W.P: Gdzie i kiedy doszło do tragedii?
Gdzie i kiedy doszło do tragedii? - Kwestia postawiona w tytule mojej notki jest, sądzę, fundamentalna do rozstrzygnięcia „zagadki” zbrodni smoleńskiej. Przypomnijmy sobie, jak na pytanie dziennikarki: „I co pan usłyszał” por. Artur Wosztyl, w końcu było nie było zawodowy, wojskowy pilot, odpowiada po dłuższej chwili z tajemniczym uśmiechem: „... To jest ciągle trudne, naprawdę, powiem szczerze. ...Słyszałem pracujące silniki samolotu, który podchodził... zbliżał się do lotniska. Nagle usłyszeliśmy (…) jak dodają obrotów (…) obroty zaczęły narastać do maksymalnych, następnie po kilku sekundach trzaski, huki... Następne kilka sekund... dźwięk...” (i dalej uśmiech) ( http://www.youtube.com/watch?v=zdsqMfaDYGs). Jak wiemy, złożone przez Wosztyla w polskiej prokuraturze zeznania kłócą się, jeśli chodzi o istotne szczegóły rozmowy między ruską „wieżą” a załogą tupolewa, z zeznaniami złożonymi (zanim zostały „unieważnione” przez ruską prokuraturę) przez smoleńskich „kontrolerów” (dla przypomnienia zresztą warto posłuchać łgarstw jednego z tych ostatnich ( http://www.youtube.com/watch?v=7tr2lJM5NPE&feature=related); no chyba że założymy, że gość świadomie, celowo, wielokrotnie wprowadzał w błąd pilotów, by dać im „między wierszami” do zrozumienia, że w „wieży” jest coś nie tak). Wosztyl twierdził m.in., że kontrolerzy zalecali załodze tupolewa zejście aż do 50 m, a nie (jak głosi oficjalna ruska wersja – z niedawno szumnie ogłaszanymi „stenogramami” z „wieży” włącznie) do 100 m. Z drugiej zaś strony to, że załoga Jaka rozmawiała z załogą tupolewa, zawarte jest w ruskich stenogramach i nie mogło zostać przez ruskich speców majstrujących przy zapisach z VCR wykasowane; więc tę część stenogramów możemy uznać za wiarygodną. Ale (z trzeciej strony), jeśli faktycznie Wosztyl był z kolegami na płycie, a nie w Jaku, to... nie mógł słyszeć przez radio ani ostatnich sekund dialogu załoga-”wieża” przed zwiększeniem obrotów silników, ani tego, co mówiła/krzyczała załoga potem, czyli czy np. zgłaszała „mayday”, czy informowała o awaryjnym lądowaniu itd. Możemy zarazem być w stu procentach pewni, że Ruscy dokonali retuszu ostatnich kilkudziesięciu sekund zapisu VCR i nie wiadomo, czy ten fragment w ogóle będzie do odzyskania dla polskiej prokuratury, ponieważ ów zapis wyjaśniałby dokładnie, co się naprawdę stało i co w pobliżu wojskowego lotniska odkryła załoga Tu 154M. A teraz uwaga jeśli... czekiści czekający w pułapce się pospieszyli? Wiemy na pewno, że chcieli samolot sprowadzić jak najniżej, by go zniszczyć (zapewne za pomocą środków wybuchowych). Możemy też z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, iż zaaranżowali uprzednio „pobojowisko” na Siewiernym na „powypadkowe” (gdyby eksplozja zniszczyła samolot w stopniu niemal całkowitym) – coś w końcu mediom musieli czekiści pokazać, by można było z pomocą promoskiewskich ekspertów stulać przez wiele miesięcy o „głupim wypadku”. Jeżeli jednak Tu 154 M nie zszedł na oczekiwaną przez czekistów wysokość, bo załoga tupolewa odkryła, że jest sprowadzana w pułapkę, to czy czekiści nie mogli na Siewiernym narobić huku odpaleniem przygotowanych dla tupolewa (mającego ich zdaniem przyziemić lub zejść na „zalecaną wysokość”) ładunków wybuchowych (nie zainstalowanych na pokładzie tylko w planowanej okolicy przyziemiania)? JAKIŚ DŹWIĘK przecież musiał się w ramach inscenizacji wydobyć, by zebrani na płycie ludzie mieli jakiś „znak” (no bo przecież nie dowód), że doszło do katastrofy. Nie był to jednak, podkreślam, dźwięk spadającego i roztrzaskującego się blisko stutonowego cielska, bo przy takiej kolizji z ziemią rumor byłby przeogromny (szczegółowo tę kwestię zanalizował A-Tem, więc odsyłam do jego komentarzy pod moimi ostatnimi postami). Nie mógł to być też chyba, wbrew temu, co pisze KaNo (i co ja sam pisałem przez pewien czas; modyfikuję więc tu swoje poglądy), dźwięk wysadzanego samolotu, ponieważ, gdyby maszyna została wysadzona – zarówno jej części, jak i szczątki ludzkie i przeróżne rzeczy z pokładu tupolewa, rozrzucone byłyby na wieluset metrach wokół epicentrum. Na pobojowisku wszystko przecież wyglądało tak, jakby było zgrupowane na dość niedużym i wąskim obszarze, co zresztą, jak pamiętamy z wyznań E. Klicha, miało „dowodzić”, że żadnej eksplozji nie było. Ten wygląd „miejsca katastrofy” jednak nasuwał i nasuwa skojarzenia z... wysypiskiem (!), nie zaś z miejscem po wypadku lotniczym. Pomijając już kwestię „koryta”, które musiałby wyżłobić żłobiący glebę kadłub, to gdzie są ślady koziołkowania tych wielkich i ciężkich części (które znamy ze zdjęć) po ziemi na Siewiernym? No więc powraca pytanie, a jeśli tupolew wtedy czekistom uciekł? Jego awaryjne wylądowanie z wyłączonymi silnikami (gdzieś w okolicy) zdają się potwierdzać zgoła tajemnicze i niezwykle dramatyczne telefony, jak ten śp. L. Deptuły czy śp. J. Surówki; jak ponadto kiedyś przyznał M. Dubieniecki, udało mu się po katastrofie dodzwonić pod jeden z numerów borowców (http://wiadomosci.wp.pl/kat,121994,page,2,title,Telefon-BOR-owca-dzialal-po-katastrofie-Jak-to-mozliwe,wid,12537904,wiadomosc.html); oczywiście z nikim nie rozmawiał, ale telefon działał. To zaś, że kwestia tych telefonów jest wciąż „tematem tabu”, jest dementowana lub całkowicie bagatelizowana (w oficjalnym badaniu i śledztwie), może mieć związek z tym, iż w Polsce nawet nie bierze się pod uwagę kwestii ruskiej mistyfikacji przy katastrofie, zakładając, że doszło do tragedii na Siewiernym, a nie nigdzie indziej. Tymczasem nawet jeden z ruskich mundurowych, milicjant, o ile pamiętam, przyznawał się przed kamerami już 10 Kwietnia (nie mam pod ręką tego materiału z youtube, ale to jest do znalezienia), że „nie wiedzieli, gdzie ich wzywają”. Czy jest możliwe, by nie wiedzieli? Możliwe. Możliwe, ale pod warunkiem, że ludzie koordynujący „akcję ratowniczą”, wiedzą, że są dwa miejsca zdarzenia – jedno „oficjalne” i osłonięte medialnie, a drugie „ściśle tajne”, gdzie nie ma prawda pojawić się żaden dziennikarski aparat fotograficzny i żadna kamera. Jednakże nie słyszałem do tej pory, by sprawdzano, choćby w smoleńskich szpitalach czy na tamtejszym pogotowiu, do ilu akcji ratowniczych i w jakich miejscach, wysyłano ekipy z karetkami? Gdzie były pielęgniarki, które tak szybko doliczyły się blisko 90 ciał, skoro „raport komisji Burdenki 2” mówi wyraźnie, że dopiero o godz. 11.40 ustalono „brak żywych”, a dopiero o 16.40 znaleziono (zaledwie) 25 ciał. Czy naprawdę niemożliwe jest, by do tragedii doszło w innym miejscu w Smoleńsku, właśnie po awaryjnym lądowaniu? Taki scenariusz potwierdzałoby zachowanie tego gościa, co wypadł z „wieży” i mówił załodze Jaka o tym, że tupolew „odleciał” (http://wyborcza.pl/1,75478,7913721,Tupolew_wcale_nie_ladowal.html). Ów gostek musiał wiedzieć, co się naprawdę stało, nawet jeśli wcześniej jedynie „wykonywał rozkazy”, które skutkowały podawaniem błędnych danych załodze tupolewa i zachęcaniu jej do jak najniższego zejścia nad ziemię. Musiał odkryć, że uczestniczył w zamachu, ale też musiał odkryć, że zamach jeszcze się nie skończył, bo tupolew uciekł z pułapki (!). Musiał więc też ten gość być podwójnie przerażony – i tym, co się dotąd stało, i tym, co się jeszcze dzieje: na Siewiernym zaczyna się „akcja 'katastrofa'”, zaś za tupolewem, którego załoga wyłączyła silniki, rusza pościg czekistów, by nie dopuścić do wydostania się pasażerów.Jest to oczywiście scenariusz najczarniejszy z możliwych, ale od paru dni, ilekroć się zastanawiam nad hipotezą dwóch miejsc, wydaje mi się ona tłumacząca niemal wszystkie sprzeczności i niejasności związane z tym, co się zdarzyło 10 Kwietnia, no i wyjaśniająca wszystkie zachowania Rusków z niszczeniem dowodów włącznie. Czekistom przygotowującym zamach sytuacja wymknęła się spod kontroli, gdyż nie wzięli poprawki na geniusz polskiego pilota, który właśnie przez wzgląd na odpowiedzialność za życie najważniejszych osób w polskim państwie, nie będzie ryzykował schodzenia na wysokość zagrażającą bezpieczeństwu lotu i statku powietrznego, a zatem nie da się wciągnąć w pułapkę. Należałoby więc sądzić, że po pierwsze, czekistom plan się nie powiódł do końca – musieli bowiem (nie przechwyciwszy od razu tupolewa) naprędce dokonywać mistyfikacji (Wiśniewski mówi: „nic wielkiego nie było, nie było wielkiego ognia (...) myślałem, że to jakiś pusty samolot (…) jak na rozmiar tej katastrofy, no to była taka powiedzmy sobie, przepraszam za śmiałość, przeciętna katastrofa” ( http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE&p=7CF14832580E1C92)), kierując uwagę świata na Siewiernyj. Po drugie, że zamach został przeprowadzony nie na zasadzie jakiegoś „ruskiego dziadostwa i niedbalstwa” i „kompetencyjnego bałaganu”, lecz jako masowa zbrodnia z zimną krwią, być może taka jak podczas „akcji antyterrorystycznej” na Dubrovce. Narracja „wypadkowa” musiała być, rzecz jasna, zawczasu gotowa (tj. w ramach planowania zamachu). Opiekunowie mediów i zarazem ci, co podają drogami dyplomatycznymi „oficjalną” (oraz tę „ze źródeł zbliżonych do oficjalnych”) wersję zdarzeń, mieli ją zawczasu i w pośpiechu zaczęli ją rozpowszechniać, zauważmy, zanim jeszcze ktokolwiek dokładnie obejrzał pobojowisko na Siewiernym (pomijam już nawet przybycie ekspertów)! Co więcej – na miejscu zdarzenia pojawili się NAJPIERW (i to z jak wielkim opóźnieniem, jak na skalę wydarzenia) strażacy (pal diabli teraz, czy prawdziwi, czy przebrani) gaszący prowizoryczny doprawdy pożar, nie zaś medycy szukający rannych, dokonujący reanimacji - ponieważ na tymże miejscu nie było kogo ratować. Tak zresztą oficjalnie, niemal od razu z informacjami o katastrofie, ogłoszono! „Nikto nie wyżyw”. Do potwierdzenia lub obalenia tejże hipotezy dwóch miejsc niezbędna jest wiedza o tym, jak rzeczywiście wyglądały akcje ratownicze w Smoleńsku. Do jakich miejsc wykonywały kursy karetki (czy jechały za samochodami FSB lub innych specsłużb, czy też dostały dokładne namiary na miejsce zdarzenia; jakie to były namiary)? Kto brał udział w tychże akcjach i kto był ich koordynatorem? Jak wyglądało stwierdzanie zgonów osób będących na pokładzie tupolewa. Ile osób zidentyfikowano na miejscu katastrofy? Jak wyglądało miejsce katastrofy? Jak wyglądał wrak? Gdzie (do jakiego miejsca) przewożono ciała po ich „ewakuacji” z miejsca zdarzenia? W „raporcie komisji Burdenki 2” jest mowa o tym, że o godz. 14.58 zostają przygotowane miejsca (100) w kostnicy miejskiej i (5) w smoleńskim I szpitalu klinicznym. Jak jednak pamiętamy, pierwsze z „ewakuowanych” ciała ofiar już 10 Kwietnia odtransportowano do Moskwy. Po co? Po to, by ich ewentualnym badaniem zajęli się odpowiedni badacze, a nie przypadkowi lekarze, którzy mogliby z rozpędu stwierdzić przyczyny zgonu pasażerów zgoła odmienne od oficjalnie podawanych. Odpowiedni badacze, a więc tacy, jak pozostający na usługach Kremla badacze katastrof z MAK. http://fotoszop.salon24.pl/270828,brzozy-beczki-i-zyliony-kawalkow. Nie upieram się za wszelką cenę przy hipotezie dwóch miejsc. Alternatywny i analizowany przez wielu z nas, scenariusz z wysadzeniem przez czekistów samolotu podczas jego przyziemiania i tak jest dostatecznie makabryczny, jak na rangę wydarzenia. Niemniej jednak wydaje mi się, że w/w hipoteza także warta jest bardzo dokładnego zanalizowania. Niewykluczone bowiem, że natrafiliśmy w ten sposób na nowy i właściwy trop. W ramach lektury uzupełniającej proponuję obejrzeć materiał z „Misji specjalnej” z września 2010 r. ze świadkami, którzy opowiadają, jak to bezpieka łaziła po mieszkaniach i zakazywała mówić o tym, co się działo na Siewiernym ( http://www.youtube.com/watch?v=tQaALiZe-_A). Czy O. Starostienkow zmyśla, mówiąc, że nie widział tam katastrofy, tylko „inne rzeczy”?
W.P: Lotnisko Siewiernyj
Lotnisko Siewiernyj - „Zabezpieczeniem lotniska, kolumną samochodową, wsparcie ochrony osobistej, gwarantuje gospodarz, gwarantuje gospodarz.” M. Janicki, generał.(dlatego też, gdy do Polski przylatuje prezydent USA lub FR to chronią go polskie służby - a gówno prawda generale!!!). Zostawmy dzielnego i genialnego Janickiego. Zacznijmy od pewnej wiadomości z września ubiegłego roku: „Szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg podkreślił w czwartek, że nie każdy dostarczony kawałek blachy w rzeczywistości jest częścią Tu-154. Dodał, że dlatego zawsze osoba, która w Smoleńsku znalazła element wyposażenia samolotu lub szczególnie - szczątki ludzkie - jest przesłuchiwana.” (podkr. F.Y.M.) http://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykul/453605,na_miejscu_katastrofy_smolenskiej_wciaz_sa_znajdowane_szczatki_ludzkie.html .Jak pamiętamy bowiem, przez wiele miesięcy po 10 Kwietnia przeróżne rzeczy cudownie „odnajdywały się” na Siewiernym. A to godło z salonki, a to wieniec, a to fragmenty wraku, a to czyjeś dokumenty
(jak
paszport śp. G. Zych), a to wreszcie ludzkie szczątki. Ruscy przez
długi czas pozostawiali „miejsce katastrofy” niezabezpieczone
nie tylko z tego powodu, by po raz kolejny upokorzyć Polskę i
Polaków. Nie tylko po to, by okoliczni mieszkańcy brali sobie
pamiątki (smoleńskie dzieci zabierały sobie np. ludzkie zęby
leżące w ziemi – relacja w pierwszej majowej „Misji
specjalnej”) i w ten sposób „sprzątali pobojowisko”. Także
po to, by można było na to miejsce swobodnie dorzucać rozmaite
rzeczy, podtrzymując napięcie związane z inscenizacją. Wprawdzie
nasza prokuratura wojskowa, jak czytaliśmy wyżej, wiedziała, że
część szczątków z Siewiernego (przywożonych do Polski), to NIE
szczątki tupolewa, lecz nie skutkowało to żadnymi poważnymi
krokami prawnymi zmierzającymi do przejęcia i zbadania innych
lotniczych fragmentów składowanych pod gołym niebem na Siewiernym.
Wróćmy więc na chwilę do samego Siewiernego i wypowiedzi
dziennikarzy, którzy byli na miejscu 10 Kwietnia, a nawet parę dni
wcześniej. Cytuję znowu za „Misją specjalną” (kwietniową i
pierwszą majową); wszystkie podkreślenia są moje, jak zwykle:
„Największym zaskoczeniem było, że w ogóle to lotnisko tam
jest, bo my mieszkaliśmy przez tydzień w hotelu, który znajduje
się tuż obok lotniska i nie mieliśmy pojęcia, że to jest
lotnisko. Po prostu po drugiej stronie drogi do hotelu był jakiś
niewysoki mur, jakaś stara zardzewiała brama, ale tam nie lądował
żaden samolot. Nie było jakby żadnego śladu, który mógłby
wskazywać, że to jest lotnisko.” (04'04'', Paweł Prus TVP Info)
„Któregoś dnia zauważyłem w telewizji zaczęli pokazywać, jak
Rosjanie naprawiają, wkręcają żarówki do jakichś opraw tam do
jakichś reflektorów. Ja nie wiem, do jakich wkręcają, ale na
fotografiach, które ja robiłem trzy i pół godziny po wypadku, nie
było żadnych reflektorów ani żadnych opraw na tym lotnisku. Tak
że to jest arcydziwna sytuacja.” (kwietniowa 05'06'', Piotr Ferens
„GP”) „Na trzech betonowych słupach o wysokości mniej więcej
2,5 m były żaróweczki – widzieliśmy jak one świecą w ciągu
dnia, potem już była ładna pogoda. Ale one świeciły gorzej niż
lampki na naszych kamerach.” (kwietniowa 05'59'', Marek Pyza
„Wiadomości” TVP) „Widzieliśmy lądowanie rosyjskiego
samolotu. Dosłownie było to 100 m od miejsca, w którym staliśmy.
Ten samolot zniżył się, już był tuż nad pasem, chyba metr nad
betonową płytą. Przechylił się lekko na lewą stronę i no chyba
w ostatnim momencie wzbił się w powietrze” (majowa 05'44'' Jerzy
Kubrak „Fakt”) I jeszcze wymiana zdań między dziennikarką a
„kontrolerem” Plusninem z pierwszej czerwcowej „Misji
specjalnej” (04'20''): „A dlaczego on odmówił? (lotu na drugie
lotnisko – przyp. F.Y.M.)” „Trzeba by jego spytać.” Ta
kwestia „odmowy” lotu na drugie lotnisko należała do jednego z
leitmotivów ruskiej dezinformacji okołosmoleńskiej 10 Kwietnia i w
następnych dniach. Podkreślano bowiem (tak twierdził i
rzecznik/sekretarz gubernatora Smoleńska, tak utrzymywał Bastrykin
(http://premier.gov.ru/eng/events/news/10179/)), że kupa luda
namawiała jeden przez drugiego, by polska załoga odpuściła sobie
lądowanie na Siewiernym, bo nie ma pogody, sprzętu, warunków,
diabli mgłę nadali itd., a załoga, jak ta banda kołków nie tylko
uparła się na lądowanie, ale ignorowała czynione w najlepszej
wierze zalecenia „braci Moskali”, bo, jak się możemy domyślać,
polski Prezydent za wszelką cenę chciał zdążyć na antyrosyjską
manifestację w Katyniu i jakby nie zdążył, to byłby wielki
dyplomatyczny, międzynarodowy skandal, przed którym cała Moskwa
wprost drżała i truchlała. Stąd te nerwowe Rosjan rozmowy między
„wieżą” a „Logiką” - wszyscy bowiem, od Kremla po budy w
Siewiernym, nad którymi wrony zawracają, dostawali palpitacji serca
na wieść, że straszliwy, mściwy L. Kaczyński ze swoją groźną
świtą przybywa. No więc całe to przerażone towarzystwo za
wszelką cenę, prośbą i groźbą usiłowało odwieźć szaloną
załogę od lądowania, ta załoga jednak, jak ta husaria z ruskiego
filmu „1612”, klnąc na czym świat stoi, pchała się na
przepadłe, nie zważając na przyrządy, na alarmujące komunikaty,
tylko szukając wzrokiem ziemi. A jeśli było zgoła odwrotnie,
czyli właśnie tak, jak Ruscy uporczywie zaprzeczali? Jeśli tupolew
właśnie ODLECIAŁ na drugie lotnisko i wcale nie próbował lądować
na Siewiernym? Wiemy, że rozmowy mające pochodzić zapisów czarnej
skrzynki są zmanipulowane w tylu miejscach, że można się
zastanawiać, które ich fragmenty (i w jakim stopniu) są
autentyczne – i które zdania, słowa w jakim czasie (i przez kogo)
są wypowiadane. Wiele do życzenia pozostawiają też „rozmowy z
wieży”, które, jak się jeszcze tego samego dnia okazało po ich
hucznej prezentacji podczas konferencji komisji Millera (kiedy to
pokazano nam plamę we mgle zwaną Ił-76) – mają wersję polską
(singlową) i maksisinglową, zremiksowaną, ruską (opublikowaną w
reakcji na polską konferencję). Wprawdzie Ruscy zapewniali na
swojej z kolei konferencji, że ogłoszenie „raportu MAK” to
właściwie ostatnie słowo, jakie mają do powiedzenia w sprawie
„przyczyn katastrofy”, ale, jak doskonale wiemy, słowo u
czekistów jest warte tyle co rubel transferowy. W drugiej ze
smoleńskich „Misji specjalnych” Andrzej Kiński z „Nowej
Techniki Wojskowej”, wspominając śp. mjr. A. Protasiuka, mówił:
„najlepiej wyszkolony na Tu 154 M w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa
Transportowego. Latał tym samolotem do wszystkich możliwych i
niemożliwych zakątków świata, łącznie z Irakiem i Afganistanem”
- myślę o tym cały czas, rozważając to, jak naprawdę mogły
wyglądać ostatnie minuty lotu polskiego
tupolewa.
http://www.fakt.pl/Oto-zaloga-prezydenckiego-samolotu,artykuly,69003,1.html
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80625,7845308,Szczatki_samolotu_i_rzeczy_ofiar_walaja_sie_na_miejscu.html
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,9009742,Tu_154_mial_przeczekac_mgle__I_wrocic_na_lotnisko.html
http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/kaczynski-fakty/news-tragedia-w-smolensku-podsumowanie-wydarzen-z-soboty,nId,271978
Identyfikacja
- W relacji smoleńskich pielęgniarek, które uczestniczyły w akcji
ratunkowej, było, jak pamiętamy, jasno i wyraźnie powiedziane o
tym, że w przeciągu pół godziny widziały one na miejscu
zdarzenia blisko 90 ciał ofiar. Ciała te więc, musiały być
identyfikowalne, skoro tak szybko je policzono. 10 Kwietnia zresztą
min. Szojgu oznajmia o godz. 19.39 carowi Putinowi, że wydobyto
ciała wszystkich ofiar katastrofy
(http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/kaczynski-fakty/news-tragedia-w-smolensku-podsumowanie-wydarzen-z-soboty,nId,271978)
(http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/kaczynski-fakty/news-rozpoczal-sie-transport-cial-ofiar-katastrofy,nId,271859
(tu też mało chyba znany Państwu filmik z układaniem czerwonych
trumien na ciężarówki). Pamiętając o tych właśnie
wypowiedziach, wczytajmy się uważnie w przywołane niżej przeze
mnie relacje, które pojawiły się w kwietniowym (2010), pierwszym
wydaniu „Misji specjalnej”, poświęconym tragedii z 10 Kwietnia.
Kwestia obchodzenia się z ciałami ofiar należy do wyjątkowo
zagadkowych w całej „sprawie katastrofy” nie tylko z tego
względu, że ciał, wedle relacji polskich świadków, zrazu nie
było widać na pobojowisku w Sewiernym, a potem się zaczęły
stopniowo pojawiać tak jak i wiele rzeczy dużo później po
zakończeniu (jak to ujął wybitny fachowiec J. Miller) „badań
polowych”. Także z tego względu kwestia ciał jest zagadkowa, że
z ich „ewakuacją”, „identyfikacją”, z „sekcjami zwłok”
i „badaniami” niezwykle się w Rosji spieszono. Spieszono się
tak samo, jak ze sprzątaniem „miejsca zdarzenia” i kończeniem
„badań polowych”.
O ile bowiem wyjątkowo opieszale szło
Ruskom przekazywanie Polakom jakichkolwiek dokumentów dot. tego, co
się miało stać 10 Kwietnia (najważniejszych dokumentów i dowodów
nie ma do dziś), o tyle migiem (bo w pierwszych kilkunastu minutach)
ustalili oni „przyczyny katastrofy” i zajęli się
usuwaniem/niszczeniem wraku, wycinaniem drzew, zasypywaniem etc. W
pośpiechu też, dodajmy, przejmowano wakaty w Kancelarii Prezydenta
i innych instytucjach w Polsce (już wczesnym popołudniem 10
Kwietnia, medialni eksperci dumali, jak też to zapełnią się puste
miejsca po tylu czołowych osobistościach politycznych – przez
taki właśnie pryzmat patrząc na to bezprecedensowe wydarzenie w
polskiej historii), ale to osobna sprawa. Wróćmy do kwestii
identyfikacji ofiar. Od razu uprzedzam, że to tematyka drastyczna.
Oto fragmenty relacji jednego ze świadków (podaję za kwietniową
„Misją specjalną” (od 13'54'' materiału); wszystkie
podkreślenia w cytowanych tekstach są moje): „Odnieśliśmy takie
wrażenie, że wszystkim zależało na takim straszliwym pośpiechu,
że tutaj kwestią kluczową były te uroczystości, które miały
się odbyć w sobotę w Warszawie. Były nam proponowane, że tak
powiem, pewne warianty ubrań... Czyli np. były takie pytania: czy
mógł mieć to, czy mógł mieć coś innego, ale nic do siebie nie
pasowało i to co my opisywaliśmy, no, ich zdaniem również nie
pasowało do żadnej ofiary. Pani minister Kopacz użyła takiego
określenia, że: „zeszłam tam do nich na dół”...My to
zrozumieliśmy, że zeszła do nich do prosektorium, tam, gdzie
znajdowały się ciała i zobaczyła, że tam jest jeszcze dużo ciał
bardzo dobrze zachowanych, które z jakichś powodów nie zostały
włączone do procesu identyfikacji. I nakłaniała, mówiła, żeby
jeszcze może zostać. Kto może psychicznie podoła jeszcze temu, to
niech zostanie, bo Rosjanie mają jeszcze jakieś nowe ciała... Na
początku zidentyfikowano ofiarę, później okazywało się, że to
był ktoś inny. Stąd właśnie nerwowy przebieg tego spotkania.
Były nawet pytania kierowane do ministra Arabskiego (…): co
będzie, jeśli się okaże, że ciała przywiezione do Polski tak
naprawdę nie będą tymi ludźmi, których zidentyfikowano, że
doszło do pomyłek. Czy będziemy te ofiary wykopywać później po
pogrzebach?” I jeszcze bardziej zaskakująca wypowiedź M.
Wassermann (od 17'48''): „Koło 12-tej (10/11 Kwietnia? - przyp.
F.Y.M.) był pierwszy telefon, że tata jest zidentyfikowany w stu
procentach i że nie ma takiej potrzeby, żeby lecieć. Później
zeszła moja bratowa z aparatem przy uchu, powtórzyła mi to samo.
Ja również z tą panią rozmawiałam; ona mi przekazała, że jest
stuprocentowa identyfikacja i że to jest tylko kwestia, czy po
prostu chcemy lecieć (do Moskwy na rozpoznanie ciała ofiary –
przyp. F.Y.M.). Ja mówię, że oczywiście w tej sytuacji, w tych
okolicznościach nie chcemy lecieć. W tym przeświadczeniu żyliśmy
do poniedziałku. Włączyłam radio, pani minister Kopacz
odczytywała listę ciał zidentyfikowanych i na tej liście nie było
ojca. I w zasadzie przez najbliższe kilkanaście bądź
kilkadziesiąt minut, bądź być może godziny, nie umiem na to
pytanie już odpowiedzieć, dostawaliśmy informację, że jest
zidentyfikowany, nie jest, jest – nie jest, to rwało chwilę,
dłuższą chwilę. W końcu dostałam taką informację, że na
pewno nie jest zidentyfikowany. I wtedy zaczęła się rozmowa, czy
trzeba lecieć do Moskwy, czy nie trzeba. (…)Brało się osobę,
która była wolna, wolnego prokuratora tudzież tłumacza czy
psychologa i on po prostu szedł z tą rodziną, która wymagała
pomocy, do jakiegoś pokoju i tam przeprowadzana była rozmowa, a
następnie identyfikacja. Zadawano nam pytania, tzn. pytano nas o
rzeczy, które znaleziono przy tym ciele, które typują jako ciało
mojego ojca i pytano nas o znaki szczególne. Spisano protokół (…)
z naszych zeznań i powiedzieli wtedy Rosjanie, że mają ciało,
które by odpowiadało temu, co my opisujemy i że będziemy
przechodzić na dół do tego miejsca, gdzie były te ciała
przetrzymywane (...)” (później zaczyna się, jak pamiętamy,
kuriozalne przesłuchanie p. Wasserman). Czy możliwe jest, że
czekiści nawet z ciałami ofiar urządzili iście diaboliczne
theatrum, pokazując rodzinom zwłoki innych osób? Czy podsuwano do
identyfikacji całkowicie zszokowanym rodzinom lub znajomym zabitych
członków delegacji prezydenckiej inne, zupełnie zmasakrowane i
nierozpoznawalne ciała? Jak to możliwe, że śp. posła Z.
Wassermanna zidentyfikowano najpierw w stu procentach, a potem w stu
procentach nie zidentyfikowano? Sama ta procedura identyfikacji, jak
widzieliśmy wyżej, miała jakiś osobliwy charakter, słuchano
bowiem najpierw dokładnych opisów rodzin, a następnie... szukano
ciała odpowiadającego temu opisowi. Czy strona polska nie
przekazała zdjęć Ruskom? Czy Ruscy nie mieli takich zdjęć typu
czołowych osobistości z Polski? Czy nie przekazano Ruskom, zanim
przybyły rodziny, choćby zdjęć paszportowych? Niektórym
rodzinom, jak np. krewnym załogi, ciał w ogóle w Moskwie nie
okazano, twierdząc, że zachowały się w stanie niepozwalającym na
rozpoznanie. W jaki więc sposób możliwe były ruskie drobiazgowe
analizy zachowań, pozycji ciała i ucisku rąk poszczególnych
członków załogi, przedstawione w „raporcie komisji Burdenki 2”?
Jak to możliwe, że niektóre ciała uległy całkowitej
dezintegracji, ale ich ubranie (np. mundur) pozostało nierozerwane?
W tymże „raporcie” zresztą, jak już zwracałem uwagę w moich
poprzednich postach, w pierwszych godzinach „po katastrofie”
przygotowano 100 miejsc w smoleńskiej kostnicy i 5 miejsc w szpitalu
klinicznym. Tymczasem, jak wiemy, ciała zabierano od razu z
pobojowiska (czy tylko stamtąd?) do Moskwy (w „Superwizjerze” z
kwietnia 2010 jest też mowa o... Briańsku) – choć, jak także
wiemy, z tym wywożeniem ciał z Siewiernego też było dziwnie, gdyż
14 ciał miało być „dobrze zachowanych”, 10 pofragmentowanych,
a potem już, o ile sobie dobrze przypominam, nie było medialnych
komunikatów o wywożeniu ciał, tylko o identyfikacji genetycznej,
co oczywiście zupełnie kłóciło się z przywołaną na początku
i znaną nam doskonale relacją smoleńskich pielęgniarek. W obliczu
tej sprzeczności (przy stałym założeniu, że pielęgniarki mówiły
prawdę) można by wysnuć dwojaki, makabryczny wniosek, co do ciał
ofiar zamachu – albo zostały one zmasakrowane później, albo
spora część z nich nie została okazana rodzinom i znajomym
(prezentowano im zwłoki ofiar jakichś wypadków w FR). Podejrzenie,
że ruscy czekiści urządzili sobie makabryczną zabawę ze
szczątkami, wcale nie jest nieuzasadnione, zważywszy na fakt,
potwierdzony przez wielu świadków, którzy udawali się parę
tygodni po 10 Kwietnia na Siewiernyj, że odnajdywały się tam...
