One Piece Wystarczy wierzyć ( księga I ) by Najuh

FF autorstwa NAJUH, szczerze przyznaję iż przy kopiowaniu nie zaznaczałam wszystkiego, pomiędzy rozdziałami powinny być napisy „ciąg dalszy” jak i również „dramatyczne pytania”. Za tą samowolkę szczerze przepraszam jednak uznałam iż tak będzie łatwiej czytać. Jeśli chcecie orginał ze wszystkimi bajerami to można znaleść go na stronie:

http://www.onepiece.com.pl/ -> http://www.onepiece.com.pl/viewpage.php?page_id=103







Wystarczy wierzyć cz. 1 - "Niebywała nagroda"

Bl3k

Opis:
Akcja ma miejsce po Water 7, przed Thriller Bark, możliwe, że będzie parę nieścisłości, ale postaram się ich uniknąć. Nie polecam fanom Choppera i Franky'ego, im tu poświęcam najmniej uwagi, najwięcej pola do popisu będą mieli Luffy, Nami, Zoro, Sanji i Usopp w troche mniejszym stopniu oraz kilka oryginalnych postaci. Rzecz jest długa, nawet bardzo, więc ostrzegam od razu przed rozpoczęciem czytania.
Trochę opisów, sporo akcji, choć nie w pierwszej części. Jedyna różnica co do świata przedstawionego przez Odę, to to, że tutaj słomiani zabijają, usuwam także tak zwaną "odporność na obrażenia". Ostrzegam z góry, że od tego miejsca opowieść będzie alternatywą. Tutaj nie będzie Thriller Bark, więc motywy lekko niekanoniczny na pewno spotkają cierpliwych czytelników. Zdecydowałem sie zostawić japońskie nazwy ataków(zwłaszcza Luffiy'ego). Miejsca, znane przedmioty, oraz postaci itp. nazywam po angielsku, organizacje itd. po polsku. Tak mi wygodniej, tak robie na co dzień, tak się już przyzwyczaiłem.
Komentujcie, krytykujcie, oceniajcie.
Nie wiem, czy opłaca się wrzucać następne części, więc jeżeli fanfik Wam się nie spodoba to dam sobie spokój.

Zapraszam serdecznie i miłej lektury:)





1. "Niebywała nagroda"

-Widzę coś, ląd na horyzoncie!
-I czego się drzesz głupi szermierzu! Podaję właśnie pięknym paniom podwieczorek!
-Dziękuję. Log Pose w sumie nie zmieni kierunku, który wskazuje, może wybierzemy się na krótki odpoczynek?
-Doskonały pomysł, pani nawigator, chętnie odwiedzę tutejszą bibliotekę.
-A ja aptekę. Szałwi nie mam już w ogóle.
-Ech, ja byłem na tej wyspie już nie jeden raz... Odwiedzimy słynne muzeum, w którym zebrano wszystkie moje trofea ze starych czasów!
-Hej, Słomiany! Co o tym sądzisz? Statek jeszcze świeży więc nie mam czego naprawiać, ale może uzupełnimy zapasy?

-Hehe... JASNE!!!!!!!!!!!!!


ONE PIECE
„Wystarczy wierzyć”

1. „Niebywała Nagroda”


Thousand Sunny był statkiem cudownym, choć załoga, której przyszło na nim płynąć jeszcze o tym nie wiedziała. Nikt z nich nie miał okazji poznać jego możliwości, no może poza kilkoma sztuczkami podczas ucieczki z Water Seven, ale w tej chwili nie na tym zależało im najbardziej. Pogoda, która akurat tego dnia gościła na Grand Line była cudowna, delikatna bryza orzeźwiała, a donośny rechot mew, dochodzący z wszystkich stron, tylko zwiększał poczucie nieograniczonej przestrzeni.
Był spokojny letni dzień. W sam raz na porządne plażowanie.

Roronoa Zoro jednym susem zeskoczył z bocianiego gniazda. Od razu zrozumiał co się święci, nie miał nic przeciwko zatrzymaniu się na pięknej piaszczystej plaży, w świetle słońca lepiej mu się spało. Rozejrzał się po wszystkich Luffy, Usopp i Chopper przez dłuższy czas biegli tylko w kółko nie mogąc się totalnie skoncentrować, Usopp już szykował swoje wspaniałe koło do pływania, które niechętnie, jako, że potrafił pływać, obiecał pożyczyć kapitanowi i małemu lekarzowi. W końcu Nami uderzyła ręką w stół, wspomnę tylko że na widok jej miny wszyscy zamilkli, a potem zaczęła mówić.
-Słuchajcie to naprawdę świetny pomysł. Jak już wspominałam wskazówka Log Pose nam nie ucieknie. Z tego co mam na tej mapie – rozwinęła rulon. – wyspa nazywa się Kaneyama, mają tu nieduże portowe miasto, w sam raz na małe zakupy, większych i tak nie potrzebujemy. Teraz tylko pozostaje nam pytanie czy dokujemy w porcie, czy zatrzymamy statek na redzie, unikając opłaty portowej i...
Monkey D. Luffy jednak już jej nie słuchał. Wszyscy usłyszeli znajomy dźwięk rozciągających się ramion. Schwycił za burtę.
-Gomu gomu no..... Roketto! – Kapitan wystrzelił z miejsca jak z procy zabierając ze sobą Usoppa i Choppera którzy nie zdążyli w żaden sposób zareagować.
Wylądowali na plaży i zaczęli się drzeć.
-No cóż... – powiedział spokojnie Sanji - W takim wypadku zaproszę szanowne panie do szalupy...
-I je potopisz... nie masz siły w łapach by wiosłować. – mruknął Zoro
-Coś ty powiedział szermierzyno za dychę?! – poleciały kopnięcia.
W końcu stanęło na tym, że albo Sanji będzie operował jednym wiosłem nogą, a Zoro drugim, zębami.
-Mamy jakąś szalupę Franky? – zapytał Sanji okrętowego mechanika.
-Szalupę mówisz? A może... – zawahał się chwytając za dźwignie uruchamiającą wszystkie ciekawe rzeczy jakie zainstalował w Thousand Sunny. Chwila minęła. – Albo nieważne. Mamy szalupę. Pomóżcie mi ją zepchnąć na wodę....


Nieco później cała ósemka Piratów Słomianego Kapelusza wylegiwała się wygodnie w pięknym porannym słonku. Po incydencie z wyspą Clockwork i kradzieżą Going Merry, a wraz z nią wszystkiego z czego korzystali, nikt nie był już na tyle głupi, żeby nie zabrać ze sobą najważniejszego dobytku. Zabrali więc plecaki w których oprócz ubrania, mieli także swoją broń. Sanji przygotował także nieco plażowego menu i straszliwie go ucieszyło, gdy orzeźwiające drinki tak dobrze przyjęte zostały przez Nami i Robin, które ponadto paradowały w tak seksownych strojach, że nie jego jednego przyprawiały o krwotok z nosa. Robin chyba dojrzała ich spojrzenia gdyż przewiązała na biodrach apaszkę.
Luffy’ego nie obchodziło w tej chwili to, że ma 300 000 000 Beli nagrody chciał po prostu nieco się pobawić a taplanie się w morzu które mogło go zabić gdyby tylko postawił stopę pięć metrów dalej, było dla niego olbrzymią przyjemnością. Patrzył z radością na załogę którą zebrał. Widział jak Usopp razem z Chopperem wygłupiają się bez żadnych ograniczeń, widział Sanjiego, który usługiwał Nami i Robin, a przy każdym dziękuje robił ze sto fikołków z radości. Spojrzał na Zoro który najzwyczajniej w świecie poszedł spać i chrapał donośnie. Widział w końcu Franky’ego, który aktualnie majstrował coś przy szalupie. Był ich kapitanem. Oni byli jego nakama. Był z tego dumny. Nie dostrzegł od razu, że coś poruszyło się w krzakach które otaczały całą plażę. Za nimi był gęsty liściasty las, więc było to o tyle trudniejsze.
Zoro obudził się natychmiast, ale leżał spokojnie w dalszym ciągu. Nikt poza nim tego nie zauważył. Dopiero gdy Luffy wygramolił się na brzeg, by podwędzić coś z polowej kuchni Sanji’ego, on również to dojrzał.
Nie minęła sekunda, nikt nie zdążył się odezwać, zareagować, nawet mrugnąć, a z krzaków wypadła na plażę jakaś postać i wylądowała dokładnie po środku ich skromnego obozu. Rozmowy natychmiast ucichły, wszyscy zamilkli patrząc na młodą dziewczynę, która właśnie podnosiła się z piasku otrzepując się z piasku. Była niezbyt wysoka, szczupła, wielkością biustu nie dorównywała Nami, ale miała bardzo ładną twarz. Rude włosy miała dość krótko przycięte, sięgały jej do ramion, były mocno rozczochrane, a z pod grzywki na świat spoglądały czujne zielone oczy. Ubrana była prosto, jej biało-niebieska bluzka na ramiączkach raczej nie była strojem wyjściowym, a krótka plisowana spódniczka, ukazywała smukłe długie nogi. Najbardziej jednak zwróciło uwagę to, że jasna skóra dziewczyny została przerwana tuż powyżej łokcia lewej ręki, rana wyglądała na postrzałową, zaś w prawej trzymała długi miecz ukryty jeszcze w saya. Na nadgarstku miała przewiązaną czerwoną chustę. Natychmiast spostrzegła gdzie się znalazła i nim Zoro zdążył zapytać ją o miecz, nim Chopper rzucił się leczyć jej ranę, nim Sanji doskoczył do niej by podziwiać jej urodę, odezwała się mocnym, aczkolwiek zestresowanym głosem.
-Wybaczcie, że wpadłam tu bez ostrzeżenia. – spojrzała w stronę lasu. – Lepiej stąd uciekajcie. Zaraz tu będą.
-Kto? – zapytał Luffy, który właśnie stanął obok dziewczyny.
Nie uzyskał odpowiedzi, lecz by ją poznać nie czekał długo. Z lasu wypadło sześciu mężczyzn, a każdy trzymał w dłoni coś co wyglądało jak strzelba jednak miało zamiast jednej lufy sześć. Świadomy człowiek z dwudziestego wieku uznałby to, za pierwowzór miniguna, jednak nikt ze Słomianych o tym nie wiedział. Mężczyźni nie wyglądali na Marines, ani na piratów. Wszyscy mieli na sobie długie czarne prochowe płaszcze.
-Nie masz już szans na ucieczkę! – warknął pierwszy z nich nie zwracając uwagi na piratów. – poddaj się i chodź z nami.
Zoro dyskretnie podważył Tsubę Sandaia Kitetsu kciukiem.
-Kim jesteście? – zapytał Luffy zdenerwowany tym wtargnięciem.
-Nie wtrącaj się! – krzyknęła dziewczyna. Dobyła miecza ranną ręką. – i uciekajcie. To moja sprawa.
Wyskoczyła do przodu i niemal natychmiast ścięła pierwszego ze ścigających. Głowa mężczyzny potoczyła się po piasku. Nami aż krzyknęła, Chopper i Ussop zbledli, Sanji natychmiast stanął zasłaniając sobą dziewczyny. Zoro uśmiechnął się niedostrzegalnie. W tym samym momencie drugi z mężczyzn zdzielił rudowłosą w twarz kolbą swojej broni. Nie miała czasu zareagować. Odrzuciło ją w tył i upadła na piasek. Splunęła krwią.
-Ej, ej! Ty... – warknął Sanji i postąpił krok do przodu, ale nie zdążył nic zrobić, gdy Luffy wrzasnął na cały głos.
-DRAAAAANIUUUU!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! – był wściekły.
Mężczyźni natychmiast zareagowali. Wszyscy wycelowali swoją broń w Luffy’ego i w jego stronę poleciało kilkanaście pocisków. Wystrzelonych serią. Pirat zdębiał, gdyż pierwszy raz zobaczył coś takiego, ale na szczęście jego ciało zachowało się tak jak zawsze. Pociski zostały odbite. Mężczyźni wybałuszyli oczy.
-Zjadł diabelski owoc!
-Chłopaki to za dużo jak na nas! Wiejemy!
Jednak Luffy tylko uśmiechnął się pod nosem. W tym samym momencie on i Sanji rzucili się do ataku.
Pierwszy mężczyzna niemal natychmiast zginął, gdy Mounton Shot kuka trafił go w środek twarzy, łamiąc nos, i gruchocząc czaszkę. Luffy wykorzystał konsternację innych.
-Gomu gomu no.... Muchi!!!!! – Jego kopnięcie dosięgło trzech z nich, wyrzuciło ich z taką siłą, że nie mieli żadnych szans na przeżycie. Jeden z nich nie zginął natychmiast, ale chwilę później Sanji zadał mu ostateczny cios, kopiąc Colierem. Ostatni z napastników wycelował w kucharza, ale w tym samym momencie poczuł przeszywającą go zimną stal i padł bez życia, zaś Zoro, który w tym momencie włączył się do walki tylko po to by ją zakończyć, schował swój Kitetsu do saya.
Walka była bardzo krótka.
Chopper natychmiast podskoczył do dziewczyny.
-Nic ci nie będzie, spokojnie.. to powierzchowna rana! – powiedział i wziął się do oczyszczania jej zadrapania na policzku i postrzałowego rozdarcia na ręce.
-Nie trzeba, jeleniu.
-JESTEM RENIFEREM!
Dziewczyna jednak wstała i odwróciła się do Luffy’ego.
-Dzięki za pomoc. Masz naprawdę zdumiewające umiejętności. Wy też. – skinęła Zoro i Sanji’emu. – ale ja muszę już lecieć. Nie mówcie nikomu, że mnie widzieliście.
-Ale zaczekaj, co się... – zaczął Luffy, lecz ona już biegła wzdłuż plaży, oddalając się od nich coraz szybciej. Po chwili dała nura w las i już jej nie widzieli.
Luffy postąpił parę kroków w stronę swojej załogi.
-Kim oni byli? – zapytał Usopp trzęsąc się cały.
-Nie wiem, myślę, że tak czy siak prędko się tego dowiemy. – odparł Luffy.
Franky aktualnie wygramolił się na brzeg.
-Czy coś mnie ominęło?
-A żebyś wiedział – mruknął Zoro. Rzucił w jego stronę broń napastników. – wiesz może coś na temat tego wynalazku?
Nim Franky zdążył odpowiedzieć, zabrzmiał donośny krzyk. Nie przerażenia ale zaskoczenia. Krzyczał Chopper, który właśnie trzęsąc się nie lada sprawdzał czy któryś z mężczyzn jeszcze żyje. Wszyscy zwrócili się ku niemu. Trzymał w dłoni kartkę i wpatrywał się w nią z przerażeniem.
-Co się stało?! - Luffy w ciągu dwóch sekund był przy nim, a zaraz po nim cała załoga. Wszyscy po kolei otwierali usta ze zdumienia. Sanjiemu wypadł papieros. Zoro upuścił miecz na ziemię. Robin zamknęła książkę. Nami usiadła na ziemię. Usopp zemdlał. Chopper zemdlał już wcześniej. Franky rozdziawił usta do ziemi. Nawet Luffy wyglądał na zaskoczonego. Na kartce widniała podobizna dziewczyny, którą właśnie spotkali. Pod nią podpis:

Marisa. Poszukiwana żywa lub martwa. Nagroda: Trzysta milionów Belli



2. „Marisa i Shin

Szok, konsternacja, zaskoczenie, momentami panika. Te stwierdzenia najdobitniej oddają to, co w tej chwili przeżywała załoga Słomianego Kapelusza. Zoro wziął się łaskawie za ocucanie Usoppa i Choppera, choć jemu samemu ręce drżały. Dziewczyna. Nagroda taka jak Luffy’ego. Znacznie większa od mojej, myślał potrząsając strzelcem. Nami cały czas przecierała oczy, to musiał być jakiś błąd! W końcu milczenie przerwał Sanji:
- Chodzi mi po głowie, to samo co wam. Jak to możliwe? – Franky, Robin-chan, wy jesteście najstarsi z nas wszystkich, słyszeliście coś kiedyś o takiej osobie? Słyszeliście coś o tej wyspie?
- No cóż... – powiedział Franky – Kaneyama nie jest ziemią, która słynie z takich nagród. Nigdy o tym nie słyszałem.
- Ja również. – dodała Robin – nie miałam okazji nigdy tu się znaleźć, ale ta wyspa naprawdę nie ma w sobie nic szczególnego. Poza uśpionym wulkanem, który wszyscy widzieliśmy jeszcze z pokładu.
Faktycznie, pierwszą rzeczą jaka przyciągała uwagę poza turkusową wodą i złocistą był spory wulkan wyrastający prawdopodobnie ze środka wyspy, porośnięty gdzieniegdzie kępami krzaków i z kilkoma młodymi drzewkami wyrastającymi z żyznego zbocza.
- Ale czy to nie jest fantastyczne? – zapytał Luffy – pomyślcie ile tu ciekawych przygód może nas spotkać!
- Jakich przygód? – jęknął przebudzony już Usopp. - Przecież oni mieli... no właśnie Franky, co oni mieli?
Cyborg raz jeszcze obrócił broń w dłoniach, wcześniej zdążył ją już ze dwa razy rozkręcić i dokładnie obejrzeć.
- Mi to bezsprzecznie wygląda na tak zwany karabin maszynowy. Zauważyliście, że strzela podobnie do broni którą mam w ręce. Seriami, nie pojedynczymi strzałami. Nie trzeba przeładowywać. Jednak jest to zbudowane zupełnie inaczej niż u mnie. Ma większą siłę wystrzału i wypluwa więcej pocisków na minutę.
- Czyli mówiąc krótko... – wyjęczał Usopp.
- Tak, dokładnie tak.
Z Usoppa i Choppera uszło powietrze. Luffy natomiast uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Ja tam idę zobaczyć co kryje jeszcze ta wyspa!
- To dobry pomysł. Myślę, że tej dziewczynie można zaufać. – powiedziała Nami - Jak tylko ukryjemy ciała, możemy się tam udać, bo raczej nikt się nie dowie, że to wy ich zabiliście.
- Ależ Nami – san, ta dziewczyna ewidentnie potrzebowała pomocy! Wypadałoby ją znaleźć i zobaczyć czy możemy coś zrobić! – odezwał się nagle Sanji. W sprawach kobiet zawsze był pierwszy do działania.
- Ja pójdę kuku. – mruknął Zoro. – interesuje mnie ona coraz bardziej. A w mieście będziesz miał wiele innych kobiet które będziesz mógł zamęczać swoim idiotycznym zachowaniem.
- Coś ty powiedział???
Po rozdzieleniu Sanjiego i Zoro przyszła pora, żeby rozdzielić załogę na dwie części. Mimo tego, że Zoro zapewniał i przekonywał jak bardzo chce iść za nią sam, nikt nie przychylił się do tego pomysłu. Każdy znał orientacje szermierza, do wytrawnych wędrowców ze zmysłem gołębia ewidentnie nie należał. W końcu stanęło na tym, że Luffy, Nami, Sanji i Chopper udadzą się do miasta, zaś reszta załogi spróbuje czegoś się dowiedzieć podążając śladami rudowłosej dziewczyny.


Luffy szczerzył się bardziej niż zwykle. Portowe miasto do którego dotarli w kilka chwil tętniło życiem. Wszystkie mięsne zapachy, które jego nos rozróżniał lepiej niż Sanji przyprawy biły z każdej niemal strony. Miasteczko nie było duże, choć ilością sklepów i mieszkańców, którzy krzątali się po ulicy, bardziej przypominało Logue Town niż wioskę Cocoyashi. Roiło się tu od kupców oferujących najróżniejsze towary, było mnóstwo karczm, w których można było nawpychać się do oporu, kilku zbrojmistrzów o tak imponującej ofercie, że aż Sanji napomniał iż kaktusowy szermierz(było to najnowsze przezwisko jakie wymyślił w odniesieniu do Zoro), będzie cholernie zawiedziony gdy dowie się co go opuściło i już cieszył się na moment jak mu o tym powie. Po chwili sam jednak poleciał do sklepu oferującego najróżniejsze przybory kucharskie.
Nami rozglądała się, chłonąc każdy szczegół miasta. Wśród tej czwórki to właśnie ona musiała się skupić na tym by nikt nie wpadł w tarapaty. Luffy okradł już pięć straganów pożerając nieograniczone ilości mięsa, nawet surowego. Sanji biegał do każdej spotkanej kobiety zachwycając się jej urodą, a Chopper dziwił się strasznie temu, że ludzie zamiast uciekać wołali do niego, „cześć jeleniu”. Gdzieniegdzie dziewczyna zauważyła plakaty z nagrodami słynnych piratów raz nawet wybuchła śmiechem, bo ktoś dorysował Zoro wąsy, ale wciąż była czujna. W tym tętniącym życiem mieście nie spostrzegła niczego co mogłoby świadczyć o jakiejkolwiek obecności Marines. Wszędzie natomiast kluczyli się mężczyźni w czarnych prochowcach, takich samych jak napastnicy z plaży. Nagrody i tak były porozwieszane w mało widocznych miejscach i choć znalazła niemalże wszystkie plakaty załogi słomianego kapelusza, to tylko Choppera dojrzała więcej niż raz, pewnie dlatego ludzie go rozpoznawali. Plakatów rudowłosej Marisy było natomiast więcej niż czegokolwiek innego. Widziała poza tym plakat mężczyzny w średnim wieku z rogatywką na głowie. Podpis brzmiał Shin – nagroda 290 milionów Beli. Jego plakatów też było mnóstwo.
- O RANY!!!!! – wrzasnął nagle Luffy, bardziej szczęśliwy niż przerażony. – Patrzcie na to!!!!
Drużyna znalazła się przy nim w ciągu kilku chwil. Luffy patrzył z rozdziawionymi ustami na plakat, na którym widniał dobiegający trzydziestki mężczyzna o zdecydowanym wyrazie twarzy, szeroką szczęką i czerwoną chustą na głowie. Nazywał się Takeyama, nagroda zaś wynosiła ... 480 milionów Beli.
- Jak to możliwe? – odezwał się Sanji. – Takie nagrody a w życiu o nich nie słyszałem!
- Nie mam pojęcia, ale coraz bardziej mi się tu podoba! – Luffy wyszczerzył zęby i wskazał na pobliską karczmę. – chodźmy coś przekąsić!
- W sumie warto zjeść czasem coś z innej kuchni niż Sanji – kuna. – uśmiechnęła się Nami, co wywołało grymas rozpaczy na twarzy kucharza. – oczywiście nie spodziewam się niczego tak dobrego. – dodała nie chcąc sprawiać mu przykrości.
- A później pójdziemy do apteki. Muszę kupić tą szałwię. – rzekła Chopper i w czwórkę weszli do gospody.


- Gdzie ona jest! – warknął Zoro, zupełnie jakby spodziewał się, że otrzyma odpowiedź.
Już od dłuższej chwili przeciskali się przez las szukając śladów dziewczyny. Usopp znalazł plamę krwi, Robin kilka śladów na ziemi, a jednak jej nie było widać. Nie biegła, ściółka nie była zniszczona, ale też nie można było wyczuć jej obecności.
- Czy to do czegokolwiek nas zaprowadzi? – odezwał się Franky – wiadomo, że ewidentnie potrzebuje pomocy, ale skoro ucieka aż tak, może nie powinniśmy jej gonić.
- Zgadzam się z Frankym! – krzyknął Usopp. Coraz mniej mu się podobała wizyta na tej wyspie, las wydawał się nieco mroczny, a w każdej chwili mogło coś ich zaatakować.
- Ja uważam, że powinniśmy jeszcze chwilę się rozejrzeć – Robin poparła Zoro – a jeśli znów ją dopadli?
Po chwili drużyna otrzymała odpowiedź. Weszli na niedużą polanę i przystanęli zaskoczeni. Rozegrała się tutaj niezła walka. Trzech mężczyzn w czarnych prochowcach leżało martwych, a piękna zielona trawa zbryzgana była krwią. Trzeci był przyszpilony włócznią do drzewa.
- A więc jednak nie wszyscy używają tej broni. – mruknął Franky, rzeczywiście, tutaj znaleźli tylko jeden egzemplarz, oprócz tego dwa miecze.
- Ona to zrobiła tak? – jęknął Usopp, uciekajmy, bo zaraz wyskoczy i nas zabije!
Jego wypowiedz przerwał dźwięk łamanej gałązki. Cała czwórka odwróciła się natychmiast. Rudowłosa dziewczyna stała oparta o drzewo trzymając się kurczowo za bok. Miała na bluzce wielką plamę krwi a twarz miała bladą.
- TO OnAAAA! – wrzasnął Usopp i natychmiast naciągnął procę.
- Więc jednak... – powiedziała dziewczyna – jesteście od Corteza. Przyszliście po moją nagrodę...
Nastała chwila milczenia.
- Myślę, że jednak nie. – odezwała się Robin i podeszła parę kroków w jej stronę – jesteś ranna, potrzebujesz pomocy.
- Nie zbliżaj się! – krzyknęła rudowłosa, i wzniosła miecz niemalże przytykając ostrze do czoła Robin.
- Maleńka uspokój się... – próbował powiedzieć Zoro, ale dziewczyna nie słuchała.
- Nigdy mnie żywej nie dostaniecie. – warknęła dziewczyna i z wysiłkiem spróbowała zaatakować Robin.
Kobieta odsunęła się od uderzenia bez żadnego problemu, natomiast Zoro w tej samej chwili wyskoczył do przodu wytrącając rudej katanę z dłoni. Jego nagły ruch absolutnie pozbawił ją równowagi, zachwiała się i runęła na plecy. Kaszlnęła krwią.
- Zoro, przestań, ona jest w poważnym stanie! – powiedziała Robin i szybko pochyliła się nad dziewczyną. – Marisa, słyszysz mnie?
Rudowłosa była ledwo przytomna, bo rzeczywiście jej rana byłą straszliwa. Poza postrzałem, który nosiła już wtedy gdy spotkali się po raz pierwszy na plaży, miała ogromną ciętą ranę na prawym boku. Krew wypływała z niej niemiłosiernie szybko.
- Znasz moje imię?
- Z plakatu.
- I chcesz mi powiedzieć, że nie jesteście tu po moją głowę.
- Cholera, oczywiście, że nie! – warknął wkurzony Franky. – nie gadaj tyle zresztą.
Robin szybko udzieliła Marisie pierwszej pomocy, choć nie była Chopperem, znała podstawy leczenia. Rana tamtej była jednak zbyt ciężka by można było cokolwiek zrobić tu w lesie.
- Powiedz mi, gdzie w tym mieście jest szpital? – zapytała Robin – zaniesiemy cię tam.
- Nie ma mowy! – wrzasnęła Marisa, po jej twarzy znów przeszedł grymas bólu. – nie mogę pokazać się w mieście...
Zoro pokręcił nerwowo głową.
- Powiedz mi. Jak to możliwe jest, że osoba z taką nagrodą jest tak słaba, żeby zostać ranną w walce z trzema podrzędnymi typkami? I czemu nie chcesz iść do miasta?
- To nie jest kwestia... – odpowiedziała szybko Marisa ale w tym momencie zakaszlała jeszcze mocniej i krew trysnęła jej z ust plamiąc bluzkę i skapując na dłonie Robin. Miała uszkodzony jakiś organ wewnętrzny.
- Zoro, nie pora teraz na to! – warknęła kobieta. – ona jest ciężko ranna, potrzebuje pomocy. – Marisa gdzie cię zanieść? Mówże prędko!
Jednak odpowiedzi nie uzyskała. Rudowłosa umierała jej na rękach.
- AAA!!! Ona nie żyje!!!! – wrzeszczał Usopp wyrywając sobie włosy z głowy.
- Żyje jeszcze – powiedział Franky – ale to nie potrwa długo, jeśli natychmiast lekarz nie udzieli jej pomocy.
- W takim razie... – zaczął Zoro, ale w tym samym momencie naraz stało się kilka rzeczy.
Usłyszeli wystrzał. Franky schwycił się za czoło, pocisk trafił go między oczy. Zoro rzucił się chwytając Robin i Usoppa i padł na ziemię za drzewami, od razu wiedział skąd przyleciał pocisk. Koło Marisy nagle znalazł się jakiś człowiek w długiej brązowej pelerynie, zeskoczył najprawdopodobniej z drzewa. W dłoni ściskał długą strzelbę z doczepionym snajperskim celownikiem.
- Ty draniu!!!! – warknął Franky, i wyciągnął kulę z czoła. Tamten zdębiał, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Nie ruszajcie się! Wystrzelam was jak psy, jak ktokolwiek drgnie. – warknął przybysz do drużyny. Po czym pochylił się nad Marisą.
- Próbowaliśmy jej pomóc. – wyjaśniła Robin – i nie, nie jesteśmy łowcami, nie chcemy was dorwać.
Marisie chyba udało się wyszeptać parę słów do ucha nowo przybyłemu strzelcowi bo uspokoił się znacznie.
- W takim razie przepraszam. Nie wiem, jak to przeżyłeś – zwrócił się do Franky’ego z szerokim uśmiechem, - ale bardzo mi przykro.
- Idioto!!!! Jakby to był ktoś inny byłby trup na miejscu! – warknął cyborg.
- No co ja mogę powiedzieć... Sorka¨- uśmiechnął się rozbrajająco.
Był wysokim mężczyzną w średnim wieku, z rozczochranymi włosami lekko przyprószonymi siwizną. Miał na sobie podróżny strój, wysokie buty z cholewami z których jeden przewiązał czerwoną chustą, a na głowie rogatywkę.
- Ty draniu.... – warknął Zoro, a na jego czole pojawiła się pulsująca żyła. Schwycił miecz.
W tym samym momencie wszyscy rzucili się by go uspokoić.

Usopp pomógł przybyszowi sklecić prowizoryczne nosze, na których położyli Marisę. Strzelec przedstawił się jako Shin i przepraszał za swoje zachowanie, ale robił to tak beztrosko, że Zoro miał tylko ochotę ściąć go na miejscu.
- Słuchajcie, dzięki za pomoc, jeśli to wy załatwiliście tych Guards’ów na plaży. Marisie nie udałoby się uciec. – powiedział Shin. – zabiorę was w pewne miejsce i tam dostaniecie odpowiednią nagrodę.
Franky, Zoro i Usopp byli przeciwni temu by Shin ciągnął ich gdziekolwiek, ale Robin przypomniała im, że w ten sposób nieco bardziej poznają tą wyspę, więc wszyscy niechętnie się zgodzili. Shin zaprowadził ich na zachód, nad sam brzeg, po czym wygrzebał szalupę ukrytą pod kupą liści. Ułożyli na niej ranną dziewczynę i wsiedli, Zoro schwycił za wiosła.
- Pokażę Ci gdzie płynąć, ale wszyscy bądźmy bardzo uważni. – powiedział i przeczyścił strzelbę.
Bardzo zwrócił uwagę Usoppa, w końcu on też był strzelcem, ale postanowił zachować pytania na później gdy sytuacja choć trochę się rozwinie.
Po chwili szalupa okrążyła wyspę i wszyscy dojrzeli niewielki skalny otwór z którego najprawdopodobniej wypadała rzeka. Shin wskazał nań ręką.
- Tam wpłyńmy.


Luffy aktualnie pałaszował czwarty udziec wieprzowy, kiedy drzwi gospody wysadziło kopnięcie. Sanji natychmiast wstał, będąc gotowym na wszystko, do lokalu wkroczyło pięciu mężczyzn odzianych w czarne prochowce, uzbrojonych po zęby, w noże, kije i broń palną.
- Daj nam jeść kobieto! – warknął pierwszy z nich, na co właścicielka lokalu natychmiast przybiegła do nich z potrawami ewidentnie przeznaczonymi dla innych gości.
Nami wiedziała już jak takie sytuacje się kończyły i modliła się by Luffy, zajęty żarciem nie zwrócił uwagi na mężczyzn którzy weszli do knajpy. Zwłaszcza, że zachowywali się jak ostatnie chamy zdążyli już obmacać biedną kelnerkę. Upokorzona dziewczyna uciekła na zaplecze ze łzami w oczach, zaś Nami położyła Sanji’emu rękę na ramieniu by usiadł.
- Jeszcze nic o tej wyspie nie wiemy. Zaczekaj jeszcze. Nie pakujmy się w większe kłopoty – poprosiła i kucharz z największym wysiłkiem psychicznym zajął swoje miejsce, choć już nie jadł tylko dźgał widelcem swoje danie.
- Dobrze Nami – san. Ale nie wiem ile wytrzymam. I nie wiem, kiedy on ich zauważy.
Luffy natomiast wsuwał w najlepsze


Łódka wpłynęła w absolutną ciemność.
- Gdzie jesteśmy? – spytał zaniepokojony Usopp.
- Spokojnie... – odpowiedział mu głos Shina. – HIKARI!!!!!!!!!!!!!!!!!
Wrzask strzelca ucichł. Przez chwilę wydawało się, że nic się nie stanie. A potem....
A potem Zoro, Usopp, Robin i Franky zdębieli.





3. „Hikari”

Mężczyźni w czarnych prochowcach zajęli się jedzeniem. Nie mieli specjalnie kogo zaczepić, bo chwilę po ich wejściu cały lokal natychmiast opustoszał. Jedynymi ludźmi jacy pozostali byli tylko Luffy i reszta, ale mężczyźni byli najwyraźniej zbyt głodni, żeby podchodzić do nich na drugą stronę gospody. Luffy wsuwał w najlepsze, wszystko co tylko kelnerka dała radę donieść. Najwyraźniej totalnie nie zauważył ludzi, którzy spowodowali, iż tętniąca życiem knajpa zmieniła się teraz w cichą restauracyjkę, w której jedynym dźwiękiem, poza hałasem od strony ekipy w prochowcach, było jego przeżuwanie.
- Nami – san. – powiedział Sanji. – zbierajmy się stąd. Nie mam najmniejszej ochoty czekać, aż Luffy zrobi coś głupiego. A to bardzo możliwe przy tym co odwalają ci faceci.
- Sanji, nic nie możemy zrobić. – bąknął Chopper. – nie ryzykujmy. Nami ma rację.
- Kto ryzykuje? – Luffy podniósł na nich oczy. Aktualnie skończyły mu się mięsne potrawy toteż na chwile przerwał, by zaczerpnąć oddechu.
- Nikt, nikt. – uśmiechnęła się sztucznie Nami. – jedz dalej.
Nie wzięła pod uwagę jednego. Nikt nie wziął.
- ŁOOOO!!!! – wrzasnął Luffy na widok wielkiego prosięcia z jabłkiem, które kelnerka właśnie postawiła na stole ekipy w prochowcach.
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Słomiany wydłużył swoją rękę, chwycił prosiaka za głowę i przyciągnął do siebie. Twarze pięciu mężczyzn wydłużyły się. Luffy odwrócił się do nich plecami jakby to co zrobił było zupełnie normalne. Nie spojrzał ani na Nami, która straciła nadzieję na spokojny obiad, ani na Choppera, który mimo przerażenia zaczął w myślach powtarzać składniki leków które pomagały tym z którymi Sanji lub Luffy skończyli, nie spojrzał w końcu na Sanji’ego który w spokoju odpalił papierosa, decydując się na próbę powstrzymania kapitana przed zniszczeniem całego lokalu, a samemu chcąc za wszelką cenę skopać tyłki tym burakom. Po prostu żarł, a to zapiekło mężczyzn w prochowcach do żywego. Nie bawili się w jakiekolwiek słowne sprzeczki . Po prostu jeden z nich wyciągnął zza pazuchy pistolet i wycelował Luffy’emu w głowę. Ten w dalszym ciągu się nie odwrócił.
- Hej, ty! Słomiana pało!
- Heeee? – Luffy odwrócił się do mężczyzny, który z wściekłym grymasem twarzy celował w niego. Popatrzył na niego chwilę i odwrócił się by znów jeść.
Mężczyzna w tym samym momencie pociągnął za spust. Nami pisnęła ze strachu. Sanji zastanawiał się czy nie oberwie między oczy, ale strzelec był dobry. Trafił idealnie w widelec, który Luffy aktualnie podnosił do ust. Przedmiot, wraz z kawałkiem mięsa wylądował na glebie. Luffy byłby zatłukł gościa na miejscu, gdyby Sanji nie schwycił go za koszulę nie próbując go powstrzymać. Słomiany nie tyle przestraszył się wystrzału co po prostu z równowagi wyprowadził go fakt, iż kawałek tak dobrej wieprzowiny wylądował na podłodze. Przy okazji wykrzykiwał wszystkie obelgi i groźby jakich nauczył się od dzieciństwa.
Chopper schwycił się za głowę. To już koniec, myślał.
- ZAMKNIJ SIĘ! – ryknął inny z mężczyzn i również wstał, ale Luffy dalej rzucał taką łaciną, że nawet wytrawna złodziejka jak Nami wytrzeszczyła oczy z podziwem.
I w tym momencie padł drugi strzał. Nie trafił w nikogo, utkwił w stole. Nami z przerażeniem spojrzała w dół. Milimetr od jej lewej dłoni powstała w drewnie niewielka dziurka. Potem wszystko potoczyło się natychmiast. Sanji zastanawiał się potem w którym momencie puścił Luffy’ego. Pamiętał tylko, że zobaczył dziurkę, pomyślał o tym, że Nami mogła zostać ranna... a w następnym momencie biegł już jak dziki w stronę mężczyzn, z mordem w oczach i kapitanem przy boku.
- Gomu gomu no... Pistoru!!!!! – pięść Luffy’ego poszybowała w stronę pierwszego z przeciwników. Mężczyzna mimo zaskoczenia jakoś zdążył się uchylić.
-Więc to tak! – natychmiast pozostała trójka wstała, jeden kopnął stołem, który poszybował w stronę Piratów Słomianego Kapelusza.
Sanji nie musiał zbyt długo zastanawiać się co zrobić. Kopnął przed siebie przełamując blat na pół. W ten sposób zostawił miejsce swojemu kapitanowi, który wybił się do przodu i uderzył najbliższego z mężczyzn w twarz. Tamten zatoczył się od uderzenia, ale twardo pozostał na nogach, bynajmniej do momentu, w którym Sanji stanął na rękach i kopnął go w klatkę piersiową, gruchocząc mostek. Przeciwnik wypadł przez okno rozbijając szybę na drobne kawałeczki.
- Ty draniu! – wrzasnął inny z przeciwników.
Nie spodziewał się bynajmniej takiego obrotu spraw. Tych dwóch było silnych, trzeba było działać szybko i zdecydowanie. Z takimi myślami sięgnął po krótki miecz. Zamachnął się celując w głowę Luffy’ego, lecz ta uciekła do tyłu. Nienaturalnie daleko.
- Gomu gomu no.... KANE! – tego mężczyzna się nie spodziewał. Głowa Słomianego wystrzeliła w jego stronę z ogromną prędkością. Oberwał jego czołem w nos i upadł na plecy krwawiąc obficie. Kelnerka krzyknęła.
Nami postanowiła póki co nie ruszać się z miejsca. Tych dwóch mogło spokojnie dać sobie radę. Myśląc o tym zobaczyła jak kopnięcie Sanjiego łamie na pół kij jednego z mężczyzn, który próbował się zasłonić. Następny kopniak trafił go w bark. Człowiek zwinął się z bólu, ale o dziwo nie upadł. Sanji zadziwiony był wytrzymałością tych wojowników, przecież jego kopnięcia kruszyły skały, a ten wytrzymał czyste trafienie. Mimo, że ręka zwisała mu bezwładnie, mężczyzna poderwał się z klęczek i uderzył Sanjiego wierzchem pięści w policzek. Kucharz nie miał czasu zareagować i runął na inny stolik, papieros wypadł mu z ust.
- Sanji! – wrzasnął Luffy. Najbardziej na świecie nie lubił patrzeć jak jego przyjaciele dostają manto. Okręcił się wokół własnej osi. – Gomu gomu no Muchi!
Potężny kopniak odrzucił mężczyznę na stertę krzeseł pod ścianą. Wszystkie się połamały i co było do przewidzenia przeciwnik już nie wstał. Trzech pozostałych przy zmysłach mężczyzn zaczęło ostrożnie wycofywać się z lokalu. Nie spodziewali się takiej siły, nie widzieli, że na to samo nadziali się tego samego dnia inni, ubrani tak samo jak oni. Sanji natychmiast ruszył za nimi.
- Epaule! – pierwszy z przeciwników nie miał szans na reakcję. Próbował wyciągnąć pistolet, lecz kopniak Sanji’ego powalił go natychmiast. Udało się to dopiero drugiemu. Wycelował i wystrzelił, ale chybił, miał za mało czasu by dokładnie wymierzyć. Luffy już przy nim był po czym odrzucił rękę daleko do tyłu, tak, że zatrzymała się tuż przed twarzą Nami. Nawigator uśmiechnęła się delikatnie i cmoknęła pięść Luffy’ego .
- Prezencik dla ciebie frajerze. Za to, że najadłam się strachu. – powiedziała półgłosem do przerażonego mężczyzny zaskoczonego zdolnością Słomianego i pięść wystrzeliła z powrotem.
-Gomu gomu no.... Buretto!!!!! – mężczyzna mógł już tylko patrzeć jak cios Luffy’ego trafia go w brzuch, a potem wyrzuca przez drzwi gospody na ulicę.
Uklęknął na ziemię i splunął krwią. Miał złamane co najmniej trzy żebra i uszkodzone płuco. Ostatni z mężczyzn rzucił się do ucieczki, Luffy nawet nie próbował go gonić, Sanji natomiast wyskoczył przed gospodę i ostrym kopniakiem wytrącił rannemu nóż z ręki.
- Czego do cholery od nas chcecie! – jęknął tamten kaszląc po każdym słowie – wystarczy, poddaję się!
Spojrzał przerażony w górę. Sanji i Luffy przysłaniali mu słońce, wyglądali jak dwa demony.
- Nigdy więcej nie strasz kobiety! – mruknął kucharz.
- I nie strzelaj w moich przyjaciół! – dodał Luffy.
Zabrzmiał odgłos uderzenia.


Roronoa Zoro jak żył nie widział czegoś takiego. Był zaszokowany, zaskoczony, zdziwiony i nade wszystko skonsternowany. Kiedy Shin krzyknął „Hikari” w pierwszej chwili spodziewał się, że strzelec najprawdopodobniej zjadł jakiś diabelski owoc pozwalający rozświetlić ciemność, ale w tym przekonaniu trwał około trzech sekund. Do momentu aż...
Ciemność w której się znaleźli zaczęła blednąć. Wokół nich jedno po drugim pojawiały się jakieś źródła światła, niewielkie świecące na błękitno kule, których po chwili zrobiło się tyle, że oczom załogi ukazał się niesamowity widok.
- To niemożliwe... – mruknął Franky.
- Niezwykłe. – wyszeptała Robin.
- Nikt mi w to nie uwierzy jak będę o tym opowiadał! – krzyknął Usopp.
- Zupełnie jakby ci wierzyli w co innego. – zaśmiał się Zoro, ale i on był zauroczony.
Znajdowali się w ogromnej jaskini. Najprawdopodobniej pod całą wyspą płynęła rzeka, kiedyś wody musiało być tu znacznie więcej, to ona musiała wyżłobić tak wspaniałą rzecz. Wodę od stropu dzieliło około 6 metrów, zaś wszędzie wokół, na ścianach biły delikatne światła, Usopp mógłby przysiąc, że gdzieś już widział takie „lampy”.
Po środku tego podziemnego jeziora znajdowała się spora wysepka, a na niej dość duży piętrowy gmach utrzymany w typowo japońskim stylu. Drużyna widziała wyraźnie jak ludzie biegali teraz wokół wysepki rozpalając pochodnie wetknięte tu i ówdzie w piaszczysty grunt. Woda była nadzwyczaj czysta, mimo tego, że wciąż panował półmrok widać było dno, znajdujące się co najmniej pięć metrów pod nimi.
Na brzegu wyspy zebrało się kilka osób, ewidentnie oczekujących łodzi. Dwóch młodszych mężczyzn wskoczyło do wody, pomagając wciągnąć szalupę na brzeg. Widząc Zoro i resztę wymienili zaniepokojone spojrzenia, ale nie powiedzieli ani słowa. Gdy tylko łódź wbiła się w piaszczysty brzeg Shin wyskoczył z niej i podszedł do niesamowicie wysokiego mężczyzny, który stał wyprostowany obserwując bacznie Słomianych.
- Kabuu – san, Marisa jest ciężko ranna! – wyjaśnił.
Dla ogromnego mężczyzny nie była to pierwszyzna co było widać bo wszystko potoczyło się bardzo szybko. Odezwał się głębokim głosem i dwóch mężczyzn podbiegło wziąć prowizoryczne nosze od Zoro i Usoppa, którzy aktualnie znieśli je na brzeg. Marisa była już nieprzytomna, oddychała szybko i płytko. Kabuu tylko spojrzał na jej twarz.
- Nie jest dobrze. Zabierzcie ją do doktora House’a. Natychmiast, bo musi ją uratować!
- Tak jest! – po chwili dwójka mężczyzn znikła w drzwiach budynku.
Teraz Kabuu odwrócił się do załogi. Miał krótkie, zaczesane do tyłu blond włosy i podłużną twarz, z dziwnym, dużym znamieniem na prawym policzku. Niebieskie oczy oplotły swoim spojrzeniem Zoro, Frank’yego, Usoppa i Robin, zatrzymując się na nieprzyzwoicie długą chwilę na jej dekolcie. Kabuu miał na sobie długi czerwony płaszcz z podwiniętymi rękawami a pod spodem czarny Tank i białe spodnie które wcisnął w wysokie skórzane buty. Na szyi miał czerwoną chustę.
- Shin, kim oni są? – zapytał bez ogródek, kiedy drzwi gmachu zamknęły się już z głośnym trzaskiem.
- Pomogli nam. Kobieta opatrzyła Marisę, a ten zielonogłowy pomagał nieść nosze przez cały czas.
- Spytałem kim oni są, a nie co zrobili.
- Najprawdopodobniej... piratami.
- PIRATAMI?! – niemal wykrzyknął Kabuu. Był zaskoczony do granic możliwości. Przynajmniej na to wskazywała jego twarz. Zoro był gotowy na wszystko, sprawdził czy miecze wiszą tam gdzie powinny. Brakowało mu Yukibashi którego stracił w Enies Lobby. Walka dwoma mieczami nie sprawiała mu problemu jednak jego specjalnością było Santoryu.
- Tak, jesteśmy piratami – powiedziała Robin wychodząc parę kroków do przodu. – dlaczego jednak tak zareagowałeś?
- Hahaha! – roześmiał się Kabuu – piraci na Kaneyamie, dobre! Dawno czegoś takiego nie widziałem.
- Naprawdę! Jestem kapitan Usopp! A to są moi wojownicy! – odezwał się Długonosy ośmielony zaskoczeniem Kabuu. – zaś na zewnątrz czeka osiem tysięcy moich żołnierzy, więc lepiej nie rób niczego głupiego.
- O rany, naprawdę?! – powiedział ożywiony Shin. – mogliby nam przecież pomóc!
- On kłamie. – powiedzieli naraz Zoro, Franky i Kabuu, który tego od razu się domyślił.
Nastała chwila milczenia, w trakcie której Shin próbował zebrać fakty do kupy po czym Kabuu znów się odezwał.
- Kojarzę Was z plakatu. Całkiem wysoka nagroda, Roronoa Zoro. Nie poznałem was w pierwszej chwili.
- I co w związku? – warknął Zoro.
- Nic. Po prostu jestem zaskoczony.... właśnie! Która godzina Shin?
Strzelec sięgnął za pazuchę i wyciągnął niewielki zegarek kieszonkowy.
- Dochodzi druga.
- Kiedy przypłynęliście? – Kabuu zwrócił się do Słomianych.
- Około dwóch godzin temu. – odpowiedziała Robin.
- Czyli południe. – Kabuu uśmiechnął się szeroko. – Farciarze. Trafić akurat w moment, w którym Cortez udaje się nad wulkan... Teraz pewnie wasz statek spowodował u niego niezły wstrząs, dawno piratów tu nie było... A on widzi wiele, poza tym kwadransem, koło południa.
- Cholera, zostawiliśmy go zbytnio na widoku. – warknął Franky – w takim wypadku, wszyscy już wiedzą, że tu jesteśmy. Ale kim jest ten cały Cortez?
- Może lepiej wejdziemy już do środka? Skoro Shin was już tu przyprowadził nie macie większego wyboru niż porozmawiać ze mną, lub umrzeć z mojej ręki tu i teraz. Jeśli zdecydujecie się wejść, powiem wam kim jest Cortez i dlaczego jesteście już martwi. Tak czy siak.
Załogą wstrząsnęło. Zoro chciał już sięgnąć po miecz, ale coś mu powiedziało, że lepiej jednak posłuchać co ten olbrzym ma do powiedzenia. W razie czego, był wystarczająco szybki by ściąć go nim cokolwiek by się wydarzyło. Zerknął na resztę załogi, Robin i Franky delikatnie skinęli głowami, Usopp biegał w kółko przerażony sytuacją.
- Dobrze. – powiedział Zoro. Wolał tu ustąpić. – posłuchamy cię.


Nami wyszła z lokalu i odgarnęła włosy. Pod nogami Sanjiego i Luffy’ego leżał mężczyzna w prochowcu, a kilka celnych ciosów sprawiło, że był totalnie nieprzytomny, usta zastygły mu w obłąkańczym uśmiechu.
- Ten ostatni uciekł, tak? – powiedziała dziewczyna. – liczmy lepiej na to, że nie zawiadomi kogoś silniejszego.
Chopper również wypełzł z knajpy. Trząsł się cały, bo jeden z nieprzytomnych mężczyzn jęknął coś i drgnął, gdy przechodził koło niego, ale zachował na tyle zimnej krwi, by ocenić rany przeciwników. Jeden był martwy, reszta prędzej czy później obudzi się, więc nie zajmował się nimi.
- Nami – san, mówiłem, że tak to się skończy. – zaczął Sanji, ale ona natychmiast mu przerwała.
- Zapłaciłam tej dziewczynie za zniszczenia, jesteście mi winni po 100 000 Beli każdy. – powiedziała spokojnym głosem.
- Ale czemu ja też... – jęknął Chopper, ale bał się powiedzieć cokolwiek więcej bo Nami spiorunowała go spojrzeniem.
Luffy uśmiechnął się szeroko i wyszczerzył zęby.
- Tak to się kończy, nie mówmy już o tym. Chodźmy lepiej coś zjeść.
- Przecież dopiero co jadłeś!!!! – ryknęli na niego wszyscy, ale ich kapitan najwyraźniej zupełnie się tym nie przejął gdyż od razu ruszył przed siebie.
Chcąc nie chcąc drużyna poszła za nim. Nie minęło wiele czasu, a uważna teraz już nad wyraz Nami zagadnęła.
- Nie dziwi was to, że miasto nagle zupełnie opustoszało?
I rzeczywiście. Wszystkie okna i drzwi były pozamykane, po ulicy nie chodził już nikt, wszyscy kupcy zwinęli swoje stragany, panowała przejmująca cisza.
- Rzeczywiście – powiedział Sanji i obejrzał się za siebie.
- Ktoś jednak jest! – powiedział Chopper jakby doznał ulgi.
I rzeczywiście. W ich stronę środkiem ulicy szedł wysoki, szczupły mężczyzna ubrany w doskonale skrojony garnitur. Pod nim miał białą koszulę i wzorzysty ciemnozielony krawat. Długie, idealnie proste czarne włosy zaczesał do tyłu, sięgały teraz prawie do pasa. Na nosie miał okulary, a uwagę od razu zwracały niezwykle długie nogi i ręce. Na jego szczupłej twarzy nie widać było nawet śladu zarostu. Szedł spokojnym krokiem w stronę Luffy’ego i reszty i dostojnie zatrzymał się kilka kroków przed nimi. Skłonił delikatnie głowę.
Luffy wyszczerzył się i już otworzył usta żeby coś powiedzieć, jednak tamten przemówił pierwszy. Lekko i z godnością choć z dziwnym akcentem.
- Dzień dobry zacni panowie i ty nadobna pani. Nazywam się Sigma El Nino. Pan Cortez chce z wami rozmawiać. Najlepiej natychmiast.
Luffy już prawie palnął coś głupiego, ale po raz pierwszy w życiu powstrzymał się. Obawiał się, że tym razem mógłby powiedzieć o jedno słowo za dużo.





4. „Człowiek z czerwoną chustą”

Kap.
Dlaczego?

Kap.
Dlaczego odmówiłem?

Kap. Kap.
Nawet Luffy... nawet on się nie odezwał.

Kap.
Zimno mi...
Wszystko przeze mnie... wszystko moja wina...

Kap.
Mokro....

Kap.
Kap.
Kap.

Sanji otworzył oczy.
Był zaskoczony, nie spodziewał się, że kiedykolwiek jeszcze będzie mu to dane, w pierwszej chwili wręcz wydawało mu się, że jest już w innym świecie, ale tępy ból głowy dobitnie pokazał mu, że tak nie jest. Widział bardzo słabo, wszystko było jakby zamglone, jedyne co stwierdził w pierwszej chwili, to to, że panuje półmrok i to, że obudziła go woda, której krople rytmicznie rozbijały się o jego głowę. Podniósł wzrok próbując sobie przypomnieć co właściwie się wydarzyło, a potem wszystko wróciło.
Odmówił Sigmie. Nie widział co go do tego podkusiło, ale gdy tylko El Nino zaprosił ich na rozmowę z Cortezem cały jego rozsądek zabronił mu tam iść. Luffy, jako kapitan nie odezwał się ani słowem, a on natychmiast się sprzeciwił. Nie zdążył powiedzieć nic więcej, a był już w powietrzu, z ogromnej rany na czole trysnęła krew, a całe ciało stało się bezwładne. Za nim pochłonęła go ciemność dojrzał jeszcze jak Luffy pada na kolana, plując krwią, a Sigma rusza w stronę Choppera. Potem pustka. Chciał schwycić się za czoło, ale zrozumiał, że nie może.
Znajdował się w pustym zaciemnionym pokoju bez okien o wielkich stalowych drzwiach, jedynie przez niewielki lufcik wpadało do środka światło. Na wpół stał, na wpół wisiał nad ziemią, zaś z sufitu wisiał łańcuch do którego przykuto mu ręce mocnymi kajdanami. Nogi natomiast miał przykute do ściany i stał tak z poderwanymi do góry rękami nie mogąc się poruszyć.
Co się stało z resztą? Gdzie są Nami, Luffy, Chopper?, myślał. Bał się najgorszego.
Zobaczył, że jest nagi od pasa w gorę, choć poza rozcięciem na czole nie był ranny. Było diabelnie zimno.
A potem usłyszał dźwięk ciężkiej stalowej zasuwy i drzwi powoli się otworzyły.


Kabuu zaprowadził Zoro i resztę do szerokiego pokoju z niskim stropem wyłożonego tatami z niewielkim stoikiem po środku przy którym leżał średniej długości miecz o szerokim ostrzu. Sala była pozbawiona okien, ale było w niej dosyć jasno, gdyż w jej rogach znajdowały się źródła światła, takie same jak na zewnątrz. Usopp zbliżył się do jednego z nich.
- Lamp Diale! – wykrzyknął. – takie same jak na Skypiea! Skąd tyle tego wytrzasnęliście? Te wszystkie światła na zewnątrz....
- Tak to też Diale - odparł Kabuu. – i nie pytaj skąd one się tu wzięły tylko siadaj, twoi znajomi już to zrobili, to nie takie głąby jak ty.
Usopp nieco się zdziwił, ale rzeczywiście, Zoro, Robin i Franky już siedzieli naprzeciwko Kabuu, przy niskim stoliku. Mężczyzna nie bawił się w żadne proponowanie herbaty, żaden savoir vivre, tylko uderzył prosto z mostu.
- Cortez was zabije. Już jesteście martwi.
Zoro uśmiechnął się pod nosem.
- Skąd ta pewność? – zapytała się Robin.
- To bardzo proste – rzekł Kabuu – nigdy nie ma tu piratów. Jeżeli jakaś niczego nieświadoma załoga, spróbuje wylądować na wyspie, to można być pewnym, że nie postawią na nią nawet nogi. Cortez o to dba. Jedynie Shichibukai, Światowy Rząd i najwyższe dowództwo Marines wie o tych faktach ich statki tu się nie zapuszczają, pozwalają żyć Kaneyamie własnym życiem. Wy natomiast wylądowaliście na tej wyspie. Udało wam się coś, czego nikomu jeszcze się nie udało. Sam jestem zaskoczony dlaczego jeszcze żyjecie.
Tym razem odezwał się Franky:
- Skoro taki pewien jesteś tego co powiedziałeś, może nam wytłumaczysz, jak to działa? Dlaczego nas nie zniszczono? A innych przed nami tak? Wspomniałeś coś, że Cortez wszystko widzi, tak?
- Od pewnego czasu Cortez raz dziennie udaje się na wulkan. Obchodzi cały krater wokół, a w trakcie tego zajęcia jest tak skupiony, że nie zauważyłby nawet, gdyby wyspa padła ofiarą Buster Call. To jest powodem, dla którego udało wam się zacumować i przypłynąć na wyspę. I rzeczywiście wszystko widzi. Najprawdopodobniej to, że nie zginęliście na plaży natychmiast, jest wynikiem opieszałości jego ludzi. Zdążyliście spotkać Marisę, pójść za nią i dzięki temu dotarliście tu. Cortez nie wie o istnieniu tego miejsca. Myślę, zresztą, że zainteresowałyby go wasze wysokie nagrody. Właśnie, gdzie wasz kapitan? – Kabuu wyciągnął z tylnej kieszeni gazetę i otworzył na stronie, na której przedstawiona byłą cała załoga Słomianego Kapelusza – raz na jakiś czas dostajemy tu jakąś gazetę i właśnie we wczorajszej widziałem wasze zdjęcia.
- Wczorajszej? – spytał Usopp – toć przecież dostaliśmy te nagrody kilka miesięcy temu.
- Mamy tu mały problem z przesyłem informacji. Mówiłem, tą gazetę dostaliśmy wczoraj.
Przerażające, pomyślał Zoro, ta wyspa jest praktycznie odcięta od świata. Potem coś go tknęło.
-Ale chwileczkę! – poderwał się do góry. – Luffy, Nami, Chopper i ten durny kucharzyna są w tym całym mieście!
Kabuu uniósł powieki.
- W takim razie możesz o nich zapomnieć. Wasz kapitan ma wysoką nagrodę, ale to i tak nic nie da.
Nastała chwila milczenia. Potem Usopp i Franky zaczęli się przekrzykiwać. Mówili, że nie zostawią kapitana i że Luffy nigdy być czegoś takiego nie zrobił, że każdemu z nich pomógł. Nic mu się przecież nie stanie. Franky dorzucił jeszcze, że możliwe, że są na statku, jeżeli w mieście nie przyjęli ich ciepło.
- Wasz statek już na pewno jest obstawiony. Cortez nie pozwoli odpłynąć stąd komukolwiek, kto już tu przybił.
- Więc kim jest ten Cortez? – zapytała w końcu Robin.
Kabuu już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, lecz w tym momencie usłyszała świst. Stolik pękł na pół, oba kawałki rozleciały się na boki, uderzyły w ścianę. Dym opadł tak szybko jak się uniósł.
- To nie ważne kim jest. – powiedział Zoro, stojąc z obnażonym mieczem. – Jest silny to wystarczy. Idziemy sprawdzić, co z nim nie tak. Pokaż nam wyjście.
Kabuu uśmiechnął się szeroko i schwycił za dziwny miecz spoczywający koło niego. Podniósł się i stanął naprzeciwko Zoro.
- Po moim trupie. Za dużo wiecie.
- Niech i tak będzie. – rzekł Roronoa i dobył drugiego miecza.
- Zoro, nie rób niczego głupiego! – warknął Usopp.
- Nie powinniśmy teraz walczyć. – powiedziała Robin krzyżując ręce, by użyć mocy swojego owocu. Zoro dostrzegł no natychmiast.
- Nie rób tego! – ryknął szermierz. Kobieta zamarła. – On nie jest w ciemię bity, i naprawdę gotowy nas zabić. Nie mamy na to czasu. Idźcie beze mnie, musicie sprawdzić co się dzieje z Luffym! Ja go załatwię.
- Jesteście pewni? – warknął Kabuu. – nikt wam nie pozwoli opuścić tej jaskini.
- Damy sobie radę! – krzyknął Franky – Załatw go. –dodał do Zoro i ruszył w stronę drzwi. Były zamknięte.
Kabuu powoli wyciągnął miecz z pochwy. Było to szerokie na około 30 centymetrów ostrze, zakończone płasko, było jednosieczne i wyglądało jak ogromny tasak, rękojeść również miało podobną do tego rzeźnickiego narzędzia.
- Tylko szkoda, że nie dacie rady otworzyć tych drzwi. – rzekł spokojnie.
- STRONG.... HAMMER! – Franky z całej siły uderzył w drzwi. Ani drgnęły.
Wszyscy wciągnęli powietrze.
- Czyli pozostaje mi pokonać cię i wydusić z ciebie klucz, tak? – spytał Zoro.
- Na to wygląda – odparł Kabuu.
Zielonowłosy szermierz spuścił luźno ręce bo bokach ciała.
- Jak chcesz.
Poprawił uchwyt, napiął mięśnie i ruszył do przodu.
Zaatakował natychmiast celując w głowę, ale Kabuu bez problemu się uchylił, spodziewał się tego. Czekał teraz na spodziewane zakończenie, i rzeczywiście, Zoro uderzył z góry lewą ręką. Miecze zderzyły się. Kabuu odtrącił ostrze na bok i zaatakował brzuch, Zoro zablokował i odskoczył do tyłu. Nie spodziewał się takiej szybkości, jego przeciwnik był naprawdę wprawnym szermierzem, nie marnował siły na niepotrzebne ruchy.
- Czyli jednak pobędziemy tu dłużej tak? – warknął Zoro.
- Dokładnie przyjacielu. A mówiąc wprost, nigdy stąd nie wyjdziecie.
- Zobaczymy.
Zoro znów zaatakował. Tym razem nie bawił się już zbytnio. Jeszcze w biegu wsunął Kitetsu do saya. Schwycił swój drugi miecz po czym również go schował. Jednakże nie przypasał.
- Ittoryu...
Kabuu wykonał niewielki ruch.
- Shishi Requiem!!!!!! – Roronoa uderzył, minął przeciwnika i stanął gotowy by schować miecz.
Był pewny, że to koniec. To musiał być koniec. Tym razem jednak nie był.
- Dobry atak. – pochwalił Kabuu. – niemal mnie trafiłeś.
Zoro odwrócił się i rzeczywiście, tamtemu nic się nie stało, stał wyprostowany bez żadnego śladu na ciele. Przerzucał tylko tasak z ręki do ręki. Wyglądał na zadowolonego z siebie.
- Jak to możliwe... – warknął Zoro.
- Teraz jeśli pozwolisz ja zaatakuję.
Szermierzowi nigdy tak nie brakowało trzeciego ostrza jak teraz. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał takowe znaleźć jednak póki co, to się nie liczyło. Musiał pokonać Kabuu tylko dwoma mieczami.
- Hitokiri.... – mruknął tamten, po czym praktycznie zniknął.
Szybki, pomyślał Zoro, ale tamten był już po jego lewej.
- TSUME! – ryknął Kabuu i ciął poziomo.
Roronoa, z najwyższym trudem zablokował cios, odrzuciło go nieco do tyłu. Mimo, że cięcie było jedno, poczuł na ostrzu cztery uderzenia. Zaklął w myślach.
- Widzisz, nie jest to takie proste. Ile jeszcze takich ciosów unikniesz?
- Tyle ile będzie trzeba.
- Więc niech tak będzie.
Jednak nim Kabuu zdążył zaatakować drzwi otworzyły się z hukiem. Obaj walczący natychmiast obrócili się w tę stronę widząc jak Franky, który próbował je otworzyć stoi teraz zdziwiony, wpatrzony w postać która właśnie weszła do sali. Był to wysoki mężczyzna dobiegający trzydziestki z lekkim zarostem. Ubrany był prosto, na głowie miał czerwoną chustę i nie sprawiał piorunującego wrażenia wizualnego, jednak kiedy przechodził, powietrze drgało niespokojnie.
Kabuu spojrzał na niego i natychmiast opuścił miecz.
- Takeyama – san – zaczął, ale tamten położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się.
- Dziękuje, stary druhu, że ich tu zatrzymałeś, ale nie powinieneś być aż tak gwałtowny. Choć nie sądzę, żebyś z tym szermierzem tak łatwo dał sobie radę – powiedział. – a teraz zostaw nas samych, Jin wrócił z bardzo ciekawym raportem, myślę, że będziesz miał ochotę go wysłuchać.
- Eh... no dobra. – mruknął Kabuu po dłuższej chwili. Zerknął jeszcze na Zoro i schował miecz do pochwy. – uważaj tylko.
I po chwili wyszedł. Zoro jednak nie schował mieczy tylko mierzył go ostrym wzrokiem. Był gotowy na wszystko. Tamten jednak uśmiechnął się tylko szeroko.
- Wybaczcie mu, jest trochę nadgorliwy. Każę zaraz podać herbatę. Siadajcie.
- Kim jesteś? – zapytał Usopp.
Mężczyzna odwrócił się do niego i rzekł serdecznym głosem.
- Jestem Takeyama, przywódca Rebelii Czerwonych Chust.


Oczy przyzwyczaiły się do światła i Sanji odważył się spojrzeć kto do niego przyszedł.
Zbladł przerażony tym co zobaczył.
Pot wystąpił mu na czoło, źrenice znacznie się rozszerzyły.
A potem długo krzyczał z rozpaczy.
-ZABIJĘ CIĘ DRANIU!!!! ZABIJĘ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!





5. „Deklaracja Sanji’ego”

- Zabiję cię!!! – ryknął kucharz.
Postać stojąca w drzwiach otworzyła usta, by coś odpowiedzieć, ale nie zdążyła.
- Zamknij mordę! Zdejmij mi te łańcuchy, draniu, pozwól mi z tobą walczyć.
- Nie ma mowy.
- Na boga, podetnij mi ścięgna achillesa, ale daj mi szansę, by cię zabić! Jedną jedyną szansę!
- Może jeszcze będziesz ich miał wiele. – odparł tamten.
Sanji nie mógł wytrzymać tego co widział, nie należał do osób specjalnie miękkich, miał silny charakter, ale tym razem uderzono go w jego czuły punkt. Nie mógł zachować spokoju. Nie mógł zatrzymać łez, które strumieniami wypływały mu z oczu.
W drzwiach stał Sigma El Nino i trzymał Nami za włosy. Była blada, nie dawała znaku życia, Sigma musiał wlec nieprzytomną dziewczynę po ziemi. Jednak nie to najbardziej przeraziło Sanji’ego. W trakcie ich podróży widział wiele różnych rodzajów ran. Sam nieraz miał okazję mieć parę złamanych żeber, zaś jedna z jego niebieskich koszul zmieniła kolor na czerwony, ale Nami-san nigdy przecież nie była ranna... Nie aż tak!
Jej pomarańczowe włosy zlepione były krwią. Musiała mieć ranę na głowię nie mniejszą niż on, litościwie opatrzono ją brudnym bandażem. Miała rozdartą bluzkę, która ledwo co przykrywała jej piersi, na brzuchu miała mnóstwo małych ciętych ranek, które broczyły krwią. Miała ściągnięte buty, i otarte ze skóry w pewnych miejscach stopy, zaś na nadgarstkach sine ślady po sznurze. Całe ciało poryte miała siniakami, po lewej stronie twarzy miała ciężką opuchliznę, na plecach cienkie podłużne ślady bicza. Wokół karku miała teraz fioletowe, obrzydliwe pręgi, ewidentnie od przypalania rozgrzanym narzędziem. Wszystko zrobione umiejętnie, żeby się nie wykrwawiła, żeby nie umarła od razu. Gdy Sigma rzucił ją na podłogę celi i przykuł jej nogę do wystającej ze ściany poręczy, Sanji zobaczył, że dziewczyna ma również rozdartą spódniczkę, musiała zostać wielokrotnie zgwałcona, potem jego spojrzenie powiodło na twarz El Nino, który miał dziwne zadrapanie na lewym policzku. Ewidentnie ślad paznokci. Kobiecych paznokci.
- Nie martw się nie zabiłem jej. – powiedział Sigma bez śladu swojej uprzejmości którą okazał im w mieście. – to była najpiękniejsza chwila od bardzo dawna. Uwielbiam robić to kobietom.
- Ty chrzaniony świrze!!!! Ty cholerny szalony świrze!!!!!
W Sanji’ego wstąpił taki szał, że nie obchodziło go już nic co może mu się stać. Rwał się, ale praktycznie nie mógł się poruszyć, przykuty i za ręce i za nogi. Spod kajdan na jego kostkach pociekła krew, metal wbijał się w jego ciało im mocniej próbował się wyrwać. Te łańcuchy były zbyt mocne. Gdyby tylko był tu ten cholerny zielonowłosy...
- Uważaj na słowa – warknął Sigma.
W pierwszej chwili Sanji chciał zapytać, dlaczego to zrobił, ale amok który go ogarnął nie pozwolił na podjęcie żadnych sensownych działań.
- NIECH CIĘ PIEKŁO POCHŁONIE!!!!!!! – ryknął.
Sigma wykonał ruch tak szybki, że oczy Sanji’ego ledwo go wychwyciły. Chwilę później blondyn poczuł ciepłą krew ściekającą po jego policzku.
- Nie drzyj się tak. I nie marnuj sił. Wiele was tu jeszcze czeka. Chociaż nie dzisiaj.
Sanji chciał splunąć mu na twarz, ale nie trafił, za to idealnie splamił mu nogawkę.
- Mój garnitur draniu, tak? – po czym uśmiechnął się złowieszczo – może jednak dzisiaj. – i kopnął Nami w brzuch.
- DLACZEGO JĄ SZMACIARZU! TO JA CIĘ OPLUŁEM!
- Myślę, że twój ból będzie dla ciebie zbyt małą karą. Zaś ta maleńka... – kopnął ją po raz drugi, dziewczyna zakrztusiła się i odzyskała przytomność.
- DLACZEGO?! –ryknął Sanji.
- Wszystko możesz zawdzięczać panu Cortezowi. I mojej inwencji twórczej. – odwrócił się do Nami. – mała podziękuj temu miłemu blondynowi, za to co cię teraz czeka.
Sigma uśmiechnął się raz jeszcze i wzniósł rękę. Sanji spojrzał raz jeszcze w przerażone oczy Nami i wrzasnął ile tylko miał sił w płucach.
- NIE!!!!!!!!
Drzwi otworzyły się z jeszcze większym hukiem niż poprzednio.



Dwie młode kobiety przyniosły herbatę, którą postawiły na ziemi, przed każdym z obecnych w pokoju.
- Niestety, ale rozwaliliście stół. Dlatego na ziemi – powiedział Takeyama, po czym rzucił okiem po załodze.
Zoro nie spojrzał nawet na herbatę. Przypatrywał się wyraźnie mężczyźnie szukając jakichkolwiek oznak chęci do ataku. Franky nerwowo zaciskał pięści, jakby w każdej chwili spodziewał się, że Takeyama wyciągnie coś większego niż tasak Kabuu. Robin delikatnie uniosła filiżankę do ust, lecz nie upiła, tylko powąchała napar. Usopp zaś był blady i ani nie śmiał drgnąć.
- Spokojnie możecie pić – rzekł Takeyama – nie jest zatruta.
- Skąd mielibyśmy wiedzieć, po takim przyjęciu jakie nam zgotował ten rzeźnik? – odezwał się podenerwowany Usopp.
- Ech... – Mężczyzna z czerwoną chustą wychylił swoją herbatę. – nieważne, nie dziwię się, że nam nie ufacie.
- Możemy już iść rozejrzeć się za naszym kapitanem i resztą załogi? – zapytała Robin.
- No właśnie tu się pojawia problem. Ich już... nie ma.
- Co??? – zapytali wszyscy naraz.
- Właśnie dostałem wiadomość od Jina, szefa naszej siatki wywiadowczej. Jeden z jego ludzi zlokalizował Monkey D. Luffy’ego i resztę waszych kompanów w mieście, gdzie stoczyli walkę w jakiejś gospodzie.
- No, chyba ich nie zabito? – spytał z niedowierzaniem Franky.
- Nie. – odparł Takeyama – najprawdopodobniej nie. Pokonali ich bez problemu, ale potem, spotkali człowieka o imieniu Sigma El Nino – jednego z najbardziej zaufanych ludzi Corteza. Nie wiadomo dlaczego, ale wywiązała się walka i wasi przyjaciele zostali pokonani. A potem – wszyscy znikli.
- Znikli? O czym ty gadasz czerwony? – warknął Zoro.
- Jak nam się wydaje Sigma musiał posiąść jeden z Diabelskich Owoców. W ten sposób jedynie można to wytłumaczyć, bo już nie jeden z nas widział podobną sytuację. A tylko jedna osoba wróciła.
- W takim razie powiedz nam gdzie mógł ich przenieść! – krzyknął Usopp – musimy ich uratować!
- Nie wiemy. Siedziba Corteza odpada.
- Ale jak to możliwe, że pokonał tak silnych wojowników jak pan kucharz i pan kapitan? – zapytała Robin. – to przecież nie jest proste.
- To pewnie też związane jest z jego mocą. Przykro mi ale nie mogę wam pomóc.
- W takim razie idziemy ich poszukać i mam nadzieje, że nie będziesz nam w tym przeszkadzał – powiedział Franky i zaczął się podnosić.
- Znów muszę odmówić. Nie mogę ryzykować, że poprzez pochwycenie was Cortez pozna siedzibę naszej rebelii.
- Ale przecież... – zaczął Zoro, ale Takeyama wtrącił mu się w słowo.
- Wiem! Wiem, że jesteście silni! Ale nawet jeśli udałoby się wam jakoś dostać w tamto miejsce, nie macie żadnych szans ujść stamtąd z życiem. Nie jesteście w stanie pokonać Corteza, a my jeszcze nie jesteśmy gotowi do ataku!
- Dlaczego nas w to wplątujecie? – zapytał Usopp – nie mamy z tym nic wspólnego!
- Niestety ale macie. Od chwili jak wylądowaliście na tej wyspie.
- MUSIMY IŚĆ IM POMÓC NIE ROZUMIESZ?! – krzyknęła Robin – LUFFY TO SAMO ZROBIŁBY DLA KAŻDEGO Z NAS!
- Jest moim kapitanem i nie pozwolę mu umrzeć! Ani nikomu z reszty! Nawet temu kukowi za dychę! – rzekł Zoro i wstał.
- Oni są naszymi przyjaciółmi!! – nie jesteś wstanie tego zrozumieć?! – warknął Franky.
- Nigdy nie zostawimy ich na pastwę losu! Choćby to miało nas kosztować życie!!
Takeyama umilkł na chwilę. Przez chwilę walczył z myślami, a potem również wstał.
- Dobrze więc. – powiedział – chodźmy zobaczyć jak się trzyma Marisa. Jeżeli ktokolwiek ze wszystkich ludzi jest w stanie udzielić wam jakiejkolwiek rady, to właśnie ona. Ona tam była.
- Więc chodźmy od razu! – Zoro ruszył do wyjścia.
- Ostrzegam cię od razu. – rzekł Takeyama – ona nikomu jeszcze o tym nie powiedziała. Ani nie zdradziła położenia tego miejsca, ani nie opowiadała nic o tym. Nie jest w stanie o tym mówić i mimo, że minęły już 3 lata od tamtej chwili, milczy jak grób.
- Więc to może ona... – zaczął Usopp.
- Jest godna zaufania – przerwał z naciskiem przywódca rebelii – ale widocznie stały się tam takie rzeczy, które kazały jej zamilknąć.
- Dobrze, więc chodźmy – ponaglił Zoro i otworzył drzwi – komu jak komu, ale nam musi powiedzieć.



W otwartych drzwiach stał wysoki mężczyzna odziany w jeansowe spodnie, dobrze skrojoną marynarkę i wysokie skórzane buty. Wyglądał na więcej niż trzydzieści lat, nosił krótko przystrzyżoną bródkę, i włosy spięte wysoko, co odsłaniało niewielkie zakola. Kucyk jednak nie opadał, lecz rozlewał się burzą włosów na wszystkie strony, ponieważ patrząc na tą wielką szopę można było z powodzeniem stwierdzić, że bez upinania nosiłby na głowie postawne afro. Przy pasie miał, co dziwne siedem długich katan, cztery po lewej, trzy po prawej stronie . Z pewnością ciężko było się w takim czymś poruszać, lecz jemu najwidoczniej nie zrobiło to żadnej różnicy gdyż śmiało przestąpił przez próg i schwycił Sigmę za rękę, którą ten zamierzał wymierzyć właśnie cios skulonej Nami.
- Wystarczy – rzekł krótko.
- Ozuma? Czego tu chcesz cholerny pupilku pana Corteza? – warknął El Nino.
- Pan Cortez nie życzy sobie by bardziej ich uszkadzać. – odrzekł mężczyzna nazwany Ozumą. – a biorąc pod uwagę twoje zapędy, wpadłem zobaczyć czy nie przesadzasz. I widzę, że przesadzasz.
- A co ty mi możesz zrobić! Jestem prawą ręką pana Corteza!
- Lewą – szepnął Ozuma – ja jestem prawą.
Mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem po czym Sigma widocznie stwierdził, że Ozuma ma rację. Odwrócił się na pięcie i wymaszerował z pokoju.
Kiedy jego kroki ucichły Ozuma klęknął przy Nami, która z przerażeniem odsunęła się pod ścianę. Nie była w stanie mówić.
- ZOSTAW JĄ! – ryknął Sanji.
Ozuma spojrzał na niego po czym podszedł i zatrzymał się tuż przed jego twarzą.
- Nie drzyj się tak, bo niczego ci to nie przyniesie.
Wyciągnął z kieszeni klucz i uwolnił ręce kucharza. Na ten moment Sanji czekał. Nic więcej go nie obchodziło, ani własny los, ani nic wokół, po prostu rzucił się na Ozumę z pięściami. Tamten jednak był przygotowany. Po sekundzie klęczał już na głowie kucharza, który z powodu przykutych nóg nie był w stanie się ruszyć.
- Może byś tak zrozumiał, że ja nie jestem tępym sadystą, jak Sigma? – warknął szermierz. – próbuję wam choć trochę ulżyć!
Sanji uspokoił się i Ozuma wstał. Wyciągnął zza pazuchy niewielkie pudełko z czerwonym krzyżykiem i butelkę wody które rzucił na ziemię. Tuż przed nim. Kucharz spojrzał na niego skonsternowany.
- Dlaczego to robisz? – jęknął w końcu gdy już się uspokoił.
- Nie lubię zbędnego okrucieństwa. Zwłaszcza nie w przypadku kobiet. Zajmij się nią. – odrzekł chłodno i wstał. Zwrócił się do wyjścia.
- Masz jakieś szlugi? – zapytał Sanji, nie mogąc wymyślić niczego sensowniejszego, a chcąc choć przez chwilę widzieć jeszcze światło, które wpadało przez otwarte drzwi.
Ozuma bez słowa rzucił na medykamenty paczkę nie napoczętych papierosów wraz z zapałkami i wyszedł zatrzaskując drzwi.
Sanji jęknął i podczołgał się po apteczkę i wodę.
- Nami – san, podjedź tu. – powiedział cicho. – ja się dalej nie ruszę.
Dziewczyna próbowała coś odpowiedzieć, ale tylko z jej oczu popłynęły łzy.
- Przepraszam – jęknął Sanji, on również płakał. – przepraszam za wszystko...
Nami podczołgała się bliżej niego i dotknęła jego ręki. Ten wysiłek wiele ją kosztował. Zakaszlała, splunęła krwią i osunęła się na ziemię.
- Nie przepraszaj Sanji – kun. – spróbowała się uśmiechnąć.
Sanji delikatnie jak tylko mógł obmył wodą i spirytusem najbardziej brzydkie rany na jej ciele. Robiąc to, czuł jak narasta w nim nienawiść, każdy jęk Nami, powodował, że coś skręcało się w jego żołądku, każde drgnięcie jej ciała, powodowało, że on też drżał bojąc się by nie przysporzyć jej jeszcze więcej cierpienia. Kiedy skończył całą tą operację oparł się o ścianę i zapalił papierosa. Poczuł jak dym wypełnia mu płuca, po czym wraca wychodząc na zewnątrz wraz ze słowami, które miał w głowie cały czas.
- Zabiję go Nami – san. Przysięgam na moje życie. Przysięgam na moją flagę.


Franky nigdy nie odznaczał się cierpliwością. Tym bardziej szał wziął go, gdy Takeyama, kazał im czekać przez bite dwie godziny przed jakąś salą, do której sam wszedł i prosił by nie hałasować. Zoro siedział w skupieniu na ziemi, Robin i Usopp byli także podenerwowani.
- Ile to jeszcze zejdzie? – warknął cyborg.
- Skąd mamy o tym wiedzieć? – odpowiedział pytaniem na pytanie Zoro.
- Dajcie trochę czasu. Dziewczyna musi sobie chyba wszystko poukładać w głowie. – wtrąciła Robin – prędzej czy później wyjdzie tu do nas.
- A jeśli do tego czasu Luffy i reszta zginą? – zaoponował Usopp.
Archeolog pokręciła głową.
- Gdyby mieli nie żyć, już by nie żyli. Lepiej poczekajmy co nam powie Marisa.

I tak trwali w milczeniu jeszcze przez dłuższą chwilę, aż w końcu drzwi się otworzyły i stanął w nich mężczyzna z czerwona chustą.
- Dopiero co odzyskała przytomność. Jest bardzo słaba, udało jej się wywinąć śmierci i zgodziła się z wami porozmawiać, ale jeżeli ktokolwiek z was podniesie głos, to własnymi rękoma ukręcę mu łeb.
Wszyscy zgodzili się na ten niewielki warunek i Takeyama wpuścił ich do sali.
Po środku stało sporej szerokości łóżko, na którym leżała Marisa. Była przykryta kocem i przytomna, ale strasznie blada, na czole miała ręcznik, z pewnością gorączkowała. Obok niej krzątał się dziwny, zarośnięty, kulejący facet. Widząc wszystkich wskazał im podłużną ławę pod ścianą na której usiedli wraz z Takeyamą. Także tutaj nie było okien, tylko Lamp Diale oświetlające pomieszczenie zupełnie jak światło słoneczne. Po chwili kulejący mężczyzna odezwał się do Słomianych.
- Jestem doktor House i jestem tu lekarzem. – powiedział. – możecie porozmawiać z Marisą, ale nie wiem jak długo wytrzyma. W razie czego przerwę rozmowę, a wtedy wszyscy będziecie musieli wyjść. Zrozumiano?
- Zgoda – rzekł Zoro i spojrzał na dziewczynę.
Marisa uniosła powieki i zmierzyła ich wzrokiem.
- Więc to prawda? Tych dwóch którzy mi pomogli na plaży złapał Sigma?
Robin spojrzała wymownie na Takeyamę. Wydawało jej się dziwne, że nie rudowłosa nie zna imienia Luffy’ego, podczas gdy większość tu obecnych mówiło już o tym.
- Ona nie czyta gazet. – wyjaśnił - Od chwili gdy zobaczyła na pierwszej stronie którejś tam gazety informację o tym, że „wszyscy ludzie na Kaneyamie zmarli z powodu epidemii gorączki”, co oczywiście było tylko pretekstem do zostawienia władzy Cortezowi – o tym opowiemy później – stwierdziła, że nie będzie już czytać tak stronniczych rzeczy i nie chce nawet o tym słuchać. Przypuszczam, że nie wie nawet o zniszczeniu Enies Lobby. Całe swoje serce zostawia tu na miejscu i nie obchodzi jej świat wewnętrzny, który odwrócił się od nas plecami.
- Powiedz nam lepiej... – zaczął Zoro wychylając się w stronę Marisy, ale Usopp wtrącił mu się w zdanie.
- Niestety. I dlatego potrzebujemy twojej pomocy. Jeśli jesteś w stanie mówić oczywiście.
Zoro chciał coś powiedzieć, ale Franky klepnął go w ramię
- Pozwól mu mówić. – rzekł – gadanie nie jest twoją najmocniejszą stroną.
Słysząc to Marisa uśmiechnęła się słabo.
- Nic nie jesteście w stanie w tej chwili zrobić.
Usopp westchnął.
- Czyli co, już po nich?
- Myślę, że nie. Jeśli zostali złapani przez Sigmę dzisiaj, to co najmniej 21 dni od tej pory śmierć im nie grozi.
- Rozwiniesz to? – dociekał długonosy.
- Ciężko mi o tym mówić... ale powiem, ze względu na to by uratować osoby, które dzisiaj uratowały mnie.
Wszyscy usiedli wygodniej by posłuchać dziewczyny, ale ta podniosła się delikatnie.
Dr House natychmiast pokuśtykał w jej stronę.
- Nie powinnaś się ruszać! Masz raka, astmę, hiperwentylację... – po czym wymienił jeszcze 30 000 nieznanych medycznych terminów.
Marisa zignorowała go po czym powiedziała już nieco głośniej kierując słowa do Słomianych.
- Wybierzcie z pośród was jedną osobę, której powiem wszystko co wiem. Reszta nie ma prawa się tego dowiedzieć. I od razu powiem, że nie mam siły się kłócić. To moje ostatnie słowo.
- Ale... – zaczął Takeyama.
- Wyjdź wujku.
Westchnął.
- Dobrze.
- Ty też doktorze. – rzekła Marisa do House’a.
- Nie mogę w tej chwili wyjść! Bo umrzesz! – rzekł mrocznie i znów zaczął tłumaczyć, że dostrzegł coś czego inni nie widzieli.
- Doktorze wychodzimy! – warknął Takeyama.
House wzruszył ramionami, powiedział, że idzie się kłócić z władzami szpitala i pokuśtykał na korytarz.
- On jest trochę świrnięty – wyjaśniła Marisa. – wybraliście?
Słomiani spojrzeli po sobie. To nie było ważne czy wszyscy się dowiedzą. Wystarczyło, żeby jedna osoba poznała te fakty, a wszyscy mieliby do niej i tak takie samo zaufanie i postąpili by zgodnie z każdym jej poleceniem. W końcu po chwili milczenia zrozumieli kto jest w tym momencie najwłaściwszy. Zoro uśmiechnął się.
- Usopp, powodzenia – rzekł po czym ruszył do wyjścia a za nim Franky i Robin uśmiechając się do strzelca i dziewczyny by dodać im otuchy.
Gdy drzwi się zamknęły Marisa wzięła głęboki oddech.
- Przysięgasz, że nie ujawnisz pewnych szczegółów, które Ci powierzę?
Usopp zaśmiał się w duchu. On, urodzony kłamca, teraz miał przysięgać, i postępować zgodnie z tym co powie. Jakaż to ironia. Jednakże był też piratem i wiedział co to honor. Luffy go tego nauczył. Nie było czasu na zastanowienie.
- Przysięgam.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Więc słuchaj.



