na opał, świece, kanapa kryta złotą kapą, stoliczki, skrzynki i słoje oraz okropnie okaleczone ciała ich pierwszych kochanek. Całość zleciała niczym lawina do zakurzonej, oblepionej pajęczynami izby piętro niżej. Buchnął wielki płomień, jeśli nie oczyszczenia, to przynajmniej niezawodnej kremacji.

Fafryd i Kocur zbiegali po schodach. Ledwie uszli z życiem, bo drewniana konstrukcja odrywała się od ściany, łamała i w końcu rozsypała z łoskotem w ciemnościach. Z niemałym trudem wygrzebali się ze szczątków. Teraz jaszczurcze języki ognia strzelały z okiennic na poddaszu i zabitych deskami okien na niższym piętrze. Kiedy gnając na złamaniu karku, znaleźli się w zaułku Zarazy, pod “Srebrnym Węgorzem” jazgotliwe bicie dzwonów wzywało już ludzi do gaszenia pożaru.

Nadal biegli, co tchu, aż wpadli do zaułka Śmierci. Tam Kocur chwycił druha za ramię i zatrzymał. Osiłek wyrywał się z błędnym wzrokiem, ciskając siarczyste przekleństwa; prychnął ze zniecierpliwieniem, kiedy Kocur krzyknął, zasapany:

- Daj mi chwilę, to się dozbroimy! - Odpiął od pasa woreczek, ścisnął mocno brzegi i trzasnął nim z taką mocą o kamienie, żeby rozbić nie tylko słoiczki, ale i żarnik. I rzeczywiście, już wkrótce worek zapalił się u spodu.

Potem w jego dłoni pojawił się błyszczący Skalpel, podobnie jak w dłoni Fafryda - Szara Rózga. Zerwali się do biegu. W celu rozdmuchania płomieni Kocur z werwą wywijał młyńca workiem. Kiedy przecięli ulicę Tanią i wbiegali do Domu Złoczyńców, parzyła go w rękę istna kula ognia. Silnie się wybił w powietrze i wrzucił worek do szerokiej niszy nad drzwiami.

Zaczajeni tam strażnicy wrzasnęli ze strachu i z bólu, gdy ognisty intruz wtargnął do ich kryjówki. Nie mieli czasu, by użyć mieczy czy w ogóle jakiejkolwiek broni przeciwko dwóm napastnikom.

Młodzi adepci złodziejskiej sztuki wysypali się na korytarz, zwabieni wrzaskami i tupotem nóg, po czym na widok buchających płomieni, dwóch osobników czarnych jak demony i ich błyszczących mieczy zaczęli pierzchać z powrotem do swoich pracowni. Pewien chuderlawy, najwyżej dziesięcioletni uczeń za długo się ociągał. Szara Rózga przebiła go na wylot, nim z wybałuszonymi oczami i przerażeniem na twarzy zdążył poprosić o litość.

Raptem w głębi budynku rozbrzmiał głuchy, przeciągły, świdrujący skowyt, aż ciarki przechodziły po skórze. Na ten sygnał drzwi zaczęły się zatrzaskiwać, zamiast wypluwać uzbrojonych strażników, których Kocur i Fafryd z rozkoszą roznieśliby na mieczach. Co gorsza, pozatykane na ścianach długie, świeżo wymienione pochodnie nie paliły się i korytarz tonął w ciemnościach.

Wyjaśnienie tej ostatniej zagadki przyszło już niebawem, kiedy weszli na schody. Pojawiały się tutaj wciąż nowe macki nocnego smogu, jakby się rodziły z samego powietrza. Wydłużały się, mnożyły i potężniały. Czepiały się drapieżnie skóry i ubrania. W korytarzu na piętrze rozpleniły się od ściany do ściany i od podłogi po sufit niczym gigantyczna pajęczyna - tak zwarta, że przyjaciele musieli torować sobie przejście mieczami... albo tak im podszeptywały rozgorączkowane umysły. Czarna pajęczyna do pewnego stopnia stłumiła drugi niesamowity skowyt, dobywający się z siódmych drzwi, licząc od strony schodów. Tym razem wycie zakończyło się radosnym piskiem i rechotem równie szalonym jak uczucia, które wrzały w sercach napastników.

I tutaj drzwi zamykały się z hukiem. W krótkim przebłysku świadomości Kocur zrozumiał, że to nie ich boją się złodzieje (wszak nie zostali jeszcze spostrzeżeni), ale czarodzieja Hrystomila, nawet, jeśli odprawiał czary dla nich pożyteczne.

Na głucho zamknięte były również dębowe, okute żelazem drzwi komnaty z mapą, skąd należałoby się spodziewać kontruderzenia w pierwszej kolejności.

Fafryd i Kocur na każdym kroku musieli chlastać mieczami w lepką, twardą pajęczynę. W połowie drogi między komnatą mistrza a salą czarodzieja zaczął się formować w atramentowej sieci, zrazu niewyraźny, wielki jak wilk czarny pająk.

