PRZEŻYŁEM
STAROBIELSK
Dr
med. ZBIGNIEW GODLEWSKI [1]
Wrześniowe
drogi
Na wojnę zostałem powołany 25.8.1939
r. i wcielony do 3 dywizjonu 32 pułku artylerii lekkiej w
Rembertowie. W nocy z 26 na 27.8. 3 dywizjon zajął stanowisko
bojowe pod Łomżą, w miejscowości Kupiski Stare.
Do
obowiązków lekarza w nowej sytuacji należało: kierowanie
dywizyjnym punktem opatrunkowym, nadzór lekarski nad ewentualnym
zagrożeniem przeciwgazowym, utrzymanie łączności z nadrzędną
jednostką wojskową, utrzymywanie kontaktu z ludnością cywilną i
prowadzenie ambulatorium dla niej, nadzór nad wybijaniem znaków
tożsamości dla żołnierzy całego dywizjonu.
4.9., wobec
groźby okrążenia przez Niemców, dywizjon otrzymał rozkaz
natychmiastowego zwinięcia stanowisk obrony artyleryjskiej,
szybkiego marszu {w nocy) za Ostrołękę i rozwinięcia tam obrony.
Dwa dni później znowu rozkaz rozwijania stanowisk artylerii i
maszerowania w niewiadomym (dla mnie) kierunku wśród wycofujących
się w pośpiechu wielu różnych jednostek wojskowych.
W nocy
6 lub 7.9. mój oddział został zaatakowany przez niemiecką broń
maszynową, a ponieważ jechałem na końcu kolumny, utraciłem
łączność ze swoimi. Próbując odnaleźć oddział, dostałem się
w pewnej chwili na szeroką drogę z budynkami. Na jednym z nich
zauważyłem napis: „Szpital Wojenny". Jak się później
dowiedziałem - był to szpital w Ostrowi Mazowieckiej. Wstąpiłem
tam. Okazało się, że leżało w nim bardzo dużo rannych; lekarzy
i pielęgniarek nie było. Wszystko pozostawało pod opieką dwóch
pań z okolicy. Rannym i chorym starałem się cokolwiek pomóc,
chociaż nie było to łatwe bez pomocy fachowej i fizycznej, więc
przynajmniej wszystkim, którzy nie otrzymali, wstrzyknąłem
surowicę przeciwtężcową. Po kilku godzinach zostaliśmy
zawiadomieni, że zbliżają się Niemcy. Panie zapraszały mnie do
swojego domu. Początkowo miałem zamiar pozostać w szpitalu, ale
gdy po jakimś czasie poproszono mnie o usunięcie konia, którym
przyjechałem, gdyż ściągnie to na miejscową ludność represje,
wsiadłem nań i udałem się w kierunku mostu na Narwi.
Niestety,
most, zdaje się kolejowy, był częściowo zwalony. Pozostawiłem
więc konia, a sam po żelastwie mostu, a czasem brnąc w wodzie,
dostałem się na południową stronę Bugu. Przenocowałem u
gospodarza, rano udałem się prawdopodobnie w kierunku Treblinki.
Tani wśród tłumu wojskowych odnalazło mnie paru żołnierzy z
mego batalionu, zawieruszonych - podobnie jak ja - podczas nocnego
marszu. Dowiedziałem się również, jakoby w Sokołowie Podlaskim
miano tworzyć z rozbitków jakąś dywizję. Szybko tam podążyliśmy
jakimś wozem. Zatrzymaliśmy się gdzieś za Kosowem Podlaskim.
Okazało się, że rzeczywiście wojsko zaczyna się gromadzić, ale
nie ma jeszcze dowództwa.
Parę dni później zorganizowano
jakąś dywizję, zdaje się siódmą. Ponieważ nie mieli żadnego
lekarza, przyjęli mnie bardzo chętnie mianując naczelnym lekarzem
i polecając mi dowodzenie trzema karetkami sanitarnymi z obsługą.
Jedną miałem odesłać na lotnisko, gdzie znajdowali się ranni po
jego zbombardowaniu, a po powrocie karetki - ewakuować wszystkich do
szpitala wojennego w Siedlcach. Podstawową przeszkodą w wykonaniu
zadania był całkowity brak benzyny. Kazano nam ją zdobyć z
jakiegoś zbombardowanego polskiego pociągu towarowego. Po zlaniu
minimalnych resztek benzyny ze wszystkich karetek jedną udaliśmy
się na poszukiwanie owego pociągu. Kryjąc się i maskując, bo
Niemcy traktowali tę benzynę jako przyszły swój łup, toteż
strzegli go z samolotów, ostrzeliwując zbliżających się ogniem
kaemów, dotarliśmy do celu, zdobyliśmy całą dużą metalową
beczkę benzyny. Następnie jedną karetkę wysłałem na lotnisko, a
dwiema z rannymi, wśród których znajdowało się również dwóch
Niemców, wyruszyliśmy w nakazanym kierunku. Nękani ciągłymi
nalotami lotniczymi, dojechaliśmy do szpitala wojennego w Siedlcach,
który mieścił się w klasztorze. Naczelny lekarz szpitala, płk dr
Bolesław Szarecki, odmówił przyjęcia rannych ze względu na
przepełnienie szpitala i skierował nas do innego zakonu. Podczas
rozmowy z przeorem okazało się, że niemieckie kolumny pancerne
przedarły się do miasta i ostrzeliwały je. Wszystko, co było na
szosie - moje karetki również - w popłochu ruszyło przed siebie.
Piesi i część wozów konnych posuwali się polami wzdłuż szosy.
Pobiegłem tędy i ja, aby dopędzić karetki. Gdy do nich dotarłem,
były oblepione uciekinierami, stojącymi gdzie się dało.
Usiłowałem wskoczyć do samochodu, ale ktoś zamierzył się
pięścią, dopiero szofer czy któryś z sanitariuszy ułatwił mi
doczepienie się. Tak przybyliśmy do Białej Podlaskiej, ale i tam
nas nie przyjęto, lecz skierowano do Brześcia.
Napotykając
różne przeszkody, doznając nieprzyjacielskich nalotów, dobiliśmy
do celu. W bezludnym prawie mieście i takim samym szpitalu
oświadczono, że z Brześcia wojsko ewakuowało się do Kowla. Przed
budynkami zobaczyliśmy wyrzucony z magazynów różny sprzęt
szpitalny, i nie tylko. Zabraliśmy po kocu, ja wziąłem fartuch
lekarski, lnianą bieliznę i kilka jakichś drobiazgów. Nie
pogardziliśmy też mięsnymi puszkami konserw, a ja wspaniałym
plecakiem z kożuszkiem na klapie. To wszystko bardzo przydało mi
się w dalszej wędrówce wojennej.
Drogę z Brześcia do Kowla
parokrotnie mylili nam dywersanci. Raz był to ubrany w nowiutki
mundur policjant, drugi - również ubrany w elegancki mundur niby
polski harcerz. Po całonocnej jeździe przybyliśmy do koszar w
Kowlu. Zameldowałem się u dowódcy pułku (nazwiska nie pamiętam),
który stwierdziwszy, że nie poddałem się, jak inni,
całkowitej rezygnacji, kazał mi objąć kierownictwo nad całą
znajdującą się tam służbą zdrowia. Oprócz zwykłych czynności
musiałem organizować punkty opatrunkowe dla nowo tworzących się
batalionów obrony Kowla. Wśród grupy sanitarnej z różnych
jednostek znajdowała się chyba kompania Szkoły Podchorążych
Sanitarnych. Do na większych moich osiągnięć z tamtego okresu
zaliczam zdyscyplinowanie dużej grupy żołnierzy chorych
wenerycznie (zagroziłem wyrzuceniem za koszary) oraz wykrycie
(osobiste) dywersyjnego zablokowania wody pitnej dla całych koszar.
Po usunięciu z rur wodociągowych czopów z pakuł woda zaczęła
płynąć normalnie.
Parę dni po 18.9., po przemowie radiowej
Naczelnego Wodza Rydza-Śmigłego, wyruszyliśmy z koszar (chorzy na
paru wozach). Dotarliśmy do miejscowości Werby, gdzie wobec władz
sowieckich i wyższego oficera polskiego z białą opaską na
ramieniu kazano nam złożyć wszelką broń. Następnego dnia, po
nakarmieniu, popędzono do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie
wszystkich załadowano do wagonów towarowych. Po paru dniach podróży
przed Baranowiczami udało mi się wysiąść i 27.9. udać pociągiem
do Białegostoku.
Nie mając żadnych dokumentów, otrzymałem
tu odpis ukończenia miejscowego gimnazjum. Był to jedyny oficjalny
dokument, którym się wówczas posługiwałem. Munduru nigdy nie
zdjąłem, ale w pewnym momencie musiałem usunąć dystynkcje
podporucznika. Z Białegostoku chciałem dostać się do moich
rodziców, mieszkających w Płudach pod Warszawą. Pieszo lub
przygodnymi pojazdami dotarłem pod Małkinię. Tu znajdował się
nadgraniczny punkt wymiany osób. Nie mając odpowiednich przepustek
i zaświadczeń, zostałem zatrzymany, odwieziony najpierw do dawnych
koszar 42 pp w Białymstoku, a następnie, po kilku dniach, dużym
transportem wagonów towarowych do obozu na terenie Związku
Sowieckiego.
Przyjazd do Starobielska
Był
październik 1939 r. Pociąg stanął na jednej z setek stacji, nie
wywołując już żadnego zainteresowania, nie budząc ze snu
zobojętniałych głodem, pragnieniem, dusznością, jednostajnym
rytmem przebytych tysięcy kilometrów. Po pewnym jednak czasie
zbudził nas hałas, stukanie karabinów w drzwi i głośne krzyki:
„Sobirajties' k wysiadku!" - szykujcie się do wysiadania.
Zaskoczyło to nas po tylodniowym transporcie, poza tym byliśmy tak
zniedołężniali, że gdy po kilku minutach otwarto drzwi wagonu,
prawie nie ruszyliśmy się; przebywających tak długo bez światła,
zaczęło ono silnie razić i powiększać naszą niezdarność. Ale
krzyki „bojców" oraz nasadzanie bagnetów dla postrachu
zmobilizowały silniejszych. Zaczęto powoli zsuwać się na peron,
innym trzeba było pomagać, a jeszcze innych po prostu taszczyć.
Najgorzej było z „piwnicznikami" leżącymi na dolnej
podłodze wagonu. Każdego z wysiadających raził zwykły blask
dnia, zamykali oczy i chwiali się. Szturchańce „bojców"
jednak pomagały, chociaż parę osób było tak wycieńczonych, że
musiano je ciągnąć do dwuszeregu, w którym stała już część z
innych wagonów.
Po oswojeniu się ze światłem zobaczyliśmy,
że jesteśmy bardzo bladzi, jakby postarzali, z pochylonymi plecami,
jak po ciężkiej chorobie. Po długim, jak zwykle, sprawdzaniu, w
którym zawsze się mylili, w końcu padł rozkaz: „Szagom!" -
w kolumnie maszerować. Silniejsi pomagali słabszym. Kolumna, pomimo
popędzania i grożenia bagnetami, coraz bardziej się rozciągała.
Jeszcze gdy staliśmy na peronie, udało mi się przesylabizować
nazwę stacji - Starobielsk - nic nie mówiącą ani mnie, ani
nikomu.
O ile pamiętam, goniąc nas, pozwalali na krótkie
odpoczynki. Za każdym razem, gdy się obejrzałem, kolumna coraz
bardziej się rozciągała, musiało nas być wielu. Widziało się
różne ubrania, najwięcej wojskowych w mundurach polowych, co
oznaczało powołanych rezerwistów. Niektórzy mieli na sobie galowe
mundury. Wśród nich wyróżniał się pewien pułkownik, obwieszony
orderami. Okazało się później, że był w tym stroju na
nabożeństwie, gdy do miasta weszli bolszewicy i zagarnęli go. Ja
sam, mając długie buty, tzw. oficerki, ale dość wygodne,
współczułem niektórym oficerom w tak ściśle dopasowanych, że
chód ich zdradzał, jakie musieli przechodzić katusze. Co do
ubiorów - to część miała ubrania cywilne jak ze starszego brata
i już stare. Przypomniało mi się, że gdy 27.9. pojawiłem się w
polowym mundurze i furażerce na rynku w Białymstoku, od razu
otoczyli mnie Żydkowie, wciągnęli do jakiegoś podwórza i
zaproponowali za darmo zamianę munduru na cywilne ubranie. Myślę,
że robili to tylko z autentycznej przyjaźni, a nie dla interesu.
Gdy za żadne skarby nie chciałem zdjąć munduru, stukali się
palcami w czoło.
Warto chwilę zatrzymać się nad bagażem.
Ja miałem nasz polski, wspaniały plecak wojskowy z cielęcym
futerkiem na klapie. Ileż razy wychwalałem tę robotę. Dzięki
futerku nie przemakał, można było również na nim siedzieć na
mokrej ziemi, a czasem, po rozłożeniu, nawet przespać się w
kucki. Część miała właśnie takie plecaki, inni zielone
brezentowe lub zwykłe, sportowo-wycieczkowe. Niektórzy jednak
dźwigali worki, ciężkie walizy, a pewien chorąży uginał się
pod dwoma okutymi kuferkami. Gdy nań spojrzałem, wyjaśnił: „Niosę
gażę na stan (jakiegoś tam) oddziału, musiałem nawet porzucić
własny bagaż. Dobrze, że o tym mówimy, w razie czego poproszę,
aby pan był świadkiem". Podziwiałem jego odpowiedzialność,
chociaż zdałem sobie sprawę, że ten papierkowy skarb może nie
być nic wart. Inny znów (zresztą było ich kilku) dźwigał dwie
wielkie, wypełnione walizy; po pewnym czasie, podczas postoju,
otworzył je i zmniejszył ich zawartość do jednej, rozdając część
innym.
