Szostak Wit Oberki do końca świata

Wit Szostak

OBERKI DO KOŃCA ŚWIATA
















Państwowy Instytut Wydawniczy

Warszawa 2007









































Rodzicom



Przed



1 Mazurek rokiciński „drogowy” od Józefa Wichra [wariant I]


Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają.

Ej, bo mi się za lasem panny podobają. Józef Wicher nuci pod nosem tę starą melodię. Siedzi sam w izbie, żona właśnie wyszła do kościoła. Na kuchni został czajnik, który prycha wrzątkiem. Pokrywka podskakuje w rytm oberka i w tym podskakiwaniu Józef rozpoznaje starodawnego mazurka. Ile razy go grał? Ile razy słyszał? Teraz siedzi przy stole i patrzy przez pelargonie na wi­doczny za oknem las. Za ten las chodzili, za tym lasem grali. Józef wstaje i szurając po linoleum, idzie do kuchni, by zestawić czajnik z blachy. Pod stopami skrzypi Bóg wie jak stara, Bóg wie jak zniszczona, wysłużona podłoga. Wracając, bierze skrzypce. Przez chwilę je ogląda, przejeżdża palcami pod strunami, po zastygłej warstwie kalafonii. Gładzi poobijane brzegi, dostraja struny i za­czyna grać.

Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają.

Ej, bo mi się za lasem panny podobają. Tak gra, tak grali. Przed laty, gdy chodzili muzykować. Józef Wicher chodzi ze skrzypcami po izbie. Grając, wspomina te wyprawy, te mazurki drogowe, niosące się po polach do sąsiednich wsi. Wreszcie odkłada skrzyp­ce i podśpiewując pod nosem, sięga po zdjęcia, starannie po­układane w pudełku po czekoladkach. Józef przerzuca kolorowe zdjęcia dzieci i wnuków i dociera do starych, połamanych i wy­blakłych fotografii sprzed lat. Znajduje jedno, zrobione latem roku 1938. Jest na nim, razem z bratem Franciszkiem i Antonim Stry­charzem. Pamięta tę chwilę, jakby to było dziś. Bo na tym zdjęciu muzykanci grają właśnie tego starodawnego mazurka.

Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają.

Ej, bo mi się za lasem panny podobają. Stali na polnej drodze, na skraju Rokicin. Szli na pograjkę do Prawsi, która wprawdzie nie leżała za lasem, lecz na jego skraju. Szli i skracali sobie drogę, grając. A ich muzyka niosła się po polach. Teraz przystanęli, by dać się sfotografować. Stali więc i patrzyli w obiektyw. Józef nie pamiętał już, kto robił to zdjęcie. Czy to ten kulawy, z Odrzywołu, czy raczej ten chudy z wąsem, który miał zakład w Przysusze? Za każdym razem zadawał sobie to pytanie i za każdym razem kapi­tulował.

Ej, powiedzcież mi, chłopcy, co się z wami stało?

Czy lat przeszło za dużo, czy może za mało? Zdjęcie jest formatu pocztówkowego, z wycinanymi w ładny wzorek krawędziami. Widać na nim trzech młodych chłopców. Ten stojący w środku jest nieco wyższy i starszy od pozostałych. Ma około dwudziestu lat i gra na skrzypcach. Oczy śmieją mu się do obiektywu, a na czole łobuzersko odwija się niesforna fala. To Franciszek Wicher, starszy brat Józefa. Franciszek gra na skrzypcach, które kupił przed kilko­ma tygodniami od starego muzykanta w Kamiennej Woli. Jeszcze nie są dobrze rozegrane, jeszcze się ich uczy. Nie widać tego na fotografii, ale na ich tylnej ściance Franciszek wyrył swoje inicjały i datę: 38. Dwaj pozostali młodzieńcy to Józef, ten z bębenkiem po prawej, i Antoni Strycharz, który pali papierosa, trzyma ręce w kieszeniach i patrzy gdzieś w bok. Józef jest w pożyczonej od ojca czapce maciejówce, trochę za dużej i przez to opadającej na ucho. Skupiony na bębnieniu, przejęty fotografowaniem, ma po­ważną minę. Śmieszną jak na swój wiek. Po lewej stronie zdjęcia widać uciętą przez fotografa bieloną kapliczkę. Tę, która poświę­cona świętemu Antoniemu strzeże drogi do Rokicin, by nikt i nic nie uległo zagubieniu. Od kapliczki prowadzi wąska ścieżka, ale jej na zdjęciu nie widać. Widać natomiast stojącą przy jej końcu zagrodę, wycofaną aż po sam las. Las jest sosnowy, choć na zdję­ciu to tylko zamazana ciemna linia u góry. Właśnie na jej tle widać strzechę domu, który nie tak dawno należał do kowala Wojciecha. W prawym górnym rogu ta linia drzew nagle się urywa i widać tam rozmazaną, podłużną plamę. Niewielu wie, czym była w trzy­dziestym ósmym. Ale Józef dobrze pamięta, że to dom Tomasza Kobieli, diabelskiego muzykanta, którego wszyscy podejrzewali o zażyłe kontakty ze Złym. Teraz tej zagrody już nie ma i poza

Józefem niewielu pamięta, gdzie stała i kto w niej mieszkał. I to cała fotografia. Tylko tyle, ale dla Józefa to cały świat. Odchodzący świat ostatniego pokolenia wiejskich muzykantów. Ulepiony wo­kół osób, pełen łączących je nici. I jednocześnie pokruszony na trudne do scalenia kawałki, które nie chcą pasować do żadnej całości. Świat pełen opowieści i cichych, dogasających w samotno­ści dramatów. To zdjęcie przypomina mu stare historie. Historie tych trzech chłopaków, ich przyjaźni i wzajemnych losów. Historie miejsc, których już nie ma albo które dawno zmieniły swoje prze­znaczenie. Historie przedmiotów. Pylista droga, którą chłopcy mają pod stopami, prowadzi w stronę ich rodzinnej wsi, Rokicin. To na prawo. Z kolei idąc w lewo i mijając kapliczkę, można dojść do Kadzidła, gdzie stoi kościół parafialny i gdzie na cmentarzu leżą całe pokolenia rodu Wichrów. Polna ścieżka, która skryła się za plecami Józefa, ma zaprowadzić młodych muzykantów do Prawsi na pograjkę. A w ciągu następnego roku będą do tej wsi wracać często i Józef, i Franciszek. To zresztą ostatnie zdjęcie, na którym Franciszek się uśmiecha. Na kolejnych jest poważny, sku­piony i nie patrzy w obiektyw.

Ej, powiedzcież mi, chłopcy, co się z wami stało?

Czy lat przeszło za dużo, czy może za mało? Józef widzi tę fotografię jako fragment mapy swojego świata. Z pożółkłego ob­razka wybiegają ścieżki we wszystkich kierunkach. Nie tylko w stronę Rokicin, Kadzidła i Prawsi. Ale także ku przeszłości i przyszłości. Kiedy było robione to zdjęcie, wszyscy trzej jeszcze się przyjaźnili. Nie było między nimi tego, co ich potem oddali od siebie. Antoni jeszcze nie wie, że kiedyś śmiertelnie obrazi jednego z ciotecznych braci, co zakończy nie tylko ich wieloletnią znajo­mość, ale i wspólne granie. Franciszek z Józefem jeszcze nie znają przyczyny, która ich poróżni. Nie wiedzą też, że spotkają ją właś­nie w Prawsi, choć nie na tej pograjce. Na te tańce zresztą nigdy nie dotrą. Z połowy drogi zawróci ich pożar, który wybuchnie w Ro­kicinach. Biegiem wrócą do rodzinnej wsi, by ratować przed og­niem stodołę sąsiada. Dach wprawdzie spłonie doszczętnie, ale zgromadzone zboże zostanie uratowane. Będą siedzieć po wszyst­kim na trawie, osmaleni i zmęczeni, nawet nie żałując, że przepad­ła im zabawa. A z nią na pewno jakieś pieniądze za granie.

Ej, chodźcie, muzykanci, chodźcie, chłopcy, za las.

Ej, bo panny nie będą długo czekać na was.

Ej, chodźcie do nas, chłopcy, chodźcie ze skrzypcami.

Ej, chodźcie do nas, chłopcy, chodźcie z oberkami.

Pozwolimy wam tańczyć z pięknymi pannami. Tak, przepadła tamta zabawa. Ale było wiele innych. Jednak nie o nich myślał Józef Wicher, wpatrując się w fotografię sprzed lat. Patrzył na dwa rozmazane domostwa. Wspominał swoje do nich wyprawy. Kilka lat wcześniej, przed zrobieniem tego zdjęcia, Józef z bratem i z Anotnim wyprawili się do domu po kowalu Wojciechu. Mieli po kilkanaście lat i serca waliły im jak dzwony kadzidlańskiego kościoła. A było się czego bać. Szli przecież do domu, w którym powiesił się człowiek. Józef pamiętał, jak wypychali do przodu Franka, bo był najstarszy. Jak chyłkiem przemykali pod stodołą, bojąc się przejść odważnie przez środek podwórka. Jak zaglądali przez okna, jakby chcąc sprawdzić, czy duch Wojciecha nie prze­chadza się po izbie. A potem weszli przez niechcące łatwo ustąpić drzwi i zobaczyli pod powałą ucięty sznurek. Zobaczyli jego po­strzępiony, konopny koniec, który pozostał po tym, jak ich ojcowie odcięli ciało Wojciecha. Józef pamiętał też, jak trwożliwie mysz­kowali po izbie, jak zaglądali do szafy i kufrów. Jak zeszli do piwniczki pod kuchnią i jak przedzierali się przez lepkie pajęczy­ny. Jak z Antkiem chcieli się wycofać na podwórko i tam, w świet­le słońca lękliwie czekać na odważniejszego Franka. I jak starszy brat powstrzymał ich haniebną ucieczkę. I pamiętał, jak znaleźli w jednym ze słoików garść carskich monet, jak odkryli resztki pisanych cyrylicą dokumentów. Jakieś kwity pożyczkowe, jakieś świadectwa, jakieś akta. I były też tam polskie monety, dwadzieś­cia srebrnych dziesięciozłotówek, pewnie odkładanych przez Woj­ciecha na czarną godzinę. I jak zabrali ten skarb, a potem w peł­nym słońcu dzielili go między siebie, dumni ze swej odwagi. Wtedy to Antek poprosił, by bracia Wichrowie pozwolili mu wziąć polskie pieniądze, jedyne, które były coś warte. Rozpłakał się nawet i tłumaczył, że wtedy będzie mógł odłożyć na harmonię. A Wichrom harmonia niepotrzebna, przecież są z rodu skrzyp­ków. Zgodzili się bracia i zatrzymali bezwartościowe kopiejki i pa­piery po kowalu. Józef przypomniał sobie, że w chwili, gdy kilka lat później wędrowny fotograf uwiecznił ich na drodze do Rokicin, Antoni Strycharz krzyknął do niego, nie wyjmując papierosa z ust, przyjedź pan za rok, dwa, a sfotografujesz mnie z harmonią, nowiutką!

Nie będziemy zachodzić za las ze skrzypcami.