świeże, tj. ociekające krwią, ludzkie szczątki („Misja
specjalna” z relacją świadka z 2 maja 2010), które nie mogły
przecież, biorąc pod uwagę procesy fizyczne zachodzące przy
umieraniu i rozkładzie zwłok, należeć do ofiar polskiej delegacji
(jeśli przyjmujemy, iż wszyscy będący na pokładzie zginęli 10
Kwietnia). 10 Kwietnia nie tylko rodziny ofiar, ale my wszyscy
byliśmy w ciężkim szoku, przeżywając straszliwą i mroczną
tragedię smoleńską. Czekiści doskonale wiedzą (z psychologii
prześladowanych przez siebie ofiar), że człowiek pozostający w
szoku nie tylko nie jest w stanie sprawnie działać i błyskawicznie
reagować, lecz przede wszystkim: widzieć to, co się dzieje dokoła
niego, chłodnym okiem; uważnie obserwować; analizować każdy
szczegół. Człowiek w szoku jest po prostu jak ogłuszony i
oślepiony, jak nieprzytomny. Ten szok został przez czekistów
wykorzystany do wielkiej maskirowki na Siewiernym i terrorystycznego
zamachu na delegację prezydencką, dokonanego najprawdopodobniej w
zupełnie innym
miejscu.
http://smolenskzespol.sejm.gov.pl/images/dokumenty/edmund%20klich%2021.10.2010.pdf
http://www.tvp.pl/publicystyka/magazyny-reporterskie/misja-specjalna/wideo/28042010/1629837
(Misja specjalna 1 (kwiecień
2010))
http://www.tvp.pl/publicystyka/magazyny-reporterskie/misja-specjalna/wideo/05052010/1697595
(Misja specjalna 2 (maj
2010))
http://www.tvp.pl/publicystyka/magazyny-reporterskie/misja-specjalna/wideo/12052010/1698017
(Misja specjalna 3 (maj
2010))
http://www.tvp.pl/publicystyka/magazyny-reporterskie/misja-specjalna/wideo/19052010/1719922
(Misja specjalna 4 (maj
2010))
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,7760165,Rodziny_ofiar_wylecialy_do_Moskwy__by_identyfikowac.html
http://www.rmf24.pl/opinie/wywiady/kontrwywiad/news-ewa-kopacz-rodziny-identyfikuja-zwloki-czterech-ofiar,nId,272085
(12.IV.2010)
http://wyborcza.pl/1,105743,8295149,Znajdz_mi_go_.html
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,7759638,Kopacz__Tylko_w_14_przypadkach_mozliwa_identyfikacja.html
http://www.tvp.pl/publicystyka/magazyny-reporterskie/misja-specjalna/wideo/02062010/1831290
(Misja specjalna (czerwiec
2010))
http://www.pluszaczek.com/2011/01/13/general-andrzej-blasik-–-identyfikacja-zwlok-kontra-promile-alkoholu/
http://fronda.pl/news/czytaj/gdzie_zniknely_odznaczenia_polskich_generalow
Pozorny
wybór - Kiedyś wspominałem o tym, że stylizowanie zbrodni
popełnianych przez sowieckie specsłużby na „nieszczęśliwe
wypadki” lub „prawdopodobne zbiegi okoliczności” należy do
podstawowego repertuaru działań o charakterze dywersyjnym, działań
wymierzonych we „wrogów Kremla”. Jest jeszcze jednak inny sposób
kamuflowania zabójstwa (stosowany nie tylko przez czekistów) -
pozorowanie samobójstwa. Aranżuje się miejsce zbrodni w taki
sposób, że np. zastrzelonej z bliska osobie wkłada się do ręki
pistolet lub też w zasięgu ręki ofiary pozostawia się broń z
odciskami palców tejże osoby. Jeśli aranżacja jest skuteczna,
policja może umorzyć śledztwo i nie szukać prawdziwego sprawcy
śmierci. Wydaje się, że Ruscy, konstruując (i łatając sypiącą
się wciąż) narrację dotyczącą tragedii smoleńskiej,
zastosowali obie z tych metod naraz. Z jednej strony to, co wydarzyło
się 10 Kwietnia miało być „nieszczęśliwym” (mgła, słaba
widoczność, niefortunne ukształtowanie terenu) albo wprost „głupim
wypadkiem” (kozakowanie „debeściaków” ignorujących dobre
rady „kontrolerów lotu”). Z drugiej zaś, zawarte w „raporcie
komisji Burdenki 2”, „sowiecko-psychiatryczne analizy” i
„rekonstrukcje osobowości” pierwszego pilota, jednoznaczny
przekaz o nieodpowiedzialnym i nietrzeźwym generale Błasiku oraz
opowieści o innych prezydenckich epizodach z „naciskami na załogi”
- miały „dopełnić obrazu” katastrofy, czyli dowieść, że tak
właściwie to śmierć przyszła „na własne życzenie” ofiar i
dokonała się ich własnymi rękami.Nawiasem mówiąc, ta wersja z
„samobójstwem” wynikającym z niesamowitego pośpiechu śp.
Prezydenta L. Kaczyńskiego, by nie było spóźnienia na
uroczystości, (ochoczo eksplorowana przez polskojęzyczne
mainstreamowe media) była o tyle nonsensowna, że Prezydent, gdzie
jak gdzie i kiedy jak kiedy, ale do Katynia 10 Kwietnia nie musiał
się wcale spieszyć. I tak by na niego (i na całą delegację z
tyloma znakomitościami polskiego życia publicznego) w Lasku
Katyńskim z uroczystościami zaczekano. W Katyniu byli bowiem
ludzie, którzy Prezydenta szanowali i za niezwykły zaszczyt
poczytywali sobie możliwość uczestniczenia w okrągłych
rocznicowych obchodach. Ci, którzy pogardzali Kaczyńskim, pojawili
się przecież w Lasku Katyńskim tłumnie wraz z gabinetem
ciemniaków 7 kwietnia, czapkując carowi Putinowi i cmokając nad
„pojednaniem warszawsko-moskiewskim”. Ruscy, przygotowując
zamach, doskonale wiedzieli, że nawet aranżując wszystko na
wypadek/(nieumyślne) samobójstwo, pojawią się w mediach „wersje
zamachowe”. Neutralizację tych ostatnich miała zapewnić
odpowiednia, zmasowana kampania dezinformacyjna i propagandowa,
wyśmiewająca albo same „teorie spiskowe”, albo ludzi, którzy
je głoszą. Najważniejsze jednak dla czekistów było to, by wybór
między „wersją wypadkową” a „zamachową” był jedyny, jaki
pojawi się w przekazie medialnym. Oficjalnie katastrofa (rozumiana
tu jako „lotniczy wypadek”) miała być spowodowana „wielorakimi
przyczynami” (w ostatniej fazie „badań” doszły - dzięki
stenogramom opublikowanym przez komisję Millera - w ramach
„materiału uzupełniającego”: szaleństwa prostaków w „wieży
kontroli lotów”), natomiast „nieoficjalnie”, tj. w wersjach
głoszonych przez paranoików smoleńskich, miała być wynikiem
zamachu z użyciem (najprawdopodobniej niekonwencjonalnych) środków
wybuchowych. Najważniejsze dla Kremla było jednak to, by fakt
zajścia samej katastrofy na Siewiernym pozostał niekwestionowany.
Dopiero bowiem przy podważeniu tego właśnie faktu i uznaniu
wydarzeń z Siewiernego za maskirowkę, (osłaniająca zbrodnię
smoleńską) kampania czekistów okazywała się kompletnie
bezużyteczna. Jeśliby bowiem jacyś szaleńcy uznali, że
katastrofa na Siewiernym to właśnie (przeprowadzona na niespotykaną
dotąd w świecie skalę) maskirowka, to konsekwentnie wychodziłoby
im, że wszystkie przeprowadzone w związku z tą katastrofą
badania, ekspertyzy itd. to jedna wielka maskarada albo teatr absurdu
w iście Beckettowskim stylu. Zestaw kompletnie bezsensownych
czynności wykonanych po to, by uwiarygodnić miejsce zdarzenia,
zdarzenia, do którego w tamtym właśnie miejscu NIE doszło.
Podążając tą myślą – jeśli polscy specjaliści, którzy
pojawili się 10 Kwietnia wieczorem na Siewiernym, choć prace
zaczęli dopiero następnego ranka, nie sprawdzili (a można
podejrzewać, że nie zrobili tego; por. barwne relacje E. Klicha),
czy mają do czynienia z autentycznymi szczątkami polskiego tupolewa
i uznali ruskie sceniczne rekwizyty za obiekty realne, to dali się
wciągnąć w spektakl, o którego istnieniu być może nawet nie
mieli pojęcia. Twarde trzymanie się przez „stronę rosyjską”
wersji z Siewiernym jako „miejscem katastrofy” miało
wyeliminować jakikolwiek cień podejrzenia, co do skonstruowanej
inscenizacji, ale też zapobiec powstawaniu zupełnie alternatywnej
wersji wydarzeń, w myśl której np. 1) na wysokości 100 m polski
tupolew, tak jak oznajmia pierwszy pilot, odchodzi (i zarazem wymyka
się z pułapki) i ląduje gdzieś awaryjnie, a nie spada gwałtownie
na „masyw leśny” oraz 2) czekistowska zbrodnia została dokonana
gdzie indziej. Takiego bowiem (alternatywnego) przebiegu wypadków
nie dałoby się medialnie „wyjaśnić” ciemnemu ludowi, obśmiać
w „kabaretach”, zakryć świętym oburzeniem na lekkomyślną
załogę i „naciskających na nią zwierzchników”, i przesłonić
deklaracjami Brylskiej, Olbrychskiego, Wajdy, Życińskiego i wielu
innych zdeklarowanych po tragedii smoleńskiej, przyjaciół Moskwy.
Nie byłoby wtedy bowiem mowy o żadnym lotniczym wypadku, lecz o
terrorystycznym ataku na samolot z prezydencką delegacją z Polski –
ataku, o którym, jak stwierdził kiedyś min. A. Macierewicz
(ogólną) informację miały polskie służby na dzień przed
wylotem tejże delegacji
(http://mypis.pl/aktualnosci/687-zespol-parlamentarny-do-spraw-zbadania-katastrofy-tu-154-ujawnia-nieznane-dotad-fakty).
Tu w wykręcaniu kota ogonem i szukaniu jasnych stron tragicznej
sytuacji nie pomógłby ani Wroński, ani Żakowski, ani żaden inny
mędrzec z Ministerstwa Prawdy.
Należało więc bezwzględnie
utrzymywać wersję z katastrofą, nawet kosztem jej niespójności i
narastających podejrzeń związanych z 1) zeznaniami świadków,
którzy nie widzieli ciał, 2) zdumiewającą, iście apokaliptyczną
skalą zniszczeń (proszę zobaczyć, co zostało z samolotu w
Lockerbie, którego szczątki spadły z nieporównanie większej
wysokości (
http://www.youtube.com/watch?v=limPg52ugnw&feature=related; przy
okazji warto się zapoznać z tym, jak wygląda praca
profesjonalistów badających katastrofy lotnicze), 3) brakiem
twardych dowodów zajścia „wypadku”. Co do 3) to schemat
rozmieszczenia szczątków („raport komisji Burdenki 2”; wersja
polska, s. 96) jest taki, jakby samolot rozpadł się po drodze
podczas twardego przyziemiania, natomiast skala zniszczeń jest taka,
jakby go wysadził potężny ładunek wybuchowy. Sam ten, sugerujący
inscenizację, schemat najpewniej został nałożony na zdjęcie
satelitarne z 12 Kwietnia 2010 r. (przez ten czas bowiem Ruscy
„sprzątali” na miejscu zdarzenia, wycinali drzewa „pod sprawny
transport” itd.), a więc nie jest autentycznym zdjęciem wykonanym
po katastrofie, które to zdjęcie w takim dokumencie po badaniach
tak poważnego zdarzenia lotniczego, powinno było się bezwzględnie
pojawić. Nie ma też, jak to już wiele razy podkreślałem, zdjęcia
Siewiernego z helikoptera (z 10 Kwietnia oczywiście). Wiśniewski,
jak pamiętamy, tak opowiada o tym, co to się działo, gdy jeszcze
był w hotelu: „Patrzę w mgle, idzie samolot bardzo nisko, lewym
skrzydłem prawie że w dół, normalnie słychać taki huk, bo
miałem otwarte okno (…) jakby coś było niszczone, tak tratowane,
za chwilę było wiesz, huk, dwa (…) błyski ognia, mówię:
wywalił się samolot...” (
http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE). Zastanawiam się jednak
jak on to wszystko widział, skoro – jak pokazano nam na
legendarnej prezentacji komisji Millera – potężna machina typu
Ił-76, zbliżająca się do Siewiernego o 7.25, na stopklatce to
zaledwie plama, nieco ciemniejsza od innych zamglonych plam ((
http://www.youtube.com/watch?v=9iwEOMbNivs&feature=player_embedded#!)
od 11'52'' materiału)? Czy Wiśniewski naprawdę coś wtedy widział,
skoro kamera z odległości 400 m zarejestrowała tyle co nic - czy
raczej oczyma wyobraźni zobaczył (już po fakcie, po powrocie z
pobojowiska, w trakcie wywiadu) to, co wtedy w hotelu zaledwie...
słyszał? Może tę jego wizję ukształtowały opowieści ruskich
funkcjonariuszy, którzy – jak widzieliśmy na różnych migawkach
(np. gdy ci opowiadają Tuskowi (
http://www.youtube.com/watch?v=rvkvfX5KpOg&feature=related), gdy
relacjonują Putinowi (
http://www.youtube.com/watch?v=KG2-ChZv91E&feature=related), gdy
na pobojowisku sami sobie „wizualizują” itd.) - pokazywali,
machając grabiami, co to się z polskim samolotem stało, czyli, że
leciał, walnął w brzozę, a potem się obrócił „na plecy”. W
„raporcie komisji Burdenki 2” poświęcono sporo miejsca
„podobnym zdarzeniom” (z „naciskami na załogi”), które
miały tworzyć pewien fatalny ciąg zakończony smoleńską
tragedią. „Epizod gruziński” z 2008 r., który wprawdzie
polegał na tym, że ówczesna załoga NIE zgodziła się na
lądowanie w jakimś miejscu, potraktowano zgodnie z ruską logiką
jako „potwierdzenie” tego, że załoga może ulegać naciskom.
Nie wyliczono w bumadze MAK-u ponadto różnych awarii rządowego
tupolewa, jak choćby tej styczniowej (2010) na Haiti
(http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/196715,Awaria-rzadowego-Tupolewa-ratownicy-utkneli-na-Haiti)
ani dziwnych awarii przytrafiających się akurat wtedy, gdy leciał
gdzieś polski Prezydent
(http://www.rmf24.pl/fakty/swiat/news-prezydent-dotarl-do-japonii-kompletna-klapa-tupolewa,nId,163919)
(http://wiadomosci.wp.pl/gid,10629361,title,Tu-154-uziemiony-w-Ulan-Bator,galeria.html?ticaid=1ba9b),
które to awarie budziły niezwykłą radość przeróżnych cepów w
naszym kraju. W ruskiej bumadze nie wspomina się też o ostrzale
skierowanym na kolumnę z prezydenckim samochodem
(http://www.polskatimes.pl/fakty/gruzja/62592,prezydent-lech-kaczynski-w-gruzji-strzelali-rosjanie,id,t.html?cookie=1).
Ten ostrzał także wielu cepów w Polsce ubawił do łez. Przyjęcie,
że na Siewiernym był złom (dostarczony tam zapewne przez Iła, by
inscenizować lotniczy wypadek), pozwala zrozumieć nie tylko „skalę
zniszczeń” niewspółmierną do tego, co się nad Siewiernym miało
z polskim samolotem zdarzyć – ale też 1) zachowania służb zaraz
po ogłoszeniu, że „doszło do katastrofy z winy pilotów” oraz
2) całe to wielkie i pospieszne sprzątanie pobojowiska, z
niszczeniem wraku włącznie. Wprawdzie o winie pilotów i o
przebiegu zdarzeń Ruscy zawyrokowali zanim cokolwiek zostało na
Siewiernym zbadane, a więc w przeciągu pierwszych kilkunastu minut,
ale, jak wiemy, władzom w Polsce wcale to nie przeszkodziło w
uznaniu tej wersji za wiarygodną i zweryfikowaną. Należy jednak
mieć świadomość, że jeśli to, co pokazane było na Siewiernym,
to nie są szczątki polskiego tupolewa, lecz właśnie jakiś
imitujący te szczątki złom, to – tu uwaga – rekonstruowanie
tego, co się wydarzyło na Siewiernym (rekonstruowanie nawet
dokonywane przez niezależnych badaczy i ekspertów!) wiedzie
zupełnie donikąd. Sądzę więc, że w obliczu tych wszystkich
ruskich matactw, oszustw, dezinformacji, uników, braków dokumentów,
bajzlu itd. (o upokorzeniach Polski i lżeniu ofiar przez ludzi
Putina i Tuska nie wspomnę) – fundamentalną obecnie kwestią jest
ustalenie autentyczności wraku i autentyczności miejsca zdarzenia.
Jeśliby się okazało, że ani wrak nie jest autentyczny, ani
miejsce – całe badanie przyczyn tragedii smoleńskiej należy
rozpocząć zupełnie od nowa, a ruskie bumagi wywalić do
śmieci.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/07/tri-babuszki-w-samarie-sek-024.html
http://freeyourmind.salon24.pl/271974,bumaga
http://freeyourmind.salon24.pl/270314,z-punktu-widzenia-zamachowca
http://freeyourmind.salon24.pl/269333,oko-zaby
http://freeyourmind.salon24.pl/270989,gdzie-i-kiedy-doszlo-do-tragedii
Archeologia
smoleńska. W oficjalnie sformułowanych i opublikowanych „Uwagach”
polskiej strony do „raportu komisji Burdenki 2” wśród licznych
braków, jeśli chodzi o dokumentację, jakiej Ruscy nie dostarczyli
i/lub nie udostępnili, jest wyraźnie powiedziane, że polskie
instytucje badające tragedię smoleńską nie mają ani materiału
fotograficznego, ani filmowego z miejsca zdarzenia. Czy Ruscy mogli
zaniedbać tak podstawową rzecz, jak zebranie tego rodzaju
dokumentacji? Czy coś stało na przeszkodzie, by dokumentować? Czy
nie mieli na to czasu albo byli zestresowani ogromem tragedii? Czy
mieli nadmiar zajęć niecierpiących zwłoki? A może wprost
przeciwnie: dokładnie wszystko przez Rusków zostało
obfotografowane i sfilmowane, lecz „strona rosyjska” po prostu
nie chce przekazać tych istotnych dowodów w śledztwie? Nie. Ruscy,
podejrzewam, nie sporządzili tej dokumentacji, bo nie chcieli
ułatwiać wykrycia mistyfikacji. Dokładne zdjęcia z 10 Kwietnia
(gdy już ustąpiła dziwna mgła) w rękach i pod lupą niezależnych
badaczy na Zachodzie i w Polsce pozwoliłyby bowiem stwierdzić, że
żadnej katastrofy lotniczej na Siewiernym nie było. Czekistom nie
udało się przeprowadzić zamachu tak jak planowali, pozostało im
więc potem jedynie sztukowanie narracji, postawienie „pamiątkowego
głazu” i błyskawiczne sprzątanie „miejsca zdarzenia”.
Dlaczego w takim pośpiechu musieli wszystko usuwać, niszczyć,
wywozić, zasypywać, sprzątać – nie bacząc na kontrowersje,
jakie może to wywołać? Dlatego po pierwsze, by ktoś tego nie
zaczął dokładnie obfotografowywać i przekazywać poza Rosję do
niezależnych badań. Po drugie, by nie wyszło na jaw, że
katastrofa na Siewiernym to mistyfikacja. Po trzecie, by rekwizyty
znalazły się pod opieką ruskich służb, a nie, by np. zostały
przetransportowane do Polski, gdzie analiza specjalistów natychmiast
wykazałaby, co jest nie tak, czyli, czy wrak jest autentyczny, czy
nie i czy są tam części tylko tupolewa czy po prostu różne
szczątki zgarnięte z jakiegoś lotniczego złomowiska w FR, a
mające tworzyć (medialną) iluzję zniszczonego samolotu z polską
delegacją. Skąd możemy wiedzieć, że czekistom nie wyszło? Z
paru przesłanek. Po pierwsze: nie ma jednej spójnej wersji
katastrofy, a każda z oficjalnych ruskich wersji, ochoczo
podtrzymywanych przez mainstreamowe media w naszym kraju, sypie się
w szczegółach i okazuje się oparta na kłamstwach. Opowieści
przewracających się (od straszliwych podmuchów silników)
okolicznych leśnych dziadków, co na działki szli albo sobie z
działek akurat wracali oraz „rekonstrukcje” Amielina, co
wprawdzie nie był 10-go Kwietnia na miejscu, ale po trzech dniach
wszystko sobie elegancko obfotografował i na komputerku potem
odtworzył - możemy wsadzić między ruskie bajki. Jeśliby blisko
stutonowy samolot miał walnąć w brzozę na wysokości paru metrów,
to całe śmietnisko pod brzozą byłoby wymiecione, jakby tajfun
przeszedł. Tymczasem tak się złożyło, że podmuch tylko dziadków
powywracał, a nie te wszystkie plastiki, tektury, szopę i inne
rupiecie leżące pod mitycznym smoleńskim drzewem
(http://picasaweb.google.com/118355005473258703478/DropBox?authkey=Gv1sRgCM3S1LTe7LejIQ#5514864016886265986).
Dokładne, niezwykle drobiazgowe analizy zniszczeń na drzewach
tudzież zniszczeń przewodów elektrycznych, przeprowadzone przez
wielu blogerów (m.in. Manka
(http://picasaweb.google.com/118355005473258703478/DropBox?authkey=Gv1sRgCM3S1LTe7LejIQ#)
i Tommy 'ego Lee (http://tommy.lee.salon24.pl/)), dowodzą, że
zniszczenia te mają charakter „nienaturalny”, tzn. stanowią
element mistyfikacji, a szerzej aranżowania lotniczego wypadku.
Jeśli tak, to zastanawianie się, które z tych zniszczeń
spowodowane są przez polskiego tupolewa, mija się z celem, bo w ten
sposób dajemy się wciągać w ruski cyrk. Gdyby czekistom się
wszystko udało, to z niczym by się „po katastrofie” nie
spieszyli. Absolutnie z niczym. Nawet ciała zostawiliby w tych
miejscach, gdzie by były. Nie tknęliby jednego skrawka drzewa,
które by odpadło po przelocie polskiego statku powietrznego.
Mówiliby: „nam nic do tego, badajcie wszystko sobie dokładnie,
róbcie dokumentację, bo to straszna tragedia”. Ruscy tymczasem
zachowali się tak jak morderca, który miał już uchodzić z
mieszkania ofiary i nagle spostrzegł, że na meblach są ślady jego
krwi po walce z tą ofiarą. On musi już uciekać z mieszkania, gdyż
zaraz może być policja, ale tego wszystkiego „nie można tak
zostawić”. Gdyby czekistom się udało, to pozwoliliby ekipom
telewizyjnym z całego świata filmować miejsce katastrofy.
Specjaliści od lotnictwa kręcąc głowami opowiadaliby o tym,
jakżeż to mogło dojść do takiego nieszczęsnego, ryzykownego
manewru w takich warunkach pogodowych – dokładnie tak jak po
aranżacji w Siewiernym, ale tym razem byłyby setki znakomitej
jakości zdjęć i migawek z miejsca zdarzenia. Nie pokazywano by
palących papieroska bezpieczniaków ani uśmiechniętych mundurowych
tworzących kordon ochronny. Nie pokazywano by kłębiących się
przed bramą lotniska ludzi z komórkami udających niesamowitą
krzątaninę ani wlokących się z wężem gaśniczym strażaków.
Nie byłoby żadnych trudności z ustaleniem przyczyn i czasu
katastrofy. Nie byłoby żadnych problemów z przeprowadzeniem
specjalistycznych oględzin i badań ani obejrzeniem z bliska wraku
(por.
http://www.polishclub.org/wp-content/uploads/2011/01/image14.png to
zdjęcie wziąłem z ciekawego przypomnienia przez K. Cierpisza
przebiegu i skutków ubiegłorocznej, grudniowej katastrofy Tu 154M w
Dagestanie
http://wirtualnapolonia.com/2011/01/11/katastrofa-ktorej-nie-bylo-czesc-ii/).
Archeolodzy polscy, którzy pod ruskim okiem pracowali w Siewiernym i
zebrali (by, rzecz jasna, przekazać ruskiej prokuraturze) ponad
kilka tysięcy szczątków jesienią ubiegłego roku
(http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/kaczynski-fakty/news-archeolodzy-w-smolensku-znalezli-ponad-5-tys-przedmiotow,nId,304446),
opowiadają, że w hangarach schowane są inne części tupolewa,
m.in. kokpit, ale też fotele etc. Ruscy nie tylko nie przekazali
Polsce wraku, lecz nawet nie próbowali dokonać jego rekonstrukcji z
tego, co wywieźli z pobojowiska. Nie dokonali jej nie dlatego, że
nie było na to czasu, pieniędzy, miejsca i chętnych, lecz dlatego,
że zapewne z tych szczątków wcale nie wyszedłby tupolew.
Znalezione przez archeologów szczątki ludzkie, żeby już całkiem
było śmiesznie, przekazano do badań genetycznych w Moskwie
(http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80625,8579323,Zakonczyly_sie_prace_archeologow_w_Smolensku.html).
Ciekaw jestem, czy chociaż dokumentację fotograficzną z prac w
Smoleńsku przywieziono do Polski, choć znając realia polskiego
„śledztwa”, to nasi eksperci zaraz by taką dokumentację na
wszelki wypadek odesłali do Rosji. Rzućmy teraz okiem na
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101011&typ=po&id=po41.txt
wywiad z J. Sasinem, który 10 Kwietnia był dopiero o 9.40 w
Siewiernym na „miejscu katastrofy”. Poniżej fragmenty dla
przypomnienia:
a. - Jak ono wyglądało?
b. - Widok był
przerażający. Wrak samolotu był bardzo zniszczony, do tego
stopnia, że właściwie nie dało się rozpoznać poszczególnych
jego fragmentów. Rozpoznałem tylną część samolotu, fragmenty
kadłuba, dlatego że wskazywał na to rząd okien. Nie byłem w
stanie dostrzec kokpitu. Moją uwagę zwróciło to, że części
samolotu nie były rozrzucone po większej przestrzeni, były one
raczej skupione w jednym miejscu. Myślałem wtedy, że samolot
spadał pionowo, z dużej wysokości. Tłumaczyłem sobie wówczas,
że musiało dojść do poważnej awarii samolotu - czy to awarii
silników, czy też blokady sterów. Nie przypuszczałem, że ten
upadek nastąpił z tak niewielkiej wysokości, o czym już teraz
wiemy.
c. - Rosjanie w jakiś sposób utrudniali bądź
ograniczali poruszanie się po miejscu katastrofy?
d. - Nie.
Byłem tym nawet zaskoczony. Przybyłem tam razem z ekipą
funkcjonariuszy BOR oraz kolegą z Kancelarii Prezydenta. Bez żadnego
trudu doszliśmy na miejsce katastrofy. Najwidoczniej służby
rosyjskie zostały o naszym przybyciu powiadomione wcześniej.
e.
- Co się tam działo? Widział Pan karetki, lekarzy?
f. -
Przybyłem na miejsce godzinę po katastrofie. Uderzyło mnie, że
akcja ratunkowa nie była już wtedy prowadzona. Widziałem karetki,
które znajdowały się w pewnej odległości od wraku samolotu, przy
karetkach stał personel medyczny. Zrozumiałem wtedy, że część
medyczna akcji ratunkowej już się zakończyła. Na miejscu
katastrofy była jeszcze ekipa strażacka, która dogaszała drobne
ogniska pożarów. Nie było żadnych innych służb, które
umożliwiłyby służbom medycznym dostęp do ciał. Do części z
nich dostęp był łatwy: leżały one obok samolotu. Ale inne były
we wraku. Nie wiem, czy podjęto próbę dotarcia do nich. Nie
przesądzam, że nie było żadnej akcji ratunkowej. Być może
zakończyła się ona przed moim przybyciem na miejsce katastrofy.
Ale czy była skuteczna? I czy mogła być taka bez zastosowania
odpowiedniego sprzętu, który umożliwiłby odgięcie blach itp.?
g.
- Jak długo pozostał Pan na miejscu katastrofy?
i. - Około
godziny. I jedynym przejawem akcji ratunkowej, jaki widziałem, było
dogaszanie pożarów.
j. - W ciągu tych dwóch godzin nie
podjęto próby, by dostać się do wnętrza wraku? Z góry
przesądzono, że nikt nie przeżył?
k. - Ja takich działań
nie zaobserwowałem. Być może były one podejmowane, zanim udało
mi się dotrzeć na miejsce katastrofy, ale nie mogły być
podejmowane skutecznie wobec tych ofiar, które znajdowały się
wewnątrz wraku.”
Nie tylko Sasin nie widział kokpitu, który
obecnie znajduje się w ruskim hangarze. Nikt tego kokpitu nie
widział (poza jakimś leśnym dziadkiem). Nawet strażak, co miał
być w pierwszych minutach „po katastrofie”
(http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80625,8464287,Wstrzasajaca_relacja_strazaka_z_miejsca_katastrofy.html).
No więc był tam ten kokpit, czy nie był? A jeśli nie tam, to
gdzie? O tym, że polski tupolew mógł znaleźć się poza
Siewiernym, zaś na Siewiernym urządzono maskirowkę, świadczą
więc moim zdaniem następujące przesłanki: zeznania Wosztyla
(http://freeyourmind.salon24.pl/270989,gdzie-i-kiedy-doszlo-do-tragedii)
(http://freeyourmind.salon24.pl/270314,z-punktu-widzenia-zamachowca#comment_3853862);
doniesienia na ruskich portalach oraz doniesienia medialne (w
pierwszej godzinie) o innym miejscu upadku samolotu
(http://freeyourmind.salon24.pl/271428,drugi-katyn); zeznania
świadków dotyczące tego, co się wydarzyło w Siewiernym (brak
odgłosu spadającego blisko stutonowego statku powietrznego
(http://freeyourmind.salon24.pl/269333,oko-zaby#comment_3834281));
brak materiałów fot. i wideo pokazujących z lotu ptaka Siewiernyj
i okolice; brak śladów po upadku na Siewiernym (pomijając wycięte
lub przycięte drzewa); bajka o brzozie, przewracających się
okolicznych dziadkach i nienaruszonym śmietnisku; bajki Amielina
(rekonstrukcja katastrofy od 13 kwietnia; nieobecność na miejscu w
dniu katastrofy); doniesienia medialne o awarii oraz lądowaniu
awaryjnym (z I godz.); wygląd pobojowiska na Siewiernym
(wielokrotnie zgłaszany przez polskich naocznych świadków z
pierwszych minut po „zdarzeniu”: brak ciał
(http://freeyourmind.salon24.pl/269333,oko-zaby#comment_3832880);
dziwny rozkład szczątków (przypominający wysypisko powstałe po
jakimś zrzucie); aranżowanie miejsca wypadku (przestawianie części,
fałszowanie zdjęć satelitarnych)) oraz „cudowne pojawianie się”
różnych „cudem ocalałych” w błotnisku pamiątek (wieniec,
godło z salonki itd.) w przeciwieństwie do tajemniczych zniknięć
laptopów, satelitarnego telefonu Prezydenta i innych cennych rzeczy;
przelot Iła; uwagi śp. E. Wróbla specjalisty od lotnictwa,
kwestionującego to, że wrak na Siewiernym to szczątki tupolewa
polskiej delegacji; rozwalanie wraku przez Rusków, zasypywanie
„miejsca katastrofy”, wycinanie drzew itp. ostentacyjne
niszczenie dowodów; postawienie głazu już w parę godzin po
tragedii; konsekwentne używanie słowa „katastrofa” nie (jak
było we wczesnych doniesieniach) „awaria” oraz pojawianie się
telefonów od osób będących na pokładzie tupolewa, a
sygnalizujących coś wyjątkowo niepokojącego (Deptuła, Surówka).
Hipotezę dwóch miejsc można poddać weryfikacji w dość prosty
sposób; poprzez 1) stwierdzenie czy w Smoleńsku 10 Kwietnia były
dwie (lub więcej) akcje ratunkowe (tu się kłania dziennikarstwo
śledcze i rekonesans po smoleńskich szpitalach, pogotowiu itd.) i
gdzie one się odbywały, 2) stwierdzenie czy części na pobojowisku
należą do TEGO tupolewa, czy nie, 3) dokonanie ekshumacji i
ustalenie przyczyn śmierci ofiar oraz czasu zgonów. Powtarzam,
potwierdzenie, że w Siewiernym mieliśmy do czynienia z (dość
nieudolną) maskirowką, czyli mistyfikacją zmienia zupełnie postać
rzeczy i będzie stanowić całkowity zwrot w dotychczasowym
śledztwie.