Po krótkim odpoczynku zbliżamy się do jakiejś osady
czy miasteczka o tej samej nazwie, co stacja. Przechodziliśmy wśród
ubożuchno wyglądających, prawie jednakowych chatek z gliny,
krytych słomą. Gromadząca się coraz liczniej ludność
przyglądała się nam ze współczuciem. Gdy ktoś krzyknął -
Polacy, dało się słyszeć żałośnie podawane dalej: „Polaki"
i jeszcze przyjaźniejsze, choć smutne spojrzenia. Tylko wyrostki
mieli drwiące miny, a niektórzy rzucali w nas kamykami lub końskim
łajnem, ale baby zaraz ich przepędzały.
Po przejściu przez
osadę już z dala dojrzeliśmy wysokie słupy z drutami kolczastymi
i budkami strażniczymi, a wkrótce również dość wysoki mur.
Szliśmy z mieszanymi uczuciami - strachu i zadowolenia, że ten
marsz, mimo iż nie tak długi, nareszcie się skończy. Po dłuższym
dreptaniu w miejscu, po kilkakrotnym przeliczaniu (myślę, że mogło
nas być kilka setek) w końcu wprowadzono nas do środka i
pozostawiono samym sobie. Ponieważ zgubiłem swego przyjaciela,
kolegę z uniwersytetu, sam zacząłem szukać jakiegoś miejsca pod
dachem. Nie mogąc nic znaleźć, wszedłem do jakiejś skrzyni,
podobnej do dużej trumny (być może koryta) i podkładając
rozłożony plecak pod tułów, od razu zasnąłem.
Zbudziło
mnie gwałtowne szarpanie; był to mój przyjaciel Barć, ucieszony,
że mnie w końcu odnalazł. Było już ciemno, ale mocne reflektory
oświetlały chyba cały obóz. Kolega podsunął mi menażkę
gorącej strawy; nigdy czegoś smakowitszego nie jadłem. Za chwilę
się opamiętałem i poczęstowałem przyjaciela. „Już jadłem"
- skwitował, więc dalej łapczywie pożerałem. Gdy skończyłem,
drwiąco zapytał: „A może byś chciał drugie danie?" Za
chwilę przyniósł mi delicje w postaci kaszy z jakimś sosem. Gdy
skończyłem, patrząc
mi prosto w oczy zagadnął: „Jak się
zapatrujesz, abym tym samym pociągiem wyjechał stąd?". I
zaraz wyjaśnił, że szykuje się wyjazd szeregowych i chyba
podoficerów z terenów zajętych przez Niemców. Widocznie moja mina
wyrażała taki strach (nie o niego, lecz o siebie), że zaraz
wycofał się i poszedł do jakiegoś kaprala z jego stron, który go
do tego wyjazdu bardzo namawiał. Po dłuższej chwili wrócił i
oświadczył, że dużo ludzi jedzie i wszyscy go namawiają do jak
najszybszego opuszczenia tego miejsca. Serdecznie ucałowaliśmy się.
Zdałem sobie sprawę, że rozstaję się z prawdziwym przyjacielem.
Później dowiedziałem się, że dojechał on do celu, ale zaraz go
aresztowano, osadzono w więzieniu, tyle że jako lekarz pracował w
więziennym szpitalu. Już po powrocie do kraju spotkałem go
przypadkowo, ale zamieniliśmy tylko kilka zdań, bo nadchodził jego
pociąg. Niedługo potem zmarł.
Tymczasem postanowiłem
ostrożnie zorientować się w terenie. W centralnym miejscu stała
baniasta, dobrze zachowana cerkiew, tyle że bez krzyży. Dookoła
widziało się mury, zasieki z drutów i patrzące oczy „bojców"
z ich wysokich budek obserwacyjnych. Działały one bardzo
deprymująco. Wkrótce odnalazłem jakiś długi tajemniczy budynek z
desek. Okazało się, że to obozowa latryna na bardzo wiele osób.
Później stała się ona miejscem przekazywania najciekawszych
wiadomości, tzw. jopów (skrót powiedzenia „jeden oficer
powiedział").
Odnalazłem również kuchnię i zostałem
poczęstowany jakąś kaszą. Przy okazji dowiedziałem się wielu
interesujących rzeczy, a mianowicie: że od paru tygodni jest tu
wielu mężczyzn, że prawie od razu po wkroczeniu na nasze tereny
wschodnie Sowieci zaczęli masowo zwozić tu Polaków, segregując
ich i stopniowo wywożąc, że przez jakiś czas znajdować się tu
mogło nawet kilkanaście tysięcy osób. Mój informator wiedział
to od tych, którzy przybyli tu przed nim. On sam także widział
wszystkie budynki przepełnione i ludzi koczujących na dworze, czego
dowody można było jeszcze zobaczyć na trawie i na ziemi. Obecnie,
gdy ludzi zaczęto stopniowo wywozić, jest już wygodniej i nie tak
głodno, przedtem bowiem dla wielu nic nie zostawało. Zapytałem
jeszcze, gdzie radzi mi zamieszkać i kiedy wydają posiłki? Wskazał
kilka prawie pustych baraków; on sam, o ile pamiętam, mieszkał w
„cyrku" (tak nazywano mniejszą cerkiew). Polecił szybko
przyłączyć się do jakiejś grupy, bo posiłki w zasadzie wydawano
trzy razy dziennie, ale do wiader. Zaproponowałem mu narąbanie
drzewa, na co bardzo chętnie się zgodził, co też za chwilę z
przyjemnością uczyniłem, nabierając coraz większej siły. W
podobnych okolicznościach otrzymałem jakąś lurę i kaszę na
obiad oraz herbatę (namiastka) na kolację.
Oglądając różne
budynki, znalazłem nieduży, ale długi baraczek, prawie pusty, i
zdecydowałem, że tu na razie zamieszkam. Paliło się światło,
więc stwierdziłem, że tylko gdzieniegdzie prycze są zajęte.
Wybrałem górną na najwyższym, zdaje się, trzecim piętrze. Zanim
się jednak ułożyłem, udałem się z moim plecakiem, którego ani
na chwilę nie wypuszczałem z rąk, do pompy. Był już wieczór,
mało ludzi się kręciło, mogłem więc zdejmując różne części
ubrania myć odpowiednie części ciała, tzn. głaskać dłonią,
mydła bowiem nie miałem. Po skończeniu tej wspaniałej ablucji
wdrapałem się na swoją pryczę i rozłożywszy pod głową plecak
oraz zakrywszy oczy furażerką, a tułów płaszczem, oddałem się
myślom: „Na razie żyję, jestem pod dachem, leżę wprawdzie na
pryczy, ale nie w takiej ciasnocie, jak w pociągu. Ale co z nimi -
rodzicami, braćmi, przyjaciółmi, co z krajem?".
Nagle
wyrwał mnie z marzeń silny ból w okolicy karku. Odruchowo
sięgnąłem palcami i natrafiłem na coś maleńkiego. Uniosłem
głowę, przybliżyłem to coś do oczu i o mało nie krzyknąłem,
że to niemożliwe. Tak, to była prawdziwa wielka wesz... Uniosłem
się na tyle, na ile pozwalał sufit nad głową i zacząłem
przeglądać koszulę, inne części bielizny i mundur. Wszędzie
znajdowało się to świństwo. Ktoś nieco dalej leżący wszczął
alarm: „Patrzcie! Co za brudas i świnia, wszarz! Wyrzucić go,
won!". Zaczęli się podnosić inni i gromadnie, czołgając się
na kolanach, zbliżać do mnie. Tak samo i ci z niższych pięter.
„Won, wyrzucić go, wynoś się ty parszywa owco, ty brudasie!".
Zawołałem: „Nie jestem żadnym brudasem, ale lekarzem. Jeśli mam
wszy, to wskutek długotrwałego transportu i niemożności wykąpania
się. A poza tym, chyba widzicie, jakie masy ludzi spały tu przed
nami. W tych warunkach jeśli ja je mam, to i wy musicie je mieć".
Po moich wywodach tylko część zbliżyła się wojowniczo do mnie,
reszta zaś przyznała, że i oni prawdopodobnie mają wszy, bo ich
ciągle coś gryzie. Wielu pytało: „Jak wygląda wesz?".
Stwierdziłem, że jest za ciemno na poszukiwanie robactwa, ale jutro
powinno się zgłosić władzom obozowym, że są wszy oraz zażądać
kąpieli i mydła. Poza tym powinno się wynieść wszystkie rzeczy,
opróżnić całkowicie prycze, usunąć resztki słomy, no i często
przeglądać ubranie. Obiecałem im pokazać, jak powinien wyglądać
taki kilkakrotny przegląd bielizny i ubrania. Po tej przygodzie
poukładaliśmy się i wkrótce zapadła cisza.
Rano rozpoczął
się bieg po śniadanie. Później przystąpiłem do rąbania drzewa,
trzymając stale wszystkie moje rzeczy przy sobie. Dopiero gdzieś
koło południa mieszkańcy zaczęli wymiatać słomę oraz ze
wstydem i obrzydzeniem przeglądać bieliznę. Wkrótce po naszej
interwencji zaprowadzono nas grupami do miejskiej łaźni.
Rozbieraliśmy się w dość zimnej sali, a potem czekaliśmy na
swoją kolejkę. Byliśmy bardzo zażenowani, gdy nago musieliśmy
przechodzić obok rosyjskich kobiet, wręczających nam po kawałeczku
mydła. Co wstydliwsi starali się jakoś ukrywać swoje „klejnoty",
wówczas Rosjanki śmiały się i mówiły: „Poczemu
sciesniajeties?". Kąpaliśmy się pod prysznicami, przy czym
czas kąpieli był bardzo ograniczony.
Po paru dniach pobytu
przywieziono i ustawiono obok cerkwi kilkanaście naszych karabinków
ręcznych; były one przedmiotem ciągłych drwin. Rozchodziły się
również różne wiadomości, jak np. że będzie rewizja. Wówczas
w latrynie pojawiło się moc różnych strzępków listów i innych
dokumentów. Wielki strach ogarnął wszystkich; właściwie nie
wiadomo, kto rozpowszechnił wiadomość, że u kogo znajdą polskie
pieniądze, ten zostanie ukarany. Następnego dnia niedaleko cerkwi
leżało wiele milionów obanderolowanych naszych tysiączłotówek.
Wspomniany uprzednio chorąży płatnik specjalnie mnie odnalazł i
dyskretnie przypomniał: „Na wszelki wypadek będzie pan świadkiem,
że musiałem to uczynić, zapewniam jednak, że nie wszystko to jest
moje. Wielu powyrzucało do ubikacji, ja nie potrafiłem tak
profanować naszego pieniądza". Rzeczywiście, w dole latryny
widziało się wiele strzępów tego naszego papierkowego złota. Gdy
Sowieci dojrzeli je koło cerkwi, nadziewała całymi paczkami na
bagnety, m.in. naszych karabinów, kręcili nimi i naśmiewali się.
Ściskaliśmy tylko pięści z upokorzenia i bezsilności.
Po
kilku dniach przyjechał nowy duży transport oficerów. Byli,
podobnie jak my po przybyciu, wycieńczeni, z podkrążonymi oczyma,
obrośnięci i przestraszeni. Po sprawdzeniu część z nich
rozlokowano, resztą zajęliśmy się my.
Parę dni potem
nagle, bez uprzedzenia, do obozu wkroczyła większa liczba „bojców".
Obstawili wszystkie baraki oraz ściągnęli dosłownie wszystkich
zewsząd - z kuchni, latryn itp. Krzycząc: „Sobirajties s
wieszczami, wsie!" - wyprowadzili nas pod groźbą bagnetów i
karabinów z obozu. Szliśmy gdzieś w nieznanym kierunku. Dopiero
teraz zobaczyliśmy, jak jest nas dużo. Do tej pory Sowieci
praktycznie nie interesowali się nami, tyle tylko, że co parę dni
kazali wypisywać nowe „woprosy", w których należało podać
stopień, zawód, dane o rodzicach itp. Obecnie przyjęli wrogą i
bezwzględną postawę.
Znowu mogliśmy się przekonać o
bardzo przychylnym stosunku miejscowej ludności do nas. Teraz
przybyły miejscowe i okoliczne baby (chłopów powołano na wojnę)
w fufajkach, spodniach i walonkach, okręcone w chusty i właściwie
pozbawione w tym stroju jakiejkolwiek urody. Prowadzono nas blisko
nich. Współczuły nam, pomimo że „bojcy" ciągle grozili im
bagnetami. One jednak nie bardzo się ich bały. Niektóre
zachowywały się dość odważnie, czasem nawet wyzywająco. Nam,
pędzonym jak złoczyńcom, to ich przychylne zachowanie sprawiło
specjalną pociechę.
Tuż za szeroką drogą, za obozem,
znajdował się okazały młyn, do którego dostarczano głównie
słoneczniki, niezbyt zresztą dorodne. Przywożono je małymi
furkami, często mającymi koła na osiach z drewna, a zimą, gdy
spadł śnieg - saneczkami. Była to obowiązkowa dostawa dla
państwa. W zamian odbierano odpowiednią ilość wytłoczonego oleju
(praktycznie prawie jedynego tłuszczu) i wytłoków na paszę,
chociaż jedli to i ludzie. Po minięciu młyna prowadzono nas
jeszcze godzinę lub więcej. Później zatrzymano, nie pozwalając
wychodzić z szeregów. Godziny mijały, było coraz chłodniej,
zaczął padać deszcz ze śniegiem i trudno było wytrzymać w
takiej pozycji. Zaczęliśmy się niecierpliwić, ale każde
zbliżenie się „bojca" z karabinem uspokajało nas.
Dreptaliśmy w miejscu i dla rozgrzewki robiliśmy przysiady. Po
dobrych kilku godzinach kazano nam maszerować z powrotem. Powoli,
spisując nazwiska, wpuszczano nas pojedynczo za bramę obozu. Było
coraz zimniej i ciemniej, ale reflektory oświetlały nas tak silnie,
że musieliśmy odwracać oczy. Nagabywani „bojcy" nic nie
odpowiadali, w końcu jednak któryś z podoficerów wytłumaczył,
że to „godowszczyna waszego prazdnika i defilady, uże wy zabyli
11 listopada?". Wtedy dopiero, przynajmniej ja, uświadomiłem
sobie radosną ich zemstę - uczczenie w taki sposób naszego święta,
połączone prawdopodobnie z ustaleniem i spisaniem aktualnego stanu
jeńców.