Nie będziemy zachodzić do was z oberkami.

Wy tańcować będziecie, my grać pod ścianami.

Wy bawić się będziecie, my stać pod ścianami. I nie dotarli tego dnia na zabawę do Prawsi. A skoro nie dotarli, to zabawy pewnie nie było, bo trudno się bawić bez muzyki. Ale Józef pamię­tał, że prawie do Prawsi doszli. Że już zbliżali się do zagrody Tomasza Kobieli, diabelskiego skrzypka, którego się w okolicy bano. Bano się go na wesela prosić i bano urazić, nie prosząc. I Józef uśmiechał się nad fotografią, wspominając lanie, jakie do­stał od ojca, kiedy, zamiast uczyć się Wichrowych oberków, za­chodził do Kobieli po diabelskie. Tomasz pokazał mu jeden czy dwa, Józef w lot złapał, miał przecież dziedziczne muzykanckie ucho. A potem ćwiczył za stodołą, u siebie, w Rokicinach. Podczas obiadu ojciec nic nie mówił, a przecież zawsze był wesoły i dużo opowiadał. A potem tylko powiedział synowi, albo będziesz grał po Bożemu nasze stare oberki, albo idź sobie do tego diabła. Ale żebyś potem nie wracał. I Józef wiedział, że z diabelstwem żartów nie ma. Do Kobieli już nie poszedł, nowego oberka nie ćwiczył i wrócił do Wichrowego grania. I tak już miało zostać. Józef patrzył na zdjęcie i uśmiechał się do własnych wspomnień. A te wesołe przeplatały się ze smutnymi. I wszystkie one pochodziły ze starej fotografii.

Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają. Ej, bo mi się za lasem panny podobają.


2 Oberek rokiciński „starodawny” od Józefa Wichra [wariant I „weselny”]


Józiu, czemuś smutny, zamiast się radować?

Za to szczęście winieneś Bogu podziękować. To było jego pierw­sze wesele, pierwsze, na którym grał na skrzypcach. Zawsze albo bębnił bratu, albo zastępował ojca, kiedy ten odpoczywał. Józef należał do muzykanckiego rodu Wichrów, do rodu, gdzie skrzyp­kowie od pokoleń przygrywali w okolicach Rokicin. I był najmłod­szym z trzech synów Jakuba Wichra. Ostatnim w kolejce, takim, co na granie miał małe szanse. A teraz była okazja, by się pokazać, by zagrać przed całą wsią. Marzył o niej, zawsze chciał pokazać ojcu i braciom, że też potrafi, że nie na darmo się uczył, że godziny ćwiczeń przekuły się na umiejętności, że ma w palcach dziesiątki starodawnych oberków i ogrywa je nie gorzej niż którykolwiek z pozostałych Wichrów. A teraz ani bracia, ani ojciec grać nie mogli. Ale Józef się nie radował. Bo dzień, który miał się stać jego największym szczęściem, stał się dniem jego największej tragedii. I z każdą chwilą nieuchronność tej tragedii potężniała, i młody Józef nie miał już w sobie nadziei. Patrzył na pannę młodą, patrzył, jak wiruje, przekazywana od chłopaka do chłopaka. Patrzył, jak kręci się w rytm jego muzyki, jak obracają się wokoło jej jasne warkocze, jak drżą płatki w jej kwietnym wianku. Widział jej nieobecne, skupione na obrzędzie oczy. Panna młoda była przeka­zywana kolejnym tancerzom, z każdym przekazaniem zbliżała się do czekającego przy drzwiach pana młodego. Już opuściła swoją rodzinę, już tańczyła z krewnymi młodego, już była blisko niego. Józef widział, jak jej pierś faluje od przyśpieszonego tańcem od­dechu, widział jej oczy, nieobecne i bezwiednie omiatające izbę.

I grał pięknie młody Józef Wicher i z każdym pociągnięciem smyczka zaciskał zęby, by się nie rozpłakać. A każde pociągnięcie smyka, każdy dźwięk rzucony pod stopy tańczących, każde brzmienie przydeptywane butami panny młodej przybliżało jego nieszczęście.

Józiu, czemuś smutny, zamiast się radować?

Za to szczęście winieneś Bogu podziękować.

Grał na jej weselu, choć ją chciał poślubić.

A odtąd swą bratową może tylko lubić. Józef Wicher grał i pat­rzył, jak dziewczyna, którą kocha, wychodzi za innego. Widział ją w tańcu i nic nie mógł zrobić, mógł tylko grać, mógł grać najlepiej. I widział, jak Maria zbliża się do jego brata, Franciszka, widział, jak ten czeka. I widział, że Franciszek też oczy ma lekko zamglone, jakby nie cieszył się swym szczęściem. I wiedział Józef, że pozo­stali weselnicy nie zauważą tego, co dokonuje się teraz pomiędzy Franciszkiem, Józefem a piękną Marią. Wiedział, że ten dramat muszą przeżyć sami, każde po swojemu. Józef grał, bo tylko on mógł. Franciszek właśnie się żenił, Jakub był ojcem pana młodego i nie wypadało, by przygrywał. A Jan, pierworodny syn Jakuba Wichra, od kilku lat nie żył. Wichrowie nie chcieli na swoich weselach obcych muzykantów, nie chcieli, by ktoś wkradał się do ich rodziny i kaleczył odwieczne obrzędy nieudolnymi, bo nie Wichrowymi oberkami. I tak padło na Józefa. I grał, bo musiał grać, i grał, choć to on chciał tańczyć i czekać na roztańczoną Marię, czekać pod drzwiami na miejscu Franciszka. Ale los inaczej się potoczył, wyrzucił Józefa ze swych torów. I w samotności weselnego oberka Józef przeżywał swoją największą tragedię.

Grał na jej weselu, choć ją chciał poślubić.

A teraz swą bratową może tylko lubić. Już kolejny z gości weselnych tańczył z Marią. Już coraz bliżej było do chwili, gdy Maria trafi w ramiona Franciszka. Józef grał i jedyne, co mógł zrobić, to grać najpiękniej. Już było po wszystkim. Maria spotkała się z Franciszkiem, wymienili spojrzenia. Wyciągnął ku niej ręce i spletli się w rytualnym tańcu. Tańcu, który możliwy był dzięki grze Józefa. Ale nie tańczyli jak młode pary na weselach. Tańczyli sztywno, jak kukły. Nie uśmiechali się do siebie, nie patrzyli sobie w oczy. On, z perełkami potu na czole, toczył wzrokiem po ścia­nach. Ona, w przekrzywionym wianku, z którego wypadły poje­dyncze gałązki ruty i rozmarynu, wzrok miała utkwiony w ramie­niu pana młodego. Okrążali salę, podrywani do następnego obro­tu kolejnym zacięciem smyka. Oberek nie chciał się skończyć, Józef grał kolejne kolana, jakby miał nadzieję, że młodzi jednak się rozejdą, że rozluźnią uścisk i każde pójdzie swoją drogą. Jakby miał nadzieję, że przedłużając grę, podsyca swoje szanse. Ale te szanse topniały z każdą chwilą. Wreszcie taniec dobiegł końca i nie dało się go dłużej przeciągać. Józef wziął ostatni akord, bębnista hałaśliwie zakończył bębnienie, dając młodej parze czas na zwol­nienie tempa. Maria i Franciszek usiedli na wspólnym miejscu, czekającym na nich od początku wesela. Następna brama została przekroczona.

Grał na jej weselu, choć ją chciał poślubić.

A teraz swą bratową może tylko lubić. Kolejne nadzieje legły w gruzach. Upadł i Józef, osuwając się ciężko na stojącą pod oknem ławę. Obok niego dyszał Stefan Konopka. Zmęczony od­stawił bęben w kąt. Cykacze zadrżały lekko. Goście weselni po­chylili się nad talerzami. Józef tracił kolejne nadzieje. Wpierw myślał, że któreś z młodych nie przyjedzie do kościoła, z bijącym sercem czekał pod dzwonnicą, licząc, że panna Maria w ostatniej chwili zrezygnuje. Zdarzało się tak kilka razy i kościół w Kadzidle pamiętał takie przypadki. Ale dojechali. I Maria, i Franciszek. Potem Józef miał nadzieję, że Maria się nie zgodzi albo że Fran­ciszek nie powie „tak” przy ołtarzu. I na takie dramaty napatrzył się stary kadzidlański kościółek. Ale wszystko odbyło się zgodnie z odwiecznym porządkiem. Może Maria przytakiwała trochę ci­cho, ale jednak przytakiwała. Wyszli z kościoła jako mąż i żona. Ale Józef wiedział, że przejście od panieństwa i kawalerstwa do małżeństwa nie kończy się w kościele. Że jest wesele i podczas niego obie rodziny przeprowadzą młodych na drugą stronę. I mi­jali następne bramy weselne, przybrane kwiatami. I pan młody dawał stojącym przy bramach stosowny wykup. I weszli do domu weselnego, i rozpoczął się taniec. Dwie rodziny siedziały przy oddzielnych stołach. Udawały, że się nie znają, że poznają się dopiero wtedy, kiedy młodzi połączą się do końca. Trwały przy­śpiewki i przekomarzania. Jakub Wicher prześpiewywał do matki Marii, ojciec Marii odpowiadał Wichrom. I zaczął się taniec. Sied­miu kawalerów przekazywało Marię Franciszkowi. Przy każdej zmianie była krok bliżej, coraz bliżej Franciszka. Józef, grając, widział, jak ucieka z niej Maria Kądziela i jak wstępuje w nią Maria

Wichrowa. I grał, bo grać musiał, bo wiedział, że sami muszą się rozmyślić, że sami muszą podjąć decyzję. Gdyby nawet przerwał granie, to i tak by nic nie zmieniło. A z każdym tancerzem Maria była coraz bardziej Franciszkową Wichrową. I coraz mniej Józefo­wa Wichrową, coraz mniej i mniej. I przeszli przez kolejną bramę. Już zasiedli na przystrojonych krzesłach u szczytu stołu. Już od­powiadali na toasty rodziny. Już jedli razem i jako para wysłuchi­wali przyśpiewek. A Józef siedział z boku i czekał na cud.

Grał na jej weselu, choć ją chciał poślubić.

