FF autorstwa NAJUH, szczerze przyznaję iż przy kopiowaniu nie zaznaczałam wszystkiego, pomiędzy rozdziałami powinny być napisy „ciąg dalszy” jak i również „dramatyczne pytania”. Za tą samowolkę szczerze przepraszam jednak uznałam iż tak będzie łatwiej czytać. Jeśli chcecie orginał ze wszystkimi bajerami to można znaleść go na stronie:
http://www.onepiece.com.pl/ -> http://www.onepiece.com.pl/viewpage.php?page_id=103
Wystarczy wierzyć cz. 1 - "Niebywała nagroda"
Bl3k
Opis:
2.
„Marisa i Shin
3.
„Hikari”
4.
„Człowiek z czerwoną chustą”
5.
„Deklaracja Sanji’ego”
6.
„Runda pierwsza”
7.
„Ucieczka”
8.
„Wyzwanie”
9.
„Cieszę się, że cię widzę”
10.
„Siostra diabła. Obowiązek rebelianta”
|
11.
„Wróg numer jeden”
- Luffy, czy ty w ogóle wiesz
dokąd idziemy? – Zapytał Chopper widząc jak kapitan śmiało
przedziera się przez haszcze krokiem na tyle szybkim, że ciężko
aż było za nim nadążyć.
Słomiany w pierwszej chwili nie
odpowiedział. Domek Eleny opuścili niedawno, ale zdążyli już
przemierzyć spory kawałek lasu. Z żadnej strony jednak nie widać
było jednak czegokolwiek co mogłoby świadczyć o wyjściu z niego.
W końcu Kaneyama była w wielu miejscach porośnięta ogromnymi i
naprawdę gęstymi lasami, nie licząc okolic miasta, piaszczystego
wulkanu i ogromnej łąki łączonej połączonej z polami uprawnymi
po drugiej stronie wyspy.
- No... skopać dupsko Cortezowi i
długowłosemu? – Powiedział Luffy tonem wielkiego odkrywcy, ale
zabarwionym lekką dozą niepewności.
- A wiesz gdzie ich
szukać?
- Znajdzie się.
Tony Tony Chopper należał do
tej cierpliwej części społeczeństwa.
- Może w takim razie
wrócimy do Eleny i zapytamy ją o drogę?
- Hmm, a myślisz, że
da nam coś do jedzenia jeszcze? – Luffy uśmiechnął się
szeroko. - Myślę, że nie. – Odparł Chopper przebierając
krótkimi nóżkami.
- To idziemy dalej. Kogoś spotkamy pewnie
po drodze, to nam powie, gdzie szukać.
Renifer westchnął i
ruszył dalej. Należał do cierpliwych. Do bardzo cierpliwych.
Ból
przeszywający całe ciało osadził Sanji’ego w miejscu, kiedy na
szczycie schodów praktycznie chciał przeskoczyć trzy ostatnie
stopnie i w migiem znaleźć się przed drzwiami łazienki, które
znajdowały się za rogiem, po lewej. Oparł się o ścianę i zaklął
cicho. Spojrzał na papierosa, który wypadł mu z ust, ale wiedział,
że w tym stanie nie bardzo ma szanse się po niego schylić,
zdecydował się iść dalej i stanął w końcu na szczycie schodów
trzymając się za żebra. Ale rękę spuścił natychmiast. Nie
chciał okazywać słabości przy swoich kompanach, albowiem przy
drzwiach do łazienki stali Zoro, Robin i Usopp. Ten ostatni dobijał
się do drzwi, ale z miny pozostałych Sanji wywnioskował, że trwa
to już od dłuższego czasu.
- Nami, otwieraj! – Zrzędził
długonosy, ale odzewu nie było żadnego.
Zoro natychmiast
spostrzegł kucharza, zobaczył najprawdopodobniej też, że nie jest
on w najlepszym stanie bo uśmiechnął się lekko z podziwem. Robin
również się uśmiechnęła, ale bardziej z ulgą. Wierzyła, że
kto jak kto, ale Sanji na pewno poradzi sobie z zaistniałym
problemem.
- Usopp, posuń się. – Warknął blondyn
podchodząc pewnym krokiem w stronę drzwi. Znów zapiekły go
żebra.
Strzelec spojrzał na niego wymownie, nic nie mówiąc
odsunął się od wejścia.
Sanji stanął, a raczej oparł się
o framugę i powiedział.
- Nami – san, to ja. Mogę
wejść?
Cisza.
- Wiesz dobrze, że i tak wejdę. Jak
będzie trzeba wykopię te drzwi.
Znów cisza.
- Nieźle,
mi powiedziała, że mnie zabije jak to zrobię. – Mruknął
mimochodem Zoro.
Sanji natomiast wziął głęboki wdech i
odwrócił się do reszty.
- Zejdźcie na dół. Ja się tym
zajmę.
Robin skinęła głową. Ona najlepiej rozumiała
zaistniałą sytuację i istotnie, wiedziała, że tylko ktoś, kto
dzielił z Nami przeżycia, mógł teraz do niej przemówić.
Poklepała Sanji’ego po ramieniu i zeszła na dół z gracją.
Kucharz nieco się zaczerwienił pod wpływem jej dotyku.
-
Jesteś pewien? – Zapytał Usopp, a gdy Sanji skinął głową,
podążył za Robin uśmiechając się ze zrozumieniem.
Zoro
natomiast wcale się nie poruszył tylko zmarszczył czoło.
-
Nie rozkazuj mi, głupi kuku.
- Spadaj stąd kaktusie, bo ci
nakopię.
Taka konwersacja nastąpiła by w zwykłych
okolicznościach. Jednak ani jeden, ani drugi nic takiego nie
powiedzieli. Zoro, aż nazbyt wyczuł ból i rozpacz jaka biła z
Nami gdy przybyli na miejsce i wiedział, że nigdy nie zrozumie
przez co ona i Sanji przeszli. Ten jeden raz, pomyślał. Jeden
jedyny raz.
- Jakby coś, to wołaj. – Tyle tylko powiedział
szermierz po czym zszedł po schodach. Teraz się zdrzemnę,
pomyślał. Tak jak nigdy.
Sanji został sam przed niskimi
drewnianymi drzwiami. Jeszcze raz zawołał Nami, ale znów nie
otrzymał odpowiedzi, więc zrobił to co wcześniej obiecał. Kopnął
w drzwi, ale kontrolując siłę, na tyle by nie wystrzeliły z
zawiasów. Chciał tylko zniszczyć zamek. Kiedy było już po
wszystkim i wejście z wielkim hukiem otworzyło się przed nim,
uderzyło go ciepło płynące z wnętrza.
Cała łazienka była
zaparowana, woda wciąż się lała z kranu. Ubranie Nami leżało
zmięte na podłodze pod ścianą, a ona sama siedziała skulona w
ogromnej wannie, zanurzona po szyję i chowając głowę w kolana,
zaś woda już powoli wylewała się na zewnątrz. Sanji dziękował
bogu za to, że dziewczyna wpadła na pomysł kąpieli z pianą, bo
jego serce nie przetrwałoby chyba widoku jej nagiego ciała. Z
drugiej strony przeklinał wynalazcę piany. Podszedł powoli do
wanny i zakręcił kurek, po czym cofnął się, przymknął drzwi i
spojrzał na Nami wzrokiem pełnym współczucia.
- Nami –
san... – Zaczął, ale nie bardzo wiedział co dalej
powiedzieć.
Nie martw się, to tylko pobicie, tortury i gwałt?
Źle. Zabiję tego drania? Mówił to już, nie powinien się
powtarzać. Jak się czujesz? Pytanie retoryczne. Tysiące myśli
przeszło mu przez głowę, aż Nami podniosła głowę i spojrzała
na niego. Płakała i to bardzo mocno. Policzki miała zaczerwienione
i zapuchnięte, nie tylko od pobicia, oczy były szkliste i cały
czas wypływały z nich łzy. Przedstawiała tak smutny widok, że
Sanji’ego zapiekło serce i wyobraził sobie jak wbija stopę w
krtań Sigmy.
- Sanji – kun – Powiedziała łamiącym się
głosem – jestem brudna.
Sanji podszedł dwa kroki w jej
stronę. Chciał położyć jej rękę na ramieniu w geście
zrozumienia, ale ona odtrąciła jego dłoń.
- Jestem brudna,
rozumiesz? Zbrukana, splugawiona, słów mi brakuje! I nigdy już się
nie oczyszczę. A ty mnie chcesz jeszcze dotykać?
Sanji
spojrzał jej prosto w oczy.
- Tak, chcę.
Nami
odwzajemniła jego spojrzenie. Poczuł dziwne mrowienie w żołądku.
Ile by dał by teraz wziąć ją w ramiona, przytulić, pogłaskać
po pięknych pomarańczowych włosach, zmierzwionych teraz,
przypalonych i potarganych.
Znów zaczęła płakać.
-
Dlaczego... – Jęknęła – co ja im zrobiłam?
Sanji usiadł
przy wannie opierając się o nią plecami.
- Widzisz Nami –
san – Odpalił papierosa – Gdyby mógł udzielić ci odpowiedzi
zrobiłbym to natychmiast. Sama wiesz najlepiej, że nigdy nie
chciałem dopuścić do tego co się stało. Ale jednak, nie udało
się. Zostałaś straszliwie skrzywdzona. Po części z mojej
winy.
Wziął głęboki wdech. Co miał jej powiedzieć, jak
pocieszyć?
- Ale ty niczego nie rozumiesz – Powiedziała,
starając się mówić spokojnie choć głos jej się łamał – To
co się stało, nigdy się nie odstanie. Jestem brudna. Będę brudna
do końca moich dni. Jak ty w ogóle możesz na mnie patrzeć?
Sanji
odwrócił się do niej.
- A żebyś wiedziała, że mogę -
Powiedział cicho patrząc jej prosto w oczy – I zawsze będę
mógł.
- Ale...
Chciał ją w tym momencie pocałować,
ależ to by było piękne. Zamknąć jej w ten sposób usta, sprawić,
że poczuła by się błogo, że wszystkie troski odeszłyby
natychmiast. Wiedział jednak, że więcej mogłoby to przynieść
szkody niż pożytku. Po tym co się stało, nie dziwił się, że
chciała z siebie zmyć dotyk Sigmy. I z pewnością nie chciała być
dotykana przez nikogo.
- Zamknij już się. – Cmoknął ją
delikatnie w czoło, tak po przyjacielsku, choć nie mógł tak
naprawdę ukryć niczego co targało jego sercem i wnętrznościami.
Z trudem zmusił się by mówić normalnie. – za kwadrans czekam na
ciebie na dole. Zrobię wspaniały obiad.
Wspomnienie o obiedzie
przypomniało mu jak dawno nie jadł i jak bardzo jest głodny. Wstał
i schwycił duży, pomarańczowy ręcznik wiszący na suszarce.
Położył go na taborecie obok wanny i uśmiechnął się. Nami nie
odzywała się, tylko wpatrywała się w niego uważnie.
- Jeśli
myślisz, że ktokolwiek z nas jest człowiekiem, który odwróci się
od ciebie, dlatego, że spotkało cię coś takiego, to bardzo się
mylisz. – Powiedział uśmiechając się serdecznie. – należysz
do Załogi Słomianego Kapelusza. A tutaj przyjaciel jest wszystkim.
Utrwal to sobie.
- Sanji – kun... – Zaczęła Nami, ale
kucharz znów jej przerwał.
- A ja nigdy nie przestanę patrzeć
na ciebie. Choćbyś miała dziesięciokrotnie większe blizny na
karku i była trzydziestokrotnie brzydsza. Nigdy.
To
powiedziawszy odwrócił się i wyszedł z łazienki i zszedł na dół
po schodach.
Mijając załogę uśmiechnął się tylko i
poinformował, że za chwilę poda coś dobrego do zjedzenia, po czym
udał się do kuchni, gdzie wyciągnął składniki i zaczął
przygotowywać posiłek. Doskonale rozumiał uczucia Nami.
Nienawidził niczego co miało związek z tą wyspą, ale wiedział
już, że z niej nie odpłyną, przynajmniej dopóki zemsta się nie
dokona. Luffy jeszcze o niczym nie wiedział. Co z nim się działo?
A
potem przypomniał sobie twarz Nami gdy na niego spojrzała. Twarz
pełną bólu i cierpienia, twarz osoby, która utraciła swoje
miejsce i poczucie bezpieczeństwa. Pochylił się nad stołem i
gorzko zapłakał.
Marisa stąpała ostrożnie.
Maści nałożone na jej ranę przez doktora House’a skutecznie
tłumiły ból, ale nie mogły natychmiastowo wyleczyć obrażeń,
więc wiedziała doskonale, że musi uważać, by rana dobrze się
goiła i nie trysnęła znów krwią. Znała się nieco na pierwszej
pomocy, więc wzięła niezbędne przedmioty do tego by opatrzyć się
w razie czego.
Gdyby Takeyama dowiedział się, że udała się
na patrol wpadłby w szał. Dla niej jednak misja była
najważniejsza, więc szła teraz po lesie ściskając rękojeść
miecza, zaś drugą ręką torbę z medykamentami.
Kierowała
się w stronę wulkanu, tam gdzie najprawdopodobniej niedługo
przybędzie Cortez, robił to w końcu od dłuższego czasu,
codziennie. Obserwacją jego osoby zajmowali się różni z
rebeliantów, w zależności od tego na kogo przypadała kolej.
Dzisiaj musiała zrobić to Marisa, nikt inny nie wybrałby się
zamiast niej, a wiadomości o poczynaniach samozwańczego władcy
wyspy musiały trafiać do rebeliantów regularnie.
Zasady były
proste. Po cichu usuwać każdą osobę która znalazła się w
promieniu pięciuset metrów od wejścia do kryjówki rebeliantów, a
nie miała na sobie czerwonej chusty. Było to dość surowe
rozwiązanie, bo gdyby rebeliant stracił swój symbol podczas
patrolu, nie miałby prawa zbliżyć się nawet do kryjówki. W ten
sposób jednak można było zachować względny spokój
patrolujących. Marisa modliła się, żeby tym razem nikogo nie
spotkała, wczoraj przecież natknęła się na The Guards i o to jak
się skończyła tamta eskapada.
Zwykle gdy na czymś ci zależy
z pewnością nie przypadnie ci to w udziale, niestety stare
porzekadło i w tym wypadku się sprawdziło. Marisa spostrzegła
wyraźnie dwie sylwetki zbliżające się w jej stronę.
Pierwsza
z postaci była średniego wzrostu i miała coś na głowie, druga
zaś sięgała jej do kolan, pewnie małe dziecko. Marisa nie
potrafiła sobie wyobrazić, że miałaby zabić malucha, zasady
rebelii były jednak jasne. Nie podejmując decyzji zachowała się
instynktownie. Natychmiast schowała się za drzewo dobywając
miecza. Zacisnęła zęby. Szybciej bijące serce sprawiło, że krew
szybciej krążyła i czerwona plama na jej bluzce powiększyła się
nieco.
Postaci tymczasem się zbliżały. Słyszała ich
roześmiane głosy, rozmawiali o czymś niezobowiązującym. Jeszcze
dziesięć metrów, jeszcze pięć. Nie mieli chust z całą
pewnością, nie zachowywali się jak rebelianci. Jeszcze dwa metry.
Musiała działać. Teraz.
Wyskoczyła zza drzewa natychmiast
tnąc na wysokości szyi. Totalnie spudłowała.
- OOOJ! –
Krzyknął chłopak w słomianym kapeluszu odchylając głowę do
tyłu, ostrze śmignęło nad nim muskając rąbek jego
kapelusza.
Stojący obok niego mały renifer wrzasnął z
przerażenia i natychmiast powiększył się do rozmiarów mocno
napakowanego człowieka.
Marisa stanęła jak wryta. Luffy i
Chopper, obaj z listów gończych, obaj spotkani na plaży. Ich się
tu nie spodziewała. Stali tak przez chwilę patrząc się na siebie
bez słowa, a potem Chopper zaczął biegać w kółko znów
przyjmując formę małego pluszaka i panikując.
- Myśmy się
nie widzieli czasem na plaży? – Zapytał Luffy wlepiając oczy w
Marisę.
- Ratunkuuu! Mordują!
- Chyba tak... – Odparła
dziewczyna – Wybacz ten atak. Co tu robicie? Słyszałam, że was
dorwali...
- Pomocy, lekarza!!!!!
- A ty, ranna przecież
jesteś? Co robisz sama w lesie? – Luffy spojrzał na krwawą plamę
na jej bluzce.
- Pomocy, ratujcie!!!! Zabijają!!!
-
ZAMKNIJ SIĘ WRESZCIE!! – ryknęła Marisa na Choppera, ten zaś
uderzył niechcący głową w drzewo i powoli się uspokoił.
Usiedli
na trawie rozmawiając o tym, co spotkało Słomianych. Chopper po
krótce opowiedział o Elenie i o spotkaniu z nią, zaś Luffy
wspominał pyszne mięso, którym ich uraczyła. Marisa uśmiechnęła
się szeroko, ale szybko dobry humor jej przeszedł. Przypomniała
sobie po co tu jest i co ma zrobić. Wstała i wyprostowała się.
-
Wybaczcie, ale mam coś do zrobienia.
- Co takiego? –
Zainteresował się Luffy.
- Mała misja szpiegowska. Muszę
rozejrzeć się za Cortezem.
Słomiany wyszczerzył zęby w
ogromnym uśmiechu. Chopper od razu wiedział co się święci, ale
nie spodobało mu to się. Wiedział, że Cortez musi władać dziwną
mocą jeśli tak potraktował drzewo, że nawet Luffy nie dał rady
go rozwalić. Nie wiedział czy dadzą radę go pokonać, a zdawał
sobie sprawę, że kapitan, jak to on, od razu rzuci się na niego z
pięściami.
- To w takim razie idziemy z tobą. Ciekawe kim
jest ten Cortez.
Marisa zaskoczona spojrzała na Luffy’ego.
Chopper wiedział, że nie da rady temu zapobiec, ale prawie zemdlał
ze strachu.
- Jesteś pewien? A potrafisz się cicho zachowywać?
– Marisa nie była o tym do końca przekonana.
- Potrafię –
Odrzekł krótko Luffy i również wstał. – Chopper,
idziemy!
Marisa zastanawiała się przez chwilę, ale nie
znalazła żadnych przeciwwskazań, żeby nie pozwolić Luffy’emu
sobie towarzyszyć. Zawsze było raźniej w grupie, więc powoli
ruszyła w stronę wulkanu dając piratom gest by podążyli za
nią.
Daleko od tego miejsca admirał Kizaru szedł
długim pomostem wzdłuż rzędu niewielkich statków bojowych
zastanawiając się, który wybrać. Zależało mu na szybkości
znacznie bardziej niż na sile rażenia, załogi zamierzał wziąć
ze sobą tylko dziesięć osób. Wiedział, że musi to załatwić
szybko i bezboleśnie. Dostrzegł wysoką osobę zbliżającą się
do niego z naprzeciwka. Uśmiechnął się rozpoznając starego
kompana.
- Witam, admirale Ao Kiji – powiedział zatrzymując
się.
- Witam – odparł tamten i spojrzał na statek, obok
którego się zatrzymali.
- Widzę, że wybrał pan, dobrą
jednostkę – rzekł Ao – wszyscy z mojego otoczenia mówią dużo
o misji za którą chce się pan zabrać. Tylko czy jest pan w stu
procentach przekonany o jej znaczeniu?
Kizaru spojrzał na
statek przy którym stali. Istotnie był doskonały, więc od razu
zdecydował się na niego.
- Oczywiście. A czy pan zamierza
zrobić coś w tym kierunku? – zapytał patrząc Ao Kiji’emu
prosto w oczy.
- Nie. Według mnie to pańska sprawa. Ja nie
podzielam tej opinii.
- No cóż – Kizaru wzruszył ramionami
– może kiedyś pan zrozumie, że dla marynarki ta osoba jest
wrogiem numer jeden.
Ao podrapał się po głowie i wyminął
Kizaru.
- No nic... powodzenia – Odchodząc jeszcze raz się
obrócił. – Mam tylko jedno pytanie. Czy to, co uważa pan, że ma
się stać ma cokolwiek wspólnego z Białym Starcem?
Kizaru
poprawił okulary i uśmiechnął się.
- Ma – odparł. –
więcej niż może pan przypuszczać.
Po tych słowach wkroczył
na pokład statku zostawiając Ao samego ze swoimi myślami.
12.
Wulkan. Decyzja Zoro.
Marisa delikatnie przycupnęła przy
drzewie kryjąc się za krzewem porzeczek. Wraz z Luffy’m i
Chopperem dotarła na skraj lasu, teraz widać było wyraźnie
olbrzymi wulkan o piaszczystym, stromym zboczu, który musiał już
stać się symbolem wyspy. Był on uśpiony z całą pewnością, nie
dało się dojrzeć jakiegokolwiek dymu ulatniającego się z
krateru, a trzęsienia ziemi zdarzały się niezwykle rzadko.
Niemniej jednak Marisa doskonale wiedziała, iż dochodzi południe,
lada chwila z przeciwnej strony powinien się wyłonić Cortez.
Wiedziała, że wejdzie na szczyt wulkanu, i obejdzie go dookoła po
czym zniknie im z oczu i uda się do swojej siedziby. Tak
przynajmniej działo się codziennie, i choć nikt jeszcze nie
odważył się wejść na szczyt, rebelianci doskonale rozumieli, że
ich samozwańczy władca nie robi tego powodowany chęcią spaceru.
Cortez coś knuł i było to bardziej niż pewne.
Luffy siedział
koło młodej rebeliantki i uśmiech nie znikał mu z twarzy. Zdążył
już spałaszować wszystkie porzeczki jakie znalazł po swojej
stronie, jednak poważne spojrzenie Marisy zatrzymało go przed
przejściem na drugą stronę. Istotnie, łatwo można byłoby go
wtedy zauważyć, ale tak przyziemne sprawy nie interesowały króla
piratów. Znajdowali się w zasadzie już poza linią drzew i nie
byli zbyt dobrze ukryci, więc nie chciał pogarszać sprawy; i tak
lepszego punktu obserwacyjnego nie znaleźliby tutaj. Szczyt wulkanu
widać było idealnie, i choć znajdowali się spory kawał od niego,
osoba przechadzająca się wokół krateru nie umknęła by ich
uwadze. Niestety działało to również w drugą stronę.
- No
i gdzie on jest? – Zapytał zniecierpliwiony Luffy. Czekanie nigdy
nie należało do jego ulubionych czynności.
- Za trzy minuty
południe. Cortez jest punktualny. – Odparła Marisa.
Poczuła
ukłucie bólu. Z rany delikatnie sączyła się krew, dziewczyna
modliła się, by jak najszybciej móc już położyć się w
wygodnym łóżku. Zmieniła na szybkiego opatrunek już wcześniej,
ale najwidoczniej nie odniosło to spodziewanego efektu.
- To
poważne – Powiedział Chopper z przejęciem słysząc jak ranna
stęka z bólu a na jej czoło wstępuje pot. – powinniśmy wracać,
zajmę się tobą.
- Głodny jestem... – jęknął
Luffy.
Dziwni byli, to Marisa wiedziała z pewnością. Nie
czuli w ogóle powagi sytuacji. Nie rozumieli, że jeżeli Cortez ich
zauważy, zamorduje ich bez mrugnięcia okiem.
- Zamknijcie się
już – Warknęła.
Jeszcze minuta. Jeszcze pół minuty.
I
w końcu pojawił się.
Był sam, szedł pewnym krokiem uważnie
obserwując okolicę. Luffy, który miał lekkie problemy z widzeniem
na daleką odległość(Chopper ostrzegał go już, żeby uważał na
głowę, bo od tego może się odkleić siatkówka), nie mógł do
końca stwierdzić jak Cortez wygląda. Widział, że jest wysoki, co
najmniej tak jak Zoro, ale samą sylwetkę ma dość szczupłą.
Widział, że włosy ma krótkie i nie ma najprawdopodobniej żadnego
płaszcza ani narzuty. Widział w końcu, że porusza się bardzo
zdecydowanie, ale jego ruchy pełne są niewymuszonego
wdzięku.
Marisa zesztywniała i półświadomie przygniotła
Choppera do ziemi. Była na tym patrolu już nie pierwszy raz, ale
zawsze Cortez robił na niej to samo wrażenie.
Mężczyzna
tymczasem zaczął się powoli przechadzać po krawędzi krateru
wyraźnie patrząc w dół i... Marisa w tym momencie zdębiała.
Zrobił coś innego niż zwykle! Wrzucił coś do krateru! O nie,
Cortez tak się nie zachowywał wcześniej, myślała decydując już,
że natychmiast o tym poinformuje Takeyamę i resztę. Znów
spojrzała na znienawidzonego przez siebie człowieka. Najwyraźniej
ich nie widział. Szedł bardzo powoli jakby się ociągając.
-
To jest ten Cortez, tak? – Zapytał Luffy.
- Tak, to on –
Odparła Marisa i w ostatniej chwili schwyciła za ramię Luffy’ego,
który machinalnie już próbował wyskoczyć z krzaków i atakować.
– Co ty wyprawiasz?
- Wybacz.
Trwało to dłuższą
chwilę. Cortez nie poprzestał na jednym kółku i rozpoczął
drugie.
Problem polegał na tym, że Luffy co chwila próbował
się wyrwać i rzucić się na niego i Marisa miała coraz większe
problemy, żeby go powstrzymać. Na pomoc przyszedł jednak Chopper.
Wiedział, że kapitan długo mu tego nie wybaczy, ale zdecydował
się zrobić to ze względu na Marisę, widział ile znaczy dla niej
ta cała akcja i nie chciał, aby Luffy zepsuł wszystko nagłym
wypadem. Nim ktokolwiek się zorientował, lekarz wyciągnął ze
swej torby niewielki spray i skierował go na twarz Słomianego.
-
Co to do cholery> - Luffy natychmiast zaczął się krztusić i po
kilku sekundach zwalił się na ziemie by smacznie zachrapać.
Marisa
spojrzała na Choppera z niemałym zaskoczeniem, ale zrozumiała jego
decyzję. Istotnie, zabranie Luffy’ego tutaj było błędem, nie
spodziewała się, że aż tak jest porywczy.
Chwilę później
Cortez zniknął po drugiej stronie wulkanu wrzucając do środka
jeszcze coś, czego ani Marisa ani Chopper nie mogli rozpoznać.
Trwali przez chwilę bez ruchu.
- Poszedł? – Zapytał młody
lekarz wychylając się nieco zza krzaków.
- Tak. Nie wróci do
jutra. – Odpowiedziała Marisa i wstała. Ruszyła na przód, w
stronę wulkanu.
- Zaczekaj! – Rzekł szybko Chopper. – Nie
powinnaś wrócić i opowiedzieć o tym swojemu... szefostwu?
-
Nic nie zaszkodzi sprawdzić. – Dziewczyna zostawiła za sobą
Choppera i zaczęła wspinać się po stromym zboczu.
Lekarz
spojrzał na swojego kapitana, który właśnie smacznie chrapał,
leżąc na plecach, powalony specyfikiem. Wzruszył ramionami,
przybrał formę renifera i ruszył u boku Marisy na górę.
Pokonali
odległość dzielącą do szczytu, dosyć szybko, mając oczy na
około głowy, tak na wszelki wypadek. Kiedy już tam dotarli Marisa
pochyliła się, by spojrzeć w dół, Chopper zaś poszedł w jej
ślady.
Nie dojrzeli niczego poza sklepieniem z zastygłej lawy,
które zwykle pokrywało uśpione wulkany. Nie dymiło się, nie było
zbyt gorąco, ale też nie było widać tego, co Cortez mógł tam
wrzucić. Spoglądali tam przez chwilę, a potem odwrócili się
zniechęceni.
- Czyli nic nam nie wiadomo. Może to jednak są
zwykłe spacery? – mruknęła zrezygnowana Marisa.
- Czyli co,
wracamy? – powiedział Chopper niemniej zawiedzony. – Obudzimy
Luffy’ego i pokażesz nam tą waszą kryjówkę, o której
wspominałaś po drodze. Mówisz, że nasi tam już są? Sanji i Nami
też?
- Nie wiem, leżałam w łóżku. Wciąż byli w łapach
Sigmy kiedy ostatni raz rozmawiałem z resztą waszych przyjaciół.
-
Luffy wpadnie w szał. – jęknął Chopper i zbladł.
Marisa
miała bardzo dziwną minę.
- Co się stało?
Z twarzy
dziewczyny spływał zimny pot, źrenice miała malutkie, zaś same
oczy przeogromne. Rozwarła usta jakby próbowała coś powiedzieć,
ale nie była w stanie. Drżała.
- Marisa! – Chopper trącił
ją pyskiem i spojrzał w oczy. Patrzyła gdzieś ponad niego. I w
tym momencie zrozumiał. Modlił się aby nigdy, przenigdy nie musiał
się odwracać.
- C...C...ccc....Cortez... – wyszeptała
dziewczyna.
To był koniec.
Wszyscy byli
wręcz zachwyceni potrawami, które przyrządził Sanji, Takeyama
zaprosił wielu ze swoich ludzi na ten obiad, kiedy zobaczył, że
kucharz z prostych składników potrafi zrobić takie frykasy, jakie
ich oczy od dawien dawna nie widziały. Przy stole siedziało mnóstwo
osób, jednak panowała dość przygnębiająca atmosfera i nie było
czemu się dziwić. Za namową Robin nawet Nami usiadła do stołu i
choć nawet nałożyła na oczy makijaż, nie zdołała ukryć
zapuchniętych policzków, każdy wiedział, że to co ją spotkało
musiało się strasznie odcisnąć na jej psychice. Także Sanji był
nie w sosie.
Ludzie Takeyamy jedli z ogromną powagą, sprawiali
wrażenie gotowych na atak w każdej chwili. Usopp co prawda próbował
żartować razem z Franky’m, ale atmosfera jaka panowała
skutecznie sprawiła, że miny im zrzedły.
W pewnym momencie
drzwi otworzyły się, a do sali wpadł Kabuu. Miał zadyszkę jakby
przebiegł spory kawałek, a jego mina nie wskazywała na żadne
dobre wieści.
- Co się stało? – Zapytał natychmiast
Takeyama wstając od stołu.
- Nic dobrego. – Wydyszał
tamten. – Ta informacja jest już potwierdzona. Cortez mobilizuje
swoich ludzi.
Zapadła grobowa cisza.
- Co więcej...
Marisa wyruszyła na patrol. Z zaufanego źródła wiem, że właśnie
jest, wraz z jakimś jeleniem, obok krateru wulkanu.
- CO?! –
Ryknął przywódca rebelii uderzając stalową dłonią w blat
stołu.
- To jeszcze nie koniec... Cortez też tam jest. Stoi z
nią oko w oko.
Podniosła się wrzawa. Mężczyźni chwycili za
broń, Takeyama starał się ich za wszelką cenę uspokoić.
Wiedział jednak, że na wiele się to nie zda. Wszyscy lubili
Marisę, była ona w końcu przełożonym wielu z nich, choćby ze
względu na doskonały zmysł taktyczny. Teraz było prawie pewne, że
zginie. Zwłaszcza w takim stanie, nie było nawet szans na ucieczkę.
I gdy tak panika sięgnęła zenitu rozległ się głośny męski
krzyk.
- Zamknijcie się!!!!!
Wszyscy umilkli i spojrzeli
na Zoro który stał teraz wyprostowany patrząc na wszystkich z
pogardą. Hałasowali, zamiast trzeźwo pomyśleć. Miał wrażenie
jakby widział wokół siebie trzydziestkę Usoppów.
- Masz
jakiś pomysł kaktusie? – Warknął Sanji zapalając papierosa.
-
Mam, żebyś wiedział kucharzyno – Rzekł Zoro i rozejrzał się
po wszystkich zgromadzonych. - Zbierzcie ludzi, trzeba myśleć o
obronie tego miejsca!
- To chyba oczywiste... – Powiedział
Kabuu – już wydałem odpowiednie rozkazy.
- To dobrze. –
Zoro był zdecydowany. Obrócił się do swoich przyjaciół –
Wstępuję, do tej cholernej rebelii. I lepiej, żebym tego nie
żałował.
- Jestem pełen podziwu. – Mruknął Franky. –
to bardzo dobrze.
Takeyama obszedł pokój dookoła. Zdecydowany
głos Zoro, przywrócił wszystkim trzeźwość myślenia, jemu też
dodał otuchy.
- Idę na wulkan – oświadczył w końcu. –
Ktoś musi uratować Marisę. Ja się tym zajmę.
- Nie. Ja tam
idę.
Wszystkie spojrzenia natychmiast pobiegły do miejsca z
którego dochodził głos. W drzwiach stał Shin.
- Przeze mnie
Marisa wyruszyła na patrol, ja jej nie zatrzymałem. – Powiedział
spuszczając głowę. – Ja się tym zajmę.
Takeyama przez
chwilę walczył z myślami, ale nie mógł się nie zgodzić.
Poczucie honoru Shina było wysokie, nie chciał go urazić
odbierając mu prawo do naprawienia błędu.
- Słyszałem, że
dobrze strzelasz – zwrócił się Shin do Usoppa, który do tej
pory pomijany w rozmowach nagle zaczął się trząść. Wiedział do
czego zmierza mężczyzna – pójdziesz ze mną, dobra?
Usopp
nigdy nie był odważny. Nie zdążył poznać Marisy, polubić jej,
ani nic z tych rzeczy. Wiedział jedno. Ona była przyjaciółką
wszystkich stąd. Pamiętał, aż za dobrze kiedy cała grupa z Water
7 pomagała odbić Robin, mimo, że nie mieli ze sobą prawie nic
wspólnego. Wiedział, że Słomianym pomogli. Wiedział, że
Słomiani pomogą.
- Jasne, że idę!!!!!! - Ryknął na całe
gardło mając nadzieje, że to zagłuszy jego strach.
- W takim
razie ja też... – Zaczął Sanji, który nie chciał by Usopp
szedł tylko z Shinem. Ryzyko było zbyt wielkie.
- Chyba cię
pogrzało głupi kuku. – Warknął Zoro – Nami nigdzie nie
pójdzie, jest w fatalnym stanie. Ty w nieco lepszym, ale to nie ma
żadnego znaczenia. Zostań z nią i postaw ją na nogi.
- Mogę
iść przecież... – Nami chciała coś powiedzieć, ale istotnie
nie czuła się zbyt dobrze. Miała wrażenie, że jej słowa
dobiegają z innego miejsca.
- Nie chrzań głupot. Tylko zbierz
się w sobie. Sama powinnaś się zemścić na tym kolesiu, który ci
to zrobił – warknął Zoro – Ale, żeby to zrobić, nie możesz
być w takim stanie!
Sanji skinął głową. Musiał przyznać
szermierzowi rację. Położył rękę na ramieniu Nami by dalej się
nie sprzeczała, ale i tak nie była w stanie. Siedziała ze
spuszczoną głową.
- Ja pójdę. Wiem, aż za dobrze, co to
znaczy walczyć o kogoś – Rzekł w końcu szermierz. – Reszta
niech się zajmie tym czym powinna.
Nastała chwila ciszy. Potem
wszyscy zaczęli mówić w jednym momencie, ale Takeyama uciszył ich
swoim tubalnym głosem, po czym kazał na siebie zaczekać i wyszedł
z pomieszczenia. Wrócił chwilę później ściskając w rękach
kilka czerwonych chust.
- Jesteśmy wam wdzięczni za to, że
chcecie nam pomóc – Powiedział – Jest tylko jeden sposób w
jaki mogę wam dziękować. Uroczyście przyjmuje wszystkich Piratów
Słomianego Kapelusza do Rebelii Czerwonych Chust!!!
To mówiąc
wręczył każdemu po jednej chuście, którą zawiązali na
nadgarstku. Chwilę później Usopp był już przy drzwiach razem z
Zoro i Shinem. Franky natychmiast ruszył się by pomóc w
przygotowaniu ludzi do walki a Robin z dziwnym uśmiechem
zaproponowała, że mu pomoże. W końcu w pokoju zostali tylko Sanji
i Nami, która teraz już bez zahamowań zaczęła płakać. Czuła
się zupełnie nie potrzebna jakże Luffy by się z niej śmiał.
Sanji usiadł koło niej i objął ją ramieniem.
- Wszystko
będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze...
Chopper
wiele razy znajdował się w sytuacjach pozornie bez wyjścia.
Otrzymał nie jedną ranę, stoczył niejedną walkę. Tym razem
jednak wiedział, że nie ma żadnej nadziei i przeklinał siebie za
to, że uśpił Luffy’ego. Kapitan jednak smacznie spał u podnóża
góry, w krzakach. Nie mógł im pomóc. Nikt nie mógł im pomóc.
Marisa także to wiedziała, bo w jej oczach kryła się ewidentna
rezygnacja.
Cortez był niespełna trzydziestoletnim, szczupłym
i wysokim mężczyzną o krótkich, postrzępionych blond włosach.
Błękitne oczy miał podłużne i inteligentne, gotowe wychwycić
nawet najmniejszy ruch, i sprawiające wrażenie jakby przewiercały
na wylot. Na mocnej, długiej szczęce widać było kilkudniowy
zarost co dodawało temu człowiekowi nieco zadziorności. Ubrany był
w wojskową kamizelkę, pod którą świeciła goła klatka piersiowa
oraz luźne bawełniane spodnie. Stopy miał bose i sprawiał
wrażenie człowieka, który gotów jest na wszystko.
-
Cortez.... – powtórzyła cicho Marisa chwytając za miecz.
-
Tak właśnie się nazywam – odparł tamten głosem świszczącym
niczym wiatr. – Mam małe pytanie. Co tu robi dziewczyna warta
trzysta milionów?
Marisa nie odpowiedziała.
- Hm. Niech
zgadnę. Jest młoda i głupia i spodziewała się, że przejrzy mój
plan zaglądając w wulkan tak?
Nie mogła się nie zgodzić,
ale znów milczała.
Chopper wiedział, że szansę będą mieli
tylko jedną. Trzeba go było zaskoczyć. Przybrał swoją zwykłą
formę, ale nie wzruszyło to Corteza. Ukradkiem sięgnął po Rumble
Ball. Musiał tego użyć.
- Teraz jesteście tu we dwójkę. Ty
i jeden z tych ... ekhem.. „piratów”, o których tak głośno. I
spodziewacie się natychmiastowej śmierci z mojej ręki.
- Nie
my zginiemy – warknęła Marisa przez zaciśnięte wargi. Dobyła
miecza – Lecz ty. Za wszystko co nam wyrządziłeś.
Cortez
uśmiechnął się lekko.
- Chyba wyjątkowo, pozwolę wam
odejść. – Powiedział. – Ostrzeżcie swoich, że za dwadzieścia
dni cała ta farsa się skończy.
Marisa stanęła jak wryta.
-
Co?
- A no tak. Po prostu. Zmiatajcie nim zmienię
zdanie.
Chopper wiedział, że to była jedyna szansa. Odwrócił
się i rzucił się biegiem w dół ciągnąc za sobą Marisę. Nie
dobiegli daleko. Przed nimi coś uderzyło wzniecając ogromną burzę
pyłu wulkanicznego. Gdy wszystko opadło dojrzeli sporej wielkości
lej tuż przed nimi.
- Żartowałem – powiedział Cortez
opuszczając rękę.
Ciekawe jaką moc posiada ten który mnie
zabije, pomyślał Chopper i rozgryzł Rumble Ball. Nie było już
odwrotu. Nic już się nie liczyło. Może Luffy ich pomści.
-
TERAZ!!!
Wraz z Marisą rzucili się na Corteza. Biegli po
śmierć.
13.
Wybacz Sogekingu. Tajemnica ludzi Corteza.
Kiedy Luffy w
końcu się przebudził słońce chyliło się już ku zachodowi
rozlewając się szkarłatem po całym nieboskłonie. Był zły na
siebie, że dał się zaskoczyć Chopperowi i wściekły na niego, że
przez jego głupi wybryk stracił szansę by osobiście wycisnąć z
Corteza miejsce pobytu Sanji’ego i Nami. Nie tego się po nim
spodziewał, zupełnie nie rozumiał tego irracjonalnego strachu,
który tak często trawił lekarza. Tylko, że Chopper jeszcze nigdy
nie posunął się do tak radykalnych działań.
Słomiany
usiadł na ziemi nakładając na głowę kapelusz, czuł jeszcze
lekkie swędzenie w nosie, pozwolił sobie na to by obscenicznie w
nim podłubać. Potem wstał i spojrzał w górę wulkanu. Coś tu
było nie tak.
To co zapamiętał, gdy jeszcze patrzył na
zbocze, to to, iż powierzchnia była gładka, piaszczysta. Teraz tuż
przy kraterze widniał spory lej. Luffy jednak widział nie jedną
eksplozję w życiu i zdawał sobie sprawę, iż to nie materiały
wybuchowe do tego doprowadziły. Lej wyglądał na wydrążony siłą
natury.
Szybkim krokiem zaczął się wspinać po zboczu
wytężając wzrok, by po chwili wytrzeszczyć oczy. Mały kształt,
który wydawał się być kamieniem teraz się poruszył. Luffy
obawiając się najgorszego rzucił się biegiem w tamtą stronę i
po chwili był już pewien. To nie była skała ani nic w tym stylu.
Na zboczu leżał, twarzą w dół, lekarz okrętowy Słomianych
Kapeluszy – Chopper.
- Hej! Nic Ci nie jest? – krzyknął
Luffy dopadając do przyjaciela i szybko obracając go na plecy.
Przeraziło go to co zobaczył. Chopper broczył krwią z rany
na czole, całe ciało miał umorusane pyłem wulkanicznym i pokryte
sinymi pręgami.
- Luffy... – jęknął tamten i otworzył
oczy.
Pirat nienawidził takich momentów. Kiedy jakikolwiek z
jego przyjaciół był ranny, on też odczuwał ból, może i większy
niż oni. Cortez....
- Marisa. – Chopper najwyraźniej nie
mógł mówić już więcej, bo zakaszlał potężnie odpluwając
krwią, na wargi wystąpiły mu czerwone bańki, a ciało wygięło
się w łuk.
- CHOPPER!!! – ryknął Luffy potrząsając
przyjacielem.
Renifer był w bardzo złym stanie, aczkolwiek
żył. Przynajmniej na razie. Luffy obejrzał się w obie strony
szukając Marisy i istotnie dojrzał dziewczynę. Siedziała na ziemi
oparta o spory kamień, głowę miała spuszczoną, zaś dłonie
zaciśnięte na rękojeści katany, która spoczywała jej na
kolanach. Włosy zasłaniały jej twarz, Luffy nie mógł od razu
stwierdzić czy jest ranna, czy nie, stwierdził jedynie, że się
nie rusza. Kiedy jednak podszedł bliżej zobaczył, że jej jasna
bluzka przesiąknięta jest krwią. Usłyszała go nim zdążył coś
powiedzieć i podniosła głowę. Uśmiechnęła się.
- Dobrze
spałeś?
- Co się stało?! – Luffy był wściekły do granic
możliwości. Jak mógł dopuścić do czegoś takiego?
- Nie
udało się go pokonać – powiedziała dziewczyna cichym głosem. –
a owocu użył tylko raz....
- Jaką ma moc?
- Nie wiem...
Nie dojrzałam.... Za szybko... – Marisa jęknęła z bólu. –
Powiedz Takeyamie... że... przepraszam...
- Sama mu to powiesz.
– mruknął Luffy po czym spojrzał ze szczytu wulkanu w dal. Wziął
głęboki wdech.
- CORTEEEEZ!!!!!!!!! Gdziekolwiek jesteś,
wyłaź!!! SKOPIĘ CI DUPSKO!!!!!!!!!
Odpowiedziała mu długa i
przeciągła cisza.
- Nie da rady w ten sposób – rzekła
Marisa. – Nie przyjdzie. Będziesz musiał na niego zaczekać.
-
O nie, moja droga – warknął Słomiany – Ja po niego pójdę!
To
mówiąc wziął Marisę na barana, Choppera zaś podniósł jedną
ręką. Zaczął powoli schodzić z wulkanu myśląc o Cortezie.
Postanowił już, że go pokona.
Kilka godzin przed
tym jak Słomiany otworzył oczy po spokojnym, sztucznie wywołanym
śnie, Cortez właśnie powolnym krokiem, wręcz się ociągając
schodził po zboczu wulkanu. Marisa i Chopper, świeżo powaleni,
zostali za nim z tylu, tego co się stało nie można było nazwać
nawet walką. Cortez nigdy nie należał do specjalnie okrutnych
ludzi, dlatego wstrzymał się od zadania śmiertelnych ciosów.
Takich płotek nie było sensu zabijać, wiedział o tym aż za
dobrze. Był pełny podziwu dla dzielności tej dwójki, ale wiedział
też, że taki pokaz jego umiejętności doskonale zatrzyma ich od
węszenia wokół wulkanu. Przy skraju lasu, który otaczał wulkan
czekała na Corteza piękna, młoda kobieta, w turkusowej yukacie, z
długimi, czarnymi włosami spiętymi w koński ogon wysoko z tyłu
głowy. Była szczupła, o doskonałych kształtach w jej brązowych
oczach kryła się figlarność, zaś twarz spowijała maska
szacunku. Skłoniła się Cortezowi, gdy ten zatrzymał się
naprzeciwko niej.
- Kichiru... – powiedział przyjmując od
niej hołd. Rozejrzał się.
- Czujesz to prawda, Cortez –
san? – spytała.
- Istotnie. – rzekł przeczesując dłonią
skronie. Pierwsze siwe włosy pojawiły się już wśród jego blond
czupryny. Za dużo miał stresu w życiu. – Ktoś się zbliża.
Potrój straże i wyślij sporą grupę w las. Obawiam się, że
rebelianci mogą zbytnio węszyć.
- Domyślam się – rzekła
Kichiru. – tylko, że ja i Kidari również idziemy. Sprawa może
wymagać szybkiego rozwiązania. Co z piratami?
- No cóż,
dostałem wieści, że uciekli z koszar The Guards, Sigma strasznie
cierpi z tego powodu. Myślę jednak, że póki co nasza trójka, z
Ozumą, nie będzie się wtrącać do tej sprawy. Ja chcę tylko i
wyłącznie trochę spokoju. Zajmiesz się wszystkim, prawda?
-
Oczywiście. Z największą przyjemnością.
- W takim razie
masz wolną rękę. Nie zapomnij wysłać kogoś do Białego Starca,
dobrze? – nie czekając na odpowiedź mężczyzna dosłownie
rozpłynął się w powietrzu. Niemniej jednak Kichiru skłoniła się
nisko.
- Tak jest, Cortez – san.
Usopp
biegł szybko, ile miał tylko siły w nogach. Zoro jednakże również
był szybki i znacznie bardziej pewny siebie. Miał w końcu trzy
katany przy boku, to nie to samo co nędzna proca Usoppa. Długonosy
nie miał zbytnio okazji by odwiedzić Thousand Sunny i wziąć
Kabuto, musiał radzić sobie z tym co miał.
Shin miał
podwójny powód by się śpieszyć. Po pierwsze musiał uratować
Marisę, bo to właśnie przez niego taka sytuacja zaistniała.
Obiecał, że ją uratuje, że naprawi to co stało się z jego winy.
Po drugie za dobrze pamiętał cierpienia, które Kaneyama otrzymała
od Corteza. Wszystkie rany które odniósł w walce z jego ludźmi
paliły go teraz żywym ogniem. Musiał zabić uzurpatora. Miał
przecież najlepszą strzelbę po tej stronie świata, sam ją
modyfikował, miała zasięg dalszy niż jakakolwiek inna broń w
posiadaniu piratów lub ludzi Corteza. I dodatkową amunicję. Modlił
się by mocą Corteza nie okazała się jakaś logia.
-
Stójcie. – powiedział nagle Zoro, gdy tamci, zaaferowani
szybkością działania zupełnie nie usłyszeli tego co on. Zoro był
jednakże zbyt uważny by puścić mimo uszu taki szczegół. Cichy
świst. Coraz głośniejszy i głośniejszy.
- Co się dzieje? –
zapytał Shin zdejmując instynktownie strzelbę z ramienia.
-
Ktoś lub coś tu leci – odparł szermierz. – coś. – dodał po
chwili.
- To znaczy.... – zaczął Usopp, ale nie skończył.
To
stało się w ułamku sekundy.
Błysk stali, wrzask Zoro, Sandai
Kitetsu wysuwający się z Saya i przepotężne cięcie. Zoro nie
krzyknął, nie ostrzegł, niczego nie powiedział. Zdawał sobie
sprawę iż na to jest za późno, że po prostu trzeba działać.
Przeciął na pół kulę armatnią, która o mało co nie
roztrzaskała mu czaszki. Liczył się z tym, że to koniec. Że za
chwilę nastąpi eksplozja i cała trójka przeniesie się do innego
świata. Nic takiego jednak się nie stało.
- Co to do diabła?
– zapytał Usopp, wyciągając procę i wpatrując się w rozciętą
na pół kulę. – gdzie jest proch?
- Nie ma, nigdy nie
słyszałeś o tego typu pociskach. Niszczą nie tworząc
niepotrzebnej eksplozji.
- Ale one zawsze są łączone z
łańcuchem... – zaczął Usopp i w tym momencie wszyscy usłyszeli
pękające drzewa, jakby uderzyła w nich niesamowita wichura.
Z
tego samego kierunku co poprzednia kula leciała druga, ciągnięta
łańcuchem, pomalowanym na zielono. Istotnie, w lesie, o zachodzie
słońca ze stresem, który nie pozwalał myśleć można by nie
zauważyć łańcucha. Tym razem jednak mieli przewagę widzieli kulę
już wcześniej.
- Dobra... – warknął Zoro i dobył drugiej
katany.
Poczuł dotyk ręki na ramieniu. Usopp wyminął go z
zacięta miną i stanął naprzeciwko lecącej kuli.
- Nie
wtrącaj się Zoro. Muszę się od czasu do czasu na coś przydać.
- Ale... – Shin był zaskoczony tą sytuacją. Przecież
Usopp zginie!
Kula była coraz bliżej, zaś pirat sięgnął do
torby.
Zoro zadrżał. Ryzykował własnym życiem ufając
długonosemu, ale wierzył w niego. Przynajmniej chciał wierzyć.
Odsunął się. I w tym momencie zamknął z przerażenia oczy.
Usopp
wyciągnął rękę. Ostatnie co Zoro zauważył to to, że kula go w
nią trafia. Kilka sekund później, kiedy spodziewana śmierć nie
nadeszła odważył się je otworzyć.
Jego przyjaciel trzymał
kulę armatnią wyciągniętą w prawej dłoni. Uśmiechnął się i
skierował ramię w stronę z której przyleciała kula.
-
IMPACT!!!!!!!!!!!!!! – krzyknął i pocisk wystrzelił jak z armaty
mknąc w ciemny las i pociągając za sobą jedną z połówek
drugiej kuli.
Shin otworzył oczy z wrażenia, nie spodziewał
się czegoś takiego. Nie wierzył wręcz temu co ujrzał.
- Jak
ty to zrobiłeś? – jęknął nie mogąc ustać z przejęcia.
-
Jeśli nie znasz diali długo ci będziemy musieli to tłumaczyć. –
westchnął Zoro. – Niemniej, Usopp ma parę przydatnych
umiejętności.
Długonosy uśmiechnął się słysząc pochwałę
z ust przyjaciela i pokazał Shinowi muszlę którą miał
przywiązaną do dłoni. Strzelec pokiwał głową mimo, że niczego
nie rozumiał. Nie to jednak w tej chwili go obchodziło. Bardziej
interesowało go z kim mają do czynienia, kto strzelał.
Nie
musiał długo czekać na odpowiedź.
Była sama. W
pierwszej chwili wydawała się zwykłą zagubioną niewiastą,
jednakże po chwili Shin już wiedział, że taką nie jest. Z cienia
drzew wyszła w ich stronę młoda kobieta w turkusowym kimonie,
jednakże ze zdecydowanym wyrazem twarzy. Rebeliant poznał ją od
razu – była to Kichiru, jedna z najbardziej zaufanych wojowniczek
Corteza, przywódczyni drugiego plutonu The Guards. Nie było czasu
na to by mówić o tym Słomianym, widział jednak, że oni też
wyczuwają, iż coś jest nie tak.
- Jestem zaskoczona. –
powiedziała nie zwalniając kroku. – Nie spodziewałam się, że
odbijecie coś takiego.
Tutaj już Zoro i Usopp nie mieli
żadnych wątpliwości. Była wrogiem.
- Rebelia Czerwonej
Chusty, tak? Piękna nazwa do podręcznika z historii. – zakpiła
Kichiru widząc kawałki materiału na ich nadgarstkach i idąc teraz
nieco wolniej – Niestety, każdy wie, że wszystkie rebelie
upadają. Wasza już za dwadzieścia dni.
Shin nie zrozumiał o
co jej chodziło, ale nie odniósł się do tego. Nie było teraz
pory na dekoncentrację.
- Ale póki co, nie dopuszczę byście
przeszkadzali panu Cortezowi – rzekła i zatrzymała się przed
nimi.
- Co powiedziałaś maleńka? Niby jak chcesz nas
zatrzymać? – prychnął Zoro – W pojedynkę?
- Ach
oczywiście, że nie. – zaśmiała się Kichiru. – Nie w
pojedynkę.
Usopp pierwszy spojrzał w las i dostrzegł jak
powoli wyłaniają się z niego ludzie. Każdy miał na sobie czarny
prochowiec. Ich liczba szła w dziesiątki i cały czas ich
przybywało. Nikt z nich nie dzierżył żadnej broni, pirat wiedział
jednak aż za dobrze, że to nic nie znaczy. Sytuacja wcale, a wcale
nie wyglądała różowo.
Po chwili dało się usłyszeć
kolejne kroki i z pomiędzy drzew wyszedł najwyższy człowiek
jakiego Usopp kiedykolwiek widział na oczy. Miał co najmniej 3
metry wzrostu i choć widać było, że olbrzymem nie jest, to jednak
krzepę musiał mieć jak olbrzym. Niósł ze sobą wielki łańcuch
wieńczony z obu stron kulami armatnimi, jedną rozciętą na pół.
Długonosy od razu pojął, że to jego sprawka, że to on rzucał.
Zoro natomiast uśmiechnął się szeroko.
- Za mało.
-
Co? – Kichiru zdziwiła się nieco jego miną.
- Jest was za
mało. – powtórzył szermierz chwytając oba miecze.
Kobieta
nawet się nie odezwała. Dała ręką malutki gest i cała grupa
natychmiast rzuciła się do przodu. Do ataku.
- Za mało tak?!
– ryknął pierwszy, który zbliżył się wystarczająco by
przekrzyczeć ogłuszający wrzask tłumu za nim.
Zoro jedyne
co zrobił to wypuścił powietrze z płuc i pozwolił by ogarnęła
go pustka.
- Tak. ZA MAŁO! Nana-jyu-nii pondo hou!!! –
uderzył nie czekając na atak. I trafił idealnie. W sam środek
tłumu.
W powietrze wzniosło się mnóstwo dymu, Shin
uśmiechnął się widząc moc ataku szermierza, jednak sekundę
później uśmiech mu zbladł. Z dymu wypadł jeden z The Guards i z
całym impetem wszedł Zoro łokciem w podbródek. Tylko swojemu
zadziwiającemu instynktowi bojowemu szermierz zawdzięczał to, że
nie stracił swych mieczy. Zacisnąwszy odruchowo pięści jak przy
każdym otrzymanym przez siebie ciosie, pozwolił by jego ciało
przekoziołkowało i uderzyło plecami w drzewo o bardzo grubym pniu.
- Zoro!! – ryknął Usopp, ale było już za późno.
Kolejnych dwóch wyskoczyło na niego.
Uderzyli szybko i
bezbłędnie. Długonosy padł plackiem na ziemię wypuszczając z
dłoni procę.
Shin spodziewał się co nastąpi teraz.
Przymierzył i czekał. Trzech rzuciło się na niego. Wypalił
natychmiastowo celując pierwszemu z nich w serce. Trafił, jednakże
tamten nie padł. Zdziwiło go to do tego stopnia, że prawie nie
zauważył kiedy Guard wymierzył mu celny cios w klatkę piersiową.
W pierwszym momencie nie poczuł bólu, ale sekundę później
strumień krwi trysnął mu z ust, zaś z drugiej strony pleców
rozdarła się koszula. Buchnął ogień.
Zaraz, ogień?,
pomyślał Shin po czym upadł na trawę wymiotując krwią.
-
Co to do cholery było... – jęknął Zoro skacząc na równe nogi.
– dlaczego mój atak nie podziałał?
- Niestety, ich nie
zranisz – odezwał się roześmiany głos z góry. Zoro zerknął
do góry i dojrzał Kichiru siedzącą na gałęzi sporego drzewa i
najwidoczniej obserwującą jedynie starcie.
- Nie? – Zoro
uśmiechnął się i otarł krawędzią dłoni stróżkę krwi, która
spłynęła z rozbitej wargi. – zaraz zobaczymy.
- Niczego
nie zobaczymy. Zgniecie w przeciągu kilka chwil. Potem przyjdzie
kolej na tą dwójkę na wulkanie. A ten wasz słynny kapitan? Gdzie
on niby jest? Podobno wpadł do wody uciekając przed naszym Sigmą.
-
Zamknij się... – warknął Zoro zaciskając mocniej dłonie na
rękojeściach katan.
- Zwiewał tak, że zapomniał, że zjadł
diabelski owoc. Utopił się! – szydziła Kichiru. – Co? Nie
zgadzacie się? Widzę to po waszych minach. Więc w takim razie
powiedzcie mi. Gdzie jest kapitan Słomianych Kapeluszy?
-
KAEN BOSHI!!!
Kichiru nie zdążyła zareagować. Spojrzała w
lewo i dostała w twarz pociskiem, który eksplodował tworząc
barwną kulę ognia. Spadła z drzewa uderzając się w plecy i
natychmiast rzuciła się by zgasić płomienie. Gdy już podniosła
poparzoną twarz spojrzała na tego, który tego dokonał. Zaledwie
dziesięć metrów od niej stał wyprostowany Usopp trzymając w
dłoni procę.
- Tutaj. – odezwał się drżącym głosem.
-
Co?
- Kapitan jest tutaj. Kiedy nie ma Luffy’ego, to ja
jestem zastępcą!!! – długonosy nałożył kolejną ze swych
pachinko.
Kichiru powoli podniosła się z ziemi jakby już
delektowała się tym co za chwilę nastąpi, po czym sięgnęła za
pazuchę i wyciągnęła.... niedużą, ręczną procę.
- Nie
ruszać mi pinokia – rozkazała swoim ludziom. – sama go zabiję.
Strzeliła, to że Usopp nie zginął od razu było jedynie
dziełem przypadku. Poczuł ból w kostce wywołany poprzednim ciosem
i opadł na kolano podczas gdy pocisk przeleciał nad nim. A potem
ogromna eksplozja przegoniła z lasu wszystkie ptaki, jakie jeszcze
pozostały.
Długonosy spojrzał na nią z przerażeniem. Miała
bardzo, ale to bardzo dziwne pociski.
- Skoro tak się
śpieszysz na tamten świat, pomogę ci w tym. – powiedziała
kobieta i strzeliła kolejny raz.
Usopp nie musiał już dłużej
udawać kogoś innego, zresztą i tak nie mógł. Po prostu rzucił
się do ucieczki. Wybuch rozerwał kolejne drzewa.
- Zostawcie
ją mnieee!!!!! – wrzasnął jeszcze po czym zniknął w głębi
lasu.
Kichiru pognała za nim.
Biegł ile tylko
miał sił w nogach. Walczył już wiele razy, wiele razy przechodził
sam siebie, jednakże tym razem trafił na procarza! Nigdy jeszcze
nie spotkał kogoś władającego taką samą bronią jak on sam i
nigdy jeszcze nie widział takich pocisków. On takich nie miał.
Wokół niego eksplodowały kulki pachinko Kichiru. Drzewa waliły
się jak pod wpływem wichury, zaś dźwięki eksplozji nieznośnie
brzmiały w uszach. Byłą tuż tuż.
Usopp obejrzał się za
siebie i zobaczył jak jego przeciwniczka wkłada kolejną kulkę do
kieszeni procy.
- Kemuri Boshi! – wrzasnął rzucając się
na ziemię i jednocześnie strzelając w jej stronę. Trafił.
Zasłona dymna rozprzestrzeniła się w ułamku sekundy i po chwili
mógł już salwować się ucieczką.
Biegł dalej, odwrócił
się plecami do przeciwniczki i... gorzko tego pożałował.
-
Kiri Boshi – usłyszał spokojny głos i poczuł piekący ból w
lewej nodze.
Spojrzał w dół. Zwolnił kroku. W jego udo
wbity był spory kawał metalu, ciepła posoka spływała po nodze.
Już nie pobiegnie. Nigdy nie przypuszczał, że można do walki
używać tak okropnych rzeczy.
Następna kulka poleciała już
bez słowa. Uderzyła go w brzuch i eksplodowała pozbawiając go
oddechu. Potem kolejna. I jeszcze kolejna. Wypuścił z rąk procę i
padł na ziemię. Pasek od torby pękł i zawartość rozsypała się
wokół niego.
Wybacz, Luffy... Zawiodłem, pomyślał po czym
spojrzał w górę. Stała nad nim Kichiru z kolejnym ostrym
kawałkiem stali w naciągniętej procy.
- Tak kończą ci,
którzy odważą się mnie zaatakować.
Usopp spojrzał w niebo
myśląc, że widzi je po raz ostatni, potem zerknął na swoje
rzeczy. Młotek... Diale.... Maska Sogekinga...
Przyjaciel.
Druga osobowość. Czy Sogeking mógłby go teraz uratować?
Wyciągnął rękę w stronę maski i schwycił ją końcem palców.
- Ten Sogeking był naprawdę niesamowity! – mówił
Luffy gdy płynęli już z dala od Water 7.
- Naprawdę? –
dopytywał się Usopp uśmiechając się pod nosem.
- No!
Świetny był. Ale cieszę się, że ty wróciłeś – Słomiany
wyszczerzył się w uśmiechu – nie zastąpiłbym ciebie żadnym
strzelcem na świecie. Jesteś moim przyjacielem!!!
Usopp
uśmiechnął się szeroko.
- Co się szczerzysz? Tak ci
spieszno na tamten świat? – warknęła Kichiru.
Puścił
maskę.
Wybacz Sogekingu, ale tę walkę stoczy Usopp,
pomyślał. Przyjaciel człowieka, który zostanie królem piratów.
- Usoppu Hamma!!!