Starobielsk był początkowo miejscem, do którego
zwożono mężczyzn, nie tylko oficerów. Tutaj przeprowadzano
ściślejszą segregację i rozwożono dalej: do tajg, kopalń,
posiołków, bardziej podejrzanych do więzień, oficerów zaś do
innych obozów.
Stosunek bolszewików do nas
Podczas
podróży nie patyczkowali się z nami. Stykaliśmy się prawie
wyłącznie ze zwykłymi „bojcami", którzy nas konwojowali.
Starsi rangą rzadko pokazywali się w pobliżu, chyba że dochodziło
do jakichś zakłóceń. Nadzorowali nas raczej z oddalenia.
W
wagonach towarowych, którymi nas wieziono, nie było nikogo z
„opiekunów". Możliwe, że znajdowali się i strzegli nas z
budek dla kolejarzy w niektórych wagonach. Przez szczeliny w wąskim
okienku dało się zauważyć, że za każdym razem, gdy tylko pociąg
zatrzymał się na jakiejś stacji, wzdłuż peronu natychmiast
pokazywali się wartownicy. Gdy dłużej waliliśmy w drzwi wagonu
podczas postojów, czasem podchodzili, stukali kolbami karabinów i
wołali: „Pocisze!". A gdy np. nie mogąc sobie dać rady z
załatwieniem potrzeb naturalnych nie ustępowałem, wartownik
odsuwał drzwi wagonu, robił małą szparkę, wsuwał koniec bagnetu
i groźnie pytał: „Nu, czto?". Gdy swoim bardzo słabym
rosyjskim wykrztusiłem, że muszę iść do „ubornoje",
odpowiedział, że należy się załatwić w wagonie. Wtedy zacząłem
wrzeszczeć, że nie mogę, i domagałem się starszyny (podoficera).
W końcu przyszedł ze starszyną, który początkowo nie chciał się
zgodzić, potem jednak, wobec mego uporu, pozwolił mi zejść.
„Bojec" kazał kucać zaraz na peronie. Proszę wybaczyć, że
tak długo trzymam się tego wstydliwego tematu, przecież należało
się stosować do warunków, jakie stworzono, jednakże tak na oczach
wszystkich nie mogłem osiągnąć rezultatu. Uprosiłem go, abyśmy
przeszli za stojące obok wagony towarowe. Gdy usiłowałem tam ulżyć
naturze, pospieszał mnie kłuciem bagnetu. Nagle, ni stąd ni z
owad, zaczęły się zbliżać kobiety. Gdy zerwałem się, stanęły
obok i jak najnaturalniej dziwiły się: „Kakoj wojennoplennyj!
Poczemu sciesniajeszsia?". Dlaczego wstydzisz się? Później
ktoś opowiadał, że do ubikacji, którą akurat był zmuszony
zajmować, weszła jakaś sowiecka kobieta. Gdy zawstydzony poderwał
się, usłyszał to samo pytanie: „Poczemu sciesniajeszsia?".
Trzeba podkreślić, że ze słownictwa sowieckiego prawie
całkiem wyeliminowano obrzydliwe przekleństwa dotyczące matki, tak
bardzo charakterystyczne dla okresu carskiego. Piszę to dlatego, że
nigdy nie słyszałem, aby kogoś z nas „rugano", tzn.
wyzywano obraźliwymi słowami. Ta uwaga nie ma na celu pomniejszenia
nieraz bezwzględnego zachowania bolszewików wobec Polaków. Sowieci
straszyli, grozili i brutalnie popychali nawet osłabionych i
wycieńczonych marszem czy długim transportem. Szczególnie
pozwalali sobie na to bez świadków. Słyszałem, że w okresie
zbliżania się Niemców, podczas pędzenia ludności polskiej z
naszych ziem wschodnich w głąb Rosji, dobijano tych, którzy nie
mogli maszerować, nie mówiąc już o tysiącach Polaków, którzy
zginęli. W każdym razie w stosunku do nas, transportowanych,
przynajmniej na początku zachowywali pewne pozory.
Przykładem
może być taki fakt, którego byłem przypadkowym świadkiem. W
początkowym okresie naszego pobytu w Starobielsku z polecenia
sowieckiego komendanta obozu, który, trzeba przyznać, zachowywał
pozory spokojnego i właściwie kulturalnego człowieka, budowaliśmy
baraki. Było tak zimno, że to, co zdołano wybudować w dzień,
nocą, przynajmniej częściowo, rozbierano do podgrzewania baraków.
Pewnego razu widziałem, jak rozdrażniony sowiecki komendant
pokazywał naszemu komendantowi - majorowi, z zawodu inżynierowi
architektowi z Warszawy - rozebraną część dachu nowo stawianego
baraku. Podziwiałem naszego majora, który przyjmował tę uwagę
zupełnie spokojnie i z godnością. Owszem, przyznawał, że
postępujemy źle, ale jednocześnie usprawiedliwiał tym, że
jesteśmy bardzo źle ubrani, a w barakach jest zimno. W tym momencie
nasz komendant zauważył, że paru naszych dźwiga na opał dużą
belkę. Zauważyłem i ja, ale nie zdążyłem uprzedzić. Wówczas
major odwrócił uwagę komendanta, wskazując kogoś bardzo drżącego
z zimna w bardzo mizernej marynareczce. Jednocześnie dawał z tyłu
znaki, aby porzucić belkę.
Inny przykład. Ze względu na
błotnisty teren na niektórych dróżkach zastaliśmy już
poukładane wąskie chodniczki z pojedynczych desek. Kiedyś
przechadzając się zauważyłem, że na taki chodniczek od strony
dowództwa sowieckiego wchodzi komendant obozu. Moja fantazja (a jak
świadkowie i ci, którym później opowiadałem, orzekli - głupota)
kazała mi nie zejść z chodnika i nie ustąpić najwyższej władzy
obozowej. Ach, jaką miałem satysfakcję, gdy komendant grzązł w
błocie omijając mnie. Ktoś, kto był w obozach niemieckich,
powiedział mi, że tam nie od komendanta, ale od zwykłego żołnierza
za podobne „niezauważenie" groziło co najmniej skopanie.
Pozwalam sobie przytoczyć ten mój nierozsądny, dzisiaj rozumiem,
wyczyn, aby podać przykład stosunkowo łagodnego odnoszenia się do
nas. Pisze o tym również w swej książce „Wspomnienia
starobielskie” Józef Czapski, z którym miałem zaszczyt przejść
tę samą drogę w ZSSR.
Nie wiadomo, jaki był powód
stosunkowo „łagodnego" traktowania nas na początku, a w
końcu nagłego zniszczenia. Czy zmieniły się ich zamiary, czy
czekali na przebieg wypadków, czy też zależało im na
rozpracowaniu wszystkich. Za tą ostatnią koncepcją mogłoby
przemawiać zbieranie wywiadów w bezpośrednich rozmowach z każdym
i sporządzanie w pewnych odstępach czasu co najmniej trzech
raportów. Oczywiście, nie wszystko w nich pisaliśmy. W przeciwnym
razie chyba nie skazywano by na zagładę różnych wielkiej klasy
specjalistów, jak np. światowej sławy inżyniera górnika,
różdżkarza Miterę.
O przyjaznym stosunku do nas nie tylko
ludności, ale i wojskowych może również świadczyć zachowanie
się starego wiarusa z wąsami, który pamiętał może rewolucję. O
ile sobie przypominam, był on w stopniu odpowiadającym sierżantowi.
Nie słyszałem, aby na któregoś z nas podnosił głos, raczej
uśmiechał się przyjaźnie. Podczas wyświetlania filmu „Marsz
Napoleona na Moskwę" wyrwało mu się: „Kak tiepier
Giermaniec na was". Niby się zapomniał, wszak w tym czasie
obaj nasi wrogowie wzajemnie się uzupełniali.
Łagodnie
traktowali jeńców magazynierzy wydający produkty. To właśnie oni
pomogli nam zorganizować świąteczne menu na Boże Narodzenie.
Bardzo życzliwie podchodziła do naszych chorych lekarka Wasilewna.
Osobną grupę stanowili pracownicy NKWD. Podczas badań
zachowywali się bardzo różnie. Moje doświadczenie z nimi było
następujące: najpierw dali mi arkusze z pytaniami, grożąc karą
za podanie fałszywych danych. Podobnej treści kwestionariusze
kazano jeszcze wypełniać dwukrotnie w pewnych odstępach czasu. W
zależności od odpowiedzi, pełnionych funkcji oraz działalności w
kraju stosowano wobec nas zastraszenie lub groźby, wielokrotnie
wzywano na przesłuchanie. Wielu z badających umiało doskonale
mówić po polsku, wśród nich było chyba kilku Żydów. A jak
zaznaczyłem, nie słyszało się, aby kogoś bito czy w inny sposób
karano. Tylko nagle ktoś znikał, jak np. pewien oficer, który w
większych salach wygłaszał, dla podtrzymania ducha, podniosłe
mowy o mesjanizmie Polski - jak dawniej, tak i obecnie. Znikali
również księża, jak np. ten, który w czasie spacerów spowiadał
i od razu dawał komunię w postaci kulek chleba.
Grupa
robocza
Podczas gdy rąbałem drzewo do
kuchni, podszedł do mnie pewien porucznik, chyba prawnik, i
zaproponował przystąpienie do formującej się grupy roboczej.
Zaczął mi tłumaczyć, że najgorsza jest bezczynność itp.
Przerwałem mu mówiąc, że wiem o tym bardzo dobrze i dlatego zaraz
po przywiezieniu nas tutaj zgłosiłem się do rąbania drzewa. „No
to właściwie już jest pan u nas, a jednocześnie będziemy mieli
własnego lekarza". Byłem ucieszony i zaproponowałem mu barak,
w którym od paru dni mieszkałem. Ostrzegłem, że jeszcze nie udało
się wyplenić wszy, ale jest już znacznie lepiej. Po obejrzeniu
zaakceptował go i sprowadził swoją grupę oficerów, którzy
orzekli, że należy dokonać generalnej przebudowy prycz, a przy
okazji jeszcze bardziej odwszyć. Zamiast dotychczasowej konstrukcji
centralnej, tak że dookoła prycz szedł korytarz, jeden z
inżynierów zaprojektował i przy pomocy nas skonstruował
trzypoziomowe prycze przy każdej ze ścian bez okien. W ten sposób
wygospodarował pośrodku trochę więcej wolnego miejsca, gdzie
postawiliśmy stół, a wolna ściana z oknami dawała oświetlenie.
Nasza grupa była dość zwarta, liczyła ok. 60 osób i
rekrutowała się ze stosunkowo młodych osób. Najstarszy, Kosów,
gdzieś powyżej czterdziestki, leżący obok mnie z lewej strony,
marzył o jednym: aby przynajmniej raz wypić piwo z pianą.
Wyprzedzając późniejsze fakty, zarówno on, jak i chyba wszyscy
oprócz mnie - jakimś cudem uratowanego - zginęli.
Na czym
polegała nasza praca? Mieliśmy wykonywać wszelkie roboty
gospodarcze dotyczące naszych pomieszczeń, a więc malowanie ścian
i sufitów. Ten dział początkowo obsługiwałem ja i okresowo
jeszcze ktoś inny, ale prawie zawsze dodatkowo, jeśli zdążyłem,
rąbałem drzewo dla kuchni. Nie wiem skąd, ale zawsze miałem do
tego specjalny pociąg. Ktoś, kto wyglądał na chudego i słabeusza
(jak się okazało - kładł najsilniejszych w walce judo), sam
zgłosił się do wstawiania szyb nie tylko na parterze, ale nawet na
drugim piętrze okazałych budynków poklasztornych, które obecnie
zajmowali pułkownicy i majorzy. Imponował mi wchodząc po kruchej,
wąskiej drabinie, uginającej się przy każdym zdobyciu kolejnego
szczebla. Inni brali udział w konstruowaniu nowych baraków, kryciu
dachów, rąbaniu drzewa i budowie łaźni na terenie obozu. Kucharze
wykonywali swoją żmudną pracę od rana. Najdrażliwszą sprawą
było to, że za pracę otrzymywaliśmy tzw. pajok. Tak małą wagę
przywiązywałem do tego, że dziś już nie pamiętam, czy polegał
on na płaceniu nam jakiejś groszowej sumy pieniędzy, czy też na
wydawaniu większej porcji jedzenia. Zarzucano nam, że się
wysługujemy i podlizujemy wrogom. Wiem na pewno, że tak czy inaczej
było to jakieś bardzo małe beneficjum, natomiast podstawowa
korzyść płynęła z tego, że byliśmy związani z pewnym rygorem
dnia. Trzeba było wcześnie wstawać - przede wszystkim w ogóle
wstawać, bo w wielu grupach (np. w „cyrku") podnoszono się
ze swych ciemnych, dusznych legowisk tylko za swą potrzebą, po
odebranie miski strawy i gdy płuca wołały o powietrze. Oczywiście,
nie dotyczyło to wszystkich, ale bardzo wielu, szczególnie tych,
którzy mieszkali w wielkich zbiorowiskach. W naszej grupie roboczej
dyżurny robił pobudkę, szedł z kimś z wiadrami po śniadanie, a
my w tym czasie myliliśmy się i goliliśmy - tylko niewielu z nas
zapuściło brody.
Przypominam sobie, jakie było nasze menu.