„Fakt smoleński” jako produkt dezinformacji - Ktoś stwierdził kiedyś, że nie ma „nagich faktów”, czyli takich zdarzeń, do których można dotrzeć bez pośrednictwa jakiejś teorii. F. Nietzsche zaś miał kiedyś powiedzieć, że w ogóle nie ma faktów, są tylko interpretacje. Te spostrzeżenia (abstrahując tu od ich prawdziwości) można z powodzeniem przenieść do świata neokomunistycznych środków masowego przekazu. W przypadku rosyjskich i (usłużnych wobec nich) polskojęzycznych mediów można rzec nawet tak: faktem jest tylko to, o czym mówią te środki masowego przekazu. Tak więc to, o czym one nie mówią – nie istnieje. Idąc dalej tym tropem można dodać: realnym światem jest wyłącznie to, co przedstawiają te media. To zaś, czego one nie przedstawiają, jest jedynie czyimś urojeniem lub prywatnym wymysłem. Z tego rodzaju filozofią i rutyną obrazowania rzeczywistości mieliśmy i wciąż mamy do czynienia w przypadku medialnych relacji dotyczących tego, co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. w godzinach przedpołudniowych lokalnego czasu. Wydarzenie było bezprecedensowe (nie tylko w historii naszego kraju), zatem, żeby je medialnie zobrazować i wykreować „opinię publiczną” na jego temat, należało od samego początku zastosować precyzyjne procedury dezinformowania. Dla władz rosyjskich (i dla polskich, jak się później okazało, bo przecież bez mrugnięcia okiem przejęły „narrację smoleńską”) sytuacja była o tyle komfortowa, że od pierwszych chwil po katastrofie dysponowały wyłącznością na informacje na jej temat. Tak jak sztab na froncie. W gestii władz rosyjskich pozostało więc ustalenie „faktów”, tj. przekazanie „obrazu świata”. Specjalizujący się w teorii dezinformacji V. Volkoff w swym klasycznym już opracowaniu dotyczącym medialnego fałszowania przekazu, pokazuje, w jaki sposób można skutecznie manipulować obrazem jakiegoś rzeczywistego zdarzenia. Jeśli odbiorca nie może osobiście zweryfikować informacji, to podaje się mu fałszywą. Nawet gdyby później trzeba było ją zdementować, to i tak to „w niczym już nie zmieni jej pierwotnego działania” („Dezinformacja oręż wojny”, Warszawa 1991, s. 101). Można też w specjalny sposób dobierać doniesienia, mieszać wieści prawdziwe z nieprawdziwymi, ukierunkowywać komentarze, wypaczać sens podanej informacji, zniekształcać ją itd. Zwracam jednak uwagę na ten „efekt pierwszego wrażenia” związany z niemożliwością sprawdzenia przez odbiorców tego, co się faktycznie wydarzyło i z koniecznością przyjęcia przez nich takiej wersji wydarzeń, jaka jest oficjalnie przekazywana – ponieważ on szczególnie zadziałał 10 kwietnia. Z perspektywy czasu, jaki od tamtej pory upłynął, obraz lansowany przez Rosjan, a udoskonalany przez polskojęzyczne media, stanowił wyjątkowo przemyślaną konstrukcję i był elementem wielkiej dezinformacyjnej kampanii. Istota rzeczy w takim manipulowaniu relacjonowaniem jakiegoś zdarzenia i w kreowaniu pewnego „obowiązującego publicznie”, gotowego (tj. niewymagającego weryfikacji) poglądu na to zdarzenie sprowadza się do odpowiedniego ujęcia tego, co zaszło. Spreparowany przez specjalistów, gotowy pogląd zwalnia obywateli z poszukiwań prawdy i w ten sposób „demobilizuje” ich (Volkoff, „Dezinformacja...”, s. 103). Właściwe (z punktu widzenia dezinformatorów) ujęcie pozwala ponadto na konsekwentne uzupełnianie opisu danego zdarzenia „ekspertyzami”, „wyjaśnieniami”, „symulacjami”, „wizualizacjami”, a nawet – co należy też do tradycji manipulowania odbiorcami – „zeznaniami świadków”. Nigdy nie powinniśmy zapomnieć o wysiłku, jaki włożyli sowieciarze, by dowieść – także dzięki „relacjom naocznych świadków” (zebrano ich blisko stu, nomen omen m.in. spośród mieszkańców Smoleńska) – że ludobójstwa katyńskiego dokonali Niemcy, a nie Rosjanie. Tych pierwszych zresztą, jak wiemy, sowieci chcieli w Norymberdze – przy okazji sądzenia ich za inne zbrodnie – także za Katyń skazać. Na szczęście dla nas – nie doszło do tego. Powinniśmy o historii ze „świadkami niemieckiego Katynia” pamiętać również w kontekście „świadków” ze Smoleńska 2010, do których jeszcze wrócę w niniejszym tekście. A. Golicyn, W. Suworow, W. Bukowski, A. Besancon i in. napisali tak wiele na temat specjalizowania się służb rosyjskich i podporządkowanych im mediów w zakłamywaniu rzeczywistości (w Polsce mamy analogiczną sytuację – mainstreamowe media są od 21 lat podporządkowane służbom), że właściwie tajemnicą poliszynela jest to, iż kłamstwo w świecie zsowietyzowanym jest „chlebem powszednim”. Jeśli zresztą sięgniemy myślą do czasów poprzedniego reżimu, to oprócz poczucia życia w bydlęcych warunkach, bez trudu możemy odtworzyć sobie charakterystyczny dla tamtych czasów „głód prawdy”, który musieliśmy zaspokajać nasłuchując zachodnich rozgłośni pośród trzasków zagłuszarek lub docierając do wydawnictw bezdebitowych. Czy powinno nas teraz zastanawiać to, że zagłuszarki i dezinformację w niespotykanej wcześniej (tj. za „III RP”) skali uruchomiono w przypadku katastrofy smoleńskiej? Nie powinno, jeżeli od „kontraktowych wyborów”, od „prezydenta Jaruzelskiego” i „premiera Kiszczaka” (to był przecież pierwszy tandem polityczny po „obaleniu komunizmu”, zanim wujek Tadek objął „władzę” jako „pierwszy niekomunistyczny” itd.), a szczególnie od „nocnej zmiany” z czerwca 1992 r., uważnie obserwowaliśmy rekomunizację Polski i ewolucję polskojęzycznych mediów. Nawet jednak jeśli mamy już jasną i wyraźną świadomość tego, że transformacja tak naprawdę nie prowadzi od komunizmu do demokracji w stylu republikańskim, lecz po prostu do neokomunizmu (jak to kiedyś określił śp. Z. Herbert), zaś środki masowego przekazu u nas upodabniają się do tych z peerelu lat 70./80. – to warto zdać sobie też sprawę z tego: dlaczego tak się dzieje, że wydarzenie zgoła przełomowe w dziejach Polski (10 kwietnia 2010) zostało poddane tak gigantycznej dezinformacyjnej obróbce. Ta prawda jakoś wciąż się nie przebija do szerszego obiegu w debacie publicznej, więc pozwolę sobie wypowiedzieć ją wprost. Manipulacja i dezinformacja, uporczywe przeinaczanie jakichś zdarzeń czy nawet preparowanie faktów (nie mówiąc o sporządzaniu fałszywych dokumentów, fotografii, filmów na ich temat) są stosowane wtedy, gdy chce się zataić to, co się rzeczywiście wydarzyło. Nikt nie musi kłamać, jeśli nie ma nic do ukrycia. Nikomu nie jest potrzebne fałszowanie danych, jeśli te dane są bezpieczne. Dezinformator nie odwraca uwagi obywateli od czegoś, co nie jest z punktu widzenia dezinformatora zagrożeniem dla panującego reżimu i układu sił. Wreszcie: nie zaciera się śladów, jeśli się nie brało udziału w zbrodni lub jeśli się nie współpracuje ze zbrodniarzem. Albo inaczej, krócej: nie zaciera się śladów, jeśli nie było zbrodni. Jak więc, kiedy już doszło do zbrodni, sprawić, by w mediach zatrzeć jej ślady? Przede wszystkim trzeba niezwykle starannie dobrać słowa (opisu i komentarza) oraz obrazy ilustrujące dane zdarzenie. W tradycji komunistycznej nie bez powodu wprowadzano „zapisy” na określone sformułowania – parafrazując bowiem znane stwierdzenie z Ewangelii św. Jana: na początku jest słowo. Jeżeli do opisu i komentowania czegoś użyje się odpowiednio wybranych słów (w interesującej nas sprawie: „wypadek”, „błąd pilota”, „fatalne warunki pogodowe tłumaczące wszystko”, „pośpiech związany z uroczystościami”) – wykreuje się taki a nie inny obraz danego zdarzenia w umysłach adresatów przekazu. Oczywiście najwięcej się trzeba napracować, jeżeli chce się przykryć prawdę o tym, co faktycznie się wydarzyło, ale – jeśli konsekwentnie (jak w złotych latach komunistycznych) unika się pewnych wyrazów (tu „zamach”, „zbrodnia”, „przestępstwo”), a w ich miejsce wstawia się inne, o znaczeniu odpowiednio przekierowującym uwagę odbiorcy, wtedy można liczyć na to, że ów odbiorca zacznie myśleć we właściwy (z punktu widzenia dezinformatora) sposób. Będzie wszak myślał o „faktach medialnych”, czyli o tym, co wypreparowano w środkach przekazu – nie zaś o realnym zdarzeniu. Dla ludzi zawodowo manipulujących świadomością społeczną nie jest istotne to, że odbiorcy zafałszowanego komunikatu przestają myśleć o realnym świecie. Od zawracania sobie głowy realnym światem są przecież dezinformatorzy. Szary obywatel ma czapkować władzy i płacić rekiet jej przedstawicielom – wtedy jest „dojrzały do demokracji”. uż 10 kwietnia można było spostrzec, że w polskojęzycznych mediach funkcjonuje „zapis” na określenia „zamach na prezydenta”, „zbrodnia”, „atak terrorystyczny”, „przestępstwo”, „sabotaż”, „eksplozja na pokładzie” itp., ale nawet na tak zgoła niewinne, jak „awaria” czy „blokada sterów” etc. Mijały godziny, a tego rodzaju zwroty się nie pojawiały. Poza jakimikolwiek podejrzeniami była strona rosyjska, smoleńska wieża kontroli lotów i zakłady remontowe w Samarze, w których przez długie miesiące przebywał tupolew. Jakimś nadludzkim zgoła sposobem albo szóstym zmysłem wszyscy mainstreamowi dziennikarze relacjonujący to, co się stało w Smoleńsku, wszyscy mainstreamowi komentatorzy i eksperci (jeszcze zanim zaczęły się dokładniejsze oględziny miejsca katastrofy) wiedzieli, że to był „nieszczęśliwy wypadek”. Śmierć tylu najwyższych urzędników państwowych, wojskowych, znakomitych polityków – nie przesłaniała tego „fachowego” obrazu. Jak wiemy z relacji J. Kaczyńskiego (wywiad z 13 lipca br. dla „Gazety Polskiej”) niedługo po katastrofie usłyszał on z ust R. Sikorskiego kategoryczne zapewnienie, że „to był błąd pilota”. Skoro szefa polskiego MSZ-u nie było na miejscu feralnego 10 kwietnia w godzinach przedpołudniowych, to zapewne musiał zaznać jakiegoś wyjątkowo silnego jasnowidzenia, że uzyskał taką pewność, co do przebiegu zdarzeń. Tego typu iluminacje trafiają się zwykle polskim politykom w trakcie bliskich spotkań pierwszego stopnia z mieszkańcami planety Kreml. W cywilizowanym świecie dochodzenia w sprawie katastrof lotniczych trwają długimi miesiącami lub latami i wiążą się ze żmudnymi badaniami szczątków, przesłuchaniami świadków, laboratoryjnymi analizami, przetrząsaniem pobojowiska, odtwarzaniem wraku, szczegółowymi sekcjami zwłok itd., nim ustali się ostateczne przyczyny wydarzeń. Nie ma mowy o jednej wersji wydarzeń, nim nie zostaną zebrane niepodważalne dowody potwierdzające taką właśnie wersję. Ważną rolę w tych dochodzeniach odgrywa oczywiście wolna prasa, która nie tylko patrzy na ręce śledczym, ale i drąży wszystkie okoliczności zdarzenia, szczególnie gdy pojawia się jakiś wątek polityczno-militarny jemu towarzyszący. Tak było np. w przypadku podejrzeń o zestrzelenie samolotów pasażerskich: boeinga 747 (TWA 800) przez marynarkę USA 17 czerwca 1996 czy boeinga 737 (Helios 522) 14 sierpnia 2005 r. przez greckie myśliwce F-16. Tak też było w przypadku faktycznego (omyłkowego) trafienia przez wojska amerykańskie statku powietrznego nad Bagdadem (bez pasażerów, była tylko załoga) 22 listopada 2003 r. Pilotom, nawiasem mówiąc, udało się awaryjnie wylądować z płonącym skrzydłem. W przypadku tak bezprecedensowej katastrofy, jak ta z 10 kwietnia (która przecież nie dotknęła „zwykłego” pasażerskiego samolotu, lecz elitarną państwową delegację) należało bezwzględnie wstrzymać się z jakimikolwiek pospiesznymi czy pochopnymi ustaleniami przebiegu tego, co się stało. Należało dopuszczać wszystkie, nawet „najczarniejsze” scenariusze, tj. te z zamachem na prezydenta i wysokich oficerów polskich sił zbrojnych (spośród których gen. F. Gągor typowany był na nowego szefa wojsk NATO) włącznie. W naszym kraju jednak już na poziomie ministerialno-rządowym przyjmowano bez najmniejszego sprzeciwu ani znaku zapytania wersję z „nieszczęśliwym wypadkiem”. Tym samym kwestia dezinformacji i zacierania śladów automatycznie przenosiła się z poziomu stricte medialnego na polityczny. Pomijam już wszystkie inne skandaliczne działania przedstawicieli rządzącej partii mające charakter „aksamitnego” zamachu stanu (skok na wakaty w przeróżnych instytucjach) oraz „wystąpienia z Paktu Północnoatlantyckiego”, jak choćby to, że nie zwrócono się o profesjonalną pomoc do NATO, mimo że rzecznik Paktu deklarował taką możliwość współpracy z naszym krajem, lecz zdano się całkowicie na działania Rosji – o tym wszystkim bowiem już wielokrotnie w polskiej prasie konserwatywno-niepodległościowej pisano. Wnet jednak, tj. gdy tłumy Polaków zaczęły wychodzić na ulice, sternicy świadomości uznali, że sprawy posuwają się w niebezpiecznym kierunku (budzą się „demony patriotyzmu”) i samo zakwalifikowanie zdarzenia do kategorii „wypadków lotniczych” to stanowczo za mało. Należało więc przekreślić nawet tragizm śmierci blisko stuosobowej delegacji. Uczynić to można było zmieniając całkowicie charakter owego „wypadku”. Nie miał to już być nieszczęśliwy ani nawet tragiczny wypadek, lecz wypadek głupi. Tylko bowiem radykalna zmiana sensu wydarzenia z 10 kwietnia mogła uchronić dezinformatorów przed wymknięciem się sytuacji spod kontroli. Gdy Polacy płakali na ulicach i składali hołdy zabitym, to jeszcze było to nieszkodliwe histeryzowanie z punktu widzenia promoskiewskiej władzy. Kiedy jednak zaczęli stawiać coraz odważniejsze pytania, a nawet rzucać oskarżeniami pod adresem gabinetu ciemniaków oraz p.o. prezydenta i jego ludzi (nie mówiąc o dość powszechnych opiniach dotyczących polskojęzycznych mediów), zaczęło się dla władzy i zżytej z nimi środowisk robić bardzo groźnie. Wybuch społeczny był właściwie kwestią czasu – należało więc tak pokierować nastrojami, by budzący się gniew został wykorzystany przeciwko samym ofiarom, nie zaś ewentualnym zbrodniarzom (no bo i żadnej zbrodni miało nie być, jak wiemy od funkcjonariuszy Ministerstwa Prawdy). Albo inaczej: trzeba było zbrodniarzy wskazać wśród ofiar. Bez jakiegoś szczególnego śledztwa znaleziono zaraz trzech: prezydenta L. Kaczyńskiego, kapitana A. Protasiuka oraz generała A. Błasika. I jak z rękawa posypały się „komentarze”, „ekspertyzy”, „opinie” i, co naturalne w dezinformacji w takich sytuacjach, głosy spontanicznego „świętego oburzenia” na „szaleństwo” tychże „zbrodniarzy” (tak jak kiedyś oburzano się na „zaplutych karłów reakcji” czy na „leśnych bandytów”). Co więcej, na głosy dotyczące tego, że w warunkach gęstej mgły należało zamknąć lotnisko lub zakazać lądowania, odpowiadano w polskojęzycznych mediach z powagą, że taki zakaz rozwścieczyłby prezydenta i wywołałby skandal międzynarodowy. Jak to szło dalej, doskonale wiemy, gdyż ta historia jeszcze nie dobiegła końca, choć dezinformatorom stopniowo brakuje pary, ponieważ sam gabinet ciemniaków półgębkiem przyznaje, że „współpraca z Rosją” wygląda nieco mniej kolorowo niż zapowiadali. Wróćmy jednak do początku, tj. do obrazowania „wypadku”. Sporo powiedzieliśmy sobie na temat werbalnego opisu, ale przecież byłby on propagandowo nieskuteczny, gdyby spece od manipulowania opinią publiczną nie odwoływali się do perswazyjnych ilustracji, czyli do specyficznej infografii. W tym jednak miejscu, tj. na poziomie wizualnego przekazu dotyczącego katastrofy, procedura zacierania śladów – jak już dowiodło wielu blogerów i innych analityków – zaczęła się tymże specom „rozłazić”. O wiele łatwiej jest kłamać, oszukiwać, zwodzić, dezinformować za pomocą języka – o wiele trudniej za pomocą obrazów. Wprawdzie w tradycji sowieckiej bywało przez dziesiątki lat tak, że np. pewni ludzie znikali z pewnych fotografii, tak jak na mapach ZSSR nie było pewnych obiektów, takich jak tajne miasta, wojskowe ośrodki badawcze, fabryki zbrojeniowe itp. Trudno jednak mówić o katastrofie lotniczej stulecia i zupełnie nie pokazać jej na zdjęciach czy w telewizyjnych migawkach – nawet jeśli zaszła na sypiącym się, przypominającym popegeerowską „bazę maszynową”, lotnisku wojskowym w Rosji. Dezinformacja dezinformacją, lecz coś trzeba ludziom pokazać. Co więc pokazano? No właśnie – „to doskonałe pytanie” – jak mawiał nieoceniony dla dezinformacji, legendarny L. Maleszka w jednym ze swych najsłynniejszych wywiadów przytoczonych w filmie „Trzech kumpli”. Przetrząsnąłem chyba wszystkie dostępne „smoleńskie” materiały na przeróżnych portalach, prześledziłem najprzeróżniejsze relacje telewizji (nie tylko polskich, ale szczególnie rosyjskich) i mogę z przekonaniem graniczącym z pewnością orzec, że nie pokazano prawie nic – nawet jak na „narrację powypadkową”. Po pierwsze – nie dysponowano żadnym (telewizyjnym, filmowym, amatorskim, fotograficznym) zapisem samego przebiegu katastrofy. Po drugie, prawie nikogo nie dopuszczono do rejestrowania wyglądu miejsca „wypadku”. Do karykaturalnych rozmiarów urosła pseudorelacja montażysty TVP S. Wiśniewskiego, biegającego po błotnym pobojowisku jak błędna owca z hasłem „Ja p...lę – to nasz” wypowiedzianym na widok biało-czerwonej szachownicy na szczątkach samolotu. Tę pseudorelację emitowały do znudzenia wszystkie stacje, a poszczególne jej kadry zamieniły się z czasem w „ikony” całego zdarzenia. Sam Wiśniewski później zresztą miał coraz to inną pamięciową wizję tego, co 10 kwietnia na własne oczy miał zobaczyć i na własnej skórze odczuć. Wredni blogerzy–paranoicy dokonali wiwisekcji wszystkiego co (jako jedyny świadek ze strony polskiej, który dotarł na miejsce katastrofy) mówił w swych wywiadach, więc nie będę tych rzeczy powtarzał, zwrócę uwagę jedynie na najważniejsze elementy jego wypowiedzi, które ilustrują ewolucję poglądów tego świadka. Na początku twierdził on: „...chłopaki mnie OMON-owcy chwycili: „do tiurmy pójdziesz!” (…) coś musiałem im powiedzieć, żeby mnie nie zastrzelili, już raz miałem makarowa przy łbie” (relacja na gorąco dla TVP Info – dość szybko zresztą zniknęła z naszych anten telewizyjnych). Parę dni później twierdził już, że: „Rosjanie mnie odciągnęli. Wpadłem w błoto. Pytali, kim jestem (…) Na początku była jedna wielka panika i przerażenie. Oni byli całkowicie zdezorientowani. Chcieli usunąć wszystkich z miejsca katastrofy [?? - przyp. F.Y.M]. Nie doszukiwałbym się tu jakichś podtekstów. Choć na początku było bardzo nieprzyjemnie” (wywiad dla „Rzeczpospolitej” z 13 kwietnia br.). Następnie zaś uznał, że „Katastrofa musiała nimi bardzo wstrząsnąć, byli dla mnie uprzejmi i grzeczni. Nawet żartowali, mówiąc, że pójdę do więzienia i szybko z niego wyjdę. W końcu jednak przyszedł jakiś pułkownik i zaczął mnie wypytywać, skąd jestem, jakim sposobem się tutaj dostałem. (…) Tłumaczyłem, że jestem z polskiej telewizji, a pułkownik miał coraz większe przerażenie w oczach...” (wywiad dla TVP Info z 14 kwietnia) (http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE (od min. 2.18)). Nie wypada w tym miejscu pytać o to, co tak wpłynęło na wyostrzenie pamięci polskiego montażysty. Warto tu jednak dodać, że słynne migawki Wiśniewskiego z miejsca katastrofy emitowane były u nas 10 kwietnia dopiero o godz. 10.27 (polskiego czasu) – wcześniej pokazywani byli zebrani modlący się w Lesie Katyńskim, tupolew sprzed katastrofy oraz zaproszeni do studiów telewizyjnych goście, nie licząc materiałów operatora towarzyszącego P. Kraśce (od godz. 10:18) ze zbliżeniami na gęby i łapy przedstawicieli OMON-u, FSB oraz Specnazu, i migawek pokazujących szczątki samolotu zza gęstych drzew. Przez godzinę zatem (licząc od chwili oficjalnie podanej w mediach informacji o samej katastrofie, tj. ok. 9:23, choć w PolsatNews już o 9.02 padła informacja, że doszło do awarii polskiego samolotu) – mimo rangi wydarzenia – nie było absolutnie żadnych zdjęć ze Smoleńska. Godzina to mnóstwo czasu dla zawodowców, jeśli chodzi o maskirowkę, zwłaszcza gdy do samego zdarzenia doszło jeszcze godzinę wcześniej i jeśli się ma w ręku wszystkie filtry medialne, czyli decyduje się (jak na froncie), które wiadomości, o jakiej treści i w jakim kształcie będą docierać do odbiorców. Po trzecie, wprawdzie nie zezwolono na swobodne fotografowanie i filmowanie „miejsca wypadku”, lecz pozwalano rejestrować niesamowitą wprost krzątaninę służb ganiających w te i we wte między drzewami (na tle snujących się ze swym sprzętem wzdłuż muru dziennikarzy – gdzie się podziała ich niezwykła cywilna odwaga i tupet?). Ta krzątanina i gonitwa były o tyle niezrozumiałe, że – jak utrzymywały od pierwszych kwadransów po katastrofie władze rosyjskie (a za nimi polskie) – „nie było już kogo ratować” („никто не выжил”). Nieco z tymi zdjęciami kontrastowały też obrazki spokojnie palących papierosy gości w czarnych skórzanych kurtkach, którzy nigdzie się nie spieszyli, ale mało kto zwracał na to wtedy uwagę, skoro jeszcze nie było wiadomo ostatecznie, ile osób zginęło, bo podawano różne dane, a polski MSZ „nie mógł ustalić” pełnej listy pasażerów tupolewa. Nie zobaczyliśmy właściwie nic konkretnego związanego z tak ważnym – komentowanym na całym świecie (przez następne kilka dni jako breaking news) – wydarzeniem. Co najważniejsze: nie było żadnych przekazów medialnych typowych dla wielkich katastrof czy wypadków lotniczych. Nie widzieliśmy helikopterowych oblotów nad pobojowiskiem, kiedy ekipy telewizyjne pokazują obraz szczątków i akcję służb, a także całą okolicę. Nie zaprezentowano migawek z wynoszeniem rannych i/lub zabitych (tego rodzaju obrazki należą do kanonu relacji z katastrof). Nie pokazano dokładnie tego, jak wyglądają wszystkie części wraku. Nie emitowano wywiadów na gorąco z uczestnikami zdarzeń. Nie wszczęto żadnego dziennikarskiego śledztwa. (Jak ponadto pamiętamy, nie było wtedy „na wizji” rządzących polskich polityków, którzy „lecieli, lecieli i dolecieć nie mogli” do Warszawy, ale o tychże politykach nie warto nawet wspominać – miejmy nadzieję, że za wszystkie swoje zaniedbania zasiądą wnet na ławie oskarżonych). Nie zajęto się w mediach nawet kompromitującą, skandaliczną wprost postawą M. Janickiego, B. Klicha czy T. Arabskiego. Ta bardzo znikoma ilość materiałów nadających się do publikacji i do komentowania nie przeszkadzała rozmaitym „znawcom tematu” w twórczym „rekonstruowaniu” przebiegu „wypadku” i nawet tworzeniu komputerowych symulacji „ostatnich minut lotu” Tu-154M. Wyjątkowo szybko (jak na takie okoliczności) podana „do wierzenia” przez rosyjskie władze wersja wydarzeń została skwapliwie podjęta i nagłośniona przez pudła rezonansowe w naszym kraju jako „najbardziej prawdopodobna”. Bajka o samotnej brzozie i lądowaniu tupolewa na plecach błyskawicznie stała się jedynym obowiązującym wszystkie agendy Ministerstwa Prawdy scenariuszem tego, co się stało 10 kwietnia. Po raz pierwszy bajkę o drzewie przekazano już kwadrans przed godz. 10-tą polskiego czasu, a więc kilkanaście minut po pierwszych oficjalnych doniesieniach o katastrofie – J. Olechowski, dziennikarz TVP Info, relacjonował ją telewidzom przez telefon, jadąc wraz z innymi przedstawicielami mediów z Cmentarza Katyńskiego na lotnisko Siewiernyj, a więc zanim jeszcze zdążył z kolegami po fachu ujrzeć, co się w ogóle stało i postawić stopę na miejscu tragedii. Ruską bajkę rozpowszechniano odtąd bez najskromniejszych prób sprawdzenia empirycznych uzasadnień dla tejże wersji, bez jakiejś dokładnej wizji lokalnej w terenie, bez porównywania z lotniczymi katastrofami (do których doszło w podobnych warunkach: lądowania w lesie), bez znajomości zawartości pokładowych rejestratorów i bez konfrontacji z tymi wypowiedziami niezależnych ekspertów, którzy zwracali uwagę na to, że scenariusz mógł być całkiem inny (awaria aparatury, sabotaż, meaconing, wybuch na pokładzie itd.). To lansowanie „jedynego racjonalnego” (i jedynego możliwego) scenariusza świadczyło bezsprzecznie o tym, że zbrodniomyślą jest zastanawianie się nad tym, czy doszło do zamachu na prezydencką delegację. Natychmiast też, tj. od pierwszych dni po katastrofie, przystąpiono do wyszydzania i zwalczania (zagłuszania) hipotez dotyczących świadomego, umyślnego zabójstwa osób znajdujących się na pokładzie tupolewa. Posunięto się tak daleko, że ludziom analizującym „wersje zamachowe” zarzucano najpierw tylko zaburzenia psychiczne – taką smoleńską wersję schizofrenii bezobjawowej. Potem jednak „paranoikom od zamachu” zarzucano już zagrażanie warszawsko-moskiewskiemu pojednaniu oraz – co ciekawsze – zakłócanie atmosfery żałoby, w czasie której w mediach wcześniej lżących prezydenta wylewano krokodyle łzy nad zmarłymi i grano rzewne melodie. To zakłócanie żałoby nie było oczywiście spowodowane lansowaniem przez dezinformatorów tezy o „kozakującej załodze”, „gen. Błasiku za sterami” czy „prezydencie zmuszającym do lądowania, spieszącym się za wszelką cenę do Katynia” – czyli tezy o głupim wypadku. (Kwintesencją walki z „paranoją smoleńską” była wypowiedź J. Millera w wywiadzie dla „GW” z 7 sierpnia br. wyjaśniającego obiektywne trudności związane ze współpracą z braćmi Moskalami tym, że w Polsce „za dużo źle się mówi o postawie Rosjan w badaniu katastrofy”). Skoro wypadek był głupi, to nie tylko pożałowania godni stawali się ludzie oddający cześć poległym 10 kwietnia i domagający się wyjaśnienia przyczyn tajemniczej katastrofy, ale przede wszystkim należało jak najszybciej po niej „posprzątać pobojowisko”. Jeśli wypadek był głupi, to szczątki samolotu zamieniały się w bezużyteczny złom, teren nadawał się do zaorania, drzewa do wycięcia, rzeczy ofiar do jak najszybciej utylizacji, manipulacje związane ze stenogramami i makabryczne wyposażenie smoleńskiego lotniska okazywały się zupełnie nieistotne, sprzeczności w zeznaniach świadków także – o całej historii należało jak najprędzej zapomnieć. Jak już mowa o naocznych świadkach, to najwybitniejszą relację jednego z nich znaleźli reporterzy nieocenionego dla Ministerstwa Prawdy, TVN-u (http://www.youtube.com/watch?v=W1gqkU8rhdA, od min. 1.49). Tymże dzielnym reporterom mieszkanka Smoleńska opowiedziała, jak katastrofę widział i zapamiętał jej kilkunastomiesięczny wnuczek: „uuuuuu, patom uch!, i wsio”. Nie należy jednak pomijać zgłaszających się do prokuratury rosyjskiej niemalże na ochotnika „autorów” głośnego filmiku „1.24” nakręconego niedługo po katastrofie, a zamieszczonego parę dni później na portalu youtube. Ponieważ „filmik Koli”, jak go ochrzcili internauci, poważnie zachwiał „narracją wypadkową” – „autorów” prezentowano z należytą powagą w polskojęzycznych mediach, by stanowczo zaprzeczyli, że cokolwiek podejrzanego widzieli lub słyszeli. (W sierpniu znalazł się w Sieci nawet wklejony w oficjalne materiały kanału Russian Today filmik nakręcony ponoć przez innych „świadków”, smoleńskich chłopaczków (także zresztą obficie cytowanych w polskim mainstreamie), na którym miał być widoczny lecący we mgle rządowy tupolew. Po analizie blogerów okazał się Iłem na pogodnym niebie). Na koniec propagandowej kampanii całą historię trzeba było obrócić w świetny żart. Zaczęło się to naigrywanie z tragedii już w czasie zwalczania pomysłu pochówku pary prezydenckiej na Wawelu (spontaniczne szydercze „protesty” najzdrowszej polskiej młodzieży), ale dopiero z czasem nabrało ono rozmachu. Do akcji przecież musiał wkroczyć klasyk gatunku, czyli pewien biłgorajski mędrzec, o którym napisałem kiedyś, że powinien był zacząć od happeningu, jak przylatuje ze Smoleńska w trumnie na Okęcie, a jego ciało wiozą po ulicach Warszawy (ten happening najbarwniej by mu wyszedł w czasie tygodnia żałoby). Studenci ponieśli więc na juwenaliach pudło ze śmiałym, zabawnym napisem „TUPOLEJ”, a jakiś czas potem napruci alkoholem i dragami „młodzi gniewni” po oddaniu moczu na znicze przy Krakowskim Przedmieściu ułożyli fajny krzyż z puszek „zimny lech”. Po kilku miesiącach zrobiło się więc wyjątkowo wesoło, bo cała katastrofa i ofiara życia złożona przez 96 osób okazały się po prostu „śmichu warte”. Ani się zatem obejrzeliśmy, a powróciliśmy do „najweselszego z baraków w obozie” i to znów w cieniu czerwonej gwiazdy, o pielęgnację której zaczęli dbać tym razem najwspanialsi przedstawiciele „salonu” wybudzeni z internacjonalnej drzemki już 9 maja br. No ale powiedzmy sobie szczerze, co może być złego w zamordyzmie, który cała ta okołosmoleńska dezinformacyjna mgła skrywa? Spójrzmy na takiego sędziwego wujka Tadka, który już w 1953 r. słusznie zachwalał zamordyzm, a i po wielu dziesięcioleciach potrafi wciąż znaleźć jego jasne strony, a nawet nazywać rokoszanami tych, którym zamordyzm się jakoś nie za bardzo podoba. Historia błędnym lub obłędnym kołem się toczy. Zwłaszcza jeśli jej sternikami są wypróbowani w bojach „o wolność i demokrację” ludzie z wojskówki i bezpieki, których zbiorowa mądrość w bloku sowieckim przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. W przypadku „faktu smoleńskiego” najsmutniejsze jest pewnie to, że mroczna prawda o tym, jak wyglądała zbrodnia z 10 kwietnia i kto brał w niej udział, jest wciąż przed nami – ale chyba już przez te pięć miesięcy zdołaliśmy się uodpornić na to, że Polska i Federacja Rosyjska dziś tak bardzo się nie różnią od swoich poprzedników w postaci peerelu i ZSSR. Rosyjski radiowy korespondent W. Pac w jednym z wejść live w trakcie nadzwyczajnego programu telewizyjnego w TVP Info w pierwszych godzinach po katastrofie, plotąc na gorąco o godz. 10.20 co mu ślina na język przyniosła, błysnął inteligencją. Po przekazaniu na antenie (ogólnie obowiązującej) rosyjskiej wersji zdarzeń i po poinformowaniu o obecności rosyjskich śledczych na miejscu katastrofy, rzekł z rozpędu tak: „To jest teraz podwójna tragedia katyńska. Historię oczywiście możemy różnie traktować. I wszyscy też pamiętamy historię z prezydentem Bierutem, który z Moskwy wrócił... Pojechał żywy, ale z Moskwy wrócił... Ale to jest zupełnie inna historia i tutaj nie przekłada się na te... Zupełnie...” (http://www.youtube.com/watch?v=ypxLebjDSD8&feature=related) I to była chyba jedyna taka aluzyjna wypowiedź w mainstreamie sugerująca, że „fakt smoleński” może mieć drugie dno. Podobnie wstrzemięźliwy (i o wiele czujniejszy od Paca w kwestii zbrodniomyśli) był wspomniany już Kraśko w swej (zarazem pierwszej na świecie) książce dotyczącej katastrofy, pisząc: „Tamtego dnia często powtarzano „drugi Katyń”. To nie było dobre sformułowanie, bo tamte wydarzenia były zbrodnią, a to był tragiczny wypadek, ale grały emocje. Smoleńsk po prostu kojarzył się z wydarzeniami z czasów wojny. Wszyscy obecni koło miejsca tragedii dojechali z cmentarza polskich oficerów. Katyń był powodem naszego tu przyjazdu. Katyń był przede wszystkim powodem „ich” przyjazdu” („Smoleńsk. 