6. „Runda pierwsza”

Opis: W tej części uświadczycie zmiany jaka zachodzi w jednym z bohaterów, nie zdradzę którym ale łatwo się domyśleć zważywszy na okoliczności. I będzie nieco smutnawo.

Usopp wyszedł z pokoju i cicho zamknął za sobą drzwi. Łatwo go było przestraszyć prawda, do tego był dość wrażliwy, ale tym razem ewidentnie było to na niego zbyt wiele. Był blady jak ściana, pot spływał mu po twarzy, zaś nogi trzęsły mu się jak chyba nigdy w życiu, ale starał się tego nie okazywać. Zrobił coś, co wiedział, że jest właściwe, ale wiedział, że innym może się nie spodobać jego pomysł. Stał teraz przed Zoro, Robin i Frankym, którzy najwyraźniej oczekiwali tego co ma do powiedzenia. Ale nie mógł na razie ich uwolnić od oczekiwania. Obiecał.
- No więc? – Zoro uniósł brwi czekając na dokładną relację tego co powiedziała mu Marisa.
- Słuchajcie...
- Gadaj prędko, gdzie oni są. – ponaglił go Franky
- Nie mogę. – odparł Usopp.
- Jak to nie możesz? – Zoro wstał i spojrzał strzelcowi w oczy. – nie chcesz uratować Luffy’ego?
- Oczywiście, że chcę! – wykrzyknął długonosy. – jak możesz posądzać mnie o coś takiego!
- Więc o co chodzi? – zapytała Robin – chyba nie jest to odpowiednia pora na wahanie? Chyba, że jest jakiś powód.
- Jest. – odpowiedział krótko Usopp – obiecałem. I słowa dotrzymam.
Wszyscy stanęli jak wryci. Nikt nie rozumiał o co tu chodzi, zachowanie Usoppa wydawało się wręcz irracjonalne.
-Wytłumacz o co chodzi! – warknął Franky i stanął obok Zoro.
- Ja... – zaczął Usopp – nie mogę wam wytłumaczyć. Ale po tym czego się dowiedziałem...
Umilkł na chwilę po czym wziął głęboki oddech.
- Wstąpiłem do rebelii.


Sanji’ego bolało całe ciało. Nie wzięto go co prawda na tortury, jak Nami, ale ni stąd ni zowąd w pokoju pojawiło się dwóch wysokich mężczyzn w czarnych prochowcach, którzy pobili go i skopali niemiłosiernie, wręcz przez pewien czas był nieprzytomny. Dawno już stracił rachubę czasu, nie wiedział czy jest dzień czy noc, nie wiedział ile już tu są, jedynie na podstawie głodu – uczucia którego najbardziej nienawidził, stwierdził, że od ostatniego posiłku musiała minąć co najmniej doba. Kiedy otworzył oczy, ujrzał Nami. Dalej był przykuty do ściany za nogi, jednakże ręce miał uwolnione, mógł więc w spokoju ulżyć sobie wywichniętym barkom. Dziewczyna położyła sobie jego głowę na kolanach, by nieco mu ulżyć, a teraz spała cicho ze spuszczoną głową. Kucharz był wściekły na samego siebie. Dziewczyna wycierpiała znacznie więcej niż on, a była o tyle dzielniejsza. A on tutaj rozpacza z powodu jakichś tam ramion czy pobicia. Przez to wszystko nie zwracał praktycznie na to, że podarty strój nawigator więcej odsłaniał niż przykrywał. Sam się sobie później dziwił. Obudził ją. Nami zbudziła się od razu ze strachem w oczach jakby spodziewała się kolejnych razów, jednak gdy spojrzała, że w pokoju nie ma nikogo oprócz nich uspokoiła się. Była strasznie przygaszona.
- Sanji – kun, masz jakiś pomysł? – zapytała, mimo, że nie spodziewała się w tym wypadku niczego specjalnego.
- Gdyby ktoś uwolnił mi choć jedną nogę... – westchnął tamten. – mam jeszcze sporo siły. Na tyle, żeby spokojnie nas stąd uwolnić. Ale te łańcuchy są zbyt mocne i z pewnością nie dam rady nic z tym zrobić.
- O co w tym chodzi?! – parsknęła zrezygnowana Nami – na co mamy czekać? Aż nas zatłuką? Mamy marzenia, mamy załogę! Co się dzieje z Luffy’m i Chopperem? Co z resztą? Nikt po nas tu nie przyjdzie? Jesteśmy zdani na siebie?
- Nami-san, uspokój się! – Sanji po raz pierwszy w życiu podniósł na nią głos. Speszyła się. – Nie możemy być zdani na innych, musimy widocznie sami się o siebie zatroszczyć!
- Skoro masz tak logiczne przemyślenia, to może byś nas stąd wyciągnął! – wrzasnęła.
Sanji pozwolił, żeby frustracja wzięła nad nim górę. Wyrzucił z siebie wszystko to, co najbardziej go bolało, swoją bezradność, słabość i nienawiść do siebie za to, że dopuścił do tego co się stało. Wydarł się na Nami. Na ostatnią osobę na którą mógłby się kiedykolwiek wydrzeć. Do końca życia tego żałował.
- A co ty myślisz, że to jest takie łatwe?! Myślisz, że nie myślę o tym bez przerwy?! Nie chcę, żeby coś ci się stało! Nie chcę, żebyś cierpiała, ale co mogę zrobić? Nie zerwę tych łańcuchów! Pogrzało cię do reszty czy co? Myślisz, że gdzie teraz jesteśmy, na wakacjach gdzie Sanji – kun weźmie i wyrwie ścianę, zabije wszystkich wrogów? Jasne, do tej pory nam się wszystko udawało, dzięki umiejętnościom, pracy zespołowej i masie szczęścia! ALE NAMI, TO JEST ŻYCIE DO CHOLERY!
Zamilkł. Oddychał ciężko, wszystko powiedział na jednym wydechu. Nigdy nie przypuszczałby, że zrobi coś takiego, ale żal który odczuwał nie pozwolił mu zachować swojego prawdziwego ja. A Nami była jeszcze bardziej przerażona niż on sam. Łzy stanęły jej w oczach. Przez chwilę trwali bez ruchu, a potem z całej siły go spoliczkowała. Nic nie powiedział, a uderzenie paliło go żywym ogniem.
- W życiu bym się tego nie spodziewała. Człowiek, dzięki któremu zaczęłam wierzyć w siebie jest tchórzem. Wspaniale Sanji. Czekajmy tu na śmierć. – po tych słowach Nami odsunęła się pod ścianę i wtuliła głowę w kolana.
Roztrzęsiony Sanji zapalił papierosa i zatkał uszy rękoma. Nie mógł słuchać jak dziewczyna płacze. Zwinął się na ziemi z nadzieją, że zaraz umrze.


- Przystałeś do rebelii? – wrzasnęli naraz Zoro, Franky i Robin.
- Tak.
- Usopp, nie przesadzaj. Już raz opuściłeś załogę, jedna nauczka ci nie wystarczyła? – warknął wściekły Zoro.
Usopp drgnął. Ogarnęła go złość.
- Zoro, zwariowałeś?
- Więc o co tak naprawdę chodzi?
- Marisa powiedziała mi wszystko! Ale dałem jej słowo, że niczego wam nie przekażę! Powiem wam tyle! W tej chwili nie uratujemy ich nie ważne jak bardzo byśmy się starali! Wiem co ona przeżyła i wiem co im grozi! Ale tak jak powiedziała, przez 21 dni są jeszcze bezpieczni!
- 20 – wtrącił Takeyama – już dawno zapadła noc.
- Wiem co będzie można zrobić i wiem co oni teraz cierpią! Ale jeśli spróbujemy ich uratować teraz skończymy tak samo jak oni! Nie możemy zrobić takiej głupoty!
- Co cię opętało? Wierzysz tej lasce? – Zoro również się zezłościł.
- Tak, wierzę! I uratuję Luffy’ego i resztę. W ten właśnie sposób. Jeśli mi zaufacie możecie im pomóc! Ja mam gdzieś jak ty Zoro na to patrzysz! Dla mnie priorytetem jest uratować Luffy’ego... Już wystarczająco wiele razy zbytnio się bałem żeby działać! Teraz jest na to pora! Wystarczy poczekać głupie 20 dni! I ja to zrobię! – Usopp najwyraźniej już podjął decyzję.
Nastała chwila ciszy. Każdy zmagał się z myślami, ale wszyscy podjęli decyzję nim Takeyama zdążył coś dodać od siebie.
- Dobra długonosy. – rzekł Franky jako pierwszy. – Słomiany wiele dla mnie zrobił i nie pozwolę mu przepaść. Widziałem, że tobie również na nim zależy. Jestem z tobą.
Twarz Usoppa nieco się rozjaśniła.
- Ja także ci wierzę – rzekła Robin po krótkiej chwili. – skoro mówisz, że w ten sposób ich uratujemy. Zróbmy więc tak jak uważasz.
Spojrzenie wszystkich spoczęło na szermierzu, którego mina wyrażała bardziej chęć mordu niż milczącą zgodę.
- Zoro? – odezwała się Robin nieśmiało.
Zoro uśmiechnął się pod nosem i odwrócił się do nich plecami.
- Mam was gdzieś. Idę ratować Luffy’ego.


Drzwi otworzyły się powoli. Sanji i Nami natychmiast poderwali głowy w górę patrząc kto tym razem przyszedł, ale niestety nie odczuli ulgi. W drzwiach stał Sigma El Nino i uśmiechał się złowieszczo, po czym wszedł do środka z Lamp Dialem i zamknął za sobą drzwi.
- No proszę, proszę. – rzekł powoli – takie krzyki to słychać było na całej wyspie.
Uff, wciąż jesteśmy na wyspie, pomyślał Sanji.
- Pomyślałem, że skoro macie siły na to by się tak wydzierać, z pewnością chętnie przyjmiecie moją wizytę.
- Chętniej bym przyjęła kupę łajna na twarz niż twoją zapchloną mordę – mruknęła Nami.
Sigma uśmiechnął się ponownie.
- To się da załatwić.
- Spadaj impotencie. – warknęła chcąc upiec go do żywego. I udało jej się to.
Uśmiech zniknął z twarzy Sigmy jak zdmuchnięty, pojawiła się irytacja, zaś twarz wykrzywił na chwilę grymas szaleństwa. Podszedł do Nami i schwycił ją za włosy zbliżając jej twarz do swojej.
- Czy nie pokazałem ci już dobitnie, że do impotentów nie należę? A może pokazać ci to znowu?
Nami wzdrygnęła się na wspomnienie tego co się stało, ale odzyskała zimną krew i z całej siły zdzieliła Sigmę po twarzy. Nie spodziewał się, zachwiał przez chwilę, ale natychmiast odzyskał równowagę i uderzył ją z taką siłą, że rąbnęła plecami w ścianę.
- ZOSTAW JĄ ŚWIRZE! – ryknął Sanji, stojąc na równych nogach.
- Dla ciebie blondasie to też będzie kara. Przypatrz się dobrze.
Po tych słowach Sigma podszedł do Nami i pochylił się nad nią. Jęknęła i próbowała się cofnąć, ale był diabelnie silny. Jedną ręką przyszpilił ją do ziemi, drugą zaczął błądzić po jej ciele.
- PUŚĆ JĄ!!!!!!!!!!!!!!!! - wrzasnął kucharz i szarpnął się z całej siły.
Sigma pochylił się nad Nami i zaczął całować jej szyję.
„Skoro masz tak logiczne przemyślenia, to może byś nas stąd wyciągnął”
Sanji z całą siłą pociągnął za łańcuch u prawej nogi. Nie puścił. Wrzasnął na cały głos.
El Nino wsunął rękę między nogi Nami, dziewczyna krzyczała, wyrywała się – ten nawet nie drgnął ani nie zwolnił nacisku.
„Nie przepraszaj Sanji-kun”
Kucharz szarpnął jeszcze mocniej. Krew tryskała spod kajdan które miał na nogach, ale nie obchodziło go to. Jak zerwie łańcuchy i zabije Sigmę nic już nie będzie ważne.
Nami ugryzła napastnika w ramię, na nic więcej nie mogła sobie pozwolić. Uwięził jej obie ręce, przycisnął do ziemi, rozpiął rozporek...
„W życiu bym się tego nie spodziewała. Człowiek, dzięki któremu zaczęłam wierzyć w siebie jest tchórzem.”
Jeszcze trochę... coś zgrzytnęło.
Sigma trzykrotnie uderzył Nami w twarz, by więcej gryźć się nie odważyła.
- No dalej mała, ciesz się! – ryknął

Zabiję go Nami – san. Przysięgam na moje życie. Przysięgam na moją flagę.

Coś strzeliło, a potem czas jakby zwolnił.
Sigma sięgnął w dół by zerwać z Nami bieliznę. Wypowiedział jeszcze parę lubieżnych słów, aż dziewczynie udało się uwolnić usta spod naporu jego dłoni.
- SAAAANJIIIIIIII!!!!!!!!!!!


Cisza.
Jeden malutki szelest.

- MOUNTON SHOOOOT!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Sigma przebił się przez ścianę niszcząc ją doszczętnie. Przebił się jeszcze przez dwie równoległe, aż w końcu padł na ziemię, w podłużnym pokoju.
Sanji natomiast stał teraz wyprostowany opuszczając lewą nogę, po której ściekała krew i skapywała na ziemię.
- Jak to możliwe?? – jęknął Sigma, który podniósł się ocierając krwawiące usta. Sanji’ego w pierwszej chwili zaskoczyło to, że cios nie zrobił na nim spodziewanego wrażenia, ale nic takiego w tej chwili się nie liczyło.
- Powiedziałem pewne słowa – mruknął kucharz odpalając papierosa – i ich dotrzymam. Jesteś martwy koleś.
Nami cofnęła się pod ścianę uśmiechając się przez łzy.
- A jednak... – powiedziała.
- Wybacz, że byłem takim idiotą. – rzekł Sanji, ale zaraz zmienił ton – ale nie ważne, nie pora teraz na to.
Kopnął z góry w łańcuch, który więził Nami łamiąc go na kawałeczki. Teraz kiedy mógł swobodnie kopać, taki kawałek metalu nie stanowił dla niego żadnej przeszkody.
- Nami – san, uciekaj stąd. Jak dasz radę to dyskretnie rozejrzyj się za moimi butami i swoim Clima tactem. – rzekł wydychając dym.
- A ty? – rzekła wygrzebując się z celi.
- A ja... – mruknął Sanji i jego spojrzenie wylądowało na Sigmie, który właśnie wychodził z gruzów. – a ja się nim zajmę.
Na chwilę spojrzenia Nami i Kucharza się spotkały. Chciała powiedzieć milion słów, ale żadne nie było w tym momencie odpowiednie. Uśmiechnęła się tylko.
- Czekam na zewnątrz – i ruszyła szybkim krokiem, na tyle, na ile jej pozwalały rany w dół korytarza.
El Nino zauważył to i natychmiast chciał ruszyć w jej kierunku, nawet już rzucił się do skoku.
- Epaule!!!! – oberwał w ramię. Nami znikła za rogiem.
-Cotolette! – znów dostał. Kroki dziewczyny ucichły.
- Selle!!!! – wygiął się do tyłu i opadł podparty na ramionach.
- Parage SHOT!!!!!!!!! – odrzuciło go w tył i wylądował na plecach daleko od Sanjiego.
Po ostatnim, potężnym kopniaku w twarz był nieco zamroczony, ale wciąż nie tak jak powinien być. Podniósł się powoli, ocierając usta.

- Więc tyle jeszcze siły w sobie miałeś.... – warknął – no, zwiększymy tempo, teraz zobaczymy na co cię stać.
- Nie chrzań tylko walcz. Swoje powiedziałem - jesteś trupem. – warknął Sanji i odpalił kolejnego papierosa, bo poprzedni wypadł mu w ferworze walki. Po czym, nim ponownie starł się z przeciwnikiem powiedział z uśmiechem:
- Runda pierwsza, czas, start!


7. „Ucieczka”

Nami biegła teraz długim korytarzem, omijając wszystkie drzwi, nie chciała naciąć się na większy oddział ludzi w prochowcach – bez swojego Clima tactu, nie miała żadnego argumentu przemawiającego na jej korzyść. Stawiała kroki ostrożnie, aczkolwiek poruszała się najszybciej jak tylko mogła. Każde dotknięcie podłoża sprawiało jej ogromny ból, jej stopy otarte w wielu miejscach do krwi paliły żywym ogniem, łzy stały jej w oczach, ale nie mogła się zatrzymać. Nie teraz kiedy Sanji mimo swoich ran rzucił się do walki. Nie teraz kiedy pokazał, że naprawdę potrafi. Musiała znaleźć innych, potem wspólnie uciec z tego miejsca, choć dokładnie nie wiedziała gdzie się znajduje. Ostatnie co pamiętała, to to, że Sigma wbił jej pięść w żołądek z taką siłą, że padła na twarz i natychmiast straciła przytomność. Potem przebudziła się jeszcze gdy najróżniejszymi przedmiotami zadawał jej straszliwe rany, oraz, gdy... nie chciała o tym pamiętać. Zacisnęła zęby i zaczęła biec. Gdzieś za nią rozbrzmiewały uderzenia, odgłosy walki. Oby jak najdalej od nich. Jak najdalej....
I w tym momencie usłyszała głos tuż przed sobą, dosłownie za rogiem.
- Jasna cholera, Bart! Co tam się dzieje! – mówił jeden z głosów, szorstki i mocny. Ewidentnie się zbliżał.
- Nie wiem panie poruczniku – odparł młodszy głos – ale jeżeli to za sprawą Czarnonogiego Sanji’ego, to musimy natychmiast powiadomić pana Ozumę.
- Przecież wiem tępaku! Najbliższy Den-Den Mushi mamy w pokoju zaraz za rogiem w garderobie pani major Kazuki.
- Tylko czy możemy tam wejść bez pytania?
- Sytuacja tego wymaga idioto! Włazimy!
Byli już zdecydowanie za blisko. Nami miała tylko jedną szansę. Pierwsze drzwi na prawo – garderoba. Drugie – pewnie jakieś spokojne pomieszczenie. Tylko, czy aby na pewno można było dopuścić do powiadomienia tego szermierza, który pewnie bez mrugnięcia okiem ściąłby kucharza zajętego walką z Sigmą? Głosy były coraz bliżej, a Nami miała coraz mniej czasu. Była piratem. Była Piratem Słomianego Kapelusza. A Sanji był jej przyjacielem. Wpadła do garderoby i zamknęła za sobą drzwi tak cicho jak tylko potrafiła. Miała sekundy na rozmyślania, otworzyła pierwszą szufladę.
Jeszcze wiele, wiele lat później Nami zastanawiała się jaka to boska siła jej wtedy towarzyszyła. W szufladzie leżał czyściutki wypolerowany pistolet dwulufowy. Jej ciało zareagowało instynktownie. W jednej chwili kładła dłoń na broni, w następnej drzwi otworzyły się, a w jeszcze następnej Nami wystrzeliła dwukrotnie w kierunku zszokowanych mężczyzn w prochowcach. Kule przeszyły ich serca.

- Heh, słyszałeś to? – mruknął Sigma przeskakując z nogi na nogę w pozycji bokserskiej.
Sanji zmarszczył brwi. Usłyszał dwa strzały z broni palnej i wcale, a wcale mu się to nie podobało.
- Twoja koleżaneczka najprawdopodobniej właśnie odeszła do sztywnych.
- Zamknij się...
- Ale nie martw się, pochowamy ją z honorami...
- ZAMKNIJ SIĘ!
Sanji rzucił się do przodu i nie pacząc na nic wyprowadził potężne kopnięcie z półobrotu – prosto w twarz. Sigma również zareagował odpowiednio, uderzając z całej siły pięścią. Ciosy zderzyły się w miejscu, ale to uderzenie Sigmy było mocniejsze, Sanji’ego odrzuciło w tył. El Nino tylko na to czekał natychmiast rzucił się do przodu. Nim kucharz padł na ziemię, przeciwnik dorwał go, wbił mu kolano w brzuch a następnie podbił do góry drugim kopnięciem. Sanji był w powietrzu – był bezradny.
- SALVATION PUNCH! – Sigma wyciągnął ręce na znak krzyża po czym okręcił się wokół siebie i wbił prawą pięść głęboko w mostek Sanji’ego. Kucharz zakaszlał krwią, cios znacznie odrzucił go do tyłu. Uderzył plecami w ścianę, jego sylwetka wręcz się na niej odcisnęła, ale nim opadł na kolana, wiedział co musi dalej zrobić. Podparł się ręką i...
- Quasi.... – Sigma się nie spodziewał zupełnie i średniej siły kopnięcie totalnie wytrąciło go z równowagi, ale Sanji bynajmniej nie zamierzał przerywać ataku. Okręcił się raz jeszcze.
- QUEUE!!!!!!!!!
El Nino trafiony w kość ogonową zawył z bólu i zaskoczenia, siła ciosu zmiotła go z ziemi – wbił się w ścianę wzniecając tumany pyłu. Sanji natomiast opadł na kolana. Kaszlnął raz jeszcze z jego ust i nosa trysnęła krew, poczuł nieprzyjemny ból w mostku. Nie był pewien, ale mógł być pęknięty. Cholera, pomyślał kucharz, co ja teraz mam zrobić...
Wtedy usłyszał kolejny strzał z broni palnej. Dokładnie z miejsca poprzednich. I wiedział już co musi zrobić. Zebrał wszystkie siły jakie jeszcze mu zostały i wyskoczył w górę. Tak mocno jak tylko mógł kopnąć bosą stopą uderzył w sufit tworząc olbrzymią dziurę niemal od razu. Sigma zaczął się powoli podnosić, Sanji spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się z wysiłkiem opadając na ziemię.
- Przysięgłem, że cię zabiję, więc dotrzymam słowa. Ale jeszcze nie teraz.
- O czym ty gadasz? – warknął Sigma, po czym zerknął w górę. Sufit pękał. Nie zdążył nawet krzyknąć.
Sanji wyrzucił papierosa.
-Do następnego... – szepnął
Po czym rzucił się biegiem tam gdzie uciekła Nami, zaś strop zawalił się pochłaniając Sigmę.


Nami była w głębokim szoku. Nie spodziewała się, że nagle do sali wpadnie kolejny człowiek w prochowcu tym razem przygotowany. Jego również trafiła, choć z pomocą wielkiego szczęścia. Siedziała teraz na ziemi dosłownie przerażona. Pierwszy raz zabiła człowieka. A dokładnie trzech, którzy teraz leżeli bez ruchu, a ich oczy wpatrywały się w nią jakby z wyrzutem. Do tego pistolet był już pusty, dlatego jedyną reakcja na jaką było ją stać gdy do pokoju wpadła kolejna postać, było zasłonięcie się rękoma i modlenie, by śmierć nie była tak bolesna jak to co przeszła do tej pory. Nic takiego jednak się nie stało.
- Nami – san?
Dziewczyna ostrożnie uniosła głowę i odetchnęła z ulgą. Nad ciałami stał Sanji. Zbadał szybko sytuację wokół i zrozumiał gdzie się znajdują.
- Wygrałeś? – spytała nieśmiało Nami nie podnosząc się z ziemi.
- Nie ma teraz na to czasu – warknął Sanji – wybierz stąd jakieś ubranie i...
I dopiero teraz, po przebytej ciężkiej walce, po dobie bez jedzenia dopadło go to co dopadało go zawsze. Zamilkł, zarumienił się i rozdziawił szczękę jak skończony idiota.
- Sanji-kun...
- Mellorine.....
- Co?
- Mellorine....
- Sanji-kun, nie pora na to...
- MELLORINE ! MELLORINE! MELLORINE!! – stało się coś mroczniejszego niż Zoro biegnący z mieczem na przeciwnika. Coś potężniejszego niż gniew Luffy’ego gdy idzie o bezpieczeństwo przyjaciół i w końcu coś silniejszego niż El Thor Enela. Sanji wpadł w trans.
Nami nie miała większego wyjścia. Cisnęła pistoletem między dwa serca które teraz zastąpiły kucharzowi oczy, a twarda drewniana kolba natychmiast przywróciła mu zmysły wyrzucając go przy okazji za drzwi. Zamknęła się i szybko rzuciła okiem na szafę. Właściwie marzyła tylko o tym, żeby zatrzasnąć się w łazience, zmyć z siebie brud... bo czuła się straszliwie brudna. Ale na to czasu nie było. Ubrała szybko długą jeansową spódnicę i czarną bluzkę na ramiączkach. Na szyi zawiązała apaszkę, bo już teraz nienawidziła sinych blizn na karku, a zdawała sobie sprawę, że zostaną jej do końca życia. Jednak adrenalina, która w niej buzowała kazała jej zrobić to wszystko w ekspresowym tempie. Wciąż nie miała Clima Tactu, ale nie to się w tej chwili liczyło, nie liczyło się też to co jej tu zrobiono, ani to co zrobiono innym. Ważne było to, że żyli i mieli szansę ujść z życiem. Przed wyjściem z garderoby wzięła jeszcze męską zieloną koszulę z krótkim rękawem w hawajskim stylu leżącą na krześle i założyła na nogi jezuski. Nie miała czasu owinąć ran czymkolwiek, ale pomyślała, że lekkie obuwie mniej podrażni jej poszarpaną skórę. W końcu stanęła przed drzwiami naprzeciwko Sanji’ego, który właśnie podniósł się z ziemi.
- Przepraszam, wiem, ze to nie jest pora... Ale Nami-san jesteś taka pieeekna!!!!! – znowu zaczął tańczyć, ale w porę się opanował. – przepraszam. Chodźmy już.
Już w biegu wziął od Nami koszulę i narzucił ją na nagie plecy. Minęli kilka kolejnych zakrętów, często spotykali mężczyzn w prochowcach, ale Sanji większość walk rozstrzygał podstawowymi kopnięciami, nie mając z tym zbędnych problemów. Nami zauważyła jednak, że przy każdym głębszym ruchu ciało kucharza wzdryga się z bólu. W końcu Sanji zatrzymał się i opadł na kolana dysząc ciężko. Kaszlał i pluł krwią. Miał do tego olbrzymią gorączkę.
- Co się dzieje? Sanji – kun... – jęknęła Nami – jeszcze trochę i znajdziemy Luffy’ego i Choppera... nie poddawaj się tutaj.
- Luffy... – warknął kucharz i podparł się na rękach. – masz rację. Idziemy po nich.
I wtedy powietrze przeciął ostry, suchy głos.
- To nie ma sensu. Ich tu nie ma.
Sanji i Nami natychmiast się odwrócili i ogarnęło ich uczucie zrezygnowania. W korytarzu stał Ozuma z obnażoną kataną.
Sanji natychmiast stanął przed Nami zasłaniając ją. Nie miał jednak złudzeń. Ledwo trzymał się na nogach, widział już potrójnie, żółć podchodziła mu do gardła. Mógł zaatakować, nawet może by mu się udało pozbawić przeciwnika broni, ale ten miał jeszcze sześć ostrych jak brzytwa katan przy pasie. Nie było nadziei.
- Jak to ich tu nie ma? – spytała Nami patrząc z przerażeniem na Ozumę, który wolnym krokiem ruszył w ich kierunku.
- Nie ma. Sigma dał ciała. – powiedział tamten spokojnie. – z tego co mówił kiedy tu przybył z wami ten mały jeleń spróbował ucieczki i spadł z klifu do wody, zaś Słomiany który akurat się przebudził, natychmiast rzucił się mu na ratunek.
- Co? Przecież oni obaj zjedli owoce!! Wpadli do wody?? – jęknął Sanji
- Na to wygląda. Sigma miał rozkaz doprowadzić wszystkich żywcem. Ale ponieważ sam jest użytkownikiem diabelskich mocy, nie mógł ich wyłowić. Choć muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem odwagi waszego kapitana, niestety możecie tylko pokłonić się jego pamięci.
- TO NIEMOŻLIWE!!! – ryknął Sanji. Dodatkowo jeszcze uderzył go fakt, że Sigma w walce z nim nie użył żadnej specjalnej mocy. Po prostu się z nim bawił.
Nami nie mogła powstrzymać łez. To był koniec. Luffy i Chopper nie żyją... do tego przed nimi przeciwnik którego nie dadzą rady pokonać. Nawet jeśli jakimś cudem uciekną – to koniec ich przygody.
- Nami – san. – powiedział cicho kucharz. – ty musisz uciec.
- Co? – jęknęła dziewczyna przez łzy.
Sanji z całej siły kopnął w ścianę po ich lewej stronie. Pod wpływem jego miażdżącego uderzenia powstała spora dziura, na szczęście prowadząca na zewnątrz. Do środka wtargnął chłód letniej nocy. Nami spojrzała przez otwór i zrozumiała, że znajdują się w gęstym lesie. Nie potrafiła dokładnie powiedzieć gdzie.
- Zbierz wszystkich, tylko ty znasz się na nawigacji. – rzekł poważnie Sanji - Musisz ich wyprowadzić z tej wyspy, wsiadajcie na Sunny-go i uciekajcie. A ja zatrzymam szermierza.
- Ależ Sanji – kun! – krzyknęła oburzona, ale kucharz tylko się uśmiechnął.
- Potraktuj to co mówię choć raz poważnie.
Ozuma spojrzał na nich z pewnym rozbawieniem. Zaimponowała mu odwaga tego mężczyzny, który ledwo trzymał się na nogach, a mimo to sprawiał wrażenie gotowego na wszystko.
- Dobra. Zdecydowałem. – rzekł.
- Co zdecydowałeś? – zapytali naraz Nami i Sanji.
- Nie będę z wami walczył. Uciekajcie.
Ich zmęczenie i stres ustąpiły miejsca niewypowiedzianemu zaskoczeniu.
- Jak to? O co chodzi? – warknął Sanji wietrząc postęp.
- To proste – powiedział Ozuma chowając katanę. – nie zamierzam walczyć z facetem, który atakuje tylko kopnięciami, a nie ma na nogach butów – moje katany pocięły by cię na kawałki nim byś się obejrzał. Nie zamierzam także atakować bezbronnej kobiety. A że nie będę was atakować, to nie dam rady was tu zatrzymać.
- Nie traktujesz mnie poważnie? – kucharza ogarnęła złość – chcesz nas tak po prostu puścić?
- Traktuje cię jak najbardziej poważnie i dlatego jeszcze żyjesz – odparł Ozuma takim tonem, że po plecach Nami przeszły dreszcze. – uwierz mi jeszcze się spotkamy. A wtedy to się nie powtórzy.
- Nami – san uciekaj natychmiast. – mruknął Sanji. – ja muszę jeszcze z nim porozmawiać.
- Sanji – kun, o czym ty mówisz? – zdenerwowała się Nami. Schwyciła go za koszulę i próbowała pociągnąć za sobą, ale ten się wyrwał.
- UCIEKAJ STĄD! W TEJ CHWILI!!!! – wrzasnął jej w twarz. – ja cię potem znajdę! WIEJ!
- Ale...
- Natychmiast! Bo zginiemy oboje!
Nami spojrzała na niego. Zdecydował. Nie było po co z nim rozmawiać, po co go bić, ochrzaniać. Skinęła niezauważalnie głową.
- Masz mnie dogonić. Biegnę na północ.
- Dobra. – odparł kucharz i dziewczyna zwinnie wyskoczyła przez otwór w ścianie.
Zostali sami – Sanji i Ozuma.
- Dlaczego też nie uciekasz? – powiedział ten drugi ze zniecierpliwieniem. – zaraz pojawią się nasi ludzie, a ty w takim stanie nie dasz rady się im opierać zbyt długo.
- Muszę znaleźć Clima Tact Nami – san. Jeśli mamy z wami walczyć, będzie nam potrzebna każda broń, a Usopp tak szybko drugiego nie zrobi.
Ozuma roześmiał się w głos. Dawno nikt tak go nie zaskoczył.
- No proszę, i dlatego ryzykujesz życie? Hahahahahahaha....
- Co cię tak śmieszy?
- Nic, rozbroiłeś mnie. – Ozuma włożył rękę za pazuchę i wyciągnął Clima Tact, oraz parę czarnych butów. Tak znajomych Sanji’emu. Rzucił je w jego kierunku.
Kucharz był ogromnie skonsternowany. Co? Jak? Skąd? Spojrzał na broń i buty leżące na ziemi, ale nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać, szybko wsunął obuwie i wziął do ręki błękitne części broni.
- Dlaczego? – warknął Sanji – dlaczego nam pomagasz? Mówiłeś, że to dlatego, że nie mamy broni? A teraz oddajesz mi ją. Mam na nogach buty, więc powinieneś bez mrugnięcia okiem walczyć.
- Powiedzmy, że interesuje mnie jak rozwinie się sytuacja. Zaimponowaliście mi.
- Więc ty te rzeczy od początku nosisz? Od początku planowałeś oddać je..... – zaczął Sanji ale Ozuma mu przerwał.
- Uciekaj.
- Przecież...
- Won mi stąd, zanim zmienię zdanie. I przekaż moje pozdrowienia jak spotkasz Roronoa Zoro.
Sanji zamarł w zaskoczeniu. Domyślał się już o co chodziło Ozumie, ale tylko skinął głową i czmychnął przez dziurę na zewnątrz. Zaczął biec najszybciej jak potrafił w głąb lasu – na północ, tak przynajmniej przyjął, gdyż w tamtą stronę pobiegła Nami.
Dogonił dziewczynę bardzo szybko, nie zdążyła uciec zbyt daleko, obawiał się, że w takim tempie pościg dopadnie ich bardzo szybko, ale doskonale rozumiał powód. Stopy Nami krwawiły tak, że był pełen podziwu dla niej, że w ogóle potrafi iść. Nawigator od razu dostrzegła Clima Tact który kucharz trzymał w dłoniach i uśmiechnęła się.
- Niezła szybkość.
- Może buziaczek w podziękowaniu? – jęknął Sanji zmieniając się w „dziwne wijące coś”.
- Chyba kopniak między oczy – powiedziała cicho Nami wymierzając mężczyźnie celny cios. Zabrała z resztek Sanji’ego Clima Tact i odwróciła się w głąb lasu.
- No cóż, zbierajmy się. Musimy określić jakoś miejsce w którym się znajdujemy. Nie widać nieba przez te konary, poza tym chyba są chmury.
- Dasz radę iść? – zapytał kucharz podnosząc się z ziemi.
- Martw się o siebie. Ledwo stoisz.
Rzeczywiście, Sanji miał gorączkę, nogi mu się trzęsły, a oczy przykrywała mu czerwona mgiełka.
- Nie ma wyjścia. Jeszcze trochę dam radę.
Po czym oboje ruszyli dalej. Po chwili zaczął padać chłodny letni deszcz zmywając zmęczenie i dodając odrobinę otuchy. Luffy i Chopper na pewno żyją, nie z takich kłopotów wychodzili. Z taką optymistyczną myślą Sanji pognał szybkim krokiem przed siebie, z Nami u boku.




8. „Wyzwanie”


Filiżanka z trzaskiem rozbiła się na małe kawałeczki zalewając gładki parkiet ciepłą herbatą. Zoro stał wyprostowany – Usopp go nie trafił, może nie chciał, a może nie dał rady. W każdym razie spodziewał się, że takie będzie jego zdanie na temat tego, że idzie ratować Luffy’ego. Ale decyzję już podjął, nie był osobą która potrafiłaby czekać dwadzieścia dni, musiał działać natychmiast. Poza tym, z Luffym był ten głupi kuk, Chopper i Nami. Nie mógł dopuścić do tego by coś im się stało.
- Co to miało znaczyć, co? – warknął nawet się nie odwracając.
Mięśnie twarzy Usoppa były jeszcze bardziej napięte niż wtedy kiedy kłócił się z Luffy’m, tamtej pamiętnej nocy, w Water 7.
- Ty egoisto! – ryknął długonosy – pójdziesz tam, zdechniesz w cholerę! I komu to pomoże?
- Kto powiedział, że zdechnę? – mruknął szermierz.
- To bardzo prawdopodobne. – odezwał się Takeyama – jak wspominałem, nasza kryjówka to jedyne bezpieczne miejsce na tej wyspie w tej chwili.
- No cóż, jeśli tak ma być, okaże się, że nie byłem dość silny. – powiedział spokojnie Zoro po czym dodał widząc, że ktoś stanął przed nim. – Franky, usuń się z drogi, idę ich ratować.
Cyborg nawet nie drgnął. Wpatrywał się w Zoro przenikliwym spojrzeniem i rozłożył szeroko ręce.
- Nie przejdziesz. Chyba inaczej nie da się z tobą rozmawiać i trzeba będzie cię zatrzymać
- Usuń się. – Zoro się wyraźnie niecierpliwił, ale ani się nie obejrzał a u boku Franky’ego stanęła Robin.
- Panie szermierzu, proszę, zastanów się. – powiedziała – twoja siła będzie potrzebna, musimy działać wspólnie.
- Zoro, pomóż nam! Wspólnie ich uwolnimy! – Usopp stanął obok nich.
Teraz we trójkę zasłaniali Zoro drogę, która prowadziła na zewnątrz. Na ich twarzach widać było zdecydowanie, ale też spokój. Nie martwili się o los Luffy’ego i reszty tak jak Zoro, widocznie widzieli coś czego on nie mógł dostrzec, ale nie mógł tego zrozumieć. Był człowiekiem czynu, nie pustych słow. Wolał działać teraz niż czekać, aż stanie się coś, czego nie będzie można już odwrócić.
- Zejdźcie mi z drogi! – wrzasnął.
- Musiałbyś nas zabić!!!!! – ryknął jeszcze głośniej Usopp.
Zoro zmierzył ich wzrokiem. Trzeba postraszyć, pomyślał i położył dłoń na rękojeści katany.
- Niech więc tak będzie. – powiedział spokojnie.

Deszcz był rzeczą, której Sanji najbardziej nie chciał w tej chwili. Wilgoć nie sprzyjała gojeniu się jego ran, nie pomogła ustąpić gorączce, przyniosła tylko nieco ulgi nadwerężonym barkom, i zmęczonym nogom. W każdym razie teraz, gdy lało już od dłuższego czasu, leżał pod jakimś drzewem, którego szerokie liście dawały niewielką ochronę. Biegli przez prawie godzinę, wciąż nie mogli wyjść z lasu, ale przynajmniej oddalili się od miejsca w którym byli więzieni, przynajmniej na tyle, żeby nie było ich tak łatwo znaleźć. Na szczęście deszcz zatarł wszelkie ślady. Nami siedziała obok Sanji’ego, ale nie mogła wiele zrobić. Sama była przemoczona do suchej nitki, nie mieli niczego czym mogli by się okryć, a ciałem nie chciała go ogrzewać, chyba, że w ten sposób uratowałaby mu życie. Zresztą po tym co ją spotkało obawiała się, że już nigdy w życiu nie dotknie żadnego mężczyzny. Nie była nowicjuszką w sprawach seksu, miała za sobą kilka przygód w swoim pełnym wydarzeń życiu, nawet cierpliwie znosiła wszystkie podszczypywania i obmacywanki ludzi Arlonga, ale nigdy jeszcze nikt nie posunął się do tego żeby... nie mogła nawet o tym myśleć, bo przeszywały ją dreszcze, znacznie gorsze od tych które wywoływało zimno.
- Nami – san... – odezwał się kucharz. – nie musisz tu ze mną siedzieć. Idź sama i znajdź resztę – będziesz bezpieczna.
- Chyba cię doszczętnie pogrzało. – powiedziała – a ty tu sobie umrzesz tak?
- Nie umrę – stęknął Sanji, choć wiedział dobrze, że gdyby nie obecność dziewczyny już dawno by usnął i być może nigdy się nie obudził – ale nie mogę nas spowalniać.
- Wiesz, po tym jak rozwaliłeś sufit, ścianę, skopałeś kilkanaście osób, odpoczynek ci się należy. – odparła z lekkim uśmiechem.
- Jasne... – próbował się podnieść, ale opadł na twarz, na wilgotną ściółkę. – tylko dlaczego teraz... dlaczego nie na Sunny?
- Wystarczająco dużo ran otrzymałeś już w życiu. – rzekła Nami – wydaje mi się, że to cud, że w ogóle chodzisz. Przekroczyłeś pewne granice.
- Tak... – odparł i poczuł, że odpływa. Zrobiło mu się ciepło...
- EJ! NIE ZOSTAWIAJ MNIE SAMEJ!!! – trzepnęła go w policzek co pomogło mu się nieco otrząsnąć.
- Przepraszam. – powiedział szybko. Czuł się fatalnie, ale nie mógł umrzeć. Dopóki Nami nie była bezpieczna – musiał żyć.
Leżał tak jeszcze przez pół godziny, aż w końcu Nami wstała, i otrzepała spódnicę z wilgotnej trawy, która do niej przylgnęła. Wyciągnęła dłoń do leżącego.
- Chodź, Sanji – powiedziała – idziemy dalej. Musimy znaleźć wyjście z tego lasu.
- Trzeci raz. – uśmiechnął się kucharz. Podniósł się, ale oparł o drzewo.
- Co trzeci raz?
- Trzeci raz nie użyłaś przyrostka „kun”. Trzeci raz nazwałaś mnie po prostu Sanji. Choć dwa poprzednie nie były w specjalnie miłych okolicznościach.
Nami trochę się zakłopotała jego dość poważną miną, na jej policzkach wykwitł nawet niewielki rumieniec, ale łatwo mogła go wyjaśnić zimnem, lub czymś innym.
- Idziemy. – odezwała się tylko i ruszyła dziarsko przed siebie.
Kucharz uśmiechnął się do siebie szeroko i ruszył za nią.


Zoro stał trzymając już rękojeść Wadou Ichimonji. Nie był to najszczęśliwszy moment w jego życiu. Franky miał już wyciągniętą rękę w jego stronę gotowy na szybki Weapon’s Left, Robin złożyła już ręce by szybko i sprawnie zaatakować, Usopp miał już w dłoni procę.
Walka unosiła się w powietrzu, ale Zoro wiedział, że moment w którym by zaatakował na zawsze zmieniłby ich czworo nie do poznania. Wiedział, że Luffy nigdy by mu nie wybaczył, gdyby zranił kogokolwiek z załogi. Pamiętał doskonale jak kiedyś podczas naprawdę ostrej kłótni z Sanji’m, gdy zaczęli się bić, dobył miecza i zranił kucharza w dłoń. Właściwie to nie zranił, ledwie zadrasnął, nawet tego nie planował, ale cała załoga umilkła wtedy natychmiast, w środku dnia, podczas obiadu. Pamiętał jak sekundę potem Luffy uderzył go z taką siłą, że szermierz roztrzaskał plecami stół – jeszcze na Going Merry. Pamiętał potem zawiedzione spojrzenie kapitana. Powiedział wtedy „zawiodłeś mnie Zoro”. I przekazał tymi słowami wszystko. To był jeden jedyny raz kiedy Zoro poszedł przeprosić kucharza. To był jeden jedyny raz kiedy razem z Sanjim siedzieli i pili razem do późnej nocy, gadając jak starzy kumple. To był jeden jedyny raz kiedy Zoro naprawdę żałował tego co zrobił. Wybaczyli mu wtedy. A teraz ten właśnie głupi kucharz był w niewoli wraz z kapitanem i resztą. I on miał ich zostawić? Ale jeżeli musiałby poranić innych przyjaciół, by ratować tamtych? Nie mógł do tego dopuścić.
- SPIEPRZAJCIE MI STĄD! – ryknął.
- Nie ma mowy. – odparł spokojnie Usopp gotowy na wszystko.
Zoro dłużej nie czekał. Mógł zrobić tylko jedno. Wybrał.
Jego ręka dobyła Wadou nim ktokolwiek zdążył się poruszyć. Z taką samą szybkością uderzył.
- San-jyu-rokuu pondo hou!!!!!!! – ryknął wykonując technikę.
Nawet Franky był zaskoczony. Nie zdążył nawet zareagować, aż potężny podmuch sprawił, że zasłonił oczy. Robin i Usopp także to zrobili, wszyscy spodziewali się, że za chwilę osuną się na ziemię bez przytomności. Tak się jednak nie stało.
Robin pierwsza odważyła się otworzyć oczy i zobaczyła co tak naprawdę się stało.
Zoro schował miecz do Saya i uśmiechnął się do nich smutno.
- Wybaczcie, tak musi być.
Obok niego ścianę przerywała ogromna dziura – prowadząca od razu na zewnątrz. Znalazł trzecie rozwiązanie.
- Zoro, nie rób tego! – błagał Usopp.
- Nie możesz odejść! Znasz lokalizację naszej kryjówki. – stwierdził Takeyama.
Zoro spiorunował go wzrokiem.
- Ciebie nie zawaham się zaatakować – ostrzegł.
Takeyama spojrzał na niego z pewnym rozbawieniem, zupełnie jakby był pewny, że Zoro nic mu nie może zrobić, ale nie zaprotestował.
- Masz moje słowo, że nikomu jej nie wydam, wystarczy? – mruknął szermierz.
Człowiek w czerwonej chuście spojrzał na niego przenikliwie po czym skinął głową, zaś Zoro machnął ręką skonsternowanej załodze i ruszył w stronę wyjścia.

- ZACZEKAJ!
Głos osadził go w miejscu. Nie krzyknął Ani Usopp, ani Franky, ani Takeyama. Był to głos kobiety. Ale nie Robin, Nami tez nie, bo co mogłaby tu robić? Odwrócił się powoli.
W drzwiach stała Marisa. Miała na sobie piżamę, była cała spocona i ledwo się trzymała na nogach, zaś jej bandaż przesiąkł krwią, co było widać nawet przez koszulkę. Jednak stała opierając się o framugę, a w dłoni trzymała schowany w saya miecz. Mimo podkrążonych oczu spojrzała na niego ze zdecydowaniem.
- Są tu pewne zasady. – zaczęła. Postąpiła krok do przodu – I nikt ich nie łamie.
- Marisa, wracaj do łóżka! – warknął Takeyama.
Zignorowała go.
- Nikt stąd nie wychodzi żywcem. Albo z rebelią albo w piachu, taka jest prawda.
- No więc co, maleńka? – zaśmiał się zielonowłosy szermierz. – wychodzę stąd tu i teraz.
- Jeśli masz honor to nie wychodzisz. – powiedziała Marisa z uśmiechem.
- Co?
- To proste – wyprostowała się i skierowała rękojeść miecza ku twarzy mchogłowego. – Roronoa Zoro. Wyzywam cię na pojedynek.
Usopp rozdziawił usta, Robin natychmiast rzuciła się, żeby zaprotestować, lecz Franky zasłonił jej drogę ręką. To nie była ich sprawa. W tym momencie, kiedy padły już magiczne słowa, nie można było nic zrobić. Zdawało się, że rozumiał trochę szermierzy i ich zwyczaje, spotkał ich setki gdy przybywali do pracowni Toma, ze zleceniami budowania najróżniejszych statków. Do teraz nie zapomniał Mihawka i jego poleceń. To był taki dziwny, mały stateczek.
- Na pojedynek powiadasz? – Zoro natychmiast odwrócił się w jej stronę. – jesteś ranna.
- Dlatego nie dzisiaj. Dokładnie za 20 dni powinnam wydobrzeć na tyle, żeby móc się z tobą zmierzyć.
- No to ja do tego czasu wrócę. – warknął Zoro i znów się odwrócił.
- Nie, nie dasz rady wrócić. – odpowiedziała Marisa. - Zgubisz się na bank. Za dużo tutaj lasów, zarośli. Nawet mieszkańcy często się gubią.
- Wrócę. – powiedział jeszcze raz szermierz.
- Chyba nie chcesz ryzykować, że nie stawisz się na walkę i zachowasz się niehonorowo?
Marisa nie była głupia. Uderzyła w czuły punkt, a Zoro wiedział, że istotnie, mimo swojego doskonałego zmysłu orientacji, o czym był święcie przekonany, istniałaby pewna szansa. A do tego nie mógł dopuścić. Westchnął zrezygnowany.
- Dobra. Wygraliście. – rzekł. – dałem się nabrać na tak prostą rzecz, ale Marisa ma rację.
- Do łóżka! – ryknął Takeyama do dziewczyny, którą ten wysiłek kosztował bardzo dużo.
- Rozkaz... – jęknęła i wróciła do pokoju wraz z towarzyszącymi temu jękami Doktora House’a.
Cała reszta została na korytarzu. Zoro nie wiedział co powiedzieć, nie było przed chwilą zbyt miło, a nie chciał ranić załogi. Tak samo bolał go fakt, że nie może w tej chwili pomóc Luffy’emu. Niestety, wyzwała go, on musi się z nią zmierzyć, jako przyszły, najlepszy szermierz świata. Otworzył usta, żeby powiedzieć coś do nich, ale Franky go uprzedził. Podszedł i położył swoją olbrzymią rękę na ramieniu szermierza.
- No, to teraz chodźmy się czegoś napić. – powiedział jak gdyby nigdy nic się nie stało.
- Dobry pomysł. – dodał Takeyama – skoro Marisa twierdzi, że na razie są bezpieczni, to znaczy, że są.
Zoro nie bardzo chciał pić i imprezować w takiej sytuacji, ale uznał, że istotnie – trochę trunku dobrze mu zrobi. Więc dołączył się do pomysłu.
Takeyama zaprowadził ich na dół, do podłużnego pokoju z dużym stołem po środku, kazał podać coś do jedzenia i przynieść dużo wina i rumu, by można było uspokoić skołowane nerwy. Wkrótce potem pojawił się Shin i wspólnie zasiedli do bardzo spóźnionej kolacji. Gdy zjedli i trochę wypili Robin poprosiła o wskazanie miejsca do spania i pierwsza życzyła im dobrej nocy, gdyż chciała jeszcze zażyć kąpieli. Reszta natomiast została przy stole pijąc wino, ale nie rozmawiając zbytnio. W którymś momencie drzwi się otworzyły i do pokoju wpadł młody mężczyzna odziany w czarny bojowy strój, doskonały by kryć się w cieniu. Miał na plecach krótki miecz, zaś na czole czerwoną opaskę. Skłonił się nieco widząc wszystkich, ale natychmiast podszedł do Takeyamy.
- Jin? Co cię tu sprowadza?
Mężczyzna odezwał cichym lecz mocnym głosem.
- Jest nowa nagroda. Za mnie. 320 milionów.
- Ładnie. – powiedział Takeyama. – za nas stare stawki?
- Stare. Właśnie wrócił jeden z moich ludzi. Nie ma nic więcej do przekazania. Wzrost nagrody jest spowodowany prawdopodobnie moją akcją z dzisiejszego poranka, zabiłem dwóch z The Guards w jej trakcie.
- Rozumiem – odrzekł przywódca. – no nic, Jin, wyśpij się, przyda ci się to.
Mężczyzna skłonił się. Wychodząc rzucił spojrzenie Słomianym, Zoro od razu dostrzegł w nim pogardę, ale nie zareagował. Drzwi zamknęły się.
- To był Jin, szef naszej siatki szpiegowskiej – mój młodszy brat – powiedział Shin wychylając solidny łyk wina.
- Cieszę się – odrzekł Zoro nie słuchając go absolutnie.
- Dobra, skoro tak się sprawa przedstawia, i siedzimy tu sobie pijąc winko, to może powiesz nam w końcu o co chodzi z tymi ogromnymi nagrodami? – zapytał Franky
Przypomniał sobie wyraźnie. Marisa trzysta milionów i teraz Jin trzysta dwadzieścia Nie wiedział co prawda o innych nagrodach (Shin dwieście dziewięćdziesiąt milionów, Takeyama czterysta osiemdziesiąt ), ale już dawno chciał zapytać o irracjonalną nagrodę za rudowłosą.
Reszta Słomianych przychyliła się do tego pomysłu, a Takeyama tylko się roześmiał.
- No cóż sprawa jest bardzo prosta. Myślę, że zawiedziecie się jeśli myślicie o czymś niesamowitym. Choć muszę cofnąć się do momentu w którym przybył tu Cortez. – podszedł do komody, stojącej w rogu pomieszczenia i wyciągnął z niej cztery listy gończe. Swój, Shina, Marisy i Jina. Rozłożył je na stole by załoga mogła się przyjrzeć ogromnym nagrodom.
Potem Takeyama dolał sobie wina usiadł i wziął głęboki oddech.
- Więc, było tak...


Dojrzał jakąś majaczącą nad sobą sylwetkę. Wyraźnie słyszał krople deszczu rozbijające się o dach pomieszczenia w którym się znajdował. Było mu zimno, ale czuł, że jest szczelnie opatulony kocem. I poczuł taki miły zapach.
- Mięsa.... – jęknął po czym znów odpłynął w objęcia Morfeusza.




9. „Cieszę się, że cię widzę”

Zoro zaczął chrapać nim jeszcze Takeyama otworzył usta, by udzielić odpowiedzi na nurtujące Słomianych pytanie. Teraz tylko Usopp i Franky siedzieli po bokach szerokiego cedrowego stołu i wpatrywali się w przywódcę rebelii czekając na to co będzie miał do powiedzenia. Bo sprawa, rzeczywiście nie była normalna. Czterysta osiemdziesiąt milionów! Więcej niż każdy kogo spotkali do tej pory. Jeżeli miało być to miernikiem siły – to mężczyzna który teraz z szerokim uśmiechem nalał sobie wina powinien w pojedynkę powalić cały światowy rząd i wszystkich znanych piratów. Drugi list. Młoda dziewczyna mniej więcej rówieśniczka Luffy’ego – trzysta milionów. A nikt nigdy o niej nie słyszał. A teraz wszystko miało się wyjaśnić.
- Wiecie – podjął Takeyama – był sobie kiedyś zwykły poszukiwacz przygód. Nie pirat, nie bandyta, nie członek Marines – zwykły wędrowiec, których wcale tak wielu nie uświadczymy w dzisiejszych czasach. Nazywał się Cortez i wszystko o czym marzył to przeżyć tyle ile się da, żeby nigdy niczego nie żałować.
Pewnego dnia, ów wagabunda, płynąc samotnie na niedużej łodzi przez Grand Line dostrzegł dziwną pływającą beczkę. A w niej dziwny, kolorowy owoc. Tak, dokładnie – diabelski owoc.
- Jaki? – zapytał Usopp.
- Heh, gdybyśmy wiedzieli, nie byłoby aż takiego z nim problemu. Do tej pory nie przeżył niemal nikt, kto mógłby o tym opowiedzieć – odrzekł Takeyama. – mogę kontynuować?
Usopp skinął głową i mężczyzna mówił dalej.
- Corteza nigdy nie interesowało piractwo, ani wpływanie na losy świata. Nie chciał być nikim ważnym, chciał jedynie przeżywać ciekawe przygody, ale po tym jak zjadł owoc pojawiły się pewne problemy. Otóż... pokonał on Julakila Mihawka.
- CO?! – ryknęli naraz Usopp i Franky. Nie, to nie mogło być prawdą. Mihawk, był najpotężniejszym szermierzem na świecie. Usopp dokładnie pamiętał scenę, w której Zoro został przez niego pokonany w przeciągu zaledwie kilku chwil.
- Tak, to szczera prawda. Ale zarazem największa tajemnica Światowego Rządu. Otóż owoc Corteza okazał się tak potężny, że nawet Mihawk nawet nie mógł się do niego zbliżyć. Oczywiście Gorousei chcieli się dowiedzieć z jakiego powodu potężny Shichibukai nie jest w stanie poruszać się o własnych siłach, ma połamane ręce i nogi. I w ten sposób Światowy Rząd drżał przed Cortezem. Mihawk zdradził im moc owocu przeciwnika i ci wiedzieli, że nic nie będą mogli zrobić. Na ich szczęście Cortez nie interesował się wcale utrudnianiem im życia. Kiedy jednak zrozumiał, iż posiadając taką siłę nie będzie w stanie zaznać spokoju zaproponował im układ. Obiecał nigdy nie wtrącać się w sprawy Światowego Rządu pod warunkiem, iż w zamian będzie mógł osiedlić się na dowolnej wyspie i nikt nigdy nie będzie mu przeszkadzał. I w ten sposób dotarł na Kaneyamę. To było pięć lat temu. Nie wiem czy wybrał ją losowo czy jak, ale jak wiadomo mieszkańcy sprzeciwili się temu, że wszystkie informacje o wyspie zostają wymazane z ksiąg i tracą oni możliwość jej opuszczania. I w ten sposób część z nas sprzeciwiła się temu. Wtedy Cortez bez wahania po prostu przejął władzę i zaczął wprowadzać swój nowy porządek. I nawet nie było tak źle poza jednym – jesteśmy uwięzieni. Z biegiem czasu zebrał zaufanych ludzi i stara się, żeby nikt i nic nigdy mu nie przeszkadzało. Dlatego nikt tu ląduje – Cortez na to nie pozwala. Nie wiem czym się kiedyś ten człowiek kierował, ale teraz własny spokój przesłania mu wszystko i wielu mieszkańców cierpi, tylko dlatego, że on posiadł siłę i nie potrafi jej w żaden sposób spożytkować.
- A nagrody? – spytał Usopp.
- Sam Cortez je wyznaczył. Stwierdził, że z tak wysokimi nagrodami nie odważymy się nawet opuścić tej wyspy. I miał racje. Szepnął słówko komuś z rządu i oto ci, którzy najmocniej mu się sprzeciwiali zostali poszukiwanymi przestępcami.
- Coś tu się nie trzyma kupy. – westchnął Franky – nigdy nie słyszeliśmy o waszych nagrodach, a bylibyście bardzo znani poza wyspą z takimi cenami.
- To też ma swoje wyjaśnienie. – odparł Takeyama – nagrody są utajnione, jeśli mogę tak to ująć. Niby dla zasady rozwieszono je na tej wyspie, ale tak naprawdę nigdzie indziej ich nie ma. Rząd nie chce wzbudzać paniki bo pojawienie się takich nagród to zbyt wiele jak na serce niejednego pirata. Marynarka ma obowiązek natychmiast podać je do publicznej wiadomości, gdyby ktokolwiek z nas opuścił wyspę. Cortez nie chce by kiedykolwiek mu przeszkadzano, dowiedziawszy się o nim, więc wszyscy jesteśmy tu uwięzieni. Na zawsze.
On po prostu myśli, że ktoś z nas mógłby rozpuścić plotkę o jego sile wśród ludzi.
- To dziwne – rzekł Usopp wychylając czarkę wina – żeby ktoś o takiej mocy chciał po prostu mieć spokój?
- Nie mnie to osądzać. – powiedział Takeyama. – najgorsze jest to, że przez jego „spokój” my w zasadzie przestaliśmy żyć. Ci, którzy są przeciwko niemu zostaliby natychmiast zlikwidowani, dlatego chowamy się w tej jaskini, którą niegdyś odkryłem. A ci na górze, w mieście prowadzą nędzną imitację życia. Dlatego powstała rebelia czerwonych chust. Żeby w końcu ludzie tej wyspy poznali co to znaczy żyć, a nie istnieć! W tym problem, że jeśli Cortez dowie się gdzie przebywamy, natychmiast nas zniszczy.
- Nie wyobrażam sobie tego. – mruknął Franky – zabić masę ludzi, by samemu móc... nic nie robić i wylegiwać się na wyspie? W spokoju?
- Dlatego walczymy.
Umilkł. Tyle powiedział, a tak naprawdę nic nie było jasne. Co to w ogóle za bzdurny powód? Kim jest ten Cortez, żeby od tak wyznaczać sobie nagrody? Dlaczego nikt nigdy nie poruszył sprawy Kaneyamy? Czyżby jego wpływy były aż takie? Tyle pytań nasuwało się na myśl, tak zagmatwane było to wszystko, a i tak, choć Takeyama starał się ze wszystkich sił opowiedzieć historię wyczerpująco wciąż zostało wiele luk, których Usopp ani Franky ni w ząb nie rozumieli.
Zoro poruszył się i zbudził, chwilę dosłownie po tym jak przywódca rebelii skończył swoją historię. Drzemka była krótka, ale szermierzowi to nie przeszkadzało, w końcu potrafił spać w każdym miejscu i o każdej porze.
- Dałoby radę wyjść na zewnątrz? – spytał Takeyamę. – w końcu młoda i ten strzelec wychodzili, a mi by się przydał krótki spacer.
W końcu gospodarz niechętnie się zgodził pod warunkiem, że Zoro przyrzeknie nie odchodzić zbyt daleko i wrócić ze wschodem słońca. Potem wskazał szermierzowi wyjście na zewnątrz, a dokładnie zaplątany tunel pnący się w górę ku powierzchni, uchodzący w lesie, otworem w którym zmieściłoby się maksymalnie trzech ludzi. Zoro zrozumiał ile problemu musiało przynosić przemycanie żywności i innych zapasów, nie dziwił się wcale, że Czerwone Chusty, tak bardzo chciały móc w spokoju i wolności żyć na powierzchni.
Ale czy to był jego problem? Gdzie do cholery był Luffy?



- Niech to jasny szlag… - mruknął Sanji zdejmując stopę z głowy wysokiego mężczyzny w czarnym prochowcu.
- Wszystko w porządku? – zapytała dziewczyna widząc, że jak ciałem kucharza targnął dreszcz. Złożyła Clima Tact i schowała go.
- Taaa – Sanji odwrócił się by ruszyć dalej.
Deszcz przestał padać, ale pozostał po nim dojmujący chłód. Znajdowali się teraz na niewielkiej polance usianej żółtymi mleczami. Wokół nich leżało czterech mężczyzn, totalnie obitych, połamanych, z poprzetrącanymi kończynami. Był to już trzeci patrol na jaki wpadli od czasu ucieczki. Sanji’emu nie wydało się to bynajmniej dobrym znakiem, bo choć tacy jak oni nie stanowili zagrożenia dla niego, a dla Nami, władającej Clima Tactem, raczej niewielkie, przy takim natężeniu spotkań szybciej opadnie z sił niż gdziekolwiek dotrze.
- Nami – san chodź. – warknął widząc, że dziewczyna stoi w miejscu.
- Nigdy nie byłam tak brutalna. Nigdy nie zabijałam… - ot znalazła sobie moment na takie rozważania, pomyślał Sanji, ale co racja to racja. Wrażliwa kobieta. Przeżyła wiele. Nic dziwnego, że takie rzeczy wytrącają ją równowagi. Sam jednak nie był w stanie myśleć o niczym innym jak ciepłej herbacie i pomocy Choppera. Choć chciał pocieszyć nawigator, nie był jednak w stanie.
- To wszystko odbiera mi siły – powiedziała odwracając się z niesmakiem od leżącego mężczyzny. Szkoda mi jej, pomyślał Sanji, po czym zakrztusił się potężnie. Żółć podeszła mu do gardła.
- Sanji – kun!
Zachwiał się, oczy zaszły mu mgłą. Jakie te ryby piękne… mewy… błękit morza… Czy tak wygląda All Blue?, pomyślał po czym runął jak długi na ziemię.


Zoro schodził po stromym zboczu, momentami wręcz się ześlizgując. Ziemia po deszczu zamieniła się w błoto, buty już dawno mu przemokły, nie był w zbyt dobrym nastroju. W odpowiednich miejscach zostawił na ziemi ślady, by się nie zgubić, co jak co słowa Marisy przekonały go, by na razie pozostać z rebelią. Martwił się O Luffy’ego, nie mógł się z tym oszukiwać, jego kapitan mimo, że głupi i nieokrzesany, był wiernym kompanem i przyjacielem.
Zazwyczaj w nocy w lesie nie było żadnych dźwięków poza cichym gruchaniem sowy, czy jakiegoś innego nocnego zwierzęcia. Roronoa po tym spacerze nie spodziewał się niczego więcej niż ukojenia skołotanych nerwów, więc zdziwił się gdy usłyszał cichy dźwięk dochodzący zza drzew, kilkaset metrów od niego. Najpierw pomyślał, że to jakieś zwierze, ale gdy podszedł bliżej… Poczuł ludzką obecność. Usłyszał jakieś słowa, których nie potrafił dokładnie zrozumieć, ale jedno było pewne, tam ktoś był. Chciał ominąć to miejsce, ale ciekawość mu nie pozwoliła. Ruszył powoli w tamtą stronę luzując miecze w sayach.


- Sanji – kun… Sanji – kun!!! – jęczała Nami ze łzami w oczach, potrząsając kucharza za koszulę.
Sanji leżał na plecach. Był półprzytomny, nie kojarzył już tego co się dzieje, dlaczego tu się znalazł, dlaczego musi iść dalej. On, mężczyzna, gorszy od kobiety, która wytrzymała zacznie więcej? Choć w sumie ona nie miała połamanych żeber i takiej opuchlizny, że nie mogła oddychać. Mimo tego stanu otępienia, wyczuł czyjąś obecność. Lata praktyki w sztuce walki wytworzyło u niego pewnego rodzaju przeczucia i teraz dotknęło go jedno z nich. Ktoś się zbliżał.
- Nami – san, ktoś idzie… - jęknął i na świat znów wróciły kolory, choć drzewa nie były zielone a niebieskie. – zajmę się tym…
Próbował się podnieść podpierając się rękoma, ale Nami zatrzymała go kładąc powrotem na ziemi. Było jej już wszystko jedno, kto to będzie. Byleby tylko pomogli Sanji’emu. Wiedziała, że jego życie wisi na włosku, tak cienkim, że mogłoby by go przerwać najmniejsze uderzenie. Wiedziała, że jest przytomny tylko dzięki nadludzkiej sile woli i trosce, którą już nie raz okazał przez ostatnie dni. Była gotowa nawet wrócić do miejsca, z którego uciekli. Byle tylko pomogli…
Ktoś wszedł na polanę i Nami spojrzała mu w twarz. Sanji nie widział tej osoby, położył rękę na ramieniu dziewczyny.
- Uciekaj…
Nami nie odpowiedziała, jej oczy nie wyglądały teraz jak oznaczenie waluty w ich świecie, ale były większe niż złote monety. Usta miała otwarte ni to w totalnym zaskoczeniu ni to półświadomym uśmiechu.
- Zo…. Zoro? – wyszeptała.
Na skraju polany stał w istocie zielonowłosy Szermierz z równie zdziwioną miną co Nami. Chyba w tym momencie uwierzył w jakąś siłę wyższą. Coś go tu przyciągnęło.
- Nami? Co Ci się do cholery stało? – zapytał jąkając się, po czym spojrzał na mężczyznę leżącego obok niej. Całego we krwi i płytko oddychającego.
Sanji spojrzał na szermierza i spokojnie opuścił głowę na ściółkę. Byli uratowani.
Zoro podszedł powoli w ich stronę. Zobaczył w jakim są stanie i słowa które chciał powiedzieć ugrzęzły mu w gardle. Zamiast niego przemówiła Nami.
- Gdzie jest reszta? – spytała roztrzęsiona cała.
- Myślę, że nie pora teraz na dyskusje. – odparł zielonowłosy. – zabiorę was w bezpieczne miejsce. Cholera, tego durnia trzeba będzie nieść.
- Nie obrażaj go! – warknęła Nami, ale po sekundzie uświadomiła sobie, że nigdy by się tak nie zachowała. Co się z nią dzieje. Natychmiast się zreflektowała uśmiechając się szeroko – tzn nie w tak prostacki sposób…eee… wymyśl coś innego…
Zoro spojrzał na nią z litością i podszedł do Sanji’ego.
- Jesteś w stanie iść? – spytał chłodno.
- Zoro… - stęknął kucharz – nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale… cieszę się, że cię widzę.
Uśmiechnął się i stracił przytomność.
Oboje zwariowali, pomyślał Zoro zarzucając ramię Sanji’ego przez głowę. Ten mnie polubił, ta dziwnie się zachowuje…. Ech nieważne.
- Gdzie są wszyscy? – ponowiła pytanie Nami.
- Nie jestem zbyt dobry w tłumaczeniu. Chodź to zobaczysz – i skierował się w stronę z której przyszedł ciągnąc ze sobą nieprzytomnego.
Nami wzruszyła ramionami i podążyła za nim.


Money D. Luffy był człowiekiem niezwykłym. Z jednej strony dzikim i beztroskim, z drugiej zaś oddanym i uczciwym. Lubił dobrze zjeść, dobrze się zabawić, ale wiedział co jest najważniejsze i dzięki komu to osiągnął, dlatego przyjaciele zajmowali ważną część jego życia. I to o nich był ostatni sen, zanim nie obudził się na chwilę tylko po to by bliżej nieokreślona postać podała mu wody. Rzeczywiście, woda, dużo jej było wokół mnie, znów wpadłem do morza. Pewnie dlatego jestem w takim stanie. Ależ ten koleś był silnyyy!!!! Może nie do przesady, ale nieźle mnie zaskoczył. Powinienem bardziej uważać... Cholera a gdzie reszta? A jeśli nie leżą tutaj obok mnie? A jeśli ich porwano?
- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!- ryknął Luffy i poderwał się na łóżku. Był prawie nagi nie licząc bielizny, jego posłanie znajdowało się w niskim drewnianym pokoju, ale nie było tu niczego co pomogłoby zlokalizować miejsce pobytu. Przez okno wpadały pierwsze promyki słońca.
Luffy rozejrzał się. Odetchnął z ulgą – na łóżku obok spał Chopper, oddychał spokojnie. W tym momencie drzwi się otworzyły i w drzwiach stanęła wysoka, młoda kobieta o kruczoczarnych włosach opadających fikuśnymi lokami na ramiona. Niosła w rękach olbrzymi kosz z praniem i uśmiechnęła się na widok młodego pirata, który patrzył na nią z zaciekawieniem.
- Cześć – zagadnął tamten. – jest jakieś mięso? Gdzie jest Sanji? Albo Nami?
Dziewczyna zmierzyła go spojrzeniem znad świeżo wypranych rzeczy, w końcu położyła kosz na ziemię i wsparła ręce na biodrach. Uśmiechnęła się promiennie i odezwała się spokojnym głosem.
- Zaraz coś dostaniesz.
- O dzięki, jesteś wielka! – powiedział Luffy i spuścił nogi z łóżka. – a moi przyjaciele?
- Obawiam się, że jeżeli mój brat dorwał ich osobiście, nie ma już nadziei. Bo wiem, że spotkaliście jednego z jego ludzi.
- Nie ma nadziei? – warknął Luffy. – chodzi Ci o tego długowłosego z miasta? To twój brat?
- Nie… - odparła dziewczyna odgarniając włosy. – mój brat to jego przełożony. Niejaki Cortez.
- Cortez? – Luffy zamyślił się i wstał. – no nic, idę skopać mu tyłek w takim razie. Jeśli porwał moich przyjaciół….
- Może najpierw zjesz? – odezwała się delikatnie kobieta .
- Coś z mięchem. Tylko szybko, bo muszę ich uratować.

Ozuma siedział w swoim gabinecie pochylając się nad kartką papieru. Była nieco zbryzgana krwią, ale spokojnie dało się rozczytać co było na niej napisane, a to co przeczytał wprawiło go w największe osłupienie od bardzo, bardzo dawna. Natychmiast wezwał do siebie służącego.
- Wezwij tu Sigmę. Będzie trzeba powiadomić Pana Corteza.
Młodzieniec skłonił się i wyszedł, a Ozuma wyprostował się w fotelu. Grubo będzie, oj grubo, pomyślał po czym spojrzał przez okno na piękny wschód słońca.
Jeszcze dwadzieścia takich wschodów. Jeszcze tylko dwadzieścia.



10. „Siostra diabła. Obowiązek rebelianta”


To niebo jest takie niebieskie...
Ile ryb... chyba każdą jaką znam już widziałem.
I ta krystalicznie czysta woda... All Blue...
Czemu do cholery tak mnie boli brzuch?
Jakby coś mnie uciskało?

Istotnie. Gdy tylko Sanji przebudził się, niemal krzyknął na widok szerokiej podłużnej twarzy z metalowym nosem i błękitną, stojącą grzywą. Ach, ile by dał gdyby zobaczył teraz Nami, albo inną piękną kobietę. A tymczasem siedział przy nim Franky, opierając swoją olbrzymią rękę o jego brzuch.
- W porządku? – zapytał cyborg, widząc, że kucharz mruga oczami.
Ten niezauważalnie skinął głową i cieśla wyprostował się na krześle.
Sanji leżał na kanapie opatulony od stóp do głów ciepłym kocem. Od razu wyczuł, że jest przebrany w suche, bawełniane ubranie, zaś żebra ma usztywnione i obandażowane podobnie jak kostkę, o której nawet nie wiedział, że jest skręcona, zaś usztywnienie dobitnie mu to uświadomiło. Pokój był nieduży, oprócz kanapy, stał tu tylko wysoki regał z książkami i niewielki stolik, który zajmował obecnie duży żółty kubek, paczka papierosów i popielniczka.
- Dobrze, że się obudziłeś. – zaczął Franky. – Ostro ci się musiało oberwać, nie, nie mów od kogo i jak... Nawet porządnego wdechu nie możesz wziąć. Odpoczywaj.
Sanji z wdzięcznością skinął głową, a wzrok Franky’ego powędrował w stronę stolika.
- Masz tutaj ciepłą kawę i fajki. Chcesz to korzystaj. – rzucił mu paczkę, zaś ranny natychmiast zapalił i wypuścił kłębek dymu.
- Co z Nami – san? – spytał próbując usiąść na kanapie i łapiąc kubek z cudownym czarnym płynem. Kojące ciepło rozlało mu się po organizmie.
- No właśnie jest z nią problem – westchnął cyborg drapiąc się po włosach. – po waszym powrocie zamknęła się w łazience. Siedzi tam już ze cztery godziny i nie chce za cholerę wyjść. Jedyne co powiedziała, to to, że zabije Zoro jeśli spróbuje wywarzyć drzwi.
Sanji natychmiast drgnął i mimo bólu wstał. Zobaczył zdziwienie na twarzy Franky’ego, ale chwilę potem przebłysk zrozumienia. Cyborg nie ruszył się by go zatrzymać, tylko uśmiechnął się lekko.
- Dobry pomysł. Ty idź z nią pogadaj.


Luffy przez długi czas miał czyste przeświadczenie, że nikt na świecie nie gotuje lepiej niż Sanji. Choć od czasu gdy skosztował gumowego owocu stawiał bardziej na ilość niż na jakość, to jednak kuchnia blondyna była czymś co kochał najbardziej, o każdej porze dnia i nocy. Nie posiadał się więc ze zdziwienia, gdy potrawy, które przyrządziła mu kobieta okazały się równie dobre lub nawet lepsze niż te pokładowe. Pałaszował więc mięso tak szybko na ile mu żuchwa pozwoliła. Nie był to zbyt estetyczny widok, ale gospodyni tylko siedziała naprzeciwko niego z założonymi pod brodą rękoma.
- Jestem Luffy. – powiedział w końcu Słomiany przełykając ogromny kęs pieczeni i chwytając następny.
- Ja mam na imię Elena, miło mi poznać.
W tym miejscu rozmowa się urwała aż do miejsca, w którym jedzenie na stole po prostu się skończyło. Potem Luffy zdecydowanie wstał.
- Dzięki za żarło. Teraz muszę iść i skopać tyłek długowłosemu.
- Czekaj, Luffy. – odparła rzeczowo Elena i również wstała. – Twój przyjaciel, jeleń też jest ranny, nie wolisz najpierw upewnić się, że wszystko z nim w porządku?
- JESTEM RENIFEREM!!!!!!! – zabrzmiał niekontrolowany wrzask i Elena natychmiast spojrzała w drzwi. Gdy tylko spojrzenia jej i Choppera się spotkały ten drugi schował się za framugę. Tradycyjnie nie z tej strony co trzeba.
- Chopper, nie z tej strony! – ryknął Luffy śmiejąc się w głos. – jesteś idiotą, prawda?
Na czole lekarza pojawiły się kropelki potu, bardziej z zażenowania niż ze strachu.
Elena widząc tą sytuację tylko roześmiała się cicho.
- Przepraszam, Chopper – powiedziała – oczywiście, że jesteś reniferem.
- Nie myśl, że mnie ułagodzisz przeprosinami... idiotko – powiedział cały szczęśliwy Chopper wręcz się kołysząc.
Kobieta o dziwo nie obraziła się wcale słysząc obelgę z ust futrzaka, znów uśmiechnęła się pod nosem. Nastała chwila ciszy, którą znowu przerwał Luffy.
- Chopper, idziemy ratować Nami i Sanji’ego! – powiedział gromko i wymaszerował za drzwi.
Elena natychmiast ruszyła za nim, Chopper chcąc nie chcąc również podreptał w tą samą stronę chwytając kilka owoców, które leżały w koszu, a Luffy ich nie ruszył.
- Nie sądzisz, że jesteś zbyt porywczy? - zagadnęła kobieta, gdy zostawili już jej nieduże, czteropokojowe domostwo za sobą.
- Nie, czemu – odparł dziarsko Luffy.
- Żadnych informacji, nic nie wiesz o tej wyspie... Mój brat nie jest zwykłą osobą...
- Jak będzie krzywdził moich przyjaciół to mu po prostu nakopię. – Słomiany był rozbrajająco szczery.
Elena zrobiła minę jakby ktoś przyłożył jej w twarz, ale nic nie powiedziała.
- On tak zawsze – wyjaśnił Chopper drepcząc za swoim kapitanem – ale można mu ufać.
- W to nie wątpię... – powiedziała kobieta – ale jeśli sprowadzi to na was śmierć?
Luffy zatrzymał się nagle i poprawił kapelusz na głowie.
- Czemu sądzisz, że on jest taki silny? Czemu miałbym nie móc mu nakopać?
Elena po krótce opowiedziała mu tą samą historię, którą jeszcze niedawno Takeyama opowiadał jego kompanom, twarz słomianego w trakcie opowieści zamiast stawać się bardziej przerażoną, wyglądała na niewypowiedzianie szczęśliwą.
- Nawet ja, jego siostra, nie wiem jaka to moc. – zakończyła. – i chyba nie chcę wiedzieć.
Luffy natomiast z ogromnym uśmiechem maszerował dalej. W ogóle się tym nie przejmował.
Szli tak przez około piętnaście minut, przez rzadki dość, liściasty las. Pogoda tego dnia nie była najgorsza, mimo, że ewidentnie dało się czuć wilgoć w powietrzu i w leśnym poszyciu, to jednak delikatne słońce orzeźwiało, a łagodna bryza niosła przyjemne uczucie świeżości.
W pewnym momencie Elena zatrzymała się i spuściła głowę. Luffy, który szedł z przodu nie zauważył tego, ale Chopper zatrzymał się i spojrzał na kobietę, której twarz ewidentnie posmutniała.
- Co się stało? – zapytał młody lekarz, ale odpowiedź uzyskał natychmiast gdy spojrzał na drzewo tuż przed nimi.
Nie miało korony. Wysoki pień kończył się około czterech metrów nad ziemią, cała korona musiała zostać ścięta przez coś, czego Chopper nie umiał sobie wyobrazić. Końcówka pnia była poszarpana, kora poodpadała, pień nie prezentował zbyt okazałego widoku. Go również bolała ta strata dla natury. Luffy zobaczył, że dwójka jego kompanów się zatrzymała i również odwrócił się w ich stronę.
- Co jest? – ponaglił – Elena, pokażesz mi drogę z tego lasu, czy nie?
- Niestety, ale ja dalej iść nie mogę. – powiedziała cicho.
Luffy podszedł do niej bliżej.
- Dlaczego?
Kobieta westchnęła i wskazał ręką na drzewo.
- Widzisz?
- Tak, drzewo. Ładne.
- To granica, której nie wolno mi przekroczyć.
Na chwilę wszyscy umilkli, po czym Chopper nieco zdezorientowany zapytał:
- Jak to? Nie rozumiem?
- Mój brat – podjęła Elena – zabronił mi opuszczania tej części wyspy. Osobiście oznaczył to drzewo swoją mocą, po czym pokazał mi je i powiedział, że jeśli kiedykolwiek wyjdę poza nie... to spotka mnie...
- Śmierć? – warknął Luffym, a dziewczyna skinęła głową.
- Ale jak to? Przecież on jest twoim bratem! – oburzył się Chopper. – Jak może grozić śmiercią swojej siostrze?
- No cóż... – westchnęła. – on chyba zatracił już wszelkie człowieczeństwo. Teraz jest diabłem. A ja jestem zatem siostrą diabła.
Luffy’ego lekko zdenerwowały te słowa, ale jeszcze nie do tego stopnia, jak to on potrafił się wkurzyć. Spojrzał na Elenę spode łba.
- No, ale teraz go tu nie ma tak? Chyba możesz z nami pójść? Nie będzie ci przecież zabraniał chodzić tam gdzie masz ochotę?
Elena nie odpowiedziała, więc słomiany podszedł do niej i schwycił ją za nadgarstek. Bez słowa zaczął ją prowadzić, aż do momentu kiedy stanęli na granicy wyznaczanej przez drzewo. Tutaj kobieta stawiła zdecydowany opór.
- Puść mnie! – krzyknęła, a gdy Luffy nie zareagował na te słowa uderzyła go prosto w twarz.
Przez chwilę stali w milczeniu, po czym Słomiany ponownie na nią spojrzał.
- Boisz się, prawda?
- A jak mam się go nie bać?! Niczego nie rozumiesz!
- Może i nie rozumiem... – westchnął słomiany kładąc lewą dłoń na prawym ramieniu. – a może rozumiem aż za dobrze!
Z tymi słowami z całej siły uderzył w pień drzewa bez korony. Zatrzęsło się potężnie, ale nie złamało. Jedynie kawałek kory odpadł w miejscu, gdzie utkwiła pięść pirata. Zamachnął się i uderzył ponownie. Podobna reakcja.
- Nie zdołasz go zniszczyć. – westchnęła Elena. – Cortez coś z nim zrobił, bym nigdy nie zapomniała, gdzie jest moje miejsce.
- Ale dlaczego cię tu trzyma? – jęknął Chopper. – co mu zrobiłaś.
- Wybaczcie, ale to moja sprawa. – odparła Elena i odwróciła się od nich. – ja wracam.
Postąpiła parę kroków w głąb lasu.
Luffy wyprostował się i wziął głęboki wdech.
- ELENA!!!! – ryknął – WRÓCĘ TU DO CHOLERY! I SKOPIĘ DUPĘ TEMU DRZEWU!!!! PO TYM JAK JUŻ ROZWALĘ TWOJEGO BRACISZKA I URATUJĘ MOICH PRZYJACIÓŁ!!! ROZUMIESZ????
Kobieta odwróciła się do nich, posłała im przelotny uśmiech i odwróciła się. Poszła w stronę domu.
Luffy i Chopper odeszli w swoją stronę, ale nie zauważyli głębi jaka kryła się w uśmiechu Eleny. Uśmiechu pełnym politowania, współczucia i przede wszystkim, świadomości, że więcej ich nie ujrzy.


Marisa powoli podniosła się z łóżka kończąc siedemnasty kubek herbaty. Od zawsze wmawiała sobie, że herbata świetnie działa na wszystkie dolegliwości i istotnie, ten napitek sprawiał, że czuła się lepiej, przez jakieś trzy minuty po spożyciu.
Była do tego straszliwie uparta, niby to cecha wspólna dla ludzi z rudymi włosami, ale ją dotknęła szczególnie. Dlatego też ignorując polecenia doktora House’a zdecydował się wstać z łóżka. Lekarz akurat na chwilę zniknął zająć się innymi chorymi, gdyż aktualnie na wyspie panowała plaga przeziębień, dopadła między innymi Zoro i Shina, toteż dziewczyna mogła zająć się sobą i zrobić to co była przekonana iż zrobić musi. Zrzuciła piżamę i odziała się w swoje standardowe ubranie, zresztą podczas tego kryzysu nie myślała o ciuchach. A kiedyś lubiła łazić po sklepach i zachwycać się każdą kupioną rzeczą, teraz zastanawiała się czy założyć stanik, bo jest ranna i obandażowana – może jej więc przeszkadzać.
Zostawiono jej miecz, i tak nie pozwoliłaby go zabrać, ale Takeyama miał co do tego mieszane uczucia. Nie obchodziło jej to. Zawiązała opaskę na czole i czerwoną chustę na nadgarstku. Przypasała miecz i otworzyła po cichu drzwi. Wściekła się. Naprzeciwko siedział Shin i wpatrywał się w nią tym spojrzeniem, którego nienawidziła. Mężczyzna choć dość żartobliwy potrafił jednak być poważny i to spojrzenie właśnie najdobitniej na to wskazywało. Jego oczy przewiercały wręcz Marisę na wylot.
- Shin, nie próbuj mi przeszkadzać – warknęła ostrzegawczo, w tym samym momencie zachwiała się i oparła o framugę.
- Dziewczyno co ty wyprawiasz? – strzelec wstał – jesteś ranna, ledwo chodzisz, z upływu krwi prawie straciłaś życie. Gdzie ty się niby wybierasz?
- No jak to gdzie? Patrol! Dzisiaj moja kolej. – odrzekła udając jak najbardziej wypoczętą. Marzyła o tym, żeby sobie usiąść, pograć na swoim ukochanym akordeonie, wypić z siedem herbat, ale nie było na to teraz czasu.
Shin jeszcze raz przewiercił ją wzrokiem.
- Wiesz, że nigdzie nie pójdziesz?
- Wiesz, że pójdę?
Shin wiedział. Kłócić się z Marisą nie było po co. Musiałby jej przestrzelić kolana by ją tu zatrzymać.
- Shin sam to rozumiesz doskonale. Patrol. Obowiązek rebelianta. Każdego. Kto pójdzie, jeśli nie ja?
- Ja.
- Ty masz całonocne czuwanie przy wyjściu. Nie dasz rady.
- To Jin.
- Jin dopiero co wrócił, jego grupa też jest zajęta.
Shin nieco się zniecierpliwił.
- Nie może jakiś głupi patrol odbierać ci zdrowia! Są ważniejsze od tego rzeczy!
Przesadził. Marisa stanęła naprzeciwko niego, mimo, że niższa o głowę, wydawała się górować nad nim wszystkim.
- Tak sądzisz? Są rzeczy ważniejsze niż nasze obowiązki?
- ...Tak. Na przykład nasze zdrowie.
Zerwała mu z czoła czerwoną opaskę jednym sprawnym ruchem.
- Więc nie jesteś godzien by to nosić.
Nastała chwila milczenia, po czym Shin zwalił się ciężko na krzesło. Westchnął.
- Idź.
Marisa uśmiechnęła się szeroko. Zawsze potrafiła dopiąć swego. Pomknęła w dół po schodach.