Na wstępie przytoczę powszechnie znane i powtarzane powiedzenie,
spotykane także w postaci napisów na murach tego i następnych
obozów, w których przypadło nam przebywać: „Szczi da kasza -
piszczą nasza", co oznaczało: „Kapuśniak i kasza — nasze
pożywienie". Trzeba powiedzieć, że jedzenie, jakie
otrzymywaliśmy, można nazwać stosunkowo dobrym. Rano przynoszono
nam jakąś kaszę - owsianą, jaglaną lub jęczmienną - mniej lub
bardziej gęstą, namiastkę herbaty (czajok) lub wrzątek
(kipiatok). Do tego otrzymywaliśmy dzienną porcję 600 g czarnego,
bardzo wilgotnego, a właściwie mokrego chleba. Rzeczywiście, w tak
świeżym stanie był dość trudny do spożycia (zwłaszcza dla co
delikatniejszych żołądków, a nawet mego, przyzwyczajonego do
jadania różnych pokarmów w okresie studenckim, a podczas I wojny
światowej - wytłoczyn z lnu, przeznaczonych dla bydła). Toteż ja
propagowałem oraz sam stosowałem suszenie chleba, który kładłem
na półkę lub wieszałem na ścianie w odpowiednim woreczku. Wielu,
zwłaszcza w naszym baraku, spożywało go jednak od razu, ponadto
nikt go u nas nie wyrzucał, bo byliśmy po pracy głodni. Natomiast
wydelikaceni, leżący całymi dniami, wyrzucali go — i to nie
tylko pojedynczymi porcjami, ale całymi bochenkami, jakie przynosili
dyżurni do podziału. Szczególnie zdeprawowało ich wydawanie w
późniejszym okresie białego chleba, chyba dla wyższych oficerów.
Odtąd rozpoczęło się po prostu demonstracyjne wyrzucanie go.
Naszej delegacji komendant miał podobno powiedzieć: „U nas nawet
nie wszyscy dostają tyle chleba, co wy, tego samego gatunku. Biały
chleb jest u nas tylko dla dzieci i chorych". Wyrzucany przez
nas chleb komendant kazał zbierać i umieszczać w nieszczelnym
pomieszczeniu, jakie kazał wybudować we wnęce cerkiewnej kaplicy.
Chciał, aby wszyscy widzieli, m.in. „bojcy", ile tego chleba
wyrzucamy. Rzeczywiście, z czasem nagromadziło się go aż po
sufit. Pleśniał, wydzielał nieprzyjemny zapach, gromadziły się
tam muchy. Komendant był nieustępliwy.
Na obiad
otrzymywaliśmy jakąś zupę. Czasem tzw. szczi, w którym było
kilkanaście listków kapusty. Bardzo rzadko odczuwało się, że ten
kapuśniak jest gotowany na kościach, czasem wyławiało się jakiś
zawieruszony kawałek mięsa czy żyłę lub chrząstkę oraz
kartofle. Na drugie danie dostawaliśmy najczęściej kaszę na gęsto
z niewielką ilością omasty, czasem kartofle i trochę; jarzyn. Na
kolację piliśmy „czajok", przegryzając chlebem.
W
naszej grupie na ogół pałaszowano wszystko i nawet nie zawsze
narzekano. Między pracą nie było na to czasu, a po kolacji
kładliśmy się wcześniej spać. Kilku z nas uczyło się języków.
Zajmowali się tym głównie podchorążowie, wśród których modny
stał się język angielski. Ja uczyłem się z dobrych, bardzo
tanich podręczników rosyjskich - jednocześnie angielskiego i
niemieckiego. Kontynuowałem także rosyjski. Wskutek tego żadnego
języka w stopniu nawet dostatecznym nie opanowałem.
Wielokrotnie
będę podkreślał, że w grupach, w których ludzie nic nie robili
i nie wychodzili prawie na spacery, zaczęły pojawiać się mniej
lub więcej wyraźne psychozy, wychudzenie, ostre lub „bezbarwne"
patrzenie w ziemię czy przed siebie, szybkie chowanie się do swych
nor. Ubolewałem nad tym i czasem próbowałem do tych ludzi zagadać,
zatrzymać - uciekali jednak jakby przestraszeni. Tylko niewielu
spośród nie pracujących pod wpływem przyjaznych ludzi,
odzyskiwało jaką taką równowagę. Zdarzało się również
odwrotnie - w naszej grupie był pewien oficer, z powodu czarnych
włosów i ciemnej cery przezywany Cyganem, który pomimo pracy,
zresztą nie zawsze wykonywanej, leżał całymi godzinami do nikogo
się nie odzywając. Było również dwóch innych z wyższym
wykształceniem, znacznie starszych moich kolegów gimnazjalnych, u
których pod wpływem złych wiadomości od rodzin, w późniejszych
już okresach zaczęły rozwijać się objawy narastającej
rezygnacji i otępienia.
Grupa robocza wykonywała także pewne
prace na zewnątrz obozu. Robiła to oczywiście pod konwojem. Z
położonego w odległości ok. 100 m placu znosiła deski i belki na
budowę nowych baraków. Bardzo odpowiadała mi ta praca, mimo że
nieraz z trudem taszczyło się we dwóch ciężkie, długie dechy.
Wyprowadzano nas przez wielką żelazną bramę, nad którą był
napis, nie pamiętam jakiej treści. Obok była wartownia, gdzie
stało zawsze paru „bojców" na straży.
Za bramą
znajdowaliśmy się od razu wśród tłumu mieszkańców. Były to
głównie kobiety, przeważnie starsze, ubrane w fufajki, czyli
kurtki-waciaki i takież spodnie. Głowy miały okręcone chustkami,
a na nogach walonki. Niskie i grube, przypominały na pierwszy rzut
oka pingwiny. Później już nigdy nie kojarzyłem tak ubranych
kobiet z pingwinami, albowiem taki sam strój pozwolił przetrwać
duże mrozy i uratował mnie przed zamarznięciem.
Kobiety te
stały przy niewielkich wozach, a zimą przy sankach, czekając na
odniesienie do młyna worków słonecznika na zmielenie i
przyniesienie w zamian wytłoczyn lub oleju. Wiedziały, że jesteśmy
Polakami, patrzyły na nas bardzo przyjaźnie. Często wsuwały nam
do rąk podpłomyki. Jedna dała komuś butelkę mleka, co bardzo mu
się przydało, bo ustąpiła po nim biegunka, wywołana
prawdopodobnie niedobiałczeniem. Ja zachowywałem się hardo,
odmawiałem przyjęcia czegokolwiek i dopiero, gdy głośno zawołała:
„Jakiż to jeniec!", przeprosiłem, mówiąc, żeby dała komu
innemu. Stosunek do nas tych kobiet, jak i staryków (mężczyzn w
sile wieku właściwie się nie widziało) był bardzo miły.
Po
zapoznaniu się z warunkami w obozie zacząłem przemyśliwać, czy
przypadkiem nie udałoby się wydostać na wolność. Wkrótce jednak
zrezygnowałem z tego planu ze względu na silną kontrolę obozu, a
także nieznajomość kraju i języka.
Higiena w
obozie
Bardzo niski jej stan wynikał przede
wszystkim z warunków zamieszkania: wielkie skupisko osób śpiących
tuż obok siebie, często stykających się oraz kąpiel 1-2 razy na
miesiąc z bardzo niewielką ilością mydła. Bielizna była niby
prana, ale tylko w zimnej wodzie, nie gotowana, zresztą w coraz
większych strzępach. Niektórzy wkrótce w ogóle jej nie mieli.
Ubrania również ulegały coraz większemu zniszczeniu, tym bardziej
że wielu, nie mając bielizny, po prostu w nich spało. Należało
się tylko dziwić, że pomimo ogromnego zawszenia nie rozwinął się
tyfus plamisty, który, jak wiemy, zabierał tysiące istnień
ludzkich w czasie wszystkich większych wojen. Tajemnica tego
wyjątkowego zjawiska tkwiła chyba w tym, że akurat szczęśliwie
nie znalazły się w tym ogromnym zbiorowisku zakażone tyfusem wszy.
Może dlatego też, że przestrzegano w Polsce przymusowych szczepień
zapobiegawczych. A poza tym po prostu mieliśmy szczęście.
Wkrótce
po ostatecznym sprawdzeniu stanu osobowego obozu, w wymienionym dniu
11.11. sowieckie władze sanitarne wraz z naszymi starszymi lekarzami
nakazały przymusowe szczepienia nie tylko przeciw tyfusowi
plamistemu i brzusznemu, ale także przeciw innym chorobom przewodu
pokarmowego. W baraku roboczym oraz w sąsiednim (w sumie ok. 120
osób) przeprowadzenie szczepień powierzono mnie. Część, po moim
zaopiniowaniu, zgłaszała się do ambulatorium prowadzonego przez
lekarzy sowieckich. Komendantem ambulatorium był wyższy rangą
lekarz sowiecki, jego asystentką wysoka, szczupła, młoda lekarka,
z pochodzenia Polka; był tam również stomatolog, paru
sanitariuszy, bardzo podstawowe laboratorium oraz pomieszczenie dla
fizykoterapii. Ambulatorium mieściło się w małym parterowym
baraczku o glinianych ścianach, jak zresztą większość baraków,
w których mieszkaliśmy. Pomieszczenie składało się z kilku
małych izdebek. Tu przeprowadzano stopniowo badania nas wszystkich.
Tu też otrzymałem odpowiednią ilość szczepionki, strzykawkę,
igły, środek odkażający.
Wielu chciało uniknąć
szczepień, ale przekonałem ich o doniosłości tego zabiegu,
szczególnie w warunkach obozowych. Zdecydowanie opierał się temu
tylko jeden zdrowo wyglądający inżynier saper, ten, który
zaprojektował funkcjonalne ustawienie prycz w naszym baraku. W końcu
zażądałem kategorycznie, aby się poddał szczepieniu, grożąc
nawet doniesieniem do władz sowieckich. Wprawdzie straszono mnie
konsekwencjami natury honorowej, przysyłano wyższych stopniem
oficerów itp., jednakże nie uległem. W końcu ów inżynier
zgodził się na szczepienie, żądając „obstawy": po trzy
osoby miały przytrzymywać każdą jego kończynę, inni mieli to
samo robić z głową, tułowiem itp. W sposób typowy wykonywałem,
w asyście trzymających i ciekawskich, domięśniowy zastrzyk w
pośladek. „Bohater" nawet nie drgnął, za chwilę jednak
zawołał: „Doktorze, no prędzej, nie wytrzymam!". Kiedy
hurmem krzyknięto, że już po strachu, zerwał się, zapiął
spodnie i... rzucił mi się na szyję, chciał pocałować w rękę,
krzycząc przede wszystkim, że nic nie bolało oraz że nareszcie
przełamałem w nim jedyny strach nad strachy, jakim był zastrzyk. W
późniejszym okresie, wykonując w wojsku gromadne szczepienia,
parokrotnie spotkałem się z kategoryczną odmową, ale po
przeprowadzeniu odpowiednich testów nigdy nie wyraziłem na to
zgody.
Moje kontakty z sowieckim ambulatorium, poza
wspomnianymi badaniami, dotyczyły trzech wizyt u lekarza. W czasie
pierwszej spotkałem właśnie ową lekarkę. Gdy dowiedziała się,
że jestem lekarzem, bardzo przyjemnie (zresztą odnosiła się tak
do wszystkich, którzy mieli z nią do czynienia) zapytała o
specjalność. Wydawało mi się, że najlepiej będzie podać się
za pediatrę, co też uczyniłem, chociaż zajmowałem się
wszystkimi działami medycyny. Zachwyciła się głośno i w tym
momencie otworzył drzwi komendant z sąsiedniego pokoju i odezwał
się: „Wasilewna, wy wsiegda gawaritie iz Polaczkami. Nie znajetie,
czy eto wosprieszczeno?". Próbowała się bronić, ale zaraz
umilkła.
Następna wizyta w ambulatorium była spowodowana
powtarzającymi się codziennie, zwykle w godzinach południowych,
bólami okolicy nadoczodołowej prawej. Musiałem wtedy kłaść się
i trzeć tę okolicę o deskę pryczy. Nie mogąc dłużej znieść
bólu, zgłosiłem się do ambulatorium prosząc o nagrzewanie lampą
Sollux, bo przykładanie gorącej wody w butelce nie pomagało.
Wówczas owa pani doktor z wielkim strachem dała mi zlecenie na
kilka naświetlań i kazała szybko wyjść. Po kilku zabiegach
wszystko ustąpiło do tego stopnia, że połowę naświetlań mogłem
oddać komuś bardzo potrzebującemu. Po raz trzeci poszedłem do
ambulatorium w bardzo przykrej dla mnie sprawie natychmiastowego
umieszczenia ciężko chorego w szpitalu. Był nim docent Wydziału
Lekarskiego, mieszkaniec sąsiedniego baraku. Rozwinęła się u
niego rozpadowa gruźlica płuc, pojawiła się zupełna rezygnacja,
odmawianie spożywania pokarmów, jak i zgody na szpital. Musiałem
dać skierowanie na oddział gruźliczy i być świadkiem oburzenia
zarówno samego zainteresowanego, jak i jego współtowarzyszy. Gdy
go tam skierowano, oczywiście musiał umrzeć, i to w krótkim
czasie.
Wspomniałem już o ogromnym zawszeniu w obozie. W
warunkach, w jakich znajdowaliśmy się, pomimo walki, praktycznie
nie można było ich wytępić. Czy rzeczywiście nie można?
Zawziąłem się i zamęczając mieszkańców mego i sąsiedniego
baraku, nakazywałem im i przyzwyczaiłem do codziennych przeglądów.