10 kwietnia 2010”, Warszawa 2010, s. 29). Dezinformację stosuje się w dwóch podstawowych celach: 1) po to, by narzucić odbiorcom jakiś fałszywy pogląd na świat albo (jeśli ten pierwszy wariant nie zachodzi) 2) by zasiać w umysłach odbiorców poważne wątpliwości, co do jakiegoś prawdziwego poglądu. Tak czy tak dezinformatorzy dążą do tego, by trwale zmienić czyjeś myślenie. Ubranie katastrofy smoleńskiej w maskujące szaty „lotniczego wypadku”, „nieszczęśliwego zbiegu okoliczności” etc. pozwalało na pokierowanie uwagą odbiorców w taki sposób, by nie patrzyli na to, co się wydarzyło 10 kwietnia, jak na zamach na L. Kaczyńskiego i delegację składającą się z blisko stu osób. Co więcej, jak zwrócił uwagę B. Święczkowski w audycji „Rozmowy niedokończone” w Radiu Maryja (z dn. 28.08.2010 r.), nawet polska prokuratura nie wszczęła dochodzenia w sprawie zabójstwa prezydenta, lecz wyłącznie ws. spowodowania wypadku polskiego samolotu rządowego. Jak pisałem już w innym miejscu (http://freeyourmind.salon24.pl/213920,garstang-o-badaniu-katastrof), rosyjskie władze od samego początku zakwalifikowały całe zdarzenie jako „wypadek”. Tej kwalifikacji dokonały z całkowitą premedytacją. Nie dopuściły w ten sposób do tego, by miejsce katastrofy zostało uznane za miejsce zbrodni (crime scene) i by badaniami zajęli się eksperci kryminalistyki przed znawcami wypadków lotniczych, a szczególnie międzynarodowi specjaliści od zamachów terrorystycznych wymierzonych w statki powietrzne. Dezinformatorzy z jednej strony zwalczają ludzi dążących do prawdy i dezawuują wszystkie ich dokonania, nazywając je irracjonalnymi, chorymi, niepoważnymi, idiotycznymi, paranoicznymi, spiskowymi, ciemnymi itp. – z drugiej natomiast, adresatów, do których skierowana jest dezinformacja, uznają za racjonalnych, zdrowych, poważnych, mądrych, rozsądnych, zrównoważonych, światłych itp. Jeśli to możliwe, dezinformatorzy wtłaczają do głów odbiorców gotową wersję wydarzeń („było tak a tak – nie inaczej”), jeżeli zaś ci odbiorcy są jakoś zabezpieczeni przed praniem mózgu – manipulatorzy stosują wyrafinowaną taktykę odwoływania się do czyjejś próżności i inteligencji. W przypadku Smoleńska wersja nr 1 głosiła, że to był „zwykły wypadek” (ewentualnie „głupi wypadek”). Wersja nr 2 („rozmiękczona”) głosiła zaś to samo, tylko nieco delikatniej: to nie mógł nie być wypadek. W obu wersjach chodziło o to samo, czyli o definitywne wykluczenie zamachu. Pierwsza nie bawiła się w zbędne dywagacje i ślęczenie nad jakimiś niespójnościami śledztwa, nad niezabezpieczaniem przez Rosjan (i Polaków) miejsca katastrofy, nad zaginięciem natowskiego sprzętu i okradaniem zwłok czy nad zniszczeniami niewspółmiernymi do okoliczności takiego „wypadku” (brak wielkiego pożaru stwierdza nawet wstępny „raport” MAK), nad natychmiastową śmiercią wszystkich osób na pokładzie w wyniku upadku samolotu z niewielkiej wysokości na błotnisty teren. Druga zaś – jak dobry esbek – wychodziła wyrozumiale naprzeciw różnym „zgłaszanym przez oszołomów” wątpliwościom, lecz zarazem neutralizowała je w dość prosty sposób „wiecie przecież, jak jest w Rosji” (tak jakby tam co tydzień rozbijały się samoloty z prezydenckimi delegacjami). Tymczasem tak jak w każdej plotce ponoć jest ziarno prawdy, tak w każdej dezinformacji jest zatrute ziarno kłamstwa. Deza połknięta raz, zapuszcza korzenie w umyśle i intoksykuje go w taki sprytny sposób, że dana osoba porusza się w swym myśleniu po szlakach wyznaczonych przez dezinformatora i szuka raczej potwierdzeń dla dezy aniżeli dowodów świadczących o fałszywości danej informacji (Ale może to naprawdę był tylko nieszczęśliwy wypadek? Może wszyscy ze zgryzoty popadliśmy w jakieś szaleństwo? To chyba niemożliwe, by dokonano takiej potwornej zbrodni z zimną krwią. Smoleńsk to nie Dubrovka czy Biesłan, Smoleńsk to nie Katyń... itd.). W myśl dezinformacyjnej „wersji soft” wszelkie nieprawidłowości związane ze śledztwem (ros. MAK jest sędzią we własnej sprawie), z podejściem do lądowania, z zachowaniem kontrolerów w wieży, z niedbalstwem na pobojowisku, z nieuczestniczeniem polskich patomorfologów w sekcjach zwłok, z zaplombowaniem trumien i zakazem zaglądania do nich, z wielokrotnym „ostatecznym już kopiowaniem” zawartości czarnych skrzynek itd. – należało tłumaczyć „ruskim bałaganem” (i ewentualnie polskim dziadostwem – w przypadku choćby niepowołania międzynarodowej komisji śledczej). Wersja ta opierała się na argumencie: „przecież to niemożliwe/to zupełnie fantastyczne, by mogło dojść do jakiegoś zamachu”. W sposób irracjonalny więc („kto by chciał zabijać taką delegację?”, „po co by to komu było?”, „kto by się do czegoś takiego posunął?”) wykluczano najbardziej racjonalną, normalną, narzucającą się wprost myśl po tego rodzaju katastrofie, a więc, że doszło do ciężkiej zbrodni – nie do żadnego nieszczęśliwego wypadku. Z przyjęciem takiej właśnie pierwszej oceny wydarzeń nie miałyby na pewno problemu ani media, ani wysokie decyzyjne gremia USA, Niemiec, Izraela, a szczególnie samej Rosji, gdyby do analogicznej katastrofy doszło z udziałem ich prezydentów, generałów oraz urzędników państwowych z tylu kluczowych instytucji. Mało tego, nikt by nie oczekiwał innej interpretacji takiego tragicznego zdarzenia – poczynając od zwykłych obywateli tamtych państw, na „elitach” kończąc. Dlaczego więc kampania dezinformacyjna wokół zagadkowej śmierci prezydenta i przedstawicieli politycznej, naukowej, wojskowej i kulturalnej elity przeprowadzona została na tak olbrzymią skalę akurat w Polsce w XXI wieku, w epoce „rewolucji elektronicznej” i „społeczeństwa informacyjnego”? Z jednego prostego i fundamentalnego powodu – ponieważ Polska nie jest krajem suwerennym. Oczywiście, możemy się spierać o to, jak wiele wciąż jest „wysp niepodległości” na naszej mapie po fatalnym, bo cofającym nas do peerelu, „kontrakcie” okrągłego stołu, którego sygnatariusze spotkali się całkiem niedawno na „gali zamkowej” pewnego gajowego. Obserwując jednak zachowania „ludzi mediów” oraz salonu i funkcjonowanie wielu czołowych instytucji państwowych w naszym kraju po 10 kwietnia, z gabinetem ciemniaków na czele, możemy nabrać pewności, że ich działania nie sprowadzają się ani do obrony polskiej racji stanu, ani do dbałości o narodowy interes Polaków. Zbrodnia smoleńska i kłamstwo smoleńskie mają więc ponownie – tak jak kiedyś w „Polsce Ludowej” zbrodnia katyńska i kłamstwo katyńskie (mimo że skala tych tragicznych wydarzeń z lat 1940 i 2010 jest odmienna) – dwa mroczne oblicza: rosyjskie i rodzime. To, że ludzie Kremla potrafią popełniać zbrodnie i następnie spowijać je mgłą nieprawdopodobnego załgania, wiemy już z historii aż za dobrze. To, że do ewidentnego zła i do totalnego zakłamania zdolni są ludzie polskiej wierchuszki, najwyraźniej musieliśmy zobaczyć na własne oczy w ostatnich miesiącach, by sobie grozę sytuacji polskiego państwa uświadomić i nieco oprzytomnieć. Miejmy więc to wszystko cały czas przed oczami i pamiętajmy, że każda zbrodnia pozostawia jakiś ślad. W przypadku Smoleńska tych śladów jest coraz więcej. Zdjęcia pod tym linkiem: http://www.polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=792:fakt-smoleski-jako-produkt-dezinformacji&catid=304:dzielnica-dokumentalistow-i-wiadkow&Itemid=1 // Free Your Mind
„Fakt smoleński” jako produkt dezinformacji - Ktoś stwierdził kiedyś, że nie ma „nagich faktów”, czyli takich zdarzeń, do których można dotrzeć bez pośrednictwa jakiejś teorii. F. Nietzsche zaś miał kiedyś powiedzieć, że w ogóle nie ma faktów, są tylko interpretacje. Te spostrzeżenia (abstrahując tu od ich prawdziwości) można z powodzeniem przenieść do świata neokomunistycznych środków masowego przekazu. W przypadku rosyjskich i (usłużnych wobec nich) polskojęzycznych mediów można rzec nawet tak: faktem jest tylko to, o czym mówią te środki masowego przekazu. Tak więc to, o czym one nie mówią – nie istnieje. Idąc dalej tym tropem można dodać: realnym światem jest wyłącznie to, co przedstawiają te media. To zaś, czego one nie przedstawiają, jest jedynie czyimś urojeniem lub prywatnym wymysłem. Z tego rodzaju filozofią i rutyną obrazowania rzeczywistości mieliśmy i wciąż mamy do czynienia w przypadku medialnych relacji dotyczących tego, co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. w godzinach przedpołudniowych lokalnego czasu. Wydarzenie było bezprecedensowe (nie tylko w historii naszego kraju), zatem, żeby je medialnie zobrazować i wykreować „opinię publiczną” na jego temat, należało od samego początku zastosować precyzyjne procedury dezinformowania. Dla władz rosyjskich (i dla polskich, jak się później okazało, bo przecież bez mrugnięcia okiem przejęły „narrację smoleńską”) sytuacja była o tyle komfortowa, że od pierwszych chwil po katastrofie dysponowały wyłącznością na informacje na jej temat. Tak jak sztab na froncie. W gestii władz rosyjskich pozostało więc ustalenie „faktów”, tj. przekazanie „obrazu świata”. Specjalizujący się w teorii dezinformacji V. Volkoff w swym klasycznym już opracowaniu dotyczącym medialnego fałszowania przekazu, pokazuje, w jaki sposób można skutecznie manipulować obrazem jakiegoś rzeczywistego zdarzenia. Jeśli odbiorca nie może osobiście zweryfikować informacji, to podaje się mu fałszywą. Nawet gdyby później trzeba było ją zdementować, to i tak to „w niczym już nie zmieni jej pierwotnego działania” („Dezinformacja oręż wojny”, Warszawa 1991, s. 101). Można też w specjalny sposób dobierać doniesienia, mieszać wieści prawdziwe z nieprawdziwymi, ukierunkowywać komentarze, wypaczać sens podanej informacji, zniekształcać ją itd. Zwracam jednak uwagę na ten „efekt pierwszego wrażenia” związany z niemożliwością sprawdzenia przez odbiorców tego, co się faktycznie wydarzyło i z koniecznością przyjęcia przez nich takiej wersji wydarzeń, jaka jest oficjalnie przekazywana – ponieważ on szczególnie zadziałał 10 kwietnia. Z perspektywy czasu, jaki od tamtej pory upłynął, obraz lansowany przez Rosjan, a udoskonalany przez polskojęzyczne media, stanowił wyjątkowo przemyślaną konstrukcję i był elementem wielkiej dezinformacyjnej kampanii. Istota rzeczy w takim manipulowaniu relacjonowaniem jakiegoś zdarzenia i w kreowaniu pewnego „obowiązującego publicznie”, gotowego (tj. niewymagającego weryfikacji) poglądu na to zdarzenie sprowadza się do odpowiedniego ujęcia tego, co zaszło. Spreparowany przez specjalistów, gotowy pogląd zwalnia obywateli z poszukiwań prawdy i w ten sposób „demobilizuje” ich (Volkoff, „Dezinformacja...”, s. 103). Właściwe (z punktu widzenia dezinformatorów) ujęcie pozwala ponadto na konsekwentne uzupełnianie opisu danego zdarzenia „ekspertyzami”, „wyjaśnieniami”, „symulacjami”, „wizualizacjami”, a nawet – co należy też do tradycji manipulowania odbiorcami – „zeznaniami świadków”. Nigdy nie powinniśmy zapomnieć o wysiłku, jaki włożyli sowieciarze, by dowieść – także dzięki „relacjom naocznych świadków” (zebrano ich blisko stu, nomen omen m.in. spośród mieszkańców Smoleńska) – że ludobójstwa katyńskiego dokonali Niemcy, a nie Rosjanie. Tych pierwszych zresztą, jak wiemy, sowieci chcieli w Norymberdze – przy okazji sądzenia ich za inne zbrodnie – także za Katyń skazać. Na szczęście dla nas – nie doszło do tego. Powinniśmy o historii ze „świadkami niemieckiego Katynia” pamiętać również w kontekście „świadków” ze Smoleńska 2010, do których jeszcze wrócę w niniejszym tekście. A. Golicyn, W. Suworow, W. Bukowski, A. Besancon i in. napisali tak wiele na temat specjalizowania się służb rosyjskich i podporządkowanych im mediów w zakłamywaniu rzeczywistości (w Polsce mamy analogiczną sytuację – mainstreamowe media są od 21 lat podporządkowane służbom), że właściwie tajemnicą poliszynela jest to, iż kłamstwo w świecie zsowietyzowanym jest „chlebem powszednim”. Jeśli zresztą sięgniemy myślą do czasów poprzedniego reżimu, to oprócz poczucia życia w bydlęcych warunkach, bez trudu możemy odtworzyć sobie charakterystyczny dla tamtych czasów „głód prawdy”, który musieliśmy zaspokajać nasłuchując zachodnich rozgłośni pośród trzasków zagłuszarek lub docierając do wydawnictw bezdebitowych. Czy powinno nas teraz zastanawiać to, że zagłuszarki i dezinformację w niespotykanej wcześniej (tj. za „III RP”) skali uruchomiono w przypadku katastrofy smoleńskiej? Nie powinno, jeżeli od „kontraktowych wyborów”, od „prezydenta Jaruzelskiego” i „premiera Kiszczaka” (to był przecież pierwszy tandem polityczny po „obaleniu komunizmu”, zanim wujek Tadek objął „władzę” jako „pierwszy niekomunistyczny” itd.), a szczególnie od „nocnej zmiany” z czerwca 1992 r., uważnie obserwowaliśmy rekomunizację Polski i ewolucję polskojęzycznych mediów. Nawet jednak jeśli mamy już jasną i wyraźną świadomość tego, że transformacja tak naprawdę nie prowadzi od komunizmu do demokracji w stylu republikańskim, lecz po prostu do neokomunizmu (jak to kiedyś określił śp. Z. Herbert), zaś środki masowego przekazu u nas upodabniają się do tych z peerelu lat 70./80. – to warto zdać sobie też sprawę z tego: dlaczego tak się dzieje, że wydarzenie zgoła przełomowe w dziejach Polski (10 kwietnia 2010) zostało poddane tak gigantycznej dezinformacyjnej obróbce. Ta prawda jakoś wciąż się nie przebija do szerszego obiegu w debacie publicznej, więc pozwolę sobie wypowiedzieć ją wprost. Manipulacja i dezinformacja, uporczywe przeinaczanie jakichś zdarzeń czy nawet preparowanie faktów (nie mówiąc o sporządzaniu fałszywych dokumentów, fotografii, filmów na ich temat) są stosowane wtedy, gdy chce się zataić to, co się rzeczywiście wydarzyło. Nikt nie musi kłamać, jeśli nie ma nic do ukrycia. Nikomu nie jest potrzebne fałszowanie danych, jeśli te dane są bezpieczne. Dezinformator nie odwraca uwagi obywateli od czegoś, co nie jest z punktu widzenia dezinformatora zagrożeniem dla panującego reżimu i układu sił. Wreszcie: nie zaciera się śladów, jeśli się nie brało udziału w zbrodni lub jeśli się nie współpracuje ze zbrodniarzem. Albo inaczej, krócej: nie zaciera się śladów, jeśli nie było zbrodni. Jak więc, kiedy już doszło do zbrodni, sprawić, by w mediach zatrzeć jej ślady? Przede wszystkim trzeba niezwykle starannie dobrać słowa (opisu i komentarza) oraz obrazy ilustrujące dane zdarzenie. W tradycji komunistycznej nie bez powodu wprowadzano „zapisy” na określone sformułowania – parafrazując bowiem znane stwierdzenie z Ewangelii św. Jana: na początku jest słowo. Jeżeli do opisu i komentowania czegoś użyje się odpowiednio wybranych słów (w interesującej nas sprawie: „wypadek”, „błąd pilota”, „fatalne warunki pogodowe tłumaczące wszystko”, „pośpiech związany z uroczystościami”) – wykreuje się taki a nie inny obraz danego zdarzenia w umysłach adresatów przekazu. Oczywiście najwięcej się trzeba napracować, jeżeli chce się przykryć prawdę o tym, co faktycznie się wydarzyło, ale – jeśli konsekwentnie (jak w złotych latach komunistycznych) unika się pewnych wyrazów (tu „zamach”, „zbrodnia”, „przestępstwo”), a w ich miejsce wstawia się inne, o znaczeniu odpowiednio przekierowującym uwagę odbiorcy, wtedy można liczyć na to, że ów odbiorca zacznie myśleć we właściwy (z punktu widzenia dezinformatora) sposób. Będzie wszak myślał o „faktach medialnych”, czyli o tym, co wypreparowano w środkach przekazu – nie zaś o realnym zdarzeniu. Dla ludzi zawodowo manipulujących świadomością społeczną nie jest istotne to, że odbiorcy zafałszowanego komunikatu przestają myśleć o realnym świecie. Od zawracania sobie głowy realnym światem są przecież dezinformatorzy. Szary obywatel ma czapkować władzy i płacić rekiet jej przedstawicielom – wtedy jest „dojrzały do demokracji”. uż 10 kwietnia można było spostrzec, że w polskojęzycznych mediach funkcjonuje „zapis” na określenia „zamach na prezydenta”, „zbrodnia”, „atak terrorystyczny”, „przestępstwo”, „sabotaż”, „eksplozja na pokładzie” itp., ale nawet na tak zgoła niewinne, jak „awaria” czy „blokada sterów” etc. Mijały godziny, a tego rodzaju zwroty się nie pojawiały. Poza jakimikolwiek podejrzeniami była strona rosyjska, smoleńska wieża kontroli lotów i zakłady remontowe w Samarze, w których przez długie miesiące przebywał tupolew. Jakimś nadludzkim zgoła sposobem albo szóstym zmysłem wszyscy mainstreamowi dziennikarze relacjonujący to, co się stało w Smoleńsku, wszyscy mainstreamowi komentatorzy i eksperci (jeszcze zanim zaczęły się dokładniejsze oględziny miejsca katastrofy) wiedzieli, że to był „nieszczęśliwy wypadek”. Śmierć tylu najwyższych urzędników państwowych, wojskowych, znakomitych polityków – nie przesłaniała tego „fachowego” obrazu. Jak wiemy z relacji J. Kaczyńskiego (wywiad z 13 lipca br. dla „Gazety Polskiej”) niedługo po katastrofie usłyszał on z ust R. Sikorskiego kategoryczne zapewnienie, że „to był błąd pilota”. Skoro szefa polskiego MSZ-u nie było na miejscu feralnego 10 kwietnia w godzinach przedpołudniowych, to zapewne musiał zaznać jakiegoś wyjątkowo silnego jasnowidzenia, że uzyskał taką pewność, co do przebiegu zdarzeń. Tego typu iluminacje trafiają się zwykle polskim politykom w trakcie bliskich spotkań pierwszego stopnia z mieszkańcami planety Kreml. W cywilizowanym świecie dochodzenia w sprawie katastrof lotniczych trwają długimi miesiącami lub latami i wiążą się ze żmudnymi badaniami szczątków, przesłuchaniami świadków, laboratoryjnymi analizami, przetrząsaniem pobojowiska, odtwarzaniem wraku, szczegółowymi sekcjami zwłok itd., nim ustali się ostateczne przyczyny wydarzeń. Nie ma mowy o jednej wersji wydarzeń, nim nie zostaną zebrane niepodważalne dowody potwierdzające taką właśnie wersję. Ważną rolę w tych dochodzeniach odgrywa oczywiście wolna prasa, która nie tylko patrzy na ręce śledczym, ale i drąży wszystkie okoliczności zdarzenia, szczególnie gdy pojawia się jakiś wątek polityczno-militarny jemu towarzyszący. Tak było np. w przypadku podejrzeń o zestrzelenie samolotów pasażerskich: boeinga 747 (TWA 800) przez marynarkę USA 17 czerwca 1996 czy boeinga 737 (Helios 522) 14 sierpnia 2005 r. przez greckie myśliwce F-16. Tak też było w przypadku faktycznego (omyłkowego) trafienia przez wojska amerykańskie statku powietrznego nad Bagdadem (bez pasażerów, była tylko załoga) 22 listopada 2003 r. Pilotom, nawiasem mówiąc, udało się awaryjnie wylądować z płonącym skrzydłem. W przypadku tak bezprecedensowej katastrofy, jak ta z 10 kwietnia (która przecież nie dotknęła „zwykłego” pasażerskiego samolotu, lecz elitarną państwową delegację) należało bezwzględnie wstrzymać się z jakimikolwiek pospiesznymi czy pochopnymi ustaleniami przebiegu tego, co się stało. Należało dopuszczać wszystkie, nawet „najczarniejsze” scenariusze, tj. te z zamachem na prezydenta i wysokich oficerów polskich sił zbrojnych (spośród których gen. F. Gągor typowany był na nowego szefa wojsk NATO) włącznie. W naszym kraju jednak już na poziomie ministerialno-rządowym przyjmowano bez najmniejszego sprzeciwu ani znaku zapytania wersję z „nieszczęśliwym wypadkiem”. Tym samym kwestia dezinformacji i zacierania śladów automatycznie przenosiła się z poziomu stricte medialnego na polityczny. Pomijam już wszystkie inne skandaliczne działania przedstawicieli rządzącej partii mające charakter „aksamitnego” zamachu stanu (skok na wakaty w przeróżnych instytucjach) oraz „wystąpienia z Paktu Północnoatlantyckiego”, jak choćby to, że nie zwrócono się o profesjonalną pomoc do NATO, mimo że rzecznik Paktu deklarował taką możliwość współpracy z naszym krajem, lecz zdano się całkowicie na działania Rosji – o tym wszystkim bowiem już wielokrotnie w polskiej prasie konserwatywno-niepodległościowej pisano. Wnet jednak, tj. gdy tłumy Polaków zaczęły wychodzić na ulice, sternicy świadomości uznali, że sprawy posuwają się w niebezpiecznym kierunku (budzą się „demony patriotyzmu”) i samo zakwalifikowanie zdarzenia do kategorii „wypadków lotniczych” to stanowczo za mało. Należało więc przekreślić nawet tragizm śmierci blisko stuosobowej delegacji. Uczynić to można było zmieniając całkowicie charakter owego „wypadku”. Nie miał to już być nieszczęśliwy ani nawet tragiczny wypadek, lecz wypadek głupi. Tylko bowiem radykalna zmiana sensu wydarzenia z 10 kwietnia mogła uchronić dezinformatorów przed wymknięciem się sytuacji spod kontroli. Gdy Polacy płakali na ulicach i składali hołdy zabitym, to jeszcze było to nieszkodliwe histeryzowanie z punktu widzenia promoskiewskiej władzy. Kiedy jednak zaczęli stawiać coraz odważniejsze pytania, a nawet rzucać oskarżeniami pod adresem gabinetu ciemniaków oraz p.o. prezydenta i jego ludzi (nie mówiąc o dość powszechnych opiniach dotyczących polskojęzycznych mediów), zaczęło się dla władzy i zżytej z nimi środowisk robić bardzo groźnie. Wybuch społeczny był właściwie kwestią czasu – należało więc tak pokierować nastrojami, by budzący się gniew został wykorzystany przeciwko samym ofiarom, nie zaś ewentualnym zbrodniarzom (no bo i żadnej zbrodni miało nie być, jak wiemy od funkcjonariuszy Ministerstwa Prawdy). Albo inaczej: trzeba było zbrodniarzy wskazać wśród ofiar. Bez jakiegoś szczególnego śledztwa znaleziono zaraz trzech: prezydenta L. Kaczyńskiego, kapitana A. Protasiuka oraz generała A. Błasika. I jak z rękawa posypały się „komentarze”, „ekspertyzy”, „opinie” i, co naturalne w dezinformacji w takich sytuacjach, głosy spontanicznego „świętego oburzenia” na „szaleństwo” tychże „zbrodniarzy” (tak jak kiedyś oburzano się na „zaplutych karłów reakcji” czy na „leśnych bandytów”). Co więcej, na głosy dotyczące tego, że w warunkach gęstej mgły należało zamknąć lotnisko lub zakazać lądowania, odpowiadano w polskojęzycznych mediach z powagą, że taki zakaz rozwścieczyłby prezydenta i wywołałby skandal międzynarodowy. Jak to szło dalej, doskonale wiemy, gdyż ta historia jeszcze nie dobiegła końca, choć dezinformatorom stopniowo brakuje pary, ponieważ sam gabinet ciemniaków półgębkiem przyznaje, że „współpraca z Rosją” wygląda nieco mniej kolorowo niż zapowiadali. Wróćmy jednak do początku, tj. do obrazowania „wypadku”. Sporo powiedzieliśmy sobie na temat werbalnego opisu, ale przecież byłby on propagandowo nieskuteczny, gdyby spece od manipulowania opinią publiczną nie odwoływali się do perswazyjnych ilustracji, czyli do specyficznej infografii. W tym jednak miejscu, tj. na poziomie wizualnego przekazu dotyczącego katastrofy, procedura zacierania śladów – jak już dowiodło wielu blogerów i innych analityków – zaczęła się tymże specom „rozłazić”. O wiele łatwiej jest kłamać, oszukiwać, zwodzić, dezinformować za pomocą języka – o wiele trudniej za pomocą obrazów. Wprawdzie w tradycji sowieckiej bywało przez dziesiątki lat tak, że np. pewni ludzie znikali z pewnych fotografii, tak jak na mapach ZSSR nie było pewnych obiektów, takich jak tajne miasta, wojskowe ośrodki badawcze, fabryki zbrojeniowe itp. Trudno jednak mówić o katastrofie lotniczej stulecia i zupełnie nie pokazać jej na zdjęciach czy w telewizyjnych migawkach – nawet jeśli zaszła na sypiącym się, przypominającym popegeerowską „bazę maszynową”, lotnisku wojskowym w Rosji. Dezinformacja dezinformacją, lecz coś trzeba ludziom pokazać. Co więc pokazano? No właśnie – „to doskonałe pytanie” – jak mawiał nieoceniony dla dezinformacji, legendarny L. Maleszka w jednym ze swych najsłynniejszych wywiadów przytoczonych w filmie „Trzech kumpli”. Przetrząsnąłem chyba wszystkie dostępne „smoleńskie” materiały na przeróżnych portalach, prześledziłem najprzeróżniejsze relacje telewizji (nie tylko polskich, ale szczególnie rosyjskich) i mogę z przekonaniem graniczącym z pewnością orzec, że nie pokazano prawie nic – nawet jak na „narrację powypadkową”. Po pierwsze – nie dysponowano żadnym (telewizyjnym, filmowym, amatorskim, fotograficznym) zapisem samego przebiegu katastrofy. Po drugie, prawie nikogo nie dopuszczono do rejestrowania wyglądu miejsca „wypadku”. Do karykaturalnych rozmiarów urosła pseudorelacja montażysty TVP S. Wiśniewskiego, biegającego po błotnym pobojowisku jak błędna owca z hasłem „Ja p...lę – to nasz” wypowiedzianym na widok biało-czerwonej szachownicy na szczątkach samolotu. Tę pseudorelację emitowały do znudzenia wszystkie stacje, a poszczególne jej kadry zamieniły się z czasem w „ikony” całego zdarzenia. Sam Wiśniewski później zresztą miał coraz to inną pamięciową wizję tego, co 10 kwietnia na własne oczy miał zobaczyć i na własnej skórze odczuć. Wredni blogerzy–paranoicy dokonali wiwisekcji wszystkiego co (jako jedyny świadek ze strony polskiej, który dotarł na miejsce katastrofy) mówił w swych wywiadach, więc nie będę tych rzeczy powtarzał, zwrócę uwagę jedynie na najważniejsze elementy jego wypowiedzi, które ilustrują ewolucję poglądów tego świadka. Na początku twierdził on: „...chłopaki mnie OMON-owcy chwycili: „do tiurmy pójdziesz!” (…) coś musiałem im powiedzieć, żeby mnie nie zastrzelili, już raz miałem makarowa przy łbie” (relacja na gorąco dla TVP Info – dość szybko zresztą zniknęła z naszych anten telewizyjnych). Parę dni później twierdził już, że: „Rosjanie mnie odciągnęli. Wpadłem w błoto. Pytali, kim jestem (…) Na początku była jedna wielka panika i przerażenie. Oni byli całkowicie zdezorientowani. Chcieli usunąć wszystkich z miejsca katastrofy [?? - przyp. F.Y.M]. Nie doszukiwałbym się tu jakichś podtekstów. Choć na początku było bardzo nieprzyjemnie” (wywiad dla „Rzeczpospolitej” z 13 kwietnia br.). Następnie zaś uznał, że „Katastrofa musiała nimi bardzo wstrząsnąć, byli dla mnie uprzejmi i grzeczni. Nawet żartowali, mówiąc, że pójdę do więzienia i szybko z niego wyjdę. W końcu jednak przyszedł jakiś pułkownik i zaczął mnie wypytywać, skąd jestem, jakim sposobem się tutaj dostałem. (…) Tłumaczyłem, że jestem z polskiej telewizji, a pułkownik miał coraz większe przerażenie w oczach...” (wywiad dla TVP Info z 14 kwietnia) (http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE (od min. 2.18)). Nie wypada w tym miejscu pytać o to, co tak wpłynęło na wyostrzenie pamięci polskiego montażysty. Warto tu jednak dodać, że słynne migawki Wiśniewskiego z miejsca katastrofy emitowane były u nas 10 kwietnia dopiero o godz. 10.27 (polskiego czasu) – wcześniej pokazywani byli zebrani modlący się w Lesie Katyńskim, tupolew sprzed katastrofy oraz zaproszeni do studiów telewizyjnych goście, nie licząc materiałów operatora towarzyszącego P. Kraśce (od godz. 10:18) ze zbliżeniami na gęby i łapy przedstawicieli OMON-u, FSB oraz Specnazu, i migawek pokazujących szczątki samolotu zza gęstych drzew. Przez godzinę zatem (licząc od chwili oficjalnie podanej w mediach informacji o samej katastrofie, tj. ok. 9:23, choć w PolsatNews już o 9.02 padła informacja, że doszło do awarii polskiego samolotu) – mimo rangi wydarzenia – nie było absolutnie żadnych zdjęć ze Smoleńska. Godzina to mnóstwo czasu dla zawodowców, jeśli chodzi o maskirowkę, zwłaszcza gdy do samego zdarzenia doszło jeszcze godzinę wcześniej i jeśli się ma w ręku wszystkie filtry medialne, czyli decyduje się (jak na froncie), które wiadomości, o jakiej treści i w jakim kształcie będą docierać do odbiorców. Po trzecie, wprawdzie nie zezwolono na swobodne fotografowanie i filmowanie „miejsca wypadku”, lecz pozwalano rejestrować niesamowitą wprost krzątaninę służb ganiających w te i we wte między drzewami (na tle snujących się ze swym sprzętem wzdłuż muru dziennikarzy – gdzie się podziała ich niezwykła cywilna odwaga i tupet?). Ta krzątanina i gonitwa były o tyle niezrozumiałe, że – jak utrzymywały od pierwszych kwadransów po katastrofie władze rosyjskie (a za nimi polskie) – „nie było już kogo ratować” („никто не выжил”). Nieco z tymi zdjęciami kontrastowały też obrazki spokojnie palących papierosy gości w czarnych skórzanych kurtkach, którzy nigdzie się nie spieszyli, ale mało kto zwracał na to wtedy uwagę, skoro jeszcze nie było wiadomo ostatecznie, ile osób zginęło, bo podawano różne dane, a polski MSZ „nie mógł ustalić” pełnej listy pasażerów tupolewa. Nie zobaczyliśmy właściwie nic konkretnego związanego z tak ważnym – komentowanym na całym świecie (przez następne kilka dni jako breaking news) – wydarzeniem. Co najważniejsze: nie było żadnych przekazów medialnych typowych dla wielkich katastrof czy wypadków lotniczych. Nie widzieliśmy helikopterowych oblotów nad pobojowiskiem, kiedy ekipy telewizyjne pokazują obraz szczątków i akcję służb, a także całą okolicę. Nie zaprezentowano migawek z wynoszeniem rannych i/lub zabitych (tego rodzaju obrazki należą do kanonu relacji z katastrof). Nie pokazano dokładnie tego, jak wyglądają wszystkie części wraku. Nie emitowano wywiadów na gorąco z uczestnikami zdarzeń. Nie wszczęto żadnego dziennikarskiego śledztwa. (Jak ponadto pamiętamy, nie było wtedy „na wizji” rządzących polskich polityków, którzy „lecieli, lecieli i dolecieć nie mogli” do Warszawy, ale o tychże politykach nie warto nawet wspominać – miejmy nadzieję, że za wszystkie swoje zaniedbania zasiądą wnet na ławie oskarżonych). Nie zajęto się w mediach nawet kompromitującą, skandaliczną wprost postawą M. Janickiego, B. Klicha czy T. Arabskiego. Ta bardzo znikoma ilość materiałów nadających się do publikacji i do komentowania nie przeszkadzała rozmaitym „znawcom tematu” w twórczym „rekonstruowaniu” przebiegu „wypadku” i nawet tworzeniu komputerowych symulacji „ostatnich minut lotu” Tu-154M. Wyjątkowo szybko (jak na takie okoliczności) podana „do wierzenia” przez rosyjskie władze wersja wydarzeń została skwapliwie podjęta i nagłośniona przez pudła rezonansowe w naszym kraju jako „najbardziej prawdopodobna”. Bajka o samotnej brzozie i lądowaniu tupolewa na plecach błyskawicznie stała się jedynym obowiązującym wszystkie agendy Ministerstwa Prawdy scenariuszem tego, co się stało 10 kwietnia. Po raz pierwszy bajkę o drzewie przekazano już kwadrans przed godz. 10-tą polskiego czasu, a więc kilkanaście minut po pierwszych oficjalnych doniesieniach o katastrofie – J. Olechowski, dziennikarz TVP Info, relacjonował ją telewidzom przez telefon, jadąc wraz z innymi przedstawicielami mediów z Cmentarza Katyńskiego na lotnisko Siewiernyj, a więc zanim jeszcze zdążył z kolegami po fachu ujrzeć, co się w ogóle stało i postawić stopę na miejscu tragedii. Ruską bajkę rozpowszechniano odtąd bez najskromniejszych prób sprawdzenia empirycznych uzasadnień dla tejże wersji, bez jakiejś dokładnej wizji lokalnej w terenie, bez porównywania z lotniczymi katastrofami (do których doszło w podobnych warunkach: lądowania w lesie), bez znajomości zawartości pokładowych rejestratorów i bez konfrontacji z tymi wypowiedziami niezależnych ekspertów, którzy zwracali uwagę na to, że scenariusz mógł być całkiem inny (awaria aparatury, sabotaż, meaconing, wybuch na pokładzie itd.). To lansowanie „jedynego racjonalnego” (i jedynego możliwego) scenariusza świadczyło bezsprzecznie o tym, że zbrodniomyślą jest zastanawianie się nad tym, czy doszło do zamachu na prezydencką delegację. Natychmiast też, tj. od pierwszych dni po katastrofie, przystąpiono do wyszydzania i zwalczania (zagłuszania) hipotez dotyczących świadomego, umyślnego zabójstwa osób znajdujących się na pokładzie tupolewa. Posunięto się tak daleko, że ludziom analizującym „wersje zamachowe” zarzucano najpierw tylko zaburzenia psychiczne – taką smoleńską wersję schizofrenii bezobjawowej. Potem jednak „paranoikom od zamachu” zarzucano już zagrażanie warszawsko-moskiewskiemu pojednaniu oraz – co ciekawsze – zakłócanie atmosfery żałoby, w czasie której w mediach wcześniej lżących prezydenta wylewano krokodyle łzy nad zmarłymi i grano rzewne melodie. To zakłócanie żałoby nie było oczywiście spowodowane lansowaniem przez dezinformatorów tezy o „kozakującej załodze”, „gen. Błasiku za sterami” czy „prezydencie zmuszającym do lądowania, spieszącym się za wszelką cenę do Katynia” – czyli