W pokoju unosił się dym. Na stole leżała popielniczka pełna kiepów, obok niej otwarta puszka piwa. Dwóch mężczyzn rozmawiało ściszonymi, drżącymi głosami, zupełnie jakby czegoś się bali.
- Czy to prawda, że Buster Call, przy tym, to jak wystrzał z procy?
- Prawda. Słyszałem jak Jastrzębiooki o tym mówił.
- Ale przecież...
- Niestety. Jeśli ... on ... zdecyduje się na taki ruch, będziemy zagrożeni.
- Ale skąd ta pewność?
- Cicho! Idzie!!!! Szukuj się.
Drzwi otworzyły się po cichu i równie po cichu się zamknęły. Dwóch mężczyzn natychmiast wstało z miejsc, obaj zasalutowali.
- Admirale Kizaru, meldujemy się zgodnie z rozkazem!




11. „Wróg numer jeden”

- Luffy, czy ty w ogóle wiesz dokąd idziemy? – Zapytał Chopper widząc jak kapitan śmiało przedziera się przez haszcze krokiem na tyle szybkim, że ciężko aż było za nim nadążyć.
Słomiany w pierwszej chwili nie odpowiedział. Domek Eleny opuścili niedawno, ale zdążyli już przemierzyć spory kawałek lasu. Z żadnej strony jednak nie widać było jednak czegokolwiek co mogłoby świadczyć o wyjściu z niego. W końcu Kaneyama była w wielu miejscach porośnięta ogromnymi i naprawdę gęstymi lasami, nie licząc okolic miasta, piaszczystego wulkanu i ogromnej łąki łączonej połączonej z polami uprawnymi po drugiej stronie wyspy.
- No... skopać dupsko Cortezowi i długowłosemu? – Powiedział Luffy tonem wielkiego odkrywcy, ale zabarwionym lekką dozą niepewności.
- A wiesz gdzie ich szukać?
- Znajdzie się.
Tony Tony Chopper należał do tej cierpliwej części społeczeństwa.
- Może w takim razie wrócimy do Eleny i zapytamy ją o drogę?
- Hmm, a myślisz, że da nam coś do jedzenia jeszcze? – Luffy uśmiechnął się szeroko. - Myślę, że nie. – Odparł Chopper przebierając krótkimi nóżkami.
- To idziemy dalej. Kogoś spotkamy pewnie po drodze, to nam powie, gdzie szukać.
Renifer westchnął i ruszył dalej. Należał do cierpliwych. Do bardzo cierpliwych.


Ból przeszywający całe ciało osadził Sanji’ego w miejscu, kiedy na szczycie schodów praktycznie chciał przeskoczyć trzy ostatnie stopnie i w migiem znaleźć się przed drzwiami łazienki, które znajdowały się za rogiem, po lewej. Oparł się o ścianę i zaklął cicho. Spojrzał na papierosa, który wypadł mu z ust, ale wiedział, że w tym stanie nie bardzo ma szanse się po niego schylić, zdecydował się iść dalej i stanął w końcu na szczycie schodów trzymając się za żebra. Ale rękę spuścił natychmiast. Nie chciał okazywać słabości przy swoich kompanach, albowiem przy drzwiach do łazienki stali Zoro, Robin i Usopp. Ten ostatni dobijał się do drzwi, ale z miny pozostałych Sanji wywnioskował, że trwa to już od dłuższego czasu.
- Nami, otwieraj! – Zrzędził długonosy, ale odzewu nie było żadnego.
Zoro natychmiast spostrzegł kucharza, zobaczył najprawdopodobniej też, że nie jest on w najlepszym stanie bo uśmiechnął się lekko z podziwem. Robin również się uśmiechnęła, ale bardziej z ulgą. Wierzyła, że kto jak kto, ale Sanji na pewno poradzi sobie z zaistniałym problemem.
- Usopp, posuń się. – Warknął blondyn podchodząc pewnym krokiem w stronę drzwi. Znów zapiekły go żebra.
Strzelec spojrzał na niego wymownie, nic nie mówiąc odsunął się od wejścia.
Sanji stanął, a raczej oparł się o framugę i powiedział.
- Nami – san, to ja. Mogę wejść?
Cisza.
- Wiesz dobrze, że i tak wejdę. Jak będzie trzeba wykopię te drzwi.
Znów cisza.
- Nieźle, mi powiedziała, że mnie zabije jak to zrobię. – Mruknął mimochodem Zoro.
Sanji natomiast wziął głęboki wdech i odwrócił się do reszty.
- Zejdźcie na dół. Ja się tym zajmę.
Robin skinęła głową. Ona najlepiej rozumiała zaistniałą sytuację i istotnie, wiedziała, że tylko ktoś, kto dzielił z Nami przeżycia, mógł teraz do niej przemówić. Poklepała Sanji’ego po ramieniu i zeszła na dół z gracją. Kucharz nieco się zaczerwienił pod wpływem jej dotyku.
- Jesteś pewien? – Zapytał Usopp, a gdy Sanji skinął głową, podążył za Robin uśmiechając się ze zrozumieniem.
Zoro natomiast wcale się nie poruszył tylko zmarszczył czoło.
- Nie rozkazuj mi, głupi kuku.
- Spadaj stąd kaktusie, bo ci nakopię.
Taka konwersacja nastąpiła by w zwykłych okolicznościach. Jednak ani jeden, ani drugi nic takiego nie powiedzieli. Zoro, aż nazbyt wyczuł ból i rozpacz jaka biła z Nami gdy przybyli na miejsce i wiedział, że nigdy nie zrozumie przez co ona i Sanji przeszli. Ten jeden raz, pomyślał. Jeden jedyny raz.
- Jakby coś, to wołaj. – Tyle tylko powiedział szermierz po czym zszedł po schodach. Teraz się zdrzemnę, pomyślał. Tak jak nigdy.
Sanji został sam przed niskimi drewnianymi drzwiami. Jeszcze raz zawołał Nami, ale znów nie otrzymał odpowiedzi, więc zrobił to co wcześniej obiecał. Kopnął w drzwi, ale kontrolując siłę, na tyle by nie wystrzeliły z zawiasów. Chciał tylko zniszczyć zamek. Kiedy było już po wszystkim i wejście z wielkim hukiem otworzyło się przed nim, uderzyło go ciepło płynące z wnętrza.
Cała łazienka była zaparowana, woda wciąż się lała z kranu. Ubranie Nami leżało zmięte na podłodze pod ścianą, a ona sama siedziała skulona w ogromnej wannie, zanurzona po szyję i chowając głowę w kolana, zaś woda już powoli wylewała się na zewnątrz. Sanji dziękował bogu za to, że dziewczyna wpadła na pomysł kąpieli z pianą, bo jego serce nie przetrwałoby chyba widoku jej nagiego ciała. Z drugiej strony przeklinał wynalazcę piany. Podszedł powoli do wanny i zakręcił kurek, po czym cofnął się, przymknął drzwi i spojrzał na Nami wzrokiem pełnym współczucia.
- Nami – san... – Zaczął, ale nie bardzo wiedział co dalej powiedzieć.
Nie martw się, to tylko pobicie, tortury i gwałt? Źle. Zabiję tego drania? Mówił to już, nie powinien się powtarzać. Jak się czujesz? Pytanie retoryczne. Tysiące myśli przeszło mu przez głowę, aż Nami podniosła głowę i spojrzała na niego. Płakała i to bardzo mocno. Policzki miała zaczerwienione i zapuchnięte, nie tylko od pobicia, oczy były szkliste i cały czas wypływały z nich łzy. Przedstawiała tak smutny widok, że Sanji’ego zapiekło serce i wyobraził sobie jak wbija stopę w krtań Sigmy.
- Sanji – kun – Powiedziała łamiącym się głosem – jestem brudna.
Sanji podszedł dwa kroki w jej stronę. Chciał położyć jej rękę na ramieniu w geście zrozumienia, ale ona odtrąciła jego dłoń.
- Jestem brudna, rozumiesz? Zbrukana, splugawiona, słów mi brakuje! I nigdy już się nie oczyszczę. A ty mnie chcesz jeszcze dotykać?
Sanji spojrzał jej prosto w oczy.
- Tak, chcę.
Nami odwzajemniła jego spojrzenie. Poczuł dziwne mrowienie w żołądku. Ile by dał by teraz wziąć ją w ramiona, przytulić, pogłaskać po pięknych pomarańczowych włosach, zmierzwionych teraz, przypalonych i potarganych.
Znów zaczęła płakać.
- Dlaczego... – Jęknęła – co ja im zrobiłam?
Sanji usiadł przy wannie opierając się o nią plecami.
- Widzisz Nami – san – Odpalił papierosa – Gdyby mógł udzielić ci odpowiedzi zrobiłbym to natychmiast. Sama wiesz najlepiej, że nigdy nie chciałem dopuścić do tego co się stało. Ale jednak, nie udało się. Zostałaś straszliwie skrzywdzona. Po części z mojej winy.
Wziął głęboki wdech. Co miał jej powiedzieć, jak pocieszyć?
- Ale ty niczego nie rozumiesz – Powiedziała, starając się mówić spokojnie choć głos jej się łamał – To co się stało, nigdy się nie odstanie. Jestem brudna. Będę brudna do końca moich dni. Jak ty w ogóle możesz na mnie patrzeć?
Sanji odwrócił się do niej.
- A żebyś wiedziała, że mogę - Powiedział cicho patrząc jej prosto w oczy – I zawsze będę mógł.
- Ale...
Chciał ją w tym momencie pocałować, ależ to by było piękne. Zamknąć jej w ten sposób usta, sprawić, że poczuła by się błogo, że wszystkie troski odeszłyby natychmiast. Wiedział jednak, że więcej mogłoby to przynieść szkody niż pożytku. Po tym co się stało, nie dziwił się, że chciała z siebie zmyć dotyk Sigmy. I z pewnością nie chciała być dotykana przez nikogo.
- Zamknij już się. – Cmoknął ją delikatnie w czoło, tak po przyjacielsku, choć nie mógł tak naprawdę ukryć niczego co targało jego sercem i wnętrznościami. Z trudem zmusił się by mówić normalnie. – za kwadrans czekam na ciebie na dole. Zrobię wspaniały obiad.
Wspomnienie o obiedzie przypomniało mu jak dawno nie jadł i jak bardzo jest głodny. Wstał i schwycił duży, pomarańczowy ręcznik wiszący na suszarce. Położył go na taborecie obok wanny i uśmiechnął się. Nami nie odzywała się, tylko wpatrywała się w niego uważnie.
- Jeśli myślisz, że ktokolwiek z nas jest człowiekiem, który odwróci się od ciebie, dlatego, że spotkało cię coś takiego, to bardzo się mylisz. – Powiedział uśmiechając się serdecznie. – należysz do Załogi Słomianego Kapelusza. A tutaj przyjaciel jest wszystkim. Utrwal to sobie.
- Sanji – kun... – Zaczęła Nami, ale kucharz znów jej przerwał.
- A ja nigdy nie przestanę patrzeć na ciebie. Choćbyś miała dziesięciokrotnie większe blizny na karku i była trzydziestokrotnie brzydsza. Nigdy.
To powiedziawszy odwrócił się i wyszedł z łazienki i zszedł na dół po schodach.
Mijając załogę uśmiechnął się tylko i poinformował, że za chwilę poda coś dobrego do zjedzenia, po czym udał się do kuchni, gdzie wyciągnął składniki i zaczął przygotowywać posiłek. Doskonale rozumiał uczucia Nami. Nienawidził niczego co miało związek z tą wyspą, ale wiedział już, że z niej nie odpłyną, przynajmniej dopóki zemsta się nie dokona. Luffy jeszcze o niczym nie wiedział. Co z nim się działo?
A potem przypomniał sobie twarz Nami gdy na niego spojrzała. Twarz pełną bólu i cierpienia, twarz osoby, która utraciła swoje miejsce i poczucie bezpieczeństwa. Pochylił się nad stołem i gorzko zapłakał.


Marisa stąpała ostrożnie. Maści nałożone na jej ranę przez doktora House’a skutecznie tłumiły ból, ale nie mogły natychmiastowo wyleczyć obrażeń, więc wiedziała doskonale, że musi uważać, by rana dobrze się goiła i nie trysnęła znów krwią. Znała się nieco na pierwszej pomocy, więc wzięła niezbędne przedmioty do tego by opatrzyć się w razie czego.
Gdyby Takeyama dowiedział się, że udała się na patrol wpadłby w szał. Dla niej jednak misja była najważniejsza, więc szła teraz po lesie ściskając rękojeść miecza, zaś drugą ręką torbę z medykamentami.
Kierowała się w stronę wulkanu, tam gdzie najprawdopodobniej niedługo przybędzie Cortez, robił to w końcu od dłuższego czasu, codziennie. Obserwacją jego osoby zajmowali się różni z rebeliantów, w zależności od tego na kogo przypadała kolej. Dzisiaj musiała zrobić to Marisa, nikt inny nie wybrałby się zamiast niej, a wiadomości o poczynaniach samozwańczego władcy wyspy musiały trafiać do rebeliantów regularnie.
Zasady były proste. Po cichu usuwać każdą osobę która znalazła się w promieniu pięciuset metrów od wejścia do kryjówki rebeliantów, a nie miała na sobie czerwonej chusty. Było to dość surowe rozwiązanie, bo gdyby rebeliant stracił swój symbol podczas patrolu, nie miałby prawa zbliżyć się nawet do kryjówki. W ten sposób jednak można było zachować względny spokój patrolujących. Marisa modliła się, żeby tym razem nikogo nie spotkała, wczoraj przecież natknęła się na The Guards i o to jak się skończyła tamta eskapada.
Zwykle gdy na czymś ci zależy z pewnością nie przypadnie ci to w udziale, niestety stare porzekadło i w tym wypadku się sprawdziło. Marisa spostrzegła wyraźnie dwie sylwetki zbliżające się w jej stronę.
Pierwsza z postaci była średniego wzrostu i miała coś na głowie, druga zaś sięgała jej do kolan, pewnie małe dziecko. Marisa nie potrafiła sobie wyobrazić, że miałaby zabić malucha, zasady rebelii były jednak jasne. Nie podejmując decyzji zachowała się instynktownie. Natychmiast schowała się za drzewo dobywając miecza. Zacisnęła zęby. Szybciej bijące serce sprawiło, że krew szybciej krążyła i czerwona plama na jej bluzce powiększyła się nieco.
Postaci tymczasem się zbliżały. Słyszała ich roześmiane głosy, rozmawiali o czymś niezobowiązującym. Jeszcze dziesięć metrów, jeszcze pięć. Nie mieli chust z całą pewnością, nie zachowywali się jak rebelianci. Jeszcze dwa metry. Musiała działać. Teraz.
Wyskoczyła zza drzewa natychmiast tnąc na wysokości szyi. Totalnie spudłowała.
- OOOJ! – Krzyknął chłopak w słomianym kapeluszu odchylając głowę do tyłu, ostrze śmignęło nad nim muskając rąbek jego kapelusza.
Stojący obok niego mały renifer wrzasnął z przerażenia i natychmiast powiększył się do rozmiarów mocno napakowanego człowieka.
Marisa stanęła jak wryta. Luffy i Chopper, obaj z listów gończych, obaj spotkani na plaży. Ich się tu nie spodziewała. Stali tak przez chwilę patrząc się na siebie bez słowa, a potem Chopper zaczął biegać w kółko znów przyjmując formę małego pluszaka i panikując.
- Myśmy się nie widzieli czasem na plaży? – Zapytał Luffy wlepiając oczy w Marisę.
- Ratunkuuu! Mordują!
- Chyba tak... – Odparła dziewczyna – Wybacz ten atak. Co tu robicie? Słyszałam, że was dorwali...
- Pomocy, lekarza!!!!!
- A ty, ranna przecież jesteś? Co robisz sama w lesie? – Luffy spojrzał na krwawą plamę na jej bluzce.
- Pomocy, ratujcie!!!! Zabijają!!!
- ZAMKNIJ SIĘ WRESZCIE!! – ryknęła Marisa na Choppera, ten zaś uderzył niechcący głową w drzewo i powoli się uspokoił.
Usiedli na trawie rozmawiając o tym, co spotkało Słomianych. Chopper po krótce opowiedział o Elenie i o spotkaniu z nią, zaś Luffy wspominał pyszne mięso, którym ich uraczyła. Marisa uśmiechnęła się szeroko, ale szybko dobry humor jej przeszedł. Przypomniała sobie po co tu jest i co ma zrobić. Wstała i wyprostowała się.
- Wybaczcie, ale mam coś do zrobienia.
- Co takiego? – Zainteresował się Luffy.
- Mała misja szpiegowska. Muszę rozejrzeć się za Cortezem.
Słomiany wyszczerzył zęby w ogromnym uśmiechu. Chopper od razu wiedział co się święci, ale nie spodobało mu to się. Wiedział, że Cortez musi władać dziwną mocą jeśli tak potraktował drzewo, że nawet Luffy nie dał rady go rozwalić. Nie wiedział czy dadzą radę go pokonać, a zdawał sobie sprawę, że kapitan, jak to on, od razu rzuci się na niego z pięściami.
- To w takim razie idziemy z tobą. Ciekawe kim jest ten Cortez.
Marisa zaskoczona spojrzała na Luffy’ego. Chopper wiedział, że nie da rady temu zapobiec, ale prawie zemdlał ze strachu.
- Jesteś pewien? A potrafisz się cicho zachowywać? – Marisa nie była o tym do końca przekonana.
- Potrafię – Odrzekł krótko Luffy i również wstał. – Chopper, idziemy!
Marisa zastanawiała się przez chwilę, ale nie znalazła żadnych przeciwwskazań, żeby nie pozwolić Luffy’emu sobie towarzyszyć. Zawsze było raźniej w grupie, więc powoli ruszyła w stronę wulkanu dając piratom gest by podążyli za nią.


Daleko od tego miejsca admirał Kizaru szedł długim pomostem wzdłuż rzędu niewielkich statków bojowych zastanawiając się, który wybrać. Zależało mu na szybkości znacznie bardziej niż na sile rażenia, załogi zamierzał wziąć ze sobą tylko dziesięć osób. Wiedział, że musi to załatwić szybko i bezboleśnie. Dostrzegł wysoką osobę zbliżającą się do niego z naprzeciwka. Uśmiechnął się rozpoznając starego kompana.
- Witam, admirale Ao Kiji – powiedział zatrzymując się.
- Witam – odparł tamten i spojrzał na statek, obok którego się zatrzymali.
- Widzę, że wybrał pan, dobrą jednostkę – rzekł Ao – wszyscy z mojego otoczenia mówią dużo o misji za którą chce się pan zabrać. Tylko czy jest pan w stu procentach przekonany o jej znaczeniu?
Kizaru spojrzał na statek przy którym stali. Istotnie był doskonały, więc od razu zdecydował się na niego.
- Oczywiście. A czy pan zamierza zrobić coś w tym kierunku? – zapytał patrząc Ao Kiji’emu prosto w oczy.
- Nie. Według mnie to pańska sprawa. Ja nie podzielam tej opinii.
- No cóż – Kizaru wzruszył ramionami – może kiedyś pan zrozumie, że dla marynarki ta osoba jest wrogiem numer jeden.
Ao podrapał się po głowie i wyminął Kizaru.
- No nic... powodzenia – Odchodząc jeszcze raz się obrócił. – Mam tylko jedno pytanie. Czy to, co uważa pan, że ma się stać ma cokolwiek wspólnego z Białym Starcem?
Kizaru poprawił okulary i uśmiechnął się.
- Ma – odparł. – więcej niż może pan przypuszczać.
Po tych słowach wkroczył na pokład statku zostawiając Ao samego ze swoimi myślami.



12. Wulkan. Decyzja Zoro.

Marisa delikatnie przycupnęła przy drzewie kryjąc się za krzewem porzeczek. Wraz z Luffy’m i Chopperem dotarła na skraj lasu, teraz widać było wyraźnie olbrzymi wulkan o piaszczystym, stromym zboczu, który musiał już stać się symbolem wyspy. Był on uśpiony z całą pewnością, nie dało się dojrzeć jakiegokolwiek dymu ulatniającego się z krateru, a trzęsienia ziemi zdarzały się niezwykle rzadko. Niemniej jednak Marisa doskonale wiedziała, iż dochodzi południe, lada chwila z przeciwnej strony powinien się wyłonić Cortez. Wiedziała, że wejdzie na szczyt wulkanu, i obejdzie go dookoła po czym zniknie im z oczu i uda się do swojej siedziby. Tak przynajmniej działo się codziennie, i choć nikt jeszcze nie odważył się wejść na szczyt, rebelianci doskonale rozumieli, że ich samozwańczy władca nie robi tego powodowany chęcią spaceru. Cortez coś knuł i było to bardziej niż pewne.
Luffy siedział koło młodej rebeliantki i uśmiech nie znikał mu z twarzy. Zdążył już spałaszować wszystkie porzeczki jakie znalazł po swojej stronie, jednak poważne spojrzenie Marisy zatrzymało go przed przejściem na drugą stronę. Istotnie, łatwo można byłoby go wtedy zauważyć, ale tak przyziemne sprawy nie interesowały króla piratów. Znajdowali się w zasadzie już poza linią drzew i nie byli zbyt dobrze ukryci, więc nie chciał pogarszać sprawy; i tak lepszego punktu obserwacyjnego nie znaleźliby tutaj. Szczyt wulkanu widać było idealnie, i choć znajdowali się spory kawał od niego, osoba przechadzająca się wokół krateru nie umknęła by ich uwadze. Niestety działało to również w drugą stronę.
- No i gdzie on jest? – Zapytał zniecierpliwiony Luffy. Czekanie nigdy nie należało do jego ulubionych czynności.
- Za trzy minuty południe. Cortez jest punktualny. – Odparła Marisa.
Poczuła ukłucie bólu. Z rany delikatnie sączyła się krew, dziewczyna modliła się, by jak najszybciej móc już położyć się w wygodnym łóżku. Zmieniła na szybkiego opatrunek już wcześniej, ale najwidoczniej nie odniosło to spodziewanego efektu.
- To poważne – Powiedział Chopper z przejęciem słysząc jak ranna stęka z bólu a na jej czoło wstępuje pot. – powinniśmy wracać, zajmę się tobą.
- Głodny jestem... – jęknął Luffy.
Dziwni byli, to Marisa wiedziała z pewnością. Nie czuli w ogóle powagi sytuacji. Nie rozumieli, że jeżeli Cortez ich zauważy, zamorduje ich bez mrugnięcia okiem.
- Zamknijcie się już – Warknęła.
Jeszcze minuta. Jeszcze pół minuty.
I w końcu pojawił się.
Był sam, szedł pewnym krokiem uważnie obserwując okolicę. Luffy, który miał lekkie problemy z widzeniem na daleką odległość(Chopper ostrzegał go już, żeby uważał na głowę, bo od tego może się odkleić siatkówka), nie mógł do końca stwierdzić jak Cortez wygląda. Widział, że jest wysoki, co najmniej tak jak Zoro, ale samą sylwetkę ma dość szczupłą. Widział, że włosy ma krótkie i nie ma najprawdopodobniej żadnego płaszcza ani narzuty. Widział w końcu, że porusza się bardzo zdecydowanie, ale jego ruchy pełne są niewymuszonego wdzięku.
Marisa zesztywniała i półświadomie przygniotła Choppera do ziemi. Była na tym patrolu już nie pierwszy raz, ale zawsze Cortez robił na niej to samo wrażenie.
Mężczyzna tymczasem zaczął się powoli przechadzać po krawędzi krateru wyraźnie patrząc w dół i... Marisa w tym momencie zdębiała. Zrobił coś innego niż zwykle! Wrzucił coś do krateru! O nie, Cortez tak się nie zachowywał wcześniej, myślała decydując już, że natychmiast o tym poinformuje Takeyamę i resztę. Znów spojrzała na znienawidzonego przez siebie człowieka. Najwyraźniej ich nie widział. Szedł bardzo powoli jakby się ociągając.
- To jest ten Cortez, tak? – Zapytał Luffy.
- Tak, to on – Odparła Marisa i w ostatniej chwili schwyciła za ramię Luffy’ego, który machinalnie już próbował wyskoczyć z krzaków i atakować. – Co ty wyprawiasz?
- Wybacz.
Trwało to dłuższą chwilę. Cortez nie poprzestał na jednym kółku i rozpoczął drugie.
Problem polegał na tym, że Luffy co chwila próbował się wyrwać i rzucić się na niego i Marisa miała coraz większe problemy, żeby go powstrzymać. Na pomoc przyszedł jednak Chopper. Wiedział, że kapitan długo mu tego nie wybaczy, ale zdecydował się zrobić to ze względu na Marisę, widział ile znaczy dla niej ta cała akcja i nie chciał, aby Luffy zepsuł wszystko nagłym wypadem. Nim ktokolwiek się zorientował, lekarz wyciągnął ze swej torby niewielki spray i skierował go na twarz Słomianego.
- Co to do cholery> - Luffy natychmiast zaczął się krztusić i po kilku sekundach zwalił się na ziemie by smacznie zachrapać.
Marisa spojrzała na Choppera z niemałym zaskoczeniem, ale zrozumiała jego decyzję. Istotnie, zabranie Luffy’ego tutaj było błędem, nie spodziewała się, że aż tak jest porywczy.
Chwilę później Cortez zniknął po drugiej stronie wulkanu wrzucając do środka jeszcze coś, czego ani Marisa ani Chopper nie mogli rozpoznać. Trwali przez chwilę bez ruchu.
- Poszedł? – Zapytał młody lekarz wychylając się nieco zza krzaków.
- Tak. Nie wróci do jutra. – Odpowiedziała Marisa i wstała. Ruszyła na przód, w stronę wulkanu.
- Zaczekaj! – Rzekł szybko Chopper. – Nie powinnaś wrócić i opowiedzieć o tym swojemu... szefostwu?
- Nic nie zaszkodzi sprawdzić. – Dziewczyna zostawiła za sobą Choppera i zaczęła wspinać się po stromym zboczu.
Lekarz spojrzał na swojego kapitana, który właśnie smacznie chrapał, leżąc na plecach, powalony specyfikiem. Wzruszył ramionami, przybrał formę renifera i ruszył u boku Marisy na górę.
Pokonali odległość dzielącą do szczytu, dosyć szybko, mając oczy na około głowy, tak na wszelki wypadek. Kiedy już tam dotarli Marisa pochyliła się, by spojrzeć w dół, Chopper zaś poszedł w jej ślady.
Nie dojrzeli niczego poza sklepieniem z zastygłej lawy, które zwykle pokrywało uśpione wulkany. Nie dymiło się, nie było zbyt gorąco, ale też nie było widać tego, co Cortez mógł tam wrzucić. Spoglądali tam przez chwilę, a potem odwrócili się zniechęceni.
- Czyli nic nam nie wiadomo. Może to jednak są zwykłe spacery? – mruknęła zrezygnowana Marisa.
- Czyli co, wracamy? – powiedział Chopper niemniej zawiedzony. – Obudzimy Luffy’ego i pokażesz nam tą waszą kryjówkę, o której wspominałaś po drodze. Mówisz, że nasi tam już są? Sanji i Nami też?
- Nie wiem, leżałam w łóżku. Wciąż byli w łapach Sigmy kiedy ostatni raz rozmawiałem z resztą waszych przyjaciół.
- Luffy wpadnie w szał. – jęknął Chopper i zbladł.
Marisa miała bardzo dziwną minę.
- Co się stało?
Z twarzy dziewczyny spływał zimny pot, źrenice miała malutkie, zaś same oczy przeogromne. Rozwarła usta jakby próbowała coś powiedzieć, ale nie była w stanie. Drżała.
- Marisa! – Chopper trącił ją pyskiem i spojrzał w oczy. Patrzyła gdzieś ponad niego. I w tym momencie zrozumiał. Modlił się aby nigdy, przenigdy nie musiał się odwracać.
- C...C...ccc....Cortez... – wyszeptała dziewczyna.
To był koniec.



Wszyscy byli wręcz zachwyceni potrawami, które przyrządził Sanji, Takeyama zaprosił wielu ze swoich ludzi na ten obiad, kiedy zobaczył, że kucharz z prostych składników potrafi zrobić takie frykasy, jakie ich oczy od dawien dawna nie widziały. Przy stole siedziało mnóstwo osób, jednak panowała dość przygnębiająca atmosfera i nie było czemu się dziwić. Za namową Robin nawet Nami usiadła do stołu i choć nawet nałożyła na oczy makijaż, nie zdołała ukryć zapuchniętych policzków, każdy wiedział, że to co ją spotkało musiało się strasznie odcisnąć na jej psychice. Także Sanji był nie w sosie.
Ludzie Takeyamy jedli z ogromną powagą, sprawiali wrażenie gotowych na atak w każdej chwili. Usopp co prawda próbował żartować razem z Franky’m, ale atmosfera jaka panowała skutecznie sprawiła, że miny im zrzedły.
W pewnym momencie drzwi otworzyły się, a do sali wpadł Kabuu. Miał zadyszkę jakby przebiegł spory kawałek, a jego mina nie wskazywała na żadne dobre wieści.
- Co się stało? – Zapytał natychmiast Takeyama wstając od stołu.
- Nic dobrego. – Wydyszał tamten. – Ta informacja jest już potwierdzona. Cortez mobilizuje swoich ludzi.
Zapadła grobowa cisza.
- Co więcej... Marisa wyruszyła na patrol. Z zaufanego źródła wiem, że właśnie jest, wraz z jakimś jeleniem, obok krateru wulkanu.
- CO?! – Ryknął przywódca rebelii uderzając stalową dłonią w blat stołu.
- To jeszcze nie koniec... Cortez też tam jest. Stoi z nią oko w oko.
Podniosła się wrzawa. Mężczyźni chwycili za broń, Takeyama starał się ich za wszelką cenę uspokoić. Wiedział jednak, że na wiele się to nie zda. Wszyscy lubili Marisę, była ona w końcu przełożonym wielu z nich, choćby ze względu na doskonały zmysł taktyczny. Teraz było prawie pewne, że zginie. Zwłaszcza w takim stanie, nie było nawet szans na ucieczkę. I gdy tak panika sięgnęła zenitu rozległ się głośny męski krzyk.
- Zamknijcie się!!!!!
Wszyscy umilkli i spojrzeli na Zoro który stał teraz wyprostowany patrząc na wszystkich z pogardą. Hałasowali, zamiast trzeźwo pomyśleć. Miał wrażenie jakby widział wokół siebie trzydziestkę Usoppów.
- Masz jakiś pomysł kaktusie? – Warknął Sanji zapalając papierosa.
- Mam, żebyś wiedział kucharzyno – Rzekł Zoro i rozejrzał się po wszystkich zgromadzonych. - Zbierzcie ludzi, trzeba myśleć o obronie tego miejsca!
- To chyba oczywiste... – Powiedział Kabuu – już wydałem odpowiednie rozkazy.
- To dobrze. – Zoro był zdecydowany. Obrócił się do swoich przyjaciół – Wstępuję, do tej cholernej rebelii. I lepiej, żebym tego nie żałował.
- Jestem pełen podziwu. – Mruknął Franky. – to bardzo dobrze.
Takeyama obszedł pokój dookoła. Zdecydowany głos Zoro, przywrócił wszystkim trzeźwość myślenia, jemu też dodał otuchy.
- Idę na wulkan – oświadczył w końcu. – Ktoś musi uratować Marisę. Ja się tym zajmę.
- Nie. Ja tam idę.
Wszystkie spojrzenia natychmiast pobiegły do miejsca z którego dochodził głos. W drzwiach stał Shin.
- Przeze mnie Marisa wyruszyła na patrol, ja jej nie zatrzymałem. – Powiedział spuszczając głowę. – Ja się tym zajmę.
Takeyama przez chwilę walczył z myślami, ale nie mógł się nie zgodzić. Poczucie honoru Shina było wysokie, nie chciał go urazić odbierając mu prawo do naprawienia błędu.
- Słyszałem, że dobrze strzelasz – zwrócił się Shin do Usoppa, który do tej pory pomijany w rozmowach nagle zaczął się trząść. Wiedział do czego zmierza mężczyzna – pójdziesz ze mną, dobra?
Usopp nigdy nie był odważny. Nie zdążył poznać Marisy, polubić jej, ani nic z tych rzeczy. Wiedział jedno. Ona była przyjaciółką wszystkich stąd. Pamiętał, aż za dobrze kiedy cała grupa z Water 7 pomagała odbić Robin, mimo, że nie mieli ze sobą prawie nic wspólnego. Wiedział, że Słomianym pomogli. Wiedział, że Słomiani pomogą.
- Jasne, że idę!!!!!! - Ryknął na całe gardło mając nadzieje, że to zagłuszy jego strach.
- W takim razie ja też... – Zaczął Sanji, który nie chciał by Usopp szedł tylko z Shinem. Ryzyko było zbyt wielkie.
- Chyba cię pogrzało głupi kuku. – Warknął Zoro – Nami nigdzie nie pójdzie, jest w fatalnym stanie. Ty w nieco lepszym, ale to nie ma żadnego znaczenia. Zostań z nią i postaw ją na nogi.
- Mogę iść przecież... – Nami chciała coś powiedzieć, ale istotnie nie czuła się zbyt dobrze. Miała wrażenie, że jej słowa dobiegają z innego miejsca.
- Nie chrzań głupot. Tylko zbierz się w sobie. Sama powinnaś się zemścić na tym kolesiu, który ci to zrobił – warknął Zoro – Ale, żeby to zrobić, nie możesz być w takim stanie!
Sanji skinął głową. Musiał przyznać szermierzowi rację. Położył rękę na ramieniu Nami by dalej się nie sprzeczała, ale i tak nie była w stanie. Siedziała ze spuszczoną głową.
- Ja pójdę. Wiem, aż za dobrze, co to znaczy walczyć o kogoś – Rzekł w końcu szermierz. – Reszta niech się zajmie tym czym powinna.
Nastała chwila ciszy. Potem wszyscy zaczęli mówić w jednym momencie, ale Takeyama uciszył ich swoim tubalnym głosem, po czym kazał na siebie zaczekać i wyszedł z pomieszczenia. Wrócił chwilę później ściskając w rękach kilka czerwonych chust.
- Jesteśmy wam wdzięczni za to, że chcecie nam pomóc – Powiedział – Jest tylko jeden sposób w jaki mogę wam dziękować. Uroczyście przyjmuje wszystkich Piratów Słomianego Kapelusza do Rebelii Czerwonych Chust!!!
To mówiąc wręczył każdemu po jednej chuście, którą zawiązali na nadgarstku. Chwilę później Usopp był już przy drzwiach razem z Zoro i Shinem. Franky natychmiast ruszył się by pomóc w przygotowaniu ludzi do walki a Robin z dziwnym uśmiechem zaproponowała, że mu pomoże. W końcu w pokoju zostali tylko Sanji i Nami, która teraz już bez zahamowań zaczęła płakać. Czuła się zupełnie nie potrzebna jakże Luffy by się z niej śmiał. Sanji usiadł koło niej i objął ją ramieniem.
- Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze...


Chopper wiele razy znajdował się w sytuacjach pozornie bez wyjścia. Otrzymał nie jedną ranę, stoczył niejedną walkę. Tym razem jednak wiedział, że nie ma żadnej nadziei i przeklinał siebie za to, że uśpił Luffy’ego. Kapitan jednak smacznie spał u podnóża góry, w krzakach. Nie mógł im pomóc. Nikt nie mógł im pomóc. Marisa także to wiedziała, bo w jej oczach kryła się ewidentna rezygnacja.
Cortez był niespełna trzydziestoletnim, szczupłym i wysokim mężczyzną o krótkich, postrzępionych blond włosach. Błękitne oczy miał podłużne i inteligentne, gotowe wychwycić nawet najmniejszy ruch, i sprawiające wrażenie jakby przewiercały na wylot. Na mocnej, długiej szczęce widać było kilkudniowy zarost co dodawało temu człowiekowi nieco zadziorności. Ubrany był w wojskową kamizelkę, pod którą świeciła goła klatka piersiowa oraz luźne bawełniane spodnie. Stopy miał bose i sprawiał wrażenie człowieka, który gotów jest na wszystko.
- Cortez.... – powtórzyła cicho Marisa chwytając za miecz.
- Tak właśnie się nazywam – odparł tamten głosem świszczącym niczym wiatr. – Mam małe pytanie. Co tu robi dziewczyna warta trzysta milionów?
Marisa nie odpowiedziała.
- Hm. Niech zgadnę. Jest młoda i głupia i spodziewała się, że przejrzy mój plan zaglądając w wulkan tak?
Nie mogła się nie zgodzić, ale znów milczała.
Chopper wiedział, że szansę będą mieli tylko jedną. Trzeba go było zaskoczyć. Przybrał swoją zwykłą formę, ale nie wzruszyło to Corteza. Ukradkiem sięgnął po Rumble Ball. Musiał tego użyć.
- Teraz jesteście tu we dwójkę. Ty i jeden z tych ... ekhem.. „piratów”, o których tak głośno. I spodziewacie się natychmiastowej śmierci z mojej ręki.
- Nie my zginiemy – warknęła Marisa przez zaciśnięte wargi. Dobyła miecza – Lecz ty. Za wszystko co nam wyrządziłeś.
Cortez uśmiechnął się lekko.
- Chyba wyjątkowo, pozwolę wam odejść. – Powiedział. – Ostrzeżcie swoich, że za dwadzieścia dni cała ta farsa się skończy.
Marisa stanęła jak wryta.
- Co?
- A no tak. Po prostu. Zmiatajcie nim zmienię zdanie.
Chopper wiedział, że to była jedyna szansa. Odwrócił się i rzucił się biegiem w dół ciągnąc za sobą Marisę. Nie dobiegli daleko. Przed nimi coś uderzyło wzniecając ogromną burzę pyłu wulkanicznego. Gdy wszystko opadło dojrzeli sporej wielkości lej tuż przed nimi.
- Żartowałem – powiedział Cortez opuszczając rękę.
Ciekawe jaką moc posiada ten który mnie zabije, pomyślał Chopper i rozgryzł Rumble Ball. Nie było już odwrotu. Nic już się nie liczyło. Może Luffy ich pomści.
- TERAZ!!!
Wraz z Marisą rzucili się na Corteza. Biegli po śmierć.





13. Wybacz Sogekingu. Tajemnica ludzi Corteza.

Kiedy Luffy w końcu się przebudził słońce chyliło się już ku zachodowi rozlewając się szkarłatem po całym nieboskłonie. Był zły na siebie, że dał się zaskoczyć Chopperowi i wściekły na niego, że przez jego głupi wybryk stracił szansę by osobiście wycisnąć z Corteza miejsce pobytu Sanji’ego i Nami. Nie tego się po nim spodziewał, zupełnie nie rozumiał tego irracjonalnego strachu, który tak często trawił lekarza. Tylko, że Chopper jeszcze nigdy nie posunął się do tak radykalnych działań.
Słomiany usiadł na ziemi nakładając na głowę kapelusz, czuł jeszcze lekkie swędzenie w nosie, pozwolił sobie na to by obscenicznie w nim podłubać. Potem wstał i spojrzał w górę wulkanu. Coś tu było nie tak.
To co zapamiętał, gdy jeszcze patrzył na zbocze, to to, iż powierzchnia była gładka, piaszczysta. Teraz tuż przy kraterze widniał spory lej. Luffy jednak widział nie jedną eksplozję w życiu i zdawał sobie sprawę, iż to nie materiały wybuchowe do tego doprowadziły. Lej wyglądał na wydrążony siłą natury.
Szybkim krokiem zaczął się wspinać po zboczu wytężając wzrok, by po chwili wytrzeszczyć oczy. Mały kształt, który wydawał się być kamieniem teraz się poruszył. Luffy obawiając się najgorszego rzucił się biegiem w tamtą stronę i po chwili był już pewien. To nie była skała ani nic w tym stylu. Na zboczu leżał, twarzą w dół, lekarz okrętowy Słomianych Kapeluszy – Chopper.
- Hej! Nic Ci nie jest? – krzyknął Luffy dopadając do przyjaciela i szybko obracając go na plecy.
Przeraziło go to co zobaczył. Chopper broczył krwią z rany na czole, całe ciało miał umorusane pyłem wulkanicznym i pokryte sinymi pręgami.
- Luffy... – jęknął tamten i otworzył oczy.
Pirat nienawidził takich momentów. Kiedy jakikolwiek z jego przyjaciół był ranny, on też odczuwał ból, może i większy niż oni. Cortez....
- Marisa. – Chopper najwyraźniej nie mógł mówić już więcej, bo zakaszlał potężnie odpluwając krwią, na wargi wystąpiły mu czerwone bańki, a ciało wygięło się w łuk.
- CHOPPER!!! – ryknął Luffy potrząsając przyjacielem.
Renifer był w bardzo złym stanie, aczkolwiek żył. Przynajmniej na razie. Luffy obejrzał się w obie strony szukając Marisy i istotnie dojrzał dziewczynę. Siedziała na ziemi oparta o spory kamień, głowę miała spuszczoną, zaś dłonie zaciśnięte na rękojeści katany, która spoczywała jej na kolanach. Włosy zasłaniały jej twarz, Luffy nie mógł od razu stwierdzić czy jest ranna, czy nie, stwierdził jedynie, że się nie rusza. Kiedy jednak podszedł bliżej zobaczył, że jej jasna bluzka przesiąknięta jest krwią. Usłyszała go nim zdążył coś powiedzieć i podniosła głowę. Uśmiechnęła się.
- Dobrze spałeś?
- Co się stało?! – Luffy był wściekły do granic możliwości. Jak mógł dopuścić do czegoś takiego?
- Nie udało się go pokonać – powiedziała dziewczyna cichym głosem. – a owocu użył tylko raz....
- Jaką ma moc?
- Nie wiem... Nie dojrzałam.... Za szybko... – Marisa jęknęła z bólu. – Powiedz Takeyamie... że... przepraszam...
- Sama mu to powiesz. – mruknął Luffy po czym spojrzał ze szczytu wulkanu w dal. Wziął głęboki wdech.
- CORTEEEEZ!!!!!!!!! Gdziekolwiek jesteś, wyłaź!!! SKOPIĘ CI DUPSKO!!!!!!!!!
Odpowiedziała mu długa i przeciągła cisza.
- Nie da rady w ten sposób – rzekła Marisa. – Nie przyjdzie. Będziesz musiał na niego zaczekać.
- O nie, moja droga – warknął Słomiany – Ja po niego pójdę!
To mówiąc wziął Marisę na barana, Choppera zaś podniósł jedną ręką. Zaczął powoli schodzić z wulkanu myśląc o Cortezie. Postanowił już, że go pokona.


Kilka godzin przed tym jak Słomiany otworzył oczy po spokojnym, sztucznie wywołanym śnie, Cortez właśnie powolnym krokiem, wręcz się ociągając schodził po zboczu wulkanu. Marisa i Chopper, świeżo powaleni, zostali za nim z tylu, tego co się stało nie można było nazwać nawet walką. Cortez nigdy nie należał do specjalnie okrutnych ludzi, dlatego wstrzymał się od zadania śmiertelnych ciosów. Takich płotek nie było sensu zabijać, wiedział o tym aż za dobrze. Był pełny podziwu dla dzielności tej dwójki, ale wiedział też, że taki pokaz jego umiejętności doskonale zatrzyma ich od węszenia wokół wulkanu. Przy skraju lasu, który otaczał wulkan czekała na Corteza piękna, młoda kobieta, w turkusowej yukacie, z długimi, czarnymi włosami spiętymi w koński ogon wysoko z tyłu głowy. Była szczupła, o doskonałych kształtach w jej brązowych oczach kryła się figlarność, zaś twarz spowijała maska szacunku. Skłoniła się Cortezowi, gdy ten zatrzymał się naprzeciwko niej.
- Kichiru... – powiedział przyjmując od niej hołd. Rozejrzał się.
- Czujesz to prawda, Cortez – san? – spytała.
- Istotnie. – rzekł przeczesując dłonią skronie. Pierwsze siwe włosy pojawiły się już wśród jego blond czupryny. Za dużo miał stresu w życiu. – Ktoś się zbliża. Potrój straże i wyślij sporą grupę w las. Obawiam się, że rebelianci mogą zbytnio węszyć.
- Domyślam się – rzekła Kichiru. – tylko, że ja i Kidari również idziemy. Sprawa może wymagać szybkiego rozwiązania. Co z piratami?
- No cóż, dostałem wieści, że uciekli z koszar The Guards, Sigma strasznie cierpi z tego powodu. Myślę jednak, że póki co nasza trójka, z Ozumą, nie będzie się wtrącać do tej sprawy. Ja chcę tylko i wyłącznie trochę spokoju. Zajmiesz się wszystkim, prawda?
- Oczywiście. Z największą przyjemnością.
- W takim razie masz wolną rękę. Nie zapomnij wysłać kogoś do Białego Starca, dobrze? – nie czekając na odpowiedź mężczyzna dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Niemniej jednak Kichiru skłoniła się nisko.
- Tak jest, Cortez – san.



Usopp biegł szybko, ile miał tylko siły w nogach. Zoro jednakże również był szybki i znacznie bardziej pewny siebie. Miał w końcu trzy katany przy boku, to nie to samo co nędzna proca Usoppa. Długonosy nie miał zbytnio okazji by odwiedzić Thousand Sunny i wziąć Kabuto, musiał radzić sobie z tym co miał.
Shin miał podwójny powód by się śpieszyć. Po pierwsze musiał uratować Marisę, bo to właśnie przez niego taka sytuacja zaistniała. Obiecał, że ją uratuje, że naprawi to co stało się z jego winy. Po drugie za dobrze pamiętał cierpienia, które Kaneyama otrzymała od Corteza. Wszystkie rany które odniósł w walce z jego ludźmi paliły go teraz żywym ogniem. Musiał zabić uzurpatora. Miał przecież najlepszą strzelbę po tej stronie świata, sam ją modyfikował, miała zasięg dalszy niż jakakolwiek inna broń w posiadaniu piratów lub ludzi Corteza. I dodatkową amunicję. Modlił się by mocą Corteza nie okazała się jakaś logia.
- Stójcie. – powiedział nagle Zoro, gdy tamci, zaaferowani szybkością działania zupełnie nie usłyszeli tego co on. Zoro był jednakże zbyt uważny by puścić mimo uszu taki szczegół. Cichy świst. Coraz głośniejszy i głośniejszy.
- Co się dzieje? – zapytał Shin zdejmując instynktownie strzelbę z ramienia.
- Ktoś lub coś tu leci – odparł szermierz. – coś. – dodał po chwili.
- To znaczy.... – zaczął Usopp, ale nie skończył.
To stało się w ułamku sekundy.
Błysk stali, wrzask Zoro, Sandai Kitetsu wysuwający się z Saya i przepotężne cięcie. Zoro nie krzyknął, nie ostrzegł, niczego nie powiedział. Zdawał sobie sprawę iż na to jest za późno, że po prostu trzeba działać. Przeciął na pół kulę armatnią, która o mało co nie roztrzaskała mu czaszki. Liczył się z tym, że to koniec. Że za chwilę nastąpi eksplozja i cała trójka przeniesie się do innego świata. Nic takiego jednak się nie stało.
- Co to do diabła? – zapytał Usopp, wyciągając procę i wpatrując się w rozciętą na pół kulę. – gdzie jest proch?
- Nie ma, nigdy nie słyszałeś o tego typu pociskach. Niszczą nie tworząc niepotrzebnej eksplozji.
- Ale one zawsze są łączone z łańcuchem... – zaczął Usopp i w tym momencie wszyscy usłyszeli pękające drzewa, jakby uderzyła w nich niesamowita wichura.
Z tego samego kierunku co poprzednia kula leciała druga, ciągnięta łańcuchem, pomalowanym na zielono. Istotnie, w lesie, o zachodzie słońca ze stresem, który nie pozwalał myśleć można by nie zauważyć łańcucha. Tym razem jednak mieli przewagę widzieli kulę już wcześniej.
- Dobra... – warknął Zoro i dobył drugiej katany.
Poczuł dotyk ręki na ramieniu. Usopp wyminął go z zacięta miną i stanął naprzeciwko lecącej kuli.
- Nie wtrącaj się Zoro. Muszę się od czasu do czasu na coś przydać.
- Ale... – Shin był zaskoczony tą sytuacją. Przecież Usopp zginie!
Kula była coraz bliżej, zaś pirat sięgnął do torby.
Zoro zadrżał. Ryzykował własnym życiem ufając długonosemu, ale wierzył w niego. Przynajmniej chciał wierzyć. Odsunął się. I w tym momencie zamknął z przerażenia oczy.
Usopp wyciągnął rękę. Ostatnie co Zoro zauważył to to, że kula go w nią trafia. Kilka sekund później, kiedy spodziewana śmierć nie nadeszła odważył się je otworzyć.
Jego przyjaciel trzymał kulę armatnią wyciągniętą w prawej dłoni. Uśmiechnął się i skierował ramię w stronę z której przyleciała kula.
- IMPACT!!!!!!!!!!!!!! – krzyknął i pocisk wystrzelił jak z armaty mknąc w ciemny las i pociągając za sobą jedną z połówek drugiej kuli.
Shin otworzył oczy z wrażenia, nie spodziewał się czegoś takiego. Nie wierzył wręcz temu co ujrzał.
- Jak ty to zrobiłeś? – jęknął nie mogąc ustać z przejęcia.
- Jeśli nie znasz diali długo ci będziemy musieli to tłumaczyć. – westchnął Zoro. – Niemniej, Usopp ma parę przydatnych umiejętności.
Długonosy uśmiechnął się słysząc pochwałę z ust przyjaciela i pokazał Shinowi muszlę którą miał przywiązaną do dłoni. Strzelec pokiwał głową mimo, że niczego nie rozumiał. Nie to jednak w tej chwili go obchodziło. Bardziej interesowało go z kim mają do czynienia, kto strzelał.
Nie musiał długo czekać na odpowiedź.

Była sama. W pierwszej chwili wydawała się zwykłą zagubioną niewiastą, jednakże po chwili Shin już wiedział, że taką nie jest. Z cienia drzew wyszła w ich stronę młoda kobieta w turkusowym kimonie, jednakże ze zdecydowanym wyrazem twarzy. Rebeliant poznał ją od razu – była to Kichiru, jedna z najbardziej zaufanych wojowniczek Corteza, przywódczyni drugiego plutonu The Guards. Nie było czasu na to by mówić o tym Słomianym, widział jednak, że oni też wyczuwają, iż coś jest nie tak.
- Jestem zaskoczona. – powiedziała nie zwalniając kroku. – Nie spodziewałam się, że odbijecie coś takiego.
Tutaj już Zoro i Usopp nie mieli żadnych wątpliwości. Była wrogiem.
- Rebelia Czerwonej Chusty, tak? Piękna nazwa do podręcznika z historii. – zakpiła Kichiru widząc kawałki materiału na ich nadgarstkach i idąc teraz nieco wolniej – Niestety, każdy wie, że wszystkie rebelie upadają. Wasza już za dwadzieścia dni.
Shin nie zrozumiał o co jej chodziło, ale nie odniósł się do tego. Nie było teraz pory na dekoncentrację.
- Ale póki co, nie dopuszczę byście przeszkadzali panu Cortezowi – rzekła i zatrzymała się przed nimi.
- Co powiedziałaś maleńka? Niby jak chcesz nas zatrzymać? – prychnął Zoro – W pojedynkę?
- Ach oczywiście, że nie. – zaśmiała się Kichiru. – Nie w pojedynkę.
Usopp pierwszy spojrzał w las i dostrzegł jak powoli wyłaniają się z niego ludzie. Każdy miał na sobie czarny prochowiec. Ich liczba szła w dziesiątki i cały czas ich przybywało. Nikt z nich nie dzierżył żadnej broni, pirat wiedział jednak aż za dobrze, że to nic nie znaczy. Sytuacja wcale, a wcale nie wyglądała różowo.
Po chwili dało się usłyszeć kolejne kroki i z pomiędzy drzew wyszedł najwyższy człowiek jakiego Usopp kiedykolwiek widział na oczy. Miał co najmniej 3 metry wzrostu i choć widać było, że olbrzymem nie jest, to jednak krzepę musiał mieć jak olbrzym. Niósł ze sobą wielki łańcuch wieńczony z obu stron kulami armatnimi, jedną rozciętą na pół. Długonosy od razu pojął, że to jego sprawka, że to on rzucał.
Zoro natomiast uśmiechnął się szeroko.
- Za mało.
- Co? – Kichiru zdziwiła się nieco jego miną.
- Jest was za mało. – powtórzył szermierz chwytając oba miecze.
Kobieta nawet się nie odezwała. Dała ręką malutki gest i cała grupa natychmiast rzuciła się do przodu. Do ataku.
- Za mało tak?! – ryknął pierwszy, który zbliżył się wystarczająco by przekrzyczeć ogłuszający wrzask tłumu za nim.
Zoro jedyne co zrobił to wypuścił powietrze z płuc i pozwolił by ogarnęła go pustka.
- Tak. ZA MAŁO! Nana-jyu-nii pondo hou!!! – uderzył nie czekając na atak. I trafił idealnie. W sam środek tłumu.
W powietrze wzniosło się mnóstwo dymu, Shin uśmiechnął się widząc moc ataku szermierza, jednak sekundę później uśmiech mu zbladł. Z dymu wypadł jeden z The Guards i z całym impetem wszedł Zoro łokciem w podbródek. Tylko swojemu zadziwiającemu instynktowi bojowemu szermierz zawdzięczał to, że nie stracił swych mieczy. Zacisnąwszy odruchowo pięści jak przy każdym otrzymanym przez siebie ciosie, pozwolił by jego ciało przekoziołkowało i uderzyło plecami w drzewo o bardzo grubym pniu.
- Zoro!! – ryknął Usopp, ale było już za późno. Kolejnych dwóch wyskoczyło na niego.
Uderzyli szybko i bezbłędnie. Długonosy padł plackiem na ziemię wypuszczając z dłoni procę.
Shin spodziewał się co nastąpi teraz. Przymierzył i czekał. Trzech rzuciło się na niego. Wypalił natychmiastowo celując pierwszemu z nich w serce. Trafił, jednakże tamten nie padł. Zdziwiło go to do tego stopnia, że prawie nie zauważył kiedy Guard wymierzył mu celny cios w klatkę piersiową. W pierwszym momencie nie poczuł bólu, ale sekundę później strumień krwi trysnął mu z ust, zaś z drugiej strony pleców rozdarła się koszula. Buchnął ogień.
Zaraz, ogień?, pomyślał Shin po czym upadł na trawę wymiotując krwią.
- Co to do cholery było... – jęknął Zoro skacząc na równe nogi. – dlaczego mój atak nie podziałał?
- Niestety, ich nie zranisz – odezwał się roześmiany głos z góry. Zoro zerknął do góry i dojrzał Kichiru siedzącą na gałęzi sporego drzewa i najwidoczniej obserwującą jedynie starcie.
- Nie? – Zoro uśmiechnął się i otarł krawędzią dłoni stróżkę krwi, która spłynęła z rozbitej wargi. – zaraz zobaczymy.
- Niczego nie zobaczymy. Zgniecie w przeciągu kilka chwil. Potem przyjdzie kolej na tą dwójkę na wulkanie. A ten wasz słynny kapitan? Gdzie on niby jest? Podobno wpadł do wody uciekając przed naszym Sigmą.
- Zamknij się... – warknął Zoro zaciskając mocniej dłonie na rękojeściach katan.
- Zwiewał tak, że zapomniał, że zjadł diabelski owoc. Utopił się! – szydziła Kichiru. – Co? Nie zgadzacie się? Widzę to po waszych minach. Więc w takim razie powiedzcie mi. Gdzie jest kapitan Słomianych Kapeluszy?

- KAEN BOSHI!!!
Kichiru nie zdążyła zareagować. Spojrzała w lewo i dostała w twarz pociskiem, który eksplodował tworząc barwną kulę ognia. Spadła z drzewa uderzając się w plecy i natychmiast rzuciła się by zgasić płomienie. Gdy już podniosła poparzoną twarz spojrzała na tego, który tego dokonał. Zaledwie dziesięć metrów od niej stał wyprostowany Usopp trzymając w dłoni procę.
- Tutaj. – odezwał się drżącym głosem.
- Co?
- Kapitan jest tutaj. Kiedy nie ma Luffy’ego, to ja jestem zastępcą!!! – długonosy nałożył kolejną ze swych pachinko.
Kichiru powoli podniosła się z ziemi jakby już delektowała się tym co za chwilę nastąpi, po czym sięgnęła za pazuchę i wyciągnęła.... niedużą, ręczną procę.
- Nie ruszać mi pinokia – rozkazała swoim ludziom. – sama go zabiję.
Strzeliła, to że Usopp nie zginął od razu było jedynie dziełem przypadku. Poczuł ból w kostce wywołany poprzednim ciosem i opadł na kolano podczas gdy pocisk przeleciał nad nim. A potem ogromna eksplozja przegoniła z lasu wszystkie ptaki, jakie jeszcze pozostały.
Długonosy spojrzał na nią z przerażeniem. Miała bardzo, ale to bardzo dziwne pociski.
- Skoro tak się śpieszysz na tamten świat, pomogę ci w tym. – powiedziała kobieta i strzeliła kolejny raz.
Usopp nie musiał już dłużej udawać kogoś innego, zresztą i tak nie mógł. Po prostu rzucił się do ucieczki. Wybuch rozerwał kolejne drzewa.
- Zostawcie ją mnieee!!!!! – wrzasnął jeszcze po czym zniknął w głębi lasu.
Kichiru pognała za nim.

Biegł ile tylko miał sił w nogach. Walczył już wiele razy, wiele razy przechodził sam siebie, jednakże tym razem trafił na procarza! Nigdy jeszcze nie spotkał kogoś władającego taką samą bronią jak on sam i nigdy jeszcze nie widział takich pocisków. On takich nie miał. Wokół niego eksplodowały kulki pachinko Kichiru. Drzewa waliły się jak pod wpływem wichury, zaś dźwięki eksplozji nieznośnie brzmiały w uszach. Byłą tuż tuż.
Usopp obejrzał się za siebie i zobaczył jak jego przeciwniczka wkłada kolejną kulkę do kieszeni procy.
- Kemuri Boshi! – wrzasnął rzucając się na ziemię i jednocześnie strzelając w jej stronę. Trafił. Zasłona dymna rozprzestrzeniła się w ułamku sekundy i po chwili mógł już salwować się ucieczką.
Biegł dalej, odwrócił się plecami do przeciwniczki i... gorzko tego pożałował.
- Kiri Boshi – usłyszał spokojny głos i poczuł piekący ból w lewej nodze.
Spojrzał w dół. Zwolnił kroku. W jego udo wbity był spory kawał metalu, ciepła posoka spływała po nodze. Już nie pobiegnie. Nigdy nie przypuszczał, że można do walki używać tak okropnych rzeczy.
Następna kulka poleciała już bez słowa. Uderzyła go w brzuch i eksplodowała pozbawiając go oddechu. Potem kolejna. I jeszcze kolejna. Wypuścił z rąk procę i padł na ziemię. Pasek od torby pękł i zawartość rozsypała się wokół niego.
Wybacz, Luffy... Zawiodłem, pomyślał po czym spojrzał w górę. Stała nad nim Kichiru z kolejnym ostrym kawałkiem stali w naciągniętej procy.
- Tak kończą ci, którzy odważą się mnie zaatakować.
Usopp spojrzał w niebo myśląc, że widzi je po raz ostatni, potem zerknął na swoje rzeczy. Młotek... Diale.... Maska Sogekinga...
Przyjaciel. Druga osobowość. Czy Sogeking mógłby go teraz uratować? Wyciągnął rękę w stronę maski i schwycił ją końcem palców.

- Ten Sogeking był naprawdę niesamowity! – mówił Luffy gdy płynęli już z dala od Water 7.
- Naprawdę? – dopytywał się Usopp uśmiechając się pod nosem.
- No! Świetny był. Ale cieszę się, że ty wróciłeś – Słomiany wyszczerzył się w uśmiechu – nie zastąpiłbym ciebie żadnym strzelcem na świecie. Jesteś moim przyjacielem!!!

Usopp uśmiechnął się szeroko.
- Co się szczerzysz? Tak ci spieszno na tamten świat? – warknęła Kichiru.
Puścił maskę.

Wybacz Sogekingu, ale tę walkę stoczy Usopp, pomyślał. Przyjaciel człowieka, który zostanie królem piratów.

- Usoppu Hamma!!!
Kichiru schwyciła się za piszczel zaskoczona nagłym atakiem i upadła na ziemię koło długonosego. Ten zerwał się koślawo na równe nogi i schwycił mocno procę upuszczając jednocześnie młotek, który zostawił siny ślad na nodze jego przeciwniczki. Wymierzył jej kopniaka w szczękę zdrową nogą, obciążył tym ranną i stęknął z bólu, ale wytrzymał.
- Nie wygrasz ze mną. – powiedział spokojnie.
- Niby czemu? – warknęła wstając powoli.
- Czemu? – uśmiechnął się – Bo już się nie boję.



14. „Dwadzieścia dni. Ostateczne przygotowania”

Zoro odczuwał brak Yukibashiri dotkliwie. Znał mnóstwo technik korzystających z dwóch ostrzy i często je stosował, obok tego miał w swoim arsenale sporo ataków jednym mieczem, jednakże wszystkie potężne uderzenia, które wypracowywał przez lata, wszystko co mogłoby jednym uderzeniem zmiażdżyć przeciwnika wymagało jeszcze jednej katany. Wręcz czuł, że brakuje mu tego znajomego ciężaru w ustach. Może nie nazwałby tej walki najtrudniejszą w swoim życiu. Może nie powiedziałby, że nie ma żadnych szans, lecz wiedział, że nie będzie łatwo. Zresztą już nie było.
- Shin, za tobą!!! – krzyknął, zaś strzelec odwrócił się by w ostatniej chwili posłać kulę w pierś Guarda przymierzającego się do ciosu. Tamten upadł ale wstał niemal natychmiast.
Zoro nie rozumiał dokładnie co się dzieje. Ilekroć zadawał, jak myślał śmiertelny cios, mężczyzna wstawał od razu, zupełnie jakby prochowiec był swego rodzaju ochroną. Próbował celować w głowę, ale ani razu mu się to nie udało, gdyż napór przeciwników był zbyt duży. Shin również miał ten problem, otrzymał potężny cios i nie mógł skupić myśli na właściwym, celnym strzale. Jego strzelba mimo, że pół automatyczna, miała magazynek jedynie na 8 pocisków. Nie raz musiał uderzać kolbą i szukać schronienia za plecami Zoro by zmienić magazynek.
- Jak tak dalej pójdzie, będzie po nas! – warknął strzelec przeładowując broń.
- Zaraz będzie jeszcze gorzej – Zoro spojrzał na mężczyznę, który górował nad innymi z The Guards. – On zaraz włączy się do walki.
Miał rację. Olbrzym zakręcił łańcuchem i uderzył między nich, w ostatniej chwili udało im się dać susa na boki. Zoro dojrzał kątem oka Guarda wyciągającego pistolet i ciął na ślepo, będąc wciąż jeszcze w powietrzu. Nie spodziewał się zbyt wiele, ale po chwili ciepła krew spryskała zieloną trawę. Trafił mężczyznę w szyję i przeciął mu tętnicę, ten zaś osunął się na ziemię i znieruchomiał.
- Celuj w głowę! To płaszcze ich chronią! – zawołał do Shina i spojrzał na największego spośród przeciwników. To nie będzie teraz takie trudne, pomyślał.
W momencie kiedy Guard znów zamachnął się na niego łańcuchem wiedział co robić.
- Saikuru!!! – uderzył ile tylko miał sił.
Nie trafił w głowę, ale siła uderzenia wyniosła przeciwnika w powietrze. Miał okazję.
- Taka Nami! – i tym razem atak dosięgnął celu, uderzył w plecy.
Olbrzymi Guard upadł na ziemię z głuchym łoskotem, zaś Zoro otarł pot z czoła.
Z dwoma tylko mieczami to nie będzie proste, tego był pewien.


Usopp jeszcze nigdy nie był taki spokojny. Mimo, że ledwo trzymał się na nogach, miał dotkliwie zranioną nogę i prawdopodobnie uszkodzone organy wewnętrzne stał wyprostowany i gotowy do działania. Wypełniało go miłe uczucie, jakby wszystkie troski się ulotniły, Kichiru wydawała się tak odległa jakby nie z tego świata. Rany także nie sprawiały mu teraz bólu, myślał szybko i ostro. Miał wrażenie jakby coś, co od zawsze go hamowało teraz uciekło.
- Czy ty się nie za pewnie czujesz? – jakiś kobiecy głos dobiegł jego uszu.
Nie odpowiedział. Ścisnął mocniej procę i spokojnie sięgnął do torby by zawiązać zerwany rzemień. Kątem oka dojrzał jak Kichiru nakłada na procę pocisk. Był szybszy.
- Tamago boshi. – trafił w środek jej twarzy.
Wydawało mu się, że strzela celniej, szybciej. Spokojniej. Zarzucił torbę na ramię szybkim ruchem, przez trafienie jajkiem w twarz Kichiru zyskał czas potrzebny na zapakowanie wszystkiego co rozsypało się po trawie. Uśmiechnął się.
- Kayaku Boshi! Kaen Boshi! Sakuretsu Saboten Boshi! – takiej serii nikt nie mógł przetrwać.
Długonosy zawsze był dumny ze swoich zdolności strzeleckich, zazwyczaj trafiał w cel, wymyślił tak różne pociski, że na każdą okazję miał coś przygotowanego. Wiedział, że długo to nie potrwa, Kichiru nie wytrzyma takiego natężenia ataków. Wiedział jednak też, że przed oczyma robi mu się ciemno, że ból doskwiera mu coraz bardziej.
Kobieta podniosła się z ziemi z wściekłym wyrazem twarzy. Była poparzona, szrapnele w wielu miejscach boleśnie wbiły się w jej ciało. Naciągnęła procę. Jak mogłaby pozwolić by przegrać z kimś takim?
Usopp wiedział, że ma tylko jedną szansę. Nie umiał walczyć, co do tego nie było wątpliwości. Żył jednak w ten sposób, że musiał się przemóc. Ile razy Luffy lub ktoś inny go ratował? Ile razy był ciężarem dla swoich przyjaciół? Teraz jednak był im równy. On też się nie bał. Przynajmniej w tym momencie.
Naciągnął procę. Widział w myślach tor lotu pocisków, wymierzył...
- Kayaku Boshi! – krzyknęli oboje w tym samym momencie.
Usopp nie trudził się unikać, i tak by nie zdążył. Pachinko musnęło jego policzek zostawiając bolesną szramę, ale nie trafiło bezpośrednio. Eksplozja nastąpiła daleko za nim. Kichiru nie miała tyle szczęścia. Kulka Usoppa uderzyła centralnie w jej procę trzaskając ją na kawałki i eksplodując natychmiast. Kobietę odrzuciło do tyłu, uderzyła plecami w drzewo i opadła na ziemię kaszląc krwią.
- Cholerny gnoju... – jęknęła podpierając się na ramionach.
- Nie masz jak walczyć – uśmiechnął się długonosy. – Przegrałaś.
- Nie przegrałam! – krzyknęła. – Ja nigdy nie przegrywam!
Usopp ruszył wolnym krokiem w stronę miejsca gdzie jego przyjaciele walczyli z The Guards. Musiał im pomóc. Nie wiedział na ile się przyda, bo ból był do tego stopnia uciążliwy, że musiał walczyć ze sobą by nie stracić przytomności. Wyminął Kichiru bez słowa. Przegrała, nie musiał jej dobijać.
- Gdzie ty idziesz? – wrzasnęła. – Ja nie przegrałam! Walczymy dalej słyszysz?
Nawet jeśli Usopp słyszał to na pewno nie słuchał. Zacisnął zęby. Potem będzie czas na cierpienie. Teraz trzeba walczyć. Uśmiechnął się krzywo i zaczął biec. Do uszu dobiegł go łamiący się głos rannej kobiety.
- Dorwę cię! To jeszcze nie koniec!
Ale na razie to był koniec. A Usoppa nic więcej nie obchodziło.


Zoro miał rację. Shin mimo, że zostawiony sam, ze sporą grupą The Guards nie miał najmniejszych problemów w tym, żeby po kolei wysyłać ich na tamten świat. Nigdy zbytnio się nie patyczkował. Strzelał, a wszystkie kule trafiały, był strzelcem wyborowym, jakby nie patrzeć. Broni jaką władał mogli by pozazdrościć wszyscy, tak samo jak jego zdolności. Dowodem na to była góra trupów która wkrótce urosła wokół niego. Spojrzał na Zoro. Wciąż się zmagał z tym olbrzymem. Rzeczywiście, różnica ich wzrostu była taka, że ciężko było szermierzowi trafić w głowę. A przeciwnik najwyraźniej się nie patyczkował. Atakował z zaciekłością i coraz ciężej szermierzowi było unikać ataków. Shin był jednak za bardzo związany walką z przeciwnikami tutaj by pomóc Zoro. Odwrócił się więc i strzelił kolejnemu Guardowi w głowę rozsadzając czaszkę.
- Silny jesteś draniu, co? – mruknął Zoro wskakując na gałąź drzewa. Przeciwnik nie odpowiedział tylko wyciągnął po niego swoją olbrzymią rękę. Szermierz tylko na to czekał.
Po prostu przebiegł po jego ręce. W mgnieniu oka znalazł się przy jego twarzy i z uśmiechem wymierzył mu potężnego kopniaka. Olbrzym zwalił się na ziemię, ale to jeszcze nie był koniec. Zoro wbił miecz w jego dłoń, nieosłoniętą płaszczem część ciała. Istotnie podziałało. Przeciwnik ryknął z bólu, z rany chlusnęła krew. Machnął ręką i odtrącił Zoro od siebie, tamten jednak był na to gotowy. Wypuścił z rąk miecz, który przyszpilał dłoń Guarda do podłoża i jeszcze w powietrzu uderzył z całych sił.
- San-jyu-rokuu pondo hou!!! – Guard akurat usunął z dłoni katanę Zoro i zaczynał wstawać. W momencie kiedy podniósł głowę atak go dosięgnął wyrzucając go daleko w tył. Pod jego naporem złamało się drzewo, potem następne i jeszcze jedno, a kiedy mężczyzna opadł już na ziemię był już nieprzytomny. Płaszcz ochronił go przed śmiercią, ale takiego uderzenia nie mógł przyjąć ze spokojem. Na ustach pękały mu bańki krwi i nie ruszał się.
Szermierz uśmiechnął się do siebie i podniósł z ziemi Sandaia Kitetsu, którym przyszpilił dłoń olbrzyma. Odwrócił się do Shina i zobaczył, że The Guards nerwowo się wycofują widząc z jaką celnością mężczyzna strzela. Wokół niego leżało co najmniej dwudziestu martwych wojowników. Rebeliant wystrzelił jeszcze dwukrotnie, dwóch kolejnych padło bez życia, co reszcie odebrało jakąkolwiek wolę walki. Rzucili się do ucieczki nie zważając już na nic. Nie minęło wiele czasu i Zoro wraz z Shinem zostali na polance sami.
- Niezły jesteś. – rzekł szermierz widząc martwe ciała. Wszyscy zginęli w ten sam sposób. Kula ugodziła ich dokładnie po środku czoła. – Kiedyś też spotkałem dobrego strzelca. Tylko, że on, był moim przeciwnikiem. – Zoro przypomniał sobie Brahama.
- Chodź. Nie czas na gadanie. Trzeba ratować Marisę. – Shin spojrzał ze smutkiem na ludzi których zabił – Kolejnych dwadzieścia osób. Przez Corteza...
Zoro spoważniał.
- Wiesz, że tak musiało się stać – rzekł spokojnie – wiesz, że Luffy nigdy mu tego nie wybaczy.
Shin mruknął coś niewyraźnie i już odwrócił się żeby odejść, ale posłyszał cichy szelest dobiegający z pomiędzy drzew. Zoro również musiał to usłyszeć gdyż obaj mężczyźni położyli natychmiast dłonie na broni. Uspokoili się jednak, gdy sekundę potem ich oczom ukazał się Usopp.
- Wygrałeś? – zapytał Shin.
- Ta... Tak – powiedział długonosy z trudem łapiąc oddech – przegoniłem frajerkę!!!
Po tych słowach zachwiał się i runął bezwładnie na trawę. Zoro natychmiast dostrzegł głęboką ranę na nodze i krew która teraz potoczyła się Usoppowi z ust. Natychmiast znalazł się przy nim.
- Hej, nic ci nie jest?! – warknął przewracając przyjaciela na plecy i delikatnie nim potrząsając.
- Spoko... – jęknął ranny – Ale... muszę przez chwilę odpocząć...
Shin spojrzał w stronę wulkanu i zacisnął pięści. Spojrzenia jego i Zoro spotkały się. Szermierz od razu zrozumiał i nie próbował protestować kiedy Shin spokojnym głosem poprosił:
- Zostań z nim. Ja idę zrobić to co do mnie należy.
Zielonowłosy uśmiechnął się tylko i skinął głową.
Chwilę później Shin biegł już ile sił w nogach wiedząc, że za chwilę wybiegnie z lasu, a przed nim wyłoni się Cortez walczący z ranną Marisą i jednym ze Słomianych Kapeluszy. Przed nim wyłoni się jedna jedyna szansa kiedy będzie mógł pociągnąć za spust i modlić się by Cortez nie władał żadną logią. Przyspieszył kroku. Jeszcze sto metrów. Jeszcze pięćdziesiąt. Wyłoniło się szkarłatne już niebo. Jeszcze dziesięć metrów, widział wulkan. Metr...
Wypadł na otwartą przestrzeń z bronią gotową już do strzału, ale ten nigdy nie padł. Wiedział już, że przybył za późno. Corteza po prostu już tu nie było.
- Cholera – zaklął, ale w tym momencie poczuł czyjąś obecność po swojej lewej stronie. Natychmiast się odwrócił i ujrzał kogoś, kogo się nie spodziewał zupełnie.
Ledwo dziesięć metrów od niego stał Monkey D. Luffy i patrzył mu prosto w oczy wzrokiem kogoś, kogo nic nigdy nie może zaskoczyć. Na baranach niósł Marisę, ponad wszelką wątpliwość nieprzytomną, zaś lewą ręką utrzymywał lekkiego Choppera, również znieruchomiałego.
Stali tak przez chwilę w milczeniu, po czym Luffy uśmiechnął się szeroko.
- Jestem Luffy, a ty?
Jego bezpośredniość była bardzo dziwna w tym momencie, ale Shin wiedział już, że może mu zaufać. Podszedł do niego wolnym krokiem i ścisnął krótko jego ramię.
- Nazywam się Shin, rebeliant czerwonej chusty – powiedział cicho po czym jego spojrzenie spoczęło na Marisie – żyją?
- Tak, żyją. Są ranni, Marisa nawet dość poważnie, dobrze spotkać kogoś od niej. – Twarz Luffy’ego rozjaśnił wyraz ulgi.
Shin przejął od niego ranną dziewczynę, po czym przypomniał sobie o czymś ważnym. O czymś co Luffy na pewno chciałby wiedzieć.
- A właśnie, twoi wszyscy towarzysze są z u nas. Niedawno dotarli ten kucharz i ta dziewczyna... Nami, tak?
- Wspaniale! – Luffy uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Zoro i długonosy procarz są ze mną, wasz snajper lekko ranny. Reszta została w naszej kryjówce i czekają na ciebie.
- W takim razie chodźmy! – zakrzyknął się Luffy. – Tylko, żeby było dużo mięsa!
Shin jednak spoważniał.
- Są tez mniej dobre wieści. Blond kucharz został poważnie ranny. Z całą pewnością był torturowany.
Luffy zesztywniał i zatrzymał się. Nie spojrzał na Shina.
- Co więcej, dziewczyna... została najprawdopodobniej zgwałcona. I również jest ciężko ranna....
- C...co? – Słomiany spojrzał na niego z przerażeniem. Sanji... Nami... Wiele razy byli ranni, ale nikt nigdy nie pastwił się nad nimi. A Nami? Ta miła uśmiechnięta Nami... zgwałco... Nie mógł dokończyć myśli. Spojrzał na Shina zbielały z gniewu. – Kto to zrobił?!
- Ludzie Corteza... – odparł Shin. – Myślisz, że walczymy przeciwko „tym dobrym”?
Monkey D. Luffy miał w życiu coś ważniejszego niż przygody i mięso. Coś ważniejszego niż piractwo i samo życie. Przyjaciele. Ktoś uderzył w jego czuły punkt. Ktoś uderzył go poniżej pasa.
- Dziewczyna siedziała zapłakana przez parę godzin, nawet teraz, gdy szykujemy się do bezpośredniego starcia siedzą z kucharzem w kryjówce. Rozwaleni psychicznie – Shin ciągnął swoją opowieść bezlitośnie.
Luffy patrzył na niego jak w transie. Nie mógł tego słuchać. Był szczerze, szczerze przerażony. I już w momencie gdy chciał coś powiedzieć, wrzasnąć na całe gardło, czy też uderzyć w ziemię z całych sił, odezwała się Marisa:
- Luffy... – jęknęła po czym splunęła krwią. – Nie pokonasz Corteza...
Shin spojrzał na nią z troską, zaś Słomiany z szokiem w swoich okrągłych oczach.
- Nie pokonasz... Ma zbyt wielką moc... Jak zdejmie wisiorek... To będzie koniec...
- Przestań się odzywać... – skarcił ją Shin. – Jesteś ciężko ranna, musisz wypocząć.
- Luffy... pokonaj Corteza, błagam Cię. – powiedziała Marisa nie zważając na Shina, który trzymał ją w ramionach – Ostatnie co powiedział Chopper zanim... – tu przerwała. – to było twoje imię. Pokładał w tobie nadzieje do ostatniego momentu, aż zasłonił mnie przed atakiem, a sam... padł...
- Marisa! – warknął Shin, jednakże Luffy stał spokojnie i słuchał.
Po policzkach rannej dziewczyny popłynęły łzy.
- Widziałam jak ci ufał... i wiem, że jesteś godny tego zaufania.... dlatego proszę... Pokonaj... Cor...teza... Uwolnij... nas... – nie powiedziała już nic więcej. Na ustach pękły jej krwawe bańki i straciła przytomność.
Shin spanikował. Była zbyt bliska śmierci. Dlaczego pozwolił jej na ten cholerny patrol?
- Słomiany, chodź! Wracamy do kryjówki!
Luffy jednak się nie poruszył. Skrył oczy pod rondem kapelusza. Nie chciał, żeby ktokolwiek zobaczył tak straszliwą złość jaką teraz przedstawiało jego oblicze. Odwrócił się plecami do Shina i położył Choppera na ziemi.
- Zabierz ich oboje.
Strzelec znieruchomiał.
- A ty?
- Pozdrów moich przyjaciół. Ja muszę coś załatwić. Coś bardzo, bardzo ważnego.
- Ale...
-Nie martw się o mnie. Spotkamy się... dokładnie za 20 dni od teraz. Tyle czasu potrzebuje.
Shin znów próbował coś powiedzieć, ale tym razem Luffy spojrzał mu w oczy. Uderzyło go coś dziwnego, coś co sprawiło, że dreszcze przeszły mu po całym ciele. Czuł, że jeszcze chwila i się przewróci.
- Przekaż to moim przyjaciołom. Wrócę za dwadzieścia dni. I skopię dupsko temu Cortezowi. Przysięgam.
Strzelec znów się uśmiechnął. Dawno nie widział kogoś tak zdeterminowanego, a zarazem o tak dobrym sercu. Sięgnął do węzła swojej chusty.
- Nie wiem co chcesz robić przez te dwadzieścia dni. Mało mnie to obchodzi. Jeszcze nie wiem kiedy ruszymy do ataku, jeśli przegramy to ty to załatwisz. A skoro tak, to ty również jesteś w Rebelii Czerwonej Chusty. Od tego momentu jesteś jednym z nas.
Luffy przyjął ów materiał i przewiązał nim prawe ramię. Uśmiechnął się do Shina.
- Ok. – po czym odwrócił się i pobiegł najszybciej jak tylko zdołał.
Rebeliant jeszcze przez chwilę odprowadzał go wzrokiem, aż tamten zniknął między drzewami. Potem on sam odwrócił się i biorąc pod pachę Choppera ruszył w drogę powrotną. Będę musiał się nieźle tłumaczyć, pomyślał i pomknął w stronę Zoro i Usoppa.


Takeyama szedł wraz z Kabuu wzdłuż rzędów swoich wojowników. Nie była to grupa uporządkowana, nie mieli jednolitego munduru poza jednym elementem – czerwoną chustą, zawiązaną w dowolnym miejscu. Nie zależało mu na bezwzględnej organizacji, wiedział, że tutaj wszyscy się znają, że każdy osłoni tu każdego, że wszyscy są przyjaciółmi. I, że walczą o wspólny cel.
- Słuchajcie – powiedział odchrząkując. – Nie jestem zbyt dobry w takich zebraniach, ale chciałem zakomunikować, że Jin wrócił z nowymi informacjami. Przesuwamy bitwę o 20 dni.
Z tłumu dało się wychwycić pomruki niezadowolenia.
- Uspokójcie się. – rzekł głośno – mam podstawy twierdzić, że nie wszystko jeszcze jasne. Czekamy na rozwój sytuacji i wykorzystujemy czas, żeby się jeszcze lepiej przygotować.
- Ale dlaczego? – zapytał ktoś z tłumu.
- Ponieważ bardzo możliwe, że niedługo odkryjemy plany Corteza i położenie jego siedziby.
Buchnęły okrzyki radości. Takeyama powiedział już swoje i ze spokojem wrócił do siebie. Słyszał jeszcze jak Kabuu krzyczy „Macie dwadzieścia dni, rozejść się”.
To będzie bardzo krótkie dwadzieścia dni. Bardzo krótkie, pomyślał.

Luffy biegł ile sił w nogach. To będzie krótkie dwadzieścia dni, przeszło mu przez głowę.

Cortez uśmiechnął się siedząc w wygodnym perkalowym fotelu.
- Dwadzieścia dni... – powiedział do siebie. Po czym roześmiał się w głos, aż solidnie się zakrztusił.



15. „Dzień pierwszy. Ten najlepszy drink.”