Kichiru schwyciła się za
piszczel zaskoczona nagłym atakiem i upadła na ziemię koło
długonosego. Ten zerwał się koślawo na równe nogi i schwycił
mocno procę upuszczając jednocześnie młotek, który zostawił
siny ślad na nodze jego przeciwniczki. Wymierzył jej kopniaka w
szczękę zdrową nogą, obciążył tym ranną i stęknął z bólu,
ale wytrzymał.
- Nie wygrasz ze mną. – powiedział
spokojnie.
- Niby czemu? – warknęła wstając powoli.
-
Czemu? – uśmiechnął się – Bo już się nie boję.
14.
„Dwadzieścia dni. Ostateczne przygotowania”
Zoro
odczuwał brak Yukibashiri dotkliwie. Znał mnóstwo technik
korzystających z dwóch ostrzy i często je stosował, obok tego
miał w swoim arsenale sporo ataków jednym mieczem, jednakże
wszystkie potężne uderzenia, które wypracowywał przez lata,
wszystko co mogłoby jednym uderzeniem zmiażdżyć przeciwnika
wymagało jeszcze jednej katany. Wręcz czuł, że brakuje mu tego
znajomego ciężaru w ustach. Może nie nazwałby tej walki
najtrudniejszą w swoim życiu. Może nie powiedziałby, że nie ma
żadnych szans, lecz wiedział, że nie będzie łatwo. Zresztą już
nie było.
- Shin, za tobą!!! – krzyknął, zaś strzelec
odwrócił się by w ostatniej chwili posłać kulę w pierś Guarda
przymierzającego się do ciosu. Tamten upadł ale wstał niemal
natychmiast.
Zoro nie rozumiał dokładnie co się dzieje.
Ilekroć zadawał, jak myślał śmiertelny cios, mężczyzna wstawał
od razu, zupełnie jakby prochowiec był swego rodzaju ochroną.
Próbował celować w głowę, ale ani razu mu się to nie udało,
gdyż napór przeciwników był zbyt duży. Shin również miał ten
problem, otrzymał potężny cios i nie mógł skupić myśli na
właściwym, celnym strzale. Jego strzelba mimo, że pół
automatyczna, miała magazynek jedynie na 8 pocisków. Nie raz musiał
uderzać kolbą i szukać schronienia za plecami Zoro by zmienić
magazynek.
- Jak tak dalej pójdzie, będzie po nas! –
warknął strzelec przeładowując broń.
- Zaraz będzie
jeszcze gorzej – Zoro spojrzał na mężczyznę, który górował
nad innymi z The Guards. – On zaraz włączy się do walki.
Miał
rację. Olbrzym zakręcił łańcuchem i uderzył między nich, w
ostatniej chwili udało im się dać susa na boki. Zoro dojrzał
kątem oka Guarda wyciągającego pistolet i ciął na ślepo, będąc
wciąż jeszcze w powietrzu. Nie spodziewał się zbyt wiele, ale po
chwili ciepła krew spryskała zieloną trawę. Trafił mężczyznę
w szyję i przeciął mu tętnicę, ten zaś osunął się na ziemię
i znieruchomiał.
- Celuj w głowę! To płaszcze ich chronią!
– zawołał do Shina i spojrzał na największego spośród
przeciwników. To nie będzie teraz takie trudne, pomyślał.
W
momencie kiedy Guard znów zamachnął się na niego łańcuchem
wiedział co robić.
- Saikuru!!! – uderzył ile tylko miał
sił.
Nie trafił w głowę, ale siła uderzenia wyniosła
przeciwnika w powietrze. Miał okazję.
- Taka Nami! – i tym
razem atak dosięgnął celu, uderzył w plecy.
Olbrzymi Guard
upadł na ziemię z głuchym łoskotem, zaś Zoro otarł pot z czoła.
Z dwoma tylko mieczami to nie będzie proste, tego był
pewien.
Usopp jeszcze nigdy nie był taki spokojny.
Mimo, że ledwo trzymał się na nogach, miał dotkliwie zranioną
nogę i prawdopodobnie uszkodzone organy wewnętrzne stał
wyprostowany i gotowy do działania. Wypełniało go miłe uczucie,
jakby wszystkie troski się ulotniły, Kichiru wydawała się tak
odległa jakby nie z tego świata. Rany także nie sprawiały mu
teraz bólu, myślał szybko i ostro. Miał wrażenie jakby coś, co
od zawsze go hamowało teraz uciekło.
- Czy ty się nie za
pewnie czujesz? – jakiś kobiecy głos dobiegł jego uszu.
Nie
odpowiedział. Ścisnął mocniej procę i spokojnie sięgnął do
torby by zawiązać zerwany rzemień. Kątem oka dojrzał jak Kichiru
nakłada na procę pocisk. Był szybszy.
- Tamago boshi. –
trafił w środek jej twarzy.
Wydawało mu się, że strzela
celniej, szybciej. Spokojniej. Zarzucił torbę na ramię szybkim
ruchem, przez trafienie jajkiem w twarz Kichiru zyskał czas
potrzebny na zapakowanie wszystkiego co rozsypało się po trawie.
Uśmiechnął się.
- Kayaku Boshi! Kaen Boshi! Sakuretsu
Saboten Boshi! – takiej serii nikt nie mógł przetrwać.
Długonosy zawsze był dumny ze swoich zdolności strzeleckich,
zazwyczaj trafiał w cel, wymyślił tak różne pociski, że na
każdą okazję miał coś przygotowanego. Wiedział, że długo to
nie potrwa, Kichiru nie wytrzyma takiego natężenia ataków.
Wiedział jednak też, że przed oczyma robi mu się ciemno, że ból
doskwiera mu coraz bardziej.
Kobieta podniosła się z ziemi z
wściekłym wyrazem twarzy. Była poparzona, szrapnele w wielu
miejscach boleśnie wbiły się w jej ciało. Naciągnęła procę.
Jak mogłaby pozwolić by przegrać z kimś takim?
Usopp
wiedział, że ma tylko jedną szansę. Nie umiał walczyć, co do
tego nie było wątpliwości. Żył jednak w ten sposób, że musiał
się przemóc. Ile razy Luffy lub ktoś inny go ratował? Ile razy
był ciężarem dla swoich przyjaciół? Teraz jednak był im równy.
On też się nie bał. Przynajmniej w tym momencie.
Naciągnął
procę. Widział w myślach tor lotu pocisków, wymierzył...
-
Kayaku Boshi! – krzyknęli oboje w tym samym momencie.
Usopp
nie trudził się unikać, i tak by nie zdążył. Pachinko musnęło
jego policzek zostawiając bolesną szramę, ale nie trafiło
bezpośrednio. Eksplozja nastąpiła daleko za nim. Kichiru nie miała
tyle szczęścia. Kulka Usoppa uderzyła centralnie w jej procę
trzaskając ją na kawałki i eksplodując natychmiast. Kobietę
odrzuciło do tyłu, uderzyła plecami w drzewo i opadła na ziemię
kaszląc krwią.
- Cholerny gnoju... – jęknęła podpierając
się na ramionach.
- Nie masz jak walczyć – uśmiechnął się
długonosy. – Przegrałaś.
- Nie przegrałam! – krzyknęła.
– Ja nigdy nie przegrywam!
Usopp ruszył wolnym krokiem w
stronę miejsca gdzie jego przyjaciele walczyli z The Guards. Musiał
im pomóc. Nie wiedział na ile się przyda, bo ból był do tego
stopnia uciążliwy, że musiał walczyć ze sobą by nie stracić
przytomności. Wyminął Kichiru bez słowa. Przegrała, nie musiał
jej dobijać.
- Gdzie ty idziesz? – wrzasnęła. – Ja nie
przegrałam! Walczymy dalej słyszysz?
Nawet jeśli Usopp
słyszał to na pewno nie słuchał. Zacisnął zęby. Potem będzie
czas na cierpienie. Teraz trzeba walczyć. Uśmiechnął się krzywo
i zaczął biec. Do uszu dobiegł go łamiący się głos rannej
kobiety.
- Dorwę cię! To jeszcze nie koniec!
Ale na razie
to był koniec. A Usoppa nic więcej nie obchodziło.
Zoro
miał rację. Shin mimo, że zostawiony sam, ze sporą grupą The
Guards nie miał najmniejszych problemów w tym, żeby po kolei
wysyłać ich na tamten świat. Nigdy zbytnio się nie patyczkował.
Strzelał, a wszystkie kule trafiały, był strzelcem wyborowym,
jakby nie patrzeć. Broni jaką władał mogli by pozazdrościć
wszyscy, tak samo jak jego zdolności. Dowodem na to była góra
trupów która wkrótce urosła wokół niego. Spojrzał na Zoro.
Wciąż się zmagał z tym olbrzymem. Rzeczywiście, różnica ich
wzrostu była taka, że ciężko było szermierzowi trafić w głowę.
A przeciwnik najwyraźniej się nie patyczkował. Atakował z
zaciekłością i coraz ciężej szermierzowi było unikać ataków.
Shin był jednak za bardzo związany walką z przeciwnikami tutaj by
pomóc Zoro. Odwrócił się więc i strzelił kolejnemu Guardowi w
głowę rozsadzając czaszkę.
- Silny jesteś draniu, co? –
mruknął Zoro wskakując na gałąź drzewa. Przeciwnik nie
odpowiedział tylko wyciągnął po niego swoją olbrzymią rękę.
Szermierz tylko na to czekał.
Po prostu przebiegł po jego
ręce. W mgnieniu oka znalazł się przy jego twarzy i z uśmiechem
wymierzył mu potężnego kopniaka. Olbrzym zwalił się na ziemię,
ale to jeszcze nie był koniec. Zoro wbił miecz w jego dłoń,
nieosłoniętą płaszczem część ciała. Istotnie podziałało.
Przeciwnik ryknął z bólu, z rany chlusnęła krew. Machnął ręką
i odtrącił Zoro od siebie, tamten jednak był na to gotowy.
Wypuścił z rąk miecz, który przyszpilał dłoń Guarda do podłoża
i jeszcze w powietrzu uderzył z całych sił.
- San-jyu-rokuu
pondo hou!!! – Guard akurat usunął z dłoni katanę Zoro i
zaczynał wstawać. W momencie kiedy podniósł głowę atak go
dosięgnął wyrzucając go daleko w tył. Pod jego naporem złamało
się drzewo, potem następne i jeszcze jedno, a kiedy mężczyzna
opadł już na ziemię był już nieprzytomny. Płaszcz ochronił go
przed śmiercią, ale takiego uderzenia nie mógł przyjąć ze
spokojem. Na ustach pękały mu bańki krwi i nie ruszał się.
Szermierz uśmiechnął się do siebie i podniósł z ziemi
Sandaia Kitetsu, którym przyszpilił dłoń olbrzyma. Odwrócił się
do Shina i zobaczył, że The Guards nerwowo się wycofują widząc z
jaką celnością mężczyzna strzela. Wokół niego leżało co
najmniej dwudziestu martwych wojowników. Rebeliant wystrzelił
jeszcze dwukrotnie, dwóch kolejnych padło bez życia, co reszcie
odebrało jakąkolwiek wolę walki. Rzucili się do ucieczki nie
zważając już na nic. Nie minęło wiele czasu i Zoro wraz z Shinem
zostali na polance sami.
- Niezły jesteś. – rzekł
szermierz widząc martwe ciała. Wszyscy zginęli w ten sam sposób.
Kula ugodziła ich dokładnie po środku czoła. – Kiedyś też
spotkałem dobrego strzelca. Tylko, że on, był moim przeciwnikiem.
– Zoro przypomniał sobie Brahama.
- Chodź. Nie czas na
gadanie. Trzeba ratować Marisę. – Shin spojrzał ze smutkiem na
ludzi których zabił – Kolejnych dwadzieścia osób. Przez
Corteza...
Zoro spoważniał.
- Wiesz, że tak musiało
się stać – rzekł spokojnie – wiesz, że Luffy nigdy mu tego
nie wybaczy.
Shin mruknął coś niewyraźnie i już odwrócił
się żeby odejść, ale posłyszał cichy szelest dobiegający z
pomiędzy drzew. Zoro również musiał to usłyszeć gdyż obaj
mężczyźni położyli natychmiast dłonie na broni. Uspokoili się
jednak, gdy sekundę potem ich oczom ukazał się Usopp.
-
Wygrałeś? – zapytał Shin.
- Ta... Tak – powiedział
długonosy z trudem łapiąc oddech – przegoniłem frajerkę!!!
Po
tych słowach zachwiał się i runął bezwładnie na trawę. Zoro
natychmiast dostrzegł głęboką ranę na nodze i krew która teraz
potoczyła się Usoppowi z ust. Natychmiast znalazł się przy nim.
-
Hej, nic ci nie jest?! – warknął przewracając przyjaciela na
plecy i delikatnie nim potrząsając.
- Spoko... – jęknął
ranny – Ale... muszę przez chwilę odpocząć...
Shin
spojrzał w stronę wulkanu i zacisnął pięści. Spojrzenia jego i
Zoro spotkały się. Szermierz od razu zrozumiał i nie próbował
protestować kiedy Shin spokojnym głosem poprosił:
- Zostań z
nim. Ja idę zrobić to co do mnie należy.
Zielonowłosy
uśmiechnął się tylko i skinął głową.
Chwilę później
Shin biegł już ile sił w nogach wiedząc, że za chwilę wybiegnie
z lasu, a przed nim wyłoni się Cortez walczący z ranną Marisą i
jednym ze Słomianych Kapeluszy. Przed nim wyłoni się jedna jedyna
szansa kiedy będzie mógł pociągnąć za spust i modlić się by
Cortez nie władał żadną logią. Przyspieszył kroku. Jeszcze sto
metrów. Jeszcze pięćdziesiąt. Wyłoniło się szkarłatne już
niebo. Jeszcze dziesięć metrów, widział wulkan. Metr...
Wypadł
na otwartą przestrzeń z bronią gotową już do strzału, ale ten
nigdy nie padł. Wiedział już, że przybył za późno. Corteza po
prostu już tu nie było.
- Cholera – zaklął, ale w tym
momencie poczuł czyjąś obecność po swojej lewej stronie.
Natychmiast się odwrócił i ujrzał kogoś, kogo się nie
spodziewał zupełnie.
Ledwo dziesięć metrów od niego stał
Monkey D. Luffy i patrzył mu prosto w oczy wzrokiem kogoś, kogo nic
nigdy nie może zaskoczyć. Na baranach niósł Marisę, ponad
wszelką wątpliwość nieprzytomną, zaś lewą ręką utrzymywał
lekkiego Choppera, również znieruchomiałego.
Stali tak przez
chwilę w milczeniu, po czym Luffy uśmiechnął się szeroko.
-
Jestem Luffy, a ty?
Jego bezpośredniość była bardzo dziwna
w tym momencie, ale Shin wiedział już, że może mu zaufać.
Podszedł do niego wolnym krokiem i ścisnął krótko jego ramię.
-
Nazywam się Shin, rebeliant czerwonej chusty – powiedział cicho
po czym jego spojrzenie spoczęło na Marisie – żyją?
-
Tak, żyją. Są ranni, Marisa nawet dość poważnie, dobrze spotkać
kogoś od niej. – Twarz Luffy’ego rozjaśnił wyraz ulgi.
Shin
przejął od niego ranną dziewczynę, po czym przypomniał sobie o
czymś ważnym. O czymś co Luffy na pewno chciałby wiedzieć.
-
A właśnie, twoi wszyscy towarzysze są z u nas. Niedawno dotarli
ten kucharz i ta dziewczyna... Nami, tak?
- Wspaniale! –
Luffy uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Zoro i długonosy
procarz są ze mną, wasz snajper lekko ranny. Reszta została w
naszej kryjówce i czekają na ciebie.
- W takim razie chodźmy!
– zakrzyknął się Luffy. – Tylko, żeby było dużo mięsa!
Shin
jednak spoważniał.
- Są tez mniej dobre wieści. Blond
kucharz został poważnie ranny. Z całą pewnością był
torturowany.
Luffy zesztywniał i zatrzymał się. Nie spojrzał
na Shina.
- Co więcej, dziewczyna... została
najprawdopodobniej zgwałcona. I również jest ciężko ranna....
-
C...co? – Słomiany spojrzał na niego z przerażeniem. Sanji...
Nami... Wiele razy byli ranni, ale nikt nigdy nie pastwił się nad
nimi. A Nami? Ta miła uśmiechnięta Nami... zgwałco... Nie mógł
dokończyć myśli. Spojrzał na Shina zbielały z gniewu. – Kto to
zrobił?!
- Ludzie Corteza... – odparł Shin. – Myślisz, że
walczymy przeciwko „tym dobrym”?
Monkey D. Luffy miał w
życiu coś ważniejszego niż przygody i mięso. Coś ważniejszego
niż piractwo i samo życie. Przyjaciele. Ktoś uderzył w jego czuły
punkt. Ktoś uderzył go poniżej pasa.
- Dziewczyna siedziała
zapłakana przez parę godzin, nawet teraz, gdy szykujemy się do
bezpośredniego starcia siedzą z kucharzem w kryjówce. Rozwaleni
psychicznie – Shin ciągnął swoją opowieść bezlitośnie.
Luffy patrzył na niego jak w transie. Nie mógł tego słuchać.
Był szczerze, szczerze przerażony. I już w momencie gdy chciał
coś powiedzieć, wrzasnąć na całe gardło, czy też uderzyć w
ziemię z całych sił, odezwała się Marisa:
- Luffy... –
jęknęła po czym splunęła krwią. – Nie pokonasz Corteza...
Shin spojrzał na nią z troską, zaś Słomiany z szokiem w
swoich okrągłych oczach.
- Nie pokonasz... Ma zbyt wielką
moc... Jak zdejmie wisiorek... To będzie koniec...
- Przestań
się odzywać... – skarcił ją Shin. – Jesteś ciężko ranna,
musisz wypocząć.
- Luffy... pokonaj Corteza, błagam Cię. –
powiedziała Marisa nie zważając na Shina, który trzymał ją w
ramionach – Ostatnie co powiedział Chopper zanim... – tu
przerwała. – to było twoje imię. Pokładał w tobie nadzieje do
ostatniego momentu, aż zasłonił mnie przed atakiem, a sam...
padł...
- Marisa! – warknął Shin, jednakże Luffy stał
spokojnie i słuchał.
Po policzkach rannej dziewczyny
popłynęły łzy.
- Widziałam jak ci ufał... i wiem, że
jesteś godny tego zaufania.... dlatego proszę... Pokonaj...
Cor...teza... Uwolnij... nas... – nie powiedziała już nic więcej.
Na ustach pękły jej krwawe bańki i straciła przytomność.
Shin
spanikował. Była zbyt bliska śmierci. Dlaczego pozwolił jej na
ten cholerny patrol?
- Słomiany, chodź! Wracamy do kryjówki!
Luffy jednak się nie poruszył. Skrył oczy pod rondem
kapelusza. Nie chciał, żeby ktokolwiek zobaczył tak straszliwą
złość jaką teraz przedstawiało jego oblicze. Odwrócił się
plecami do Shina i położył Choppera na ziemi.
- Zabierz ich
oboje.
Strzelec znieruchomiał.
- A ty?
- Pozdrów
moich przyjaciół. Ja muszę coś załatwić. Coś bardzo, bardzo
ważnego.
- Ale...
-Nie martw się o mnie. Spotkamy się...
dokładnie za 20 dni od teraz. Tyle czasu potrzebuje.
Shin znów
próbował coś powiedzieć, ale tym razem Luffy spojrzał mu w oczy.
Uderzyło go coś dziwnego, coś co sprawiło, że dreszcze przeszły
mu po całym ciele. Czuł, że jeszcze chwila i się przewróci.
-
Przekaż to moim przyjaciołom. Wrócę za dwadzieścia dni. I skopię
dupsko temu Cortezowi. Przysięgam.
Strzelec znów się
uśmiechnął. Dawno nie widział kogoś tak zdeterminowanego, a
zarazem o tak dobrym sercu. Sięgnął do węzła swojej chusty.
-
Nie wiem co chcesz robić przez te dwadzieścia dni. Mało mnie to
obchodzi. Jeszcze nie wiem kiedy ruszymy do ataku, jeśli przegramy
to ty to załatwisz. A skoro tak, to ty również jesteś w Rebelii
Czerwonej Chusty. Od tego momentu jesteś jednym z nas.
Luffy
przyjął ów materiał i przewiązał nim prawe ramię. Uśmiechnął
się do Shina.
- Ok. – po czym odwrócił się i pobiegł
najszybciej jak tylko zdołał.
Rebeliant jeszcze przez chwilę
odprowadzał go wzrokiem, aż tamten zniknął między drzewami.
Potem on sam odwrócił się i biorąc pod pachę Choppera ruszył w
drogę powrotną. Będę musiał się nieźle tłumaczyć, pomyślał
i pomknął w stronę Zoro i Usoppa.
Takeyama szedł
wraz z Kabuu wzdłuż rzędów swoich wojowników. Nie była to grupa
uporządkowana, nie mieli jednolitego munduru poza jednym elementem –
czerwoną chustą, zawiązaną w dowolnym miejscu. Nie zależało mu
na bezwzględnej organizacji, wiedział, że tutaj wszyscy się
znają, że każdy osłoni tu każdego, że wszyscy są przyjaciółmi.
I, że walczą o wspólny cel.
- Słuchajcie – powiedział
odchrząkując. – Nie jestem zbyt dobry w takich zebraniach, ale
chciałem zakomunikować, że Jin wrócił z nowymi informacjami.
Przesuwamy bitwę o 20 dni.
Z tłumu dało się wychwycić
pomruki niezadowolenia.
- Uspokójcie się. – rzekł głośno
– mam podstawy twierdzić, że nie wszystko jeszcze jasne. Czekamy
na rozwój sytuacji i wykorzystujemy czas, żeby się jeszcze lepiej
przygotować.
- Ale dlaczego? – zapytał ktoś z tłumu.
-
Ponieważ bardzo możliwe, że niedługo odkryjemy plany Corteza i
położenie jego siedziby.
Buchnęły okrzyki radości. Takeyama
powiedział już swoje i ze spokojem wrócił do siebie. Słyszał
jeszcze jak Kabuu krzyczy „Macie dwadzieścia dni, rozejść
się”.
To będzie bardzo krótkie dwadzieścia dni. Bardzo
krótkie, pomyślał.
Luffy biegł ile sił w nogach. To
będzie krótkie dwadzieścia dni, przeszło mu przez głowę.
Cortez
uśmiechnął się siedząc w wygodnym perkalowym fotelu.
-
Dwadzieścia dni... – powiedział do siebie. Po czym roześmiał
się w głos, aż solidnie się zakrztusił.
15.
„Dzień pierwszy. Ten najlepszy drink.”
Nami przeszła
się jeszcze raz pokoju przeglądając się w wysokim elipsoidalnym
lustrze, wstawionym tu na jej prośbę. Dostała osobny gościnny
pokój, gdyż Takeyama rozumiał iż niepodobne, by dziewczyna spała
w jednym pokoju z mężczyznami, zaś Nami taka sytuacja odpowiadała
podwójnie, bo do uspokojenia skołowanych myśli najbardziej była
jej potrzebna samotność. W nocy Franky, robiąc przerwę w
przygotowywaniu kryjówki do ewentualnego napadu zakradł się na
Thousand Sunny, by zabrać najpotrzebniejsze słomianym rzeczy. Z
radością wrócił bez żadnych problemów informując, że statek
stoi jak stał, jest nienaruszony i na sto procent nikt go nie
śledził. Przyniósł Nami ogromną walizkę, do której napakował
tyle jej ubrań ile tylko zdołał. Dziewczyna uśmiechnęła się
patrząc na jej zawartość. Cyborg zapakował tam wszystko o czym
tylko pomyślał, od ogromnej porcji bielizny(ależ musiał się
rumienić jak to brał!), aż do sukni wieczorowej. Ta jednakże nie
była jej w ogóle potrzebna, więc powiesiła ją na wieszaku, na
szafie. Stanowiła teraz jedyną ozdobę.
Na dworze pewnie
zawitał już poranek, choć nieustanne światło Lamp Diali w niczym
nie różniło się od tego, jak świeciło nocą. Nami jednakże
wstała, jak wskazywał zegarek o swojej zwyczajnej porze(wcześnie
rano) i od razu zaczęła robić to co lubiła najbardziej poza
pieniędzmi(grzebać w strojach). Spojrzała jeszcze raz w lustro.
Miała na sobie tylko bieliznę i widziała dokładnie swoje ciało,
o pięknej sylwetce i gładkiej, w nie zranionych miejscach, skórze.
Opatrunków nałożono jej sporo, na brzuchu, rękach, szyi i karku,
nogach. Wokół głowy miała opaskę z bandażu, a drobne ranki na
twarzy i wardze, choć goiły się powoli zostawiła bez opatrunku.
Nie chciała wyglądać jak mumia.
Na początku nie zdawała
sobie sprawy, że podświadomie szuka najmniej seksownych rzeczy
jakie miała. Dziękowała bogu, że Franky wziął jej ulubiony
zielony sweterek z golfem. Choć było całkiem ciepło, nie chciała
odsłaniać dekoltu, który szpecił teraz opatrunek, na ranie po...
Wolała nie przypominać sobie po czym. Wyrzuciła rzeczy zabrane z
miejsca gdzie ich więziono. Nie chciała na nie patrzeć, a poza tym
były przesiąknięte krwią i potem. Założyła dżinsową
spódniczkę, ale pod nią ubrała czarne legginsy – nogi również
miała całe w bandażach. Resztę rzeczy zatrzasnęła w walizce.
Kiedy schodziła na dół na śniadanie, postanowiła niczego
po sobie nie pokazywać. Dzięki temu, że została wczoraj w domu
Takeyamy udało jej się nieco uspokoić. Po części przez to, że
Sanji okazał się świetnym pocieszycielem, a po drugie łzy po
prostu już jej się skończyły. Nie myślała zresztą już o
sobie. Bardziej obchodziło ją to, czy Luffy już czeka na dole i
pałaszuje niezliczone ilości mięsa.
Nie czekał.
W
salonie na parterze było zupełnie pusto, nie licząc Sanji’ego,
który spał na kanapie, przykryty bawełnianym kocem. Wydawało się,
że nikt jeszcze nie wstał, w sumie na statku oprócz Nami, o tej
porze na nogach była jedynie Robin i czasem Sanji, to była jedyna
chwila w której mógł pobyć z dziewczynami na osobności i
zaparzyć poranną kawę prawiąc komplementy. Tym razem Sanji jednak
nie powitał jej z uśmiechem stojąc przy kuchence, lecz chrapał
cicho obok niej.
Stanęła przy szynkwasie w ogromnym aneksie
kuchennym łączonym z salonem jadalnią. Nasypała kawy do dwóch
kubków i nastawiła wrzątek. Ktoś zostawił wyjątkowy rozgardiasz
na blacie, wiedziała, że to Sanji, w końcu wczoraj zrobił ogromną
kolację.
- Zabierasz mi obowiązki Nami – swan. –
usłyszała głos obok siebie. Sanji obudził się i cichutko
podszedł do niej szczerząc zęby. – Jak ty pięknie dziś
wyglądasz! Może buziaczek na dzień dobry?
Przysunął się
bliżej wychylając usta jakby istotnie wierzył, że zostanie
pocałowany.
- Chyba buła na dzień dobry. – to mówiąc Nami
zdzieliła kucharza po głowie, aż zarył twarzą w blat.
Podniósł
się jednak szybko i rzekł ze śmiechem.
- No, widzę, że
humor wrócił.
W milczeniu zalał kawę, którą Nami
przygotowała, a potem usiedli oboje na kanapie rozkoszując się
gorzkim napojem.
- Jak tam? – zapytał kucharz przerywając
ciszę. – Czujesz się choć trochę lepiej?
- Trochę. Dzięki
za wczoraj. – wymamrotała i uniosła kubek do ust.
Spojrzała
na Sanji’ego. Uśmiechał się nie patrząc na nią i odpalił
papierosa. Również był poraniony, na policzku i czole miał
wielkie opatrunki z gazy, Nami wiedziała, że pod koszulą nosi co
najmniej dwie rolki bandaża. Z doświadczenia mogła powiedzieć, że
bandaż leczy wszystkie rany, ale w dalszym ciągu nie była w stanie
stwierdzić, czy jego żebra zdążyły się choć trochę zrosnąć.
Wczorajsza bezczynność musiała przyprawiać go o dreszcze, mimo iż
siedział z nią. Sanji do tego się po prostu nie nadawał. Nami
była pewna, że żałował, że nie ruszył do walki.
- Cieszę
się, że wczoraj tu zostałem z tobą – powiedział znienacka
jakby czytając jej myśli. – Uspokoiłaś się.
- Byłam
pewna, że chciałbyś raczej walczyć ze naszymi nakama przy boku.
- Ależ walczyłem wczoraj. – uśmiechnął się. –
walczyłem wraz z tobą. Tylko tym razem przeciwnikiem był ktoś
inny. Ktoś kto zadawał rany nie fizyczne, ale gorsze – rany ducha
– ty sama i twoje wspomnienia.
Boże, toż on jest królem
tandety, pomyślała Nami, ale jest w tym nieco prawdy.
- Sanji
skończ chrzanić, lepiej zrób śniadanie. Zaraz zejdzie tu Luffy i
zeżre pół lodówki. – powiedziała. Atmosfera zrobiła się
nieco duszna bo Sanji za długa patrzył jej w oczy.
- To ty nie
wiesz? – kucharz wytrzeszczył oczy. – Toć Luffy nie wrócił.
- Nie?
- Nie. Kaktusowy szermierz, Usopp i Shin wrócili w
nocy z Marisą i Chopperem, Shin powiedział, że Luffy zjawi się za
dwadzieścia dni, lub coś takiego. Nie zrozumiałem tego zbyt
dokładnie, bo byłem strasznie śpiący.
- Chopper jest cały i
zdrowy tak? – upewniła się Nami.
- Jest ranny – odparł
Sanji. – oberwało mu się od Corteza.
- Czyli
przełożonego...
- Tak. JEGO przełożonego. Wydaje mi się, że
Luffy już obiecał, że go skopie. Shin przeprasza, ale powiedział
mu o tym co się stało z nami.
Nami zacisnęła pięści. Znów
łzy napłynęły jej do oczu, ale powstrzymała się. Już wystarczy
tego użalania się, przecież żyję, pomyślała ze złością.
-
No niech jeszcze ten idiota rozgłosi to całej wyspie. – warknęła
Nami.
- Kto jest idiotą? – rozbrzmiał czyjś głos. – I co
ma rozgłosić?
Odwrócili się i zobaczyli Franky’ego
schodzącego po schodach.
- Nie... nieważne – powiedziała
Nami szybko widząc cyborga. – dziękuje za stroje.
- Nie ma
sprawy – odparł tamten. – Miałaś od groma stringów i
staników-siateczek, nie wiedziałem, które wziąć, dobre
wybrałem?
Nami przybrała kolor buraka, ale Sanji... Sanji
wyglądał jak morze krwi, czerwony olbrzym, płomień Ace’a,
dojrzała wiśnia i wszystko inne co ma cokolwiek z czerwonym
wspólnego począwszy od podkreśleń w Wordzie, a skończywszy na
kolorze nicka Blackmaldera na naszym forum. Nie odezwali się
jednakże.
- A gdzie Robin? – zapytał Sanji.
- Nie...
nie wiem. Pewnie jeszcze śpi. – odparł tamten i Nami mogła
przysiąc, że widzi na twarzy cyborga lekkie zaróżowienie.
Cieśla
podszedł do lodówki i wyciągnął butelkę zimnej Coli.
- To
tylko niepotwierdzona plotka, ale możliwe, że między Frankym a
Robin coś się wczoraj wydarzyło. – szepnął Sanji do Nami, ale
nie mówił na ten temat już więcej, bo cyborg wrócił i usiadł z
nimi.
Chwilę później na dół zszedł Shin, a potem Zoro
wraz z Robin. Sanji podjął się zrobienia śniadania i zniknął po
chwili za aneksem kuchennym, zaś Nami spojrzała na ścianę nie
słuchając w ogóle co mówią pozostali.
A gdyby tak...
odetchnąć?
- Cholera jasna, czemu ten matoł i
idiota jest takim kretynem! – warknął Usopp usiłując podnieść
się z łóżka.
Leżał w dużej sali medycznej, wypełnionej
białymi łóżkami i setkami tajemniczych lekarskich instrumentów.
- Leż. Masz hipertrofię, schizofrenię, chorobę
Heinego-medine’a, osteoporozę... – zaczął wymieniać doktor
House kładąc długonosego siłą na miękkie poduszki.
-
Panie doktorze... – zaczął strzelec widząc, że House wymienia
coraz to nowe choroby, których nikt poza nim nie widział.
-
Co? – burknął tamten.
- Nie ma pan czasem objawów ospy
fenyloalaninologicznoentyloneogenetyczno-
firycznosyntelizaterotycznoambiwalentnogenoharadańskostyrycznej? -
zapytał Usopp uśmiechając się pod nosem.
- To może być to!
– jęknął doktor House i pokuśtykał w stronę swojego gabinetu.
– Idę się przebadać, a wy leżcie spokojnie, bo was sklepię
laską jak wrócę.
Usopp odetchnął z ulga i spojrzał na
Choppera, który aktualnie obudzony, również cieszył się z tego
iż nawiedzony lekarz poszedł zająć się czymś innym. Wrócili do
tematu.
- Czemu Luffy nie wrócił? – zapytał cicho Usopp.
-
Nie wiem, byłem nieprzytomny – odparł renifer. – Wiem tylko to
co powiedzial Shin. Luffy wróci za dwadzieścia dni. A my musimy do
tej pory być zdrowi. Rany nie są duże, ale zwłaszcza ty musisz
leżeć.
Usopp uśmechnął się krzywo, ale wiedział, że
Chopper ma rację. Położył się spokojnie.
- Bardziej mnie
jednak martwi Marisa... – mruknął pod swoim długim nosem.
Krew... dużo krwi...
Leżała na ziemi ściskając
kurczowo w dłoni miecz. Wszystko wokół płonęło, tylko nie ona
sama, choć marzyła by ją też strawiły płomienie. Nie chciała
już żyć.
- Po co ci Meitou, maleńka? Pozwolisz, że je wezmę
– i tak nie umiesz z niego korzystać. – zaśmiał się głos.
-
Sigma, uspokój się – odezwał się drugi głos. – Powinno Ci
wystarczyć to, że zabiłeś jej dwóch starszych braci. Poza tym
miecz jest jej, dopóki żyje, nie możesz go zabrać.
- Ty i
twoja posrana moralność – odparł pierwszy głos.
W tym
momencie podłoga zadrżała.
- Nie żyją – powiedział ktoś
kto właśnie wszedł do pokoju. – Idziemy dalej. Ci już nie będą
przeszkadzać. Pieprzona banda szpiegów.
Ogień parzył jej
płuca i nie mogła się poruszyć. Bolało ją wszystko. Krew...
dużo krwi.
Za dużo.
Marisa obudziła się niemalże
z krzykiem na ustach. Uświadomiła sobie, że znów jest w tym
pokoju. I że znów jest ranna. W pierwszej chwili chciała wstać,
wrócić do walki, jednakże wiedziała, że nie może. Musi leżeć,
musi wyzdrowieć. Spotkanie z Cortezem uświadomiło jej to w
zupełności. Wiedziała, że jakby nie trenowała nigdy się do
niego nie zbliży, ale miała inne nadzieje. Luffy. Był zupełnie
innym człowiekiem niż ci których spotykała do tej pory. Biło od
niego dziwne światło, był dobry, beztroski, jakby nic go nie mogło
wystraszyć, a jednocześcnie jakby obchodziło go wszystko. Te jego
oczy, gdy widział jak zakrwawiona wisi na ramionach Shina. I
obiecał. Był światełkiem w tunelu. Usłyszała od Shina raport i
wiedziała mniej więcej, że już za dziewiętnaście dni ruszy
bitwa. Że w jakiś sposób do niej dojdzie. Wiedziała, że wtedy
będzie gotowa. Obróciła się na druki bok. Odpoczynek...
odpoczynek...
Śniadanie było jak zawsze bardzo obfite,
choć upłynęło w niezbyt przyjemnej atmosferze. Shin opowiedział
po krótce o wydarzeniach na wulkanie. Takeyama wysłuchał go z
posępną twarzą, Kabuu aż gotował się ze złości, ale nie
chciał wybuchać przy wszystkich. Potem każdy wrócił do swoich
obowiązków i powoli jadalnia opustoszała. Było wiele do
zrobienia. Zaopatrzenie. Zabezpieczenie dróg ucieczki. Nie było co
się zastanawiać, a czasu też mogło brakować, więc dla każdego
znalazła się praca. Bojąc się jednak o stan Nami i Sanji’ego
Takeyama polecił im kolejny dzień odpoczywać. Ten brak ruchu
doprowadzał kucharza do szału. Zajął się tym co lubił
najbardziej. Gotowaniem.
Mijały godziny, cała podziemna
wysepka żyła zbliżającą się bitwą. Dom Takeyamy był
praktycznie opustoszały. Sanji stał sam w pustej jadalni, akurat
wrzucił na patelnie sporo składników, robił dobrą potrawkę z
myślą już o obiedzie. Widział już oczyma wyobraźni jak Nami się
zachwyca, jak nawet Zoro patrzy na niego z podziwem. Otworzył
lodówkę grzebiąc w poszukiwaniu śmietany i zerknął na wysoką
przezroczystą butelkę z przezroczystym płynem w środku. Wziął
ją natychmiast, odkręcił i łyknął. Alkohol. Mocny. Nie próbował
jeszcze czegoś takiego, nieco przypominało sake, zerknął na
etykietę ciekawy, cóż to takiego. „Vodka” głosił napis, i
choć Sanji nigdy nie raczył swych ust tego rodzaju trunkiem
natychmiast docenił jej smak. Zaświtał mu w głowie wspaniały
pomysł i zabrał się do roboty.
Nami siedziała za
biurkiem i starała się nie myśleć o niczym innym jak nad tym by w
spokoju przyłączyć się do innych i pomóc w przygotowaniu do
walki. Miała na nadgarstku czerwoną chustkę, przypomniała sobie
Alabastę. Tam też mieli wspólny znak. Tutaj jednak to było czymś
więcej niż symbolem przyjaźni i walki ze wspólnym wrogiem. Tutaj
czerwona chusta była pewnym rodzajem ideologii, czymś co łączyło
najprawdopodobniej pokolenia i będzie je łączyć, dopóki Cortez
nie upadnie. Rozmyślanie przerwało jej pukanie do drzwi.
-
Proszę... – powiedziala cicho, nie odwracając się.
Sanji
wszedł do pokoju niosąc ze sobą tackę z drinkiem. Uśmiechał się
do siebie, spróbował swojego dzieła wcześniej, był zachwycony.
Wiedział, że Nami jest fanką mocnych drinków, dodał tutaj
wszystkiego co tylko mogłoby jej zasmakować. Sok z cytryny i
kaktusa, grenadina... Same smakołyki. Wszystko ozdobił parasolką i
z wielkim uśmiechem podszedł do dziewczyny.
- Nami – swan,
przyniosłem coś dobrego.
- Dziękuje. Drink?
- Najlepszy
z najlepszych.
Sanji nie przechwalał się zbyt często. Zdawał
sobie sprawę z własnych zdolności, ale nie był typem człowieka
który biegałby w kółko i krzyczał jak to on wspaniale gotuje.
Niemniej jednak, czekał teraz na reakcję Nami, lubił widzieć
uśmiech na twarzach ludzi, gdy próbowali czegoś jego autorstwa.
Dziewczyna wzięła szklankę i postawiła na biurko obok.
Uśmiechnęła się do niego, ale drinka nie spróbowała. Sanji
przełknął ślinę i dalej stał nad nią nie ruszając się nawet
o milimetr.
- Coś nie tak? – zapytała patrząc na niego ze
zdziwieniem.
- Czekam, aż przetestujesz. – odparł ze
zdrnerwowaniem.
- No cóż... – wzięła szklankę do ust i
pociągnęła łyk.
Nastała chwila milczenia. Długa chwila.
-
Niedobre, tak? – mruknął Sanji. W sumie nigdy nie robił czegoś
takiego, miało prawo nie wyjść.
- Świetne. – odparła
krótko i beznamiętnie Nami i znów spojrzała w ścianę.
Sanji
natychmiast wyszedł z jej pokoju skołotany. Zabolało go
straszliwie, włożył w drinka całe serce, oczywiście ten musiał
nie wyjść. Staruszek miał rację, pomyślał, jestem kucharzem do
bani. Nigdy nie miał tendencji do załamywania się, jednak rany,
bezczynność i teraz ten zawód przeciążyły. Ruszył wolnym
krokiem w dół, ale usłyszał za sobą łoskot otwieranych drzwi.
- Sanji – kun! – zawołała Nami.
Odwrócił się.
Wyglądała na straszliwie zakłopotaną.
- Hm? – mruknął
niezrozumiale.
- Przepraszam. Nie mogę zebrać myśli... –
powiedziała dziewczyna jąkając się. – Ten drink jest naprawdę
niesamowity! Świetny! Zrób jeszcze tego najlepszego drinka!!
Teraz
Sanji zauważył. W dłoni ściskała pustą szklankę.
-
Musiałeś poczuć się strasznie, wiem – rzekła po przerwie –
Ale to nie moja wina. Ja chyba wpadłam w jakąś depresję! Będę
dla wszystkich ciężarem! Nie mogę z tego wyjść.
Zebrało
jej się na zwierzenia, pomyślał. No cóż, nikt nie może być bez
przerwy radosny i uśmiechnięty. Może poza Luffym. Podszedł do
niej powoli i delikatnie dotknął jej ramienia.
- Słuchaj –
zaczął powoli. – Nigdy nie będziesz dla nikogo ciężarem.
Choćbyś miała niewiadomo jaką depresję. Choćbyś niewiadomo w
jakim stanie była. Jesteś jedną z nas, już ci to mówiłem. Ja
też teraz nie mam lekko. Wariuję z tej bezczynności. – przerwał
i zaczerpnął powietrza. – ja... mam wrażenie, że my dopiero
uczymy się czym jest życie. Pamiętasz naszą kłótnię tam... w
celi? Pomogłaś mi wtedy. Wiesz dlaczego? Powiedziałaś mi parę
prostych słów, które tak bardzo do mnie trafiły. Nie wiem czy
będę potrafił powiedzieć tobie coś o takiej samej wartości. Ale
zapamiętaj to, też to już mówiłem, jesteśmy wszyscy jedną
grupą, która zawsze będzie się wspierać. I tu nie tylko chodzi o
danie w mordę komuś kto cię niszczy. Nie tylko na tym polega
przyjaźń.
Nami patrzyła mu prosto w oczu i chłonęła jego
słowa. Sanji widział jej spojrzenie, wiedział, że jest totalnie
zmiażdżona psychicznie i choć mogłoby się wydawać, że już
jest nieco lepiej, tak naprawdę było jeszcze gorzej. Zapragnął po
raz kolejny wziąć ją w ramiona. Tak na poważnie, nie jak robił
to zawsze, nie chodziło tu o urodę czy tego typu sprawy.
- Nie
chcę udawać mędrca – ciąnął – ale widzę w twoich oczach,
że straszliwie cierpisz. Słuchaj, przetrwałaś Arlonga. Ty i Robin
– chwan jesteście kobietami, które najbardziej na świecie
podziwiam, bo potrafiłyście stawić czoła takim nieszczęściom,
że tylko Chopper i ewentualnie Franky może się z wami równać.
Obie jednak się nie poddałyście. Dlaczego więc, miałabyś się
poddać teraz. Stało się coś, czego nie odwrócimy prawda. Ale ja
widzę przed sobą kobietę z czystym ciałem, za to z zabrudzoną
duszą. A to można wyczyścić.
- Jak? – mruknęła cicho.
-
Jak? – kucharz uśmiechnął się lekko. – Tak.
Wiedział,
że posuwa się za daleko. Wyciągnął ramiona, schwycił Nami i
przyciągnął ją do siebie. Objął ją najdelikatniej jak mógł i
przytulił.
- Nie wiem jak się czujesz, nigdy nie wiedziałem.
I nigdy nie będę wiedział. Ale mogę ci przysiąc, że Sigma
zginie z mojej ręki. Ale zginie nie po to byś poczuła się czystą.
Zginie dlatego, że nikt nie ma prawa w ten sposób krzywdzić ludzi.
Ty natomiast musisz sama uporać się z tym co czujesz. – gładził
ją delikatnie po głowie i dostrzegł po chwili, że rozluźnia się,
mimo, że dotyk mężczyzny musiał przypominać jej przykrości
których doznała. – I wierzę... nie, WIEM, że sobie z tym
poradzisz. Bo jesteś najsilniejsza z nas wszystkich. Zawsze byłaś
i zawsze będziesz. – urwał by nie powiedzieć, czegoś zbyt
tandetnego. Nie był dobry w przemowach.
Nami podniosła głowę
i spojrzała na niego. Oczy lśniły jej od łez.
- Uśmiechnę
się?
- Do licha, jasne, że tak. I uśmiechniesz się zupełnie
szczerze. Wtedy kiedy łzy już nie będą ci potrzebne. A kiedy to
będzie, zależy już od ciebie.
- Może być? – zapytała
Nami i na jej twarzy zakwitł delikatny uśmiech.
Coraz szerszy
i szerszy.
- Oj może. Jak najbardziej może. – Sanji poczuł,
że Nami przestaje drżeć i poczuł się cholernie niepewnie. Bał
się, że jego uszy są czerwieńsze niż wino. Natychmiast
postanowił przerwać ciszę. – to co, zrobić kolejnego drinka?
Tym razem spróbuję dodać soku wiśniowego, i może trochę
jeszcze...
- Sanji... Dziękuję.
Jej usta
musnęły jego wargi.
Pięć sekund potem Sanji stał po
środku korytarza z opuszczonymi rękoma i wzrokiem wlepionym w dal.
Słyszał cichnące kroki Nami po schodach, jej głośny śmiech,
potem trzaśnięcie drzwi.
- To już czwarty raz... –
powiedział cicho po czym uśmiechnął się. – wróciłaś,
Nami.
Po czym udał się na dół zrobić jeszcze jednego „tego
najlepszego drinka”.
- To jest ta Kaneyama?
Istotnie
byli bardzo niedaleko wyspy.
- Tak, panie admirale. Lądować?
– odezwał się jeden z marynarzy stojących obok.
- Nie.
Zaczekamy. Raki?
- Jestem, panie admirale.
- Zlokalizuj
siedzibę Białego Starca. Masz trzy dni. I nikomu się nie pokazuj.
- Tak, panie admirale.
- Lądujemy za trzy dni. Ten mały
nie oznakowany okręt nie zwróci ich uwagi. -
mruknął Kizaru
po czym odwrócił się i ruszył pod pokład. – Kręćmy się
wokół wyspy.
Spojrzał raz jeszcze na wyspę. Potem spojrzał
na mały przedmiot który trzymał w lewej dłoni.
Na
malutkiego, złotego Den-den Mushi.
16.
Dzień czwarty. Spotkanie trzech.
Od spotkania na
którym zapadły wszystkie decyzje dotyczące dalszego rozwoju wojny
minęły cztery dni. Wszystkie były naprawdę upalne, ewidentnie
Kaneyama była letnią wyspą, letnią w każdym słowa tego
znaczeniu, zaś każde wyjście na zewnątrz mogło skończyć się
udarem słonecznym, wystarczyło tylko trochę pobyć na słońcu.
Sanji, po porannej toalecie i trzygodzinnym modelowaniu zarostu
( po to, żeby na podbródku zostało dokładnie pięć kreseczek
gdyż w Alabaście nosił cztery, ale stwierdził, że pięć lepiej
mu pasuje ) zszedł wolnym krokiem na dół, do swojego ulubionego
miejsca w domu Takeyamy – do kuchni. Jego przenośne lunche zrobiły
taką furorę wśród rebeliantów, że dostał za zadanie
przygotować takie przekąski dla każdego z nich, w razie gdyby
bitwa się przeciągała. Problemów z zapasami na szczęście nie
było, gdyż Jin i jego ludzie skutecznie zajmowali się tymi
sprawami, toteż Sanji dzień w dzień od rana do wieczora siedział
w kuchni i gotował.
Bardzo cieszyła go zmiana, która zaszła
w Nami, a właściwie powrót do starej Nami. Dziewczyna żartowała,
pomagała w najróżniejszych pracach, jej rany fizyczne i duchowe
powoli się goiły. Choć Sanji wiedział, że sine pręgi jakie
zostały dziewczynie na karku nigdy nie znikną, to był pewien, że
takie coś nie strawi jej psychiki. Była za silna. Z uśmiechem
rozbił jajka i wrzucił je na patelnie. Dla niej, zrobi dziś coś
specjalnego. Może nawet tamtego drinka... Przypomniał sobie dotyk
jej ust, ale natychmiast wyrzucił to wspomnienie z siebie. Widział,
że to było spontaniczne i pewnie już się nie powtórzy. Pociągnął
łyk wódki z butelki, odpalił papierosa i wrócił do pracy.
-
No to mamy mały problem... – powiedział spokojnie Takeyama.
Siedział za swoim podłużnym biurkiem z rękoma założonymi
pod brodą. Na kanapie pod ścianą siedział Kabuu, wyraźnie
podenerwowany z odkręconą flaszką rumu w dłoni.
- Mały?
Poważny... Jin zabrał właśnie wszystkich swoich ludzi, próbują
zrobić dokładny raport w sprawie sił Corteza. I dowiedzieć się
ile wiedzą. A akurat teraz potrzebujemy kogoś kto poszedł by sam!
– mówił szybko i z naciskiem.
- Nie możemy posłać Shina,
albo kogoś z twoich ludzi? – zapytał Takeyama.
- Żartujesz
sobie? – warknął Kabuu – przecież moi ludzie to nasi najlepsi
wojownicy! Pierwsza ekipa uderzeniowa ( chciał powiedzieć jedenasta
dywizja Shinsengumi, ale w porę się powstrzymał. Za dużo Bleacha,
pomyślał )! Chyba jasne, że w tej chwili dają z siebie wszystko i
trenują od rana do wieczora. A Shin musi doglądać strzelców.
Takeyama wyglądał jakby w ogóle nie przejął się tym
problemem bo wyraz jego twarzy nic się nie zmienił. Postukał
knykciami w czoło i mruknął cicho.
- To odpuśćmy dziś ten
patrol.
- Zwariowałeś chyba... – Kabuu wstał – Musimy
wiedzieć co Cortez robi na tym wulkanie. To zbyt ważne. A nikt z
nas nie może pójść...
- Ja mogę.
Obaj mężczyźni
odwrócili się natychmiastowo. W drzwiach stał Roronoa Zoro i
uśmiechał się poklepując rękojeść miecza. Uśmiechał się
nerwowo. Kabuu poczerwieniał ze złości i ruszył w jego stronę.
-
Nie masz prawa... tu wchodzić! – wycedził przez zaciśnięte zęby
i sięgnął po tasak.
- Uspokój się Kabuu – rzucił krótko
Takeyama i przeniósł wzrok na Zoro – Myślisz, że dasz sobie
radę szermierzu?
- Dlaczego miałbym nie dać... – mruknął
Zoro – chce zobaczyć tego który podobno jest tak niesamowicie
silny. Bardzo mnie to interesuje.
- Tu nie są ważne takie
rzeczy... nie masz kwalifikacji i w ogóle... – zaczął Kabuu ale
Takeyama przerwał jego wypowiedź.
- Dobrze, idź, przyjmujemy
twoją pomoc.
Najbliższy doradca Takeyamy zdębiał i spojrzał
na swojego dowódcę z przestrachem w oczach. Ten jednak wpatrywał
się w Zoro z lekkim uśmiechem widząc ewidentne podniecenie
tamtego. Szermierz uśmiechnął się odwrócił i wyszedł totalnie
ignorując Kabuu, który zaś wyglądał jakby miał ochotę
roztrzaskać go na kawałki.
- Zwariowałeś? Tego świrniętego
szermierza chcesz wysłać na wulkan? Czy on zna się na szpiegowaniu
choć trochę?
- A sam pójdziesz? A ktokolwiek inny pójdzie?
– Takeyama spojrzał mu w oczy.
Kabuu milczał, dowódca
rebelii uśmiechnął się. Wygrał.
- No. Wracajmy do
trenowania.
Roronoa Zoro był człowiekiem, który jak już
raz podjął jakąś decyzję nigdy nie zwracał z obranej drogi.
Jeden jedyny raz zmusiła go do tego Marisa, wplątując go w
wyzwanie pojedynku, ale to się nie liczyło.
Decyzję, że
pójdzie na wulkan, podjął już wcześniej, koniecznie chciał
zobaczyć człowieka, który sponiewierał Marisę i Choppera w kilka
chwil. Nie wiedział jednak, że okazja nadarzy się już dzisiaj i
kiedy usłyszał przypadkiem wzburzony głos Kabuu natychmiast wszedł
do pokoju i zaproponował swój udział.
Znał już drogę
wyjściową z kryjówki więc jakoś udało mu się nie zgubić i
szedł teraz tą samą trasą, którą jeszcze niedawno biegł z
Shinem i Usoppem. Nie śpieszył się, do południa miał kupę
czasu, w miejscu gdzie walczyli z The Guards zauważył ewidentne
ślady walki, choć ciał już nie było, ktoś się nimi zajął. Do
wyjścia z lasu dzieliło go już nie więcej niż kilkaset metrów
gdy usłyszał kroki.
Ktoś się zbliżał od zachodu i Zoro,
który bynajmniej kierunków nie rozróżniał, uznał, że na ten
moment lepiej dać nura w krzaki. Oczywiście, nie po to, aby się
schować. Nie chciał po prostu ryzykować, że osoba, kimkolwiek by
się nie okazała ucieknie, nim Zoro dowie się czegokolwiek co
pozwoliłoby mu w spokoju wyciągnąć miecze i zaatakować lub
zignorować i przesiedzieć w ukryciu nieco dłużej.
Nie
minęło wiele czasu i na polanę wszedł wysoki mężczyzna o
czarnych, krótko przystrzyżonych włosach i typowym stroju
podróżnym składającym się z dżinsowych spodni, glanów i luźnej
kurtki. Zoro uśmiechnął się widząc przy jego pasie ostrze,
jednakże nie był to miecz taki jaki znał i uwielbiał, bardziej
szabla, o cienkim i długim zakrzywionym ostrzu. Roronoa nigdy nie
lubił takiej broni, niemniej kilka razy był już zmuszony do jej
używania.
Po chwili zastanowienia krótszej niż dwa oddechy
wyszedł z krzaków zdecydowanie aczkolwiek łagodnie. Mężczyzna od
razu go zauważył i schwycił za miecz, jednakże chwilę później,
gdy ujrzał czerwoną chustę na ramieniu Zoro, uspokoił się.
-
Kim jesteś? – zaczął ostrożnie zielonowłosy. Miał miecze w
pogotowiu.
- Nazywam się Raki. – odparł tamten. – Jesteś
rebeliantem, prawda?
Zoro dostrzegł błysk w jego oku, ale, że
nie wiedział co może on oznaczać, zignorował to. Nie wyglądał
na zbyt silnego...
- Powiedzmy. A ty po czyjej stoisz stronie?
- Oczywiście po waszej. – odparł Raki i wskazał na pochwę
swojej szabli.
Istotnie, była przewiązana czerwoną chustą,
Zoro zganił się za swoją podejrzliwość.
- Co tu robisz? –
spytał Zoro – patrol?
- Y... tak. – powiedział szybko
nowoprzybyły. – ty też, tak? Może mi potowarzyszysz? –
roześmiał się głośno i serdecznie. Roronoa zmierzył go
wzrokiem. Był dziwny i dziwnie się zachowywał, ale wiele już
rzeczy było dla szermierza dziwne. Postanowił na razie mieć go na
oku.
- Zgoda – odparł po chwili. – idę w stronę wulkanu,
chcesz to choć ze mną tylko wiesz, kompletna cisza.
- Rozkaz
szefie – odrzekł Raki z uśmiechem i wspólnie ruszyli do wyjścia
z lasu.
Mężczyzna poruszał się z gracją, miał długie
palce i smukłe dłonie, Zoro wiedział, że są stworzone do
układania się na rękojeści miecza, Raki musiał być doskonałym
szermierzem. Czy to znaczy, że powinien go pokonać?
Wspólnie
dotarli do skraju lasu i usiedli na trawie by czekać. Do południa
było jeszcze pół godziny, a ciepło bijące od słońca które
zbliżało się do zenitu było nie do zniesienia. Raki przez cały
czas usiłował nawiązać jakąś rozmowę, ale Zoro nie był zbyt
rozmowny, milczał wpatrując się w niebo. Siedzieli na trawie w
cieniu, pot spływał po ich twarzach, Zoro w ogóle nie wyobrażał
sobie jak ktoś w taką pogodę, mógłby spokojnie spacerować po
krawędzi wulkanicznego krateru, ale czekał. Poprzednimi dniami
wcale nie było chłodniej, a Cortez się pojawiał. Raporty się
pojawiały i Zoro czuł, że tym razem nie będzie inaczej. I nie
było. Tyle, że tym razem na wulkan przyszły dwie osoby. Ten drugi
miał długi dobrze skrojony płaszcz, wysokie buty, równą bródkę
i, tu Zoro zbladł, siedem katan przy pasie. Raki także był
zdziwiony, w milczeniu oceniał wszystko wzrokiem.
Po chwili
mężczyzna z mieczami wolnym krokiem ominął szerokim łukiem
krater, mieli wrażenie, że za wszelką cenę stara się nie zajrzeć
do środka, i ruszył w dół po zboczu, kierując się prosto na
nich. Zoro zamarł ściskając rękojeść katany.
- Spokojnie.
Usuńmy się stąd lepiej. – rzekł Raki kładąc mu dłoń na
ramieniu. – Jeśli ma się wywiązać walka, to lepiej nie tak
blisko Corteza.
Roronoa uznał słowa mężczyzny za mądre i
powoli obaj się wycofali pareset metrów w głąb lasu czekając, aż
tamten podąży za nimi. Istotnie, poszedł. Wolnym krokiem zbliżył
się do nich i zatrzymał jakieś dwadzieścia metrów od nich.
-
Pan Cortez polecił by mu nie przeszkadzać – rzekł spokojnym
głosem.
- A kto mówi o przeszkadzaniu mu? – mruknął Zoro –
tylko chcemy zobaczyć co tam porabia.
- Myślę, że to też
nie zalicza się do jego interesów. Nazywam się Ozuma i jestem
prawą ręką pana Corteza. I nie pozwolę wam mu przeszkadzać.
Zoro
czuł nadchodzącą walkę, ale spokój jaki bił z Ozumy, kazał mu
przypuszczać, że do niczego nie dojdzie jeśli go nie zaatakują.
Po prostu stał niewzruszony i mierzył ich wzrokiem. Roronoa widział
nad jego ramieniem jak Cortez idzie po krawędzi wulkanu, jak zwykle.
Czyli wszystko było tak jak być powinno. Tylko ten Ozuma. Coś
dziwnego biło z jego osoby. Jego rozmyślania przerwał Raki.
-
Dobrze, odejdziemy. Ale wcześniej mam jedno pytanie.
-
Słucham. – odparł kulturalnie Ozuma
- Czy wiesz, gdzie mogę
znaleźć Białego Starca?
To trwało sekundę. Zoro w życiu
nie widział tak szybkiego ruchu miecza ani ciała. Ozuma natychmiast
wybił się z miejsca dobywając katany i ciął z całej siły
celując w głowę Raki’ego. Chwilę potem nastąpił drugi, równie
szybki ruch i metal uderzył o metal. Raki dobył szabli i zablokował
uderzenie Ozumy. Zrobił to jednym ruchem, bez problemu. Ot tak po
prostu.
- Skąd do licha wiesz o Białym Starcu? – ryknął
Ozuma przerzucając katanę do lewej ręki. – kim ty jesteś?
Raki
uśmiechnął się wyzywająco i oparł szablę o ramię.
- Nie
poznajesz? – zaśmiał się.
Zoro bynajmniej nie poznawał.
Widział tego człowieka po raz pierwszy w życiu, ale wiedział już,
że jest on nie lada wojownikiem.
Nagle na twarzy Ozumy pojawił
się wyraz zrozumienia.
- Kapitan Raki! – wykrzyknął. –
Niemożliwe, co ty tutaj robisz?!
- Kapitan Raki? – Zoro
zupełnie nie rozumiał o co chodzi.
- Kapitan Marines... –
powiedział raz jeszcze Ozuma. – Jeden z najlepszych szermierzy w
całej organizacji...
Mężczyzna zakręcił szablą i opuścił
ją wzdłuż ciała. Wyglądał bardzo spokojnie, był wręcz lekko
uśmiechnięty, choć ten uśmiech nie obejmował oczu, zimnych i
wyrachowanych.
- Brawo Ozuma, zgadłeś. Widać zrezygnowałeś
z bycia piratem - powiedział. - niemniej twoja ręka wciąż jest
wprawna. Może ją przetestujemy?
Zoro nie miał najmniejszej
ochoty siedzieć i patrzeć jak tych dwóch rzuca się na siebie, a
że to nastąpi, był pewien - czuł napięcie w powietrzu. Postukał
palcami w saya swojej katany.
- Chcecie to sobie testujcie. Ja
idę sprawdzić co robi Cortez.
Ozuma odwrócił się do niego.
- Nigdzie nie idziesz.
- Czyżby?
Zoro ruszył przed
siebie i wyminął Ozumę niemal natychmiast. Rzucił się biegiem w
stronę wulknanu, posłyszał dźwięk obudzonej stali i sam dobył
miecza, mógł być teraz aż nazbyt potrzebny. Po chwili ktoś
stanął przed nim, ale nie był to Ozuma. Był to Raki.
-
Chwileczkę Roronoa Zoro. Nie myśl, że od tak sobie stąd
pójdziesz.
Szermierz nie czekał. Zaatakował trzymając miecz
oburącz, prosto w głowę Marine'a.
Nawet nie zachaczył o jego
czapkę. Raki schylił się pod ciosem i sam wyprowadził uderzenie.
Zoro szybko wysunął drugie ostrze z Saya i przyblokował klingą.
Raki był szybki.
- Roronoa!! - ryknął ktoś zza pleców
Zoro, szermierz odwrócił się i W ostatniej chwili odtrurlał się
od potężnego cięcia Ozumy. Miecz mężczyzny wbił się w grunt.
Zoro podniósł się i zobaczył jak dwaj pozostali szermierze
wymieniają ciosy. Byli niemalże równie szybcy i równie
precyzyjni. Chwilę potem Ozuma odskoczył od Raki'ego i rzucił się
na Zoro.
Zaczął się młyn.