A teraz swą bratową może tylko lubić. Mógł Marię tylko lubić i tylko jako bratową. A przecież ją kochał. Wszystko zaczęło się wczesną wiosną. W Rokicinach szybko zrobiło się ciepło, szybko odtajały drogi. I szybko nadeszła miłość. Ugodziła dwóch kawale­rów naraz. Franciszka i Józefa. Na pierwszym weselu po Wiel­kanocy pojawiła się Maria z Prawsi. Spotkali się na tym weselu, zaproszeni we troje przez złośliwy los. I Józef tańczył z Marią, i Franciszek. A potem znów Józef, i znów Franciszek. A Maria do jednego się śmiała i do drugiego. Dla jednego była miła, dla dru­giego życzliwa. Żadnego nie wyróżniała, ale żadnego nie odtrąca­ła. A potem we dwóch, jak to bracia, odprowadzali ją do Prawsi. A kiedy doszli pod dom jej ojców, to ona chciała ich odprowadzić. I znów między polami szli gęsiego do Rokicin. Była pełnia, rzucali długie cienie. Józef szedł z tyłu i patrzył na kołyszący chód Marii. Na ściągający ją w talii gorset, na warkocze, które co chwila od­rzucała. Na długą szyję, na której kładły się nocne cienie. A Fran­ciszek szedł przodem. I czuł na plecach oddech Marii, słyszał bicie jej serca, słyszał to wszystko i się zachwycał. Doszli do Rokicin i postanowili Marię odprowadzić. I znów szli gęsiego, znów przez pola. Tym razem Franciszek patrzył, a Józef słuchał. A Maria stąpała lekko między nimi. I wtedy serca w nich trzepotały, roz­bijały się między żebrami. I nie wiedzieli, czy to chłód wiosennej nocy, czy coś innego. I nie wiedzieli, że za to trzepotanie przyjdzie im wszystkim, przyjdzie całej trójce drogo zapłacić. A potem nad­chodziły kolejne dni. I Józef w tajemnicy przed Franciszkiem wy­mykał się do Prawsi i wywoływał Marię z domu. Gwizdał pra­dawnego oberka, oberka Madejowego. Gwizdał go jak słowik, że nikt poza Marią nie wiedział, że jest to umówiony sygnał. I wychodziła Maria na pola, na pola, gdzie nie można się było ukryć. I szła, pogwizdując, do lasu, a tam, między jasnymi pniami sosen czekał Józef. I wszystko pachniało żywicą. I mieli pod stopa­mi długie, zrudziale igliwie. I rozmawiali długo, przemawiali się do siebie. Józef przy nikim nie potrafił się tak śmiać, przy nikim nie potrafił patrzeć na świat z taką radością. A potem wysuwali się z lasu osobno i wracali w różne strony, by nie budzić podejrzeń. A następnego dnia w tajemnicy przed Józefem wymykał się z ro­dzinnego domu Franciszek. I tym samym, starodawnym Wich­rowym oberkiem wywoływał Marię. I serca ich biły mocno, i biły w tym samym rytmie. A Maria była piękna. Była kilka lat starsza od Franciszka, była dojrzałą kobietą. Miała jasne włosy, grube, lśniące warkocze. Chodziła tak lekko, jakby cały czas tańczyła. Dumnie wywijała dolną wargę i uśmiechała się samymi kącikami ust. Pięknie śpiewała i nawet gdyby to wszystko potraciła, to i tak by ją kochali. Jakub śmiał się, że muzykanci mogą sobie pozwolić na piękne żony. Że nie muszą się oglądać na ich majątki, na wielkość pól, na spadki. I tak nigdy ziemi nie mieli, i tak nie mieli czasu jej uprawiać. Więc mogli brać sobie żony ładne. I taka była Maria. Miała dwadzieścia pięć lat i jej rówieśniczki już dawno zdążyły znaleźć mężów. Ale nie za nią oglądali się gospodarscy synowie, a nawet jak się oglądali, to ojcowie odwodzili ich wzrok w kierunku mórg ziemi i żyznych zagonów. Bo Maria Kądziela nic nie miała, poza lnianą pościelą, którą haftowała zimowymi wie­czorami. Kądziele nie mieli dużo ziemi, nie mieli ziemi żyznej. Biedni byli jak Wichrowie, tylko nie grali po weselach. I trochę minęły Marii lata, i śmiano się w Prawsi z jej staropanieństwa. Aż do rokicińskego wesela, gdzie obtańcowywali ją bez chwili wy­tchnienia dwaj młodzi Wichrowie. Z Marią Józef chodził na długie spacery, zaszli razem w miejsca, gdzie nigdy osobno nie dochodzi­li. Długo szli polami na południe, drożyną, z której wiele dziesiąt­ków lat wcześniej wynurzył się Maciej Wicher. Chodzili przez sosnowe lasy i odległe od Rokicin brzeziny. Doszli wreszcie do rzeki i w cieniu zwieszających się olch patrzyli na ciemny, powol­ny nurt. Moczyli nogi w chłodnej, leniwej wodzie i wygrzewali się na słońcu zanurzeni w wysokiej, soczystej trawie. W tych chwilach szczęścia Józef nie myślał o tym, że po jego śladach chodzi Fran­ciszek, a jego stopy wędrują po śladach Franciszka. Kiedyś zapytał Marię o brata, a ta zamilkła i nie potrafiła mu nic powiedzieć, więc nie pytał, tylko cieszył się darowanymi przez los chwilami. Czuł, że po takich pytaniach Maria mu się wymyka, oddala. Chciał się do niej zbliżyć, a ona stawała się obca. Więc nie pytał, tylko prosił Boga, żeby nie zabierał mu szczęścia, żeby nie zabierał mu Marii.

Po raz pierwszy w życiu Józef się zakochał.

Po raz pierwszy w życiu Józef chciał się żenić.

Choć bał się, że na brata Maria go wymieni. I kiedy myślał o tym wieczorami, przewracając się na sienniku, to odsuwał od siebie ponure myśli. Bał się przewidywać przyszłość, lękał się myśleć o następnych dniach i tygodniach. Leżał, zwinięty w kłębek i prze­rażony ulotnością własnego szczęścia. Bał się rozmowy z Fran­kiem, bo czuł, że ona może zburzyć cały jego świat. Bał się wie­dzieć. Chciał, jak dziecko, zamknąć oczy i uwierzyć, że wszystko będzie dobrze. Leżeli tak w bezsenne noce Józef z Franciszkiem. Leżeli niedaleko siebie i słyszeli własne niespokojne oddechy. I patrzyli na ten sam sufit, i mieli te same myśli, i na usta cisnęły im się te same słowa. Ale te słowa więzły w nocnej ciszy, czasem tylko bezgłośnie poruszając spieczone wargi.

Po raz pierwszy Józef myślał o małżeństwie.

Lecz gdzie dwa Wichry grają, tam będzie nieszczęście. Tak po­wtarzano w jego rodzie od pokoleń. Ponoć przed wielu laty byli w rodzie dwaj bracia, co się pozabijali swą grą, co się mierzyli na oberki i potracili życie. Nikt nie pamiętał ich imion, ale lękano się, by sytuacja się nie powtórzyła. I nie grywano razem, nie kon­kurowano ze sobą. Jak rodzili się bracia, każdy miał swoją kapelę, dzielili się wioskami i w drogę nie wchodzili. A tu nie o wioskę szło, nie o granie, nie o wesele. Szło o Marię, a przez nią jednak o wspólne wesele. A takiego być nie mogło. Józef wiedział, że Franciszek ma do Marii większe prawo. Bo jest starszy, bo bardziej do żeniaczki gotowy, bo od roku Jakub przygadywał starszemu synowi, że powinien znaleźć sobie dziewczynę. Józef miał czas, miał przed sobą piękne lata kawalerki. Ale pragnął Marii. Aż pewnego dnia, na skraju wiosny i lata, wziął go do karczmy Franciszek. Nigdy go do gospody nie brał, bo nie było na to pieniędzy, bo nie było w zwyczaju, by bracia do karczmy chodzili. I czuł Józef przez skórę, że o Marii będą rozmawiać. Że Franciszek chce to zrobić poza domem, że chce to załatwić po męsku. I szli drogą wysadzaną wierzbami, i liczył Józef wierzby, bo milczeli cały czas. Franciszek wbił dłonie w kieszenie i pogwizdywał stare oberki. Ale Józef słyszał, że fałszuje i często gubi melodię. I nie poznawał w tym brata, który urodził się muzykantem i nigdy nie mylił dźwięków. I czuł, że wisi nad nimi ta odkładana przez tygodnie rozmowa, że pęcznieje między nimi ta burzowa chmura. Zadawał sobie w myśli pytania, przewidywał słowa Franciszka i układał sobie odpowiedzi. Wygrywał w myślach te słowne poje­dynki, ale po chwili tracił wiarę w sens jakichkolwiek słów. Bo cóż można poradzić na taką sprawę.

Gdzie dwa Wichry grają, tam będzie nieszczęście.

Gdzie dwa Wichry grają, tam się śmierć zakrada.

Lecz kiedy dwa kochają, tam się czai zdrada. W końcu weszli do zakopconej karczmy, oczy ich zapiekły i po policzkach, od dymu, pociekły łzy. Siedli w kącie, w tym samym, gdzie przed laty siadł przed burzą Wojciech Kowal. I zamówili flaszkę wódki i dwie szklanki. Starsi patrzyli na nich z ukosa, ale nie przeszkadzali. Bo każdy ma prawo choć raz w swoim życiu upić się w karczmie na własny rachunek. Zrobiło się wkoło nich luźno, bywalcy uszano­wali to niezbywalne ludzkie prawo. Widać było po braciach, że mają powód, by samotnie pić. I pili w milczeniu, wpierw nie krzyżując spojrzeń. Uciekali od siebie, oddzieleni stołem, oddzie­leni flaszką wódki. Żłobili spojrzeniami rysy w blacie, szukali okien, palcami rysowali na stole niewidzialne litery. A potem, kiedy trunek ich ośmielił, hardo spoglądali sobie w siwe oczy, hardo przepijali do siebie. Józef widział, jak bratu drżą dłonie, jak zaciska palce do białości. I czuł, jak szklanka dzwoni mu o zęby, jak zęby dzwonią o zęby, jak serce łomocze o żebra. Aż wreszcie wypili ostatnie hausty, flaszka się skończyła i Franciszek głuchym, papierowym głosem powiedział, żenię się z Marią. Józef ledwo usłyszał jego słowa. Patrzył, jak brat powoli wstaje, jak zamroczo­ny patrzył, jak brat, lekko się zataczając, wychodzi z karczmy. A potem siedział tępo w kącie, ogłuszony słowami Franciszka. I przez lata kąt w kadzidlańskiej karczmie kojarzył mu się z tymi słowami, żenię się Marią. Nie Józef, ale brat. I tamtego wieczora, na skraju wiosny i lata, dla Józefa skończył się świat. Nie pamiętał, jak wyszedł z karczmy, nie pamiętał, jak doszedł do Rokicin. Obudziło go słońce, przez szpary w ścianach omiatające wnętrze Wichrowej stodoły. Świat trwał, ale Józef nie widział w nim miejs­ca dla siebie. Nie pamiętał, jak minęły kolejne dni. A jednak mijały.