Nami przeszła się jeszcze raz pokoju przeglądając się w wysokim elipsoidalnym lustrze, wstawionym tu na jej prośbę. Dostała osobny gościnny pokój, gdyż Takeyama rozumiał iż niepodobne, by dziewczyna spała w jednym pokoju z mężczyznami, zaś Nami taka sytuacja odpowiadała podwójnie, bo do uspokojenia skołowanych myśli najbardziej była jej potrzebna samotność. W nocy Franky, robiąc przerwę w przygotowywaniu kryjówki do ewentualnego napadu zakradł się na Thousand Sunny, by zabrać najpotrzebniejsze słomianym rzeczy. Z radością wrócił bez żadnych problemów informując, że statek stoi jak stał, jest nienaruszony i na sto procent nikt go nie śledził. Przyniósł Nami ogromną walizkę, do której napakował tyle jej ubrań ile tylko zdołał. Dziewczyna uśmiechnęła się patrząc na jej zawartość. Cyborg zapakował tam wszystko o czym tylko pomyślał, od ogromnej porcji bielizny(ależ musiał się rumienić jak to brał!), aż do sukni wieczorowej. Ta jednakże nie była jej w ogóle potrzebna, więc powiesiła ją na wieszaku, na szafie. Stanowiła teraz jedyną ozdobę.
Na dworze pewnie zawitał już poranek, choć nieustanne światło Lamp Diali w niczym nie różniło się od tego, jak świeciło nocą. Nami jednakże wstała, jak wskazywał zegarek o swojej zwyczajnej porze(wcześnie rano) i od razu zaczęła robić to co lubiła najbardziej poza pieniędzmi(grzebać w strojach). Spojrzała jeszcze raz w lustro. Miała na sobie tylko bieliznę i widziała dokładnie swoje ciało, o pięknej sylwetce i gładkiej, w nie zranionych miejscach, skórze. Opatrunków nałożono jej sporo, na brzuchu, rękach, szyi i karku, nogach. Wokół głowy miała opaskę z bandażu, a drobne ranki na twarzy i wardze, choć goiły się powoli zostawiła bez opatrunku. Nie chciała wyglądać jak mumia.
Na początku nie zdawała sobie sprawy, że podświadomie szuka najmniej seksownych rzeczy jakie miała. Dziękowała bogu, że Franky wziął jej ulubiony zielony sweterek z golfem. Choć było całkiem ciepło, nie chciała odsłaniać dekoltu, który szpecił teraz opatrunek, na ranie po... Wolała nie przypominać sobie po czym. Wyrzuciła rzeczy zabrane z miejsca gdzie ich więziono. Nie chciała na nie patrzeć, a poza tym były przesiąknięte krwią i potem. Założyła dżinsową spódniczkę, ale pod nią ubrała czarne legginsy – nogi również miała całe w bandażach. Resztę rzeczy zatrzasnęła w walizce.
Kiedy schodziła na dół na śniadanie, postanowiła niczego po sobie nie pokazywać. Dzięki temu, że została wczoraj w domu Takeyamy udało jej się nieco uspokoić. Po części przez to, że Sanji okazał się świetnym pocieszycielem, a po drugie łzy po prostu już jej się skończyły. Nie myślała zresztą już o sobie. Bardziej obchodziło ją to, czy Luffy już czeka na dole i pałaszuje niezliczone ilości mięsa.
Nie czekał.
W salonie na parterze było zupełnie pusto, nie licząc Sanji’ego, który spał na kanapie, przykryty bawełnianym kocem. Wydawało się, że nikt jeszcze nie wstał, w sumie na statku oprócz Nami, o tej porze na nogach była jedynie Robin i czasem Sanji, to była jedyna chwila w której mógł pobyć z dziewczynami na osobności i zaparzyć poranną kawę prawiąc komplementy. Tym razem Sanji jednak nie powitał jej z uśmiechem stojąc przy kuchence, lecz chrapał cicho obok niej.
Stanęła przy szynkwasie w ogromnym aneksie kuchennym łączonym z salonem jadalnią. Nasypała kawy do dwóch kubków i nastawiła wrzątek. Ktoś zostawił wyjątkowy rozgardiasz na blacie, wiedziała, że to Sanji, w końcu wczoraj zrobił ogromną kolację.
- Zabierasz mi obowiązki Nami – swan. – usłyszała głos obok siebie. Sanji obudził się i cichutko podszedł do niej szczerząc zęby. – Jak ty pięknie dziś wyglądasz! Może buziaczek na dzień dobry?
Przysunął się bliżej wychylając usta jakby istotnie wierzył, że zostanie pocałowany.
- Chyba buła na dzień dobry. – to mówiąc Nami zdzieliła kucharza po głowie, aż zarył twarzą w blat.
Podniósł się jednak szybko i rzekł ze śmiechem.
- No, widzę, że humor wrócił.
W milczeniu zalał kawę, którą Nami przygotowała, a potem usiedli oboje na kanapie rozkoszując się gorzkim napojem.
- Jak tam? – zapytał kucharz przerywając ciszę. – Czujesz się choć trochę lepiej?
- Trochę. Dzięki za wczoraj. – wymamrotała i uniosła kubek do ust.
Spojrzała na Sanji’ego. Uśmiechał się nie patrząc na nią i odpalił papierosa. Również był poraniony, na policzku i czole miał wielkie opatrunki z gazy, Nami wiedziała, że pod koszulą nosi co najmniej dwie rolki bandaża. Z doświadczenia mogła powiedzieć, że bandaż leczy wszystkie rany, ale w dalszym ciągu nie była w stanie stwierdzić, czy jego żebra zdążyły się choć trochę zrosnąć. Wczorajsza bezczynność musiała przyprawiać go o dreszcze, mimo iż siedział z nią. Sanji do tego się po prostu nie nadawał. Nami była pewna, że żałował, że nie ruszył do walki.
- Cieszę się, że wczoraj tu zostałem z tobą – powiedział znienacka jakby czytając jej myśli. – Uspokoiłaś się.
- Byłam pewna, że chciałbyś raczej walczyć ze naszymi nakama przy boku.
- Ależ walczyłem wczoraj. – uśmiechnął się. – walczyłem wraz z tobą. Tylko tym razem przeciwnikiem był ktoś inny. Ktoś kto zadawał rany nie fizyczne, ale gorsze – rany ducha – ty sama i twoje wspomnienia.
Boże, toż on jest królem tandety, pomyślała Nami, ale jest w tym nieco prawdy.
- Sanji skończ chrzanić, lepiej zrób śniadanie. Zaraz zejdzie tu Luffy i zeżre pół lodówki. – powiedziała. Atmosfera zrobiła się nieco duszna bo Sanji za długa patrzył jej w oczy.
- To ty nie wiesz? – kucharz wytrzeszczył oczy. – Toć Luffy nie wrócił.
- Nie?
- Nie. Kaktusowy szermierz, Usopp i Shin wrócili w nocy z Marisą i Chopperem, Shin powiedział, że Luffy zjawi się za dwadzieścia dni, lub coś takiego. Nie zrozumiałem tego zbyt dokładnie, bo byłem strasznie śpiący.
- Chopper jest cały i zdrowy tak? – upewniła się Nami.
- Jest ranny – odparł Sanji. – oberwało mu się od Corteza.
- Czyli przełożonego...
- Tak. JEGO przełożonego. Wydaje mi się, że Luffy już obiecał, że go skopie. Shin przeprasza, ale powiedział mu o tym co się stało z nami.
Nami zacisnęła pięści. Znów łzy napłynęły jej do oczu, ale powstrzymała się. Już wystarczy tego użalania się, przecież żyję, pomyślała ze złością.
- No niech jeszcze ten idiota rozgłosi to całej wyspie. – warknęła Nami.
- Kto jest idiotą? – rozbrzmiał czyjś głos. – I co ma rozgłosić?
Odwrócili się i zobaczyli Franky’ego schodzącego po schodach.
- Nie... nieważne – powiedziała Nami szybko widząc cyborga. – dziękuje za stroje.
- Nie ma sprawy – odparł tamten. – Miałaś od groma stringów i staników-siateczek, nie wiedziałem, które wziąć, dobre wybrałem?
Nami przybrała kolor buraka, ale Sanji... Sanji wyglądał jak morze krwi, czerwony olbrzym, płomień Ace’a, dojrzała wiśnia i wszystko inne co ma cokolwiek z czerwonym wspólnego począwszy od podkreśleń w Wordzie, a skończywszy na kolorze nicka Blackmaldera na naszym forum. Nie odezwali się jednakże.
- A gdzie Robin? – zapytał Sanji.
- Nie... nie wiem. Pewnie jeszcze śpi. – odparł tamten i Nami mogła przysiąc, że widzi na twarzy cyborga lekkie zaróżowienie.
Cieśla podszedł do lodówki i wyciągnął butelkę zimnej Coli.
- To tylko niepotwierdzona plotka, ale możliwe, że między Frankym a Robin coś się wczoraj wydarzyło. – szepnął Sanji do Nami, ale nie mówił na ten temat już więcej, bo cyborg wrócił i usiadł z nimi.
Chwilę później na dół zszedł Shin, a potem Zoro wraz z Robin. Sanji podjął się zrobienia śniadania i zniknął po chwili za aneksem kuchennym, zaś Nami spojrzała na ścianę nie słuchając w ogóle co mówią pozostali.
A gdyby tak... odetchnąć?


- Cholera jasna, czemu ten matoł i idiota jest takim kretynem! – warknął Usopp usiłując podnieść się z łóżka.
Leżał w dużej sali medycznej, wypełnionej białymi łóżkami i setkami tajemniczych lekarskich instrumentów.
- Leż. Masz hipertrofię, schizofrenię, chorobę Heinego-medine’a, osteoporozę... – zaczął wymieniać doktor House kładąc długonosego siłą na miękkie poduszki.
- Panie doktorze... – zaczął strzelec widząc, że House wymienia coraz to nowe choroby, których nikt poza nim nie widział.
- Co? – burknął tamten.
- Nie ma pan czasem objawów ospy fenyloalaninologicznoentyloneogenetyczno- firycznosyntelizaterotycznoambiwalentnogenoharadańskostyrycznej? - zapytał Usopp uśmiechając się pod nosem.
- To może być to! – jęknął doktor House i pokuśtykał w stronę swojego gabinetu. – Idę się przebadać, a wy leżcie spokojnie, bo was sklepię laską jak wrócę.
Usopp odetchnął z ulga i spojrzał na Choppera, który aktualnie obudzony, również cieszył się z tego iż nawiedzony lekarz poszedł zająć się czymś innym. Wrócili do tematu.
- Czemu Luffy nie wrócił? – zapytał cicho Usopp.
- Nie wiem, byłem nieprzytomny – odparł renifer. – Wiem tylko to co powiedzial Shin. Luffy wróci za dwadzieścia dni. A my musimy do tej pory być zdrowi. Rany nie są duże, ale zwłaszcza ty musisz leżeć.
Usopp uśmechnął się krzywo, ale wiedział, że Chopper ma rację. Położył się spokojnie.
- Bardziej mnie jednak martwi Marisa... – mruknął pod swoim długim nosem.

Krew... dużo krwi...
Leżała na ziemi ściskając kurczowo w dłoni miecz. Wszystko wokół płonęło, tylko nie ona sama, choć marzyła by ją też strawiły płomienie. Nie chciała już żyć.
- Po co ci Meitou, maleńka? Pozwolisz, że je wezmę – i tak nie umiesz z niego korzystać. – zaśmiał się głos.
- Sigma, uspokój się – odezwał się drugi głos. – Powinno Ci wystarczyć to, że zabiłeś jej dwóch starszych braci. Poza tym miecz jest jej, dopóki żyje, nie możesz go zabrać.
- Ty i twoja posrana moralność – odparł pierwszy głos.
W tym momencie podłoga zadrżała.
- Nie żyją – powiedział ktoś kto właśnie wszedł do pokoju. – Idziemy dalej. Ci już nie będą przeszkadzać. Pieprzona banda szpiegów.
Ogień parzył jej płuca i nie mogła się poruszyć. Bolało ją wszystko. Krew... dużo krwi.
Za dużo.

Marisa obudziła się niemalże z krzykiem na ustach. Uświadomiła sobie, że znów jest w tym pokoju. I że znów jest ranna. W pierwszej chwili chciała wstać, wrócić do walki, jednakże wiedziała, że nie może. Musi leżeć, musi wyzdrowieć. Spotkanie z Cortezem uświadomiło jej to w zupełności. Wiedziała, że jakby nie trenowała nigdy się do niego nie zbliży, ale miała inne nadzieje. Luffy. Był zupełnie innym człowiekiem niż ci których spotykała do tej pory. Biło od niego dziwne światło, był dobry, beztroski, jakby nic go nie mogło wystraszyć, a jednocześcnie jakby obchodziło go wszystko. Te jego oczy, gdy widział jak zakrwawiona wisi na ramionach Shina. I obiecał. Był światełkiem w tunelu. Usłyszała od Shina raport i wiedziała mniej więcej, że już za dziewiętnaście dni ruszy bitwa. Że w jakiś sposób do niej dojdzie. Wiedziała, że wtedy będzie gotowa. Obróciła się na druki bok. Odpoczynek... odpoczynek...

Śniadanie było jak zawsze bardzo obfite, choć upłynęło w niezbyt przyjemnej atmosferze. Shin opowiedział po krótce o wydarzeniach na wulkanie. Takeyama wysłuchał go z posępną twarzą, Kabuu aż gotował się ze złości, ale nie chciał wybuchać przy wszystkich. Potem każdy wrócił do swoich obowiązków i powoli jadalnia opustoszała. Było wiele do zrobienia. Zaopatrzenie. Zabezpieczenie dróg ucieczki. Nie było co się zastanawiać, a czasu też mogło brakować, więc dla każdego znalazła się praca. Bojąc się jednak o stan Nami i Sanji’ego Takeyama polecił im kolejny dzień odpoczywać. Ten brak ruchu doprowadzał kucharza do szału. Zajął się tym co lubił najbardziej. Gotowaniem.
Mijały godziny, cała podziemna wysepka żyła zbliżającą się bitwą. Dom Takeyamy był praktycznie opustoszały. Sanji stał sam w pustej jadalni, akurat wrzucił na patelnie sporo składników, robił dobrą potrawkę z myślą już o obiedzie. Widział już oczyma wyobraźni jak Nami się zachwyca, jak nawet Zoro patrzy na niego z podziwem. Otworzył lodówkę grzebiąc w poszukiwaniu śmietany i zerknął na wysoką przezroczystą butelkę z przezroczystym płynem w środku. Wziął ją natychmiast, odkręcił i łyknął. Alkohol. Mocny. Nie próbował jeszcze czegoś takiego, nieco przypominało sake, zerknął na etykietę ciekawy, cóż to takiego. „Vodka” głosił napis, i choć Sanji nigdy nie raczył swych ust tego rodzaju trunkiem natychmiast docenił jej smak. Zaświtał mu w głowie wspaniały pomysł i zabrał się do roboty.

Nami siedziała za biurkiem i starała się nie myśleć o niczym innym jak nad tym by w spokoju przyłączyć się do innych i pomóc w przygotowaniu do walki. Miała na nadgarstku czerwoną chustkę, przypomniała sobie Alabastę. Tam też mieli wspólny znak. Tutaj jednak to było czymś więcej niż symbolem przyjaźni i walki ze wspólnym wrogiem. Tutaj czerwona chusta była pewnym rodzajem ideologii, czymś co łączyło najprawdopodobniej pokolenia i będzie je łączyć, dopóki Cortez nie upadnie. Rozmyślanie przerwało jej pukanie do drzwi.
- Proszę... – powiedziala cicho, nie odwracając się.
Sanji wszedł do pokoju niosąc ze sobą tackę z drinkiem. Uśmiechał się do siebie, spróbował swojego dzieła wcześniej, był zachwycony. Wiedział, że Nami jest fanką mocnych drinków, dodał tutaj wszystkiego co tylko mogłoby jej zasmakować. Sok z cytryny i kaktusa, grenadina... Same smakołyki. Wszystko ozdobił parasolką i z wielkim uśmiechem podszedł do dziewczyny.
- Nami – swan, przyniosłem coś dobrego.
- Dziękuje. Drink?
- Najlepszy z najlepszych.
Sanji nie przechwalał się zbyt często. Zdawał sobie sprawę z własnych zdolności, ale nie był typem człowieka który biegałby w kółko i krzyczał jak to on wspaniale gotuje. Niemniej jednak, czekał teraz na reakcję Nami, lubił widzieć uśmiech na twarzach ludzi, gdy próbowali czegoś jego autorstwa. Dziewczyna wzięła szklankę i postawiła na biurko obok. Uśmiechnęła się do niego, ale drinka nie spróbowała. Sanji przełknął ślinę i dalej stał nad nią nie ruszając się nawet o milimetr.
- Coś nie tak? – zapytała patrząc na niego ze zdziwieniem.
- Czekam, aż przetestujesz. – odparł ze zdrnerwowaniem.
- No cóż... – wzięła szklankę do ust i pociągnęła łyk.
Nastała chwila milczenia. Długa chwila.
- Niedobre, tak? – mruknął Sanji. W sumie nigdy nie robił czegoś takiego, miało prawo nie wyjść.
- Świetne. – odparła krótko i beznamiętnie Nami i znów spojrzała w ścianę.
Sanji natychmiast wyszedł z jej pokoju skołotany. Zabolało go straszliwie, włożył w drinka całe serce, oczywiście ten musiał nie wyjść. Staruszek miał rację, pomyślał, jestem kucharzem do bani. Nigdy nie miał tendencji do załamywania się, jednak rany, bezczynność i teraz ten zawód przeciążyły. Ruszył wolnym krokiem w dół, ale usłyszał za sobą łoskot otwieranych drzwi.
- Sanji – kun! – zawołała Nami.
Odwrócił się. Wyglądała na straszliwie zakłopotaną.
- Hm? – mruknął niezrozumiale.
- Przepraszam. Nie mogę zebrać myśli... – powiedziała dziewczyna jąkając się. – Ten drink jest naprawdę niesamowity! Świetny! Zrób jeszcze tego najlepszego drinka!!
Teraz Sanji zauważył. W dłoni ściskała pustą szklankę.
- Musiałeś poczuć się strasznie, wiem – rzekła po przerwie – Ale to nie moja wina. Ja chyba wpadłam w jakąś depresję! Będę dla wszystkich ciężarem! Nie mogę z tego wyjść.
Zebrało jej się na zwierzenia, pomyślał. No cóż, nikt nie może być bez przerwy radosny i uśmiechnięty. Może poza Luffym. Podszedł do niej powoli i delikatnie dotknął jej ramienia.
- Słuchaj – zaczął powoli. – Nigdy nie będziesz dla nikogo ciężarem. Choćbyś miała niewiadomo jaką depresję. Choćbyś niewiadomo w jakim stanie była. Jesteś jedną z nas, już ci to mówiłem. Ja też teraz nie mam lekko. Wariuję z tej bezczynności. – przerwał i zaczerpnął powietrza. – ja... mam wrażenie, że my dopiero uczymy się czym jest życie. Pamiętasz naszą kłótnię tam... w celi? Pomogłaś mi wtedy. Wiesz dlaczego? Powiedziałaś mi parę prostych słów, które tak bardzo do mnie trafiły. Nie wiem czy będę potrafił powiedzieć tobie coś o takiej samej wartości. Ale zapamiętaj to, też to już mówiłem, jesteśmy wszyscy jedną grupą, która zawsze będzie się wspierać. I tu nie tylko chodzi o danie w mordę komuś kto cię niszczy. Nie tylko na tym polega przyjaźń.
Nami patrzyła mu prosto w oczu i chłonęła jego słowa. Sanji widział jej spojrzenie, wiedział, że jest totalnie zmiażdżona psychicznie i choć mogłoby się wydawać, że już jest nieco lepiej, tak naprawdę było jeszcze gorzej. Zapragnął po raz kolejny wziąć ją w ramiona. Tak na poważnie, nie jak robił to zawsze, nie chodziło tu o urodę czy tego typu sprawy.
- Nie chcę udawać mędrca – ciąnął – ale widzę w twoich oczach, że straszliwie cierpisz. Słuchaj, przetrwałaś Arlonga. Ty i Robin – chwan jesteście kobietami, które najbardziej na świecie podziwiam, bo potrafiłyście stawić czoła takim nieszczęściom, że tylko Chopper i ewentualnie Franky może się z wami równać. Obie jednak się nie poddałyście. Dlaczego więc, miałabyś się poddać teraz. Stało się coś, czego nie odwrócimy prawda. Ale ja widzę przed sobą kobietę z czystym ciałem, za to z zabrudzoną duszą. A to można wyczyścić.
- Jak? – mruknęła cicho.
- Jak? – kucharz uśmiechnął się lekko. – Tak.
Wiedział, że posuwa się za daleko. Wyciągnął ramiona, schwycił Nami i przyciągnął ją do siebie. Objął ją najdelikatniej jak mógł i przytulił.
- Nie wiem jak się czujesz, nigdy nie wiedziałem. I nigdy nie będę wiedział. Ale mogę ci przysiąc, że Sigma zginie z mojej ręki. Ale zginie nie po to byś poczuła się czystą. Zginie dlatego, że nikt nie ma prawa w ten sposób krzywdzić ludzi. Ty natomiast musisz sama uporać się z tym co czujesz. – gładził ją delikatnie po głowie i dostrzegł po chwili, że rozluźnia się, mimo, że dotyk mężczyzny musiał przypominać jej przykrości których doznała. – I wierzę... nie, WIEM, że sobie z tym poradzisz. Bo jesteś najsilniejsza z nas wszystkich. Zawsze byłaś i zawsze będziesz. – urwał by nie powiedzieć, czegoś zbyt tandetnego. Nie był dobry w przemowach.
Nami podniosła głowę i spojrzała na niego. Oczy lśniły jej od łez.
- Uśmiechnę się?
- Do licha, jasne, że tak. I uśmiechniesz się zupełnie szczerze. Wtedy kiedy łzy już nie będą ci potrzebne. A kiedy to będzie, zależy już od ciebie.
- Może być? – zapytała Nami i na jej twarzy zakwitł delikatny uśmiech.
Coraz szerszy i szerszy.
- Oj może. Jak najbardziej może. – Sanji poczuł, że Nami przestaje drżeć i poczuł się cholernie niepewnie. Bał się, że jego uszy są czerwieńsze niż wino. Natychmiast postanowił przerwać ciszę. – to co, zrobić kolejnego drinka? Tym razem spróbuję dodać soku wiśniowego, i może trochę jeszcze...

- Sanji... Dziękuję.

Jej usta musnęły jego wargi.

Pięć sekund potem Sanji stał po środku korytarza z opuszczonymi rękoma i wzrokiem wlepionym w dal. Słyszał cichnące kroki Nami po schodach, jej głośny śmiech, potem trzaśnięcie drzwi.
- To już czwarty raz... – powiedział cicho po czym uśmiechnął się. – wróciłaś, Nami.
Po czym udał się na dół zrobić jeszcze jednego „tego najlepszego drinka”.

- To jest ta Kaneyama?
Istotnie byli bardzo niedaleko wyspy.
- Tak, panie admirale. Lądować? – odezwał się jeden z marynarzy stojących obok.
- Nie. Zaczekamy. Raki?
- Jestem, panie admirale.
- Zlokalizuj siedzibę Białego Starca. Masz trzy dni. I nikomu się nie pokazuj.
- Tak, panie admirale.
- Lądujemy za trzy dni. Ten mały nie oznakowany okręt nie zwróci ich uwagi. -
mruknął Kizaru po czym odwrócił się i ruszył pod pokład. – Kręćmy się wokół wyspy.
Spojrzał raz jeszcze na wyspę. Potem spojrzał na mały przedmiot który trzymał w lewej dłoni.
Na malutkiego, złotego Den-den Mushi.



16. Dzień czwarty. Spotkanie trzech.


Od spotkania na którym zapadły wszystkie decyzje dotyczące dalszego rozwoju wojny minęły cztery dni. Wszystkie były naprawdę upalne, ewidentnie Kaneyama była letnią wyspą, letnią w każdym słowa tego znaczeniu, zaś każde wyjście na zewnątrz mogło skończyć się udarem słonecznym, wystarczyło tylko trochę pobyć na słońcu.
Sanji, po porannej toalecie i trzygodzinnym modelowaniu zarostu ( po to, żeby na podbródku zostało dokładnie pięć kreseczek gdyż w Alabaście nosił cztery, ale stwierdził, że pięć lepiej mu pasuje ) zszedł wolnym krokiem na dół, do swojego ulubionego miejsca w domu Takeyamy – do kuchni. Jego przenośne lunche zrobiły taką furorę wśród rebeliantów, że dostał za zadanie przygotować takie przekąski dla każdego z nich, w razie gdyby bitwa się przeciągała. Problemów z zapasami na szczęście nie było, gdyż Jin i jego ludzie skutecznie zajmowali się tymi sprawami, toteż Sanji dzień w dzień od rana do wieczora siedział w kuchni i gotował.
Bardzo cieszyła go zmiana, która zaszła w Nami, a właściwie powrót do starej Nami. Dziewczyna żartowała, pomagała w najróżniejszych pracach, jej rany fizyczne i duchowe powoli się goiły. Choć Sanji wiedział, że sine pręgi jakie zostały dziewczynie na karku nigdy nie znikną, to był pewien, że takie coś nie strawi jej psychiki. Była za silna. Z uśmiechem rozbił jajka i wrzucił je na patelnie. Dla niej, zrobi dziś coś specjalnego. Może nawet tamtego drinka... Przypomniał sobie dotyk jej ust, ale natychmiast wyrzucił to wspomnienie z siebie. Widział, że to było spontaniczne i pewnie już się nie powtórzy. Pociągnął łyk wódki z butelki, odpalił papierosa i wrócił do pracy.

- No to mamy mały problem... – powiedział spokojnie Takeyama.
Siedział za swoim podłużnym biurkiem z rękoma założonymi pod brodą. Na kanapie pod ścianą siedział Kabuu, wyraźnie podenerwowany z odkręconą flaszką rumu w dłoni.
- Mały? Poważny... Jin zabrał właśnie wszystkich swoich ludzi, próbują zrobić dokładny raport w sprawie sił Corteza. I dowiedzieć się ile wiedzą. A akurat teraz potrzebujemy kogoś kto poszedł by sam! – mówił szybko i z naciskiem.
- Nie możemy posłać Shina, albo kogoś z twoich ludzi? – zapytał Takeyama.
- Żartujesz sobie? – warknął Kabuu – przecież moi ludzie to nasi najlepsi wojownicy! Pierwsza ekipa uderzeniowa ( chciał powiedzieć jedenasta dywizja Shinsengumi, ale w porę się powstrzymał. Za dużo Bleacha, pomyślał )! Chyba jasne, że w tej chwili dają z siebie wszystko i trenują od rana do wieczora. A Shin musi doglądać strzelców.
Takeyama wyglądał jakby w ogóle nie przejął się tym problemem bo wyraz jego twarzy nic się nie zmienił. Postukał knykciami w czoło i mruknął cicho.
- To odpuśćmy dziś ten patrol.
- Zwariowałeś chyba... – Kabuu wstał – Musimy wiedzieć co Cortez robi na tym wulkanie. To zbyt ważne. A nikt z nas nie może pójść...
- Ja mogę.
Obaj mężczyźni odwrócili się natychmiastowo. W drzwiach stał Roronoa Zoro i uśmiechał się poklepując rękojeść miecza. Uśmiechał się nerwowo. Kabuu poczerwieniał ze złości i ruszył w jego stronę.
- Nie masz prawa... tu wchodzić! – wycedził przez zaciśnięte zęby i sięgnął po tasak.
- Uspokój się Kabuu – rzucił krótko Takeyama i przeniósł wzrok na Zoro – Myślisz, że dasz sobie radę szermierzu?
- Dlaczego miałbym nie dać... – mruknął Zoro – chce zobaczyć tego który podobno jest tak niesamowicie silny. Bardzo mnie to interesuje.
- Tu nie są ważne takie rzeczy... nie masz kwalifikacji i w ogóle... – zaczął Kabuu ale Takeyama przerwał jego wypowiedź.
- Dobrze, idź, przyjmujemy twoją pomoc.
Najbliższy doradca Takeyamy zdębiał i spojrzał na swojego dowódcę z przestrachem w oczach. Ten jednak wpatrywał się w Zoro z lekkim uśmiechem widząc ewidentne podniecenie tamtego. Szermierz uśmiechnął się odwrócił i wyszedł totalnie ignorując Kabuu, który zaś wyglądał jakby miał ochotę roztrzaskać go na kawałki.
- Zwariowałeś? Tego świrniętego szermierza chcesz wysłać na wulkan? Czy on zna się na szpiegowaniu choć trochę?
- A sam pójdziesz? A ktokolwiek inny pójdzie? – Takeyama spojrzał mu w oczy.
Kabuu milczał, dowódca rebelii uśmiechnął się. Wygrał.
- No. Wracajmy do trenowania.

Roronoa Zoro był człowiekiem, który jak już raz podjął jakąś decyzję nigdy nie zwracał z obranej drogi. Jeden jedyny raz zmusiła go do tego Marisa, wplątując go w wyzwanie pojedynku, ale to się nie liczyło.
Decyzję, że pójdzie na wulkan, podjął już wcześniej, koniecznie chciał zobaczyć człowieka, który sponiewierał Marisę i Choppera w kilka chwil. Nie wiedział jednak, że okazja nadarzy się już dzisiaj i kiedy usłyszał przypadkiem wzburzony głos Kabuu natychmiast wszedł do pokoju i zaproponował swój udział.
Znał już drogę wyjściową z kryjówki więc jakoś udało mu się nie zgubić i szedł teraz tą samą trasą, którą jeszcze niedawno biegł z Shinem i Usoppem. Nie śpieszył się, do południa miał kupę czasu, w miejscu gdzie walczyli z The Guards zauważył ewidentne ślady walki, choć ciał już nie było, ktoś się nimi zajął. Do wyjścia z lasu dzieliło go już nie więcej niż kilkaset metrów gdy usłyszał kroki.
Ktoś się zbliżał od zachodu i Zoro, który bynajmniej kierunków nie rozróżniał, uznał, że na ten moment lepiej dać nura w krzaki. Oczywiście, nie po to, aby się schować. Nie chciał po prostu ryzykować, że osoba, kimkolwiek by się nie okazała ucieknie, nim Zoro dowie się czegokolwiek co pozwoliłoby mu w spokoju wyciągnąć miecze i zaatakować lub zignorować i przesiedzieć w ukryciu nieco dłużej.
Nie minęło wiele czasu i na polanę wszedł wysoki mężczyzna o czarnych, krótko przystrzyżonych włosach i typowym stroju podróżnym składającym się z dżinsowych spodni, glanów i luźnej kurtki. Zoro uśmiechnął się widząc przy jego pasie ostrze, jednakże nie był to miecz taki jaki znał i uwielbiał, bardziej szabla, o cienkim i długim zakrzywionym ostrzu. Roronoa nigdy nie lubił takiej broni, niemniej kilka razy był już zmuszony do jej używania.
Po chwili zastanowienia krótszej niż dwa oddechy wyszedł z krzaków zdecydowanie aczkolwiek łagodnie. Mężczyzna od razu go zauważył i schwycił za miecz, jednakże chwilę później, gdy ujrzał czerwoną chustę na ramieniu Zoro, uspokoił się.
- Kim jesteś? – zaczął ostrożnie zielonowłosy. Miał miecze w pogotowiu.
- Nazywam się Raki. – odparł tamten. – Jesteś rebeliantem, prawda?
Zoro dostrzegł błysk w jego oku, ale, że nie wiedział co może on oznaczać, zignorował to. Nie wyglądał na zbyt silnego...
- Powiedzmy. A ty po czyjej stoisz stronie?
- Oczywiście po waszej. – odparł Raki i wskazał na pochwę swojej szabli.
Istotnie, była przewiązana czerwoną chustą, Zoro zganił się za swoją podejrzliwość.
- Co tu robisz? – spytał Zoro – patrol?
- Y... tak. – powiedział szybko nowoprzybyły. – ty też, tak? Może mi potowarzyszysz? – roześmiał się głośno i serdecznie. Roronoa zmierzył go wzrokiem. Był dziwny i dziwnie się zachowywał, ale wiele już rzeczy było dla szermierza dziwne. Postanowił na razie mieć go na oku.
- Zgoda – odparł po chwili. – idę w stronę wulkanu, chcesz to choć ze mną tylko wiesz, kompletna cisza.
- Rozkaz szefie – odrzekł Raki z uśmiechem i wspólnie ruszyli do wyjścia z lasu.
Mężczyzna poruszał się z gracją, miał długie palce i smukłe dłonie, Zoro wiedział, że są stworzone do układania się na rękojeści miecza, Raki musiał być doskonałym szermierzem. Czy to znaczy, że powinien go pokonać?
Wspólnie dotarli do skraju lasu i usiedli na trawie by czekać. Do południa było jeszcze pół godziny, a ciepło bijące od słońca które zbliżało się do zenitu było nie do zniesienia. Raki przez cały czas usiłował nawiązać jakąś rozmowę, ale Zoro nie był zbyt rozmowny, milczał wpatrując się w niebo. Siedzieli na trawie w cieniu, pot spływał po ich twarzach, Zoro w ogóle nie wyobrażał sobie jak ktoś w taką pogodę, mógłby spokojnie spacerować po krawędzi wulkanicznego krateru, ale czekał. Poprzednimi dniami wcale nie było chłodniej, a Cortez się pojawiał. Raporty się pojawiały i Zoro czuł, że tym razem nie będzie inaczej. I nie było. Tyle, że tym razem na wulkan przyszły dwie osoby. Ten drugi miał długi dobrze skrojony płaszcz, wysokie buty, równą bródkę i, tu Zoro zbladł, siedem katan przy pasie. Raki także był zdziwiony, w milczeniu oceniał wszystko wzrokiem.
Po chwili mężczyzna z mieczami wolnym krokiem ominął szerokim łukiem krater, mieli wrażenie, że za wszelką cenę stara się nie zajrzeć do środka, i ruszył w dół po zboczu, kierując się prosto na nich. Zoro zamarł ściskając rękojeść katany.
- Spokojnie. Usuńmy się stąd lepiej. – rzekł Raki kładąc mu dłoń na ramieniu. – Jeśli ma się wywiązać walka, to lepiej nie tak blisko Corteza.
Roronoa uznał słowa mężczyzny za mądre i powoli obaj się wycofali pareset metrów w głąb lasu czekając, aż tamten podąży za nimi. Istotnie, poszedł. Wolnym krokiem zbliżył się do nich i zatrzymał jakieś dwadzieścia metrów od nich.
- Pan Cortez polecił by mu nie przeszkadzać – rzekł spokojnym głosem.
- A kto mówi o przeszkadzaniu mu? – mruknął Zoro – tylko chcemy zobaczyć co tam porabia.
- Myślę, że to też nie zalicza się do jego interesów. Nazywam się Ozuma i jestem prawą ręką pana Corteza. I nie pozwolę wam mu przeszkadzać.
Zoro czuł nadchodzącą walkę, ale spokój jaki bił z Ozumy, kazał mu przypuszczać, że do niczego nie dojdzie jeśli go nie zaatakują. Po prostu stał niewzruszony i mierzył ich wzrokiem. Roronoa widział nad jego ramieniem jak Cortez idzie po krawędzi wulkanu, jak zwykle. Czyli wszystko było tak jak być powinno. Tylko ten Ozuma. Coś dziwnego biło z jego osoby. Jego rozmyślania przerwał Raki.
- Dobrze, odejdziemy. Ale wcześniej mam jedno pytanie.
- Słucham. – odparł kulturalnie Ozuma
- Czy wiesz, gdzie mogę znaleźć Białego Starca?
To trwało sekundę. Zoro w życiu nie widział tak szybkiego ruchu miecza ani ciała. Ozuma natychmiast wybił się z miejsca dobywając katany i ciął z całej siły celując w głowę Raki’ego. Chwilę potem nastąpił drugi, równie szybki ruch i metal uderzył o metal. Raki dobył szabli i zablokował uderzenie Ozumy. Zrobił to jednym ruchem, bez problemu. Ot tak po prostu.
- Skąd do licha wiesz o Białym Starcu? – ryknął Ozuma przerzucając katanę do lewej ręki. – kim ty jesteś?
Raki uśmiechnął się wyzywająco i oparł szablę o ramię.
- Nie poznajesz? – zaśmiał się.
Zoro bynajmniej nie poznawał. Widział tego człowieka po raz pierwszy w życiu, ale wiedział już, że jest on nie lada wojownikiem.
Nagle na twarzy Ozumy pojawił się wyraz zrozumienia.
- Kapitan Raki! – wykrzyknął. – Niemożliwe, co ty tutaj robisz?!
- Kapitan Raki? – Zoro zupełnie nie rozumiał o co chodzi.
- Kapitan Marines... – powiedział raz jeszcze Ozuma. – Jeden z najlepszych szermierzy w całej organizacji...
Mężczyzna zakręcił szablą i opuścił ją wzdłuż ciała. Wyglądał bardzo spokojnie, był wręcz lekko uśmiechnięty, choć ten uśmiech nie obejmował oczu, zimnych i wyrachowanych.
- Brawo Ozuma, zgadłeś. Widać zrezygnowałeś z bycia piratem - powiedział. - niemniej twoja ręka wciąż jest wprawna. Może ją przetestujemy?
Zoro nie miał najmniejszej ochoty siedzieć i patrzeć jak tych dwóch rzuca się na siebie, a że to nastąpi, był pewien - czuł napięcie w powietrzu. Postukał palcami w saya swojej katany.
- Chcecie to sobie testujcie. Ja idę sprawdzić co robi Cortez.
Ozuma odwrócił się do niego.
- Nigdzie nie idziesz.
- Czyżby?
Zoro ruszył przed siebie i wyminął Ozumę niemal natychmiast. Rzucił się biegiem w stronę wulknanu, posłyszał dźwięk obudzonej stali i sam dobył miecza, mógł być teraz aż nazbyt potrzebny. Po chwili ktoś stanął przed nim, ale nie był to Ozuma. Był to Raki.
- Chwileczkę Roronoa Zoro. Nie myśl, że od tak sobie stąd pójdziesz.
Szermierz nie czekał. Zaatakował trzymając miecz oburącz, prosto w głowę Marine'a.
Nawet nie zachaczył o jego czapkę. Raki schylił się pod ciosem i sam wyprowadził uderzenie. Zoro szybko wysunął drugie ostrze z Saya i przyblokował klingą. Raki był szybki.
- Roronoa!! - ryknął ktoś zza pleców Zoro, szermierz odwrócił się i W ostatniej chwili odtrurlał się od potężnego cięcia Ozumy. Miecz mężczyzny wbił się w grunt.
Zoro podniósł się i zobaczył jak dwaj pozostali szermierze wymieniają ciosy. Byli niemalże równie szybcy i równie precyzyjni. Chwilę potem Ozuma odskoczył od Raki'ego i rzucił się na Zoro.
Zaczął się młyn.
Roronoa Zoro nigdy jeszcze nie miał okazji walczyć we trzech w systemie każdy na każdego, toteż zaczął dosyć ostrożnie. Nie spodziewał się sytuacji, żeby ktokolwiek spróbował na chwilę zawiązać przymierze, by wyeliminować trzeciego, ale wiedział też, że każda próba zastosowania jakiejkolwiek techniki powodowała natychmiastowy atak obydwu przeciwników. Oni także wymieniali się ciosami, ale do niczego to nie prowadziło. Raki poruszał się z gracją, jego szabla tańczyła. Ozuma walczył dwoma mieczami, tak jak Zoro, pięć katan wciąż spoczywało jednak, przy jego pasie. Zoro nie wyobrażał sobie nanatou-ryu, chyba, że wojwnik miałby owoc jak Robin, więc z początku sądził, że to po prostu albo zapasowa broń, albo trofea. Jednakże szybko przestał tak uważać.
Akurat Raki zadał cięcie tak potężne jakiego Zoro nigdy jeszcze nie widział. Ozuma przyjął je na oba miecze i oba natychmiastowo wypadły mu z rąk. Szermierz nie poddał się jednak, szybko sięgną po kolejne dwie katany, jedną z nich podrzucił wysoko w górę, po czym dobył kolejną. Raki spojrzał na miecz, który aktualnie spadał centralnie na niego i usunął się bez problemu zostawiając ostrze za plecami. Rzucił się na Ozumę, Zoro próbował również się wtrącić, ale to co zobaczył osadziło go w miejscu. Miecz doradcy Corteza, ten który został podrzucony, nagle wzniósł się w powietrze i ruszył w stronę Raki'ego. Ten jednak w porę zdołał usunąć się sprzed ostrza, a Ozuma złapał broń w locie. Wróciła do niego. Chwilę potem miał już pięć katan przy pasie.
Nikt nie chciał odpuścić. Walka trwała w najlepsze i co najgorsze, przeciągała się. Upał był straszny i Zoro czuł jak koszulka przykleja mu się do ciała. Zaczynało mu też brakować oddechu. Ale nie tylko jemu. Ozuma, który odważył się przybyć w płaszczu był cały czerwony, Raki również miał lekką zadyszkę. Chwilę potem, zaatakował on potężnie Ozumę i mimo iż ten zablokował cios, to czuł się jakby go wgniotło w ziemię.
- Ja chcę tylko wiedzieć, gdzie jest Biały Starzec! - powiedział przez zaciśnięte zęby Raki.
- Nigdy się nie dowiecie! - ryknął Ozuma i napiął mięśnie.
Zoro znalazł tu okazję. Stanął w swojej ulubionej pozycji. Pozycji do Onigiri. Brakowało mu trzeciego miecza, ale tym razem cięcie dwóch musiało wystarczyć.
- A ty czasem nie powinieneś się pospieszyć i wracać? - rzucił Ozuma do Zoro patrząc jak ten napina się do ciosu.
- Co? - zapytał Roronoa. - wracać?
- Ach... to widzę, że wasza siatka wywiadowcza słabnie... odwal się w końcu! - Ozuma potężnie ciął odrzucając Raki'ego do tyłu.
Zoro nie spodziewał się tak szybkiego ataku i już po chwili cofał się pod nawałnicą ciosów Ozumy.
- Lada chwila, wasz przywódca zginie. - powiedział Ozuma cicho, acz z naciskiem coraz to zaskakując Zoro niespotykanynymi kombinacjami ataków.
- Co masz niby na myśli?
- Proste. Pan Cortez wysłał kogoś, kto się nim zajmie. Już za chwilę.
- Skrytobójca?!
- Brawo.
W tym momencie do walki wkroczył Raki. Zoro poczuł uderzenie na klatce piersiowej i odleciał do tyłu, Marine kopnął go robiąc swoje wejście, po czym chciał go dobić, ale Ozuma szybko zaskoczył go z tyłu i znów na jego szablę spadły uderzenia.
Zoro podniósł się szybko i zobaczył jak Ozuma, choć atakuje Raki'ego obserwuje go kątem oka. Musiał jednak zaryzykować. Wiedział, że technika sporo straci na mocy przez skrócnie czasu jej wykonywania, ale nie było wyjścia.
- San-jyu-rokuu pondo hou!!! - Zoro uderzył jednym tylko mieczem, nie poświęcając nawet chwili na skupienie. Atak nie był zbyt imponujący, ale wystarczył na tyle, by wytrącić Ozumę i Raki'ego z równowagi i wzniecić spore kłęby dymu.
A potem Zoro po raz pierwszy w życiu uciekł z miejsca walki.

- Przepraszam Takeyama-san. Przyniosłam herbatę.
- Proszę, wejdź.

Chwilę później Roronoa gnał już nie oglądając się na nic wokół. Żałował, że zostawia za sobą taką walkę, jednak wiedział, że życie Takeyamy jest zagrożone, a w tym momencie, bez przywódcy rebelia upadnie. Miał mało czasu.
Nagle poczuł dziwne mrowienie w stopach. Dziwne. Dlaczego biegnę tak wolno, pomyślał. Czy naprawdę nie stać mnie na więcej? Stopy są lekkie. Miecze są lekkie. Wszystko jest lekkie. Potem wszystko poszło jak z płatka. Widział to w sobie już wcześniej. Chwilami udawało mu się to wykonać pół świadomie, może teraz przyszedł właśnie taki moment?
Tylko, że tym razem nazwa sama spłynęła mu do ust.
- Soru.

- Dziękuje, możesz już iść.
- Nie Takeyama-san, jeszcze zostanę.

Nie widział skąd. Nie wiedział jak. Nie wiedział dlaczego. Obiecał sobie jednak nie zawracać tym głowy w tej chwili, potem był czas na zastanawianie się. Teraz najważniejsze było sprawdzić czy Ozuma ma rację.
Zoro wpadł przez podłużny tunel do kryjówki rebeliantów. Właściwie to nie schodził, a wręcz się stoczył po stromej jaskini, i natychmiast rzucił się biegiem do domu Takeyamy. Był w swoim gabinecie, nie było innej możliwości. Pierwsze drzwi. Drugie drzwi... Gabinet.

- Żegnaj Takeyama-san. - młoda dziewczyna wyciągnęła zza pazuchy pistolet i wycelowała w jego czoło.

- NIE!!!

Chlusnęła krew, zabrzmiał strzał. Zoro nie zdążył nawet przełożyć mieczy na drugą stronę. Podjął najlepszą z możliwych decyzji.
Dziewczyna przechyliła się do tyłu i padła na plecy zaciskając zęby z bólu, Zoro przeciął jej ścięgna achillesa co natychmiast powaliło ją na ziemie, zaś kula z jej pistoletu utkwiła w suficie pomieszczenia.
Takeyama spojrzał ze zdziwieniem na Roronoę ten zaś odwrócił się do rannej.
- Nie miej mi tego za złe.
- Skąd... skąd wiedziałeś??
- Powiedzmy, że jestem jasnowidzem. - po tych słowach Zoro wsunął Sandaia Kitetsu do saya.



17. Dzień siódmy. Przeklęte miasto.

Po próbie zamachu na Takeyamę, wokół kryjówki, a także w niej samej, trzykrotnie wzmocniono ochronę. Wszystkich sprawdzono pod kątem wierności, a nielicznych podejrzanych, odsunięto ostrożnie do prac, które nie wymagały przebywania w towarzystwie przywódcy i jego współpracowników. Kabuu dostał szewskiej pasji, kiedy dowiedział się o wydarzeniu. Nikt nie chciał wchodzić w drogę wściekłemu mężczyźnie, który teraz stał się jeszcze bardziej posępny niż zwykle. Dziewczynę, która okazała się jedną z The Guards wprowadzoną w ich szeregi, osobiście skazał na śmierć i wykonał wyrok. Przywódca zabronił mu tego robić, ale Kabuu zignorował jego polecenie. Był zdecydowanym człowiekiem, który wiedział do czego zmierza, miał własne zasady. I choć większość rebeliantów popierała jego decyzję, to jednak między nim a Takeyamą doszło do kilku napięć.
Zoro tymczasem zyskał bardzo wiele w oczach buntowników. Ludzie patrzyli na niego z podziwem, Usopp oczywiście zdążył rozpuścić kilkaset plotek o zdarzeniu i przeinaczyć kilkadziesiąt faktów, teraz Roronoa był praktycznie bohaterem rebelii.
- Wspaniała robota mchogłowy - mówił Sanji, kilka razy dziennie. - Kobieta to istotnie bardzo silny przeciwnik.
Kucharz był wściekły na Zoro, że ranił dziewczynę, że przyczynił się do jej śmierci, a przed zaatakowaniem Kabuu powstrzymywało go tylko i wyłącznie błaganie Nami i Choppera. Dla niego nie pojętą była kara śmierci, czy w ogóle atakowanie kobiet. Dlatego jego i tak burzliwe kontakty z Zoro pogorszyły się jeszcze bardziej.
Od momentu ogłoszenia dwudziestodniowego okresu przygotowań upłynął już tydzień, gdy wrócił Jin z raportem dotyczącym The Guards Corteza i niewielkiej grupy Marines, która prawdopodobnie wylądowała na wyspie. Wiadomość ta zastała Słomianych w salonie Takeyamy, gdy aktualnie Sanji, Nami, Franky i Robin omawiali swoje koncepcje dotyczące logistyki wraz z przywódcą rebelii.
- ... tak to wygląda. The Guards będzie tutaj około tysiąca. Licząc rezerwy i siły, których nie zdołaliśmy zlokalizować będzie to około tysiąca pięciuset zdolnych do walki - Jin wziął głęboki wdech i spojrzał spode łba na Takeyamę.
Twarz mężczyzny nie wyrażała żadnych głębszych uczuć. Wyglądał tak, jakby Jin właśnie mu powiedział coś w stylu "kupiłem sobie nowe ubranie". Pociągnął tylko łyk kawy z kubka. Sanji od razu wiedział, że coś tu jest nie tak. Przeszedł się po kryjówce już nie jeden raz, poza tym wiedział ile ma przygotować racji żywnościowych, przecież było ich nie tak dużo...
- Ilu mamy ludzi? - zapytał Franky. Wyjął Sanji'emu pytanie z ust.
- Może... dwustu? - Takeyama odpowiedział jak gdyby nigdy nic.
No cóż, proporcje były inne niż w Alubarnie, ale jednak różnica pozostawała ogromna. Robin doskonale pamiętała tamte wydarzenia, wiedziała ilu mniej więcej żołnierzy padło po stronie pałacu. A przecież wtedy mieli świetne fortyfikacje, byli znakomicie wyszkoleni. Teraz kiedy rebeliantów było siedmiokrotnie mniej, sytuacja nie wyglądała zbyt różowo.
- Czy są jakiekolwiek szanse, żeby przetrwać to co ma nastąpić? - zapytała archeolog, bo sama rozwiązania znaleźć nie mogła.
- Oczywiście, że są - odparł Takeyama. - Mamy setki szans. Tysiące różnych sposobów.
- Ja jakoś ich nie widzę - wtrącił sceptycznie Franky.
Jin praktycznie natychmiast wyszedł. Miał jeszcze miliard innych rzeczy do szpiegowania, z tego był najlepiej znany, to w końcu było jego zadanie.
- Nie wiem, jak ty to widzisz Takeyama - san - powiedziała Nami. - Pomagam we wszystkim w czym się da i widzę jacy są twoi ludzie. Wątpię czy dadzą radę tak wielkiej armii, jak Corteza.
Przywódca rebelii nic nie powiedział. Uśmiechnął się i ruszył w stronę wyjścia.
- Niech was to nie zajmuje - rzekł krótko. - Zajmijcie się tym, o czym była mowa.


Sanji już od dłuższego czasu żywił ochotę wyjścia na zewnątrz, toteż stwierdził, że odwiedzi miasto. Brakowało mu kilku przypraw, niestety nic z tych rzeczy nie mógł znaleźć ani na Thousand Sunny, brakło ich również w dostawie żywności, które rebelia otrzymywała potajemnie od sąsiedniej wyspy. Takeyama i reszta dowództwa stwierdziła, że skoro Cortez również szykuje się do wojny, to najprawdopodobniej nie będzie starał się umacniać miasta, a Sanji miał potajemną nadzieję, że uda mu się spotkać Sigmę. Dzięki świetnym lekarstwom i technikom jakimi operował doktor House (Chopper z wielką przyjemnością pomagał mu w badaniach), czuł się już znacznie lepiej, jego żebra zrastały się z zadziwiającą prędkością, ciało odżywało.
- Wychodzisz Sanji - kun? - zapytała Nami widząc jak kucharz schodzi po schodach ubrany w swój garnitur i niebieską koszulę.
- Tak - zaproś ją na kawę, podpowiedział mu cichutki głosik w głowie, ale Sanji dodał tylko: - Do miasta.
- Jakieś zakupy zrobić, tak? - dziewczyna uśmiechnęła się, jakby tylko czekała na jego reakcję.
Sanji już otworzył usta, żeby w jak najbardziej wytworny sposób ją zaprosić na cokolwiek tylko by chciała, ale w tym samym momencie zza pleców dobiegł go głos.
- Idziesz do miasta? To świetnie, ja też się wybiorę.
Kucharz odwrócił się, by ujrzeć Franky'ego trzymającego dużą skórzaną torbę. Poczuł nagłą chęć zamordowania cyborga, pocięcia go na kawałki i zachowywania się jakby nic się nie stało.
- Spoko - powiedział, choć jedna z jego brwi drgała dość znacząco. Nami chyba to zauważyła, bo uśmiechnęła się pod nosem.
- Kup orzechy - powiedziała i zniknęła w drzwiach.
Sanji rzucił Franky'emu mordercze spojrzenie.


- Panie admirale, melduję, że zlokalizowałem siedzibę Białego Starca. - powiedział Raki spokojnym głosem, stojąc przed Kizaru.
Admirał zrobił niewielki obóz na plaży, wraz z nim siedziało tam ośmiu rosłych weteranów, czułych na nawet najmniejszy odgłos, który nie powinien był zabrzmieć. Obrzucił spojrzeniem Raki'ego.
- Napotkałeś opór. - stwierdził Kizaru.
- Tak. Musiałem stanąć do walki z byłym piratem Ozumą, teraz człowiekiem Corteza i członkiem załogi Słomianych Kapeluszy, Roronoa Zoro.
- Widzę, że naprawdę niezłą siłą dysponują. - rzekł Kizaru - Żeby ciebie zranić?
Istotnie, Raki miał mocno rozcięte lewe przedramię, opatrzył je co prawda, ale bandaż powoli przesiąkał krwią.
- Nic nie szkodzi, panie admirale. Moją ręką od szabli jest prawa.
- Kto cię ciął?
- Ozuma.
Kizaru zamyślił się. Skoro współpracownik Corteza był w stanie zranić Raki'ego, to sam Cortez musiał być na wyższym poziomie. Admirał słyszał o nim informacje, wiedział, że Mihawk z nim przegrał, słyszał nawet pogłoski dotyczące jego diabelskiej mocy, jednakże nie traktował tego zbyt poważnie. Nie obchodziło go to, jego celem był tylko Biały Starzec. Rozkaz z samej góry. Tak kontrowersyjny, że ani AoKiji, ani nawet Akainu nie chcieli go wypełniać. Ale jemu to nie przeszkadzało. Nic nigdy mu nie przeszkadzało.
- No cóż... w takim razie idę sprawdzić co i jak u Starca, Raki pokażesz drogę. Mayers, Fuler idziecie ze mną.
- Tak jest panie Admirale. - dwóch mężczyzn ubranych w standardowe mundury Marines (choć z insygniami sierżantów) natychmiast się poderwało.
- No to zobaczymy co i jak... - Kizaru wolnym krokiem ruszył w głąb lasu.


Gdy Sanji wraz z Franky'm dotarli do miasta, pierwszą rzeczą jaką zauważyli były puste ulice. Kucharz, który już widział takie pustki, na chwilę przed tym jak po raz pierwszy spotkali Sigmę, więc zachowywał zwiększoną ostrożność. Praktycznie drżał z podniecenia, że za chwilę zza rogu może wyjść człowiek, którego znienawidził najbardziej na świecie. Franky również czuł, że w mieście panuje dziwna atmosfera. Nie miał okazji jeszcze go odwiedzić, ale rzuciło mu się w oczy to, że tylko nieliczni ludzie przechodzili czasem z jednego budynku do drugiego.
- Co tu się dzieje? - odezwał się cyborg rozglądając się.
- Kiedy przybyliśmy tutaj miasto tętniło życiem... - odparł Sanji. - Jednak kiedy tylko pojawił się Sigma, ten człowiek Corteza, wszystko natychmiastowo ucichło. Zostało tak chyba do teraz. A może z innych powodów...
Chwilę potem Sanji wiedział już z jakich powodów. Skręcili w ulicę prowadzącą do centrum miasta, na plac. Po drodze minął ich jakiś mężczyzna w średnim wieku, jednak gdy tylko ich zobaczył, poszedł w drugą stronę. W końcu obaj mężczyźni spojrzeli przed siebię i zrozumieli. Sanji znieruchomiał. Franky zasłonił usta ręką. Kucharz w tym momencie naprawdę cieszył się, że nie zabrał Nami ze sobą, bo to co zobaczył było straszne również dla niego. Na środku placu ustawiono wielką zbiorową szubienicę. Pięć okaleczonych ciał dyndało bezwładnie na sznurze, dwie z tych postaci były bardzo małe.
- Boże... - Sanji nie mógł wymówić niczego więcej.
Postąpił kilka kroków do przodu. Pięciu skazańców niewątpliwie musiało być jedną rodziną. Rozpoznał starego mężczyznę, widział go przy którymś straganie, kobiety obok niego (sądził, że była to kobieta, bo z twarzy czy z ciała rozpoznać się tego nie dało) nie widział. Drugiego mężczyzny, prawdopodobnie jej męża również nie widział. Na dwójkę dzieci, sądząc po wzroście, ośmio - dziewięciolatków nawet nie spojrzał. Nie mógł. Poczuł się, jakby wyssano z niego wszystkie siły, padł na kolana.
- Spójrz, tutaj jest coś napisane. - rzekł Franky roztrzęsionym głosem, zaś Sanji wstał i podszedł do drewnianej tabliczki przybitej do osinowego kołka sterczącego po środku placu. Spojrzał i znieruchomiał. Tekst głosił:

Tą oto rodzinę skazano na śmierć
za kontaktowanie się z rebeliantami
i przekazywanie informacji ich siatce wywiadowczej.
Skazana Jill, żona Kabuzy została powieszona wraz
z całą rodziną, by zdradę czającą się w ich rodzie
na zawsze wyplenić.
Niech to będzie dla was przykładem

Zarządca miasta w im. Pana Corteza
Sigma.

Sigma. Sigma... SIGMA...

- SIGMAAAAAAAAA!!! - ryknął Sanji.
Jego gniew eksplodował. Jednym kopnięciem roztrzaskał na kawałki tabliczkę, ogołocony kołek wręcz wyleciał w powietrze i z głuchym łoskotem opadł na ziemię.
- Sigma! Wyłaź draniu!! - krzyczał dalej kucharz rozglądając się na wszystkie strony. - wyłaź, bo muszę cię zabić!!!
Odpowiedziała mu cisza. Franky schwycił go za ramię i postawił do pionu. Zobaczył łzy w jego oczach, ale doskonale to rozumiał. Sanji był cholernie wrażliwym facetem, ujrzenie czegoś takiego nie pozostałoby bez wpływu nawet i na najbardziej twardych ludzi. - Chodź, napijemy się czegoś - powiedział spokojnie cieśla i w zasadzie na wpół poprowadził Sanji'ego do pobliskiej gospody.
Karczma była cicha i skromna, znajdowała się na uboczu. Oprócz sporej ilości niedbale skleconych stołów i krzeseł był tam jeszcze brudny i zakurzony szynkwas, przy którym siedział, a właściwie przysypiał właściciel. W środku tylko jeden stolik był zajęty, dwóch mężczyzn piło piwo nie odzywając się do siebie ani słowem. Wyglądali na miejscowych, byli zaszczuci i przerażeni.
Franky doprowadził Sanji'ego do baru i w zasadzie siłą posadził go na hokerze.
- Colę i rum. Tylko duży kubek. - rzucił do ospałego barmana.
Po chwili przed nimi pojawiły się przed nimi podłużna butelka coli i kubek z przyprawionym rumem, z którego zapach, przyjemnie muskał nozdrza. Sanji jednakże nie miał teraz najmniejszej ochoty na delektowanie się, po prostu wziął wszystko na jeden łyk.
- Wszystko w porządku? - zapytał cyborg widząc jak kucharz zamawia drugą porcję.
- Zabiję go.
- Kogo?
- Sigmę. Walczyłem z nim już. Jest silny, cholernie silny. Ale zabiję go.
Franky westchnął cicho i pociągnął z butelki. Sanji opróżnił drugi kubek i zamówił trzeci.
- Więc to on was tak urządził? - Franky poczuł, że najchętniej również roztrzaskałby głowę temu potworowi.
- Tak. Nawet sobie nie zdajesz sprawy co on zrobił Nami.
- Wiesz, chyba boję się dowiedzieć. Zostawmy to na później. Niech sama mi powie.
Alkohol rozwiązał język Sanji'emu, ale powstrzymał się. Kończąc czwarty kubek rumu podparł głowę rękoma. Siedzieli dosyć długo, Sanji wypił tyle rumu, że usnął. Cyborg nigdy nie czuł jakiejś większej więzi z kucharzem, ale teraz rozmawiając właściwie o głupotach, niczym ważnym zrozumiał jak w porządku człowiek gotuje na Thousand Sunny.
Sanji był w słabym stanie psychicznym, bo to co zobaczył mocno nadwyrężyło jego nerwy. Teraz spał spokojnie oparty o szynkwas, zaś Franky zamyślił się popijając kolejną butelkę coli. Usłyszał dźwięk obok siebie i ktoś usiadł po jego lewej stronie, na hokerze obok i wzniósł rękę do barmana.
- Piwo.
Posiedzieli chwilę dłużej w milczeniu, nie wyglądało na to, aby coś miało się stać, ale w końcu nieznajomy się odezwał.
- Beznadziejnie zrobione stoły, nieprawdaż?
Franky zamrugał oczami. Ta wypowiedź była jawną prowokacją. Nikt nie zaczynałby rozmowy spostrzeżeniem o stanie stołów, gdyby nie wiedział, że rozmówca ma coś wspólnego ze stolarką.
- Racja, ktoś ewidentnie nie użył ekierki. - rzekł Franky rozsądnie prowokując mężczyznę. Spojrzał teraz na niego.
W życiu go nie widział na oczy. Człowiek był odziany w długi granatowy płaszcz przysłaniający całe ciało, prócz szerokich dłoni którym brakowało najmniejszych palców. Miał nasunięty kaptur na głowę, Franky nie widział jego twarzy.
- I wbił gwoździe zbyt lekkim młotkiem. Odstają...
Teraz Franky nie miał wątpliwości. Ten człowiek na sto procent musiał mieć coś wspólnego ze stolarką.
- Kim jesteś? - zapytał bez ogródek. Nie było czasu na to, by się wahać lub zwodzić mężczyznę.
Ten uśmiechnął się i wychylił łyk piwa.
- Zwykłym stolarzem. Tak jak i ty.
- Skąd wiesz, że ja nim jestem?
- Wiem o tobie wszystko. Tak samo jak wiedziałem, że pojawisz się dzisiaj w tym przeklętym mieście.
Franky poczuł się nie swojo. Od tego człowieka biła dziwna moc, dziwna aura, której cyborg nie umiał określić, a którą odczuwał całym swoim ciałem i umysłem.
- Nie chcesz powiedzieć kim jesteś. - zaczął Franky - Ale mówisz, że wiesz kim jesteś, dochodzę do wniosku, że po coś ty przyszedłeś. Po co?
Nastała chwila milczenia, a potem mężczyzna podniósł głowę. Spod kaptura błysnęła para złotych oczu.
- Przyszedłem cię zabić.



Część 18. Dzień siódmy, etap drugi. Człowiek, który widzi.


Franky rzucił się na oślep w bok. To było zbyt szybkie i zbyt potężne. Nawet jego wzmocniona skóra nie mogłaby przetrzymać tego rodzaju ataku. Spojrzał z przerażeniem w oczach na trzy ogromne dziury, jakie broń nieznajomego mężczyzny wyżłobiła w ścianie knajpy. Cyborg wiedział, że musi obudzić Sanji’ego, bo ten, odurzony alkoholem, nie dawał znaku życia, ale wielka dwururka, którą jego przeciwnik trzymał w dłoni była w tej chwili dużo większym problemem. Zwłaszcza, że strzelała naprawdę dziwnymi pociskami.

Franky szybkim ruchem wyskoczył z gospody przetaczając się po ziemi, mężczyzna ruszył za nim i chwilę potem obaj znaleźli się już na opustoszałej ulicy mierząc się wzrokiem.
- Kim ty do cholery jesteś? – warknął cyborg – Masz jakiś problem gościu?
- Już Ci odpowiedziałem - rzekł tamten - ale problem to masz ty. Za chwilę użyjesz Weapon Left, ale boisz się, że nie zadziała.
Franky zamarł. Już praktycznie chciał podnosić rękę i użyć tego ataku.
- Skąd... skąd ty to wiesz? - był absolutnie skonsternowany i zdziwiony. - czytasz w myślach czy co?!
- Nie, nie czytam w myślach. - przeciwnik cyborga zniknął.
Pojawił się po jego lewej stronie i potężnym uderzeniem pięści sprawił, że rosłe ciało Franky'ego odbiło się od bruku jak szmaciana lalka.
Cieśla schwycił się za twarz i jęknął z bólu. Podparł się rękoma.
- Nazywam się Kanou i jak już wspomniałem przyszedłem cię zabić. - powiedział mężczyzna stając nad Frankym. Wciąż miał na sobie długi płaszcz, ale twarz była odsłonięta.
Była to twarz nieznajoma Fraky'emu, choć z dwójki czujnych, brązowych oczu biło coś takiego, że cyborg miał wrażenie, jakby przewiercano go na wylot.
Kanou mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, miał szeroką szczękę, o bardzo spokojnym wyrazie twarzy. Brwi, ściągnięte na kształt litery V sprawiały, że wydawał się on niesamowicie silnym charakterem, zaś włosy, krótkie i schludnie ułożone, pogłębiały tylko to wrażenie. Jego twarz przecinała spora blizna, ciągnąca się od podbródka przez policzek, aż do ucha, jednakże była jasna i gładka, tak samo jak cała jego twarz, nie miał ani grama zarostu. Na lewym uchu dyndał mu niewielki kolczyk w kształcie trójramiennej swastyki.
Franky przeturlał się do tyłu i wycelował.
- Weapon's left!
Kanou tylko się uśmiechnął, po czym zniknął, a eksplozja rozerwała kawałek ulicy.
Cyborg zacisnął zęby. To wcale nie było zabawne. Widział już taką prędkość w wykonaniu CP9, pamiętał ich soru i wiedział doskonale jak kłopotliwa jest walka z kimś władającym taką techniką. Usłyszał za sobą świst i odwrócił się przygotowany na cios. Przez chwilę nie wiedział gdzie jest niebo, a gdzie ziemia, a potem gruchnął ciężko na ziemię.
On naprawdę mnie załatwi, pomyślał Franky.
- Nie myśl nawet o tym, żeby zastosować teraz Strong Right. Uniknę tego, a potem Cię zabiję.
Franky zamarł. Istotnie Strong Right w tym wypadku byłby dobrym rozwiązaniem. Tylko, że musiałby go zmylić. Skoro ten już wie... Ujrzał dekoncentrację na twarzy Kanou. To była jego szansa. Musiał go zmylić
- Nie zamierzam. Mam coś lepszego. - rzekł Franky, po czym wyprostował ręce w stronę Kanou i tak szybko jak mógł wypalił. - Strong Right!!!
Przyjęty z takiego bliska cios powinien spokojnie wyrządzić poważną szkodę, jednakże Kanou nie dał się trafić. W momencie kiedy pięść wróciła do Franky'ego, mężczyzna siedział już na jego klatce piersiowej trzymając go żelaznym uściskiem za szyję.
- To niemożliwe... - stęknął Franky próbując się wyrwać - ty czytasz w myślach koleś!!!!
- Nie nie czytam w myślach już ci to mówiłem. - Kanou wstał podnosząc Franky'ego za szyję. - Ja po prostu widzę.
Rzucił Franky'ego na ziemię. Cyborg odsunął się od niego natychmiast, przetaczając się i stając na nogach.
- Jak to widzisz? Nie chrzań mi tu głupot.
- No cóż. - Kanou uśmiechnął się szeroko. - Za chwilę zza pleców zaatakuje mnie twój przyjaciel, czarnonogi Sanji. Będzie chciał mnie kopnąć w głowę lewą nogą. Ja się schylę i jednym ciosem poślę go na deski.
- Co...? - Franky już chciał się roześmiać, powiedzieć, że przecież Sanji śpi i, że nie ma żadnych szans, aby cokolwiek mógł zrobić, ale zamarł. Kanou miał rację.
- Trzy... dwa... jeden... - odliczał mężczyzna w granatowym płaszczu po czym schylił się.
Trafił idealnie. Dokładnie w tej samej sekundzie Sanji pojawił się za nim i kopnął z całej siły lewą nogą - cios minął głowę mężczyzny o włos. Sekundę później Kanou uderzył kucharza łokciem w plecy i ten wylądował na ziemi, tuż koło Franky'ego.
Nastała chwila ciszy.
Franky był zbyt skołowany by cokolwiek powiedzieć, Kanou tylko uśmiechał się drwiąco patrząc na jego konsternację. Tylko Sanji stęknął z bólu i podniósł się z grymasem złości w oczach.
- Co to do diabła? - warknął kucharz. - skąd wiedziałeś, że zaatakuję? I kim do cholery jesteś?
Mężczyzna tylko uśmiechnął się szeroko.
- Jak już mówiłem. Ja po prostu widzę.
- Ma... mantra? - mruknął Sanji niepewnie.
- Nie. Ja widzę w inny sposób.
- Nie chrzań głupot! - Sanji rzucił się biegiem w jego stronę.
- Ja widzę...
Kucharz wyskoczył w górę gotowy do ciosu.
- Przyszłość. - dokończył Kanou i zniknął.
Sekundę później Sanji leżał już na ziemi z rozbitą wargą. Totalnie nie trafił, Kanou wykorzystał to i celnym ciosem znów go powalił. Był silny... zbyt silny.
- Że niby co? - teraz Franky już naprawdę się roześmiał - Ty chyba za dużo wczoraj wypiłeś! Jaką niby przyszłość? Niemożliwe, niemożliwe i jeszcze raz niemożliwe!
Kanou ponownie się uśmiechnął.
- A jednak. – powiedział z takim naciskiem, że cyborga przeszedł dreszcz.
Napięcie wręcz unosiło się w powietrzu. Nie było możliwości, by ktokolwiek mógł znać przyszłość, Franky wiedział o tym doskonale, jednakże Kanou już kilkukrotnie pokazał, że przynajmniej domyśla się jakich ataków któryś z nich zastosuje. Nie pasowało mu do układanki tylko jedno. Dlaczego miałby być zabójcą? I dlaczego działa w ten sposób?
- Kanou, tak? - mruknął Franky.
- Tak, i nie nazywaj mnie dupkiem.
- TY DUPKU! - ryknął cyborg. - gadaj po jaką cholerę...
- Chcę cię zabić? - dokończył za niego mężczyzna.
Franky znów drgnął. Ten człowiek zaczynał go poważnie irytować.
- Dlaczego. - powtórzył powoli.
- A kij z tym... - zaczął Sanji i ruszył w stronę Kanou, ale Franky powstrzymał go zagradzając mu drogę.
- Chcę wiedzieć kuku. Nie przeszkadzaj.
Sanji chciał coś odpowiedzieć, ale zamilkł gdy zobaczył twarz cyborga. Była spięta i zdecydowana. Kucharz nie wiedział co to wywołało, ale Franky ewidentnie sprawiał wrażenie przerażonego tym co się dzieje. I jemu też się to udzieliło.
- Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? - zapytał jeszcze raz Kanou, ale już wiedział, jak Franky odpowie. I wiedział, że mu wierzy.
- Tak.
- No więc niech tak będzie...
Sanji wciągnął głośno powietrze gotowy na wszystko, ale nic specjalnego się nie stało. Kanou wyciągnął zza płaszcza paczkę papierosów i odpalił jednego.
- Taaa... za 21 lat i 6 dni umrę przez to... – powiedział do siebie, po czym zwrócił się do Słomianych.
- Dlaczego chcesz mnie zabić?! – ryknął Franky.
Kanou wiedział, że żadną gadką nie zamydli mu oczu. Musiał odpowiedzieć.
- Bo chcę... oszczędzić ci cierpienia.
- Jak to? Nie rozumiem...
- Nie tylko tobie. Twojemu przyjacielowi też... Jego też powinienem zabić.
Dla Sanji’ego było to o jedno słowo za dużo. Nie pomyślał ani przez chwilę, nie rozważył kosztów jakie przyjdzie mu zapłacić za to działanie, nie użył głowy nawet przez sekundę. No, może tylko po to by zastanowić się, gdzie zaatakuje. Natychmiast ruszył do przodu.
- Epaule! Selle! Colier! Tendron! Jarret! – wszystkie kopnięcia spełzały na niczym. Kanou odsuwał się do tyłu pod naporem ataków kucharza, ale żaden nie trafił go bezpośrednio. Większość blokował z taką szybkością, że Sanji nie mógł go dojrzeć, niektóre unikał tak zręcznie, jakby natura wyposażyła go w dodatkowy zmysł ruchu.
Franky zobaczył do czego to zaprowadzi, gdyż jego kompanowi zaczynało brakować sił. Nie miał innego wyjścia.
- Strong Hammer!!! – zaatakował, jednakże cios wyrżnął w ziemię.
- Nie masz prawa decydować o naszym życiu, wiesz?! – ryknął Sanji.
Kanou tylko się uśmiechnął, po czym rzekł łagodnie unikając pięści Franky’ego.
- Ależ ja tylko chcę wam ulżyć. To przecież i tak nieuniknione.
- Niby skąd to wiesz?! – wrzasnął cieśla strzelając w przeciwnika z karabinu. Mężczyzna zszedł z toru lotu pocisków i potężnym kopniakiem położył obydwu Słomianych na ziemię.
- Bo widzę do cholery! – powiedział z naciskiem. Kula drasnęła go w policzek. – Dokładnie za trzynaście dni... – w tym miejscu przerwał by uniknąć kopnięcia i wbić Sanji’emu łokieć w brzuch – sześciu piratów Słomianego Kapelusza zginie w męczarniach!
- Co?! – ryknął Franky rzucając się do przodu.
- Ty, będąc na szarych kamieniach, zobaczysz śmierć kogoś ci bliskiego i nic nie będziesz mógł zrobić! – warknął Kanou unikając jego ciosu.
Stanął na rękach kopiąc go obiema nogami w podbródek, cyborg wyrżnął w ziemię.
- Ty natomiast - rzucił do Sanji’ego - Stojąc na czerwonych kamieniach, sam zabijesz osobę na której ci zależy!
- Zamknij się!!! – kucharz skoczył do przodu z wyprostowaną nogą celując w krtań Kanou. Cios jednak nigdy nie doszedł do celu.
- Oczywiście chwilę później Sigma zabije również ciebie. – mężczyzna trzymał go za kostkę, po czym wykonał niewielki ruch i Sanji leżał już u jego stóp.
Obaj Słomiani podparli się na rękach, gotowi by atakować dalej.
- Wasz kapitan także zginie. – Kanou uśmiechnął się szeroko – Najgorszą śmiercią z was wszystkich. Na srebrnych kamieniach rozleje się jego krew. Ale wy już tego nie zobaczycie.
- ZAMKNIJ MORDĘ!!! – ryknął Franky decydując się na ostateczny ruch. Złożył ręce przed sobą biorąc na cel Kanou. Poczuł jak wypełnia go powietrze.
Sanji natychmiast rzucił się na bok, wiedział już jak działa ten atak. Wiedział, że nie może nim dostać.
Na moment wszystko ucichło

- Coup de Vent!!!

Potem wszystko porwała ogromna eksplozja.
Franky użył najpotężniejszej wersji tej techniki, Kanou nie mógł przeżyć. Sanji skoczył za najbliższy budynek, jednakże siła podmuchu jaka towarzyszyła temu atakowi porwała go spory kawałek dalej. Z głuchym łoskotem opadł na ziemię i jęknął z bólu.
Cyborg pozwolił sobie na niewielki uśmiech. Półtora butelki coli właśnie wyparowało, a wraz z nią spory kawałek ulicy i połowa okolicznego domu. Opadł na kolana dysząc ze zmęczenia, zaś po twarzy spływał mu pot. Nikt nie mógł przeżyć takiego ataku z takiej odległości. Widział Sanji’ego jak kawałek dalej niezdarnie gramoli się z ziemi, a przecież Kanou dostał centralnie w siebie. Rozniosło go. Zniknął. Przestał istnieć.
Tak przynajmniej myślał Franky dopóki nie odwrócił głowy.
- Wspominałem już, że widzę, prawda? – rzekł Kanou spokojnie, celując w twarz cieśli olbrzymią dwururką. Nie było już żadnych szans.
- ZACZEKAJ!! – ryknął Sanji najgłośniej jak mógł. Powoli, z trudem, podniósł się z ziemi i ruszył z wolna w ich stronę. – Może nawet i widzisz przyszłość. Ale nie możesz ot tak decydować, żeby skracać nam cierpienia! Zmienisz przyszłość. I co wtedy?!
- Hm, sprawa jest prosta. Rebelia upadnie z mniejszym rozlewem krwi, bo bez was Takeyama i dowództwo zostaną zgładzeni bardzo szybko, a reszta się podda.
- Rebelia nie upadnie. – powiedział spokojnie Franky. - Nie po tym jak zaopatrzyłem żołnierzy.
- Co z tego, skoro nie będą umieli użyć tej broni?
- W takim razie ich nauczę lepiej niż do tej pory!!!
Kanou wywrócił oczami, ale nie opuścił broni.
- Czy wy niczego nie rozumiecie? Wiedziałem, że ta rozmowa nastąpi. Wiedziałem, że będziecie mnie przekonywać!
- Ale nie przemyślałeś tego, że mówiąc o broni Franky’ego, pobudzisz go do innego działania niż myślałeś wcześniej. – powiedział Sanji podchodząc jeszcze bliżej. – pozwól nam działać. Rebelia nie upadnie.
Kanou uśmiechnął się drwiąco.
- Rzeczywiście. Zajmuje mi chwilę, by ustawić mój „wzrok” do wydarzeń, które zmieniają się pod wpływem moich działań. Bo oprócz widzenia przyszłości, owoc dał mi moc jej zmieniania.
- OWOC?! – krzyknął Franky. – Zgrzało cię łebku?! Jakiż diabelski owoc daje taką moc!
- No tak. Nie słyszeliście o siedmiu...
- Jakich siedmiu?
- Nieważne. Ode mnie tego nie usłyszycie. Szkoda czasu.
Zapadła cisza. Sanji bał się powiedzieć cokolwiek więcej, Franky nie mógł się ruszyć, bo ciężko było robić cokolwiek z dwururką przytkniętą do czoła. Po chwili jednak ręka trzymająca broń opadła.
- Dobrze więc. Spróbujcie. – na twarzy mężczyzny w granatowym płaszczu zagościł smutny uśmiech. – będziecie tego żałować.
Potem Kanou odwrócił się i nie bacząc na Słomianych wskoczył na dach najbliższego budynku, a następnie zniknął zostawiając po sobie masę pytań i nie udzielając żadnej odpowiedzi.



19. Dzień jedenasty. Łzy.

- Coś z nim nie tak... - mruknął Usopp.
- Za długo śpi, za długo śpi! - powiedział Chopper.
- Patrząc na stan w jakim był wczoraj, to w sumie nic dziwnego, że musi odespać - Długonosy wstał i podrapał się po głowie. - Ale jeśli to mu się utrzyma dłużej będzie trzeba go zdrowo zdzielić po łepetynie.
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła Robin trzymając w dłoni butelkę z bliżej niezidentyfikowanym brązowym płynem. Uśmiechnęła się widząc Usoppa i Choppera pochylających się nad łóżkiem i szybko znalazła się przy nich. Renifer cały był obwiązany bandażami.
- Panie lekarzu, kolego długonosy, pozwólcie mi się tym zająć. - rzekła cicho patrząc na śpiącego.
Na łóżku spoczywał Franky, zaś jego donośne chrapanie niemalże odbijało się echem od ścian pokoju w którym się znajdowali. Cyborg od powrotu z miasta cztery dni temu, praktycznie nie wstawał z łóżka, w tych krótkich chwilach kiedy nie spał, widać było, że straszliwie się nad czymś głowi. Podobnie sytuacja wyglądała z Sanjim, którego do porządku próbowali przywrócić Zoro i Nami, jednak z miernym skutkiem. Kucharz nawet nie mógł się zabrać za gotowanie, po tym jak pierwszego poranka po powrocie przypalił bekon na śniadanie, było jasne, że coś pozostawiło na nim ślad. Jednakże ani Franky, ani Sanji nie odpowiadali na żadne pytania.
- Franky. - powiedziała cicho Robin, kiedy Usopp i Chopper z ociąganiem opuścili pokój.
Odpowiedziało jej głuche mruknięcie, kogoś, kto absolutnie nie ma ochoty wstawać. Archeolog uśmiechnęła się ponownie. Wiedziała, że kto jak kto, ale ona idealnie nadaje się do budzenia ludzi. Natychmiast skorzystała z szatańskiej mocy. Z łóżka wyłonił się conajmniej tuzin rąk i wszystkie zrzuciły zwalistego cyborga na podłogę. Franky jęknął padając z głuchym łoskotem na panele, po czym spojrzał na nią z wyrzutem.
- Co to miało znaczyć Robin, co?! - warknął rozcierając potylicę.
- Najwyższa pora wstawać. - odpowiedziała kobieta i postawiła na ziemi obok niego butelkę.
- Cola? - jęknął Franky wyciągając rękę po napój.
- Napij się i zbieraj - rzekła Robin. - Nie musisz mi mówić co się stało w mieście. Powiesz jak zechcesz. Póki co masz inne obowiązki, względem rebeliantów na przykład. Kto im przygotuje łodzie bojowe? Kto zajmie się modyfikowaniem ich broni czy strojów?
Franky westchnął ciężko. Szare kamienie... Będzie musiał na razie o tym zapomnieć. Będzie musiał wziąć sprawy we własne ręce i po prostu uważać, kiedy już znajdzie się na tych cholernych szarych kamieniach.
- Dobra. - mruknął krótko po czym wyszedł z pokoju. Nic więcej nie mógł powiedzieć.


Drzwi otworzyły się z hukiem.
- Czego chcesz? - powiedział Sanji cicho wpatrując się w Zoro, który wszedł do pokoju.
- Ja się pytam. Co się stało w tym cholernym mieście? - zapytał szermierz stając na przeciwko kucharza, który siedział w swoim pokoju na krześle i gapił się w sufit.
Na stole obok niego, stała popielniczka wypełniona do granic możliwości, po podłodze walały się puste butelki po alkoholu.
- Nieważne. - odrzekł Sanji odpalając kolejnego papierosa.
Ruch Zoro był niemalże niezauważalny. Dobył katany i ciął z taką prędkością, że w pierwszej chwili kucharz nawet nie zauważył, iż w ustach ma szluga bez żaru. Dostrzegł po krótkiej chwili i powoli wstał.
- Cholerny szermierzu... - warknął. - masz jakiś problem?
Chwilę później kopnął z całej siły celując w kark, Zoro zablokował jednak cios przedramieniem, dobywając jednocześnie drugiej katany.
- Gadaj co tam się działo! - ryknął Zoro tnąc poziomo.
- Mówiłem już! Nieważne! - wrzasnął Sanji odskakując do tyłu i wyprowadzając proste kopnięcie w brzuch. Nie trafił.
- To może zajmij się tym, co masz do zrobienia?! - Szermierz był wściekły nie na żarty, zaś z jego miny wyczytać można było, że z pewnością nie udaje. Ataki wyglądały dość poważnie, Sanji musiał przyznać, że z trudem udało mu się uniknąć drugiego cięcia.
- To nie jest twoja sprawa... - powiedział cicho kucharz.
- Nie wiem czy nie moja - rzekł Zoro chowając miecze. - ale wiem, że tchórzysz.
Po tych słowach szermierz odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami.

Roronoa Zoro spojrzał na Nami, która oparta o ścianę czekała na niego tuż przy pokoju Sanji'ego. Miała lekko zaczerwienione oczy, widać było, że zmaga się z własnymi problemami, wyglądała na diabelnie zmęczoną. Na szyi miała apaszkę, kryjącą jej rany.
- I co? - zapytała.
- Pogadałem z nim, jak mnie prosiłaś. Ale raczej to nie podziałało.
- Co oni tam przeżyli... - zaczęła Nami, ale w tym momencie drzwi do pokoju Sanji'ego wypadły z zawiasów rozbijając się na ścianie z wielkim hukiem.
Zoro i Nami natychmiast spojrzeli po sobie.
- Może jednak podziałało... - mruknął szermierz z uśmiechem.
Chwilę potem z pokoju wypadł Sanji.
- KTO NIBY TCHÓRZY, CHOLERNY SZERMIERZU!
Obaj popędzili wzdłuż korytarza wymieniając się ciosami i niszcząc wszystko co stanęło im na drodze.




Marisa podniosła się z łóżka, poraz pierwszy od feralnego spotkania z Cortezem. Rany goiły się bardzo powoli, była straszliwie osłabiona, ale nie chciała spędzić całego życia leżąc, nie do tego była stworzona. Jej ręka już nieraz podświadomi spoczęła na ostrzu. Była na siebie wściekła za akcję z The Guards, wtedy gdy spotkała Słomianych. Faktycznie było ich zbyt wielu, ale dała się zranić jak ostatnia idiotka, musiała zdać się na pomoc piratów i do tego nie pokazała nic ciekawego. Wypadła jak głupie rozkapryszone dziecko, zaś akcja z Cortezem, tylko to utwierdziła. Chopper wiele zaryzykował, żeby ją osłonić, tylko dlatego, że myślała, że jej miecz skrzywdzi Corteza, że szermierka może cokolwiek zdziałać przeciwko takiemu owocowi. Luffy gdzieś przepadł tylko dlatego, że poprosiła go o pokonanie Corteza. Przecież to było niemożliwe!
Ubrała się szybko, wetknęła miecz za pas i opuściła kryjówkę rebeliantów po cichu. Nie chciała, by ktokolwiek ją widział, wiedziała, że jej stan uległ poprawie, poza tym musiała zaczerpnąć świeżego powietrza, a osoby takie jak Shin z całą pewnością by ją zatrzymały. Dlatego zdecydowała się na maksymalną ostrożność i już po chwili znajdowała się w lesie. Było spokojne popołudnie, słońce nieco tłumione przez konary drzew zaczynało powoli zachodzić, kolor nieba przechodził w szkarłat. Nie lubiła takiego koloru. Zbytnio jej przypominał krew.
- A co ty tu robisz? - usłyszała za sobą głos.
Odwróciła się natychmiast i zobaczyła Usoppa i Choppera stojących tuż za nią. Obaj mieli duże, bawełniane torby, ale zupełnie puste.
- Co wy tu robicie? - zapytała.
Od razu zwróciła uwagę na to, że renifer był cały w bandażach. Musiał zostać naprawdę ranny, a przecież to dlatego, że osłonił ją od ataku Corteza.
- Idziemy na grzyby! - powiedział Długonosy z szerokim uśmiechem.
- Na grzyby!!! - zawtórował mu Chopper.
- O tej porze roku nie rosną grzyby... - westchęła Marisa.
Usopp niezrażony jej słowami zaczął z uśmiechem iść przed siebie rozglądając się uważnie, zaś lekarz Słomianych Kapeluszy podreptał za nim. Obaj sprawiali wrażenie absolutnie niezrażonych jej słowami.
- Choć, pomożesz nam! - zawołał Chopper widząc, że dziewczyna stoi bez ruchu i patrzy się na nich jak na idiotów.
- Dlaczego... - szepnęła cicho.
- Co dlaczego? - zapytał z uśmiechem Usopp podchodząc bliżej.
- Dlaczego potraficie tak świetnie się bawić, kiedy wszyscy jesteśmy o krok od śmierci? - zapytała podnosząc wzrok. - Skąd ten optymizm?! Co mają cholerne grzyby do tego co się stanie za dziewięć dni?!
Usopp i Chopper spojrzeli na nią ze zdziwieniem. W jej oczach lśniły łzy, widać było, że ich zachowanie, choć zupełnie nie wiedzieli dlaczego, źle na nią wpłynęło. Chopper podszedł do niej i poklepał ją po nodze (wyżej nie mógł sięgnąć).
- Nie przejmuj się. My nigdy nie mieliśmy lekko i chyba właśnie przez to patrzymy na świat z optymizmem. Choć Usopp nie potrafi.
- Zamknij się! Jestem odwiecznym optymistą! - krzyknął długonosy.
- Jesteście zupełnie jak on... - powiedziała Marisa uśmiechając się lekko i ocierając oczy.
- Jak kto? - spytał Usopp.
- Jak Shigeru - rzekła dziewczyna siadając pod drzewem. - Wiem, że go nie znacie.
- No to opowiedz nam. - powiedział z uśmiechem Chopper.
- Właśnie - dodał Usopp - w końcu jesteśmy przyjaciółmi. A ja chce wiedzieć, kto był tak cudowny, że aż podobny do kapitana Usoppa.
Marisa spojrzała na nich z uśmiechem. Może to co Shigeru mówił było prawdą?
- To było pięć lat temu. Wtedy kiedy Cortez przybył na tą wyspę. - Marisa zamknęła oczy i oparła się o pień drzewa. Zupełnie jak wtedy, kiedy jeszcze nie musiała się bać. Wszystko wróciło.