Oprócz tego przeprowadzałem sprawdzanie, na oczach wszystkich,
bielizny swojej i innych. Doskonale już poznałem „przytulne"
miejsca tego niebezpiecznego i groźnego paskudztwa w okolicy szwów
kołnierzyka, pach i innych części bielizny i ubrania. W naszej
sytuacji uważałem, że jedyne zadanie, jakie mi pozostało, to była
walka z wszami. Nie bardzo przejmowałem się uwagami głupców w
rodzaju: „wszobójca", czy unikaniem podawania ręki. W tym
swoim zawzięciu i „powołaniu" czasem byłem bliski
rezygnacji. Proszę pomyśleć: w sąsiednim baraku zaczęło się
pokazywać coraz więcej wszy. „Doktorze, co robić?" - coraz
częściej pytano i jednocześnie kpiono z mojej walki. W związku z
nastaniem zimy zarządziłem wyniesienie wszystkich „łachów"
(były to rzeczywiście łachy, coraz mniejsze szczątki ubrań i
bielizny, ale nie do wyrzucenia w naszych warunkach) na mróz, aby
wszy zmarzły, co później ułatwiało przegląd. Po tym zabiegu na
pewno była parodniowa poprawa, ale potem znowu wielu odnajdywało, i
to moc, wszy.
Stwierdziłem, że w naszej walce z wszami coś
jest nie w porządku. Zarządziłem zbiórkę i zapytałem, czy
wszyscy są obecni. Zauważono, że nie ma kucharza. Przypomniano, że
nigdy go nie było podczas odwszania. Znaliśmy go wszyscy jako
kucharza nad kucharze, starszego pana, w cywilu dyrektora fabryki
konserw (zdaje się dla wojska). Tu, w obozie, całkowicie poświęcił
się jednej sprawie, aby z „sielotek" (śledzi słonych jak
sama sól) w prymitywnych warunkach robić wspaniałe paszteciki. Aby
jednak tego wszystkiego dokonać (nie mówiąc już o smakołykach na
Wigilię), musiał wstawać nocą, rozpalać ognisko i cały dzień
tyrać; do baraku wracał późną nocą (przy okazji nadmienię, że
na ok. 4 tys. osób było kilka kuchni).
Uświadomiłem sobie
od razu, że to na pewno on roznosi wszy. Jednocześnie zdałem sobie
sprawę, że nie jest temu winien, a cała rzecz jest bardzo
drażliwa. Postanowiłem porozmawiać z nim na osobności. Chyba
jednak ktoś go uprzedził, bo przestał wracać do swego wyra. A w
kuchni, przy świadkach, nie można było tej sprawy załatwić.
Kiedyś go jednak upilnowałem, ale zanim przystąpiłem do
zasadniczej rozmowy, zaczął: „Ja wiem, że oblazły mnie wszy,
już od dawna ukrywam się i czekam na termin kąpieli". Trzeba
było widzieć tego wspaniałego pana, zawstydzonego i płaczącego z
bezsilności.
Niebawem udało się załatwić dla kucharzy
częstsze kąpiele. Dostali także dodatkowe fufajki i spodnie, chyba
również bieliznę. Tym samym, mogli częściej korzystać z tzw.
wszobojki. Co do niej, to nie pamiętam, czy już ją w naszym obozie
stosowano. Natomiast odwszalnie na kołach należały do niezbędnych
wyposażeń większych zgrupowań wojska i wchodziły w skład tzw.
masowych kolumn sanitarnych.
Oczywiście, nie mogę tylko sobie
przypisać psychicznego uratowania tego wspaniałego człowieka -
kucharza. Wyprzedzając dalsze nasze losy, trzeba stwierdzić, że
nam udało się uniknąć śmierci. Z owym panem bardzośmy się
zżyli i polubili. Każdy z nas starał się pierwszy ukłonić,
dochodziło do tego, że już na kilkanaście metrów przed
spotkaniem czyniliśmy sobie honory. W ostatnim obozie, w Griazowcu,
ten pan, nie mogąc lub nie musząc już pracować jako kucharz, a
jednocześnie czując konieczną potrzebę wykonywania jakieś pracy,
przerzucił się na czyszczenie i doglądanie latryny. Jej urządzenie
polegało na mniej lub więcej długim, w miarę głębokim, rowie.
Nad nim budowano mocne trójnogi z podłużną belką do siedzenia,
jak i tylną, służącą za podporę dla pleców i osłonę przed
wpadnięciem w dół kloaczny. Mój znajomy od wczesnych godzin
rannych pełnił tam służbę. Mnie witał specjalnymi tytułami,
pytając jednocześnie, czy dobrze spełnia swoje zadanie itp.
Niestety, były to objawy stale narastającej choroby psychicznej.
Wracam do bardzo ważnego w tamtych warunkach tematu
walki z wszami. Mieliśmy nadzieję, że wreszcie uporamy się z tą
plagą. Okazało się jednak, że po krótkiej poprawie pojawiły się
znowu. A więc na nowo codzienne kontrole, znowu wyrzucanie
wszystkich rzeczy na mróz, już teraz z inicjatywy samych
mieszkańców, sprawdzanie wszystkich zakamarków. Pewnego razu na
ścianie zauważyłem ścieżkę mrówek, posuwających się od
wiszącej marynarki w dół. Schyliłem się i oczom nie wierzę -
przecież to ścieżka nie mrówek, lecz wszy! Pisząc te wspomnienia
widzę tę kurtkę i do dziś nie mogę zrozumieć, jak można było
stale przechodzić ocierając się o nią i nie zauważyć tego
paskudztwa. Czyja to marynarka? Wisi tu od dawna i oczywiście
wszyscy wiedzą, kto jest jej właścicielem. Stosunkowo młody,
dystyngowany pan inżynier z Wilna. Ukończył studia widocznie za
granicą, bo miał, jak na swe lata, bardzo wysokie stanowisko
doglądania wielkich budowli w stale rozbudowującej się Gdyni oraz
w COP-ie.
Gdy rozpocząłem z nim delikatną rozmowę, nawet
nie okazał zażenowania. Uważał, że sprawa wszy jego nie dotyczy,
nigdy ich u siebie nie widział, a z naszą grupą poza spaniem nie
był związany. Miał kolegów w wielu innych miejscach i tam
przebywał całe dni. Wkrótce po naszej rozmowie przeprowadził się
do swego towarzystwa. Spotykając mnie, zawsze robił uniżony,
chociaż nie zawsze szczery ukłon. Później rozdzielono nas na
tych, którzy mieli żyć, i pozostałych. Zdaje się, że znalazł
się wśród tych drugich.
„Cyrk"
„Cyrkiem"
nazwaliśmy małą cerkiew czy też kaplicę, znajdującą się
wewnątrz obozu, na prawo od głównego wejścia, przy ogrodzeniu z
drutów kolczastych. Gdy następnego dnia po przybyciu starałem się
ostrożnie poznać teren, nawet nie zbliżałem się do tej okolicy,
gdzie obok bramy stali wartownicy z karabinami. Dojrzałem jednak
wysoki masywny budynek z kopułą na wierzchu. Później ktoś
spotkany zaproponował, abym go odwiedził w „cyrku". Ponieważ
nic nie rozumiałem, wskazał mi właśnie ów tajemniczy z wyglądu
i nazwy budynek.
Po raz pierwszy odważyłem się tam zajrzeć
dopiero po paru tygodniach już po 11.11., kiedy życie obozowe
zaczęło się nieco stabilizować Wchodziło się po kamiennych
schodkach przez drewniane obskurne drzwi w wysokim oszalowaniu z
desek zakrywających główne murowane ozdobne wejście do
przedsionka. Przy jego ścianach stały rusztowania z pryczami
przytwierdzone do muru żelaznymi hakami. Wchodzącego witano bardzo
nieprzyjemnie; jedni krzyczeli: „Zamykać drzwi!", a inni:
„Niech chociaż trochę świeżego powietrza wejdzie". Z
przedsionka należało szybko przejść dalej. Jednakże pierwsze
wrażenia wzrokowe, słuchowe i węchowe pozostały mi w pamięci do
dziś.
W mroku dojrzałem coś na kształt wielkiego
rusztowania, sięgającego pod sklepienie, a na nim dziesiątki
prycz. Wszystko to cudem trzymało się kupy, a przypominało półki
wielkiego magazynu. Jak się na te półki wchodziło i z nich
schodziło, nie bardzo dzisiaj pamiętam. A wtedy nie mogłem zbyt
długo pozostawać w charakterze obserwatora, bo od razu zaczęto
dopytywać, do kogo przyszedłem. Gdy od razu nie odpowiedziałem,
zaczęto wołać ze wszystkich, stron: „Patrzcie! Obcy na
przeszpiegi - pewnie zaraz coś zginie. Lub może jakiś donoszczyk".
I od razu znalazło się koło mnie kilka osób. Na szczęście,
przypomniałem sobie nazwisko znajomego, a oni rozpoznali we mnie
stałego rębacza drzewa do kuchni.
Jeśli chodzi o pierwsze
wrażenia słuchowe, to zaraz po wejściu uderzał głośny szum, ale
nie jednolity jak w ulu, lecz urozmaicony krzykami, przekleństwami,
głośnym przekrzykiwaniem jeden drugiego. Wrażenia węchowe - to
zwyczajna mieszanina smrodu, potu, kurzu i braku powietrza. Po chwili
zacząłem rozróżniać poszczególne przedmioty. Zauważyłem, że
niektóre prycze były pozawieszane, czym się tylko dało:
ręcznikami, mundurami, sowieckimi gazetami itp. Stanowiło to
swoisty rodzaj izolacji. Takie izolowanie się od świata, lub raczej
kolegów, spotykało się i w innych barakach, również w naszym,
roboczym. Szanowaliśmy takie wewnętrzne rozmyślania, ale
postępowaliśmy inaczej - zaraz rano szliśmy do pracy, a świeże
powietrze i ruch przynosiły ulgę i zapomnienie. Stale spotykając
nie pracujące osoby z innych baraków współczułem im, ale okazało
się, że tylko niewielu zazdrościło nam stałego zajęcia. Gdy
proponowano niektórym np. rąbanie drzewa do kuchni, odpowiadali:
„My się przynajmniej nie naharujemy, wyśpimy się do woli"
itp.
Gdy czekałem na swego znajomego, zacząłem się
zastanawiać, dlaczego pomieszczenie to nazwano „cyrkiem".
Przecież nie było tu nic do śmiechu, raczej groza i smutek.
Odkryłem to dopiero później. Wydaje się, że to wspinanie się po
pryczach, te „izolatki", śmiechy, śpiewy, wycia - to już
nie rzeczywisty świat, lecz coś z prawdziwego cyrku czy teatru.
Przebywając tam częściej, kiedyś zauważyłem kogoś
wyłażącego z otworu suflerskiego. Okazało się, że część
prycz była ustawiona na podium sceny, na której odbywały się
przed wybuchem II wojny i przed naszym przybyciem do Starobielska
różne zebrania partyjne i komsomolskie. Grano tam również sztuki
teatralne.
Ów „piwnicznik", jak go nazwałem,
wysunąwszy głowę zasłonił oczy, bo go raził nawet półmrok.
Był chudy i bardzo blady. Skojarzył mi się z jasnym pędem
kartofla, pnącego się z piwnicy do światła. Do wyjścia zmusił
go brak powietrza, wyspanie się za wszystkie czasy i nuda. Okazało
się, że pod sceną mieszka ich paru. Mówili że „dokucza im brak
powietrza, ale są swobodni”.
Stan psychofizyczny jeńców
W tej analizie na pierwszym miejscu stawiam stan
psychiczny. Jak wynika bowiem z moich obserwacji, w zbiorowiskach
podobnych do opisywanego odgrywa on wielką rolę podbudowy stanu
fizycznego.
Wyłączywszy z analizy osoby naprawdę chore czy
będące w stanie np. utajonej gruźlicy płuc oraz niektóre osoby
bardzo wiekowe, trzeba powiedzieć, że warunki obozowe w
Starobielsku (oprócz tzw. „cyrku", który był urągowiskiem
wszystkiego), dawały możliwość przeżycia 6-7 miesięcy.
Najlepszym dowodem tego jest fakt, że nawet osoby starsze i słabe
przeżyły ten obóz.
Na ogół nie słyszało się o
liczniejszych zachorowaniach (poza wymienionymi gruźlikami) i
zgonach, jak również epidemiach.
Przez pojęcie „stan
psychiczny" rozumiem głównie wolę życia i walki. Ta zaś u
niektórych załamywała się, nawet w grupie pracujących, która
miała uregulowany tryb życia, co było chyba najważniejsze. W
zależności od rodzaju pracy krócej lub dłużej przebywała na
powietrzu, pałaszowała wszystko, co dano do jedzenia, doskonale
spała i na ogół nie miała czasu na nudzenie się oraz długie
rozmyślania o domu.
Myśli nasze też ciągle biegły do
swoich w kraju. Przykładem może być starszy kolega z gimnazjum,
który z listów od brata dowiedział się, że wszyscy w jego
rodzinie żyją, brat pracuje i wszystko jest w porządku. Zazdrościł
bratu, że miał lepsze warunki. Okazało się, o czym dowiedziałem
się dopiero w armii, że wkrótce potem został z rodziną
wywieziony w głąb ZSSR i tylko tworzeniu się armii Sikorskiego
zawdzięcza życie. Natomiast ten starszy, ze Starobielska - zginął.
W naszej grupie szanowano cudzy smutek, ale starano się
dyskretnie odwrócić od niego uwagę. Obok mnie z lewej strony stało
wyrko tęgiego starszego pana, nazwiskiem Kosów, który pochodził
gdzieś ze Śląska. Smutek często rozpraszał głośno wypowiadanym
marzeniem: „Wiecie, panowie, czego jeszcze pragnę? Kufla piwa z
pianą..." Mówiliśmy słone kawały, chociaż sumitowano się
wobec wspaniałego inżyniera górnika Wawrzyńca Jelonka, którego
bardzo wysoką postać widziało się codziennie, gdy klęcząc
odmawiał wieczorne pacierze. Schodziło się do niego wiele osób z
innych baraków, min. inżynier górnik, sławny różdżkarz Mitera.
Obok Jelonka leżał drobny ogrodnik Łazienek Królewskich w
Warszawie. Brakowało mu, jak mówił, wódeczki i przynajmniej
gładził swą pustą butelczynę przywiezioną z kraju. Służyła
mu do przynoszenia wody. Ktoś inny, inżynier rolnik, dostał kiedyś
list od Marii Radziewiczówny (zmarła w 1944 r. w Żelaznej pod
Skierniewicami), której majątkiem opiekował się przed wojną.