tezy o głupim wypadku. (Kwintesencją walki z „paranoją smoleńską” była wypowiedź J. Millera w wywiadzie dla „GW” z 7 sierpnia br. wyjaśniającego obiektywne trudności związane ze współpracą z braćmi Moskalami tym, że w Polsce „za dużo źle się mówi o postawie Rosjan w badaniu katastrofy”). Skoro wypadek był głupi, to nie tylko pożałowania godni stawali się ludzie oddający cześć poległym 10 kwietnia i domagający się wyjaśnienia przyczyn tajemniczej katastrofy, ale przede wszystkim należało jak najszybciej po niej „posprzątać pobojowisko”. Jeśli wypadek był głupi, to szczątki samolotu zamieniały się w bezużyteczny złom, teren nadawał się do zaorania, drzewa do wycięcia, rzeczy ofiar do jak najszybciej utylizacji, manipulacje związane ze stenogramami i makabryczne wyposażenie smoleńskiego lotniska okazywały się zupełnie nieistotne, sprzeczności w zeznaniach świadków także – o całej historii należało jak najprędzej zapomnieć. Jak już mowa o naocznych świadkach, to najwybitniejszą relację jednego z nich znaleźli reporterzy nieocenionego dla Ministerstwa Prawdy, TVN-u (http://www.youtube.com/watch?v=W1gqkU8rhdA, od min. 1.49). Tymże dzielnym reporterom mieszkanka Smoleńska opowiedziała, jak katastrofę widział i zapamiętał jej kilkunastomiesięczny wnuczek: „uuuuuu, patom uch!, i wsio”. Nie należy jednak pomijać zgłaszających się do prokuratury rosyjskiej niemalże na ochotnika „autorów” głośnego filmiku „1.24” nakręconego niedługo po katastrofie, a zamieszczonego parę dni później na portalu youtube. Ponieważ „filmik Koli”, jak go ochrzcili internauci, poważnie zachwiał „narracją wypadkową” – „autorów” prezentowano z należytą powagą w polskojęzycznych mediach, by stanowczo zaprzeczyli, że cokolwiek podejrzanego widzieli lub słyszeli. (W sierpniu znalazł się w Sieci nawet wklejony w oficjalne materiały kanału Russian Today filmik nakręcony ponoć przez innych „świadków”, smoleńskich chłopaczków (także zresztą obficie cytowanych w polskim mainstreamie), na którym miał być widoczny lecący we mgle rządowy tupolew. Po analizie blogerów okazał się Iłem na pogodnym niebie). Na koniec propagandowej kampanii całą historię trzeba było obrócić w świetny żart. Zaczęło się to naigrywanie z tragedii już w czasie zwalczania pomysłu pochówku pary prezydenckiej na Wawelu (spontaniczne szydercze „protesty” najzdrowszej polskiej młodzieży), ale dopiero z czasem nabrało ono rozmachu. Do akcji przecież musiał wkroczyć klasyk gatunku, czyli pewien biłgorajski mędrzec, o którym napisałem kiedyś, że powinien był zacząć od happeningu, jak przylatuje ze Smoleńska w trumnie na Okęcie, a jego ciało wiozą po ulicach Warszawy (ten happening najbarwniej by mu wyszedł w czasie tygodnia żałoby). Studenci ponieśli więc na juwenaliach pudło ze śmiałym, zabawnym napisem „TUPOLEJ”, a jakiś czas potem napruci alkoholem i dragami „młodzi gniewni” po oddaniu moczu na znicze przy Krakowskim Przedmieściu ułożyli fajny krzyż z puszek „zimny lech”. Po kilku miesiącach zrobiło się więc wyjątkowo wesoło, bo cała katastrofa i ofiara życia złożona przez 96 osób okazały się po prostu „śmichu warte”. Ani się zatem obejrzeliśmy, a powróciliśmy do „najweselszego z baraków w obozie” i to znów w cieniu czerwonej gwiazdy, o pielęgnację której zaczęli dbać tym razem najwspanialsi przedstawiciele „salonu” wybudzeni z internacjonalnej drzemki już 9 maja br. No ale powiedzmy sobie szczerze, co może być złego w zamordyzmie, który cała ta okołosmoleńska dezinformacyjna mgła skrywa? Spójrzmy na takiego sędziwego wujka Tadka, który już w 1953 r. słusznie zachwalał zamordyzm, a i po wielu dziesięcioleciach potrafi wciąż znaleźć jego jasne strony, a nawet nazywać rokoszanami tych, którym zamordyzm się jakoś nie za bardzo podoba. Historia błędnym lub obłędnym kołem się toczy. Zwłaszcza jeśli jej sternikami są wypróbowani w bojach „o wolność i demokrację” ludzie z wojskówki i bezpieki, których zbiorowa mądrość w bloku sowieckim przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. W przypadku „faktu smoleńskiego” najsmutniejsze jest pewnie to, że mroczna prawda o tym, jak wyglądała zbrodnia z 10 kwietnia i kto brał w niej udział, jest wciąż przed nami – ale chyba już przez te pięć miesięcy zdołaliśmy się uodpornić na to, że Polska i Federacja Rosyjska dziś tak bardzo się nie różnią od swoich poprzedników w postaci peerelu i ZSSR. Rosyjski radiowy korespondent W. Pac w jednym z wejść live w trakcie nadzwyczajnego programu telewizyjnego w TVP Info w pierwszych godzinach po katastrofie, plotąc na gorąco o godz. 10.20 co mu ślina na język przyniosła, błysnął inteligencją. Po przekazaniu na antenie (ogólnie obowiązującej) rosyjskiej wersji zdarzeń i po poinformowaniu o obecności rosyjskich śledczych na miejscu katastrofy, rzekł z rozpędu tak: „To jest teraz podwójna tragedia katyńska. Historię oczywiście możemy różnie traktować. I wszyscy też pamiętamy historię z prezydentem Bierutem, który z Moskwy wrócił... Pojechał żywy, ale z Moskwy wrócił... Ale to jest zupełnie inna historia i tutaj nie przekłada się na te... Zupełnie...” (http://www.youtube.com/watch?v=ypxLebjDSD8&feature=related) I to była chyba jedyna taka aluzyjna wypowiedź w mainstreamie sugerująca, że „fakt smoleński” może mieć drugie dno. Podobnie wstrzemięźliwy (i o wiele czujniejszy od Paca w kwestii zbrodniomyśli) był wspomniany już Kraśko w swej (zarazem pierwszej na świecie) książce dotyczącej katastrofy, pisząc: „Tamtego dnia często powtarzano „drugi Katyń”. To nie było dobre sformułowanie, bo tamte wydarzenia były zbrodnią, a to był tragiczny wypadek, ale grały emocje. Smoleńsk po prostu kojarzył się z wydarzeniami z czasów wojny. Wszyscy obecni koło miejsca tragedii dojechali z cmentarza polskich oficerów. Katyń był powodem naszego tu przyjazdu. Katyń był przede wszystkim powodem „ich” przyjazdu” („Smoleńsk. 10 kwietnia 2010”, Warszawa 2010, s. 29). Dezinformację stosuje się w dwóch podstawowych celach: 1) po to, by narzucić odbiorcom jakiś fałszywy pogląd na świat albo (jeśli ten pierwszy wariant nie zachodzi) 2) by zasiać w umysłach odbiorców poważne wątpliwości, co do jakiegoś prawdziwego poglądu. Tak czy tak dezinformatorzy dążą do tego, by trwale zmienić czyjeś myślenie. Ubranie katastrofy smoleńskiej w maskujące szaty „lotniczego wypadku”, „nieszczęśliwego zbiegu okoliczności” etc. pozwalało na pokierowanie uwagą odbiorców w taki sposób, by nie patrzyli na to, co się wydarzyło 10 kwietnia, jak na zamach na L. Kaczyńskiego i delegację składającą się z blisko stu osób. Co więcej, jak zwrócił uwagę B. Święczkowski w audycji „Rozmowy niedokończone” w Radiu Maryja (z dn. 28.08.2010 r.), nawet polska prokuratura nie wszczęła dochodzenia w sprawie zabójstwa prezydenta, lecz wyłącznie ws. spowodowania wypadku polskiego samolotu rządowego. Jak pisałem już w innym miejscu (http://freeyourmind.salon24.pl/213920,garstang-o-badaniu-katastrof), rosyjskie władze od samego początku zakwalifikowały całe zdarzenie jako „wypadek”. Tej kwalifikacji dokonały z całkowitą premedytacją. Nie dopuściły w ten sposób do tego, by miejsce katastrofy zostało uznane za miejsce zbrodni (crime scene) i by badaniami zajęli się eksperci kryminalistyki przed znawcami wypadków lotniczych, a szczególnie międzynarodowi specjaliści od zamachów terrorystycznych wymierzonych w statki powietrzne. Dezinformatorzy z jednej strony zwalczają ludzi dążących do prawdy i dezawuują wszystkie ich dokonania, nazywając je irracjonalnymi, chorymi, niepoważnymi, idiotycznymi, paranoicznymi, spiskowymi, ciemnymi itp. – z drugiej natomiast, adresatów, do których skierowana jest dezinformacja, uznają za racjonalnych, zdrowych, poważnych, mądrych, rozsądnych, zrównoważonych, światłych itp. Jeśli to możliwe, dezinformatorzy wtłaczają do głów odbiorców gotową wersję wydarzeń („było tak a tak – nie inaczej”), jeżeli zaś ci odbiorcy są jakoś zabezpieczeni przed praniem mózgu – manipulatorzy stosują wyrafinowaną taktykę odwoływania się do czyjejś próżności i inteligencji. W przypadku Smoleńska wersja nr 1 głosiła, że to był „zwykły wypadek” (ewentualnie „głupi wypadek”). Wersja nr 2 („rozmiękczona”) głosiła zaś to samo, tylko nieco delikatniej: to nie mógł nie być wypadek. W obu wersjach chodziło o to samo, czyli o definitywne wykluczenie zamachu. Pierwsza nie bawiła się w zbędne dywagacje i ślęczenie nad jakimiś niespójnościami śledztwa, nad niezabezpieczaniem przez Rosjan (i Polaków) miejsca katastrofy, nad zaginięciem natowskiego sprzętu i okradaniem zwłok czy nad zniszczeniami niewspółmiernymi do okoliczności takiego „wypadku” (brak wielkiego pożaru stwierdza nawet wstępny „raport” MAK), nad natychmiastową śmiercią wszystkich osób na pokładzie w wyniku upadku samolotu z niewielkiej wysokości na błotnisty teren. Druga zaś – jak dobry esbek – wychodziła wyrozumiale naprzeciw różnym „zgłaszanym przez oszołomów” wątpliwościom, lecz zarazem neutralizowała je w dość prosty sposób „wiecie przecież, jak jest w Rosji” (tak jakby tam co tydzień rozbijały się samoloty z prezydenckimi delegacjami). Tymczasem tak jak w każdej plotce ponoć jest ziarno prawdy, tak w każdej dezinformacji jest zatrute ziarno kłamstwa. Deza połknięta raz, zapuszcza korzenie w umyśle i intoksykuje go w taki sprytny sposób, że dana osoba porusza się w swym myśleniu po szlakach wyznaczonych przez dezinformatora i szuka raczej potwierdzeń dla dezy aniżeli dowodów świadczących o fałszywości danej informacji (Ale może to naprawdę był tylko nieszczęśliwy wypadek? Może wszyscy ze zgryzoty popadliśmy w jakieś szaleństwo? To chyba niemożliwe, by dokonano takiej potwornej zbrodni z zimną krwią. Smoleńsk to nie Dubrovka czy Biesłan, Smoleńsk to nie Katyń... itd.). W myśl dezinformacyjnej „wersji soft” wszelkie nieprawidłowości związane ze śledztwem (ros. MAK jest sędzią we własnej sprawie), z podejściem do lądowania, z zachowaniem kontrolerów w wieży, z niedbalstwem na pobojowisku, z nieuczestniczeniem polskich patomorfologów w sekcjach zwłok, z zaplombowaniem trumien i zakazem zaglądania do nich, z wielokrotnym „ostatecznym już kopiowaniem” zawartości czarnych skrzynek itd. – należało tłumaczyć „ruskim bałaganem” (i ewentualnie polskim dziadostwem – w przypadku choćby niepowołania międzynarodowej komisji śledczej). Wersja ta opierała się na argumencie: „przecież to niemożliwe/to zupełnie fantastyczne, by mogło dojść do jakiegoś zamachu”. W sposób irracjonalny więc („kto by chciał zabijać taką delegację?”, „po co by to komu było?”, „kto by się do czegoś takiego posunął?”) wykluczano najbardziej racjonalną, normalną, narzucającą się wprost myśl po tego rodzaju katastrofie, a więc, że doszło do ciężkiej zbrodni – nie do żadnego nieszczęśliwego wypadku. Z przyjęciem takiej właśnie pierwszej oceny wydarzeń nie miałyby na pewno problemu ani media, ani wysokie decyzyjne gremia USA, Niemiec, Izraela, a szczególnie samej Rosji, gdyby do analogicznej katastrofy doszło z udziałem ich prezydentów, generałów oraz urzędników państwowych z tylu kluczowych instytucji. Mało tego, nikt by nie oczekiwał innej interpretacji takiego tragicznego zdarzenia – poczynając od zwykłych obywateli tamtych państw, na „elitach” kończąc. Dlaczego więc kampania dezinformacyjna wokół zagadkowej śmierci prezydenta i przedstawicieli politycznej, naukowej, wojskowej i kulturalnej elity przeprowadzona została na tak olbrzymią skalę akurat w Polsce w XXI wieku, w epoce „rewolucji elektronicznej” i „społeczeństwa informacyjnego”? Z jednego prostego i fundamentalnego powodu – ponieważ Polska nie jest krajem suwerennym. Oczywiście, możemy się spierać o to, jak wiele wciąż jest „wysp niepodległości” na naszej mapie po fatalnym, bo cofającym nas do peerelu, „kontrakcie” okrągłego stołu, którego sygnatariusze spotkali się całkiem niedawno na „gali zamkowej” pewnego gajowego. Obserwując jednak zachowania „ludzi mediów” oraz salonu i funkcjonowanie wielu czołowych instytucji państwowych w naszym kraju po 10 kwietnia, z gabinetem ciemniaków na czele, możemy nabrać pewności, że ich działania nie sprowadzają się ani do obrony polskiej racji stanu, ani do dbałości o narodowy interes Polaków. Zbrodnia smoleńska i kłamstwo smoleńskie mają więc ponownie – tak jak kiedyś w „Polsce Ludowej” zbrodnia katyńska i kłamstwo katyńskie (mimo że skala tych tragicznych wydarzeń z lat 1940 i 2010 jest odmienna) – dwa mroczne oblicza: rosyjskie i rodzime. To, że ludzie Kremla potrafią popełniać zbrodnie i następnie spowijać je mgłą nieprawdopodobnego załgania, wiemy już z historii aż za dobrze. To, że do ewidentnego zła i do totalnego zakłamania zdolni są ludzie polskiej wierchuszki, najwyraźniej musieliśmy zobaczyć na własne oczy w ostatnich miesiącach, by sobie grozę sytuacji polskiego państwa uświadomić i nieco oprzytomnieć. Miejmy więc to wszystko cały czas przed oczami i pamiętajmy, że każda zbrodnia pozostawia jakiś ślad. W przypadku Smoleńska tych śladów jest coraz więcej. Zdjęcia pod tym linkiem: http://www.polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=792:fakt-smoleski-jako-produkt-dezinformacji&catid=304:dzielnica-dokumentalistow-i-wiadkow&Itemid=1 // Free Your Mind
Jak
Oni skończą? - Tym tytułem nawiązuję do „sondy” jaką
komunistyczna gadzinówka Goebbelsa stanu wojennego urządziła z
radosnym udziałem ludzi, których nazwiska nigdy nie powinny pójść
w zapomnienie na polskiej liście hańby
(http://www.wpolityce.pl/view/6466/Elita_lewicy_i_PO_w_skandalicznej_sondzie_urbanowego_brukowca___Jak_skonczy_Kaczynski___Kutz_i_inni_prorokuja_mu_smierc___.html).
Chodzi mi jednak nie tylko o tych „uczestników sondy”, którzy
najwyraźniej nie mogą odżałować, że J. Kaczyński nie został
przez czekistów zamordowany 10 Kwietnia, lecz o tych wszystkich
ludzi mediów, którzy w sposób świadomy i z pełnym zaangażowaniem
- albo jako agenci wpływu, albo jako prowadzeni przez ruską
agenturę rezydującą w Polsce – od tego właśnie dnia
uczestniczą w kampanii osłaniającej zamach dokonany na
prezydenckiej delegacji. Kampanie ta swoim rozmachem i skalą
stosowanej dezinformacji wielokrotnie przewyższa kampanię związaną
z kłamstwem katyńskim, tamta bowiem dość szybko się „urwała”
i zakończyła zmową milczenia wokół ludobójstwa dokonanego przez
NKWD. Samo słowo „Katyń” trafiło zaś do zbioru wyrażeń
zakazanych w komunistycznym „piśmiennictwie”, a takie
wydarzenia, jak sowiecki atak na Polskę 17 września, pakt
Ribbentrop-Mołotow, wywózki Polaków na Wschód etc. po prostu nie
istniały w powojennych czerwonych „podręcznikach historii”. Tym
razem zbrodni przemilczeć się nie da, bo i zamach nie do końca się
udał tak, jak czekiści sobie zaplanowali, wobec tego ludziom,
którym los czekistów wyjątkowo leży na sercu, nie pozostaje nic
innego, jak z zajadłością wściekłych psów, ujadać i bronić
kłamstwa smoleńskiego na wszelkie sposoby i za wszelką cenę. Po
obaleniu neokomunizmu ludzie ci powinni nie tylko zniknąć z
polskiego życia publicznego i środków masowego przekazu (dożywotni
zakaz wykonywania zawodu dziennikarskiego – tak jak
recydywiści-piraci drogowi dostają zakaz prowadzenia auta), ale też
powinni stanąć przed sądem za działalność na szkodę polskiego
państwa, a jeśli okaże się, że pracowali jako ludzie zatrudnieni
w specstrukturach wrogiego nam, ruskiego państwa, powinni być też
osądzeni za współudział w zbrodni smoleńskiej. To nie są żarty
– sprawy zaszły już za daleko i faktycznie w polskie państwo
uderzają coraz mocniej jego wrogowie. W nowej ustawie prawo prasowe
powinien być jasno i wyraźnie sformułowany zakaz pracy
agenturalnej kogokolwiek, kto zawodowo ma do czynienia z mediami –
na osoby zaś ukrywające ten fakt i pracujące dla obcego wywiadu
lub innych specsłużb agresywnie penetrujących nasze państwo,
powinny być nałożone surowe kary (nie sprowadzające się do
wydalenia z pracy, lecz do wieloletniego więzienia). Media, które
dopuściły się publikowania agenturalnych materiałów, powinny być
– w zależności od skali zjawiska – obciążane drakońskimi
karami finansowymi lub zamykane (np. gdyby się okazało, że w ich
strukturach pracuje wielu ludzi związanych z wrogimi służbami
specjalnymi). Piszę o tym w kontekście kolejnej akcji
dezinformacyjnej uruchomionej przez „znanego redakcji
„Komsomolskiej Prawdy” polskiego dziennikarza”, a związanej z
rzekomym tajnym rozkazem śp. Prezydenta L. Kaczyńskiego dla 36
Spec. Pułku. Deza ta miała najprawdopodobniej „skorygować”
przekaz związany z opublikowaną niedawno wiadomością mówiącą o
tym, że polski tupolew w związku z gwałtownie pogarszającymi się
warunkami pogodowymi NIE miał lecieć na Siewiernyj, lecz do Moskwy.
Informacja ta, jeśliby się okazała prawdziwa, miałaby bowiem
przełomowy charakter dla sprawy (badania zamachu smoleńskiego),
ponieważ świadczyłaby nie tylko o całkowitym sfałszowaniu
stenogramów zapisów VCR, ale też o tym, że polski samolot w
pewnym momencie został skierowany na INNE lotnisko, zaś w
Siewiernym doszło do inscenizacji katastrofy. Najwyraźniej więc
narracja wypadkowa weszła w fazę, by tak rzec, agonalną. Drgawy
rozmaitych promoskiewskich propagandystów są coraz bardziej
paniczne, jakby za chwilę cała załgana kampania okołosmoleńska
miała się tymże propagandystom zawalić. Zastanawiam się jeszcze
nad jedną kwestią: czy zbadane zostały przez prokuraturę bilingi
S. Wiśniewskiego z godzin porannych (lokalnego czasu) 10 Kwietnia.
Czy np. nie konsultował się z kimś, zanim rozpoczął swoje
filmowanie na Siewiernym?
Autor: Free Your Mind
Media
w służbie agentury - Jeśli przyjmiemy założenie, że zarówno
system komunistyczny, jak i neokomunistyczny (tzw. młoda demokracja
po „transformacji ustrojowej”, tj. po kontrolowanych zmianach
wewnątrz bloku sowieckiego) to zwykle rządy agentury
(agenturokracja), to nietrudno nam będzie pojąć, że w takim
porządku społeczno-politycznym środki masowego przekazu pełnią
specyficzne funkcje (odmienne niż w wolnym świecie). Po pierwsze:
media sterują świadomością obywateli tak, by wytwarzać w niej
obraz świata zgodny z wytycznymi agenturalnej centrali. Kreowanie
obrazu rzeczywistości przychodzi dziennikarzom bez trudu, ponieważ
w ramach „odgórnej rewolucji” większość propagandystów i
politruków ancien regime'u przechodzi suchą stopą do „nowego
ustroju”, w którym tworzy (niejednokrotnie pod tymi samymi
tytułami co za komunizmu) „nowe” środki przekazu. Spora część
tychże propagandystów i politruków trafia do przeróżnych uczelni
(lub pozostaje w nich ze względu na swoją „fachowość”), gdzie
kształci zastępy „nowych” dziennikarzy gotowych do wiernej
służby rządzącej agenturze. Po drugie: media w neokomunizmie mają
za zadanie „gospodarowanie” emocjami społecznymi, czyli pilnują
1), by nie nasilały się takie nastroje, które mogą zagrażać
bezpieczeństwu agenturokracji i agentury, a zarazem 2), by wzmagały
się międzyśrodowiskowe antagonizmy pozwalające władzom „dzielić
i rządzić”, tj. skłócać pewne warstwy obywateli między sobą
i pogłębiać społeczną atomizację. Po trzecie – przez wzgląd
na deklaratywną demokratyzację – (nie sposób zachować
identycznego „rynku medialnego” jak za czasów komunistycznych,
bo głoszona jest oficjalnie westernizacja państwa, czyli
wprowadzanie zachodnich rozwiązań prawnych, proceduralnych i
instytucjonalnych) – w neokomunizmie media tworzą sztuczny
pluralizm opinii. To, że jest on sztuczny łatwo dostrzec porównując
przekazy medialne mainstreamowych dzienników, tygodników i
miesięczników – w których na różne sposoby przekazywane są te
same treści. Jest to zjawisko tragikomiczne i niemające swego
odpowiednika w wolnym świecie, ale ciekawe pod względem
psychospołecznym. Skoro bowiem nie istnieje już urząd cenzury, to
to zjawisko dowodzi, iż ludzie mainstreamu nawet bez zewnętrznego
„organu kontrolnego” (jaki funkcjonował za czasów sowietyzacji)
są w stanie wypełniać propagandową i dezinformacyjną misję.
Świadczy to zjawisko także o wielkiej karności środowiska
dziennikarskiego i jego całkowitej podległości funkcjonariuszom
prowadzącym lub Centrali. Ta ostatnia zaś nie musi już codziennie
wysyłać okólników, gdyż brać dziennikarska „sama wie” co,
jak, o kim i kiedy pisać, czego nie pisać i dlaczego coś ma być
opisane, a coś dokładnie przemilczane. Po czwarte: zadaniem mediów
w neokomunizmie jest zwalczanie wolnej myśli i wolnego słowa. Walki
dokonuje się albo poprzez przygotowywanie „śmierci cywilnej”
osób uznanych za „wrogów publicznych” (czyli poprzez
organizowanie masowych „kampanii nienawiści”, nierzadko
podpartych spreparowanymi „komprmateriałami”), albo poprzez
dezawuowanie, wyszydzanie, obniżanie rangi, deformowanie,
przeinaczanie itd. przekazu obecnego w niezależnych środkach
przekazu. Atakuje się więc zarówno poszczególne osoby głoszące
wolne słowo, jak i samo to wolne słowo – i korzysta się z
wszelkich środków destrukcji: poczynając od kłamstw, pomówień,
oszczerstw, gróźb, poprzez procesy sądowe, a kończąc na
ogłaszaniu zaburzeń psychicznych osób głoszących wolne słowo.
To, że metody te do złudzenia przypominają czasy komunizmu, nie ma
dla atakujących żadnego znaczenia, wiedzą oni przecież, że i tak
za mainstreamem stoi agentura, która go chroni przed jakimikolwiek
społecznymi reperkusjami. Zresztą, dla złagodzenia (możliwego)
efektu bumerangowego, a więc w celu zapobieżenia sytuacji, w której
nowoczesna dezinformacja i propaganda wywołałyby taki skutek jak
indoktrynacyjny przekaz medialny prasy, radia i telewizji w czasach
komunistycznych (kiedy ludzie ostentacyjnie bojkotowali media), media
neokomunistyczne zapewniają olbrzymie ilości „strawy
rozrywkowej”. W ten sposób obraz współczesnych środków
przekazu w społeczeństwie nie jest jednolity, ponieważ przeciętny
obywatel sobie myśli: te media nie są aż tak złe, bo nawet jeśli
trochę kłamią, to jest w nich wiele „fajnych filmów” i
„fajnych programów”. Po piąte: media w neokomunizmie tworzą
swego rodzaju kartel pozwalający monopolizować rynek reklam i
innych komercyjnych usług (np. związanych z organizowaniem imprez
masowych, kampanii społecznych, edukacyjnych, wyborczych itp.).
Dzięki temu uzyskują one uprzywilejowaną pozycję także
ekonomiczną w warunkach „młodej demokracji”, pozycję, której
media niezależne nie są w stanie finansowo zagrozić. Mainstream
bowiem, nawet jeśli generuje ekonomiczne straty (poprzez wydawanie
niedochodowych tytułów, inwestowanie w miernoty intelektualne,
nagłaśnianie pseudowydarzeń kulturalnych etc.), może równoważyć
je sobie wpływami z reklam i sprzedaży rozmaitych gadżetów,
ewentualnie dofinansowaniem wprost z jakichś zewnętrznych
„przyjaznych źródeł”, czyli od tych mecenasów, którzy
pilnują, by agenturokracji ani agenturze nie stała się żadna
krzywda. Taki system medialny, który jest ręcznie sterowany i
zarazem „impregnowany” na prawdę, wiemy to doskonale z historii,
nie może trwać wiecznie i wcześniej czy później ulega załamaniu.
Machina kłamstwa koroduje od wewnątrz i z zewnątrz, ponieważ
życie w zakłamaniu powoduje postępującą demoralizację (i
umysłowe otępienie) funkcjonariuszy takich środków przekazu, a
poza tym niezależne media, konsekwentnie stojąc na gruncie
uczciwego, rzetelnego, szanującego odbiorcę, prawdziwościowego
przekazu, zyskują z czasem coraz większą popularność. W
rezultacie funkcjonariusze medialni zasłużeni dla agentury stają
się ludźmi oderwanymi od realnego świata i przez to kulturowo
bezpłodnymi. Historia zmiecie ich przy najbliższej okazji wraz z
propagandystami i politrukami czerwonej gwiazdy.
Autor: Free
Your Mind
Synowie
i córki Goebbelsa - Na chwilę, gdy jechałem przez miasto i
zmieniałem płytę, włączyło mi się rano w aucie radio (PR III),
przez przypadek (bo jak już deklarowałem, nie korzystam z usług
reżimowych, neokomunistycznych mediów) i naraz posłyszałem słodki
głos korespondentki unijnej z Brukseli, która swym rzeczowym tonem
relacjonowała, jak to zachodnia prasa pisze o „pijanym Błasiku”
na pokładzie tupolewa. I tak sobie zaraz pomyślałem, czy ci
wszyscy ludzie służący z takim oddaniem systemowi kłamstwa będą
kiedyś zapewniać, że tak w rzeczywistości to mu wcale nie
służyli, tylko „po prostu przekazywali to, co pisali inni”? Czy
będą mieć jakieś wyrzuty sumienia? Czy też będą uważać, że
nic złego nie zrobili? A może wybuchną pustym śmiechem, gdy im
ktoś wytknie, że łgali? A może powiedzą, że zwyczajnie nie
wiedzieli, co to jest kłamstwo? Kłamstwo zaś powtarzane po
wielokroć staje się w neokomunizmie prawdą dokładnie na tej samej
zasadzie, co w komunizmie i hitleryzmie. Te same mechanizmy
rezonowania, te same mechanizmy wzmacniania, te same mechanizmy
powielania i komentowania kłamstwa. I to samo oddanie wielu
częstokroć przecież młodych ludzi – właśnie kłamstwu. Co
powiedziała Moskwa gorliwie powtarza Warszawa i wiele innych stolic,
a zwłaszcza Berlin. To akurat, że Niemcy natychmiast wersję
kremlowską eksplorują, ma głębszy sens – media niemieckie przy
okazji przypominają Niemcom o wyższości narodu germańskiego
(oddanego ponadczasowym ideałom i wspaniałej kulturze) nad dzikim
ludem nadwiślańskim (trudno go narodem nazwać), który nie tylko,
jak wiadomo z historii, buduje u siebie obozy koncentracyjne i
dokonuje wypędzeń, ale też wysyła pijanych generałów na
katyńskie obchody (swoją drogą ciekawe, czy te media coś pisały
o zachowaniu Kwaśniewskiego w Charkowie). Nie jest już ważne to, w
jakim stanie było ciało śp. Generała Błasika po masakrze
smoleńskiej, nie jest ważne to, jak wyglądała ekspresowa praca
„specjalistów MAK-u” (wg E. Klicha już po dwóch tygodniach od
katastrofy zakończyli oni badania w Smoleńsku) i co się działo na
miejscu katastrofy. Nieważne są już dowody na cokolwiek z tego, co
nałgali Ruscy. Ważne jest teraz wyłącznie to, że można pokazać
Polskę jako kraj barbarzyński w przeciwieństwie do niemieckiej
rasy panów. Czy „polskie władze” odczuwają w tej diabolicznej
doprawdy sytuacji jakiś wstyd? Czy stawiają jakąś tamę
gigantycznemu kłamstwu? Gdzieżby tam! W tej atmosferze powszechnego
łgania i lżenia pamięci ofiar zamachu smoleńskiego, atmosferze
podtrzymywanej przez polskojęzycznych dziennikarzy z doprawdy
stachanowskim zapałem (jakieś są specjalne premie za to, panowie i
panie żurnaliści? płacone są w PLN, w euro czy w rublach?),
„władze” te stają niezwłocznie po stronie oszczerców.
Przykład daje choćby J. Miller, który zapowiada, że polski raport
będzie „jeszcze bardziej surowy dla Polski”. W tym szambie,
jakim jest kłamstwo smoleńskie, jak widać, nie osiągnęliśmy
jeszcze absolutnego dna.
Autor: Free Your Mind
Wokół
idei Polskiego Państwa Podziemnego - Rolex ma rację, twierdząc w
najnowszej odsłonie Miasta Pana Cogito (tekst „Państwo Podziemne
– zarys programu”
(http://www.polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=853:pastwo-podziemne-zarys-programu&catid=322:dzielnica-publicystow&Itemid=328)),
że Polskie Państwo Podziemne było zasługą pokolenia międzywojnia
- i przeciwstawiając potęgę PPP temu, co dokonało pokolenie
powojenne. Musimy jednak pamiętać, dokonując takich zestawień, o
tym, że po pierwsze PPP możliwe było dzięki temu, że wcześniej,
czyli do czasu zajęcia terytorium Rzeczpospolitej przez okupacyjne
wojska niemieckie i rosyjskie, istniało normalne państwo polskie.
Po drugie, dysponowało ono strukturami, które (mimo prześladowań
ze strony hitlerowskiego i sowieckiego agresora) były w stanie
przetrwać i egzystować nawet w warunkach podwójnej okupacji. Z
powodu istnienia PPP Moskwa, mająca w planie całkowite zajęcie
Polski i podporządkowanie jej Związkowi Sowieckiemu, rozpoczęła
tworzenie agenturalnych „struktur równoległych” – poczynając
od administracji („ZPP” etc.) i – po zerwaniu stosunków z
polskimi władzami na uchodźstwie – formowaniu „ludowego
wojska”. Z czasem sowieci stworzyli też, jak wiemy, „wymiar
sprawiedliwości” i komunistyczny system edukacji, no i przejęli
całkowitą kontrolę nad kulturą, prasą, nauką itd. Tworzenie
alternatywnego wobec II RP, sowieckiego państwa (polskiego)
połączone było z bezwzględną walką czerwonych z PPP i
konsekwentnym eliminowaniem przedstawicieli (a zwłaszcza liderów)
wszystkich jego (tj. PPP) struktur. W rezultacie, po masowej
eksterminacji, więzieniach, torturach, wywózkach i innych formach
represji, po pokonaniu (z czynną pomocą armii czerwonej,
oczywiście) antysowieckiego zbrojnego powstania powojennego – PPP
zostało niemal całkowicie fizycznie zniszczone przez system
komunistyczny i jeśli jeszcze funkcjonowało w jakichś szczątkowych
formach, to generalnie poza (okrojonym po wojnie) obszarem kraju.
Odtworzenie PPP w warunkach peerelowskich było niemożliwe z
przyczyn przede wszystkim biologicznych – nie tylko
instytucjonalno-prawnych (można uznać struktury Solidarności
Walczącej za twórcze i dość efektywne kontynuowanie wzorców PPP;
po części też Kościół nawiązywał do tychże wzorców – mam
na myśli księży niezłomnych, no i KUL jako wyjątkowa uczelnia na
mapie powojennej Polski). Ponadto, co także warto podkreślić,
sowieci stworzyli struktury nie tyle państwowe, co w swej istocie
przestępcze (choć imitujące te państwowe), odwracając porządek
– w wymiarze sprawiedliwości umożliwiając sądzenie niewinnych
ludzi przez przestępców, w edukacji umożliwiając nauczanie
matołom, w sztuce umożliwiając start miernotom itd. W ten sposób
państwo polskie zostało nie tylko zinfiltrowane na wszystkich swych
piętrach przez czerwonych, ale przede wszystkim przenicowane przez
sowietyzm dokonujący nie tylko ludobójstwa w ramach wdrażania
ustroju powszechnej szczęśliwości, lecz także nieprawdopodobnej,
gigantycznej cywilizacyjnej zapaści. Sowietyzacja skutkuje jednak
obok nędzy cywilizacyjnej, także nędzą społeczno-moralną.
Pokolenia wychowywane w barakach nabierają nawyków życia
obozowego, a w najlepszym razie stadnego, nie są więc w stanie
odtworzyć struktur o charakterze personalistycznym. Tak jak armia
czerwona to zorganizowana dzicz, horda, nic więcej – tak
społeczeństwo sowieckie (w każdym z krajów strzeżonych przez
taką czy inną „ludową armię”) w swej masie stanowi zwykle
zbiorowisko ludzi o więziennej, obozowej mentalności, a nie
obywateli. W przypadku Polski oczywiście tradycje związane z PPP, a
ściślej idea PPP, okazała się tak silna, że budziła ducha
sprzeciwu wobec czerwonej zarazy w dokonujących się co jakiś czas
protestach społecznych. Zauważmy jednak, że z tą właśnie ideą
komuniści nieustannie walczyli na poziomie kulturowym i
psychospołecznym. I to na wiele sposobów. Po pierwsze, dokładnie
tak samo, jak to sowieciarze czynili z historią, literaturą, nauką
etc. – poprzez kradzież, czyli zawłaszczanie tego, co wartościowe
i podpieranie się tym dla wzmocnienia sowieckiej indoktrynacji. Tak
samo więc, jak – wedle komunistycznej wykładni oczywiście –
„całe dzieje Polski” w nieuchronny sposób wiodły do peerelu,
który był „państwem idealnym”, tak samo jak cała niemalże
literatura polska niecierpliwie wyglądała „ustroju
socjalistycznego” jako upragnionego raju na ziemi i antycypowała
go w przeróżnych wizjach poetyckich i powieściowych – tak samo
też PPP okazywało się niejako przedsionkiem „Polski Ludowej”.