- Marisa wstawaj. Ile można spać! - do uszu dziewczyny dobiegł męski głos.
Niski, głęboki, ale nie pozbawiony swego rodzaju ciepła. Taki głos, jaki zawsze może pocieszyć, zawsze może podnieść na duchu, ale jednocześnie jest stanowczy i nie znosi sprzeciwu.
Dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała na wysokiego mężczyznę pod trzydziestkę, którego szeroki uśmiech współgrał z szerokim podbródkiem porośniętym kilkudniowym zarostem. Miał on czarne włosy, niemal do pasa, ubrany był w prosty strój podróżny. Marisa pośpiesznie wstała widząc niezbyt zadowoloną minę na twarzy mężczyzny. Istotnie, miała w zwyczaju spać zbyt długo i zbyt często, zaś Shigeru-san, gdyż to on musiał ją zwykle budzić, bynajmniej nie był z tego faktu zadowolony.
- Znowu mi się zasnęło - uśmiechnęła się ocierając oczy. Potem przeciągnęła się jak kotka.
Doskonale wiedziała, że urok dojrzewającej dziewczyny idealnie podziała na kogoś takiego jak Shigeru-san i nie myliła się, wystarczyło puścić do niego oko, a już rumienił się i odwracał głowę.
- Marisa, każdy lubi pospać, ale na pewno nie wtedy, kiedy zbliżają się zbiory. Wtedy każdy z nas ma swoją część pracy do wykonania.
- Praca, praca... - przedrzeźniała go Marisa. - nauczyłby mnie pan lepiej szermierki! Proszę pana już od dłuższego czasu!
Shigeru roześmiał się w głos.
- Wybacz, ale nie zamierzam nikogo uczyć. Zresztą tutaj zmieniłem miecz na narzędzia do pracy w polu. Co widać. - uśmiechając się dalej zakręcił w dłoni motyką, ale zrobił to z wrodzonym talentem, gładko i sprawnie.
- Ale dlaczego?! Przecież byłeś tak bardzo znany... Najsilniejszy pirat na North Blue... Shigeru Asako i jego załoga szermierzy... Przepłynęliście połowę Grand Line... Dlaczego zatrzymałeś się na Kaneyamie?! Dlaczego cholerne rolnictwo?
- Już ci mówiłem mała - rzekł Shigeru - po prostu mam już dosyć. Moja załoga spoczywa w spokoju. A ja już nie chcę być piratem. Znalazłem na tej wyspie spokój. Znalazłem ludzi, których pokochałem. Nie potrzeba mi niczego więcej.
Marisa chciała coś powiedzieć, ale Shigeru kontynuował.
- Są w życiu ważniejsze rzeczy niż przygoda i walki. Wolę robić coś co daje życie, niż coś co je odbiera. Dlatego wybrałem rolnictwo. - uśmiechnął się i z wolna ruszył w stronę lasu. - chodź, jak mi pomożesz z zachodnią częścią pola, to pobawimy się w samurajów.
- JA JUŻ NIE CHCĘ SIĘ BAWIĆ! JA CHCĘ ĆWICZYĆ! - krzyknęła Marisa i rzuciła się biegiem za Shigeru, który teraz już śmiejąc się w głos zniknął między drzewami.

- Takim właśnie był człowiekiem - powiedziała Marisa uśmiechając się do Usoppa i Choppera.
Obaj siedzieli i wpatrywali się w nią z zaciekawieniem. Nie przerywali, nie pytali o nic, po prostu czekali na dalszy ciąg. Dziewczyna przeciągnęła się leniwie ziewając głośno.
- W takich sytuacjach najczęściej o nim myślę. W końcu to właśnie wytedy mnie ochrzaniał... - rzekła. - i pomagałam mu. Wszyscy mu pomagali. A on pomagał nam.

- I rrraaaazzz!!! I ddwwaaaaaa!!! No co się dzieje! Ciągnąć! - ryknął Shigeru napinając wszystkie mięśnie i raz jeszcze ciągnąc grubą linę.
On i kilkunastu innych mężczyzn próbowało usunąć olbrzymie drzewo, które zwaliło się w czasie wichury i zablokowało koryto rzeki. Rzeka rozlała się po polach niszcząc część upraw, teraz wszyscy próbowali uratować to co się dało.
- Shigeru-san, dlaczego nie użyjesz miecza? Rozciąłbyś to drzewo w ciągu kilku sekund! - krzyknął Takeyama, który również pomagał w pracy.
- Nie jestem już szermierzem! - zawołał Shigeru i wysilając się do granic możliwości pociągnął sznur. Kłoda drgnęła. - teraz ciągnijcie! Szybko!
- Raz... dwa... trzy!!!!!
Ogromny pień znalazł się na lądzie, a rzeka spokojnie popłynęła dalej.


- Poza tym był człowiekiem, który miał marzenie. - Marisa znów się uśmiechnęła. - Nigdy nie zapomnę jego idiotycznej miny, kiedy siedział na skrawku ziemi i kombinował...

Shigeru miał minę tak niezmiernie skupioną, że prawdopodobnie nic na świecie nie byłoby w stanie oderwać go od tego co robił. Siedział niedaleko swojej chatki, pochylony nad niewielkim kociołkiem, grzejącym się na ognisku i co rusz dolewał coś do niego lub coś wrzucał. Dochodziła północ, Marisa, która nie mogła spać akurat była na spacerze, gdy poczuła dziwny swąd i szybko zbiegła w stronę domu Shigeru obawiając się pożaru. Ten człowiek miał w końcu dziwne zapędy pirotechniczne i chemiczne.
- Co robisz Shigeru-san? - zapytała Marisa nagle wyrastając zza jego pleców.
Mężczyzna jak zwykle nie był zaskoczony jej obecnością. Wyczuł ją znacznie wcześniej.
- Już niedługo... I wszystko się uda. - powiedział z uśmiechem.
- Znowu próbujesz zrobić tą "ziemię"? Ostatnio poparzyłeś sobie ręce...
- To nie jest zwykła ziemia - rzekł - wiesz doskonale, że kiedy panuje susza, wszyscy, którzy są mniej zamożni mają problemy z pożywieniem... Gdyby udało mi się to wyprodukować... ten rodzaj czarnoziemu. Wtedy rośliny rosłyby bez użycia wody. Wystarczyłoby sto gramów na hektar...
- Wiesz, że to niemożliwe... - powiedziała Marisa.
- Możliwe. Podobno gdzieś na Grand Line jest wyspa, cała pokryta tym czarnoziemem. Ja po prostu chce go sztucznie uzyskać.
- Toć to sa bajki... Shigeru-san, lepiej poucz mnie walczyć.
- Kiedyś zrozumiesz, że szermierka nie jest najważniejsza. - Shigeru poklepał ją po ramieniu i wstał. Rozejrzał się, spojrzał na sporej wielkości kamień. - O, ten będzie dobry.
Wziął do ręki garść ziemi, a potem oblał ją kilkoma kroplami brunatnego płynu z kociołka. Ziemia natychmiast stała się zupełnie czarna, Shigeru jeszcze przez chwilę miętosił ją w dłoniach po czym usypał z niej górkę na kamieniu.
- Teoretycznie nawet na kamieniu powinno coś wyrosnąć. Mam nadzieję, że tym razem podziała. - to mówiąc wcisnął w kupkę ziemi pestkę słonecznika.
Marisa wpatrywała się w ten kamień jeszcze długo, ale Shigeru tylko uśmiechnął się, wziął kociołek i udał się w stronę domu.


- I co, udało się? - zapytał Chopper, który ewidentnie nie mógł wytrzymać napięcia. Marisa opowiadała spokojnym głosem, ale wraz z trwaniem historii jej mina stawała się coraz mniej szczęśliwa. Słowa coraz ciężej jej przychodziły na usta zaś oczy zaczynały się szklić.
- Wszystko było pięknie... tylko, że kilka dni później... Przybył Cortez.

Shigeru i Marisa biegli ile sił w nogach, choć dziewczyna z trudem dotrzymywała kroku olbrzymiemu mężczyźnie. Był szybki i wyćwiczony, mimo, że zaniechał treningów szermierczych, to praca w polu jednak dobrze wpływała na jego sprawność.
- Co to za drań... - jęknęła Marisa. Miała łzy w oczach.
Dopiero co spotkali Takeyamę, który poinformował ich, że w porcie pojawił się mężczyzna, który bez mrugnięcia okiem zabił cztery osoby i zagroził, że na tym nie koniec, jeżeli ktokolwiek mu się postawi.
- Nie wiem - rzekł Shigeru spokojnym głosem, choć widać było, że ledwo się powstrzymuje od wybuchu złości. Miał zaciśnięte wargi i skupiony wzrok.
Do portu dotarli bardzo szybko i szybko także dostrzegli zbiegowisko ludzi którzy ewidentnie zebrali się wokół czegoś lub kogoś. Gdy tylko zobaczyli Shigeru natychmiast się rozstąpili, by zrobić mu miejsce, na ich twarze wstąpiła nadzieja, jakby wiedzieli, że ten człowiek ich nie zostawi. Shgieru szybko przeszedł pomiędzy nimi i jego oczom ukazał się straszliwy widok.
Po środku portowego placu stał dość wysoki mężczyzna, o blond włosach i umięśnionych ramionach. U jego stóp kuliła się młoda czarnowłosa kobieta, której Shigeru jeszcze nie widział na oczy, zaś wokół nic leżało czterech mężczyzn o tak zmasakrowanych ciałach, że nawet olbrzymi szermierz w pierwszej chwili odwrócił wzrok. Cortez uśmiechnął się widząc poruszenie związane z przybyciem Shigeru po czym przemówił.
- Czyli to ty jesteś tutaj szefem, tak? - zapytał powoli głosem przebijającym na wskroś.
Shigeru podszedł kilka kroków do przodu stając dokładnie na przeciwko niego.
- Kim ty do diabła jesteś... - syknął przez zaciśnięte zęby.
- Nazywam się Cortez. I od tej pory przyszło mi żyć na tej wyspie. - rzekł mężczyzna. - Od razu mówię, że przejmuję władzę, to tak, żeby nie było żadnych niejasności.
- Chyba cię pogrzało - warknął Shigeru zaciskając pięści. - zabiłeś czterech naszych i oczekujesz, że cię tu przyjmiemy?
- Nie musicie. Ja sam się tu przyjmuję. - odparł spokojnie Cortez i zniknął.
Nie minęło pięć sekund i zakrwawiony Shigeru upadł na ziemię. Nikt nie wiedział skąd przyszedł atak, nikt nie wiedział co zraniło mężczyznę. Po prostu runął jak długi na twarz i znieruchomiał.
- Shigeru-san!! - krzyknęła Marisa i podbiegła do rannego.
Ludzie zamarli i ucichli w momencie kiedy Cortez pojawił się w tłumie między nimi.
- Słuchajcie mnie uważnie. - powiedział donośnym głosem. - przejmuję władzę! Nikt z was mi się nie przeciwstawi bo zginie natychmiast. Jeżeli nie wierzycie, mogę jednym ruchem całe to miasto zamienić w równinę. Wolę jednak tego uniknąć, dlatego... Zbudujecie mi siedzibę, w której będę mógł spokojnie mieszkać. Przedyskutujemy to później. Co jednak najważniejsze. MACIE ABSOLUTNY ZAKAZ OPUSZCZANIA TEJ WYSPY! Każdy który spróbuje to zrobić natychmiast zginie!
Wśród tłumu rozszedł się gwar. Ktoś zaprotestował. Sekundę później Cortez zniknął, a człowiek, który się sprzeciwił znalazł się dwieście metrów wyżej, w powietrzu. Potem spadł na ziemię z głuchym łoskotem zamieniając się w krwawą plamę.
- Jeszcze ktoś? - syknął Cortez, a gdy nikt się nie odezwał, kontynuował - dla tamtej kobiety zbudujecie domek gdzieś w lesie, na uboczu. W takim miejscu, by nie miała problemu ze zdobyciem pożywienia w promieniu kilkuset metrów od niego. To wszystko co mam wam do powiedzenia. Później zjawię się, by obgadać z wami sprawę mojej siedziby.


- Posłuchaliście go? - wyrwało się Usoppowi.
Obaj z Chopperem mieli bardzo poważne miny, Marisa płakała.
- Gdzie tam... Musiało zginąć jeszcze dwudziestu naszych, nim uwierzyliśmy w jego siłę. Shigeru przeżył, nie mógł opisać co mu się stało, powiedział, że w jednej chwili był zdrów i cały, w następnej już leżał poraniony jak nigdy w życiu. Wybudowaliśmy Cortezowi tą jego siedzibę. I wszystko było w porządku. Pozwolił nam nawet żyć we względnym spokoju. A Shigeru byłby dalej wśród nas, gdyby nie ja.
- Jak to? - zapytał Chopper.
- Pewnego dnia zachorowałam. A na wyspie nie było odpowiedniego dla mnie lekarstwa.

Shigeru, Takeyama i ich przyjaciel Kabuu siedzieli w skupieniu przed drzwiami do pokoju Marisy. Dziewczyna była chora już trzeci tydzień i nic nie wskazywało na poprawę, jej stan cały czas się pogarszał, a co gorsza niczego nie można było zrobić. W końcu drzwi się otworzyły i na korytarz wyszedł podstarzały medyk ubrany w luźną białą szatę trzymając w dłoni dużą brązową torbę.
- I co z nią? - zapytał Shigeru natychmiast.
- Nie zostało jej wiele czasu. - odparł natychmiast lekarz patrząc na nich smutno.
- I nie ma żadnej nadziei? - jęknął Takeyama ze zrezygnowaniem.
- Jedyne lekarstwo, które natychmiast może ją uleczyć, to pewna roślina morska, która jest bardzo łatwo dostępna.
- Więc...
- Morska! A my nie możemy opuścić tej wyspy. Jeśli ktokolwiek wejdzie do morza, choćby po to, żeby znaleźć roślinę, natychmiast zginie z rąk Corteza!
Nastała chwila ciszy i choć napięcie sięgało zenitu, nikt nic nie mógł powiedzieć. W końcu jednak ciszę rozdarł cichy głos.
- Ja pójdę.
Był to Shigeru.


- Shigeru zdecydował się zrobić dla mnie coś, czego nikt inny się nie odważył. Mimo sprzeciwu wszystkich dowiedział się jak ta roślina wygląda i już następnego dnia udał się nad wodę. Myślał, że idzie sam, jednakże ja, oczywiście musiałam pójść za nim. Byłam w fatalnym stanie, jednakże nie mogłam puścić go samego, by tak ryzykował dla mnie. Spotkaliśmy się już na plaży. - Marisa nie mogła się już powstrzymać. Łzy ciurkiem płynęły jej z oczu i kapały na ziemię.

- Co ty tu robisz! - warknął ostro Shigeru, gdy w świetle porannego słońca odwrócił się i zobaczył Marisę, która kuśtykając zbliżała się w jego stronę.
- Nie mogę ci na to pozwolić Shigeru - san! - jęknęła dziewczyna kaszląc i krztusząc się.
- Przestań marudzić! Lekarz powiedział, że ta roślina rośnie kilkadziesiąt metrów od brzegu. Cortez nie uzna tego za próbę opuszczenia wyspy. Nic mi się nie stanie.
- A jeśli jednak? - zapytała Marisa słaniając się na nogach.
- Wtedy umrę poświęcając się za jedną z osób, które pokochałem - rzekł Shigeru, po czym się roześmiał. - żartowałem! Hehehe, oczywiście, że nie umrę!
Nie mogła go powstrzymać. Wbiegł do morza, po czym, gdy znalazł się na odpowiedniej głębokości dał nura pod wodę. Marisa opadła na piasek oddychając ciężko. Nie pozostało jej nic innego, poza czekaniem, więc czekała.
- Ho ho ho... Ktoś był na tyle głupi, żeby olać moje polecenia. - usłyszała obok siebie głos, który zamroził jej krew w żyłach.
Odwróciła się i zobaczyła Corteza, który z uśmiechem wpatrywał się w miejsce w którym przed chwilą pod wodą zniknął Shigeru.
- Zostaw go! - jęknęła słabo dziewczyna. W gardle ją paliło, nie mogła mówić głośniej. - On tylko chce znaleźć dla mnie lekarstwo... Zaraz tu wróci.
- Za późno maleńka. - rzekł Cortez zbliżając się do wody.
W tym samym momencie wynurzył się Shigeru ściskając w dłoni kilka liści wodorostów i powoli ruszył w stronę brzegu.
- Znalazłem! - wrzasnął po czym zamarł widząc Corteza.
Samozwańczy władca Kaneyamy po prostu zniknął. Jedyne co dało się słyszeć to szlochy Marisy pewnej tego co za chwilę się wydarzy. Shigeru rozejrzał się w okół i po chwili poczuł jak coś głęboko rozcina mu policzek. Po sekundzie coś innegho rozorało mu plecy. Mógł zrobić tylko jedno.
- Marisa! - krzyknął zbliżając się w stronę brzegu. - Mój miecz jest twój!
- Nie mów tak! - ryknęła dziewczyna przez łzy.
- JEST TWÓJ! - im bliżej brzegu Shigeru był tym więcej ran pojawiało się na jego ciele. Cortez się bawił. - Proszę cię... sprawdź co z moim czarnoziemem.
- SHIGERU-SAN! - Marisa rzuciła się w jego stronę.
- NIE PODCHODŹ! - ryknął mężczyzna opadając na kolana. Potem zaczął mówić już spokojniej. - zobacz co z moim czarnoziemem. Jeśli działa... To wiesz co zrobić...
- Cortez, zostaw go!!! - krzyczała dziewczyna z całej siły bijąc pięściami w piasek.
- MARISA!!!!! - Shigeru wyprostował. Zamachnął się i z całej siły rzucił liśćmi w jej stronę. Opadły na piasek centralnie przed nią.
Shigeru uśmiechnął się szeroko.

- Dziękuję Ci za wszystko. Nie płacz zbytnio.

Trzask. Głowa Shiegeru rozprysła się na tysiąc kawałeczków, a ciało pochłonęło morze. Było po wszystkim.


Marisa biegła ile sił w nogach, kierując się do chatki Shigeru. Dwoma susami przeskoczyła przez niewielki żywopłot, ale choroba w dalszym ciągu dawała o sobie znać. Potknęła się i upadła na twarz, tuż przed kamieniem na którym mężczyzna posadził słonecznik. Podniosła głowę i spojrzała na niewielki zaczątek łodygi, który figlarnie wystawał spośród czarnych grudek. Łzy napłynęły jej do oczu, choroba zwyciężyła i Marisa padła twarzą na ziemię płacząc głośno i krztusząc się łzami.

- Niedługo po tym zawiązaliśmy rebelię czerwonych chust. - rzekła dziewczyna nie mogąc powstrzymać łez - Ale to na nic... Nic nie możemy zrobić temu Cortezowi. Nawet nie mogłam pomścić Shigeru. Kim ja do diabła jestem!
Zapadła długa cisza. Chopper miał łzy współczucia w oczach, ale Usopp nie. Usopp się uśmiechał.
- Co cię tak śmieszy... - zapytała Marisa łamiącym się głosem.
Usopp wstał i rozprostował kości.
- Pamiętam sytuację, kiedy Nami, nasza przyjaciółka, musiała żyć pod jarzmem zabójcy jej matki. Chciałem jej wtedy coś powiedzieć, ale nie miałem okazji. Za to, powiedziałem to Robin, kiedy nie miała nadziei i myślała, że to jej koniec. Powiem to teraz tobie. - wziął głęboki wdech i złapał ją za twarz. - UWIERZ W LUFFY'EGO.

Shigeru uśmiechnął się.

- Spróbuję... - odpowiedziała Marisa przełykając łzy. Potem objęła krótko Usoppa i wstała.



20. Dzień dziewiętnasty. Zbyt krótki wieczór


O tym, że czas płynie nieubłaganie, wszyscy wiedzieli od zawsze, czasem nawet odczuwali to na własnej skórze, ale nigdy tak jak teraz. Od deklaracji upłynęło już dziewiętnaście dni, zaś rankiem, w przeddzień ataku właśnie nikt nie czuł żadnej znaczącej zmiany ani w sobie, ani w ogólnej gotowości bojowej rebeliantów. W powietrzu unosiła się jedynie atmosfera strachu i napięcia. W końcu Cortez miał pod swoją komendą półtora tysiąca ludzi zdolnych do walki i chętnych by zmieść rebelię z powierzchni ziemi. Od dawien dawna wszyscy zastanawiali się w jaki sposób ten, na oko zwyczajny człowiek (mimo, że obdarzony niesamowitą mocą), potrafi tak doskonale zebrać ludzi. Odpowiedź była nadzwyczaj prosta, Cortez był po prostu niesamowicie charyzmatycznym człowiekiem i gdy już znalazł jednego, który mu zaufał, ściągał wraz z nim całe jego otoczenie. W ten sposób zebrała się wokół niego grupa silnych, potężnych, ale szukających spokoju ludzi. Nikt jednak nie zamierzał cierpieć tylko po to, by Cortez miał swój spokój. To również było widać.
Takeyama siedział w swoim pokoju za ulubionym biurkiem i przeglądał właśnie jeden z ostatnich raportów Jina. Siatka szpiegowska bardzo się starała, co rusz donosili nowe raporty, jednak nic ponadto co oczywiste w nich się nie znalazło. Cortez codziennie chodził nad wulkan i coraz częściej wskakiwał w głąb krateru. Poza tym jego oddziały zajmowały strategiczne punkty wokół siedziby. Coraz więcej problemów nastręczało wymyślenie jakiegokolwiek, w miarę inteligentnego planu.
- Czyli dzielić grupy uderzeniowej na dwie części nie ma sensu? - zapytał Kabuu, przeglądając plany, na których pojawiło się kilka świeżo nakreślonych linii.
- Nie widzę tego... - odparł Franky wyciągając się na krześle. On i Robin siedzieli na wygodnej kanapie pod ścianą. - nie widzę w ogóle sensu atakowania siedziby. Nie jestem specem od strategii, ale oni właśnie na to są przygotowani.
- Musimy sobie zadać proste pytanie - rzekł spokojnie Takeyama - jaki jest nasz podstawowy cel w tej bitwie.
- Zwyciężyć! - odrzekł bez zastanowienia Kabuu.
- Błąd - odparł przywódca - Naszym celem jest zabić Corteza.
- Co więc proponujesz? - zapytała Robin wpatrując się uważnie w twarz mężczyzny.
Nastała chwila ciszy. Potem Takeyama wciągnął powietrze i powiedział zmęczonym głosem.
- Wydamy im jawną bitwę. U stóp wulkanu.


- Hej, dziadku, może już mnie wypuścisz z tej klatki? - jęknął Luffy próbując za wszelką cenę wyrwać wielkie stalowe pręty. - nie tutaj chciałem się znaleźć.
- Wypuszczę cię. - odparł spokojny głos - Kiedy uda ci się rozwiązać łamigłówkę.
Luffy westchnął i spojrzał w dół. Na ziemi, przed nim, leżała niewielka skrzynka, a obok niej kartka z napisem: "Otwórz używając kluczyka". Kluczyka nie było.



Nami lekko zeszła po schodach, na dół, do salonu.
Tej nocy, jak wszystkich poprzednich, nie pospała wiele, właściwie od wiadomego zdarzenia bała się zasnąć. Kiedy zamykała oczy, wszystko wracało i jednego tylko wieczoru kiedy odfrunęła w ramiona Morfeusza na kanapie, z głową wspartą na kolanach Sanji'ego, udało jej się odegnać koszmary i zapaść w zdrową drzemkę, bez żadnych snów. Kucharz jednak ewidentnie bał się takich sytuacji, ona bała się ich tym bardziej. Czuła, że dotyk jakiegokolwiek mężczyzny będzie ją obrzydzał już do końca jej dni. Bała się, że nigdy już nie będzie normalna, a blizny na szyi, które paliły ją żywym ogniem mimo setki maści, które zalecił jej Chopper, tylko o tym przypominały.
Poranek był piękny, ale nikt z nich nie mógł o tym wiedzieć. Nami doskonale zrozumiała pobudki rebeliantów, oni musieli żyć w tym miejscu od bardzo długiego czasu. Już teraz brak dziennego światła, brak porannej bryzy doprowadzał ją do szaleństwa, oni zaś, w tym sztucznym świetle lamp diali przeżywali większą część swojego życia. Zapragnęła wyjść na zewnątrz, ale sama nie miała odwagi. A nikt inny nie miał na to czasu.
Sanji powitał ją uprzejmie, swoim zwyczajem podając przepyszne śniadanie, ozdobione chyba nawet bardziej niż zwykle. On również zdawał sobie sprawę, że jutro tego śniadania może już nie być, że jutro może już niczego nie być. Tak napiętej atmosfery nie czuć było nawet wtedy, gdy na pokładzie Rocket Mana zbliżali się do Enies Lobby.
- Nami-swan, powinnaś więcej pospać - powiedział kucharz z uśmiechem, widząc jak dziewczyna leniwie przeciera oczy łapiąc kubek kawy. - wyglądasz na zmęczoną.
- A ty możesz spać? - zapytała.
Sanji umilkł na chwilę. - Nie, nie mogę.
- No właśnie...
Rozległ się hałas i do salonu wpadli Usopp i Chopper, obaj roześmiani i w doskonałych humorach. Tylko im nie udzieliła się atmosfera ogólnego przygnębienia i chociaż długonosy spędził w nocy kilka godzin na przeglądzie wyposażenia, a lekarz przygotował kilkanaście rolek bandaży i leczniczych maści, to jednak obaj sprawiali wrażenie wypoczętych i zrelaksowanych. Od razu rzucili się na śniadanie.
- Od czbassu gak ne mga Lbuffy'ego, możebmy przynajbmniej zjeść w sbokobju. - powiedział Usopp z ustami pełnymi ryżu i kiszonych warzyw.
Mimo takich żartów, brak kapitana był jednak odczuwalny aż za bardzo. Wszyscy jednak przywykli do tego, że Luffy znikał na bardzo długo. Zawsze jednak wracał. Wierzyli więc w niego i czekali.
Po chwili na dół zeszła Marisa. Uśmiechnęła się lekko i również usiadła przy stole. Poprzedniego dnia Usopp i Chopper powtórzyli reszcie Słomianych jej opowieść. Zoro nie mógł uwierzyć, że kapitan załogi, do której w latach młodości chciał dołączyć, osiedlił się na tej wyspie, zaś Franky wzruszony jego poświęceniem, przez kilka godzin układał smutne piosenki na gitarze opiewające męstwo Shigeru. Nami jednakże zasmuciła się bardzo historią dziewczyny. Ona też widziała śmierć ważnej dla siebie osoby i też musiała żyć pod jarzmem jej zabójcy.
Zoro dołączył do nich chwilę później, a na końcu przysiedli się Takeyama i inni, którzy skończyli spotkanie.
Śniadanie przebiegło w dość ponurej atmosferze, nikt nie miał nastroju na żadne luźne dyskusje, poza Chopperem i Usoppem, którzy w wygłupach znajdowali ukojenie dla stresu, który ich trawił. Czasu było coraz mniej.


- Admirale Kizaru! - krzyknął Raki zbiegając po stromym zboczu pagórka na plażę, na której obozowali Marines - Coś się dzieje u Białego Starca!
Młody kapitan stanął na przeciwko admirała dysząc ciężko. Biegł długo i nie szczędząc sił, bo to co zauważył przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
- Co tam, Raki? - rzekł Kizaru nie podnosząc głowy. Siedział na kamieniu i czekał. Już od wielu dni. Nie chciał jednak działać pochopnie.
- Obserwowałem siedzibę starca... - zaczął Raki przerywanym przez ciężki oddech głosem - I stało się coś dziwnego... Jego dom... nagle zniknął...
- Uspokój się. - rzucił Kizaru. - mów powoli.
Raki wziął dwa głębokie wdechy i kontynuował.
- Biały Starzec zamieszkiwał, jak Admirał widział, niewielką drewnianą chatkę. Tylko, że nagle, ta chatka... Została wciągnięta pod ziemię! Widziałem sam! Zniknęła pod ziemią, wciągnięta do środka, przez niewielki otwór! - to mówiąc rozłożył ręce na mniej więcej metr. - zupełnie jakby jakaś ogromna siła ciśnienia działała ze środka! Potem ziemia zadrżała! Teraz niczego tam nie ma!
Kizaru uśmiechnął się pod nosem. Czyli jednak Biały Starzec coś szykował. Nie wiadomo było co, ale przecież nie co dzień chatka znika pod ziemią.
- Dobra. - Admirał wstał i rozciągnął się - idziemy sprawdzić. Tylko niech mi żaden idiota nie pcha się do przodu. Raki, idziesz na szpicy.
- Tak jest! - zabrzmiało z kilkunastu gardeł.


- Odłożymy pojedynek na później, dobrze? - zapytała Marisa, kiedy już tylko ona i Zoro zostali w salonie.
Nami tak bardzo chciała wyjść na zewnątrz, więc pod byle pretekstem udała się na spacer, Sanji postanowił jej towarzyszyć, tak dla bezpieczeństwa, reszta zaś zajęła się swoimi obowiązkami.
Zoro zmierzył Marisę uważnym spojrzeniem. Nie zapomniał o wyzwaniu, widział, że został z rebeliantami tylko ze względu na to, jednak po tych dziewiętnastu dniach uległo to zmianie. Zrozumiał już, że miejsce Słomianych Kapeluszy jest tutaj, w kryjówce, a jutro na polu walki, ramię w ramię z przyjaciółmi. Zrozumiał, że czerwona chusta do czegoś zobowiązuje.
- Nie wiedziałem, że słynny Asako Shigeru był twoim przyjacielem - rzekł. - Kiedyś bardzo mi imponował. Czy ten meitou, który dzierżysz, to słynne Ostrze Nocy? Słynny miecz, który potrafi przeciąć nawet ciemność?
- Tak. - odparła krótko dziewczyna.
- Jasna cholera... - Zoro uśmiechnął się. - nawet nie zdajesz sobie sprawy jak z wielką ochotą stoczyłbym z tobą pojedynek. Nie masz pojęcia.
- Czyli jednak nie odłożymy... - szepnęła zrezygnowana Marisa.
- Oczywiście, że odłożymy. - odparł szybko Roronoa. - Wiem dobrze, że na razie liczy się pokonanie Corteza. I Ozumy.
- Taa... Tylko dlaczego wszyscy mają tak niskie morale? Dlaczego mam wrażenie, że jutro pójdziemy po śmierć, a nie po zwycięstwo?
Zoro wstał gwałtownie. Nie był przyzwyczajony do rezygnowania, potępiał tego typu zachowania. Był człowiekiem, który nigdy nie zawracał z obranej raz ścieżki i dlatego podziwiał ludzi takich jak on czy jak Kohza lub Waipaa. Widział już niejeden przykład męstwa, a tutaj otaczała go tylko rezygnacja.
- O czym ty chrzanisz? - warknął. - Czy te wasze czerwone chusty tak mało znaczą? Myślałem, że niosą za sobą siłę wszystkich tych, którzy zginęli sprzeciwiając się Cortezowi!
- Nie znasz jego siły.
- Oczywiście, że nie znam. - zaśmiał się Zoro. - Jeśli istotnie, ktoś tak silny jak Ozuma, jest przy nim marnym pionkiem, to także nie widzę zbytnio jak mielibyśmy go pokonać. Ale się nie poddam! Tacy są Piraci Słomianego Kapelusza. Taki jest Luffy i przekazał nam tą część siebie. Pokonał Schichibukai, Sir Crocodile'a. Pokonał Enela, władającego owocem Logia. Wspólnie rozbiliśmy oddział zabójców Światowego Rządu. Za każdym razem kiedy walczyliśmy, stawaliśmy się nieco silniejsi właśnie przez to, że przezwyciężaliśmy swój strach i nie rezygnowaliśmy!
- Ale skąd u was ten optymizm? Skąd u was ta nieskończona wiara w to, że i tak będzie dobrze?
Zoro wciągnął powietrze i uśmiechnął się szeroko.
- Stąd, że ufamy sobie nawzajem. I stąd, że wierzymy w coś takiego jak przyjaźń.
Marisa spojrzała na niego i łzy napłynęły jej do oczu. Oni byli tacy sami jak Shigeru. Tym samym się kierowali, każdy z nich nosił na swoich ustach część jego uśmiechu. Każdy z nich nosił na swoich barkach część jego doświadczeń. Każdy z nich, miał w końcu w sercu część jego przekonań. Przetarła nerwowo oczy, nie lubiła płakać przy innych, zwłaszcza przy tak silnych osobach jak Roronoa Zoro.
- Dziękuję - powiedziała. - Dziękuję, przyjacielu.
Wstała i ruszyła po schodach na górę. Ponownie chwycić za swój miecz. Miała nadzieję, że po raz ostatni.
A potem zasadzi słonecznik, przed domem Shigeru.


Sanji rozejrzał się uważnie. On również czuł się znacznie lepiej, teraz, gdy mógł ze spokojem spojrzeć na błękitne niebo i poczuć na twarzy lekki morski wiatr. Spacerowali z Nami bardzo długo, niewiele rozmawiając, głównie sycąc się świeżością dnia, ostatniego spokojnego dnia, przed tym co musiało się stać. Ze względów bezpieczeństwa starali się nie wychodzić z lasu, natknęli się co prawda na patrol The Guards, ale udało im się uniknąć zauważenia i teraz usiedli sobie na skraju lasu, przy plaży patrząc się na ogrom błękitnego oceanu. Mewy skrzeczały niesamowicie głośno, ale po dniach spędzonych w jaskini było to kojące skrzeczenie. Fale rozbijały się o brzeg tworząc pianę, aż chciałoby się wskoczyć i zanurzyć po szyję w czystej turkusowej wodzie. Wodzie, która już jutro miała spłynąć krwią.
- Sanji - kun. - Powiedziała Nami, kiedy siedzieli w milczeniu dłuższą chwilę w pewnej odległości od siebie - Boisz się jutra?
Kucharz zapalił papierosa. Bał się. Bał się jak jasna cholera, zwłaszcza po tym co usłyszał od Kanou, jednak widział, że Nami szuka w nim jakiegoś oparcia i nie chciał przyznawać się do tego, że strach go pożera i w zasadzie paraliżuje.
- No coś ty - odparł siląc się na to by zabrzmieć beztrosko. - Tyle już przeszliśmy. Dlaczego mielibyśmy tym razem nie dać sobie rady. Czuję bardziej podniecenie, przed tym co jutro zrobię Sigmie.
- Ja się boję - rzekła dziewczyna. - Nigdy tak się nie bałam, no może wtedy, gdy byłam u Arlonga. To na co się porywamy jest cholernie niebezpieczne. Możemy nie wyjść z tego cało, wiesz o tym dobrze. Walczymy teraz nie o własne korzyści, lecz o wolność tej wyspy. Jeśli zawiedziemy zginie mnóstwo osób.
- Daj spokój Nami - swan! - Uśmiechnął się Sanji. - Staliśmy razem na dachu, wypowiedzieliśmy wojnę Światowemu Rządowi, a teraz mamy się bać jakiegoś tam watażki? Toć to zwykły samozwańczy władca wyspy. Nic gorszego niż Arlong.
- Taaa - dziewczyna przeczesała włosy. - Tylko, że przeciwnikiem jest ktoś, kto pokonał Mihawka. Ktoś kogo boi się cały Rząd.
- I czy to jest powód do strachu? - Kucharz oparł się o drzewo wypuszczając dym - Jesteśmy Piratami Słomianego Kapelusza, prawda? Luffy nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy się tak łatwo załamywali. Nauczył nas chyba paru rzeczy. Musimy w niego wierzyć i iść przed siebie wierni ideałom, które nam wpoił. On jutro przyjdzie. I skopie dupę temu Cortezowi. My musimy posprzątać resztki.
Oboje umilkli na chwilę. Południe przeleciało jak gdyby nigdy nic, wiatr nieco się zmienił, ale pogoda w dalszym ciągu była wyśmienita.
- Jutro znowu go spotkamy, prawda? - zapytała Nami kuląc się lekko.
- Taaa. - Sanji spuścił głowę zaciągając się papierosem.
Dziewczyna powoli zsunęła z szyi szal ukazując fioletowe pręgi jakie widniały na jej karku. Kucharza straszliwie zabolał ten widok. Jej piękna skóra, zniszczona przez tego drania, była mimo wszystko czymś, co Sanji tak bardzo pragnął dotknąć.
- Zostawił mi ślady, które nie znikną - powiedziała. - Ale nie tylko na ciele. Najgorsze zostawił na duszy.
- Wiem. - rzekł krótko blondyn.
- Pomogłeś mi się podnieść, to prawda. Ale boję się, że nawet po tym, jak on już zginie, pewna część mnie na zawsze zostanie skażona. - Nami przysunęła się nieco bliżej. Chciała, żeby Sanji zobaczył jej rany, choć strasznie się ich wstydziła, to jednak nie przy nim, bo po części wiedziała, że on przeżył to samo co ona.
- Cóż, poprosimy wtedy Choppera, żeby znalazł antidotum - odrzekł z uśmiechem i podwinął lewy rękaw do łokcia. Na przedramieniu miał spore, nie zagojone jeszcze rozcięcie, zadane mu prawdopodobnie przez Sigmę. Nie wiedział, kto to zrobił, był wtedy nieprzytomny. - A potem sami będziemy się musieli zmierzyć z tym co się stało. Póki co jednak, myślmy o tym co musimy zrobić. I o tym, że jutrzejszego wieczoru zrobimy wielką imprezę na zboczu wulkanu. A ty będziesz tańczyć i bawić się najlepiej ze wszystkich.
- A zrobisz tego drinka co ostatnio?
- Jasne. - Sanji dotknął jej karku swoim przedramieniem. Poczuli dziwne ukojenie, jakby ich rany, otrzymane w tych samych okolicznościach wzajemnie się leczyły. Poczuli w końcu idealne zrozumienie, wiedzieli, że blizny, które zostaną połączą ich na zawsze.
Potem jego ręka jakoś dziwnie opadła na jej talię i spojrzeli sobie w oczy. Z bardzo bliska.
- Śmierdzisz petami.
- Wiem.


Ozuma przechadzał się po swoim gabinecie bardziej nerwowo niż zwykle. Na biurku leżał zwinięty list, który w ciągu ostatnich dni przeczytał już niezliczoną ilość razy. To się miało stać już jutro. Podejrzewał Corteza o tą decyzję już od dawna, nie wiedział, że padnie ona tak szybko. Przysięgał mu wierność i zamierzał tej wierności dotrzymać, nawet jeżeli miałoby się to wiązać z poważnymi konsekwencjami. Ufał jednak swojemu władcy i wiedział, że to co on zadecyduje, najprawdopodobniej będzie tą właściwą wytyczną. I on, Ozuma, na pewno nią podąży. Jednak wątpliwości nie opuszczały jego głowy. Pamiętał reakcję Sigmy, gdy przeczytał to co było na kartce. Pamiętał, jak jego dobre wychowanie prysło i jak roztrzaskał na kawałki stół. Czy ze strachu czy z podniecenia, nie wiedział. Wiedział jednak, że to co jutro się stanie zmieni oblicze świata.
Rozwinął kartkę by przeczytać ją raz jeszcze, jakby nie mógł uwierzyć w to co na niej jest napisane. A potem rzucił ją na biurko i wstał. Podszedł do okna i spojrzał przed siebie, jak to zwykle miał w zwyczaju. Ta mała kartka a tak zmieniła jego nastawienie. Ta mała kartka a tyle znaczyła. Kilka słów. Rzucił okiem, a one wciąż tam były.
"Maszyna jest gotowa. Wulkan wybuchnie."


Całowali się delikatnie, próbując znaleźć w sobie ucieczkę przed strachem, który ich dławił. Czuli się jednością, wiedzieli, że tylko oni mogą się do reszty zrozumieć. Sanji'emu nie przeszkadzały zupełnie bruzdy na karku Nami. Przytulił ją całym sobą i jeździł dłonią po jej szyi, jakby chciał pokazać, że to, że nie jest już tak piękna jak kiedyś nic dla niego nie znaczy. Pierwszy raz całował w ten sposób kobietę, mimo całej otoczki jaką wokół siebie stwarzał, był nieśmiały i wrażliwy, bał się, że Nami do końca świata będzie miała z niego ubaw, z tego jak zaciska oczy, czy z tego jak straszliwie jest spięty. Chociaż z drugiej strony zapomniał przy niej o całym świecie, nie chciał by ta chwila kiedykolwiek się skończyła. Ona jednak nie myślała o tym, żeby w jakikolwiek sposób wyśmiewać go lub czymkolwiek w tym stylu się przejmować. Była znacznie bardziej doświadczona od niego, ale teraz miała wrażenie, że to jej pierwszy pocałunek. Już nie, wymuszony chęcią zdobycia klucza do skrzyni ze skarbami, jakiejś mapy, lub czegoś w tym guście. Tym razem prosty, spontaniczny, szalony. I mimo, że bała się dotyku mężczyzny, to gdy ręka Sanji'ego wsunęła się pod jej bluzkę, nie oponowała. Cieszyła się, że są tu razem.
W końcu delikatnie powstrzymała jego zapędy, wiedziała, że wziąłby ją tu i teraz, niesiony chwilą. Nie była na to jeszcze gotowa i czuła że on też. Położyła się wsparta na jego klatce piersiowej i trwali tak w milczeniu kilka kolejnych godzin. Bali się poruszyć, bo wtedy wszystko wróciłoby do normy. Wiedzieli, że jutro któreś z nich może zginąć, a gdy już się poruszą, trzeba będzie wrócić i szykować się do walki. Tak bardzo tego nie chcieli.
- Przepraszam. - wyszeptał Sanji, czując, że posunął się nieco za daleko. Jednocześnie czuł, że do końca życia nie zapomni miękkości jej piersi, ciepła oddechu.
- Za co przepraszasz idioto. - uśmiechnęła się wtulając się w niego. - przecież...

Urwała. Coś gruchnęło, grzmotnęło i ziemia się zatrzęsła brutalnie przerywając idyllę.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Nagle wokół zaroiło się od zwierząt uciekających ewidentnie z głębi lasu, zaś ziemia trząsła się coraz potężniej. Skrzek mew i szum morza zginęły w ryku pękającej ziemi. Sanji i Nami natychmiast zerwali się na równe nogi.

- Wracajmy. - rzucił kucharz i oboje puścili się biegiem w stronę kryjówki.

- Wali się! - ryknął Kabuu stojąc przed domem Takeyamy, kiedy pierwszy ogromny głaz spadł ze sklepienia ledwie kilka metrów od niego.
Ludzie zaczęli panikować.
- Do wyjścia! Wszyscy do wyjścia!!! - wrzeszczał Takeyama.
Czasu było naprawdę niewiele.

Hałas.
Krzyk.
Łzy.

- To Cortez!!! - wrzasnął ktoś z tłumu.
Istotnie, jasnowłosy mężczyzna stał na dachu najwyższego budynku. Uśmiechnął się obłąkańczo i zniknął. Sklepienie zaczęło pękać. Na wysepkę i do wody wokół niej spadały setki kamieni, wszystko się zapadało.
Tłumy ludzi pakowały się do łódek i czym prędzej umykały przed skałami płynąc w kierunku wyjścia. Tłumy ludzi pędziły stromym zboczem w stronę wyjścia prowadzącego do lasu.
- SZYBCIEJ! - wrzeszczał Takeyama niosąc na własnych barkach ranną kobietę.
Zoro stał już na dachu jego domu i rozcinał wszystkie kamienie jakie tylko zdołał. Było ich zbyt wiele. Zdecydowanie zbyt wiele.

Ogłuszający ryk.
Niespełna pół godziny po pierwszym wstrząsie sklepienie pękło i kryjówka rebeliantów zniknęła pod zwałami skał. Zniknęła na zawsze.



21. Dzień dwudziesty, noc. Decyzja rebeliantów



- Jasna cholera! - krzyknął Kabuu uderzając z całej siły o ogromny głaz. Skała zadrżała i roztrzaskała się na kawałki rozsiewając je po polanie.
Wszyscy ci, którzy przeżyli zebrali się teraz na polanie, niedaleko wejścia do kryjówki, teraz zasypanego niezliczoną ilością kamieni. Takeyama ledwo umknął śmierci wypadając z tunelu jako ostatni, i niosąc dwóch rannych podwładnych. Uratowano kogo się dało, brakowało czasu jednak by ratować ekwipunek, czy cokolwiek innego, praktycznie cała praca, jaką rebelianci i Słomiani włożyli w przygotowania poszła na marne. Doktor House i Chopper, mimo tego, że sam był ranny, biegali teraz od człowieka do człowieka udzielając pierwszej pomocy wszystkim tym, którzy nie mieli tyle szczęścia lub refleksu by uniknąć spadających kamieni. Nami, Robin, Marisa i Usopp pomagali im w tym ile tylko mieli sił. Franky próbował zebrać do kupy wszystkie bronie maszynowe, które zbudował dla Rebeliantów na wzór karabinów The Guards, Zoro siedział pod drzewem i usiłował złapać oddech. To on i Sanji najwięcej się nabiegali usiłując zniszczyć skały i ratując ludzi. Kucharz zajął się rozdzieleniem jedzenia(tylko jedną beczkę ryżu z kiszonymi ważywami udało się ocalić) między ludzi, którzy byli teraz równie głodni co podłamani. Takeyama siedział na sporym kamieniu podpierając brodę rękoma. Jego uśmiech zniknął, twarz była spokojna aczkolwiek zdeterminowana. Obok niego nerwowo krzątał się Kabuu, który rozstawił rozmyślnie rozstawił straże. Nie mogli teraz ryzykować tego, że zostaną zaatakowani z zaskoczenia. Niedawno zrobiło się ciemno, zaś nocny chłód orzeźwił nieco zmęczone umysły i ciała.
- Jin, zdasz raport? - zapytał Takeyama, a z cienia wyszedł szef jego siatki szpiegowskiej. - Jakie mamy straty?
- Niestety są zabici. - odparł Jin rzeczowym tonem, który jednak lekko drżał.
- Ilu?
- Czterdzieści sześć dusz. W tym dwudziestu dziewięciu wojowników. Chronili innych mieszkańców za cenę własnego życia. Poza tym nic nie wydobędziemy już z naszej kryjówki. Pod nami jest dziesięć metrów gruzu.
Takeyama westchnął ciężko. Piętnaście procent siły militarnej przepadło. Poza tym ich żony, ich dzieci...
- Zostaw mnie na chwilę samego. - rzekł cicho.
- Tak jest, Takeyama-sama.

Sanji padł na trawę obok Zoro opartego o drzewo i ściskającego nerwowo swoje miecze. Obaj byli brudni i zmęczeni, ale coś nie pozwalało im zasnąć. Dziwne przeczucie, że najgorsze dopiero przed nimi.
- Hej, cholerny szermierzu - zaczął kucharz dysząc ciężko.
- Czego chcesz tandetny kuku?
- Jaki to ma sens... staramy się, robimy tyle i nagle wszystko znika pod skałami...
- Podczas gdy ty baraszkujesz w krzakach.
- ZAMKNIJ RYJ! - ryknął Sanji tak, że kilku rebeliantów rozmawiających po cichu odwróciło głowy i spojrzało na nich z przerażeniem.
Zoro spojrzał na kucharza z uśmiechem. On też był sfrustrowany, ale z drugiej strony widząc rebeliantów walczących o życie zrozumiał, że ten zryw tak łatwo nie upadnie.
- O tym, czy to ma sens zadecyduje ten dzień. Niedługo północ. Zaczyna się dzień dwudziesty.
- Masz siły dupku? Obaj spotkamy przeciwników, silniejszych niż CP 9. Obaj chcemy ich pokonać, choćby nie wiem co.
- Muszę się przespać palancie. Dopóki Luffy nie wróci, na naszych barkach będzie sporo rzeczy. - Po tych słowach Zoro położył się na trawie obok Sanji'ego. Spojrzał się w niebo, gwiazdy świeciły jasno, pogoda była świetna. Poczuł się straszliwie zmęczony.
- Myślisz, że gdzie teraz jest Luffy? - zapytał Sanji po chwili ciszy.
- Nie wiem. Ale...
- Wierzę w niego. - dokończył za niego Sanji.
Spojrzeli na siebie krótko. Sprzeczali się ciężko, bili się również niejeden raz, ale była między nimi nić pewnego zrozumienia. I pewien rodzaj prawdziwej męskiej przyjaźni.
Chwilę potem obaj zachrapali głośno regenerując siły i obwieszczając całemu światu, że oni, Roronoa Zoro i Czarnonogi Sanji potrafią spać w najmniej odpowiednich do tego momentach.

W końcu hałasy krzątaniny ustąpiły głuchej ciszy odpoczynku. Rozpalono kilka ognisk i chociaż ryzyko wykrycia było spore, to Takeyama zdecydował się na ten ruch, bo w ciemności morale grupy spadały jeszcze bardziej. Jednakże on sam nie poruszył się ani o milimetr i siedział na uboczu z założonymi rękami pod brodą. Wpatrywał się w dal, zaś blask ogniska odbijał się nieco od jego stalowej dłoni. Nikt nie podchodził do niego, nikt się nie odzywał, gdyż każdy wiedział doskonale, że przeżywa on teraz koszmar. Stracił wszystko na co tyle lat pracował.
Słomiani siedzieli przy innym ognisku wraz z Shinem, Marisą i bygadą strzelców, z których pięciu zostało na zawsze pod skałami. Nie mieli oni zbyt dobrych humorów, ale nie było się temu co dziwić. Straty jakie ponieśli były ciężkie i bolesne. Dziewczyna wyglądała na totalnie załamaną, Robin obejmowała ją próbując ją pocieszyć, reszta piratów próbowała złapać oddech przed tym co stać się musiało. Brak Luffy'ego dawał im się we znaki, gdyby kapitan tu był, to z całą pewnością powiedziałby im, że wcale nie jest tak źle, zrobiłby coś, by poczuli się pewniej. Uśmiechnąłby się, dogadał Usoppowi i wszyscy by się uśmiechnęli. Ale nie, Luffy'ego nie było i wcale nie było powiedziane, że się pojawi. Tym razem trzeba było działać samemu, i mieć nadzieję, że Słomiany Kapelusz nie opuści swoich przyjaciół.
- Takeyama-san. - rzekł Kabuu podchodząc zdecydowanie do swojego przełożonego.
- Hm? - przywódca nie podniósł głowy.
- Jakie są rozkazy?
- O czym ty mówisz? Jakie rozkazy? - Takeyama spojrzał na niego z rozpaczą w oczach. Coś w nim pękło. Ściągnął swoją chustę z czoła i cisnął ją na ziemię.
Kabuu nawet się nie poruszył, choć zesztywniał.
- Normalne rozkazy. Decyzje. Postanowienia. Co teraz mamy robić?
- Nie ma rozkazów! Nie ma decyzji, postanowień, niczego nie ma! Nie ma rebelii! - ryknął wściekły Takeyama. Kabuu podziękował Bogu, że znajdują się na tyle daleko od ludzi, że tego nie słyszą. - Zanim zaczęliśmy walczyć, sam Cortez zmiażdżył piętnaście procent naszych sił i zmiótł naszą kryjówkę. Gdyby chciał, pewnie zginęłoby naszych znacznie więcej. Nie mamy jak walczyć, nie mamy jak się z nim zmierzyć! TO KONIEC! - Łzy napłynęły do oczu Takeyamy. - Nie mogę rzucić ludzi na pewną śmierć, nie mogę aż tak zaryzykować! Jeżeli rozkażę wam iść, wiem, że pójdziecie, ale co z tego, skoro wszyscy zginą! Po jaką cholerę robiłem tą rebelię! Po jaką cholerę starałem się walczyć z niemożliwym! Powiedz mi Kabuu! Po czymś takim! JAK JA MAM WALCZYĆ DO CHOLERY!
- Takeyama - san. Jakie są rozkazy? - powtórzył Kabuu.
- Czy ty niczego nie rozumiesz?! - przywódca rebelii postąpił dwa kroki do przodu i z całej siły uderzył go w twarz. Uderzony mężczyzna runął na plecy. - TO KONIEC! KONIEC!!! NIE MA ROZKAZÓW!!! Uciekajcie z tej wyspy! Dajmy już sobie spokój! Gdyby tylko można było cofnąć czas!! Gdyby tylko można było...
Kabuu podparł się rękami i wstał zgrabnie prostując się i patrząc Takeyamie prosto w oczy.
- Jakie są rozkazy? - zapytał.
Takeyama zadrżał. Spojrzał w oczy swojemu najbliższemu doradcy i zobaczył coś co ścisnęło jego serce. Zobaczył pięć lat bólu i upokorzeń. Zobaczył zdecydowanie i chęć walki. Zobaczył bezgraniczną wiarę. Wiarę w to, co on, Takeyama teraz powie. Wiarę w to, co on, Takeyama postanowi.
Wiarę w niego, założyciela Rebelii Czerwonych Chust.
Przywódca rebelii zachwiał się na nogach i schwycił za twarz. Jakim on był idiotą, że śmiał zwątpić w siebie i w ludzi, którzy tyle czasu walczyli o to, by na Kaneyamie dało się żyć. Nie mógł tego zostawić. Nie mógł tak po prostu się poddać i zrezygnować. Tyle łez, tyle krwi, to wszystko wsiąknęło już tą w ziemię, tym wszystkim przesiąknęły ich ręce i ubrania. O nie, czasu nie można cofnąć. Nie wolno tego robić.
Potem Takeyama spojrzał na wszystkich ludzi, którzy czekali na to, by coś powiedział, a przez to, że milczał siedzieli skuleni przy ogniu i podskakiwali przy najmniejszym szmerze.
Schylił się i podniósł swoją chustę, przepraszając ją w myślach. Klepnął Kabuu w ramię i udał się, by zmierzyć się z samym sobą. I by zachować się jak na przywódcę przywódcę przystało. Stanął po środku obozu, żadne słowa nie były potrzebne by wszyscy na niego spojrzeli. Zarówno Słomiani, wraz z Zoro i Sanjim, którzy zdążyli już się przebudzić, zarówno brygada strzelców Shina i reszta oddziałów rebelii, także wszyscy ci, którzy nie zajmowali się walką. Kabuu szybko postawił obok swojego dowódcy beczkę po ryżu, ten zaś z wdzięcznością skinął głową i usiadł na niej patrząc ze spokojem na swoich ludzi. A potem spojrzał na niebo.

- Spójrzcie w górę. - rzekł - Gwiazdy są przepiękne prawda? Nikt z was nie miał czasu zwrócić na nie uwagi. Ale widzimy je teraz i tak sobie myślę... Dlaczego przez tak długi czas odbieraliśmy sobie te przyjemność? Dlaczego jedyne światło jakie padało na nasze twarze to setki lamp diali, zdobytych podstępem? Dlaczego wychodząc przed tom mogliśmy co najwyżej przyjrzeć się sklepieniu, które teraz się na nas zawaliło?
Ludzie spojrzeli po sobie. Znali odpowiedź.
- Przez Corteza. To chyba jasne. Pojawił się i odebrał nam to co najważniejsze. Stłamsił nas, zniszczył nasz upór. Ale to... to była moja wina. - obudził się lekki gwar, ktoś zaprotestował. - Tak, to była moja wina. Dlatego... Dlatego, że tak naprawdę się bałem. Bałem się śmierci. Nie swojej, ale waszej. Bałem się tego, że umrze tyle osób, które niczemu nie zawiniły, a przez to doprowadziłem do znacznie większej tragedii i męczarni przez pięć długich lat. Za długo zwlekałem z tą decyzją...
Wiecie co? Niedawno na wyspie pojawiło się osiem osób. I to chyba po części ich zasługa, że zdecydowaliśmy się nieco zmienić, prawda? Marisa w końcu się uśmiechnęła. Kabuu wkurzył się znacznie bardziej niż zwykle... Ktoś nam świetnie gotował, ktoś wspaniale przyszykował bronie, nie mamy ich co prawda, ale mamy coś innego.
- Co takiego? - krzyknął ktoś z tłumu.
- Mamy rzecz, której nie mieliśmy od dawna. Może kryło się to w nas, może Cortez to tylko zakopał a oni, piraci słomianego kapelusza po prostu to ze sobą przywieźli. Nie wiem, ale w końcu to zrozumiałem. Uderzyło to we mnie, kiedy rozmawiałem przed chwilą z Kabuu. I nie tylko ja to posiadam. KAŻDY Z WAS TO MA!
- O czym mówisz?
- Mamy wiarę!!! - krzyknął Takeyama i wskoczył na beczkę.
- Tak! O tym właśnie mówię! Mamy coś, czego nie ma Cortez ani żaden z jego ludzi! Kiedyś ktoś bardzo mądry powiedział, że są trzy rzeczy, których nie da się zatrzymać, prawda? Niezłomna wola. Marzenia i nadejście nowej ery. Tylko, że ten ktoś zapomniał o czwartej rzeczy! O wierze. O wierze w ludzi. O wierze w to, że wszystko można zmienić! O WIERZE W TO, ŻE TO MY DECYDUJEMY O TYM JAK WYGLĄDA NASZE ŻYCIE!!!
Teraz stoimy przed wyborem! Teraz decydujemy o tym, gdzie dalej pójdziemy! Albo się załamiemy tym co się stało, albo wstaniemy i pójdziemy dalej. Ja decyzję już podjąłem. Za chwilę zejdę z tej beczki i pójdę tam gdzie powinienem pójść już dawno, dawno temu. Pójdę zniszczyć tylu ludzi Corteza ilu zdołam. Polegnę, niewątpliwie. Ale jako wolny człowiek, człowiek, który uwierzył w siebie i w was. A wam, ludziom, którzy tyle czasu stali przy moim boku zostawiam wolny wybór. Już koniec, nikomu nie zabronię pójścia walczyć, jak kiedyś wielu z was. Ale też nikomu nie rozkaże pójść za mną. Mimo to mam dla was rozkaz. Jeden, jedyny rozkaz. Ostatni jaki daję wam ja, Takeyama - mężczyzna wzniósł czerwoną chustę i zawiązał ją na głowie.

- UWIERZCIE!!!

Zapadła głucha cisza. Zoro uśmiechnął się pod nosem. Sanji odpalił papierosa. Robin poklepała Marisę po ramieniu i wstała. Franky niemal się rozpłakał. Usopp wyszczerzył zęby. Nami otarła łzy, które stały jej w oczach. Chopper klasnął. Marisa uśmiechnęła się i wstała.
- Pora na nas, co nie głupi kuku? - warknął szermierz poprawiając miecze u boku.
- Oj, pora, pora. Zróbmy to w końcu. Dobrze powiedziane.
Chwilę potem w zupełnej ciszy Takeyama przeszedł między nimi i ruszył w las.
A wraz za nim wszyscy Rebelianci Czerwonej Chusty.
Nie potrzeba było słów, nie potrzeba było więcej deklaracji, wszystko zostało powiedziane, łzy się skończyły. Została walka. Walka o najwyższe wartości.
Walka o Kaneyamę.


Cortez pojawił się w swoim gabinecie tak, że Ozuma i Sigma siedzący na fotelach przed jego biurkiem zupełnie tego nie zauważyli. Szermierz uśmiechnął się lekko widząc jak jego pan zamyka za sobą okno i siada na wysokim krześle.
- Rebelianci ruszyli. Podjęli idiotyczną decyzję. - oznajmi z satysfakcją w głosie.
- Idioci. - skwitował Ozuma. - Trzymamy się planu, tak?
- Tak. Nie mogą nam dzisiaj przeszkodzić. Dzisiaj to, co planowałem od pięciu lat zostanie sfinalizowane. Biały Starzec mówi, że jest gotów. Wy zostaniecie tutaj i popilnujecie wiadomej rzeczy, ja zaś udam się na wulkan.
- Panie, najodpowiedniejsze miejsce do walnej bitwy to pola rozciągające się u stóp wulkanu. Czy wysłać tam naszych ludzi?
- Mashiro się tym zajmie. Wy z Ozumą, Kichiru i Kidarim zostaniecie tutaj.
- Tak, panie.
- Wiecie, że przypadkiem mogą odkryć miejsce przechowania wiadomej rzeczy. A ja nie będę jej brać ze sobą, dlatego, ktoś musi zostać i jej pilnować. Poza tym nikt z was nie będzie mi potrzebny. Natomiast to miejsce będzie musiało być dobrze chronione. Dlatego planuję sprowadzić tu Czerwonookiego.
- Rozumiem, jeśli taka pańska decyzja - rzekł Ozuma, choć zacisnął pięść.
- Wiem, że się nie lubicie, ale to nie ma znaczenia.
- Kto będzie dowodzić w czasie pańskiej nieobecności? - zapytał kulturalnie Sigma z nadzieją w głosie.
- Ach, bym zapomniał. Możesz wejść! - Cortez wyciągnął się na krześle.
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła młoda kobieta o długich blond włosach ubrana w czerwo-nobiałe kimono. Była przepiękna.
- Myślę, że moja ukochana doskonale da sobie z tym radę, prawda Reiko?
- Oczywiście. - odparła chicho Reiko i uśmiechnęła się tryumfalnie patrząc z góry na Sigmę.
Nienawidzę tej suki, pomyślał mężczyzna, po czym pokłonił się jej nisko wraz z Ozumą.
- Koniec zatem tych pogaduszek! Pora raz na zawsze zdmuchnąć rebelię!
- Tak jest!


Ciemność nocy powoli zaczęła ustępować jasności poranka, a słońce z wolna wyłaniało się z nad horyzontu, kiedy młody oficer The Guards stojąc w pierwszym rzędzie oddziałów czekających na atak rebeliantów dojrzał jednego człowieka wychodzącego z lasu. Był on wysoki i doskonale umięśniony. Ubrany był bardzo prosto, jedna z jego dłoni dziwnie się błyszczała. Na głowie miał czerwoną chustę.
Może to ja go zabiję, myślał oficer. Może to ja zostanę wyniesiony ponad innych i zdobędę uznanie pana Corteza? Spojrzał jeszcze raz. Mężczyzna wyszedł z lasu, za nim zaczęli wyłaniać się rebelianci. Jeden po drugim, każdy z czerwoną chustą zawiązaną a głowie, szli pewnym zdecydowanym krokiem. Nie widać było w nich strachu, nie widać było niczego, co mogłoby wskazywać na to, że czują choćby respekt, przed ogromną armią, która stała na przeciwko nich.
Młody oficer uśmiechnął się pewien wygranej. Nie wiedział jednak, że jeśli plan Corteza się powiedzie on również zginie. Wraz z wszystkimi The Guards, którzy z wrzaskiem rzucili się na rebeliantów, uzbrojeni po zęby i gotowi zabijać. Czerwone Chusty zatrzepotały w powietrzu. Chód przeszedł w trucht, a trucht przeszedł w bieg i choć The Guards nie wiedzieli tak naprawde dlaczego biegli, to rebelianci wiedzili to doskonale. Biegli bo wierzyli.
A potem rozpętało się piekło.





22. Dzień dwudziesty, poranek. Bitwa o Kaneyamę.


Słońce wychylało się leniwie znad horyzontu niszcząc mrok, który ze wszystkich sił starał się zakryć to co działo się na polach Kaneyamy. Nie było to możliwe. Świat musiał to widzieć, tak samo jak masakrę na Oharze, tak samo jak wojnę w Alabaście, tak samo jak wszystkie sytuacje w historii kiedy ludzie walczyli i ginęli za swoje przekonania.
Ziemia spłynęła czerwienią.
Grupa rebeliantów wbiła się niczym klin w ogromny oddział Corteza z siłą tak ogromną, że pierwsi The Guards zginęli nim zdążyli zadać choćby jeden cios. Rebelianci dzierżyli wszystko czymkolwiek możnaby walczyć, uderzyć, pokonać. Miecze, kije, niektórzy walczyli wręcz, a nieliczni szczęśliwcy dzielili broń palną. Takiego obrotu spraw The Guards się nie spodziewało.
- Rozdzielić się! - ryknął Takeyama. - Grupa druga, atakować lewą flankę!
Rebelianci usłuchali natychmiast. Doskonale wiedzieli, że nie muszą rozumieć. Muszą słuchać, tak jak posłuchali przemowy dowódcy kilka godzin wcześniej. Kabuu, wraz z grupą wojowników, natychmiast uderzył od zewnątrz na odsłonięte boki Guardsów, którzy skupili się na pierwszym natarciu.
- Co się do diabła dzieje? - wrzasnął jeden z ludzi Corteza po czym padł pod ciosem ogromnego tasaka.
Kabuu natychmiast przeniósł wzrok na innego przeciwnika. Tutaj nikt nie miał z nim szans. Nim ktokolwiek zdążył się zorientować, kolejny Guard padł na ziemię brocząc krwią.
- Ognia! - ryknął Shin i zagrzmiały strzelby.
Kontrnatarcie wojsk Corteza rozprysnęło się natychmiast pod wpływem morderczej salwy. Ci, którzy uniknęli śmierci odskoczyli na boki, dając miejsce oddziałowi Takeyamy.
Zdecydowanie Rebeliantów przyniosło profity.

Generał Mashiro był człowiekiem absolutnie przekonanym o swoich możliwościach i do tego dość inteligentnym. Było mu to potrzebne, w końcu niegdyś należał do Marines, gdzie słynął ze swoich zdolności strategicznych. I mimo, że u Corteza grał trzecie lub czwarte skrzypce, był niewypowiedzianie dumny z tego, że praktycznie cała siła militarna została mu powierzona. Miał zgnieść rebelię, by jego pan w spokoju mógł robić to co do niego należało. Jego pan, który wyciągnął go z tego całego korupcyjnego gówna. Czy wzięcie kilku łapówek od razu miałoby dyskredytować Marine? Bzdura. Nie mógł zawieść człowieka, który mu pomógł. Po prostu nie mógł. Zacisnął pięści i spojrzał na kotłujący się tłum. Potem spojrzał na swojego przybocznego.
- Ruszam do walki. Osobiście to zakończę.
- Tak jest, panie generale - odrzekł młody oficer wyciągając miecz.
Potem obaj ruszyli do ataku.

- Jest ich zbyt wielu!! - krzyknęła Marisa rozcinając ciało nieuważnego przeciwnika.
Odwróciła się gwałtownie. Następnych trzech było tuż za nią. Ostrze Nocy śpiewało jej w dłoniach odbijając ciosy i kąsając drapieżnie, u jej stóp padało coraz więcej The Guards.
- Draniuu!! - warknęła widząc jak jeden z ludzi Corteza wyciąga zakrwawiony nóż z pleców któregoś z rebeliantów. Rzuciła się do przodu i dokonała natychmiastowej, bezlitosnej zemsty.
Chwilę potem wielki huk niemal ją ogłuszył, zaś środek grupy rebeliantów pochłonęła eksplozja rozrzucając ludzi i broń na wszystkie strony. Shin pierwszy zorientował się w tym co się dzieje.
- Mają haubice! Rozproszyć się! - To była najgorsza rzecz jaka mogła ich spotkać. Nikt nie spodziewał się użycia armat w takim tłumie zaś rozproszona oddział rebeliantów tracił wszelkie atuty wynikające z doskonałego wyszkolenia ludzi. Kolejni padali pod przeważającym naporem sił The Guards.
Takeyama zaś stał po środku wszystkiego i czekał. Wiedział, że to on będzie głównym celem. Wokół niego nie leżał nikt, zaś okrążała go grupa mężczyzn w czarnych płaszczach. Bali się podejść.
- No dalej, tchórze! - krzyknął przywódca rebelii. - Dorwijcie mnie!
Trzech odważnych rzuciło się na niego. Uderzyli, jednak ciosy nigdy nie trafiły w cel. Jednym horyzontalnym uderzeniem Takeyama odrzucił atakujących tak daleko, że przefrunęli ponad swoimi towarzyszami broni i wyrżnęli w piaszczysty grunt, tak jak wielu innych. Wszystkie ofiary olbrzymiego mężczyzny, z pogruchotanymi kośćmi, leżały spory kawałek od niego.
- Jego siła jest miażdżąca! - powiedział ktoś z tłumu.
- DALEJ! - wrzeszczał Takeyama rozrzucając atakujących na wszystkie strony. - DALEJ! DAJCIE TU KOGOŚ SILNIEJSZEGO! BANDO TCHÓRZY!
Marisa odskoczyła na bok. Cios był szybki i silny, niektórzy z The Guards odznaczali się znacznymi umiejętnościami co widać było zwłaszcza po tych, którzy odważyli się nie nosić broni.
- Cholera jasna! - zaklęła dziewczyna.
Nie zdążyła uniknąć. Miażdżący cios uderzył ją w twarz, aż nogi się pod nią ugięły. Upadła na plecy wypuszczając z rąk miecz. Oprawca stanął nad nią uśmiechając się obłąkańczo. Wzniósł rękę... i padł. Shin zawsze odznaczał się doskonałą podzielnością uwagi. Zakręcił pistoletem i wsunął go w kaburę przy pasie. Potem przymierzył i strzelił. Jeden z ładowniczych haubicy znajdującej się już na zboczu wulkanu złapał się za szyję i padł tryskając krwią.
Takeyama usłyszał szelest, tuż za sobą i w ostatniej chwili zdążył się odwrócić. Obok niego przemknęły trzy, grube, z niewiadomego tworzywa liny. Trzasnęły niczym bicze zostawiając olbrzymi ślad na ziemi. Przywódca rebelii odwrócił się natychmiast i dojrzał przeciwnika. Wysoki mężczyzna odziany w generalski płaszcz trzymał wyprostowaną rękę. Najdziwniejszą rękę jaką Takeyama widział na oczy. Zamiast palców, mężczyzna miał długie liny, tak czarne jak krótkie włosy właściciela, powiewające teraz na wietrze.
- Mashiro... - syknął rebeliant po czym uchylił się, a liny przemknęły nad nim.
- Nie wygracie tej bitwy, Takeyama. - powiedział Mashiro uśmiechając się i kontynuując natarcie.
- To się okaże! - dowódca Czerwonych Chust zrobił fintę w prawo, przeturlał się po ziemi, zatańczył w tył. Zgrabnie unikał wszystkich ataków. W końcu odbił się od ziemi i wyskoczył w stronę swojego przeciwnika.
- Starczy już, Mashiro! - ryknął zwalając go z nóg i przygwożdżając pięścią. - Dajcie już spokój tej idiotycznej walce! Gdybyście tylko uznali naszą niepodległość! Gdybyście dali więcej spokoju naszym ludziom!
Generał Corteza uśmiechnął się powstrzymując całą siłą napierającą pięść Takeyamy.
- Walka niedługo się skończy. Wraz ze śmiercią przywódcy.
Takeyama usłyszał za sobą dźwięk. Wiedział, że nie zdaży się odwrócić, a co dopiero uchylić. Zamknął oczy czekając na cios.
- STRONG HAMMER! - krzyknął ktoś i twarz napastnika celującego z pistoletu w odsłonięte plecy Takeyamy zamieniła się w krwawą maź.
Chwilę potem w tłum The Guards wpadła Załoga Słomianych Kapeluszy.

- Rashoumon!
- Concasser!
- Cien Fleur!
- Tornado Tempo!
- Kokutei Rodeo!
- Kayaku Boshi!
- Weapon's Left!

Mashiro odwrócił głowę i zobaczył jak ogromna grupa jego ludzi rozlatuje się na wszystkie strony jakby pod działaniem tornada. Siła z jaką ta siódemka wpadła w jego oddział była równa jakby zrobiło to pół armii. Chwilę potem poczuł jak stalowa pięść wbija mu się w podbródek i odleciał do tyłu padając na ziemię. Takeyama podniósł się natychmiast.
- Dobra robota! - wrzasnął widząc jak miecze Zoro tną kolejnego The Guards.
- Uważaj! - krzyknął w odpowiedzi Usopp, ale rebeliant był już gotowy. Zręcznie się odwrócił jednym ciosem wysyłając przeciwnika w powietrze.
Mashiro wzniósł obie ręce w stronę Słomianych.
- TO NIE JEST WASZA WALKA! - ryknął - ZNIKAJCIE!!!
Z jego palców wystrzeliły liny. Siedmioro Słomianych, osiem długich, czarnych pnączy, prędkość tak absurdalna, że Usopp nawet nie dojrzał kiedy sznur oplótł się wokół jego ciała zaciskając się z ogromną siłą. Nikt nie zauważył. Poza Zoro.
- Nigiri! - Szermierz praktycznie zniknął.
Sekundę później Mashiro krzyknął z bólu, a odcięte liny opadły na ziemię. Wszyscy byli wolni.
- Widzę, że nie ma co z wami pogrywać... - syknął generał, pozwalając by resztki lin wróciły do jego palców. - ale to dopiero początek!
Znów się zamachnął, ale tym razem to Franky zachował zimną krew. Pozwolił by cztery liny, które wystrzelił w jego stronę Mashiro oplotły się wokół jego przedramienia.
- Franky! - krzyknęła Robin, widząc jak cyborg zaciska zęby.
- Spokojnie! Koleś walczy podobnie jak ten kretyn Paulie. Zostawcie go mnie!
- Dasz radę? - zapytał Sanji kopiąc jednego z The Guards w kark.
- Zamknij mordę i skop kilku kolejnych. - mruknął Franky i pozwolił by Mashiro pociągnął go na siebie. Lecąc wymierzył mu potężny lewy prosty i obaj zniknęli w kotłującym się tłumie.
Sanji i reszta odwrócili się zaś i stawili czoła ogromnej grupie ludzi Corteza. Znów się zakotłowało.

Rebelianci walczyli jak szaleńcy. Ryzykowali, atakowali pojedynczo spore grupy lub uderzali niewielkimi oddziałami dosłownie miażdząc siły Corteza. Ale wszystko to jednak miało swoje podłoże, dzięki treningom każdy z rebeliantów był warty dwóch The Guards. Sam Takeyama stawał za trzydziestu mężczyzn. Marisa, Shin i Kabuu za następnych pięćdziesięciu. Słomiani podobnie odznaczali się ogromną siłą, którą nieraz okazję mieli udowodnić. Niemniej jednak siły The Guards wyglądały jakby nie miały się skończyć nigdy. Na miejsce każdego, który padł natychmiast pojawiało się trzech następnych i wkrótce stało się jasne, żę tej bitwy rebelia nie wygra.
- NOWE WIEŚCI, TAKEYAMA-SAN!! - ryknął Jin wbiegając, a w zasadzie wskakując, w tłum walczących, wraz z kilkunastoma ubranymi na czarno mężczyznami. Pozwoliło to na chwilę odepchnąć ludzi Corteza. Pozbawieni generała, który najwidoczniej walczył wciąż z Frankym (gdzieś tam w oddali rozbłysnął ogień potem wielką grupę ludzi odrzuciła spora eksplozja), Guards stali się nieco bardziej ustępliwi.
Takeyama widząc siatkę wywiadowczą uśmiechnął się szeroko. Ufał tym ludziom.
- Co się dzieje? - zapytał.
- Wiem już... - powiedział Jin tnąc przeciwnika w plecy - skąd możemy się dowiedzieć co planuje Cortez!
- Gadaj natychmiast! - krzyknął Zoro blokując cięcie wojownika z wielkim mieczem.
- Jeden z moich ludzi podsłuchał rozmowę Corteza ze swoimi najbardziej zaufanymi podwładnymi, Ozumą, Sigmą i tak dalej. Zostają w jego siedzibie, dlatego ich tu nie ma.
- Cholera, a ja się zastanawiałem gdzie jest ten idiota! - warknął Sanji przez zaciśnięte zęby. Odwrócił się i potężnym kopniakiem posłał przeciwnika w powietrze.
- Ponadto podobno pilnują tam czegoś. Czegoś ważnego! - Jin uchylił się przed serią cięć, odpowiedział tym samym, po czym wybił się i wylądował koło Takeyamy. - Trzeba kogoś tam wysłać!
- Dobra robota stary. - rzekł Takeyama po czym odwrócił się do Zoro, który stał najbliżej niego. - Mogę na was liczyć? My na razie musimy zająć się tym co się dzieje tutaj. A z tego co widzę, część waszych ma problemy z takim rozgardiaszem.
Miał rację. Usopp i Chopper właściwie od dłuższego czasu starali się ze wszystkich sił unikać walki. Oblegani ze zbyt wielu stron nie mieli jak użyć swoich najlepszych ataków. Chopper bał się użyć drugiego Rumble Ball, bo niekontrolowanie przemian w takim tłumie mogłoby przynieść więcej szkody niż pożytku.
- Dobry pomysł. I tak mamy prywatne porachunki z niektórymi z tych ludzi. - powiedział Sanji. - Tylko jak się wydostaniemy z tej matni?
- To już zostawcie mnie. - Takeyama napiął mięśnie i ruszył do przodu.
Mimo, że znajdowali się w samym środku jatki wystarczyło jedno uderzenie. Jeden potężny cios i The Guards rozsypali się jak kręgle. Pierwszy, który oberwał od Takeyamy bezpośrednio, zginął na miejscu, jego mostek przywarł do kręgosłupa. Bezwładne ciało poleciało do tyłu z taką siłą, że uformował się niewielki tunel pomiędzy walczącymi grupami. Inna sprawa, że co najmniej dwóch rebeliantów zapłaciło za ten manewr dość wysoką cenę.
- Ostro... - jęknęła Nami widząc jak część wojowników zatrzymała się patrząc się z osłupieniem na ten pokaz siły.
- NIE MA CZASU! RUSZAJCIE! - ryknął Takeyama.
Słomiani otrząsnęli się natychmiast. Posłuchali. Nie mieli innego wyjścia. Zoro natychmiast ruszył do przodu, bez problemu udało mu się wypaść z tłumu walczących na pole. Nikt za nim nie pobiegł. Sanji zobaczył, że Usopp i Chopper są praktycznie sparaliżowani ze strachu. Wiedział, że się nie ruszą. Ech, co za ćwoki... pomyślał i rzucił się w ich stronę. Kopnął długonosego w siedzenie z taką siłą, że strzelec z wrzaskiem przeleciał nad tłumem walczących i wylądował obok Zoro. A, że pociągnął za sobą lekarza, to przynajmniej ta sprawa był już załatwiona. Nami rzuciła się za szermierzem, ale odwróciła się w porę by zobaczyć, iż Robin stoi w miejscu i spogląda ze strachem w miejsce, gdzie prawdopodobnie Mashiro wciąż walczył z Frankym.
- Robin, co robisz?! - krzyknęła Nami - biegnij!
- Zostaję. - odparła nawigator.
- Co?!
- Zostaję. Franky wciąż walczy.
Nami chciała coś powiedzieć, ale potem przypomniała sobie jak często Robin chodziła z Frankym, by szkolić rebeliantów, jak często widziała ich rozmawiających wieczorem przy stole. Rozumiała to idealnie. Uśmiechnęła się.
- No tak. Tylko uważajcie na siebie. - potem odwróciła się do Sanji'ego i z wielkim uśmiechem na ustach zawołała - Ej, idziemy! Zbieraj tyłek!
Kucharz spojrzał na nią ze zdziwieniem. Odbiło jej, pomyślał. Cieszy się. Odbiło jej. Potem puścił oko do Robin i rzucił się przez swego rodzaju tunel, który już powoli zaczął zarastać tłumem The Guards.
Chwilę potem pięcioro piratów słomianego kapelusza biegło już w stronę lasu. Do siedziby Corteza.

- Co ty tu jeszcze robisz? - zapytał Kabuu z uśmiechem walcząc u boku Marisy.
- Co masz na myśli?
- Piraci Słomianego Kapelusza udali się do siedziby Corteza. W piątkę. A chyba nie wiedzą jak tam trafić.
- Co za matoły!!! - krzyknęła dziewczyna. - Ale przecież nie mogę was tu zostawić!!
- Nie?! - Kabuu uśmiechnął się pod wąsem. - HITOKIRI... TSUME!!!
Kilku The Guards padło na ziemię, trysnęła krew.
- Jak najbardziej możesz. My sobie damy radę.
Marisa spojrzała na niego niepewnie.
- Wiem co o nich myślisz. Wiem też co myślisz o mnie. Oni są tacy sami jak Shigeru. Shigeru z którym nigdy nie potrafiłem się dogadać. Zawsze jednak rozumiałem, jak wiele dobrego zrobił on dla nas. Dlatego teraz... - Kabuu wziął ją i podniósł do góry. W tym momencie włócznia przebiła jego plecy. Zaklął przez zęby, gdy po jego brodzie spłynęła krew. - IDŹ I IM POMÓŻ!!
- Kabuu-san, nie... - nie zdążyła powiedzieć nic więcej, gdy mężczyzna miotną nią z całych sił. Ponad walczącymi, ponad polami. Z trudem wylądowała na nogach, na skraju lasu.
- A teraz... - mruknął Kabuu odwracając się do wojownika, który go ranił. - zobaczycie co to znaczy BYĆ REBELIANTEM!!!
Skoczył do przodu. Pole spłynęło czerwienią.

- Marisa? Co ty tu robisz? - spytała Nami, kiedy dziewczyna już ich dogoniła.
- Nie wiecie gdzie jest siedziba Corteza, prawda?
- No nie wiemy... - nawigator ze zrezygnowaniem pokręciła głową. - Jeśli to jest tamto miejsce, gdzie... gdzie byliśmy uwięzieni, to jakoś tam trafię, ale czy aby na pewno?
Słomiani zwolnili nieco kroku. Już nie biegli, teraz szli szybkim marszem przez las, prowadzeni przez Zoro i Sanji'ego, którzy wynaleźli wspaniały moment by zacząć się kłócić o właściwy kierunek.
- To nie jest tamto miejsce. Tam jest więzienie Corteza - powiedziała Marisa próbując zignorować podniesione głosy obu mężczyzn. - siedziba zaś... jest bardzo, bardzo blisko.
Zoro i Sanji ucichli patrząc na nią. Chopper schował się za Usoppa, który schował się za Choppera, który znów schował się za Usoppa, aż w końcu pobli się tarzając się po ziemi. Marisa uśmiechnęła się lekko.
- Czyli nie mamy wyjścia? - mruknął Sanji. - Idziemy!
- Na to wygląda. - rzekł Zoro zaciskając pięści.

Ozuma. Sigma. Kichiru. Kidari. Reiko. Pięć imion do wymazania. I bardzo, bardzo mało czasu. Choć wtedy jeszcze Słomiani o tym nie wiedzieli.

- O. Otworzyło się. - powiedział Luffy z wielkim uśmiechem patrząc jak starszy mężczyzna z uśmiechem kiwa głową.
- Idź Luffy. Jesteś już gotowy.