Czy można wyrzucać niewinnej kobiecie,

Że o jednego Wichra za dużo na świecie? Nie rozmawiał Józef z Marią. Z nikim nie rozmawiał, nawet siebie przestał o cokolwiek pytać. Jak przez mgłę widział radość swego ojca, jak przez mgłę przyglądał się przygotowaniom do ślubu. Był synem weselnego skrzypka, na wesela chodził od dziecka. Znał odwieczne obrzędy, znał wszystkie przygotowania. I teraz przyglądał się temu z boku. Tępo patrzył na wesołość wokół siebie. Nie widział tej radości na twarzy brata, zniknął jego uśmiech, zniknął ognik, który zawsze czaił się na dnie jego oczu. I wiedział, że to on sam przegląda się na dnie Frankowych oczu. Bo wiedział, że jego ognik też zgasł. Choć z innego powodu. Wiedział, że jest tym Wichrem, który musi się usunąć. I usunął się, wszedł w najciemniejszy kąt i prawie z niego nie wychodził. Ale od braku słońca wspomnienia wcale nie chciały wyblaknąć. Raz usłyszał, jak do domu weszła Maria. Była w sąsied­niej izbie, czuł jej zapach, słyszał jej szept. Maria nie weszła do pokoju, gdzie siedział, on nie ruszył się, by ją przywitać. Były między nimi drzwi, drzwi, których żadne nie chciało otworzyć. Los zatrzasnął im te drzwi przed nosem i nic nie dało się na to zrobić. Maria o czymś cicho rozmawiała z przyszłym teściem, Jakub głośno odpowiadał. I na krawędzi jej szeptu Józef nagle ją zobaczył. Zoba­czył Marię ze swoich wspomnień, Marię z dumną dolną wargą, Marię z kilkoma piegami na nosie. I ta Maria ze wspomnień szep­tała mu czułe słowa, a Maria z izby obok unikała go i szeptała trwożliwie, jakby wierzyła, że uda jej się pozostać niezauważoną. Szybko wyszła, Józef zobaczył jej cień za oknem.

Czy można wyrzucać niewinnej kobiecie,

Że o jednego Wichra za dużo na świecie? Józef niczego nie wyrzucał Marii, nie winił Franciszka. Miał żal do całego świata, do losu, że skrzyżował ich drogi na pierwszym po Wielkanocy wese­lu. Prawie nie pamiętał Franciszka z tamtego czasu. Jakby brat gdzieś przepadł, jakby usunął się, nie chcąc mijać się z pogrążo­nym w smutkach Józefem. A ten nie wychodził z chałupy, krążył po niej, nie mogąc znaleźć miejsca. Wszystko go parzyło, nic nie dawało spokoju. Aż do momentu, kiedy Jakub poprosił go, by zagrał na weselu brata. Patrzył zdumiony na swego ojca i wiedział, że ten niczego nie podejrzewa. Że cieszy się nadchodzącym wese­lem, cieszy się radością Franciszka, cieszy się, że w Wichrowym domu pojawi się kobieta. Po tylu latach od śmierci mamy. I Józef przełknął ślinę i najzwyczajniej w świecie powiedział, że zagra. A Jakub poklepał go po plecach, to twoje pierwsze wesele, synu, i wyszedł z izby do sadu.

Wichry wszystkie grały i wszystkie skrzypiały.

I na swoich weselach obcym grać nie dały.

Obcym grać nie dawały, a obce się bały. I nie mógł pozwolić Józef, by w stan małżeński przeprowadzał Franciszka i Marię jakiś obcy muzykant. Tomasz Kobiela z Prawsi dobrze grał, ale z diab­łem paktował. A inni grali słabo, przy Wichrach pewnie by ze strachu pozrywali struny. Bo mało kto odważyłby się zagrać, kiedy na sali siedzieli Wichrowi muzykanci. Miałaby się Maria obracać w rytm obcego grania? Choć tyle mógł zrobić Józef, by się kołysała do jego skrzypiec, do jego oberków. Choć tyle mógł bratu z bratowej wykraść. Więc siedział na weselu z boku, gdzie miejsce muzykantów, i grał kolejne oberki. Już nie obrzędowe, jak taniec przekazania, lecz zwykłe, delikatne oberki, podczas których mło­dzi mają siebie dla siebie. I dotykał tymi oberkami Marii, i obe­jmował ją kolejnymi melodiami. I chciał Marię rozkołysać, chciał dzięki muzyce być tam, gdzie być nie mógł. A ci, którzy byli na tym weselu i dobrze znali się na muzyce, słuchali go z podziwem. Słuchali z podziwem młodego talentu z rodu Wichrów i przy­znawali w duchu, że tak pięknie nikt ostatnio w okolicy nie gry­wał. A Józef grał, zapomniawszy o gościach, grał, zapomniawszy o Franciszku, grał tylko dla Marii, na przekór całemu światu i na przekór swym nadziejom.

Wichry wszystkie grały i wszystkie skrzypiały.

I gości weselników w tańcu kołysały. Wesele trwało mimo Józefowego grania, trwało odwiecznym rytmem obrzędu. Zwykły świat wycofał się z prawiejskiej chaty na pola, zwykły świat zza płotu przyglądał się zaświatom. Gdyż tańce i pieśni przeniosły weselników w inny świat, świat pełen duchów, świat powracają­cych obrzędów, na nowo spełnianych rytuałów i pieśni. I przestał grać Józef Wicher, bo była przerwa w graniu. Na swoich własnych weselach Wichrowie nie dorzynali muzykantów, a ci, też Wichrowie, sami z ochotą grali, kiedy trzeba było. I miał Józef parę chwil wytchnienia. Koszula lepiła mu się do pleców, więc wychylił kie­liszek i wyszedł na podwórze. Za płotem świat przystanął, jakby przestraszony wielobarwnymi wstążkami, które wesoło łopotały na ogrodzeniu. Zwykłe sprawy, niczym wilki, czekały powstrzy­mywane fladrami. W obejściu zagęścił się zaświat i Józef, oparty o ścianę stodoły, czuł jego obecność. Pamiętał odległe wesele sprzed sześciu lat, kiedy sam był małym chłopcem. Pamiętał, jak jego najstarszy brat Jan bębnił, stojąc na stole, a weselnicy z radoś­cią witali nowego Wichra muzykanta. Teraz było upalne lato, gorącem kończył się sierpień. Wtedy był mroźny karnawał, wiejs­kie chałupy łączyły się wąskimi tunelami, wydreptanymi w wyso­kich zaspach. Pamiętał to wesele, pamiętał Janka, którego goście częstowali wódką. Pamiętał, jak jego brat wymknął się z wesel­nego domu i jak go szukano. I pamiętał, jak go znaleziono, za­grzebanego w sianie, w stodole. Janek upity przespał kilka godzin na mrozie. Dopadło go zapalenie płuc. Długo się męczył, lekarz nie dawał wielkich szans. Chłopak przez cały czas kurczowo ścis­kał swój bęben, piękny nowy bęben jeszcze pachnący kozą. Dostał go od ojca w Boże Narodzenie i na nim bębnił całe wesele. Ojciec zrobił go specjalnie dla syna, z jesionowego łubu kupionego od wędrownego siciarza Barucha. Janek nie pozwolił sobie zabrać bębenka. I miał go przy sobie aż do śmierci. A kiedy umarł po kilku tygodniach, to ich matka, Aniela Wichrowa, nie uwierzyła w jego śmierć. Trzymała bezwładne ciało w ramionach i cicho śpiewała Jankowi kołysanki. Po to, aby śmierć myślała, że ten tylko śpi. Ale śmierć nie dała się oszukać. Zabrała Janowe życie i poszła swoją drogą, zostawiając śpiewającą kołysanki Anielę z zimnym, bezwładnym ciałem. A odchodząc, zabrała też bębenek, gdyż potem nikt go nie potrafił znaleźć. Przez cały dzień i noc Aniela śpiewała najpiękniejsze kołysanki, najcichsze i najdelikat­niejsze. Miękkie jak puch słowa, bez żadnych drzazg i zadr miały uśpić małego Janka. A ten spał, spał snem wiecznym. Jakub sie­dział przy stole i nie miał serca oderwać żony od martwego ciała syna. Ale w końcu trzeba było powiedzieć Anieli, że jej śpiew nikomu się nie przyda, że Janek już nie powróci. Nie obudzi się, bo nie śpi. I pamiętał Józef idący po grudzie kondukt, idący w Popie­lec na kadzidlański cmentarz.

Wichry wszystkie grały i wszystkie śpiewały.

Ale grać przestawały, kiedy umierały. I stał Józef w sercu przy­wołanego przez obrzęd zaświatu. Stał wsparty o taką samą stodo­łę, stał, patrząc na takie same drzwi, z których przed laty wybiegła Aniela, kiedy powiedziano jej, że Janka znaleźli rozgorączkowane­go w sianie. Pamiętał tępy obłęd matki po pogrzebie syna. I to, jak nic nie jadła i piła tylko podtykaną przez Jakuba wodę. Pamiętał wodę ściekającą jej po podbródku i bezsilność Jakuba, który prze­konywał żonę, że nie może się tak zadręczać. I pamiętał oczy matki, niewidzące i niekrzyżujące się z innymi spojrzeniami, pa­miętał nieobecność matki, której chudnące ciało bezradnie krążyło po domu jak po klatce. I pamiętał kołysanki, które Aniela nuciła bezgłośnie popękanymi ustami, przyzywając nieżyjącego synka. I pamiętał pierwszą grudę jesienną, pierwsze listopadowe przy­mrozki i drugi w swoim życiu kondukt na kadzidlański cmentarz. Ich dom stał się pusty i za duży. Szukali w nim siebie ocalali Jakub i Józef z Frankiem. Miejsca były pełne nieobecności matki i nie­obecności Janka. I Józef opuścił zaświat i wyszedł na pola. Chciał usłyszeć za sobą głos Marii, chciał, by Maria zawołała za nim w ciemność. Ale Maria była w samym sercu obrzędu, daleko od Józefa, który przedarł się przez kolorowe wstążki i stał w gorącą sierpniową noc pod otwartym, bezkresnym niebem.

Wichry wszystkie grały i wszystkie śpiewały.

Nawet gdy grać przestały, szybko powracały. I powrócił Józef do domu weselnego. Obrzęd domagał się muzykanta. Kolejne wrota przekraczali młodzi, kolejny rytuał zbliżał ich do pełnego zjednoczenia. Jeszcze przed południem byli osobno, z dwu świa­tów przyszli do jednego kościoła. A teraz z każdym krokiem zbliżali się do jedności, do wspólnego życia, do wspólnego bycia. Był Franciszek i była Maria, mieli być Franciszek i Maria, a potem MariaFranciszekWichrowie. A Józef, który kochał Marię, miał im w tym przejściu dopomóc. Tylko dlatego dopomagał, gdyż wie­rzył, że w końcu Maria się opamięta, że Franciszek zrozumie swój błąd. I miał podstawy, by tak myśleć.

Grał na jej weselu, choć ją chciał poślubić.

A teraz swą bratową może tylko lubić. Już się nie łudził, już nie miał nadziei. Dwa tygodnie wcześniej poszedł do kościoła w Ka­dzidle. Długo modlił się przed bocznym ołtarzem, z którego smut­no spoglądał święty Juda Tadeusz, patron spraw beznadziejnych. I odmówił Józef wszystkie litanie, odśpiewał w duszy wszystkie znane i nieznane pieśni nabożne. I prosił Trójcę Świętą przez wstawiennictwo świętego Judy, by powstrzymali ten ślub, by to on, Józef, mógł zająć miejsce brata. I czuł, że nie powinien prosić, ale nie miał innej nadziei. I wyszedł z pustego kościoła ze spusz­czoną głową, nie wiedząc, czy dobrze zrobił, czy zgrzeszył. Czy prosząc, nie zatraci siebie. Ale za bardzo kochał Marię, by pogo­dzić się z tym, co miało się niebawem wydarzyć. I przeżywał następne tygodnie w napięciu, czekając na interwencję Boską, na znak z nieba. Czekał na to, że Franciszek odwoła ślub, a Maria poprosi go o przebaczenie. Miał już ułożone słowa swego przeba­czenia. Czekał, aż uciekną spod kościoła, aż zamilkną podczas przysięgi. Czekał, aż zaświaty coś zrobią podczas tańca. Ale nic wymodlonego się nie działo.