Takiemu zakłamywaniu PPP służyła mitologia „podziemnych
działań” takich agenturalnych tworów jak „PPR”, „GL”,
„AL” itp. W komunistycznym przekazie PPP zmieniało więc swój
obraz i stawało się, jakżeby inaczej, awangardą postępu
społecznego. Jednocześnie zaś przekazywano spreparowany,
zniekształcony obraz „dawnego” lub też „równoległego”
PPP, gdzie albo „stano z bronią u nogi” (w przeciwieństwie do
narażających swe życie czerwonych), albo dokonywano akcji
desperackich i nieistotnych (w przeciwieństwie do spektakularnych
akcji komunistów), albo też zwalczano „organizacje postępowe”
zamiast wraz z nimi walczyć przeciwko okupantowi. Rzecz jasna, dla
czerwonych okupantem był tylko Niemiec, bo przecież nie brat
Moskal. Wszystkiego nie dało się jednak załatwić tego rodzaju
bolszewicką propagandą, no bo i rzeczywisty społeczny obraz
działań „czerwonego podziemia” był zgoła inny niż to sami
czerwoni przedstawiali, toteż – by zwalczać ideę PPP – jakoś
trzeba było (po drugie, po wspomnianym wyżej zawłaszczaniu)
zasymilować część tego, co stanowiło PPP. Dokonano tego za
pomocą subtelnego oddzielenia „pozbawionych skrupułów i
odpowiedzialności”, „szalonych” dowódców od biednego,
szarego, naiwnego, skołowanego żołnierza, instrumentalnie
potraktowanego w walce (tak m.in. portretowano Powstanie Warszawskie,
ale tak też przedstawiano działalność AK, bo o oddziałach NSZ
albo nie wspominano w ogóle, albo traktowano te oddziały jako
sojuszników Hitlera). Taki rozdział był zgodny z czerwoną
dogmatyką historiograficzną dotyczącą II RP, nakazującą mówić
o „ucieczce przez Zaleszczyki” władz „faszystowskiej Polski”
i pozostawieniu ludności na pastwę wojny. W tejże dogmatyce
wkroczenie Rosjan 17 września było niemalże pierwszym etapem
wyzwolenia naszego kraju. Co więcej, ponieważ w ramach PPP istniało
tajne nauczanie, czerwoni, jako ci, co niosą nie tylko władzę rad
i elektryfikację, lecz „darmową oświatę dla wszystkich”,
przedstawiali tradycje podziemnego szkolnictwa znowu jako „postępowe”
i antycypujące edukację „Polski Ludowej”. W takim wyciskaczu
łez, jak serial „Polskie drogi” (na tej mapie drogowej pominięta
została droga katyńska i syberyjska, naturalnie), nieprzypadkowo
tajnym nauczycielem był akurat komunista. Dbano jednak, by nie
przesłodzić z przejmowaniem idei PPP, dlatego też przypominano
zarazem uporczywie o „bezsensownej walce” (jak choćby ta w
Powstaniu Warszawskim), o „zbrodniach” podziemia związanych ze
zwalczaniem czerwonych poczciwców (tu, ma się rozumieć prym wiodła
mitologia „Popiołu i diamentu”, ale też i inni, poza Jerzym
Andrzejewskim, pisarze w okresie socrealizmu wiedzieli (np. Tadeusz
Konwicki), jak przedstawiać niepodległościową partyzantkę), o
niezrozumieniu konieczności dziejowej w postaci nadejścia
„socjalizmu”, o „rusofobii” itd.
W tym piętnowaniu (na
wszelki wypadek) PPP posunięto się tak daleko, że ludzi podziemia
zaczęto utożsamiać z bandytami zabijającymi bezbronnych cywilów,
a nawet – z bratobójcami. Ludzie PPP przecież nie tylko mieli,
według czerwonych, nie akceptować „nowego porządku”, ale
wszczynać „wojnę domową” i mordować rodaków. Zwróćmy
uwagę, że tym mitem „bratobójczej wojny” straszono do lat 80.
(słynne listy proskrypcyjne na czerwonych)! Ludzie walczący o
niepodległość Polski, ludzie niegodzący się na bezprawne rządy
komunistów – w czerwonej propagandzie przedstawiani byli jako
terroryści, jako największe zagrożenie porządku publicznego, jako
„antypaństwowcy” itd. Była w tym sowieckim dezinformacyjnym
szaleństwie metoda: chodziło przecież ni mniej ni więcej tylko o
to, by Polacy pod żadnym pozorem zbrojnie nie występowali przeciwko
bolszewizmowi i trwającej cały czas moskiewskiej okupacji. Dlatego
też wbijano Polakom do głów (już od dziecka) takie frazy-mądrości
życiowe, jak wspomniana już „bezsensowna walka”, „polska
nieszczęsna martyrologia”, „pobrzękiwanie szabelką”, „Anders
na białym koniu” i wiele innych, które miały na celu ostateczne
skompromitowanie idei PPP tudzież odzyskania niepodległości przez
Polskę. Idea PPP przecież sprowadzała się (i sprowadza) do
jednego: trwałego, systematycznego, metodycznego i wieloaspektowego
oporu obywateli przeciwko okupantowi. System sowiecki zainstalowany
nad Wisłą i zarządzany przez prokremlowską agenturę natomiast
swą żywotność czerpał z paraliżowania oporu narodowego.
Osiągano ten efekt za pomocą państwowego terroru. Jeśli zaś już
dochodziło do poważnych wybuchów społecznych, to nie tylko szybko
były one pacyfikowane, ale i ich przesłanie było wykorzystywane
przez czerwonych do agenturalnych roszad na szczytach komunistycznej
władzy oraz do propagandowych kampanii traktujących niezadowolenie
Polaków jako pretekst do szukania „przyczyn zaniedbań”. Do tych
przyczyn nie wliczano, rzecz jasna, agentury rządzącej krajem. Nie
możemy jednak zapomnieć, że idei PPP nie podejmowały także
środowiska opozycyjne. Tylko część z nich rzeczywiście uważała,
iż należy obalić system komunistyczny. Spora część stała na
stanowisku albo „socjalizmu z ludzką twarzą”, albo „pokojowej
ewolucji” systemu – ewolucji, w której czynną rolę mieli
odegrać niegdysiejsi dysydenci. Ponadto niejednolite było
stanowisko Kościoła – część duchownych odrzucała kompromis z
czerwonymi, ale część nie. Taki stan rzeczy (częstokroć kreowany
przez czerwonych za pomocą agentury wpływu w środowiskach
opozycyjnych lub za pomocą zwykłych TW) został wykorzystany przez
komunistów w procesie konserwacji systemu za pomocą wiekopomnej
„ustrojowej transformacji”. Jednym z podstawowych dowodów
świadczących o tym, że w Polsce doszło tylko do
wewnątrzsystemowej zmiany, nie zaś do odrzucenia ustroju
komunistycznego jest nie tylko (opisywana przez mnie obszernie w
mojej książce, więc tu nie rozwijam tego wątku) „odgórna
rewolucja” rozpoczęta m.in. tworzeniem różowo-czerwonego rządu
w 1989 r., ale dopilnowanie, by nie doszło do rozliczenia
komunistycznego systemu i – co najważniejsze – do nawiązania
(prawnego, konstytucyjnego i instytucjonalnego) do Polski
przedwojennej. Nawiązano do peerelu i po dziś dzień prawo III RP
jest przedłużeniem „dekretów”, „ustaw” i „uchwał”
tworzonych przez bolszewicką agenturę w latach 40. Można więc
powiedzieć za śp. prof. Januszem Kurtyką, nawiązując do Jego
przesłania dotyczącego wygrania Powstania Warszawskiego, że idea
PPP wciąż jest aktualna, ponieważ w obecnej sytuacji Polski
niezbędne wydaje się przekreślenie całej peerelowskiej i
neopeerelowskiej fasady i rozpoczęcie budowy państwa od nowa.
Niezbędne zatem wydaje się wspólne (wielu środowisk
niepodległościowych) tworzenie strukturalnych zrębów tejże nowej
państwowości przy pomocy niepodległościowo nastawionych
polityków, naukowców, ludzi kultury oraz zwykłych obywateli; przy
pomocy nowej konstytucji, nowych instytucji, nowych struktur. Ten
proces powoli bo powoli, ale się na przestrzeni ostatnich lat już
dokonuje, a nabrał nowego kształtu po ubiegłorocznym zamachu
smoleńskim. Z drugiej strony procesowi temu przeciwstawia się cały
establishment III RP, który nawet nie chce słyszeć o zmianie
istniejącego porządku i może w tym względzie już otwarcie liczyć
na Moskwę. Pytanie podstawowe jednak brzmi: ilu naszych rodaków ma
świadomość tego całego zagrożenia. I ilu chciałoby
autentycznej, a nie iluzorycznej niepodległości. Pokolenie
przedwojenne, które za wzór przywołuje Rolex, miało
doświadczenie: i niepodległości, i wolności (jak też
doświadczenie walki o ich obronę). Pokolenie powojenne zaś
niepodległości ani wolności tak naprawdę, dogłębnie, mocno –
nie zaznało. I być może dlatego zdaje się ono stawiać wciąż
pytanie: po co nam wolność i niepodległość – nie wystarczy
święty spokój? Oczywiście zamykanie oczu na zagrożenia, jakie
dotykają polskie państwo, nie powoduje zniknięcia tychże
zagrożeń. Z drugiej zaś strony święty spokój zwłaszcza w
republikach bananowych (a III RP do nich należy), zwykle osiągany
za wysoką cenę jakichś malwersacji czy zadłużeń, nigdy nie trwa
zbyt długo. Gdy zaś kończy się święty spokój, to nawet osoby
zamroczone codzienną krzątaniną lub borykające się z wieloletnią
biedą, zaczynają patrzeć na świat szerzej, myśleć ogólniej i
dostrzegać związki przyczynowe między swoją i rodzinną kondycją
życiową a katastrofalnym stanem państwa. Żywię więc nadzieję,
że rok 2011 nie będzie dla ciemniaków rokiem świętego spokoju. I
nie tylko dla nich.
http://www.solidarni.waw.pl/ssw/pdf/Polskie_Panstwo_Podziemne.pdf
Autor:
Free Your Mind
Spiskowa
teoria z wypadkiem tupolewa - Osoby wyznające spiskową teorię,
jakoby polska prezydencka delegacja zginęła w wypadku lotniczym
sprawiają od wielu już miesięcy wrażenie odpornych na jakąkolwiek
racjonalną argumentację. Nie ma dla nich żadnego znaczenia ani to,
że brak jakiegokolwiek dowodu potwierdzającego tę spiskową teorię
(ani jednego zapisu filmowego pokazującego wypadek, brak zdjęć
satelitarnych z fazami wypadku), ani też to, że wypadki lotnicze w
podobnych okolicznościach kończyły się zniszczeniami o skali
nieporównywalnej do tej, jaką objęte są szczątki polskiego
tupolewa. Dla ludzi ślepo wyznających spiskową teorię z wypadkiem
zupełnie nie liczy się to, jak Ruscy potraktowali miejsce
katastrofy, wrak, zwłoki, badania ciał ofiar i kwestię
zabezpieczania obszaru po rzekomym wypadku. Zupełnie nieistotne jest
dla tych ludzi ślepo wierzących w spisek z wypadkiem także to, iż
Ruscy natychmiast zaczęli niszczyć dowody, dowozić ziemię,
zakazywać wstępu dziennikarzom, kraść sprzęt natowski, a nawet
rozmaite rzeczy osobiste ofiar, wymieniać żarówki i ciągnąć
kable do „reflektorów” na wymarłym lotnisku, wycinać drzewa
wokół miejsca katastrofy, następnie zaś ingerować w zapis
czarnych skrzynek, dezinformować etc. Ludzie od tej maniakalnie
powtarzanej spiskowej teorii zdają się być kompletnie głusi na
argument, że gdyby faktycznie doszło do wypadku, to po pierwsze
byłyby niezbite jego dowody w postaci materiałów audiowizualnych.
Po drugie, niczego by nie ruszano na miejscu katastrofy do czasu
przybycia specjalistycznych ekip z Polski. Wiedziano by bowiem (po
trzecie), że tak poważny wypadek wymaga bezprecedensowego
zabezpieczenia miejsca katastrofy. Oczywiście, jeśliby by istniała
potrzeba ratowania rannych, to po czwarte, bezzwłocznie udzielono by
im pomocy, natomiast ciała pozostałych ofiar oraz szczątki
samolotu pozostawiono by do czasu przybycia polskich ekspertów
medycyny sądowej, kryminalistyki itd. bez czyjejkolwiek ingerencji.
Postawiono by, po piąte, warty przy szczątkach samolotu, których
by pod żadnym pozorem nie dotykano do czasu przybycia europejskich i
natowskich specjalistów od katastrof lotniczych jako że Polska jest
państwem unijnym i należy do Paktu Północnoatlantyckiego. Po
szóste, z uwagi na rangę wypadku i wysokie stanowiska państwowe
zabitych osób powołano by również międzynarodową komisję
śledczą, by dokładnie zbadała przyczyny katastrofy, pieczołowicie
rekonstruując w specjalnie zbudowanym pod Warszawą hangarze wrak
tupolewa. Wszystkie szczątki tupolewa zostałyby, po siódme,
zebrane przez polskich żołnierzy, policjantów i harcerzy, którym
władze rosyjskie z racji wyjątkowości tragicznego wydarzenia
zezwoliłyby na przybycie i dokładne przeczesanie terenu. Władze
te, po ósme, natychmiast przekazałyby wszystkie pokładowe
rejestratory oraz pełną dokumentację lotniska wraz z zapisami
rozmów i pracy urządzeń w wieży kontroli lotów. Do dyspozycji
polskiej prokuratury i międzynarodowej komisji oddano by pracowników
lotniska odpowiedzialnych za kontrolę lotu. Osoby uporczywie
trzymające się spiskowej teorii z wypadkiem tupolewa mają za nic
relacje niezależnych rosyjskich dziennikarzy takich np. jak Anna
Politkowska, którzy głoszenie prawdy o autorytarnym systemie rządów
w Rosji (oraz totalnej czekistowskiej kontroli nad społeczeństwem
oraz instytucjami państwowymi) przypłacili życiem. Ludzie od
spisku z wypadkiem nie chcą pamiętać o wrogości jaką car Putin
żywił szczególnie wobec Prezydenta Kaczyńskiego, czemu zresztą
niejednokrotnie dawał wyraz, zwłaszcza po rajdzie Rosji na Gruzję
powstrzymanym śmiałą akcją Kaczyńskiego z udziałem kilku innych
prezydentów. Ludzie ci zdają się wychodzić z założenia, że
skoro dowody, które świadczyłyby o zamachu zostały zniszczone lub
są wciąż niszczone, to zamachu nie było. Zapewne więc, gdyby ci
ludzie wysłuchali kilkadziesiąt lat temu stu świadków smoleńskich
zebranych przez komisję Burdenki i dowiedzieliby się, że
skrupulatni badacze sowieccy znaleźli przy ciałach polskich
oficerów zamordowanych w Katyniu łuski po niemieckich nabojach –
byliby przekonani, tak jak kiedyś J. Broniewska, że katyńskiego
ludobójstwa dokonali Niemcy. No bo co innego mogliby myśleć, nie
kierując się żadnymi niepotrzebnymi emocjami?
Autor: Free
Your Mind
Ze
zdjęcia satelitarnego, które zaprezentował min. A. Macierewicz,
pochodzącego z 5 kwietnia 2010 r. wynika, że teren, na którym
miało dojść do zaaranżowania lotniczego wypadku tupolewa, został
wcześniej do tej aranżacji przygotowany, tj. oczyszczony z drzew.
Można podejrzewać, że z dwóch powodów: 1) dla łatwiejszego
poruszania się zamachowej grupy operacyjnej (widzimy ją na filmiku
Koli), 2) dla łatwiejszego przemieszczania szczątków samolotu,
który miał być zniszczony. Z wywiadu z S. Wiśniewskim z 10
Kwietnia (link poniżej; nie chodzi o wypowiedzi dla TVP Info;
Wiśniewski mówi tu dużo spokojniej) przypomnianego przez
Pluszaczka, wynika, że słyszał on wybuch/y („huk, dwa błyski
ognia (…) dwa wybuchy”, jak mówił tego dnia dla TVP Info), a
gdy dobiegł na miejsce katastrofy nie widział, co parokrotnie
podkreśla, ciał pasażerów, ale widział „fotele nie fotele,
jakieś rzeczy osobiste, jakieś tam zeszyty, kartki, ubrania (…)
to było porozrzucane” („wydawało mi się, że to samolot pusty
leciał”) (wywiad audio poniżej). Paliły się, jego zdaniem,
tylko drzewa i krzaki. Nie było żadnego pożaru charakterystycznego
dla wielkich katastrof lotniczych. Wiśniewski przyznaje też, że
został zrewidowany i zabrano mu część samolotu, którą sobie
wziął z pobojowiska. Jednocześnie twierdzi on wtedy (tak jak i w
innych kwietniowych wywiadach), że być może zwłoki były w innym
miejscu, do którego nie zdążył przed zatrzymaniem przez
specsłużby, dotrzeć. Brak ciał można tłumaczyć tym, że część
pasażerów zginęła w wyniku eksplozji i ich ciała uległy
całkowitej dezintegracji. Zastanawiam się teraz, czy eksplozji nie
dokonano już po awaryjnym lądowaniu tupolewa (samolot przyziemiał),
po którym to lądowaniu część lżej rannych pasażerów zdążyła
wydostać się z samolotu. Pasażerowie ci zostaliby jednak
zamordowani już na miejscu katastrofy przez czekającą na nich
grupę operacyjną, co zdaje się dokumentować filmik Koli. (Kwestie
identyfikacji ciał ofiar szczegółowo omawiał Pluszaczek w swoich
wpisach; link poniżej; nie wchodząc w szczegóły przypomnę, że
tylko 14 ciał było zachowanych w stanie pozwalającym na
bezproblemowe ustalenie tożsamości osób zmarłych). Ciała osób
zamordowanych mogły zostać zmasakrowane po egzekucji, tak by stan
zwłok można było potem tłumaczyć obrażeniami odniesionymi w
wyniku katastrofy. Jeśli zaś kokpit zachował się w dość dobrym
stanie (jak wiemy, nie był przechowywany pod gołym niebem z resztą
wraku), to skala zmasakrowania zwłok załogi i (mającego być w
kabinie) śp. gen. A. Błasika jest niewytłumaczalna w inny sposób
aniżeli ten, który podałem wyżej (gdyby bowiem wysadzono także
kokpit, to nie byłoby co z niego zbierać, tak jak z kadłuba).
Poekshumacyjna analiza medyczno-sądowa stanu zwłok powinna zatem
przede wszystkim wykazać, że różnią się 1) czasy zgonów osób
zabitych 10 Kwietnia oraz 2) przyczyny śmierci pasażerów tupolewa.
Wiemy zarazem na pewno, że Wiśniewski NIE przybywa na miejsce
katastrofy tupolewa ZARAZ po niej, lecz w momencie, gdy już
„operują” różne „służby ratownicze”. Część gostków,
jak widać na filmie Wiśniewskiego, stoi i popala spokojnie
papieroski, być może więc należą do grupy operacyjnej, która po
akcji „Smoleńsk” sprawuje rutynowy nadzór nad całkowicie
pozorowaną akcją ratowniczą (to by też tłumaczyło ich
zachowania wobec Wiśniewskiego). Jest to czas circa od kilkunastu
minut po zamachu. Znamienne jest to, że są tylko wozy strażackie,
a nie ma jeszcze karetek pogotowia (o tym wspomina także dokument z
polskimi uwagami do „raportu komisji Burdenki 2”). Powstaje więc
pytanie, czy samolot („mały samolocik”, „może wojskowy”,
„mały sportowy samolot”, jak przy różnych okazjach starał się
rekonstruować Wiśniewski), który miał być przez niego z hotelu
fragmentarycznie widziany („zarył skrzydłem o grunt”) i
słyszany („dziwny dźwięk”), to był polski tupolew, czy też
inna maszyna, biorąca udział w aranżowaniu miejsca wypadku (w
czasie zamachu lub po nim). I czy ten samolot został zniszczony, a
jego szczątki były na miejscu katastrofy, czy
odleciał?
http://lubczasopismo.salon24.pl/Smolensk.Raport.S.24/post/266333,slawomir-wisniewski-archiwalny-wywiad-audio-z-10-kwietnia-2010
(wywiad inny niż ten dla TVP
Info)
http://lubczasopismo.salon24.pl/Smolensk.Raport.S.24/post/258761,macierewicz-tupolew-nie-spadl-tak-jak-nam-mowia-sa-zdjecia
http://janosik.salon24.pl/267369,morozowowi-sie-wyrwalo-brzoza-nie-istotna-miecugow-zdziwiony
http://lubczasopismo.salon24.pl/Smolensk.Raport.S.24/post/268074,general-andrzej-blasik-identyfikacja-zwlok-kontra-alkohol
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1356,title,Poslowie-dowodcy-zaloga-20-osob-niezidentyfikowanych,wid,12188458,wiadomosc.html?ticaid=1b993
http://janosik.salon24.pl/252183,bardzo-wyrazne-zdjecie-satelitarne-kabiny-ktora-potem-wcielo
http://ndb2010.wordpress.com/2011/01/12/raport-mak-dzien-hanby-i-zdrady/
http://www.pluszaczek.com/2010/05/16/slawomir-wisniewski-dluzsza-wersja-materialu-video/
Autor:
Free Your Mind
Jadąc
wozem piekarni. W chyba mało znanym u nas (a dostępnym w Sieci)
filmie dokumentalnym o STASI badacze zajmujący się enerdowską
bezpieką opowiadają o rozmaitych technikach operacyjnych
stosowanych przez wschodnioniemieckich czekistów (link pod
niniejszym tekstem). Do tychże technik należało m.in. przebieranie
się za przedstawicieli jakichś zawodów (np. za robotnika; kask,
narzędzia i kombinezon nosił funkcjonariusz przy sobie w specjalnej
walizce) oraz wykorzystanie do łapania i przewożenia „wrogów
ludu” samochodów wyglądających jak wóz dostawczy np. piekarni.
(Nawiasem mówiąc, wyroki śmierci enerdowscy czekiści wykonywali
przez długie lata za pomocą strzału w tył głowy i to znienacka,
w specjalnej celi w aresztach lub więzieniach STASI, do której to
celi wprowadzano skazańca.) Oczywiście maskirowka tego typu była
powszechna we wszystkich krajach komunistycznych – w Polsce
bezpieczniacy też bawili się w przebieranki i korzystali z w swych
„grach operacyjnych” z rozmaitych zamaskowanych środków
lokomocji. Takie, zdawałoby się człowiekowi zdrowo myślącemu,
obłąkane metody związane z udawaniem przez czekistów „zwykłych
ludzi” oraz posługiwanie się środkami imitującymi „zwykłe
instytucje” (wóz piekarni będący w istocie wozem bezpieki) miały
i mają pełne i głębokie w komunizmie uzasadnienie. Nie chodzi
wyłącznie o to, że agentura musi się w swych działaniach
posługiwać kamuflażem, zaś udawanie „zwykłych”, „normalnych”
ludzi czy instytucji pozwala uśpić czujność rozpracowywanych
„wrogów ludu” (i np. umożliwić instalować podsłuchy w czyimś
domu podczas „rutynowego sprawdzania instalacji gazowej”). Chodzi
o coś więcej. Istota agentury sowieckiej (bez względu na to, w
jakim kraju ta agentura rządzi i działa) polega bowiem na tym, że
funkcjonariusze policji politycznej zwalczają przede wszystkim
„wroga wewnętrznego” nie zaś zagrożenia zewnętrzne. Nie muszę
zresztą przypominać, że to sowietyzm jest zewnętrznym zagrożeniem
dla wolnego świata, nie odwrotnie. Tym wewnętrznym wrogiem
komunistycznego państwa są zwykli obywatele niewoleni przez system,
spośród nich zaś ze szczególną ostrością zwalczani są przez
wojskówkę i bezpiekę ludzie czynnie sprzeciwiający się
sowietyzmowi. Co ciekawsze, te osoby zwykle są posądzane nie tylko
o „zakłócanie porządku publicznego i działalność
antypaństwową”, lecz o zbrodnię „szpiegostwa”, „służby
innym państwom” etc. Przedstawiane są te osoby w komunistycznych
środkach przekazu jako... agenci obcych mocarstw, finansowani przez
te mocarstwa. Takie portretowanie antykomunistycznie nastawionych
obywateli ma służyć usprawiedliwieniu najcięższych represji
wobec nich przez policję polityczną. Czerwoni w tej swej
propagandzie odwołują się do naturalnego (u przedstawicieli danego
narodu) przekonania o złu moralnym związanym ze służbą innemu
państwu. To zaś, że o szpiegostwo mogą być posądzani zarówno
zwykli opozycjoniści, jak i nawet ludzie zwyczajnie żywiący wstręt
do komuny i chcący po prostu wyjechać z opanowanego przez
komunistów kraju, by w innym państwie móc ułożyć sobie zawodowe
i rodzinne życie - nie ma tu większego znaczenia. Najważniejsze
jest w tym propagandowym postawieniu świata do góry nogami to, że
Bogiem a prawdą to służba w sowieckiej agenturze jest rzeczywistym
działaniem na rzecz obcego mocarstwa. I enerdowska, i peerelowska, i
czechosłowacka i inne „lokalne” bezpieki działają przecież
(od momentu zainstalowania komunizmu w poszczególnych krajach bloku)
dla Moskwy, a nie w interesie narodów, nad którymi sprawują
nadzór. Dlaczego to wszystko co napisałem wyżej ma dziś nadal
znaczenie? Bo to wszystko nie zostało zniszczone w ramach „obalania
komunizmu” i ludzie, którzy walczyli z obywatelami, są pośród
nich nadal, niejednokrotnie ludzie ci są na wysokich stanowiskach, w
rządach, w instytucjach państwowych, w mediach, na uczelniach, w
szkołach, w biznesie, w służbach specjalnych. Z tego też powodu
system neokomunistyczny z biegiem lat coraz bardziej się upodabnia
do komunizmu z fasadowymi instytucjami imitującymi „normalny
porządek społeczno-polityczny” i realną opresją skierowaną
wobec zwykłych obywateli.
http://www.youtube.com/watch?v=fb7B1fHB_0I
wersja anglojęzyczna
wersja z polskim lektorem w folderze
„zachomikowane”
http://chomikuj.pl/yurigagarin
http://prisonphotography.wordpress.com/2010/11/01/philipp-lohofener-at-the-stasi-prison-museum-berlin/
http://www.wired.com/rawfile/2010/10/phillip-lohoefener/
Ryszard
Terlecki, „Miecz i tarcza komunizmu. Historia aparatu
bezpieczeństwa w Polsce 1944-1990”, Kraków 2009.
Autor: Free
Your Mind
Na
marginesie "Mgły" - Nie chcąc powtarzać tego, co napisał
już Grzegorz Wszołek
(http://www.niezalezna.pl/artykul/_mgla_wgniata_w_fotel/43289/1),
pragnąłbym dorzucić od siebie parę uwag uzupełniających
dotyczących filmu dołączonego do najnowszej „GP” i już
dostępnego w Sieci. Po pierwsze, zamach stanu Tuska-Komorowskiego
dokonany w pierwszych godzinach po katastrofie i haniebne zachowania
ciemniaków na miejscu tragedii („tu będzie shakehand”, „A
niech sobie przyjeżdża, to jest wizyta prywatna. Niech sobie
przyjedzie i robi co chce”, „A jak pojedzie tędy, to co
zrobimy?” „To my pojedziemy tamtędy”) to jedna strona medalu.
Drugą bowiem jest przecież ta, że ci ludzie stają po stronie
Moskwy. Oni 10 Kwietnia do tego stopnia „przywierają” do Kremla,
że nie tylko czekają na rosyjskie dyspozycje (vide E. Klich i jego
słynna telefoniczna rozmowa ustalająca „procedowanie” ws.
badania przyczyn katastrofy, vide rozmowy Putin-Miedwiediew z
Tuskiem-Komorowskim), ale też opóźniają wjazd na lotnisko J.
Kaczyńskiemu, a na smoleńskiej ziemi skąpanej w polskiej krwi
troszczą się przede wszystkim o to, by „nie drażnić Rosji” i
dobrze ustawić się do zdjęć z carem. To są ludzie zdrady
narodowej, powiedzmy to sobie dobitnie i szczerze. Ludzie zdrady
narodowej, powtarzam. I za zdradę powinni stanąć przed odpowiednim
trybunałem. Już te kwestie wystawiania się do „zbierania
kondolencji”, zanim pojawiła się Rodzina zabitej Pary
Prezydenckiej, pozostawiam bez komentarza, bo ludzie tej miary
moralnej co ciemniacy są pozbawieni jakichkolwiek skrupułów, już
nawet nie taktu czy ogłady. Po drugie, mimo że film nie porusza
kwestii przebiegu samej katastrofy, pada w nim jedna, bardzo ważna
uwaga, nie pamiętam już z ust którego z wypowiadających się na
filmie. Otóż wspomina on, jak Ruscy mówili zaraz po katastrofie do
Polaków: „Przecież on cztery razy podchodził do lądowania. Kto
cztery razy podchodzi do lądowania?” Wiemy oczywiście, że było
to kłamstwo, ale sam fakt, że to kłamstwo natychmiast
rozpowszechniano jest kolejnym z dowodów na zamach dokonany na
polskiej prezydenckiej delegacji. Funkcjonariusze rosyjscy
najwyraźniej dostali prikaz, by taką wersję wydarzeń od razu
„wprowadzać w obieg”, by uciąć jakiekolwiek nasuwające się
pytania czy wątpliwości, co do tego, co się 10 Kwietnia stało. Po
trzecie film ten domaga się kontynuacji („Mgła 2”), w której
będą 1) rozmowy z amerykańskimi ekspertami zajmującymi się
zamachami w lotnictwie, z analizą „filmiku Koli” i analizą
materiałów fotograficznych pokazujących szczątki polskiego
samolotu i 2) rozmowy z rodzinami ofiar oraz ze świadkami katastrofy
i tego co się działo zaraz po niej. Niezbędna jednak, w sytuacji,
w której Ruscy fałszują dowody, nie oddają wraku, ukradzionego
sprzętu natowskiego ani czarnych skrzynek, jest też ekshumacja
zwłok poszczególnych ofiar zamachu, gdyż tylko ona może
dostarczyć dalszych, pewnych dowodów w prowadzonym przez
parlamentarny zespół śledztwie.
Autor: Free Your Mind
Umiędzynarodowić
sprawę katastrofy. Zebrana w postaci polskich uwag do „raportu
MAK-u” wiedza o tym, jak Ruscy podchodzili do sprawy zabezpieczania
lotniska, zapewnienia pomocy poszkodowanym w katastrofie,
dokumentacji jej dotyczącej, „badania i śledztwa”, pozwala,
sądzę, na niezwłoczne umiędzynarodowienie sprawy Smoleńska i
wytoczenie (na forum międzynarodowym) procesu neosowieckiej
instytucji, jaką jest MAK. Instytucja ta powinna zostać pozbawiona
prawa do badania jakichkolwiek katastrof lotniczych i wystawiania
jakichkolwiek certyfikatów związanych z lotnictwem. Osoby pracujące
z ramienia MAK-u nad „badaniami” smoleńskiej katastrofy powinny
zaś być ścigane przez polski wymiar sprawiedliwości jako
współuczestniczące w przestępstwie, jakim był zamach na polską
prezydencką delegację. Zastanawiam się zresztą, biorąc pod uwagę
to, co powiedział E. Klich w styczniowym programie J.
Pospieszalskiego (http://www.youtube.com/watch?v=Zt7sJ598PS0), że
prace ruskich „badaczy” zakończyły się na miejscu katastrofy
po dobrych dwóch tygodniach, czy cała mozolna badawcza „robota”
nie była przygotowana przed zamachem (później zaś pod jej kątem
aranżowano miejsce zdarzenia). Ilość braków, jeśli chodzi o
dowody i dokumenty, których Polacy domagali się od ruskiej strony,
J. Polaczek oszacował na ponad 17o. Szczegółowy spis tychże
braków nie jest tu potrzebny; każdy może sprawdzić w polskim
dokumencie. Jeśli się weźmie przy okazji to, co niedawno opowiadał
E. Klich, o którego „pracy” wczoraj znowu pisałem, to wychodzi
nam szokujący, skandaliczny obraz całej sprawy. Wygląda on po
prostu tak: Ruscy na przestrzeni tych wszystkich miesięcy nie
dostarczyli Polakom żadnych istotnych dokumentów, dowodów,
urządzeń, szczątków, ekspertyz i badań. Żadnych, podkreślam.
Wyniki swoich „badań” np. dotyczących śladów substancji
wybuchowych na pokładzie tupolewa dali Polakom po prostu do
wiadomości, nawet nie przekazując przebiegu „badań”. Nie
wykluczam, że autentycznych badań nie było wcale, albo „badania”
były przeprowadzone bez analizowania części polskiego samolotu, a
nawet w ogóle przed katastrofą. Wiemy też już, jak wyglądał
udział Polaków w oględzinach wraku oraz w sekcjach zwłok i
badaniach patomorfologicznych. Mówiąc krótko: polska strona nie ma
nic. Pomijając, oczywiście ciała ofiar pochowanych w nekropoliach
na naszej ziemi. Na tym jednak nie koniec. Jeśli się uważnie
przeglądnie „raport komisji Burdenki 2”, to rzuca się w oczy
kilka rzeczy. Pomijam, rzecz jasna, ruskie „analizy
psychiatryczne”, być może przeprowadzane pod okiem specjalistów
od sowieckich psychuszek. Pomijam barwne opowieści o Azerbejdżanie
czy Gruzji (tu akurat Ruscy nie wchodzą w swym raporcie w szczegóły
ostrzeliwania polskiego Prezydenta i swojej ówczesnej wojny z
Gruzinami, a przecież bardzo by to pomogło z kolei w profilowaniu
psychiatrycznym ruskich czekistów odpowiedzialnych za to wszystko).
Pomijam wypowiedzi świadków, bo tych w Rosji za flaszkę zawsze
można znaleźć. I Burdenko znalazł, to i w 2010 r. znaleziono przy
pracach komisji Burdenki 2. Pragnę zwrócić uwagę na rzeczy, które
można już przedstawić zachodnim instytucjom zajmującym się
badaniami katastrof jak też nieprawidłowościami w działalności
organów zajmujących się lotnictwem. Nie ma zdjęć z oblotu nad
lotniskiem. Nie ma zdjęć zaraz po katastrofie (są wyselekcjonowane
zdjęcia z 12 kwietnia). Nie ma zdjęć wszystkich części wraku.