Kocur porozcinał przed nim pajęczynę, cofnął się dwa kroki, a następnie rzucił się z impetem na bestię. Skalpel spisał się bez zarzutu: wgryzł się między ośmioro smoliście czarnych ślepi, a stwór zmiękł jak przekłuty ropień. Rozeszła się smrodliwa woń.

Po chwili razem z Fafrydem zaglądał do pracowni alchemika. Prawie nic się tu nie zmieniło, chociaż niektórych rzeczy było dwa albo trzy razy więcej. Na długim stole burzyła się z bulgotem niebieska zawartość dwóch retort. Z czap wypływały gęste, poskręcane pasma - szybciej niż czarna kobra z bagien, która potrafi dogonić człowieka. I nie wypływały do bliźniaczych odbieralników, ale ulatywały wprost w powietrze, i tak już dość brudne w całym Domu Złoczyńców. Tężała bariera między mieczami intruzów a Hrystomilem, który stał lekko zgarbiony nad pożółkłym pergaminem z magiczną formułą. Tym razem iskrzącym wzrokiem przenikał na wskroś Kocura i Fafryda. Z rzadka tylko zerkał na tekst zaklęcia, które wypowiadał w szalonym pośpiechu.

Na drugim końcu ławy, gdzie nie sięgała czarna pajęczyna, oprócz Śliwikina podskakiwał olbrzymi szczur, dorównujący mu wielkością we wszystkich częściach ciała z wyjątkiem głowy.

W dziurach pod ścianami jarzyły się i mrugały pary czerwonych oczu.

Z rykiem wściekłości Fafryd przystąpił do rozcinania czarnej sieci, lecz materia ulatująca z retort błyskawicznie uzupełniała ubytki. Nie dość na tym. Odcięte końce, zamiast luźno zwisać, próbowały go pochwycić niczym węże dusiciele lub mordercze pnącza.

Raptownie przełożył miecz do lewej ręki, dobył długiego noża i rzucił nim w czarodzieja. Ostrze pomknęło do celu, przecięło trzy sznury, na czwartym i piątym zwolniło i zmieniło tor lotu, a na szóstym już się prawie zatrzymało, by spocząć bezradnie w oplotach siódmego.

Hrystomilo wyszczerzył zęby, odsłaniając we wzgardliwym uśmiechu potężne górne kły, podczas gdy Śliwikin piszczał z rozkoszy i skakał wyżej niż dotąd.

W ślad za nożem poleciał Koci Pazur, lecz i on nic nie wskórał. Gorzej jeszcze: nieuwaga Kocura zaowocowała tym, że dwie strzelające macki smogu okręciły się wokół jego prawej dłoni, a jedna wokół szyi, żeby go przydusić. Z dziur w zaśmieconych kątach komnaty wyskakiwały czarne szczury.

Tymczasem inne macki chyłkiem oplotły w kostce i kolanie lewą nogę Fafryda, jak też całe ramię, przez co osiłek omal nie runął na ziemię. Starając się utrzymać równowagę, wyszarpnął zza pasa sztylet Wlany i wzniósł go wysoko. Rękojeść była lśniąco srebrna, ostrze umazane zakrzepłą krwią zabitego szczura.

Na ten widok drwiący uśmiech znikł z twarzy Hrystomila. Czarodziej przeraźliwie wrzasnął, odrzucił pergamin i cofnął się od stołu. Zasłonił się swymi wykoślawionymi, szponiastymi dłońmi, jakby chciał tym sposobem odegnać widmo śmierci.

Sztylet Wlany rozcinał gładko czarną pajęczynę (sznury zdawały się przed nim rozstępować), znalazł sobie przejście między rękami czarodzieja i ugrzązł w oku aż po samą rękojeść. Czarnoksiężnik krzyknął cienkim głosem i rozdrapał sobie twarz w agonii. Również czarna pajęczyna skręcała się jak w przedśmiertnych spazmach.

Obie retorty pękły w jednej chwili. Lawa z ich trzewi rozlała się po zmaltretowanym stole i zgasiła niebieskie płomienie, choć równocześnie na jej brzegach gruby drewniany blat zaczął kopcić. Z cichym chlupaniem skapywała na marmurową posadzkę.

Hrystomilo jęknął po raz ostatni i runął w przód z rękami przyciśniętymi do oczu. Pomiędzy palcami sterczała srebrna rękojeść sztyletu.

Pajęczyna rozpuszczała się niczym atrament w strumieniu czystej wody.

Kocur niepostrzeżenie podbiegł z mieczem do stołu, gdzie jednym pchnięciem przeszył Śliwikina i olbrzymiego szczura, zanim bestie pojęły, co im grozi. Zdechły z jękliwym popiskiwaniem, na co pozostałe szczury zawróciły i z chyżością błyskawicy pochowały się w dziurach.

Gdy rozwiał się w nicość ostatni skrawek nocnego, a w zasadzie czarodziejskiego smogu, Kocur i Fafryd stali nieruchomo w towarzystwie trzech trupów. Grobowa cisza wypełniała nie tylko tę komnatę, ale chyba cały Dom Złoczyńców. Nawet lawa, która wypłynęła z rozbitych alembików, tężała w bezruchu. Drewniany stół już nie dymił.