Grał na jej weselu, choć ją chciał poślubić.

A teraz swą bratową może tylko lubić. Bóg miał widać inne sprawy. Zbliżała się pora pokładzin. Kolejne drzwi zatrzaskiwały się za Marią i Franciszkiem, kolejne drzwi oddzielały Józefa od ukochanej. Maria wedle obyczaju siedziała na dzieży do ciasta, a druhny chodziły wkoło niej i śpiewały pieśni o wianku, o rutce, o wiciu rózgi. A dwie z nich, najbliżej spokrewnione z panną młodą, rozplatały jej warkocz i ściągały z włosów wianek. Zwięd­ły, pachnący rozmarynem, kończył swą obrzędową rolę. Następ­nego dnia Maria powróci do weselnej sali, a wtedy te same druhny upną na jej głowie małżeński czepiec. Znikną piękne, złote war­kocze, zniknie dziewczyna. Józef patrzył na Franciszka. Ten powi­nien się cieszyć. Już tylko kilka zwrotek dzieliło go przecież od pokładzin. Za chwilę miały spełnić się jego marzenia, za chwilę klamka miała zapaść i miało nie być żadnego odwrotu. A Fran­ciszek stał, bębnił palcami w ścianę i przygryzał wargi. Józef grał wolno, bez bębnisty, grał do śpiewu najstarsze, ciągłe oberki. Każde pociągnięcie smyka oddalało go od Marii.

Grał na jej weselu, choć ją chciał poślubić.

A teraz swą bratową może tylko lubić. Warkocz został roz­pleciony, panna młoda wstała z dzieży i podeszła do Franciszka. Przytuliła się do niego i wszystkim się zdawało, że za chwilę znikną za drzwiami, znikną w izbie, gdzie wstęp mają tylko mał­żonkowie. Franciszek coś szeptał Marii do ucha. A Maria bladła, rumieńce jej znikały. A potem oderwała się od męża i usiadła na ławie pod ścianą. I gdyby jej nie podtrzymano, pewnie osunęłaby się na ziemię. A Franciszek przemówił chropawym głosem, tak samo papierowym jak wtedy w kadzidlańskiej karczmie. Wyjął z kieszeni pomiętą kopertę i pokazał gościom. Dostał kilka dni temu kartę mobilizacyjną, rano ma się stawić w Radomiu. Teraz musi iść, by zajść do świtu na stację w Smogorzowie. Za dezercję grozi kara, z paragrafu, nie może się spóźnić. I pocałował w poli­czek bladą Marię, która nie wiedziała do końca, co się dzieje. I podszedł do Jakuba, który po ojcowsku uścisnął go i pocałował w czoło. Józef widział łzy w oczach ojca. I potem Franciszek potrząsnął jego dłonią i poklepał Józefa po plecach. A ten też nie wiedział, czy to się dzieje naprawdę. I wyszedł z domu Franciszek, wyszedł w stroju weselnym, w koszuli, w której wedle obyczaju miał zostać pogrzebany, bo nie było matki, by mu ostatnią koszulę uszyła z weselnego obrusa. Wyszedł w ciemną noc. Świerszcze cykały sierpniowo, upał dnia jeszcze nie zdążył wystygnąć. I tło­czący się w drzwiach Józef, tłoczący się Jakub i podtrzymywana przez druhny Maria patrzyli, jak ciężkim krokiem Franciszek za­nurza się w ciemność. Jego jasna koszula zszarzała, rozmyła się i po chwili noc zamknęła się za nim. Jeszcze chwilę piach chrzęścił pod jego butami, ale wkrótce i ten ślad zbladł i nie było już między nimi Franciszka Wichra. Świerszcze długo grały pożegnalnego oberka. Nikt nie chciał wracać na przerwane wesele. A Józef, zrozumiawszy swą winę, siadł na progu i płakał. I nikt poza nim nie wiedział, dlaczego naprawdę płacze.

Franek odszedł smutno w noc świerszczami rojną.

Za tydzień nadszedł wrzesień i zaczął się wojną.


3 Oberek rokiciński „starodawny” od Józefa Wichra [wariant II]


Jakub miał powody, by na czas się zżymać.

Czas mu zabrał Franciszka, Jakub czas zatrzymał. Smutne były chwile po Franciszkowym weselu. Pan młody odszedł na wojnę, wojna zabrała Franciszka. Jakub siedział w swej izbie i pił z Józefem niedokończoną weselną wódkę. Józef patrzył na ojca, patrzył na umęczoną twarz człowieka, któremu los zabrał pierworodnego sy­na, zaraz potem żonę, a potem drugiego syna. I chyłkiem zabrał mu synową, bo Maria w całym tym zamieszaniu została w domu ojców, w Prawsi. Jakub mógł mieć żal do czasu, że ten częściej niż inne domy odwiedza chałupę Wichrów. Józef patrzył ze smutkiem na ojca, gdyż bał się, że ten przybity stratą kolejnego syna osunie się w nieodwracalną rozpacz. I Józef nie chciał tego, bo podziwiał i kochał ojca. Ale też nie chciał tego, bo i tak czuł się podle po tym, co zrobił. Bo to jego potajemne konszachty ze świętym Judą Tadeu­szem doprowadziły do tego zamieszania. Ciężkie chmury zawisły nad rokicińskim niebem. Wojna jeszcze na dobre się nie zaczęła, a już zniszczyła spokój rodziny Wichrów. Rodziny, która w ostat­nich latach wcale nie mogła skarżyć się na nadmiar spokoju.

Jakub miał powody, by na czas się zżymać.

Czas mu zabrał Franciszka, Jakub czas zatrzymał. Po kilku dniach Jakub doszedł do siebie. Włożył najlepszą koszulę, uczesał zmierzwione od wesela włosy, nastroił skrzypce, a potem wyszedł na drogę. Stanął przy kapliczce Chrystusa Frasobliwego, która zamykała Rokiciny od południa. I zaczął grać prastarego oberka. Jednego z najstarszych, jakie przechowała tradycja muzykanckie­go domu Wichrów. I grał, a chmury gnały po bezkresnym niebie, i grał Jakub, aż oberek dotarł do widnokręgu. A potem wziął Jakub skrzypce swe pod pachę i spokojnym, długim krokiem ruszył na północ. Minął całe Rokiciny, zadziwione chałupy ciekawie obraca­ły w jego kierunku drewniane, opalone twarze. Tak dotarł do kapliczki świętego Antoniego, która zamykała Rokiciny od pół­nocy. I tam zaczął grać tego samego oberka, oberka prastarego, oberka z czasów Madejowych. Józef stał na drodze przed domem i widział niewielką sylwetkę ojca, który grał, a chmury żeglowały po nieboskłonie jakby gnane kolejnymi dźwiękami Wichrowego oberka. A potem Jakub wrócił, wrócił spocony i wyczerpany. Siadł przy stole, położył na nim skrzypce i powiedział Józefowi, że zatrzymał czas. Że zakazał historii wstępu do Rokicin. Że odtąd historia ma mijać Rokiciny szerokim łukiem, bo dość szkód już wyrządziła tej spokojnej wiosce. I tak się też stało. Od tamtej pory historia zaczęła Wichrową wioskę oszczędzać, zaczęła się jej bać i krążyła po opłotkach, nie zaglądając do domostw i uciekając przed szczekaniem rokicińskich psów. Jakub miał powody, by czasu nie lubić.

A kiedy czas powstrzymał, nie chciał się tym chlubić. Zakazał, by Józef powtarzał komuś ich rozmowę. To miała być ich Wich­rowa tajemnica i taką była aż do śmierci Jakuba. Jakub za swój wyczyn, za swoje igranie z czasem zapłacił wysoką cenę. Odstawił skrzypce i po tym graniu na granicy Rokicin, na granicy czasu, nie zagrał już ani jednego oberka. Skrzypce darował Józefowi, sam nie chodził już na wesela, nie grał, nie pił i porzucił muzykanctwo. Był głową muzykanckiego rodu i po to, by ten ród ocalić, musiał się własnego muzykanctwa wyrzec. A Józef nigdy do końca się nie dowiedział, co wydarzyło się owego dnia na rokicińskiej drodze między Jakubem Wichrem a Panem Bogiem. Co sprawiło, że nie­młody skrzypek weselny mógł swym graniem zmienić Boże pla­ny? Nigdy ojca o to nie zapytał. Nigdy mu też nie powiedział, że sam kilka tygodni wcześniej zmienił dla swej zachcianki dzieje świata, sprowadzając na Polskę wojnę, a na Franciszka wojenną tułaczkę z dala od młodej żony. To milczenie trwało między nimi do końca życia, czuli je, siadając razem przy stole. Ale mężczyźni nie o wszystkim muszą rozmawiać, mężczyźni muszą sami dźwi­gać swoje tajemnice. Józef nie pytał o nic, bo wiedział, że dzięki Jakubowi mogła trwać tradycja Wichrów, tradycja wiekowego mu­zykowania. I Józef, dziękując w duchu swemu ojcu, mógł być tej tradycji spadkobiercą. I czuł się Wichrem, i był Wichrem, i grał jak Wicher.

Wichry wszystkie grają, Wichry wszystkie skrzypią. Tak mówio­no o tym rodzie, sławnym na okolicę muzykanckim rodzie, co narodził się w Rokicinach i stąd niósł swoje granie i swoje oberki w świat. I byli Wichrowie legendą Rokicin, byli ich opowieścią i darem, byli szanowani i poważani przez całe stulecie, na jakie rozpięli swe kilkupokoleniowe muzykowanie.

Wichry wszystkie grały i wszystkie skrzypiały. Bez wyjątku. Każdy, od najmłodszych lat do muzykowania się przyuczał, prze­jmował muzykę po ojcu, po dziadku, po Wichrowym pradziadzie. Kiedy dłonie dorosły, by skrzypce trzymać, kiedy palce na tyle już były długie, by po gryfie przebierać i struny skracać, dawano każdemu chłopcu w Wichrowym rodzie skrzypeczki i kazano grać. I grał, i skrzypiał, i nie protestował, tak wyrastał na muzy­kanta.

Wichry wszystkie grały i wszystkie skrzypiały. A pierwszym, o którym przetrwała pamięć w Rokicinach, był Maciej. Przybył pewnego dnia z południa, przybył sam, przybył znikąd. Przyszedł samotnie od strony pól, od wąskiej dróżki, którą nikt nie chodził. I zaraz pierwszej nocy ocalił Rokiciny, a z nimi zapewne cały świat. I tak to się zaczęło. Przyniósł rozchwiane, opętańcze oberki, przyniósł oberki szaleńcze, które zmuszają skrzypka, by grał je bez przerwy po kilka godzin, przyniósł muzykę rozedrganą i dziką, odurzającą i podrywającą do tańca nawet znużonych rokicińskich chłopów. I tak się zaczęło to wielopokoleniowe Wichrowe granie, z nudy się zaczęło, z pustki się zaczęło i z bezlitosnego, płaskiego widnokręgu.