Nie ma zdjęcia kokpitu. Nie ma stenogramu rozmów załogi (są
jedynie cytowane wyrwane fragmenty pasujące do ruskich tez). Nie ma
oczywiście zdjęcia „wieży kontrolnej”, nie ma też zdjęcia
„sygnalizacji świetlnej”, czyli słynnych lampaciek, które były
bez kabli, luster i żarówek. Są za to (s. 55-56) wieczorne
fotografie zmienionej 14 kwietnia 2010 r. i działającej (!)
sygnalizacji świetlnej na smoleńskim północnym lotnisku. Mamy
brzozę, rzecz jasna, kawałek skrzydła, zrytą ziemię, ogon (z 12
kwietnia!) – nie ma jednak zdjęcia z lotu ptaka, a przecież już
parę godzin po katastrofie była nad lotniskiem dobra pogoda. I
latały helikoptery. Nie ma niestety także zdjęć zasypywania
pobojowiska, wycinania drzew i niszczenia wraku, no bo, wiadome, że
nie jest to istotne dla sprawy. Częściowo te kwestie porusza polski
dokument, choć nie ma w nim słynnych materiałów z „Misji
specjalnej” z żołdakami tnącymi przewody czy rozwalającymi
kawałki tupolewa. W obu dokumentach ani słowa o filmiku Koli, choć
w polskich uwagach jasno i wyraźnie jest powiedziane, że Ruscy
zwlekali z udzieleniem pomocy ofiarom katastrofy przynajmniej 15
minut. Można więc powiedzieć, że jedynym ruskim dowodem na to, że
doszło do wypadku jest zniszczony samolot i śmierć blisko stu
osób. Biorąc zaś pod uwagę to, że oba dokumenty będą
przedstawiane instytucjom międzynarodowym, można już je uznać za
dowody w sprawie, którą będzie można wytoczyć MAK-owi i władzom
Federacji Rosyjskiej w imieniu rodzin ofiar zamachu
smoleńskiego.
http://www.niezalezna.pl/artykul/kaczynski_polityka_tuska_poniosla_porazke/43587/1
http://c0089667.cdn2.cloudfiles.rackspacecloud.com/comment_polsk.pdf
(dokument z polskimi uwagami; wolno się
otwiera)
http://www.naszdziennik.pl/zasoby/raport-mak/comment_polsk2_opt.pdf
http://www.naszdziennik.pl/zasoby/raport-mak/finalreport_eng.pdf
Autor:
Free Your Mind o
W
punkcie wyjścia. Powoli wyłania się przed nami straszliwa prawda o
zbrodni smoleńskiej. Do pełnego obrazu brakuje już tylko
informacji, że obok rażącego rosyjskiego niechlujstwa podczas
badań genetycznych
(http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110111&typ=po&id=po02.txt)
były też niechlujstwa podczas sekcji zwłok, a w trumnach, które
po tragedii przywieziono do Polski, są szczątki tylko niektórych
ofiar katastrofy, resztę bowiem stanowią zwłoki zupełnie innych
osób (np. ofiar jakichś wypadków drogowych w Rosji). Oczywiście,
jestem w stanie sobie wyobrazić reakcje tych wszystkich oświeconych,
dla których kwestia katastrofy z 10 Kwietnia i śmierć blisko stu
osób z polskiej delegacji nie jest żadnym problemem. Po prostu
wzruszą ramionami albo nawet będą się śmiać, tłumacząc
wszystko „ruskim bałaganem”. Nie o tych ludziach i nie do tych
zamroczonych ludzi chcę jednak pisać. Niechlujstwo, o którym pisze
dzisiejszy „Nasz Dziennik”, wykryte zresztą przez krakowski
Instytut Ekspertyz Sądowych (brak poszczególnych próbek, błędne
oznaczenia itd.), potwierdza to, że na każdym poziomie, a więc nie
tylko propagandowo (od pierwszych chwil po zamachu) czy podczas
„zabezpieczania miejsca katastrofy”, „transportowania i
rekonstrukcji wraku”, „wszczynania śledztwa” nadzorowanego
przez cara Putina, „badania szczątków samolotu” itd. - Ruscy
dokonywali niszczenia dowodów i zacierania śladów. Odbywało się
to również na poziomie identyfikacji zwłok. Jeśli zaś dochodziło
do swoistej selekcji próbek biologicznych, to mogła mieć ona na
celu dobranie próbek z tych ciał, na których były znikome (lub
nieobecne) ślady środków wybuchowych. Taka selekcja jest możliwa,
jeśli weźmie się do badań wyłącznie szczątki osób oddalonych
od epicentrum eksplozji
(http://freeyourmind.salon24.pl/213920,garstang-o-badaniu-katastrof).
Jak zresztą wiemy, część ciał zachowała się w „dobrym”
stanie w przeciwieństwie do ciał osób, które uległy niemal
całkowitej dezintegracji podczas katastrofy. Jeśliby jednak
dokonywano w Rosji takiej selekcji na poziomie „badań
genetycznych” mających oficjalnie, instytucjonalnie potwierdzić
nieprawdę, jakoby w Smoleńsku doszło do lotniczego wypadku (a
ofiary zginęły wskutek obrażeń z nim związanych), to całkiem
możliwe jest, że podjęto się tej selekcji także na poziomie
składania zwłok do trumien, tak by wyeliminować z ewentualnych
przyszłych poekshumacyjnych badań medyczno-sądowych w Polsce te
szczątki, które zawierają najwięcej śladów działania
substancji wybuchowych. Ruscy, jak doskonale pamiętamy, stanowczo
odradzali wielu rodzinom ofiar jakiekolwiek otwieranie trumien,
powodowani, rzecz jasna, wielkim współczuciem dla tychże rodzin i
względami estetycznymi – wiemy jednak zarazem z różnych
świadectw, że sami ze swej strony żadnej troski o ciała ofiar i
szacunku wobec ciał zmarłych (o miejscu zdarzenia już nie wspomnę)
nie przejawiali (zwłaszcza w stosunku do ciała Prezydenta). Co
więcej, na taką należytą opiekę Ruscy nie pozwolili także
stronie polskiej (która powinna była natychmiast przetransportować
wszystkie zebrane szczątki polskich obywateli do badań w naszym
kraju; ale jak wiemy, przyjaźń moskiewsko-warszawska na to nie
pozwalała). Ruscy mogli się posłużyć szczątkami innych osób
nie tylko ze względów „śledczo-dowodowych”, lecz także z tego
powodu, że części ciał po masakrze nie można było na
pobojowisku znaleźć – co gorsza, niedbalstwo Ruskich doprowadziło
do tego, że przez długie miesiące od tragedii, odnajdywały się
na miejscu katastrofy ludzkie szczątki. Wprawdzie, jak przypomniałem
w „fotoreportażu” z października 2010 r.
(http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie), rosyjskie
pielęgniarki (a ściślej panie, które występowały przed polskimi
kamerami w takiej właśnie roli) doliczyły się już po kilkunastu
minutach od katastrofy niemal wszystkich ciał ofiar („było ich
już prawie dziewięćdziesiąt”), wiemy jednak, że było to
kolejne ewidentne kłamstwo związane z tragedią, a sam proces
wydobywania zwłok i ustalania tożsamości ofiar trwał wiele dni.
Oczywiście odkrycie, iż w niektórych trumnach (zwłaszcza w tych,
w których złożono ciała osób z różnych powodów
nieidentyfikowanych przez rodziny ofiar) znajdują się szczątki
zupełnie innych ludzi, byłoby szokującą makabrą przynajmniej dla
tej części polskiej opinii publicznej, która traktuje zbrodnię
smoleńską jako najpoważniejsze wydarzenie we współczesnej
historii Polski. Najbardziej jednak szokujące byłoby to, że
niektóre szczątki pozostawałyby wciąż w rękach rosyjskich lub w
jakimś niewiadomym miejscu w Rosji – to zaś świadczyłoby, że
Ruscy zabezpieczyli sobie wszystkie dowody zbrodni.
Autor: Free
Your Mind
Komisja
Burdenki zakończyła prace - Powinniśmy się cieszyć, że Ruscy w
końcu zamknęli swoje „badania” i „prace śledcze”, ponieważ
ciemniacy nie będą mieli już pretekstu, by chować się za ruskimi
plecami i mówić, że czegoś nie mogą zdobyć, znaleźć lub
uzyskać, bo Ruscy wciąż ciężko pracują nad wyjaśnianiem
przyczyn katastrofy. Można jedynie dziwić się, że prace nad
raportem trwały tak długo, skoro już w pierwszych kwadransach po
tragedii wszystko było dla Moskwy jasne (i takie też stało się od
razu dla bratniej Warszawy). Czy nie można było opublikować
raportu komisji Burdenki, tj. MAK-u, już 10 kwietnia 2010 r.?
Przynajmniej on-line, by się świat zapoznał. Możliwe, że jeszcze
zanim doszło do katastrofy był ów raport gotowy, więc zwłoka
była doprawdy niepotrzebna. Ciemniacy, jak to zwykle w chwilach
grozy, zapadli się pod ziemię i ich nie ma. Nie było ich 10
kwietnia, nie ma ich teraz, gdy Polska zostaje sprowadzona nie tyle
do parteru, co do poziomu smoleńskiego błota, w którym ruscy
czekiści sponiewierali i zwłoki ofiar, i szczątki samolotu.
Jeszcze mogliby w ramach odgrywania ostatnich akordów symfonii
Burdenki wysłać nam z najlepszymi życzeniami ów głaz, który
mieli czelność postawić w przeciągu paru godzin od katastrofy,
zanim jeszcze zaczęto zbierać ciała z pobojowiska. Niewykluczone,
że i on czekał w jakimś hangarze na podwiezienie na miejsce
katastrofy. Chyba że przy każdym swym wojskowym lotnisku Ruscy
trzymają taki pamiątkowy głaz na wszelki wypadek, gdyby jakiś
samolot miał się rozwalić. Powtarzam, dobrze się stało, ponieważ
dla ruskich czekistów sprawa jest zamknięta, tak jak kiedyś dla
komisji Burdenki sprawa Katynia. Od czasów Stalina zresztą ruscy
czekiści nie tylko nie zmienili metod działania, ale też swojej
postawy wobec terroryzowanych ludzi. Nawet bowiem, jeśli zabijają,
to jeszcze są w stanie bezcześcić zwłoki i pamięć zabitych.
Wtedy dopiero, tańcząc, skacząc na grobach ofiar, ruscy czekiści
czują swoje spełnienie. Czują, że zadanie zostało wykonane.
Katarzyna Gójska-Hejke napisała we wstępniaku najnowszego „Nowego
Państwa”, że publiczna wiedza na temat zamachu smoleńskiego może
być „początkiem końca poczwarki Związku Sowieckiego o nazwie
Federacja Rosyjska”. Też tak uważam. Teraz czas na ujawnienie -
na poziomie międzynarodowym - prawdy o mordzie smoleńskim i
rozpoczęcie pościgu za zbrodniarzami, którzy odpowiadają za
zabicie polskiej delegacji w Smoleńsku. Dość już upokorzeń,
jakich zaznała Polska ze strony czekistowskiego Kremla.
Autor:
Free Your Mind
Medytacje
smoleńskie 2 „Gospodin Klich, co tam w Smoleńsku?” W. Putin na
telekonferencji
1. Profilowanie
W pisanym w sierpniu 2010
r. eseju „Medytacje smoleńskie”
(http://freeyourmind.salon24.pl/219683,medytacje-smolenskie) pewną
część tekstu poświęciłem wypowiedziom E. Klicha, człowieka, na
którego (obok osoby polskiego „premiera”, obok gajowego,
Janickiego, Arabskiego, B. Klicha etc.) spada wielka odpowiedzialność
za katastrofalny stan śledztwa ws. tragedii z 10 Kwietnia. Najnowszy
wywiad z tymże Klichem, gdzie nie tylko tradycyjnie wycofuje się on
z jakichś swoich wcześniejszych wypowiedzi, ale też uporczywie
powtarza ruskie tezy, zasługuje o tyle na uwagę, że niejako
(podobnie jak dzisiejszy „raport komisji Burdenki”) „zamyka
sprawę” i pozwala już z lotu ptaka spojrzeć na rolę tegoż
„akredytowanego” w całym ruskim pseudobadaniu i pseudośledztwie.
Nie możemy mieć obecnie żadnych wątpliwości, że Ruscy celowo
wybrali akurat Klicha na „łącznika” między katastrofą
smoleńską (i „badającymi ją” ruskimi instytucjami) a „stroną
polską”. Każdy, kto cokolwiek wartościowego poczytał na temat
sowieckich służb, wie, że jednym z ich sposobów działania jest
dokładne rozpoznanie i sprofilowanie psychologiczne ludzi, którzy
mają posłużyć jako środki do określonych (wyznaczonych przez te
służby) celów. Odpowiednich ludzi służby dobierają na agentów,
odpowiednich na TW, odpowiednich na „kontakty operacyjne”,
odpowiednich do zadań specjalnych itd. Odpowiednich dobiera się
także ekspertów, jak przychodzi potrzeba. Ekspert po pierwsze musi
realizować to, co z punktu widzenia służb ma być realizowane, ale
też musi wykazywać się pewną specjalistyczną wiedzą, by w
trakcie osłony propagandowej danej operacji, umiał odpowiednio
zabezpieczać „sprawy proceduralne” i wyjaśniać ciemnemu
dziennikarskiemu ludowi, o co chodzi. Tenże zaś lud, już jako pas
transmisyjny, przekazuje czysty propagandowy przekaz w odpowiedniej
oprawie stylistycznej, by wszystko było strawne dla przeciętnego
zjadacza medialnego chleba. Skala wiedzy eksperckiej jednak także
jest wstępnie (tj. przed spec-operacją) szacowana przez służby.
Ważne jest, by ekspert nie był, mówiąc kolokwialnie, za mądry.
Rzetelny, rzeczowy, oddany swojej specjalizacji i ethosowi danego
zawodu, ekspert nie jest dla sowieckich służb dobrym materiałem do
wykorzystania, może on bowiem nie tylko za dużo zobaczyć, lecz też
za dużo powiedzieć. Przydatnym ekspertem jest taki, który widzi
tylko tyle, ile się mu pokaże, nie węszy po głupiemu, nie
rozgląda się podejrzliwie, nie prowadzi – broń Panie Boże –
jakichś własnych badań na własną rękę, z nikim niewłaściwym
się nie konsultuje (w końcu to ekspert, prawda), a jeśli już to
najwyżej z czekistowskim pseudonaukowym zapleczem, nie zadaje
głupich pytań i nie plecie zbyt wiele żurnalistom. Jeśli
dodatkowo jest arogancki i zadowolony z siebie, to stanowi idealny
nabytek dla specsłużb, zwłaszcza że nawet nie trzeba go
zatrudniać, gdyż może pełnić funkcję klasycznego pożytecznego
idioty, których na świecie jest pełno. A im wyższa jest jego
samoocena, tym łatwiej jest go zaprzęgnąć do
pożytecznie-idiotycznej roboty, którą z dumą wykona.
2.
Pomroczność jasna ciemniaków
Wybór Klicha, człowieka
kompletnie nieprzytomnego (o czym za chwilę), był naprawdę
strzałem w dziesiątkę ze strony ruskich czekistów. Lepiej nie
można było trafić. Być może M. Janicki albo J. Miller byliby
świetniejszymi kandydatami, no ale oni niestety zbyt wiele o
lotnictwie nie wiedzą, tak więc mimo że w obszarze „grania
twarzą” byliby liderami, to w kwestii ekspertyz lotniczych
pozostawaliby jednak daleko w tyle w stosunku do Klicha. Jego wybór
zarazem był możliwy przy równoczesnej pomroczności jasnej
gabinetu ciemniaków, a zwłaszcza stojącego na jego czele,
nieprzytomnego „premiera Tuska”, któremu nawet przez myśl nie
przeszło, by w takiej chwili formalnie powołać ZESPÓŁ ekspertów
ds. katastrofy smoleńskiej (najlepiej z pomocą międzynarodową),
nie zaś jedynego sprawiedliwego-akredytowanego, którego, żeby było
śmieszniej (jak sam przyznaje w wywiadzie dla dzisiejszej „GP”),
„rosyjski poprawił się dopiero w Moskwie”. Oczywiście, gwoli
ścisłości, nie tyle gabinet ciemniaków wybrał Klicha na
akredytowanego, co ów gabinet zaakceptował zupełnie pozaformalny,
wcześniejszy wybór Klicha przez Moskwę (nie podejrzewamy chyba, że
Morozow ot tak sobie zadzwonił, bo akurat Klicha miał pod ręką w
spisie telefonów; sam Klich twierdzi dziś: „nie wiem, jaką w
Rosji to szło drogą”). Ruscy zatem oznajmili Paliaczkom, nie
tylko CO się stało, ale też, JAK to coś będzie badane i przez
KOGO, a gabinet ciemniaków przyjął to w postawie zasadniczej.
Można się cieszyć, że w ogóle pozwolili Paliaczkom przybyć na
miejsce katastrofy (i wysłać jakichś ludzi do pseudooględzin) –
ale najwyraźniej nawet czekiści nie są w stanie pójść na
całość, tylko jednak muszą odstawić cyrk w postaci „jednania
się” nad pogorzeliskiem i wylewania krokodylich łez. Sam Klich,
jak wyznaje, ledwie doszło do katastrofy, zaczął się zbierać do
wyjazdu do stolicy. A jak tylko się zaczął zbierać, to zaraz
telefon dostał, ale nie tyle z Warszawy, co z Rosji właśnie.
Wydawać by się mogło, że jeśli to taka ważna w naszym kraju
persona, to najpierw powinien się z nią skontaktować ktoś z
polskiego rządu, a tymczasem dzwoni akurat przedstawiciel Kremla.
Jak pamiętamy zaś z zeznań czy raczej wyznań Klicha przed sejmową
komisją (cytowanych przeze mnie w poprzednich „Medytacjach”)
(całość tu http://zbigniewkozak.pl/?p=1220), nadzorowana przez
niego instytucja nie dysponowała ani zapleczem technologicznym, ani
eksperckim, by samodzielnie podjąć się badania katastrofy o takim
rozmiarze. Przyznał Klich też wtedy, że gdyby się zwrócono do
odpowiednich instytucji w krajach takich jak Francja, Niemcy, Włochy,
dałyby one Polsce bezpłatne wsparcie w tych dziedzinach. Sam
jednak, jak pamiętamy, do nikogo z tychże instytucji się wcale nie
zwracał, mimo że (jak przyznaje w najnowszym wywiadzie) ma w swej
teczce „200 telefonów z całego świata”. Zaskakująca
nieprzytomność – Klich przecież, z tego, co można wyczytać z
jego licznych wypowiedzi, nie tylko nie ubiega się o pomoc Zachodu,
lecz nawet się telefonicznie nie konsultuje z ekspertami zachodnimi
– ani w pierwszych dniach po tragedii, ani przez cały okres
„badań” prowadzonych z Ruskami. Można tę nieprzytomność
tłumaczyć izolacją, jaką od NATO i unijnych instytucji
zajmujących się katastrofami lotniczymi, obrał gabinet ciemniaków,
ale też nikt chyba Klichowi nie zakazywał takiego konsultowania
się. Mógł więc po wsparcie ekspercie zachodnich badaczy sięgnąć,
gdyby chciał lub gdyby choć odrobinę był przytomny w tak
wyjątkowej sytuacji.
3. Nieprzytomność w fazie
zaawansowanej
Ta kluczowa rozmowa z Morozowem (potem bowiem już
sprawy toczą się ruskimi szerokimi torami) w pamięci Klicha
nabiera coraz to nowych, tajemniczych blasków. Klich powiada dziś:
„Nagle facet do mnie dzwoni, mówi po angielsku. Ja nie wiedziałem,
kto to jest Morozow. Potem sobie przypomniałem, że byliśmy razem
na jednej międzynarodowej konferencji”. Tymczasem, gdy w sejmie
relacjonował swoją pracę ze Smoleńska mówił tak: „Morozow
prosi mnie i mówi: Słuchaj, Edmund, co się dzieje? Twój
specjalista pracuje z prokuratorami”. Jak na zupełnie obcą osobę
spora poufałość i śmiałość. Ciekawa, nawiasem mówiąc,
sprawa. Jakiś nieznajomy facet dzwoni, coś mówi, a jakiś człowiek
w innej części świata od razu staje na baczność. Przyroda
rosyjska zna jednak takie przypadki od czasów wiekopomnych badań
genialnego Łysenki. „Nie byłem na miejscu, nie przeszukiwałem
całego terenu”, przyznał też otwarcie Klich przed sejmową
komisją. Przybył do Smoleńska 10 kwietnia o godz. 20.00 („ciemno
już było”), więc co Ruscy już chcieli, by było pozamiatane, to
było (w jakichś oględzinach brał Klich udział dopiero nazajutrz;
wtedy też przylecieli ludzie z Inspektoratu MON-u). Dodajmy: nie
oglądał dokładnie skrzydła, nie brał również udziału w
oblocie nad lotniskiem i pobojowiskiem „ze względów
bezpieczeństwa”. Swoją ekspercką wiedzę dotyczącą katastrofy
czerpał więc od braci Moskali (np. od brata S. Amielina, któremu
błędy w ekspertyzach wytknęli polscy blogerzy), którzy
dostarczali mu jej w nadmiarze, tak by się starszy człowiek nie
przemęczał. Klich przyznał przed sejmową komisją: „nigdy nie
brałem udziału w badaniu takiej katastrofy w lotnictwie cywilnym”,
dziś natomiast dodaje dla „GP”: „nie prowadziłem badania
całego wypadku, tylko z moimi doradcami, których w Moskwie było
kilku i tylko z niektórych dziedzin, badaliśmy jedynie pewne
obszary”. No więc można by całkiem przytomnie zapytać: co on
tam faktycznie do ciężkiej cholery robił poza „badaniem” z
paroma ludźmi „pewnych obszarów”? I po co go tam ściągnięto
poza wspomnianymi już wyżej celami logistycznymi związanymi z
czekistowską operacją „Smoleńsk”? Przede wszystkim brał
udział w propagandowych spektaklach ruskich czekistów, powiedzmy
sobie szczerze, na czele z carem Putinem. Proszę wsłuchać się, z
jakim przydechem opowiada o tym, jak brał udział w telekonferencji
z premierem Rosji i jak czuł się wyniesiony niemalże pod niebiosa,
będąc usytuowanym przez ruskich czekistów o wiele wyżej niż na
to pozwalały jego kompetencje, wiedza i rzeczywisty ogląd tego, co
się stało w Smoleńsku („akredytowany nie bada wypadku,
akredytowany nie jest do badania, akredytowany (…) jest od
współpracy”; i faktycznie w tej materii Klich wywiązał się ze
swego zadania). Następnie zaś brał i bierze udział w
propagandowych spektaklach w Polsce, co nie przeszkadza mu mówić o
„badaniach”. Jak wygląda zaś sprawa „badań” to już wiemy
z dzisiejszego raportu komisji Burdenki. Klich stwierdza w wywiadzie
dla „GP” – mimo że, powtarzam, nigdy nie badał katastrofy z
samolotem pasażerskim – że „wrak nie jest aż takim dowodem”
(nie wiadomo, co znaczy „aż takim”, ale mniejsza z tym, przecież
tu wciąż musimy przesiewać czyjeś bredzenie, jak nie Millera, to
Klicha, jak nie gajowego to kogoś innego). Szkoda, że w
amerykańskim NTSB dociekającym przyczyn tylu katastrof lotniczych
poprzez dokładną rekonstrukcję wraku nie znają Klichowych nauk o
badaniu katastrof – zaoszczędzono by na niepotrzebnych badaniach,
nie kolekcjonowano by zbędnego złomu, no i nie tracono by czasu na
łapanie jakichś zbrodniarzy wysadzających samoloty z ludźmi na
pokładzie. Klich też już nie musi tracić na to czasu ze swymi
znakomitymi kolegami z Rosji.
Autor: Free Your Mind
Pseudoraport
- próba podsumowania. Dokument, który w styczniu przedstawił
Polakom i opinii międzynarodowej MAK, można uznać z dwóch
względów za przełomowy w badaniu i śledztwie dotyczącym przyczyn
smoleńskiej katastrofy. Po pierwsze: stanowi on oficjalne (i ponoć
niepodlegające dyskusji) stanowisko rosyjskiej, kontrolowanej przez
Kreml i specsłużby, instytucji zajmującej się rzekomo
analizowaniem tzw. zdarzeń lotniczych oraz wystawianiem przeróżnych
certyfikatów związanych z lotnictwem. W tym więc względzie możemy
sądzić, że MAK dokładnie w taki sposób podchodzi do kwestii
tego, co się wydarzyło w Smoleńsku 10.IV.2010 r., jak to zostało
w „raporcie” przedstawione. Po drugie: ów dokument nie tylko nie
spełnia wymogów nakładanych przez zachodnie (tj. związane z
krajami cywilizowanymi) instytucje zajmujące się badaniem
katastrof, nie tylko zawiera przeróżne zdumiewające spekulacje
(np. dotyczące stanu psychicznego załogi), nie tylko pomija mnóstwo
istotnych dla przebiegu zdarzenia i jego kontekstu, szczegółów,
lecz przede wszystkim zawiera wiele kłamstw, zafałszowań i
spreparowanych danych lub dowodów. W tym zaś względzie może on
stanowić poważny wyjściowy materiał do pracy komisji
międzynarodowej, która jak najszybciej powinna zostać powołana do
ponownego zbadania smoleńskiej katastrofy. Jak wiemy, „raport”
ten został ogłoszony i opublikowany bez uwzględnienia uwag ze
strony polskiej zebranych w osobnym dokumencie. Ruscy ogłosili też
stanowczo po doprawdy nieśmiałych (w obliczu tak wielkiego
skandalu, bo przecież Polska została na konferencji MAK całkowicie
upokorzona) próbach protestu ze strony przedstawicieli „rządu”
D. Tuska, że nie ma potrzeby na tworzenie wspólnego dokumentu.
Odrzucili w ten sposób konkluzję zawartą w „polskich uwagach”,
że należałoby ponownie zająć się sformułowaniem przyczyn
katastrofy. Oczywiście stronie polskiej chodziło głównie o
wzięcie pod uwagę niekompetencji i błędów popełnionych przez
pracowników „wieży kontroli lotów” oraz konsultowania się
przez tychże kontrolerów (w trakcie przylotu polskiego tupolewa) z
jakimiś nadrzędnymi, tajemniczymi organami w Moskwie, nie zaś o
kwestię celowych działań zmierzających do uśmiercenia delegacji
ze śp. Prezydentem L. Kaczyńskim na czele. Tej ostatniej bowiem
kwestii, mimo coraz poważniejszych dowodów świadczących o
dokonanym przez ruskie specsłużby zamachu, gabinet ciemniaków w
ogóle nie przyjmuje do wiadomości. Nawiasem mówiąc, na
konferencji MAK-u padło też kuriozalne wprost stwierdzenie A.
Morozowa (tego samego, który, jak pamiętamy, postawił na baczność
E. Klicha swym telefonem po katastrofie), że nawet, gdyby Tu 154M z
polską delegacją nie uderzył w brzozę, to uległby całkowitemu
zniszczeniu w wyniku zderzenia z ziemią. Kuriozalność tej
wypowiedzi polega na tym, że przez wiele miesięcy „motyw z
brzozą” należał do „kanonu” eksperckich i propagandowych
wyjaśnień tego, co się stało 10 kwietnia w Smoleńsku i jest
wprost zawarty w finalnym „raporcie” MAK-u. Sam ten „raport”
sporządzony jest z pogwałceniem reguł konstruowania takich
dokumentów. Nie wchodząc w szczegóły, podkreślę tylko to, co
szczególnie rzuca się w oczy i czym bezwzględnie powinny się
zająć polskie instytucje zajmujące się badaniem przyczyn
katastrofy (jak np. zespół A. Macierewicza). Otóż przede
wszystkim nie ma w nim zdjęć z 10 kwietnia dokonanych „z lotu
ptaka”, a pokazujących cały, pełny obraz tego, co się
wydarzyło. Co więcej, fotografie szczątków tupolewa zamieszczone
w „raporcie” pochodzą w swej większości z 12 kwietnia. Dotyczy
to także zdjęcia satelitarnego, które zostało wykorzystane do
oznaczenia rozkładu tychże szczątków, a które to zdjęcie, jak
wykazali blogerzy (tu szczególnie ukłon w stronę seaclusion),
zawiera (ponumerowane na schemacie MAK-u) fragmenty samolotu,
których... nie ma na satelitarnym zdjęciu z 11 kwietnia. Świadczy
to dobitnie o aranżowaniu przez Ruskich miejsca zdarzenia na
„powypadkowe”. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by pojawiające
się w nowych miejscach, nowe części wraku spadały 12 kwietnia z
nieba lub wyłaniały się spod ziemi. Po drugie, brak pełnego,
dokładnego stenogramu rozmów z kabiny załogi. Jak wiemy, Ruscy
mieli spore problemy z odtworzeniem zawartości czarnych skrzynek
(wiele wypowiedzi uznali za niezrozumiałe, niektórych zaś głosów
nie zidentyfikowali). Ale gdyby tego było mało, to nie czekając na
analizy fonoskopijne prowadzone w Polsce (w trakcie których udało
się zrekonstruować więcej wypowiedzi załogi zwłaszcza z końcowej
fazy lotu
(http://www.niezalezna.pl/artykul/protasiuk_nie_chcial_ladowac_rosjanie_klamali/43662/1)),
zamieścili wyrwane fragmenty rozmów nadając im „psychologiczną”
interpretację, stosowną, rzecz jasna, do tezy znanej nam od
pierwszych godzin po katastrofie, a obwiniającej za nią samych
pilotów (ewentualnie „naciskających na nich” przełożonych).
MAK posunął się tak daleko, że – co jest sytuacją
bezprecedensową w dziejach wyjaśniania zdarzeń lotniczych –
zaprezentował publicznie zmontowane fragmenty zawartości skrzynki z
okrzykami przerażonych zbliżającą się śmiercią, polskich
pilotów. Po trzecie, nie ma dokładnego zdjęcia lotniska i jego
wyposażenia (w dniu katastrofy); nawet zdjęcie „zrekonstruowanego”
wraku jest bez kokpitu (ulokowanego przez Ruskich w jakimś innym
miejscu). Wszyscy doskonale pamiętamy szokujące fotografie
pokazujące funkcjonariuszy wkręcających 10 kwietnia żarówki do
prymitywnych, pamiętających zapewne jeszcze czasy Breżniewa,
pomarańczowych reflektorów. O ile obraz tejże przedpotopowej i
niesprawnej sygnalizacji świetlnej jest przedstawiony w polskim
dokumencie z uwagami do „raportu” MAK-u, o tyle w tymże
„raporcie” nie znajdziemy żadnego takiego obrazu. Tymczasem
kwestia tego, czy w tak ograniczonych i trudnych warunkach
pogodowych, jak się nam do znudzenia powtarza, jakie panowały w
czasie przylotu polskiej delegacji, prawidłowo działała
sygnalizacja umożliwiająca załodze bezpieczne podejście do
lądowania, wydaje się jedną z kluczowych do sporządzania
podsumowania prac badawczo-śledczych dotyczących tak wielkiej
katastrofy. Ruscy zaś, zamiast przedstawić Polsce i światu stan
technologicznego zacofania infrastruktury smoleńskiego lotniska
Siewiernyj, w swym raporcie zamieszczają wyłącznie wieczorne
zdjęcia działającej sygnalizacji świetlnej, która, jak sami w
„raporcie” przyznają, została naprawiona parę dni po
katastrofie. Czwartą istotną kwestią jest ta związana z
działaniami ekip ratowniczych (sygnalizowana także w dokumencie z
polskimi uwagami). Możemy, czytając „raport”, dowiedzieć się
(na ile te podane czasy są wiarygodne, to osobna sprawa) m.in., że
pierwszy wóz strażacki przybył o godz. 10.55 lokalnego czasu, zaś
pierwsza karetka pogotowia o 10.58. Wiedząc zaś (i to w
przybliżeniu, tj. przy założeniu, że i tu Rosjanie nie dokonali
przekłamania czy manipulacji), że do katastrofy doszło w okolicach
godz. 10.40-10.41, uzyskujemy czas 15-18 minut, zanim zjawiły się
ekipy mające obowiązek udzielać pomocy poszkodowanym w
katastrofie. Nie muszę chyba dodawać, że w przypadku zwykłego
drogowego wypadku o ludzkim życiu niejednokrotnie decydują minuty,
jeśli nie sekundy – tu zaś, w obliczu rozbicia się samolotu z
tyloma pasażerami, służby ratownicze NIE pojawiają się zaraz po
fatalnym zdarzeniu, a przecież powinny one być w stanie pogotowia
(na wszelki wypadek, czyli gdyby doszło np. do awaryjnego lądowania)
już w czasie zniżania się tupolewa. Na tym jednak nie koniec, jak
czytamy bowiem w „raporcie”, dopiero o 11.40 ustalony zostaje
„fakt braku żywych poszkodowanych”, a jak wiemy, fakt ten
podawany był oficjalnie przedstawicielom strony polskiej już w
pierwszych kilkunastu minutach po katastrofie. Wyglądałoby więc na
to, że ruskie władze wiedziały, iż wszyscy zginęli, zanim
stwierdziły to służby medyczne. Ciekawe, prawda? Nawiasem mówiąc,
nie ma informacji o tym, kiedy i gdzie znaleziono zwłoki polskiego
Prezydenta, tak jakby katastrofa dotyczyła zwykłych, cywilnych
pasażerów. Ostatnią, szczególnie bulwersującą (choć jest ich
dużo więcej, jak choćby haniebne, iście sowieckie insynuacje, o
pijanym śp. gen. A. Błasiku, podchwycone zresztą natychmiast przez
różne prokremlowskie media) jest sprawa „psychologicznego”
przesłania „raportu”. O ile bowiem, jak wspominałem wyżej,
pomija on wiele poważnych zagadnień, które powinny być w nim
precyzyjnie wyjaśnione i udokumentowane, o tyle z zaskakującą (ja
na tego typu dokumenty) emfazą, opowiada o „walce wewnętrznej”
(„starcie motywów” (?)), która miała się rzekomo toczyć w
psychice śp. kpt. A. Protasiuka. Ten ostatni, twierdzą Ruscy, miał
bezskutecznie borykać się z decyzją, czy lądować w
niebezpiecznych warunkach „pod presją przełożonych”, czy
jednak „odchodzić na drugi krąg”, czyli przerwać manewry i
skierować samolot na zapasowe lotnisko. Jak niedawno w Radiu Maryja
słusznie przypomniała M. Wassermann
(http://www.radiomaryja.pl/audycje.php?id=24416) – piloci 36
Specjalnego Pułku tym się właśnie zajmują, tj. przewożeniem
VIP-ów, są więc przeszkoleni i przyzwyczajeni do tego, że na
pokładzie mają premierów, prezydentów czy wysokich rangą
wojskowych. Ruscy zatem nawet w tej dziedzinie, tj. opisu
„psychologicznej sytuacji” załogi bezczelnie kłamią, chcąc z
jednej strony zszargać pamięć tych, którzy zginęli 10 kwietnia,
a z drugiej skompromitować Polskę i obarczyć ją winą za to, co
jest winą Rosji. Najtragiczniejsze w tym wszystkim jest to, że
honoru poległych i honoru naszego kraju zupełnie nie bronią władze
Polski, a wtórują im oddani „moskiewskiej prawdzie” ludzie
mainstreamowych mediów.
Autor: Free Your Mind
Drugi
Katyń - Powracam do dyskutowanego przez nas (nie tylko na moim
blogu) pytania: a jeśli nie było katastrofy w Siewiernym
(http://freeyourmind.salon24.pl/270989,gdzie-i-kiedy-doszlo-do-tragedii)?