23. Dzień dwudziesty, późny poranek. Siedziba Corteza.



Ich nogi stawiały miarowe kroki, choć już nie tak szybkie jak wcześniej. Nie biegli, szał bitewny powoli przestawał pulsować w ich głowach zostawiając uczucie szoku i potrzebę otrząśnięcia się z tego, w czym przed chwilą brali udział, dlatego szli teraz nieco wolniej. Marisa kroczyła na przedzie, ramię w ramię z Zoro. Ryzyko nagłego ataku było zbyt wielkie, a dziewczyna, która niejeden raz wysłuchiwała opowieści Jina w jaki sposób działają siatki szpiegowskie, zdawała sobie sprawę doskonale, że prawdopodobnie są obserwowani. I że nie mają wsparcia własnych ludzi, Jin ruszył w końcu do boju, wraz z kilkunastoma podległymi mu wojownikami. Rebelianci potrzebowali każdej duszy, by opierać się siłom The Guards. W głębi serca jednak Marisa zdawała sobie sprawę, że dadzą radę. Ufała Takeyamie, którego pięści potrafiły miażdżyć wszystko co tylko mogło się napatoczyć. Wierzyła w Kabuu, który walczył ostrzami jak opętany, teraz ranny, ale na pewno gotowy by ściąć jeszcze niejednego wroga. Pokładała nadzieję w Shinie, jej najlepszym przyjacielu, choć sporo od niej starszym, który strzelał tak celnie, że spokojnie mógłby stanąć w szranki ze słynnym Van Augenem lub Yasoppem. Wiedziała też, że Jin nie da sobą pomiatać. I w końcu stawiała wszystko na Piratów Słomianego Kapelusza. Na Luffy'ego i jego przyjaciół.
- Od teraz totalna cisza! - rzuciła zatrzymując się.
Las zaczynał już rzednąć, powietrze nieznośnie drgało, napięte tak samo jak Słomiani. Dziewczyna gestem zebrała wszystkich wokół siebie po czym zaczęła cicho mówić.
- Siedziba Corteza znajduje się zaraz za tą linią drzew. - wszyscy spojrzeli w miejsce w które wskazała. Istotnie coś mogło za nimi być, ale dokładnie widać nie było, odległość zdawała się spora, a drzewa nagle gęstniały tworząc swoistą zieloną ścianę. - Kiedy wypadniemy z lasu nie będziemy już mieli osłony drzew, dlatego trzeba wymyślić plan.
- Ja wymyśliłem! - odezwał się nagle Usopp, nieco za głośno.
- No, słucham.
- Zoro, Sanji do boju! - ryknął strzelec dając susa za najbliższe krzaki.
Nastała chwila ciszy.
- Do boju! - podchwycił Chopper i podążył za Usoppem.
Nastała dłuższa chwila ciszy.
- Do boju! - ryknęła Marisa, poczuła energię płynącą z tego planu.
Nastała tak niesamowicie długa chwila ciszy, że gdyby Nami się nie otrząsnęła jako pierwsza, bitwa już dawno by się skończyła, a oni stali by jak debile w lesie, kiedy Cortez wprowadzałby swój plan w życie. Dwa ogromne kamienie pomknęły w stronę Usoppa i Choppera niemalże ich nokautując.
- Chyba nie na to pora! - krzyknęła Nami robiąc tak demoniczną minę, że wszyscy natychmiast ucichli i spoważnieli.
Jakbym widziała Shigeru, pomyślała Marisa uśmiechając się pod nosem. Potem wstała i obrzuciła wszystkich wzrokiem.
- Więc jaki jest plan?
- Nie ma planu - odparł Sanji. Rozumiał to, tak samo jak rozumiał to Zoro - Nie ma takiej potrzeby.
- Więc co zamierzamy zrobić? - Marisa wyglądała na sceptycznie nastawioną do tych słów.
- Wejdziemy tam głównym wejściem. I załatwimy co mamy załatwić. Znajdziemy to coś, a potem wyjdziemy. - rzekł Zoro a reszta załogi uśmiechnęła się kiwając głową z potwierdzeniem. Nawet Usopp, choć nogi mu się trzęsły próbował wyglądać na odważnego.
- Ale... - jęknęła Marisa.
Nic więcej nie zdążyła powiedzieć. Pięcioro Słomianych popędziło w stronę ściany drzew. Dziewczyna spojrzała na ich plecy. Spojrzała na czerwone chusty powiewające na ich nadgarstkach. Byli nie tylko piratami, ale też rebeliantami. I biegli walczyć za rebelię. Zacisnęła mocniej chustkę i ruszyła za nimi.
Wypadli na ogromną polanę w ciągu ledwie kilku sekund i ich oczom ukazała się siedziba Corteza.
W pierwszej chwili nic nie wskazywało na to, że jest dobrze chroniona. Marisa, która była już raz na przeszpiegach w tym rejonie widziała już tą budowlę i zdawała sobie sprawę, że jest obstawiona ogromną liczbą The Guards. Teraz nie było ich widać. Najwidoczniej Cortez nie spodziewał się ataku tutaj i rzucił wszystkie siły do bitwy. Dziewczyna tak pokierowała nimi, by po wyjściu z lasu stanąć dokładnie na przeciwko bramy wejściowej i istotnie, wszyscy widzieli teraz przed sobą spore wrota, około pięciometrowej wysokości, drewniane ale wzmocnione stalą. Wbijały się one w mur, który okalał całą siedzibę. Tuż za nim, na środku placu, zbudowana była siedziba Corteza. Cztery kondygnacje wybijały się na niemalże dziesięć metrów w górę, wszystko było pięknie ozdobione, zbudowane w typowym, wschodnim stylu. Na pierwszy rzut oka siedziba przypominała Arlong Park, lub kwaterę Marines, zwłaszcza dachami, jednakże była bardziej rozbudowana. Z zapisków Jina, Marisa wiedziała, że parter i pierwsze piętro są zupełnie inaczej zbudowane niż dwa wyższe poziomy. Natomiast gruby mur, a zwłaszcza potężna brama, wyglądały na potężną ochronę przed niechcianymi wtargnięciami.
- Włazimy! - ryknął Sanji, nie starając się już zachować ciszy. Po ich stronie leżał element zaskoczenia, przynajmniej miał taką nadzieję.
- Nawet Takeyama nie dał rady przebić się przez te wrota! Nawet nie wgniótł ich! - krzyknęła Marisa zatrzymując się.
- Bo nie było tu nas. - powiedział Zoro i dobył obydwu mieczy. Sanji wyskoczył w powietrze.

- Rashoumon!!!
- Mounton Shot!!!

Marisa wytrzeszczyła oczy. Prawe skrzydło bramy rozpadło się na trzy części, siła cięcia wrzuciła je do środka, lewe skrzydło z ogromnym wgnieceniem wpadło tuż za prawym z głuchym łoskotem uderzając o zieloną trawę. Słomiani wpadli do środka zostawiając za sobą osłupiałą Marisę. Nawet Usopp i Chopper zachowywali się zręcznie, jakby nie raz już przez to przechodzili.
Niewielka grupa The Guards spojrzała z przerażeniem najpierw na zniszczoną bramę, a potem na nich.
Potem Zoro spojrzał na nich z mordem w oczach i zapytał:
- Gdzie jest gabinet Corteza?

Franky odskoczył unikając pędzących w jego stronę czarnych lin. Mashiro był szybki i doskonale wyszlifował umiejętności swojego owocu. Mimo, że dość ograniczone, bo lin mógł stworzyć generał najwyżej kilkanaście naraz, to jednak gnały z tak niesamowitą prędkością, że ciężko było ich unikać. A cyborg doskonale wiedział, że szybkość nie jest jego najlepszą stroną. Wokół wrzała bitwa.
- Weapon's left! - ryknął Franky strzelając prosto w głowę Mashiro.
Nie trafił, generał w ostatniej sekundzie przypadł do ziemi. Cieśla poczuł jak coś wyrywa go do góry. Istotnie jedna z lin obwiązała się wokół jego kostki. Runąłby jak długi na plecy, ale oparł się rękoma o piaszczysty grunt. Musiał atakować.
- Strong Right!! - Mashiro nie zdążył zareagować. Pięść Franky'ego z ogromną siłą posłała go daleko w tył.
The Guards natychmiast rozstąpili się widząc jak ich dowódca pada a cyborg staje na nogi gotowy do dalszej walki. Generał splunął ocierając brodę i natychmiast się podniósł. Pomiędzy nim, a jego przeciwnikiem pole nagle oczyściło się, zupełnie jakby wszyscy czuli to napięcie, jakby czuli, że tej walki przerwać nie wolno.
- Zabiję cię, gnoju! - ryknął Mashiro i rzucił się do przodu.
Franky nie odpowiedział. Nie potrzebował słów. Zacisnął pięści i skoczył by zetrzeć się z przeciwnikiem.

Sanji i Zoro jako pierwsi ruszyli do przodu, ruszyli jak burza, rozbijając oddział The Guards w pył. Kilka cięć Zoro, kopnięcia kucharza, mężczyźni padali jak muchy. Słomiani zdawali sobie sprawę z tego, że to tylko formalność, to co naprawdę się liczyło, kryło się za drzwiami wejściowymi do siedziby Corteza. Piraci nie wiedzieli, gdzie znajduje się gabinet władcy, nie wiedzieli nawet czego szukają. Jedyne co było jasne, to to, że cała siedziba Corteza, teraz cicha i spokojna w środku kryła w sobie prawdziwe niebezpieczeństwo.
Odgłosy walki zastąpiła głucha cisza. Zoro jako pierwszy ruszył w stronę drzwi wejściowych z zamiarem zrobienia z nimi tego samego co z bramą. Zatrzymał ją krzyk Marisy.
- Stój! - dziewczyna rzuciła się do przodu, wiedziała, że za późno.
Tylko wrodzony instynkt pozwolił szermierzowi odskoczyć jak najdalej mógł. To była sekunda, impuls. Drzwi eksplodowały. Setki drzazg rozleciały się po całym placu, który oddzielał właściwy budynek od muru, na całe szczęście z niewielką prędkością. Po chwili opadł dym. Sanji spodziewał się w pierwszej sekundzie zobaczyć postać, która była za to odpowiedzialna, ale drzwi były puste. Rozejrzał się nerwowo.
- Co się dzieje, Marisa? - warknął Zoro zaciskając rękojeści mieczy.
- Kidari. - odparła krótko. - to była jego pułapka.
- Kto to jest? - zapytała Nami - Jaki Kidari?
- My mamy Jina. Oni mają Kidariego. Siatka wywiadowcza te sprawy. On tu jest. - Marisa przegryzła wargę. Jej oczy napełniły się łzami. - On tu, kurwa jest.
Usopp z przerażeniem spojrzał na dziewczynę.
- Aż tak silny?! - jęknął dobywając procy. Jego nogi trzęsły się jak osika.
Sekundę później powietrze przeciął niewielki sztylet.
- Cholera jasna! - ryknął Zoro, który pierwszy dojrzał broń.
Leciała prosto na Marisę. Nadludzkim wysiłkiem Roronoa odbił się od ziemi i potężnym skokiem znalazł się obok niej. Odbił ostrze z taką siłą, że wbiło się w mur dziesięć metrów od niego.
- Marisa, uważaj trochę! - krzyknęła Nami widząc w jakim stanie jest młoda rebeliantka.
- Nami-san, byłaś w więzieniu prawda? - powiedziała Marisa.
Na murze nagle pojawił się wysoki mężczyzna ubrany na czarno. Miał postrzępione włosy do ramion, szczupłą twarz i sylwetkę, a minę człowieka, który dopiero wyszedł z zakładu dla obłąkanych. Trzymał w dłoni spory nóż, który lizał niezwykle długim językiem, jakby już chciał posmakować krwi, którą miał nadzieję niedługo na nim zobaczyć.
Wszyscy natychmiast spojrzeli w jego stronę. Wszyscy poza Marisą.
- Byłaś? - powtórzyła pytanie młoda dziewczyna. Nami odwróciła się do niej próbując podzielić swoją uwagę między nią, a mężczyznę na murze.
- Tak byłam... - odparła nawigator.
- Marisa-chan! Jak słodko cię znów spotkać! - powiedział Kidari wysokim i skrzeczącym głosem liżąc ostrze noża.
- Ty draniu! - warknął Zoro - złaź na dół!
Rebeliantka spojrzała w oczy Nami.
- Sigma, tak?
- Co?
- To on cię ranił i zgwałcił...
Nami wciągnęła powietrze na samo wspomnienie pobytu w więzieniu Corteza. Kiwnęła głową.
Kidari podniósł się z kucków i rozciągnął ramiona.
- Skoro nie chcesz ze mną rozmawiać... przyjdę do ciebie! - rzekł ze śmiechem i napiął się.
- Mnie gwałcił ten człowiek. - powiedziała Marisa bez cienia smutku. Z jej głosu bił tylko chłód. - I to nie wszystko. - podciągnęła bluzkę na ramiączkach w którą była ubrana pokazując gładki brzuch. Odwróciła się i Nami aż zatkała usta z przerażenia. Na plecach Marisy widniała ogromna blizna, która ciągnęła się od zapięcia stanika, aż po lędźwie. - To też jest podarunek od niego.
- Dziewczyny uważajcie! - wrzasnął Sanji.
Kidari odbił się on muru i z nożem w dłoni skoczył na Marisę śmiejąc się przerażająco.
- I właśnie dlatego... - zaczęła Marisa. Szef wywiadu Corteza był o krok.

- UCIEKAJ! - krzyknął Zoro rzucając się jej na pomoc. Nie mógł zdążyć.

- Właśnie dlatego, to ja go zabiję.

Jedno uderzenie. Marisa nie patrząc nawet na przeciwnika, ze spuszczoną głową, zdzieliła go po twarzy wierzchem pięści tak przepotężnie, że mężczyzna odbił się od ziemi. Jego oczy wyskoczyły z orbit kiedy miażdżący cios zgruchotał mu kość jarzmową, z ust trysnęła mu krew, a ciało bezwładnie potoczyło się kilka metrów dalej.
Słomiani byli w szoku.
Marisa zdjęła z nadgarstka czerwoną chustę i przewiązała ją przez czoło. Potem schwyciła saya Ostrza Nocy i wyciągnęła ją do przodu, poziomo do siebie.
Kidari podniósł się powoli plując krwią. Spojrzał na dziewczynę z takim samym przerażeniem jak Słomiani. Ten pokaz siły niezwykle ich zaskoczył.
- Nie wiem gdzie jest gabinet Corteza. Będziecie musieli popytać w środku. - rzuciła Marisa skupiając całą uwagę na Kidarim. - A tym gościem, zajmę się ja.
- Jesteś pewna? Dasz radę? - zapytał Chopper. Bał się o nią, wiedział, że rany mogły się jeszcze do końca nie zagoić.
- Idźcie. - mruknęła dziewczyna.
- Ale...
- Chodźmy. - rzekła Nami. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i ruszyła do środka. Sanji spojrzał na Kidari'ego, na Marisę. Zobaczył w jej oczach ogień. Chęć zwycięstwa. Potrzebę zemsty. Czuł to samo co ona. Zobaczył jak część Ostrza Nocy wysuwa się z saya, wiedział, że nie ma odwrotu. Szepnął "powodzenia" i wbiegł do budynku.
- Pamiętaj, mamy jeszcze pojedynek! - rzekł Zoro i podążył za resztą.
Usopp i Chopper odeszli ostatni, zostawiając dwójkę na dworze. Marisę i Kidariego.
Ten drugi podniósł się już na nogi i otarł krew spływającą mu po twarzy. W dalszym ciągu dziko się uśmiechał zlizując posokę z wierzchu swojej ręki.
- Wspaniale, Marisa-chan! Pamiętam jak cudowna byłaś wtedy. Tamte noce, nigdy ich nie zapomnę. Teraz widzę tego samego ducha!
Dziewczyna skrzywiła się. Bolesne wspomnienia wróciły. Tego chciał Kidari. Obudzić w niej złość. Pohamowała się. Tyle razy Shin jej powtarzał: "Byle na spokojnie". O nie, tej walki nie wygra złością. Wygra ją z przekonaniem, że słuszna zemsta musi się dokonać. Będzie stanowcza. Szybka jak błyskawica, potężna jak fala, bystra jak rzeka. Czekała na jeden ruch. Najmniejszą oznakę próby ataku.
- Nie chcesz ze mną rozmawiać tak? - warknął Kidari wyciągając zza pleców dwa długie noże. Widać było, że specjalizuje się w tego rodzaju broni, miał przy sobie mnóstwo najróżniejszych ostrzy, a jeszcze więcej zapewne było ukrytych. - W takim razie zmuszę cię do gadania. Albo lepiej do krzyku.
Zastygli w milczeniu. A potem...
- Soru! - Kidari zniknął i pojawił się za Marisą. - ZDYCHAJ!
Dziewczyna uśmiechnęła się. Widziała i czuła. A potem, jej ręka prowadzona chyba przez Shigeru, wysunęła katanę z saya. Ruchy, które ćwiczyła, gdy łzy ciekły jej po policzkach po jego śmierci, gdy zimno samotności było nie do zniesienia, przyszły do niej teraz same. Wiedziała gdzie stąpać, jak się ruszać. Wiedziała, gdzie uderzy przeciwnik.
Odwróciła się do Kidariego i zablokowała jego cios. Stal zgrzytnęła o stal.





24. Dzień dwudziesty, okolice południa. Runda druga.


- Da sobie radę? - zapytał Chopper kiedy znajdowali się już w głębi siedziby Corteza.
Spora sala wejściowa, przyozdobiona lekko i z klasą sąsiadowała z kilkoma mniejszymi pomieszczeniami. Wszędzie widać było typowe ślady życia ludzkiego w tym miejscu, z pewnością spora część sił walczących z rebeliantami musiała być zakwaterowana tutaj na stałe. Po drugiej stronie sali widać było klatkę schodową biegnącą na górę. Parter siedziby sprawiał wrażenie doskonale zaprojektowanego. Nie znajdowało się tu nic ważnego, a miejsca by wykorzystać przewagę liczebną było pod dostatkiem. Z pewnością można było się tu bronić bardzo długo.
- Nie nie doceniaj Marisy - powiedziała Nami z uśmiechem. - Kiedy człowiek ma o co walczyć staje się znacznie silniejszy.
- Powinieneś o tym wiedzieć. - dodał z uśmiechem Usopp ściskając nerwowo procę.
Piraci nie zamierzali przeszukiwać parteru. Nie było sensu tracić na to czasu, zwłaszcza, że tak ważny pokój jak gabinet Corteza z pewnością znajdował się wyżej. Wspięli się po schodach ostrożnie, ale sprawnie. Zoro szedł na szpicy z dobytymi katanami gotów przyjąć atak na siebie, reszta z wolna kroczyła za nim. Sekundy później byli już na pierwszym piętrze.
Nie było wielkiej sali tak, jak na parterze. Ich oczom ukazał się korytarz rozwidlający się na końcu, wyglądał jak typowa litera "T".
Ruszyli z wolna do przodu. Zoro bez żadnych ogródek czy konsultacji z resztą kopnął potężnie pierwsze drzwi po prawej jakie napotkali i wpadł do środka. Było zupełnie pusto. Zmarszczył czoło.
- Idiotyczny szermierzu, co ty odwalasz! - warknął Sanji.
- I tak wiedzą, że tu jesteśmy, po cholerę to ukrywać głupi kuku? - odgryzł się Zoro.
- Wszystkie te pomieszczenia są puste... Nic nie słychać - wtrącił Chopper. - Gdyby ktoś gdzieś tu był, na pewno już zostalibyśmy zaatakowani.
- Tak, on ma rację. - Nami uśmiechnęła się do lekarza. - Choćmy dalej, nie ma sensu tu przebywać.
- Czyli co? Kolejne piętro? - zapytał Usopp z nutą nadziei.
- Chodźmy. - Zoro ruszył do przodu nie oglądając się na nich, zaś reszta podążyła za nim. Chociaż nie był może gołębiem, jeśli idzie o orientację w terenie, zazwyczaj zastępował Luffy'ego, gdy go nie było.
Dotarli do rozwidlenia. Obie ścieżki były bardzo krótkie. Po lewej stronie po czterech dosłownie metrach były schody wyżej, po prawej natomiast zwyczajne drewniane drzwi z dużą zawieszką.
- Bar... - mruknął Sanji czytając zawieszkę. - No tak, muszą mieć gdzie pić. Tylko czy aby na pewno tam są? Cisza jakaś.
- Chodźmy na górę... - jęknął Usopp.
- Zaczekaj, sprawdzę. - Kucharz ruszył z wolna w stronę drzwi do baru. Nacisnął klamkę i ostrożnie zajrzał do środka.
Bar był bardzo duży. Niesamowicie długi szynkwas umiejscowiony był na przeciwko wejścia, zaś krzesła i stoły poustawiane były pod ścianami tworząc ogromną przestrzeń po środku, zupełnie jakby lokal był na coś przygotowany. Sanji w pierwszej chwili nie zauważył, że przy ladzie siedzi jedna osoba paląc papierosa. Mężczyzna był wysoki, szczupły ubrany w czarny garnitur. Miał długie włosy... Kucharzowi zabrakło powietrza.
W następnej chwili wyszedł z baru i zamknął za sobą drzwi.
- I co? - zapytał Zoro mierząc go wzrokiem.
- Idźcie dalej. - Sanji ledwo formułował słowa. - Ja... mam tutaj pewną sprawę do załatwienia.
- Ale czemu? Ktoś tam jest? - zapytał Usopp
- Oj jest... Jest, jak najbardziej. - Czarnonogi poprawił garnitur. - Idźcie, ja niedługo dołączę.
- Dobra. - rzekł krótko Zoro i odwrócił się.
Sanji także się odwrócił i ponownie nacisnął na klamkę, gdy usłyszał za sobą głos.
- Dołóż mu, dobrze? - Nami uśmiechnęła się smutno, gdy reszta Słomianych ruszyła w stronę schodów. - Ja ci tutaj nie pomogę. Wiem, że chcesz to zrobić sam, ale proszę cię...
- Tylko się nie rozklejaj Nami-swan - mruknął Sanji z uśmiechem. - Jestem mężczyzną. A prawdziwy mężczyzna zawsze dotrzymuje słowa.
To mówiąc nacisnął klamkę i wszedł do środka zostawiając za sobą Nami. Nie mógł dłużej z nią rozmawiać. Wiedział doskonale co znaczy dla niej zemsta na tym człowieku. Tyle samo znaczyła dla niego. Teraz gdy znajdował się z nim w jednym pomieszczeniu odczuwał dziwny spokój. Ulgę. Był zdrowy, wypoczęty i pewny, że tym razem nic im nie przeszkodzi.
Teraz była pora by zrobić to na co tak długo czekał.
Ruszył do przodu wolnym krokiem, po czym skręcił i wszedł za ladę. Mieli tutaj doskonały wybór alkoholi.
- Czego się napijesz? - zapytał spokojnie przeglądając półki.
- Szkockiej. Z lodem. - odparł Sigma, równie kulturalnie i zaciągnął się papierosem. Miał na sobie garnitur, a pod nim białą koszulę z czarnym jak smoła krawatem.
Sanji wyciągnął wprawnie spod lady dwie szklanki po czym napełnił je brązowym płynem. Wrzucił kostki lodu i postawił trunek przed człowiekiem, którego nienawidził najbardziej na świecie.


Admirał Kizaru zdawał sobie sprawę, że jest człowiekiem na tyle silnym, że może pozwolić sobie na tak zwane, patyczkowanie się ze wszystkim i wszystkimi, których spotykał. Było to chyba wspólną cechą admirałów, nigdy się nie spieszyli, po prostu doskonale wiedzieli, że gdzie tylko są, po prostu muszą dopiąć swego. Sama ich obecność wywoływała przerażenie na twarzach przeciwników, morale spadały im tak gwałtownie, że tylko przeciwko najbardziej zatwardziałym, musieli stawać do walki. A walki Kizaru kończyły się w tym samym momencie w którym zaczynały. Przez lata, od kiedy zjadł owoc Pika Pika no mi, ze zdyscyplinowanego żołnierza, stał się niesamowicie leniwy i powolny, wręcz flegmatyczny. Szybko jednak nauczył się bezwzględności, z czym problemy miała większość jego kolegów z Marines. Rozkaz to rozkaz. Decyzja to decyzja. Dla niego światowy rząd był ostoją, która dawała mu pieniądze, władzę, wszystko czego zapragnął. A czego w zamian wymagali? Czasami rozwiązania ważnego problemu. Bardzo czasami. Nie ma co się oszukiwać. Admirał Kizaru bardzo lubił swoją pracę.
Grupa Marines szła teraz zwartym szykiem przez las. Kizaru zdecydował się postawić na szpicy Raki'ego. Był sprawnym szermierzem, rany ze starcia w lesie nie były duże, do tego młody kapitan ewidentnie bardziej palił się do działania niż jego przełożony.


- Admirale, za chwilę będziemy w kryjówce Białego Starca - oznajmił szermierz.
Kizaru leniwie skinął głową. Żołnierze ruszyli nieco żwawiej. Zdawali sobie sprawę, że w wypadku powodzenia tej misji każdy z nich ma olbrzymią szansę na wysokie stanowisko. Ożyli i biegiem ruszyli za Rakim, który także nie mógł już powstrzymać się od żwawszego kroku. Skończyło się na tym, że admirał, idący wolnym spacerem, dogonił swój oddział dopiero parę chwil potem. I nie zastał miłego widoku.
Raki był blady, oczy miał szeroko otwarte, zaś jego twarz pokrywał pot. Inni Marines wpatrywali się w niego z wyrazem oczekiwania na twarzach i zdziwieniem. W końcu to on odkrył siedzibę Białego Starca, to on wiedział, gdzie ona się znajduje. To on opowiedział, że zniknęła w niewielkiej dziurze, jakby została zassana pod ziemię. Mówił, że niewielkiej.
Dziura jaką zastali na polanie nie przypominała w niczym metrowego otworu, który widział Raki. Teraz miała co najmniej osiem metrów i biła od niej dziwna, biała łuna. Nad krawędziami unosiły się kawałki gruzu, ziemi i wypalonych roślin. Trawa, niegdyś zielona, teraz w okręgu kilku metrów od czeluści była sucha, brązowa, zwiędła.
- Mówiłeś co innego. - powiedział spokojnie Kizaru rzucając okiem na dziurę. Jako, że stali na niewielkim wzniesieniu miał doskonały widok na to miejsce.
- Nie wiem... co tu się na boga stało? - jęknął szermierz.
Admirał uśmiechnął się.
- Nieważne. Shiffer, sprawdź tą dziurę. - rzucił do najbliższego Marines.
Jeden z mężczyzn posłusznie zsunął się bo zboczu wzniesienia i powoli, dobywając pistoletu, podszedł do krawędzi otworu. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nikt nie miał nawet cienia szansy by zareagować. Człowiek nazwany Shifferem nagle złapał się za gardło. Jego ciałem wstrząsnął straszliwy dreszcz, po czym upadł wygięty w łuk ze zbielałą twarzą i bąbelkami krwi na ustach. Pozostali Marines odsunęli się nerwowo. Nikt nie rzucił mu się na ratunek, nikt nie chciał ryzykować.
Kizaru poprawił okulary.
- Tak jak myślałem.


- Lubię whisky - powiedział nagle Sigma podnosząc szklankę i obracając ją w dłoni. - jest czysta, ale mocna i potrafi pokazać nam swoją gorszą stronę. Zupełnie jak ja.
Sanji zmierzył go wzrokiem. Odpalił papierosa.
- Ja wolę martini - odparł. - gładko wchodzi, jest pięknie podane, ale kopie znienacka.
Sigma przestał kręcić szklanką i zaśmiał się głośno.
- Dobry tekst stary - rzucił pociągając spory łyk ze szklanki. - mogliby by z nas być świetni kumple.
- Nie sądzę. Gdy przesadzisz z whisky to przeżywasz prawdziwy koszmar...
- Podtekścik?
- ... ale nigdy po pierwszym, no, drugim kieliszku.
Zapadła chwila ciszy.
- Wiesz, że martini jest pedalskie do granic możliwości? I znacznie słabsze od Whisky? - Sigma odpalił kolejnego papierosa.
- Wiem, ale przynajmniej piją je ci co je lubią, a nie ludzie, którzy chcą zaszpanować. - odparł kucharz - Whisky to mocny alkohol, prawda. Ale okropny w smaku. I sporo przereklamowany.
- I piecze, wylany na ranę. Mam nadzieje, że nie próbowaliście? - El Nino okrutnie się uśmiechnął dzwoniąc lodem w szklance.
Sanji zamilkł. Wdech. Wydech.
- Dlaczego? - zapytał cicho po chwili.
- Przyjacielu, ludzie sami wybierają własne ścieżki. Ja wybrałem służbę Cortezowi. A on potrzebuje różnych osobowości. Ludzi takich jak Ozuma, bystrych, ale sztywno trzymających się zasad. Chorych i szalonych, takich jak Kidari, mój dobry kumpel. I takich jak ja. Inteligentnych, sprytnych. Ale mam też swoje hobby.
- Jak męczenie ludzi?
- Na przykład. I bardzo ostry seks.
Sanji byłby rzucił się na niego na miejscu, ale powstrzymał się. Musiał zapytać.
- Powiedz mi - rzekł gasząc peta. - Czy to był rozkaz Corteza? To co zrobiłeś?
- Nie. Moja własna inwencja. - Twarz Sigmy wykrzywił taki sam uśmiech, jak wtedy, w więzieniu. Potem dodał - Bosko się darła...
Kucharz odwrócił się od niego i wziął z półki butelkę martini. Odkorkował i pociągnął sporego łyka. Odetchnął. Poczuł swego rodzaju ulgę, wszystkie wątpliwości natury moralnej w jednej sekundzie zniknęły.
- Zrób coś do jedzenia, co? - zagadnął Sigma kończąc whisky. - zżarłbym coś.
W tym momencie Sanji odbił się od ziemi, przeskoczył przez ladę i potężnym kopniakiem wyrzucił go w powietrze. Trafił w środek twarzy, zaskoczony El Nino nie zdążył nawet zareagować. Przeleciał kilka metrów i uderzył głucho o podłogę, zaś kucharz z wdziękiem stanął na przeciw niego. Spojrzał na niego z uśmiechem.
- Więc żryj glebę.
Sigma podparł się rękoma i wstał. Stróżki krwi ciekły mu z nosa, ale nie wyglądał na przejętego tym faktem.
- Nie mogłeś się doczekać, prawda? - zapytał poprawiając garnitur.
- Fakt, nie mogłem. - Sanji zdjął marynarkę i powiesił na oparciu hokera. - Tutaj już nie chodzi o tą wyspę.
- Tu chodzi o nas dwóch. - dokończył za niego Sigma.
Sanji skinął głową. Wszystko zostało powiedziane. Zastygli w bezruchu na przeciwko siebie. Zaciskając pięści. W ciszy i spokoju.
A potem się zaczęło.

- Colier! - wrzasnął Sanji wyskakując do przodu.
El Nino również nie mógł ustać w miejscu. Rzucił się mu na przeciw.
Atak Sanji'ego wylądował na jego przedramieniu, mężczyzna ruszył się tak szybko, że kucharz nawet nie zauważył jego ruchu. A blok był niesamowicie twardy, aż dreszcz przeszedł
po plecach kucharza. Nie mógł się teraz zatrzymać.
- Gigot! Tendron! Epaule! Selle! - celował idealnie, uderzał z wielką siłą, wszystko na nic. Za każdym razem chybiał. Takiej prędkości dawno nie widział.
Sigma wycofał się przed kolejnym kopniakiem. Uderzył prawym sierpowym, Sanji uniknął, choć z ogromnym trudem, pięść przeciwnika musnęła jego brodę. Jednakże teraz zauważył otwarcie.
- Po tobie! - wrzasnął kucharz kopiąc w podbródek. Nie trafił.
Sekundę później poczuł uderzenie i wylądował na deskach, Sigma zaś opuścił spokojnie lewą nogę. Uśmiechnął się paskudnie.
- Zbyt wolno, kolego.
- Nie jestem twoim kolegą!!! - ryknął Sanji i rzucił się do ataku.
Wyprowadzał kopnięcie za kopnięciem, Sigma blokował wszystko. Tego nie zauważył poprzednio, ten człowiek nie ruszał się aż tak szybko. Pamiętał ich pierwsze starcie, pamiętał jak Sigma ruszał się wtedy. Czyżby aż tak się bawił? Wkrótce został brutalnie sprowadzony na ziemię ze świata rozmyślań. Kolano Sigmy wbiło mu się w policzek. Runął na ziemię, podparł się ręką. Powtórka sytuacji, wiedział, że trafi.
- Quasi...
- Nic z tego. - Sigma złapał jego nogę.
Zamachnął się i potężnym ciosem pięścią wyrzucił Sanji'ego w górę. Rzucił się do przodu i zaczął atakować. Jego ciosy śmigały w powietrzu. Uderzenie za uderzeniem lądowały na ciele kucharza, El Nino wszedł w zasięg, na którym Sanji miał spore problemy. Był za blisko. Sam próbował wyprowadzić jakiś cios, ale nie trafił ani razu. Przyjął potężne trafienie kantem dłoni i runął jak długi u stóp Sigmy.
- Tak jak mówiłem. Whisky to mocny alkohol. - powiedział z uśmiechem Sigma patrząc na niego z pogardą.
Sanji splunął krwią i uśmiechnął się pod nosem.
- Tak jak mówiłem. Martini kopie znienacka. - Nigdy nie pamiętał, żeby ruszył się tak szybko. Wstając wymierzył przeciwnikowi potężne kopnięcie w twarz. El nino zachwiał się, co dało jego przeciwnikowi szansę na kontynuację.
- Cotolette! - Sigma cofnął się jeszcze bardziej i schwycił się za żebra.
- Selle! - poleciał do przodu i podparł się rękoma. Kopnięcie było silne, ale kucharz ani myślał się zatrzymać.
- Mounton Shot! - krzyknął gdy potężny kopniak sprawił, że człowiek Corteza przeleciał osiem metrów i wbił się w ścianę z taką siłą, że z sufitu posypał się tynk. Chwilę potem Sigma padł na twarz z rozbitym czołem.
Sanji wyciągnął z kieszeni spodni paczkę King Daimondów.
- To tyle jeśli idzie o rundę drugą. - mruknął z satysfakcją.


Mashiro był bardzo wyćwiczonym wojownikiem, który do tego bardzo wierzył w swoje zdolności. Franky rozumiał to doskonale, zużył już prawie litr koli, zaś liczba ran na jego ciele osiągnęła niepokojący rozmiar. Sam jednak również dawał radę się odgryźć i generał krwawił teraz ze sporej rany na ramieniu, a jego lewa noga była częściowo poparzona.
- Dawaj dalej! - ryknął cyborg biegnąc na przeciwnika. Musiał to załatwić w krótkim dystansie, gdzie liny nie dawały aż takiej przewagi. - STRONG HAMMER!
Mashiro ewidentnie się tego spodziewał. Liny obwiązały się wokół nadgarstków Franky'ego. Cała siła jaką cieśla włożył w atak została obrócona przeciwko niemu. Poczuł, że znajduje się w powietrzu, nie wiedział, gdzie jest ziemia, a gdzie niebo. Chwilę potem uderzył w kamienisty grunt ponad sto metrów od głównego centrum bitwy, tuż obok płytkiego strumienia. Siła z jaką generał go rzucił sprawiła, że przez chwilę był lekko skołowany. Nie zauważył nawet, że przeciwnik biegnie już na niego znów tworząc liny z palców,
- Bean's Left! - krzyknął strzelając do niego. Nie skończył nawet jednej serii. Poczuł jakby bicz uderzał go w twarz. Upadł na ziemię, zaś Mashiro stanął nad nim.
- Wstawaj. - rzucił krótko.
Franky podparł się rękoma i splunął krwią. Miał strasznie silnego przeciwnika. Spojrzał na plamy krwi na kamieniach i zamarł.
Kamienie były szare. A potem usłyszał głos Robin.
- Franky!!!



25. Dzień dwudziesty, okolice południa. Cieśla Piratów Słomianego Kapelusza.


Marisa odsuwała się pod naporem ataków Kidariego. Wojownik ciął jak opętany, dzierżąc dwa długie noże i dysponując niesamowitą prędkością spychał dziewczynę coraz bliżej muru, próbował ewidentnie wykończyć ją, gdy nie będzie miała gdzie się cofać. Dziewczyna była co prawda szybka, ale nie dysponowała aż takimi zdolnościami jak człowiek Corteza. Zaskakiwał ją, mimo potężnego uderzenia jakie przyjął nie wydawał się ani trochę zmęczony.
- I jak to jest złotko?! Wiedzieć, że za chwilę zostaniesz zmasakrowana?! - darł się Kidari wymierzając pchnięcia i cięcia.
Marisa nie chciała rozmawiać. Miała w dłoniach Ostrze Nocy. Miecz Shigeru. Czuła jego ducha obok siebie, pilnował jej. W końcu nożownik zrobił zwód, zamarkował cięcie z prawej strony, po czym szybko podciął jej nogi mocnym kopniakiem. Gruchnęła na ziemię, nie zdążyła nawet podnieść głowy, kiedy spadło na nią kolejne uderzenie. Odruchowo uniosła miecz i znów stal zgrzytnęła.
- Koniec tej walki! - ryknął tryumfalnie Kidari i kiedy dziewczyna próbowała się podnieść uderzył ją z całej siły głową w sam środek czoła.
Marisa poczuła się jakby jej czaszka pękła na dwoje. Ciało natychmiast zdrętwiało i niewiele brakowało by wypuściła z dłoni ostrze nocy. Mężczyzna widząc jej zamroczenie uderzył ją w twarz posyłając na ziemię. Miał przewagę. Mimo, że twarz bolała go okrutnie, a opuchlizna na policzku stale rosła, to wiedział, że w tej walce jest zdecydowanym faworytem.
- Cholera jasna... - jęknęła Marisa próbując się podnieść, ale przeszedł ją okrutny dreszcz - Kidari kopnął ją w brzuch, aż żółć podeszła jej do gardła.
- Niestety maleńka. A miałem ochotę na taką zabawę... - wzniósł nóż.
- Więc baw się.
- Co???
- Powiedziałam, baw się... - mruknęła dziewczyna namiętnym głosem usiłując przywołać na twarz uśmiech. Delikatnie podciągnęła bluzkę. - Zawsze kręcili mnie brutalni mężczyźni.
Nastała chwila ciszy. A potem Kidari, największy idiota na Kaneyamie wyszczerzył zęby.
- Wiedziałem! - pochylił się nad nią z żądzą w oczach.
A potem polała się krew.


Mashiro odwrócił się natychmiast, słysząc głos Robin. Kobieta istotnie była niedaleko, lekko potłuczona, ale ze zdecydowanym wyrazem twarzy. Jeszcze w biegu złożyła ręce w krzyż.
- Spróbuj tego!
Nim generał się zorientował z jego ramion wyrosły dwie ręce, zaciskając się twardo na jego karku. Tego się nie spodziewał, ale na polu walki widział już tyle niesamowitych rzeczy, że umysł działał mu sprawnie i szybko. Natychmiast ocenił sytuację. Kolejny diabelski owoc nie był dla niego problemem.
Nim Robin zdążyła złamać mu kark schwycił obie ręce i czystą siłą mięśni oderwał je od swej szyi. Nico krzyknęła z bólu i natychmiast wycofała się z tej próby ataku.
- Ty draniu! - wrzasnął Franky rzucając się z wszystkich sił do przodu.
Stanął za plecami Mashiro i z całej siły uderzył go w plecy. Generał padł jak długi uderzając twarzą o ziemię. Odwrócił się tylko po to by zobaczyć nad sobą cyborga z uniesioną pięścią. Pierwszy cios. Krew trysnęła z nosa dowódcy. Drugi cios. Kilka zębów wyleciało w powietrze. Trzeci cios. Trzask pękającej kości. Franky podniósł przeciwnika za szyję i uśmiechnął się szyderczo patrząc na zmasakrowaną twarz. Rzucił nim niedbale po czym wziął głęboki wdech.
- Fresh Fire!!! - ogień przykrył całą sylwetkę Mashiro. Chwilę potem mężczyzna padł na ziemię ciężko poparzony. Nie ruszał się.
Franky splunął na ziemię i odwrócił się do Robin.
- Po wszystkim. - Uśmiechnął się szeroko.
Cieszył się, że ją widzi. Ze wszystkich Słomianych to właśnie o nią bał się najbardziej. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że Nico wcale słaba nie była. Sam doskonale pamiętał jak boleśnie przekonała go, by dołączył do załogi i dreszcz brał go na myśl o tym, ilu przeciwników doświadczyło dziś równie nieprzyjemnego uczucia. Teraz gdy stała dosłownie na przeciwko niego zapragnął wziąć ją w ramiona. Nie dlatego, że od niemalże miesiąca sypiali ze sobą szukając w sobie ukojenia i ucieczki przed przeszłością. Nie dlatego, że Robin była piękna i idealna w każdym calu. Chciał ją przytulić bo była naprawdę ważna. I przez to zapomniał o najważniejszej w tym momencie rzeczy.
Robin podbiegła do niego natychmiast i rzuciła mu się na szyję. Objął ją swoimi pokaźnymi ramionami, z uczuciem, delikatnie. Widział na jej twarzy rany i chciał natychmiast obmyć je w pobliskim strumieniu. Spojrzał na niego i znów zamarł. Cholerne szare kamienie. Zupełnie o tym zapomniał.
Usłyszał stęknięcie. Już wiedział, że to Mashiro. Wiedział, że żyje i domyślał się co za chwilę może się stać.

Ty, będąc na szarych kamieniach...
Cholera, pomyślał Franky. Czasu było nie wiele. Sekundę potem usłyszał świst.

...zobaczysz śmierć kogoś ci bliskiego...
Nie wiedział co leci w jego stronę. Po cichym śmiechu Mashiro mógł się tylko domyślać. Robin... Była zbyt blisko?

...i nie będziesz mógł nic zrobić!!!
Franky uśmiechnął się lekko. Ja nie będę mógł nic zrobić? Ja? Sram na twoją przyszłość, Kanou. To ja decyduję o tym co się wydarzy!

Istotnie zdecydował. Z całej siły odepchnął Robin od siebie, jak tylko najdalej mógł.

W następnym momencie kobieta upadła na plecy na gładką zieloną trawę. Podniosła się natychmiast zaskoczona nagłym zachowaniem Franky'ego. Szybko spojrzała w jego stronę i zrozumiała. Oczy jej się rozszerzyły.


Sigma podniósł się powoli jakby delektując się bólem, który przeszedł całe jego ciało. Uśmiechnął się lekko. Miał naprawdę potężnego przeciwnika. W pierwszej chwili go nie docenił, ale nie zamierzał sobie dłużej pozwalać na tego typu błędy. Zdawał sobie sprawę, że mimo, iż pirat sam się ogranicza walcząc samymi nogami to jednak siłą uderzeń rekompensował sobie każdą broń jaką można było sobie wyobrazić. Sigma nie pamiętał, żeby kiedyś po czyimś ciosie aż tak pociemniało mu przed oczyma.
- Nieźle. Mógłbym nawet powiedzieć, że lekko się... hm... podpiłem - El Nino otarł krew z brody.
- Spokojnie. Impreza dopiero się zaczyna. - Sanji zaciągnął się papierosem. - Twoja kolej. Atakuj.
Sigma zarechotał poprawiając garnitur.
- Aleś ty głupi - powiedział - czyżbyś nie pamiętał jak zrobiłem z was miazgę w miasteczku?
Sanji pamiętał. Nie widział wtedy jego ruchu, ale nie zastanawiał się nad tym, nie to było istotne.
- Co masz na myśli?
- Niewiele przyjacielu. Tylko to. - El Nino wolnym krokiem podszedł do sterty krzeseł i podniósł jedno z nich. - Tylko to - Powtórzył cicho.
Zamachnął się i rzucił krzesłem w stronę kucharza. Blondyn uśmiechnął się. Z takiej odległości nie było szans żeby go trafił. Nie było żadnych szans. A jednak.
Krzesło zniknęło.
Sanji rozdziawił usta ze zdziwienia, a kiedy mebel pojawił się tuż przed jego twarzą, było już za późno. Runął na ziemię pod wpływem potężnego uderzenia, krew trysnęła z jego ust. Krzesło leciało z taką siłą, że rozpadło się na kawałeczki.
Kucharz natychmiast spróbował się podnieść po czym spojrzał na Sigmę uśmiechającego się złowieszczo.
- Co to było? - warknął spluwając krwią.
Sigma zniknął.
- Zdolność mojego owocu. - zabrzmiało z tyłu.
Sanji z przerażeniem odwrócił się. Mężczyzna siedział na krześle za jego plecami.


Franky stał wyprostowany. Krew ściekała mu po brodzie, pot wystąpił na czoło, ale stał, trzymał się ze wszystkich sił. Całe jego ciało drżało, oczy traciły wyraz.
Mimo wszystko nie żałował. Robin była bezpieczna, Kanou nie miał racji. Tylko o to mu chodziło. Potem spojrzał na swoją pierś, z której wystawała końcówka ostrego jak brzytwa sztyletu.

Robin myślała, że Franky krzyknął z bólu, ale to ona krzyczała z rozpaczy widząc jak ostrze, kierowane przez linę Mashiro wbija się w plecy cyborga przebijając koszulę ciało, tak słabe na plecach i kości. Nawet części wzmocnione metalem nie mogły tu pomóc, nóż wystrzelony na linie generała trafił w najbardziej czuły punkt cyborga. A pędził z taką szybkością, że nic nie mogło go zatrzymać.
Mashiro podniósł się powoli, zaś lina ze sztyletem powoli do niego wróciła stając się z powrotem wskazującym palcem jego prawej ręki. Stał brocząc z wielu ran, trzęsąc się z bólu po wielu poparzeniach, ale jednak był na nogach. Pokonał swojego przeciwnika. Teraz patrzył tryumfalnie jak Franky osunął się na kolana i runął na plecy.
- Trzymaj! - krzyknęła Robin. W ciągu ledwo paru chwil znalazła się przy cyborgu potrząsając nim mocno. Nie mógł stracić przytomności.
Franky spojrzał na nią. Żyła. Ten cholerny Kanou się mylił! Mylił się!!! Nikt bliski mu nie zginął!
- Robin... - mruknął - wynoś się stąd.
Wysiłek by cokolwiek powiedzieć kosztował go zbyt wiele. Krew trysnęła z jego ust i rany. Znów otworzył oczy.
Mashiro nie bardzo był w stanie zbliżyć się do niech, ani tym bardziej użyć swojej mocy. Ten atak wyczerpał go prawie całkowicie. Stał zakrwawiony zbierając całą siłę woli, by tylko nie upaść.
Robin po raz pierwszy w życiu nie wiedziała co robić. Choppera nie było w pobliżu, a sama nie znała się na medycynie na tyle by w jakikolwiek sposób zająć się tą raną. Powoli w jej oczach zaczęła zbierać się panika, ale natychmiast uleciała. Franky dotknął jej dłoni.
- Dzięki... za czas, który razem spędziliśmy. - wycharczał cieśla.
- Nie chrzań głupot! - po policzkach Robin spłynęły łzy.
Miała spory bagaż doświadczeń, widziała już takie rany. Wiedziała, że sama siebie oszukuje mając na cokolwiek nadzieję.
- Ale...
- Zamknij się! Masz marzenia! Nie możesz tutaj umrzeć! - Teraz już płakała na całego. - Jesteś Piratem Słomianego Kapelusza!!! My nie umieramy!
- I dlatego... że nim jestem... ochroniłem nakama... kobietę, którą kocham...
Nie mogła nic więcej powiedzieć. Łzy kapały na ziemię, na twarz rannego. Cyborg uśmiechnął się lekko.
- Widzę, że zdążyłeś. - mruknął cicho.
Robin w pierwszej chwili myślała, że Franky majaczy, ale potem odwróciła się. Wiedziała, że wróci.

Obok niej stał Monkey D. Luffy.
Był spokojny, stał wyprostowany z zaciśniętymi pięściami umazanymi nieco we krwi. Nie była to jego krew, to można było stwierdzić na pierwszy rzut oka. Tak samo jak to, że Luffy już wiedział. Patrzył na Franky'ego wzrokiem jakim kiedyś patrzył na Nami, gdy błagała go o pomoc. Był to wzrok człowieka, który wie co się stało i co się nie odstanie. Wzrok człowieka, który już zdecydował co za chwilę uczyni jakby było to tak oczywiste jakby wyssał to z mlekiem matki. Nie przyklęknął, nie był w stanie. Stał i zaciskał pięści patrząc na jednego ze swoich nakama.
- Słomiany... - jęknął cicho Franky.
Wziął głęboki wdech.
"Durnyburgu widziałeś to?!!" "Idioto jeden! Wracaj do roboty!!!"
Niebo było takie błękitne...
"Podaj mi młotek chłopcze" "Już się robi Tom-san!! Kiedyś też zbuduję tak wspaniały statek! Najlepszy na świecie - STATEK MARZEŃ!!!
Znów się uśmiechnął...
"KIEDY MĘŻCZYZNA BUDUJE STATEK, STAJE SIĘ ON JEGO CZĘŚCIĄ!!!"
- Hej słomiany... - powtórzył Franky.
"ZATRZYMAJ SIĘ!!!!!!!"

- Było zabawnie prawda?
Franky wypuścił powietrze z płuc muskając policzek Robin. To wystarczyło.
Rzeczywiście było zabawnie.
Bardzo zabawnie.


- Tom-san...
- Dobrze Cię widzieć, Franky.




Krzyk Robin był tym co przelało skalę goryczy. Niczym niepohamowany płacz, pochodzący z głębi serca. Ból, cierpienie, rozpacz. Luffy nie był w stanie się poruszyć. Stał jak sparaliżowany trzęsąc się już nie kryjąc tego zupełnie. Dopuścił do tego. Jego nakama... Jego przyjaciel... Jego towarzysz...
Franky nie żył.
Luffy ostrożnie zdjął kapelusz i przykrył nim spokojną twarz człowieka, który za nim podążył. Który zawierzył pewnej sprawie i przez to... Nie, Luffy nie mógł o tym myśleć.
Potem z ciężkim sercem odwrócił się. Wiedział, że jeszcze nie pora na to by wyrzucić z siebie uczucia.
- Robin... - powiedział cicho.
Kobieta tuliła do siebie Franky'ego, płacząc tak głośno, że zupełnie nie słyszała swojego kapitana.
- Robin... - powtórzył głośniej Luffy ściskając się za serce. - Nie mogę sobie pozwolić by dłużej tutaj zostać. Zajmij się nim.
Skinęła głową próbując przełknąć łzy. Luffy spojrzał na Mashiro.

Nie bawił się.
- Gomu gomu no... Bazooka!!! - Mashiro nie miał żadnych szans by się obronić. Potężne uderzenie zmiażdżyło mu mostek, wszystkie kości wbiły się w jego płuca. Siła ciosu wyrzuciła go dwadzieścia metrów w tył. Uderzył o drzewo łamiąc je natychmiast a potem padł na trawę, by już z niej nie wstać. Nie czuł już bólu, tylko wszechogarniającą ciemność. Chwilę potem pochłonęła go całkowicie.
Luffy odwrócił się w stronę Robin. Dalej tam była. Nie mógł dłużej patrzeć na ten obraz. Bał się, że jeszcze sekunda i kapitan słomianych kapeluszy stanie się zapłakanym dzieckiem. Najwyższą siłą woli spojrzał w stronę lasu.
A potem pobiegł ile tylko miał sił. Zacisnął zęby powstrzymując łzy, które stały mu w oczach. Nie pomścił swojego nakama. Jego przeciwnik nie był temu winien, on był tylko wykonawcą. Wszystko co złe na tej wyspie, pochodziło tylko i wyłącznie od jednego człowieka. Jednej, jedynej osoby odpowiedzialnej za wszystko.

- COOOOOORTEEEEEZZZZZZ!!!!!!!!!!!!!!



26. Dzień dwudziesty, wczesne popołudnie. Niesamowita zdolność Sigmy. Najsilniejszy szermierz na świecie.



- Ty suko!
Sytuacja była patowa. Kidari wiedział, że dał się nabrać jak dziecko. Kochał mieć przewagę, od zawsze ją miał, a teraz przez własną głupotę dał się złapać w remis. Nie mógł drgnąć. Tylko, że jego przeciwniczka też nie mogła.
Gdy tylko zbliżył się do Marisy natychmiast poczuł okrutny ból. Jej ruch był niesamowicie szybki i Ostrze Nocy wbiło się głęboko w jego bark przeszywając go na wylot. Niemalże odruchowo dźgnął i wraził nóż w jej ramię, po samą rękojeść.
Stali tak teraz na przeciwko siebie ściskając wbite w ciała ostrza, po których spływała czerwona krew. Kidari doskonale wiedział, że wystarczyłoby trochę pociągnąć ostrze w górę by pozbawić Marisę ręki, ale zdawał sobie sprawę, że ona mogła zrobić to samo z nim. Żadne z nich się nie poruszało.
Na twarzy dziewczyny malowała się zupełna determinacja. Mimo, że ból był straszliwy trzymała się twardo na nogach ściskając rękojeść Ostrza Nocy z całych sił.
- Puszczaj dziwko! - warknął mężczyzna spluwając krwią. - Wyciągnij ten cholerny miecz.
- Zrób to pierwszy. - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Czuła, że sił nie starczy jej już na długo. Powoli się wykrwawiała, tak samo jak jej przeciwnik. Oboje wiedzieli, że stojąc tak idą na remis, a choć nie chcieli tego, to zdawali sobie sprawę, że ryzykując atak utraci się rękę, a to równało się z niemal natychmiastową śmiercią.
- Zacznijmy jeszcze raz. - odezwał się Kidari gdy ogarnęło go zwątpienie, że Marisa sama zmięknie. - Wyciągniemy z siebie ostrza i zaczniemy od nowa.
- Chyba śnisz - rzuciła dziewczyna przekręcając lekko ostrze nocy, co sprawiło, że Kidari syknął z bólu. - Przecież wiem, że nie dam ci rady w otwartej walce. Dlatego postoimy tu. Aż oboje umrzemy.
- NIGDY! - ryknął nożownik i wbił jej kolano w bok.
Był to tak monstrualnie potężny, stalowy cios, że Marisa zwymiotowała krwią niemal natychmiast a impet wyrzucił ją w powietrze. Na to Kidari czekał. Wiedział, że teraz nie będzie już tak szybka. Wypuścił swój nóż i potężnym ciosem posłał dziewczynę na deski. Jej dłoń puściła rękojeśc Ostrza Nocy, teraz mężczyzna mógł ze spokojem wyszarpnąć ze swojego ciała stalową klingę. Krew chlusnęła jeszcze mocniej, ale zacisnął zęby i wolnym krokiem ruszył w stronę Marisy. Dziewczyna powoli podniosła się z ziemi. Nóż Kidari'ego sterczał w jej barku, miała zupełnie niesprawną lewą rękę.
- I było ze mną walczyć? - krzyknął człowiek Corteza i schwycił ją za włosy. A potem uśmiechnął się do siebie i zaczął bić ją z taką tylko siłą jaką mógł z siebie wykrzesać. Po to żeby zabić.
Gdy już przestała się bronić rzucił ją na ziemię. Stanął nad nią i zaśmiał się tryumfalnie.
- To by było na tyle, co nie maleńka? - warknął, szczęśliwy ze zwycięstwa, mimo, że przed oczami robiło mu się ciemno z upływu krwi.
Marisa nie odpowiedziała. Miała całkowicie opuchniętą i zakrwawioną twarz, a nade wszystko złamany nos. Leżała na plecach dysząc ciężko, a każdy mięsień jej ciała odmawiał posłuszeństwa.
- Nie mam już na ciebie ochoty. - powiedział Kidari oblizując wargi z własnej krwi. - Zakończę więc to w miarę litościwie.
Wzniósł Ostrze Nocy wysoko, gotów do zadania ciosu. Szyja wydaje się idelanym punktem, pomyślał. Wiedział, że z przebitą krtanią dziewczyna udusi się krwią. Ta perspektywa mile go połechtała. Dłoń opadła.

- Nie! - Marisa mogłaby przysiąc, że usłyszała czyjś głos.
A potem zrozumiała, że jeszcze nie przegrała. Wyszarpnęła ze swojej rany nóż i rzuciła się do przodu gotowa na śmierć. Poczuła jak chłodne ostrze przesuwa jej się po policzku, uderzyła w Kidari'ego z całą siłą jaka w niej jeszcze została i oboje upadli na ziemię. Gorąca krew trysnęła na jej twarz zaś mężczyzna wydał z siebie cichy jęk. Trafiła. Nóż wszedł w pierś przeciwnika przebijając go niemalże na wylot. Ostrze Nocy wypadło z jego dłoni zaś on sam wygiął się w łuk i znieruchomiał.
Dziewczyna podniosła się powoli patrząc na nieruchomego przeciwnika. Nie była to łatwa walka, ale nie zawiodła. Zwyciężyła.
Schwyciła ostrze nocy i wolnym krokiem, potykając się, ruszyła do drzwi siedziby. Nie mogła tutaj upaść. To jeszcze nie był koniec. Byle tylko wystarczyło jej krwi.


Sanji nie mógł uwierzyć w to co zobaczył. To absolutnie nie było możliwe, żeby człowiek w ciągu ułamka sekundy znalazł się za nim i to do tego siedząc wygodnie w fotelu. Nawet członkowie CP9, władając Soru na wysokim poziomie nie poruszali się tak szybko. Sigma zaś siedział sobie wygodnie uśmiechając się szeroko. Nałożył nogę na nogę i wpatrywał się w kucharza ze złowieszczym grymasem na twarzy.
- Zaskoczony? - zapytał cicho.
- Jakim cudem! - warknął Sanji i natychmiast wyprowadził potężne kopnięcie. Krzesło rozpadło się na kawałki, ale Sigmy już tam nie było. Był po drugiej stronie pokoju i opierał się o ścianę.
- Jakim prawem tak szybko się poruszasz? - zapytał pirat odwracając się gwałtownie.
El Nino uśmiechnął się nieznacznie.
- Mówiłem już. To moc mojego owocu. - podniósł krzesło, które stało obok niego i znów rzucił nim w stronę przeciwnika.
Sanji po poprzednim ciosie wolał być ostrożny i odskoczył na bok. Poczuł potężne uderzenie w tył głowy i runął na ziemię, chwilę potem obok niego gruchnęły kawałki połamanego krzesła. To było zdecydowanie niemożliwe.
- Jeszcze nie rozumiesz? - syknął El Nino po czym zniknął i pojawił się kucając tuż przed Sanjim.
- Czy ty... potrafisz się teleportować, czy co? - wysapał kucharz podnosząc się z ziemi.
- Trafne spostrzeżenie! - ryknął Sigma i potężnym kopnięciem wyrzucił przeciwnika w górę. Zniknął, od razu pojawił się nad nim. - Cholernie szybko się skapnąłeś! - uderzył łokciem i Sanji uderzył twarzą o ścianę.
- Więc to taki owoc. - warknął podnosząc się z ziemi. - Nie powiem, ciekawa zdolność.
- Ciekawa?! - wykrzyknął El Nino - CIEKAWA?! To boska moc! Przeboska!!!
- Boska powiadasz? - Sanji splunął krwią po czym rzucił się do przodu najszybciej jak umiał. Tak szybko, że Sigma nie zdążył zareagować i przyjął but Sanji'ego centralnie w podbródek. Cofnął się kilka kroków.
- Widziałem już boską moc. W miasteczku. Tak, tym miasteczku w którym kazałeś zabić bogu ducha winnych ludzi. I uwierz mi, to był zupełnie inny wymiar niż twoja gówniana teleportacja.
Człowiek Corteza nie wyglądał na zrażonego tymi słowami.
- Nie wiem o czym ty chrzanisz. - warknął - ale wiem, że jesteś totalnie bezradny, bo oprócz swojego ciała, mogę też teleportować wszystko. - Dotknął krzesła, które natychmiast zniknęło. - Nadawać temu dowolną prędkość! - Sanji ledwo zdążył zareagować, gdy siedzenie runęło na niego z góry. Odskoczył w tył unikając śmiertelnego pocisku.
- POTRAFIĘ TELEPORTOWAĆ NAWET CIEBIE!!! - wrzasnął Sigma.
Tym razem było już za późno. Sanji poczuł tylko, że leci, a potem z ogromną siłą uderzył w sufit. Krzyknął z bólu, poczuł, że pękają mu żebra. Spadł na ziemię, wraz z tynkiem, który nie wytrzymał siły uderzenia. Nie, to nie był koniec. Sekundę później poczuł na sobie kolejne ciosy. Z najwyższym trudem obrócił się wokół własnej osi i wbił but w plecy Sigmy, ale to nie wystarczyło. Znów został teleportowany i uderzył z całą siłą w ścianę. Upadł na deski charcząc i plując krwią. El Nino wolnym krokiem ruszył w jego stronę.
Cholera jasna, pomyślał kucharz. W takim tępie to on istotnie mnie zabije. Dlaczego jednak nie przeniesie mnie gdziekolwiek indziej, na przykład nad krater wulkanu... I jak można poznać, kiedy używa tej cholernej mocy?
Kolejne ciosy przerwały mu rozmyślanie. Potężny kopniak trafił go w środek twarzy, gruchocząc mu szczękę. siła uderzenia odrzuciła Sanji'ego daleko w tył, zaś gdy padł Sigma znowu zniknął. Następne uderzenie. Następne i następne.
Gdybym wiedział kiedy, warknął w myślach pirat i spojrzał na przeciwnika. Kark tak go bolał, że nie mógł podnieść głowy. Spojrzał na jego nogi. I w tym momencie zobaczył.
Lekkie tupnięcie stopą i Sigma zniknął. Sanji uśmiechnął się do siebie kiedy pięść El Nino masakrowała mu policzek. Upadł na ziemię, ale wiedział już, że po raz ostatni.


Zoro pędził ile miał tylko sił. Nami, Chopper i Usopp z wielkim trudem dotrzymywali mu kroku. Krew w nim wrzała i mimo, że doskonale wiedział z kim się zmierzy, doskonale wiedział, że wygrać musi, to jednak czuł swego rodzaju niepewność. Dawno nie stresował się tak przed walką, bo tym razem nie musiał pokonać przeciwnika, dla siebie, lub po to, żeby komukolwiek cos ułatwić. Nie musiał wygrać dla jednej osoby, tak jak załatwiał Kaku, by ratować Robin. Teraz musiał zwyciężyć, nie tylko dla reszty swoich przyjaciół, którzy byliby zagrożeni, ale i dla całej wyspy, bo bez tajemniczego przedmiotu, który znajdował się w gabinecie Corteza, cała rebelia mogła upaść.
Roronoa wiedział, że ciąży na nim ogromna odpowiedzialność. Wszyscy Słomiani to wiedzieli.
Wbiegli po schodach, zostawiając Sanji'ego piętro niżej. Nami wolała nawet nie myśleć o tym co się tam dzieje, skupiła się na celu, który jest przed nią.
Chwilę potem napotkali duże drzwi, prawdopodobnie prowadzące do kolejnej klatki schodowej. Nie dyskutowali, nie zastanawiali się nad planem, po prostu pozwolili Zoro, by jednym, solidnym kopniakiem wyważył drzwi i wpadli do środka.
Pokój był bardzo duży, zbudowany na planie koła i zupełnie pusty w środku. Tylko ściany były niesamowicie ozdobione, najróżniejszymi freskami wykonanymi wszystkimi znanymi człowiekowi technikami. Strop był dość wysoko, zaś podłoga składała się z nielakierowanych paneli. Istotnie po drugiej stronie pokoju widniały schody na górę, ale drogę do nich ktoś zagradzał. Ktoś kogo Zoro bardzo chciał tutaj spotkać.
- I tak ma być. - szepnął do siebie wychodząc kilka kroków do przodu.
Ozuma uśmiechnął się lekko widząc determinację młodego szermierza. Niemniej jednak zdawał sobie sprawę iż ten nie ma żadnych szans na zwycięstwo. Pamiętał krótkie starcie w dżungli, gdy walczyli we trójkę, z Rakim. Nie pokazał wtedy wszystkiego, ale po ruchach Zoro wiedział doskonale iż ma tutaj absolutną przewagę. A do tego siedem lśniących katan przy pasie. Roronoa miał tylko dwie.
- Już się bałem, że zostaniesz na dole walcząc z tym świrem, Sigmą. - odezwał się Ozuma zupełnie ignorując wszystkich poza Zoro.
- Idźcie. - powiedział cicho szermierz do swoich przyjaciół. - On jest wyłącznie moim przeciwnikiem.
- Ale jak, skoro zagradza drogę? - odezwał się niepewnie Usopp.
- Nie zaatakuje was. Idźcie. - warknął Zoro.
Nami pierwsza skinęła głową i pobiegła w stronę schodów. Reszta niepewnie podążyła za nią. Minęli Ozumę i wpadli na klatkę schodową. Najbardziej zaufany człowiek Corteza nawet się nie poruszył.
- Pytasz dlaczego nie zostałem na dole? - mruknął Roronoa, kiedy dźwięk kroków reszty już ucichł. - dlatego, bo durny kucharzyk doskonale sobie poradzi z tym waszym frajerem.
- Nie poradzi. - Ozuma pokręcił głową ruszając z wolna do przodu. - On już jest martwy. Tak jak i ty.
Zoro uśmiechnął się szeroko. Przeszedł go dreszcz podniecenia. Nie było po co tego przeciągać.
- Szermierze to dziwni ludzie, prawda? - odezwał się Zoro kładąc dłoń na rękojeści Sandaia Kitetsu.

- Tak, prawda. Potrafią rozmawiać tylko za pomocą miecza.

Po tych słowach Ozuma praktycznie zniknął, zostawiając na ziemi niewielki podmuch.
Kiedy pojawił się obok Zoro wyciągał już miecz. Rorona zrobił to samo i po chwili stal zgrzytnęła odbijając się echem od kolistego sklepienia.
Pirat poczuł niemiły prąd w łokciu. Uderzenie było potężne. Natychmiast oderwał się od zwarcia i ruszył do ataku.
Cios za ciosem spychał Ozumę w stronę ściany. Musiał postawić na ofensywę, nie widział po co przeciwnikowi tyle mieczy, ale prawdę mówiąc nie chciał się dowiedzieć. Dobył Wadou Ichimonji, uderzał z obu stron, Ozuma parował wszystko. Także wyciągnął drugi miecz i stanął w miejscu. Przestał się cofać. Chwilę później zauważył niewielkie otwarcie i wszedł barkiem w pozycję Zoro rozbijając jego ręce na dwie strony.
- Cholera! - zdążył krzyknąć Roronoa, a chwilę potem przyjął solidne kopnięcie w środek klatki piersiowej. Cios odrzucił go do tyłu, ale szermierz nie upadł. Zaparł się solidnie nogami i zatrzymał się niemalże nie dając po sobie poznać, że otrzymał potężny cios. Widząc to Ozuma uśmiechnął się lekko.
- No proszę. Właśnie tego się spodziewałem, po wojowniku twojego kalibru. Doskonała wytrzymałość. Doskonałe wyszkolenie. Tylko, że to nie wystarczy.
- Atakuj.
Tak, tu nie było miejsca na dyskusję. Rzucili się obaj w swoją stronę wymieniając się potężnymi ciosami, parując, unikając, stosując wszystkie zwody jakich nauczyli się przez długie lata morderczych treningów.
Zoro wiedział, że Ozuma jest od niego silniejszy fizycznie. Górował nad nim masą mięśniową, a niektóre ciosy wręcz wgniatały w ziemię. Wszystko to jednak przekładało się na mniejszą szybkość, którą to pirat górował nad swoim przeciwnikiem. Do tego sprytu mu nie brakowało, dlatego bez problemu udawało mu się powstrzymywać wojownika Corteza, ale próby ataku do niczego nie prowadziły. W końcu oderwali się od siebie, wiedząc, że takie starcie nikomu nie przyniesie zwycięstwa.
- Wybacz, ale nie zamierzam się z tobą bawić. Załatwię sprawę szybko. - Ozuma dobył dwóch dodatkowych katan. Teraz trzymał po dwie w każdej ręce.
- Wiesz, ktoś mnie kiedyś nauczył, że ilość to nie wszystko. - warknął Zoro mierząc go wzrokiem. Cztery katany wcale nie przyniosą ci zwycięstwa.
Ozuma zaśmiał się w głos.
- Pomyliłem się co do ciebie. Jesteś niedoświadczonym gówniarzem.
- Niby dlaczego?
- Bo nie nauczyłeś się, że trzeba doceniać przeciwnika!!!
Zoro ledwo zdążył zareagować. Dwie katany śmignęły w jego kierunku. To nie był cios, to był rzut! Odbił oba miecze potężnym cięciem Sandaia Kitetsu, wyrzucając bronie w górę, ale wojownik Corteza był już przy nim. Dwa ostrza śmignęły od dołu. Zoro z trudem zblokował atak i rozdziawił usta ze zdziwienia. Ozuma właściwie wypuścił miecze z rąk, pozwolił by odbiły się od paneli, podczas gdy schwycił katany, które właśnie zaczęły opadać z góry. I znów niemalże Zoro utraciłby głowę, gdyby nie wrodzony instynkt. Tego się nie spodziewał. Ozuma w zasadzie nie uprawiał szermierki, on tańczył z tymi mieczami. Rzucał je, przechwytywał, sprawiał, że odbijały się od wszystkiego, nigdy właściwie nie miał w dłoniach więcej niż dwóch naraz. Wymierzał każdy ruch tak idealnie, że Zoro miał wrażenie, że nie walczy z jednym wyszkolonym wojownikiem, lecz z czterema, ciosy leciały bowiem z wszystkich stron. W końcu udało mu się wytrącić jedną z katan na tyle daleko, że nie byłoby nadziei na żadnen przechwyt. Dwa pozostałe miecze Ozumy wciąż znajdowały się w powietrzu. Zoro znalazl otwarcie.
- Nittoryu! Rashoumon!!! - ryknął Roronoa robiąc wypad do przodu. Zadał potężny cios i stanął za przeciwnikiem chowając klingi do saya.
A potem schwycił się za zranione ramię.
Ozuma uśmiechnął się lekko patrząc na niego z wyższością. Cztery ostrza sterczały wbite w podłogę, zaś szermierz podrzucał w dłoni piąte. Po jego końcówce spływała krew.
- Powiedziałem to już. Jesteś martwy. - rzekł spokojnie wbijając miecz koło czterech pozostałych. - oczywiście z całym szacunkiem dla Ciebie.
Zoro uśmiechnął się i zawiązał na czole swoją czarną chustę.
- Zatem pobawimy się inaczej. Nana-jyu-ni pondo hou!!!
Ozuma najwidoczniej spodziewał się takiego obrotu spraw. Wyszarpnął dwa z mieczy i praktycznie zneutralizował atak Zoro jednym machnięciem. Chwilę potem trzy pozostałe ostrza także ruszyły do śmiercionośnego tańca.
- Taka Nami! Saikuru! Nigiri!! Outourou!!!! - Roronoa atakował zaciekle i równie zaciekle się bronił. Stosował wszystkie ataki stylu nittoryu jakie tylko znał. Przez sekundę wydawało się, że wojownik Corteza zatrzymał się w miejscu, ale po kilku sekundach wiadomo już było, że na tego przeciwnika zadziałać może jedynie słynna technika walki trzema mieczami. Tylko i wyłącznie ona.
Ozuma dobył bowiem szóstej katany. W momencie kiedy Zoro wyskoczył w powietrze gotów do ataku nadział się na kontrę.
- TWÓJ BŁĄD! - ryknął tryumfalnie Ozuma i ciął dwoma mieczami poziomo, puścił je i ciął dwoma kolejnymi.
Cztery potężne ciosy.
Miecze Zoro wbiły się w ścianę, zaś on sam runął na podłogę z czterema poziomymi cięciami na klatce piersiowej. Skulił się z bólu i kaszlnął krwią.
- To by było na tyle, tak? - powiedział spokojnie Ozuma chowając katany do saya, w dłoni zostawił tylko jedną.
- Oj, nie... - warknął Zoro i podniósł się.
Nie było tu mowy o żadnym heroizmie. Nie było tu mowy o męskich wykładach, nie było tutaj miejsca na walkę ze względu na obietnicę.
Zielonowłosy nie walczył teraz dla siebie. Od niego zależało znacznie więcej niż dotychczas. Musiał pokonać prawą rękę Corteza. Już nie jako Roronoa Zoro. Jako rebeliant.
Ściągnął z głowy chustę i cisnął ją w kąt. Jeśli ma tu umrzeć, to niech chociaż zginie jako jeden z nich.
- Poddajesz się? - zapytał Ozuma.
Zoro zdjął z nadgarstka czerwoną bandanę i zawiązał ją na głowie. Wolnym krokiem ruszył w stronę ściany i wyciągnął oba miecze. Wziął głęboki oddech uspokajając się, mimo, że krwawił był zdeterminowany jak nigdy.
- Rebelianci się nie poddają. - rzekł i stanął gotów do walki.



27. Dzień dwudziesty, wczesne popołudnie. Chłopak, który zawsze trafiał w cel. Ostatnia szansa. Powrót Santouryu.


Siedziba Corteza była naprawdę przedziwnym miejscem. Nami, Usopp i Chopper już od dłuższej chwili wspinali się po schodach i mogli by przysiąc, że budynek ten nie jest aż takiej wysokości, by stopnie mogły gdziekolwiek prowadzić. Odgłosy walki z dołu niemal zupełnie już zniknęły w przejmującej ciszy przerywanej jedynie ich ciężkimi oddechami i niemiarowymi krokami. W klatce schodowej panował półmrok i nic nie wskazywało na to, by miało się rozjaśnić. Nie było nawet jak spojrzeć w górę.
- Nie wydaje wam to się dziwne? - zapytał Usopp, gdy wyczerpani dotarli w końcu na kolejne "półpiętro". - przecież po takiej ilości przebytych schodów powinniśmy się znajdować już powyżej tej siedziby. I to dużo powyżej.
- Masz jakieś logiczne na to wyjaśnienie? - rzuciła za siebie Nami wściekła na to, że podczas gdy inni walczą z potężnymi przeciwnikami, ją pokonują zwykłe schody.
- Nie mam... - mruknął snajper zakładając ręce na piersi.
- Może się cofnąć i poszukać innej drogi? - podsunął Chopper odwracając się w dół schodów.
- Przecież Zoro tam walczy... - zaczęła Nami, ale lekarz powoli i ostrożnie ruszył w dół.
- Chopper zaczekaj... - Usopp podążył za przyjacielem wyciągając na wszelki wypadek procę.
- Tu są drzwi!! - krzyknął nagle renifer.
Nami odwróciła się gwałtownie i zeskoczyła na półpiętroz którego przed chwilą przyszli. Natychmiast doznała szoku. Dosłownie dziesięć stopni pod nią stali Usopp i Chopper przed sporymi drzwiami. Drzwiami, którymi jeszcze niedawno tu weszli.
- Jak to możliwe? - długonosego w jednej chwili oblał zimny pot.
Nawigator także nie podobała się sytuacja. Jeszcze nie była w miejscu, które aż tak by się zmieniało. Przebyli już mnóstwo schodów i po prostu nie było możliwości by drzwi były aż tutaj.
- Czyżby jakaś... iluzja? - odezwał się nieśmiało Chopper.
- Tak. Na pewno zaraz wyjdzie straszliwy demon i was pożre. - odparła niedbale Nami i uśmiechnęła się.
Reakcja jej przyjaciół była dokładnie taka jaką sobie wyobraziła. Jakże łatwo było ich przestraszyć. Chopper skoczył Usoppowi na szyję, obaj zbledli i wrzasnęli ze strachu. Widząc ten żałosny widok dziewczyna stwierdziła jednak, że przesadziła.
- Nie no chłopaki, żąrtowałam.
- Na...na.nnnami....
- Co, mówię że żartowałam.
- Odddd...wrrróć... się...
Zbladła. Powolutku odwróciła głowę i ujrzała przerażajacego, monstrualnie ogromnego demona. Całe ciało pokryte miał liszajami, ulatywała z niego para, szkarłatne oczy przewiercały ją na wylot.
- RATUNKUUU!!!!!!!!!!!! - cała trójka miała gdzieś czy wpakują się w sam środek walki Zoro, czy wpadną pod ostrze miecza Ozumy. Musieli uciekać. Otworzyli drzwi, a demon ruszył za nimi.
Pierwsze co ich niesamowicie zdziwiło to to, że nie wybiegli do sali, gdzie walczył Zoro. Znajdowali się w szerokim korytarzu o kamiennych ścianach. Było ciemnawo, pochodni brakło, źródła światła określić się nie dało, ale w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia. Za to znaczenie miał demon, który z okrutnym rykiem biegł za nimi niszcząc ściany i ryjąc rogami w suficie.
- ZA CO!!!! - wrzeszczał Usopp ewidentnie wyprzedzający resztę.
- CO TO MA BYĆ!!!! - płakał Chopper trzymając się kurczowo paska Nami.
- PUSZCZAJ MNIE DUPKU! - dziewczyna była wściekła, że ciężar renifera nieco ją spowalnia.
Demon był coraz bliżej.
Nie wiedzieli ile biegli, bo instynkt, którym kieruje się człowiek w obliczu zagrożenia wyłączył im liczenie odległości czy czasu. Oczy mieli załzawione z przerażenia, więc niewiele widzieli i gdy w końcu wpadli do ogromnej kamiennej sali nawet tego nie zauważyli. Przynajmniej w pierwszej chwili, bowiem chwilę potem Usopp potknął się i przewrócił.
- O NIEEE!!! - wrzasnął Chopper widząc jak demon pochyla się nad jego przyjacielem.
- ODWAL SIĘ! - ryknął Usopp wyciągając procę i celując w szkarłatne demonie oko - Kaen Boshi!!!
Trafił. Demon nawet nie złapał się za oko, zupełnie jakby nie odczuł bólu. Po prostu wyprostował się i eksplodował zamieniając się w kolorowe konfetti. Tego to już zupełnie nie można było się spodziewać. Nami wręcz usiadła na ziemi, skonsternowana jak nigdy. Usopp nie bardzo wierzył w to co się stało. Proca wypadła mu z ręki i wyłożył się na plecach dysząc ciężko.
Dokładnie w tym momencie usłyszeli dwa rozbawione kobiece głosy.
- Piękna robota Reiko-sama.
- Dzięki, ale teraz twoja kolej. Wykończ ich.
- Z dziką rozkoszą.


Sanji lubił palić w podbramkowych sytuacjach. Ten niewielki stres, który się wtedy pojawiał znikał natychmiast po zaciągnięciu się dymem. Tym razem też tak uczynił, zwłaszcza, że takie działania wytrącały przeciwnika z równowagi.
- Co, ostatni szlug przed śmiercią? - zapytał Sigma uśmiechając się złowieszczo. - Wiesz, że nie masz szans?
Faktycznie nie wyglądało na to, żeby kucharz miał jeszcze jakiekolwiek szanse. Czoło miał rozcięte od potężnego uderzenia w ściane, krew spływała mu po nosie i kapała na ziemię. Wargę miał roztrzaskaną niemaże w drobny mak, wiedział, że niektóre żebra także są złamane, nie wspominając już o licznych zadrapaniach na twarzy i nadwyrężonym barku. Jednakże uśmiechał się. Sigma także był poturbowany. A teraz będzie jeszcze bardziej.
- Miewasz czasem taki okres, kiedy czujesz, że alkohol już cię pokonał, nie? - rzekł Sanji ze stoickim spokojem.
- Oczywiście - odparł El Nino podłapując grę. - wtedy padam bez ruchu.
- Ja nie. Ja zapalę, zwymiotuję - to mówiąc splunął potężną masą krwi i śliny - a potem bawię się dalej.
Brew Sigmy zadrżała.
- No cóż, to dopiero się okaże.
Sanji miał sekundę żeby zareagować. Stopa Sigmy stuknęła w ziemię. Kucharz wytężył wzrok. El Nino zniknął. Szansa była tylko jedna. Gdzie mógł się pojawić ten totalny świr? W ciągu ułamka sekundy Czarnonogi wysokczył wysoko w górę. Wiedział, że ryzykuje, ale tylko w ten sposób miał szansę by zaatakować. I rzeczywiście. Człowiek Corteza pojawił się i natychmiast uderzył w miejsce, gdzie Sanji znajdował się jeszcze przed sekundą.
- MAM CIĘ! - krzyknął tryumfalnie kucharz. A potem zaatakował!

- Concasser!!!!!!

Sigma nie miał żadnych szans na unik. Potężny kopniak Sanji'ego wylądował na czubku jego głowy niemalże wgniatając go w ziemię. Jego ciało odbiło się się od paneli i przekoziołkowało kilka metrów dalej, pod ścianę. Cios niemalże pozbawił go przytomności, krew trysnęła z jego ust.
- I jak? - mruknął Sanji zaciągając się petem.
- Jasna cholera... - warknął El Nino podnosząc się z ziemi na chwiejących się nogach. - tego się nie spodziewałem.
- Wiem - odparł kucharz z uśmiechem - tego co zrobię teraz też się nie spodziewasz.
Zakręcił się wokół własnej osi. Tak szybko jak tylko potrafił.
- Nie wiem co planujesz, ale i tak na to ci nie pozwolę!! - ryknął Sigma i znów zniknął.
Teraz liczył się tylko czas. Sanji poczuł znajome ciepło, które powoli zaczęło ogarniać jego prawą nogę. Nie mógł już czekać. Nie przestając się obracać wyskoczył w górę prostując płonącą już kończynę. Gdzie jego przeciwnik się pojawił stwierdzić nie mógł. Wiedział tylko, że trafił i gdy już stanął na obu nogach Sigma leżał pod ścianą z sinym śladem na klatce piersiowej. Koszulę miał w tym miejscu przepaloną.
Pirat uśmiechnął się. Teraz dopiero zaczynała się zabawa.
- To moja ostatnia szansa. - rzekł wyrzucając spopielonego już papierosa - Diable Jamble.
- MAM TO GDZIEŚ!!! - ryknął El Nino wstając. Nie zdążył nawet tupnąć nogą.
- Diable Jamble.... Parage shoot!!!! - Sanji już był przy nim. Potężnym kopniakiem posłał go w stronę przeciwległej ściany. Ale to nie wystarczyło.
- Diable Jamble... Colier shoot! Tendron!! Gigot!!! Cotolette!!!
Wszystkie ataki trafiały niemalże idealnie. Człowiek Corteza nie miał nawet sekundy na reakcję. Kopnięcia paliły jego ciało, sprawiały, że kości niemalże pękały, wybijały zęby , odrzucały. W życiu nie spotkał się z takim atakiem. Nawet jego nadzwyczajna wytrzymałość mogła tu nie wystarczyć.
- Diable Jamble... FLAMBAGE SHOOT!!!! - ryknął Sanji trafiając go potężnym kopnięciem w twarz.
Sigma padł na ziemię dławiąc się własną krwią. Ten atak był zbyt potężny, nawet jak na niego. Jęknął przeraźliwie, kiedy kucharz spokojnie stanął na przeciwko niego.
- To koniec, gnoju. - warknął. Czuł wypełniającą go euforię. Za chwilę zabije człowieka, którego nienawidził najbardziej na świecie.
El Nino podparł się na rękach. Uśmiechnął się szyderczo.
- Nie... nie sądze. - tyle tylko dał radę powiedzieć. A potem tupnął nogą.
W pierwszej chwili Sanji nie zauważył, że ogień z jego nogi zniknął. Tylko, że sekundę później rozpętało się piekło. Schwycił się za klatkę piersiową czując przeogromny, po prostu przeogromny ból. Wrzasnął głośno padając na kolana.
- Nie zauważyłeś jednej ważnej rzeczy, kretynie. - rzucił Sigma podchodząc do niego. - mogę teleportować wszystko. W każde miejsce na pewnym terenie. W tym wypadku na terenie tej sali.
Sanji nie odpowiedział. Krzyczał głośno, nie mógł oddychać, wstrząsały nim drgawki, a rsztki świadomości jaka mu pozostała, podpowiadała mu, że przedśmiertelne.
- Mogę teleportować nawet ten płomień, nawet to gorąco z twojej nogi. Na przykład do twojego ciała. - Sigma uśmiechnął się okrutnie i wymierzył potężne kopnięcie w twarz Sanji'ego. Kucharz upadł na plecy dławiąc się i krztusząc. - ale nie tylko o tym mówię.
Człowiek Corteza ruszył w stronę baru. Podniósł butelkę Whisky i stłukł ją o kant szynkwasu. Sanji do końca nie wiedział co się dzieje, przed oczami miał ciemność. Myślał, że jeżeli tak wygląda piekło, to nigdy już nie zgrzeszy. Ale zdawał sobie też sprawę, że to koniec. Nie zauważył nawet, że El Nino wybiera dwa ospore kawałki szkła i sprawia, że znikają. Sekundę potem poczuł rozrywający ból w udach.
- Wszystko mogę przenieść w głąb twojego ciała. Już mnie nie kopniesz. Nawet chodzić nie będziesz mógł! - Sigma śmiał się teraz w głos.
Myśli Sanji'ego pobiegły w stronę Nami. To jej obraz będzie miał przed oczyma zanim skończy się jego życie. I kiedy już się poddawał... ból się skończył. Kucharz położył się wygodnie na plecach ksztusząc się ciężko. Pierwszy raz w życiu cieszył się z tego, że nie dopracował techniki. Diable Jamble trwało najwyżej kilka chwil. Potem gasło. Tak samo jak zgasł teraz jego ból.
- Już po tobie? - warknął Sigma.
- Dlaczego... dlaczego, nie przeniosłeś tego w głąb moich płuc... - jęknął Sanji kaszląc. Łzy leciały mu z oczu, a z całego ciała ulatywał dym.
- Widzisz, mój owoc ma pewne ograniczenia. Nie potrafię aż tak dokładnie tego wymierzyć. Dlatego szkło w twoich nogach znajduje się najpewniej w mięśniach, a nie na przykład w rzepkach.
Sanji aż wzdrygnął się na myśl o tym jak straszliwy byłby ból roztrzaskanych kolan.
- Ale jedno jest pewne - kontynuował Sigma - nie masz już jak się ruszać. I nie prędko będziesz miał jak. Dlatego cię nie zabiję.
Pirat spojrzał na niego z zaskoczeniem. Rzeczywiście El Nino nie zbliżał się w jego stronę. Kuśtykał powoli w stronę wyjścia z baru.
- Po prostu znajdę tę twoją dupę i twoich koleżków, urżnę jim łby, a potem pokażę ci je, nim wyrwę ci serce.
- NIE PRÓBUJ!! - ryknął kucharz, ale Sigma już się odwrócił i machnął niedbale ręką.

Sanji nie chciał nigdy do tego dopuścić. Jednakże tym razem nie było innego wyjścia. Po prostu nie było.

El Nino dotknął klamki. Uśmiechnął się do siebie. Przeciwnik nie ma jak zaatakować, zanim umrze straci wszystko. Cieszyło go to i radowało. Coś jednak było nie tak.
Poczuł dotyk na ramieniu.
Odwrócił się.
Zamarł w przerażeniu.

- A MAAAASZ!!! - pięść pirata z monstrualną siłą uderzyła go w szczękę wytrącając ją z zawiasów.
Sigma przeleciał przez drzwi roztrzaskując je na kawałki, odbił się od ziemi i z przeogromnym impetem wyrżnął w ściane, że pękła niemalże na pół. Spojrzał z przerażeniem na Sanji'ego, który stał z wyprostowaną pięścią, po której skapywała krew. Spróbował się ruszyć, ale nie mógł. Cios był po prostu zbyt mocny. On, Sigma, nie mógł się ruszyć.
- Dlaczego... przecież, ty nie używasz rąk!!! - krzyknął wściekły patrząc jak pirat powoli kuśtyka w jego kierunku.
- Nie używam rąk... to prawda... wiesz dlaczego? - mruknął Czarnonogi zbliżając się coraz bardziej. - Dla kucharza najważniejsze są jego ręce, więc nie może nimi walczyć. Musi o nie dbać.
- Więc czemu?! Jesteś kucharzem tak?! - Sigma spróbował podeprzeć się rękoma, ale kucharz stał już nad nim.
- Ale jestem też piratem. A dla pirata... - Sanji wzniósł pięść.
- Zaczekaj...!
- Najważniejsi są...
- NIE RÓB TEGO!!!!



- JEGO NAKAMAAAA !!!!!!!!



Niesamowicie potężny cios sprawił, że nos Sigmy znalazł się w środku jego czaszki. Sanji prawie natychmiast padł na kolana, zaś bezładne ciało jego przeciwnika przebiło się przez ścianę i wyleciało na zewnątrz. Chwilę potem kucharz podczołgał się do dziury, z której teraz wpadała do pomieszczenia przyjemna wyspiarska bryza. Spojrzał w dół i ujrzał zmasakrowane, dziwnie powyginane, zakrwawione ciało El Nino spoczywające na ostrych kamieniach otaczajacych siedzibę Corteza. Uśmiechnął się do siebie.
- Strzemiennego... Dzisiaj kończysz na wytrzeźwiałce... - wyszeptał i stracił przytomność.