A była w grze Wichrów zwodzicielska siła. Tak mówiono, bo nikt nie potrafił i nawet nie próbował myśleć inaczej. Bo też nikt w okolicy nie słyszał, by można było tak wspaniale grać bez niczyjej pomocy. Ponoć ich skrzypeczki zawsze słuchały właścicie­li, ponoć miały moc zapamiętywania muzyki i nieraz same, na co byli świadkowie, bez pomocy Wichrów w izbie przygrywały. Po­noć przy przegrywaniu z innymi muzykantami Wichry zawsze brały górę, bo przeciwnikom struny pękały, a skrzypce boleśnie piszczały. Było też ponoć nawet tak na jednym weselu, że muzy­kantowi z innej wioski skrzypce się rozpękły na dwoje, i znów Wicher wygrał to przegrywanie.

A była w grze Wichrów zwodzicielska siła. Zwodziła i czarowa­ła, kazała tańczyć i nie pozwalała przestać. I tańczono do upad­łego, i kochano te oberki, i kochano Wichrów. Bo całe Rokiciny pragnęły tej muzyki, pragnęły skrzypiec i pragnęły Wichrów.

Wichry wszystkie grały i wszystkie skrzypiały. Przekazywali sobie tę muzykę z pokolenia na pokolenie, przekazywali skrycie i nikogo do tej tajemnicy nie dopuszczali. Po wielekroć do Rokicin przychodzili uczniowie i po wielekroć stukali w stare, sosnowe drzwi Wichrowego domu. Ale nikt im nie otwierał. Wichry muzy­kowały tylko we własnym gronie. Jeden Wicher w polach grał, drugi Wicher w karczmach, trzeci Wicher w sadach grał, a czwarty drogami nosił swe oberki. Ale nikt nie potrafił tej muzyki wykraść. Tak Wichry myliły rytm, tak rozcieńczały melodię w ornamentach i tak rozchwiewały oberki swoje, że nie było muzykanta, który by mógł taki taniec zapamiętać. I choć nie kryli się ze swym graniem, to nie było nikogo, kto potrafiłby ich naśladować.

Wszystkie Wichry grały i wszystkie skrzypiały.

W kadzidlańskiej karczmie grały muzy kanty.

U Kacperków w izbie grały muzykanty.

W szopie w Rokicinach muzykanty grały.

Na weselu w Prawsi muzykanty grały.

U kowala w sieni muzykanty grały.

Na deskach pod lasem muzykanty grały.

A wszędzie, gdzie grały, ludzie tańcowali.

Wichry wszystkie grały i wszystkie skrzypiały.

Kiedy grał który Wicher, cały świat się kiwał.

Kiedy grał który Wicher, cały świat wirował. Bo Wichrowie od Madejowych czasów potrafili ze swymi skrzypcami rozmawiać, potrafili je uwieść i szeptać im ciepłe słowa. I rzeczywiście, gdy grali, cały świat zaczynał wirować i wszyscy milkli, i nawet myśli cichły zasłuchane. A kiedy nie było już nawet myśli, to świat musiał wypełnić się tańcem, to świat tańczył i ludzie tańczyli, bo co innego mieli do roboty, skoro nie mogli rozmawiać ani myśleć?

Wichry wszystkie grają i wszystkie śpiewają.

Co z nami dalej będzie, gdy poumierają?


4 Oberek rokiciński „słowik” od Józefa Wichra [wariant I „Maciejowy”]


Przybył Maciej Wicher znikąd, spoza horyzontu, od wiosek nieznanych.

Przybył do Rokicin drogich, do Rokicin błogich, z wiosek niena­zwanych. Przybył letnią porą, południową drożyną. Tam, gdzie ciągnęły się niczyje pola, tam, gdzie nikt nie siał i nie orał. Gdzie pola przestały być polami, gdzie ziemia nie znała ludzkiej pracy. Przybył wąską drożyną na skraj Rokicin i szedł przez wieś. Dzie­siątki takich wiosek mijał, dziesiątki zostawił na swej drodze. Wioski takie same, do siebie podobne, zagubione na równinach. Takie same strzechy, takie same sosnowe bale, takie same podwór­ka. A Maciej szedł od południa, szedł wiele dni. Pewnie przesypiał noce w stogach, w szopach, u dobrych ludzi. Szedł w obcym stroju, z obcą mową, z obcym zapachem. Jadł, co ludzie dawali, słyszał, co ludzie mówili. I zostawiał ich wszystkich, wymazywał się z ich pamięci, podobny wielu wędrowcom, podobny wielu biedakom. Miał niewielki tobołek, szarą koszulinę, kapelusz fil­cowy i skrzypeczki. Nic więcej, może kilka monet w węzełku pod kapeluszem.

Przybył Maciej Wicher znikąd, spoza horyzontu, od wiosek nieznanych.

Przybył do Rokicin drogich, do Rokicin błogich, z wiosek niena­zwanych.

Przybył Maciej spoza czasu, przybył w same żniwa, w czas zbierania plonów.

Szedł Maciej wzdłuż pól bezkresnych, między ludzką pracą, wzdłuż złotych zagonów. Mijał pracujących przy żniwach, po­zdrawiał kosiarzy i kobiety wiążące zboże w snopki. Pewnie przy­stawał w drodze, by pomóc za kubek kwaśnego mleka i miskę ziemniaków. Nigdzie się nie śpieszył, żył swym dziwnym ryt­mem, wędrownym rytmem bezdomnego pielgrzyma. Nigdy potem nie mówił, skąd dokładnie przybył, nie mówił, gdzie się narodził. Jakby zawsze był w drodze, zawsze śpiący pod miedzą, po obcych domostwach. Patrzył tylko czasami tęskno na południe, ale tam po horyzont ciągnęły się pola, ciągnęły się radomskie równiny, niedające wędrowcowi ani krztyny cienia. Znikąd przy­był, donikąd musiał zmierzać, skoro osiadł w Rokicinach. Jaki cel musiał mieć, by go porzucić dla Rokicin? Dla tych dwudziestu chałup, dla tych strzech i żurawi? Dla tych kilku rodzin, kilkunas­tu psów? Pewnie nie miał celu. O tym też nigdy później nie mówił. A może nikt go nie pytał? A kiedy pojawili się ci, którzy zapytać chcieli, to Maciej już nie żył.

Czym na Wichra zasłużyły małe Rokiciny, wioska jak sto in­nych?

Czym się Bogu naraziły, że im dał Macieja, gdzie dziś szukać winnych? A Maciej pozostał w Rokicinach, bo była to pierwsza wieś, gdzie spotkał śmierć. Szedł przez dziesiątki wiosek pełnych życia, pełnych pracy i zmęczenia. I dopiero w Rokicinach napotkał śmierć. Albo śmierć napotkała jego. Postanowił zostać, śmierci się trochę przyjrzeć. Zostawił swe tułacze życie, oddał je śmierci z wę­drownym tobołkiem. I zaczął nowe, rokicińskie życie, i dał nowe, Wichrowe życie swym synom. I wreszcie napotkał własną śmierć. Ale to nastąpiło dopiero wiele lat po tym, jak wynurzył się z gorą­cego, rozedrganego powietrza, jak przyszedł spoza czasu w samą porę żniw do Rokicin.

Przybył Maciej Wicher znikąd, spoza horyzontu, od wiosek nieznanych.

Przybył do Rokicin drogich, do Rokicin błogich, z wiosek niena­zwanych. I wszedł do pogrążonej w pracy wioski. Wpierw minął kapliczkę Chrystusa Frasobliwego. Mały, wyciosany z lipy świątek siedział smutnie w niewielkiej niszy i z troską patrzył na zapraco­wane Rokiciny. Głowę wsparł na dłoni i patrzył smutno przed siebie, na słomiane strzechy. Twarz miał wysieczoną deszczami, wysmaganą wiatrami, zupełnie jak Maciej. Niegdysiejsza farba złuszczyła się przez lata i pozostały tylko kolorowe smugi w za­głębieniach po dłucie. Za domek miał Frasobliwy chylącą się kap­liczkę, zbudowaną z kamieni. Wtedy, kiedy Maciej zobaczył ją po raz pierwszy, opleciona była girlandami z amarantowej wyki, wiankami z koniczyny i wesołych rumianków. Potem, wiele lat później, kiedy odłożył z weselnego grania trochę pieniędzy, kazał kapliczkę odnowić i pobielić, żeby Frasobliwy, urodzony w nędz­nej szopie, nie musiał w nędznej szopce mieszkać do końca świata. I dziwili się ludzie hojności Macieja, ale ten powtarzał, że w świe­cie, z którego przybył, tak załatwiało się rozrachunki z Panem Bogiem.

Przybył Maciej Wicher znikąd, spoza horyzontu, od wiosek nieznanych. Przybył do kapliczki, pomodlił się, dziękując za kolej­ny darowany dzień, i ruszył dalej. Pierwszy dom, jaki minął, omiótł go zimnym oddechem. Na płocie wisiała nieruchomo czar­na wstążka, znak, że śmierć odwiedziła obejście. Zmówił Maciej Wieczne odpoczywanie za obcego i ruszył dalej. Minął łąkę, na której pasły się kozy, a potem na dobre zaczęły się Rokiciny. Równe chaty, wszystkie węgłami zwrócone ku drodze. Za nimi stodoły i obory, czasem kilka drzew w przydomowym sadzie. Stateczne żurawie przy studniach, na dachach bociany, na po­dwórzu kury, na gnojówce kaczki. Maciej znał te wioski, te podob­ne do siebie osady, osady przez wszystkich mijane, żyjące włas­nym, zazdrośnie strzeżonym życiem. Widział je oczami obcego, przed którym trzaskają drzwi, za którym ujadają psy i zza okien ciekawie wyglądają nieufne twarze. Znał te wioski, beznadziejnie zagubione pośród równin, zagubione w samym środku świata, pod samym środkiem nieba. I mijał je spokojnym krokiem, węd­rując od gór ku morzu, wędrując bez celu i bez przyczyny. Chaty z wolna go mijały, przyglądając mu się wszystkimi oknami. Powo­li obracały się do niego bokiem, tyłem i znikały za kolejnymi domami. A on pozostawił je samym sobie i już miał opuścić Rokiciny, już miał pożegnać się ze świętym Antonim, który opie­kował się zagubionymi rokicińskimi owieczkami, kiedy na drodze zobaczył wóz. Wóz mozolnie ciągniony przez woły w drewnia­nych jarzmach, z chmarami much wokół oczu. A na koźle dwóch chłopów, a na wozie trumna.