Roronoa Zoro nigdy jeszcze
nie miał okazji walczyć we trzech w systemie każdy na każdego,
toteż zaczął dosyć ostrożnie. Nie spodziewał się sytuacji,
żeby ktokolwiek spróbował na chwilę zawiązać przymierze, by
wyeliminować trzeciego, ale wiedział też, że każda próba
zastosowania jakiejkolwiek techniki powodowała natychmiastowy atak
obydwu przeciwników. Oni także wymieniali się ciosami, ale do
niczego to nie prowadziło. Raki poruszał się z gracją, jego
szabla tańczyła. Ozuma walczył dwoma mieczami, tak jak Zoro, pięć
katan wciąż spoczywało jednak, przy jego pasie. Zoro nie wyobrażał
sobie nanatou-ryu, chyba, że wojwnik miałby owoc jak Robin, więc z
początku sądził, że to po prostu albo zapasowa broń, albo
trofea. Jednakże szybko przestał tak uważać.
Akurat Raki
zadał cięcie tak potężne jakiego Zoro nigdy jeszcze nie widział.
Ozuma przyjął je na oba miecze i oba natychmiastowo wypadły mu z
rąk. Szermierz nie poddał się jednak, szybko sięgną po kolejne
dwie katany, jedną z nich podrzucił wysoko w górę, po czym dobył
kolejną. Raki spojrzał na miecz, który aktualnie spadał
centralnie na niego i usunął się bez problemu zostawiając ostrze
za plecami. Rzucił się na Ozumę, Zoro próbował również się
wtrącić, ale to co zobaczył osadziło go w miejscu. Miecz doradcy
Corteza, ten który został podrzucony, nagle wzniósł się w
powietrze i ruszył w stronę Raki'ego. Ten jednak w porę zdołał
usunąć się sprzed ostrza, a Ozuma złapał broń w locie. Wróciła
do niego. Chwilę potem miał już pięć katan przy pasie.
Nikt
nie chciał odpuścić. Walka trwała w najlepsze i co najgorsze,
przeciągała się. Upał był straszny i Zoro czuł jak koszulka
przykleja mu się do ciała. Zaczynało mu też brakować oddechu.
Ale nie tylko jemu. Ozuma, który odważył się przybyć w płaszczu
był cały czerwony, Raki również miał lekką zadyszkę. Chwilę
potem, zaatakował on potężnie Ozumę i mimo iż ten zablokował
cios, to czuł się jakby go wgniotło w ziemię.
- Ja chcę
tylko wiedzieć, gdzie jest Biały Starzec! - powiedział przez
zaciśnięte zęby Raki.
- Nigdy się nie dowiecie! - ryknął
Ozuma i napiął mięśnie.
Zoro znalazł tu okazję. Stanął
w swojej ulubionej pozycji. Pozycji do Onigiri. Brakowało mu
trzeciego miecza, ale tym razem cięcie dwóch musiało wystarczyć.
-
A ty czasem nie powinieneś się pospieszyć i wracać? - rzucił
Ozuma do Zoro patrząc jak ten napina się do ciosu.
- Co? -
zapytał Roronoa. - wracać?
- Ach... to widzę, że wasza
siatka wywiadowcza słabnie... odwal się w końcu! - Ozuma potężnie
ciął odrzucając Raki'ego do tyłu.
Zoro nie spodziewał się
tak szybkiego ataku i już po chwili cofał się pod nawałnicą
ciosów Ozumy.
- Lada chwila, wasz przywódca zginie. -
powiedział Ozuma cicho, acz z naciskiem coraz to zaskakując Zoro
niespotykanynymi kombinacjami ataków.
- Co masz niby na
myśli?
- Proste. Pan Cortez wysłał kogoś, kto się nim
zajmie. Już za chwilę.
- Skrytobójca?!
- Brawo.
W
tym momencie do walki wkroczył Raki. Zoro poczuł uderzenie na
klatce piersiowej i odleciał do tyłu, Marine kopnął go robiąc
swoje wejście, po czym chciał go dobić, ale Ozuma szybko zaskoczył
go z tyłu i znów na jego szablę spadły uderzenia.
Zoro
podniósł się szybko i zobaczył jak Ozuma, choć atakuje Raki'ego
obserwuje go kątem oka. Musiał jednak zaryzykować. Wiedział, że
technika sporo straci na mocy przez skrócnie czasu jej wykonywania,
ale nie było wyjścia.
- San-jyu-rokuu pondo hou!!! - Zoro
uderzył jednym tylko mieczem, nie poświęcając nawet chwili na
skupienie. Atak nie był zbyt imponujący, ale wystarczył na tyle,
by wytrącić Ozumę i Raki'ego z równowagi i wzniecić spore kłęby
dymu.
A potem Zoro po raz pierwszy w życiu uciekł z miejsca
walki.
- Przepraszam Takeyama-san. Przyniosłam herbatę.
-
Proszę, wejdź.
Chwilę później Roronoa gnał już nie
oglądając się na nic wokół. Żałował, że zostawia za sobą
taką walkę, jednak wiedział, że życie Takeyamy jest zagrożone,
a w tym momencie, bez przywódcy rebelia upadnie. Miał mało
czasu.
Nagle poczuł dziwne mrowienie w stopach. Dziwne.
Dlaczego biegnę tak wolno, pomyślał. Czy naprawdę nie stać mnie
na więcej? Stopy są lekkie. Miecze są lekkie. Wszystko jest
lekkie. Potem wszystko poszło jak z płatka. Widział to w sobie już
wcześniej. Chwilami udawało mu się to wykonać pół świadomie,
może teraz przyszedł właśnie taki moment?
Tylko, że tym
razem nazwa sama spłynęła mu do ust.
- Soru.
-
Dziękuje, możesz już iść.
- Nie Takeyama-san, jeszcze
zostanę.
Nie widział skąd. Nie wiedział jak. Nie
wiedział dlaczego. Obiecał sobie jednak nie zawracać tym głowy w
tej chwili, potem był czas na zastanawianie się. Teraz
najważniejsze było sprawdzić czy Ozuma ma rację.
Zoro wpadł
przez podłużny tunel do kryjówki rebeliantów. Właściwie to nie
schodził, a wręcz się stoczył po stromej jaskini, i natychmiast
rzucił się biegiem do domu Takeyamy. Był w swoim gabinecie, nie
było innej możliwości. Pierwsze drzwi. Drugie drzwi... Gabinet.
-
Żegnaj Takeyama-san. - młoda dziewczyna wyciągnęła zza pazuchy
pistolet i wycelowała w jego czoło.
- NIE!!!
Chlusnęła
krew, zabrzmiał strzał. Zoro nie zdążył nawet przełożyć
mieczy na drugą stronę. Podjął najlepszą z możliwych decyzji.
Dziewczyna przechyliła się do tyłu i padła na plecy
zaciskając zęby z bólu, Zoro przeciął jej ścięgna achillesa co
natychmiast powaliło ją na ziemie, zaś kula z jej pistoletu
utkwiła w suficie pomieszczenia.
Takeyama spojrzał ze
zdziwieniem na Roronoę ten zaś odwrócił się do rannej.
-
Nie miej mi tego za złe.
- Skąd... skąd wiedziałeś??
-
Powiedzmy, że jestem jasnowidzem. - po tych słowach Zoro wsunął
Sandaia Kitetsu do saya.
17.
Dzień siódmy. Przeklęte miasto.
Po próbie zamachu na
Takeyamę, wokół kryjówki, a także w niej samej, trzykrotnie
wzmocniono ochronę. Wszystkich sprawdzono pod kątem wierności, a
nielicznych podejrzanych, odsunięto ostrożnie do prac, które nie
wymagały przebywania w towarzystwie przywódcy i jego
współpracowników. Kabuu dostał szewskiej pasji, kiedy dowiedział
się o wydarzeniu. Nikt nie chciał wchodzić w drogę wściekłemu
mężczyźnie, który teraz stał się jeszcze bardziej posępny niż
zwykle. Dziewczynę, która okazała się jedną z The Guards
wprowadzoną w ich szeregi, osobiście skazał na śmierć i wykonał
wyrok. Przywódca zabronił mu tego robić, ale Kabuu zignorował
jego polecenie. Był zdecydowanym człowiekiem, który wiedział do
czego zmierza, miał własne zasady. I choć większość rebeliantów
popierała jego decyzję, to jednak między nim a Takeyamą doszło
do kilku napięć.
Zoro tymczasem zyskał bardzo wiele w oczach
buntowników. Ludzie patrzyli na niego z podziwem, Usopp oczywiście
zdążył rozpuścić kilkaset plotek o zdarzeniu i przeinaczyć
kilkadziesiąt faktów, teraz Roronoa był praktycznie bohaterem
rebelii.
- Wspaniała robota mchogłowy - mówił Sanji, kilka
razy dziennie. - Kobieta to istotnie bardzo silny przeciwnik.
Kucharz
był wściekły na Zoro, że ranił dziewczynę, że przyczynił się
do jej śmierci, a przed zaatakowaniem Kabuu powstrzymywało go tylko
i wyłącznie błaganie Nami i Choppera. Dla niego nie pojętą była
kara śmierci, czy w ogóle atakowanie kobiet. Dlatego jego i tak
burzliwe kontakty z Zoro pogorszyły się jeszcze bardziej.
Od
momentu ogłoszenia dwudziestodniowego okresu przygotowań upłynął
już tydzień, gdy wrócił Jin z raportem dotyczącym The Guards
Corteza i niewielkiej grupy Marines, która prawdopodobnie wylądowała
na wyspie. Wiadomość ta zastała Słomianych w salonie Takeyamy,
gdy aktualnie Sanji, Nami, Franky i Robin omawiali swoje koncepcje
dotyczące logistyki wraz z przywódcą rebelii.
- ... tak to
wygląda. The Guards będzie tutaj około tysiąca. Licząc rezerwy i
siły, których nie zdołaliśmy zlokalizować będzie to około
tysiąca pięciuset zdolnych do walki - Jin wziął głęboki wdech i
spojrzał spode łba na Takeyamę.
Twarz mężczyzny nie
wyrażała żadnych głębszych uczuć. Wyglądał tak, jakby Jin
właśnie mu powiedział coś w stylu "kupiłem sobie nowe
ubranie". Pociągnął tylko łyk kawy z kubka. Sanji od razu
wiedział, że coś tu jest nie tak. Przeszedł się po kryjówce już
nie jeden raz, poza tym wiedział ile ma przygotować racji
żywnościowych, przecież było ich nie tak dużo...
- Ilu mamy
ludzi? - zapytał Franky. Wyjął Sanji'emu pytanie z ust.
-
Może... dwustu? - Takeyama odpowiedział jak gdyby nigdy nic.
No
cóż, proporcje były inne niż w Alubarnie, ale jednak różnica
pozostawała ogromna. Robin doskonale pamiętała tamte wydarzenia,
wiedziała ilu mniej więcej żołnierzy padło po stronie pałacu. A
przecież wtedy mieli świetne fortyfikacje, byli znakomicie
wyszkoleni. Teraz kiedy rebeliantów było siedmiokrotnie mniej,
sytuacja nie wyglądała zbyt różowo.
- Czy są jakiekolwiek
szanse, żeby przetrwać to co ma nastąpić? - zapytała archeolog,
bo sama rozwiązania znaleźć nie mogła.
- Oczywiście, że są
- odparł Takeyama. - Mamy setki szans. Tysiące różnych
sposobów.
- Ja jakoś ich nie widzę - wtrącił sceptycznie
Franky.
Jin praktycznie natychmiast wyszedł. Miał jeszcze
miliard innych rzeczy do szpiegowania, z tego był najlepiej znany,
to w końcu było jego zadanie.
- Nie wiem, jak ty to widzisz
Takeyama - san - powiedziała Nami. - Pomagam we wszystkim w czym się
da i widzę jacy są twoi ludzie. Wątpię czy dadzą radę tak
wielkiej armii, jak Corteza.
Przywódca rebelii nic nie
powiedział. Uśmiechnął się i ruszył w stronę wyjścia.
-
Niech was to nie zajmuje - rzekł krótko. - Zajmijcie się tym, o
czym była mowa.
Sanji już od dłuższego czasu
żywił ochotę wyjścia na zewnątrz, toteż stwierdził, że
odwiedzi miasto. Brakowało mu kilku przypraw, niestety nic z tych
rzeczy nie mógł znaleźć ani na Thousand Sunny, brakło ich
również w dostawie żywności, które rebelia otrzymywała
potajemnie od sąsiedniej wyspy. Takeyama i reszta dowództwa
stwierdziła, że skoro Cortez również szykuje się do wojny, to
najprawdopodobniej nie będzie starał się umacniać miasta, a Sanji
miał potajemną nadzieję, że uda mu się spotkać Sigmę. Dzięki
świetnym lekarstwom i technikom jakimi operował doktor House
(Chopper z wielką przyjemnością pomagał mu w badaniach), czuł
się już znacznie lepiej, jego żebra zrastały się z zadziwiającą
prędkością, ciało odżywało.
- Wychodzisz Sanji - kun? -
zapytała Nami widząc jak kucharz schodzi po schodach ubrany w swój
garnitur i niebieską koszulę.
- Tak - zaproś ją na kawę,
podpowiedział mu cichutki głosik w głowie, ale Sanji dodał tylko:
- Do miasta.
- Jakieś zakupy zrobić, tak? - dziewczyna
uśmiechnęła się, jakby tylko czekała na jego reakcję.
Sanji
już otworzył usta, żeby w jak najbardziej wytworny sposób ją
zaprosić na cokolwiek tylko by chciała, ale w tym samym momencie
zza pleców dobiegł go głos.
- Idziesz do miasta? To świetnie,
ja też się wybiorę.
Kucharz odwrócił się, by ujrzeć
Franky'ego trzymającego dużą skórzaną torbę. Poczuł nagłą
chęć zamordowania cyborga, pocięcia go na kawałki i zachowywania
się jakby nic się nie stało.
- Spoko - powiedział, choć
jedna z jego brwi drgała dość znacząco. Nami chyba to zauważyła,
bo uśmiechnęła się pod nosem.
- Kup orzechy - powiedziała i
zniknęła w drzwiach.
Sanji rzucił Franky'emu mordercze
spojrzenie.
- Panie admirale, melduję, że
zlokalizowałem siedzibę Białego Starca. - powiedział Raki
spokojnym głosem, stojąc przed Kizaru.
Admirał zrobił
niewielki obóz na plaży, wraz z nim siedziało tam ośmiu rosłych
weteranów, czułych na nawet najmniejszy odgłos, który nie
powinien był zabrzmieć. Obrzucił spojrzeniem Raki'ego.
-
Napotkałeś opór. - stwierdził Kizaru.
- Tak. Musiałem
stanąć do walki z byłym piratem Ozumą, teraz człowiekiem Corteza
i członkiem załogi Słomianych Kapeluszy, Roronoa Zoro.
-
Widzę, że naprawdę niezłą siłą dysponują. - rzekł Kizaru -
Żeby ciebie zranić?
Istotnie, Raki miał mocno rozcięte lewe
przedramię, opatrzył je co prawda, ale bandaż powoli przesiąkał
krwią.
- Nic nie szkodzi, panie admirale. Moją ręką od
szabli jest prawa.
- Kto cię ciął?
- Ozuma.
Kizaru
zamyślił się. Skoro współpracownik Corteza był w stanie zranić
Raki'ego, to sam Cortez musiał być na wyższym poziomie. Admirał
słyszał o nim informacje, wiedział, że Mihawk z nim przegrał,
słyszał nawet pogłoski dotyczące jego diabelskiej mocy, jednakże
nie traktował tego zbyt poważnie. Nie obchodziło go to, jego celem
był tylko Biały Starzec. Rozkaz z samej góry. Tak kontrowersyjny,
że ani AoKiji, ani nawet Akainu nie chcieli go wypełniać. Ale jemu
to nie przeszkadzało. Nic nigdy mu nie przeszkadzało.
- No
cóż... w takim razie idę sprawdzić co i jak u Starca, Raki
pokażesz drogę. Mayers, Fuler idziecie ze mną.
- Tak jest
panie Admirale. - dwóch mężczyzn ubranych w standardowe mundury
Marines (choć z insygniami sierżantów) natychmiast się poderwało.
- No to zobaczymy co i jak... - Kizaru wolnym krokiem ruszył w
głąb lasu.
Gdy Sanji wraz z Franky'm dotarli do
miasta, pierwszą rzeczą jaką zauważyli były puste ulice.
Kucharz, który już widział takie pustki, na chwilę przed tym jak
po raz pierwszy spotkali Sigmę, więc zachowywał zwiększoną
ostrożność. Praktycznie drżał z podniecenia, że za chwilę zza
rogu może wyjść człowiek, którego znienawidził najbardziej na
świecie. Franky również czuł, że w mieście panuje dziwna
atmosfera. Nie miał okazji jeszcze go odwiedzić, ale rzuciło mu
się w oczy to, że tylko nieliczni ludzie przechodzili czasem z
jednego budynku do drugiego.
- Co tu się dzieje? - odezwał
się cyborg rozglądając się.
- Kiedy przybyliśmy tutaj
miasto tętniło życiem... - odparł Sanji. - Jednak kiedy tylko
pojawił się Sigma, ten człowiek Corteza, wszystko natychmiastowo
ucichło. Zostało tak chyba do teraz. A może z innych
powodów...
Chwilę potem Sanji wiedział już z jakich powodów.
Skręcili w ulicę prowadzącą do centrum miasta, na plac. Po drodze
minął ich jakiś mężczyzna w średnim wieku, jednak gdy tylko ich
zobaczył, poszedł w drugą stronę. W końcu obaj mężczyźni
spojrzeli przed siebię i zrozumieli. Sanji znieruchomiał. Franky
zasłonił usta ręką. Kucharz w tym momencie naprawdę cieszył
się, że nie zabrał Nami ze sobą, bo to co zobaczył było
straszne również dla niego. Na środku placu ustawiono wielką
zbiorową szubienicę. Pięć okaleczonych ciał dyndało bezwładnie
na sznurze, dwie z tych postaci były bardzo małe.
- Boże...
- Sanji nie mógł wymówić niczego więcej.
Postąpił kilka
kroków do przodu. Pięciu skazańców niewątpliwie musiało być
jedną rodziną. Rozpoznał starego mężczyznę, widział go przy
którymś straganie, kobiety obok niego (sądził, że była to
kobieta, bo z twarzy czy z ciała rozpoznać się tego nie dało) nie
widział. Drugiego mężczyzny, prawdopodobnie jej męża również
nie widział. Na dwójkę dzieci, sądząc po wzroście, ośmio -
dziewięciolatków nawet nie spojrzał. Nie mógł. Poczuł się,
jakby wyssano z niego wszystkie siły, padł na kolana.
-
Spójrz, tutaj jest coś napisane. - rzekł Franky roztrzęsionym
głosem, zaś Sanji wstał i podszedł do drewnianej tabliczki
przybitej do osinowego kołka sterczącego po środku placu. Spojrzał
i znieruchomiał. Tekst głosił:
Tą
oto rodzinę skazano na śmierć
za kontaktowanie się z
rebeliantami
i przekazywanie informacji ich siatce
wywiadowczej.
Skazana Jill, żona Kabuzy została powieszona
wraz
z całą rodziną, by zdradę czającą się w ich rodzie
na zawsze wyplenić.
Niech to będzie dla was
przykładem
Zarządca miasta w im. Pana
Corteza
Sigma.
Sigma.
Sigma... SIGMA...
- SIGMAAAAAAAAA!!! - ryknął Sanji.
Jego gniew eksplodował. Jednym kopnięciem roztrzaskał na
kawałki tabliczkę, ogołocony kołek wręcz wyleciał w powietrze i
z głuchym łoskotem opadł na ziemię.
- Sigma! Wyłaź
draniu!! - krzyczał dalej kucharz rozglądając się na wszystkie
strony. - wyłaź, bo muszę cię zabić!!!
Odpowiedziała mu
cisza. Franky schwycił go za ramię i postawił do pionu. Zobaczył
łzy w jego oczach, ale doskonale to rozumiał. Sanji był cholernie
wrażliwym facetem, ujrzenie czegoś takiego nie pozostałoby bez
wpływu nawet i na najbardziej twardych ludzi. - Chodź, napijemy się
czegoś - powiedział spokojnie cieśla i w zasadzie na wpół
poprowadził Sanji'ego do pobliskiej gospody.
Karczma była
cicha i skromna, znajdowała się na uboczu. Oprócz sporej ilości
niedbale skleconych stołów i krzeseł był tam jeszcze brudny i
zakurzony szynkwas, przy którym siedział, a właściwie przysypiał
właściciel. W środku tylko jeden stolik był zajęty, dwóch
mężczyzn piło piwo nie odzywając się do siebie ani słowem.
Wyglądali na miejscowych, byli zaszczuci i przerażeni.
Franky
doprowadził Sanji'ego do baru i w zasadzie siłą posadził go na
hokerze.
- Colę i rum. Tylko duży kubek. - rzucił do
ospałego barmana.
Po chwili przed nimi pojawiły się przed
nimi podłużna butelka coli i kubek z przyprawionym rumem, z którego
zapach, przyjemnie muskał nozdrza. Sanji jednakże nie miał teraz
najmniejszej ochoty na delektowanie się, po prostu wziął wszystko
na jeden łyk.
- Wszystko w porządku? - zapytał cyborg widząc
jak kucharz zamawia drugą porcję.
- Zabiję go.
-
Kogo?
- Sigmę. Walczyłem z nim już. Jest silny, cholernie
silny. Ale zabiję go.
Franky westchnął cicho i pociągnął
z butelki. Sanji opróżnił drugi kubek i zamówił trzeci.
-
Więc to on was tak urządził? - Franky poczuł, że najchętniej
również roztrzaskałby głowę temu potworowi.
- Tak. Nawet
sobie nie zdajesz sprawy co on zrobił Nami.
- Wiesz, chyba boję
się dowiedzieć. Zostawmy to na później. Niech sama mi
powie.
Alkohol rozwiązał język Sanji'emu, ale powstrzymał
się. Kończąc czwarty kubek rumu podparł głowę rękoma.
Siedzieli dosyć długo, Sanji wypił tyle rumu, że usnął. Cyborg
nigdy nie czuł jakiejś większej więzi z kucharzem, ale teraz
rozmawiając właściwie o głupotach, niczym ważnym zrozumiał jak
w porządku człowiek gotuje na Thousand Sunny.
Sanji był w
słabym stanie psychicznym, bo to co zobaczył mocno nadwyrężyło
jego nerwy. Teraz spał spokojnie oparty o szynkwas, zaś Franky
zamyślił się popijając kolejną butelkę coli. Usłyszał dźwięk
obok siebie i ktoś usiadł po jego lewej stronie, na hokerze obok i
wzniósł rękę do barmana.
- Piwo.
Posiedzieli chwilę
dłużej w milczeniu, nie wyglądało na to, aby coś miało się
stać, ale w końcu nieznajomy się odezwał.
- Beznadziejnie
zrobione stoły, nieprawdaż?
Franky zamrugał oczami. Ta
wypowiedź była jawną prowokacją. Nikt nie zaczynałby rozmowy
spostrzeżeniem o stanie stołów, gdyby nie wiedział, że rozmówca
ma coś wspólnego ze stolarką.
- Racja, ktoś ewidentnie nie
użył ekierki. - rzekł Franky rozsądnie prowokując mężczyznę.
Spojrzał teraz na niego.
W życiu go nie widział na oczy.
Człowiek był odziany w długi granatowy płaszcz przysłaniający
całe ciało, prócz szerokich dłoni którym brakowało
najmniejszych palców. Miał nasunięty kaptur na głowę, Franky nie
widział jego twarzy.
- I wbił gwoździe zbyt lekkim młotkiem.
Odstają...
Teraz Franky nie miał wątpliwości. Ten człowiek
na sto procent musiał mieć coś wspólnego ze stolarką.
- Kim
jesteś? - zapytał bez ogródek. Nie było czasu na to, by się
wahać lub zwodzić mężczyznę.
Ten uśmiechnął się i
wychylił łyk piwa.
- Zwykłym stolarzem. Tak jak i ty.
-
Skąd wiesz, że ja nim jestem?
- Wiem o tobie wszystko. Tak
samo jak wiedziałem, że pojawisz się dzisiaj w tym przeklętym
mieście.
Franky poczuł się nie swojo. Od tego człowieka
biła dziwna moc, dziwna aura, której cyborg nie umiał określić,
a którą odczuwał całym swoim ciałem i umysłem.
- Nie
chcesz powiedzieć kim jesteś. - zaczął Franky - Ale mówisz, że
wiesz kim jesteś, dochodzę do wniosku, że po coś ty przyszedłeś.
Po co?
Nastała chwila milczenia, a potem mężczyzna podniósł
głowę. Spod kaptura błysnęła para złotych oczu.
-
Przyszedłem cię zabić.
Część
18. Dzień siódmy, etap drugi. Człowiek, który widzi.
Franky
rzucił się na oślep w bok. To było zbyt szybkie i zbyt potężne.
Nawet jego wzmocniona skóra nie mogłaby przetrzymać tego rodzaju
ataku. Spojrzał z przerażeniem w oczach na trzy ogromne dziury,
jakie broń nieznajomego mężczyzny wyżłobiła w ścianie knajpy.
Cyborg wiedział, że musi obudzić Sanji’ego, bo ten, odurzony
alkoholem, nie dawał znaku życia, ale wielka dwururka, którą jego
przeciwnik trzymał w dłoni była w tej chwili dużo większym
problemem. Zwłaszcza, że strzelała naprawdę dziwnymi
pociskami.
Franky szybkim ruchem wyskoczył z gospody
przetaczając się po ziemi, mężczyzna ruszył za nim i chwilę
potem obaj znaleźli się już na opustoszałej ulicy mierząc się
wzrokiem.
- Kim ty do cholery jesteś? – warknął cyborg –
Masz jakiś problem gościu?
- Już Ci odpowiedziałem - rzekł
tamten - ale problem to masz ty. Za chwilę użyjesz Weapon Left, ale
boisz się, że nie zadziała.
Franky zamarł. Już praktycznie
chciał podnosić rękę i użyć tego ataku.
- Skąd... skąd
ty to wiesz? - był absolutnie skonsternowany i zdziwiony. - czytasz
w myślach czy co?!
- Nie, nie czytam w myślach. - przeciwnik
cyborga zniknął.
Pojawił się po jego lewej stronie i
potężnym uderzeniem pięści sprawił, że rosłe ciało Franky'ego
odbiło się od bruku jak szmaciana lalka.
Cieśla schwycił się
za twarz i jęknął z bólu. Podparł się rękoma.
- Nazywam
się Kanou i jak już wspomniałem przyszedłem cię zabić. -
powiedział mężczyzna stając nad Frankym. Wciąż miał na sobie
długi płaszcz, ale twarz była odsłonięta.
Była to twarz
nieznajoma Fraky'emu, choć z dwójki czujnych, brązowych oczu biło
coś takiego, że cyborg miał wrażenie, jakby przewiercano go na
wylot.
Kanou mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, miał
szeroką szczękę, o bardzo spokojnym wyrazie twarzy. Brwi,
ściągnięte na kształt litery V sprawiały, że wydawał się on
niesamowicie silnym charakterem, zaś włosy, krótkie i schludnie
ułożone, pogłębiały tylko to wrażenie. Jego twarz przecinała
spora blizna, ciągnąca się od podbródka przez policzek, aż do
ucha, jednakże była jasna i gładka, tak samo jak cała jego twarz,
nie miał ani grama zarostu. Na lewym uchu dyndał mu niewielki
kolczyk w kształcie trójramiennej swastyki.
Franky przeturlał
się do tyłu i wycelował.
- Weapon's left!
Kanou tylko
się uśmiechnął, po czym zniknął, a eksplozja rozerwała kawałek
ulicy.
Cyborg zacisnął zęby. To wcale nie było zabawne.
Widział już taką prędkość w wykonaniu CP9, pamiętał ich soru
i wiedział doskonale jak kłopotliwa jest walka z kimś władającym
taką techniką. Usłyszał za sobą świst i odwrócił się
przygotowany na cios. Przez chwilę nie wiedział gdzie jest niebo, a
gdzie ziemia, a potem gruchnął ciężko na ziemię.
On
naprawdę mnie załatwi, pomyślał Franky.
- Nie myśl nawet o
tym, żeby zastosować teraz Strong Right. Uniknę tego, a potem Cię
zabiję.
Franky zamarł. Istotnie Strong Right w tym wypadku
byłby dobrym rozwiązaniem. Tylko, że musiałby go zmylić. Skoro
ten już wie... Ujrzał dekoncentrację na twarzy Kanou. To była
jego szansa. Musiał go zmylić
- Nie zamierzam. Mam coś
lepszego. - rzekł Franky, po czym wyprostował ręce w stronę Kanou
i tak szybko jak mógł wypalił. - Strong Right!!!
Przyjęty z
takiego bliska cios powinien spokojnie wyrządzić poważną szkodę,
jednakże Kanou nie dał się trafić. W momencie kiedy pięść
wróciła do Franky'ego, mężczyzna siedział już na jego klatce
piersiowej trzymając go żelaznym uściskiem za szyję.
- To
niemożliwe... - stęknął Franky próbując się wyrwać - ty
czytasz w myślach koleś!!!!
- Nie nie czytam w myślach już
ci to mówiłem. - Kanou wstał podnosząc Franky'ego za szyję. - Ja
po prostu widzę.
Rzucił Franky'ego na ziemię. Cyborg odsunął
się od niego natychmiast, przetaczając się i stając na nogach.
-
Jak to widzisz? Nie chrzań mi tu głupot.
- No cóż. - Kanou
uśmiechnął się szeroko. - Za chwilę zza pleców zaatakuje mnie
twój przyjaciel, czarnonogi Sanji. Będzie chciał mnie kopnąć w
głowę lewą nogą. Ja się schylę i jednym ciosem poślę go na
deski.
- Co...? - Franky już chciał się roześmiać,
powiedzieć, że przecież Sanji śpi i, że nie ma żadnych szans,
aby cokolwiek mógł zrobić, ale zamarł. Kanou miał rację.
-
Trzy... dwa... jeden... - odliczał mężczyzna w granatowym płaszczu
po czym schylił się.
Trafił idealnie. Dokładnie w tej samej
sekundzie Sanji pojawił się za nim i kopnął z całej siły lewą
nogą - cios minął głowę mężczyzny o włos. Sekundę później
Kanou uderzył kucharza łokciem w plecy i ten wylądował na ziemi,
tuż koło Franky'ego.
Nastała chwila ciszy.
Franky był
zbyt skołowany by cokolwiek powiedzieć, Kanou tylko uśmiechał się
drwiąco patrząc na jego konsternację. Tylko Sanji stęknął z
bólu i podniósł się z grymasem złości w oczach.
- Co to do
diabła? - warknął kucharz. - skąd wiedziałeś, że zaatakuję? I
kim do cholery jesteś?
Mężczyzna tylko uśmiechnął się
szeroko.
- Jak już mówiłem. Ja po prostu widzę.
- Ma...
mantra? - mruknął Sanji niepewnie.
- Nie. Ja widzę w inny
sposób.
- Nie chrzań głupot! - Sanji rzucił się biegiem w
jego stronę.
- Ja widzę...
Kucharz wyskoczył w górę
gotowy do ciosu.
- Przyszłość. - dokończył Kanou i
zniknął.
Sekundę później Sanji leżał już na ziemi z
rozbitą wargą. Totalnie nie trafił, Kanou wykorzystał to i celnym
ciosem znów go powalił. Był silny... zbyt silny.
- Że niby
co? - teraz Franky już naprawdę się roześmiał - Ty chyba za dużo
wczoraj wypiłeś! Jaką niby przyszłość? Niemożliwe, niemożliwe
i jeszcze raz niemożliwe!
Kanou ponownie się uśmiechnął.
-
A jednak. – powiedział z takim naciskiem, że cyborga przeszedł
dreszcz.
Napięcie wręcz unosiło się w powietrzu. Nie było
możliwości, by ktokolwiek mógł znać przyszłość, Franky
wiedział o tym doskonale, jednakże Kanou już kilkukrotnie pokazał,
że przynajmniej domyśla się jakich ataków któryś z nich
zastosuje. Nie pasowało mu do układanki tylko jedno. Dlaczego
miałby być zabójcą? I dlaczego działa w ten sposób?
-
Kanou, tak? - mruknął Franky.
- Tak, i nie nazywaj mnie
dupkiem.
- TY DUPKU! - ryknął cyborg. - gadaj po jaką
cholerę...
- Chcę cię zabić? - dokończył za niego
mężczyzna.
Franky znów drgnął. Ten człowiek zaczynał go
poważnie irytować.
- Dlaczego. - powtórzył powoli.
- A
kij z tym... - zaczął Sanji i ruszył w stronę Kanou, ale Franky
powstrzymał go zagradzając mu drogę.
- Chcę wiedzieć kuku.
Nie przeszkadzaj.
Sanji chciał coś odpowiedzieć, ale zamilkł
gdy zobaczył twarz cyborga. Była spięta i zdecydowana. Kucharz nie
wiedział co to wywołało, ale Franky ewidentnie sprawiał wrażenie
przerażonego tym co się dzieje. I jemu też się to udzieliło.
-
Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? - zapytał jeszcze raz Kanou,
ale już wiedział, jak Franky odpowie. I wiedział, że mu wierzy.
-
Tak.
- No więc niech tak będzie...
Sanji wciągnął
głośno powietrze gotowy na wszystko, ale nic specjalnego się nie
stało. Kanou wyciągnął zza płaszcza paczkę papierosów i
odpalił jednego.
- Taaa... za 21 lat i 6 dni umrę przez to...
– powiedział do siebie, po czym zwrócił się do Słomianych.
-
Dlaczego chcesz mnie zabić?! – ryknął Franky.
Kanou
wiedział, że żadną gadką nie zamydli mu oczu. Musiał
odpowiedzieć.
- Bo chcę... oszczędzić ci cierpienia.
-
Jak to? Nie rozumiem...
- Nie tylko tobie. Twojemu przyjacielowi
też... Jego też powinienem zabić.
Dla Sanji’ego było to o
jedno słowo za dużo. Nie pomyślał ani przez chwilę, nie rozważył
kosztów jakie przyjdzie mu zapłacić za to działanie, nie użył
głowy nawet przez sekundę. No, może tylko po to by zastanowić
się, gdzie zaatakuje. Natychmiast ruszył do przodu.
- Epaule!
Selle! Colier! Tendron! Jarret! – wszystkie kopnięcia spełzały
na niczym. Kanou odsuwał się do tyłu pod naporem ataków kucharza,
ale żaden nie trafił go bezpośrednio. Większość blokował z
taką szybkością, że Sanji nie mógł go dojrzeć, niektóre
unikał tak zręcznie, jakby natura wyposażyła go w dodatkowy zmysł
ruchu.
Franky zobaczył do czego to zaprowadzi, gdyż jego
kompanowi zaczynało brakować sił. Nie miał innego wyjścia.
-
Strong Hammer!!! – zaatakował, jednakże cios wyrżnął w
ziemię.
- Nie masz prawa decydować o naszym życiu, wiesz?! –
ryknął Sanji.
Kanou tylko się uśmiechnął, po czym rzekł
łagodnie unikając pięści Franky’ego.
- Ależ ja tylko chcę
wam ulżyć. To przecież i tak nieuniknione.
- Niby skąd to
wiesz?! – wrzasnął cieśla strzelając w przeciwnika z karabinu.
Mężczyzna zszedł z toru lotu pocisków i potężnym kopniakiem
położył obydwu Słomianych na ziemię.
- Bo widzę do
cholery! – powiedział z naciskiem. Kula drasnęła go w policzek.
– Dokładnie za trzynaście dni... – w tym miejscu przerwał by
uniknąć kopnięcia i wbić Sanji’emu łokieć w brzuch –
sześciu piratów Słomianego Kapelusza zginie w męczarniach!
-
Co?! – ryknął Franky rzucając się do przodu.
- Ty, będąc
na szarych kamieniach, zobaczysz śmierć kogoś ci bliskiego i nic
nie będziesz mógł zrobić! – warknął Kanou unikając jego
ciosu.
Stanął na rękach kopiąc go obiema nogami w podbródek,
cyborg wyrżnął w ziemię.
- Ty natomiast - rzucił do
Sanji’ego - Stojąc na czerwonych kamieniach, sam zabijesz osobę
na której ci zależy!
- Zamknij się!!! – kucharz skoczył do
przodu z wyprostowaną nogą celując w krtań Kanou. Cios jednak
nigdy nie doszedł do celu.
- Oczywiście chwilę później
Sigma zabije również ciebie. – mężczyzna trzymał go za kostkę,
po czym wykonał niewielki ruch i Sanji leżał już u jego
stóp.
Obaj Słomiani podparli się na rękach, gotowi by
atakować dalej.
- Wasz kapitan także zginie. – Kanou
uśmiechnął się szeroko – Najgorszą śmiercią z was
wszystkich. Na srebrnych kamieniach rozleje się jego krew. Ale wy
już tego nie zobaczycie.
- ZAMKNIJ MORDĘ!!! – ryknął
Franky decydując się na ostateczny ruch. Złożył ręce przed sobą
biorąc na cel Kanou. Poczuł jak wypełnia go powietrze.
Sanji
natychmiast rzucił się na bok, wiedział już jak działa ten atak.
Wiedział, że nie może nim dostać.
Na moment wszystko
ucichło
- Coup de Vent!!!
Potem wszystko
porwała ogromna eksplozja.
Franky użył najpotężniejszej
wersji tej techniki, Kanou nie mógł przeżyć. Sanji skoczył za
najbliższy budynek, jednakże siła podmuchu jaka towarzyszyła temu
atakowi porwała go spory kawałek dalej. Z głuchym łoskotem opadł
na ziemię i jęknął z bólu.
Cyborg pozwolił sobie na
niewielki uśmiech. Półtora butelki coli właśnie wyparowało, a
wraz z nią spory kawałek ulicy i połowa okolicznego domu. Opadł
na kolana dysząc ze zmęczenia, zaś po twarzy spływał mu pot.
Nikt nie mógł przeżyć takiego ataku z takiej odległości.
Widział Sanji’ego jak kawałek dalej niezdarnie gramoli się z
ziemi, a przecież Kanou dostał centralnie w siebie. Rozniosło go.
Zniknął. Przestał istnieć.
Tak przynajmniej myślał Franky
dopóki nie odwrócił głowy.
- Wspominałem już, że widzę,
prawda? – rzekł Kanou spokojnie, celując w twarz cieśli
olbrzymią dwururką. Nie było już żadnych szans.
-
ZACZEKAJ!! – ryknął Sanji najgłośniej jak mógł. Powoli, z
trudem, podniósł się z ziemi i ruszył z wolna w ich stronę. –
Może nawet i widzisz przyszłość. Ale nie możesz ot tak
decydować, żeby skracać nam cierpienia! Zmienisz przyszłość. I
co wtedy?!
- Hm, sprawa jest prosta. Rebelia upadnie z mniejszym
rozlewem krwi, bo bez was Takeyama i dowództwo zostaną zgładzeni
bardzo szybko, a reszta się podda.
- Rebelia nie upadnie. –
powiedział spokojnie Franky. - Nie po tym jak zaopatrzyłem
żołnierzy.
- Co z tego, skoro nie będą umieli użyć tej
broni?
- W takim razie ich nauczę lepiej niż do tej
pory!!!
Kanou wywrócił oczami, ale nie opuścił broni.
-
Czy wy niczego nie rozumiecie? Wiedziałem, że ta rozmowa nastąpi.
Wiedziałem, że będziecie mnie przekonywać!
- Ale nie
przemyślałeś tego, że mówiąc o broni Franky’ego, pobudzisz go
do innego działania niż myślałeś wcześniej. – powiedział
Sanji podchodząc jeszcze bliżej. – pozwól nam działać. Rebelia
nie upadnie.
Kanou uśmiechnął się drwiąco.
-
Rzeczywiście. Zajmuje mi chwilę, by ustawić mój „wzrok” do
wydarzeń, które zmieniają się pod wpływem moich działań. Bo
oprócz widzenia przyszłości, owoc dał mi moc jej zmieniania.
-
OWOC?! – krzyknął Franky. – Zgrzało cię łebku?! Jakiż
diabelski owoc daje taką moc!
- No tak. Nie słyszeliście o
siedmiu...
- Jakich siedmiu?
- Nieważne. Ode mnie tego nie
usłyszycie. Szkoda czasu.
Zapadła cisza. Sanji bał się
powiedzieć cokolwiek więcej, Franky nie mógł się ruszyć, bo
ciężko było robić cokolwiek z dwururką przytkniętą do czoła.
Po chwili jednak ręka trzymająca broń opadła.
- Dobrze więc.
Spróbujcie. – na twarzy mężczyzny w granatowym płaszczu
zagościł smutny uśmiech. – będziecie tego żałować.
Potem
Kanou odwrócił się i nie bacząc na Słomianych wskoczył na dach
najbliższego budynku, a następnie zniknął zostawiając po sobie
masę pytań i nie udzielając żadnej odpowiedzi.
19.
Dzień jedenasty. Łzy.
- Coś z nim nie tak... - mruknął
Usopp.
- Za długo śpi, za długo śpi! - powiedział
Chopper.
- Patrząc na stan w jakim był wczoraj, to w sumie nic
dziwnego, że musi odespać - Długonosy wstał i podrapał się po
głowie. - Ale jeśli to mu się utrzyma dłużej będzie trzeba go
zdrowo zdzielić po łepetynie.
Drzwi otworzyły się i do
pokoju weszła Robin trzymając w dłoni butelkę z bliżej
niezidentyfikowanym brązowym płynem. Uśmiechnęła się widząc
Usoppa i Choppera pochylających się nad łóżkiem i szybko
znalazła się przy nich. Renifer cały był obwiązany bandażami.
- Panie lekarzu, kolego długonosy, pozwólcie mi się tym
zająć. - rzekła cicho patrząc na śpiącego.
Na łóżku
spoczywał Franky, zaś jego donośne chrapanie niemalże odbijało
się echem od ścian pokoju w którym się znajdowali. Cyborg od
powrotu z miasta cztery dni temu, praktycznie nie wstawał z łóżka,
w tych krótkich chwilach kiedy nie spał, widać było, że
straszliwie się nad czymś głowi. Podobnie sytuacja wyglądała z
Sanjim, którego do porządku próbowali przywrócić Zoro i Nami,
jednak z miernym skutkiem. Kucharz nawet nie mógł się zabrać za
gotowanie, po tym jak pierwszego poranka po powrocie przypalił bekon
na śniadanie, było jasne, że coś pozostawiło na nim ślad.
Jednakże ani Franky, ani Sanji nie odpowiadali na żadne pytania.
-
Franky. - powiedziała cicho Robin, kiedy Usopp i Chopper z
ociąganiem opuścili pokój.
Odpowiedziało jej głuche
mruknięcie, kogoś, kto absolutnie nie ma ochoty wstawać. Archeolog
uśmiechnęła się ponownie. Wiedziała, że kto jak kto, ale ona
idealnie nadaje się do budzenia ludzi. Natychmiast skorzystała z
szatańskiej mocy. Z łóżka wyłonił się conajmniej tuzin rąk i
wszystkie zrzuciły zwalistego cyborga na podłogę. Franky jęknął
padając z głuchym łoskotem na panele, po czym spojrzał na nią z
wyrzutem.
- Co to miało znaczyć Robin, co?! - warknął
rozcierając potylicę.
- Najwyższa pora wstawać. -
odpowiedziała kobieta i postawiła na ziemi obok niego butelkę.
-
Cola? - jęknął Franky wyciągając rękę po napój.
- Napij
się i zbieraj - rzekła Robin. - Nie musisz mi mówić co się stało
w mieście. Powiesz jak zechcesz. Póki co masz inne obowiązki,
względem rebeliantów na przykład. Kto im przygotuje łodzie
bojowe? Kto zajmie się modyfikowaniem ich broni czy strojów?
Franky westchnął ciężko. Szare kamienie... Będzie musiał
na razie o tym zapomnieć. Będzie musiał wziąć sprawy we własne
ręce i po prostu uważać, kiedy już znajdzie się na tych
cholernych szarych kamieniach.
- Dobra. - mruknął krótko po
czym wyszedł z pokoju. Nic więcej nie mógł powiedzieć.
Drzwi
otworzyły się z hukiem.
- Czego chcesz? - powiedział Sanji
cicho wpatrując się w Zoro, który wszedł do pokoju.
- Ja się
pytam. Co się stało w tym cholernym mieście? - zapytał szermierz
stając na przeciwko kucharza, który siedział w swoim pokoju na
krześle i gapił się w sufit.
Na stole obok niego, stała
popielniczka wypełniona do granic możliwości, po podłodze walały
się puste butelki po alkoholu.
- Nieważne. - odrzekł Sanji
odpalając kolejnego papierosa.
Ruch Zoro był niemalże
niezauważalny. Dobył katany i ciął z taką prędkością, że w
pierwszej chwili kucharz nawet nie zauważył, iż w ustach ma szluga
bez żaru. Dostrzegł po krótkiej chwili i powoli wstał.
-
Cholerny szermierzu... - warknął. - masz jakiś problem?
Chwilę
później kopnął z całej siły celując w kark, Zoro zablokował
jednak cios przedramieniem, dobywając jednocześnie drugiej katany.
- Gadaj co tam się działo! - ryknął Zoro tnąc poziomo.
-
Mówiłem już! Nieważne! - wrzasnął Sanji odskakując do tyłu i
wyprowadzając proste kopnięcie w brzuch. Nie trafił.
- To
może zajmij się tym, co masz do zrobienia?! - Szermierz był
wściekły nie na żarty, zaś z jego miny wyczytać można było, że
z pewnością nie udaje. Ataki wyglądały dość poważnie, Sanji
musiał przyznać, że z trudem udało mu się uniknąć drugiego
cięcia.
- To nie jest twoja sprawa... - powiedział cicho
kucharz.
- Nie wiem czy nie moja - rzekł Zoro chowając
miecze. - ale wiem, że tchórzysz.
Po tych słowach szermierz
odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami.
Roronoa Zoro spojrzał na Nami, która oparta o ścianę
czekała na niego tuż przy pokoju Sanji'ego. Miała lekko
zaczerwienione oczy, widać było, że zmaga się z własnymi
problemami, wyglądała na diabelnie zmęczoną. Na szyi miała
apaszkę, kryjącą jej rany.
- I co? - zapytała.
-
Pogadałem z nim, jak mnie prosiłaś. Ale raczej to nie podziałało.
- Co oni tam przeżyli... - zaczęła Nami, ale w tym momencie
drzwi do pokoju Sanji'ego wypadły z zawiasów rozbijając się na
ścianie z wielkim hukiem.
Zoro i Nami natychmiast spojrzeli po
sobie.
- Może jednak podziałało... - mruknął szermierz z
uśmiechem.
Chwilę potem z pokoju wypadł Sanji.
- KTO
NIBY TCHÓRZY, CHOLERNY SZERMIERZU!
Obaj popędzili wzdłuż
korytarza wymieniając się ciosami i niszcząc wszystko co stanęło
im na drodze.
Marisa
podniosła się z łóżka, poraz pierwszy od feralnego spotkania z
Cortezem. Rany goiły się bardzo powoli, była straszliwie
osłabiona, ale nie chciała spędzić całego życia leżąc, nie do
tego była stworzona. Jej ręka już nieraz podświadomi spoczęła
na ostrzu. Była na siebie wściekła za akcję z The Guards, wtedy
gdy spotkała Słomianych. Faktycznie było ich zbyt wielu, ale dała
się zranić jak ostatnia idiotka, musiała zdać się na pomoc
piratów i do tego nie pokazała nic ciekawego. Wypadła jak głupie
rozkapryszone dziecko, zaś akcja z Cortezem, tylko to utwierdziła.
Chopper wiele zaryzykował, żeby ją osłonić, tylko dlatego, że
myślała, że jej miecz skrzywdzi Corteza, że szermierka może
cokolwiek zdziałać przeciwko takiemu owocowi. Luffy gdzieś
przepadł tylko dlatego, że poprosiła go o pokonanie Corteza.
Przecież to było niemożliwe!
Ubrała się szybko, wetknęła
miecz za pas i opuściła kryjówkę rebeliantów po cichu. Nie
chciała, by ktokolwiek ją widział, wiedziała, że jej stan uległ
poprawie, poza tym musiała zaczerpnąć świeżego powietrza, a
osoby takie jak Shin z całą pewnością by ją zatrzymały. Dlatego
zdecydowała się na maksymalną ostrożność i już po chwili
znajdowała się w lesie. Było spokojne popołudnie, słońce nieco
tłumione przez konary drzew zaczynało powoli zachodzić, kolor
nieba przechodził w szkarłat. Nie lubiła takiego koloru. Zbytnio
jej przypominał krew.
- A co ty tu robisz? - usłyszała za
sobą głos.
Odwróciła się natychmiast i zobaczyła Usoppa i
Choppera stojących tuż za nią. Obaj mieli duże, bawełniane
torby, ale zupełnie puste.
- Co wy tu robicie? - zapytała.
Od
razu zwróciła uwagę na to, że renifer był cały w bandażach.
Musiał zostać naprawdę ranny, a przecież to dlatego, że osłonił
ją od ataku Corteza.
- Idziemy na grzyby! - powiedział
Długonosy z szerokim uśmiechem.
- Na grzyby!!! - zawtórował
mu Chopper.
- O tej porze roku nie rosną grzyby... - westchęła
Marisa.
Usopp niezrażony jej słowami zaczął z uśmiechem
iść przed siebie rozglądając się uważnie, zaś lekarz
Słomianych Kapeluszy podreptał za nim. Obaj sprawiali wrażenie
absolutnie niezrażonych jej słowami.
- Choć, pomożesz nam!
- zawołał Chopper widząc, że dziewczyna stoi bez ruchu i patrzy
się na nich jak na idiotów.
- Dlaczego... - szepnęła
cicho.
- Co dlaczego? - zapytał z uśmiechem Usopp podchodząc
bliżej.
- Dlaczego potraficie tak świetnie się bawić, kiedy
wszyscy jesteśmy o krok od śmierci? - zapytała podnosząc wzrok. -
Skąd ten optymizm?! Co mają cholerne grzyby do tego co się stanie
za dziewięć dni?!
Usopp i Chopper spojrzeli na nią ze
zdziwieniem. W jej oczach lśniły łzy, widać było, że ich
zachowanie, choć zupełnie nie wiedzieli dlaczego, źle na nią
wpłynęło. Chopper podszedł do niej i poklepał ją po nodze
(wyżej nie mógł sięgnąć).
- Nie przejmuj się. My nigdy
nie mieliśmy lekko i chyba właśnie przez to patrzymy na świat z
optymizmem. Choć Usopp nie potrafi.
- Zamknij się! Jestem
odwiecznym optymistą! - krzyknął długonosy.
- Jesteście
zupełnie jak on... - powiedziała Marisa uśmiechając się lekko i
ocierając oczy.
- Jak kto? - spytał Usopp.
- Jak
Shigeru - rzekła dziewczyna siadając pod drzewem. - Wiem, że go
nie znacie.
- No to opowiedz nam. - powiedział z uśmiechem
Chopper.
- Właśnie - dodał Usopp - w końcu jesteśmy
przyjaciółmi. A ja chce wiedzieć, kto był tak cudowny, że aż
podobny do kapitana Usoppa.
Marisa spojrzała na nich z
uśmiechem. Może to co Shigeru mówił było prawdą?
- To
było pięć lat temu. Wtedy kiedy Cortez przybył na tą wyspę. -
Marisa zamknęła oczy i oparła się o pień drzewa. Zupełnie jak
wtedy, kiedy jeszcze nie musiała się bać. Wszystko wróciło.
-
Marisa wstawaj. Ile można spać! - do uszu dziewczyny dobiegł męski
głos.
Niski, głęboki, ale nie pozbawiony swego rodzaju
ciepła. Taki głos, jaki zawsze może pocieszyć, zawsze może
podnieść na duchu, ale jednocześnie jest stanowczy i nie znosi
sprzeciwu.
Dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała na wysokiego
mężczyznę pod trzydziestkę, którego szeroki uśmiech współgrał
z szerokim podbródkiem porośniętym kilkudniowym zarostem. Miał on
czarne włosy, niemal do pasa, ubrany był w prosty strój podróżny.
Marisa pośpiesznie wstała widząc niezbyt zadowoloną minę na
twarzy mężczyzny. Istotnie, miała w zwyczaju spać zbyt długo i
zbyt często, zaś Shigeru-san, gdyż to on musiał ją zwykle
budzić, bynajmniej nie był z tego faktu zadowolony.
- Znowu mi
się zasnęło - uśmiechnęła się ocierając oczy. Potem
przeciągnęła się jak kotka.
Doskonale wiedziała, że urok
dojrzewającej dziewczyny idealnie podziała na kogoś takiego jak
Shigeru-san i nie myliła się, wystarczyło puścić do niego oko, a
już rumienił się i odwracał głowę.
- Marisa, każdy lubi
pospać, ale na pewno nie wtedy, kiedy zbliżają się zbiory. Wtedy
każdy z nas ma swoją część pracy do wykonania.
- Praca,
praca... - przedrzeźniała go Marisa. - nauczyłby mnie pan lepiej
szermierki! Proszę pana już od dłuższego czasu!
Shigeru
roześmiał się w głos.
- Wybacz, ale nie zamierzam nikogo
uczyć. Zresztą tutaj zmieniłem miecz na narzędzia do pracy w
polu. Co widać. - uśmiechając się dalej zakręcił w dłoni
motyką, ale zrobił to z wrodzonym talentem, gładko i sprawnie.
-
Ale dlaczego?! Przecież byłeś tak bardzo znany... Najsilniejszy
pirat na North Blue... Shigeru Asako i jego załoga szermierzy...
Przepłynęliście połowę Grand Line... Dlaczego zatrzymałeś się
na Kaneyamie?! Dlaczego cholerne rolnictwo?
- Już ci mówiłem
mała - rzekł Shigeru - po prostu mam już dosyć. Moja załoga
spoczywa w spokoju. A ja już nie chcę być piratem. Znalazłem na
tej wyspie spokój. Znalazłem ludzi, których pokochałem. Nie
potrzeba mi niczego więcej.
Marisa chciała coś powiedzieć,
ale Shigeru kontynuował.
- Są w życiu ważniejsze rzeczy niż
przygoda i walki. Wolę robić coś co daje życie, niż coś co je
odbiera. Dlatego wybrałem rolnictwo. - uśmiechnął się i z wolna
ruszył w stronę lasu. - chodź, jak mi pomożesz z zachodnią
częścią pola, to pobawimy się w samurajów.
- JA JUŻ NIE
CHCĘ SIĘ BAWIĆ! JA CHCĘ ĆWICZYĆ! - krzyknęła Marisa i rzuciła
się biegiem za Shigeru, który teraz już śmiejąc się w głos
zniknął między drzewami.
-
Takim właśnie był człowiekiem - powiedziała Marisa uśmiechając
się do Usoppa i Choppera.
Obaj siedzieli i wpatrywali się w
nią z zaciekawieniem. Nie przerywali, nie pytali o nic, po prostu
czekali na dalszy ciąg. Dziewczyna przeciągnęła się leniwie
ziewając głośno.
- W takich sytuacjach najczęściej o nim
myślę. W końcu to właśnie wytedy mnie ochrzaniał... - rzekła.
- i pomagałam mu. Wszyscy mu pomagali. A on pomagał nam.
-
I rrraaaazzz!!! I ddwwaaaaaa!!! No co się dzieje! Ciągnąć! -
ryknął Shigeru napinając wszystkie mięśnie i raz jeszcze ciągnąc
grubą linę.
On i kilkunastu innych mężczyzn próbowało
usunąć olbrzymie drzewo, które zwaliło się w czasie wichury i
zablokowało koryto rzeki. Rzeka rozlała się po polach niszcząc
część upraw, teraz wszyscy próbowali uratować to co się dało.
-
Shigeru-san, dlaczego nie użyjesz miecza? Rozciąłbyś to drzewo w
ciągu kilku sekund! - krzyknął Takeyama, który również pomagał
w pracy.
- Nie jestem już szermierzem! - zawołał Shigeru i
wysilając się do granic możliwości pociągnął sznur. Kłoda
drgnęła. - teraz ciągnijcie! Szybko!
- Raz... dwa...
trzy!!!!!
Ogromny pień znalazł się na lądzie, a rzeka
spokojnie popłynęła dalej.
-
Poza tym był człowiekiem, który miał marzenie. - Marisa znów się
uśmiechnęła. - Nigdy nie zapomnę jego idiotycznej miny, kiedy
siedział na skrawku ziemi i kombinował...
Shigeru
miał minę tak niezmiernie skupioną, że prawdopodobnie nic na
świecie nie byłoby w stanie oderwać go od tego co robił. Siedział
niedaleko swojej chatki, pochylony nad niewielkim kociołkiem,
grzejącym się na ognisku i co rusz dolewał coś do niego lub coś
wrzucał. Dochodziła północ, Marisa, która nie mogła spać
akurat była na spacerze, gdy poczuła dziwny swąd i szybko zbiegła
w stronę domu Shigeru obawiając się pożaru. Ten człowiek miał w
końcu dziwne zapędy pirotechniczne i chemiczne.
- Co robisz
Shigeru-san? - zapytała Marisa nagle wyrastając zza jego
pleców.
Mężczyzna jak zwykle nie był zaskoczony jej
obecnością. Wyczuł ją znacznie wcześniej.
- Już
niedługo... I wszystko się uda. - powiedział z uśmiechem.
-
Znowu próbujesz zrobić tą "ziemię"? Ostatnio poparzyłeś
sobie ręce...
- To nie jest zwykła ziemia - rzekł - wiesz
doskonale, że kiedy panuje susza, wszyscy, którzy są mniej zamożni
mają problemy z pożywieniem... Gdyby udało mi się to
wyprodukować... ten rodzaj czarnoziemu. Wtedy rośliny rosłyby bez
użycia wody. Wystarczyłoby sto gramów na hektar...
- Wiesz,
że to niemożliwe... - powiedziała Marisa.
- Możliwe. Podobno
gdzieś na Grand Line jest wyspa, cała pokryta tym czarnoziemem. Ja
po prostu chce go sztucznie uzyskać.
- Toć to sa bajki...
Shigeru-san, lepiej poucz mnie walczyć.
- Kiedyś zrozumiesz,
że szermierka nie jest najważniejsza. - Shigeru poklepał ją po
ramieniu i wstał. Rozejrzał się, spojrzał na sporej wielkości
kamień. - O, ten będzie dobry.
Wziął do ręki garść
ziemi, a potem oblał ją kilkoma kroplami brunatnego płynu z
kociołka. Ziemia natychmiast stała się zupełnie czarna, Shigeru
jeszcze przez chwilę miętosił ją w dłoniach po czym usypał z
niej górkę na kamieniu.
- Teoretycznie nawet na kamieniu
powinno coś wyrosnąć. Mam nadzieję, że tym razem podziała. - to
mówiąc wcisnął w kupkę ziemi pestkę słonecznika.
Marisa
wpatrywała się w ten kamień jeszcze długo, ale Shigeru tylko
uśmiechnął się, wziął kociołek i udał się w stronę domu.
-
I co, udało się? - zapytał Chopper, który ewidentnie nie mógł
wytrzymać napięcia. Marisa opowiadała spokojnym głosem, ale wraz
z trwaniem historii jej mina stawała się coraz mniej szczęśliwa.
Słowa coraz ciężej jej przychodziły na usta zaś oczy zaczynały
się szklić.
- Wszystko było pięknie... tylko, że kilka dni
później... Przybył Cortez.
Shigeru
i Marisa biegli ile sił w nogach, choć dziewczyna z trudem
dotrzymywała kroku olbrzymiemu mężczyźnie. Był szybki i
wyćwiczony, mimo, że zaniechał treningów szermierczych, to praca
w polu jednak dobrze wpływała na jego sprawność.
- Co to za
drań... - jęknęła Marisa. Miała łzy w oczach.
Dopiero co
spotkali Takeyamę, który poinformował ich, że w porcie pojawił
się mężczyzna, który bez mrugnięcia okiem zabił cztery osoby i
zagroził, że na tym nie koniec, jeżeli ktokolwiek mu się postawi.
- Nie wiem - rzekł Shigeru spokojnym głosem, choć widać
było, że ledwo się powstrzymuje od wybuchu złości. Miał
zaciśnięte wargi i skupiony wzrok.
Do portu dotarli bardzo
szybko i szybko także dostrzegli zbiegowisko ludzi którzy
ewidentnie zebrali się wokół czegoś lub kogoś. Gdy tylko
zobaczyli Shigeru natychmiast się rozstąpili, by zrobić mu
miejsce, na ich twarze wstąpiła nadzieja, jakby wiedzieli, że ten
człowiek ich nie zostawi. Shgieru szybko przeszedł pomiędzy nimi i
jego oczom ukazał się straszliwy widok.
Po środku portowego
placu stał dość wysoki mężczyzna, o blond włosach i
umięśnionych ramionach. U jego stóp kuliła się młoda
czarnowłosa kobieta, której Shigeru jeszcze nie widział na oczy,
zaś wokół nic leżało czterech mężczyzn o tak zmasakrowanych
ciałach, że nawet olbrzymi szermierz w pierwszej chwili odwrócił
wzrok. Cortez uśmiechnął się widząc poruszenie związane z
przybyciem Shigeru po czym przemówił.
- Czyli to ty jesteś
tutaj szefem, tak? - zapytał powoli głosem przebijającym na
wskroś.
Shigeru podszedł kilka kroków do przodu stając
dokładnie na przeciwko niego.
- Kim ty do diabła jesteś... -
syknął przez zaciśnięte zęby.
- Nazywam się Cortez. I od
tej pory przyszło mi żyć na tej wyspie. - rzekł mężczyzna. - Od
razu mówię, że przejmuję władzę, to tak, żeby nie było
żadnych niejasności.
- Chyba cię pogrzało - warknął
Shigeru zaciskając pięści. - zabiłeś czterech naszych i
oczekujesz, że cię tu przyjmiemy?
- Nie musicie. Ja sam się
tu przyjmuję. - odparł spokojnie Cortez i zniknął.
Nie
minęło pięć sekund i zakrwawiony Shigeru upadł na ziemię. Nikt
nie wiedział skąd przyszedł atak, nikt nie wiedział co zraniło
mężczyznę. Po prostu runął jak długi na twarz i
znieruchomiał.
- Shigeru-san!! - krzyknęła Marisa i podbiegła
do rannego.
Ludzie zamarli i ucichli w momencie kiedy Cortez
pojawił się w tłumie między nimi.
- Słuchajcie mnie
uważnie. - powiedział donośnym głosem. - przejmuję władzę!
Nikt z was mi się nie przeciwstawi bo zginie natychmiast. Jeżeli
nie wierzycie, mogę jednym ruchem całe to miasto zamienić w
równinę. Wolę jednak tego uniknąć, dlatego... Zbudujecie mi
siedzibę, w której będę mógł spokojnie mieszkać.