Marisa usłyszała dziwny huk piętro niżej. Nie wiedziała wtedy, że właśnie w tym momencie Sigma przebija się przez ścianę, zaś Sanji zwycięża ten ciężki pojedynek.
Zresztą nie zajmowało jej to zbytnio. Ledwo szła, przewiązała sobie wprawdzie ranę i opatrzyła się tak jak tylko mogła, ale wiedziała, że to nie wystarczy na dłuższą metę.
- Gdzie oni są... - mruknęła do siebie - Gdzie oni do jasnej cholery są?!


Usopp od razu poznał jeden z tych głosów. Co prawda nikt z nich nie wiedział gdzie się znajdują i jakim prawem w siedzibie Corteza znajduje się ogromna kamienna sala, ale przynajmniej jedną z kobiet, które właśnie z nich szydziły Usopp już widział. Ba, nawet ją pokonał.
- Kichiru... - szepnął cicho patrząc na postaci, które się pojawiły. Reszta też natychmiast spojrzała w tamtą stronę.
Istotnie stała tam kobieta odziana w turkusową yukatę, a obok niej jeszcze jedna, nosząca się na czerwono. Obie czarnowłose, obie przepiękne. Większym niż one zagrożeniem wydawał się spory biały tygrys grzecznie spoczywający u stóp kobiety w czerwieni.
- No proszę, Reiko-san... - powiedziała Kichiru uśmiechając się. - To ten długonosy ma takiego właśnie cela. To o nim ci opowiadałam.
- Nie wygląda na zbyt silnego, ale mimo to, przejrzał moją iluzję demona... - odparła Reiko.
- To była iluzja? - zapytał Usopp drapiąc się po głowie. Kobiety straciły na chwilę grunt pod nogami, ale dzielnie wytrzymały jego słowa.
- Pomyliłam się, to jakiś totalny imbecyl... - warknęła Kichiru. - pozwól mi się nim zająć.
Reiko uśmiechnęła się lekko klepiąc swojego Tygrysa po karku.
- Czyli my z Leonem mamy zająć się tą dziewczynką i jeleniem?
- JESTEM RENIFEREM!!! - ryknął Chopper.
Nami gorączkowo się rozglądała. Sytuacja wyglądała dość poważnie, nie wyglądało na to, by tym razem mogli się wycofać. Przez chwilę pomyślała o Sanjim, po czym podjęła decyzję. Musiała walczyć.
- Usopp, Chopper, musimy się dostać do gabinetu Corteza! Szykujcie się do walki!!! - wyciągnęła Clima Tact gotowa na wszystko.
- Ah... gabinet Corteza-sama? - Reiko zaśmiała się przysłaniając usta dłonią - Jest za tymi drzwiami - to mówiąc wskazała na stare drewniane drzwi. Tylko, żeby tam dotrzeć... Musicie nas pokonać.
Odpowiedź nadeszła z mało spodziewanego miejsca.
- To się da zrobić!!! - krzyknęła tubalnym głosem postać, która właśnie wyłoniła się spomiędzy skał.
Kichiru i Reiko nie należały do kobiet, które łatwo się załamywały. Nami i Chopper, juz przyzwyczajeni do dziwacznych i idiotycznych rzeczy także. Tym razem jednak pewna granica została przekroczona i w sali zapadła niezręczna cisza. Nawet tygrys złapał doła. A wszystko z jednego, jedynego powodu.
W miejscu, w którym przed chwilą leżał długonosy pirat stał wyprostowany i gotowy na wszystko Sogeking. A do tego śmiał się w głos.
- Hahaha, dobrze, że byłem w pobliżu! Kolega Usopp w porę mnie powiadomił! Zdążyłem przybyć wam na ratunek!!!!
- Zabij go. - mruknęła Reiko to swojego tygrysa.
Sogeking wyglądałby naprawdę imponująco, gdyby nie to, że jego nogi trząsły się jak osika. W takiej sytuacji jak ta, nawet on jednak był w stanie przekroczyć pewną barierę.
- Kayaku Boshi!! - wrzasnął. Pocisk w jednej sekundzie roztrzaskał drzwi na kawałki.
- CO?! - krzyknęła Kichiru sięgając za pazuchę.
- Koleżanko Nami! Musisz dotrzeć do gabinetu Corteza!! Nie mam swojej broni, tylko pożyczoną od kolegi Usoppa procę, nie powstrzymam ich zbyt długo!!!
Nami uśmiechnęła się lekko. Rzeczywiście, Usopp był cholernie odważny, przynajmnniej w tym momencie. Przyrzekła sobie, że gdy to wszystko już się skończy, przestanie się z niego wyśmiewać.
- Dobra! Chopper za mną!!! - Oboje spirntem ruszyli w stronę drzwi.
- Na to nie pozwolę!! - Kichiru wyciągnęła procę i natychmiast ruszyła w ich stronę.
- Kaen boshi!!! - Sogeking nie zamierzał się patyczkować. W ostatniej sekundzie Kichiru zdążyła uniknąć ataku.
- Ty draniu!!! - warknęła wkładając do kieszeni procy pocisk.
- Spokojnie Kichiru... - powiedziała rozbawiona Reiko kładąc jej dłoń na ramieniu - zajmij się nim. Ja i Leon pogonimy tamtą dwójkę.
Dziewczyna posłusznie skinęła głową.
Sogeking nie mógł na to pozwolić. Gdy tylko Reiko ruszyła w stronę drzwi wystrzelił pocisk celując w jej głowę. I, po raz pierwszy w życiu, spudłował.
- Jak to? - jęknął - przecież ja zawsze trafiałem w cel!!!!
- Trafiałeś. - usłyszał za sobą głos Kichiru. - dobrze powiedziane.
Chwilę później solidny cios posłał go na deski.



- Bardzo ładnie!!! - ryknął Ozuma przekrzykując odłos zderzających się mieczy.
Zoro mimo ran bronił się zaciekle, jednakże każde kolejne uderzenie było trudniejsze do sparowania, każdy kolejny ruch sprawiał więcej bólu. W końcu Ozuma znów odtrącił jego miecze na boki. Sześć ostrzy w tym momencie znajdowało się w powietrzu. Wojownik Corteza wyskoczył.
Cholera, nie mam czasu na skupienie, pomyślał Zoro i w tym momencie przeciwnik na niego opadł, dzierżąc dwie katany. Pozostałe opadły tworząc swego rodzaju deszcz. Roronoa w porę zdążył się odturlać, ale wiedział, że walka w tym trybie zbyt długo nie potrwa. Musiał znaleźć jakiś sposób, musiał jakoś zadać mu cios.
Ozuma znów rozpoczął morderczy taniec z sześciorgiem katan. Wszystkie ostrza dosłownie fruwały w powietrzu. Coś przecięło policzek Zoro, nie wiedział skąd nastąpił atak. Chwilę później kolejne dwa ciosy drasnęły go w łydkę.
- Nie mogę w ten sposób walczyć... - warknął szermierz kiedy kopnięcie Ozumy trafiło go w twarz.
Upadł na ziemię i zobaczył znowu 6 mieczy nad sobą. Niesiony chwilą zastosował pierwsze co mu przyszło do głowy. Wykonał najmniej standardowy ruch świata. Rzucił Sandaiem Kitetsu w stronę przeciwnika. Wojownik Corteza zupełnie nie spodziewał się czegoś takiego. Z najwyższym trudem odbił cios, ale totalnie wypadł z rytmu. Pięć mieczy upadło na ziemię, a on sam spojrzał na Zoro z ogromnym zdziwieniem.
Roronoa wiedział, że taka okazja już się nie powtórzy. Postawił na szybkość.

- Shishi Sonson!!! - miał tylko jeden miecz. Jedną szansę.
Rzucił się do przodu zadając potężne cięcie. Kiedy znalazł się za Ozumą już wiedział, że trafił. Zdawał sobie też sprawę, że to za mało jak na tego przepotężnego wojownika. Istotnie rana nie była wielka, choć ciągnęła się przez całą klatkę piersiową przeciwnika.
Zoro musiał kontynuować.
- Sanjuuroku Pondo Hou!!! - uderzył całą siłą na jaką tylko mógł się zebrać z użyciem jednego tylko miecza. Jego przeciwnik z największym trudem zablokował cios, ale siła uderzenia i tak wysłała go wysoko w powietrze. Pirat miał w tym momencie przewagę.
Skoczył w przód chwytając wbitego w ziemię Sandaia Kitetsu. Kiedy dzierżył już oba miecze, jego przeciwnik właśnie spadał.
- Rashoumon! - krzyknął krótko Zoro i zaatakował.
Krew buchnęła z piersi Ozumy, kiedy upadł już na ziemię. Odrazu widać było po nim, że ciosy były silne. Fala towarzysząca technice Zoro mocno dała mu się we znaki, zaś same cięcia, choć nie głębokie z pewnością były cholernie bolesne.
- Doskonale... - warknął podnosząc się z ziemi.
- Nie możesz mnie pokonać Ozuma. Wiesz o tym. - rzekł pirat. - Twoja technika ma za dużą lukę. Wystarczy cię wytrącić z rytmu, a przez chwilę jesteś bezbronny jak dziecko. Drugiego mojego ataku już nie przeżyjesz.
- Dobry żart. - rzekł człowiek Corteza. - Słyszałem o twoich zdolnościach już znacznie wcześniej. Chciałem się z tobą zmierzyć, bo słyszałem, że nawet Julakil Mihawk ma cię w poważaniu. Ale niestety okazujesz się marną płotką.
- Tak sądzisz?! - Zoro nienawidził gdy ktoś wjeżdżał mu na ambicję. - Masz teraz dwa miecze, zupełnie jak ja. Myślisz, że co mozesz mi zrobić?!
Ozuma wyciągnął z saia ostatnią siódmą katanę.
- Oj nie Roronoa Zoro. Teraz mam siedem mieczy. A ty jesteś martwy.
Puścił miecze, które mimo iż spaść powinny nie spadły, tylko zawisły w powietrzu, nad ziemią.
- Użytkownik?! - krzyknął zaskoczony Zoro, po czym zamarł z przerażenia. Reszta ostrzy była za jego plecami.
Ozuma wykonał potężne szarpnięcie obiema rękoma. Dwa miecze, które miał przy sobie zakręciły się wokół jego głowy, zaś Roronoa rzucił się na ziemię słysząc za sobą świst. Sekundę potem cztery ostre klingi śmiegnęły tuż nad nim. Piąta wbiła się w jego plecy. Ryknął z bólu, ale w porę się odsunął uwalniając od ostrza, które nie zdążyło zranić go zbyt głęboko. Potem podniósł głowę i spojrzał na przeciwnika, który stał z wyprostowanymi rękoma, a pod nim, przy ziemi wisiały w powietrzu katany. Było ich siedem.
- Cholera, szermierz nie powinien być użytkownikiem! To tchórzostwo! - warknął pirat ocierając krew spływającą mu po brodzie.
- A kto powiedział, że zjadłem owoc? - sarknął Ozuma i machnął jedną ręką.
Trzy miecze śmignęły w stronę Zoro. Szermierz odruchowo wystawił katany przygotowany do bloku, ale ten nie nastąpił. Poczuł trzy cięcia w brzuch i natychmiast zrozumiał jak działa broń jego przeciwnika. Opadł na kolana zaś człowiek Corteza przywołał ostrza z powrotem. Ewidentnie były na linkach. Ledwo widzialnych i twardszych niż stal. Zoro nie miał żadnych szans tego przeciąć. Poza tym mistrz nanatoryu uzyskiwał w ten sposób znaczącą przewagę. Nie musiał już wdrażać żadnego rytmu. W istocie miał siedem mieczy.
- Tak więc, tu kończymy naszą walkę. - Rzekł Ozuma podchodząc do krwawiącego z wielu ran Zoro.
- Nigdy! - ryknął szermierz, ale nie miał żadnych szans.
Ataki były nieprzewidywalne. Miecze raz znajdowały się na górze raz na dole, raz po raz kąsając Pirata Słomianych Kapeluszy. Jego krew bryzgała na panele na ściany, wiedział, że zbyt długo nie przetrzyma takich ataków.
Ozuma zakręcił czterema mieczami nad głową, spadły z góry na czaszkę Roronoa, ledwo zdążył je zblokować, ale znów stracił pole i po kolejnym, chyba już tylko instynktem unikniętym ataku opadł na kolana.
- Gdybym tylko miał trzeci miecz!!! - ryknął Zoro na cały głos. Zacisnął zęby gotów na ostateczne starcie z siedmioma krwiożerczymi klingami. Były coraz bliżej

- ZOROOOOO!!!!!

Roronoa nie wiedział, kto krzyczał. Dojrzał tylko kątem oka, że w jego stronę leci obnażony miecz. Ale nie prosto, jakby chciał przebić jego serce. Leciał kręcąc się jakby celował by ułożyć się w jego dłoni. W ułamku sekundy stwierdził, że nie jest to miecz Ozumy, a swoje dwa trzymał w rękach. Decyzję już podjął, reszta była rutyną.
Wadou Ichimonji w usta.
Sandai Kitetsu w prawą rękę.
Nieznajomy miecz w lewą rękę.
Blok.

Ozuma stanął jak wryty, gdy wszystkie miecze zatrzymały się na ostrzach Zoro.
Potem były Łowca Piratów się uśmiechnął paskudnie oblizująckrew z warg.

- TATSU..... MAKI!!!!!!

Siedem katan znalazło się w powietrzu, odrzucone potężnym podmuchem. Ich właściciel z najwyższym trudem zachował nad wszystkimi kontrolę przywołując je z powrotem do siebie. Spojrzał w stronę Zoro, który stał teraz uśmiechnięty dzierżąc trzy długie katany, potem zerknął w otwarte drzwi, w których stała młoda dziewczyna, cała we krwi.
Sam zainteresowany wpatrywał się w miecz, dzięki któremu udało mu się przeżyć.
Poznał go.
Było to piękne ostrze.
Ostrze Nocy.


- No to teraz Ozuma, powalczymy sobie na poważnie.



28. Dzień dwudziesty, wczesne popołudnie. Gabinet Corteza. Wybór. Ostateczny cel.


Sogeking odbił się nogami od ziemi ile tylko miał sił i skoczył w bok najszybciej jak potrafił. Nie było co się zastanawiać – w tym starciu nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Kichiru obsypywała go najróżniejszymi pociskami, zaś on sam nie mógł właściwie wyjść z jakąkolwiek kontrą. Nie miał Kabuto, a wziął ze sobą ledwo kilka diali, zresztą i tak nie miał kiedy porządnie zaatakować. Wokół niego eksplodowały pociski, ledwo udawało mu się uniknąć szrapneli, które rozpryskiwały się po całej niemal sali.
- Exploding cactus star! – ryknął rozpaczliwie.
Strzelił upadając, mając nadzieję, że choć odrobinę zaszkodzi swojej przeciwniczce. Po raz kolejny nie trafił. Pocisk uderzył w ścianę zupełnie się rozpryskując, ale mijając się z celem. Dziewczyna uśmiechnęła się i w ciągu kilku sekund znalazła się obok leżącego na ziemi Sogekinga. Potężnym kopnięciem odrzuciła go pod ścianę, snajper nie zdążył nawet się zasłonić. Proca wypadła mu z dłoni, ciało bezwładnie uderzyło w skały, dało się słyszeć cichy jęk. Pirat opadł na ziemię i niemalże znieruchomiał.
- Tak szybko padasz? – Kichiru uśmiechnęła się dopiero wtedy, gdy ujrzała krople krwi kapiące spod maski Sogekinga. Wolnym krokiem ruszyła w kierunku swojego przeciwnika. – Daj spokój, zabawa dopiero się zaczyna. Nie mogę pozwolić na to, byś tak szybko padł.
W odpowiedzi na to Sogeking zaczął się okrutnie krztusić, zaś spod maski wypływało coraz więcej krwi. Kichiru prychnęła z pogardą i odwróciła się.
- Zawiodłeś mnie. – rzuciła za siebie i skierowała się w stronę wyjścia. To był błąd.
- Shuriken Meteor Shower! – dziewczyna nie miała nawet sekundy by uniknąć tego ataku. Rzuciła się na ziemię krzycząc z bólu i zaskoczenia. Kilkanaście Shurikenów pomknęło w jej stronę i tylko najwyższemu szczęściu zawdzięczała życie. Jedynie pięć morderczych ostrzy utkwiło w jej plecach, dwa kolejne ledwo ją zadrapały.
Sogeking powoli podniósł się z ziemi uśmiechając się do siebie. Otarł z ust keczup, który wykorzystał jako krew i znów naciągnął procę.
- Zaczekaj! – zdążyła krzyknąć Kichiru.
- Gunpowder Star!
- Blaze Star!
- Matallic Star!
Wszystkie ataki trafiały niemalże idealnie. Przeciwniczka na przemian płonęła, eksplodowała, rwała się i rzucała z bólu. W końcu ostatni eksplodujący pocisk odrzucił ją daleko, daleko w tył. Padła na ziemię i z wielkim trudem podniosła się na nogi.
Sogeking uśmiechnął się w duchu. Był jednak w stanie z nią wygrać. Zdecydowanie.
- Ty draniu!!! – ryknęła Kichiru. Natychmiast sięgnęła za pazuchę gwałtownym ruchem, na jej twarzy malowała się tylko i wyłącznie czysta nienawiść. – zobaczymy jak zareagujesz na to!
Król Snajperów był przygotowany na wszystko, ale nie na aż tak szybki atak. Dosłownie sekundę później poczuł lekkie ukłucie na brzuchu, a gdy spojrzał na to miejsce, zobaczył jak jego strój nasiąka czerwienią coraz szybciej i szybciej. Ponownie podniósł wzrok na Kichiru, która trzymała w dłoni pistolet.
- Jasna cholera... – powiedział bezgłośnie Sogeking, po czym siły go opuściły. Padł na kolana, a potem na twarz.


- Nami, nic tutaj nie widzę!! – krzyczał Chopper.
- To wszystko iluzja, gnaj przed siebie! Jak z tym demonem! – odparła mu gwałtownie dziewczyna.
Ani na chwilę się nie zatrzymywali, po otwarciu drzwi biegli ile sił w nogach, choć było to straszliwie trudnym zadaniem. Dziwaczne demony otaczały ich ze wszystkich stron. Ścieżka wydawała się dosłownie nie mieć końca, światełko w tunelu wydawało się niesamowicie odległe. Nami specjalnie z całych sił przegryzała wargę, niemalże do krwi. Wiedziała, że to jedyny sposób, by jakkolwiek zachować trzeźwe myślenie, przerażony Chopper biegł z zaciśniętymi oczyma. Oboje trafili na najgorszego dla siebie przeciwnika.
- Cholerna baba! – ryknęła Nami.
- Niby kto? – głos dobiegał jakby z góry i piraci mimowolnie tam spojrzeli.
Pod sufitem unosiła się Reiko, ale nie taka jaką znali. Zupełnie inna. Z pleców wyrastały jej dwa czarne skrzydła, bez przerwy gubiące pióra, zamiast palców miała długie, ostre szpony, wokół niej buchał ogień.
- Żeby nas przestraszyć... to za mało. – powiedziała zdecydowanie nawigator. Zaprzeczeniem jej słów było to, że cała się trzęsła i to, że Chopper praktycznie zemdlał.
- Tak sądzisz? – Z dłoni Reiko wystrzeliły oślizgłe macki, które z niesamowitą prędkością pomknęły w stronę piratów.
- TAK SĄDZĘ! – wrzasnęła Nami przegryzając wargę tak mocno, że krew trysnęła na skalistą posadzkę. Ale o to chodziło. Macki na chwilę zniknęły i ta chwila wystarczyła, by w dłoniach pomarańczowowłosej zatańczył Clima Tact. – Thunderbolt Tempo!!!!
Piorun pomknął w stronę Reiko. Gdy już trafił wszystko się zatrzymało. Oślepiający błysk poraził Nami i Choppera, oboje opadli na kolana zasłaniając oczy. Kobieta Corteza jęknęła z bólu, gdy atak piratki przypalił jej ramię, a chwilę potem wszyscy znajdowali się już w sporym pomieszczeniu z ogromną biblioteczką pod ścianą i biurkiem po środku pokoju.
Gdy Nami nieśmiało otworzyła oczy od razu zrozumiała gdzie się znajdowali.
- A więc jednak. Gabinet Corteza. – Powiedziała z dumą cucąc Choppera dyskretnym kopniakiem.
- Sprytnie. – mruknęła Reiko klepiąc po karku swojego tygrysa. – Ale to chyba nie wystarczy? Nie macie ze mną żadnych szans. Jestem najbardziej zaufaną...
Podczas jej tyrady nawigator dyskretnie dała znak lekarzowi. Znali się od dawna. Niejedną przygodę razem przeżyli. Chopper zrozumiał doskonale. W jego łapce pojawiła się mała, żółta kulka, którą natychmiast przegryzł. Nie mógł się tutaj poddać.
- Rumble Ball! – krzyknął.
- Bierz go słonko! – Reiko klepnęła w tył swojego tygrysa, zaś ten bez słowa rzucił się na renifera. Ogromna paszcza zakleszczyła się na futrze Chopperowskiego Guard Point i przeciwnicy niesieni impetem tygrysa wypadli przez okno.
Nami uśmiechnęła się wywijając Clima-tactem młyniec.
- Zostałyśmy tylko my dwie. A ty nie wyglądasz na silną w bezpośrednim starciu. Nie masz szans.
- Mam, moja droga. Mam. – powiedziała Reiko i rozpłynęła się w powietrzu.
A chwilę potem drzwi się otworzyły z potężnym hukiem.
- Nami-swan! – wrzasnął Sanji wpadając do gabinetu.
- Sanji-kun? – Tego się nawigator nie spodziewała. – Co ty tu robisz?



Ozuma był niesamowicie wyćwiczonym szermierzem. Trenował właściwie od kiedy tylko nauczył się chodzić. I nigdy się nie oszczędzał. Miał za sobą lata doświadczenia, jego techniki były niesamowicie doszlifowane. Do tego znany jako słynny pirat, tak potężny jak Shigeru, był naprawdę znaczącą siłą na Grand Line. Sam założył załogę szermierzy, ale nigdy niczego znaczącego z nią nie dokonał. Ten epizod wiele go jednak nauczył. Zrozumiał czym należy się kierować w życiu, zrozumiał, że Morgania tak naprawdę mają znacznie więcej do powiedzenia w tym świecie niż durni i słabi Main Peace. Pojął, że to w strachu, kryje się prawdziwa siła. A potem nauczył się wykorzystywać strach. I swój, i przeciwnika. Nauczył się też swego rodzaju sprawiedliwości. To ona wyznaczała jego poczynania, tak samo jak jego własna moralność.
Zdziwił się, że akurat teraz przeszłość do niego wraca. Nie był aż tak stary, a bynajmniej wcale nie był przekonany o tym, że zaraz umrze, by już wspominać. Mimo, że Zoro stał pewnie na obu nogach, dzierżąc trzy miecze, nie czuł strachu, takiego jak czuł do tej pory. Tym razem był pewien zwycięstwa.
- Na poważnie powiadasz? – mruknął w końcu Ozuma. – Czyżbyś myślał, że jeden mieczyk więcej da ci wystarczająco siły, by pokonać moich siedem.
- Tak, tak właśnie myślę... – odparł spokojnie Zoro przybierając pozycję do Onigiri.
- Więc skończmy to. Szybko i z klasą.
Nastała chwila milczenia. Pirat uśmiechnął się do siebie. Czuł się nadzwyczaj pewnie. Miał w końcu trzeci miecz, mógł zwyciężyć. Musiał zwyciężyć, bo sporo zależało od tego czy uda mu się pokonać Ozumę. Wszystko musiało nastąpić szybko.
- Soru. – szepnął Zoro rzucając się do przodu. W ciągu sekundy znalazł się za przeciwnikiem. – ONIGIRI!!!
Takiej kombinacji człowiek Corteza się nie spodziewał. Z trudem machnął dwoma mieczami, które zablokowały co prawda atak Zoro, ale siła ciosu rozrzuciła je na boki jak zapałki.
- Gazami Dori!!! – Atak niemalże ciął w tors Ozumy. Tym razem szermierz schwycił jednak katanę pewnie i zblokował cios pirata. Zoro był jednak na to przygotowany i natychmiast zaatakował ponownie. – Tora Gari!!!
Jakże on szybko atakuje, pomyślał starszy z walczących odsuwając się w tył pod naporem potężnych ciosów młodszego. Pięć mieczy leżało już na ziemi opór stawiał dwoma, powtarzając ruchy wyrobione latami doświadczenia.
- Mówiłem, że będzie poważnie! – krzyknął Zoro tnąc potężnie dwoma katanami od dołu. Tym ciosem, mimo, iż zblokowanym, przygwoździł Ozumę do ściany.
- Mówiłem, że jeden mieczyk to za mało, by pokonać moich siedem!! – warknął tamten.
- Jakoś nie widzę tych siedmiu! – Zoro uchylił się przed poziomym cięciem i szybkim ruchem wraził klingę Sandaia Kitetsu w udo przeciwnika. Zraniony zawył z bólu, gdy lodowate ostrze przebijało jego mięsień na wylot by utkwić w ścianie. Krew trysnęła na posadzkę.
- To by było na tyle – powiedział uśmiechnięty Roronoa.
- Nie sądzę. – wyszeptał Ozuma przez zaciśnięte zęby, a potem wykonał ręką ruch jakby coś do siebie zagarniał. Bardzo gwałtowny ruch.
Ryzykował niesamowicie. Wiedział, że jeżeli Zoro uniknie, to będzie koniec. Jednakże nie uniknął.
- UWAŻAJ! – ryknęła Marisa, ale zielonowłosy szermierz był zbyt zaaferowany walką. Trzy ostrza śmignęły w jego stronę od tyłu i wszystkie trafiły. Z okropnym dźwiękiem utknęły w plecach pirata sprawiając, że tamten poważnie zachwiał się na nogach plując krwią.
Chwilę potem Ozuma wymierzył przeciwnikowi potężnego kopniaka zdrową nogą. Sandai Kitetsu wysunął się z rany, zaś Roronoa odrzucony ciosem runął na ziemie gubiąc miecze tkwiące w jego plecach. Ból był niewyobrażalny. Porównywalny do niesamowitej rany od Mihawka, ale skupiony na mniejszej powierzchni. Ostrza weszły głęboko, choć cudem ominęły witalne punkty.
Człowiek Corteza kuśtykając podszedł w stronę Zoro.
- Widzisz, tak to wygląda. Ja mam siedem ostrzy. Ty trzy. Ja mam mnóstwo opcji ty znacznie mniej. Przegrałeś.
- Nie, nie przegrałem. – wycharczał Zoro plując krwią. Uśmiechał się.
- Leżysz i nic nie możesz zrobić. Więc przegrałeś.
- Nic nie mogę zrobić? Tu się grubo mylisz.
A potem stało się coś co sprawiło, że Ozumie oczy wyszły z orbit. Roronoa zacisnął zęby i podniósł się z ziemi. Krew kapała z jego pleców tworząc na ziemi swego rodzaju kałużę.
- Niesamowite... – wyszeptał człowiek Corteza widząc ogromną determinację i zdecydowanie w oczach swojego przeciwnika.
- Nie wiem czy już o tym wspominałem – warknął Zoro rozluźniając ręce – ale to co mam teraz na głowie do czegoś zobowiązuje.
- Obietnica wobec człowieka, który cię uratował też zobowiązuje!!! – wrzasnął Ozuma tnąc poziomo.
Pirat nie zdążył z blokiem. Miecz przebił jego skórę przecinając głęboko brzuch. Siła cięcia odrzuciła go pod ścianę. Wrzasnął z bólu plując krwią. Sekundę później dwa z mieczy już leciały w jego stronę. Nie miał siły wstać, ani nawet zareagować, kiedy katany przygwoździły jego ramiona do ściany, przebijając ciało na wylot. Znów trysnęła krew.
Starszy z szermierzy wolnym krokiem ruszył w stronę rannego przeciwnika. Mimo okrutnych ran, mimo wielkiej kałuży krwi Zoro nawet nie pomyślał o tym by puścić swoją broń. Nie mógł ruszyć rękoma, katany wciąż tkwiły w jego dłoniach.
- Obietnica powiadasz... – wyszeptał z trudem ranny.
- Żebyś wiedział. – odparł Ozuma. – Cortez – san uratował mi życie. Wyciągnął mnie z pierdla Marines. Docenił moją siłę, dał mi nowe życie. Jak do cholery miałbym go teraz wystawić przegrywając z kimś takim jak ty?!
Zoro uśmiechnął się pod nosem. Polubił tego człowieka. Nie walczył dla własnych korzyści.
- Widzisz... A ja spotkałem grupę ludzi, która poprosiła mnie o pomoc. Bo właśnie twój pan Cortez zniszczył im życie. I jak do cholery miałbym ich zawieść i przegrać z tobą?!
- STANIE SIĘ TAK, BO WALCZĘ DLA KOGOŚ KOMU DAŁEM SŁOWO!!! – Ozuma był wytrącony z równowagi do granic możliwości.
- NIE STANIE SIĘ TAK!!!! BO JA....WALCZĘ O WOLNOŚĆ!!!!! – ryknął Zoro.
A potem zaryzykował. Całą siłą jaka mu jeszcze pozostała wyszarpnął z ran miecze z głośnym krzykiem. Potem schwycił oba miecze i mimo tego, że ledwo stał z upływu krwi rzucił się na przeciwnika. Spotkał się z zaciekłym oporem.
- Czymże jest wolność bez dobrego przywódcy?! – człowiek Corteza uchylił się przed cięciem wyprowadził własne od dołu, przyjęte na twardy blok Zoro. – Pan Cortez jest doskonałym władcą, dzięki niemu ta wyspa jeszcze jakoś prosperuje!!!
- A ludzie żyją w ciągłym strachu tak?! – Roronoa był wściekły. Jednym ruchem odtrącił oba miecze Ozumy i ciął prosto w szyję. Nie trafił, przeciwnik był zbyt doświadczony by dać się nabrać na coś takiego. – On niczego dobrego nie przynosi!
- Ktoś taki jak ty nie ma prawa o tym decydować!!!
- Ale ludzie mają prawdo decydować, kto będzie rządzić!!!! – Zoro zamachnął się i potężnym ciosem wbił miecz w prawy bark przeciwnika. Tamten wrzasnął z bólu, ale natychmiast rzucił się do tyłu
Obaj przeciwnicy od siebie odskoczyli. Obaj ciężko dyszeli, obydwaj ranni, obydwaj zmęczeni.
- Ozuma... – zaczął Zoro. - gdyby każdy postępował w ten sposób co Cortez mielibyśmy okrutną dyktaturę. Świat strachu.
- Ale uporządkowany. Taki właśnie będzie pod władzą pana Corteza.
- Na to nie pozwolę. – Zoro schwycił wszystkie trzy miecze i stanął w pozycji. Wiedział, że po raz ostatni. Ledwo widział, straszliwie krwawił.
- NIBY DLACZEGO DO DIABŁA?!!! – Ozuma rzucił się do przodu, a wraz z nim jego siedem mieczy.
- Bo.... – Roronoa wyskoczył mu naprzeciw.

- BO POPROSILI MNIE O TO PRZYJACIELE!!!!!!!!!!!

Chwile potem stal trafiła w ciało, a obaj szermierze zastygli w bezruchu stojąc plecami do siebie.
Sekundy mijały w totalnej ciszy. Zoro już wiedział. Ozuma też już zrozumiał. Walka była już skończona.
W tym samym momencie z piersi pirata trysnęła krew zaś on sam opadł na kolana upuszczając wszystkie katany na ziemię. Podparł się rękoma zaś z jego ust trysnęła krew. Wiele ran przetrwał, ale ta była inna. Głębsza i mocniejsza. Za mocna.
Człowiek Corteza odwrócił się w jego stronę. Uśmiechał się łagodnie.
- Tak to się kończy... Czas pokaże czy miałeś rację. – podszedł parę kroków w stronę Zoro. – Byłeś cholernie twardym przeciwnikiem, wiesz? Roronoa Zoro... to dobre nazwisko. Nazwisko godne pirata. Nazwisko godne.... przyjaciela.
Ozuma zwalił się na kolana, a potem na plecy. Krew trysnęła z jego ciała oblewając posadzkę. Drgnął przedśmiertelnie.
- Cortez – san... przepraszam.... – wyszeptał, a potem oczy mu się zaszkliły.
Leciał.


Nami była skonsternowana. Spodziewała się wszystkich, ale nie Sanji’ego.
- Co ty tu robisz?
- Martwiłem się o ciebie... – wyszeptał kucharz zbliżając się do niej. – już po wszystkim. Nie ma Sigmy... nie ma Corteza...
- Nie ma? Pokonani? – oczy Nami zaszkliły się od łez.
- Tak... – mężczyzna zbliżył się do niej po czym wziął ją w ramiona.
Nastała długa chwila milczenia. A potem...
- Sanji – kun... kocham cię. – powiedziała cicho Nami, po czym gwałtownie odsunęła się od niego. – chciałabym kiedyś odważyć się powiedzieć to w twarz... prawdziwemu tobie.
- Co...?
- TORNADO TEMPO!!!!! – Jeden atak. Jedna sekunda. Sanji pofrunął w stronę ściany uderzył w nią z całą siłą, aż posypał się tynk. Gdy padł na ziemię już nie był kucharzem Piratów Słomianego Kapelusza. Na ziemi leżała nieruchoma Reiko. Pokonana. Nieprzytomna.
Nami otarła łzy wierzchem dłoni i uśmiechnęła się. A potem omotała wzrokiem gabinet Corteza. W końcu po coś tu przyszła.


Sogeking umiera... umiera....
Coś powiedziało mu, że to koniec. Rana była ogromna, krwi było mnóstwo. I to nie był żart. To nie był keczup jak zwykle. To był śmiertelny pocisk i tkwił w nim rozlewając po całym ciele dziwny chłód.
[i] Jestem Kapitan Usopp!!! Ja i Osiem tysięcy moich podwładnych cię zniszczymy[/i]
Dlaczego wspomnienia wracają? Czy tak wygląda śmierć?
[i] JAKA WIELKA RYBA!!!! HAHAHAHAHA [/i]
Tamte chwile były takie cudowne...
[i]Monkey D. Luffy!!! Wyzywam cię na pojedynek!!!![/i]
Wtedy i tak miałem rację... ale to już mało istotne. Wtedy urodziłeś się we mnie, prawda Sogekingu? Sogekingu?!

I w tym momencie Usopp zrozumiał. Sogeking nie żył. Zginął. Kula przebiła jego brzuch, wyssała z niego życie... Tylko, że on Usopp.... On żył. I nie mógł tutaj umrzeć. Ostatkiem sił sięgnął do swojej twarzy i wolnym ruchem ściągnął maskę. Maskę, której tyle zawdzięczał. Maskę, którą uwielbiał i kochał. Maskę, która pozwalała mu być silniejszym. A potem podparł się ręką i plując krwią podniósł się z ziemi.
- Jeszcze żyjesz? – warknęła Kichiru zbliżając się do niego z wycelowanym w jego twarz pistoletem.
Usopp nie powiedział ani słowa. Upuścił procę na ziemię i sięgnął do torby. Miał tylko jedną rzecz, która mogłaby mu teraz pomóc.
- Czy co. Strzelać dalej, tak? W co tym razem?
Wyciągnął do niej rękę pokazując jej obandażowane wnętrze dłoni.
- Ach tak... w rączkę! Niech ci będzie! – pociągnęła za spust i kula uderzyła w sam środek dłoni Usoppa nie wyrządzając mu żadnej krzywdy. Nabój upadł na ziemię zaś sam strzelec wolno ruszył w jej kierunku.
- Jak ty to do jasnej cholery zrobiłeś?
- To... nowa umiejętność...
- Przecież nie jesteś żadnym kapitanem!!! Jesteś nic nie wartym gównem!!
- Mylisz się... dopiero teraz... zrozumiałem kim jestem... – wycharczał długonosy męcząc się by wypowiedzieć jakiekolwiek słowo. – nie jestem żadnym Sogekingiem... Ba nie jestem nawet kapitanem Usoppem...
- Więc kim jesteś?
Usopp ostatkiem sił rzucił się do przodu w momencie, kiedy Kichiru przeładowywała broń. Wpadł na nią całym ciężarem swojego ciała i oboje polecieli do tyłu. Jeszcze w locie snajper przyłożył jej otwartą dłoń do klatki piersiowej.
- Jestem zwykłym piratem... A na imię mam... USOPP!
Potem pomyślał o Luffym i o wspólnych przygodach. Nie zawahał się jednak ani przez chwilę.

- REJECT!!!

Niewyobrażalny ból przeszył całe jego ciało. Odleciał do tyłu głucho uderzając o
ścianę. Nie widział już tego, że Kichiru odbija się od ziemi i że chwilę później pada nieruchomo w kałuży własnej krwi. Pozwolił by pochłonęła go ciemność pewien tego, że tym atakiem zasłużył sobie na miano prawdziwego Nieustraszonego Wojownika Mórz.


- Zoro!!! Weź się w garść!!! Nie umieraj mi tutaj!!! – krzyczała Marisa prowadząc pod ramię szermierza. Zostawiali za sobą wielką smugę krwi.
Sama dziewczyna była okrutnie ranna, trzymała się na nogach chyba tylko i wyłącznie samą siłą woli. Wiedziała, że nie może pozwolić, by ktokolwiek jeszcze zginął. Miała tego już dosyć po dziurki w nosie.
- Spokojnie mała... Jestem wytrzymały... Zaprowadź mnie na górę... to jeszcze nie koniec....
Powoli, kuśtykając ruszyli po schodach.


Nami siedziała za biurkiem Corteza. Łzy bezradności płynęły jej z oczu i spadał na niewielki notatnik, który wyciągnęła z szuflady ukrytej pod stolikiem. Przeczytała go dwukrotnie i zrozumiała. Zrozumiała już wszystko. Nie było już nadziei.
- To koniec... – wyszeptała i ukryła twarz w dłoniach. – Sanji – kun....



Dzień dwudziesty, popołudnie. Plan Corteza. Plan Białego Starca. Plan Słomianych Kapeluszy.

dodał Mateo14, dnia 29.01.2010

Wszystko powoli cichło. Ogromne pole u podnóża wulkanu spływało szkarłatem, niektórzy mieli wrażenie, że nigdy on już nie wsiąknie w grunt i na zawsze zabarwi ziemię. Inni wiedzieli, że nawet jeśli tak się nie stanie, to będą do końca życia pamiętać o tym, co się tu wydarzyło.
Wszędzie leżały ciała. Rebelianci przemieszani z The Guards choć w zupełnie nierównych proporcjach. Dzięki heroicznej postawie takich ludzi jak Takeyama, Kabuu czy Shin czarne płaszcze niemalże usłały pole walki. Resztki wojowników Corteza rozpaczliwie wycofały się do pobliskiego lasu, rebelianci nawet nie próbowali tego zrobić. Od początku nikt z nich nie zamierzał się wycofywać.
Kiedy wyczerpany do granic możliwości wielogodzinną walką Takeyama w końcu usiadł na kamieniu wiedział, że tej bitwy nie wygrali. Z około dwustu rebeliantów, połowa oddała swoje życia za wolność. Z tysiąca pięciuset The Guards, grubo ponad tysiąc padło w imieniu idiotycznych zapędów Corteza. Takeyama wiedział, że to niemały sukces, choć wiedział też, że ponad sto żon tej nocy będzie płakać zamiast świętować. Dlatego właśnie nie uważał, że zwyciężyli. Cel został wypełniony. Wojska wroga zostały zatrzymane. Sam nie wiedział jakim cudem udało im się dokonać czegoś tak niemożliwego, czy to było zrządzenie losu czy siła boska, nie myślał teraz o tym. Bardziej interesował go los tych którzy przeżyli. Każdy bowiem był ranny. Jedni ciężko, inni lekko, ale każdy. Co do jednego. Sam Takeyama zaciskał zęby starając się nie myśleć o trzech kulach tkwiących w różnych miejscach jego ciała, ani o tym, że lewa ręka nigdy nie będzie już tak sprawna jak była. Shin stracił dwa palce lewej dłoni, już teraz przeklinał wszystko, że już dobrze nie podeprze strzelby. Kabuu niemalże krzyczał z bólu, kiedy medycy zszywali jego okrutne rany, jakie poniósł ratując Marisę. Jin milczał. Stracił oko i niemalże połowę twarzy. Mimo tego stał jednak nad zmasakrowanymi ciałami ludzi ze swojej siatki wywiadowczej. Nie przyzwyczajeni do regularnego starcia zginęli co do jednego. Wszyscy wiedzieli, że nie ma sensu go pocieszać.
- Takeyama-san? – odezwał się Shin podchodząc do swojego dowódcy.
- O co chodzi?
- Czy możemy pozwolić sobie na to, by wysłać kogokolwiek na przeszpiegi do siedziby Corteza?
- Niby jak? – mężczyzna zaśmiał się gorzko. – W lesie roi się teraz od porozrzucanych resztek The Guards. A jedynym, który mógłby się tam przekraść niezauważonym jest Jin. I wiesz doskonale, że żadnego sensu nie ma go o to prosić.
Shin rzucił okiem na przyjaciela. Istotnie nie wyglądał zbyt dobrze. Obandażowany, ledwo stał, zaś jego barki przygniatał ciężar tego co się stało.
- W takim razie...
- W takim razie trzeba zabrać zabitych. – wtrącił Kabuu - Zrobić listę naszych... poinformować rodziny... Poleciłem już wykopać ogromny dół, do którego wrzucimy ciała The Guards...
- Jesteś w stanie się tym zająć? – zapytał Takeyama. – Jesteś w stanie zająć się wszystkim?
- Jestem.
- Więc zostawicie mnie teraz samego.
Shin i Kabuu spojrzeli po sobie. Zrozumieli. Strzelec ścisnął zdrową ręką ramię przywódcy i obaj odeszli. Takeyama natomiast ukrył twarz w dłoniach i gorzko zapłakał.


Nie tylko The Guards i Rebelianci ponieśli straty. Samo wejście do tajemniczej dziury w ziemi i przebycie pierwszych dwustu metrów kosztowało admirała Kizaru utratę wszystkich ludzi poza Rakim. Korytarz, który prowadził głęboko pod ziemię wypełniony był niesamowicie dziwnym promieniowaniem. Kizaru nie miał bladego pojęcia co to, wiedział jedynie, że słabsi ludzie po prostu nie wytrzymywali tego co tam panowało. Rozrywało ich to od środka sprawiało, że na miejscu się wykrwawiali, lub dusili. Raki nie wyglądał zbyt dobrze, ale twardo szedł do przodu. Admirał zaś czuł jedynie lekki wiaterek. Nigdy nie czuł czegoś takiego. Nie było to osławione Haki, którym tylu władało. Nie był to żaden rodzaj diabelskiego owocu. Znał jednak na tyle Białego Starca, że zdawał sobie sprawę, iż może spodziewać się wszystkiego.
W końcu korytarz zaczął się coraz bardziej rozszerzać, aż w końcu Kizaru dotarł tam gdzie chciał dotrzeć. Przed nimi pojawiły się przeogromne stalowe drzwi. Na oko nie można było ocenić ich grubości, ale biło od nich coś tak niesamowitego, coś tak przepotężnego, że wiaterek zamienił się w dyskomfort, zaś Raki pobladł niemal zupełnie.
- Otworzyć? – zapytał drżącym głosem.
- Odradzam. Nie przeżyjesz. – rzucił admirał, po czym ruszył do przodu.
Powoli wysunął rękę przed siebie i po raz pierwszy w życiu zawahał się. Nie miał pojęcia co się stanie gdy otworzy te drzwi. Nie chciał ryzykować. Odwołał się do diabelskiej mocy. Poczuł przypływ euforii, który zawsze towarzyszył mu, gdy używał swoich zdolności. A potem błysnęło krótko i drzwi rozpadły się na kawałki.
Nastała chwila milczenia, a gdy opadł dym obaj mężczyźni ujrzeli najdziwniejszą salę jaką widzieli w życiu. Laboratorium Vegapunka wyglądało przy tym jak pokój dziecięcy. Ogromny podmuch ze środka niemal zwalił ich z nóg.
Naprzeciwko nich stał starszy mężczyzna o zupełnie łysej głowie i lekko przygarbionych plecach. Sprawiał wrażenie zupełnie pozbawionego włosów, zaś jego twarz wyglądała tak obłąkańczo, że nawet najstarsi więźniowie Impel Down sprawialiby przy nim wrażenie ułożonych chłopców.
Był to Biały Starzec. We własnej osobie.


Sanji wolnym krokiem wdrapywał się po schodach. Czuł, że z jego nogami nie jest najlepiej, do tego bolał go chyba każdy skrawek ciała, ale nie chciał się zatrzymywać. Było jeszcze zbyt wiele do zrobienia. Leżał około pół godziny, poczuł się już na tyle dobrze, że choć każdy krok sprawiał wrażenie jakby przebijało go tysiąc igieł to jednak był w stanie iść.
Kilka chwil później otworzył drzwi i wszedł do sporej owalnej sali. Uśmiechnął się szeroko widząc spoczywającego na ziemi Ozumę, z rozłożonymi na boki rękoma. Zoro musiał zadać naprawdę niesamowite cięcie. Martwy leżał w wielkiej kałuży krwi, Sanji dojrzał, że gdyby cięcie poszło dosłownie kilkanaście centymetrów dalej, człowiek Corteza rozpadłby się na dwie części. Ale to się w tej chwili nie liczyło. Najważniejszym było to, że przeciwnik nie żył i że Zoro prawdopodobnie zapewnił Nami i reszcie wsparcie.
Kolejne schody przysporzyły kucharzowi niemałych trudności. Wiedział, że jego przyjaciel jest co najmniej ciężko ranny, gdyż po schodach ciągnęła się szeroka smuga krwi. Nie było czasu. Kiedy wszedł do wielkiej, skalistej sali, wiedział już, że Roronoa istotnie jest ciężko ranny. I nie tylko on.
Marisa i Chopper klęczeli przy Usoppie. Oboje byli śmiertelnie poważni, coś tu nie grało. Zoro leżał praktycznie cały w bandażach, ledwo kilka metrów dalej. Sanji szybko zobaczył, że szermierz oddycha spokojnie, zobaczył też, że nigdzie nie ma Nami. Ale najważniejsze co zobaczył, to to, że Usopp jest blady. Blady jak ściana, a do tego trzęsie się lekko. Że umiera.
- Sanji!!! – krzyknął Chopper widząc kucharza dopadającego do nich ile tylko miał sił. – tracimy go...
Usopp był już nieprzytomny. Kiedy kucharz dotknął jego twarzy poczuł, że ulatuje z niego ciepło. Poza tym oddech strzelca był przerywany i nierówny.
- Co się stało?! –wrzasnął Sanji czując, że łzy napływają mu do oczu. – gdzie Nami-swan?
- Dostał z pistoletu – wyjaśniła Marisa. – A Nami przeszukuje gabinet Corteza.
Blondyn spojrzał na leżący obok martwej Kichiru pistolet. Zacisnął pięści.
- Czy naprawdę nic nie da się zrobić? – warknął pełen rezygnacji.
- Musiałbym go natychmiast zoperować. – jęknął renifer – ale istnieje za duża szansa, że po prostu umrze w męczarniach... A ja nie umiem... Nie jestem Doctorine....
- Nie jesteś, to prawda. – odparł Sanji odpalając papierosa. Chopper skulił się i zaczął płakać.

- JESTEŚ TONY TONY CHOPPER!!! – krzyk kucharza postawił go na nogi.
Lekarz spojrzał na swojego przyjaciela. Te same słowa. Te same słowa powiedział kiedyś doktor Hiluluk.
- Jeśli ty tego nie zrobisz to kto do cholery?! Usopp za chwilę umrze! – Sanji był potężnie wyprowadzony z równowagi – TYLKO TY JESTEŚ W STANIE GO URATOWAĆ, ROZUMIESZ?! TYLKO TY!!!
Nastała długa chwila ciszy. Oddech Sanji’ego zdecydowanie się pogłębił. Nawet taki krzyk wyczerpywał go teraz. Poczuł znaczący ból popękanych żeber i usiadł na ziemi.
- Jak się będziesz tak drzeć, to długo nie pożyjesz, cholerny kuku. – rzucił Zoro uśmiechając się lekko.
- Popatrz lepiej na siebie, ciołku. – Nawet w takiej sytuacji Sanji miał na tyle rezonu by się odgryźć.
Chopper natomiast spojrzał na Marisę, a gdy ta kiwnęła głową odwrócił się do przyjaciół.
- Zrobię to – oznajmił cicho.
Na każdej z twarzy pojawił się lekki uśmiech dający nadzieję.


Kizaru wiedział, że wystarczy jeden ruch. Jedno lekkie kopnięcie i kark Białego Starca dziwacznie się wygnie, zaś stary mężczyzna padnie bez ruchu na ziemię. Takie miał polecenie. W tej chwili było to nawet bardziej istotne niż Białobrody i jego załoga. Było to bardziej istotne niż wszyscy piraci na świecie. To Biały Starzec był głównym wrogiem Światowego Rządu i miał zostać zlikwidowany w pierwszej kolejności. Wagę tego podkreślało to, że do wykonania tego zadania został wybrany jeden z najsilniejszych ludzi marynarki.
- Wiesz po co tu jestem – bardziej stwierdził niż zapytał Kizaru.
- Wiem. – odparł krótko Biały Starzec i jak gdyby nigdy nic odwrócił się od niego plecami i ruszył w głąb sali.
To co admirał zobaczył w środku sprawiało, że ciężko było mu zachować zimną krew. Gdyby nie bezwzględny rozkaz zabicia tego mężczyzny, prawdopodobniej wyszedłby stąd w tym samym momencie w którym wszedł. I to nie tylko z winy dziwnej aury, która sprawiała, że Raki przyklęknął na jedno kolano próbując zatamować krwawienie z nosa.
Pod ścianą, naprzeciwko wyjścia znajdował się spory podest, na którym oprócz biurka zasłanego wszelkiej maści papierami znajdowała się najdziwniejsza rzecz jaką Kizaru kiedykolwiek zobaczył. W powietrzu wisiały trzy spore, stalowe okręgi, jednakże niedomknięte. Marines nie mieli najmniejszego pomysłu co może utrzymywać je w powietrzu, jednakże unosiły się one i nie było co do tego żadnej wątpliwości. Było dość cienkie, wisiały jeden nad drugim, o mniej więcej metr od siebie. Przestrzeń w ich wnętrzu jarzyła się na biało, zaś po nich samych przebiegały ładunki elektryczne.
Tuż obok okręgów stał dziwaczny szklany zbiornik wypełniony czerwoną cieczą, która ewidentnie się gotowała. Ulatniająca się para kierowała się w stronę okręgów, sprawiając, że biała poświata pulsowała coraz bardziej i bardziej.
- Co to do cholery jest? – Nie wytrzymał w końcu Kizaru.
Starzec z uśmiechem podniósł głowę znad ogromnej książki w której coś zapisywał.
- Coś co zmieni obraz obecnego świata – oświadczył sucho – ale chyba nie myślisz, że powiem ci więcej?
Admirałowi drgnęła brew. Istotnie, nie musiał wiedzieć.
- W takim razie przejdźmy do zakończenia sprawy. Tajemnicę zabierzesz do grobu.
Biały Starzec odpowiedział mu gromkim śmiechem. Tego było już za wiele. Kizaru napiął mięśnie gotów na szybki ruch. W tej samej chwili dwie płyty na których stał rozsunęły się i wyskoczyły z nich łańcuchy, które natychmiast owinęły się wokół jego kostek. Warknął krótko, ale już po sekundzie zrozumiał, że więcej się nie ruszy. Łańcuchy były z kariouseki. Biały Starzec wciąż nie przestawał się śmiać kiedy Kizaru opadł na kolana ogarnięty nagłą słabością.
- Przecież to oczywiste, że nie przyjąłbym cię tutaj od tak, z otwartymi ramionami. – rzekł pocierając dłonią nos.
- To jasne... - Powiedział cicho Admirał. – Ale zapomniałeś jeszcze o czymś.
Zza jego pleców wypadł Raki z obnażoną szablą. Natychmiast rzucił się na Białego Starca gotów do ostatecznego ciosu. Ten jednakże nigdy nie nastąpił. Kapitan odbił się od niewidzialnej ściany na metr przed Białym Starcem i padł bez ruchu na posadzkę. Kizaru wytrzeszczył oczy z zaskoczenia, zaś staruszek podszedł wolnym krokiem do leżącego. Wyciągnął zza pazuchy niewielki kozik i naciął Raki’emu ramię zaś spływającą szkarłatną krew nabrał do niewielkiej fiolki, która ni stąd ni zowąd pojawiła się nagle w jego drugiej dłoni. Potem odwrócił się i nalał kilka kropel do zbiornika z czerwoną cieczą, który absolutnie na to nie zareagował. Wtedy Kizaru zrozumiał. Ogromna szklana butla zawierała krew.
- Widzę, że jego posoka została przyjęta – rzekł Starzec z uśmiechem – zobaczymy jak twoja.
Krew admirała, teraz już podatnego na zranienia, także pasowała. Kizaru bardzo rzadko zostawał ranny i cienkie draśnięcie na przedramieniu niemalże doprowadzało go do szału.
- Do czego zmierzasz cholerny świrze? – warknął Marines – Zmienić świat chcesz? Aż tak nienawidzisz Gorousei? Tylko za to, że...
- Tylko za to, że mnie wystrychnęli na dudka? Tylko za to, że zrobili mnie w konia?! Banda starych oszustów!!! – Twarz Białego Starca wyglądała teraz jeszcze okropniej niż wcześniej. – Woleli wziąć sobie Vagapunka jako swojego pieska niż posłuchać mnie! Człowieka, który zawsze był z nimi na równi! Rokurousei! Tak się mieliśmy nazywać!!!
- Wiesz dobrze, że nie miałeś do tego kwalifikacji – rzekł Kizaru próbując zebrać wszystkie siły, by uwolnić się z mocy łańcuchów. – Od początku, gdy tylko cię odepchnęli robisz wszystko, by zniszczyć Światowy Rząd...
- Mam to w dupie gówniarzu – warknął Biały Starzec – Teraz wszystko się zmieni. Teraz... Cała Święta Ziemia zniknie z powierzchni morza!!!
- Nigdy tak się nie stanie.
- Stanie. Już niebawem – staruszek odłożył nóż, a wyciągnął sporych rozmiarów maczetę – A wasza krew doskonale mi w tym pomoże.
Potem ruszył w stronę admirała.

- Będzie żyć – powiedział krótko Chopper zakładając ostatni bandaż na ciele Usoppa. Udało mu się dokonać cudu bardzo szybko, pocisk wyjęty z trzewi snajpera spoczywał teraz na zakrwawionej szmatce obok. – Sanji, trzymasz się?
Zoro był już opatrzony, ramię Marisy także.
- Raczej nic nie poradzisz... – odparł kucharz. – Podobno mam w mięśniach ud dwa ogromne kawałki szkła.
- Co???
- Nie pytajcie... sam nie wiem jak to możliwe. Wiem, że cholernie ciężko mi chodzić, ból jest ogromny – Sanji niechętnie się do tego przyznawał, ale taka była święta prawda.
- W takim razie ciebie również trzeba zoperować. Ale nie tutaj, nie teraz – rzekł Chopper. - Póki co weź to i używaj, gdy ból powróci.
Podał przyjacielowi cztery malutkie buteleczki zakończone ostrymi igłami.
- Morfina? – zapytał Sanji.
- Tak. Usopp pomógł mi skonstruować te buteleczki. Samemu możesz sobie zaaplikować środek wbijając igłę w jakiś mięsień. Najlepiej właśnie uda, lub pośladek. Ból przechodzi natychmiast. Ale nie nadwerężaj tych nóg dopóki ci tego szkła nie wyciągnę.
- Dzięki Chopper – odparł kucharz wbijając sobie pierwsza igiełkę w udo. Po kilkunastu sekundach ból zaczął ustępować. – Chyba zapomnieliśmy o Nami. – dodał po chwili.
- Zaraz możemy po nią pójść. – wtrąciła Marisa.
- Ja pójdę. – Sanji wstał i ruszył przed siebie. Morfina działała cudownie. Choć czuł lekkie otępienie mógł spokojnie iść nie czując żadnego bólu. Prawie nie czuł też nóg, ale w tej chwili to był szczegół.
Wszedł do gabinetu Corteza i zobaczył ją. Siedziała przy biurku trzymając notatnik. Była zupełnie blada, zaś zimny pot dosłownie ściekał jej po twarzy. Podniosła głowę.
- Wszystko w porządku? – zapytał cicho widząc jak wygląda dziewczyna.
Nami po raz drugi tego dnia rzuciła się w ramiona Sanji’ego. Tym razem jednak był prawdziwy, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Gdy tylko przywarła do jego piersi coś w niej pękło i zaczęła głośno płakać.
Kucharz nie spodziewał się czegoś takiego. Drżącymi rękoma delikatnie ją obiął niepewien tego co spowodowało taki jej stan. Mimo wszystko poczuł się błogo. To o niej myślał w czasie walki z Sigmą, to ją właśnie chciał wziąć w ramiona. Tylko dlaczego płakała?
- Nami-san co się stało? – zapytał cicho gładząc ją po zmierzwionych włosach.
- Sanji-kun... to koniec. Umrzemy tutaj, wszyscy...
- Ale dlaczego...? – nie zdążył powiedzieć nic więcej, kiedy dziewczyna podsunęła mu pod nos notatnik Corteza.
Ledwo rzucił okiem i w tym momencie nogi zupełnie odmówiły mu posłuszeństwa. Usiadł na ziemi nie mogąc uwierzyć w to co czyta.
- A więc taki to skurczybyk... – szepnął czytając dalej.
- Co teraz zrobimy?! To koniec.... – Nami ewidentnie była załamana.
To co teraz się działo zupełnie nie przypominało wesołej przygody piratów. Prawdziwość życia uderzyła w nią dopiero teraz. Niemalże rok od momentu w którym spotkała Luffy’ego.
- Coś zrobimy... – powiedział Sanji, choć sam nie miał żadnego pomysłu – Luffy coś zrobi...


Cortez wolnym krokiem obszedł krater wulkanu. Uśmiechał się. Wszystko zmierzało do tego krytycznego punktu. Cały ten czas czekał na to, a teraz nadawała się okazja. Można było tak wiele osiągnąć, można było tyle zmienić. Kilka godzin dzieliło go od największej zmiany w dotychczasowym porządku świata. Kiedy to już się stanie będzie o krok bliżej do spokoju na który tak wiele pracował. Spojrzał w dół na panoramę wyspy. Ten kawałek gruntu gówno dla niego znaczył, ale był doskonałą przykrywką dla jego działań. I dla Białego Starca. Jakże Cortez cieszył się, że poznał tego mężczyznę. Że obaj zrozumieli się doskonale i dzielili wspólne pragnienie. Pragnienie zniszczenia Światowego Rządu. A kiedy to już nastąpi wreszcie zapanuje spokój. Spokój na całym świecie. Nikt nie będzie walczył z piratami, nikt nie będzie się mordował. Nie będzie to już potrzebne. Kiedy nadejdzie zmierzch wszystko się zmieni. Kiedy nadejdzie zmierzch już nic nie będzie go obchodziło. Nie żałował nikogo ze swych ludzi, choć wiedział, że to co zrobi przyniesie wiele śmierci. Nie to było ważne. Wtedy pozostanie już tylko Siedmiu. Ale oni nie będą sprawiali problemu. Byli od tego wszystkiego odcięci. Przynajmniej miał taką nadzieję. Cortez uśmiechnął się nieświadom jednego. Monkey D. Luffy spotkał jednego z Siedmiu. Monkey D. Luffy żył.


- Słuchajcie... – rzekł Sanji cichym acz zdecydowanym głosem. Usopp powoli zaczynał odzyskiwać przytomność, Zoro, będąc na granicy wytrzymałości usiadł opierając się o ścianę. – Wiemy już co planuje Cortez.
Słomiani zamarli w oczekiwaniu. Cichy szloch Nami mówił im, że to na pewno nie są dobre wieści.
- Kiedy mu się to uda, nie będzie już istotne to o co walczą tutaj rebelianci. Nic już nie będzie istotne...
- Do rzeczy kuku! – warknął Zoro.
- Cortez zamierza zniszczyć Kaneyamę. – oznajmił kucharz. – wymazać ją do zera.
Nastała chwila milczenia. To stwierdzenie skonsternowało chyba każdego.
- Ale jak? – zapytała w końcu Marisa. – Mógłby ją spustoszyć prawda, ale nawet on nie ma takiej mocy by po prostu ją zmieść.
- On nie. Ale pokłady magmy pod wyspą mają.
- Co przez to rozumiesz? – spytał Zoro.
- Chodził na wulkan przez tak długi czas... Wiecie dlaczego? Używał swojej mocy by pobudzić wulkan. Ponadto zainstalował w kraterze przepotężne ładunki wybuchowe. Jeśli nastąpi erupcja, to lawa nie eksploduje do góry. Krater zostaje rozerwany, cała góra zniknie natychmiast... Cała wyspa po prostu wybuchnie!!!
- Przecież on tego nie przeżyje... – powiedział Chopper.
- Śmiem twierdzić, że jednak przeżyje – wtrąciła Nami - Jego moc mu na to pozwoli. Ma dzięki niej uratować siebie i jakiegoś tak Białego Starca.
- Czyli w takim razie... – rzekł słabo Usopp.
- Jesteśmy w czarnej dupie. – dokończyła za niego Marisa.
- Nie jesteśmy. – rzekł zdecydowanie Zoro. – Chopper szykuj więcej Morfiny.
- Ale co zamierzasz zrobić? – zapytał zdziwiony lekarz.
Zoro ogarnął spojrzeniem całą salę. Istotnie nie byli w najlepszym stanie. Franky’ego i Robin nie było razem z nimi, zaś tylko Nami i Chopper nie wyglądali na ciężko rannych. To on musiał działać. I doskonale o tym wiedział.
- Wiecie gdzie przebywa ten cały Biały Staruch czy jak mu tam? – zapytał w końcu szermierz.
- Jest tu napisane... kilka stron wcześniej – odparł Sanji wertując notatnik.
- Więc sprawa jest prosta. Część z nas pójdzie na wulkan i spróbuje zatrzymać Corteza. Bo wnioskuje, że właśnie tam można go znaleźć. Reszta natomiast uda się do Białego Starca. I tam zobaczy co da się zrobić.
- Niby jak, kiedy ty i Usopp ledwo się poruszacie? – zapytała Marisa.
- Normalnie. Po prostu musimy dać radę. Chopper, morfina!
- Ale to samobójstwo! – oponował lekarz.
- Nie kłóć się ze mną chrzaniony reniferze!!! Myślisz, że ja sądzę inaczej?! – Zoro wyraźnie był wyprowadzony z równowagi. – Ale do jasnej cholery, gdziekolwiek jest Luffy, on w nas wierzy! I nie możemy go zawieść!
- Prawda. – rzekł Sanji. – Ja w takim razie udam się na wulkan. Spróbuję zatrzymać Corteza. Przynajmniej dopóki nie zjawi się nasz kapitan.
- Niech reszta pójdzie z tobą. Tylko ja i Usopp udamy się do tego Starca. Nie powinno być na tyle niebezpiecznie, byśmy nie dali rady. A w razie czego, będę walczył. Chopper, daj nam ta cholerną morfinę.
- Nie popieram tego, ale masz. – rzekł z rezygnacją lekarz wciskając szermierzowi w dłoń kilka fiolek. Zoro natychmiast zażył jedną.
- Dobra. – powiedziała Marisa – Sanji z Nami i Chopperem na wulkan, Usopp i Zoro do Białego Starca. Proste i klarowne. Ja zaczekam tu na Luffy’ego. A jak już się pojawi, to natychmiast wyślę go na wulkan.
- Dobry pomysł. – rzekł Zoro i odpiął od pasa Ostrze Nocy. – Masz, będzie ci potrzebne.
- Nie, nie będzie. – odparła dziewczyna, ku jego ogromnemu zdziwieniu. – Duch Shigeru wybrał sobie ciebie na właściciela tego miecza. Po walce z Ozumą jestem tego pewna. Ja... nigdy nie zadałam takiego cięcia.... A przecież Ostrze Nocy naprawdę tnie tylko w rękach prawdziwego szermierza...
- Marisa-chan, ale przecież ten miecz... – zaczął Usopp.
- Nic nie mów. – Marisa już zdecydowała – Zoro, katana jest twoja.
Szermierz skłonił się nisko, czego wybitnie nie miał w zwyczaju.
- To nadzwyczaj cenny dar. – użył grzecznościowej formuły, choć słowami ciężko byłoby mu wyrazić co naprawdę czuł. Teraz z trzecim mieczem przy boku, jego własnym już, czuł się tak, jakby nikt go nie mógł zatrzymać.
Oboje z Usoppem podnieśli się, Marisa usadowiła się wygodnie pod ścianą.
Kiedy Słomiani zeszli już na dół Zoro wziął notatnik od Sanji’ego, a raczej przekazał go Usoppowi. Wiedział, że nie ma zbyt dobrej orientacji w terenie, a teraz to by się nie zgubić było cholernie ważne.
- Czyli co... – rzekł Sanji, gdy Roronoa przyjął już zeszyt. – Dasz sobie radę?
- Ja miałbym nie dać? – warknął szermierz. – Dupny kucharzyno, jestem twardszy niż ci się zdaje.
- Heh, skoro tak mówisz mchogłowy... Pewnie wszystko będzie dobrze. – kucharz odwrócił się.
- Ej Sanji. Daj zajarać. – odezwał się nagle Zoro.
- Co? – kucharz był zaskoczony. – przecież nie palisz.
- Dawaj, nie chrzań głupot. – Sanji wzruszył ramionami i podał mu papierosa, którego Roronoa odpalił. – Wiesz... – powiedział, gdy już zaciągnął się dymem – Gdy już będzie po wszystkim napijemy się czegoś dobrego, co?
- Świetny pomysł. – odparł kucharz i także zapalił. Oboje się odwrócili i stanęli do siebie plecami. Obaj mimo woli uśmiechali się lekko.
- Nie daj się zabić, głupi szermierzyno.
- Ty też, druny kuku.
Po tych słowach grupy rozbiegły się w dwa przeciwległe kierunki. Zoro uśmiechnął się. Może Sanji jednak nie był takim kretynem na jakiego wyglądał. Wyrzucił papierosa ciesząc się na myśl o tym, że już niedługo usiądą sobie na pokładzie sącząc rum jak prawdziwi przyjaciele.
Jednakże Zoro nie mógł wówczas wiedzieć, że już nigdy się razem nie napiją.
Nie mógł wiedzieć, że już nigdy się nie zobaczą.





30. Dzień dwudziesty, późne popołudnie. Pojedynek o wyspę. Pojedynek o świat.


Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi. Było ciepło, ale nie na tyle, by sprowadzać dyskomfort, z zachodu wiał lekki wiatr idealny do spokojnej żeglugi. Cała Kaneyama na pierwszy rzut oka stanowiła podręcznikowy przykład spokojnej wyspy. Takiej na której chciałoby się spędzić wakacje lub nawet zostać na dłużej. Ktokolwiek jednak przyjrzał by się uważniej, dostrzegłby, że niemal cały ląd lekko drga. Nie można tego było nazwać trzęsieniem ziemi, czy nawet „niewielkimi wstrząsami”. Lekkie drgnięcia. Skuteczne na tyle by wypędzić z wyspy wszystkie ptaki.
Marisa wygodnie rozsiadła się na trawniku przed wejściem do siedziby Corteza. Czuła, że rana jaką otrzymała, jest poważna, osłabiała ją dość mocno. Poprawiała sobie humor zerkaniem na nieruchome ciało Kidari’ego. Ona go pokonała. Ona też będzie miała swój wkład w pokonanie Corteza i jego ludzi. Teraz wystarczyło tylko czekać na Luffy’ego. Czekać, aż się pojawi. Jeśli się pojawi.


- Wszystko w porządku? – zapytał Chopper, kiedy wraz z Sanjim i Nami biegli w stronę wulkanu przedzierając się przez gęsty leśny podszyt.
Lekarz od razu zauważył, że Sanji oprócz ciężko rannych nóg ma także poważne problemy z oddychaniem i mimowolnie zgina się w pół przy każdym gwałtowniejszym ruchu. - Nic mi nie jest. – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Chyba masz ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się moim stanem?
W tym momencie potknął się o wystający korzeń. Z trudem utrzymał równowagę, ale coś sprawiło, że zakaszlał krwią. Chopper wiedział. Połamane żebra, uszkodzony żołądek. On też zaczynał już rozumieć, że cała ta sytuacja staje się coraz poważniejsza. Że to już nie jest zabawa.
Nami spuściła głowę. Na własne oczy widziała, jak Sanji przekracza granice ludzkich możliwości, bała się o niego, bała się jak ogromne szkody dla zdrowia przyniesie to co kucharz właśnie robi. Ale z drugiej strony rozumiała go idealnie. Ona postąpiłaby tak samo. Każdy Pirat Słomianego Kapelusza zrobiłby wszystko co w jego mocy w takiej sytuacji. Nie mogła być gorsza od niego.
- Już niedaleko!!! – krzyknęła by dodać wszystkim otuchy.


Cortez wziął głęboki oddech. Punkt kulminacyjny zbliżał się wielkimi krokami. Jeszcze pół godziny... nie, niecałe pół godziny i słońce zajdzie. Wtedy Biały Starzec będzie gotów. Wtedy i on będzie gotów. Wtedy uwolni swoją moc. Wprawi w ruch wielką machinę. Zmieni świat. Otaczała go głucha cisza.
I nagle ktoś tą cisze przerwał.
- Wiedziałem, że tu będziesz draniu!!!
Cortez leniwie spojrzał za siebie. Nie zamierzał się specjalnie ukrywać, bo doskonale wiedział, że nikt z osób na tej wyspie nie jest w stanie mu zagrozić. Niemniej zdziwił się głupotą człowieka, który powoli wspinał się po zboczu wulkanu kierując się na niego.
Był to Kabuu. Jego twarz pokryta była w całości potem, krwią i brudem, był ranny, co widać było po bandażach, ale szedł zdecydowanie. Czerwona chusta, którą miał na czole powiewała na wietrze.
- Nie ukrywałem tego. – Odparł Cortez beznamiętnie. – Gdzie Takeyama i reszta rebelii?
- Nie wiedzą, że tu jestem. Nie mogą ryzykować w walce z tobą. Kiedy już zdechniesz będą mieli sporo do odbudowywania.
- Zdechnę, tak? – władca Kaneyamy uśmiechnął się lekko – Ciekawe masz pomysły, nie powiem. Ale niestety muszę cię zmartwić. Nikt i nic w tym momencie mi nie przeszkodzi.
- Niby w czym? – warknął Kabuu.
- Ach to tak... Ty nawet nie wiesz w czym.
Najlepszy przyjaciel Takeyamy zacisnął zęby. Był wściekły. Tyle lat znosił władzę Corteza. Tyle lat nosił w sobie zranioną dumę, żal o wszystko co się stało. A teraz miał przed sobą winnego.
- Wiesz dlaczego tu jestem? – zapytał.
- Żeby mnie pokonać, tak?
- Nie. Nie dlatego. – Kabuu napiął mięśnie – Jestem tu, bo już nie potrafię się chować.
Nie czekał na odpowiedź Corteza. Krzyknął głośno i rzucił się do przodu z tasakiem gotowym do ciosu.


Zoro i Usopp bez żadnych problemów znaleźli polanę, na której znajdowała się siedziba Białego Starca. Teraz w tamtym miejscu ziała olbrzymia dziura, otoczona dziwną białą aurą. Obaj od razu poczuli, że nie jest to zwykła energia. Mieli wrażenie, że rany bolą znacznie bardziej, że są znacznie słabsi. Na wszelki wypadek zażyli po jeszcze jednej dawce morfiny i w częściowym otępieniu zeskoczyli na dół, zbyt osłabieni by rozmawiać.
Na samym dole dziury znaleźli wejście do sporego tunelu, prowadzącego głębiej, pod ziemię. W środku panowała niemalże całkowita ciemność, Usopp zabrał na szczęście ze sobą Lamp Diala. Skrzętnie go uruchomił i ruszyli do przodu. W korytarzu panowała totalna cisza przerywana tylko krokami i zmęczonymi oddechami piratów.
Zoro odwrócił się, wyjścia już nie było widać. Czuł się diabelnie nieswojo, otępienie towarzyszące morfinie udzieliło mu się w pełnej krasie. Zatrzymał się dysząc ciężko. Usopp zrobił to samo i przez chwilę stali bez ruchu, aż zrozumieli, że kroki nie ucichły. Ktoś zbliżał się z drugiej strony.
Niemalże natychmiast Roronoa dobył katany.
- Ostrożnie – powiedział, ale nie zabrzmiało to zbyt przekonująco.
Sekundę później pojawiły się przed nimi dwie postaci. Admirał Kizaru i kapitan Raki.
Zoro wcześniej nie widział „Żóltej Małpy”, podobnie jak Usopp więc żaden z nich w pierwszej chwili nie zdał sobie sprawy z powagi sytuacji. Bardziej ich uwagę zwróciło to, że nawet w marnym świetle Lamp Diala, widać było w jakim stanie są obaj Marines. Krew ściekała im po twarzy i po rękach, zostali pocięci jakimś ostrym narzędziem.
- Co ty tu robisz? – warknął Raki kiedy tylko zobaczył Roronoę.
- Idę załatwić Białego Starucha. Czy to nie oczywiste?
Kizaru roześmiał się w głos.
- Dobre sobie! Naprawdę dobre sobie!!! – krzyknął a jego głos odbił się echem po tunelu.
- Co masz na myśli? – zapytał Usopp naciągając na wszelki wypadek procę.
- Do niego nie da się zbliżyć – oznajmił admirał. – To jest po prostu niemożliwe.
- To, że wam się nie udało, nie znaczy, że my wymiękniemy. Co nie Usopp?
- Głupcy... – westchnął Raki.
- Chcesz walczyć? – Roronoa nie miał najmniejszego zamiaru wykłócać się teraz z Marines.
- Nie ma sprawy!
- Zostaw go Raki. – powiedział spokojnie Kizaru nie przestając się śmiać – Niech idą. My musimy poinformować rząd, że zadania nie wypełnimy. Jeśli jeszcze będzie kogo informować.
Wysoki mężczyzna ominął piratów i ruszył powoli w kierunku wyjścia.
- Tak jest, panie admirale – powiedział szermierz, rzucił jeszcze jedno spojrzenie Zoro i ruszył za swoim przełożonym.
Słomiani zostali sami. Chwilę potem obaj uświadomili sobie znaczenie słów Raki’ego.
- A... admirał? – jęknął Usopp.
- To poziom Ao Kiji’ego... – warknął Zoro.. – Niech to jasna cholera... Nie mógł się zbliżyć?
- O czym ty chrzanisz! To cud, że jeszcze żyjemy! – długonosy stracił cały razon – Natychmiast uciekamy!!!
- To uciekaj.
- Co?!
- To uciekaj. Ja tak czy siak, dokończę to co zacząłem. – Po tych słowach Roronoa odwrócił się od przyjaciela i zniknął w głębi tunelu.


Ból był niewyobrażalny. Kabuu jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczył, a przeżył wiele i niejeden cios otrzymał. Jednakże pięść Corteza, która wbiła się w jego żołądek była zupełnie innym uderzeniem niż te, z którymi kiedykolwiek rebeliant miał do czynienia. Momentalnie zabrakło mu oddechu, wszystkie żebra w jednej sekundzie poszły w drobny mak masakrując organy wewnętrzne. Tasak głucho padł na wulkaniczne zbocze zaś mężczyzna zwalił się na kolana.
- Tyle właśnie dla mnie znaczy ta rebelia. – rzekł Cortez uśmiechając się złowieszczo. – Nie jesteś w stanie niczego mi zrobić. Nikt z was nie jest.
- Ty.... draniu... – wysapał Kabuu resztkami sił.
Władca wyspy wyciągnął dłoń w jego stronę.
- Tak. Jestem draniem. Przynajmniej w waszym rozumowaniu.
Kabuu zacisnął powieki szykując się na koniec.

- ZACZEKAJ!!!!

Cortez po raz drugi tego dnia dał się zaskoczyć. Zerknął w prawą stronę i zobaczył Sanji’ego, Nami i Choppera stojących dosłownie kilka metrów od niego.
- A wy co tu robicie? – zapytał rozbawiony. - Sigma i Ozuma się wami nie zajęli?
- Jak widać nie. – odparł kucharz odpalając papierosa. – A teraz odsuń się od Kabuu!!
Dłoń Corteza na chwilę się uniosła.
- Ach tak, prawie bym zapomniał. – uśmiechnął się złowieszczo – tylko po jaką cholerę mam od niego się oddalać? Wystarczy, że on oddali się ode mnie, prawda?
W tej samej chwili Kabuu już wiedział co się stanie. Słomiani nawet nie zdążyli nic odpowiedzieć.
- UCIEKAJCIEEE!!! – ryknął przyjaciel Takeyamy.
Coś huknęło i niewidzialna siłą odrzuciła bezradnego rebelianta daleko w tył. Głucho uderzył o ziemię i podnóża wulkanu, trzask jego pękających kości zabrzmiał dziwnie głośno.
Chopper nawet nie musiał podchodzić by się upewnić. Mężczyzna był martwy. Jego twarz wyglądała jak krwawa papka. Nami zakryła usta dłonią.
I w tym momencie miarka się przebrała. Sanji’ego opuściły wszelkie hamulce jakie kiedykolwiek w życiu go trzymały. Z głośnym krzykiem rzucił się na Corteza wyrzucając z siebie ból, cierpienie i wszystko czego doświadczył.
- MOUNTON SHOT !!!

Kopniak trafił w środek czoła Corteza. Nie napotkał żadnego oporu. Noga kucharza po prostu przeleciała przez jego oblicze nie czyniąc żadnej krzywdy, głowa mężczyzny po prostu się rozwiała.
- Co?! – wrzasnął Sanji absolutnie nie przygotowany na taki obrót rzeczy. Jego przeciwnik rozpłynął się w powietrzu. – On ma Logię!!! – ryknął kucharz odwracając się do przyjaciół. Napotkał wyciągnięte dłonie Corteza.
- Powiedz mi... czy walczyłeś kiedyś z wiatrem? – rzekł cicho mężczyzna.
W następnej sekundzie jego ręce zniknęły, a przepotężny podmuch sprężonego powietrza uderzył w klatkę piersiową Sanji’ego.
- NIE!!!! – ryknęła Nami, kiedy chłopak bezładnie runął na ziemię o sto metrów od Corteza. Rzuciła się biegiem w jego stronę.
Władca Kaneyamy zaśmiał się w głos rozkładając ręce. Był niepokonany. Nikt nie mógł go dotknąć. Siłą swojej mocy przeniósł się do Sanji’ego, by go dobić. Po prostu poleciał z wiatrem.
Chopper spojrzał na niego z przerażeniem. Wiedział, że muszą go powstrzymać. Nawet za cenę własnego życia. A potem sięgnął do torby. Wyciągnął 2 rumble balle. Jednego zjadł wcześniej.


- Cześć Luffy. – powiedziała cicho Marisa.
Kapitan stał naprzeciw niej. Dyszał ciężko, pot, który już dawno zlepił jego włosy, skapywał mu po twarzy. Biegł z całych sił, było to widać. Dosłownie przed sekundą wpadł na teren siedziby Corteza.
- Gdzie są wszyscy... gdzie jest Cortez... gdzie jest.... – Słomiany sprawiał wrażenie jakby chciał powiedzieć zbyt wiele słów. W końcu wziął oddech i wrzasnął – Gdzie jest mięso?!!!!
Marisa uśmiechnęła się podnosząc się z ziemi. Zdawała sobie sprawę z takiego obrotu rzeczy i zdążyła zajść do spiżarni. Wręczyła Luffy’emu ogromny barani udziec, gotowy służyć za potrawę dla trzech rosłych mężów.
- Jesteś dobrym człowiekiem! – jęknął chłopak, po czym po kilku kęsach wyrzucił ogołoconą kość.
Przez chwilę nastała cisza, Luffy musiał odetchnąć. Zajęło to około trzech sekund. A potem znów dostał słowotoku.
- Gdzie jest ten Cortez?! Gdzie reszta?! SKOPIE MU DUPE, DRANIOWI, ZABIJĘ!!!! Gdzie on..... – i nagle umilkł. Rzadko kiedy ktoś mu się rzucał na szyję.
- Marisa? – szepnął do dziewczyny, która obejmowała go teraz zupełnie się rozklejając. – Co się stało?
- Pokonaj Corteza.... – załkała. – Ja już nie mogę. Straciłam już tylu bliskich... widziałam jak twoi przyjaciele ryzykują życie, by ochronić naszą wyspę... walczyliśmy tutaj z nimi wszystkimi... Ja już nie mogę...
- Oj zamknij się... Skończ chrzanić od rzeczy... – warknął Luffy odsuwając ją od siebie. Ciężko opisać zdziwienie jakie wystąpiło na jej twarzy. Chwilę potem chłopak odwrócił się od niej plecami.
- JAK... JAK MOŻESZ?!?!?!?! - ryknęła na niego. – PO TYM WSZYSTKIM! Chłodny skurwielu!!! Czy ty zdajesz sobie sprawę, że Usopp niemalże zginął?! Czy wiesz jak ciężko nam tu było?! A ty co?! „Zamknij się”?! Tak mi odpowiadasz?!
Luffy zacisnął pięści.
- A ty co robiłeś?! OPIERDALAŁEŚ SIĘ, TAK?! Po jaką cholerę tu przylazłeś, jeśli nie chcesz pomóc?!
- Gdzie jest Cortez?
Dziewczyna natychmiast umilkła. Spojrzała na Luffy’ego niepewnie, po czym bąknęła cicho.
- Na wulkanie.
- Dzięki. Już ci lepiej, co nie? Wykrzyczałaś żal...– powiedział chłopak. Odwrócił spojrzał na nią przez ramię. Na jego twarzy widniał uśmiech. – Ciężko jest ciągle wszystko brać na siebie. Ja to robię, bo jestem kapitanem. Ty nie musisz.
- Ale...
- Ty musisz mieć tylko jedno. Wiarę w swoich przyjaciół. I trzymaj się tego. Moi nakama w siebie nawzajem wierzą. To właśnie dla przyjaźni Franky... Franky oddał życie... Poświęcił się dla nas i dla was.
- Franky... nie żyje?! – po policzkach Marisy spłynęły łzy.
Luffy nie odpowiedział. Jednym susem wskoczył na dach siedziby.
- Widzę wulkan...
- Luffy....
- Co?
Marisa wzięła głęboki wdech.
- WIERZĘ W CIEBIE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Chłopak uśmiechnął się.
- No w końcu. – a potem dobrze schwycił się krawędzi dachu i skoczył do tyłu wydłużając ręce do granic możliwości.


Sanji nie widział gdzie się znajduje. Leżał na plecach niemalże nie zdolny do jakiegokolwiek ruchu. Słyszał śmiech Corteza, okrutny zimny śmiech. Spojrzał w górę. Niebo było czarne. Nie wiedział czy to halucynacje, czy przenosi się już do innego świata.
- Sanji!! Sanji!!!!
Robiło mu się ciepło. Czy tak wygląda śmierć?
- Sanji!!
I wtedy znów go dojrzał. Cortez stał tuż nad nim. Niewiele myśląc sięgnął za pazuchę i wyciągnął pistolet, który zabrał z siedziby przeciwnika. Na wszelki wypadek. Nawet nie wziął pod uwagę tego, że na użytkownika Logii kule nie działają. Musiał coś zrobić, nie mógł dopuścić do tego, by plan tego człowieka się powiódł. Przed oczyma miał ciemno bo krew zalała mu oczy. Ostatkiem sił pociągnął za spust. Wystrzał zabrzmiał nadzwyczaj głośno, a potem ręka kucharza opadła na kamienie. Zbryzgane jego krwią. Czerwone.
Pozwolił by pochłonęła go ciemność, nieświadom tego co właśnie się stało.
Nami jęknęła cicho kiedy pocisk wbił się jej ciało. Dotknęła ręką brzucha i uniosła palce. Były czerwone od jej własnej krwi.
Cortez spojrzał z rozbawieniem. Sanji próbował do niego strzelać, normalnie komedia. Pocisk przeleciał przez ciało użytkownika i trafił w dziewczynę biegnącą w stronę rannego. Chciała mu pomóc. Martwiła się o niego. Władca Kaneyamy nie wytrzymał wybuchnął gromkim śmiechem.
- Dlaczego... – szepnęła Nami, a jej oczy wypełniły się łzami. Opadła na kolana i słysząc tylko głośny rechot zwaliła się na twarz. W ciągu sekundy cały świat odpłynął... po prostu zniknął.



- No... jestem gotów. – rzekł Luffy.
Marisa nic nie powiedziała. Uśmiechnęła się lekko. Słowa nie były potrzebne. Wszystkie zostały powiedziane. Chwilę potem Luffy uwolnił stopy, które twardo zaparł o dach. Wystrzelił jak z procy.


- NIEEE!!! – ryknął Chopper. Nawet nie pomyślał o Rumble Ball’ach.
Rozpacz go pochłonęła. Padł na ziemię krztusząc się łzami. To musiał być jakiś koszmarny sen. To nie mogła być prawda!!! Sanji, Nami... Jak to się mogło stać!!!!!
- Kolej na ciebie robaku. – rzekł spokojnie Cortez – Nie chcę, żeby ktokolwiek mi przeszkadzał.
Chopper nawet nie usłyszał jego słów. Nie widział tego, że mężczyzna wznosi rękę. Nie widział niczego bo łzy przysłoniły mu widok.
- LUFFY !!!! – ryknął bezradnie modląc się o cud.
I cud się zdarzył.