Odczytał nam fragment: „...i znowu osiadły nasze ziemie wrony i
kruki, ale odlecą - jak kiedyś, Synu!".
Obok mnie leżący
młody człowiek, chyba inżynier pracujący w radiostacji pod
Warszawą - potajemnie przyniósł nocą z przycerkiewnego grobowca
(było ich kilka, niektóre rozwalone, z dobrze zachowanymi szatami
wyższych dostojników kościoła prawosławnego) czarne wieko trumny
i na nim odbywał wieczorne seanse spirytystyczne (w dzień chował
wieko pod koc czy pod siennik).
Inny jeniec z naszego baraku
nigdy do nikogo nie odzywał się. Opowiadał tylko, że gdy kolumny
niemieckie posuwały się naszymi szosami, on bojąc się, że go
zaraz schwycą, nadział na drąg snop żyta czy kopę siana i w ten
sposób udało mu się uciec i skryć w olszynach.
Ja znowu
byłem znany z tego, że nie będąc z natury silnej budowy,
postanowiłem „stwardnieć" psychicznie i fizycznie.
Nie
wszyscy zdawali sobie sprawę, ile było zadraśnięć, kłótni,
obrażania się, często również spraw honorowych, sądów, a nawet
tzw. mordobicia, chociaż na ogół starano się zażegnywać je za
wszelką cenę i odkładać na poobozowe czasy. Na usprawiedliwienie
naszego zachowania się trzeba podać nie tylko niewolę, ale i
sytuację całego kraju, brak informacji od swoich rodzin lub złe
wiadomości itp.
Ktoś próbował wzmacniać nas
Mickiewiczowską koncepcją o mesjanizmie narodów dla uratowania
świata. Myśliciele starali się nas zająć, czym się da.
Wspaniały w mojej ocenie filozof, znawca historii sztuki i malarz
Józef Hutten-Czapski zachwycał swoimi wykładami o malarstwie i
sztuce. Gdy już jestem przy Czapskim, pragnę wspomnieć, że
starobielską piękną cerkiew i jej otoczenie rysował z okna
naszego baraku, podczas gdy my staliśmy na warcie. Pięknie ją
narysował; myślę, że gdzieś się ten obraz zachował.
W
obozie było kilku karykaturzystów. Do bardzo płodnych należał
mój kolega z gimnazjum, wówczas porucznik zawodowy - topograf
wojskowy, Tadeusz Biały. Miał potrzebę chwytania różnych scen z
życia obozowego, toteż łaził po barakach i prawie fotograficznie
oddawał to, co widział. Ileż tego zrobił! Jeśli ktoś zamawiał
rysunki, brał za nie minimalne wynagrodzenie, za które kupował w
naszej „ławoczce" brystol, ołówki itp. Do dziś mam w
pamięci narysowane przezeń sceny gry w karty, szachy, warcaby, ale
także zbiorowe obieranie kartofli. Ileż tam charakterów, ubiorów
- od munduru, koszuli, po waciak, a niekiedy czapę sowiecką,
oczywiście bez czerwonej gwiazdy.
Mnie kiedyś podpatrzył,
gdy siedząc na pryczy, kończyłem struganie (nożem wyklepanym na
kamieniach z dużych gwoździ ciesielskich, jakie znajdowaliśmy na
budowie baraków) słuchawki lekarskiej. Ten rysunek wysłałem do
domu w kopercie. Wszystkie inne listy wysyłałem na kartach
pocztowych. Oczywiście, ten jedyny list zaginął.
Wracając
do Tadka Białego, to właśnie on opowiedział mi o losach mego
brata Ludwika. Otóż spotkał go we wrześniu 1939 r. we Lwowie
wśród wielu Polaków schwytanych przez Rosjan i koczujących pod
strażą „bojców". Był po cywilnemu, gdyż do ostatniej
chwili przed wkroczeniem Niemców do Pionek pod Kielcami pracował
jako inżynier przy produkcji amunicji. Stamtąd otrzymał rozkaz
udania się do Warszawy, a następnie kierowania się na Lwów. Odbył
tę drogę na małym motocyklu naszego brata Stanisława. Będąc w
cywilnym ubraniu, próbował nocą wyrwać się Sowietom i uciec do
Rumunii. Dopiero po latach Międzynarodowy Czerwony Krzyż zawiadomił
nas, że zginął w kopalni złota w Magadanie. Poszukiwani przez
naszą mamę świadkowie wyjaśnili, że przekradając się do
Rumunii został schwytany przez żołnierzy sowieckich i za próbę
ucieczki ukarany wieloletnią pracą w kopalni złota, gdzie zmarł.
Mój średni brat, Stanisław, inżynier elektryk, po walecznej
obronie Modlina dostał się do niewoli niemieckiej, ale uszedł z
niej z życiem.
Jeżeli chodzi o dalsze losy Tadeusza Białego,
to w kwietniu 1940 r., w początkach wywożenia nas w nieznane,
znalazł się on na którejś z list wywózkowych. Wówczas odszukał
mnie i powiedział, że swoje rysunki zdążył ukryć w
przygotowanym podwójnym dnie walizki. Przed wyjazdem ofiarował mi
nożyczki (oczywiście z Polski) z prośbą o przekazanie ich, gdy
wrócę do Polski, jego matce czy żonie. Na pożegnanie serdecznie
ucałowaliśmy się i długo machaliśmy do siebie, gdy go
prowadzono. Kiedy wróciłem do kraju, odnalazłem brata Tadeusza i
przekazałem nożyczki jego matce.
Oprócz Tadzia byli w obozie
inni moi koledzy. Jednym z pierwszych, którego spotkałem po kilku
dniach pobytu w Starobielsku, był Józef Marcinkiewicz, profesor
nadzwyczajny matematyki na Uniwersytecie Poznańskim, jak określili
znawcy - geniusz matematyczny. W tym samym roku zdawaliśmy maturę
gimnazjalną, po czym odbył on służbę wojskową i rozpoczął
studia matematyczne. Jego talent ujawnił się już na pierwszych
latach studiów: w czasie wykładów niektórych profesorów wstawał
i mówił, że pan profesor nieprawidłowo przeprowadził rozwiązanie
danego zadania, po czym bezczelnie ścierał to rozwiązanie,
pozostawiając jedynie wynik. Następnie w bardzo krótkim czasie
swoją metodą dochodził do właściwego rozwiązania. Po pierwszych
szokach na uczelni zrozumiano, że mają do czynienia z wybitnym
matematykiem. Podobno profesorowie musieli wiele razy sprawdzać
swoje wykłady. W podchorążówce Marcinkiewicz napisał pracę
doktorską, a po wojsku - habilitacyjną. Na rok akademicki 1939-1940
został mianowany profesorem nadzwyczajnym.
Przed tym został
na koszt państwa wysłany na okres wakacji do Anglii w celu
pogłębienia wiedzy. Na wieść, że najazd Niemców na Polskę jest
nieunikniony, postanowił wrócić do kraju. W Anglii, jak opowiadał,
widział pewne podniecenie i balony na uwięzi, mające chronić
wybrzeże od ewentualnych nalotów nieprzyjacielskich. Przejeżdżając
pociągiem przez Niemcy, właściwie nie widział większych ruchów
wojska, wszędzie, przynajmniej na dworcach, panował spokój.
Żałował więc, że dał się ponieść panice i stracił tak
wspaniałą okazję kontynuowania pracy w Anglii, na co zdobyłoby
się prawdopodobnie niewiele osób, nie tylko Polaków.
W
Starobielsku często wyciągałem go na spacery, ale wtedy
podchodzili do niego inni ludzie, jak się okazało, najczęściej
profesorowie różnych specjalności, a ja musiałem rezygnować z
jego towarzystwa. Udało mi się wydobyć od niego tylko jedno - jak
to było w 1939 r., jeszcze przed wojną, z owym „pewnikiem
matematycznym", tzn. jakąś tezą, której na razie nie udawało
się udowodnić. Jego wyjątkowy umysł podpowiadał, że jest to
możliwe. Wtedy jednak nic mu nie wychodziło, toteż doszedł do
wniosku, że musi całkowicie wyłączyć się z tej sprawy, bo
szkoda czasu. Rozwiązanie przyszło samo podczas snu. Znajduje się
ono w Wielkiej encyklopedii powszechnej pod hasłem „Marcinkiewicz".
Był on bardzo mocny nie tylko w matematyce, ale również w
wielu innych dziedzinach. Opowiadano, że gdy w gronie uczonych
spierano się o jakąś datę historyczną, wówczas Marcinkiewicz
mówił, że w tej chwili nie pamięta, ale za parę dni dokładnie
ustali ją pamięciowo. I tak było. Nic więc dziwnego, że coraz
więcej uczonych oblegało go i właściwie dla mnie nie miał czasu.
Postanowiłem nie narzucać się, ale dwa razy musiałem odstąpić
od tej zasady. Pewnego dnia poprosił mnie nasz kolega z gimnazjum,
inżynier Kałuba, abym go przedstawił profesorowi. Odpowiedziałem,
że jako starszy kolega powinien iść sam. „Nie śmiem" -
odparł. Spełniłem więc jego prośbę. Trzeba było widzieć
Kałubę z szacunkiem idącego nieco z tyłu za profesorem, całego
wsłuchanego w to, co on mówi. Dziękując mi za pośrednictwo,
powiedział mniej więcej tak: „Nie spodziewałem się, że dopiero
tu, w obozie, spotkani tak wielkiego uczonego". Wprawdzie bardzo
mi schlebiało, że z takim uczonym jestem „per ty", ale wciąż
czułem się coraz większą zawadą.
Pewnego dnia odnalazł
mnie Andrzej Bułhak, student medycyny, i poprosił, abym częściej
wyciągał Marcinkiewicza na spacery, ponieważ tylko wtedy, gdy
opuszcza on salę, pozostali zaczynają żyć swobodnie, rozmawiają,
śmieją się, dowcipkują. Natomiast w jego obecności wszyscy czują
się skrępowani, tym bardziej że już wielokrotnie słyszeli, iż
wszystko, co mówią, jest bez sensu, głupie i przeszkadza w
myśleniu. „Oprócz niewoli sowieckiej jesteśmy jeszcze w jednej
niewoli — autorytetu i przeszkadzania uczonemu".
Próbowałem
więc przynajmniej na chwilę, separować ich od niego, nawet
ostrożnie wspominałem o sytuacji maluczkich wobec wielkich.
Stwierdziwszy, że ma mnie dosyć,, wycofałem się zupełnie.
Grupa lekarska
Kilka
dni po przybyciu do Staróbielska spotkałem dr. mjr. Ludwika
Levittoux. Zawiadomił mnie o zebraniu lekarzy polskich, jakie zaraz
ma się odbyć w dużej sali murowanego budynku, który mi wskazał,
oraz poprosił o trzymanie warty i uprzedzenie, gdyby zbliżał się
ktoś z naszych opiekunów. Rzeczywiście, duża sala była
wypełniona po brzegi. Nie spodziewałem się nawet, że jest nas w
obozie tak dużo (podobno ok. 300). Jakby czekano na majora, bo zaraz
poproszono go o zagajenie, mimo że na sali byli starsi od niego
wiekiem i stopniem wojskowym. Major w krótkich słowach zaapelował,
abyśmy napisali do władz sowieckich żądanie odesłania, w myśl
konwencji genewskiej, wszystkich lekarzy jeńców do domów lub do
pracy w szpitalach.
Podczas gdy rozmawialiśmy, wśliznął się
zupełnie niepostrzeżenie „starszyna" - sierżant sowiecki,
najprawdopodobniej poinformowany przez strażników, że do budynku
weszło bardzo dużo Polaków. Widząc to zgromadzenie, głośno
krzyknął: „Kakoj eto miting?". Wspaniały doktor Levittoux,
zupełnie nie speszony, odpowiedział, że jesteśmy tylko lekarzami
i omawiamy, jak nie dopuścić do zachorowań na tyfus. I jak gdyby
nigdy nic, zaczął mówić doskonale po rosyjsku: „Nie muszę wam,
lekarzom, mówić, co to jest tyfus plamisty, ilu nań umiera i jak
jest zaraźliwy. Walka z nim to czystość, musimy mieć częstsze
kąpiele, więcej mydła itp. Jak wiecie, przenosi go wesz, a więc
musimy ją jak najmocniej zwalczać. Jeżeli nie zrobimy tego, zaraza
grozi nie tylko nam, ale i okolicy". Sierżant coś tam mruknął
„haraszo" i wyszedł. Wówczas dr Levittoux zakończył -
musimy jak najszybciej napisać podanie, Które za naszą zgodą
odpowiednio zredagował (lub miał już napisane) i zażądał
podpisania przez wszystkich, proponując pierwszeństwo najstarszemu
stopniem. Ale jakoś nikt się nie kwapił, więc on pierwszy
wyraźnie, dużymi literami złożył swój podpis, za nim inni,
również ja.
O ile wiem, sam zaniósł to podanie do
komendanta. Długo czekaliśmy na odpowiedź, nawet podejrzewaliśmy,
że w ogóle nas zlekceważą. Po długim czasie jednak przyszła,
podpisana przez wyższe władze niż nasz komendant, i brzmiała
następująco: żadne konwencje genewskie i Czerwonego Krzyża nas
nie dotyczą.
To wystąpienie może przyspieszyło jedynie
wybudowanie w obozie łaźni, która uwielokrotniła możliwość
kąpieli i przepierek. Byłem świadkiem, jak podczas wiercenia na
stosunkowo niewielkiej głębokości wytrysnęła woda, i to dość
ciepła. A w ogóle woda w Starobielsku miała silne działanie
moczopędne, toteż początkowo mieliśmy nieraz trudności, aby
zdążyć zeskoczyć z wyżej położonych prycz.