Przedyskutujemy to później. Co jednak najważniejsze. MACIE
ABSOLUTNY ZAKAZ OPUSZCZANIA TEJ WYSPY! Każdy który spróbuje to
zrobić natychmiast zginie!
Wśród tłumu rozszedł się gwar.
Ktoś zaprotestował. Sekundę później Cortez zniknął, a
człowiek, który się sprzeciwił znalazł się dwieście metrów
wyżej, w powietrzu. Potem spadł na ziemię z głuchym łoskotem
zamieniając się w krwawą plamę.
- Jeszcze ktoś? - syknął
Cortez, a gdy nikt się nie odezwał, kontynuował - dla tamtej
kobiety zbudujecie domek gdzieś w lesie, na uboczu. W takim miejscu,
by nie miała problemu ze zdobyciem pożywienia w promieniu kilkuset
metrów od niego. To wszystko co mam wam do powiedzenia. Później
zjawię się, by obgadać z wami sprawę mojej siedziby.
-
Posłuchaliście go? - wyrwało się Usoppowi.
Obaj z Chopperem
mieli bardzo poważne miny, Marisa płakała.
- Gdzie tam...
Musiało zginąć jeszcze dwudziestu naszych, nim uwierzyliśmy w
jego siłę. Shigeru przeżył, nie mógł opisać co mu się stało,
powiedział, że w jednej chwili był zdrów i cały, w następnej
już leżał poraniony jak nigdy w życiu. Wybudowaliśmy Cortezowi
tą jego siedzibę. I wszystko było w porządku. Pozwolił nam nawet
żyć we względnym spokoju. A Shigeru byłby dalej wśród nas,
gdyby nie ja.
- Jak to? - zapytał Chopper.
- Pewnego dnia
zachorowałam. A na wyspie nie było odpowiedniego dla mnie
lekarstwa.
Shigeru,
Takeyama i ich przyjaciel Kabuu siedzieli w skupieniu przed drzwiami
do pokoju Marisy. Dziewczyna była chora już trzeci tydzień i nic
nie wskazywało na poprawę, jej stan cały czas się pogarszał, a
co gorsza niczego nie można było zrobić. W końcu drzwi się
otworzyły i na korytarz wyszedł podstarzały medyk ubrany w luźną
białą szatę trzymając w dłoni dużą brązową torbę.
- I
co z nią? - zapytał Shigeru natychmiast.
- Nie zostało jej
wiele czasu. - odparł natychmiast lekarz patrząc na nich smutno.
-
I nie ma żadnej nadziei? - jęknął Takeyama ze zrezygnowaniem.
-
Jedyne lekarstwo, które natychmiast może ją uleczyć, to pewna
roślina morska, która jest bardzo łatwo dostępna.
-
Więc...
- Morska! A my nie możemy opuścić tej wyspy. Jeśli
ktokolwiek wejdzie do morza, choćby po to, żeby znaleźć roślinę,
natychmiast zginie z rąk Corteza!
Nastała chwila ciszy i choć
napięcie sięgało zenitu, nikt nic nie mógł powiedzieć. W końcu
jednak ciszę rozdarł cichy głos.
- Ja pójdę.
Był to
Shigeru.
-
Shigeru zdecydował się zrobić dla mnie coś, czego nikt inny się
nie odważył. Mimo sprzeciwu wszystkich dowiedział się jak ta
roślina wygląda i już następnego dnia udał się nad wodę.
Myślał, że idzie sam, jednakże ja, oczywiście musiałam pójść
za nim. Byłam w fatalnym stanie, jednakże nie mogłam puścić go
samego, by tak ryzykował dla mnie. Spotkaliśmy się już na plaży.
- Marisa nie mogła się już powstrzymać. Łzy ciurkiem płynęły
jej z oczu i kapały na ziemię.
-
Co ty tu robisz! - warknął ostro Shigeru, gdy w świetle porannego
słońca odwrócił się i zobaczył Marisę, która kuśtykając
zbliżała się w jego stronę.
- Nie mogę ci na to pozwolić
Shigeru - san! - jęknęła dziewczyna kaszląc i krztusząc się.
-
Przestań marudzić! Lekarz powiedział, że ta roślina rośnie
kilkadziesiąt metrów od brzegu. Cortez nie uzna tego za próbę
opuszczenia wyspy. Nic mi się nie stanie.
- A jeśli jednak? -
zapytała Marisa słaniając się na nogach.
- Wtedy umrę
poświęcając się za jedną z osób, które pokochałem - rzekł
Shigeru, po czym się roześmiał. - żartowałem! Hehehe,
oczywiście, że nie umrę!
Nie mogła go powstrzymać. Wbiegł
do morza, po czym, gdy znalazł się na odpowiedniej głębokości
dał nura pod wodę. Marisa opadła na piasek oddychając ciężko.
Nie pozostało jej nic innego, poza czekaniem, więc czekała.
-
Ho ho ho... Ktoś był na tyle głupi, żeby olać moje polecenia. -
usłyszała obok siebie głos, który zamroził jej krew w żyłach.
Odwróciła się i zobaczyła Corteza, który z uśmiechem
wpatrywał się w miejsce w którym przed chwilą pod wodą zniknął
Shigeru.
- Zostaw go! - jęknęła słabo dziewczyna. W gardle
ją paliło, nie mogła mówić głośniej. - On tylko chce znaleźć
dla mnie lekarstwo... Zaraz tu wróci.
- Za późno maleńka. -
rzekł Cortez zbliżając się do wody.
W tym samym momencie
wynurzył się Shigeru ściskając w dłoni kilka liści wodorostów
i powoli ruszył w stronę brzegu.
- Znalazłem! - wrzasnął po
czym zamarł widząc Corteza.
Samozwańczy władca Kaneyamy po
prostu zniknął. Jedyne co dało się słyszeć to szlochy Marisy
pewnej tego co za chwilę się wydarzy. Shigeru rozejrzał się w
okół i po chwili poczuł jak coś głęboko rozcina mu policzek. Po
sekundzie coś innegho rozorało mu plecy. Mógł zrobić tylko
jedno.
- Marisa! - krzyknął zbliżając się w stronę brzegu.
- Mój miecz jest twój!
- Nie mów tak! - ryknęła dziewczyna
przez łzy.
- JEST TWÓJ! - im bliżej brzegu Shigeru był tym
więcej ran pojawiało się na jego ciele. Cortez się bawił. -
Proszę cię... sprawdź co z moim czarnoziemem.
- SHIGERU-SAN!
- Marisa rzuciła się w jego stronę.
- NIE PODCHODŹ! - ryknął
mężczyzna opadając na kolana. Potem zaczął mówić już
spokojniej. - zobacz co z moim czarnoziemem. Jeśli działa... To
wiesz co zrobić...
- Cortez, zostaw go!!! - krzyczała
dziewczyna z całej siły bijąc pięściami w piasek.
-
MARISA!!!!! - Shigeru wyprostował. Zamachnął się i z całej siły
rzucił liśćmi w jej stronę. Opadły na piasek centralnie przed
nią.
Shigeru uśmiechnął się szeroko.
- Dziękuję
Ci za wszystko. Nie płacz zbytnio.
Trzask. Głowa
Shiegeru rozprysła się na tysiąc kawałeczków, a ciało
pochłonęło morze. Było po wszystkim.
Marisa
biegła ile sił w nogach, kierując się do chatki Shigeru. Dwoma
susami przeskoczyła przez niewielki żywopłot, ale choroba w
dalszym ciągu dawała o sobie znać. Potknęła się i upadła na
twarz, tuż przed kamieniem na którym mężczyzna posadził
słonecznik. Podniosła głowę i spojrzała na niewielki zaczątek
łodygi, który figlarnie wystawał spośród czarnych grudek. Łzy
napłynęły jej do oczu, choroba zwyciężyła i Marisa padła
twarzą na ziemię płacząc głośno i krztusząc się łzami.
-
Niedługo po tym zawiązaliśmy rebelię czerwonych chust. - rzekła
dziewczyna nie mogąc powstrzymać łez - Ale to na nic... Nic nie
możemy zrobić temu Cortezowi. Nawet nie mogłam pomścić Shigeru.
Kim ja do diabła jestem!
Zapadła długa cisza. Chopper miał
łzy współczucia w oczach, ale Usopp nie. Usopp się uśmiechał.
-
Co cię tak śmieszy... - zapytała Marisa łamiącym się
głosem.
Usopp wstał i rozprostował kości.
- Pamiętam
sytuację, kiedy Nami, nasza przyjaciółka, musiała żyć pod
jarzmem zabójcy jej matki. Chciałem jej wtedy coś powiedzieć, ale
nie miałem okazji. Za to, powiedziałem to Robin, kiedy nie miała
nadziei i myślała, że to jej koniec. Powiem to teraz tobie. -
wziął głęboki wdech i złapał ją za twarz. - UWIERZ W
LUFFY'EGO.
Shigeru uśmiechnął się.
-
Spróbuję... - odpowiedziała Marisa przełykając łzy. Potem
objęła krótko Usoppa i wstała.
20.
Dzień dziewiętnasty. Zbyt krótki wieczór
O tym,
że czas płynie nieubłaganie, wszyscy wiedzieli od zawsze, czasem
nawet odczuwali to na własnej skórze, ale nigdy tak jak teraz. Od
deklaracji upłynęło już dziewiętnaście dni, zaś rankiem, w
przeddzień ataku właśnie nikt nie czuł żadnej znaczącej zmiany
ani w sobie, ani w ogólnej gotowości bojowej rebeliantów. W
powietrzu unosiła się jedynie atmosfera strachu i napięcia. W
końcu Cortez miał pod swoją komendą półtora tysiąca ludzi
zdolnych do walki i chętnych by zmieść rebelię z powierzchni
ziemi. Od dawien dawna wszyscy zastanawiali się w jaki sposób ten,
na oko zwyczajny człowiek (mimo, że obdarzony niesamowitą mocą),
potrafi tak doskonale zebrać ludzi. Odpowiedź była nadzwyczaj
prosta, Cortez był po prostu niesamowicie charyzmatycznym
człowiekiem i gdy już znalazł jednego, który mu zaufał, ściągał
wraz z nim całe jego otoczenie. W ten sposób zebrała się wokół
niego grupa silnych, potężnych, ale szukających spokoju ludzi.
Nikt jednak nie zamierzał cierpieć tylko po to, by Cortez miał
swój spokój. To również było widać.
Takeyama siedział w
swoim pokoju za ulubionym biurkiem i przeglądał właśnie jeden z
ostatnich raportów Jina. Siatka szpiegowska bardzo się starała, co
rusz donosili nowe raporty, jednak nic ponadto co oczywiste w nich
się nie znalazło. Cortez codziennie chodził nad wulkan i coraz
częściej wskakiwał w głąb krateru. Poza tym jego oddziały
zajmowały strategiczne punkty wokół siedziby. Coraz więcej
problemów nastręczało wymyślenie jakiegokolwiek, w miarę
inteligentnego planu.
- Czyli dzielić grupy uderzeniowej na
dwie części nie ma sensu? - zapytał Kabuu, przeglądając plany,
na których pojawiło się kilka świeżo nakreślonych linii.
-
Nie widzę tego... - odparł Franky wyciągając się na krześle. On
i Robin siedzieli na wygodnej kanapie pod ścianą. - nie widzę w
ogóle sensu atakowania siedziby. Nie jestem specem od strategii, ale
oni właśnie na to są przygotowani.
- Musimy sobie zadać
proste pytanie - rzekł spokojnie Takeyama - jaki jest nasz
podstawowy cel w tej bitwie.
- Zwyciężyć! - odrzekł bez
zastanowienia Kabuu.
- Błąd - odparł przywódca - Naszym
celem jest zabić Corteza.
- Co więc proponujesz? - zapytała
Robin wpatrując się uważnie w twarz mężczyzny.
Nastała
chwila ciszy. Potem Takeyama wciągnął powietrze i powiedział
zmęczonym głosem.
- Wydamy im jawną bitwę. U stóp
wulkanu.
- Hej, dziadku, może już mnie wypuścisz
z tej klatki? - jęknął Luffy próbując za wszelką cenę wyrwać
wielkie stalowe pręty. - nie tutaj chciałem się znaleźć.
-
Wypuszczę cię. - odparł spokojny głos - Kiedy uda ci się
rozwiązać łamigłówkę.
Luffy westchnął i spojrzał w dół.
Na ziemi, przed nim, leżała niewielka skrzynka, a obok niej kartka
z napisem: "Otwórz używając kluczyka". Kluczyka nie
było.
Nami lekko zeszła po schodach, na
dół, do salonu.
Tej nocy, jak wszystkich poprzednich, nie
pospała wiele, właściwie od wiadomego zdarzenia bała się zasnąć.
Kiedy zamykała oczy, wszystko wracało i jednego tylko wieczoru
kiedy odfrunęła w ramiona Morfeusza na kanapie, z głową wspartą
na kolanach Sanji'ego, udało jej się odegnać koszmary i zapaść w
zdrową drzemkę, bez żadnych snów. Kucharz jednak ewidentnie bał
się takich sytuacji, ona bała się ich tym bardziej. Czuła, że
dotyk jakiegokolwiek mężczyzny będzie ją obrzydzał już do końca
jej dni. Bała się, że nigdy już nie będzie normalna, a blizny na
szyi, które paliły ją żywym ogniem mimo setki maści, które
zalecił jej Chopper, tylko o tym przypominały.
Poranek był
piękny, ale nikt z nich nie mógł o tym wiedzieć. Nami doskonale
zrozumiała pobudki rebeliantów, oni musieli żyć w tym miejscu od
bardzo długiego czasu. Już teraz brak dziennego światła, brak
porannej bryzy doprowadzał ją do szaleństwa, oni zaś, w tym
sztucznym świetle lamp diali przeżywali większą część swojego
życia. Zapragnęła wyjść na zewnątrz, ale sama nie miała
odwagi. A nikt inny nie miał na to czasu.
Sanji powitał ją
uprzejmie, swoim zwyczajem podając przepyszne śniadanie, ozdobione
chyba nawet bardziej niż zwykle. On również zdawał sobie sprawę,
że jutro tego śniadania może już nie być, że jutro może już
niczego nie być. Tak napiętej atmosfery nie czuć było nawet
wtedy, gdy na pokładzie Rocket Mana zbliżali się do Enies Lobby.
-
Nami-swan, powinnaś więcej pospać - powiedział kucharz z
uśmiechem, widząc jak dziewczyna leniwie przeciera oczy łapiąc
kubek kawy. - wyglądasz na zmęczoną.
- A ty możesz spać? -
zapytała.
Sanji umilkł na chwilę. - Nie, nie mogę.
- No
właśnie...
Rozległ się hałas i do salonu wpadli Usopp i
Chopper, obaj roześmiani i w doskonałych humorach. Tylko im nie
udzieliła się atmosfera ogólnego przygnębienia i chociaż
długonosy spędził w nocy kilka godzin na przeglądzie wyposażenia,
a lekarz przygotował kilkanaście rolek bandaży i leczniczych
maści, to jednak obaj sprawiali wrażenie wypoczętych i
zrelaksowanych. Od razu rzucili się na śniadanie.
- Od czbassu
gak ne mga Lbuffy'ego, możebmy przynajbmniej zjeść w sbokobju. -
powiedział Usopp z ustami pełnymi ryżu i kiszonych warzyw.
Mimo
takich żartów, brak kapitana był jednak odczuwalny aż za bardzo.
Wszyscy jednak przywykli do tego, że Luffy znikał na bardzo długo.
Zawsze jednak wracał. Wierzyli więc w niego i czekali.
Po
chwili na dół zeszła Marisa. Uśmiechnęła się lekko i również
usiadła przy stole. Poprzedniego dnia Usopp i Chopper powtórzyli
reszcie Słomianych jej opowieść. Zoro nie mógł uwierzyć, że
kapitan załogi, do której w latach młodości chciał dołączyć,
osiedlił się na tej wyspie, zaś Franky wzruszony jego
poświęceniem, przez kilka godzin układał smutne piosenki na
gitarze opiewające męstwo Shigeru. Nami jednakże zasmuciła się
bardzo historią dziewczyny. Ona też widziała śmierć ważnej dla
siebie osoby i też musiała żyć pod jarzmem jej zabójcy.
Zoro
dołączył do nich chwilę później, a na końcu przysiedli się
Takeyama i inni, którzy skończyli spotkanie.
Śniadanie
przebiegło w dość ponurej atmosferze, nikt nie miał nastroju na
żadne luźne dyskusje, poza Chopperem i Usoppem, którzy w wygłupach
znajdowali ukojenie dla stresu, który ich trawił. Czasu było coraz
mniej.
- Admirale Kizaru! - krzyknął Raki
zbiegając po stromym zboczu pagórka na plażę, na której
obozowali Marines - Coś się dzieje u Białego Starca!
Młody
kapitan stanął na przeciwko admirała dysząc ciężko. Biegł
długo i nie szczędząc sił, bo to co zauważył przeszło jego
najśmielsze oczekiwania.
- Co tam, Raki? - rzekł Kizaru nie
podnosząc głowy. Siedział na kamieniu i czekał. Już od wielu
dni. Nie chciał jednak działać pochopnie.
- Obserwowałem
siedzibę starca... - zaczął Raki przerywanym przez ciężki oddech
głosem - I stało się coś dziwnego... Jego dom... nagle zniknął...
- Uspokój się. - rzucił Kizaru. - mów powoli.
Raki
wziął dwa głębokie wdechy i kontynuował.
- Biały Starzec
zamieszkiwał, jak Admirał widział, niewielką drewnianą chatkę.
Tylko, że nagle, ta chatka... Została wciągnięta pod ziemię!
Widziałem sam! Zniknęła pod ziemią, wciągnięta do środka,
przez niewielki otwór! - to mówiąc rozłożył ręce na mniej
więcej metr. - zupełnie jakby jakaś ogromna siła ciśnienia
działała ze środka! Potem ziemia zadrżała! Teraz niczego tam nie
ma!
Kizaru uśmiechnął się pod nosem. Czyli jednak Biały
Starzec coś szykował. Nie wiadomo było co, ale przecież nie co
dzień chatka znika pod ziemią.
- Dobra. - Admirał wstał i
rozciągnął się - idziemy sprawdzić. Tylko niech mi żaden idiota
nie pcha się do przodu. Raki, idziesz na szpicy.
- Tak jest! -
zabrzmiało z kilkunastu gardeł.
- Odłożymy
pojedynek na później, dobrze? - zapytała Marisa, kiedy już tylko
ona i Zoro zostali w salonie.
Nami tak bardzo chciała wyjść
na zewnątrz, więc pod byle pretekstem udała się na spacer, Sanji
postanowił jej towarzyszyć, tak dla bezpieczeństwa, reszta zaś
zajęła się swoimi obowiązkami.
Zoro zmierzył Marisę
uważnym spojrzeniem. Nie zapomniał o wyzwaniu, widział, że został
z rebeliantami tylko ze względu na to, jednak po tych dziewiętnastu
dniach uległo to zmianie. Zrozumiał już, że miejsce Słomianych
Kapeluszy jest tutaj, w kryjówce, a jutro na polu walki, ramię w
ramię z przyjaciółmi. Zrozumiał, że czerwona chusta do czegoś
zobowiązuje.
- Nie wiedziałem, że słynny Asako Shigeru był
twoim przyjacielem - rzekł. - Kiedyś bardzo mi imponował. Czy ten
meitou, który dzierżysz, to słynne Ostrze Nocy? Słynny miecz,
który potrafi przeciąć nawet ciemność?
- Tak. - odparła
krótko dziewczyna.
- Jasna cholera... - Zoro uśmiechnął
się. - nawet nie zdajesz sobie sprawy jak z wielką ochotą
stoczyłbym z tobą pojedynek. Nie masz pojęcia.
- Czyli jednak
nie odłożymy... - szepnęła zrezygnowana Marisa.
-
Oczywiście, że odłożymy. - odparł szybko Roronoa. - Wiem dobrze,
że na razie liczy się pokonanie Corteza. I Ozumy.
- Taa...
Tylko dlaczego wszyscy mają tak niskie morale? Dlaczego mam
wrażenie, że jutro pójdziemy po śmierć, a nie po
zwycięstwo?
Zoro wstał gwałtownie. Nie był przyzwyczajony do
rezygnowania, potępiał tego typu zachowania. Był człowiekiem,
który nigdy nie zawracał z obranej raz ścieżki i dlatego
podziwiał ludzi takich jak on czy jak Kohza lub Waipaa. Widział już
niejeden przykład męstwa, a tutaj otaczała go tylko rezygnacja.
-
O czym ty chrzanisz? - warknął. - Czy te wasze czerwone chusty tak
mało znaczą? Myślałem, że niosą za sobą siłę wszystkich
tych, którzy zginęli sprzeciwiając się Cortezowi!
- Nie
znasz jego siły.
- Oczywiście, że nie znam. - zaśmiał się
Zoro. - Jeśli istotnie, ktoś tak silny jak Ozuma, jest przy nim
marnym pionkiem, to także nie widzę zbytnio jak mielibyśmy go
pokonać. Ale się nie poddam! Tacy są Piraci Słomianego Kapelusza.
Taki jest Luffy i przekazał nam tą część siebie. Pokonał
Schichibukai, Sir Crocodile'a. Pokonał Enela, władającego owocem
Logia. Wspólnie rozbiliśmy oddział zabójców Światowego Rządu.
Za każdym razem kiedy walczyliśmy, stawaliśmy się nieco silniejsi
właśnie przez to, że przezwyciężaliśmy swój strach i nie
rezygnowaliśmy!
- Ale skąd u was ten optymizm? Skąd u was ta
nieskończona wiara w to, że i tak będzie dobrze?
Zoro
wciągnął powietrze i uśmiechnął się szeroko.
- Stąd, że
ufamy sobie nawzajem. I stąd, że wierzymy w coś takiego jak
przyjaźń.
Marisa spojrzała na niego i łzy napłynęły jej
do oczu. Oni byli tacy sami jak Shigeru. Tym samym się kierowali,
każdy z nich nosił na swoich ustach część jego uśmiechu. Każdy
z nich nosił na swoich barkach część jego doświadczeń. Każdy z
nich, miał w końcu w sercu część jego przekonań. Przetarła
nerwowo oczy, nie lubiła płakać przy innych, zwłaszcza przy tak
silnych osobach jak Roronoa Zoro.
- Dziękuję - powiedziała. -
Dziękuję, przyjacielu.
Wstała i ruszyła po schodach na
górę. Ponownie chwycić za swój miecz. Miała nadzieję, że po
raz ostatni.
A potem zasadzi słonecznik, przed domem Shigeru.
Sanji rozejrzał się uważnie. On również czuł
się znacznie lepiej, teraz, gdy mógł ze spokojem spojrzeć na
błękitne niebo i poczuć na twarzy lekki morski wiatr. Spacerowali
z Nami bardzo długo, niewiele rozmawiając, głównie sycąc się
świeżością dnia, ostatniego spokojnego dnia, przed tym co musiało
się stać. Ze względów bezpieczeństwa starali się nie wychodzić
z lasu, natknęli się co prawda na patrol The Guards, ale udało im
się uniknąć zauważenia i teraz usiedli sobie na skraju lasu, przy
plaży patrząc się na ogrom błękitnego oceanu. Mewy skrzeczały
niesamowicie głośno, ale po dniach spędzonych w jaskini było to
kojące skrzeczenie. Fale rozbijały się o brzeg tworząc pianę, aż
chciałoby się wskoczyć i zanurzyć po szyję w czystej turkusowej
wodzie. Wodzie, która już jutro miała spłynąć krwią.
-
Sanji - kun. - Powiedziała Nami, kiedy siedzieli w milczeniu dłuższą
chwilę w pewnej odległości od siebie - Boisz się jutra?
Kucharz
zapalił papierosa. Bał się. Bał się jak jasna cholera, zwłaszcza
po tym co usłyszał od Kanou, jednak widział, że Nami szuka w nim
jakiegoś oparcia i nie chciał przyznawać się do tego, że strach
go pożera i w zasadzie paraliżuje.
- No coś ty - odparł
siląc się na to by zabrzmieć beztrosko. - Tyle już przeszliśmy.
Dlaczego mielibyśmy tym razem nie dać sobie rady. Czuję bardziej
podniecenie, przed tym co jutro zrobię Sigmie.
- Ja się boję
- rzekła dziewczyna. - Nigdy tak się nie bałam, no może wtedy,
gdy byłam u Arlonga. To na co się porywamy jest cholernie
niebezpieczne. Możemy nie wyjść z tego cało, wiesz o tym dobrze.
Walczymy teraz nie o własne korzyści, lecz o wolność tej wyspy.
Jeśli zawiedziemy zginie mnóstwo osób.
- Daj spokój Nami -
swan! - Uśmiechnął się Sanji. - Staliśmy razem na dachu,
wypowiedzieliśmy wojnę Światowemu Rządowi, a teraz mamy się bać
jakiegoś tam watażki? Toć to zwykły samozwańczy władca wyspy.
Nic gorszego niż Arlong.
- Taaa - dziewczyna przeczesała
włosy. - Tylko, że przeciwnikiem jest ktoś, kto pokonał Mihawka.
Ktoś kogo boi się cały Rząd.
- I czy to jest powód do
strachu? - Kucharz oparł się o drzewo wypuszczając dym - Jesteśmy
Piratami Słomianego Kapelusza, prawda? Luffy nigdy by nam nie
wybaczył, gdybyśmy się tak łatwo załamywali. Nauczył nas chyba
paru rzeczy. Musimy w niego wierzyć i iść przed siebie wierni
ideałom, które nam wpoił. On jutro przyjdzie. I skopie dupę temu
Cortezowi. My musimy posprzątać resztki.
Oboje umilkli na
chwilę. Południe przeleciało jak gdyby nigdy nic, wiatr nieco się
zmienił, ale pogoda w dalszym ciągu była wyśmienita.
-
Jutro znowu go spotkamy, prawda? - zapytała Nami kuląc się lekko.
- Taaa. - Sanji spuścił głowę zaciągając się papierosem.
Dziewczyna powoli zsunęła z szyi szal ukazując fioletowe
pręgi jakie widniały na jej karku. Kucharza straszliwie zabolał
ten widok. Jej piękna skóra, zniszczona przez tego drania, była
mimo wszystko czymś, co Sanji tak bardzo pragnął dotknąć.
-
Zostawił mi ślady, które nie znikną - powiedziała. - Ale nie
tylko na ciele. Najgorsze zostawił na duszy.
- Wiem. - rzekł
krótko blondyn.
- Pomogłeś mi się podnieść, to prawda.
Ale boję się, że nawet po tym, jak on już zginie, pewna część
mnie na zawsze zostanie skażona. - Nami przysunęła się nieco
bliżej. Chciała, żeby Sanji zobaczył jej rany, choć strasznie
się ich wstydziła, to jednak nie przy nim, bo po części
wiedziała, że on przeżył to samo co ona.
- Cóż, poprosimy
wtedy Choppera, żeby znalazł antidotum - odrzekł z uśmiechem i
podwinął lewy rękaw do łokcia. Na przedramieniu miał spore, nie
zagojone jeszcze rozcięcie, zadane mu prawdopodobnie przez Sigmę.
Nie wiedział, kto to zrobił, był wtedy nieprzytomny. - A potem
sami będziemy się musieli zmierzyć z tym co się stało. Póki co
jednak, myślmy o tym co musimy zrobić. I o tym, że jutrzejszego
wieczoru zrobimy wielką imprezę na zboczu wulkanu. A ty będziesz
tańczyć i bawić się najlepiej ze wszystkich.
- A zrobisz
tego drinka co ostatnio?
- Jasne. - Sanji dotknął jej karku
swoim przedramieniem. Poczuli dziwne ukojenie, jakby ich rany,
otrzymane w tych samych okolicznościach wzajemnie się leczyły.
Poczuli w końcu idealne zrozumienie, wiedzieli, że blizny, które
zostaną połączą ich na zawsze.
Potem jego ręka jakoś
dziwnie opadła na jej talię i spojrzeli sobie w oczy. Z bardzo
bliska.
- Śmierdzisz petami.
- Wiem.
Ozuma
przechadzał się po swoim gabinecie bardziej nerwowo niż zwykle. Na
biurku leżał zwinięty list, który w ciągu ostatnich dni
przeczytał już niezliczoną ilość razy. To się miało stać już
jutro. Podejrzewał Corteza o tą decyzję już od dawna, nie
wiedział, że padnie ona tak szybko. Przysięgał mu wierność i
zamierzał tej wierności dotrzymać, nawet jeżeli miałoby się to
wiązać z poważnymi konsekwencjami. Ufał jednak swojemu władcy i
wiedział, że to co on zadecyduje, najprawdopodobniej będzie tą
właściwą wytyczną. I on, Ozuma, na pewno nią podąży. Jednak
wątpliwości nie opuszczały jego głowy. Pamiętał reakcję Sigmy,
gdy przeczytał to co było na kartce. Pamiętał, jak jego dobre
wychowanie prysło i jak roztrzaskał na kawałki stół. Czy ze
strachu czy z podniecenia, nie wiedział. Wiedział jednak, że to co
jutro się stanie zmieni oblicze świata.
Rozwinął kartkę by
przeczytać ją raz jeszcze, jakby nie mógł uwierzyć w to co na
niej jest napisane. A potem rzucił ją na biurko i wstał. Podszedł
do okna i spojrzał przed siebie, jak to zwykle miał w zwyczaju. Ta
mała kartka a tak zmieniła jego nastawienie. Ta mała kartka a tyle
znaczyła. Kilka słów. Rzucił okiem, a one wciąż tam
były.
"Maszyna jest gotowa. Wulkan wybuchnie."
Całowali
się delikatnie, próbując znaleźć w sobie ucieczkę przed
strachem, który ich dławił. Czuli się jednością, wiedzieli, że
tylko oni mogą się do reszty zrozumieć. Sanji'emu nie
przeszkadzały zupełnie bruzdy na karku Nami. Przytulił ją całym
sobą i jeździł dłonią po jej szyi, jakby chciał pokazać, że
to, że nie jest już tak piękna jak kiedyś nic dla niego nie
znaczy. Pierwszy raz całował w ten sposób kobietę, mimo całej
otoczki jaką wokół siebie stwarzał, był nieśmiały i wrażliwy,
bał się, że Nami do końca świata będzie miała z niego ubaw, z
tego jak zaciska oczy, czy z tego jak straszliwie jest spięty.
Chociaż z drugiej strony zapomniał przy niej o całym świecie, nie
chciał by ta chwila kiedykolwiek się skończyła. Ona jednak nie
myślała o tym, żeby w jakikolwiek sposób wyśmiewać go lub
czymkolwiek w tym stylu się przejmować. Była znacznie bardziej
doświadczona od niego, ale teraz miała wrażenie, że to jej
pierwszy pocałunek. Już nie, wymuszony chęcią zdobycia klucza do
skrzyni ze skarbami, jakiejś mapy, lub czegoś w tym guście. Tym
razem prosty, spontaniczny, szalony. I mimo, że bała się dotyku
mężczyzny, to gdy ręka Sanji'ego wsunęła się pod jej bluzkę,
nie oponowała. Cieszyła się, że są tu razem.
W końcu
delikatnie powstrzymała jego zapędy, wiedziała, że wziąłby ją
tu i teraz, niesiony chwilą. Nie była na to jeszcze gotowa i czuła
że on też. Położyła się wsparta na jego klatce piersiowej i
trwali tak w milczeniu kilka kolejnych godzin. Bali się poruszyć,
bo wtedy wszystko wróciłoby do normy. Wiedzieli, że jutro któreś
z nich może zginąć, a gdy już się poruszą, trzeba będzie
wrócić i szykować się do walki. Tak bardzo tego nie chcieli.
-
Przepraszam. - wyszeptał Sanji, czując, że posunął się nieco za
daleko. Jednocześnie czuł, że do końca życia nie zapomni
miękkości jej piersi, ciepła oddechu.
- Za co przepraszasz
idioto. - uśmiechnęła się wtulając się w niego. -
przecież...
Urwała. Coś gruchnęło, grzmotnęło i
ziemia się zatrzęsła brutalnie przerywając idyllę.
Słońce
chyliło się ku zachodowi. Nagle wokół zaroiło się od zwierząt
uciekających ewidentnie z głębi lasu, zaś ziemia trząsła się
coraz potężniej. Skrzek mew i szum morza zginęły w ryku pękającej
ziemi. Sanji i Nami natychmiast zerwali się na równe nogi.
-
Wracajmy. - rzucił kucharz i oboje puścili się biegiem w stronę
kryjówki.
- Wali się! - ryknął Kabuu stojąc przed
domem Takeyamy, kiedy pierwszy ogromny głaz spadł ze sklepienia
ledwie kilka metrów od niego.
Ludzie zaczęli panikować.
-
Do wyjścia! Wszyscy do wyjścia!!! - wrzeszczał Takeyama.
Czasu
było naprawdę niewiele.
Hałas.
Krzyk.
Łzy.
-
To Cortez!!! - wrzasnął ktoś z tłumu.
Istotnie, jasnowłosy
mężczyzna stał na dachu najwyższego budynku. Uśmiechnął się
obłąkańczo i zniknął. Sklepienie zaczęło pękać. Na wysepkę
i do wody wokół niej spadały setki kamieni, wszystko się
zapadało.
Tłumy ludzi pakowały się do łódek i czym prędzej
umykały przed skałami płynąc w kierunku wyjścia. Tłumy ludzi
pędziły stromym zboczem w stronę wyjścia prowadzącego do lasu.
- SZYBCIEJ! - wrzeszczał Takeyama niosąc na własnych barkach
ranną kobietę.
Zoro stał już na dachu jego domu i rozcinał
wszystkie kamienie jakie tylko zdołał. Było ich zbyt wiele.
Zdecydowanie zbyt wiele.
Ogłuszający ryk.
Niespełna
pół godziny po pierwszym wstrząsie sklepienie pękło i kryjówka
rebeliantów zniknęła pod zwałami skał. Zniknęła na zawsze.
21.
Dzień dwudziesty, noc. Decyzja rebeliantów
-
Jasna cholera! - krzyknął Kabuu uderzając z całej siły o ogromny
głaz. Skała zadrżała i roztrzaskała się na kawałki rozsiewając
je po polanie.
Wszyscy ci, którzy przeżyli zebrali się teraz
na polanie, niedaleko wejścia do kryjówki, teraz zasypanego
niezliczoną ilością kamieni. Takeyama ledwo umknął śmierci
wypadając z tunelu jako ostatni, i niosąc dwóch rannych
podwładnych. Uratowano kogo się dało, brakowało czasu jednak by
ratować ekwipunek, czy cokolwiek innego, praktycznie cała praca,
jaką rebelianci i Słomiani włożyli w przygotowania poszła na
marne. Doktor House i Chopper, mimo tego, że sam był ranny, biegali
teraz od człowieka do człowieka udzielając pierwszej pomocy
wszystkim tym, którzy nie mieli tyle szczęścia lub refleksu by
uniknąć spadających kamieni. Nami, Robin, Marisa i Usopp pomagali
im w tym ile tylko mieli sił. Franky próbował zebrać do kupy
wszystkie bronie maszynowe, które zbudował dla Rebeliantów na wzór
karabinów The Guards, Zoro siedział pod drzewem i usiłował złapać
oddech. To on i Sanji najwięcej się nabiegali usiłując zniszczyć
skały i ratując ludzi. Kucharz zajął się rozdzieleniem
jedzenia(tylko jedną beczkę ryżu z kiszonymi ważywami udało się
ocalić) między ludzi, którzy byli teraz równie głodni co
podłamani. Takeyama siedział na sporym kamieniu podpierając brodę
rękoma. Jego uśmiech zniknął, twarz była spokojna aczkolwiek
zdeterminowana. Obok niego nerwowo krzątał się Kabuu, który
rozstawił rozmyślnie rozstawił straże. Nie mogli teraz ryzykować
tego, że zostaną zaatakowani z zaskoczenia. Niedawno zrobiło się
ciemno, zaś nocny chłód orzeźwił nieco zmęczone umysły i
ciała.
- Jin, zdasz raport? - zapytał Takeyama, a z cienia
wyszedł szef jego siatki szpiegowskiej. - Jakie mamy straty?
-
Niestety są zabici. - odparł Jin rzeczowym tonem, który jednak
lekko drżał.
- Ilu?
- Czterdzieści sześć dusz. W tym
dwudziestu dziewięciu wojowników. Chronili innych mieszkańców za
cenę własnego życia. Poza tym nic nie wydobędziemy już z naszej
kryjówki. Pod nami jest dziesięć metrów gruzu.
Takeyama
westchnął ciężko. Piętnaście procent siły militarnej
przepadło. Poza tym ich żony, ich dzieci...
- Zostaw mnie na
chwilę samego. - rzekł cicho.
- Tak jest,
Takeyama-sama.
Sanji padł na trawę obok Zoro opartego o
drzewo i ściskającego nerwowo swoje miecze. Obaj byli brudni i
zmęczeni, ale coś nie pozwalało im zasnąć. Dziwne przeczucie, że
najgorsze dopiero przed nimi.
- Hej, cholerny szermierzu -
zaczął kucharz dysząc ciężko.
- Czego chcesz tandetny
kuku?
- Jaki to ma sens... staramy się, robimy tyle i nagle
wszystko znika pod skałami...
- Podczas gdy ty baraszkujesz w
krzakach.
- ZAMKNIJ RYJ! - ryknął Sanji tak, że kilku
rebeliantów rozmawiających po cichu odwróciło głowy i spojrzało
na nich z przerażeniem.
Zoro spojrzał na kucharza z uśmiechem.
On też był sfrustrowany, ale z drugiej strony widząc rebeliantów
walczących o życie zrozumiał, że ten zryw tak łatwo nie
upadnie.
- O tym, czy to ma sens zadecyduje ten dzień. Niedługo
północ. Zaczyna się dzień dwudziesty.
- Masz siły dupku?
Obaj spotkamy przeciwników, silniejszych niż CP 9. Obaj chcemy ich
pokonać, choćby nie wiem co.
- Muszę się przespać
palancie. Dopóki Luffy nie wróci, na naszych barkach będzie sporo
rzeczy. - Po tych słowach Zoro położył się na trawie obok
Sanji'ego. Spojrzał się w niebo, gwiazdy świeciły jasno, pogoda
była świetna. Poczuł się straszliwie zmęczony.
- Myślisz,
że gdzie teraz jest Luffy? - zapytał Sanji po chwili ciszy.
-
Nie wiem. Ale...
- Wierzę w niego. - dokończył za niego
Sanji.
Spojrzeli na siebie krótko. Sprzeczali się ciężko,
bili się również niejeden raz, ale była między nimi nić pewnego
zrozumienia. I pewien rodzaj prawdziwej męskiej przyjaźni.
Chwilę
potem obaj zachrapali głośno regenerując siły i obwieszczając
całemu światu, że oni, Roronoa Zoro i Czarnonogi Sanji potrafią
spać w najmniej odpowiednich do tego momentach.
W końcu
hałasy krzątaniny ustąpiły głuchej ciszy odpoczynku. Rozpalono
kilka ognisk i chociaż ryzyko wykrycia było spore, to Takeyama
zdecydował się na ten ruch, bo w ciemności morale grupy spadały
jeszcze bardziej. Jednakże on sam nie poruszył się ani o milimetr
i siedział na uboczu z założonymi rękami pod brodą. Wpatrywał
się w dal, zaś blask ogniska odbijał się nieco od jego stalowej
dłoni. Nikt nie podchodził do niego, nikt się nie odzywał, gdyż
każdy wiedział doskonale, że przeżywa on teraz koszmar. Stracił
wszystko na co tyle lat pracował.
Słomiani siedzieli przy
innym ognisku wraz z Shinem, Marisą i bygadą strzelców, z których
pięciu zostało na zawsze pod skałami. Nie mieli oni zbyt dobrych
humorów, ale nie było się temu co dziwić. Straty jakie ponieśli
były ciężkie i bolesne. Dziewczyna wyglądała na totalnie
załamaną, Robin obejmowała ją próbując ją pocieszyć, reszta
piratów próbowała złapać oddech przed tym co stać się musiało.
Brak Luffy'ego dawał im się we znaki, gdyby kapitan tu był, to z
całą pewnością powiedziałby im, że wcale nie jest tak źle,
zrobiłby coś, by poczuli się pewniej. Uśmiechnąłby się,
dogadał Usoppowi i wszyscy by się uśmiechnęli. Ale nie, Luffy'ego
nie było i wcale nie było powiedziane, że się pojawi. Tym razem
trzeba było działać samemu, i mieć nadzieję, że Słomiany
Kapelusz nie opuści swoich przyjaciół.
- Takeyama-san. -
rzekł Kabuu podchodząc zdecydowanie do swojego przełożonego.
-
Hm? - przywódca nie podniósł głowy.
- Jakie są rozkazy?
-
O czym ty mówisz? Jakie rozkazy? - Takeyama spojrzał na niego z
rozpaczą w oczach. Coś w nim pękło. Ściągnął swoją chustę z
czoła i cisnął ją na ziemię.
Kabuu nawet się nie poruszył,
choć zesztywniał.
- Normalne rozkazy. Decyzje. Postanowienia.
Co teraz mamy robić?
- Nie ma rozkazów! Nie ma decyzji,
postanowień, niczego nie ma! Nie ma rebelii! - ryknął wściekły
Takeyama. Kabuu podziękował Bogu, że znajdują się na tyle daleko
od ludzi, że tego nie słyszą. - Zanim zaczęliśmy walczyć, sam
Cortez zmiażdżył piętnaście procent naszych sił i zmiótł
naszą kryjówkę. Gdyby chciał, pewnie zginęłoby naszych znacznie
więcej. Nie mamy jak walczyć, nie mamy jak się z nim zmierzyć! TO
KONIEC! - Łzy napłynęły do oczu Takeyamy. - Nie mogę rzucić
ludzi na pewną śmierć, nie mogę aż tak zaryzykować! Jeżeli
rozkażę wam iść, wiem, że pójdziecie, ale co z tego, skoro
wszyscy zginą! Po jaką cholerę robiłem tą rebelię! Po jaką
cholerę starałem się walczyć z niemożliwym! Powiedz mi Kabuu! Po
czymś takim! JAK JA MAM WALCZYĆ DO CHOLERY!
- Takeyama - san.
Jakie są rozkazy? - powtórzył Kabuu.
- Czy ty niczego nie
rozumiesz?! - przywódca rebelii postąpił dwa kroki do przodu i z
całej siły uderzył go w twarz. Uderzony mężczyzna runął na
plecy. - TO KONIEC! KONIEC!!! NIE MA ROZKAZÓW!!! Uciekajcie z tej
wyspy! Dajmy już sobie spokój! Gdyby tylko można było cofnąć
czas!! Gdyby tylko można było...
Kabuu podparł się rękami i
wstał zgrabnie prostując się i patrząc Takeyamie prosto w oczy.
-
Jakie są rozkazy? - zapytał.
Takeyama zadrżał. Spojrzał w
oczy swojemu najbliższemu doradcy i zobaczył coś co ścisnęło
jego serce. Zobaczył pięć lat bólu i upokorzeń. Zobaczył
zdecydowanie i chęć walki. Zobaczył bezgraniczną wiarę. Wiarę w
to, co on, Takeyama teraz powie. Wiarę w to, co on, Takeyama
postanowi.
Wiarę w niego, założyciela Rebelii Czerwonych
Chust.
Przywódca rebelii zachwiał się na nogach i schwycił
za twarz. Jakim on był idiotą, że śmiał zwątpić w siebie i w
ludzi, którzy tyle czasu walczyli o to, by na Kaneyamie dało się
żyć. Nie mógł tego zostawić. Nie mógł tak po prostu się
poddać i zrezygnować. Tyle łez, tyle krwi, to wszystko wsiąknęło
już tą w ziemię, tym wszystkim przesiąknęły ich ręce i
ubrania. O nie, czasu nie można cofnąć. Nie wolno tego robić.
Potem Takeyama spojrzał na wszystkich ludzi, którzy czekali
na to, by coś powiedział, a przez to, że milczał siedzieli
skuleni przy ogniu i podskakiwali przy najmniejszym szmerze.
Schylił
się i podniósł swoją chustę, przepraszając ją w myślach.
Klepnął Kabuu w ramię i udał się, by zmierzyć się z samym
sobą. I by zachować się jak na przywódcę przywódcę przystało.
Stanął po środku obozu, żadne słowa nie były potrzebne by
wszyscy na niego spojrzeli. Zarówno Słomiani, wraz z Zoro i Sanjim,
którzy zdążyli już się przebudzić, zarówno brygada strzelców
Shina i reszta oddziałów rebelii, także wszyscy ci, którzy nie
zajmowali się walką. Kabuu szybko postawił obok swojego dowódcy
beczkę po ryżu, ten zaś z wdzięcznością skinął głową i
usiadł na niej patrząc ze spokojem na swoich ludzi. A potem
spojrzał na niebo.
- Spójrzcie w górę. - rzekł -
Gwiazdy są przepiękne prawda? Nikt z was nie miał czasu zwrócić
na nie uwagi. Ale widzimy je teraz i tak sobie myślę... Dlaczego
przez tak długi czas odbieraliśmy sobie te przyjemność? Dlaczego
jedyne światło jakie padało na nasze twarze to setki lamp diali,
zdobytych podstępem? Dlaczego wychodząc przed tom mogliśmy co
najwyżej przyjrzeć się sklepieniu, które teraz się na nas
zawaliło?
Ludzie spojrzeli po sobie. Znali odpowiedź.
-
Przez Corteza. To chyba jasne. Pojawił się i odebrał nam to co
najważniejsze. Stłamsił nas, zniszczył nasz upór. Ale to... to
była moja wina. - obudził się lekki gwar, ktoś zaprotestował. -
Tak, to była moja wina. Dlatego... Dlatego, że tak naprawdę się
bałem. Bałem się śmierci. Nie swojej, ale waszej. Bałem się
tego, że umrze tyle osób, które niczemu nie zawiniły, a przez to
doprowadziłem do znacznie większej tragedii i męczarni przez pięć
długich lat. Za długo zwlekałem z tą decyzją...
Wiecie co?
Niedawno na wyspie pojawiło się osiem osób. I to chyba po części
ich zasługa, że zdecydowaliśmy się nieco zmienić, prawda? Marisa
w końcu się uśmiechnęła. Kabuu wkurzył się znacznie bardziej
niż zwykle... Ktoś nam świetnie gotował, ktoś wspaniale
przyszykował bronie, nie mamy ich co prawda, ale mamy coś innego.
- Co takiego? - krzyknął ktoś z tłumu.
- Mamy rzecz,
której nie mieliśmy od dawna. Może kryło się to w nas, może
Cortez to tylko zakopał a oni, piraci słomianego kapelusza po
prostu to ze sobą przywieźli. Nie wiem, ale w końcu to
zrozumiałem. Uderzyło to we mnie, kiedy rozmawiałem przed chwilą
z Kabuu. I nie tylko ja to posiadam. KAŻDY Z WAS TO MA!
- O
czym mówisz?
- Mamy wiarę!!! - krzyknął Takeyama i wskoczył
na beczkę.
- Tak! O tym właśnie mówię! Mamy coś, czego
nie ma Cortez ani żaden z jego ludzi! Kiedyś ktoś bardzo mądry
powiedział, że są trzy rzeczy, których nie da się zatrzymać,
prawda? Niezłomna wola. Marzenia i nadejście nowej ery. Tylko, że
ten ktoś zapomniał o czwartej rzeczy! O wierze. O wierze w ludzi. O
wierze w to, że wszystko można zmienić! O WIERZE W TO, ŻE TO MY
DECYDUJEMY O TYM JAK WYGLĄDA NASZE ŻYCIE!!!
Teraz stoimy przed
wyborem! Teraz decydujemy o tym, gdzie dalej pójdziemy! Albo się
załamiemy tym co się stało, albo wstaniemy i pójdziemy dalej. Ja
decyzję już podjąłem. Za chwilę zejdę z tej beczki i pójdę
tam gdzie powinienem pójść już dawno, dawno temu. Pójdę
zniszczyć tylu ludzi Corteza ilu zdołam. Polegnę, niewątpliwie.
Ale jako wolny człowiek, człowiek, który uwierzył w siebie i w
was. A wam, ludziom, którzy tyle czasu stali przy moim boku
zostawiam wolny wybór. Już koniec, nikomu nie zabronię pójścia
walczyć, jak kiedyś wielu z was. Ale też nikomu nie rozkaże pójść
za mną. Mimo to mam dla was rozkaz. Jeden, jedyny rozkaz. Ostatni
jaki daję wam ja, Takeyama - mężczyzna wzniósł czerwoną chustę
i zawiązał ją na głowie.
- UWIERZCIE!!!
Zapadła
głucha cisza. Zoro uśmiechnął się pod nosem. Sanji odpalił
papierosa. Robin poklepała Marisę po ramieniu i wstała. Franky
niemal się rozpłakał. Usopp wyszczerzył zęby. Nami otarła łzy,
które stały jej w oczach. Chopper klasnął. Marisa uśmiechnęła
się i wstała.
- Pora na nas, co nie głupi kuku? - warknął
szermierz poprawiając miecze u boku.
- Oj, pora, pora. Zróbmy
to w końcu. Dobrze powiedziane.
Chwilę potem w zupełnej
ciszy Takeyama przeszedł między nimi i ruszył w las.
A wraz
za nim wszyscy Rebelianci Czerwonej Chusty.
Nie potrzeba było
słów, nie potrzeba było więcej deklaracji, wszystko zostało
powiedziane, łzy się skończyły. Została walka. Walka o najwyższe
wartości.
Walka o Kaneyamę.
Cortez pojawił
się w swoim gabinecie tak, że Ozuma i Sigma siedzący na fotelach
przed jego biurkiem zupełnie tego nie zauważyli. Szermierz
uśmiechnął się lekko widząc jak jego pan zamyka za sobą okno i
siada na wysokim krześle.
- Rebelianci ruszyli. Podjęli
idiotyczną decyzję. - oznajmi z satysfakcją w głosie.
-
Idioci. - skwitował Ozuma. - Trzymamy się planu, tak?
- Tak.
Nie mogą nam dzisiaj przeszkodzić. Dzisiaj to, co planowałem od
pięciu lat zostanie sfinalizowane. Biały Starzec mówi, że jest
gotów. Wy zostaniecie tutaj i popilnujecie wiadomej rzeczy, ja zaś
udam się na wulkan.
- Panie, najodpowiedniejsze miejsce do
walnej bitwy to pola rozciągające się u stóp wulkanu. Czy wysłać
tam naszych ludzi?
- Mashiro się tym zajmie. Wy z Ozumą,
Kichiru i Kidarim zostaniecie tutaj.
- Tak, panie.
-
Wiecie, że przypadkiem mogą odkryć miejsce przechowania wiadomej
rzeczy. A ja nie będę jej brać ze sobą, dlatego, ktoś musi
zostać i jej pilnować. Poza tym nikt z was nie będzie mi
potrzebny. Natomiast to miejsce będzie musiało być dobrze
chronione. Dlatego planuję sprowadzić tu Czerwonookiego.
-
Rozumiem, jeśli taka pańska decyzja - rzekł Ozuma, choć zacisnął
pięść.
- Wiem, że się nie lubicie, ale to nie ma znaczenia.
- Kto będzie dowodzić w czasie pańskiej nieobecności? -
zapytał kulturalnie Sigma z nadzieją w głosie.
- Ach, bym
zapomniał. Możesz wejść! - Cortez wyciągnął się na krześle.
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła młoda kobieta o
długich blond włosach ubrana w czerwo-nobiałe kimono. Była
przepiękna.
- Myślę, że moja ukochana doskonale da sobie z
tym radę, prawda Reiko?
- Oczywiście. - odparła chicho Reiko
i uśmiechnęła się tryumfalnie patrząc z góry na
Sigmę.
Nienawidzę tej suki, pomyślał mężczyzna, po czym
pokłonił się jej nisko wraz z Ozumą.
- Koniec zatem tych
pogaduszek! Pora raz na zawsze zdmuchnąć rebelię!
- Tak
jest!
Ciemność nocy powoli zaczęła ustępować
jasności poranka, a słońce z wolna wyłaniało się z nad
horyzontu, kiedy młody oficer The Guards stojąc w pierwszym rzędzie
oddziałów czekających na atak rebeliantów dojrzał jednego
człowieka wychodzącego z lasu. Był on wysoki i doskonale
umięśniony. Ubrany był bardzo prosto, jedna z jego dłoni dziwnie
się błyszczała. Na głowie miał czerwoną chustę.
Może to
ja go zabiję, myślał oficer. Może to ja zostanę wyniesiony ponad
innych i zdobędę uznanie pana Corteza? Spojrzał jeszcze raz.
Mężczyzna wyszedł z lasu, za nim zaczęli wyłaniać się
rebelianci. Jeden po drugim, każdy z czerwoną chustą zawiązaną a
głowie, szli pewnym zdecydowanym krokiem. Nie widać było w nich
strachu, nie widać było niczego, co mogłoby wskazywać na to, że
czują choćby respekt, przed ogromną armią, która stała na
przeciwko nich.
Młody oficer uśmiechnął się pewien
wygranej. Nie wiedział jednak, że jeśli plan Corteza się
powiedzie on również zginie. Wraz z wszystkimi The Guards, którzy
z wrzaskiem rzucili się na rebeliantów, uzbrojeni po zęby i gotowi
zabijać. Czerwone Chusty zatrzepotały w powietrzu. Chód przeszedł
w trucht, a trucht przeszedł w bieg i choć The Guards nie wiedzieli
tak naprawde dlaczego biegli, to rebelianci wiedzili to doskonale.
Biegli bo wierzyli.
A potem rozpętało się piekło.
22.
Dzień dwudziesty, poranek. Bitwa o Kaneyamę.
Słońce
wychylało się leniwie znad horyzontu niszcząc mrok, który ze
wszystkich sił starał się zakryć to co działo się na polach
Kaneyamy. Nie było to możliwe. Świat musiał to widzieć, tak samo
jak masakrę na Oharze, tak samo jak wojnę w Alabaście, tak samo
jak wszystkie sytuacje w historii kiedy ludzie walczyli i ginęli za
swoje przekonania.
Ziemia spłynęła czerwienią.
Grupa
rebeliantów wbiła się niczym klin w ogromny oddział Corteza z
siłą tak ogromną, że pierwsi The Guards zginęli nim zdążyli
zadać choćby jeden cios. Rebelianci dzierżyli wszystko czymkolwiek
możnaby walczyć, uderzyć, pokonać. Miecze, kije, niektórzy
walczyli wręcz, a nieliczni szczęśliwcy dzielili broń palną.
Takiego obrotu spraw The Guards się nie spodziewało.
-
Rozdzielić się! - ryknął Takeyama. - Grupa druga, atakować lewą
flankę!
Rebelianci usłuchali natychmiast. Doskonale wiedzieli,
że nie muszą rozumieć. Muszą słuchać, tak jak posłuchali
przemowy dowódcy kilka godzin wcześniej. Kabuu, wraz z grupą
wojowników, natychmiast uderzył od zewnątrz na odsłonięte boki
Guardsów, którzy skupili się na pierwszym natarciu.
- Co się
do diabła dzieje? - wrzasnął jeden z ludzi Corteza po czym padł
pod ciosem ogromnego tasaka.
Kabuu natychmiast przeniósł wzrok
na innego przeciwnika. Tutaj nikt nie miał z nim szans. Nim
ktokolwiek zdążył się zorientować, kolejny Guard padł na ziemię
brocząc krwią.
- Ognia! - ryknął Shin i zagrzmiały
strzelby.
Kontrnatarcie wojsk Corteza rozprysnęło się
natychmiast pod wpływem morderczej salwy. Ci, którzy uniknęli
śmierci odskoczyli na boki, dając miejsce oddziałowi
Takeyamy.
Zdecydowanie Rebeliantów przyniosło
profity.
Generał Mashiro był człowiekiem absolutnie
przekonanym o swoich możliwościach i do tego dość inteligentnym.
Było mu to potrzebne, w końcu niegdyś należał do Marines, gdzie
słynął ze swoich zdolności strategicznych. I mimo, że u Corteza
grał trzecie lub czwarte skrzypce, był niewypowiedzianie dumny z
tego, że praktycznie cała siła militarna została mu powierzona.
Miał zgnieść rebelię, by jego pan w spokoju mógł robić to co
do niego należało. Jego pan, który wyciągnął go z tego całego
korupcyjnego gówna. Czy wzięcie kilku łapówek od razu miałoby
dyskredytować Marine? Bzdura. Nie mógł zawieść człowieka, który
mu pomógł. Po prostu nie mógł. Zacisnął pięści i spojrzał na
kotłujący się tłum. Potem spojrzał na swojego przybocznego.
-
Ruszam do walki. Osobiście to zakończę.
- Tak jest, panie
generale - odrzekł młody oficer wyciągając miecz.
Potem obaj
ruszyli do ataku.
- Jest ich zbyt wielu!! - krzyknęła
Marisa rozcinając ciało nieuważnego przeciwnika.
Odwróciła
się gwałtownie. Następnych trzech było tuż za nią. Ostrze Nocy
śpiewało jej w dłoniach odbijając ciosy i kąsając drapieżnie,
u jej stóp padało coraz więcej The Guards.
- Draniuu!! -
warknęła widząc jak jeden z ludzi Corteza wyciąga zakrwawiony nóż
z pleców któregoś z rebeliantów. Rzuciła się do przodu i
dokonała natychmiastowej, bezlitosnej zemsty.
Chwilę potem
wielki huk niemal ją ogłuszył, zaś środek grupy rebeliantów
pochłonęła eksplozja rozrzucając ludzi i broń na wszystkie
strony. Shin pierwszy zorientował się w tym co się dzieje.
-
Mają haubice! Rozproszyć się! - To była najgorsza rzecz jaka
mogła ich spotkać. Nikt nie spodziewał się użycia armat w takim
tłumie zaś rozproszona oddział rebeliantów tracił wszelkie atuty
wynikające z doskonałego wyszkolenia ludzi. Kolejni padali pod
przeważającym naporem sił The Guards.
Takeyama zaś stał po
środku wszystkiego i czekał. Wiedział, że to on będzie głównym
celem. Wokół niego nie leżał nikt, zaś okrążała go grupa
mężczyzn w czarnych płaszczach. Bali się podejść.
- No
dalej, tchórze! - krzyknął przywódca rebelii. - Dorwijcie
mnie!
Trzech odważnych rzuciło się na niego. Uderzyli, jednak
ciosy nigdy nie trafiły w cel. Jednym horyzontalnym uderzeniem
Takeyama odrzucił atakujących tak daleko, że przefrunęli ponad
swoimi towarzyszami broni i wyrżnęli w piaszczysty grunt, tak jak
wielu innych. Wszystkie ofiary olbrzymiego mężczyzny, z
pogruchotanymi kośćmi, leżały spory kawałek od niego.
-
Jego siła jest miażdżąca! - powiedział ktoś z tłumu.
-
DALEJ! - wrzeszczał Takeyama rozrzucając atakujących na wszystkie
strony. - DALEJ! DAJCIE TU KOGOŚ SILNIEJSZEGO! BANDO TCHÓRZY!
Marisa odskoczyła na bok. Cios był szybki i silny, niektórzy
z The Guards odznaczali się znacznymi umiejętnościami co widać
było zwłaszcza po tych, którzy odważyli się nie nosić broni.
-
Cholera jasna! - zaklęła dziewczyna.
Nie zdążyła uniknąć.
Miażdżący cios uderzył ją w twarz, aż nogi się pod nią
ugięły. Upadła na plecy wypuszczając z rąk miecz. Oprawca stanął
nad nią uśmiechając się obłąkańczo. Wzniósł rękę... i
padł. Shin zawsze odznaczał się doskonałą podzielnością uwagi.
Zakręcił pistoletem i wsunął go w kaburę przy pasie. Potem
przymierzył i strzelił. Jeden z ładowniczych haubicy znajdującej
się już na zboczu wulkanu złapał się za szyję i padł tryskając
krwią.
Takeyama usłyszał szelest, tuż za sobą i w
ostatniej chwili zdążył się odwrócić. Obok niego przemknęły
trzy, grube, z niewiadomego tworzywa liny. Trzasnęły niczym bicze
zostawiając olbrzymi ślad na ziemi. Przywódca rebelii odwrócił
się natychmiast i dojrzał przeciwnika. Wysoki mężczyzna odziany w
generalski płaszcz trzymał wyprostowaną rękę. Najdziwniejszą
rękę jaką Takeyama widział na oczy. Zamiast palców, mężczyzna
miał długie liny, tak czarne jak krótkie włosy właściciela,
powiewające teraz na wietrze.
- Mashiro... - syknął rebeliant
po czym uchylił się, a liny przemknęły nad nim.
- Nie
wygracie tej bitwy, Takeyama. - powiedział Mashiro uśmiechając się
i kontynuując natarcie.
- To się okaże! - dowódca Czerwonych
Chust zrobił fintę w prawo, przeturlał się po ziemi, zatańczył
w tył. Zgrabnie unikał wszystkich ataków. W końcu odbił się od
ziemi i wyskoczył w stronę swojego przeciwnika.
- Starczy
już, Mashiro! - ryknął zwalając go z nóg i przygwożdżając
pięścią. - Dajcie już spokój tej idiotycznej walce! Gdybyście
tylko uznali naszą niepodległość! Gdybyście dali więcej spokoju
naszym ludziom!
Generał Corteza uśmiechnął się
powstrzymując całą siłą napierającą pięść Takeyamy.
-
Walka niedługo się skończy. Wraz ze śmiercią przywódcy.
Takeyama
usłyszał za sobą dźwięk. Wiedział, że nie zdaży się
odwrócić, a co dopiero uchylić. Zamknął oczy czekając na cios.
- STRONG HAMMER! - krzyknął ktoś i twarz napastnika
celującego z pistoletu w odsłonięte plecy Takeyamy zamieniła się
w krwawą maź.
Chwilę potem w tłum The Guards wpadła Załoga
Słomianych Kapeluszy.
-
Rashoumon!
- Concasser!
- Cien Fleur!
- Tornado Tempo!
- Kokutei Rodeo!
- Kayaku Boshi!
- Weapon's
Left!
Mashiro
odwrócił głowę i zobaczył jak ogromna grupa jego ludzi rozlatuje
się na wszystkie strony jakby pod działaniem tornada. Siła z jaką
ta siódemka wpadła w jego oddział była równa jakby zrobiło to
pół armii. Chwilę potem poczuł jak stalowa pięść wbija mu się
w podbródek i odleciał do tyłu padając na ziemię. Takeyama
podniósł się natychmiast.
- Dobra robota! - wrzasnął widząc
jak miecze Zoro tną kolejnego The Guards.