- COOOOOORTEEEEEEEZZZZZZZZZ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Władca Kaneyamy dał się zaskoczyć po raz trzeci. Nie zdążył zareagować, nie zdążył nawet mrugnąć. Usłyszał jak ktoś wrzeszczy jego imię, a potem niewiadomo skąd w zbocze wulkanu coś uderzyło, wzniecając kłęby pyłu.
- Co do diabła! – warknął wściekły, że cały czas mu przeszkadzają.
Dym zaczął opadać.
- To niemożliwe... – jęknął Chopper.
Coraz bardziej...
- Kim ty, kurwa jesteś?
Rozwiał się zupełnie.

Luffy podniósł się z ziemi otrzepując spodnie. Od razu zobaczył Nami i Sanji’ego i mnóstwo... mnóstwo krwi. Zacisnął zęby. Musiał zachować spokój. Musiał wszystko zakończyć raz na zawsze.
- Luffy!!!!! – ryknął lekarz biegnąc w jego stronę.
Kapitan jednakże go nie słuchał. Jego spojrzenie spoczęło na osobie, która przyczyniła się do wszystkiego złego co spotkało Kaneyamę.
- To ty jesteś ten Cortez, tak? – zapytał powoli.
- Tak. I co z tego?
- A TO Z TEGO !!! – w następnej sekundzie pięść pirata wbiła się głęboko w policzek przeciwnika.
Cortez nie należał do ludzi, których łatwo było zaskoczyć. Niemniej jednak teraz niemalże krzyknął z szoku i bólu, gdy odrzucony przepotężnym prawym sierpowym stoczył się bo zboczu wulkanu. Jego? Użytkownika Logii?! PIĘŚCIĄ?!!
- Chopper, zajmij się nimi. – rzucił Luffy.
- Dobrze... – jęknął lekarz nie zastanawiając się skąd Luffy się wziął, jakim cudem uderzył Corteza. Nie zastanawiał się nad niczym. Jego kapitan był na miejscu. Nadzieja wróciła. Rzucił się biegiem w stronę Nami.
Luffy wolnym krokiem ruszył w dół zbocza, w stronę leżącego Corteza. Mężczyzna natychmiast podniósł się z ziemi. Spojrzał na Luffy’ego zdziwiony i skonsternowany. Otarł krawędzią dłoni krew, która spłynęła mu po brodzie.
- Wyjaśnisz jakim cudem? Mnie, użytkownika Logii?
- Nie wyjaśnię – odparł Luffy.
- Więc dla formalności zadam ci standardowe pytanie: Po jaką cholerę tu przylazłeś?
Luffy zacisnął obie pięści.

- ŻEBY SKOPAĆ CI DUPĘ !!!!!!!!!



31. Dzień dwudziesty, zmierzch. Eksplozja wściekłości. Luffy vs. Cortez.


Niebo jeszcze nie przybrało barwy szkarłatu, właściwej dla późnego popołudnia, ale przyjemna morska bryza zaczęła przygasać, słońce raziło jak oszalałe ogrzewając wszystko ostatnimi podrygami przed zniknięciem za horyzontem na długą noc. Zupełnie jakby dawało z siebie wszystko przed końcem.
Na zboczu wulkanu zapanowała totalna cisza. Chopper bardzo szybko uwinął się z usunięciem rannych z pola walki. Wiedział, że skoro przybył tu Luffy wszystko potoczy się inaczej. Wierzył w to całym swoim sercem, dlatego nie chciał mu przeszkadzać. Pamiętał niejedną walkę swojego kapitana. Tylko, że tym razem przeciwnik był inny. Chopper nie rozumiał jakim cudem Luffy go uderzył, jednakże nie był to odpowiedni moment na zastanawianie się. Zajął się rannymi, modląc się o to, by nie było za późno.
Cortez rozprostował kości. Szok nie ustąpił z jego twarzy, ale starał się tego bynajmniej nie pokazywać.
- Skopać mi dupę, tak? – powtórzył jakby niedowierzając w to co usłyszał. – Nie chcę wiedzieć w jaki sposób mnie uderzyłeś. Uznajmy, że byłem na tyle zaskoczony, że nie panowałem nad swoim owocem.
- Uważaj co chcesz – rzekł Luffy rozciągając się jak gdyby nigdy nic – tak czy siak efekt będzie ten sam.
- Czyli, że co? Ty naprawdę wierzysz, że mnie załatwisz?
- Oj, żebyś wiedział. Jeśli tego nie zrobię, wyspa nigdy nie zazna spokoju, prawda?
- Jaki ty jesteś.... JAKI TY JESTEŚ NAIWNY!!!!
Na czole Corteza wyskoczyła ogromna żyła. Władca Kaneyamy, mimo iż należał do raczej cierpliwych ludzi tym razem dał się ponieść emocjom. Zacisnął obie pięści, stanął w rozkroku. Energia jaką z siebie uwolnił, wytworzyła wokół niego spory lej. Wiatr dosięgnął Luffy’ego z niesamowitą prędkością targając włosy i sprawiając, że oczy wypełniły się łzami. Pirat jednak pozostał nie wzruszony.
- Jeśli tak... to atakuj! – ryknął Cortez – ŚMIAŁO!
Luffy nie miał nic do dodania. Wystrzelił do przodu.
- Gomu gomu no....
- To nie działa na Logię!!!!
- PISTORU!! – pięść pomknęła w stronę Corteza. Trafiła idealnie, w sam środek twarzy. Mężczyzna zatoczył się nie mogąc się otrząsnąć z szoku.
- Muchi! – potężne kopnięcie wbiło mu się pod żebra.
- Stamp! Kane! Buretto!!!! – Cortez był masakrowany. Każdy cios trafiał idealnie, nie miał jak się odsunąć. Takiego obrotu spraw zupełnie się nie spodziewał. Ten chłopak nie dość, że mógł uderzyć Logię, to jeszcze był cholernie silny! Takich ciosów nie miał nikt kogo Cortez do tej pory spotkał.
- Gomu gomu no.... BAZOOKA~!! – wrzasnął Luffy, z całej siły atakując klatkę piersiową przeciwnika.
Niemalże trafił. Jego przeciwnik ostatkiem sił skrzyżował ręce przed sobą przyjmując na nie uderzenie. Impet wyrzucił go jednak daleko w tył. Cortez uderzył o ziemię wzniecając ogromną chmurę dymu. Zaś Luffy z uśmiechem pozwolił by ręce wróciły do swojej normalnej długości.
- I co teraz? Dalej uważasz, że to przypadek? – uśmiechnął się chłopak.
- Nie, nie uważam... – warknął Cortez wychodząc pewnym krokiem z dymu.
Na jego twarzy nie było niemal żadnego zadrapania, sprawiał wrażenie jakby nikt go nie uderzył.
- To jednak wiąże się tylko z jednym. Teraz traktuję cię nie jak śmiecia, ale jak przeciwnika.
- To nic nie zmienia! – wrzasnął Luffy znów szarżując na mężczyznę.
- Zmienia i to wiele... – szepnął Cortez, a potem wyciągnął ręce przed siebie. – Kaze kaze no... Bakuhatsu!!!*
Tego Luffy się nie spodziewał. Tuż przed jego stopami ziemia eksplodowała. Kawałki kamieni rozleciały się na wszystkie strony osadzając go o kilka kroków od Corteza. Powstała przed nim spora ściana dymu. Konsternacja trwała sekundę za długo. Nim Słomiany zdążył cokolwiek zrobić, jego przeciwnik wypadł z dymu i potężnym prawym sierpowym wysłał go w tył.
Cortez roześmiał się w głos i pozwolił by jego nogi znikły. Natychmiast wystrzelił z miejsca, zupełnie jakby leciał niesiony siłą wiatru. W mgnieniu oka dogonił bezładnego pirata.
- Kaze kaze no... Kougeki! ** - krzyknął po czym zdzielił Luffy’ego w szczękę.
Cios był niesamowicie potężny. Luffy poczuł się jakby oberwał własny Jet Pistolem. Krew trysnęła z jego ust kiedy uderzenie wgniotło go w ziemię. Chwilę później Cortez szykował się już do następnego ataku.
- Gomu gomu no Yari! – ryknął Luffy wydłużając nogi.
Trafił. Władca Kaneyamy odskoczył do tyłu, był gotowy na następny atak. Luffy wydłużył swoją rękę celując w twarz, ale po chwili zamarł. Jego nadgarstek utkwił w dłoni Corteza. Nawet nie zdążył krzyknąć kiedy mężczyzna miotnął nim jak szmacianą lalką potężnie uderzając nim o ziemię. Potem jednym ruchem wyrzucił go wysoko w powietrze. Nacisk powietrza, siła rzutu, to wszystko spowodowało, że pirat stracił poczucie rzeczywistości. Dopiero kiedy zatrzymał się w górze zrozumiał, że jest ponad czterdzieści metrów nad kraterem wulkanu. Zerknął na Corteza.
- Ty draniu! – wrzasnął z góry z całej siły wyrzucając ręce za siebie. – Spróbuj tego!!!! Gomu gomu no....
- Za późno. - Powiedział cicho Cortez. Znów jego nogi zniknęły, a on sam z niesamowitą prędkością poszybował w stronę Luffy’ego.
- Bazooka!!!
- Kaze kaze no tate!!*** – obie ręce kapitana odbiły się jak kauczukowe piłki od niewidzialnej tarczy jaką Cortez stworzył przed sobą.
Teraz Luffy był bezradny. Nic nie mógł zrobić kiedy przeciwnik potężnym uderzeniem posłał go w dół. Cios wymierzony był idealnie – pirat spadał w sam środek krateru.
- O w dupę! – jęknął Luffy wydłużając ręce. Niemalże cudem uchwycił się krawędzi i wystrzelił jak z procy opadając na piaszczyste zbocze.
Cortez ze spokojem wylądował naprzeciwko niego.
- Ty dupku żołędny! – wrzasnął Słomiany rozcierając zbolałą głowę – umiesz latać! To niesprawiedliwe! A moje ciosy nie robią na tobie żadnego wrażenia!
- Widzę, że powoli tracisz rezon – rzekł mistrz wiatru uśmiechając się szeroko. – teraz powinieneś pojmować, że moje wietrzne techniki mogą zrobić znacznie więcej niż ci się zdaje. Zwłaszcza, że póki co używam ich na małą skalę.
- Co masz na myśli? – na wszelki wypadek Luffy przygotował się do kolejnego ataku.
- Nic... Prawie nic. Tylko małe, zwykłe... Kaze kaze no... TORNADO!!!!!!
Gdyby ktoś przelatywał aktualnie nad Kaneyamą, zobaczyłby, że na wulkanie nie ma już jednego krateru. Zobaczyłby, że właśnie na zboczu tworzy się drugi, że drzewa wokół są wyrywane z korzeniami i unoszą się w powietrzu. Zobaczyłby że skały rozlatują się dokoła, że popiół obsypuje zieloną trawę pobliskich pól i korony leżących nieopodal lasów.
Luffy po raz pierwszy w życiu znajdował się w środku takiego koszmaru. To co czuł było absolutnie nie porównywalne do żadnego sztormu jakiego dotychczas doświadczył. Z całej siły wbił stopy w ziemię, nie mógł pozwolić na to, by siła ataku wyrzuciła go z wyspy. Nie mógł wpaść do wody.
Cortez śmiał się do rozpuku uwalniając z siebie coraz więcej energii. Słomiany poczuł, że brakuje mu gruntu pod nogami. Zerknął kątem oka w poszukiwaniu czegokolwiek co mogłoby posłużyć za uchwyt, ale coś innego przykuło jego uwagę. Chopper w swojej większej postaci z całej siły starał się utrzymać Nami i Sanji’ego. Zasłaniał ich własnym ciałem obejmując swoimi sporymi ramionami. Nogi miał wbite w ziemię po kolana, zaś na jego plecach powstawało coraz więcej podłużnych paskudnych ran. W końcu przyjmował na siebie główną falę ataku.
Coś w Luffym pękło. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami swego czynu ruszył do przodu. Poczuł pieczenie na policzku. Krew trysnęła z jego nogi...piersi.... szyi....
- Chopper uciekajcie!!!! – próbował przekrzyczeć kataklizm.
- Nie mogę się ruszyć!!! ONI zginą! – wrzeszczał renifer w odpowiedzi.
Ściana wiatru stawała się coraz grubsza, Luffy zaczynał tracić wszystkich z oczu.
- Cholllerrrrny drraniuuu!!! – nawet nie mógł mówić. Wiatr szarpał mu wargi, sprawiał, że najmniejszy fałszywy krok spowodowałby utratę gruntu pod nogami. Śmierć.
- Jak się teraz czujesz?! – wrzasnął Cortez. – człowiek o takiej nagrodzie jak ty nic nie może zrobić!
- Zamknij się!
- Nie przeszkodzisz mi, choćbyś się zesrał!!! Mój plan się powiedzie!!
- MAM W DUPIE TWÓJ PLAN! – ryknął Luffy napinając mięśnie z całych sił – ALE.... NIE POZWOLĘ CI KRZYWDZIĆ MOICH PRZYJACIÓŁ!!!!!
W następnej sekundzie Słomiany zaatakował. Przepotężne ciosy spadły na Corteza jak grad. Przedzierały się przez wiatr z niesamowitą siłą i szybkością. Mężczyzna znów użył wietrznej tarczy. Poczuł w ramieniu impet uderzeń jakimi masakrowana była osłona, ale wiedział, że nie może się ruszyć. Spowodowałoby to natychmiastowe zniknięcie mozolnie wytworzonego tornada. A w ten sposób raz na zawsze zmiecie wszystkie przeszkody jakie stały mu na drodze.
Nie mogę tak zginąć, pomyślał Luffy, nie przestając atakować. Tylko, że w tym miejscu nie działał nawet Gomu gomu no Gatoringu. Nic tu nie działało. Wiedział, że jeśli mu się nie uda zginie nie tylko on, ale też Chopper, Nami i Sanji. A chwilę później plan Corteza się spełni. Pirat nie wiedział jaki to plan, ale zdawał sobie sprawę, że pewnie nie jedna osoba okupi to swoim życiem. Mógł zaryzykować. A potem przypomniał sobie twarz Marisy proszącą o pomoc. Nie... on nie „mógł zaryzykować”. On musiał to zrobić.
Zaprzestał ataku i zatrzymał się. Wziął głęboki oddech.
- To koniec?! – zawołał do niego Cortez.
Tornado stawało się coraz ciemniejsze. Zabrzmiał urywany wrzask Choppera. A potem cisza.
- ZDYCHAJCIE WSZYSCY! ZDYCHAJCIE W KOŃCU DO CHOLERY!!!! – wrzeszczał władca Kaneyamy pompując coraz więcej mocy w swoje przeogromne tornado sprawiające wrażenie, że za chwilę pochłonie całą wyspę.
Sekundę później usłyszał dziwny dźwięk. A jeszcze sekundę później zauważył jak coś wyskakuje z ogromnego wiru na wysokości kilkunastu metrów. Coś o różowej skórze. Coś z czego unosi się dym. Coś z wyprostowaną lewą ręką.
- Co do dia... – tylko tyle zdążył wyartykułować.
- Gomu gomu no Jet Pistol!!!!!!– Cortez przyjął na siebie cios.
Wiedział, że ciosy jakie wcześniej otrzymał nie robią na nim wrażenia. Tylko, że ten atak był inny. Mężczyzna poczuł jak pięść dosłownie wgniata się w jego twarz. W następnej chwili leciał już bezładnie w tył odbijając się od zbocza.
Tornado niemal momentalnie ustąpiło. Cortez nie miał żadnych szans, żeby zachować nad nim kontroli, stracił niemalże świadomość od tego przepotężnego uderzenia. W ostatniej chwili wbił dłonie w ziemię zatrzymując się, choć z trudem u samego podnóża wulkanu.
Luffy stanął na zboczu. Dymił się cały, sprawiał wrażenie wręcz naładowanego energią. Wcześniej zupełnie nie wyglądał na kogoś dysponującego tak potężnym atakiem. Do tego szybkość i ciężar ciosu sprawiły, że na czole Corteza wystąpiły kropelki potu. Zimnego potu.
Pirat rzucił okiem na Choppera i resztę. Lekarz choć z trudem dalej ich przykrywał własnym ciałem. Jego plecy były pokryte krwią i poszarpane.
- Zabieraj ich stąd. Zejdźcie na dół. Widzicie jak tu niebezpiecznie. – rzucił.
Nie czekał na odpowiedź, wiedział, że renifer tak czy siak posłucha. Zawsze słuchał. Tak jak i wszyscy inni. Luffy aż nazbyt zdawał sobie sprawę, że jest kapitanem. Że kapitana ludzie słuchają i że to on za wszystkich odpowiada. Nie mógł pozwolić na to by komukolwiek coś się stało. W tym czasie Cortez podniósł się z ziemi. Z jego ust znów wypłynęła krew. Cios ewidentnie dał mu się we znaki.
- Co to do cholery było? – zapytał.
Luffy w pierwszej chwili nie odpowiedział. Rozstawił nogi, uderzył pięścią w ziemię i spojrzał przeciwnikowi prosto w oczy. Jego wzrok sprawił, że pod władcą Kaneyamy niemal ugięły się nogi.
- Gear Second – szepnął pirat. A potem zniknął.

Cortez nie zauważył momentu, w którym Luffy pojawił się przed nim i przepotężnym kopniakiem wyrzucił go w powietrze. Nawet się nie zasłonił, przyjął czyste trafienie. Słomiany natychmiast odbił się od ziemi pędząc za nim.
- Gomu gomu no... Jet Stamp! – Cortez poleciał jeszcze wyżej kiedy podeszwa buta Luffy’ego masakrowała mu twarz.
- Jet Pistol! – Potężne uderzenie w brzuch zabrało mu dech w piersiach. Osiągnął najwyższy pułap i wykorzystał swoją moc by zatrzymać się w powietrzu.
- Cholerny gnoju! – ryknął widząc, że Luffy jest tuż pod nim i leci w górę. – Kaze kaze no... Kougeki!!!
Tym razem to pirat nie zdążył zareagować. Przyjął cios na twarz i runął w dół. Władca Kaneyamy okrutnie się uśmiechnął gotów by kontynuować atak. Jednakże kiedy dwie dłonie lecące z dołu schwyciły go za ramiona stracił rezon w ułamku sekundy.
- Gomu Gomu no... Jet Rocket! – Luffy wykorzystał to, że Cortez potrafił latać.
Chwytając go za ramiona natychmiast poleciał do góry trafiając go głową w podbródek. Mężczyzna ryknął z bólu kiedy strumień krwi przemieszany z wybitymi zębami trysnął mu z ust. Zachwiał się i stracił nad sobą kontrolę. Słomiany był tuż nad nim.
- Gomu gomu no.... Jet... ONO!!!!!! – wydłużył swą nogę wysoko wysoko w górę a potem pozwolił by z całą silą opadła centralnie na klatkę piersiową Corteza.
Trafił. Mężczyzna runął w dół z niesamowitą prędkością wbijając się w zbocze wulkanu. Luffy zaś ocierając usta z krwi jaka jeszcze została mu po poprzednim uderzeniu wylądował o kilka metrów od niego.
Po prostu musiał to poczuć, pomyślał Luffy. Sam ataki Corteza odczuwał niesamowicie. Tak samo jak używanie Gear Second. Zawsze go to męczyło, a walka zapowiadała się na długą i ciężką. Tak... to nie był koniec.
Władca Kaneyamy powoli podniósł się z ziemi otrzepując się z popiołu i brudu. Krew spływała mu po brodzie, miał kilka zadrapań. Dostał nawet lekkiej zadyszki, ale poza tym nic.
- Nie podziałało... – jęknął Luffy mierząc wzrokiem swojego przeciwnika.
- Bardzo ładnie... – szepnął Cortez ocierając zraniony policzek. – Tego się nie spodziewałem. Jednakże zdajesz sobie sprawę, że nie możesz mi przeszkodzić?
- Ja po prostu muszę to zrobić! Po prostu muszę! – warknął Słomiany.
Przez chwilę stali w milczeniu, a potem wyskoczyli na siebie w tym samym momencie. Zderzyli się pięściami.




- Takeyama-san! – wrzasnął Jin podbiegając do mężczyzny, który właśnie podnosił się z kamienia ocierając czoło z potu.
Przywódca rebelii rozpromienił się na widok szefa wywiadu.
- Wiesz już coś? Co to było za tornado?
- To... to moc Corteza... – wysapał odziany w czerń mężczyzna.
- CO?!
- Ten chłopak... Monkey D. Luffy... On z nim walczy... – mówił dalej Jin. – I całkiem nieźle sobie radzi. Próbuje go za wszelką cenę zatrzymać.
- A co z Marisą?! – wtrącił Shin, który usłyszawszy rozmowę natychmiast znalazł się przy nich.
- Nie widziałem jej – odparł szpieg. – Są tam tylko ranni piraci i Kabuu... Obawiam się, że nie żyje.
Ta wiadomość uderzyła w Takeyamę jak grom z jasnego nieba. Tego się nie spodziewał. Kabuu... jego przyjaciel... Jego prawa ręka. Mimowolnie odwrócił się w stronę wulkanu. Nikt nie wypomniał mu łez, które spływały mu po policzkach. Nikt nie powiedział ani słowa na trzęsące się ramiona.
- Idziesz tam, tak? – zapytał Shin.
- Idę. Pora to zakończyć. I nie próbujcie mnie powstrzymywać.
- Nikt nie spróbuje. – powiedział Jin. – Ale idziemy z tobą.
- Nie idziecie.
- Idziemy – natychmiast powtórzył Shin. – I nie tylko my.
Wskazał ręką na pozostałych rebeliantów. Wszyscy wpatrywali się w przywódcę gotowi na to by pójść za nim choćby i w ognie piekielne. Takeyama zobaczył w ich oczach bezkresne zaufanie. Pewność, że on zawsze ich obroni, że zawsze ich poprowadzi. Nie mógł ich zawieść.
- Chodźmy więc.
Rebelianci ruszyli.


Cortez był niemalże najsilniejszym przeciwnikiem z jakim Luffy walczył do tej pory. Chłopak szybko zrozumiał, że przy tym starciu pojedynek z Luccim wydawał się odległym tylko wspomnieniem. Tu Luffy nie miał naturalnej przewagi jak z Enelem. Nie miał tu sposobu jak z Crocodilem. Poza jedną jedyną rzeczą, która pozwalała mu uderzyć Corteza nie miał niczego co pomogłoby mu wygrać. Wymieniał się z nim ciosami, prawda. Problem polegał na tym, że wzmocnione wiatrem techniki mężczyzny były tak samo potężne jak ciosy Luffy’ego, zaś wytrzymałością Cortez znacznie go przewyższał.
- Jet Pistol! – ryknął trafiając przeciwnika między oczy. Ten zatoczył się do tyły, ale natychmiast zripostował.
- Kaze kaze no Muchi!!! – stanął na rękach zupełnie jakby wykonywał Party Table Sanji’ego.
Różnicą było to, że jego stopy zniknęły, a zamiast nic powstały dwa potężne strumienie sprężonego powietrza. Atak zmiótł Luffy’ego z nóg. Cortez wolnym krokiem podszedł do swojego przeciwnika.
- I tyle ci wystarczy, prawda? – powiedział z uśmiechem patrząc jak pirat próbuje podnieść się z ziemi plując krwią.
Całą twarz miał w posoce, liczne rany spowodowane tornadem musiały być niesamowicie bolesne. Sprawiał tak mizerne wrażenie, że Cortez pomyślał przez chwilę, że mógłby go dobić po prostu jednym ciosem. Zamachnął się.... uderzył. Trafił w ziemię.
Luffy odbił się rękoma od podłoża i wyskoczył w tył. Kiedy stanął na nogach miał już kciuk w ustach.
- Spróbuj tego zatem!!! – krzyknął i z całej siły dmuchnął. Natychmiast jego ręka osiągnęła nieziemski wymiar.
Cortez wybałuszył oczy ze zdziwienia kiedy ręka Luffy’ego rosła i rosła.
- Co to ma być?!
- Gear Third!!!!! – wrzasnął Słomiany.
Był już gotów do zadania ciosu.
- Gomu Gomu no... GIGANTO PISTORU!!!! – ogromna ręka pomknęła z niesamowitą prędkością w stronę Corteza.
Czegoś takiego mężczyzna nigdy nie widział. Nigdy nie miał z czymś takim styczności. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić jakie efekty mógłby przynieść cios, gdyby trafił. Mógł zrobić tylko jedno.
- Kaze kaze no... Tate! GOU!!!! – wytworzył najpotężniejszą tarczę jaką tylko był w stanie i przyjął monstrualny cios Luffy’ego.
Przez sekundę wydawało się, że to koniec walki. Tylko przez sekundę.
- Kaze kaze no... Ningen no bakuhatsu! ****
Ogromna ręka Luffy’ego niemalże rozbłysła czerwienią. Chłopak nie wiedział co się dzieje, ale ryknął z bólu padając na plecy. Poczuł się dosłownie jakby coś rozrywało mu przedramię od środka. W następnej chwili odczuł negatywne skutki Gear Third. Spojrzał na swoją małą rączkę całkowicie poszatkowaną i zmasakrowaną zupełnie nie rozumiejąc co to spowodowało. Spojrzał na Corteza pytająco.
Władca Kaneyamy uśmiechnął się szeroko.
- Myślałeś, że nie jestem w stanie nic zrobić z powietrzem znajdującym się w twoim ciele? – powiedział napawając się widokiem zwijającego się z bólu Luffy’ego. – Wiatr i powietrze to prawie to samo. Wystarczy zmienić ciśnienie... I miałeś w ręce tak samo rozrywającą siłę jak tornado, które przed chwilą odczuwałeś. Tylko, że na znacznie mniejszej powierzchni. Tą ręką już sobie nie pomachasz.
- Ty draniu... – wysapał Luffy podnosząc się z ziemi. – Chyba nie myślisz, że to koniec?
- Tak właśnie myślę. – odparł Cortez. – Odczuwasz teraz ten śmieszny efekt uboczny. I to mi wystarcza.
Luffy nic nie zdążył zrobić. W następnej chwili Cortez pojawił się przed nim i wbił mu pięść w malutki brzuch. Pirat po prostu odleciał jak szmaciana lalka. Nawet nie spojrzał, żę zmierza wprost do wulkanu. Kiedy to zauważył było już za późno.
Jednakże nie spadł. Uderzył w coś twardego i zatrzymał się. Nieśmiało spojrzał w górę. Nad nim stał Takeyama troskliwie chroniąc go ogromnymi ramionami.
- Dziękuję ci za to co zrobiłeś. – rzekł rebeliant z lekkim uśmiechem. Widać było na nim liczne rany po bitwie, ale także zdecydowanie na twarzy. – Ale resztę zostaw mnie.
- Kim jesteś? – zapytał Luffy próbując stanąć na nogach.
- Jestem Takeyama. Przywódca rebelii – Po tych słowach człowiek z czerwoną chustą spojrzał na Corteza.
- Chyba nie myślisz, żeby... – jęknął Luffy, ale mężczyzna już nie słuchał.
Rzucił się do przodu, na człowieka, który zniszczył mu życie. Słomiany nic nie mógł zrobić. Wiedział, że go nie zatrzyma. Po chwili zza pleców Luffy’ego wypadli Shin i Jin. Obaj gotowi do walki. Ze wszystkich stron, po prostu zewsząd wyskakiwali rebelianci atakując Corteza. Biegli, pędzili, krzyczeli, płakali. Wszystko zebrało się w tym punkcie, a oni, choć wiedzieli, że nie mają szans musieli to zrobić. Musieli zniszczyć uzurpatora.
- Nie... zostawcie go... – jęknął, kiedy pierwsza fala uderzyła w Władcę Wiatru.
Mężczyzna uwolnił bez słowa swoją moc sprawiając, że krew trysnęła na zbocze wulkanu. Jeden z rebeliantów padł na ziemię bez obu nóg krzycząc z bólu.
- Przestańcie... – Luffy podniósł się z ziemi.
Cortez uskoczył przed ciosem Jina i potężnym ciosem złamał mu ręce. Wygięły się dziwacznie, a potem szpieg stoczył się ze zbocza. Uzurpator nie próżnował. Kolejne ciała rebeliantów bezwładnie padały na ziemię.
- Boże... – Luffy schwycił się za głowę.
Nie mógł tego wytrzymać. Wszystko przez niego. Zabrakło mu sił. Zabrakło mu wszystkiego. Nie miał nic, co mogło by powstrzymać Corteza. Nawet nie zdał sobie sprawy z tego, że odzyskał normalną postać. Padł na kolana załamany tym co się dzieje. Słyszał krzyki, ciosy, wiedział, że na tego przeciwnika nic nie działa. To Logia. Władca Wiatru. Uderzył pięścią w ziemię. Podniósł wzrok tylko po to, żeby zobaczyć jak Cortez z wytworzonym przez siebie mieczem z wiatru rozcina ciało kolejnego z rebeliantów.

...on chyba zatracił już wszelkie człowieczeństwo. Teraz jest diabłem...

Elena miała cholerną rację... Ten człowiek był diabłem. Przez niego on, Luffy po raz pierwszy w życiu stracił wiarę w to, że wygra. Łzy pociekły mu z oczu.
A chwilę potem poczuł lekki dotyk na ramieniu.
Odwrócił głowę i zobaczył Marisę. Była zupełnie blada i także zapłakana.
- I tak wygląda człowiek, który uczy mnie wiary, tak? – zapytała łamiącym się głosem. – Człowiek, któremu zaufałam? Człowiek dla którego tu przyszłam, żeby mu pokazać, że w niego wierzę....?
- Marisa... Ja z nim nie wygram...
- Jeśli ty nie wygrasz to kto?! KTO, KURWA JEGO MAĆ?! KTO NAS URATUJE!!! – wrzasnęła tak, że Luffy’ego przeszedł dreszcz. Jednak ten krzyk wyczerpał jej wytrzymałość. Opadła na kolana płacząc cicho – kto... kto nas uratuje....

Coś drgnęło. Oj tak, Marisa powiedziała szczerą prawdę. Dopiero teraz Luffy zdał sobie sprawę z tego jak straszliwym był idiotą. Jak mógł dopuścić do takiej sytuacji. Zachował się jak totalny hipokryta , jak totalne zero. Stracił wiarę. Istotnie jeśli ktokolwiek na tej wyspie mógłby pokonać Corteza to tylko on. Ale teraz nie było na to czasu.
Wstał. Nic nie było już istotne. Trzeba było po prostu zabić uzurpatora. Zrozumiał to dopiero teraz. Czuł moc. Prawdziwą moc.
- ZOSTAW ICH!!!!!! – ryknął aż ziemia zadrżała.
Nie wiedział co nim kieruje, ale ogromna fala niemalże wystrzeliła z jego ciała natychmiast zatrzymując rebeliantów i sprawiając, że Cortez niemalże zbladł. Większość z atakujących zemdlała. Takeyama odwrócił się zszokowany.
Luffy wolnym krokiem ruszył w stronę przeciwnika. Nie obchodziło go to, że lewa ręka jest poszatkowana. Nie przeszkadzało mu to, że połowę żeber ma strzaskanych i że widzi jak przez mgłę. Czuł moc. Tylko to się liczyło.
- Zmieńmy miejsce. – warknął.
- Po jaką cholerę?! – odparł Cortez próbując zachować zimną krew. Potem machnął ręką zmiatając rebeliantów ze zbocza. – Powiedz mi lepiej jakim cudem... Skąd znasz... SKĄD ZNASZ TĄ TECHNIKĘ GNOJU?!
Luffy uśmiechnął się pod nosem. Władca Kaneyamy był przerażony. O to chodziło.
- Od zaprzyjaźnionego staruszka. Od Wuja Willa. – odparł pirat.
- Will?! WUJ WILL?! – ryknął mistrz wiatru. – Nie.... to niemożliwe... jego tutaj nie ma prawa być...
- Nie wiem... Tylko się przedstawił... – rzekł spokojnie Luffy. – Ale to nie jest ważne.
- Nie wczuwaj się tak dupku tylko dlatego, że... – krzyknął Cortez, ale Słomiany mu przerwał potężnym ciosem prawą ręką.
Jedyną zdrową jaka mu została. Mężczyzna padł na ziemię niemalże zgnieciony siłą ciosu. Zaczął się podnosić, a z jego ust i nosa trysnęła krew.
Luffy już wiedział, że cholernie się mylił. Miał coś co mogło pomóc mu pokonać Corteza. Miał Haki. I wiarę w to, że się uda.



33. Koniec dnia dwudziestego. Najwyższa forma odwagi.


Niebo było szkarłatne, zaś od wschodu pożerała je ciemność nocy.
Dzień dwudziesty oczekiwania na rozstrzygnięcie wszystkich sporów, na zadecydowanie o losie całej wyspy w końcu dobiegał końca. Nie było już przeciwnika, ciemiężyciela, oprawcy, uzurpatora. Nie było już jego ludzi. Nie było ponad połowy rebeliantów, którzy własną krwią okupili zwycięstwo. Zostały łzy. Niczym już teraz nie powstrzymywane.
Luffy oddychał już spokojnie. Leżał plackiem na zboczu wulkanu wyczerpany, ale zarazem szczęśliwy. Pewien, że to co zrobił było właściwe. Znał to uczucie aż za dobrze. Teraz zamiast wybuchu wulkanu powinien nastąpić wielki wybuch radości.
Ale nie nastąpił.
- Zwyciężył... – jęknął Chopper z oczami pełnymi łez.
Marisa uśmiechnęła się lekko. Rana jaką otrzymała nie była ciężka, chociaż mocno krwawiła, jednakże z pomocą Choppera szybko udało się wszystko zatamować. Usiadła na ziemi dysząc ciężko. Jednak nie. Nie było jej do śmiechu. Zbyt wielu z nich zginęło.
Takeyama podszedł wolnym krokiem do leżącego Luffy’ego. Ten chłopak zrobił to czego nikt zrobić nie mógł. Przełamał wszelkie bariery tylko dlatego, że wyspa potrzebowała pomocy. Zaryzykował własnym życiem.
- Zasługujesz na podziw, wiesz? – odezwał się przywódca rebelii.
- Jesteście wolni. – odparł Luffy szczerząc zęby. – Wygraliśmy.
- W tym pierwszym masz rację. – rzekł mężczyzna – W tym drugim się mylisz.
Słomiany nie powiedział nic, tylko spojrzał na niego pytająco.
- Jak można nazwać tą bitwę zwycięstwem... Tylu ludzi... Oni już nigdy się nie uśmiechną... Już nigdy nie powiedzą... „dzień dobry Takeyama-san” – w oczach rebelianta zalśniły łzy. – Zabiłeś Corteza... Sigmy i Ozumy już nie ma... Ale Kabuu... Shin... Jakoś nie potrafię się cieszyć... – popłynęły po jego policzkach. Głos zaczął się mu łamać. – Nigdy nie zapomnę tego... co tu się stało... To niesprawiedliwe...
- Ja też straciłem dzisiaj przyjaciela. – rzekł Luffy łagodnie. – Ale myślę, że on nie żałuje, że poświęcił życie. Rebelianci też nie żałują. Ale teraz.... to już koniec.
- To znaczy, że nie musimy już... walczyć? – wyszeptał Takeyama.
- Nie... nie musimy – odparł pirat z trudem sięgając prawego nadgarstka. Odwiązał chustę. – To już nie jest potrzebne.
Takeyama niemalże padł na kolana. Zacisnął zęby próbując powstrzymać łzy. Potem odwrócił się i spojrzał w dół. Wokół wulkanu zebrali się wszyscy rebelianci, którym udało się przeżyć. Widział, że wielu The Guards zrzuciwszy czarne płaszcze wychodzi powoli z lasu, rozumiejąc już co się dzieje. Wszyscy byli już wolni.
- Marisa! – zawołał Luffy.
Odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. A potem wzniósł prawą rękę ściskając czerwoną chustę. Wyciągnął kciuk. Nie potrzebował słów.
Z oczu Marisy trysnęły łzy. Teraz sobie uświadomiła. To istotnie był koniec.
Koniec Rebelii Czerwonych Chust.
Wstała jednym ruchem ściągając z siebie chustę.
- Nie musimy już walczyć... – szepnął Takeyama.
Jin zębami zerwał z nadgarstka złamanej ręki chustę.
- Nie musimy już umierać...
Ktoś z dołu zerwał bandanę z głowy. Jego kolega natychmiast zrobił to samo.
Takeyama wziął głęboki oddech. A potem ryknął z całych sił.
- KANEYAMA JEST WOLNA!!!!!!!!!!!!
Zerwał z głowy symbol nadziei. Nie był mu już potrzebny.
Odrzucił chustę z całej siły, a rebelianci z gromkim okrzykiem zrobili to samo.

Wszystkie bandany natychmiast porwał wiatr i uniósł je. Nad wyspą uniosło się wielkie czerwone skupisko. A potem był czas na łzy.
Nie. Jednak nie był.

- Zoro!!! Usopp!!! – ryknął nagle Luffy otwierając szeroko oczy. – Na śmierć o nich zapomniałem!!
Marisa natychmiast przypomniała sobie gdzie obaj się znajdują. Otarła oczy wierzchem dłoni.
Słomiany zacisnął zęby i nadludzkim wysiłkiem podniósł się do pozycji siedzącej.
- Co się stało? – zapytał natychmiast Takeyama. W ciągu chwili znalazł się przy Luffym.
- Moi przyjaciele... Udali się do Białego Starucha! – wykrzyknął pirat – muszę po nich iść!
- W tym stanie nigdzie nie pójdziesz. – warknął były przywódca rebelii – Chyba, że do lekarza.
- Macie jakieś mięso? – Luffy zignorował jego słowa.
- Jesteś w zbyt złym stanie, aby gdziekolwiek pójść!!!!
Do Słomianego jednak te słowa nie docierały. Zacisnął zęby, podparł się zdrową ręką i wstał. Zachwiał się potężnie, ciało doprowadzone na skraj wytrzymałości brutalnie przypomniało mu, że ma swoje ograniczenia. Ale on wiedział, że te ograniczenia musi zdjąć.
- Głuchy jesteś?! Wyślemy naszych ludzi!
- Nie ma mowy! – odparł Luffy – Sam po nich pójdę! Jest jakieś mięso?!
Takeyama zamarł na chwilę. Ale zrozumiał. Dla tego chłopaka nie liczył się własny stan. Najważniejsi byli przyjaciele. Uśmiechnął się lekko.
- Nie ma mięsa w tej chwili...
- To w cholerę pójdę tam bez żarcia. – Słomiany zacisnął zęby i ruszył w dół wulkanu.
- Luffy! – krzyknął Chopper – Twoja ręka!!!
- Nieważne. To tylko jedno ramię. – szepnął Luffy.
Podświadomie powtórzył słowa, które kiedyś wypowiedział czlowiek, przez którego wyruszył w morze i ukształtował go jako pirata. On pewnie też teaz pobiegłby na śmierć po własnych przyjaciół.
Jednakże nawet przez chwilę o nim nie pomyślał.
- Zajmij się Sanjim i Nami – rzucił za siebie po czym skupił się tylko na jednym. Dojść do celu i nie paść wcześniej.
- Zaczekaj Luffy! – zawołała Marisa. – Ja też idę!
Natychmiast ruszyła za nim.
Takeyama nic nie powiedział. Nikogo nie zatrzymał. Zdążył się nauczyć, że kogoś kto zamierza uratować przyjaciela nie warto zatrzymywać. Patrzył bez ruchu jak Luffy i Marisa znikają w lesie, kuśtykając i podpierając się na sobie. Potem uśmiechnął się. Wychowali ją na dzielną kobietę. Tak jak chciałby Shigeru.



- Skąd wiedziałaś, że to tutaj? – zapytał Luffy, kiedy już wraz z Marisą wkroczyli do ogromnego tunelu.
- Proste. Byłam w tej całej siedzibie Corteza. Walczyłam z jego ludźmi, ramię w ramię z Sanjim, Zoro i resztą... Tam się dowiedzieliśmy wszystkiego.
- Dzięki za wszystko – powiedział cicho pirat. – Opowiesz mi o tym kiedy załatwimy już tą sprawę, dobra?
- Jasne. – Uśmiechnęła się do niego.
Brnęli dalej. W powietrzu unosiła się dziwna aura, która sprawiała, że samo wędrowanie tym tunelem było niesamowicie trudne. Luffy wolał nie myśleć, co czeka ich na końcu tego korytarza jeśli już tutaj panuje taka dziwna atmosfera. A z kroku na krok wszystko narastało. W końcu oboje zobaczyli niewielkie światło na końcu korytarza. Drzwi były otwarte, a raczej rozwalone, zaś ze środka biło coś dziwnego. Zapach spalenizny i przeogromna energia, która niemalże wgniatał w ziemię. Chwilę potem zobaczył w srodku eksplozję. A potem drugą i trzecią.
- Coś tam się dzieje!!! – krzyknął i zaczął biec.
Marisa nie powiedziała ani słowa. Ruszyła za nim.
Wpadli do sali w momencie, w którym nastąpiła kolejna czwarta eksplozja. W ostatniej chwili zdążyli rzucić się na bok gdy spory kawałek ściany zwalił się na posadzkę. Słomiany podniósł głowę. Gdy opadł już dym zobaczył wszystko. Zobaczył dziwną maszynę pełną krwi, cztery stalowe, niemalże domknięte już okręgi, leżącego, nieprzytomnego Usoppa, Białego Starca trzymającego w dłoniach dziwną broń wyrzucającą eksplodujące pociski. Zobaczył też Zoro, który stał w rozkroku trzymając wszystkie trzy miecze. Był ciężko ranny i ledwo patrzył na oczy. Mimo wszystko rozpoznał przyjaciół.
- Luffy? Marisa? Co wy tu do cholery robicie?!
- Ty mów lepiej co tu się dzieje! – krzyknęła Marisa, ale między nich trafił jeden z pocisków Starca. Rozrzuciło ich na różne strony.
- Mówiłem, że krwi wystarczy! – krzyknął staruszek – Po cholerę tu przychodzicie?! O zachodzie słońca mój plan ruszy!!!
- Która jest godzina? – zapytał Zoro podnosząc się z ziemi.
- Właśnie zachodzi słońce... – odparła Marisa.
Chciała powiedzieć więcej, ale przerwał jej Luffy, który z wrzaskiem rzucił się na naukowca.
- Ty cholerny draniu!!! – krzyknął kapitan – Będziesz mi przyjaciół ranił?! Gomu gomu no pistoru!!!!
- Użytkownik, tak? – zachichotał Biały Starzec kiedy pięść Luffy’ego wytrąciła mu broń z dłoni.
W następnej chwili łańcuchy z kariouseki wyskoczyły spod ziemi i owinęły się wokół nóg pirata. Słomiany nie miał nawet czasu by zareagować. Natychmiast opadł na kolana osłabiony morskim kamieniem.
- Co do diabła? – warknął czując, że wszelkie siły go opuszczają.
Starzec natomiast był w świetnym humorze.
- I tak to się kończy!! – krzyknął przestawiając liczne dźwignie. – Słońce zachodzi! Wszystko jest gotowe!!! Cortez właśnie niszczy tą wyspę. A ja niszczę resztę!!!
Pomieszczeniem zadrżało.
- Co on zamierza zrobić?! – krzyknęła Marisa.
Zoro podniósł miecze i spojrzał na przeciwnika.
- Obalić światowy rząd. Wciąż nie wiem jak.
- Jasna cholera... – Luffy właściwie rozpłaszczył się na ziemi. Kariouseki wyciągnęło z niego całą siłę.
Pomieszczeniem znów zadrżało.
- Złapcie się czegoś! – krzyknął do nich Biały Starzec po czym złapał się z całej siły krawędzi przyśrubowanego do podłogi biurka. – SZYBKO!
Podświadomie posłuchali. Zoro schwycił się framugi, Marisa wielkich stalowych uchwytów na ścianie, które sprawiały wrażenie jakby głównie po to powstały.
I w tym momencie białe światło pomiędzy okręgami eksplodowało jasnym blaskiem. A potem zaczęło wciągać fruwające w powietrzu kartki i małe przedmioty. Ogromny podmuch niemalże sprawił, że Marisa uniosła się w powietrzu.
Biały Starzec okrutnie się śmiał kiedy krzesła i książki zaczęły wlatywać z ogromną szybkością do urządzenia. Chwilę potem regały, meble... Potem od ścian zaczęły odrywać się kawałki gruzu. Wszystko dziko pędziło w stronę białego blasku i znikało.
- JUŻ WIEM!!! – ryknął Zoro, kiedy grunt spod jego nóg zaczął uciekać by po chwili zniknąć.
- Co się dzieje?! – zapytał Luffy.
Roronoa zignorował kapitana i wrzasnął do Białego Starca usiłując przekrzyczeć ogłuszający ryk wiatru.
- Zamierzasz wciągnąć w to całą wyspę?!!!
- DOKŁADNIE TAK!!!! – Staruszek absolutnie się nie powstrzymywał przed tym, żeby powiedzieć prawdę. – Dzięki temu świat się zmieni!!! Cała, eksplodująca już wyspa zostanie przeniesiona!!!
- Jesteś chory!!! – ryknęła Marisa. – Ta wyspa nie eksploduje! Cortez nie żyje, wulkan nie wybuchnie!!!
Jednakże Biały Starzec już nie odpowiedział. Zaślepiony tym co zamierzał zrobić śmiał się nerwowo trzymając się jedną ręką ogromnego biurka, zaś drugą ciągnąc za wajchę, która najprawdopodobniej uruchamiała to wszystko.
- Gdzie ty to chcesz przenieść idioto?! – wrzasnął Luffy, ale to już się nie liczyło.
Staruszek już nikogo nie słuchał.
Zoro spojrzał na Usoppa. Był nieprzytomny. Powoli także jego zaczęła wciągać ogromna siła.
- USOPP!!!! – krzyczał Luffy waląc pięściami w ziemię. Nie mógł się ruszyć.
Zoro spojrzał na Luffy’ego. Jego kapitan był ciężko ranny. Zmasakrowany wręcz, a przecież pokonał Corteza. Tyle zrobił.
- WYŁĄCZCIE TO!!! – wrzeszczał Słomiany.
Zoro spojrzał na Marisę. Łzy płynęły jej z oczu. Nic nie mogla zrobić. Ale on mógł. Zdecydowanie mógł. Podjął decyzję w ułamku sekundy.
- Naprawdę ten miecz jest mój?! – zapytał dziewczyny.
- Naprawdę!! Ale to teraz nieważne! – odpowiedziała.
- Ważne. Ważne jak jasna cholera.
Długonosy strzelec już właściwie uniósł się w powietrze.
- USOOOPPP!!!!! – Luffy płakał, bezradny jak nigdy w życiu.
- Luffy!!!! – wrzasnął Zoro.
Kapitan odwrócił do niego wzrok. Ich spojrzenia spotkały się. I Luffy zrozumiał co Zoro chce zrobić.

- Dbaj o wszystkich.
Po tych słowach Roronoa Zoro puścił się framugi drzwi i ściskając w dłoniach Ostrze Nocy skoczył na Białego Starca. Kopniakiem odtrącił Usoppa daleko do tyłu, byle tylko wyrwać go spod wpływu urządzenia. Wiatr nagle zrobił się jeszcze silniejszy.
- NIEEEEE!!!! – wrzeszczał Luffy, kiedy Zoro wpadł na Starca z całej siły wbijając mu miecz w pierś.
Staruszek krzyknął cicho puszczając wajchę i biurko. Runął do tyłu z całym impetem wpadając do urządzenia. Roronoa puścił Ostrze Nocy, ale i tak poleciał za daleko. Nie zamierzał się zatrzymywać. Wiedział, że on też tam trafi. Wiatr zaczął słabnąć, Zoro schwycił się jednej ze stalowych poręczy.
- Zoro!!! – krzyknęła Marisa.
Luffy z załzawionymi oczyma próbował się czołgać w stronę swojego pierwszego przyjaciela. Nie mógł.
- Luffy! – krzyknął Zoro kiedy jego nogi zaczęły znikać. – Jesteś kapitanem! Masz utrzymać to towarzystwo w ryzach!!!
- Wracaj!!! Nie zostawiaj mnie do cholery!!!
- Ty mogłeś się poświęcić, tak?! Walczyłeś na śmierć i życie tak?! A ja nie mogę?! – odparł Roronoa. Znikała jego klatka piersiowa. – Nie zginę!
- ZORO!!!!!!
- I przysięgam... Wrócę.... Jesteśmy przecież Nakama!!! NA ZAWSZE!!! – nie zdążył powiedzieć więcej.
Roronoa Zoro zniknął w białym rozbłysku. Wiatr niemal zupełnie ustał, wszystko zaczęło się zatrzymywać, aż w końcu umilkło. Zapanowała głucha cisza.
Luffy podniósł głowę. Zobaczył jak stalowe okręgi bezładnie padają na ziemię. Przestał ze sobą walczyć. Zapłakany, załamany i wyniszczony pozwolił by ogarnęła go ciemność.


Ciepło rozlewało się po jego ciele. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że spał, z tego, że właśnie się wybudza. Wiedział już, że nie leży na stoku wulkanu, ani nawet na dworze, bo chwilę wcześniej poczuł miękkość pościeli. Ból jednakże pojawił się dopiero wtedy, gdy Sanji otworzył oczy. Niemalże sparaliżowało go. Znajdował się w sporym pomieszczeniu pełnym łóżek, delikatnie odwracając głowę zobaczył Usoppa, po swojej lewej i Luffy’ego po swojej prawej. Uśmiechnął się do siebie. Nie było tak źle.
Przypomniał sobie walkę z Sigmą i swój szaleńczy rajd na Corteza. Cud, że przeżył. Wiedział, że połowę ciała ma w bandażach, potem zauważył, że na lewej nodze ktoś założył gips. Tak się domyślał, że pękła tam kość. Nie tylko ona zresztą. Sanji nawet nie śmiał się zastanawiać jak wyglądają jego żebra, tyle już razy połamane.
Próbował się podnieść na łóżku, ale ból skutecznie mu to uniemożliwił. Opadł na poduszki zaciskając zęby.
Drzwi do sali otworzyły się i do środka wszedł Takeyama. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie wygląda najlepiej, a przygarbione plecy tylko wzmacniały ten obraz. W dłoniach ściskał miskę z wodą.
- Widzę, że się obudziłeś – powiedział cicho.
- Tak...
- Na jakiś czas możesz zapomnieć o ruszaniu się i walce. Tak powiedział wasz lekarz.
Sanji nie mógłby powiedzieć, że się tego nie domyślał, więc jedynie skinął głową. Potem jednak raz jeszcze rozejrzał się po pokoju. Tylko on, Usopp i Luffy,
- Słuchaj co z resztą?
- Lekarz śpi w tym momencie. Zrobił chyba najwięcej z nas wszystkich, kierował wszystkimi oddziałami medycznymi, sam zoperował chyba nieskończoną liczbę pacjentów. Odpoczywa, bo wszystko jest już jasne.
- A inni?
- Dalej wiadomości już nie są tak dobre – Takeyama natychmiast posmutniał.
- Co się stało, mów!
- Niech powie ci kto inny... Ktoś bardziej do tego uprawniony. – po tych słowach mężczyzna postawił miskę na podłodze, pomiędzy łóżkami i wyszedł z sali.
Nim jednakże drzwi się zamknęły, w wejściu pojawiła się Robin. Sanji uśmiechnął się lekko widząc przyjaciółkę, ale natychmiast zbladł. Kobieta miała całą czerwoną twarz, resztki makijażu doszczętnie rozmazane, zaś oczy tak szkliste jakby zaraz miały z nich wystrzelić kolejne strumienie łez.
- Ro... Robin-chan? – zapytał cicho niepewien co usłyszy.
Obawiał się jednak najgorszego. Archeolog usiadła na krawędzi jego łóżka w zupełnym milczeniu. Przez chwilę trwali tak oboje, a potem Robin wzięła głęboki wdech.
- Franky nie żyje. – szepnęła.
Cios był potężny. Jakaś niesamowita siła sprawiła, że kucharz zgiął się w pół oszołomiony jak gdyby dostał obuchem. Nie to nie mogła być prawda. Franky... Ten Franky?! On nie mógł umrzeć. Ale twarz Robin wyrażała wszystko. To była prawda.
- Ale... ale jak to? – jęknął Sanji próbując odepchnąć od siebie to czego się dowiedział.
- Ocalił mnie przed morderczym atakiem... I zginął...
Kucharz poczuł jak szczypią go oczy. Więc jednak w końcu się to stało. W końcu poczuł jak to jest stracić nakama. I musiał przyznać, że było to chujowe uczucie.
- Co więcej... – Kontynuowała Robin łkając – Pan Szermierz przepadł...
- Zoro?!
- Tak... został wchłonięty przez dziwną maszynę, która miała zniszczyć wyspę... Już go nie ma...
- NIECH TO SZLAG!!!! – ryknął Sanji z całej siły uderzając pięścią w łóżko.
Rana na jego ramieniu otworzyła się i czerwona krew zrosiła pościel. Nawet Zoro... Przypomniał sobie ich rozmowę tuż przed rozejściem się. Gdyby wtedy wiedział...
- To nie koniec. – rzekła Archeolog.
Jakaś część Sanji’ego już w tym momencie wiedziała, że z Nami jest coś nie tak. Zadrżał na myśl o tym co Robin może mu powiedzieć. Nie chciał słuchać wywodów i pocieszeń. Wymamrotał krótkie pytanie.
- Żyje?
Robin uśmiechnęła się przez łzy widząc jego stres i troskę o dziewczynę.
- Żyje. Ale jest ciężko ranna.
Sanji odetchnął z ulgą, ale jego spokój trwał tylko sekundę, bo Robin natychmiast dodała:
- I muszę to powiedzieć; niestety, to ty ją zraniłeś.
- Co?
- Ty ją zraniłeś. Postrzeliłeś ją ponoć celując w Corteza.
Cały świat kucharza Słomianych Kapeluszy się zawalił dokładnie w tym momencie. Oczy mu zabłysły, zacisnął mięśnie.
- ALE TO NIEMOŻLIWE!!!! – ryknął, chociaż wiedział, że to było całkiem możliwe. Cortez był Logią. A Nami stała tuż za nim.
- Mnie też ciężko .... o tym mówić. – rzekła Robin. – Niemniej Pani Nawigator jest przytomna....
Dokładnie w momencie kiedy skończyła wypowiadać te słowa Sanji zerwał się z łóżka. Natychmist stracił równowagę i runął na ziemię. Ten gips przeszkadzał bardziej niż się mogłoby wydawać.
Robin nawet nie próbowała go zatrzymać. Kucharz na wpół kuśtykając, na wpół czołgając się opuścił salę.
- Co ty chcesz zrobić? – zapytała kobieta.
- ZOBACZYĆ CZY WSZYSTKO OKEJ! To chyba jasne?
- Sala obok. – rzekła archeolog ocierając oczy z których płynęły niepowstrzymywalne łzy.
Sanji uśmiechnął się do niej smutno i otworzył drzwi do drugiego pokoju.
Wszedł i zamknął je za sobą.

Tutaj były tylko dwa łóżka. Na jednym z nich, pod ścianą, spała Marisa oddychając cicho i spokojnie. Była cała w bandażach, tak jak i on. Spojrzał na nią krótko, ale to nie do niej tu przyszedł. Zerknął na drugie łóżko, pod oknem i na Nami, już przytomną. Nastała głucha cisza, a potem nawigator uśmiechnęła się lekko patrząc mu w oczy.
- Sanji...
Kucharz z trudem powstrzymując łzy pokuśtykał w jej stronę. Usiadł na krawędzi jej łóżka i złapał się za głowę.
- Nigdy sobie tego nie wybaczę – wyszeptał.
- Nie masz sobie czego wybaczać. – powiedziała delikatnie dotykając go obandażowaną dłonią po ramieniu.
Ona także nie przedstawiała najlepszego widoku. Miała posiniaczoną i podrapaną twarz, na czole przewiązaną gazę. Była śmiertelnie blada.
- Ja... prawie cię... prawie cię zabiłem... – powiedział Sanji trzęsąc się cały – Kanou niemalże miał rację...
- Kto?
- Kanou... człowiek, który widzi przyszłość. Spotkaliśmy go z Frankym...który...
- Wiem o Frankym. – powiedziała Nami cicho.
- ... spotkaliśmy go w miasteczku. I powiedział co się stanie... Przewidział śmierć najdroższej Franky’emu osoby... Mylił się. Nasz nakama sam się poświęcił, by ją uratować... Robin dalej żyje... Poza tym... Powiedział, że ja sam zabiję osobę najdroższą mnie. I prawie miał rację.
- No właśnie. Prawie.
- Ja cię prawie zabiłem!!! Rozumiesz to?! Popełniłem największą zbrodnię!! Wśród piratów... powinienem zostać...
- Przytulony.
Sanji spojrzał na nią z oczyma pełnymi łez. Podniosła się z łóżka, syknęła z bólu i delikatnie go objęła. Zamarł bez ruchu.
- To nie jest twoja wina. Sam byłeś na skraju śmierci. – powiedziała – My nie jesteśmy zwykłymi piratami pamiętaj. To co zrobiłeś nie zasługuje na potępienie. To był zwykły błąd...
- ALE MÓGŁ CIĘ KOSZTOWAĆ ŻYCIE!!!
- Nie drzyj się, Marisa śpi!
Nami wróciła do pozycji leżącej. Znów zapadła chwila ciszy.
Sanji nigdy nie spodziewał się, że do tego dojdzie. On sam... on sam zranił kobietę... Jakim był człowiekiem. Jakim piratem?! Jakim mężczyzną?!
- Cortez nie żyje. Wszystko się skończyło. Nie jesteś niczemu winny. – powiedziała Nami.
- Ale...
- Sanji, do cholery! Zabiłeś Sigmę! Człowieka, który mnie tak straszliwie skrzywdził, że ten postrzał przy tym to jak ugryzienie komara. Walczyłeś za mój honor. Za moją godność. Obroniłeś je. Jak mogę cię winić za cokolwiek?!
- Masz pełne prawo!
- Oj daj spokój. Oddasz mi po prostu milion Beri za koszty leczenia i będziemy kwita.
Umilkli, spojrzeli się na siebie i bezgłośnie się roześmiali.
- Oddam. – rzekł cicho kucharz.
- Poza tym... trafiłeś mnie w żołądek. Chopper powiedział, że przez pewien czas będę musiała się stosować do specjalnej diety.
- Przepraszam...
- No cóż to twoje zadanie. Będziesz mi gotował dobre, lekkostrawne rzeczy, prawda?
- Oczywiście, że będę... I błagam cię wybacz mi...
Znów nastała cisza, po czym Nami uśmiechnęła się szeroko.
- To mnie pocałuj.
- .... Dobrze....



- Przeprosiny przyjęte.





34. Żegnaj przyjacielu.


Sen był tym czego Luffy pragnął najbardziej. Pozwalał zapomnieć o wszystkim, odpocząć, uciec od trosk, jednakże nie mógł trwać wiecznie. Siły regenerowały się szybko, choć tym razem nikt tego nie chciał. A najbardziej Luffy. Tym razem bał się wracać do rzeczywistości.
Kiedy już się obudził praktycznie wcale się nie ruszał. Wpatrywał się w sufit martwym wzrokiem wciąż widząc Franky’ego zamykającego oczy i Zoro znikającego w białym rozbłysku. Wiedział, że już nigdy nie będzie tym samym człowiekiem. W brzuchu burczało mu niesamowicie, do tego zobaczył, że praktycznie całe ciało miał w bandażach, zaś lewą rękę, w ogromnym i na temblaku. Absolutnie jej nie czuł, ale strach przed tym, że już nigdy może nią nie poruszyć natychmiast przeszedł kiedy poczuł zapach mięsa.
Drzwi otworzyły się i do sali wszedł Sanji podpierając się kulą. W wolnej dłoni ściskał olbrzymi talerz.
- Pewnie jesteś głodny. – powiedział cicho stawiając posiłek na szafce obok Luffy’ego.
- Sanji... – jęknął kapitan.
- Wszyscy już wiemy. I o Frankym, i o Zoro. To nie była twoja wina.
- Sanji...
- Nie rycz idioto. Jeszcze nie pora! – warknął ostrzegawczo kucharz – Masz dzisiaj się ładnie prezentować. Zalatujesz trochę...
- A co dziś ma być? – zapytał Luffy przełykając łzy.
- Pogrzeb... pogrzeb rebeliantów.



Nikt nie żartował. Nikt się nie śmiał. Ba, chyba nawet nikt się nie cieszył. Na Kaneyamie po prostu panowała głucha cisza. Mieszkańcy miasteczka szybko dowiedzieli się co się stało, dowiedzieli się czym to zostało okupione i zachowali się z klasą. Bitwa dobiegła końca, życie w niej oddało niemalże stu rebeliantów. Zginęło ponad siedmiuset The Guards.
Cały dzień upłynął w ponurej atmosferze, obie strony konfliktu przeżywały to co się stało inaczej. The Guards w milczeniu zapakowali się na statki jakie stały w porcie i w takim samym milczeniu opuścili Kaneyamę. Nikt ich nie niepokoił oni nie zaczepiali nikogo. Stracili wszystkich dowódców, nic ich tutaj nie trzymało, a status mieszkańców wyspy stracili już dawno. Nikt nie chciałby żyć tutaj z ludźmi Corteza. Zwłoki swoich towarzyszy zabrali ze sobą. Więcej nigdy nie widziano już czarnych prochowych płaszczy.
Z głównego placu miasteczka zniknęła szubienica. Ze ścian zerwano plakaty. Nagrody nie miały już żadnego znaczenia, bo tego który je wyznaczył już nie było. Wszystkie ślady uzurpatora zniknęły, poza siedzibą, a i ona miała zostać zburzona. Ciała Sigmy, Ozumy i Mashiro zostały wrzucone do morza, The Guards ich nie zabrali, a nikt nie chciał ich grzebać wraz z rebeliantami. Mimo sprzeciwu Słomianych Kichiru i Reiko zostały powieszone o wschodzie słońca. Rebeliantów nie obchodziło to, że były ciężko ranne, chcieli raz na zawsze rozprawić się z przeszłością. I nietrudno było o zrozumienie. Nawet Sanji przyjął tą decyzję. To nie była jego wyspa, nie on ustalał tu prawa.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy na centralnym placu stanęła w końcu olbrzymia drewniana konstrukcja, przetkana słomą i chrustem. Spoczęli na niej wszyscy rebelianci, którzy tego dnia stracili życie.

- Nami-san, chyba nie powinnaś tu być... – powiedział cicho Sanji widząc jak dziewczyna wspierając się na ramieniu Robin zbliża się do nich.
Plac był już zapełniony niemalże wszystkimi mieszkańcami wyspy.
- Muszę... Przecież trzeba ich godnie pożegnać. – odpowiedziała nawigator.
Robin nic nie mówiła. Na jej twarzy malowało się czyste cierpienie. Sanji dokładnie wiedział o co chodzi.
- Zaraz się zacznie. – wtrącił Usopp.
On także był cały w bandażach i także nie miał sił by się uśmiechnąć. Zwykle to on żartował, teraz był spokojny, przygaszony.
Luffy stał kawałek dalej i w milczeniu patrzył na platformę. Zaciskał zęby, nie chciał płakać. Jeszcze nie teraz. Odetchnął z ulgą widząc jak cała załoga, poza Frankym i Zoro gromadzi się za nim. Byli razem z nim. Byli razem z rebeliantami.
Robiło się już zupełnie ciemno, kiedy w końcu pojawił się Takeyama. Opatrzony tak jak i reszta, szedł dumnie wyprostowany z Marisą i Jinem przy boku. Ten drugi obie ręce miał w gipsie, połowę twarzy ukrytą w bandażach, widać było, że każdy krok sprawia mu niewysłowiony ból.
Zatrzymali się pod platformą obok dwóch mniejszych, na których spoczywali Shin i Kabuu. Ten pierwszy wyglądał spokojnie, leżał wśród kwiatów, które przykrywały mu okrutną dziurę w piersi, drugi zaś okryty był białym całunem, jego ciało zostało zbyt zmasakrowane. Na płachcie położono jego tasak i czerwoną chustę.
Wszyscy zamilkli wpatrując się w przywódcę rebelii, czekając aż przemówi. Bardzo osobliwie wyglądał bez bandany na głowie, ale walka już się skończyła, to było bezsprzeczne.
Cisza trwała kilka długich minut w trakcie których każdy sam zmagał się ze swoimi stratami. Takeyama w ciszy spuścił głowę, a gdy ją podniósł twarz miał spokojną, jakby ze wszystkim się już pogodził.

- Mieszkańcy – rzekł zaś jego głos potoczył się echem po niemal zaciemnionym placu. Światło padało jedynie z kilku pochodni, trzymanych przez niektórych z byłych rebeliantów – Wszystko dobiegło końca. Tak. Wszystko. Nie ma już Corteza, nie ma już The Guards. Nie ma nikogo kto mógłby nam zagrozić. Wyspa jest wolna. Ale nie dzięki naszemu zwycięstwu. Bo zwycięstwem tego nazwać nie można. Wyspa jest wolna dzięki poświęceniu tych ludzi. – mówiąc to wskazał na platformę – Byli z nami, śmiali się z nami, dzielili z nami trudy. A teraz nie żyją. Zapłacili najwyższą cenę... za wolność. Wolność, której Cortez nigdy nie zrozumiał... – jego ramiona zaczęły się trząść.
- Ci dwaj – wtrąciła Marisa wskazując na ciała Shina i Kabuu. Wiedziała, że Takeyama nie jest już w stanie mówić – zostali uśmierceni przez samego Corteza. Walczyli z nim do końca. Shin... mój najlepszy przyjaciel. Nigdy nie lubił durnych uroczystości. Dlatego wszystko szybko się skończy. Ale ja go nigdy nie zapomnę. Kabuu natomiast... Ja... nigdy... nigdy go nie lubiłam – łzy napłynęły jej do oczu, ale dzielnie kontynuowała – On uratował mi życie w trakcie tej bitwy... Powiedział mi, że jesteśmy dla niego ważni... Że szanował Shigeru... a teraz....
Luffy stał wyprostowany wpatrując się w dziewczynę. Ileż ona miała w sobie siły. Nie mógł wyjść z podziwu, że może mówić mimo takiego bólu. Rozejrzał się, ludzie mieli łzy w oczach. Płakali. Rozumieli, że byli wolni, ale to zostało okupione zbyt wielkim cierpieniem.
- Nie tylko my się poświęciliśmy. – powiedziała Marisa. – Są tutaj ludzie, którzy nam pomogli. Przelewali z nami swoją kres. To oni zabili Corteza.
Wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Skłonili w ciszy głowy w kierunku Słomianych.
- Wszyscy będziemy wam wdzięczni. Zawsze. A ja... Luffy.... – powiedziała i coś w niej pękło. Zaczęła płakać jak dziecko padając na kolana. – Luffy.... DZIĘKUJE!!!!!!!!!
Kapitan zadrżał. Zacisnął pięści.
- Nauczyłeś mnie, że trzeba wierzyć!!! Zupełnie jak... zupełnie jak Shigeru!!!! Zabiłeś Corteza.... Pomogłeś nam...
- Marisa... – szepnął Słomiany i podszedł do niej.
Spojrzała mu w oczy, zaś ten jednym ruchem pomógł jej wstać.
- Zrób to co do ciebie należy. Zakończ to z godnością.
Zapadła głucha cisza. Dziewczyna otarła oczy. Takeyama wyprostował się. Jeden z rebeliantów podszedł do niego i dał mu pochodnię, jednakże przywódca pokręcił głową i wskazał na Marisę.
- To jej zadanie. – rzekł cicho.
W następnej chwili dziewczyna ściskając w dłoni pochodnię podeszła do platform Shina i Kabuu. Obejrzała się na Luffy’ego i resztę. Słomiany skinął głową.
Potem pochodnia musnęła chrust i wszystko. Pierwsza, druga i w końcu trzecia platforma. Momentalnie płomień ogarnął ciała zabitych. Cały czas rósł. Takeyama i Marisa odsunęli się nieco od ognia w milczeniu odwracając się i patrząc na to co się dzieje. Tylko Luffy się nie cofał. Wiedział, że ma coś jeszcze do zrobienia.
Podszedł powoli do platformy i wyciągnął coś z kieszeni.
Marisa zadrżała. Potem znów poczuła jak łzy spływają jej po policzkach.
Czerwona chusta zabłysła w wyciągniętej w górze ręce Luffy’ego. Chłopak milczał. Trwał przez chwilę w tej pozycji.
- Wzięliście, prawda? – zapytał Sanji wyciągając z kieszeni taką samą chustę.
- Oczywiście. – odparł Usopp po raz pierwszy tego wieczoru uśmiechając się.
Wszyscy ruszyli do przodu.
Luffy jednym ruchem wrzucił chustę, pozwalając by strawił ją ogień. Słomiani postąpili za jego przykładem.
Chwilę potem jakieś małe dziecko wybiegło z tłumu i rzuciło na wielką platformę brudną, zakrwawioną bandanę.
- Tatusiu... – jęknęło.
Ktoś wybiegł z tłumu. Cisnął chustę w ogień.
- Cholera z tobą Cortez! – wrzasnął – Koniec Rebelii Czerwonych chust! Koniec twoich rządów!!!
Słomiani stali tuż przed platformami. Mieli spuszczone głowy, zaś ludzie jeden po drugim mijali ich wrzucając bandany, by spłonęły wraz z właścicielami.
Koniec walki.
Marisa złapała się za twarz. Łzy trysnęły z jej oczu. Nic nie powiedziała.
- Ja też... ja też ją mam... – jęknęła podchodząc do Shina i Kabuu.
Luffy uśmiechnął się lekko.
- Dzięki za wszystko... – powiedziała dziewczyna do swojego najlepszego przyjaciela. – mam chustę. Tą którą ty mi dałeś. Teraz odejdzie z wami.
Niewiele się zastanowiła, przedarła symbol rebelii na dwie części i pożegnała się z nim na zawsze.
Ogromny obłok dymu uniósł się nad wyspą, niosąc za sobą duchy tych, którzy zdobyli wolność dla Kaneyamy. To był koniec.
Luffy w końcu odwrócił się. Załoga stała wyprostowana i wpatrzona w niego. Wszyscy wiedzieli co teraz musi nastąpić, nikt nie zamierzał tego przedłużać. Twardo się trzymali, wiedzieli, że czas na łzy jeszcze nie nadszedł, że jeszcze odrobinę.
Kapitan widział ich rany, widział swoje. Czuł ich zranione dusze, serca, byli jego przyjaciółmi, rozumiał ich. Wiedział też, że teraz nadeszła pora na najtrudniejszą w jego życiu rzecz.
- Chodźcie. Zostało coś jeszcze.
- Ja... pójdę z wami... – szepnęła zapłakana Marisa.
- Zostań. – powiedział szybko Luffy – Pożegnaj się z Shinem.
Kiwnęła głową, zaś Piraci Słomianego Kapelusza szybko opuścili plac. Zmierzali na najważniejsze dla nich miejsce. Na Thousand Sunny.
Kiedy gwar zaczął powoli cichnąć Takeyama podszedł do platformy Kabuu. Spojrzał na trawionego ogniem przyjaciela. Nie ukrywał już łez, ramiona już dawno mu opadły.
- Dzięki. Byłeś przy mnie cały czas... – powiedział cicho. – Mam dla ciebie prezent, wiesz?
Wyciągnął z kieszeni czerwoną chustę i położył ją na całunie skrywającym ciało przyjaciela. Płomienie go parzyły, ale zacisnął zęby.
- Do zobaczenia po tamtej stronie.
Marisa uśmiechnęła się przez łzy widząc jak Takeyama daje sobie radę z własnym cierpieniem i odwróciła się. Nie mogła tu wytrzymać. Potrzebowała tylko wrócić do domu i okryć się ciepłą kołdrą. Pożegnała się z Shinem, jej prawdziwym przyjacielem. Teraz nie zostało już dla niej nic. Nagle poczuła delikatny ucisk na ramieniu. Odwróciła się natychmiast, ale nikogo za nią nie było. Spojrzała w niebo. Zrozumiała.
- Żegnaj, Shigeru. Dziękuje ci.


Luffy zręcznie przeskoczył na pokład Thousand Sunny, mimo ran. Pomógł wspiąć się Usoppowi, zobaczył, jak Sanji i Nami także się wdrapują. Za nimi weszli Robin i Chopper.
Ich statek. To na nim trzeba było to rozegrać. Przez poprzedni dzień nie próżnowali i wszystko przygotowali. Usopp wraz z kilkoma rebeliantami zbudował niewielką drewnianą łódź, która teraz stała po środku pokładu. W niej zaś, spoczywał Franky. Wyglądał jakby spał, i gdyby nie rana na piersi nikt nie uwierzyłby, że cieśla Słomianych Kapeluszy może naprawdę nie żyć. Ale tak się stało. Nie było już wesołego cyborga. Nigdy już nie usłyszą jego głosu, nigdy do końca go nie poznają. Był z nimi tak krótko.
Dla Robin było to zbyt wiele. Uklękła przy łodzi przytulając głowę Franky’ego.
- Wiem jakie to dla ciebie ciężkie. – wycedził Luffy przez zaciśnięte zęby. – Ale musimy oddać mu ostatnią przysługę. Musimy oddać go morzu.
- Wiem... – szepnęła po raz ostatni całując zimne czoło cyborga.
Nami spojrzała na nią z litością. Ona go kochała. On kochał ją. Dlaczego to tak musiało się skończyć? Kurczowo przypadła do Sanji’ego zaciskając ręce na jego koszuli. Potrzebowała ciepła i nie obchodziło ją co sobie pomyśli reszta. Łzy popłynęły jej z oczu.
- Spokojnie Nami-san... – szepnął kucharz. On także niemalże płakał – za chwilę będzie po wszystkim...
Luffy napiął mięśnie i jedyną zdrową ręką spróbował podnieść łódź.
- Pomóżcie mi... – powiedział, ale Robin klepnęła go w ramię.
- Ja to zrobię... – powiedziała ledwo trzymając się na nogach.
Kapitan nie oponował, kobieta zaś używszy swoich diabelskich mocy przeniosła łódź z Frankym na wodę.
I w tym momencie zerwał się wiatr. Zupełnie jakby dawał upust swojej rozpaczy, powiódł łódź w morze.
Tyle słów nie zostało powiedzianych. Tyle gestów nie zostało wykonanych. Robin padła na kolana i zaczęła gorzko płakać. Chopper spróbował ją pocieszyć, ale po dwóch krokach ból w nim eksplodował, padł załzawiony na ziemię. Usopp ukrył twarz w dłoniach. To było gorsze niż Going Merry... Wiedział, że już nic nigdy nie będzie takie samo. Stracili przyjaciela. Stracili Nakama. Sanji i Nami płakali po cichu, brakowało im słów. To uczucie było czymś zupełnie nowym.
Luffy natomiast wiedział, że w końcu nadszedł ten moment. Że teraz pora na łzy. Jak dziki wskoczył na barierkę i wziął głęboki wdech.

- FRANKYYYY!!!! – ryknął z całych sił. – JESTEŚ TAM GDZIEŚ, PRAWDA?!! ZAWSZE BĘDZIESZ!!!!
Ryczał jak dziecko. Łzy spływały mu po policzkach niczym już nie powstrzymywane.
- MIAŁEŚ MARZENIE, TAK?!!! ZBUDOWAĆ NAJWSPANIALSZY STATEK NA ŚWIECIE!!!!!
- JUŻ JE SPEŁNIŁEŚ!!!! – ryknął Usopp dopadając do barierki.
Łódeczka coraz bardziej się oddalała.
- ZBUDOWAŁEŚ STATEK DLA KRÓLA PIRATÓW!!!!! – wrzeszczał Luffy – BO NIM ZOSTANĘ!!!! PRZYSIĘGAM!!!! A SUNNY BĘDZIE NAJBARDZIEJ ZNANYM STATKIEM NA ŚWIECIEEE!!!!!!!
- Franky!!!!- krzyknęła Robin bijąc pięściami w ziemię.
- JESTEŚMY NAKAMA!!!!! NA ZAWSZE!!!! – kapitan zaczął dławić się łzami. – NA.... ZAWSZEEE!!!!! NA.... ZAWSZEEEEE !!!!!!
- Jesteśmy Nakama!!! – zawtórował Usopp ocierając oczy raz po raz.
Łódeczka była już ledwo widoczna, mimo jasnego księżyca. Odpłynęła. A wraz z nią Franky. Cieśla Piratów Słomianego Kapelusza.
- JESTEŚMY.... – ryknął Luffy, ale ktoś położył mu dłoń na ramieniu.
Robin.
- Luffy... już wystarczy. Pozwól mu odejść. – szepnęła.
Z jej oczu wyczytał chyba wszystko. Po chwili kobieta wyciągnęła rękę i wcisnęła mu na głowę jego kapelusz, tak jak niegdyś Shanks. Słomiany kapelusz.
Luffy zaciągnął go na oczy i skulił się siadając na pokładzie.
Nie było już Franky’ego.
Nastała głucha cisza.


Na Kaneyamie Słomiani zostali jeszcze trzy tygodnie. Ich zmęczone ciała musiały się choć trochę wzmocnić po niesamowicie ciężkiej walce, tak samo jak ich dusze musiały znaleźć ukojenie. Luffy jadł już tyle co wcześniej, Usopp zapoznawał się z Thousand Sunny. W końcu przyjęli do siebie to, że Franky nie żyje, że teraz zdani będą na siebie jeśli chodzi o naprawę statku. Robin wyglądała nadzwyczaj marnie. Mimo, że wszyscy powoli zaczynali się godzić ze stratą przyjaciela, to dla niej było to najcięższe. Nie zdążyli się sobą nacieszyć. Z takim smutkiem patrzyła na Nami i Sanji’ego, jak wspólnymi siłami radzą sobie ze stratą. Jej nie miał kto przytulić.
Luffy jeszcze następnego ranka po pogrzebie popędził ile miał sił do domku Eleny. Obiecał rozwalić drzewo, obiecał ją uwolnić. I przeżył największy szok swojego życia. Drzewa już nie było. Roztrzaskane kawałki drewna leżały w promieniu kilkunastu metrów, domek także był opustoszały. W środku znalazł jedynie kartkę, na której na szybko napisane było „Dziękuję za wszystko. Nie przejmuj się”. Skonsternowany kapitan podzielił się tym z Chopperem i wspólnie zdecydowali nie rozdmuchiwać sprawy.
Władcą wyspy został oczywiście Takeyama, natychmiast zniósł zakaz opuszczania Kaneyamy i setki innych bezsensownych praw wymyślonych przez Corteza. Ręce Jina powoli wracały do normy, robił więc wszystko, by pomóc w rozwoju wyspy. List do Światowego Rządu z informacją o śmierci uzurpatora został już wysłany, jasne było, że to kwestia dni, kiedy nagrody za rebeliantów zostaną ostatecznie zdjęte. Powoli życie wracało do normy, mimo iż sporo osób miało problemy z przystosowaniem się do życia na powierzchni. Zanotowano nawet jedno samobójstwo. Chociaż czy z rozpaczy po stracie bliskich czy ze zmian, nie było wiadomo.
Na temat Zoro Słomiani przeprowadzili długą rozmowę, w której nie brakowało łez, krzyków, postanowień. Wiedzieli, że żyje, wiedzieli, że wróci. Nie mieli co prawda bladego pojęcia gdzie jest, ale wierzyli w niego.
- Powiedział, że wróci. – rzekł Luffy – to ucina temat.
W trakcie tych trzech tygodni Marisa robiła wszystko by pomóc i wyspie, i słomianym. Wraz z Usoppem rozpracowywała plany Franky’ego, wraz z Jinem robiła przegląd pól, które wcześniej niezagospodarowane teraz miały stać się źródłem pożywienia dla wyspy. Po kolejnej nieprzespanej nocy udała się jak co dzień na pole, by pomóc mieszkańcom w oraniu i sadzeniu.
- Przesadzasz – usłyszała za sobą głos.
Odwróciła się i ujrzała Takeyamę, który w wymiętej koszuli także pomagał w gospodarowaniu terenu.
- Chcę zrobić jak najwięcej... jak Shigeru... – powiedziała.
- Wystarczy. – rzekł zdecydowanie dowódca – Dla tej wyspy zrobiłaś już wystarczająco.
- Ale...
- Powiedziałem. Powinnaś teraz zatroszczyć się o siebie, tak? Pomyśl. Co chciałabyś w życiu robić. Kim chciałabyś być...
Spojrzała na niego. On ją rozumiał. On wiedział, że już znalazła swoje miejsce. Uśmiechnęła się wpadając mu w ramiona.

Zaczynał się już czwarty tydzień odpoczynku kiedy Luffy zdecydował iż w końcu nadeszła pora.
- Ruszamy dalej – rzekł. – Przygoda czeka.
- Log Pose jeszcze się nie rozregulował – powiedziała Nami – Ale w każdej chwili może się to stać. Powinniśmy płynąć.
Załoga zgodziła się bez szemrania. Chwile spędzone na Kaneyamie pozwoliły im pogodzić się z tym co się stało, ale nadeszła pora by kontynuować podróż. Bez Franky’ego i Zoro przy boku, ale za to z przekonaniem, że postąpili dobrze.

W ciągu godziny byli gotowi. Takeyama, Marisa, Jin i kilkaset osób zebrało się przy przystani (bo tam został przeniesiony Sunny), by po raz ostatni zobaczyć tych, którzy pokonali Corteza.
- Pamiętajcie, że na zawsze macie w nas przyjaciół. – rzekł nowy władca wyspy z powagą – Zawsze możecie się tu pojawić, zawsze zostaniecie przyjęci z otwartymi ramionami.
- Hehe, dzięki. – powiedział Luffy. – I dzięki za mięso.
Takeyama kazał wcześniej napelnić spiżarnie statku.
Marisa wystąpiła parę kroków w przód.
- Obiecajcie, że jeszcze tu wpadniecie... – powiedziała cicho.
Luffy spojrzał na nią dziwnie. Usopp uśmiechnął się o podbiegł do barierki.
- Wiesz co... kiedyś byłem w podobnej sytuacji do ciebie. – powiedział – stałem tam gdzie ty. A tu gdzie ja, stał Luffy.
- Usopp nie odbieraj mi tej przyjemności!!! – warknął kapitan lejąc go po głowie.
- Luffy proszę! – krzyknął Usopp oddając mu z całej siły.
Zaczęli się bić, zaś Takeyama i mieszkańcy wyspy roześmiali się w głos. Po krótkiej wymianie ciosów stało się jasne, że to kapitan jest górą, niemniej łaskawie uśmiechnął się do pokonanego.
- Niech ci będzie. Tym razem ci pozwolę. Ale to ostatni raz! – roześmiał się w głos i odwrócił się do kucharza – Sanji! Mięso!!!
- O co chodzi? – Marisa była lekko skonsternowana.
- No i... kontynuując – zaczął Usopp znów dopadając do barierki. – Powiem ci to co on mnie, wtedy.
- Czyli?


- O CZYM TY CHRZANISZ?! PRZECIEŻ PŁYNIESZ Z NAMI!!!!


Luffy uśmiechnął się pod nosem. Usopp wesoło rechotał zapraszając Marisę gestem. Dziewczyna zamarła odwracając się w stronę Takeyamy i wszystkich innych.
- Ja... ja....
- Wiemy, że chcesz. – powiedział mężczyzna – idź.
- Ale... – w jej oczach zabłysły łzy.
- Nienawidzę pożegnań!!!! – ryknął Jin i zaczął gorzko płakać.
Wszyscy zaczęli wrzeszczeć.
- Idź. – rzekł Takeyama.
- A co z wami?!
Władca wyspy nie wytrzymał napięcia, schwycił Marisę, podniósł nad głowę i cisnął nią z taką siłą, że upadła na pokład Sunny’ego, obok Usoppa i Luffy’ego.
- TRZYMAJ SIĘ!!!! – ryknął Takeyama machając ręką z całej siły.
Wszyscy inni zrobili to samo.

- PŁYNIEMY!!!! – ryknął Luffy.
- Sanji-kun, Chopper – żagle! – zawołała Nami.
Obaj grzecznie się tym zajeli i już po chwili Thousand Sunny zaczął się szybko oddalać od Kaneyamy.
- TRZYMAJCIE SIĘ!! – krzyczała Marisa machając swoich przyjaciół. – DO ZOBACZENIA!!!!
- Uważaj na siebie!
- Szerokiej drogi!!!
- Powodzenia!!
W końcu stali się tak mali, że nie było ich już widać, zaś statek Piratów Słomianego Kapelusza wypłynął na otwarte morze.
Luffy z lekkim uśmiechem spojrzał w dal.
- Teraz musimy tylko znaleźć Zoro. – powiedział.
- Znajdziemy. – rzekł Sanji klepiąc go przyjaźnie po ramieniu. – mięso gotowe.
- I O TO CHODZI!!!!
Zaciągając ze sobą Marisę wskoczyli do jadalni, gdzie już czekała reszta siedząc przy długim stole. Statek płynął przed siebie.
Był spokojny letni dzień. W sam raz na porządne plażowanie.


Koniec księgi pierwszej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wystarczą trzy składniki, by stworzyć miksturę o silnym działaniu przeciwnowotworowym
Taylor Janelle Wystarczy wierzyc
Wystarczą trzy składniki, by stworzyć miksturę o silnym działaniu przeciwnowotworowym
Ewidencja korekty VAT w ramach ulgi na zle dlugi w ksiegach wierzyciela i dluznika
fitopatologia, Microarrays are one of the new emerging methods in plant virology currently being dev
Poetry by Dane Rudhyar Selection One
Rosjanie mogli uratować tupolewa wystarczyło, by
0421 ?by one more time britney spears U2NWFYJJIRUTXIAAXWYFY4MHAOZEYEYCSDL4BTY
Czarna ksiega perswazji Uzywaj NLP by zdobyc wszystko czego pragniesz mroksi
Britney Spears ?by One More Time
Czarna ksiega perswazji Uzywaj NLP by zdobyc wszystko czego pragniesz

więcej podobnych podstron