Co do
wspaniałego doktora Levittoux, który, jak wiadomo, zginął wraz z
całą prawie grupą ok. 300—400 lekarzy, jacy przebywali w obozie
Starobielsk nr 1, to zawsze widziałem go (a nasza znajomość trwała
już dość długo - od czasów Kliniki Chirurgicznej w Szpitalu
Świętego Ducha w Warszawie, gdzie pełnił funkcję adiunkta)
wysportowanego, zdrowego, dowcipnego i bardzo naturalnego oraz
zdecydowanego, zarówno w chirurgii, jak i w życiu codziennym. .
Po
powrocie do kraju w 1946 r. odnalazłem jego żonę. Pracowała w
ZUS-ie jako urzędniczka. Ostrożnie próbowałem powiedzieć, że
jej mąż zginął. Jakby nie słysząc moich słów, odpowiedziała,
że wie, iż jej mąż żyje. Nie próbowałem jej więcej
przekonywać, że tak nie jest.
Charakterystyka
społeczności obozowej
Różne były kryteria
podziałów w obozie. Najistotniejszy był podział na wojskowych i
cywilów, chociaż wśród tych ostatnich było wielu wojskowych,
przebranych w cywilne ubrania. Zasadniczą grupę stanowili tu
oficerowie. Następny podział dotyczył wieku. Byli wśród nas
młodsi, w wieku 20-30 lat, do których należeli podchorążowie,
potem liczna grupa podporuczników - wśród nich większość
rezerwistów - i stopniowo zmniejszające się grupy poruczników,
kapitanów, majorów i pułkowników. Mówiono też, że było kilku
generałów, niektórzy nawet ich widzieli. Podobno mieszkali
poza obozem. Oprócz oficerów i podchorążych było kilku
podoficerów i szeregowców. Spośród cywilów niektórzy pełnili
kiedyś bardzo wysokie funkcje państwowe, administracyjne czy
miejskie. Najmłodszym jeńcem był syn st. posterunkowego Jana
Batora; miał 16 lat, był uczniem. Stosunkowo liczna, bo, jak
mówiono, ok. 400 osób licząca, była grupa sanitarna (lekarze,
stomatolodzy, farmaceuci i tzw. oficerowie sanitarni). Wielu z nich
mieszkało w starym, obskurnym budynku w pobliżu „cyrku".
Było też sporo inżynierów różnych dziedzin, nauczycieli,
kilkunastu profesorów wyższych uczelni, z których nie pamiętam,
aby ktoś ocalał. Znajdowało się również co najmniej kilku
duchownych różnych wyznań (nie wszyscy ujawnieni): katolickiego,
prawosławnego, ewangelickiego oraz mojżeszowego, m.in. główny
rabin Wojska Polskiego, który przybył w parę tygodni po nas.
Specjalną postacią w obozie był historyk sztuki, malarz
Józef Czapski. Prowadził, jak już wspomniałem, wykłady z
historii sztuki i malarstwa, promieniował kulturą i spokojem,
doskonale znał wiele języków - w tym rosyjski. W przyszłości,
jako jeden z garstki ocalałych, odegrał wielką rolę w
poszukiwaniu ok. 15 tys. zaginionych z trzech obozów (Kozielsk,
Starobielsk, Ostaszków).
W Starobielsku było ok. 4 tys.
jeńców. W obozie utrzymywała się pewna różnica w stylu życia.
Niezawodowi, jako mniej związani z rygorami, mniej dbali o oddawanie
honorów starszym stopniem, byli swobodniejsi w wypowiedziach i
krytyce. Poza tym mieli swoje zawody i stąd, niektórzy, szersze
horyzonty myślowe. Nie oznacza to, aby zawsze stali wyżej od
zawodowych. Bywało różnie, chociaż każdy błąd, nietakt czy złe
zachowanie tych ostatnich było od razu widziane i krytykowane.
Jednym z takich przykładów może być pewien zawodowy oficer
(w dobrze zachowanym, nie pogniecionym płaszczu i mundurze), który
na codziennych spacerach oferował do sprzedania jakieś wyszukane
papierosy. Żądał za nie bardzo wysokiej ceny w rublach
(otrzymywaliśmy trochę gaży) czy w jakimś równoważniku.
Widocznie transakcja nie udawała się lub miał tych papierosów
większą ilość, bo spotykało się go długi czas. Pewnego dnia
paru podchorążych zasalutowało i wyraziło chęć kupna pod
warunkiem, że papierosy są świeże, a tytoń dobrej marki.
Kapitan, widocznie nie mogąc doczekać się nabywcy, dał papieros
do spróbowania. Główny inicjator zaciągnął się kilka razy.
„Chyba już straciły swą woń" - mówił spokojnie, nadal
się zaciągając, po czym wręczył go innemu, prawdziwemu znawcy
tytoniu. Po wspólnej ocenie, że nie mogą zapłacić takiej sumy za
stare papierosy, chcieli odciąć nadpalony kawałek, a resztę
zwrócić właścicielowi. Kapitan dumnie nie przyjął. Wówczas
meldując przepisowo, że dziękują za „ciucha",
podchorążowie oddalili się. Całe to zajście odbywało się na
oczach specjalnych świadków - spacerowiczów, którzy również
zaczęli wołać o „ciucha". Skompromitowany kapitan znikł z
trasy codziennych spacerów.
Pierwsze wyjazdy
Życie
w obozie jeńców wojennych w Starobielsku po sześciu, a dla
niektórych siedmiu miesiącach pobytu płynęło mniej więcej
utartym, niewolniczym trybem.
Pewnego dnia przyszedł do mnie
człowiek przezwany „Pocztą" (zajmował się naszą
korespondencją - wydawał nam listy od rodzin, odbierał nasze,
wyjmował ze skrzynki). Darzył mnie sympatią - nawet nie wiem
dlaczego, więc przyszedł powiedzieć, że szykuje się wyjazd z
obozu. Gdy nie bardzo mu wierzyłem, wyszeptał: „Kazano mi wydać
całą pocztę, zwykle, miałem prawo dawać tylko część co kilka
dni, pan rozumie? Poza tym pracując przy nich coś niecoś
zauważyłem". Oczywiście, wiadomość ta była rewelacyjna,
chociaż nie bardzo w nią wierzyłem, tak przyzwyczaił się
człowiek do codzienności w klatce za drutami. A co najważniejsze
rozumiałem, że do kraju nas nie wpuszczą, więc gdzieś wywiozą,
może w gorsze? Ale w nowe! Zastanawiałem się, czy tylko mnie
„Poczta" podał tę wiadomość. Na razie nie zauważyłem
żadnego poruszenia wśród jeńców.
Zacząłem się
zastanawiać nad samym informatorem. Był to niski Żydek, bardzo
niepozorny, ale jak sam mi kiedyś powiedział, prowadzący wielkie
interesy (o ile pamiętam naftowe) zarówno w Polsce, jak i w Rumunii
oraz w innych krajach. Aby przynajmniej w części móc pilnować
swego interesu, wkręcił się do pracy przy korespondencji, tym
bardziej że znał doskonale język rosyjski i parę innych. Każdy
jeniec mógł pisać jeden list na miesiąc. Niektórzy, z różnych
powodów, nigdy do nikogo nie pisali, jak np. pewien porucznik
zawodowy lotnictwa z naszej grupy z bardzo zeszpeconą twarzą po
wypadku lotniczym i z jakimiś chyba zaburzeniami psychicznymi. Nasz
sprytny pocztylion wysyłał więc w miejsce nie piszących, nikogo
nie krzywdząc, swoją korespondencję. Zatrzymuję się nad tym
błahym pozornie szczegółem, aby przedstawić różne nastroje i
źródła niektórych informacji.
Jeszcze tego samego dnia
przedstawiciele poszczególnych grup zostali wezwani do obozowego
dowództwa sowieckiego. Kazano im zapisać nazwiska osób, które
mają się jak najprędzej spakować i z „wieszczami" - swymi
rzeczami, stanąć w wyznaczonym miejscu, skąd jeszcze dziś wyjadą
„damoj": Nie muszę pisać, jak w całym obozie zawrzało. Nie
było jednak dużo czasu na analizę, zresztą „wieszczy" tych
nie było wiele, natomiast wielki był zapał wybranych. Bardziej
opieszałych, głównie ze zdenerwowania, popędzali „bojcy".
Zaczęło się zazdrosne żegnanie przez pozostałych i
odprowadzanie, całą gromadą. Słyszało się: „A napisz jak
najprędzej, a pozdrów moją rodzinę..., adres masz?" itp.
Pierwszy transport w nieznane, chociaż Sowieci mówili
„damoj”, wstrząsnął, naszym względnie uregulowanym życiem
obozowym. Chodziliśmy podekscytowani, rozmyślaliśmy samotnie, to
znowu szukaliśmy wyjaśnień u innych. Pragnienie wydobycia się z
tej dużej klatki obozowej przesłoniło wszystko. Zazdroszczono
tamtym i największą obawą było, aby na tym jednym wyjeździe się
nie skończyło. „Jak myślicie - zapytywano spotkanych - czy nadal
będą wywozić?". Rzadko kto pytał: „Dokąd ich wysłano?".
Chyba jednak po trzech dniach wyjechała następna grupa, również
około 300 osób, a po paru kolejnych trzecia. To wskazywało, że
raczej wszyscy w odpowiednim czasie wyjadą.
W którejś z
takich grup rozdzielono ojca i mniej więcej 16-letniego syna.
Zrozpaczony ojciec zgłaszał się do władz obozowych z prośbą o
zmianę decyzji. Gdy to nie pomogło, ktoś, kto był właśnie na
liście bieżącego wyjazdu, chciał odstąpić chłopcu swoje
miejsce. Gdy i na to nie wyrażono zgody, ktoś inny zrezygnował z
wyjazdu, a na jego miejsce potajemnie podstawiono owego chłopca.
Pamiętam, jak dziękowaliśmy temu rezygnującemu. i z jakim
napięciem czekaliśmy na wynik tego posunięcia. Sprawdzanie przy
bramie udało się. Radość była ogromna. Za chwilę jednak,
widocznie podczas następnego sprawdzania, Sowieci rozpoznali chłopca
i wprowadzili go zrozpaczonego z powrotem do obozu. Dopiero po latach
okazało się, czego uniknął.
Szerzej opiszę pożegnanie
jednego z bardziej popularnych jeńców, pana Stanisława Skody
(bardzo mi oddanego, możliwe, że dzięki niemu żyję), który
odjeżdżał w pierwszym transporcie lub w jednym z następnych.
Sprzed baraku, gdzie mieszkał posadzony na ramionach dwóch osób,
był paradnie niesiony przy śpiewach i ad hoc zorganizowanej
orkiestrze, tzn. biciu łyżkami i widelcami w menażki i manierki.
Cieszyłem się z jego wyjazdu, ale i smuciłem, bo żegnałem
oddanego mi, mądrego człowieka. Tak doszliśmy do cerkwi, gdzie
wyznaczono miejsce zbiórki odjeżdżających. Stojący na schodach
Sowieci nie robili odprowadzającym żadnych przeszkód, natomiast
dojrzałem w ich oczach i uśmiechach drwinę i jakby ukrytą
straszną prawdę. Krzyknąłem: „Żegnaj!", pokiwałem ręką
i oddaliłem się. Stanisław Skoda zginął jak inni.
Następne
grupy wyjeżdżały różnie, co 2-3 dni lub rzadziej; jak
obliczyliśmy, każda liczyła 300 osób. Jeśli wyjazd którejś
grupy opóźniał się, wielu załamywało się.
Z paru powodów
chcę wspomnieć jednego z oficerów, o ile pamiętam,
Werpachowskiego. Był to oficer zawodowy, któremu w wojnie 1920 r.
kula nieprzyjacielska przeszyła całą czaszkę i wyszła w okolicy
potylicy tak szczęśliwie, po prostu cudownie, że nie uszkodziła
mózgu. Po tym wypadku został jednak zwolniony z wojska jako
inwalida i dopiero w 1939 r. znowu powołany. Zanim tu przyjechał,
przeżył wielki szok. Zatrzymanych przez wojska sowieckie żołnierzy
polskich wpuszczano pojedynczo za jakieś wysokie ogrodzenie. Potem
słyszano strzał i wzywano następnego. Pozostali zrozumieli, że
czeka ich egzekucja. Doszło do paniki, ale pilnujący „bojcy"
nie dali nikomu uciec. Więc tylko żegnano się przed śmiercią,
wszyscy się ściskali i płakali. Gdy Werpachowski wszedł za
ogrodzenie, zobaczył, że wszyscy żyją.
W Starobielsku
bardzo zbliżył się do mnie. Gdy w obozie zostało już tylko
kilkaset osób i nastąpiła przerwa w transportach, znów doznał
szoku, że pozostał. Ale i na niego przyszła kolej.
Wspomnę
jeszcze o reakcji lekarki Wasilewny na wywiezienie z obozu dr.
Levittoux. Pracował on doraźnie z kilkoma polskimi jeńcami -
lekarzami specjalistami w ambulatorium obozowym. Jako wspaniały
chirurg ortopeda, w Polsce wzywany był do pilotów rannych w
wypadkach lotniczych. Wtedy natychmiast wsiadał do samolotu i leciał
z Warszawy na miejsce wypadku. Otóż po wywiezieniu go jednym z
pierwszych transportów Wasilewna pod nieobecność komendanta
ambulatorium zaczęła rozpaczać i niedwuznacznie dała poznać,
jaki los mógł go spotkać.
Tymczasem było nas coraz mniej.
Pozostało już tylko ok. 600 osób. Jak się zachowywaliśmy?
Niewątpliwie, nasze zdenerwowanie rosło. Ja, pomimo bardzo
sceptycznego stosunku do tych wyjazdów, również bardzo się
denerwowałem i żyłem w tej obawie ok. 100 dni.