Szał przeminął, wściekłość ostygła. Płomień zemsty wypalił się, pożarłszy więcej, niźli trzeba było do jej zaspokojenia. Marzyli o zabiciu Krowiasza i mordowaniu złodziei nie bardziej niż o polowaniu z packą na muchy. Fafryda prześladował we wspomnieniach straszny obraz przerażonej twarzy chłopczyka, którego zadźgał w przystępie szaleństwa.

Pozostał jedynie smutek. Wcale ich nie opuścił, odzywał się coraz głośniej w ich sercach. Smutek połączony ze wstrętem do wszystkiego, co ich otaczało: do trupów, nieuprzątniętej pracowni czarodzieja, Domu Złoczyńców i całego Lankmaru z jego cuchnącymi zaułkami i wieżami w smogu.

Kocur z odrazą wyciągnął Skalpel ze ścierwa gryzoni, wytarł go kawałkiem sukna i wsunął do pochwy. Fafryd pobieżnie oczyścił i schował Szarą Rózgę. Potem odnaleźli noże na podłodze, gdzie spadły, kiedy rozpłynęła się czarna pajęczyna. Żaden nawet nie spojrzał na sztylet w oku czarodzieja. Jednakże na stole zauważyli czarny, aksamitny trzos Wlany oraz jej pas, na wpół zatopiony w stygnącej lawie. Była też niebieska, zdobiona srebrem szkatułka Iwrian.

Kocur i Fafryd zabrali klejnoty i wciąż w milczeniu (ostatni raz rozmawiali w spalonej ruderze na tyłach “Srebrnego Węgorza”), choć z poczuciem wspólnoty celów i świadomością łączącej ich przyjaźni, odeszli stamtąd utrudzeni, z obwisłymi ramionami, noga za nogą. Przyspieszyli dopiero na wysłanym dywanami korytarzu, mijając mocarne drzwi do komnaty wielkiego mistrza, tak samo zamknięte jak wszystkie pozostałe. Prawdopodobnie cała gildia drżała ze strachu przed Hrystomilem, jego zaklęciami i szczurami.

Na schodach ich kroki rozlegały się głośnym echem. Gdy szli dolnym, ubogim korytarzem, gdzie nikt jeszcze nie ważył się odemknąć drzwi, stukot butów odbijał się od pustych ścian, choć starali się stąpać jak najciszej. Pobieżnie zerknęli na opuszczoną, osmoloną dymem niszę strażników. Wyszedłszy na ulicę Tanią, skręcili w lewo, na północ, aby najkrótszą drogą dostać się na aleję Bogów. Dotarli do skrzyżowania i ruszyli na wschód. Na szerokiej ulicy nikt się nie poruszał oprócz chudego czeladnika z nieszczęśliwą miną, który w mdłym, różowym blasku świtu zamiatał bruk przed winiarnią. Tu i ówdzie, w rynsztokach i mrocznych portykach, można było zobaczyć uśpione, czasem głośno chrapiące postacie. Kocur i Fafryd szli tędy, bo pragnęli dojść do Bagiennej Bramy i dalej do Grobelnego Gościńca, biegnącego na przełaj przez Wielkie Słone Bagnisko. Bagienną Bramę wybrali po to, aby czym prędzej wydostać się z tego wielkiego, wspaniałego grodu, który nagle przybrał tak odrażającą postać, że nie chcieli w nim zostać choćby na jedno uderzenie serca dłużej - serca zbolałego i ciężkiego jak kamień. Albowiem błądziły tu pewne duchy, którym nie śmieliby spojrzeć w oczy.






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zobaczyć Sorrento i umrzeć Kwiatkowska Katarzyna
e przyjaciele zobacz co media spolecznosciowe moga zrobic dla twojej firmy eprzyj
różne smakołyki, ROZNE (Zobacz), PRZEPISY KULINARNE
hej mam bardzo fajna zagadke dla ciebie jak bedziesz miał chwile to sobie zobacz, ■RÓŻNOŚCI, MOŻNA S
Ktos musi umrzec by zyc mogl ktos, Konspekty zajęć
Miejsca które trzeba zobaczyć przed śmiercią
Zeszyt - ZobaczRozwiazaniaCalek, Matma
Strony do zarabiania, ROZNE (Zobacz), ZARABIANIE W INTERNECIE
Nikt mnie więcej nie zobaczy, karty pracy, Rozwój motyla
Podatek katastralny, Donald Tusk-obłuda, fałsz i problemy z pamięcią - ZOBACZ ! WARTO !
sałatki, ROZNE (Zobacz), PRZEPISY KULINARNE
Niebieska Linia ROLA STEREOTYPÓW W DIAGNOZOWANIU PRZEMOCY, ROZNE (Zobacz), PRZEMOC W RODZINIE
Jak zobaczyć aurę
ZARÓB0 ZŁ W MIESIĄC! PRZECZYTAJ I ZOBACZ JAKIE TO PROSTE!!!
Co doc Czekaj zobaczył na preparatach z układu płciowego męskiego 13

więcej podobnych podstron