- Uważaj! -
krzyknął w odpowiedzi Usopp, ale rebeliant był już gotowy.
Zręcznie się odwrócił jednym ciosem wysyłając przeciwnika w
powietrze.
Mashiro wzniósł obie ręce w stronę Słomianych.
-
TO NIE JEST WASZA WALKA! - ryknął - ZNIKAJCIE!!!
Z jego palców
wystrzeliły liny. Siedmioro Słomianych, osiem długich, czarnych
pnączy, prędkość tak absurdalna, że Usopp nawet nie dojrzał
kiedy sznur oplótł się wokół jego ciała zaciskając się z
ogromną siłą. Nikt nie zauważył. Poza Zoro.
- Nigiri! -
Szermierz praktycznie zniknął.
Sekundę później Mashiro
krzyknął z bólu, a odcięte liny opadły na ziemię. Wszyscy byli
wolni.
- Widzę, że nie ma co z wami pogrywać... - syknął
generał, pozwalając by resztki lin wróciły do jego palców. - ale
to dopiero początek!
Znów się zamachnął, ale tym razem to
Franky zachował zimną krew. Pozwolił by cztery liny, które
wystrzelił w jego stronę Mashiro oplotły się wokół jego
przedramienia.
- Franky! - krzyknęła Robin, widząc jak cyborg
zaciska zęby.
- Spokojnie! Koleś walczy podobnie jak ten
kretyn Paulie. Zostawcie go mnie!
- Dasz radę? - zapytał
Sanji kopiąc jednego z The Guards w kark.
- Zamknij mordę i
skop kilku kolejnych. - mruknął Franky i pozwolił by Mashiro
pociągnął go na siebie. Lecąc wymierzył mu potężny lewy prosty
i obaj zniknęli w kotłującym się tłumie.
Sanji i reszta
odwrócili się zaś i stawili czoła ogromnej grupie ludzi Corteza.
Znów się zakotłowało.
Rebelianci walczyli jak
szaleńcy. Ryzykowali, atakowali pojedynczo spore grupy lub uderzali
niewielkimi oddziałami dosłownie miażdząc siły Corteza. Ale
wszystko to jednak miało swoje podłoże, dzięki treningom każdy z
rebeliantów był warty dwóch The Guards. Sam Takeyama stawał za
trzydziestu mężczyzn. Marisa, Shin i Kabuu za następnych
pięćdziesięciu. Słomiani podobnie odznaczali się ogromną siłą,
którą nieraz okazję mieli udowodnić. Niemniej jednak siły The
Guards wyglądały jakby nie miały się skończyć nigdy. Na miejsce
każdego, który padł natychmiast pojawiało się trzech następnych
i wkrótce stało się jasne, żę tej bitwy rebelia nie wygra.
-
NOWE WIEŚCI, TAKEYAMA-SAN!! - ryknął Jin wbiegając, a w zasadzie
wskakując, w tłum walczących, wraz z kilkunastoma ubranymi na
czarno mężczyznami. Pozwoliło to na chwilę odepchnąć ludzi
Corteza. Pozbawieni generała, który najwidoczniej walczył wciąż
z Frankym (gdzieś tam w oddali rozbłysnął ogień potem wielką
grupę ludzi odrzuciła spora eksplozja), Guards stali się nieco
bardziej ustępliwi.
Takeyama widząc siatkę wywiadowczą
uśmiechnął się szeroko. Ufał tym ludziom.
- Co się dzieje?
- zapytał.
- Wiem już... - powiedział Jin tnąc przeciwnika w
plecy - skąd możemy się dowiedzieć co planuje Cortez!
-
Gadaj natychmiast! - krzyknął Zoro blokując cięcie wojownika z
wielkim mieczem.
- Jeden z moich ludzi podsłuchał rozmowę
Corteza ze swoimi najbardziej zaufanymi podwładnymi, Ozumą, Sigmą
i tak dalej. Zostają w jego siedzibie, dlatego ich tu nie ma.
-
Cholera, a ja się zastanawiałem gdzie jest ten idiota! - warknął
Sanji przez zaciśnięte zęby. Odwrócił się i potężnym
kopniakiem posłał przeciwnika w powietrze.
- Ponadto podobno
pilnują tam czegoś. Czegoś ważnego! - Jin uchylił się przed
serią cięć, odpowiedział tym samym, po czym wybił się i
wylądował koło Takeyamy. - Trzeba kogoś tam wysłać!
-
Dobra robota stary. - rzekł Takeyama po czym odwrócił się do
Zoro, który stał najbliżej niego. - Mogę na was liczyć? My na
razie musimy zająć się tym co się dzieje tutaj. A z tego co
widzę, część waszych ma problemy z takim rozgardiaszem.
Miał
rację. Usopp i Chopper właściwie od dłuższego czasu starali się
ze wszystkich sił unikać walki. Oblegani ze zbyt wielu stron nie
mieli jak użyć swoich najlepszych ataków. Chopper bał się użyć
drugiego Rumble Ball, bo niekontrolowanie przemian w takim tłumie
mogłoby przynieść więcej szkody niż pożytku.
- Dobry
pomysł. I tak mamy prywatne porachunki z niektórymi z tych ludzi. -
powiedział Sanji. - Tylko jak się wydostaniemy z tej matni?
-
To już zostawcie mnie. - Takeyama napiął mięśnie i ruszył do
przodu.
Mimo, że znajdowali się w samym środku jatki
wystarczyło jedno uderzenie. Jeden potężny cios i The Guards
rozsypali się jak kręgle. Pierwszy, który oberwał od Takeyamy
bezpośrednio, zginął na miejscu, jego mostek przywarł do
kręgosłupa. Bezwładne ciało poleciało do tyłu z taką siłą,
że uformował się niewielki tunel pomiędzy walczącymi grupami.
Inna sprawa, że co najmniej dwóch rebeliantów zapłaciło za ten
manewr dość wysoką cenę.
- Ostro... - jęknęła Nami
widząc jak część wojowników zatrzymała się patrząc się z
osłupieniem na ten pokaz siły.
- NIE MA CZASU! RUSZAJCIE! -
ryknął Takeyama.
Słomiani otrząsnęli się natychmiast.
Posłuchali. Nie mieli innego wyjścia. Zoro natychmiast ruszył do
przodu, bez problemu udało mu się wypaść z tłumu walczących na
pole. Nikt za nim nie pobiegł. Sanji zobaczył, że Usopp i Chopper
są praktycznie sparaliżowani ze strachu. Wiedział, że się nie
ruszą. Ech, co za ćwoki... pomyślał i rzucił się w ich stronę.
Kopnął długonosego w siedzenie z taką siłą, że strzelec z
wrzaskiem przeleciał nad tłumem walczących i wylądował obok
Zoro. A, że pociągnął za sobą lekarza, to przynajmniej ta sprawa
był już załatwiona. Nami rzuciła się za szermierzem, ale
odwróciła się w porę by zobaczyć, iż Robin stoi w miejscu i
spogląda ze strachem w miejsce, gdzie prawdopodobnie Mashiro wciąż
walczył z Frankym.
- Robin, co robisz?! - krzyknęła Nami -
biegnij!
- Zostaję. - odparła nawigator.
- Co?!
-
Zostaję. Franky wciąż walczy.
Nami chciała coś powiedzieć,
ale potem przypomniała sobie jak często Robin chodziła z Frankym,
by szkolić rebeliantów, jak często widziała ich rozmawiających
wieczorem przy stole. Rozumiała to idealnie. Uśmiechnęła się.
-
No tak. Tylko uważajcie na siebie. - potem odwróciła się do
Sanji'ego i z wielkim uśmiechem na ustach zawołała - Ej, idziemy!
Zbieraj tyłek!
Kucharz spojrzał na nią ze zdziwieniem. Odbiło
jej, pomyślał. Cieszy się. Odbiło jej. Potem puścił oko do
Robin i rzucił się przez swego rodzaju tunel, który już powoli
zaczął zarastać tłumem The Guards.
Chwilę potem pięcioro
piratów słomianego kapelusza biegło już w stronę lasu. Do
siedziby Corteza.
- Co ty tu jeszcze robisz? - zapytał
Kabuu z uśmiechem walcząc u boku Marisy.
- Co masz na myśli?
- Piraci Słomianego Kapelusza udali się do siedziby Corteza.
W piątkę. A chyba nie wiedzą jak tam trafić.
- Co za
matoły!!! - krzyknęła dziewczyna. - Ale przecież nie mogę was tu
zostawić!!
- Nie?! - Kabuu uśmiechnął się pod wąsem. -
HITOKIRI... TSUME!!!
Kilku The Guards padło na ziemię,
trysnęła krew.
- Jak najbardziej możesz. My sobie damy radę.
Marisa spojrzała na niego niepewnie.
- Wiem co o nich
myślisz. Wiem też co myślisz o mnie. Oni są tacy sami jak
Shigeru. Shigeru z którym nigdy nie potrafiłem się dogadać.
Zawsze jednak rozumiałem, jak wiele dobrego zrobił on dla nas.
Dlatego teraz... - Kabuu wziął ją i podniósł do góry. W tym
momencie włócznia przebiła jego plecy. Zaklął przez zęby, gdy
po jego brodzie spłynęła krew. - IDŹ I IM POMÓŻ!!
-
Kabuu-san, nie... - nie zdążyła powiedzieć nic więcej, gdy
mężczyzna miotną nią z całych sił. Ponad walczącymi, ponad
polami. Z trudem wylądowała na nogach, na skraju lasu.
- A
teraz... - mruknął Kabuu odwracając się do wojownika, który go
ranił. - zobaczycie co to znaczy BYĆ REBELIANTEM!!!
Skoczył
do przodu. Pole spłynęło czerwienią.
- Marisa? Co ty
tu robisz? - spytała Nami, kiedy dziewczyna już ich dogoniła.
-
Nie wiecie gdzie jest siedziba Corteza, prawda?
- No nie
wiemy... - nawigator ze zrezygnowaniem pokręciła głową. - Jeśli
to jest tamto miejsce, gdzie... gdzie byliśmy uwięzieni, to jakoś
tam trafię, ale czy aby na pewno?
Słomiani zwolnili nieco
kroku. Już nie biegli, teraz szli szybkim marszem przez las,
prowadzeni przez Zoro i Sanji'ego, którzy wynaleźli wspaniały
moment by zacząć się kłócić o właściwy kierunek.
- To
nie jest tamto miejsce. Tam jest więzienie Corteza - powiedziała
Marisa próbując zignorować podniesione głosy obu mężczyzn. -
siedziba zaś... jest bardzo, bardzo blisko.
Zoro i Sanji
ucichli patrząc na nią. Chopper schował się za Usoppa, który
schował się za Choppera, który znów schował się za Usoppa, aż
w końcu pobli się tarzając się po ziemi. Marisa uśmiechnęła
się lekko.
- Czyli nie mamy wyjścia? - mruknął Sanji. -
Idziemy!
- Na to wygląda. - rzekł Zoro zaciskając pięści.
Ozuma. Sigma. Kichiru. Kidari. Reiko. Pięć imion do
wymazania. I bardzo, bardzo mało czasu. Choć wtedy jeszcze Słomiani
o tym nie wiedzieli.
- O. Otworzyło się. - powiedział
Luffy z wielkim uśmiechem patrząc jak starszy mężczyzna z
uśmiechem kiwa głową.
- Idź Luffy. Jesteś już gotowy.
23.
Dzień dwudziesty, późny poranek. Siedziba Corteza.
Ich
nogi stawiały miarowe kroki, choć już nie tak szybkie jak
wcześniej. Nie biegli, szał bitewny powoli przestawał pulsować w
ich głowach zostawiając uczucie szoku i potrzebę otrząśnięcia
się z tego, w czym przed chwilą brali udział, dlatego szli teraz
nieco wolniej. Marisa kroczyła na przedzie, ramię w ramię z Zoro.
Ryzyko nagłego ataku było zbyt wielkie, a dziewczyna, która
niejeden raz wysłuchiwała opowieści Jina w jaki sposób działają
siatki szpiegowskie, zdawała sobie sprawę doskonale, że
prawdopodobnie są obserwowani. I że nie mają wsparcia własnych
ludzi, Jin ruszył w końcu do boju, wraz z kilkunastoma podległymi
mu wojownikami. Rebelianci potrzebowali każdej duszy, by opierać
się siłom The Guards. W głębi serca jednak Marisa zdawała sobie
sprawę, że dadzą radę. Ufała Takeyamie, którego pięści
potrafiły miażdżyć wszystko co tylko mogło się napatoczyć.
Wierzyła w Kabuu, który walczył ostrzami jak opętany, teraz
ranny, ale na pewno gotowy by ściąć jeszcze niejednego wroga.
Pokładała nadzieję w Shinie, jej najlepszym przyjacielu, choć
sporo od niej starszym, który strzelał tak celnie, że spokojnie
mógłby stanąć w szranki ze słynnym Van Augenem lub Yasoppem.
Wiedziała też, że Jin nie da sobą pomiatać. I w końcu stawiała
wszystko na Piratów Słomianego Kapelusza. Na Luffy'ego i jego
przyjaciół.
- Od teraz totalna cisza! - rzuciła zatrzymując
się.
Las zaczynał już rzednąć, powietrze nieznośnie
drgało, napięte tak samo jak Słomiani. Dziewczyna gestem zebrała
wszystkich wokół siebie po czym zaczęła cicho mówić.
-
Siedziba Corteza znajduje się zaraz za tą linią drzew. - wszyscy
spojrzeli w miejsce w które wskazała. Istotnie coś mogło za nimi
być, ale dokładnie widać nie było, odległość zdawała się
spora, a drzewa nagle gęstniały tworząc swoistą zieloną ścianę.
- Kiedy wypadniemy z lasu nie będziemy już mieli osłony drzew,
dlatego trzeba wymyślić plan.
- Ja wymyśliłem! - odezwał
się nagle Usopp, nieco za głośno.
- No, słucham.
-
Zoro, Sanji do boju! - ryknął strzelec dając susa za najbliższe
krzaki.
Nastała chwila ciszy.
- Do boju! - podchwycił
Chopper i podążył za Usoppem.
Nastała dłuższa chwila
ciszy.
- Do boju! - ryknęła Marisa, poczuła energię płynącą
z tego planu.
Nastała tak niesamowicie długa chwila ciszy, że
gdyby Nami się nie otrząsnęła jako pierwsza, bitwa już dawno by
się skończyła, a oni stali by jak debile w lesie, kiedy Cortez
wprowadzałby swój plan w życie. Dwa ogromne kamienie pomknęły w
stronę Usoppa i Choppera niemalże ich nokautując.
- Chyba nie
na to pora! - krzyknęła Nami robiąc tak demoniczną minę, że
wszyscy natychmiast ucichli i spoważnieli.
Jakbym widziała
Shigeru, pomyślała Marisa uśmiechając się pod nosem. Potem
wstała i obrzuciła wszystkich wzrokiem.
- Więc jaki jest
plan?
- Nie ma planu - odparł Sanji. Rozumiał to, tak samo
jak rozumiał to Zoro - Nie ma takiej potrzeby.
- Więc co
zamierzamy zrobić? - Marisa wyglądała na sceptycznie nastawioną
do tych słów.
- Wejdziemy tam głównym wejściem. I załatwimy
co mamy załatwić. Znajdziemy to coś, a potem wyjdziemy. - rzekł
Zoro a reszta załogi uśmiechnęła się kiwając głową z
potwierdzeniem. Nawet Usopp, choć nogi mu się trzęsły próbował
wyglądać na odważnego.
- Ale... - jęknęła Marisa.
Nic
więcej nie zdążyła powiedzieć. Pięcioro Słomianych popędziło
w stronę ściany drzew. Dziewczyna spojrzała na ich plecy.
Spojrzała na czerwone chusty powiewające na ich nadgarstkach. Byli
nie tylko piratami, ale też rebeliantami. I biegli walczyć za
rebelię. Zacisnęła mocniej chustkę i ruszyła za nimi.
Wypadli
na ogromną polanę w ciągu ledwie kilku sekund i ich oczom ukazała
się siedziba Corteza.
W pierwszej chwili nic nie wskazywało
na to, że jest dobrze chroniona. Marisa, która była już raz na
przeszpiegach w tym rejonie widziała już tą budowlę i zdawała
sobie sprawę, że jest obstawiona ogromną liczbą The Guards. Teraz
nie było ich widać. Najwidoczniej Cortez nie spodziewał się ataku
tutaj i rzucił wszystkie siły do bitwy. Dziewczyna tak pokierowała
nimi, by po wyjściu z lasu stanąć dokładnie na przeciwko bramy
wejściowej i istotnie, wszyscy widzieli teraz przed sobą spore
wrota, około pięciometrowej wysokości, drewniane ale wzmocnione
stalą. Wbijały się one w mur, który okalał całą siedzibę. Tuż
za nim, na środku placu, zbudowana była siedziba Corteza. Cztery
kondygnacje wybijały się na niemalże dziesięć metrów w górę,
wszystko było pięknie ozdobione, zbudowane w typowym, wschodnim
stylu. Na pierwszy rzut oka siedziba przypominała Arlong Park, lub
kwaterę Marines, zwłaszcza dachami, jednakże była bardziej
rozbudowana. Z zapisków Jina, Marisa wiedziała, że parter i
pierwsze piętro są zupełnie inaczej zbudowane niż dwa wyższe
poziomy. Natomiast gruby mur, a zwłaszcza potężna brama, wyglądały
na potężną ochronę przed niechcianymi wtargnięciami.
-
Włazimy! - ryknął Sanji, nie starając się już zachować ciszy.
Po ich stronie leżał element zaskoczenia, przynajmniej miał taką
nadzieję.
- Nawet Takeyama nie dał rady przebić się przez
te wrota! Nawet nie wgniótł ich! - krzyknęła Marisa zatrzymując
się.
- Bo nie było tu nas. - powiedział Zoro i dobył obydwu
mieczy. Sanji wyskoczył w powietrze.
- Rashoumon!!!
-
Mounton Shot!!!
Marisa wytrzeszczyła oczy. Prawe
skrzydło bramy rozpadło się na trzy części, siła cięcia
wrzuciła je do środka, lewe skrzydło z ogromnym wgnieceniem wpadło
tuż za prawym z głuchym łoskotem uderzając o zieloną trawę.
Słomiani wpadli do środka zostawiając za sobą osłupiałą
Marisę. Nawet Usopp i Chopper zachowywali się zręcznie, jakby nie
raz już przez to przechodzili.
Niewielka grupa The Guards
spojrzała z przerażeniem najpierw na zniszczoną bramę, a potem na
nich.
Potem Zoro spojrzał na nich z mordem w oczach i zapytał:
- Gdzie jest gabinet Corteza?
Franky odskoczył
unikając pędzących w jego stronę czarnych lin. Mashiro był
szybki i doskonale wyszlifował umiejętności swojego owocu. Mimo,
że dość ograniczone, bo lin mógł stworzyć generał najwyżej
kilkanaście naraz, to jednak gnały z tak niesamowitą prędkością,
że ciężko było ich unikać. A cyborg doskonale wiedział, że
szybkość nie jest jego najlepszą stroną. Wokół wrzała bitwa.
- Weapon's left! - ryknął Franky strzelając prosto w głowę
Mashiro.
Nie trafił, generał w ostatniej sekundzie przypadł
do ziemi. Cieśla poczuł jak coś wyrywa go do góry. Istotnie jedna
z lin obwiązała się wokół jego kostki. Runąłby jak długi na
plecy, ale oparł się rękoma o piaszczysty grunt. Musiał
atakować.
- Strong Right!! - Mashiro nie zdążył zareagować.
Pięść Franky'ego z ogromną siłą posłała go daleko w tył.
The Guards natychmiast rozstąpili się widząc jak ich dowódca
pada a cyborg staje na nogi gotowy do dalszej walki. Generał splunął
ocierając brodę i natychmiast się podniósł. Pomiędzy nim, a
jego przeciwnikiem pole nagle oczyściło się, zupełnie jakby
wszyscy czuli to napięcie, jakby czuli, że tej walki przerwać nie
wolno.
- Zabiję cię, gnoju! - ryknął Mashiro i rzucił się
do przodu.
Franky nie odpowiedział. Nie potrzebował słów.
Zacisnął pięści i skoczył by zetrzeć się z przeciwnikiem.
Sanji i Zoro jako pierwsi ruszyli do przodu, ruszyli jak
burza, rozbijając oddział The Guards w pył. Kilka cięć Zoro,
kopnięcia kucharza, mężczyźni padali jak muchy. Słomiani zdawali
sobie sprawę z tego, że to tylko formalność, to co naprawdę się
liczyło, kryło się za drzwiami wejściowymi do siedziby Corteza.
Piraci nie wiedzieli, gdzie znajduje się gabinet władcy, nie
wiedzieli nawet czego szukają. Jedyne co było jasne, to to, że
cała siedziba Corteza, teraz cicha i spokojna w środku kryła w
sobie prawdziwe niebezpieczeństwo.
Odgłosy walki zastąpiła
głucha cisza. Zoro jako pierwszy ruszył w stronę drzwi wejściowych
z zamiarem zrobienia z nimi tego samego co z bramą. Zatrzymał ją
krzyk Marisy.
- Stój! - dziewczyna rzuciła się do przodu,
wiedziała, że za późno.
Tylko wrodzony instynkt pozwolił
szermierzowi odskoczyć jak najdalej mógł. To była sekunda,
impuls. Drzwi eksplodowały. Setki drzazg rozleciały się po całym
placu, który oddzielał właściwy budynek od muru, na całe
szczęście z niewielką prędkością. Po chwili opadł dym. Sanji
spodziewał się w pierwszej sekundzie zobaczyć postać, która była
za to odpowiedzialna, ale drzwi były puste. Rozejrzał się
nerwowo.
- Co się dzieje, Marisa? - warknął Zoro zaciskając
rękojeści mieczy.
- Kidari. - odparła krótko. - to była
jego pułapka.
- Kto to jest? - zapytała Nami - Jaki Kidari?
-
My mamy Jina. Oni mają Kidariego. Siatka wywiadowcza te sprawy. On
tu jest. - Marisa przegryzła wargę. Jej oczy napełniły się
łzami. - On tu, kurwa jest.
Usopp z przerażeniem spojrzał na
dziewczynę.
- Aż tak silny?! - jęknął dobywając procy.
Jego nogi trzęsły się jak osika.
Sekundę później powietrze
przeciął niewielki sztylet.
- Cholera jasna! - ryknął Zoro,
który pierwszy dojrzał broń.
Leciała prosto na Marisę.
Nadludzkim wysiłkiem Roronoa odbił się od ziemi i potężnym
skokiem znalazł się obok niej. Odbił ostrze z taką siłą, że
wbiło się w mur dziesięć metrów od niego.
- Marisa, uważaj
trochę! - krzyknęła Nami widząc w jakim stanie jest młoda
rebeliantka.
- Nami-san, byłaś w więzieniu prawda? -
powiedziała Marisa.
Na murze nagle pojawił się wysoki
mężczyzna ubrany na czarno. Miał postrzępione włosy do ramion,
szczupłą twarz i sylwetkę, a minę człowieka, który dopiero
wyszedł z zakładu dla obłąkanych. Trzymał w dłoni spory nóż,
który lizał niezwykle długim językiem, jakby już chciał
posmakować krwi, którą miał nadzieję niedługo na nim
zobaczyć.
Wszyscy natychmiast spojrzeli w jego stronę. Wszyscy
poza Marisą.
- Byłaś? - powtórzyła pytanie młoda
dziewczyna. Nami odwróciła się do niej próbując podzielić swoją
uwagę między nią, a mężczyznę na murze.
- Tak byłam... -
odparła nawigator.
- Marisa-chan! Jak słodko cię znów
spotkać! - powiedział Kidari wysokim i skrzeczącym głosem liżąc
ostrze noża.
- Ty draniu! - warknął Zoro - złaź na dół!
Rebeliantka spojrzała w oczy Nami.
- Sigma, tak?
-
Co?
- To on cię ranił i zgwałcił...
Nami wciągnęła
powietrze na samo wspomnienie pobytu w więzieniu Corteza. Kiwnęła
głową.
Kidari podniósł się z kucków i rozciągnął
ramiona.
- Skoro nie chcesz ze mną rozmawiać... przyjdę do
ciebie! - rzekł ze śmiechem i napiął się.
- Mnie gwałcił
ten człowiek. - powiedziała Marisa bez cienia smutku. Z jej głosu
bił tylko chłód. - I to nie wszystko. - podciągnęła bluzkę na
ramiączkach w którą była ubrana pokazując gładki brzuch.
Odwróciła się i Nami aż zatkała usta z przerażenia. Na plecach
Marisy widniała ogromna blizna, która ciągnęła się od zapięcia
stanika, aż po lędźwie. - To też jest podarunek od niego.
-
Dziewczyny uważajcie! - wrzasnął Sanji.
Kidari odbił się on
muru i z nożem w dłoni skoczył na Marisę śmiejąc się
przerażająco.
- I właśnie dlatego... - zaczęła Marisa.
Szef wywiadu Corteza był o krok.
- UCIEKAJ! - krzyknął
Zoro rzucając się jej na pomoc. Nie mógł zdążyć.
-
Właśnie dlatego, to ja go zabiję.
Jedno uderzenie.
Marisa nie patrząc nawet na przeciwnika, ze spuszczoną głową,
zdzieliła go po twarzy wierzchem pięści tak przepotężnie, że
mężczyzna odbił się od ziemi. Jego oczy wyskoczyły z orbit kiedy
miażdżący cios zgruchotał mu kość jarzmową, z ust trysnęła
mu krew, a ciało bezwładnie potoczyło się kilka metrów dalej.
Słomiani byli w szoku.
Marisa zdjęła z nadgarstka
czerwoną chustę i przewiązała ją przez czoło. Potem schwyciła
saya Ostrza Nocy i wyciągnęła ją do przodu, poziomo do siebie.
Kidari podniósł się powoli plując krwią. Spojrzał na
dziewczynę z takim samym przerażeniem jak Słomiani. Ten pokaz siły
niezwykle ich zaskoczył.
- Nie wiem gdzie jest gabinet Corteza.
Będziecie musieli popytać w środku. - rzuciła Marisa skupiając
całą uwagę na Kidarim. - A tym gościem, zajmę się ja.
-
Jesteś pewna? Dasz radę? - zapytał Chopper. Bał się o nią,
wiedział, że rany mogły się jeszcze do końca nie zagoić.
-
Idźcie. - mruknęła dziewczyna.
- Ale...
- Chodźmy. -
rzekła Nami. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i ruszyła do
środka. Sanji spojrzał na Kidari'ego, na Marisę. Zobaczył w jej
oczach ogień. Chęć zwycięstwa. Potrzebę zemsty. Czuł to samo co
ona. Zobaczył jak część Ostrza Nocy wysuwa się z saya, wiedział,
że nie ma odwrotu. Szepnął "powodzenia" i wbiegł do
budynku.
- Pamiętaj, mamy jeszcze pojedynek! - rzekł Zoro i
podążył za resztą.
Usopp i Chopper odeszli ostatni,
zostawiając dwójkę na dworze. Marisę i Kidariego.
Ten drugi
podniósł się już na nogi i otarł krew spływającą mu po
twarzy. W dalszym ciągu dziko się uśmiechał zlizując posokę z
wierzchu swojej ręki.
- Wspaniale, Marisa-chan! Pamiętam jak
cudowna byłaś wtedy. Tamte noce, nigdy ich nie zapomnę. Teraz
widzę tego samego ducha!
Dziewczyna skrzywiła się. Bolesne
wspomnienia wróciły. Tego chciał Kidari. Obudzić w niej złość.
Pohamowała się. Tyle razy Shin jej powtarzał: "Byle na
spokojnie". O nie, tej walki nie wygra złością. Wygra ją z
przekonaniem, że słuszna zemsta musi się dokonać. Będzie
stanowcza. Szybka jak błyskawica, potężna jak fala, bystra jak
rzeka. Czekała na jeden ruch. Najmniejszą oznakę próby ataku.
-
Nie chcesz ze mną rozmawiać tak? - warknął Kidari wyciągając
zza pleców dwa długie noże. Widać było, że specjalizuje się w
tego rodzaju broni, miał przy sobie mnóstwo najróżniejszych
ostrzy, a jeszcze więcej zapewne było ukrytych. - W takim razie
zmuszę cię do gadania. Albo lepiej do krzyku.
Zastygli w
milczeniu. A potem...
- Soru! - Kidari zniknął i pojawił się
za Marisą. - ZDYCHAJ!
Dziewczyna uśmiechnęła się. Widziała
i czuła. A potem, jej ręka prowadzona chyba przez Shigeru, wysunęła
katanę z saya. Ruchy, które ćwiczyła, gdy łzy ciekły jej po
policzkach po jego śmierci, gdy zimno samotności było nie do
zniesienia, przyszły do niej teraz same. Wiedziała gdzie stąpać,
jak się ruszać. Wiedziała, gdzie uderzy przeciwnik.
Odwróciła
się do Kidariego i zablokowała jego cios. Stal zgrzytnęła o stal.
24.
Dzień dwudziesty, okolice południa. Runda druga.
-
Da sobie radę? - zapytał Chopper kiedy znajdowali się już w głębi
siedziby Corteza.
Spora sala wejściowa, przyozdobiona lekko i z
klasą sąsiadowała z kilkoma mniejszymi pomieszczeniami. Wszędzie
widać było typowe ślady życia ludzkiego w tym miejscu, z
pewnością spora część sił walczących z rebeliantami musiała
być zakwaterowana tutaj na stałe. Po drugiej stronie sali widać
było klatkę schodową biegnącą na górę. Parter siedziby
sprawiał wrażenie doskonale zaprojektowanego. Nie znajdowało się
tu nic ważnego, a miejsca by wykorzystać przewagę liczebną było
pod dostatkiem. Z pewnością można było się tu bronić bardzo
długo.
- Nie nie doceniaj Marisy - powiedziała Nami z
uśmiechem. - Kiedy człowiek ma o co walczyć staje się znacznie
silniejszy.
- Powinieneś o tym wiedzieć. - dodał z uśmiechem
Usopp ściskając nerwowo procę.
Piraci nie zamierzali
przeszukiwać parteru. Nie było sensu tracić na to czasu,
zwłaszcza, że tak ważny pokój jak gabinet Corteza z pewnością
znajdował się wyżej. Wspięli się po schodach ostrożnie, ale
sprawnie. Zoro szedł na szpicy z dobytymi katanami gotów przyjąć
atak na siebie, reszta z wolna kroczyła za nim. Sekundy później
byli już na pierwszym piętrze.
Nie było wielkiej sali tak,
jak na parterze. Ich oczom ukazał się korytarz rozwidlający się
na końcu, wyglądał jak typowa litera "T".
Ruszyli
z wolna do przodu. Zoro bez żadnych ogródek czy konsultacji z
resztą kopnął potężnie pierwsze drzwi po prawej jakie napotkali
i wpadł do środka. Było zupełnie pusto. Zmarszczył czoło.
-
Idiotyczny szermierzu, co ty odwalasz! - warknął Sanji.
- I
tak wiedzą, że tu jesteśmy, po cholerę to ukrywać głupi kuku? -
odgryzł się Zoro.
- Wszystkie te pomieszczenia są puste...
Nic nie słychać - wtrącił Chopper. - Gdyby ktoś gdzieś tu był,
na pewno już zostalibyśmy zaatakowani.
- Tak, on ma rację. -
Nami uśmiechnęła się do lekarza. - Choćmy dalej, nie ma sensu tu
przebywać.
- Czyli co? Kolejne piętro? - zapytał Usopp z
nutą nadziei.
- Chodźmy. - Zoro ruszył do przodu nie
oglądając się na nich, zaś reszta podążyła za nim. Chociaż
nie był może gołębiem, jeśli idzie o orientację w terenie,
zazwyczaj zastępował Luffy'ego, gdy go nie było.
Dotarli do
rozwidlenia. Obie ścieżki były bardzo krótkie. Po lewej stronie
po czterech dosłownie metrach były schody wyżej, po prawej
natomiast zwyczajne drewniane drzwi z dużą zawieszką.
-
Bar... - mruknął Sanji czytając zawieszkę. - No tak, muszą mieć
gdzie pić. Tylko czy aby na pewno tam są? Cisza jakaś.
-
Chodźmy na górę... - jęknął Usopp.
- Zaczekaj, sprawdzę.
- Kucharz ruszył z wolna w stronę drzwi do baru. Nacisnął klamkę
i ostrożnie zajrzał do środka.
Bar był bardzo duży.
Niesamowicie długi szynkwas umiejscowiony był na przeciwko wejścia,
zaś krzesła i stoły poustawiane były pod ścianami tworząc
ogromną przestrzeń po środku, zupełnie jakby lokal był na coś
przygotowany. Sanji w pierwszej chwili nie zauważył, że przy
ladzie siedzi jedna osoba paląc papierosa. Mężczyzna był wysoki,
szczupły ubrany w czarny garnitur. Miał długie włosy...
Kucharzowi zabrakło powietrza.
W następnej chwili wyszedł z
baru i zamknął za sobą drzwi.
- I co? - zapytał Zoro
mierząc go wzrokiem.
- Idźcie dalej. - Sanji ledwo formułował
słowa. - Ja... mam tutaj pewną sprawę do załatwienia.
- Ale
czemu? Ktoś tam jest? - zapytał Usopp
- Oj jest... Jest, jak
najbardziej. - Czarnonogi poprawił garnitur. - Idźcie, ja niedługo
dołączę.
- Dobra. - rzekł krótko Zoro i odwrócił
się.
Sanji także się odwrócił i ponownie nacisnął na
klamkę, gdy usłyszał za sobą głos.
- Dołóż mu, dobrze? -
Nami uśmiechnęła się smutno, gdy reszta Słomianych ruszyła w
stronę schodów. - Ja ci tutaj nie pomogę. Wiem, że chcesz to
zrobić sam, ale proszę cię...
- Tylko się nie rozklejaj
Nami-swan - mruknął Sanji z uśmiechem. - Jestem mężczyzną. A
prawdziwy mężczyzna zawsze dotrzymuje słowa.
To mówiąc
nacisnął klamkę i wszedł do środka zostawiając za sobą Nami.
Nie mógł dłużej z nią rozmawiać. Wiedział doskonale co znaczy
dla niej zemsta na tym człowieku. Tyle samo znaczyła dla niego.
Teraz gdy znajdował się z nim w jednym pomieszczeniu odczuwał
dziwny spokój. Ulgę. Był zdrowy, wypoczęty i pewny, że tym razem
nic im nie przeszkodzi.
Teraz była pora by zrobić to na co
tak długo czekał.
Ruszył do przodu wolnym krokiem, po czym
skręcił i wszedł za ladę. Mieli tutaj doskonały wybór alkoholi.
- Czego się napijesz? - zapytał spokojnie przeglądając
półki.
- Szkockiej. Z lodem. - odparł Sigma, równie
kulturalnie i zaciągnął się papierosem. Miał na sobie garnitur,
a pod nim białą koszulę z czarnym jak smoła krawatem.
Sanji
wyciągnął wprawnie spod lady dwie szklanki po czym napełnił je
brązowym płynem. Wrzucił kostki lodu i postawił trunek przed
człowiekiem, którego nienawidził najbardziej na świecie.
Admirał Kizaru zdawał sobie sprawę, że jest
człowiekiem na tyle silnym, że może pozwolić sobie na tak zwane,
patyczkowanie się ze wszystkim i wszystkimi, których spotykał.
Było to chyba wspólną cechą admirałów, nigdy się nie
spieszyli, po prostu doskonale wiedzieli, że gdzie tylko są, po
prostu muszą dopiąć swego. Sama ich obecność wywoływała
przerażenie na twarzach przeciwników, morale spadały im tak
gwałtownie, że tylko przeciwko najbardziej zatwardziałym, musieli
stawać do walki. A walki Kizaru kończyły się w tym samym momencie
w którym zaczynały. Przez lata, od kiedy zjadł owoc Pika Pika no
mi, ze zdyscyplinowanego żołnierza, stał się niesamowicie leniwy
i powolny, wręcz flegmatyczny. Szybko jednak nauczył się
bezwzględności, z czym problemy miała większość jego kolegów z
Marines. Rozkaz to rozkaz. Decyzja to decyzja. Dla niego światowy
rząd był ostoją, która dawała mu pieniądze, władzę, wszystko
czego zapragnął. A czego w zamian wymagali? Czasami rozwiązania
ważnego problemu. Bardzo czasami. Nie ma co się oszukiwać. Admirał
Kizaru bardzo lubił swoją pracę.
Grupa Marines szła teraz
zwartym szykiem przez las. Kizaru zdecydował się postawić na
szpicy Raki'ego. Był sprawnym szermierzem, rany ze starcia w lesie
nie były duże, do tego młody kapitan ewidentnie bardziej palił
się do działania niż jego przełożony.
-
Admirale, za chwilę będziemy w kryjówce Białego Starca - oznajmił
szermierz.
Kizaru leniwie skinął głową. Żołnierze ruszyli
nieco żwawiej. Zdawali sobie sprawę, że w wypadku powodzenia tej
misji każdy z nich ma olbrzymią szansę na wysokie stanowisko.
Ożyli i biegiem ruszyli za Rakim, który także nie mógł już
powstrzymać się od żwawszego kroku. Skończyło się na tym, że
admirał, idący wolnym spacerem, dogonił swój oddział dopiero
parę chwil potem. I nie zastał miłego widoku.
Raki był
blady, oczy miał szeroko otwarte, zaś jego twarz pokrywał pot.
Inni Marines wpatrywali się w niego z wyrazem oczekiwania na
twarzach i zdziwieniem. W końcu to on odkrył siedzibę Białego
Starca, to on wiedział, gdzie ona się znajduje. To on opowiedział,
że zniknęła w niewielkiej dziurze, jakby została zassana pod
ziemię. Mówił, że niewielkiej.
Dziura jaką zastali na
polanie nie przypominała w niczym metrowego otworu, który widział
Raki. Teraz miała co najmniej osiem metrów i biła od niej dziwna,
biała łuna. Nad krawędziami unosiły się kawałki gruzu, ziemi i
wypalonych roślin. Trawa, niegdyś zielona, teraz w okręgu kilku
metrów od czeluści była sucha, brązowa, zwiędła.
-
Mówiłeś co innego. - powiedział spokojnie Kizaru rzucając okiem
na dziurę. Jako, że stali na niewielkim wzniesieniu miał doskonały
widok na to miejsce.
- Nie wiem... co tu się na boga stało? -
jęknął szermierz.
Admirał uśmiechnął się.
-
Nieważne. Shiffer, sprawdź tą dziurę. - rzucił do najbliższego
Marines.
Jeden z mężczyzn posłusznie zsunął się bo zboczu
wzniesienia i powoli, dobywając pistoletu, podszedł do krawędzi
otworu. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nikt nie miał nawet
cienia szansy by zareagować. Człowiek nazwany Shifferem nagle
złapał się za gardło. Jego ciałem wstrząsnął straszliwy
dreszcz, po czym upadł wygięty w łuk ze zbielałą twarzą i
bąbelkami krwi na ustach. Pozostali Marines odsunęli się nerwowo.
Nikt nie rzucił mu się na ratunek, nikt nie chciał
ryzykować.
Kizaru poprawił okulary.
- Tak jak
myślałem.
- Lubię whisky - powiedział nagle
Sigma podnosząc szklankę i obracając ją w dłoni. - jest czysta,
ale mocna i potrafi pokazać nam swoją gorszą stronę. Zupełnie
jak ja.
Sanji zmierzył go wzrokiem. Odpalił papierosa.
-
Ja wolę martini - odparł. - gładko wchodzi, jest pięknie podane,
ale kopie znienacka.
Sigma przestał kręcić szklanką i
zaśmiał się głośno.
- Dobry tekst stary - rzucił
pociągając spory łyk ze szklanki. - mogliby by z nas być świetni
kumple.
- Nie sądzę. Gdy przesadzisz z whisky to przeżywasz
prawdziwy koszmar...
- Podtekścik?
- ... ale nigdy po
pierwszym, no, drugim kieliszku.
Zapadła chwila ciszy.
-
Wiesz, że martini jest pedalskie do granic możliwości? I znacznie
słabsze od Whisky? - Sigma odpalił kolejnego papierosa.
-
Wiem, ale przynajmniej piją je ci co je lubią, a nie ludzie, którzy
chcą zaszpanować. - odparł kucharz - Whisky to mocny alkohol,
prawda. Ale okropny w smaku. I sporo przereklamowany.
- I
piecze, wylany na ranę. Mam nadzieje, że nie próbowaliście? - El
Nino okrutnie się uśmiechnął dzwoniąc lodem w szklance.
Sanji
zamilkł. Wdech. Wydech.
- Dlaczego? - zapytał cicho po
chwili.
- Przyjacielu, ludzie sami wybierają własne ścieżki.
Ja wybrałem służbę Cortezowi. A on potrzebuje różnych
osobowości. Ludzi takich jak Ozuma, bystrych, ale sztywno
trzymających się zasad. Chorych i szalonych, takich jak Kidari, mój
dobry kumpel. I takich jak ja. Inteligentnych, sprytnych. Ale mam też
swoje hobby.
- Jak męczenie ludzi?
- Na przykład. I
bardzo ostry seks.
Sanji byłby rzucił się na niego na
miejscu, ale powstrzymał się. Musiał zapytać.
- Powiedz mi -
rzekł gasząc peta. - Czy to był rozkaz Corteza? To co zrobiłeś?
-
Nie. Moja własna inwencja. - Twarz Sigmy wykrzywił taki sam
uśmiech, jak wtedy, w więzieniu. Potem dodał - Bosko się darła...
Kucharz odwrócił się od niego i wziął z półki butelkę
martini. Odkorkował i pociągnął sporego łyka. Odetchnął.
Poczuł swego rodzaju ulgę, wszystkie wątpliwości natury moralnej
w jednej sekundzie zniknęły.
- Zrób coś do jedzenia, co? -
zagadnął Sigma kończąc whisky. - zżarłbym coś.
W tym
momencie Sanji odbił się od ziemi, przeskoczył przez ladę i
potężnym kopniakiem wyrzucił go w powietrze. Trafił w środek
twarzy, zaskoczony El Nino nie zdążył nawet zareagować.
Przeleciał kilka metrów i uderzył głucho o podłogę, zaś
kucharz z wdziękiem stanął na przeciw niego. Spojrzał na niego z
uśmiechem.
- Więc żryj glebę.
Sigma podparł się
rękoma i wstał. Stróżki krwi ciekły mu z nosa, ale nie wyglądał
na przejętego tym faktem.
- Nie mogłeś się doczekać,
prawda? - zapytał poprawiając garnitur.
- Fakt, nie mogłem.
- Sanji zdjął marynarkę i powiesił na oparciu hokera. - Tutaj już
nie chodzi o tą wyspę.
- Tu chodzi o nas dwóch. - dokończył
za niego Sigma.
Sanji skinął głową. Wszystko zostało
powiedziane. Zastygli w bezruchu na przeciwko siebie. Zaciskając
pięści. W ciszy i spokoju.
A potem się zaczęło.
-
Colier! - wrzasnął Sanji wyskakując do przodu.
El Nino
również nie mógł ustać w miejscu. Rzucił się mu na przeciw.
Atak Sanji'ego wylądował na jego przedramieniu, mężczyzna
ruszył się tak szybko, że kucharz nawet nie zauważył jego ruchu.
A blok był niesamowicie twardy, aż dreszcz przeszedł
po
plecach kucharza. Nie mógł się teraz zatrzymać.
- Gigot!
Tendron! Epaule! Selle! - celował idealnie, uderzał z wielką siłą,
wszystko na nic. Za każdym razem chybiał. Takiej prędkości dawno
nie widział.
Sigma wycofał się przed kolejnym kopniakiem.
Uderzył prawym sierpowym, Sanji uniknął, choć z ogromnym trudem,
pięść przeciwnika musnęła jego brodę. Jednakże teraz zauważył
otwarcie.
- Po tobie! - wrzasnął kucharz kopiąc w podbródek.
Nie trafił.
Sekundę później poczuł uderzenie i wylądował
na deskach, Sigma zaś opuścił spokojnie lewą nogę. Uśmiechnął
się paskudnie.
- Zbyt wolno, kolego.
- Nie jestem twoim
kolegą!!! - ryknął Sanji i rzucił się do ataku.
Wyprowadzał
kopnięcie za kopnięciem, Sigma blokował wszystko. Tego nie
zauważył poprzednio, ten człowiek nie ruszał się aż tak szybko.
Pamiętał ich pierwsze starcie, pamiętał jak Sigma ruszał się
wtedy. Czyżby aż tak się bawił? Wkrótce został brutalnie
sprowadzony na ziemię ze świata rozmyślań. Kolano Sigmy wbiło mu
się w policzek. Runął na ziemię, podparł się ręką. Powtórka
sytuacji, wiedział, że trafi.
- Quasi...
- Nic z tego. -
Sigma złapał jego nogę.
Zamachnął się i potężnym ciosem
pięścią wyrzucił Sanji'ego w górę. Rzucił się do przodu i
zaczął atakować. Jego ciosy śmigały w powietrzu. Uderzenie za
uderzeniem lądowały na ciele kucharza, El Nino wszedł w zasięg,
na którym Sanji miał spore problemy. Był za blisko. Sam próbował
wyprowadzić jakiś cios, ale nie trafił ani razu. Przyjął potężne
trafienie kantem dłoni i runął jak długi u stóp Sigmy.
-
Tak jak mówiłem. Whisky to mocny alkohol. - powiedział z uśmiechem
Sigma patrząc na niego z pogardą.
Sanji splunął krwią i
uśmiechnął się pod nosem.
- Tak jak mówiłem. Martini kopie
znienacka. - Nigdy nie pamiętał, żeby ruszył się tak szybko.
Wstając wymierzył przeciwnikowi potężne kopnięcie w twarz. El
nino zachwiał się, co dało jego przeciwnikowi szansę na
kontynuację.
- Cotolette! - Sigma cofnął się jeszcze
bardziej i schwycił się za żebra.
- Selle! - poleciał do
przodu i podparł się rękoma. Kopnięcie było silne, ale kucharz
ani myślał się zatrzymać.
- Mounton Shot! - krzyknął gdy
potężny kopniak sprawił, że człowiek Corteza przeleciał osiem
metrów i wbił się w ścianę z taką siłą, że z sufitu posypał
się tynk. Chwilę potem Sigma padł na twarz z rozbitym czołem.
Sanji wyciągnął z kieszeni spodni paczkę King Daimondów.
- To tyle jeśli idzie o rundę drugą. - mruknął z
satysfakcją.
Mashiro był bardzo wyćwiczonym
wojownikiem, który do tego bardzo wierzył w swoje zdolności.
Franky rozumiał to doskonale, zużył już prawie litr koli, zaś
liczba ran na jego ciele osiągnęła niepokojący rozmiar. Sam
jednak również dawał radę się odgryźć i generał krwawił
teraz ze sporej rany na ramieniu, a jego lewa noga była częściowo
poparzona.
- Dawaj dalej! - ryknął cyborg biegnąc na
przeciwnika. Musiał to załatwić w krótkim dystansie, gdzie liny
nie dawały aż takiej przewagi. - STRONG HAMMER!
Mashiro
ewidentnie się tego spodziewał. Liny obwiązały się wokół
nadgarstków Franky'ego. Cała siła jaką cieśla włożył w atak
została obrócona przeciwko niemu. Poczuł, że znajduje się w
powietrzu, nie wiedział, gdzie jest ziemia, a gdzie niebo. Chwilę
potem uderzył w kamienisty grunt ponad sto metrów od głównego
centrum bitwy, tuż obok płytkiego strumienia. Siła z jaką generał
go rzucił sprawiła, że przez chwilę był lekko skołowany. Nie
zauważył nawet, że przeciwnik biegnie już na niego znów tworząc
liny z palców,
- Bean's Left! - krzyknął strzelając do
niego. Nie skończył nawet jednej serii. Poczuł jakby bicz uderzał
go w twarz. Upadł na ziemię, zaś Mashiro stanął nad nim.
-
Wstawaj. - rzucił krótko.
Franky podparł się rękoma i
splunął krwią. Miał strasznie silnego przeciwnika. Spojrzał na
plamy krwi na kamieniach i zamarł.
Kamienie były szare. A
potem usłyszał głos Robin.
- Franky!!!
25.
Dzień dwudziesty, okolice południa. Cieśla Piratów Słomianego
Kapelusza.
Marisa odsuwała się pod naporem ataków
Kidariego. Wojownik ciął jak opętany, dzierżąc dwa długie noże
i dysponując niesamowitą prędkością spychał dziewczynę coraz
bliżej muru, próbował ewidentnie wykończyć ją, gdy nie będzie
miała gdzie się cofać. Dziewczyna była co prawda szybka, ale nie
dysponowała aż takimi zdolnościami jak człowiek Corteza.
Zaskakiwał ją, mimo potężnego uderzenia jakie przyjął nie
wydawał się ani trochę zmęczony.
- I jak to jest złotko?!
Wiedzieć, że za chwilę zostaniesz zmasakrowana?! - darł się
Kidari wymierzając pchnięcia i cięcia.
Marisa nie chciała
rozmawiać. Miała w dłoniach Ostrze Nocy. Miecz Shigeru. Czuła
jego ducha obok siebie, pilnował jej. W końcu nożownik zrobił
zwód, zamarkował cięcie z prawej strony, po czym szybko podciął
jej nogi mocnym kopniakiem. Gruchnęła na ziemię, nie zdążyła
nawet podnieść głowy, kiedy spadło na nią kolejne uderzenie.
Odruchowo uniosła miecz i znów stal zgrzytnęła.
- Koniec
tej walki! - ryknął tryumfalnie Kidari i kiedy dziewczyna próbowała
się podnieść uderzył ją z całej siły głową w sam środek
czoła.
Marisa poczuła się jakby jej czaszka pękła na
dwoje. Ciało natychmiast zdrętwiało i niewiele brakowało by
wypuściła z dłoni ostrze nocy. Mężczyzna widząc jej zamroczenie
uderzył ją w twarz posyłając na ziemię. Miał przewagę. Mimo,
że twarz bolała go okrutnie, a opuchlizna na policzku stale rosła,
to wiedział, że w tej walce jest zdecydowanym faworytem.
-
Cholera jasna... - jęknęła Marisa próbując się podnieść, ale
przeszedł ją okrutny dreszcz - Kidari kopnął ją w brzuch, aż
żółć podeszła jej do gardła.
- Niestety maleńka. A
miałem ochotę na taką zabawę... - wzniósł nóż.
- Więc
baw się.
- Co???
- Powiedziałam, baw się... - mruknęła
dziewczyna namiętnym głosem usiłując przywołać na twarz
uśmiech. Delikatnie podciągnęła bluzkę. - Zawsze kręcili mnie
brutalni mężczyźni.
Nastała chwila ciszy. A potem Kidari,
największy idiota na Kaneyamie wyszczerzył zęby.
-
Wiedziałem! - pochylił się nad nią z żądzą w oczach.
A
potem polała się krew.
Mashiro odwrócił się
natychmiast, słysząc głos Robin. Kobieta istotnie była niedaleko,
lekko potłuczona, ale ze zdecydowanym wyrazem twarzy. Jeszcze w
biegu złożyła ręce w krzyż.
- Spróbuj tego!
Nim
generał się zorientował z jego ramion wyrosły dwie ręce,
zaciskając się twardo na jego karku. Tego się nie spodziewał, ale
na polu walki widział już tyle niesamowitych rzeczy, że umysł
działał mu sprawnie i szybko. Natychmiast ocenił sytuację.
Kolejny diabelski owoc nie był dla niego problemem.
Nim Robin
zdążyła złamać mu kark schwycił obie ręce i czystą siłą
mięśni oderwał je od swej szyi. Nico krzyknęła z bólu i
natychmiast wycofała się z tej próby ataku.
- Ty draniu! -
wrzasnął Franky rzucając się z wszystkich sił do przodu.
Stanął
za plecami Mashiro i z całej siły uderzył go w plecy. Generał
padł jak długi uderzając twarzą o ziemię. Odwrócił się tylko
po to by zobaczyć nad sobą cyborga z uniesioną pięścią.
Pierwszy cios. Krew trysnęła z nosa dowódcy. Drugi cios. Kilka
zębów wyleciało w powietrze. Trzeci cios. Trzask pękającej
kości. Franky podniósł przeciwnika za szyję i uśmiechnął się
szyderczo patrząc na zmasakrowaną twarz. Rzucił nim niedbale po
czym wziął głęboki wdech.
- Fresh Fire!!! - ogień przykrył
całą sylwetkę Mashiro. Chwilę potem mężczyzna padł na ziemię
ciężko poparzony. Nie ruszał się.
Franky splunął na
ziemię i odwrócił się do Robin.
- Po wszystkim. -
Uśmiechnął się szeroko.
Cieszył się, że ją widzi. Ze
wszystkich Słomianych to właśnie o nią bał się najbardziej.
Zdawał sobie oczywiście sprawę, że Nico wcale słaba nie była.
Sam doskonale pamiętał jak boleśnie przekonała go, by dołączył
do załogi i dreszcz brał go na myśl o tym, ilu przeciwników
doświadczyło dziś równie nieprzyjemnego uczucia. Teraz gdy stała
dosłownie na przeciwko niego zapragnął wziąć ją w ramiona. Nie
dlatego, że od niemalże miesiąca sypiali ze sobą szukając w
sobie ukojenia i ucieczki przed przeszłością. Nie dlatego, że
Robin była piękna i idealna w każdym calu. Chciał ją przytulić
bo była naprawdę ważna. I przez to zapomniał o najważniejszej w
tym momencie rzeczy.
Robin podbiegła do niego natychmiast i
rzuciła mu się na szyję. Objął ją swoimi pokaźnymi ramionami,
z uczuciem, delikatnie. Widział na jej twarzy rany i chciał
natychmiast obmyć je w pobliskim strumieniu. Spojrzał na niego i
znów zamarł. Cholerne szare kamienie. Zupełnie o tym
zapomniał.
Usłyszał stęknięcie. Już wiedział, że to
Mashiro. Wiedział, że żyje i domyślał się co za chwilę może
się stać.
Ty,
będąc na szarych kamieniach...
Cholera,
pomyślał Franky. Czasu było nie wiele. Sekundę potem usłyszał
świst.
...zobaczysz
śmierć kogoś ci bliskiego...
Nie
wiedział co leci w jego stronę. Po cichym śmiechu Mashiro mógł
się tylko domyślać. Robin... Była zbyt blisko?
...i
nie będziesz mógł nic zrobić!!!
Franky
uśmiechnął się lekko. Ja nie będę mógł nic zrobić? Ja? Sram
na twoją przyszłość, Kanou. To ja decyduję o tym co się
wydarzy!
Istotnie zdecydował. Z całej siły odepchnął
Robin od siebie, jak tylko najdalej mógł.
W następnym
momencie kobieta upadła na plecy na gładką zieloną trawę.
Podniosła się natychmiast zaskoczona nagłym zachowaniem
Franky'ego. Szybko spojrzała w jego stronę i zrozumiała. Oczy jej
się rozszerzyły.
Sigma podniósł się powoli
jakby delektując się bólem, który przeszedł całe jego ciało.
Uśmiechnął się lekko. Miał naprawdę potężnego przeciwnika. W
pierwszej chwili go nie docenił, ale nie zamierzał sobie dłużej
pozwalać na tego typu błędy. Zdawał sobie sprawę, że mimo, iż
pirat sam się ogranicza walcząc samymi nogami to jednak siłą
uderzeń rekompensował sobie każdą broń jaką można było sobie
wyobrazić. Sigma nie pamiętał, żeby kiedyś po czyimś ciosie aż
tak pociemniało mu przed oczyma.
- Nieźle. Mógłbym nawet
powiedzieć, że lekko się... hm... podpiłem - El Nino otarł krew
z brody.
- Spokojnie. Impreza dopiero się zaczyna. - Sanji
zaciągnął się papierosem. - Twoja kolej. Atakuj.
Sigma
zarechotał poprawiając garnitur.
- Aleś ty głupi -
powiedział - czyżbyś nie pamiętał jak zrobiłem z was miazgę w
miasteczku?
Sanji pamiętał. Nie widział wtedy jego ruchu,
ale nie zastanawiał się nad tym, nie to było istotne.
- Co
masz na myśli?
- Niewiele przyjacielu. Tylko to. - El Nino
wolnym krokiem podszedł do sterty krzeseł i podniósł jedno z
nich. - Tylko to - Powtórzył cicho.
Zamachnął się i rzucił
krzesłem w stronę kucharza. Blondyn uśmiechnął się. Z takiej
odległości nie było szans żeby go trafił. Nie było żadnych
szans. A jednak.
Krzesło zniknęło.
Sanji rozdziawił
usta ze zdziwienia, a kiedy mebel pojawił się tuż przed jego
twarzą, było już za późno. Runął na ziemię pod wpływem
potężnego uderzenia, krew trysnęła z jego ust. Krzesło leciało
z taką siłą, że rozpadło się na kawałeczki.
Kucharz
natychmiast spróbował się podnieść po czym spojrzał na Sigmę
uśmiechającego się złowieszczo.
- Co to było? - warknął
spluwając krwią.
Sigma zniknął.
- Zdolność mojego
owocu. - zabrzmiało z tyłu.
Sanji z przerażeniem odwrócił
się. Mężczyzna siedział na krześle za jego plecami.
Franky
stał wyprostowany. Krew ściekała mu po brodzie, pot wystąpił na
czoło, ale stał, trzymał się ze wszystkich sił. Całe jego ciało
drżało, oczy traciły wyraz.
Mimo wszystko nie żałował.
Robin była bezpieczna, Kanou nie miał racji. Tylko o to mu
chodziło. Potem spojrzał na swoją pierś, z której wystawała
końcówka ostrego jak brzytwa sztyletu.
Robin myślała,
że Franky krzyknął z bólu, ale to ona krzyczała z rozpaczy
widząc jak ostrze, kierowane przez linę Mashiro wbija się w plecy
cyborga przebijając koszulę ciało, tak słabe na plecach i kości.
Nawet części wzmocnione metalem nie mogły tu pomóc, nóż
wystrzelony na linie generała trafił w najbardziej czuły punkt
cyborga. A pędził z taką szybkością, że nic nie mogło go
zatrzymać.
Mashiro podniósł się powoli, zaś lina ze
sztyletem powoli do niego wróciła stając się z powrotem
wskazującym palcem jego prawej ręki. Stał brocząc z wielu ran,
trzęsąc się z bólu po wielu poparzeniach, ale jednak był na
nogach. Pokonał swojego przeciwnika. Teraz patrzył tryumfalnie jak
Franky osunął się na kolana i runął na plecy.
- Trzymaj! -
krzyknęła Robin. W ciągu ledwo paru chwil znalazła się przy
cyborgu potrząsając nim mocno. Nie mógł stracić
przytomności.
Franky spojrzał na nią. Żyła. Ten cholerny
Kanou się mylił! Mylił się!!! Nikt bliski mu nie zginął!
-
Robin... - mruknął - wynoś się stąd.
Wysiłek by cokolwiek
powiedzieć kosztował go zbyt wiele. Krew trysnęła z jego ust i
rany. Znów otworzył oczy.
Mashiro nie bardzo był w stanie
zbliżyć się do niech, ani tym bardziej użyć swojej mocy. Ten
atak wyczerpał go prawie całkowicie. Stał zakrwawiony zbierając
całą siłę woli, by tylko nie upaść.
Robin po raz pierwszy
w życiu nie wiedziała co robić. Choppera nie było w pobliżu, a
sama nie znała się na medycynie na tyle by w jakikolwiek sposób
zająć się tą raną. Powoli w jej oczach zaczęła zbierać się
panika, ale natychmiast uleciała. Franky dotknął jej dłoni.
-
Dzięki... za czas, który razem spędziliśmy. - wycharczał cieśla.
- Nie chrzań głupot! - po policzkach Robin spłynęły łzy.
Miała spory bagaż doświadczeń, widziała już takie rany.
Wiedziała, że sama siebie oszukuje mając na cokolwiek nadzieję.
-
Ale...
- Zamknij się! Masz marzenia! Nie możesz tutaj umrzeć!
- Teraz już płakała na całego. - Jesteś Piratem Słomianego
Kapelusza!!! My nie umieramy!
- I dlatego... że nim jestem...
ochroniłem nakama... kobietę, którą kocham...
Nie mogła
nic więcej powiedzieć. Łzy kapały na ziemię, na twarz rannego.
Cyborg uśmiechnął się lekko.
- Widzę, że zdążyłeś. -
mruknął cicho.
Robin w pierwszej chwili myślała, że Franky
majaczy, ale potem odwróciła się. Wiedziała, że wróci.
Obok
niej stał Monkey D. Luffy.
Był spokojny, stał wyprostowany z
zaciśniętymi pięściami umazanymi nieco we krwi. Nie była to jego
krew, to można było stwierdzić na pierwszy rzut oka. Tak samo jak
to, że Luffy już wiedział. Patrzył na Franky'ego wzrokiem jakim
kiedyś patrzył na Nami, gdy błagała go o pomoc. Był to wzrok
człowieka, który wie co się stało i co się nie odstanie. Wzrok
człowieka, który już zdecydował co za chwilę uczyni jakby było
to tak oczywiste jakby wyssał to z mlekiem matki. Nie przyklęknął,
nie był w stanie. Stał i zaciskał pięści patrząc na jednego ze
swoich nakama.
- Słomiany... - jęknął cicho Franky.
Wziął
głęboki wdech.
"Durnyburgu
widziałeś to?!!" "Idioto jeden! Wracaj do roboty!!!"
Niebo było takie błękitne...
"Podaj
mi młotek chłopcze" "Już się robi Tom-san!! Kiedyś też
zbuduję tak wspaniały statek! Najlepszy na świecie - STATEK
MARZEŃ!!!
Znów
się uśmiechnął...
"KIEDY
MĘŻCZYZNA BUDUJE STATEK, STAJE SIĘ ON JEGO CZĘŚCIĄ!!!"
-
Hej słomiany... - powtórzył Franky.
"ZATRZYMAJ
SIĘ!!!!!!!"
-
Było zabawnie prawda?
Franky wypuścił powietrze z płuc
muskając policzek Robin. To wystarczyło.
Rzeczywiście było
zabawnie.
Bardzo zabawnie.
-
Tom-san...
- Dobrze Cię widzieć, Franky.
Krzyk
Robin był tym co przelało skalę goryczy. Niczym niepohamowany
płacz, pochodzący z głębi serca. Ból, cierpienie, rozpacz. Luffy
nie był w stanie się poruszyć. Stał jak sparaliżowany trzęsąc
się już nie kryjąc tego zupełnie. Dopuścił do tego. Jego
nakama... Jego przyjaciel... Jego towarzysz...
Franky nie
żył.