Tak Macieja śmierć wstrzymała, z drogi go cofnęła, przystanąć kazała. I przystanął, pochwalony, i zapytał, kto to umarł. Pochwa­lony, umarł Sobek, ten zza wsi, odludek. I wsiadł na wóz Maciej i z powrotem ruszył do domu na skraju Rokicin, do domu Sobka

Smółki. Bo wszyscy ze wsi byli w polu, a przy Sobku nikogo. A ktoś musiał zmarłego obmyć, i dobrze, by obcy obmył. Nie znał Sobka, nie znał Smółki. Kogo może obchodzić obca śmierć? Ale ta Macieja obeszła. Tak go obeszła, że stanęła mu na drodze i kazała zawrócić. Trzeba Sobka obmyć, takiej posługi się nie odmawia.

Tak Macieja śmierć wstrzymała, z drogi go cofnęła, przystanąć kazała. Przy Sobku nikogo nie było. Chłopi znaleźli go rano, kiedy szli do żniw. Leżał na środku podwórka, z rozłożonymi rękami i dziwnym wyrazem twarzy. Oczy zaszły mu mgłą. Przy Sobku nikogo nie było, bo mieszkał sam. Żona mu zmarła, synów przepę­dził, poszli do innych wiosek. Żył Sebastian Smółka na skraju świata, na skraju Rokicin. Był odludkiem i dom do odludności zmusił. Oddaliła się więc chałupa od Rokicin, odeszła wiele kro­ków od wsi i przycupnęła na skraju pól, na skraju równinnego bezkresu. Nie krzyżowały się spojrzenia Sobka z wsią, nie zagady­wał Sobek rokicińskich chłopów. Żyli obok siebie, ale w ogóle się nie znali. Sobek nikomu nie szkodził i nikt o nim nawet nie plotkował. Po kilku latach znudziły się Rokicinom ciągle powta­rzane opowieści o wygnanych synach, o zakopanych pod progiem talarach. Kobiety przeżuły je dokładnie, aż do utraty smaku. I za­częło się powolne o Sobku zapominanie.

Żył Sobek na skraju wioski, nikomu nie ufał, sam nosił swe troski. Ludzie o nim zapomnieli, bo do kościoła nie chodził, na weselach i pohulankach nie bywał. Prześlizgiwał się między ich życiem, aż w końcu przestano go zauważać, kiedy w pełnym słońcu szedł przez wieś do Kadzidła. I nagle umarł, a chłopi go znaleźli. Ignacy go znalazł i Konstanty.

Tak Macieja śmierć wstrzymała, z drogi go cofnęła, przystanąć kazała. Spełnił prośbę śmierci, spełnił prośbę Ignacego i Konstan­tego. Umył ciało Sebastiana Smółki i pomógł złożyć je do trumny. Chłopi nie bardzo wiedzieli, co dalej mają robić. Czy śpiewać znane kobietom pieśni, czy udawać rodzinę, czy od razu wieźć trumnę do księdza? Nie wiedzieli, dlaczego zmarł. Pewnie z po­wodu odludności, mówili niewyraźnie Maciejowi. Od wsi się Se­bastian oddalił, nikomu potrzebny nie był, nikogo nie kochał, nikt go nie pamiętał, to go śmierć zabrała. Maciej zauważył, że zmarły Smółka ma odmrożone ręce. Wcześniej nie miał, powiedział Ig­nacy. Wcześniej, czyli w zeszłym tygodniu. Wtedy Sobek przy­szedł do kadzidlańskiej karczmy, coś huknął na Żyda i zamówił wódkę. I nie miał rąk odmrożonych. A potem był upalny czas żniw, żadnego mrozu. Maciej zaszedł do stodoły. Tam na boisku leżały resztki szybko topniejącego lodu, a wokół stała spora kału­ża. I wiedział już Maciej, po co zatrzymano go w Rokicinach. I wiedział, że Sobek Smolka niewiele ma do tego. Podszedł do Ignacego i Konstantego i zaczął ich wypytywać. A ci kręcili, zwo­dzili. Widać, że nie chcą o sprawie gadać, że wstydzą się jak dzieci przyłapane na trudnych do wytłumaczenia zabawach. A potem powiedzieli, że owej nocy w karczmie Sobek zagroził, że zabierze światu księżyc. Że schowa go i nikt go więcej nie zobaczy. Wszys­cy się śmiali i pytali, na co czeka. A ten, że na pełnię. I odszedł do Rokicin, wyrzucony z karczmy ludzkim śmiechem i karczemnymi kpinami. Nadeszła pełnia i księżyc zniknął. Ignacy wyszedł wie­czorem przed chałupę i patrzył na rozgwieżdżone niebo. Nie było na nim żadnego księżyca, a w Rokicinach widać całe niebo, ze wszystkimi jego zakamarkami. I Ignacy nie mógł z wrażenia spać owej nocy bezchmurnej i bezksiężycowej. Nie mógł spać, bo choć była pełnia, w izbie ciemno było jak na nowiu. I dlatego z samego rana, jeszcze przed wszystkimi, pobiegł do swego brata Konstan­tego i razem zaszli do chałupy Sobka. A ten leżał na podwórku, resztę Maciej sam widział. Maciej widział i coś myślał. Potem wszedł na wysoką drabinę, która nie wiedzieć czemu stała wsparta o dach Sobkowej stodoły. Szedł po szczeblach i szedł, aż wspiął się ponad Rokiciny. Z góry zobaczył małe podwóreczko, na nim ma­łego Konstantego i jeszcze mniejszego Ignacego. I zobaczył słomia­ne strzechy, zobaczył żuraw, zobaczył pola i łąki wokoło. Długo siedział na drabinie, bezradnie nawoływali go z dołu chłopi, mi­mowolnie i nieopatrznie wciągnięci w Sobkowy księżycowy spi­sek. Czuli się przed Maciejem winni za Sobka, winni niezasłużenie, bo ledwo Sobka znali. Ale Maciej był jeszcze bardziej obcy i przed nim oni byli z Sebastianem Smolką prawie jak rodzeni bracia. I dlatego los ukradkiem wrzucił im winę Sobka na plecy, jeszcze jedną niechcianą winę, winę, której nawet nie znali. I dlate­go wołali na Macieja, by im tę niezawinioną winę pozwolił dobrze zrozumieć. A ten wreszcie zszedł i spokojnie im rzecz wyłożył. Że Sobek z drabiny sięgnął księżyca i za pazuchą go schował. Że zaniósł do stodoły i tam się nim w skrytości cieszył. Że zimny miesiąc mu zmroził ręce, a potem serce i dlatego Sobek do chaty dobiec nie zdążył, tylko padł na śmierć zmrożony pośrodku po­dworka. Teraz zaś trzeba księżyc odzyskać, bo nie może być noc bez księżyca, bo nie tak to Pan Bóg w Biblii wymyślił. A oni potakiwali, zdumieni mądrością obcego Macieja. A ten skorzystał z ich osłupienia i kazał im przekopać niewielki rowek od stodoły do studni, by woda z topiącego się księżyca w jedno miejsce spłynęła. A potem kazał zabrać trumnę do kościoła, księdzu o księżycu nie mówić, tylko przyjść wieczorem. I pojechali Kon­stanty z Ignacym, a Maciej wszedł do opuszczonego przez Sobka domu i usnął, po raz pierwszy od wielu miesięcy w pościeli, pod prawdziwym dachem, na prawdziwym, drewnianym łóżku. I spał tak prawie do wieczora. Aż przyszli Ignacy z Konstantym.

Maciej kazał nie przeszkadzać, sam stanął przy studni, przy uśpionej wodzie. Woda w studni nie dudniła, tylko milczała za­wzięcie. A Maciej patrzył w ciemną toń, gdzie odbijały się iskierki gwiazd, i nasłuchiwał. Godziny rozlazły się po okolicy, noc włazi­ła w kości, przez nierówne sztachety zaglądały bezpańskie psy. Było cicho, nic w trawie nie cykało. Nie było księżyca, choć była pełnia, i świat zamarł w oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Rokici­ny spały w oddali, nie wiedząc, że świat stracił księżyc. Ludzie, zmęczeni żniwami, rzadko ku niebu zerkali, zwłaszcza ku niebu gęstemu od nocy. I byłby się świat zakończył, zniknął niezauważo­ny, a ludzie rano obudziliby się przed kogutami, ruszyli do co­dziennych obrządków, do polowych obowiązków, do swej pracy i potu.

Maciej kazał nie przeszkadzać, sam stanął przy studni, przy uśpionej wodzie.

Pospali się chłopi w nocy, w ciemnej letniej nocy, w przedwrześniowym chłodzie. Maciej widział ich opartych o drzwi stodoły, wspartych o siebie, cicho pochrapujących. I strzygł uszami woko­ło, wodził słuchem po okolicy, łowił szepty pól i lasów. Wtedy odezwał się słowik. Słowik śródnocny, śpiewak subtelny i szczery. I zaczął swe słowicze trele. Dźwięki kaskadami schodziły w dół, statecznie rozszczebiotane spływały na Sobkowe podwórko. I nie miał słowik konkurencji, nie miał innych ptaków, nie miał koni­ków polnych. Sam słowik śpiewał, sam prowadził melodię. Maciej Wicher zaczął cicho gwizdać, za ptakiem powtarzać jego śródnocną pieśń. I w gwizdaniu swym dopasował się do ptasiego śpiewu, przylgnął do ptasich dźwięków, stopił się z nimi. A potem chwycił małe, wąskie skrzypeczki i zaczął grać słowicza pieśń, grał za śpiewem i gwizdaniem. I struny zrozumiały, na czym polegają te trele, i smyk szybko złapał, jak ma po strunach kląskać. I zaczął grać Maciej muzykę sobie nieznaną, muzykę niewyniesioną z ro­dzinnego domu, muzykę tęskną i bezkresną jak nieświadome swej beznadziejności Rokiciny. Szybko się uczył, szybko skrzypce mu zaśpiewały. I tak pobudził Konstantego i Ignacego, pobudził braci śpiących. Albowiem ci na krawędzi swych równych snów po­słyszeli nutę oberka. Posłyszeli, jak obcy wędrowiec gra ich oberki. Tego słowiczego oberka nie znali, ale wiedzieli, że jest ich, że jest rokiciński. I wstali cicho, i podeszli po zroszonej trawie do studni. I zaglądnęli w czarną czeluść, zajrzeli poza brzeg cembrowiny. I zobaczyli, jak na samym dnie studni, w smolistym dole studzien­nej wody zaczyna rosnąć srebrny groszek. Groszek pęcznieje, roś­nie, srebrzy się z każdym pociągnięciem smyczka. Rośnie, dorasta wielkości jabłka, dalej srebrzy się w nieruchomej toni. A słowik śpiewa, a Maciej gra. I groszek, co stał się jabłkiem, staje się księżycem. Księżycem odbitym w wodzie, ale dziwnie odbitym, bo nie odbitym z nieba. Bo niebo jest gwiaździste i przez księżyc opuszczone. A od studni słychać, jak kamiennymi szczelinami ściekają na dno lustra smużki wykradzionej księżycowi wody. Jak księżyc, który roztopił się i wsiąkł w ziemię, na nowo łączy się w kulę, jak żywe srebro.

Maciej kazał nie przeszkadzać, sam stanął przy studni, przy uśpionej wodzie.