Proszę przeczytać te relacje:
(I miejsce:)
„Wszedłem
tutaj, żeby popatrzeć, ale nawet nie wiedziałem gdzie, bo tu nawet
chrzęstu ani huku, ani wybuchu nie było”, mówi jeden ze świadków
przy garażach koło lotniska Siewiernyj. Drugi zaś: „Pomyślałem
sobie: Pewnie coś tam palą i butelka wybuchła. Tam, gdzie śmieci.
Zdarza się, że ktoś coś tam pali. Pomyślałem, że to nic
takiego. Potem wyszedłem i okazało się, że samolot się
rozbił.”
(II miejsce:)
„Początkowo biegałyśmy i
szukałyśmy żywych ludzi. A nuż... A może jednak? A może kogoś
tam przycisnęło, może jakieś szumy lub pukania usłyszymy. A nuż
gdzieś ktoś tam... A jak potem spojrzałyśmy, jak już się ta
mgła rozeszła, dopiero wtedy zobaczyłyśmy, jaki tam koszmar”,
relacjonuje Irina Tałałajewa z pogotowia. A Oksana Kułakowa
dodaje: „Stałyśmy tam pół godziny. Najpierw było pięć ciał,
ale ledwie odwróciłyśmy się, było ich już prawie
dziewięćdziesiąt. Wszystko odbywało się bardzo szybko.”
(linki
poniżej).
Oczywiście ten zestaw wyszedł reporterom
Superwizjera przypadkowo, ponieważ w parę dni po tragedii z 1o
Kwietnia (kiedy kręcono materiał) nikomu przez myśl nie przeszło,
by pytać pracownice pogotowia: GDZIE odbywała się akcja ratownicza
z ich udziałem i jak wyglądał wrak; czyli pytać o to, czy mogły
być w innym rejonie Smoleńska, a nie na Siewiernym. Z ich
wypowiedzi przecież można bez trudu wywnioskować (jeśli
oczywiście założymy, że te pielęgniarki NIE kłamią), iż mówią
o innym miejscu zdarzenia, a nie o Siewiernym. Na Siewiernym leżało
tak niewiele szczątków samolotu, że nie było gdzie nasłuchiwać,
czy ktoś stuka lub doprasza się pomocy. Na Siewiernym nie było też
możliwości tak szybkiego policzenia ciał w okolicach wraku. Poza
tym na Siewiernym żadnej akcji pogotowia na pobojowisku media nie
pokazywały, a przecież nic nie stało na przeszkodzie, by – jak
to zwykle bywa przy katastrofach o tak wielkiej skali (blisko sto
ofiar) – kamery wyłapywały ratowników i lekarzy ze sprzętem
reanimacyjnym, pochylonych nad ciałami. Czekiści nie opanowali
sytuacji w momencie, gdy polska załoga wymknęła się z pułapki.
Potem wprawdzie (jak podawano w „Misji specjalnej”
(http://www.youtube.com/watch?v=NuK4e-L6VXw&feature=fvsr)) łazili
po domach i zakazywali mówienia o tym, co się działo na
Siewiernym, ale było już za późno. Sytuacja wymknęła się
bowiem spod czekistowskiej kontroli 10 Kwietnia już w godzinach
przedpołudniowych. Ten brak kontroli spowodowany był tym, że
konieczne było organizowanie dwóch akcji ratunkowych z jednoczesną
medialną osłoną tylko jednego, zaaranżowanego „miejsca
zdarzenia” (Siewiernyj) i zarazem „opanowywanie chaosu”, który
ogarnął Smoleńsk właśnie 10 Kwietnia z powodu awaryjnego
lądowania tupolewa. Awaryjnego lądowania, o którym wstępnie
oficjalnie poinformowano (komunikat - gubernator Smoleńska; relacja
poniżej), a o którym po zaaranżowaniu „katastrofy” w
Siewiernym już nie wolno było mówić. Czekistom pozostawało zatem
naprędce „sklejenie” ex post dwóch narracji, czyli pokazanie
części tego, co się działo na drugim miejscu zdarzenia... jako
części działań na... Siewiernym (vide relacje pielęgniarek).
Uporczywe pokazywanie w mediach rozdygotanego i koncentrującego się
zaledwie na paru obiektach (statecznik, czarna skrzynka, resztki
wraku, no i „strażacy” w „akcji dogaszania”), krótkiego
materiału Wiśniewskiego, miało w umysłach odbiorców nie tylko
zatrzeć ślad po wczesnych telewizyjnych doniesieniach o awarii i
awaryjnym lądowaniu (Polsat News mówi już o godz. 9.04 „jest
awaria samolotu prezydenckiego w Smoleńsku”
(http://www.youtube.com/watch?v=E7cYFMrYOo0&feature=player_embedded),
a TVN24 przed godz. 10 mówi o awaryjnym lądowaniu, a także o tym,
że pilotom udało się poderwać samolot i przelecieć 1,5 km dalej
(fragmenty te w komentarzach pod moim wczorajszym postem)), ale też
stworzyć wrażenie, że jakikolwiek scenariusz związany z
uratowaniem się kogoś z katastrofy (vide późniejsze relacje o
telefonach osób ocalałych), to tylko wymysł ludzkiej fantazji.
Nikt bowiem nie miał prawa przeżyć. Nad „miejscem katastrofy”
i nad starym, ponoć prawie nieużywanym, wojskowym lotniskiem (a
więc nie posiadającym jakichś nowoczesnych sprzętów czy
instalacji, które FR mogłaby chronić przed widokiem publicznym) –
mimo że jest to od wielu wielu lat na całym świecie stała
praktyka ekip telewizyjnych w nadzwyczajnych sytuacjach, NIE pojawił
się ŻADEN helikopter, który pokazywałby skalę katastrofy.
Widzieliśmy wszystko rozbieganymi oczyma Wiśniewskiego lub zza
tłumów dziennikarzy kłębiących się przy mundurowych i przy
bramie wjazdowej na Siewiernyj. Widzieliśmy wszystko z perspektywy
żaby, która reaguje na ruch muchy w polu widzenia, a tak naprawdę
nie widzi prawie nic. Nie było tam helikoptera telewizyjnego przede
wszystkim dlatego, że tam z lotu ptaka nie było nic do pokazania. W
Siewiernym nie doszło do lotniczej katastrofy po prostu. Oblot ekipy
telewizyjnej w pierwszych minutach po oficjalnie ogłoszonej
katastrofie pokazałby tylko wysypane (najprawdopodobniej przez Iła)
części z lotniczego złomowiska i parę (doskonale nam znanych)
fragmentów jakiegoś innego tupolewa. Sprzed Siewiernego polski
tupolew dzięki mistrzowskim umiejętnościom śp. mjr. A. Protasiuka
uciekł i awaryjnie wylądował w innym miejscu. Czekiści,
przygotowani nie tylko z aranżacją na Siewiernym, lecz i z narracją
o „katastrofie spowodowanej w ciężkiej mgle przez lekkomyślną
załogę podlegającej presji zwierzchników” NIE mogli już
zatrzymać biegu wydarzeń ani ODWOŁAĆ OPERACJI. Nie mogli też
sytuacji zostawić w taki sposób, że po awaryjnym lądowaniu
tupolewa pozwolą pasażerom wyjść cało z samolotu – byłby
bowiem skandal międzynarodowy z podejrzeniem zamachu na polską
delegację z Prezydentem L. Kaczyńskim na czele. „Nikto nie wyżyw”
w przygotowanej przed zamachem narracji czekistowskiej miało
oznaczać, że nikt z polskiej delegacji nie ma prawa ocaleć 10
Kwietnia. Kiedy oglądałem przed miesiącami materiał Superwizjera
nie mogłem wyjść ze zdumienia, sądząc, że tylu ludzi
napotkanych w Smoleńsku kłamie – sprzeczności bowiem w relacjach
było tak wiele, jakby albo zmyślano, albo widziano zupełnie różne
katastrofy (co wydawało mi się wtedy nierealne). Jak pamiętamy, w
poście „Film „Świadkowie””
(http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie) zebrałem te
relacje, przekonany, że oto mamy do czynienia z kolejną
dezinformacyjną kampanią. Teraz zaś i po analizie materiałów z
ubiegłorocznej, wrześniowej „Misji specjalnej” sądzę, że
ludzie Putina nie byli w stanie zmusić tylu ludzi w Smoleńsku do
składania fałszywych zeznań. To już nie czasy Stalina i totalnej
wszechwładzy czekistów. Przeciwnie, putinowscy czekiści mogli
wyłącznie skoncentrować się na mediach i osłonie samych miejsc
akcji, a więc przede wszystkim na dezinformacji. Ale i tu im kiepsko
całe to maskowanie szło, bo (jak zwrócił uwagę A. Iłłarionow
(http://www.youtube.com/watch?v=6Fjsb2VgKvc) pojawiały się rozmaite
wersje wydarzeń i samego CZASU katastrofy, które świadczyły o
tym, że czekiści do końca nie wiedzą: CO – tj. jaki scenariusz
wydarzeń – przekazać mediom. Co zaś mogło być skomplikowanego
w OSTATECZNYM USTALENIU DANYCH? Jeśliby faktycznie polski samolot
uległ NATYCHMIASTOWEMU i CAŁKOWITEMU ZNISZCZENIU na Siewiernym
(taki przecież stan jest pokazany na filmie Wiśniewskiego (z godz.
8.50) i na wcześniejszym o ileśtam minut filmiku Koli) koło
godziny 8.40, to przecież pierwsza lepsza ekipa ratownicza, która
dotarłaby na miejsce, po paru minutach ustaliłaby z grubsza, co i
kiedy się stało, i od razu wezwała ekipę telewizyjną z
helikopterem, by pokazać wypadek światu. Tymczasem oficjalna
informacja jest taka, że do katastrofy doszło o 8.56 (RMF poda
wtedy nawet, że samolot robił się „po dziewiątej”
(http://www.youtube.com/watch?v=M5TDWvq4GrU&feature=related)) i
żadnego helikoptera nad Siewiernym nie ma. Przyjrzyjmy się naprawdę
bardzo uważnie (nie pobieżnie) najwcześniejszym relacjom w
polskich mediach, kiedy jeszcze sytuacja pod względem
dezinformacyjnego przekazu nie jest ustabilizowana (nikt zresztą w
najśmielszych snach w Polsce wtedy nie sądzi, że są DWA miejsca
zdarzenia) i w tym samym czasie ścierają się w mediach DWIE wersje
tego, co się stało:
http://www.youtube.com/watch?v=PkCZVtpmb6E&feature=related TVN24
przed godz. 10, od 1'39'' materiału: „Wiemy, że były bardzo złe
warunki pogodowe, była bardzo gęsta mgła. Samolot nie wylądował,
nie przyziemił, słychać było ryk silników, piloci podnieśli tę
maszynę, polecieli jakieś półtora kilometra od tego lotniska i
tam maszyna się rozbiła, zapaliła się. Wiemy już, że została
ugaszona. Mówiliśmy o akcji ratunkowej. Mówiąc „akcja
ratunkowa” zawsze jest ta iskierka nadziei, że wyciągnie się z
tego samolotu kogoś żywego, ale już wiemy, to jest oficjalna
informacja od pani gubernator obwodu smoleńskiego, nikt tej
katastrofy nie przeżył...” (to godzina ok. 12.00 ruskiego
lokalnego czasu) W „raporcie komisji Burdenki 2” jest mowa o tym,
że „ustalenie braku żywych” nastąpiło o godz. 11.40. O której
godzinie były na miejscu zdarzenia pielęgniarki cytowane na
początku? Relacja W. Batera:
http://www.youtube.com/watch?v=_96X6s2eRvI, który miał otrzymać
wiadomość już o 8.40 (polskiego czasu). Bater mówi o próbach
dodzwonienia się do członków delegacji i o... blokowaniu telefonów
(przez ruskich operatorów, jak się możemy domyśleć). Ale już w
relacji dla Polsat News (niedługo po newsie o awarii) o godz. 9.13
http://www.youtube.com/watch?v=E7cYFMrYOo0&feature=player_embedded
Bater przekazuje (przekazaną mu informację), że „z samolotu nie
ma co zbierać”. Telefoniczna relacja (wracającego z Katynia) J.
Olechowskiego dla TVP Info nadana o 9:43:
http://www.youtube.com/watch?v=qPmlRSx6Fxs&playnext=1&list=PL03CC22FE20A86E6D&index=49:
(od 1'57'' materiału) „Ja mam na tę chwilę dwie informacje. Po
pierwsze, wiemy o tym, że samolot (…) podchodząc do lądowania
zahaczył o drzewa i się rozbił. [UWAGA - przyp. F.Y.M.] Według
jednej wersji udało się tak pilotowi wylądować, że w zasadzie
tam do żadnych strat wielkich nie doszło. Druga wersja, bardziej
pesymistyczna jest taka, że ten samolot już po wylądowaniu, po
uderzeniu w ziemię, przypominał kulę ognia, tak mieli tutaj
przekazywać naoczni świadkowie tego zdarzenia... Która z tych
wersji jest prawdziwa? Mam nadzieję, że w ciągu tych piętnastu,
góra dwudziestu minut dotrzemy na miejsce i będziemy mogli te
informacje zweryfikować, potwierdzić...”. Możemy więc z dużą
doża prawdopodobieństwa sądzić, że dziennikarze otrzymywali
odmienne wersje z różnych źródeł związanych z władzami
Smoleńska. Te wersje były związane z trwającymi DWIEMA akcjami,
aczkolwiek czekiści starali się za wszelką cenę „ustabilizować
chaos” medialny i wprowadzić do obiegu tylko JEDEN scenariusz
wydarzeń, związany z lotniskiem Siewiernyj. Dlatego też
SPROWADZALI, nakierowywali wszystkich dziennikarzy właśnie na
Siewiernyj, a tam trzymali pod bramą, bo prawda, „nie lzia”
wchodzić na teren katastrofy. Zaprezentowany w programie B.
Wildsteina wywiad z A. Iłłarionowem:
http://www.youtube.com/watch?v=6Fjsb2VgKvc, w którym mowa jest o
ruskiej dezinformacji. Czy teza z „czterema podejściami do
lądowania” (jak pamiętamy była też relacja świadków, jakoby
samolot długo krążył nad Smoleńskiem) nie związana była z tym,
że tupolew czekistom sprzed Siewiernego uciekł? Mord smoleński
musiał być osłonięty kampanią propagandową, która pomijając
wszystkie inne detale związane z maskirowką, zakładała jedno: że
w ogóle doszło do katastrofy. Ten fakt miał być najważniejszy z
wszystkich i absolutnie, absolutnie, powtarzam, niepodważalny –
reszta była już kwestią intensywnej, masowej dezinformacji.
Tymczasem, co twierdzę z pełnym przekonaniem po tych wszystkich
analizach, które do tej pory przeprowadziłem, największym
kłamstwem czekistów może być właśnie to, że była w Smoleńsku
lotnicza katastrofa. To że nie było jej w Siewiernym, to jest
informacja niemal w stu procentach pewna (potwierdzają to dowody
świadczące o aranżacji miejsca na powypadkowe; zebrane przez wielu
blogerów). Ale to, że nie było katastrofy w ogóle, to informacja
raczej nowa. Coraz więcej wskazuje na to, sądzę, że jeśli już
mówić o tym, co naprawdę było w Smoleńsku 10 Kwietnia 2010 r. –
to było (po pierwsze) awaryjne lądowanie polskiego tupolewa w
godzinach przedpołudniowych lokalnego czasu, w tymże Smoleńsku, w
jakimś (nieznanym nam do tej pory) miejscu. I (po drugie) naprawdę
doszło do zamachu na polską delegację, której nie pozwolono z
tego samolotu się wydostać i wszcząć alarm w kraju. Jeśli to
wszystko, co piszę, jest prawdą, to płk. Putin będzie mieć
niedługo o wiele większe problemy niż Rosja w 1612 r. A gabinet
ciemniaków powinien zostać natychmiast odwołany, zaś jego
członkowie postawieni przed Trybunałem Stanu. I refleksja na
koniec. Patrzę na pogodną twarz młodego polskiego oficera, kpt.
Artura Ziętka, na pierwszej stronie dzisiejszego „NDz” i myślę
sobie nie tylko o pierwszym Katyniu, kiedy to takich właśnie
młodych, dzielnych polskich oficerów bestialsko mordowali czekiści,
ale i o drugim Katyniu. Myślę o dzielnych polskich pilotach, którzy
po mistrzowskim manewrze ucieczki z czekistowskiej pułapki na
Siewiernym, własnym życiem przypłacili próbę ratowania pasażerów
tupolewa. Polska tym bohaterom, tym heroicznym żołnierzom, wystawi
kiedyś
pomnik.
http://www.youtube.com/watch?v=H2ikxZnRPEY&feature=related
Superwizjer – pielęgniarki
(0'27'')
http://www.youtube.com/watch?v=5AJl4CXsBdA&feature=related
Superwizjer – relacje ludzi przy garażach
(3'14'')
http://www.polskawalczaca.com/viewtopic.php?f=7&t=8844
http://freeyourmind.salon24.pl/269333,oko-zaby
http://freeyourmind.salon24.pl/270314,z-punktu-widzenia-zamachowca
Autor:
Free Your Mind
Bumaga
- Jedną z fundamentalnych praktyk systemu sowieckiego i
neokomunistycznego jest odwoływanie się do bumagi. Co jest w
bumadze, to jest „święte”. Jeśli zaś bumaga mówi jedno, a w
rzeczywistości, jak twierdzą jacyś ludzie, zaszło drugie – to
znaczy, że coś jest nie tak z tymi ludźmi (mieli zwidy, są chorzy
psychicznie, zabobonni, ogłupieni, ciemni itd. - „nasz ekspert
jest w stanie wyjaśnić, dlaczego ci ludzie są w tak wielkim
błędzie”) i/lub z tą rzeczywistością („nasz ekspert
twierdzi, że fakty były zgoła inne”). W agenturokracji, tak na
dobrą sprawę, trudno powiedzieć, czy świat realny w ogóle
istnieje, ponieważ – bez względu na to, czy mówimy o komunizmie,
czy neokomunizmie – mogą w tymże polityczno-społecznym
„porządku” znikać poszczególni ludzie, całe grupy ludzi,
ludzkie wytwory (dzieła, odkrycia itp.), ludzkie skupiska (wsie,
miasta, a nawet państwa), jeśli Centrala tak zarządzi. To zaś, co
zniknęło, nie tylko przestaje istnieć, ale też znika z
podręczników historii jako to, czego nigdy nie było. Powstają
wtedy tzw. białe plamy, które myśl sowiecka i neosowiecka omija,
ponieważ ci, co tę myśl krzewią w ramach międzynarodowej
inżynierii dusz, są niezwykle wyczuleni na to, kiedy i co wolno
myśleć, a kiedy już nie. I tak np. czas stalinizmu przynosi w
historii przecież bardzo obfity, przeogromny plon prac
dziennikarskich, literackich, malarskich, rzeźbiarskich, naukowych
itd., pokazujących nieziemskie piękno myśli generalissimusa Soso i
jej wyższość nad wszystkim tym, co kiedykolwiek na świecie się
pojawiło. Potem jednak Centrala stwierdza, że to był bezbożny
„kult jednostki” i kieruje serca „ludzi partii” w zupełnie
nowym kierunku, zaś obfity plon stalinizmu znika, jakby go nigdy nie
było. Niegdysiejsi żarliwi stalinowscy intelektualiści oraz
artyści, jakby nigdy nic, szukają „nowych dróg” i na nowo
„opisują świat” z perspektywy nieśmiertelnej idei socjalizmu
oraz internacjonalizmu, która to idea żywa jest, jak wiemy, do
dziś, co widać po pracach funkcjonariuszy wszystkich agend
Ministerstwa Prawdy. Ci funkcjonariusze z jednej strony są już,
rzecz jasna, zwesternizowani i nie noszą sowieckich kufajek, uszanek
i walonków, a hasłem o proletariuszach wszystkich krajów nie
wycierają sobie gąb, ale z drugiej strony w tej swej westernizacji
zaszli już tak daleko, że wprost prześcignęli zachodnich
intelektualistów i artystów w neomarksizmie, i jako nowa awangarda
nowej rewolucji (starałem się ją dokładnie opisać w pewnej
książce :)) wracają radosnym pochodem na Wschód, skąd wyszli ich
dziadowie i pradziadowie. Jeszcze chwila zresztą, a okaże się, że
dziadowie/pradziadowie z „KPP” albo i armii czerwonej, albo i z
CzeKa to żaden wstyd. No bo już od 21 lat wiemy, że „PZPR” to
też żaden wstyd. „SB” to nie wstyd. No, może „UB” trochę
wstyd, ale też już nie tak bardzo. Co innego PiS. PiS, panie, to
dopiro wstyd. Ale o bumadze miałem, a się rozgadałem na inne
tematy. Zaraz więc będzie o bumadze, jeno jeszcze pewną inną,
ważną kwestię chcę poruszyć. Uwaga. Każdy, kto lubi oglądać
kryminały, a zwłaszcza thrillery, wie, że do swoistego kanonu
przedstawiania świata w filmach należy „wzmacnianie przekazu”
poprzez pokazywanie wycinków artykułów (np. związanych z
kronikami policyjnymi), pokazywanie zdjęć stojących w ramkach na
biurku lub wiszących na ścianie, a nawet pokazywanie „starych”,
„amatorsko nakręconych” filmów np. odtwarzających dzieciństwo
danej postaci. Takie odwoływanie się do spreparowanych rekwizytów
ma służyć nie tylko uzupełnieniu fabuły filmu, ale też
„wypełnieniu wyobraźni widza”, tak by widział daną historię
przez pryzmat scenografii skonstruowanej na potrzeby danej filmowanej
historii. Praktyka tego odwoływania się do medialnych źródeł
(wycinków, fotografii itd.) ma swoje uzasadnienie w dość
powszechnym zjawisku, jakim jest korzystanie przez tzw. szarego
człowieka... z mediów. Szary, zwykły człowiek, który na co dzień
boryka się ze swoimi zawodowymi i osobistymi problemami, o ile nie
jest jakąś wrażliwą jednostką (zaczytującą się w książkach,
szperającą w Sieci itd.) i o ile nie jest jakimś naukowcem, to –
tu znowu uwaga – niemal całą swoją wiedzę o świecie czerpie z
mediów. To media zatem swym przekazem są w stanie „wypełnić
wyobraźnię” zwykłego człowieka i nadać (w tejże wyobraźni!)
kształt rzeczom, które dzieją się poza obszarem codziennego
ludzkiego doświadczenia. Do większości miejsc pokazywanych w
mediach, nie jesteśmy w stanie dotrzeć, więc naszą wiedzę o tym,
co się stało i nasze wyobrażenie o tym, jaki to coś miało
przebieg, czerpiemy niemal wyłącznie z tego, co ZOBRAZUJĄ nam
media. Czy nie jest to jednak sytuacja, w której pole do
dziennikarskiej manipulacji tym, co się RZECZYWIŚCIE gdzieś
wydarzyło, jest właściwie NIEOGRANICZONE? Jeśli nie mamy
możliwości zweryfikowania tego, co nam oficjalnie i z niezwykłym
uporem przekazują ludzie mediów, to w jaki sposób możemy wyjść
z tworzonego przez nich labiryntu? Tylko całkowicie odrzucając ten
oficjalny medialny obraz danego zdarzenia. I szukając innego,
rzeczywistego obrazu. Ja w jednym z niedawnych mych tekstów
posłużyłem się określeniem „oko żaby”. Odnosiło się ono
(metaforycznie, rzecz jasna) do bardzo wąskiego doświadczenia,
jakim dysponuje pojedynczy człowiek – w tym wypadku chodziło mi o
sposób widzenia świata, jaki miał do dyspozycji (i jaki nam
przekazał) operator S. Wiśniewski błąkający się 10 Kwietnia na
pobojowisku w Siewiernym. Człowiek, jak wiemy, ma zwykle dość
ograniczone możliwości poruszania się – może gdzieś podejść
lub podbiec, ale nie jest w stanie w krótkim czasie przeczesać
choćby jednego hektara (dlatego korzysta z przeróżnych środków
lokomocji, by przemieszczać się szybciej i sprawniej), a zakres
tego, co taki człowiek widzi, jest również dość ograniczony (a
jeśli taki człowiek jest np. krótkowidzem, to jeszcze gorzej) –
w związku z tym ów człowiek korzysta z przeróżnych „technicznych
wspomagaczy”, jakimi są okulary, lornetki, lunety, noktowizory,
kamery itd., by widzieć szerzej, dalej i więcej. Wiśniewski
pokazał nam to, co sam widział w swojej żabiej perspektywie. Ale
czy pokazał nam to, co się rzeczywiście, faktycznie wydarzyło -
czy może sporządził materiał, który (tak jak w thrillerach czy
kryminałach) jedynie uwiarygadnia historię i „wypełnia
wyobraźnię widzów”? Materiały Wiśniewskiego stały się
„kanoniczne” dla medialnego przekazu związanego z tragedią
smoleńską, stały się „nietykalne” i „niepodważalne” –
stały się właśnie BUMAGĄ, do której odwołała się cała ruska
narracja. Pokazywano te parominutowe materiały 10 Kwietnia po
godzinie 10-tej polskiego (a 12-tej ruskiego) czasu bombardując
wyobraźnię widzów dziesiątki razy na godzinę. Czy jednak te
właśnie materiały są naprawdę dokumentem smoleńskiej tragedii?
Czy możemy być całkowicie pewni, że są one dokumentem? A
jeślibyśmy przyjęli, że nie są? Oczywiście, nie wchodzę tu w
ogóle w kwestię, czy Wiśniewski świadomie brał udział w
inscenizacji, czy tylko wykonał robotę pożytecznego idioty
(podejrzewam, że to ostatnie), na którą Ruscy mu pozwolili, zanim
bezwzględnie zamknęli teren dla dziennikarzy. Pragnę tylko zwrócić
uwagę, że poza materiałami Wiśniewskiego, poza tą właśnie
BUMAGĄ, nie ma, tak Bogiem a prawdą, żadnych, absolutnie żadnych
relacji z pierwszej godziny po „katastrofie”. Kadry z tejże zaś
BUMAGI tworzą w wyobraźni społecznej i w Polsce, i na świecie,
obraz tego, co się 10 Kwietnia miało stać. Spróbujmy więc teraz
„wyłączyć telewizor”, zapomnieć na chwilę o materiale
Wiśniewskiego i poszukać zupełnie nowego obrazu zdarzenia. Odłóżmy
na bok ruską bumagę, którą analizowaliśmy przez 10 miesięcy. O
to mi chodzi w hipotezie dwóch miejsc.
Autor: Free Your Mind o
Przestawienie
zwrotnicy. Przestrzegam wszystkich uważnie śledzących niezależne
dochodzenie ws. zamachu smoleńskiego przed nową kampanią, która
już się zaczęła w związku z niedawnymi wystąpieniami i MAK-u, i
komisji Millera, a która to kampania dopiero nabiera rozpędu. Na
razie grzane są silniki propagandowej machiny, która będzie
realizować „nową narrację”, czyli, mówiąc językiem A.
Golicyna, będzie serwować nowe kłamstwa w miejsce starych. Tak
bowiem jak do tej pory obowiązywała ruska narracja z „głupim
wypadkiem spowodowanym przez lekkomyślną, ulegającą naciskom,
załogę”, tak teraz zwrotnicowy przestawi zwrotnicę i będzie w
Ministerstwie Prawdy i jego agendach obowiązywać zupełnie nowa
narracja. Jaka? Narracja pod hasłem „tragiczna pomyłka
kontrolerów będących pod wpływem wielkiego stresu wynikającego
ze skomplikowanej i wyjątkowej sytuacji”. Przypomnijmy sobie jak
wyglądała (w uproszczeniu) chronologia kampanii propagandowych ws.
ludobójstwa katyńskiego. Ruscy najpierw przez długie
dziesięciolecia twierdzili, że zbrodni dokonali Niemcy, i mieli na
to „dowody” po dokonanych przez siebie „badaniach”. Potem
twierdzili, że może i owszem, Polacy zostali zastrzeleni przez
Rosjan, ale winny jest Stalin. Potem, że i tak był „anty-Katyń”
w Polsce. Potem zaś, że może i owszem, NKWD zastrzeliło Polaków,
ale nie było to żadne ludobójstwo. I tak dalej. W przypadku
Smoleńska widzieliśmy już jak potrafi się zmieniać „narracja”
w obrębie jednej załganej tezy (por. choćby mój tekst o „fakcie
smoleńskim”
(http://www.polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=792%3Afakt-smoleski-jako-produkt-dezinformacji&catid=304%3Adzielnica-dokumentalistow-i-wiadkow&Itemid=1)).
Propagandziści za dogmat uznali „chęć załogi do lądowania za
wszelką cenę”, a zmieniały się tylko „konstrukcje
stylistyczne” stanowiące oprawę tej załganej tezy (nieznajomość
rosyjskiego, ignorowanie komend, lądujący debeściaki, „jak nie
wyląduję, to mnie zabije”, „wkurzy się”, „wścieknie się”,
cztery okrążenia nad lotniskiem itp.). Ludzie książki nawet
napisali na ten temat, jak wiemy i daliby się porąbać za tę
załganą wersję. Przyszedł jednak czas, że dowiedziono niezbicie,
iż polscy piloci 10 Kwietnia wcale nie chcieli lądować i na
przepisowej wysokości zdecydowali o odejściu na drugi krąg.
Jednocześnie ukazała się w mediach „ciemna strona księżyca”,
czyli obraz wrzaskliwej bandy ruskich prostaków, którzy klnąc na
czym świat stoi, jakby to była balanga w koszarach, a nie praca w
wieży kontroli lotów podczas zbliżania się prezydenckiej
delegacji z obcego kraju, urządzają ruski cyrk z igraniem ludzkim
losem. Co w takiej sytuacji pozostaje dezinformatorom? Oczywiście
przestawić zwrotnicę z „winy pilotów” na nie tyle winę
kontrolerów, a już nie daj Boże, „winę Rosjan” (pamiętamy,
jak się wczoraj bronił przed tym J. Miller; nie od tego wszak jest
jego komisja, by tej winy dowodzić), lecz „tragiczną i
ekstremalnie stresogenną sytuację w wieży”. Mówiąc krótko:
tragiczne nieporozumienie. Jak taką „narrację” mogą agendy
Ministerstwa Prawdy eksplorować? Na przeróżne sposoby. Po
pierwsze: było zbyt wiele ośrodków decyzyjnych, a było ich zbyt
wiele, bo wysokiej rangi był ów lot. W samej więc Maskwie nie
spano już od paru dni, by pilnować tego lotu, a jednocześnie w
tejże Maskwie, wiedząc, że „wkurzy się” albo „się
wścieknie” polski Prezydent, nie chciano, broń Boże utrudniać
mu lądowania, bo przecież wynikłby z tego skandal międzynarodowy.
70 rocznica Katynia, a nie wpuszczają Polaków na uroczystości. No
jakże to tak? Z nadmiaru ośrodków decyzyjnych wytworzył się
dysonans poznawczy kontrolerów, którzy rozum stracili z tego
wszystkiego i nie wiedzieli, co się dzieje. Jak jednak twierdzi
niedawno przesłuchany w ruskiej prokuraturze lekarz, który jednak
zbadał rano kontrolerów (wbrew temu, co twierdzili zestresowani w
trakcie przesłuchań), wszyscy byli trzeźwi jak diabli. Doszło
więc do tragicznego nieporozumienia nr 1. Po drugie: kunszt polskich
pilotów plus nowoczesna technologia. Tę narrację uruchomił
wczoraj niezawodny E. Klich, który w moich oczach powoli zrzuca
sztuczną skórę pożytecznego idioty, odsłaniając prawdziwą
skórę kogoś dużo poważniej współpracującego z Moskwą niż
mogłoby się wydawać. Otóż, ruscy kontrolerzy byli pełni podziwu
dla pilotów Jaka-40, którzy posadzili maszynę na Siewiernym w
ekstremalnych warunkach. Uznali więc (ci kontrolerzy, zestresowani i
skołowani jak pies w studni), że Polacy mają takie umiejętności
i taką amerykańską elektronikę na pokładzie, że nie ma co dla
nich zamykać lotniska i wskazywać zapasowego, bo i tak maładcy się
uporają z lądowaniem. Było to tragiczne nieporozumienie nr 2, gdyż
przeceniono technologię w tupolewie oraz warsztat załogi. Po
trzecie: w ekstremalnych warunkach stresu i dziwnej mgły, która
miała własności depresjogenne, kontrolerzy stracili orientację na
radarach i pogubili się w danych, co zresztą wyraziło się w
omyłkowym (wynikającym ze stresu i depresji) podawaniu parametrów,
opóźnieniu reakcji, siarczystym przeklinaniu wynikającym z
bezradności. Nie mogli się porozumieć między sobą, gdyż
wewnętrznie byli także skonfliktowani (tragiczne nieporozumienie nr
3). Gdy zwrotnica zostanie przestawiona na dobre i narracja pt.
„tragiczne nieporozumienie” będzie ogólnie obowiązująca, to
faktycznie, jak pisze Ścios w dzisiejszej "GP", gabinet
ciemniaków, może nagle włączyć się w wyjaśnianie przyczyn
katastrofy z „nowym ładunkiem zaufania społecznego” - na
zasadzie: trochę może zanadto zaufaliśmy Rosji, ale teraz, jak
wszyscy widzicie, dokręciliśmy śrubę i wychodzą ostateczne
fakty. Zwracam uwagę, że w ten sposób może zostać bardzo
sprytnie zamknięte śledztwo przy dokładnie tych samych rezultatach
„badań”, co do tej pory (z drobną modyfikacją: nieszczęśliwy
wypadek spowodowany tragicznym nieporozumieniem). Przyzna się
wprawdzie, że Ruscy jednak coś tam zaniedbali, choć było to,
podkreślmy stanowczo, tragiczne nieporozumienie i dążyć się
będzie do zakończenia już drążenia sprawy. Taka kampania,
przeprowadzona sprawnie i znowu z udziałem tych setek pożytecznych
idiotów i/lub agentów potrafiących ruskie wersje wyjaśniać na
sto uczonych sposobów, mogłaby jeszcze bardziej zmęczyć sporą
część polskiego społeczeństwa niż kampania dotychczasowa. Ci
zaś, co podtrzymywaliby tezę o zbrodni smoleńskiej i zamachu,
ponownie (i z jeszcze większą zajadłością) byliby przedstawiani
jako już całkowici paranoicy nieliczący się z „twardymi danymi”
czy „niepodważalnymi faktami”. Zwróćmy uwagę, jak z dnia na
dzień zmieniła się tonacja komentarzy wielu publicystów, którzy
jeszcze do przedwczoraj piętnowali „obsesje” wyznawców „teorii
spiskowych” i „granie trumnami”. Takie zbiorowe nawrócenia
komentatorów i publicystów zachodzą w Ministerstwie Prawdy tylko
wtedy, gdy rozpoczyna się nowa kampania.
FreeYour Mind,