Luffy ostrożnie zdjął kapelusz i przykrył nim
spokojną twarz człowieka, który za nim podążył. Który
zawierzył pewnej sprawie i przez to... Nie, Luffy nie mógł o tym
myśleć.
Potem z ciężkim sercem odwrócił się. Wiedział,
że jeszcze nie pora na to by wyrzucić z siebie uczucia.
-
Robin... - powiedział cicho.
Kobieta tuliła do siebie
Franky'ego, płacząc tak głośno, że zupełnie nie słyszała
swojego kapitana.
- Robin... - powtórzył głośniej Luffy
ściskając się za serce. - Nie mogę sobie pozwolić by dłużej
tutaj zostać. Zajmij się nim.
Skinęła głową próbując
przełknąć łzy. Luffy spojrzał na Mashiro.
Nie bawił
się.
- Gomu gomu no... Bazooka!!! - Mashiro nie miał żadnych
szans by się obronić. Potężne uderzenie zmiażdżyło mu mostek,
wszystkie kości wbiły się w jego płuca. Siła ciosu wyrzuciła go
dwadzieścia metrów w tył. Uderzył o drzewo łamiąc je
natychmiast a potem padł na trawę, by już z niej nie wstać. Nie
czuł już bólu, tylko wszechogarniającą ciemność. Chwilę potem
pochłonęła go całkowicie.
Luffy odwrócił się w stronę
Robin. Dalej tam była. Nie mógł dłużej patrzeć na ten obraz.
Bał się, że jeszcze sekunda i kapitan słomianych kapeluszy stanie
się zapłakanym dzieckiem. Najwyższą siłą woli spojrzał w
stronę lasu.
A potem pobiegł ile tylko miał sił. Zacisnął
zęby powstrzymując łzy, które stały mu w oczach. Nie pomścił
swojego nakama. Jego przeciwnik nie był temu winien, on był tylko
wykonawcą. Wszystko co złe na tej wyspie, pochodziło tylko i
wyłącznie od jednego człowieka. Jednej, jedynej osoby
odpowiedzialnej za wszystko.
-
COOOOOORTEEEEEZZZZZZ!!!!!!!!!!!!!!
26.
Dzień dwudziesty, wczesne popołudnie. Niesamowita zdolność Sigmy.
Najsilniejszy szermierz na świecie.
- Ty
suko!
Sytuacja była patowa. Kidari wiedział, że dał się
nabrać jak dziecko. Kochał mieć przewagę, od zawsze ją miał, a
teraz przez własną głupotę dał się złapać w remis. Nie mógł
drgnąć. Tylko, że jego przeciwniczka też nie mogła.
Gdy
tylko zbliżył się do Marisy natychmiast poczuł okrutny ból. Jej
ruch był niesamowicie szybki i Ostrze Nocy wbiło się głęboko w
jego bark przeszywając go na wylot. Niemalże odruchowo dźgnął i
wraził nóż w jej ramię, po samą rękojeść.
Stali tak
teraz na przeciwko siebie ściskając wbite w ciała ostrza, po
których spływała czerwona krew. Kidari doskonale wiedział, że
wystarczyłoby trochę pociągnąć ostrze w górę by pozbawić
Marisę ręki, ale zdawał sobie sprawę, że ona mogła zrobić to
samo z nim. Żadne z nich się nie poruszało.
Na twarzy
dziewczyny malowała się zupełna determinacja. Mimo, że ból był
straszliwy trzymała się twardo na nogach ściskając rękojeść
Ostrza Nocy z całych sił.
- Puszczaj dziwko! - warknął
mężczyzna spluwając krwią. - Wyciągnij ten cholerny miecz.
-
Zrób to pierwszy. - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Czuła,
że sił nie starczy jej już na długo. Powoli się wykrwawiała,
tak samo jak jej przeciwnik. Oboje wiedzieli, że stojąc tak idą na
remis, a choć nie chcieli tego, to zdawali sobie sprawę, że
ryzykując atak utraci się rękę, a to równało się z niemal
natychmiastową śmiercią.
- Zacznijmy jeszcze raz. - odezwał
się Kidari gdy ogarnęło go zwątpienie, że Marisa sama zmięknie.
- Wyciągniemy z siebie ostrza i zaczniemy od nowa.
- Chyba
śnisz - rzuciła dziewczyna przekręcając lekko ostrze nocy, co
sprawiło, że Kidari syknął z bólu. - Przecież wiem, że nie dam
ci rady w otwartej walce. Dlatego postoimy tu. Aż oboje umrzemy.
-
NIGDY! - ryknął nożownik i wbił jej kolano w bok.
Był to
tak monstrualnie potężny, stalowy cios, że Marisa zwymiotowała
krwią niemal natychmiast a impet wyrzucił ją w powietrze. Na to
Kidari czekał. Wiedział, że teraz nie będzie już tak szybka.
Wypuścił swój nóż i potężnym ciosem posłał dziewczynę na
deski. Jej dłoń puściła rękojeśc Ostrza Nocy, teraz mężczyzna
mógł ze spokojem wyszarpnąć ze swojego ciała stalową klingę.
Krew chlusnęła jeszcze mocniej, ale zacisnął zęby i wolnym
krokiem ruszył w stronę Marisy. Dziewczyna powoli podniosła się z
ziemi. Nóż Kidari'ego sterczał w jej barku, miała zupełnie
niesprawną lewą rękę.
- I było ze mną walczyć? -
krzyknął człowiek Corteza i schwycił ją za włosy. A potem
uśmiechnął się do siebie i zaczął bić ją z taką tylko siłą
jaką mógł z siebie wykrzesać. Po to żeby zabić.
Gdy już
przestała się bronić rzucił ją na ziemię. Stanął nad nią i
zaśmiał się tryumfalnie.
- To by było na tyle, co nie
maleńka? - warknął, szczęśliwy ze zwycięstwa, mimo, że przed
oczami robiło mu się ciemno z upływu krwi.
Marisa nie
odpowiedziała. Miała całkowicie opuchniętą i zakrwawioną twarz,
a nade wszystko złamany nos. Leżała na plecach dysząc ciężko, a
każdy mięsień jej ciała odmawiał posłuszeństwa.
- Nie
mam już na ciebie ochoty. - powiedział Kidari oblizując wargi z
własnej krwi. - Zakończę więc to w miarę litościwie.
Wzniósł
Ostrze Nocy wysoko, gotów do zadania ciosu. Szyja wydaje się
idelanym punktem, pomyślał. Wiedział, że z przebitą krtanią
dziewczyna udusi się krwią. Ta perspektywa mile go połechtała.
Dłoń opadła.
- Nie! - Marisa mogłaby przysiąc, że
usłyszała czyjś głos.
A potem zrozumiała, że jeszcze nie
przegrała. Wyszarpnęła ze swojej rany nóż i rzuciła się do
przodu gotowa na śmierć. Poczuła jak chłodne ostrze przesuwa jej
się po policzku, uderzyła w Kidari'ego z całą siłą jaka w niej
jeszcze została i oboje upadli na ziemię. Gorąca krew trysnęła
na jej twarz zaś mężczyzna wydał z siebie cichy jęk. Trafiła.
Nóż wszedł w pierś przeciwnika przebijając go niemalże na
wylot. Ostrze Nocy wypadło z jego dłoni zaś on sam wygiął się w
łuk i znieruchomiał.
Dziewczyna podniosła się powoli patrząc
na nieruchomego przeciwnika. Nie była to łatwa walka, ale nie
zawiodła. Zwyciężyła.
Schwyciła ostrze nocy i wolnym
krokiem, potykając się, ruszyła do drzwi siedziby. Nie mogła
tutaj upaść. To jeszcze nie był koniec. Byle tylko wystarczyło
jej krwi.
Sanji nie mógł uwierzyć w to co
zobaczył. To absolutnie nie było możliwe, żeby człowiek w ciągu
ułamka sekundy znalazł się za nim i to do tego siedząc wygodnie w
fotelu. Nawet członkowie CP9, władając Soru na wysokim poziomie
nie poruszali się tak szybko. Sigma zaś siedział sobie wygodnie
uśmiechając się szeroko. Nałożył nogę na nogę i wpatrywał
się w kucharza ze złowieszczym grymasem na twarzy.
-
Zaskoczony? - zapytał cicho.
- Jakim cudem! - warknął Sanji i
natychmiast wyprowadził potężne kopnięcie. Krzesło rozpadło się
na kawałki, ale Sigmy już tam nie było. Był po drugiej stronie
pokoju i opierał się o ścianę.
- Jakim prawem tak szybko
się poruszasz? - zapytał pirat odwracając się gwałtownie.
El
Nino uśmiechnął się nieznacznie.
- Mówiłem już. To moc
mojego owocu. - podniósł krzesło, które stało obok niego i znów
rzucił nim w stronę przeciwnika.
Sanji po poprzednim ciosie
wolał być ostrożny i odskoczył na bok. Poczuł potężne
uderzenie w tył głowy i runął na ziemię, chwilę potem obok
niego gruchnęły kawałki połamanego krzesła. To było
zdecydowanie niemożliwe.
- Jeszcze nie rozumiesz? - syknął
El Nino po czym zniknął i pojawił się kucając tuż przed
Sanjim.
- Czy ty... potrafisz się teleportować, czy co? -
wysapał kucharz podnosząc się z ziemi.
- Trafne
spostrzeżenie! - ryknął Sigma i potężnym kopnięciem wyrzucił
przeciwnika w górę. Zniknął, od razu pojawił się nad nim. -
Cholernie szybko się skapnąłeś! - uderzył łokciem i Sanji
uderzył twarzą o ścianę.
- Więc to taki owoc. - warknął
podnosząc się z ziemi. - Nie powiem, ciekawa zdolność.
-
Ciekawa?! - wykrzyknął El Nino - CIEKAWA?! To boska moc!
Przeboska!!!
- Boska powiadasz? - Sanji splunął krwią po
czym rzucił się do przodu najszybciej jak umiał. Tak szybko, że
Sigma nie zdążył zareagować i przyjął but Sanji'ego centralnie
w podbródek. Cofnął się kilka kroków.
- Widziałem już
boską moc. W miasteczku. Tak, tym miasteczku w którym kazałeś
zabić bogu ducha winnych ludzi. I uwierz mi, to był zupełnie inny
wymiar niż twoja gówniana teleportacja.
Człowiek Corteza nie
wyglądał na zrażonego tymi słowami.
- Nie wiem o czym ty
chrzanisz. - warknął - ale wiem, że jesteś totalnie bezradny, bo
oprócz swojego ciała, mogę też teleportować wszystko. - Dotknął
krzesła, które natychmiast zniknęło. - Nadawać temu dowolną
prędkość! - Sanji ledwo zdążył zareagować, gdy siedzenie
runęło na niego z góry. Odskoczył w tył unikając śmiertelnego
pocisku.
- POTRAFIĘ TELEPORTOWAĆ NAWET CIEBIE!!! - wrzasnął
Sigma.
Tym razem było już za późno. Sanji poczuł tylko, że
leci, a potem z ogromną siłą uderzył w sufit. Krzyknął z bólu,
poczuł, że pękają mu żebra. Spadł na ziemię, wraz z tynkiem,
który nie wytrzymał siły uderzenia. Nie, to nie był koniec.
Sekundę później poczuł na sobie kolejne ciosy. Z najwyższym
trudem obrócił się wokół własnej osi i wbił but w plecy Sigmy,
ale to nie wystarczyło. Znów został teleportowany i uderzył z
całą siłą w ścianę. Upadł na deski charcząc i plując krwią.
El Nino wolnym krokiem ruszył w jego stronę.
Cholera jasna,
pomyślał kucharz. W takim tępie to on istotnie mnie zabije.
Dlaczego jednak nie przeniesie mnie gdziekolwiek indziej, na przykład
nad krater wulkanu... I jak można poznać, kiedy używa tej
cholernej mocy?
Kolejne ciosy przerwały mu rozmyślanie.
Potężny kopniak trafił go w środek twarzy, gruchocząc mu
szczękę. siła uderzenia odrzuciła Sanji'ego daleko w tył, zaś
gdy padł Sigma znowu zniknął. Następne uderzenie. Następne i
następne.
Gdybym wiedział kiedy, warknął w myślach pirat i
spojrzał na przeciwnika. Kark tak go bolał, że nie mógł podnieść
głowy. Spojrzał na jego nogi. I w tym momencie zobaczył.
Lekkie
tupnięcie stopą i Sigma zniknął. Sanji uśmiechnął się do
siebie kiedy pięść El Nino masakrowała mu policzek. Upadł na
ziemię, ale wiedział już, że po raz ostatni.
Zoro
pędził ile miał tylko sił. Nami, Chopper i Usopp z wielkim trudem
dotrzymywali mu kroku. Krew w nim wrzała i mimo, że doskonale
wiedział z kim się zmierzy, doskonale wiedział, że wygrać musi,
to jednak czuł swego rodzaju niepewność. Dawno nie stresował się
tak przed walką, bo tym razem nie musiał pokonać przeciwnika, dla
siebie, lub po to, żeby komukolwiek cos ułatwić. Nie musiał
wygrać dla jednej osoby, tak jak załatwiał Kaku, by ratować
Robin. Teraz musiał zwyciężyć, nie tylko dla reszty swoich
przyjaciół, którzy byliby zagrożeni, ale i dla całej wyspy, bo
bez tajemniczego przedmiotu, który znajdował się w gabinecie
Corteza, cała rebelia mogła upaść.
Roronoa wiedział, że
ciąży na nim ogromna odpowiedzialność. Wszyscy Słomiani to
wiedzieli.
Wbiegli po schodach, zostawiając Sanji'ego piętro
niżej. Nami wolała nawet nie myśleć o tym co się tam dzieje,
skupiła się na celu, który jest przed nią.
Chwilę potem
napotkali duże drzwi, prawdopodobnie prowadzące do kolejnej klatki
schodowej. Nie dyskutowali, nie zastanawiali się nad planem, po
prostu pozwolili Zoro, by jednym, solidnym kopniakiem wyważył drzwi
i wpadli do środka.
Pokój był bardzo duży, zbudowany na
planie koła i zupełnie pusty w środku. Tylko ściany były
niesamowicie ozdobione, najróżniejszymi freskami wykonanymi
wszystkimi znanymi człowiekowi technikami. Strop był dość wysoko,
zaś podłoga składała się z nielakierowanych paneli. Istotnie po
drugiej stronie pokoju widniały schody na górę, ale drogę do nich
ktoś zagradzał. Ktoś kogo Zoro bardzo chciał tutaj spotkać.
-
I tak ma być. - szepnął do siebie wychodząc kilka kroków do
przodu.
Ozuma uśmiechnął się lekko widząc determinację
młodego szermierza. Niemniej jednak zdawał sobie sprawę iż ten
nie ma żadnych szans na zwycięstwo. Pamiętał krótkie starcie w
dżungli, gdy walczyli we trójkę, z Rakim. Nie pokazał wtedy
wszystkiego, ale po ruchach Zoro wiedział doskonale iż ma tutaj
absolutną przewagę. A do tego siedem lśniących katan przy pasie.
Roronoa miał tylko dwie.
- Już się bałem, że zostaniesz na
dole walcząc z tym świrem, Sigmą. - odezwał się Ozuma zupełnie
ignorując wszystkich poza Zoro.
- Idźcie. - powiedział cicho
szermierz do swoich przyjaciół. - On jest wyłącznie moim
przeciwnikiem.
- Ale jak, skoro zagradza drogę? - odezwał się
niepewnie Usopp.
- Nie zaatakuje was. Idźcie. - warknął
Zoro.
Nami pierwsza skinęła głową i pobiegła w stronę
schodów. Reszta niepewnie podążyła za nią. Minęli Ozumę i
wpadli na klatkę schodową. Najbardziej zaufany człowiek Corteza
nawet się nie poruszył.
- Pytasz dlaczego nie zostałem na
dole? - mruknął Roronoa, kiedy dźwięk kroków reszty już ucichł.
- dlatego, bo durny kucharzyk doskonale sobie poradzi z tym waszym
frajerem.
- Nie poradzi. - Ozuma pokręcił głową ruszając z
wolna do przodu. - On już jest martwy. Tak jak i ty.
Zoro
uśmiechnął się szeroko. Przeszedł go dreszcz podniecenia. Nie
było po co tego przeciągać.
- Szermierze to dziwni ludzie,
prawda? - odezwał się Zoro kładąc dłoń na rękojeści Sandaia
Kitetsu.
- Tak, prawda. Potrafią rozmawiać tylko za
pomocą miecza.
Po tych słowach Ozuma praktycznie
zniknął, zostawiając na ziemi niewielki podmuch.
Kiedy
pojawił się obok Zoro wyciągał już miecz. Rorona zrobił to samo
i po chwili stal zgrzytnęła odbijając się echem od kolistego
sklepienia.
Pirat poczuł niemiły prąd w łokciu. Uderzenie
było potężne. Natychmiast oderwał się od zwarcia i ruszył do
ataku.
Cios za ciosem spychał Ozumę w stronę ściany. Musiał
postawić na ofensywę, nie widział po co przeciwnikowi tyle mieczy,
ale prawdę mówiąc nie chciał się dowiedzieć. Dobył Wadou
Ichimonji, uderzał z obu stron, Ozuma parował wszystko. Także
wyciągnął drugi miecz i stanął w miejscu. Przestał się cofać.
Chwilę później zauważył niewielkie otwarcie i wszedł barkiem w
pozycję Zoro rozbijając jego ręce na dwie strony.
- Cholera!
- zdążył krzyknąć Roronoa, a chwilę potem przyjął solidne
kopnięcie w środek klatki piersiowej. Cios odrzucił go do tyłu,
ale szermierz nie upadł. Zaparł się solidnie nogami i zatrzymał
się niemalże nie dając po sobie poznać, że otrzymał potężny
cios. Widząc to Ozuma uśmiechnął się lekko.
- No proszę.
Właśnie tego się spodziewałem, po wojowniku twojego kalibru.
Doskonała wytrzymałość. Doskonałe wyszkolenie. Tylko, że to nie
wystarczy.
- Atakuj.
Tak, tu nie było miejsca na
dyskusję. Rzucili się obaj w swoją stronę wymieniając się
potężnymi ciosami, parując, unikając, stosując wszystkie zwody
jakich nauczyli się przez długie lata morderczych treningów.
Zoro
wiedział, że Ozuma jest od niego silniejszy fizycznie. Górował
nad nim masą mięśniową, a niektóre ciosy wręcz wgniatały w
ziemię. Wszystko to jednak przekładało się na mniejszą szybkość,
którą to pirat górował nad swoim przeciwnikiem. Do tego sprytu mu
nie brakowało, dlatego bez problemu udawało mu się powstrzymywać
wojownika Corteza, ale próby ataku do niczego nie prowadziły. W
końcu oderwali się od siebie, wiedząc, że takie starcie nikomu
nie przyniesie zwycięstwa.
- Wybacz, ale nie zamierzam się z
tobą bawić. Załatwię sprawę szybko. - Ozuma dobył dwóch
dodatkowych katan. Teraz trzymał po dwie w każdej ręce.
-
Wiesz, ktoś mnie kiedyś nauczył, że ilość to nie wszystko. -
warknął Zoro mierząc go wzrokiem. Cztery katany wcale nie
przyniosą ci zwycięstwa.
Ozuma zaśmiał się w głos.
-
Pomyliłem się co do ciebie. Jesteś niedoświadczonym gówniarzem.
-
Niby dlaczego?
- Bo nie nauczyłeś się, że trzeba doceniać
przeciwnika!!!
Zoro ledwo zdążył zareagować. Dwie katany
śmignęły w jego kierunku. To nie był cios, to był rzut! Odbił
oba miecze potężnym cięciem Sandaia Kitetsu, wyrzucając bronie w
górę, ale wojownik Corteza był już przy nim. Dwa ostrza śmignęły
od dołu. Zoro z trudem zblokował atak i rozdziawił usta ze
zdziwienia. Ozuma właściwie wypuścił miecze z rąk, pozwolił by
odbiły się od paneli, podczas gdy schwycił katany, które właśnie
zaczęły opadać z góry. I znów niemalże Zoro utraciłby głowę,
gdyby nie wrodzony instynkt. Tego się nie spodziewał. Ozuma w
zasadzie nie uprawiał szermierki, on tańczył z tymi mieczami.
Rzucał je, przechwytywał, sprawiał, że odbijały się od
wszystkiego, nigdy właściwie nie miał w dłoniach więcej niż
dwóch naraz. Wymierzał każdy ruch tak idealnie, że Zoro miał
wrażenie, że nie walczy z jednym wyszkolonym wojownikiem, lecz z
czterema, ciosy leciały bowiem z wszystkich stron. W końcu udało
mu się wytrącić jedną z katan na tyle daleko, że nie byłoby
nadziei na żadnen przechwyt. Dwa pozostałe miecze Ozumy wciąż
znajdowały się w powietrzu. Zoro znalazl otwarcie.
- Nittoryu!
Rashoumon!!! - ryknął Roronoa robiąc wypad do przodu. Zadał
potężny cios i stanął za przeciwnikiem chowając klingi do
saya.
A potem schwycił się za zranione ramię.
Ozuma
uśmiechnął się lekko patrząc na niego z wyższością. Cztery
ostrza sterczały wbite w podłogę, zaś szermierz podrzucał w
dłoni piąte. Po jego końcówce spływała krew.
-
Powiedziałem to już. Jesteś martwy. - rzekł spokojnie wbijając
miecz koło czterech pozostałych. - oczywiście z całym szacunkiem
dla Ciebie.
Zoro uśmiechnął się i zawiązał na czole swoją
czarną chustę.
- Zatem pobawimy się inaczej. Nana-jyu-ni
pondo hou!!!
Ozuma najwidoczniej spodziewał się takiego
obrotu spraw. Wyszarpnął dwa z mieczy i praktycznie zneutralizował
atak Zoro jednym machnięciem. Chwilę potem trzy pozostałe ostrza
także ruszyły do śmiercionośnego tańca.
- Taka Nami!
Saikuru! Nigiri!! Outourou!!!! - Roronoa atakował zaciekle i równie
zaciekle się bronił. Stosował wszystkie ataki stylu nittoryu jakie
tylko znał. Przez sekundę wydawało się, że wojownik Corteza
zatrzymał się w miejscu, ale po kilku sekundach wiadomo już było,
że na tego przeciwnika zadziałać może jedynie słynna technika
walki trzema mieczami. Tylko i wyłącznie ona.
Ozuma dobył
bowiem szóstej katany. W momencie kiedy Zoro wyskoczył w powietrze
gotów do ataku nadział się na kontrę.
- TWÓJ BŁĄD! -
ryknął tryumfalnie Ozuma i ciął dwoma mieczami poziomo, puścił
je i ciął dwoma kolejnymi.
Cztery potężne ciosy.
Miecze
Zoro wbiły się w ścianę, zaś on sam runął na podłogę z
czterema poziomymi cięciami na klatce piersiowej. Skulił się z
bólu i kaszlnął krwią.
- To by było na tyle, tak? -
powiedział spokojnie Ozuma chowając katany do saya, w dłoni
zostawił tylko jedną.
- Oj, nie... - warknął Zoro i podniósł
się.
Nie było tu mowy o żadnym heroizmie. Nie było tu mowy
o męskich wykładach, nie było tutaj miejsca na walkę ze względu
na obietnicę.
Zielonowłosy nie walczył teraz dla siebie. Od
niego zależało znacznie więcej niż dotychczas. Musiał pokonać
prawą rękę Corteza. Już nie jako Roronoa Zoro. Jako rebeliant.
Ściągnął z głowy chustę i cisnął ją w kąt. Jeśli ma
tu umrzeć, to niech chociaż zginie jako jeden z nich.
-
Poddajesz się? - zapytał Ozuma.
Zoro zdjął z nadgarstka
czerwoną bandanę i zawiązał ją na głowie. Wolnym krokiem ruszył
w stronę ściany i wyciągnął oba miecze. Wziął głęboki oddech
uspokajając się, mimo, że krwawił był zdeterminowany jak nigdy.
- Rebelianci się nie poddają. - rzekł i stanął gotów do
walki.
27.
Dzień dwudziesty, wczesne popołudnie. Chłopak, który zawsze
trafiał w cel. Ostatnia szansa. Powrót Santouryu.
Siedziba
Corteza była naprawdę przedziwnym miejscem. Nami, Usopp i Chopper
już od dłuższej chwili wspinali się po schodach i mogli by
przysiąc, że budynek ten nie jest aż takiej wysokości, by stopnie
mogły gdziekolwiek prowadzić. Odgłosy walki z dołu niemal
zupełnie już zniknęły w przejmującej ciszy przerywanej jedynie
ich ciężkimi oddechami i niemiarowymi krokami. W klatce schodowej
panował półmrok i nic nie wskazywało na to, by miało się
rozjaśnić. Nie było nawet jak spojrzeć w górę.
- Nie
wydaje wam to się dziwne? - zapytał Usopp, gdy wyczerpani dotarli w
końcu na kolejne "półpiętro". - przecież po takiej
ilości przebytych schodów powinniśmy się znajdować już powyżej
tej siedziby. I to dużo powyżej.
- Masz jakieś logiczne na to
wyjaśnienie? - rzuciła za siebie Nami wściekła na to, że podczas
gdy inni walczą z potężnymi przeciwnikami, ją pokonują zwykłe
schody.
- Nie mam... - mruknął snajper zakładając ręce na
piersi.
- Może się cofnąć i poszukać innej drogi? -
podsunął Chopper odwracając się w dół schodów.
-
Przecież Zoro tam walczy... - zaczęła Nami, ale lekarz powoli i
ostrożnie ruszył w dół.
- Chopper zaczekaj... - Usopp
podążył za przyjacielem wyciągając na wszelki wypadek procę.
-
Tu są drzwi!! - krzyknął nagle renifer.
Nami odwróciła się
gwałtownie i zeskoczyła na półpiętroz którego przed chwilą
przyszli. Natychmiast doznała szoku. Dosłownie dziesięć stopni
pod nią stali Usopp i Chopper przed sporymi drzwiami. Drzwiami,
którymi jeszcze niedawno tu weszli.
- Jak to możliwe? -
długonosego w jednej chwili oblał zimny pot.
Nawigator także
nie podobała się sytuacja. Jeszcze nie była w miejscu, które aż
tak by się zmieniało. Przebyli już mnóstwo schodów i po prostu
nie było możliwości by drzwi były aż tutaj.
- Czyżby
jakaś... iluzja? - odezwał się nieśmiało Chopper.
- Tak. Na
pewno zaraz wyjdzie straszliwy demon i was pożre. - odparła
niedbale Nami i uśmiechnęła się.
Reakcja jej przyjaciół
była dokładnie taka jaką sobie wyobraziła. Jakże łatwo było
ich przestraszyć. Chopper skoczył Usoppowi na szyję, obaj zbledli
i wrzasnęli ze strachu. Widząc ten żałosny widok dziewczyna
stwierdziła jednak, że przesadziła.
- Nie no chłopaki,
żąrtowałam.
- Na...na.nnnami....
- Co, mówię że
żartowałam.
- Odddd...wrrróć... się...
Zbladła.
Powolutku odwróciła głowę i ujrzała przerażajacego,
monstrualnie ogromnego demona. Całe ciało pokryte miał liszajami,
ulatywała z niego para, szkarłatne oczy przewiercały ją na wylot.
- RATUNKUUU!!!!!!!!!!!! - cała trójka miała gdzieś czy
wpakują się w sam środek walki Zoro, czy wpadną pod ostrze miecza
Ozumy. Musieli uciekać. Otworzyli drzwi, a demon ruszył za
nimi.
Pierwsze co ich niesamowicie zdziwiło to to, że nie
wybiegli do sali, gdzie walczył Zoro. Znajdowali się w szerokim
korytarzu o kamiennych ścianach. Było ciemnawo, pochodni brakło,
źródła światła określić się nie dało, ale w tym momencie nie
miało to żadnego znaczenia. Za to znaczenie miał demon, który z
okrutnym rykiem biegł za nimi niszcząc ściany i ryjąc rogami w
suficie.
- ZA CO!!!! - wrzeszczał Usopp ewidentnie
wyprzedzający resztę.
- CO TO MA BYĆ!!!! - płakał Chopper
trzymając się kurczowo paska Nami.
- PUSZCZAJ MNIE DUPKU! -
dziewczyna była wściekła, że ciężar renifera nieco ją
spowalnia.
Demon był coraz bliżej.
Nie wiedzieli ile
biegli, bo instynkt, którym kieruje się człowiek w obliczu
zagrożenia wyłączył im liczenie odległości czy czasu. Oczy
mieli załzawione z przerażenia, więc niewiele widzieli i gdy w
końcu wpadli do ogromnej kamiennej sali nawet tego nie zauważyli.
Przynajmniej w pierwszej chwili, bowiem chwilę potem Usopp potknął
się i przewrócił.
- O NIEEE!!! - wrzasnął Chopper widząc
jak demon pochyla się nad jego przyjacielem.
- ODWAL SIĘ! -
ryknął Usopp wyciągając procę i celując w szkarłatne demonie
oko - Kaen Boshi!!!
Trafił. Demon nawet nie złapał się za
oko, zupełnie jakby nie odczuł bólu. Po prostu wyprostował się i
eksplodował zamieniając się w kolorowe konfetti. Tego to już
zupełnie nie można było się spodziewać. Nami wręcz usiadła na
ziemi, skonsternowana jak nigdy. Usopp nie bardzo wierzył w to co
się stało. Proca wypadła mu z ręki i wyłożył się na plecach
dysząc ciężko.
Dokładnie w tym momencie usłyszeli dwa
rozbawione kobiece głosy.
- Piękna robota Reiko-sama.
-
Dzięki, ale teraz twoja kolej. Wykończ ich.
- Z dziką
rozkoszą.
Sanji lubił palić w podbramkowych
sytuacjach. Ten niewielki stres, który się wtedy pojawiał znikał
natychmiast po zaciągnięciu się dymem. Tym razem też tak uczynił,
zwłaszcza, że takie działania wytrącały przeciwnika z
równowagi.
- Co, ostatni szlug przed śmiercią? - zapytał
Sigma uśmiechając się złowieszczo. - Wiesz, że nie masz szans?
Faktycznie nie wyglądało na to, żeby kucharz miał jeszcze
jakiekolwiek szanse. Czoło miał rozcięte od potężnego uderzenia
w ściane, krew spływała mu po nosie i kapała na ziemię. Wargę
miał roztrzaskaną niemaże w drobny mak, wiedział, że niektóre
żebra także są złamane, nie wspominając już o licznych
zadrapaniach na twarzy i nadwyrężonym barku. Jednakże uśmiechał
się. Sigma także był poturbowany. A teraz będzie jeszcze
bardziej.
- Miewasz czasem taki okres, kiedy czujesz, że
alkohol już cię pokonał, nie? - rzekł Sanji ze stoickim
spokojem.
- Oczywiście - odparł El Nino podłapując grę. -
wtedy padam bez ruchu.
- Ja nie. Ja zapalę, zwymiotuję - to
mówiąc splunął potężną masą krwi i śliny - a potem bawię
się dalej.
Brew Sigmy zadrżała.
- No cóż, to dopiero
się okaże.
Sanji miał sekundę żeby zareagować. Stopa
Sigmy stuknęła w ziemię. Kucharz wytężył wzrok. El Nino
zniknął. Szansa była tylko jedna. Gdzie mógł się pojawić ten
totalny świr? W ciągu ułamka sekundy Czarnonogi wysokczył wysoko
w górę. Wiedział, że ryzykuje, ale tylko w ten sposób miał
szansę by zaatakować. I rzeczywiście. Człowiek Corteza pojawił
się i natychmiast uderzył w miejsce, gdzie Sanji znajdował się
jeszcze przed sekundą.
- MAM CIĘ! - krzyknął tryumfalnie
kucharz. A potem zaatakował!
- Concasser!!!!!!
Sigma
nie miał żadnych szans na unik. Potężny kopniak Sanji'ego
wylądował na czubku jego głowy niemalże wgniatając go w ziemię.
Jego ciało odbiło się się od paneli i przekoziołkowało kilka
metrów dalej, pod ścianę. Cios niemalże pozbawił go
przytomności, krew trysnęła z jego ust.
- I jak? - mruknął
Sanji zaciągając się petem.
- Jasna cholera... - warknął
El Nino podnosząc się z ziemi na chwiejących się nogach. - tego
się nie spodziewałem.
- Wiem - odparł kucharz z uśmiechem -
tego co zrobię teraz też się nie spodziewasz.
Zakręcił się
wokół własnej osi. Tak szybko jak tylko potrafił.
- Nie
wiem co planujesz, ale i tak na to ci nie pozwolę!! - ryknął Sigma
i znów zniknął.
Teraz liczył się tylko czas. Sanji poczuł
znajome ciepło, które powoli zaczęło ogarniać jego prawą nogę.
Nie mógł już czekać. Nie przestając się obracać wyskoczył w
górę prostując płonącą już kończynę. Gdzie jego przeciwnik
się pojawił stwierdzić nie mógł. Wiedział tylko, że trafił i
gdy już stanął na obu nogach Sigma leżał pod ścianą z sinym
śladem na klatce piersiowej. Koszulę miał w tym miejscu
przepaloną.
Pirat uśmiechnął się. Teraz dopiero zaczynała
się zabawa.
- To moja ostatnia szansa. - rzekł wyrzucając
spopielonego już papierosa - Diable Jamble.
- MAM TO GDZIEŚ!!!
- ryknął El Nino wstając. Nie zdążył nawet tupnąć nogą.
-
Diable Jamble.... Parage shoot!!!! - Sanji już był przy nim.
Potężnym kopniakiem posłał go w stronę przeciwległej ściany.
Ale to nie wystarczyło.
- Diable Jamble... Colier shoot!
Tendron!! Gigot!!! Cotolette!!!
Wszystkie ataki trafiały
niemalże idealnie. Człowiek Corteza nie miał nawet sekundy na
reakcję. Kopnięcia paliły jego ciało, sprawiały, że kości
niemalże pękały, wybijały zęby , odrzucały. W życiu nie
spotkał się z takim atakiem. Nawet jego nadzwyczajna wytrzymałość
mogła tu nie wystarczyć.
- Diable Jamble... FLAMBAGE SHOOT!!!!
- ryknął Sanji trafiając go potężnym kopnięciem w twarz.
Sigma
padł na ziemię dławiąc się własną krwią. Ten atak był zbyt
potężny, nawet jak na niego. Jęknął przeraźliwie, kiedy kucharz
spokojnie stanął na przeciwko niego.
- To koniec, gnoju. -
warknął. Czuł wypełniającą go euforię. Za chwilę zabije
człowieka, którego nienawidził najbardziej na świecie.
El
Nino podparł się na rękach. Uśmiechnął się szyderczo.
-
Nie... nie sądze. - tyle tylko dał radę powiedzieć. A potem
tupnął nogą.
W pierwszej chwili Sanji nie zauważył, że
ogień z jego nogi zniknął. Tylko, że sekundę później rozpętało
się piekło. Schwycił się za klatkę piersiową czując
przeogromny, po prostu przeogromny ból. Wrzasnął głośno padając
na kolana.
- Nie zauważyłeś jednej ważnej rzeczy, kretynie.
- rzucił Sigma podchodząc do niego. - mogę teleportować wszystko.
W każde miejsce na pewnym terenie. W tym wypadku na terenie tej
sali.
Sanji nie odpowiedział. Krzyczał głośno, nie mógł
oddychać, wstrząsały nim drgawki, a rsztki świadomości jaka mu
pozostała, podpowiadała mu, że przedśmiertelne.
- Mogę
teleportować nawet ten płomień, nawet to gorąco z twojej nogi. Na
przykład do twojego ciała. - Sigma uśmiechnął się okrutnie i
wymierzył potężne kopnięcie w twarz Sanji'ego. Kucharz upadł na
plecy dławiąc się i krztusząc. - ale nie tylko o tym
mówię.
Człowiek Corteza ruszył w stronę baru. Podniósł
butelkę Whisky i stłukł ją o kant szynkwasu. Sanji do końca nie
wiedział co się dzieje, przed oczami miał ciemność. Myślał, że
jeżeli tak wygląda piekło, to nigdy już nie zgrzeszy. Ale zdawał
sobie też sprawę, że to koniec. Nie zauważył nawet, że El Nino
wybiera dwa ospore kawałki szkła i sprawia, że znikają. Sekundę
potem poczuł rozrywający ból w udach.
- Wszystko mogę
przenieść w głąb twojego ciała. Już mnie nie kopniesz. Nawet
chodzić nie będziesz mógł! - Sigma śmiał się teraz w
głos.
Myśli Sanji'ego pobiegły w stronę Nami. To jej obraz
będzie miał przed oczyma zanim skończy się jego życie. I kiedy
już się poddawał... ból się skończył. Kucharz położył się
wygodnie na plecach ksztusząc się ciężko. Pierwszy raz w życiu
cieszył się z tego, że nie dopracował techniki. Diable Jamble
trwało najwyżej kilka chwil. Potem gasło. Tak samo jak zgasł
teraz jego ból.
- Już po tobie? - warknął Sigma.
-
Dlaczego... dlaczego, nie przeniosłeś tego w głąb moich płuc...
- jęknął Sanji kaszląc. Łzy leciały mu z oczu, a z całego
ciała ulatywał dym.
- Widzisz, mój owoc ma pewne
ograniczenia. Nie potrafię aż tak dokładnie tego wymierzyć.
Dlatego szkło w twoich nogach znajduje się najpewniej w mięśniach,
a nie na przykład w rzepkach.
Sanji aż wzdrygnął się na
myśl o tym jak straszliwy byłby ból roztrzaskanych kolan.
-
Ale jedno jest pewne - kontynuował Sigma - nie masz już jak się
ruszać. I nie prędko będziesz miał jak. Dlatego cię nie
zabiję.
Pirat spojrzał na niego z zaskoczeniem. Rzeczywiście
El Nino nie zbliżał się w jego stronę. Kuśtykał powoli w stronę
wyjścia z baru.
- Po prostu znajdę tę twoją dupę i twoich
koleżków, urżnę jim łby, a potem pokażę ci je, nim wyrwę ci
serce.
- NIE PRÓBUJ!! - ryknął kucharz, ale Sigma już się
odwrócił i machnął niedbale ręką.
Sanji nie chciał
nigdy do tego dopuścić. Jednakże tym razem nie było innego
wyjścia. Po prostu nie było.
El Nino dotknął klamki.
Uśmiechnął się do siebie. Przeciwnik nie ma jak zaatakować,
zanim umrze straci wszystko. Cieszyło go to i radowało. Coś jednak
było nie tak.
Poczuł dotyk na ramieniu.
Odwrócił
się.
Zamarł w przerażeniu.
- A MAAAASZ!!! - pięść
pirata z monstrualną siłą uderzyła go w szczękę wytrącając ją
z zawiasów.
Sigma przeleciał przez drzwi roztrzaskując je na
kawałki, odbił się od ziemi i z przeogromnym impetem wyrżnął w
ściane, że pękła niemalże na pół. Spojrzał z przerażeniem na
Sanji'ego, który stał z wyprostowaną pięścią, po której
skapywała krew. Spróbował się ruszyć, ale nie mógł. Cios był
po prostu zbyt mocny. On, Sigma, nie mógł się ruszyć.
-
Dlaczego... przecież, ty nie używasz rąk!!! - krzyknął wściekły
patrząc jak pirat powoli kuśtyka w jego kierunku.
- Nie używam
rąk... to prawda... wiesz dlaczego? - mruknął Czarnonogi zbliżając
się coraz bardziej. - Dla kucharza najważniejsze są jego ręce,
więc nie może nimi walczyć. Musi o nie dbać.
- Więc czemu?!
Jesteś kucharzem tak?! - Sigma spróbował podeprzeć się rękoma,
ale kucharz stał już nad nim.
- Ale jestem też piratem. A
dla pirata... - Sanji wzniósł pięść.
- Zaczekaj...!
-
Najważniejsi są...
- NIE RÓB TEGO!!!!
-
JEGO NAKAMAAAA !!!!!!!!
Niesamowicie potężny
cios sprawił, że nos Sigmy znalazł się w środku jego czaszki.
Sanji prawie natychmiast padł na kolana, zaś bezładne ciało jego
przeciwnika przebiło się przez ścianę i wyleciało na zewnątrz.
Chwilę potem kucharz podczołgał się do dziury, z której teraz
wpadała do pomieszczenia przyjemna wyspiarska bryza. Spojrzał w dół
i ujrzał zmasakrowane, dziwnie powyginane, zakrwawione ciało El
Nino spoczywające na ostrych kamieniach otaczajacych siedzibę
Corteza. Uśmiechnął się do siebie.
- Strzemiennego...
Dzisiaj kończysz na wytrzeźwiałce... - wyszeptał i stracił
przytomność.
Marisa usłyszała dziwny huk piętro
niżej. Nie wiedziała wtedy, że właśnie w tym momencie Sigma
przebija się przez ścianę, zaś Sanji zwycięża ten ciężki
pojedynek.
Zresztą nie zajmowało jej to zbytnio. Ledwo szła,
przewiązała sobie wprawdzie ranę i opatrzyła się tak jak tylko
mogła, ale wiedziała, że to nie wystarczy na dłuższą metę.
-
Gdzie oni są... - mruknęła do siebie - Gdzie oni do jasnej cholery
są?!
Usopp od razu poznał jeden z tych głosów.
Co prawda nikt z nich nie wiedział gdzie się znajdują i jakim
prawem w siedzibie Corteza znajduje się ogromna kamienna sala, ale
przynajmniej jedną z kobiet, które właśnie z nich szydziły Usopp
już widział. Ba, nawet ją pokonał.
- Kichiru... - szepnął
cicho patrząc na postaci, które się pojawiły. Reszta też
natychmiast spojrzała w tamtą stronę.
Istotnie stała tam
kobieta odziana w turkusową yukatę, a obok niej jeszcze jedna,
nosząca się na czerwono. Obie czarnowłose, obie przepiękne.
Większym niż one zagrożeniem wydawał się spory biały tygrys
grzecznie spoczywający u stóp kobiety w czerwieni.
- No
proszę, Reiko-san... - powiedziała Kichiru uśmiechając się. - To
ten długonosy ma takiego właśnie cela. To o nim ci opowiadałam.
-
Nie wygląda na zbyt silnego, ale mimo to, przejrzał moją iluzję
demona... - odparła Reiko.
- To była iluzja? - zapytał Usopp
drapiąc się po głowie. Kobiety straciły na chwilę grunt pod
nogami, ale dzielnie wytrzymały jego słowa.
- Pomyliłam się,
to jakiś totalny imbecyl... - warknęła Kichiru. - pozwól mi się
nim zająć.
Reiko uśmiechnęła się lekko klepiąc swojego
Tygrysa po karku.
- Czyli my z Leonem mamy zająć się tą
dziewczynką i jeleniem?
- JESTEM RENIFEREM!!! - ryknął
Chopper.
Nami gorączkowo się rozglądała. Sytuacja wyglądała
dość poważnie, nie wyglądało na to, by tym razem mogli się
wycofać. Przez chwilę pomyślała o Sanjim, po czym podjęła
decyzję. Musiała walczyć.
- Usopp, Chopper, musimy się
dostać do gabinetu Corteza! Szykujcie się do walki!!! - wyciągnęła
Clima Tact gotowa na wszystko.
- Ah... gabinet Corteza-sama? -
Reiko zaśmiała się przysłaniając usta dłonią - Jest za tymi
drzwiami - to mówiąc wskazała na stare drewniane drzwi. Tylko,
żeby tam dotrzeć... Musicie nas pokonać.
Odpowiedź nadeszła
z mało spodziewanego miejsca.
- To się da zrobić!!! -
krzyknęła tubalnym głosem postać, która właśnie wyłoniła się
spomiędzy skał.
Kichiru i Reiko nie należały do kobiet,
które łatwo się załamywały. Nami i Chopper, juz przyzwyczajeni
do dziwacznych i idiotycznych rzeczy także. Tym razem jednak pewna
granica została przekroczona i w sali zapadła niezręczna cisza.
Nawet tygrys złapał doła. A wszystko z jednego, jedynego powodu.
W miejscu, w którym przed chwilą leżał długonosy pirat
stał wyprostowany i gotowy na wszystko Sogeking. A do tego śmiał
się w głos.
- Hahaha, dobrze, że byłem w pobliżu! Kolega
Usopp w porę mnie powiadomił! Zdążyłem przybyć wam na
ratunek!!!!
- Zabij go. - mruknęła Reiko to swojego tygrysa.
Sogeking wyglądałby naprawdę imponująco, gdyby nie to, że
jego nogi trząsły się jak osika. W takiej sytuacji jak ta, nawet
on jednak był w stanie przekroczyć pewną barierę.
- Kayaku
Boshi!! - wrzasnął. Pocisk w jednej sekundzie roztrzaskał drzwi na
kawałki.
- CO?! - krzyknęła Kichiru sięgając za pazuchę.
-
Koleżanko Nami! Musisz dotrzeć do gabinetu Corteza!! Nie mam swojej
broni, tylko pożyczoną od kolegi Usoppa procę, nie powstrzymam ich
zbyt długo!!!
Nami uśmiechnęła się lekko. Rzeczywiście,
Usopp był cholernie odważny, przynajmnniej w tym momencie.
Przyrzekła sobie, że gdy to wszystko już się skończy, przestanie
się z niego wyśmiewać.
- Dobra! Chopper za mną!!! - Oboje
spirntem ruszyli w stronę drzwi.
- Na to nie pozwolę!! -
Kichiru wyciągnęła procę i natychmiast ruszyła w ich stronę.
-
Kaen boshi!!! - Sogeking nie zamierzał się patyczkować. W
ostatniej sekundzie Kichiru zdążyła uniknąć ataku.
- Ty
draniu!!! - warknęła wkładając do kieszeni procy pocisk.
-
Spokojnie Kichiru... - powiedziała rozbawiona Reiko kładąc jej
dłoń na ramieniu - zajmij się nim. Ja i Leon pogonimy tamtą
dwójkę.
Dziewczyna posłusznie skinęła głową.
Sogeking
nie mógł na to pozwolić. Gdy tylko Reiko ruszyła w stronę drzwi
wystrzelił pocisk celując w jej głowę. I, po raz pierwszy w
życiu, spudłował.
- Jak to? - jęknął - przecież ja zawsze
trafiałem w cel!!!!
- Trafiałeś. - usłyszał za sobą głos
Kichiru. - dobrze powiedziane.
Chwilę później solidny cios
posłał go na deski.
- Bardzo ładnie!!! -
ryknął Ozuma przekrzykując odłos zderzających się mieczy.
Zoro
mimo ran bronił się zaciekle, jednakże każde kolejne uderzenie
było trudniejsze do sparowania, każdy kolejny ruch sprawiał więcej
bólu. W końcu Ozuma znów odtrącił jego miecze na boki. Sześć
ostrzy w tym momencie znajdowało się w powietrzu. Wojownik Corteza
wyskoczył.
Cholera, nie mam czasu na skupienie, pomyślał Zoro
i w tym momencie przeciwnik na niego opadł, dzierżąc dwie katany.
Pozostałe opadły tworząc swego rodzaju deszcz. Roronoa w porę
zdążył się odturlać, ale wiedział, że walka w tym trybie zbyt
długo nie potrwa. Musiał znaleźć jakiś sposób, musiał jakoś
zadać mu cios.
Ozuma znów rozpoczął morderczy taniec z
sześciorgiem katan. Wszystkie ostrza dosłownie fruwały w
powietrzu. Coś przecięło policzek Zoro, nie wiedział skąd
nastąpił atak. Chwilę później kolejne dwa ciosy drasnęły go w
łydkę.
- Nie mogę w ten sposób walczyć... - warknął
szermierz kiedy kopnięcie Ozumy trafiło go w twarz.
Upadł na
ziemię i zobaczył znowu 6 mieczy nad sobą. Niesiony chwilą
zastosował pierwsze co mu przyszło do głowy. Wykonał najmniej
standardowy ruch świata. Rzucił Sandaiem Kitetsu w stronę
przeciwnika. Wojownik Corteza zupełnie nie spodziewał się czegoś
takiego. Z najwyższym trudem odbił cios, ale totalnie wypadł z
rytmu. Pięć mieczy upadło na ziemię, a on sam spojrzał na Zoro z
ogromnym zdziwieniem.
Roronoa wiedział, że taka okazja już
się nie powtórzy. Postawił na szybkość.
- Shishi
Sonson!!! - miał tylko jeden miecz. Jedną szansę.
Rzucił
się do przodu zadając potężne cięcie. Kiedy znalazł się za
Ozumą już wiedział, że trafił. Zdawał sobie też sprawę, że
to za mało jak na tego przepotężnego wojownika. Istotnie rana nie
była wielka, choć ciągnęła się przez całą klatkę piersiową
przeciwnika.
Zoro musiał kontynuować.
- Sanjuuroku Pondo
Hou!!! - uderzył całą siłą na jaką tylko mógł się zebrać z
użyciem jednego tylko miecza. Jego przeciwnik z największym trudem
zablokował cios, ale siła uderzenia i tak wysłała go wysoko w
powietrze. Pirat miał w tym momencie przewagę.
Skoczył w
przód chwytając wbitego w ziemię Sandaia Kitetsu. Kiedy dzierżył
już oba miecze, jego przeciwnik właśnie spadał.
-
Rashoumon! - krzyknął krótko Zoro i zaatakował.
Krew
buchnęła z piersi Ozumy, kiedy upadł już na ziemię. Odrazu widać
było po nim, że ciosy były silne. Fala towarzysząca technice Zoro
mocno dała mu się we znaki, zaś same cięcia, choć nie głębokie
z pewnością były cholernie bolesne.
- Doskonale... - warknął
podnosząc się z ziemi.
- Nie możesz mnie pokonać Ozuma.
Wiesz o tym. - rzekł pirat. - Twoja technika ma za dużą lukę.
Wystarczy cię wytrącić z rytmu, a przez chwilę jesteś bezbronny
jak dziecko. Drugiego mojego ataku już nie przeżyjesz.
- Dobry
żart. - rzekł człowiek Corteza. - Słyszałem o twoich
zdolnościach już znacznie wcześniej. Chciałem się z tobą
zmierzyć, bo słyszałem, że nawet Julakil Mihawk ma cię w
poważaniu. Ale niestety okazujesz się marną płotką.
- Tak
sądzisz?! - Zoro nienawidził gdy ktoś wjeżdżał mu na ambicję.
- Masz teraz dwa miecze, zupełnie jak ja. Myślisz, że co mozesz mi
zrobić?!
Ozuma wyciągnął z saia ostatnią siódmą katanę.
-
Oj nie Roronoa Zoro. Teraz mam siedem mieczy. A ty jesteś
martwy.
Puścił miecze, które mimo iż spaść powinny nie
spadły, tylko zawisły w powietrzu, nad ziemią.
- Użytkownik?!
- krzyknął zaskoczony Zoro, po czym zamarł z przerażenia. Reszta
ostrzy była za jego plecami.
Ozuma wykonał potężne
szarpnięcie obiema rękoma. Dwa miecze, które miał przy sobie
zakręciły się wokół jego głowy, zaś Roronoa rzucił się na
ziemię słysząc za sobą świst. Sekundę potem cztery ostre klingi
śmiegnęły tuż nad nim. Piąta wbiła się w jego plecy. Ryknął
z bólu, ale w porę się odsunął uwalniając od ostrza, które nie
zdążyło zranić go zbyt głęboko. Potem podniósł głowę i
spojrzał na przeciwnika, który stał z wyprostowanymi rękoma, a
pod nim, przy ziemi wisiały w powietrzu katany. Było ich siedem.
-
Cholera, szermierz nie powinien być użytkownikiem! To tchórzostwo!
- warknął pirat ocierając krew spływającą mu po brodzie.
-
A kto powiedział, że zjadłem owoc? - sarknął Ozuma i machnął
jedną ręką.
Trzy miecze śmignęły w stronę Zoro.
Szermierz odruchowo wystawił katany przygotowany do bloku, ale ten
nie nastąpił. Poczuł trzy cięcia w brzuch i natychmiast zrozumiał
jak działa broń jego przeciwnika. Opadł na kolana zaś człowiek
Corteza przywołał ostrza z powrotem. Ewidentnie były na linkach.
Ledwo widzialnych i twardszych niż stal. Zoro nie miał żadnych
szans tego przeciąć. Poza tym mistrz nanatoryu uzyskiwał w ten
sposób znaczącą przewagę. Nie musiał już wdrażać żadnego
rytmu. W istocie miał siedem mieczy.
- Tak więc, tu kończymy
naszą walkę. - Rzekł Ozuma podchodząc do krwawiącego z wielu ran
Zoro.
- Nigdy! - ryknął szermierz, ale nie miał żadnych
szans.
Ataki były nieprzewidywalne. Miecze raz znajdowały się
na górze raz na dole, raz po raz kąsając Pirata Słomianych
Kapeluszy. Jego krew bryzgała na panele na ściany, wiedział, że
zbyt długo nie przetrzyma takich ataków.
Ozuma zakręcił
czterema mieczami nad głową, spadły z góry na czaszkę Roronoa,
ledwo zdążył je zblokować, ale znów stracił pole i po kolejnym,
chyba już tylko instynktem unikniętym ataku opadł na kolana.
-
Gdybym tylko miał trzeci miecz!!! - ryknął Zoro na cały głos.
Zacisnął zęby gotów na ostateczne starcie z siedmioma
krwiożerczymi klingami. Były coraz bliżej
-
ZOROOOOO!!!!!
Roronoa nie wiedział, kto krzyczał.
Dojrzał tylko kątem oka, że w jego stronę leci obnażony miecz.
Ale nie prosto, jakby chciał przebić jego serce. Leciał kręcąc
się jakby celował by ułożyć się w jego dłoni. W ułamku
sekundy stwierdził, że nie jest to miecz Ozumy, a swoje dwa trzymał
w rękach. Decyzję już podjął, reszta była rutyną.
Wadou
Ichimonji w usta.
Sandai Kitetsu w prawą rękę.
Nieznajomy
miecz w lewą rękę.
Blok.
Ozuma stanął jak
wryty, gdy wszystkie miecze zatrzymały się na ostrzach Zoro.
Potem
były Łowca Piratów się uśmiechnął paskudnie oblizująckrew z
warg.
- TATSU..... MAKI!!!!!!
Siedem katan
znalazło się w powietrzu, odrzucone potężnym podmuchem. Ich
właściciel z najwyższym trudem zachował nad wszystkimi kontrolę
przywołując je z powrotem do siebie. Spojrzał w stronę Zoro,
który stał teraz uśmiechnięty dzierżąc trzy długie katany,
potem zerknął w otwarte drzwi, w których stała młoda dziewczyna,
cała we krwi.
Sam zainteresowany wpatrywał się w miecz,
dzięki któremu udało mu się przeżyć.
Poznał go.
Było
to piękne ostrze.
Ostrze Nocy.
- No to teraz
Ozuma, powalczymy sobie na poważnie.
28.
Dzień dwudziesty, wczesne popołudnie. Gabinet Corteza. Wybór.
Ostateczny cel.
Sogeking odbił się nogami od ziemi
ile tylko miał sił i skoczył w bok najszybciej jak potrafił. Nie
było co się zastanawiać – w tym starciu nie miał zbyt wiele do
powiedzenia. Kichiru obsypywała go najróżniejszymi pociskami, zaś
on sam nie mógł właściwie wyjść z jakąkolwiek kontrą. Nie
miał Kabuto, a wziął ze sobą ledwo kilka diali, zresztą i tak
nie miał kiedy porządnie zaatakować. Wokół niego eksplodowały
pociski, ledwo udawało mu się uniknąć szrapneli, które
rozpryskiwały się po całej niemal sali.
- Exploding cactus
star! – ryknął rozpaczliwie.
Strzelił upadając, mając
nadzieję, że choć odrobinę zaszkodzi swojej przeciwniczce. Po raz
kolejny nie trafił. Pocisk uderzył w ścianę zupełnie się
rozpryskując, ale mijając się z celem. Dziewczyna uśmiechnęła
się i w ciągu kilku sekund znalazła się obok leżącego na ziemi
Sogekinga. Potężnym kopnięciem odrzuciła go pod ścianę, snajper
nie zdążył nawet się zasłonić. Proca wypadła mu z dłoni,
ciało bezwładnie uderzyło w skały, dało się słyszeć cichy
jęk. Pirat opadł na ziemię i niemalże znieruchomiał.
- Tak
szybko padasz? – Kichiru uśmiechnęła się dopiero wtedy, gdy
ujrzała krople krwi kapiące spod maski Sogekinga. Wolnym krokiem
ruszyła w kierunku swojego przeciwnika. – Daj spokój, zabawa
dopiero się zaczyna. Nie mogę pozwolić na to, byś tak szybko
padł.
W odpowiedzi na to Sogeking zaczął się okrutnie
krztusić, zaś spod maski wypływało coraz więcej krwi. Kichiru
prychnęła z pogardą i odwróciła się.
- Zawiodłeś mnie.
– rzuciła za siebie i skierowała się w stronę wyjścia. To był
błąd.
- Shuriken Meteor Shower! – dziewczyna nie miała
nawet sekundy by uniknąć tego ataku. Rzuciła się na ziemię
krzycząc z bólu i zaskoczenia. Kilkanaście Shurikenów pomknęło
w jej stronę i tylko najwyższemu szczęściu zawdzięczała życie.
Jedynie pięć morderczych ostrzy utkwiło w jej plecach, dwa kolejne
ledwo ją zadrapały.
Sogeking powoli podniósł się z ziemi
uśmiechając się do siebie. Otarł z ust keczup, który wykorzystał
jako krew i znów naciągnął procę.
- Zaczekaj! – zdążyła
krzyknąć Kichiru.
- Gunpowder Star!
- Blaze Star!
-
Matallic Star!
Wszystkie ataki trafiały niemalże idealnie.
Przeciwniczka na przemian płonęła, eksplodowała, rwała się i
rzucała z bólu. W końcu ostatni eksplodujący pocisk odrzucił ją
daleko, daleko w tył. Padła na ziemię i z wielkim trudem podniosła
się na nogi.
Sogeking uśmiechnął się w duchu. Był jednak w
stanie z nią wygrać. Zdecydowanie.
- Ty draniu!!! – ryknęła
Kichiru. Natychmiast sięgnęła za pazuchę gwałtownym ruchem, na
jej twarzy malowała się tylko i wyłącznie czysta nienawiść. –
zobaczymy jak zareagujesz na to!
Król Snajperów był
przygotowany na wszystko, ale nie na aż tak szybki atak. Dosłownie
sekundę później poczuł lekkie ukłucie na brzuchu, a gdy spojrzał
na to miejsce, zobaczył jak jego strój nasiąka czerwienią coraz
szybciej i szybciej. Ponownie podniósł wzrok na Kichiru, która
trzymała w dłoni pistolet.
- Jasna cholera... – powiedział
bezgłośnie Sogeking, po czym siły go opuściły. Padł na kolana,
a potem na twarz.
- Nami, nic tutaj nie widzę!! –
krzyczał Chopper.
- To wszystko iluzja, gnaj przed siebie! Jak
z tym demonem! – odparła mu gwałtownie dziewczyna.
Ani na
chwilę się nie zatrzymywali, po otwarciu drzwi biegli ile sił w
nogach, choć było to straszliwie trudnym zadaniem. Dziwaczne demony
otaczały ich ze wszystkich stron. Ścieżka wydawała się dosłownie
nie mieć końca, światełko w tunelu wydawało się niesamowicie
odległe. Nami specjalnie z całych sił przegryzała wargę,
niemalże do krwi. Wiedziała, że to jedyny sposób, by jakkolwiek
zachować trzeźwe myślenie, przerażony Chopper biegł z
zaciśniętymi oczyma. Oboje trafili na najgorszego dla siebie
przeciwnika.
- Cholerna baba! – ryknęła Nami.
- Niby
kto? – głos dobiegał jakby z góry i piraci mimowolnie tam
spojrzeli.
Pod sufitem unosiła się Reiko, ale nie taka jaką
znali. Zupełnie inna. Z pleców wyrastały jej dwa czarne skrzydła,
bez przerwy gubiące pióra, zamiast palców miała długie, ostre
szpony, wokół niej buchał ogień.
- Żeby nas przestraszyć...
to za mało. – powiedziała zdecydowanie nawigator. Zaprzeczeniem
jej słów było to, że cała się trzęsła i to, że Chopper
praktycznie zemdlał.
- Tak sądzisz? – Z dłoni Reiko
wystrzeliły oślizgłe macki, które z niesamowitą prędkością
pomknęły w stronę piratów.
- TAK SĄDZĘ! – wrzasnęła
Nami przegryzając wargę tak mocno, że krew trysnęła na skalistą
posadzkę. Ale o to chodziło. Macki na chwilę zniknęły i ta
chwila wystarczyła, by w dłoniach pomarańczowowłosej zatańczył
Clima Tact. – Thunderbolt Tempo!!!!
Piorun pomknął w stronę
Reiko. Gdy już trafił wszystko się zatrzymało. Oślepiający
błysk poraził Nami i Choppera, oboje opadli na kolana zasłaniając
oczy. Kobieta Corteza jęknęła z bólu, gdy atak piratki przypalił
jej ramię, a chwilę potem wszyscy znajdowali się już w sporym
pomieszczeniu z ogromną biblioteczką pod ścianą i biurkiem po
środku pokoju.
Gdy Nami nieśmiało otworzyła oczy od razu
zrozumiała gdzie się znajdowali.
- A więc jednak. Gabinet
Corteza. – Powiedziała z dumą cucąc Choppera dyskretnym
kopniakiem.
- Sprytnie. – mruknęła Reiko klepiąc po karku
swojego tygrysa. – Ale to chyba nie wystarczy? Nie macie ze mną
żadnych szans. Jestem najbardziej zaufaną...
Podczas jej
tyrady nawigator dyskretnie dała znak lekarzowi. Znali się od
dawna. Niejedną przygodę razem przeżyli. Chopper zrozumiał
doskonale. W jego łapce pojawiła się mała, żółta kulka, którą
natychmiast przegryzł. Nie mógł się tutaj poddać.
- Rumble
Ball! – krzyknął.
- Bierz go słonko! – Reiko klepnęła w
tył swojego tygrysa, zaś ten bez słowa rzucił się na renifera.
Ogromna paszcza zakleszczyła się na futrze Chopperowskiego Guard
Point i przeciwnicy niesieni impetem tygrysa wypadli przez okno.
Nami
uśmiechnęła się wywijając Clima-tactem młyniec.
-
Zostałyśmy tylko my dwie. A ty nie wyglądasz na silną w
bezpośrednim starciu. Nie masz szans.
- Mam, moja droga. Mam. –
powiedziała Reiko i rozpłynęła się w powietrzu.
A chwilę
potem drzwi się otworzyły z potężnym hukiem.