Tajemnicza
grupa
Pewnego dnia wezwani przedstawiciele
poszczególnych grup odczytali zwykłą listę wyjazdową, jak
również mniejszą, dodatkową, gdzie znalazło się także moje
nazwisko. Jakkolwiek udawałem, że się nie przejmuję tak długim
oczekiwaniem na wyjazd (nawet pocieszałem innych, że przecież nie
wiadomo, gdzie wywożą), to jednak dowiedziawszy się o nim, bardzo
się ucieszyłem. Zastanawiałem się tylko, co znaczy ta druga grupa
(jak się później okazało ok. 100 osób) oraz dlaczego każdy z
nas może zabrać koc i nóż do krajania chleba.
Spakowałem
się właściwie w kilka minut: włożyłem do plecaka parę sztuk
pozostałej jeszcze bielizny, płaszcz wojskowy i pisane na bibułkach
do zwijania tytoniu różne wykłady obozowe. Odszukałem paru
bliższych znajomych, m.in. Werpachowskiego. „To i pan wyjeżdża?
Nas to już na pewno tu pozostawią" - mało pomogło
pocieszanie. Żegnałem się również z niewielką grupką
pozostających w naszym baraku.
Nie mogłem tylko odnaleźć
wspaniałego człowieka, inżyniera górnika, por. rez. Jelonka.
Bardzo wysoko go ceniłem; był spokojny, poważny, jednocześnie
bardzo łagodny. Nigdy z nikim się nie kłócił, a jednocześnie
zdecydowanie bronił prawdy. Mieszkał wysoko na pryczy,
„przylepionej" do przeciwległej ściany, tylko z paroma
osobami. Miałem ich zawsze na widoku. Schodziła się do niego
gromadka inżynierów górników z innych baraków, m.in. wspominany
już różdżkarz Mitera. Nie mogłem wyjechać nie pożegnawszy się
z Jelonkiem. Gdzieś się zapodział. Nagle przypomniałem sobie jego
uwagę o moim wyjeździe: „Wyjeżdżasz, ale w jakiej obsadzie!"
i odwrócił się. Rzeczywiście, wśród wyjeżdżających ze mną
było wielu komunistów i bardzo brzydko zachowujących się osób.
Gdy już byłem prowadzony do bramy wyjściowej, zobaczyłem go i
pozdrowiłem serdecznie ręką; nie odpowiedział mi i nie zauważyłem
na jego twarzy przyjaznego uśmiechu.
Poza podejrzewającym
mnie Jelonkiem, pozostali jeńcy, ustawieni w pewnej dozwolonej
odległości wzdłuż drogi naszego przemarszu pod konwojem
uzbrojonych „bojców", żegnali nas z zazdrością i smutkiem.
Zapamiętałem tę ich reakcję bardzo dobrze.
Przed główną
bramą sprawdzanie obecności na podstawie listy i naszego
oświadczenia, następnie wyprowadzanie za druty. Odczułem to jako
wielką ulgę - nareszcie. Kilkanaście metrów dalej następne
sprawdzanie nazwisk. Nie robiono nam żadnej rewizji, nie pytano
również, czy nie mamy czegoś zakazanego. Zauważyłem, że wszyscy
(prowadzono nas oddzielnie) mają koce. Pamiętam też, że z trasy
naszego marszu przepędzono miejscową ludność, nawet tych sprzed
młyna. Przyglądali się nam z daleka i, jak zawsze, przyjaźnie
machali rękami.
Podeszliśmy do kolumny samochodów
ciężarowych bez przykrycia. W pobliżu stały samochody z
karabinami maszynowymi i psy na smyczach, na nasz widok groźnie się
wyrywające i szczekające. Oczywiście, wszystkich ogarnął
śmiertelny strach - zaczęliśmy się modlić, najpierw po cichu
pojedynczo, a potem zbiorowo. Wzdłuż samochodów ustawiono
„bojców". Znowu odczytano listę. Następnie „bojcy"
otoczyli nas i poprowadzili do samochodów. Tam ustawili szóstkami
lub ósemkami (dokładnie nie pamiętam), twarzą zwróconych do
samochodów z opuszczonymi klapami, i zaczęli krzyczeć: „Szagom
marsz!". Nie wszystkim szło to łatwo. Przeszkadzała
opuszczona klapa, dość duża wysokość, czasem starszy wiek i
spory brzuszek. „Bojcy" denerwowali się, wciąż wołali:
„Skoriej, skoriej".
Pierwsza szóstka czy ósemka
musiała iść aż do przodu wozu, następnie obrócić się i usiąść
na podłodze z rozkraczonymi nogami i podniesionymi w górę
kolanami. Następni siadali im między kolanami i tak dalej aż do
końca. Wówczas zamykano tylną klapę wozu, jeszcze bardziej
przyciskając nas jeden do drugiego. Słyszałem, jak cicho zastękał
obejmujący mnie kolanami major. Starałem się nieco obrócić do
niego głowę i przeprosić go. „Nic pan na to nie poradzi" -
mówił przyjaźnie, głośno sapiąc. Ja skonstatowałem, że ten
system zapobiegał jakiejkolwiek ucieczce. Tak samo ładowano jeńców
na inne samochody; przy każdym w rogach stało po czterech
uzbrojonych „bojców".
Nastąpiło bardzo długie
męczące oczekiwanie na odjazd, zaczęliśmy drzemać. Później
okazało się, że jedną z przyczyn takiego zastoju w działalności
był brak jednej osoby. Nie wykluczone, że spowodowany przeze mnie,
gdyż u jednego z tych, którzy wchodzili do owej tajemniczej grupy,
jeszcze w baraku rozpoznałem ostre zapalenie wyrostka robaczkowego,
co potwierdził poproszony przeze mnie dr Wolfram - znany w Warszawie
chirurg. Niestety, nie było mu sądzone żyć, został także
wywieziony w nieznane. W późniejszym okresie dowiedziałem się od
dr. Andrzeja Bułhaka, że już po naszym opuszczeniu obozu wezwano
go nagle, pod konwojem wyprowadzono za druty i dołączono do grupy
wyjeżdżających. Niezbadane są wyroki Boże, czy - jak. kto chce -
dziwne koleje losu.
Z doświadczenia wiedzieliśmy, że
„prowierka" (sprawdzanie) będzie trwała, dotąd, aż się
wszystko zgodzi. Tak się też stało. Wreszcie obudzono drzemiących,
do wszystkich czterech rogów samochodu wsiedli „bojcy" z
karabinami gotowymi do strzału i ruszyliśmy. Chyba było
kilkanaście wozów. Każdy z nas odczuł jeszcze większy ucisk
siedzącego z przodu i ból w okolicy pośladkowo-krzyżowej.
Pamiętam, że co jakiś czas podkładałem ręce pod pośladki,
usiłując nieco amortyzować ten ucisk. Straszna droga - zarówno ze
względu na wymienione dolegliwości, jak i obawy, że wiozą nas na
rozstrzelanie - trwała chyba parę godzin. Na zakrętach mogliśmy
stwierdzić, że na dachu zarówno pierwszego, jak i ostatniego
samochodu jest wycelowany w naszą stronę karabin maszynowy. Grozę
sytuacji potęgowały straszne psy na smyczach.
W końcu
kolumna się zatrzymała, po pewnym czasie opuszczono klapy i po
sprawdzeniu obecności w każdym z samochodów, kazano schodzić. Nie
było to łatwe, ja sam miałem kłopoty. Niektórzy byli jak
sparaliżowani. Okazało się, że przyjechaliśmy na stację...
Starobielsk! Wożono nas parę godzin, podczas gdy z obozu na stację
było zaledwie 2-3 km. Oczywiście, chodziło o zmylenie nie nas, ale
miejscowej ludności. Również taka obstawa na pewno nie była
konieczna dla nas, bezbronnych, można by powiedzieć zaplombowanych
w pozycji siedzącej. Nabraliśmy otuchy i energii. Dziękowaliśmy
Bogu, że żyjemy. Po pewnym czasie wprowadzono nas, oczywiście pod
konwojem, do wagonów pulmanowskich, chyba polskich, bo wnętrza i
wyposażenie było typowe dla naszych wagonów. Ponadto później
odnaleźliśmy w niektórych miejscach polskie napisy. (Podczas
wywożenia nas w początkach października 1939 r. z Białegostoku na
terenach leżących tuż poza granicami polskimi widziałem ogromne
tabory PKP, m.in. wiele naszych wagonów pulmanowskich. Niektóre
stały na bocznicach, inne były zrzucone z szyn, aby nie tamowały
ruchu). W każdym przedziale umieszczono czterech jeńców. Wszystkie
okna, nawet te, które wychodziły na korytarz, były zamalowane i
zabezpieczone mocną metalową siatką. Wszystkie przedziały były
zamknięte tak, że nie mogliśmy ich. sami otworzyć, a dla
załatwienia potrzeb naturalnych otwierał je jeden z ,,bojców"
- dyżurny, stale przechadzający się korytarzem. Do dziś pamiętam,
że natychmiast wspiąłem się na piętrową półkę. Byliśmy
szczęśliwi, dziękowaliśmy Bogu, że przynajmniej na razie żyjemy.
Od razu zasnęliśmy.
Obudziło nas szarpnięcie. Pociąg
ruszył. Żegnaliśmy tę okolicę z wielką radością. Ponieważ
paliła się stale pod sufitem lampa, zaczęliśmy odnajdywać w
różnych zakamarkach - pod ławką, na wierzchołku klosza lampy
itp. - delikatne napisy mniej więcej tej treści: „Dowieźli nas
do Charkowa, wysadzają i wiozą samochodami...", tu następowały
nazwiska, częściej inicjały. Zwracam uwagę na te napisy, bo, być
może, wskazują one początkową drogę w nieznane i dalsze losy
zaginionych tylu tysięcy oficerów polskich ze Starobielska, którzy
od początku kwietnia 1940 r. byli wywożeni z obozu. Niektóre
nazwiska wskazywały, że były to osoby przebywające z nami.
Nie
pamiętani, ile dni trwała podróż. Za każdym razem, idąc do
„ubornoje", głośno na korytarzu mówiłem: „Wysadzają nas
w Charkowie". Wartownicy, w naszym wagonie na ogół grzeczni,
nie zwracali uwagi na to, co
mówiłem. Skąd wiedzieliśmy, że
wysadzają nas w Charkowie? Otóż w oknach dostrzegliśmy niewielkie
szpary, które pozwalały na odczytanie nazw mijanych miejscowości,
zauważenie ludzi itp. Na zmianę pełniliśmy przy nich dyżury.
Była również niewielka szpara w oknie drzwi od korytarza; mogliśmy
przez nią dość dobrze widzieć przechodzących. Pamiętam, że
zaintrygował mnie szczególnie dźwięk, jaki wydają ostrogi.
Czyżby? Rzeczywiście, gdy ten ktoś powracał z ubikacji, w szparze
ukazał się podchorąży w nowiutkim mundurze i w ostrogach. W
mundurach chodzono w obozie, ale ostrogi zakładali niektórzy
najwyżej od wielkiego święta, a właśnie to było wielkie święto
- wyjazd do domu i opuszczenie obozu.
Zupełnie nie pamiętam,
jak długo jechaliśmy. Pociąg zatrzymywał się na różnych
stacjach, w końcu zatrzymał się na dłużej. Przez szparę
widzieliśmy miasto z podgórską panoramą i domami położonymi
niejako tarasowato, co przypomniało mi Charków z poprzedniej
„podróży". Przygotowaliśmy się do wysiadania. Pociąg
jednak stał bardzo długo, później rozpoczęło się manewrowanie
nim i wtedy przekonaliśmy się, że to był rzeczywiście Charków.
Zrozumieliśmy też, że tu nas nie wysadzą, a więc może
pojedziemy do kraju?
Znów podróż, wprawdzie w doskonałych
warunkach jak na jeńców, ale męcząca i trwająca kilka dni.
Przejeżdżaliśmy przez Kursk i inne większe miasta oraz przez
Moskwę, głównie zaś stare dzielnice, sądząc po starych,
drewnianych domach, wyglądających ponuro i biednie, tak samo jak
widziani czasem jej mieszkańcy.
W końcu cała ta podróż
skończyła się. Wysadzili nas w nieznanym miejscu, skąd zdaje się
samochodami zostaliśmy dowiezieni do miejscowości Pawliszczew Bór.
Tutaj rozpoczął się drugi etap naszego jenieckiego życia.
Przypisy:
[1]
Zbigniew Godlewski (10.3.1909—31.1.1993), mjr rez. WP, brał udział
w kampanii wrześniowej 1939 r., Przeszkolenie wojskowe odbyl w
Wołynskiej Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii w 4 baterii
szkolnej. Ukończł ją w 1930 r. w stopniu kaprala podchorążego
rez. art. z lokata 43 i ocena dostateczna. Przydzielony zostal do 29
PAL (Grodno lub Suwałki).
Awans na ppor. rez. art w 1933 r.
(PKU Białystok).
W Roczniku Oficerskim 1934 nadal figuruje w
29 PAL.
Jako lekarz 3 dywizjonu 32 pal. Od 3.10. jeniec obozu
w Starobielsku. Wiosną 1940 r. przetransportowany do obozu w
Pawliszczewie Borze (Na liscie obozu Pawliszczew Bor widnieje
przydzial do 32 DAL (d-yon ten z Rembertowa mobilizowalI i III dyon
32 PAL).
, następnie w Griazowcu, gdzie znaleźli się także
jeńcy z Kozielska i Ostaszkowa.
W sierpniu 1941 r., po
układzie Sikorski—Stalin, zwolniony na skutek amnestii, wstąpił
do Polskich Sił Zbrojnych w ZSSR. Dzielił losy 5 Kresowej Dywizji
Piechoty jako lekarz 16 batalionu. Brał udział w bitwie o Monte
Cassino i innych walkach we Włoszech. Po zakończeniu wojny, w 1946
r. powrócił do kraju ( lekarz 16 pp w Armii Polskiej w ZSRR (ppor.
rez. lek.) a potem w 16 baonie piech 5KDP w II KP (por. lek. dr) i w
15 bp (po wojnie jako kpt. lek. dr).
Wspomnienia te dr Godlewski
napisał w 1980 r., w czasie pobytu w USA, na podstawie notatek
robionych podczas służby wojskowej w PSZ w ZSSR.