- Nami-swan! –
wrzasnął Sanji wpadając do gabinetu.
- Sanji-kun? – Tego
się nawigator nie spodziewała. – Co ty tu robisz?
Ozuma
był niesamowicie wyćwiczonym szermierzem. Trenował właściwie od
kiedy tylko nauczył się chodzić. I nigdy się nie oszczędzał.
Miał za sobą lata doświadczenia, jego techniki były niesamowicie
doszlifowane. Do tego znany jako słynny pirat, tak potężny jak
Shigeru, był naprawdę znaczącą siłą na Grand Line. Sam założył
załogę szermierzy, ale nigdy niczego znaczącego z nią nie
dokonał. Ten epizod wiele go jednak nauczył. Zrozumiał czym należy
się kierować w życiu, zrozumiał, że Morgania tak naprawdę mają
znacznie więcej do powiedzenia w tym świecie niż durni i słabi
Main Peace. Pojął, że to w strachu, kryje się prawdziwa siła. A
potem nauczył się wykorzystywać strach. I swój, i przeciwnika.
Nauczył się też swego rodzaju sprawiedliwości. To ona wyznaczała
jego poczynania, tak samo jak jego własna moralność.
Zdziwił
się, że akurat teraz przeszłość do niego wraca. Nie był aż tak
stary, a bynajmniej wcale nie był przekonany o tym, że zaraz umrze,
by już wspominać. Mimo, że Zoro stał pewnie na obu nogach,
dzierżąc trzy miecze, nie czuł strachu, takiego jak czuł do tej
pory. Tym razem był pewien zwycięstwa.
- Na poważnie
powiadasz? – mruknął w końcu Ozuma. – Czyżbyś myślał, że
jeden mieczyk więcej da ci wystarczająco siły, by pokonać moich
siedem.
- Tak, tak właśnie myślę... – odparł spokojnie
Zoro przybierając pozycję do Onigiri.
- Więc skończmy to.
Szybko i z klasą.
Nastała chwila milczenia. Pirat uśmiechnął
się do siebie. Czuł się nadzwyczaj pewnie. Miał w końcu trzeci
miecz, mógł zwyciężyć. Musiał zwyciężyć, bo sporo zależało
od tego czy uda mu się pokonać Ozumę. Wszystko musiało nastąpić
szybko.
- Soru. – szepnął Zoro rzucając się do przodu. W
ciągu sekundy znalazł się za przeciwnikiem. – ONIGIRI!!!
Takiej
kombinacji człowiek Corteza się nie spodziewał. Z trudem machnął
dwoma mieczami, które zablokowały co prawda atak Zoro, ale siła
ciosu rozrzuciła je na boki jak zapałki.
- Gazami Dori!!! –
Atak niemalże ciął w tors Ozumy. Tym razem szermierz schwycił
jednak katanę pewnie i zblokował cios pirata. Zoro był jednak na
to przygotowany i natychmiast zaatakował ponownie. – Tora Gari!!!
Jakże on szybko atakuje, pomyślał starszy z walczących
odsuwając się w tył pod naporem potężnych ciosów młodszego.
Pięć mieczy leżało już na ziemi opór stawiał dwoma,
powtarzając ruchy wyrobione latami doświadczenia.
- Mówiłem,
że będzie poważnie! – krzyknął Zoro tnąc potężnie dwoma
katanami od dołu. Tym ciosem, mimo, iż zblokowanym, przygwoździł
Ozumę do ściany.
- Mówiłem, że jeden mieczyk to za mało,
by pokonać moich siedem!! – warknął tamten.
- Jakoś nie
widzę tych siedmiu! – Zoro uchylił się przed poziomym cięciem i
szybkim ruchem wraził klingę Sandaia Kitetsu w udo przeciwnika.
Zraniony zawył z bólu, gdy lodowate ostrze przebijało jego mięsień
na wylot by utkwić w ścianie. Krew trysnęła na posadzkę.
-
To by było na tyle – powiedział uśmiechnięty Roronoa.
-
Nie sądzę. – wyszeptał Ozuma przez zaciśnięte zęby, a potem
wykonał ręką ruch jakby coś do siebie zagarniał. Bardzo
gwałtowny ruch.
Ryzykował niesamowicie. Wiedział, że jeżeli
Zoro uniknie, to będzie koniec. Jednakże nie uniknął.
-
UWAŻAJ! – ryknęła Marisa, ale zielonowłosy szermierz był zbyt
zaaferowany walką. Trzy ostrza śmignęły w jego stronę od tyłu i
wszystkie trafiły. Z okropnym dźwiękiem utknęły w plecach pirata
sprawiając, że tamten poważnie zachwiał się na nogach plując
krwią.
Chwilę potem Ozuma wymierzył przeciwnikowi potężnego
kopniaka zdrową nogą. Sandai Kitetsu wysunął się z rany, zaś
Roronoa odrzucony ciosem runął na ziemie gubiąc miecze tkwiące w
jego plecach. Ból był niewyobrażalny. Porównywalny do
niesamowitej rany od Mihawka, ale skupiony na mniejszej powierzchni.
Ostrza weszły głęboko, choć cudem ominęły witalne
punkty.
Człowiek Corteza kuśtykając podszedł w stronę Zoro.
- Widzisz, tak to wygląda. Ja mam siedem ostrzy. Ty trzy. Ja
mam mnóstwo opcji ty znacznie mniej. Przegrałeś.
- Nie, nie
przegrałem. – wycharczał Zoro plując krwią. Uśmiechał się.
-
Leżysz i nic nie możesz zrobić. Więc przegrałeś.
- Nic nie
mogę zrobić? Tu się grubo mylisz.
A potem stało się coś
co sprawiło, że Ozumie oczy wyszły z orbit. Roronoa zacisnął
zęby i podniósł się z ziemi. Krew kapała z jego pleców tworząc
na ziemi swego rodzaju kałużę.
- Niesamowite... – wyszeptał
człowiek Corteza widząc ogromną determinację i zdecydowanie w
oczach swojego przeciwnika.
- Nie wiem czy już o tym
wspominałem – warknął Zoro rozluźniając ręce – ale to co
mam teraz na głowie do czegoś zobowiązuje.
- Obietnica wobec
człowieka, który cię uratował też zobowiązuje!!! – wrzasnął
Ozuma tnąc poziomo.
Pirat nie zdążył z blokiem. Miecz
przebił jego skórę przecinając głęboko brzuch. Siła cięcia
odrzuciła go pod ścianę. Wrzasnął z bólu plując krwią.
Sekundę później dwa z mieczy już leciały w jego stronę. Nie
miał siły wstać, ani nawet zareagować, kiedy katany przygwoździły
jego ramiona do ściany, przebijając ciało na wylot. Znów trysnęła
krew.
Starszy z szermierzy wolnym krokiem ruszył w stronę
rannego przeciwnika. Mimo okrutnych ran, mimo wielkiej kałuży krwi
Zoro nawet nie pomyślał o tym by puścić swoją broń. Nie mógł
ruszyć rękoma, katany wciąż tkwiły w jego dłoniach.
-
Obietnica powiadasz... – wyszeptał z trudem ranny.
- Żebyś
wiedział. – odparł Ozuma. – Cortez – san uratował mi życie.
Wyciągnął mnie z pierdla Marines. Docenił moją siłę, dał mi
nowe życie. Jak do cholery miałbym go teraz wystawić przegrywając
z kimś takim jak ty?!
Zoro uśmiechnął się pod nosem.
Polubił tego człowieka. Nie walczył dla własnych korzyści.
-
Widzisz... A ja spotkałem grupę ludzi, która poprosiła mnie o
pomoc. Bo właśnie twój pan Cortez zniszczył im życie. I jak do
cholery miałbym ich zawieść i przegrać z tobą?!
- STANIE
SIĘ TAK, BO WALCZĘ DLA KOGOŚ KOMU DAŁEM SŁOWO!!! – Ozuma był
wytrącony z równowagi do granic możliwości.
- NIE STANIE SIĘ
TAK!!!! BO JA....WALCZĘ O WOLNOŚĆ!!!!! – ryknął Zoro.
A
potem zaryzykował. Całą siłą jaka mu jeszcze pozostała
wyszarpnął z ran miecze z głośnym krzykiem. Potem schwycił oba
miecze i mimo tego, że ledwo stał z upływu krwi rzucił się na
przeciwnika. Spotkał się z zaciekłym oporem.
- Czymże jest
wolność bez dobrego przywódcy?! – człowiek Corteza uchylił się
przed cięciem wyprowadził własne od dołu, przyjęte na twardy
blok Zoro. – Pan Cortez jest doskonałym władcą, dzięki niemu ta
wyspa jeszcze jakoś prosperuje!!!
- A ludzie żyją w ciągłym
strachu tak?! – Roronoa był wściekły. Jednym ruchem odtrącił
oba miecze Ozumy i ciął prosto w szyję. Nie trafił, przeciwnik
był zbyt doświadczony by dać się nabrać na coś takiego. – On
niczego dobrego nie przynosi!
- Ktoś taki jak ty nie ma prawa o
tym decydować!!!
- Ale ludzie mają prawdo decydować, kto
będzie rządzić!!!! – Zoro zamachnął się i potężnym ciosem
wbił miecz w prawy bark przeciwnika. Tamten wrzasnął z bólu, ale
natychmiast rzucił się do tyłu
Obaj przeciwnicy od siebie
odskoczyli. Obaj ciężko dyszeli, obydwaj ranni, obydwaj zmęczeni.
-
Ozuma... – zaczął Zoro. - gdyby każdy postępował w ten sposób
co Cortez mielibyśmy okrutną dyktaturę. Świat strachu.
- Ale
uporządkowany. Taki właśnie będzie pod władzą pana Corteza.
-
Na to nie pozwolę. – Zoro schwycił wszystkie trzy miecze i stanął
w pozycji. Wiedział, że po raz ostatni. Ledwo widział, straszliwie
krwawił.
- NIBY DLACZEGO DO DIABŁA?!!! – Ozuma rzucił się
do przodu, a wraz z nim jego siedem mieczy.
- Bo.... – Roronoa
wyskoczył mu naprzeciw.
- BO POPROSILI MNIE O TO
PRZYJACIELE!!!!!!!!!!!
Chwile potem stal trafiła w ciało,
a obaj szermierze zastygli w bezruchu stojąc plecami do
siebie.
Sekundy mijały w totalnej ciszy. Zoro już wiedział.
Ozuma też już zrozumiał. Walka była już skończona.
W tym
samym momencie z piersi pirata trysnęła krew zaś on sam opadł na
kolana upuszczając wszystkie katany na ziemię. Podparł się rękoma
zaś z jego ust trysnęła krew. Wiele ran przetrwał, ale ta była
inna. Głębsza i mocniejsza. Za mocna.
Człowiek Corteza
odwrócił się w jego stronę. Uśmiechał się łagodnie.
-
Tak to się kończy... Czas pokaże czy miałeś rację. – podszedł
parę kroków w stronę Zoro. – Byłeś cholernie twardym
przeciwnikiem, wiesz? Roronoa Zoro... to dobre nazwisko. Nazwisko
godne pirata. Nazwisko godne.... przyjaciela.
Ozuma zwalił się
na kolana, a potem na plecy. Krew trysnęła z jego ciała oblewając
posadzkę. Drgnął przedśmiertelnie.
- Cortez – san...
przepraszam.... – wyszeptał, a potem oczy mu się zaszkliły.
Leciał.
Nami była skonsternowana.
Spodziewała się wszystkich, ale nie Sanji’ego.
- Co ty tu
robisz?
- Martwiłem się o ciebie... – wyszeptał kucharz
zbliżając się do niej. – już po wszystkim. Nie ma Sigmy... nie
ma Corteza...
- Nie ma? Pokonani? – oczy Nami zaszkliły się
od łez.
- Tak... – mężczyzna zbliżył się do niej po czym
wziął ją w ramiona.
Nastała długa chwila milczenia. A
potem...
- Sanji – kun... kocham cię. – powiedziała cicho
Nami, po czym gwałtownie odsunęła się od niego. – chciałabym
kiedyś odważyć się powiedzieć to w twarz... prawdziwemu tobie.
-
Co...?
- TORNADO TEMPO!!!!! – Jeden atak. Jedna sekunda. Sanji
pofrunął w stronę ściany uderzył w nią z całą siłą, aż
posypał się tynk. Gdy padł na ziemię już nie był kucharzem
Piratów Słomianego Kapelusza. Na ziemi leżała nieruchoma Reiko.
Pokonana. Nieprzytomna.
Nami otarła łzy wierzchem dłoni i
uśmiechnęła się. A potem omotała wzrokiem gabinet Corteza. W
końcu po coś tu przyszła.
Sogeking umiera...
umiera....
Coś powiedziało mu, że to koniec. Rana była
ogromna, krwi było mnóstwo. I to nie był żart. To nie był keczup
jak zwykle. To był śmiertelny pocisk i tkwił w nim rozlewając po
całym ciele dziwny chłód.
[i] Jestem Kapitan Usopp!!! Ja i
Osiem tysięcy moich podwładnych cię zniszczymy[/i]
Dlaczego
wspomnienia wracają? Czy tak wygląda śmierć?
[i] JAKA WIELKA
RYBA!!!! HAHAHAHAHA [/i]
Tamte chwile były takie
cudowne...
[i]Monkey D. Luffy!!! Wyzywam cię na
pojedynek!!!![/i]
Wtedy i tak miałem rację... ale to już mało
istotne. Wtedy urodziłeś się we mnie, prawda Sogekingu?
Sogekingu?!
I w tym momencie Usopp zrozumiał. Sogeking
nie żył. Zginął. Kula przebiła jego brzuch, wyssała z niego
życie... Tylko, że on Usopp.... On żył. I nie mógł tutaj
umrzeć. Ostatkiem sił sięgnął do swojej twarzy i wolnym ruchem
ściągnął maskę. Maskę, której tyle zawdzięczał. Maskę,
którą uwielbiał i kochał. Maskę, która pozwalała mu być
silniejszym. A potem podparł się ręką i plując krwią podniósł
się z ziemi.
- Jeszcze żyjesz? – warknęła Kichiru
zbliżając się do niego z wycelowanym w jego twarz
pistoletem.
Usopp nie powiedział ani słowa. Upuścił procę
na ziemię i sięgnął do torby. Miał tylko jedną rzecz, która
mogłaby mu teraz pomóc.
- Czy co. Strzelać dalej, tak? W co
tym razem?
Wyciągnął do niej rękę pokazując jej
obandażowane wnętrze dłoni.
- Ach tak... w rączkę! Niech ci
będzie! – pociągnęła za spust i kula uderzyła w sam środek
dłoni Usoppa nie wyrządzając mu żadnej krzywdy. Nabój upadł na
ziemię zaś sam strzelec wolno ruszył w jej kierunku.
- Jak ty
to do jasnej cholery zrobiłeś?
- To... nowa umiejętność...
- Przecież nie jesteś żadnym kapitanem!!! Jesteś nic nie
wartym gównem!!
- Mylisz się... dopiero teraz... zrozumiałem
kim jestem... – wycharczał długonosy męcząc się by
wypowiedzieć jakiekolwiek słowo. – nie jestem żadnym
Sogekingiem... Ba nie jestem nawet kapitanem Usoppem...
- Więc
kim jesteś?
Usopp ostatkiem sił rzucił się do przodu w
momencie, kiedy Kichiru przeładowywała broń. Wpadł na nią całym
ciężarem swojego ciała i oboje polecieli do tyłu. Jeszcze w locie
snajper przyłożył jej otwartą dłoń do klatki piersiowej.
-
Jestem zwykłym piratem... A na imię mam... USOPP!
Potem
pomyślał o Luffym i o wspólnych przygodach. Nie zawahał się
jednak ani przez chwilę.
- REJECT!!!
Niewyobrażalny
ból przeszył całe jego ciało. Odleciał do tyłu głucho
uderzając o
ścianę. Nie widział już tego, że Kichiru
odbija się od ziemi i że chwilę później pada nieruchomo w kałuży
własnej krwi. Pozwolił by pochłonęła go ciemność pewien tego,
że tym atakiem zasłużył sobie na miano prawdziwego
Nieustraszonego Wojownika Mórz.
- Zoro!!! Weź się
w garść!!! Nie umieraj mi tutaj!!! – krzyczała Marisa prowadząc
pod ramię szermierza. Zostawiali za sobą wielką smugę krwi.
Sama
dziewczyna była okrutnie ranna, trzymała się na nogach chyba tylko
i wyłącznie samą siłą woli. Wiedziała, że nie może pozwolić,
by ktokolwiek jeszcze zginął. Miała tego już dosyć po dziurki w
nosie.
- Spokojnie mała... Jestem wytrzymały... Zaprowadź
mnie na górę... to jeszcze nie koniec....
Powoli, kuśtykając
ruszyli po schodach.
Nami siedziała za biurkiem
Corteza. Łzy bezradności płynęły jej z oczu i spadał na
niewielki notatnik, który wyciągnęła z szuflady ukrytej pod
stolikiem. Przeczytała go dwukrotnie i zrozumiała. Zrozumiała już
wszystko. Nie było już nadziei.
- To koniec... – wyszeptała
i ukryła twarz w dłoniach. – Sanji – kun....
Dzień dwudziesty, popołudnie. Plan Corteza. Plan Białego Starca. Plan Słomianych Kapeluszy.
dodał Mateo14, dnia 29.01.2010
Wszystko
powoli cichło. Ogromne pole u podnóża wulkanu spływało
szkarłatem, niektórzy mieli wrażenie, że nigdy on już nie
wsiąknie w grunt i na zawsze zabarwi ziemię. Inni wiedzieli, że
nawet jeśli tak się nie stanie, to będą do końca życia
pamiętać o tym, co się tu wydarzyło. |
30.
Dzień dwudziesty, późne popołudnie. Pojedynek o wyspę. Pojedynek
o świat.
Słońce coraz bardziej chyliło się ku
zachodowi. Było ciepło, ale nie na tyle, by sprowadzać dyskomfort,
z zachodu wiał lekki wiatr idealny do spokojnej żeglugi. Cała
Kaneyama na pierwszy rzut oka stanowiła podręcznikowy przykład
spokojnej wyspy. Takiej na której chciałoby się spędzić wakacje
lub nawet zostać na dłużej. Ktokolwiek jednak przyjrzał by się
uważniej, dostrzegłby, że niemal cały ląd lekko drga. Nie można
tego było nazwać trzęsieniem ziemi, czy nawet „niewielkimi
wstrząsami”. Lekkie drgnięcia. Skuteczne na tyle by wypędzić z
wyspy wszystkie ptaki.
Marisa wygodnie rozsiadła się na
trawniku przed wejściem do siedziby Corteza. Czuła, że rana jaką
otrzymała, jest poważna, osłabiała ją dość mocno. Poprawiała
sobie humor zerkaniem na nieruchome ciało Kidari’ego. Ona go
pokonała. Ona też będzie miała swój wkład w pokonanie Corteza i
jego ludzi. Teraz wystarczyło tylko czekać na Luffy’ego. Czekać,
aż się pojawi. Jeśli się pojawi.
- Wszystko w
porządku? – zapytał Chopper, kiedy wraz z Sanjim i Nami biegli w
stronę wulkanu przedzierając się przez gęsty leśny
podszyt.
Lekarz od razu zauważył, że Sanji oprócz ciężko
rannych nóg ma także poważne problemy z oddychaniem i mimowolnie
zgina się w pół przy każdym gwałtowniejszym ruchu. - Nic mi nie
jest. – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Chyba masz
ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się moim stanem?
W
tym momencie potknął się o wystający korzeń. Z trudem utrzymał
równowagę, ale coś sprawiło, że zakaszlał krwią. Chopper
wiedział. Połamane żebra, uszkodzony żołądek. On też zaczynał
już rozumieć, że cała ta sytuacja staje się coraz poważniejsza.
Że to już nie jest zabawa.
Nami spuściła głowę. Na własne
oczy widziała, jak Sanji przekracza granice ludzkich możliwości,
bała się o niego, bała się jak ogromne szkody dla zdrowia
przyniesie to co kucharz właśnie robi. Ale z drugiej strony
rozumiała go idealnie. Ona postąpiłaby tak samo. Każdy Pirat
Słomianego Kapelusza zrobiłby wszystko co w jego mocy w takiej
sytuacji. Nie mogła być gorsza od niego.
- Już niedaleko!!! –
krzyknęła by dodać wszystkim otuchy.
Cortez wziął
głęboki oddech. Punkt kulminacyjny zbliżał się wielkimi krokami.
Jeszcze pół godziny... nie, niecałe pół godziny i słońce
zajdzie. Wtedy Biały Starzec będzie gotów. Wtedy i on będzie
gotów. Wtedy uwolni swoją moc. Wprawi w ruch wielką machinę.
Zmieni świat. Otaczała go głucha cisza.
I nagle ktoś tą
cisze przerwał.
- Wiedziałem, że tu będziesz
draniu!!!
Cortez leniwie spojrzał za siebie. Nie zamierzał się
specjalnie ukrywać, bo doskonale wiedział, że nikt z osób na tej
wyspie nie jest w stanie mu zagrozić. Niemniej zdziwił się głupotą
człowieka, który powoli wspinał się po zboczu wulkanu kierując
się na niego.
Był to Kabuu. Jego twarz pokryta była w całości
potem, krwią i brudem, był ranny, co widać było po bandażach,
ale szedł zdecydowanie. Czerwona chusta, którą miał na czole
powiewała na wietrze.
- Nie ukrywałem tego. – Odparł Cortez
beznamiętnie. – Gdzie Takeyama i reszta rebelii?
- Nie
wiedzą, że tu jestem. Nie mogą ryzykować w walce z tobą. Kiedy
już zdechniesz będą mieli sporo do odbudowywania.
- Zdechnę,
tak? – władca Kaneyamy uśmiechnął się lekko – Ciekawe masz
pomysły, nie powiem. Ale niestety muszę cię zmartwić. Nikt i nic
w tym momencie mi nie przeszkodzi.
- Niby w czym? – warknął
Kabuu.
- Ach to tak... Ty nawet nie wiesz w czym.
Najlepszy
przyjaciel Takeyamy zacisnął zęby. Był wściekły. Tyle lat
znosił władzę Corteza. Tyle lat nosił w sobie zranioną dumę,
żal o wszystko co się stało. A teraz miał przed sobą winnego.
-
Wiesz dlaczego tu jestem? – zapytał.
- Żeby mnie pokonać,
tak?
- Nie. Nie dlatego. – Kabuu napiął mięśnie – Jestem
tu, bo już nie potrafię się chować.
Nie czekał na odpowiedź
Corteza. Krzyknął głośno i rzucił się do przodu z tasakiem
gotowym do ciosu.
Zoro i Usopp bez żadnych
problemów znaleźli polanę, na której znajdowała się siedziba
Białego Starca. Teraz w tamtym miejscu ziała olbrzymia dziura,
otoczona dziwną białą aurą. Obaj od razu poczuli, że nie jest to
zwykła energia. Mieli wrażenie, że rany bolą znacznie bardziej,
że są znacznie słabsi. Na wszelki wypadek zażyli po jeszcze
jednej dawce morfiny i w częściowym otępieniu zeskoczyli na dół,
zbyt osłabieni by rozmawiać.
Na samym dole dziury znaleźli
wejście do sporego tunelu, prowadzącego głębiej, pod ziemię. W
środku panowała niemalże całkowita ciemność, Usopp zabrał na
szczęście ze sobą Lamp Diala. Skrzętnie go uruchomił i ruszyli
do przodu. W korytarzu panowała totalna cisza przerywana tylko
krokami i zmęczonymi oddechami piratów.
Zoro odwrócił się,
wyjścia już nie było widać. Czuł się diabelnie nieswojo,
otępienie towarzyszące morfinie udzieliło mu się w pełnej
krasie. Zatrzymał się dysząc ciężko. Usopp zrobił to samo i
przez chwilę stali bez ruchu, aż zrozumieli, że kroki nie ucichły.
Ktoś zbliżał się z drugiej strony.
Niemalże natychmiast
Roronoa dobył katany.
- Ostrożnie – powiedział, ale nie
zabrzmiało to zbyt przekonująco.
Sekundę później pojawiły
się przed nimi dwie postaci. Admirał Kizaru i kapitan Raki.
Zoro
wcześniej nie widział „Żóltej Małpy”, podobnie jak Usopp
więc żaden z nich w pierwszej chwili nie zdał sobie sprawy z
powagi sytuacji. Bardziej ich uwagę zwróciło to, że nawet w
marnym świetle Lamp Diala, widać było w jakim stanie są obaj
Marines. Krew ściekała im po twarzy i po rękach, zostali pocięci
jakimś ostrym narzędziem.
- Co ty tu robisz? – warknął
Raki kiedy tylko zobaczył Roronoę.
- Idę załatwić Białego
Starucha. Czy to nie oczywiste?
Kizaru roześmiał się w
głos.
- Dobre sobie! Naprawdę dobre sobie!!! – krzyknął a
jego głos odbił się echem po tunelu.
- Co masz na myśli? –
zapytał Usopp naciągając na wszelki wypadek procę.
- Do
niego nie da się zbliżyć – oznajmił admirał. – To jest po
prostu niemożliwe.
- To, że wam się nie udało, nie znaczy,
że my wymiękniemy. Co nie Usopp?
- Głupcy... – westchnął
Raki.
- Chcesz walczyć? – Roronoa nie miał najmniejszego
zamiaru wykłócać się teraz z Marines.
- Nie ma sprawy!
-
Zostaw go Raki. – powiedział spokojnie Kizaru nie przestając się
śmiać – Niech idą. My musimy poinformować rząd, że zadania
nie wypełnimy. Jeśli jeszcze będzie kogo informować.
Wysoki
mężczyzna ominął piratów i ruszył powoli w kierunku wyjścia.
-
Tak jest, panie admirale – powiedział szermierz, rzucił jeszcze
jedno spojrzenie Zoro i ruszył za swoim przełożonym.
Słomiani
zostali sami. Chwilę potem obaj uświadomili sobie znaczenie słów
Raki’ego.
- A... admirał? – jęknął Usopp.
- To
poziom Ao Kiji’ego... – warknął Zoro.. – Niech to jasna
cholera... Nie mógł się zbliżyć?
- O czym ty chrzanisz! To
cud, że jeszcze żyjemy! – długonosy stracił cały razon –
Natychmiast uciekamy!!!
- To uciekaj.
- Co?!
- To
uciekaj. Ja tak czy siak, dokończę to co zacząłem. – Po tych
słowach Roronoa odwrócił się od przyjaciela i zniknął w głębi
tunelu.
Ból był niewyobrażalny. Kabuu jeszcze
nigdy czegoś takiego nie doświadczył, a przeżył wiele i niejeden
cios otrzymał. Jednakże pięść Corteza, która wbiła się w jego
żołądek była zupełnie innym uderzeniem niż te, z którymi
kiedykolwiek rebeliant miał do czynienia. Momentalnie zabrakło mu
oddechu, wszystkie żebra w jednej sekundzie poszły w drobny mak
masakrując organy wewnętrzne. Tasak głucho padł na wulkaniczne
zbocze zaś mężczyzna zwalił się na kolana.
- Tyle właśnie
dla mnie znaczy ta rebelia. – rzekł Cortez uśmiechając się
złowieszczo. – Nie jesteś w stanie niczego mi zrobić. Nikt z was
nie jest.
- Ty.... draniu... – wysapał Kabuu resztkami
sił.
Władca wyspy wyciągnął dłoń w jego stronę.
-
Tak. Jestem draniem. Przynajmniej w waszym rozumowaniu.
Kabuu
zacisnął powieki szykując się na koniec.
-
ZACZEKAJ!!!!
Cortez po raz drugi tego dnia dał się
zaskoczyć. Zerknął w prawą stronę i zobaczył Sanji’ego, Nami
i Choppera stojących dosłownie kilka metrów od niego.
- A wy
co tu robicie? – zapytał rozbawiony. - Sigma i Ozuma się wami nie
zajęli?
- Jak widać nie. – odparł kucharz odpalając
papierosa. – A teraz odsuń się od Kabuu!!
Dłoń Corteza na
chwilę się uniosła.
- Ach tak, prawie bym zapomniał. –
uśmiechnął się złowieszczo – tylko po jaką cholerę mam od
niego się oddalać? Wystarczy, że on oddali się ode mnie,
prawda?
W tej samej chwili Kabuu już wiedział co się stanie.
Słomiani nawet nie zdążyli nic odpowiedzieć.
-
UCIEKAJCIEEE!!! – ryknął przyjaciel Takeyamy.
Coś huknęło
i niewidzialna siłą odrzuciła bezradnego rebelianta daleko w tył.
Głucho uderzył o ziemię i podnóża wulkanu, trzask jego
pękających kości zabrzmiał dziwnie głośno.
Chopper nawet
nie musiał podchodzić by się upewnić. Mężczyzna był martwy.
Jego twarz wyglądała jak krwawa papka. Nami zakryła usta dłonią.
I
w tym momencie miarka się przebrała. Sanji’ego opuściły
wszelkie hamulce jakie kiedykolwiek w życiu go trzymały. Z głośnym
krzykiem rzucił się na Corteza wyrzucając z siebie ból,
cierpienie i wszystko czego doświadczył.
- MOUNTON SHOT
!!!
Kopniak trafił w środek czoła Corteza. Nie napotkał
żadnego oporu. Noga kucharza po prostu przeleciała przez jego
oblicze nie czyniąc żadnej krzywdy, głowa mężczyzny po prostu
się rozwiała.
- Co?! – wrzasnął Sanji absolutnie nie
przygotowany na taki obrót rzeczy. Jego przeciwnik rozpłynął się
w powietrzu. – On ma Logię!!! – ryknął kucharz odwracając się
do przyjaciół. Napotkał wyciągnięte dłonie Corteza.
-
Powiedz mi... czy walczyłeś kiedyś z wiatrem? – rzekł cicho
mężczyzna.
W następnej sekundzie jego ręce zniknęły, a
przepotężny podmuch sprężonego powietrza uderzył w klatkę
piersiową Sanji’ego.
- NIE!!!! – ryknęła Nami, kiedy
chłopak bezładnie runął na ziemię o sto metrów od Corteza.
Rzuciła się biegiem w jego stronę.
Władca Kaneyamy zaśmiał
się w głos rozkładając ręce. Był niepokonany. Nikt nie mógł
go dotknąć. Siłą swojej mocy przeniósł się do Sanji’ego, by
go dobić. Po prostu poleciał z wiatrem.
Chopper spojrzał na
niego z przerażeniem. Wiedział, że muszą go powstrzymać. Nawet
za cenę własnego życia. A potem sięgnął do torby. Wyciągnął
2 rumble balle. Jednego zjadł wcześniej.
- Cześć
Luffy. – powiedziała cicho Marisa.
Kapitan stał naprzeciw
niej. Dyszał ciężko, pot, który już dawno zlepił jego włosy,
skapywał mu po twarzy. Biegł z całych sił, było to widać.
Dosłownie przed sekundą wpadł na teren siedziby Corteza.
-
Gdzie są wszyscy... gdzie jest Cortez... gdzie jest.... – Słomiany
sprawiał wrażenie jakby chciał powiedzieć zbyt wiele słów. W
końcu wziął oddech i wrzasnął – Gdzie jest mięso?!!!!
Marisa
uśmiechnęła się podnosząc się z ziemi. Zdawała sobie sprawę z
takiego obrotu rzeczy i zdążyła zajść do spiżarni. Wręczyła
Luffy’emu ogromny barani udziec, gotowy służyć za potrawę dla
trzech rosłych mężów.
- Jesteś dobrym człowiekiem! –
jęknął chłopak, po czym po kilku kęsach wyrzucił ogołoconą
kość.
Przez chwilę nastała cisza, Luffy musiał odetchnąć.
Zajęło to około trzech sekund. A potem znów dostał słowotoku.
-
Gdzie jest ten Cortez?! Gdzie reszta?! SKOPIE MU DUPE, DRANIOWI,
ZABIJĘ!!!! Gdzie on..... – i nagle umilkł. Rzadko kiedy ktoś mu
się rzucał na szyję.
- Marisa? – szepnął do dziewczyny,
która obejmowała go teraz zupełnie się rozklejając. – Co się
stało?
- Pokonaj Corteza.... – załkała. – Ja już nie
mogę. Straciłam już tylu bliskich... widziałam jak twoi
przyjaciele ryzykują życie, by ochronić naszą wyspę...
walczyliśmy tutaj z nimi wszystkimi... Ja już nie mogę...
-
Oj zamknij się... Skończ chrzanić od rzeczy... – warknął Luffy
odsuwając ją od siebie. Ciężko opisać zdziwienie jakie wystąpiło
na jej twarzy. Chwilę potem chłopak odwrócił się od niej
plecami.
- JAK... JAK MOŻESZ?!?!?!?! - ryknęła na niego. –
PO TYM WSZYSTKIM! Chłodny skurwielu!!! Czy ty zdajesz sobie sprawę,
że Usopp niemalże zginął?! Czy wiesz jak ciężko nam tu było?!
A ty co?! „Zamknij się”?! Tak mi odpowiadasz?!
Luffy
zacisnął pięści.
- A ty co robiłeś?! OPIERDALAŁEŚ SIĘ,
TAK?! Po jaką cholerę tu przylazłeś, jeśli nie chcesz pomóc?!
-
Gdzie jest Cortez?
Dziewczyna natychmiast umilkła. Spojrzała
na Luffy’ego niepewnie, po czym bąknęła cicho.
- Na
wulkanie.
- Dzięki. Już ci lepiej, co nie? Wykrzyczałaś
żal...– powiedział chłopak. Odwrócił spojrzał na nią przez
ramię. Na jego twarzy widniał uśmiech. – Ciężko jest ciągle
wszystko brać na siebie. Ja to robię, bo jestem kapitanem. Ty nie
musisz.
- Ale...
- Ty musisz mieć tylko jedno. Wiarę w
swoich przyjaciół. I trzymaj się tego. Moi nakama w siebie
nawzajem wierzą. To właśnie dla przyjaźni Franky... Franky oddał
życie... Poświęcił się dla nas i dla was.
- Franky... nie
żyje?! – po policzkach Marisy spłynęły łzy.
Luffy nie
odpowiedział. Jednym susem wskoczył na dach siedziby.
- Widzę
wulkan...
- Luffy....
- Co?
Marisa wzięła głęboki
wdech.
- WIERZĘ W CIEBIE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Chłopak
uśmiechnął się.
- No w końcu. – a potem dobrze schwycił
się krawędzi dachu i skoczył do tyłu wydłużając ręce do
granic możliwości.
Sanji nie widział gdzie się
znajduje. Leżał na plecach niemalże nie zdolny do jakiegokolwiek
ruchu. Słyszał śmiech Corteza, okrutny zimny śmiech. Spojrzał w
górę. Niebo było czarne. Nie wiedział czy to halucynacje, czy
przenosi się już do innego świata.
- Sanji!! Sanji!!!!
Robiło
mu się ciepło. Czy tak wygląda śmierć?
- Sanji!!
I
wtedy znów go dojrzał. Cortez stał tuż nad nim. Niewiele myśląc
sięgnął za pazuchę i wyciągnął pistolet, który zabrał z
siedziby przeciwnika. Na wszelki wypadek. Nawet nie wziął pod uwagę
tego, że na użytkownika Logii kule nie działają. Musiał coś
zrobić, nie mógł dopuścić do tego, by plan tego człowieka się
powiódł. Przed oczyma miał ciemno bo krew zalała mu oczy.
Ostatkiem sił pociągnął za spust. Wystrzał zabrzmiał nadzwyczaj
głośno, a potem ręka kucharza opadła na kamienie. Zbryzgane jego
krwią. Czerwone.
Pozwolił by pochłonęła go ciemność,
nieświadom tego co właśnie się stało.
Nami jęknęła cicho
kiedy pocisk wbił się jej ciało. Dotknęła ręką brzucha i
uniosła palce. Były czerwone od jej własnej krwi.
Cortez
spojrzał z rozbawieniem. Sanji próbował do niego strzelać,
normalnie komedia. Pocisk przeleciał przez ciało użytkownika i
trafił w dziewczynę biegnącą w stronę rannego. Chciała mu
pomóc. Martwiła się o niego. Władca Kaneyamy nie wytrzymał
wybuchnął gromkim śmiechem.
- Dlaczego... – szepnęła
Nami, a jej oczy wypełniły się łzami. Opadła na kolana i słysząc
tylko głośny rechot zwaliła się na twarz. W ciągu sekundy cały
świat odpłynął... po prostu zniknął.
-
No... jestem gotów. – rzekł Luffy.
Marisa nic nie
powiedziała. Uśmiechnęła się lekko. Słowa nie były potrzebne.
Wszystkie zostały powiedziane. Chwilę potem Luffy uwolnił stopy,
które twardo zaparł o dach. Wystrzelił jak z procy.
-
NIEEE!!! – ryknął Chopper. Nawet nie pomyślał o Rumble
Ball’ach.
Rozpacz go pochłonęła. Padł na ziemię krztusząc
się łzami. To musiał być jakiś koszmarny sen. To nie mogła być
prawda!!! Sanji, Nami... Jak to się mogło stać!!!!!
- Kolej
na ciebie robaku. – rzekł spokojnie Cortez – Nie chcę, żeby
ktokolwiek mi przeszkadzał.
Chopper nawet nie usłyszał jego
słów. Nie widział tego, że mężczyzna wznosi rękę. Nie widział
niczego bo łzy przysłoniły mu widok.
- LUFFY !!!! – ryknął
bezradnie modląc się o cud.
I cud się zdarzył.
-
COOOOOORTEEEEEEEZZZZZZZZZ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Władca
Kaneyamy dał się zaskoczyć po raz trzeci. Nie zdążył
zareagować, nie zdążył nawet mrugnąć. Usłyszał jak ktoś
wrzeszczy jego imię, a potem niewiadomo skąd w zbocze wulkanu coś
uderzyło, wzniecając kłęby pyłu.
- Co do diabła! –
warknął wściekły, że cały czas mu przeszkadzają.
Dym
zaczął opadać.
- To niemożliwe... – jęknął
Chopper.
Coraz bardziej...
- Kim ty, kurwa jesteś?
Rozwiał
się zupełnie.
Luffy podniósł się z ziemi otrzepując
spodnie. Od razu zobaczył Nami i Sanji’ego i mnóstwo... mnóstwo
krwi. Zacisnął zęby. Musiał zachować spokój. Musiał wszystko
zakończyć raz na zawsze.
- Luffy!!!!! – ryknął lekarz
biegnąc w jego stronę.
Kapitan jednakże go nie słuchał.
Jego spojrzenie spoczęło na osobie, która przyczyniła się do
wszystkiego złego co spotkało Kaneyamę.
- To ty jesteś ten
Cortez, tak? – zapytał powoli.
- Tak. I co z tego?
- A
TO Z TEGO !!! – w następnej sekundzie pięść pirata wbiła się
głęboko w policzek przeciwnika.
Cortez nie należał do ludzi,
których łatwo było zaskoczyć. Niemniej jednak teraz niemalże
krzyknął z szoku i bólu, gdy odrzucony przepotężnym prawym
sierpowym stoczył się bo zboczu wulkanu. Jego? Użytkownika Logii?!
PIĘŚCIĄ?!!
- Chopper, zajmij się nimi. – rzucił Luffy.
-
Dobrze... – jęknął lekarz nie zastanawiając się skąd Luffy
się wziął, jakim cudem uderzył Corteza. Nie zastanawiał się nad
niczym. Jego kapitan był na miejscu. Nadzieja wróciła. Rzucił się
biegiem w stronę Nami.
Luffy wolnym krokiem ruszył w dół
zbocza, w stronę leżącego Corteza. Mężczyzna natychmiast
podniósł się z ziemi. Spojrzał na Luffy’ego zdziwiony i
skonsternowany. Otarł krawędzią dłoni krew, która spłynęła mu
po brodzie.
- Wyjaśnisz jakim cudem? Mnie, użytkownika
Logii?
- Nie wyjaśnię – odparł Luffy.
- Więc dla
formalności zadam ci standardowe pytanie: Po jaką cholerę tu
przylazłeś?
Luffy zacisnął obie pięści.
- ŻEBY
SKOPAĆ CI DUPĘ !!!!!!!!!
31.
Dzień dwudziesty, zmierzch. Eksplozja wściekłości. Luffy vs.
Cortez.
Niebo jeszcze nie przybrało barwy
szkarłatu, właściwej dla późnego popołudnia, ale przyjemna
morska bryza zaczęła przygasać, słońce raziło jak oszalałe
ogrzewając wszystko ostatnimi podrygami przed zniknięciem za
horyzontem na długą noc. Zupełnie jakby dawało z siebie wszystko
przed końcem.
Na zboczu wulkanu zapanowała totalna cisza.
Chopper bardzo szybko uwinął się z usunięciem rannych z pola
walki. Wiedział, że skoro przybył tu Luffy wszystko potoczy się
inaczej. Wierzył w to całym swoim sercem, dlatego nie chciał mu
przeszkadzać. Pamiętał niejedną walkę swojego kapitana. Tylko,
że tym razem przeciwnik był inny. Chopper nie rozumiał jakim cudem
Luffy go uderzył, jednakże nie był to odpowiedni moment na
zastanawianie się. Zajął się rannymi, modląc się o to, by nie
było za późno.
Cortez rozprostował kości. Szok nie ustąpił
z jego twarzy, ale starał się tego bynajmniej nie pokazywać.
-
Skopać mi dupę, tak? – powtórzył jakby niedowierzając w to co
usłyszał. – Nie chcę wiedzieć w jaki sposób mnie uderzyłeś.
Uznajmy, że byłem na tyle zaskoczony, że nie panowałem nad swoim
owocem.
- Uważaj co chcesz – rzekł Luffy rozciągając się
jak gdyby nigdy nic – tak czy siak efekt będzie ten sam.
-
Czyli, że co? Ty naprawdę wierzysz, że mnie załatwisz?
- Oj,
żebyś wiedział. Jeśli tego nie zrobię, wyspa nigdy nie zazna
spokoju, prawda?
- Jaki ty jesteś.... JAKI TY JESTEŚ
NAIWNY!!!!
Na czole Corteza wyskoczyła ogromna żyła. Władca
Kaneyamy, mimo iż należał do raczej cierpliwych ludzi tym razem
dał się ponieść emocjom. Zacisnął obie pięści, stanął w
rozkroku. Energia jaką z siebie uwolnił, wytworzyła wokół niego
spory lej. Wiatr dosięgnął Luffy’ego z niesamowitą prędkością
targając włosy i sprawiając, że oczy wypełniły się łzami.
Pirat jednak pozostał nie wzruszony.
- Jeśli tak... to atakuj!
– ryknął Cortez – ŚMIAŁO!
Luffy nie miał nic do
dodania. Wystrzelił do przodu.
- Gomu gomu no....
- To nie
działa na Logię!!!!
- PISTORU!! – pięść pomknęła w
stronę Corteza. Trafiła idealnie, w sam środek twarzy. Mężczyzna
zatoczył się nie mogąc się otrząsnąć z szoku.
- Muchi! –
potężne kopnięcie wbiło mu się pod żebra.
- Stamp! Kane!
Buretto!!!! – Cortez był masakrowany. Każdy cios trafiał
idealnie, nie miał jak się odsunąć. Takiego obrotu spraw zupełnie
się nie spodziewał. Ten chłopak nie dość, że mógł uderzyć
Logię, to jeszcze był cholernie silny! Takich ciosów nie miał
nikt kogo Cortez do tej pory spotkał.
- Gomu gomu no....
BAZOOKA~!! – wrzasnął Luffy, z całej siły atakując klatkę
piersiową przeciwnika.
Niemalże trafił. Jego przeciwnik
ostatkiem sił skrzyżował ręce przed sobą przyjmując na nie
uderzenie. Impet wyrzucił go jednak daleko w tył. Cortez uderzył o
ziemię wzniecając ogromną chmurę dymu. Zaś Luffy z uśmiechem
pozwolił by ręce wróciły do swojej normalnej długości.
- I
co teraz? Dalej uważasz, że to przypadek? – uśmiechnął się
chłopak.
- Nie, nie uważam... – warknął Cortez wychodząc
pewnym krokiem z dymu.
Na jego twarzy nie było niemal żadnego
zadrapania, sprawiał wrażenie jakby nikt go nie uderzył.
- To
jednak wiąże się tylko z jednym. Teraz traktuję cię nie jak
śmiecia, ale jak przeciwnika.
- To nic nie zmienia! –
wrzasnął Luffy znów szarżując na mężczyznę.
- Zmienia i
to wiele... – szepnął Cortez, a potem wyciągnął ręce przed
siebie. – Kaze kaze no... Bakuhatsu!!!*
Tego Luffy się nie
spodziewał. Tuż przed jego stopami ziemia eksplodowała. Kawałki
kamieni rozleciały się na wszystkie strony osadzając go o kilka
kroków od Corteza. Powstała przed nim spora ściana dymu.
Konsternacja trwała sekundę za długo. Nim Słomiany zdążył
cokolwiek zrobić, jego przeciwnik wypadł z dymu i potężnym prawym
sierpowym wysłał go w tył.
Cortez roześmiał się w głos i
pozwolił by jego nogi znikły. Natychmiast wystrzelił z miejsca,
zupełnie jakby leciał niesiony siłą wiatru. W mgnieniu oka
dogonił bezładnego pirata.
- Kaze kaze no... Kougeki! ** -
krzyknął po czym zdzielił Luffy’ego w szczękę.
Cios był
niesamowicie potężny. Luffy poczuł się jakby oberwał własny Jet
Pistolem. Krew trysnęła z jego ust kiedy uderzenie wgniotło go w
ziemię. Chwilę później Cortez szykował się już do następnego
ataku.
- Gomu gomu no Yari! – ryknął Luffy wydłużając
nogi.
Trafił. Władca Kaneyamy odskoczył do tyłu, był gotowy
na następny atak. Luffy wydłużył swoją rękę celując w twarz,
ale po chwili zamarł. Jego nadgarstek utkwił w dłoni Corteza.
Nawet nie zdążył krzyknąć kiedy mężczyzna miotnął nim jak
szmacianą lalką potężnie uderzając nim o ziemię. Potem jednym
ruchem wyrzucił go wysoko w powietrze. Nacisk powietrza, siła
rzutu, to wszystko spowodowało, że pirat stracił poczucie
rzeczywistości. Dopiero kiedy zatrzymał się w górze zrozumiał,
że jest ponad czterdzieści metrów nad kraterem wulkanu. Zerknął
na Corteza.
- Ty draniu! – wrzasnął z góry z całej siły
wyrzucając ręce za siebie. – Spróbuj tego!!!! Gomu gomu no....
-
Za późno. - Powiedział cicho Cortez. Znów jego nogi zniknęły, a
on sam z niesamowitą prędkością poszybował w stronę
Luffy’ego.
- Bazooka!!!
- Kaze kaze no tate!!*** – obie
ręce kapitana odbiły się jak kauczukowe piłki od niewidzialnej
tarczy jaką Cortez stworzył przed sobą.
Teraz Luffy był
bezradny. Nic nie mógł zrobić kiedy przeciwnik potężnym
uderzeniem posłał go w dół. Cios wymierzony był idealnie –
pirat spadał w sam środek krateru.
- O w dupę! – jęknął
Luffy wydłużając ręce. Niemalże cudem uchwycił się krawędzi i
wystrzelił jak z procy opadając na piaszczyste zbocze.
Cortez
ze spokojem wylądował naprzeciwko niego.
- Ty dupku żołędny!
– wrzasnął Słomiany rozcierając zbolałą głowę – umiesz
latać! To niesprawiedliwe! A moje ciosy nie robią na tobie żadnego
wrażenia!
- Widzę, że powoli tracisz rezon – rzekł mistrz
wiatru uśmiechając się szeroko. – teraz powinieneś pojmować,
że moje wietrzne techniki mogą zrobić znacznie więcej niż ci się
zdaje. Zwłaszcza, że póki co używam ich na małą skalę.
-
Co masz na myśli? – na wszelki wypadek Luffy przygotował się do
kolejnego ataku.
- Nic... Prawie nic. Tylko małe, zwykłe...
Kaze kaze no... TORNADO!!!!!!
Gdyby ktoś przelatywał aktualnie
nad Kaneyamą, zobaczyłby, że na wulkanie nie ma już jednego
krateru. Zobaczyłby, że właśnie na zboczu tworzy się drugi, że
drzewa wokół są wyrywane z korzeniami i unoszą się w powietrzu.
Zobaczyłby że skały rozlatują się dokoła, że popiół obsypuje
zieloną trawę pobliskich pól i korony leżących nieopodal
lasów.
Luffy po raz pierwszy w życiu znajdował się w środku
takiego koszmaru. To co czuł było absolutnie nie porównywalne do
żadnego sztormu jakiego dotychczas doświadczył. Z całej siły
wbił stopy w ziemię, nie mógł pozwolić na to, by siła ataku
wyrzuciła go z wyspy. Nie mógł wpaść do wody.
Cortez śmiał
się do rozpuku uwalniając z siebie coraz więcej energii. Słomiany
poczuł, że brakuje mu gruntu pod nogami. Zerknął kątem oka w
poszukiwaniu czegokolwiek co mogłoby posłużyć za uchwyt, ale coś
innego przykuło jego uwagę. Chopper w swojej większej postaci z
całej siły starał się utrzymać Nami i Sanji’ego. Zasłaniał
ich własnym ciałem obejmując swoimi sporymi ramionami. Nogi miał
wbite w ziemię po kolana, zaś na jego plecach powstawało coraz
więcej podłużnych paskudnych ran. W końcu przyjmował na siebie
główną falę ataku.
Coś w Luffym pękło. Nie zastanawiając
się nad konsekwencjami swego czynu ruszył do przodu. Poczuł
pieczenie na policzku. Krew trysnęła z jego nogi...piersi....
szyi....
- Chopper uciekajcie!!!! – próbował przekrzyczeć
kataklizm.
- Nie mogę się ruszyć!!! ONI zginą! –
wrzeszczał renifer w odpowiedzi.
Ściana wiatru stawała się
coraz grubsza, Luffy zaczynał tracić wszystkich z oczu.
-
Cholllerrrrny drraniuuu!!! – nawet nie mógł mówić. Wiatr
szarpał mu wargi, sprawiał, że najmniejszy fałszywy krok
spowodowałby utratę gruntu pod nogami. Śmierć.
- Jak się
teraz czujesz?! – wrzasnął Cortez. – człowiek o takiej
nagrodzie jak ty nic nie może zrobić!
- Zamknij się!
-
Nie przeszkodzisz mi, choćbyś się zesrał!!! Mój plan się
powiedzie!!
- MAM W DUPIE TWÓJ PLAN! – ryknął Luffy
napinając mięśnie z całych sił – ALE.... NIE POZWOLĘ CI
KRZYWDZIĆ MOICH PRZYJACIÓŁ!!!!!
W następnej sekundzie
Słomiany zaatakował. Przepotężne ciosy spadły na Corteza jak
grad. Przedzierały się przez wiatr z niesamowitą siłą i
szybkością. Mężczyzna znów użył wietrznej tarczy. Poczuł w
ramieniu impet uderzeń jakimi masakrowana była osłona, ale
wiedział, że nie może się ruszyć. Spowodowałoby to
natychmiastowe zniknięcie mozolnie wytworzonego tornada. A w ten
sposób raz na zawsze zmiecie wszystkie przeszkody jakie stały mu na
drodze.
Nie mogę tak zginąć, pomyślał Luffy, nie przestając
atakować. Tylko, że w tym miejscu nie działał nawet Gomu gomu no
Gatoringu. Nic tu nie działało. Wiedział, że jeśli mu się nie
uda zginie nie tylko on, ale też Chopper, Nami i Sanji. A chwilę
później plan Corteza się spełni. Pirat nie wiedział jaki to
plan, ale zdawał sobie sprawę, że pewnie nie jedna osoba okupi to
swoim życiem. Mógł zaryzykować. A potem przypomniał sobie twarz
Marisy proszącą o pomoc. Nie... on nie „mógł zaryzykować”.
On musiał to zrobić.
Zaprzestał ataku i zatrzymał się.
Wziął głęboki oddech.
- To koniec?! – zawołał do niego
Cortez.
Tornado stawało się coraz ciemniejsze. Zabrzmiał
urywany wrzask Choppera. A potem cisza.
- ZDYCHAJCIE WSZYSCY!
ZDYCHAJCIE W KOŃCU DO CHOLERY!!!! – wrzeszczał władca Kaneyamy
pompując coraz więcej mocy w swoje przeogromne tornado sprawiające
wrażenie, że za chwilę pochłonie całą wyspę.
Sekundę
później usłyszał dziwny dźwięk. A jeszcze sekundę później
zauważył jak coś wyskakuje z ogromnego wiru na wysokości
kilkunastu metrów. Coś o różowej skórze. Coś z czego unosi się
dym. Coś z wyprostowaną lewą ręką.
- Co do dia... – tylko
tyle zdążył wyartykułować.
- Gomu gomu no Jet Pistol!!!!!!–
Cortez przyjął na siebie cios.
Wiedział, że ciosy jakie
wcześniej otrzymał nie robią na nim wrażenia. Tylko, że ten atak
był inny. Mężczyzna poczuł jak pięść dosłownie wgniata się w
jego twarz. W następnej chwili leciał już bezładnie w tył
odbijając się od zbocza.
Tornado niemal momentalnie ustąpiło.
Cortez nie miał żadnych szans, żeby zachować nad nim kontroli,
stracił niemalże świadomość od tego przepotężnego uderzenia. W
ostatniej chwili wbił dłonie w ziemię zatrzymując się, choć z
trudem u samego podnóża wulkanu.
Luffy stanął na zboczu.
Dymił się cały, sprawiał wrażenie wręcz naładowanego energią.
Wcześniej zupełnie nie wyglądał na kogoś dysponującego tak
potężnym atakiem. Do tego szybkość i ciężar ciosu sprawiły, że
na czole Corteza wystąpiły kropelki potu. Zimnego potu.
Pirat
rzucił okiem na Choppera i resztę. Lekarz choć z trudem dalej ich
przykrywał własnym ciałem. Jego plecy były pokryte krwią i
poszarpane.
- Zabieraj ich stąd. Zejdźcie na dół. Widzicie
jak tu niebezpiecznie. – rzucił.
Nie czekał na odpowiedź,
wiedział, że renifer tak czy siak posłucha. Zawsze słuchał. Tak
jak i wszyscy inni. Luffy aż nazbyt zdawał sobie sprawę, że jest
kapitanem. Że kapitana ludzie słuchają i że to on za wszystkich
odpowiada. Nie mógł pozwolić na to by komukolwiek coś się stało.
W tym czasie Cortez podniósł się z ziemi. Z jego ust znów
wypłynęła krew. Cios ewidentnie dał mu się we znaki.
- Co
to do cholery było? – zapytał.
Luffy w pierwszej chwili nie
odpowiedział. Rozstawił nogi, uderzył pięścią w ziemię i
spojrzał przeciwnikowi prosto w oczy. Jego wzrok sprawił, że pod
władcą Kaneyamy niemal ugięły się nogi.
- Gear Second –
szepnął pirat. A potem zniknął.
Cortez nie zauważył
momentu, w którym Luffy pojawił się przed nim i przepotężnym
kopniakiem wyrzucił go w powietrze. Nawet się nie zasłonił,
przyjął czyste trafienie. Słomiany natychmiast odbił się od
ziemi pędząc za nim.
- Gomu gomu no... Jet Stamp! – Cortez
poleciał jeszcze wyżej kiedy podeszwa buta Luffy’ego masakrowała
mu twarz.
- Jet Pistol! – Potężne uderzenie w brzuch zabrało
mu dech w piersiach. Osiągnął najwyższy pułap i wykorzystał
swoją moc by zatrzymać się w powietrzu.
- Cholerny gnoju! –
ryknął widząc, że Luffy jest tuż pod nim i leci w górę. –
Kaze kaze no... Kougeki!!!
Tym razem to pirat nie zdążył
zareagować. Przyjął cios na twarz i runął w dół. Władca
Kaneyamy okrutnie się uśmiechnął gotów by kontynuować atak.
Jednakże kiedy dwie dłonie lecące z dołu schwyciły go za ramiona
stracił rezon w ułamku sekundy.
- Gomu Gomu no... Jet Rocket!
– Luffy wykorzystał to, że Cortez potrafił latać.
Chwytając
go za ramiona natychmiast poleciał do góry trafiając go głową w
podbródek. Mężczyzna ryknął z bólu kiedy strumień krwi
przemieszany z wybitymi zębami trysnął mu z ust. Zachwiał się i
stracił nad sobą kontrolę. Słomiany był tuż nad nim.
-
Gomu gomu no.... Jet... ONO!!!!!! – wydłużył swą nogę wysoko
wysoko w górę a potem pozwolił by z całą silą opadła
centralnie na klatkę piersiową Corteza.
Trafił. Mężczyzna
runął w dół z niesamowitą prędkością wbijając się w zbocze
wulkanu. Luffy zaś ocierając usta z krwi jaka jeszcze została mu
po poprzednim uderzeniu wylądował o kilka metrów od niego.
Po
prostu musiał to poczuć, pomyślał Luffy. Sam ataki Corteza
odczuwał niesamowicie. Tak samo jak używanie Gear Second. Zawsze go
to męczyło, a walka zapowiadała się na długą i ciężką.
Tak... to nie był koniec.
Władca Kaneyamy powoli podniósł
się z ziemi otrzepując się z popiołu i brudu. Krew spływała mu
po brodzie, miał kilka zadrapań. Dostał nawet lekkiej zadyszki,
ale poza tym nic.
- Nie podziałało... – jęknął Luffy
mierząc wzrokiem swojego przeciwnika.
- Bardzo ładnie... –
szepnął Cortez ocierając zraniony policzek. – Tego się nie
spodziewałem. Jednakże zdajesz sobie sprawę, że nie możesz mi
przeszkodzić?
- Ja po prostu muszę to zrobić! Po prostu
muszę! – warknął Słomiany.
Przez chwilę stali w
milczeniu, a potem wyskoczyli na siebie w tym samym momencie.
Zderzyli się pięściami.
-
Takeyama-san! – wrzasnął Jin podbiegając do mężczyzny, który
właśnie podnosił się z kamienia ocierając czoło z
potu.
Przywódca rebelii rozpromienił się na widok szefa
wywiadu.
- Wiesz już coś? Co to było za tornado?
- To...
to moc Corteza... – wysapał odziany w czerń mężczyzna.
-
CO?!
- Ten chłopak... Monkey D. Luffy... On z nim walczy... –
mówił dalej Jin. – I całkiem nieźle sobie radzi. Próbuje go za
wszelką cenę zatrzymać.
- A co z Marisą?! – wtrącił
Shin, który usłyszawszy rozmowę natychmiast znalazł się przy
nich.
- Nie widziałem jej – odparł szpieg. – Są tam tylko
ranni piraci i Kabuu... Obawiam się, że nie żyje.
Ta
wiadomość uderzyła w Takeyamę jak grom z jasnego nieba. Tego się
nie spodziewał. Kabuu... jego przyjaciel... Jego prawa ręka.
Mimowolnie odwrócił się w stronę wulkanu. Nikt nie wypomniał mu
łez, które spływały mu po policzkach. Nikt nie powiedział ani
słowa na trzęsące się ramiona.
- Idziesz tam, tak? –
zapytał Shin.
- Idę. Pora to zakończyć. I nie próbujcie
mnie powstrzymywać.
- Nikt nie spróbuje. – powiedział Jin.
– Ale idziemy z tobą.
- Nie idziecie.
- Idziemy –
natychmiast powtórzył Shin. – I nie tylko my.
Wskazał ręką
na pozostałych rebeliantów. Wszyscy wpatrywali się w przywódcę
gotowi na to by pójść za nim choćby i w ognie piekielne. Takeyama
zobaczył w ich oczach bezkresne zaufanie. Pewność, że on zawsze
ich obroni, że zawsze ich poprowadzi. Nie mógł ich zawieść.
-
Chodźmy więc.
Rebelianci ruszyli.
Cortez był
niemalże najsilniejszym przeciwnikiem z jakim Luffy walczył do tej
pory. Chłopak szybko zrozumiał, że przy tym starciu pojedynek z
Luccim wydawał się odległym tylko wspomnieniem. Tu Luffy nie miał
naturalnej przewagi jak z Enelem. Nie miał tu sposobu jak z
Crocodilem. Poza jedną jedyną rzeczą, która pozwalała mu uderzyć
Corteza nie miał niczego co pomogłoby mu wygrać. Wymieniał się z
nim ciosami, prawda. Problem polegał na tym, że wzmocnione wiatrem
techniki mężczyzny były tak samo potężne jak ciosy Luffy’ego,
zaś wytrzymałością Cortez znacznie go przewyższał.
- Jet
Pistol! – ryknął trafiając przeciwnika między oczy. Ten
zatoczył się do tyły, ale natychmiast zripostował.
- Kaze
kaze no Muchi!!! – stanął na rękach zupełnie jakby wykonywał
Party Table Sanji’ego.
Różnicą było to, że jego stopy
zniknęły, a zamiast nic powstały dwa potężne strumienie
sprężonego powietrza. Atak zmiótł Luffy’ego z nóg. Cortez
wolnym krokiem podszedł do swojego przeciwnika.
- I tyle ci
wystarczy, prawda? – powiedział z uśmiechem patrząc jak pirat
próbuje podnieść się z ziemi plując krwią.
Całą twarz
miał w posoce, liczne rany spowodowane tornadem musiały być
niesamowicie bolesne. Sprawiał tak mizerne wrażenie, że Cortez
pomyślał przez chwilę, że mógłby go dobić po prostu jednym
ciosem. Zamachnął się.... uderzył. Trafił w ziemię.
Luffy
odbił się rękoma od podłoża i wyskoczył w tył. Kiedy stanął
na nogach miał już kciuk w ustach.
- Spróbuj tego zatem!!! –
krzyknął i z całej siły dmuchnął. Natychmiast jego ręka
osiągnęła nieziemski wymiar.
Cortez wybałuszył oczy ze
zdziwienia kiedy ręka Luffy’ego rosła i rosła.
- Co to ma
być?!
- Gear Third!!!!! – wrzasnął Słomiany.
Był już
gotów do zadania ciosu.
- Gomu Gomu no... GIGANTO PISTORU!!!! –
ogromna ręka pomknęła z niesamowitą prędkością w stronę
Corteza.
Czegoś takiego mężczyzna nigdy nie widział. Nigdy
nie miał z czymś takim styczności. Nawet nie potrafił sobie
wyobrazić jakie efekty mógłby przynieść cios, gdyby trafił.
Mógł zrobić tylko jedno.
- Kaze kaze no... Tate! GOU!!!! –
wytworzył najpotężniejszą tarczę jaką tylko był w stanie i
przyjął monstrualny cios Luffy’ego.
Przez sekundę wydawało
się, że to koniec walki. Tylko przez sekundę.
- Kaze kaze
no... Ningen no bakuhatsu! ****
Ogromna ręka Luffy’ego
niemalże rozbłysła czerwienią. Chłopak nie wiedział co się
dzieje, ale ryknął z bólu padając na plecy. Poczuł się
dosłownie jakby coś rozrywało mu przedramię od środka. W
następnej chwili odczuł negatywne skutki Gear Third. Spojrzał na
swoją małą rączkę całkowicie poszatkowaną i zmasakrowaną
zupełnie nie rozumiejąc co to spowodowało. Spojrzał na Corteza
pytająco.
Władca Kaneyamy uśmiechnął się szeroko.
-
Myślałeś, że nie jestem w stanie nic zrobić z powietrzem
znajdującym się w twoim ciele? – powiedział napawając się
widokiem zwijającego się z bólu Luffy’ego. – Wiatr i powietrze
to prawie to samo. Wystarczy zmienić ciśnienie... I miałeś w ręce
tak samo rozrywającą siłę jak tornado, które przed chwilą
odczuwałeś. Tylko, że na znacznie mniejszej powierzchni. Tą ręką
już sobie nie pomachasz.
- Ty draniu... – wysapał Luffy
podnosząc się z ziemi. – Chyba nie myślisz, że to koniec?
-
Tak właśnie myślę. – odparł Cortez. – Odczuwasz teraz ten
śmieszny efekt uboczny. I to mi wystarcza.
Luffy nic nie zdążył
zrobić. W następnej chwili Cortez pojawił się przed nim i wbił
mu pięść w malutki brzuch. Pirat po prostu odleciał jak szmaciana
lalka. Nawet nie spojrzał, żę zmierza wprost do wulkanu. Kiedy to
zauważył było już za późno.
Jednakże nie spadł. Uderzył
w coś twardego i zatrzymał się. Nieśmiało spojrzał w górę.
Nad nim stał Takeyama troskliwie chroniąc go ogromnymi ramionami.
-
Dziękuję ci za to co zrobiłeś. – rzekł rebeliant z lekkim
uśmiechem. Widać było na nim liczne rany po bitwie, ale także
zdecydowanie na twarzy. – Ale resztę zostaw mnie.
- Kim
jesteś? – zapytał Luffy próbując stanąć na nogach.
-
Jestem Takeyama. Przywódca rebelii – Po tych słowach człowiek z
czerwoną chustą spojrzał na Corteza.
- Chyba nie myślisz,
żeby... – jęknął Luffy, ale mężczyzna już nie
słuchał.
Rzucił się do przodu, na człowieka, który
zniszczył mu życie. Słomiany nic nie mógł zrobić. Wiedział, że
go nie zatrzyma. Po chwili zza pleców Luffy’ego wypadli Shin i
Jin. Obaj gotowi do walki. Ze wszystkich stron, po prostu zewsząd
wyskakiwali rebelianci atakując Corteza. Biegli, pędzili,
krzyczeli, płakali. Wszystko zebrało się w tym punkcie, a oni,
choć wiedzieli, że nie mają szans musieli to zrobić. Musieli
zniszczyć uzurpatora.
- Nie... zostawcie go... – jęknął,
kiedy pierwsza fala uderzyła w Władcę Wiatru.
Mężczyzna
uwolnił bez słowa swoją moc sprawiając, że krew trysnęła na
zbocze wulkanu. Jeden z rebeliantów padł na ziemię bez obu nóg
krzycząc z bólu.
- Przestańcie... – Luffy podniósł się z
ziemi.
Cortez uskoczył przed ciosem Jina i potężnym ciosem
złamał mu ręce. Wygięły się dziwacznie, a potem szpieg stoczył
się ze zbocza. Uzurpator nie próżnował. Kolejne ciała
rebeliantów bezwładnie padały na ziemię.
- Boże... –
Luffy schwycił się za głowę.
Nie mógł tego wytrzymać.
Wszystko przez niego. Zabrakło mu sił. Zabrakło mu wszystkiego.
Nie miał nic, co mogło by powstrzymać Corteza. Nawet nie zdał
sobie sprawy z tego, że odzyskał normalną postać. Padł na kolana
załamany tym co się dzieje. Słyszał krzyki, ciosy, wiedział, że
na tego przeciwnika nic nie działa. To Logia. Władca Wiatru.
Uderzył pięścią w ziemię. Podniósł wzrok tylko po to, żeby
zobaczyć jak Cortez z wytworzonym przez siebie mieczem z wiatru
rozcina ciało kolejnego z rebeliantów.
...on chyba
zatracił już wszelkie człowieczeństwo. Teraz jest
diabłem...
Elena miała cholerną rację... Ten człowiek
był diabłem. Przez niego on, Luffy po raz pierwszy w życiu stracił
wiarę w to, że wygra. Łzy pociekły mu z oczu.
A chwilę
potem poczuł lekki dotyk na ramieniu.
Odwrócił głowę i
zobaczył Marisę. Była zupełnie blada i także zapłakana.
-
I tak wygląda człowiek, który uczy mnie wiary, tak? – zapytała
łamiącym się głosem. – Człowiek, któremu zaufałam? Człowiek
dla którego tu przyszłam, żeby mu pokazać, że w niego
wierzę....?
- Marisa... Ja z nim nie wygram...
- Jeśli ty
nie wygrasz to kto?! KTO, KURWA JEGO MAĆ?! KTO NAS URATUJE!!! –
wrzasnęła tak, że Luffy’ego przeszedł dreszcz. Jednak ten krzyk
wyczerpał jej wytrzymałość. Opadła na kolana płacząc cicho –
kto... kto nas uratuje....
Coś drgnęło. Oj tak, Marisa
powiedziała szczerą prawdę. Dopiero teraz Luffy zdał sobie sprawę
z tego jak straszliwym był idiotą. Jak mógł dopuścić do takiej
sytuacji. Zachował się jak totalny hipokryta , jak totalne zero.
Stracił wiarę. Istotnie jeśli ktokolwiek na tej wyspie mógłby
pokonać Corteza to tylko on. Ale teraz nie było na to czasu.
Wstał.
Nic nie było już istotne. Trzeba było po prostu zabić uzurpatora.
Zrozumiał to dopiero teraz. Czuł moc. Prawdziwą moc.
- ZOSTAW
ICH!!!!!! – ryknął aż ziemia zadrżała.
Nie wiedział co
nim kieruje, ale ogromna fala niemalże wystrzeliła z jego ciała
natychmiast zatrzymując rebeliantów i sprawiając, że Cortez
niemalże zbladł. Większość z atakujących zemdlała. Takeyama
odwrócił się zszokowany.
Luffy wolnym krokiem ruszył w
stronę przeciwnika. Nie obchodziło go to, że lewa ręka jest
poszatkowana. Nie przeszkadzało mu to, że połowę żeber ma
strzaskanych i że widzi jak przez mgłę. Czuł moc. Tylko to się
liczyło.
- Zmieńmy miejsce. – warknął.
- Po jaką
cholerę?! – odparł Cortez próbując zachować zimną krew. Potem
machnął ręką zmiatając rebeliantów ze zbocza. – Powiedz mi
lepiej jakim cudem... Skąd znasz... SKĄD ZNASZ TĄ TECHNIKĘ
GNOJU?!
Luffy uśmiechnął się pod nosem. Władca Kaneyamy był
przerażony. O to chodziło.
- Od zaprzyjaźnionego staruszka.
Od Wuja Willa. – odparł pirat.
- Will?! WUJ WILL?! – ryknął
mistrz wiatru. – Nie.... to niemożliwe... jego tutaj nie ma prawa
być...
- Nie wiem... Tylko się przedstawił... – rzekł
spokojnie Luffy. – Ale to nie jest ważne.
- Nie wczuwaj się
tak dupku tylko dlatego, że... – krzyknął Cortez, ale Słomiany
mu przerwał potężnym ciosem prawą ręką.
Jedyną zdrową
jaka mu została. Mężczyzna padł na ziemię niemalże zgnieciony
siłą ciosu. Zaczął się podnosić, a z jego ust i nosa trysnęła
krew.
Luffy już wiedział, że cholernie się mylił. Miał coś
co mogło pomóc mu pokonać Corteza. Miał Haki. I wiarę w to, że
się uda.
33.
Koniec dnia dwudziestego. Najwyższa forma odwagi.
Niebo
było szkarłatne, zaś od wschodu pożerała je ciemność
nocy.
Dzień dwudziesty oczekiwania na rozstrzygnięcie
wszystkich sporów, na zadecydowanie o losie całej wyspy w końcu
dobiegał końca. Nie było już przeciwnika, ciemiężyciela,
oprawcy, uzurpatora. Nie było już jego ludzi. Nie było ponad
połowy rebeliantów, którzy własną krwią okupili zwycięstwo.
Zostały łzy. Niczym już teraz nie powstrzymywane.
Luffy
oddychał już spokojnie. Leżał plackiem na zboczu wulkanu
wyczerpany, ale zarazem szczęśliwy. Pewien, że to co zrobił było
właściwe. Znał to uczucie aż za dobrze. Teraz zamiast wybuchu
wulkanu powinien nastąpić wielki wybuch radości.
Ale nie
nastąpił.
- Zwyciężył... – jęknął Chopper z oczami
pełnymi łez.
Marisa uśmiechnęła się lekko. Rana jaką
otrzymała nie była ciężka, chociaż mocno krwawiła, jednakże z
pomocą Choppera szybko udało się wszystko zatamować. Usiadła na
ziemi dysząc ciężko. Jednak nie. Nie było jej do śmiechu. Zbyt
wielu z nich zginęło.
Takeyama podszedł wolnym krokiem do
leżącego Luffy’ego. Ten chłopak zrobił to czego nikt zrobić
nie mógł. Przełamał wszelkie bariery tylko dlatego, że wyspa
potrzebowała pomocy. Zaryzykował własnym życiem.
-
Zasługujesz na podziw, wiesz? – odezwał się przywódca
rebelii.
- Jesteście wolni. – odparł Luffy szczerząc zęby.
– Wygraliśmy.
- W tym pierwszym masz rację. – rzekł
mężczyzna – W tym drugim się mylisz.
Słomiany nie
powiedział nic, tylko spojrzał na niego pytająco.
- Jak można
nazwać tą bitwę zwycięstwem... Tylu ludzi... Oni już nigdy się
nie uśmiechną... Już nigdy nie powiedzą... „dzień dobry
Takeyama-san” – w oczach rebelianta zalśniły łzy. – Zabiłeś
Corteza... Sigmy i Ozumy już nie ma... Ale Kabuu... Shin... Jakoś
nie potrafię się cieszyć... – popłynęły po jego policzkach.
Głos zaczął się mu łamać. – Nigdy nie zapomnę tego... co tu
się stało... To niesprawiedliwe...
- Ja też straciłem
dzisiaj przyjaciela. – rzekł Luffy łagodnie. – Ale myślę, że
on nie żałuje, że poświęcił życie. Rebelianci też nie żałują.
Ale teraz.... to już koniec.
- To znaczy, że nie musimy już...
walczyć? – wyszeptał Takeyama.
- Nie... nie musimy –
odparł pirat z trudem sięgając prawego nadgarstka. Odwiązał
chustę. – To już nie jest potrzebne.
Takeyama niemalże padł
na kolana. Zacisnął zęby próbując powstrzymać łzy. Potem
odwrócił się i spojrzał w dół. Wokół wulkanu zebrali się
wszyscy rebelianci, którym udało się przeżyć. Widział, że
wielu The Guards zrzuciwszy czarne płaszcze wychodzi powoli z lasu,
rozumiejąc już co się dzieje. Wszyscy byli już wolni.
-
Marisa! – zawołał Luffy.
Odwrócił głowę i spojrzał jej
prosto w oczy. A potem wzniósł prawą rękę ściskając czerwoną
chustę. Wyciągnął kciuk. Nie potrzebował słów.
Z oczu
Marisy trysnęły łzy. Teraz sobie uświadomiła. To istotnie był
koniec.
Koniec Rebelii Czerwonych Chust.
Wstała jednym
ruchem ściągając z siebie chustę.
- Nie musimy już
walczyć... – szepnął Takeyama.
Jin zębami zerwał z
nadgarstka złamanej ręki chustę.
- Nie musimy już
umierać...
Ktoś z dołu zerwał bandanę z głowy. Jego kolega
natychmiast zrobił to samo.
Takeyama wziął głęboki oddech.
A potem ryknął z całych sił.
- KANEYAMA JEST
WOLNA!!!!!!!!!!!!
Zerwał z głowy symbol nadziei. Nie był mu
już potrzebny.
Odrzucił chustę z całej siły, a rebelianci z
gromkim okrzykiem zrobili to samo.
Wszystkie bandany
natychmiast porwał wiatr i uniósł je. Nad wyspą uniosło się
wielkie czerwone skupisko. A potem był czas na łzy.
Nie.
Jednak nie był.
- Zoro!!! Usopp!!! – ryknął nagle
Luffy otwierając szeroko oczy. – Na śmierć o nich
zapomniałem!!
Marisa natychmiast przypomniała sobie gdzie obaj
się znajdują. Otarła oczy wierzchem dłoni.
Słomiany
zacisnął zęby i nadludzkim wysiłkiem podniósł się do pozycji
siedzącej.
- Co się stało? – zapytał natychmiast Takeyama.
W ciągu chwili znalazł się przy Luffym.
- Moi przyjaciele...
Udali się do Białego Starucha! – wykrzyknął pirat – muszę po
nich iść!
- W tym stanie nigdzie nie pójdziesz. – warknął
były przywódca rebelii – Chyba, że do lekarza.
- Macie
jakieś mięso? – Luffy zignorował jego słowa.
- Jesteś w
zbyt złym stanie, aby gdziekolwiek pójść!!!!
Do Słomianego
jednak te słowa nie docierały. Zacisnął zęby, podparł się
zdrową ręką i wstał. Zachwiał się potężnie, ciało
doprowadzone na skraj wytrzymałości brutalnie przypomniało mu, że
ma swoje ograniczenia. Ale on wiedział, że te ograniczenia musi
zdjąć.
- Głuchy jesteś?! Wyślemy naszych ludzi!
- Nie
ma mowy! – odparł Luffy – Sam po nich pójdę! Jest jakieś
mięso?!
Takeyama zamarł na chwilę. Ale zrozumiał. Dla tego
chłopaka nie liczył się własny stan. Najważniejsi byli
przyjaciele. Uśmiechnął się lekko.
- Nie ma mięsa w tej
chwili...
- To w cholerę pójdę tam bez żarcia. – Słomiany
zacisnął zęby i ruszył w dół wulkanu.
- Luffy! –
krzyknął Chopper – Twoja ręka!!!
- Nieważne. To tylko
jedno ramię. – szepnął Luffy.
Podświadomie powtórzył
słowa, które kiedyś wypowiedział czlowiek, przez którego
wyruszył w morze i ukształtował go jako pirata. On pewnie też
teaz pobiegłby na śmierć po własnych przyjaciół.
Jednakże
nawet przez chwilę o nim nie pomyślał.
- Zajmij się Sanjim i
Nami – rzucił za siebie po czym skupił się tylko na jednym.
Dojść do celu i nie paść wcześniej.
- Zaczekaj Luffy! –
zawołała Marisa. – Ja też idę!
Natychmiast ruszyła za
nim.
Takeyama nic nie powiedział. Nikogo nie zatrzymał. Zdążył
się nauczyć, że kogoś kto zamierza uratować przyjaciela nie
warto zatrzymywać. Patrzył bez ruchu jak Luffy i Marisa znikają w
lesie, kuśtykając i podpierając się na sobie. Potem uśmiechnął
się. Wychowali ją na dzielną kobietę. Tak jak chciałby
Shigeru.
- Skąd wiedziałaś, że to tutaj? –
zapytał Luffy, kiedy już wraz z Marisą wkroczyli do ogromnego
tunelu.
- Proste. Byłam w tej całej siedzibie Corteza.
Walczyłam z jego ludźmi, ramię w ramię z Sanjim, Zoro i resztą...
Tam się dowiedzieliśmy wszystkiego.
- Dzięki za wszystko –
powiedział cicho pirat. – Opowiesz mi o tym kiedy załatwimy już
tą sprawę, dobra?
- Jasne. – Uśmiechnęła się do
niego.
Brnęli dalej. W powietrzu unosiła się dziwna aura,
która sprawiała, że samo wędrowanie tym tunelem było
niesamowicie trudne. Luffy wolał nie myśleć, co czeka ich na końcu
tego korytarza jeśli już tutaj panuje taka dziwna atmosfera. A z
kroku na krok wszystko narastało. W końcu oboje zobaczyli
niewielkie światło na końcu korytarza. Drzwi były otwarte, a
raczej rozwalone, zaś ze środka biło coś dziwnego. Zapach
spalenizny i przeogromna energia, która niemalże wgniatał w
ziemię. Chwilę potem zobaczył w srodku eksplozję. A potem drugą
i trzecią.
- Coś tam się dzieje!!! – krzyknął i zaczął
biec.
Marisa nie powiedziała ani słowa. Ruszyła za
nim.
Wpadli do sali w momencie, w którym nastąpiła kolejna
czwarta eksplozja. W ostatniej chwili zdążyli rzucić się na bok
gdy spory kawałek ściany zwalił się na posadzkę. Słomiany
podniósł głowę. Gdy opadł już dym zobaczył wszystko. Zobaczył
dziwną maszynę pełną krwi, cztery stalowe, niemalże domknięte
już okręgi, leżącego, nieprzytomnego Usoppa, Białego Starca
trzymającego w dłoniach dziwną broń wyrzucającą eksplodujące
pociski. Zobaczył też Zoro, który stał w rozkroku trzymając
wszystkie trzy miecze. Był ciężko ranny i ledwo patrzył na oczy.
Mimo wszystko rozpoznał przyjaciół.
- Luffy? Marisa? Co wy tu
do cholery robicie?!
- Ty mów lepiej co tu się dzieje! –
krzyknęła Marisa, ale między nich trafił jeden z pocisków
Starca. Rozrzuciło ich na różne strony.
- Mówiłem, że krwi
wystarczy! – krzyknął staruszek – Po cholerę tu
przychodzicie?! O zachodzie słońca mój plan ruszy!!!
- Która
jest godzina? – zapytał Zoro podnosząc się z ziemi.
-
Właśnie zachodzi słońce... – odparła Marisa.
Chciała
powiedzieć więcej, ale przerwał jej Luffy, który z wrzaskiem
rzucił się na naukowca.
- Ty cholerny draniu!!! – krzyknął
kapitan – Będziesz mi przyjaciół ranił?! Gomu gomu no
pistoru!!!!
- Użytkownik, tak? – zachichotał Biały Starzec
kiedy pięść Luffy’ego wytrąciła mu broń z dłoni.
W
następnej chwili łańcuchy z kariouseki wyskoczyły spod ziemi i
owinęły się wokół nóg pirata. Słomiany nie miał nawet czasu
by zareagować. Natychmiast opadł na kolana osłabiony morskim
kamieniem.
- Co do diabła? – warknął czując, że wszelkie
siły go opuszczają.
Starzec natomiast był w świetnym
humorze.
- I tak to się kończy!! – krzyknął przestawiając
liczne dźwignie. – Słońce zachodzi! Wszystko jest gotowe!!!
Cortez właśnie niszczy tą wyspę. A ja niszczę
resztę!!!
Pomieszczeniem zadrżało.
- Co on zamierza
zrobić?! – krzyknęła Marisa.
Zoro podniósł miecze i
spojrzał na przeciwnika.
- Obalić światowy rząd. Wciąż nie
wiem jak.
- Jasna cholera... – Luffy właściwie rozpłaszczył
się na ziemi. Kariouseki wyciągnęło z niego całą
siłę.
Pomieszczeniem znów zadrżało.
- Złapcie się
czegoś! – krzyknął do nich Biały Starzec po czym złapał się
z całej siły krawędzi przyśrubowanego do podłogi biurka. –
SZYBKO!
Podświadomie posłuchali. Zoro schwycił się framugi,
Marisa wielkich stalowych uchwytów na ścianie, które sprawiały
wrażenie jakby głównie po to powstały.
I w tym momencie
białe światło pomiędzy okręgami eksplodowało jasnym blaskiem. A
potem zaczęło wciągać fruwające w powietrzu kartki i małe
przedmioty. Ogromny podmuch niemalże sprawił, że Marisa uniosła
się w powietrzu.
Biały Starzec okrutnie się śmiał kiedy
krzesła i książki zaczęły wlatywać z ogromną szybkością do
urządzenia. Chwilę potem regały, meble... Potem od ścian zaczęły
odrywać się kawałki gruzu. Wszystko dziko pędziło w stronę
białego blasku i znikało.
- JUŻ WIEM!!! – ryknął Zoro,
kiedy grunt spod jego nóg zaczął uciekać by po chwili zniknąć.
-
Co się dzieje?! – zapytał Luffy.
Roronoa zignorował
kapitana i wrzasnął do Białego Starca usiłując przekrzyczeć
ogłuszający ryk wiatru.
- Zamierzasz wciągnąć w to całą
wyspę?!!!
- DOKŁADNIE TAK!!!! – Staruszek absolutnie się
nie powstrzymywał przed tym, żeby powiedzieć prawdę. – Dzięki
temu świat się zmieni!!! Cała, eksplodująca już wyspa zostanie
przeniesiona!!!
- Jesteś chory!!! – ryknęła Marisa. – Ta
wyspa nie eksploduje! Cortez nie żyje, wulkan nie
wybuchnie!!!
Jednakże Biały Starzec już nie odpowiedział.
Zaślepiony tym co zamierzał zrobić śmiał się nerwowo trzymając
się jedną ręką ogromnego biurka, zaś drugą ciągnąc za wajchę,
która najprawdopodobniej uruchamiała to wszystko.
- Gdzie ty
to chcesz przenieść idioto?! – wrzasnął Luffy, ale to już się
nie liczyło.
Staruszek już nikogo nie słuchał.
Zoro
spojrzał na Usoppa. Był nieprzytomny. Powoli także jego zaczęła
wciągać ogromna siła.
- USOPP!!!! – krzyczał Luffy waląc
pięściami w ziemię. Nie mógł się ruszyć.
Zoro spojrzał
na Luffy’ego. Jego kapitan był ciężko ranny. Zmasakrowany wręcz,
a przecież pokonał Corteza. Tyle zrobił.
- WYŁĄCZCIE TO!!!
– wrzeszczał Słomiany.
Zoro spojrzał na Marisę. Łzy
płynęły jej z oczu. Nic nie mogla zrobić. Ale on mógł.
Zdecydowanie mógł. Podjął decyzję w ułamku sekundy.
-
Naprawdę ten miecz jest mój?! – zapytał dziewczyny.
-
Naprawdę!! Ale to teraz nieważne! – odpowiedziała.
- Ważne.
Ważne jak jasna cholera.
Długonosy strzelec już właściwie
uniósł się w powietrze.
- USOOOPPP!!!!! – Luffy płakał,
bezradny jak nigdy w życiu.
- Luffy!!!! – wrzasnął
Zoro.
Kapitan odwrócił do niego wzrok. Ich spojrzenia spotkały
się. I Luffy zrozumiał co Zoro chce zrobić.
- Dbaj o
wszystkich.
Po tych słowach Roronoa Zoro puścił się framugi
drzwi i ściskając w dłoniach Ostrze Nocy skoczył na Białego
Starca. Kopniakiem odtrącił Usoppa daleko do tyłu, byle tylko
wyrwać go spod wpływu urządzenia. Wiatr nagle zrobił się jeszcze
silniejszy.
- NIEEEEE!!!! – wrzeszczał Luffy, kiedy Zoro
wpadł na Starca z całej siły wbijając mu miecz w pierś.
Staruszek
krzyknął cicho puszczając wajchę i biurko. Runął do tyłu z
całym impetem wpadając do urządzenia. Roronoa puścił Ostrze
Nocy, ale i tak poleciał za daleko. Nie zamierzał się zatrzymywać.
Wiedział, że on też tam trafi. Wiatr zaczął słabnąć, Zoro
schwycił się jednej ze stalowych poręczy.
- Zoro!!! –
krzyknęła Marisa.
Luffy z załzawionymi oczyma próbował się
czołgać w stronę swojego pierwszego przyjaciela. Nie mógł.
-
Luffy! – krzyknął Zoro kiedy jego nogi zaczęły znikać. –
Jesteś kapitanem! Masz utrzymać to towarzystwo w ryzach!!!
-
Wracaj!!! Nie zostawiaj mnie do cholery!!!
- Ty mogłeś się
poświęcić, tak?! Walczyłeś na śmierć i życie tak?! A ja nie
mogę?! – odparł Roronoa. Znikała jego klatka piersiowa. – Nie
zginę!
- ZORO!!!!!!
- I przysięgam... Wrócę....
Jesteśmy przecież Nakama!!! NA ZAWSZE!!! – nie zdążył
powiedzieć więcej.
Roronoa Zoro zniknął w białym rozbłysku.
Wiatr niemal zupełnie ustał, wszystko zaczęło się zatrzymywać,
aż w końcu umilkło. Zapanowała głucha cisza.
Luffy podniósł
głowę. Zobaczył jak stalowe okręgi bezładnie padają na ziemię.
Przestał ze sobą walczyć. Zapłakany, załamany i wyniszczony
pozwolił by ogarnęła go ciemność.
Ciepło
rozlewało się po jego ciele. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę
z tego, że spał, z tego, że właśnie się wybudza. Wiedział już,
że nie leży na stoku wulkanu, ani nawet na dworze, bo chwilę
wcześniej poczuł miękkość pościeli. Ból jednakże pojawił się
dopiero wtedy, gdy Sanji otworzył oczy. Niemalże sparaliżowało
go. Znajdował się w sporym pomieszczeniu pełnym łóżek,
delikatnie odwracając głowę zobaczył Usoppa, po swojej lewej i
Luffy’ego po swojej prawej. Uśmiechnął się do siebie. Nie było
tak źle.
Przypomniał sobie walkę z Sigmą i swój szaleńczy
rajd na Corteza. Cud, że przeżył. Wiedział, że połowę ciała
ma w bandażach, potem zauważył, że na lewej nodze ktoś założył
gips. Tak się domyślał, że pękła tam kość. Nie tylko ona
zresztą. Sanji nawet nie śmiał się zastanawiać jak wyglądają
jego żebra, tyle już razy połamane.
Próbował się podnieść
na łóżku, ale ból skutecznie mu to uniemożliwił. Opadł na
poduszki zaciskając zęby.
Drzwi do sali otworzyły się i do
środka wszedł Takeyama. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie
wygląda najlepiej, a przygarbione plecy tylko wzmacniały ten obraz.
W dłoniach ściskał miskę z wodą.
- Widzę, że się
obudziłeś – powiedział cicho.
- Tak...
- Na jakiś
czas możesz zapomnieć o ruszaniu się i walce. Tak powiedział wasz
lekarz.
Sanji nie mógłby powiedzieć, że się tego nie
domyślał, więc jedynie skinął głową. Potem jednak raz jeszcze
rozejrzał się po pokoju. Tylko on, Usopp i Luffy,
- Słuchaj
co z resztą?
- Lekarz śpi w tym momencie. Zrobił chyba
najwięcej z nas wszystkich, kierował wszystkimi oddziałami
medycznymi, sam zoperował chyba nieskończoną liczbę pacjentów.
Odpoczywa, bo wszystko jest już jasne.
- A inni?
- Dalej
wiadomości już nie są tak dobre – Takeyama natychmiast
posmutniał.
- Co się stało, mów!
- Niech powie ci kto
inny... Ktoś bardziej do tego uprawniony. – po tych słowach
mężczyzna postawił miskę na podłodze, pomiędzy łóżkami i
wyszedł z sali.
Nim jednakże drzwi się zamknęły, w wejściu
pojawiła się Robin. Sanji uśmiechnął się lekko widząc
przyjaciółkę, ale natychmiast zbladł. Kobieta miała całą
czerwoną twarz, resztki makijażu doszczętnie rozmazane, zaś oczy
tak szkliste jakby zaraz miały z nich wystrzelić kolejne strumienie
łez.
- Ro... Robin-chan? – zapytał cicho niepewien co
usłyszy.
Obawiał się jednak najgorszego. Archeolog usiadła
na krawędzi jego łóżka w zupełnym milczeniu. Przez chwilę
trwali tak oboje, a potem Robin wzięła głęboki wdech.
-
Franky nie żyje. – szepnęła.
Cios był potężny. Jakaś
niesamowita siła sprawiła, że kucharz zgiął się w pół
oszołomiony jak gdyby dostał obuchem. Nie to nie mogła być
prawda. Franky... Ten Franky?! On nie mógł umrzeć. Ale twarz Robin
wyrażała wszystko. To była prawda.
- Ale... ale jak to? –
jęknął Sanji próbując odepchnąć od siebie to czego się
dowiedział.
- Ocalił mnie przed morderczym atakiem... I
zginął...
Kucharz poczuł jak szczypią go oczy. Więc jednak
w końcu się to stało. W końcu poczuł jak to jest stracić
nakama. I musiał przyznać, że było to chujowe uczucie.
- Co
więcej... – Kontynuowała Robin łkając – Pan Szermierz
przepadł...
- Zoro?!
- Tak... został wchłonięty przez
dziwną maszynę, która miała zniszczyć wyspę... Już go nie
ma...
- NIECH TO SZLAG!!!! – ryknął Sanji z całej siły
uderzając pięścią w łóżko.
Rana na jego ramieniu
otworzyła się i czerwona krew zrosiła pościel. Nawet Zoro...
Przypomniał sobie ich rozmowę tuż przed rozejściem się. Gdyby
wtedy wiedział...
- To nie koniec. – rzekła Archeolog.
Jakaś
część Sanji’ego już w tym momencie wiedziała, że z Nami jest
coś nie tak. Zadrżał na myśl o tym co Robin może mu powiedzieć.
Nie chciał słuchać wywodów i pocieszeń. Wymamrotał krótkie
pytanie.
- Żyje?
Robin uśmiechnęła się przez łzy
widząc jego stres i troskę o dziewczynę.
- Żyje. Ale jest
ciężko ranna.
Sanji odetchnął z ulgą, ale jego spokój
trwał tylko sekundę, bo Robin natychmiast dodała:
- I muszę
to powiedzieć; niestety, to ty ją zraniłeś.
- Co?
- Ty
ją zraniłeś. Postrzeliłeś ją ponoć celując w Corteza.
Cały
świat kucharza Słomianych Kapeluszy się zawalił dokładnie w tym
momencie. Oczy mu zabłysły, zacisnął mięśnie.
- ALE TO
NIEMOŻLIWE!!!! – ryknął, chociaż wiedział, że to było
całkiem możliwe. Cortez był Logią. A Nami stała tuż za nim.
-
Mnie też ciężko .... o tym mówić. – rzekła Robin. –
Niemniej Pani Nawigator jest przytomna....
Dokładnie w momencie
kiedy skończyła wypowiadać te słowa Sanji zerwał się z łóżka.
Natychmist stracił równowagę i runął na ziemię. Ten gips
przeszkadzał bardziej niż się mogłoby wydawać.
Robin nawet
nie próbowała go zatrzymać. Kucharz na wpół kuśtykając, na
wpół czołgając się opuścił salę.
- Co ty chcesz zrobić?
– zapytała kobieta.
- ZOBACZYĆ CZY WSZYSTKO OKEJ! To chyba
jasne?
- Sala obok. – rzekła archeolog ocierając oczy z
których płynęły niepowstrzymywalne łzy.
Sanji uśmiechnął
się do niej smutno i otworzył drzwi do drugiego pokoju.
Wszedł
i zamknął je za sobą.
Tutaj były tylko dwa łóżka.
Na jednym z nich, pod ścianą, spała Marisa oddychając cicho i
spokojnie. Była cała w bandażach, tak jak i on. Spojrzał na nią
krótko, ale to nie do niej tu przyszedł. Zerknął na drugie łóżko,
pod oknem i na Nami, już przytomną. Nastała głucha cisza, a potem
nawigator uśmiechnęła się lekko patrząc mu w oczy.
-
Sanji...
Kucharz z trudem powstrzymując łzy pokuśtykał w jej
stronę. Usiadł na krawędzi jej łóżka i złapał się za
głowę.
- Nigdy sobie tego nie wybaczę – wyszeptał.
-
Nie masz sobie czego wybaczać. – powiedziała delikatnie dotykając
go obandażowaną dłonią po ramieniu.
Ona także nie
przedstawiała najlepszego widoku. Miała posiniaczoną i podrapaną
twarz, na czole przewiązaną gazę. Była śmiertelnie blada.
-
Ja... prawie cię... prawie cię zabiłem... – powiedział Sanji
trzęsąc się cały – Kanou niemalże miał rację...
-
Kto?
- Kanou... człowiek, który widzi przyszłość.
Spotkaliśmy go z Frankym...który...
- Wiem o Frankym. –
powiedziała Nami cicho.
- ... spotkaliśmy go w miasteczku. I
powiedział co się stanie... Przewidział śmierć najdroższej
Franky’emu osoby... Mylił się. Nasz nakama sam się poświęcił,
by ją uratować... Robin dalej żyje... Poza tym... Powiedział, że
ja sam zabiję osobę najdroższą mnie. I prawie miał rację.
-
No właśnie. Prawie.
- Ja cię prawie zabiłem!!! Rozumiesz
to?! Popełniłem największą zbrodnię!! Wśród piratów...
powinienem zostać...
- Przytulony.
Sanji spojrzał na nią
z oczyma pełnymi łez. Podniosła się z łóżka, syknęła z bólu
i delikatnie go objęła. Zamarł bez ruchu.
- To nie jest twoja
wina. Sam byłeś na skraju śmierci. – powiedziała – My nie
jesteśmy zwykłymi piratami pamiętaj. To co zrobiłeś nie
zasługuje na potępienie. To był zwykły błąd...
- ALE MÓGŁ
CIĘ KOSZTOWAĆ ŻYCIE!!!
- Nie drzyj się, Marisa śpi!
Nami
wróciła do pozycji leżącej. Znów zapadła chwila ciszy.
Sanji
nigdy nie spodziewał się, że do tego dojdzie. On sam... on sam
zranił kobietę... Jakim był człowiekiem. Jakim piratem?! Jakim
mężczyzną?!
- Cortez nie żyje. Wszystko się skończyło.
Nie jesteś niczemu winny. – powiedziała Nami.
- Ale...
-
Sanji, do cholery! Zabiłeś Sigmę! Człowieka, który mnie tak
straszliwie skrzywdził, że ten postrzał przy tym to jak ugryzienie
komara. Walczyłeś za mój honor. Za moją godność. Obroniłeś
je. Jak mogę cię winić za cokolwiek?!
- Masz pełne prawo!
-
Oj daj spokój. Oddasz mi po prostu milion Beri za koszty leczenia i
będziemy kwita.
Umilkli, spojrzeli się na siebie i bezgłośnie
się roześmiali.
- Oddam. – rzekł cicho kucharz.
- Poza
tym... trafiłeś mnie w żołądek. Chopper powiedział, że przez
pewien czas będę musiała się stosować do specjalnej diety.
-
Przepraszam...
- No cóż to twoje zadanie. Będziesz mi gotował
dobre, lekkostrawne rzeczy, prawda?
- Oczywiście, że będę...
I błagam cię wybacz mi...
Znów nastała cisza, po czym Nami
uśmiechnęła się szeroko.
- To mnie pocałuj.
- ....
Dobrze....
- Przeprosiny przyjęte.
34.
Żegnaj przyjacielu.
Sen był tym czego Luffy
pragnął najbardziej. Pozwalał zapomnieć o wszystkim, odpocząć,
uciec od trosk, jednakże nie mógł trwać wiecznie. Siły
regenerowały się szybko, choć tym razem nikt tego nie chciał. A
najbardziej Luffy. Tym razem bał się wracać do
rzeczywistości.
Kiedy już się obudził praktycznie wcale się
nie ruszał. Wpatrywał się w sufit martwym wzrokiem wciąż widząc
Franky’ego zamykającego oczy i Zoro znikającego w białym
rozbłysku. Wiedział, że już nigdy nie będzie tym samym
człowiekiem. W brzuchu burczało mu niesamowicie, do tego zobaczył,
że praktycznie całe ciało miał w bandażach, zaś lewą rękę, w
ogromnym i na temblaku. Absolutnie jej nie czuł, ale strach przed
tym, że już nigdy może nią nie poruszyć natychmiast przeszedł
kiedy poczuł zapach mięsa.
Drzwi otworzyły się i do sali
wszedł Sanji podpierając się kulą. W wolnej dłoni ściskał
olbrzymi talerz.
- Pewnie jesteś głodny. – powiedział cicho
stawiając posiłek na szafce obok Luffy’ego.
- Sanji... –
jęknął kapitan.
- Wszyscy już wiemy. I o Frankym, i o Zoro.
To nie była twoja wina.
- Sanji...
- Nie rycz idioto.
Jeszcze nie pora! – warknął ostrzegawczo kucharz – Masz dzisiaj
się ładnie prezentować. Zalatujesz trochę...
- A co dziś ma
być? – zapytał Luffy przełykając łzy.
- Pogrzeb...
pogrzeb rebeliantów.
Nikt nie żartował.
Nikt się nie śmiał. Ba, chyba nawet nikt się nie cieszył. Na
Kaneyamie po prostu panowała głucha cisza. Mieszkańcy miasteczka
szybko dowiedzieli się co się stało, dowiedzieli się czym to
zostało okupione i zachowali się z klasą. Bitwa dobiegła końca,
życie w niej oddało niemalże stu rebeliantów. Zginęło ponad
siedmiuset The Guards.
Cały dzień upłynął w ponurej
atmosferze, obie strony konfliktu przeżywały to co się stało
inaczej. The Guards w milczeniu zapakowali się na statki jakie stały
w porcie i w takim samym milczeniu opuścili Kaneyamę. Nikt ich nie
niepokoił oni nie zaczepiali nikogo. Stracili wszystkich dowódców,
nic ich tutaj nie trzymało, a status mieszkańców wyspy stracili
już dawno. Nikt nie chciałby żyć tutaj z ludźmi Corteza. Zwłoki
swoich towarzyszy zabrali ze sobą. Więcej nigdy nie widziano już
czarnych prochowych płaszczy.
Z głównego placu miasteczka
zniknęła szubienica. Ze ścian zerwano plakaty. Nagrody nie miały
już żadnego znaczenia, bo tego który je wyznaczył już nie było.
Wszystkie ślady uzurpatora zniknęły, poza siedzibą, a i ona miała
zostać zburzona. Ciała Sigmy, Ozumy i Mashiro zostały wrzucone do
morza, The Guards ich nie zabrali, a nikt nie chciał ich grzebać
wraz z rebeliantami. Mimo sprzeciwu Słomianych Kichiru i Reiko
zostały powieszone o wschodzie słońca. Rebeliantów nie obchodziło
to, że były ciężko ranne, chcieli raz na zawsze rozprawić się z
przeszłością. I nietrudno było o zrozumienie. Nawet Sanji przyjął
tą decyzję. To nie była jego wyspa, nie on ustalał tu
prawa.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy na
centralnym placu stanęła w końcu olbrzymia drewniana konstrukcja,
przetkana słomą i chrustem. Spoczęli na niej wszyscy rebelianci,
którzy tego dnia stracili życie.
- Nami-san, chyba nie
powinnaś tu być... – powiedział cicho Sanji widząc jak
dziewczyna wspierając się na ramieniu Robin zbliża się do
nich.
Plac był już zapełniony niemalże wszystkimi
mieszkańcami wyspy.
- Muszę... Przecież trzeba ich godnie
pożegnać. – odpowiedziała nawigator.
Robin nic nie mówiła.
Na jej twarzy malowało się czyste cierpienie. Sanji dokładnie
wiedział o co chodzi.
- Zaraz się zacznie. – wtrącił
Usopp.
On także był cały w bandażach i także nie miał sił
by się uśmiechnąć. Zwykle to on żartował, teraz był spokojny,
przygaszony.
Luffy stał kawałek dalej i w milczeniu patrzył
na platformę. Zaciskał zęby, nie chciał płakać. Jeszcze nie
teraz. Odetchnął z ulgą widząc jak cała załoga, poza Frankym i
Zoro gromadzi się za nim. Byli razem z nim. Byli razem z
rebeliantami.
Robiło się już zupełnie ciemno, kiedy w końcu
pojawił się Takeyama. Opatrzony tak jak i reszta, szedł dumnie
wyprostowany z Marisą i Jinem przy boku. Ten drugi obie ręce miał
w gipsie, połowę twarzy ukrytą w bandażach, widać było, że
każdy krok sprawia mu niewysłowiony ból.
Zatrzymali się pod
platformą obok dwóch mniejszych, na których spoczywali Shin i
Kabuu. Ten pierwszy wyglądał spokojnie, leżał wśród kwiatów,
które przykrywały mu okrutną dziurę w piersi, drugi zaś okryty
był białym całunem, jego ciało zostało zbyt zmasakrowane. Na
płachcie położono jego tasak i czerwoną chustę.
Wszyscy
zamilkli wpatrując się w przywódcę rebelii, czekając aż
przemówi. Bardzo osobliwie wyglądał bez bandany na głowie, ale
walka już się skończyła, to było bezsprzeczne.
Cisza trwała
kilka długich minut w trakcie których każdy sam zmagał się ze
swoimi stratami. Takeyama w ciszy spuścił głowę, a gdy ją
podniósł twarz miał spokojną, jakby ze wszystkim się już
pogodził.
- Mieszkańcy – rzekł zaś jego głos
potoczył się echem po niemal zaciemnionym placu. Światło padało
jedynie z kilku pochodni, trzymanych przez niektórych z byłych
rebeliantów – Wszystko dobiegło końca. Tak. Wszystko. Nie ma już
Corteza, nie ma już The Guards. Nie ma nikogo kto mógłby nam
zagrozić. Wyspa jest wolna. Ale nie dzięki naszemu zwycięstwu. Bo
zwycięstwem tego nazwać nie można. Wyspa jest wolna dzięki
poświęceniu tych ludzi. – mówiąc to wskazał na platformę –
Byli z nami, śmiali się z nami, dzielili z nami trudy. A teraz nie
żyją. Zapłacili najwyższą cenę... za wolność. Wolność,
której Cortez nigdy nie zrozumiał... – jego ramiona zaczęły się
trząść.
- Ci dwaj – wtrąciła Marisa wskazując na ciała
Shina i Kabuu. Wiedziała, że Takeyama nie jest już w stanie mówić
– zostali uśmierceni przez samego Corteza. Walczyli z nim do
końca. Shin... mój najlepszy przyjaciel. Nigdy nie lubił durnych
uroczystości. Dlatego wszystko szybko się skończy. Ale ja go nigdy
nie zapomnę. Kabuu natomiast... Ja... nigdy... nigdy go nie lubiłam
– łzy napłynęły jej do oczu, ale dzielnie kontynuowała – On
uratował mi życie w trakcie tej bitwy... Powiedział mi, że
jesteśmy dla niego ważni... Że szanował Shigeru... a
teraz....
Luffy stał wyprostowany wpatrując się w dziewczynę.
Ileż ona miała w sobie siły. Nie mógł wyjść z podziwu, że
może mówić mimo takiego bólu. Rozejrzał się, ludzie mieli łzy
w oczach. Płakali. Rozumieli, że byli wolni, ale to zostało
okupione zbyt wielkim cierpieniem.
- Nie tylko my się
poświęciliśmy. – powiedziała Marisa. – Są tutaj ludzie,
którzy nam pomogli. Przelewali z nami swoją kres. To oni zabili
Corteza.
Wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Skłonili w ciszy
głowy w kierunku Słomianych.
- Wszyscy będziemy wam
wdzięczni. Zawsze. A ja... Luffy.... – powiedziała i coś w niej
pękło. Zaczęła płakać jak dziecko padając na kolana. –
Luffy.... DZIĘKUJE!!!!!!!!!
Kapitan zadrżał. Zacisnął
pięści.
- Nauczyłeś mnie, że trzeba wierzyć!!! Zupełnie
jak... zupełnie jak Shigeru!!!! Zabiłeś Corteza.... Pomogłeś
nam...
- Marisa... – szepnął Słomiany i podszedł do
niej.
Spojrzała mu w oczy, zaś ten jednym ruchem pomógł jej
wstać.
- Zrób to co do ciebie należy. Zakończ to z
godnością.
Zapadła głucha cisza. Dziewczyna otarła oczy.
Takeyama wyprostował się. Jeden z rebeliantów podszedł do niego i
dał mu pochodnię, jednakże przywódca pokręcił głową i wskazał
na Marisę.
- To jej zadanie. – rzekł cicho.
W następnej
chwili dziewczyna ściskając w dłoni pochodnię podeszła do
platform Shina i Kabuu. Obejrzała się na Luffy’ego i resztę.
Słomiany skinął głową.
Potem pochodnia musnęła chrust i
wszystko. Pierwsza, druga i w końcu trzecia platforma. Momentalnie
płomień ogarnął ciała zabitych. Cały czas rósł. Takeyama i
Marisa odsunęli się nieco od ognia w milczeniu odwracając się i
patrząc na to co się dzieje. Tylko Luffy się nie cofał. Wiedział,
że ma coś jeszcze do zrobienia.
Podszedł powoli do platformy
i wyciągnął coś z kieszeni.
Marisa zadrżała. Potem znów
poczuła jak łzy spływają jej po policzkach.
Czerwona chusta
zabłysła w wyciągniętej w górze ręce Luffy’ego. Chłopak
milczał. Trwał przez chwilę w tej pozycji.
- Wzięliście,
prawda? – zapytał Sanji wyciągając z kieszeni taką samą
chustę.
- Oczywiście. – odparł Usopp po raz pierwszy tego
wieczoru uśmiechając się.
Wszyscy ruszyli do przodu.
Luffy
jednym ruchem wrzucił chustę, pozwalając by strawił ją ogień.
Słomiani postąpili za jego przykładem.
Chwilę potem jakieś
małe dziecko wybiegło z tłumu i rzuciło na wielką platformę
brudną, zakrwawioną bandanę.
- Tatusiu... – jęknęło.
Ktoś
wybiegł z tłumu. Cisnął chustę w ogień.
- Cholera z tobą
Cortez! – wrzasnął – Koniec Rebelii Czerwonych chust! Koniec
twoich rządów!!!
Słomiani stali tuż przed platformami. Mieli
spuszczone głowy, zaś ludzie jeden po drugim mijali ich wrzucając
bandany, by spłonęły wraz z właścicielami.
Koniec
walki.
Marisa złapała się za twarz. Łzy trysnęły z jej
oczu. Nic nie powiedziała.
- Ja też... ja też ją mam... –
jęknęła podchodząc do Shina i Kabuu.
Luffy uśmiechnął się
lekko.
- Dzięki za wszystko... – powiedziała dziewczyna do
swojego najlepszego przyjaciela. – mam chustę. Tą którą ty mi
dałeś. Teraz odejdzie z wami.
Niewiele się zastanowiła,
przedarła symbol rebelii na dwie części i pożegnała się z nim
na zawsze.
Ogromny obłok dymu uniósł się nad wyspą, niosąc
za sobą duchy tych, którzy zdobyli wolność dla Kaneyamy. To był
koniec.
Luffy w końcu odwrócił się. Załoga stała
wyprostowana i wpatrzona w niego. Wszyscy wiedzieli co teraz musi
nastąpić, nikt nie zamierzał tego przedłużać. Twardo się
trzymali, wiedzieli, że czas na łzy jeszcze nie nadszedł, że
jeszcze odrobinę.
Kapitan widział ich rany, widział swoje.
Czuł ich zranione dusze, serca, byli jego przyjaciółmi, rozumiał
ich. Wiedział też, że teraz nadeszła pora na najtrudniejszą w
jego życiu rzecz.
- Chodźcie. Zostało coś jeszcze.
-
Ja... pójdę z wami... – szepnęła zapłakana Marisa.
-
Zostań. – powiedział szybko Luffy – Pożegnaj się z
Shinem.
Kiwnęła głową, zaś Piraci Słomianego Kapelusza
szybko opuścili plac. Zmierzali na najważniejsze dla nich miejsce.
Na Thousand Sunny.
Kiedy gwar zaczął powoli cichnąć Takeyama
podszedł do platformy Kabuu. Spojrzał na trawionego ogniem
przyjaciela. Nie ukrywał już łez, ramiona już dawno mu opadły.
-
Dzięki. Byłeś przy mnie cały czas... – powiedział cicho. –
Mam dla ciebie prezent, wiesz?
Wyciągnął z kieszeni czerwoną
chustę i położył ją na całunie skrywającym ciało przyjaciela.
Płomienie go parzyły, ale zacisnął zęby.
- Do zobaczenia po
tamtej stronie.
Marisa uśmiechnęła się przez łzy widząc
jak Takeyama daje sobie radę z własnym cierpieniem i odwróciła
się. Nie mogła tu wytrzymać. Potrzebowała tylko wrócić do domu
i okryć się ciepłą kołdrą. Pożegnała się z Shinem, jej
prawdziwym przyjacielem. Teraz nie zostało już dla niej nic. Nagle
poczuła delikatny ucisk na ramieniu. Odwróciła się natychmiast,
ale nikogo za nią nie było. Spojrzała w niebo. Zrozumiała.
-
Żegnaj, Shigeru. Dziękuje ci.
Luffy zręcznie
przeskoczył na pokład Thousand Sunny, mimo ran. Pomógł wspiąć
się Usoppowi, zobaczył, jak Sanji i Nami także się wdrapują. Za
nimi weszli Robin i Chopper.
Ich statek. To na nim trzeba było
to rozegrać. Przez poprzedni dzień nie próżnowali i wszystko
przygotowali. Usopp wraz z kilkoma rebeliantami zbudował niewielką
drewnianą łódź, która teraz stała po środku pokładu. W niej
zaś, spoczywał Franky. Wyglądał jakby spał, i gdyby nie rana na
piersi nikt nie uwierzyłby, że cieśla Słomianych Kapeluszy może
naprawdę nie żyć. Ale tak się stało. Nie było już wesołego
cyborga. Nigdy już nie usłyszą jego głosu, nigdy do końca go nie
poznają. Był z nimi tak krótko.
Dla Robin było to zbyt
wiele. Uklękła przy łodzi przytulając głowę Franky’ego.
-
Wiem jakie to dla ciebie ciężkie. – wycedził Luffy przez
zaciśnięte zęby. – Ale musimy oddać mu ostatnią przysługę.
Musimy oddać go morzu.
- Wiem... – szepnęła po raz ostatni
całując zimne czoło cyborga.
Nami spojrzała na nią z
litością. Ona go kochała. On kochał ją. Dlaczego to tak musiało
się skończyć? Kurczowo przypadła do Sanji’ego zaciskając ręce
na jego koszuli. Potrzebowała ciepła i nie obchodziło ją co sobie
pomyśli reszta. Łzy popłynęły jej z oczu.
- Spokojnie
Nami-san... – szepnął kucharz. On także niemalże płakał –
za chwilę będzie po wszystkim...
Luffy napiął mięśnie i
jedyną zdrową ręką spróbował podnieść łódź.
-
Pomóżcie mi... – powiedział, ale Robin klepnęła go w ramię.
-
Ja to zrobię... – powiedziała ledwo trzymając się na
nogach.
Kapitan nie oponował, kobieta zaś używszy swoich
diabelskich mocy przeniosła łódź z Frankym na wodę.
I w tym
momencie zerwał się wiatr. Zupełnie jakby dawał upust swojej
rozpaczy, powiódł łódź w morze.
Tyle słów nie zostało
powiedzianych. Tyle gestów nie zostało wykonanych. Robin padła na
kolana i zaczęła gorzko płakać. Chopper spróbował ją
pocieszyć, ale po dwóch krokach ból w nim eksplodował, padł
załzawiony na ziemię. Usopp ukrył twarz w dłoniach. To było
gorsze niż Going Merry... Wiedział, że już nic nigdy nie będzie
takie samo. Stracili przyjaciela. Stracili Nakama. Sanji i Nami
płakali po cichu, brakowało im słów. To uczucie było czymś
zupełnie nowym.
Luffy natomiast wiedział, że w końcu
nadszedł ten moment. Że teraz pora na łzy. Jak dziki wskoczył na
barierkę i wziął głęboki wdech.
- FRANKYYYY!!!! –
ryknął z całych sił. – JESTEŚ TAM GDZIEŚ, PRAWDA?!! ZAWSZE
BĘDZIESZ!!!!
Ryczał jak dziecko. Łzy spływały mu po
policzkach niczym już nie powstrzymywane.
- MIAŁEŚ MARZENIE,
TAK?!!! ZBUDOWAĆ NAJWSPANIALSZY STATEK NA ŚWIECIE!!!!!
- JUŻ
JE SPEŁNIŁEŚ!!!! – ryknął Usopp dopadając do
barierki.
Łódeczka coraz bardziej się oddalała.
-
ZBUDOWAŁEŚ STATEK DLA KRÓLA PIRATÓW!!!!! – wrzeszczał Luffy –
BO NIM ZOSTANĘ!!!! PRZYSIĘGAM!!!! A SUNNY BĘDZIE NAJBARDZIEJ
ZNANYM STATKIEM NA ŚWIECIEEE!!!!!!!
- Franky!!!!- krzyknęła
Robin bijąc pięściami w ziemię.
- JESTEŚMY NAKAMA!!!!! NA
ZAWSZE!!!! – kapitan zaczął dławić się łzami. – NA....
ZAWSZEEE!!!!! NA.... ZAWSZEEEEE !!!!!!
- Jesteśmy Nakama!!! –
zawtórował Usopp ocierając oczy raz po raz.
Łódeczka była
już ledwo widoczna, mimo jasnego księżyca. Odpłynęła. A wraz z
nią Franky. Cieśla Piratów Słomianego Kapelusza.
-
JESTEŚMY.... – ryknął Luffy, ale ktoś położył mu dłoń na
ramieniu.
Robin.
- Luffy... już wystarczy. Pozwól mu
odejść. – szepnęła.
Z jej oczu wyczytał chyba wszystko.
Po chwili kobieta wyciągnęła rękę i wcisnęła mu na głowę
jego kapelusz, tak jak niegdyś Shanks. Słomiany kapelusz.
Luffy
zaciągnął go na oczy i skulił się siadając na pokładzie.
Nie
było już Franky’ego.
Nastała głucha cisza.
Na
Kaneyamie Słomiani zostali jeszcze trzy tygodnie. Ich zmęczone
ciała musiały się choć trochę wzmocnić po niesamowicie ciężkiej
walce, tak samo jak ich dusze musiały znaleźć ukojenie. Luffy jadł
już tyle co wcześniej, Usopp zapoznawał się z Thousand Sunny. W
końcu przyjęli do siebie to, że Franky nie żyje, że teraz zdani
będą na siebie jeśli chodzi o naprawę statku. Robin wyglądała
nadzwyczaj marnie. Mimo, że wszyscy powoli zaczynali się godzić ze
stratą przyjaciela, to dla niej było to najcięższe. Nie zdążyli
się sobą nacieszyć. Z takim smutkiem patrzyła na Nami i
Sanji’ego, jak wspólnymi siłami radzą sobie ze stratą. Jej nie
miał kto przytulić.
Luffy jeszcze następnego ranka po
pogrzebie popędził ile miał sił do domku Eleny. Obiecał rozwalić
drzewo, obiecał ją uwolnić. I przeżył największy szok swojego
życia. Drzewa już nie było. Roztrzaskane kawałki drewna leżały
w promieniu kilkunastu metrów, domek także był opustoszały. W
środku znalazł jedynie kartkę, na której na szybko napisane było
„Dziękuję za wszystko. Nie przejmuj się”. Skonsternowany
kapitan podzielił się tym z Chopperem i wspólnie zdecydowali nie
rozdmuchiwać sprawy.
Władcą wyspy został oczywiście
Takeyama, natychmiast zniósł zakaz opuszczania Kaneyamy i setki
innych bezsensownych praw wymyślonych przez Corteza. Ręce Jina
powoli wracały do normy, robił więc wszystko, by pomóc w rozwoju
wyspy. List do Światowego Rządu z informacją o śmierci uzurpatora
został już wysłany, jasne było, że to kwestia dni, kiedy nagrody
za rebeliantów zostaną ostatecznie zdjęte. Powoli życie wracało
do normy, mimo iż sporo osób miało problemy z przystosowaniem się
do życia na powierzchni. Zanotowano nawet jedno samobójstwo.
Chociaż czy z rozpaczy po stracie bliskich czy ze zmian, nie było
wiadomo.
Na temat Zoro Słomiani przeprowadzili długą rozmowę,
w której nie brakowało łez, krzyków, postanowień. Wiedzieli, że
żyje, wiedzieli, że wróci. Nie mieli co prawda bladego pojęcia
gdzie jest, ale wierzyli w niego.
- Powiedział, że wróci. –
rzekł Luffy – to ucina temat.
W trakcie tych trzech tygodni
Marisa robiła wszystko by pomóc i wyspie, i słomianym. Wraz z
Usoppem rozpracowywała plany Franky’ego, wraz z Jinem robiła
przegląd pól, które wcześniej niezagospodarowane teraz miały
stać się źródłem pożywienia dla wyspy. Po kolejnej
nieprzespanej nocy udała się jak co dzień na pole, by pomóc
mieszkańcom w oraniu i sadzeniu.
- Przesadzasz – usłyszała
za sobą głos.
Odwróciła się i ujrzała Takeyamę, który w
wymiętej koszuli także pomagał w gospodarowaniu terenu.
-
Chcę zrobić jak najwięcej... jak Shigeru... – powiedziała.
-
Wystarczy. – rzekł zdecydowanie dowódca – Dla tej wyspy
zrobiłaś już wystarczająco.
- Ale...
- Powiedziałem.
Powinnaś teraz zatroszczyć się o siebie, tak? Pomyśl. Co
chciałabyś w życiu robić. Kim chciałabyś być...
Spojrzała
na niego. On ją rozumiał. On wiedział, że już znalazła swoje
miejsce. Uśmiechnęła się wpadając mu w ramiona.
Zaczynał
się już czwarty tydzień odpoczynku kiedy Luffy zdecydował iż w
końcu nadeszła pora.
- Ruszamy dalej – rzekł. – Przygoda
czeka.
- Log Pose jeszcze się nie rozregulował – powiedziała
Nami – Ale w każdej chwili może się to stać. Powinniśmy
płynąć.
Załoga zgodziła się bez szemrania. Chwile spędzone
na Kaneyamie pozwoliły im pogodzić się z tym co się stało, ale
nadeszła pora by kontynuować podróż. Bez Franky’ego i Zoro przy
boku, ale za to z przekonaniem, że postąpili dobrze.
W
ciągu godziny byli gotowi. Takeyama, Marisa, Jin i kilkaset osób
zebrało się przy przystani (bo tam został przeniesiony Sunny), by
po raz ostatni zobaczyć tych, którzy pokonali Corteza.
-
Pamiętajcie, że na zawsze macie w nas przyjaciół. – rzekł nowy
władca wyspy z powagą – Zawsze możecie się tu pojawić, zawsze
zostaniecie przyjęci z otwartymi ramionami.
- Hehe, dzięki. –
powiedział Luffy. – I dzięki za mięso.
Takeyama kazał
wcześniej napelnić spiżarnie statku.
Marisa wystąpiła parę
kroków w przód.
- Obiecajcie, że jeszcze tu wpadniecie... –
powiedziała cicho.
Luffy spojrzał na nią dziwnie. Usopp
uśmiechnął się o podbiegł do barierki.
- Wiesz co... kiedyś
byłem w podobnej sytuacji do ciebie. – powiedział – stałem tam
gdzie ty. A tu gdzie ja, stał Luffy.
- Usopp nie odbieraj mi
tej przyjemności!!! – warknął kapitan lejąc go po głowie.
-
Luffy proszę! – krzyknął Usopp oddając mu z całej
siły.
Zaczęli się bić, zaś Takeyama i mieszkańcy wyspy
roześmiali się w głos. Po krótkiej wymianie ciosów stało się
jasne, że to kapitan jest górą, niemniej łaskawie uśmiechnął
się do pokonanego.
- Niech ci będzie. Tym razem ci pozwolę.
Ale to ostatni raz! – roześmiał się w głos i odwrócił się do
kucharza – Sanji! Mięso!!!
- O co chodzi? – Marisa była
lekko skonsternowana.
- No i... kontynuując – zaczął Usopp
znów dopadając do barierki. – Powiem ci to co on mnie, wtedy.
-
Czyli?
-
O CZYM TY CHRZANISZ?! PRZECIEŻ PŁYNIESZ Z NAMI!!!!
Luffy
uśmiechnął się pod nosem. Usopp wesoło rechotał zapraszając
Marisę gestem. Dziewczyna zamarła odwracając się w stronę
Takeyamy i wszystkich innych.
- Ja... ja....
- Wiemy, że
chcesz. – powiedział mężczyzna – idź.
- Ale... – w jej
oczach zabłysły łzy.
- Nienawidzę pożegnań!!!! – ryknął
Jin i zaczął gorzko płakać.
Wszyscy zaczęli wrzeszczeć.
-
Idź. – rzekł Takeyama.
- A co z wami?!
Władca wyspy
nie wytrzymał napięcia, schwycił Marisę, podniósł nad głowę i
cisnął nią z taką siłą, że upadła na pokład Sunny’ego,
obok Usoppa i Luffy’ego.
- TRZYMAJ SIĘ!!!! – ryknął
Takeyama machając ręką z całej siły.
Wszyscy inni zrobili
to samo.
- PŁYNIEMY!!!! – ryknął Luffy.
-
Sanji-kun, Chopper – żagle! – zawołała Nami.
Obaj
grzecznie się tym zajeli i już po chwili Thousand Sunny zaczął
się szybko oddalać od Kaneyamy.
- TRZYMAJCIE SIĘ!! –
krzyczała Marisa machając swoich przyjaciół. – DO
ZOBACZENIA!!!!
- Uważaj na siebie!
- Szerokiej drogi!!!
-
Powodzenia!!
W końcu stali się tak mali, że nie było ich już
widać, zaś statek Piratów Słomianego Kapelusza wypłynął na
otwarte morze.
Luffy z lekkim uśmiechem spojrzał w dal.
-
Teraz musimy tylko znaleźć Zoro. – powiedział.
-
Znajdziemy. – rzekł Sanji klepiąc go przyjaźnie po ramieniu. –
mięso gotowe.
- I O TO CHODZI!!!!
Zaciągając ze sobą
Marisę wskoczyli do jadalni, gdzie już czekała reszta siedząc
przy długim stole. Statek płynął przed siebie.
Był spokojny
letni dzień. W sam raz na porządne plażowanie.
Koniec
księgi pierwszej.