Stali chłopcy przy studzience w ciemnej letniej nocy, w przed-wrześniowym chłodzie. A Maciej grał dalej, ale wskazał im głową żurawia. I zanurzyli delikatnie drewniane wiadro w toni, i złowili pękaty, srebrzysty księżyc. Wyciągnęli wysoko nad głowy, nad dach stodoły, a miesiąc wyskoczył jak karp z cebra, wychlapał trochę zimnej wody i począł powoli płynąć ku górze, ku gwiaz­dom, ku podniebnej ciemności. Patrzyli, jak żegluje ku swojemu domowi, jak wspina się powoli, statecznie. I nie zauważyli Kon­stanty i Ignacy, jak słowik zamilkł, jak Maciej przestał grać. I nie zauważyli, jak wrzucił skrzypki swe malutkie, skrzypki swe wą­ziutkie do głębokiej studni, a woda zamknęła się nad nimi smoliś­cie i zabrała je w głębinę. I tak zostawił Maciej za sobą stare życie, zostawił starą muzykę i rozpoczął nowe życie, na nowej ziemi, pod zupełnie nowym księżycem. I wiedział już, gdzie szukać muzyki, gdzie szukać ukrytych oberków. A potem przykazał Kon­stantemu i Ignacemu, by nikomu o tej nocy nie rozpowiadali. By nie mówili, bo nikt nie uwierzy. A oni oczywiście powiedzieli wszystkim. I niewielu uwierzyło. A Maciej osiadł w Rokicinach, w chałupce po Sobku Smółce. I z tego domu wywiódł na świat cały muzykancki ród Wichrów.

Zaczął Maciej nowe życie, wśród nieznanych ludzi i nowej mu­zyki.

Co miał za plecami - milczał, wyczyścił wspomnienia i dawne nawyki.

Czasem wieczorami nucił, inne pieśni nucił, ślad dawnego gra­nia.

Nauczył się grać od nowa, jak słowik po nocy, jak skowronek z rana. I nie wracał do dawnych dni. Ożenił się, ustatkował, zaczął grać na weselach. Jak z nim było do końca, nikt nie wie. Opowieści o Macieju, przez pokolenia szlifowane przez ród Wichrów i całe Rokiciny, stępiły swe krawędzie i wyślizgują się prawdzie. Praw­da opływa je, nie mogąc uchwycić, nie mogąc wgryźć się w ich gładkie brzegi. Zapewne pozostało we wsi wiele śladów dawnego, przedrokicińskiego życia Madejowego. Ale ślady te tak zżyły się z Rokicinami, tak stały się swojskie, że ich obcość dawno uleciała. I nikt za obce ich nie uzna. Za obce słowa, przysłowia i odzywki, za obce przyśpiewki i obce pogwizdywanie. Oswoił się Maciej, oswoiły się jego zwyczaje, stopiły w jedno z obyczajem rokicińskim. Kolejne pokolenia przysypały niegdysiejsze różnice. Co dzi­wiło w Macieju Ignacego i Konstantego, teraz w dzisiejszych Wi­chrach nikogo nie dziwi.

Przybył Maciej spoza czasu, wszedł w czas rokiciński, z nim związał swe dzieje. Dziedzic Kadzidlański pozwolił mu zamiesz­kać w osieroconej chałupie po Sebastianie Smółce. Na podwórzu, w miejscu, gdzie przed laty Ignacy z Konstantym znaleźli Sobka, wyrósł jesion, który z czasem skutecznie zacienił całe Wichrowe obejście. Maciej związał się z rokicińską ziemią przez swą rodzinę. Po okolicy wyłapał wszystkie bezpańskie oberki, wszystkie ukryte w słowiczych i skowronich trelach, wszystkie utajone w wyciu psów, krakaniu wron i hukaniu puszczyków. Znalazł je wszystkie, a wszystkie były rokicińskie. Zaklął je, by nie opuściły rodu Wich­rów, by z nim swój los na dobre związały. I nikt nie potrafił ich poza Wichrami zagrać. Byli muzykanci, co chcieli je wykraść, co podsłuchiwali pod weselnymi oknami i nasłuchiwali w sąsiednich wsiach po rosie, jak niesie się po ziemi Wichrowa muzyka. Ale oberki te nie chciały się ich trzymać. Wierzgały im pod smykami, parskały gniewnie. Rwali struny, gubili rytm, ale zagrać dobrze nie potrafili. A kolejne pokolenia Wichrów myliły im melodie, łamały rozkołysany rytm, rozchwiewały chybotliwą frazę. I nikt poza nimi nie był w stanie ich grać, choć do Wichrów przychodzili skrzypiści i płacili złotem. I nawet kiedy zdarzało się, że te opłaco­ne oberki na chwilę wychodziły poza wieś, to i tak szybko uciekały od nowych właścicieli. Nigdy nie były im wierne i zawsze wracały do małej, dwuizbowej chałupki na skraju Rokicin. A Maciej za­trzasnął drzwi do dawnego świata, do dawnego czasu.

Czasem szeptał opowieści o wsiach spoza czasu, o swojej mło­dości.

Nigdy ich nie dopowiadał, urywał w połowie, kończył w samo­tności.

Synowie pilnie słuchali, słuchali początków, nie znali całości. I tak Maciej na dobre zatrzasnął drzwi do dawnego świata, do dawnego czasu i dał początek muzykanckiemu rodowi Wichrów. I trzymał na kolanach synów, a potem wnuków, a potem oni chowali swoje dzieci i wnuki. A potem, sto lat po przybyciu Ma­cieja do Rokicin, narodził się z Marcina Wichra Jakub, a z niego Jan, Franciszek i Józef. I oni czasem opowiadali o swym praojcu, który przybył znikąd, by zagubić się światu na rokicińskiej ziemi, pośrodku nieprzebytych radomskich równin.

Przybył Maciej Wicher znikąd, spoza horyzontu, z wiosek nie­nazwanych.

Przybył do Rokicin drogich, do Rokicin błogich, do ich strzech słomianych.


5 Polka „Niemka” od Józefa Wichra z Rokicin


Jeden raz, raz jeden czas na chwilę ruszył.

Jeden raz, raz jeden płot bezczasu skruszył.

Historia do wsi wkroczyła, bezczas naruszyła.

I Jakubowa ochrona pod płotem się skryła. I tak się zdarzyło tylko raz. Po tym, jak Jakub czas zatrzymał, jak stanął na połu­dniowym i na północnym krańcu Rokicin, po tym, jak zostawił muzykanctwo i został kościelnym w kadzidlańskim kościele, po tym historia bała się naruszyć granice Rokicin. Toczyła się poza wsią, czasem na widnokręgu widać było rozbłyski wojny, po po­lach niosło się echo wybuchów. Dzieje jednak przyczaiły się na skraju wsi i choć czasem szczerzyły zęby, do Rokicin przystępu nie miały. Nie przeszkadzało to trwać i splatać się codziennym his­toriom. Ludzie rodzili się i umierali, żenili się i chrzcili dzieci. I tylko czas rytuału, kolisty i powtarzalny, obracał się z cichym skrzypieniem jak młyńskie koło. Ale to były wszystkie zmiany, na jakie zgodził się Jakub Wicher. Wyłączył wioskę z dziejów świata, z jego niezrozumiałych wojen i zawirowań. I rzeczywiście, choć nikt nie wiedział, jak to mu się udało. Ponoć Niemcy, słynący z porządku i precyzji, pomylili się, siedząc nad sztabowymi mapa­mi. I z ich kartograficznych dyskusji wypadły Rokiciny. Nie zna­lazły się w żadnym z okupanckich okręgów. Tym od Przysuchy wydawało się, że majacząca na horyzoncie wioska należy do kom­petencji tych od Odrzywołu, a ci z Odrzywołu dziwili się, dlacze­go te kilka chałup leżących niedaleko Kadzidła znalazło się pod zarządem okręgu przy suskiego. I choć mieszkańcy Rokicin słyszeli warkot niemieckich silników, nigdy nie doświadczyli wojennej codzienności okupowanych ziem. Robili swoje, mniej lub bardziej udolnie kształtując prywatne historie, i nie czekali na wielkie roz­strzygnięcia. Wioska wypadła z dziejów świata. To były dla niej złote lata. Chałupy znów zbliżyły się do siebie, z podwórka Wich­rów znów można było jabłkiem dorzucić do sąsiedniego domu. Okna zaglądały sobie w okna, strzechy przekomarzały się i żar­towały ze sobą. Ludzie po dawnemu się uśmiechali, udając, że łuny nad horyzontem i echa wystrzałów to omijająca wieś burza. Prawdziwa wojna nie dotarła do Rokicin. Kiedy wreszcie oku­panci odnaleźli tę zagubioną pośród równin wioskę, byli zbyt zajęci ewakuacją, by się nią zająć. A kiedy mieszkańcy dowiedzieli się, czym naprawdę była wojna, ta powoli przechodziła do historii. I tylko raz jeden został ten porządek naruszony. Raz jeden weszła historia, ale nie przyszła od pól na południu, nie przyszła wierz­bową drogą od Kadzidła. Nadeszła od lasu i przekroczyła płot Wichrowej zagrody.

Jeden raz, raz jeden czas na chwilę ruszył.

Jeden raz, raz jeden płot bezczasu skruszył.

Nocą w drzwi chałupy Wichrów ktoś raz załomotał.

I druga wojna światowa podeszła do płota. Wichrowie już spali, kołysani jesiennymi, smętnymi mgłami. Powietrze pełne było dy­mu idącego od niewygasłych ognisk, w których po wykopkach pieczono pierwsze kartofle. I wtedy na podwórku rozległ się gwar, a w chwilę potem kolby karabinów załomotały w stare skrzypiące drzwi. Jakub z Józefem wyskoczyli z łóżek i zaświecili lampę naftową. Rozedrgani od rozbudzonego płomienia do izby wkro­czyli partyzanci. Byli zdyszani, więc nic nie mówili, tylko siedli przy stole. Jakub przyniósł dzban z wodą i postawił między nimi. A potem, jak gdyby nigdy nic, kucnął przy piecu i zaczął rozniecać ogień. Wichrowie wiedzieli, że po partyzantach nie można spo­dziewać się niczego dobrego. Mieszkańcy z innych wsi, wystawio­nych na pastwę historii, opowiadali o leśnych, którzy przychodzili w środku nocy, zabierali jedzenie i dobytek, tłumacząc się dobrem ojczyzny. Józef pamiętał opowieść muzykanta, któremu partyzan­ci zabrali skrzypce, nie wiedzieć po co, nie wiedzieć na co. Znalazł je następnego ranka, poranione i rozbite na drodze. Koła wozu wgniotły je w błoto, miażdżąc obydwie płyty. Po co im to było, po co, żalił się muzykant, a Józef widział w jego oczach łzy. Nie lubili chłopi partyzantów. Pasożytowali na chłopskiej pracy, żerowali na chłopskiej biedzie. Tropili bimber lepiej niż Niemcy, nigdy nie płacili za zrabowane mienie. W niektórych wioskach dziękowano Bogu, że co jakiś czas okupant wyłapuje leśnych rabusiów. Na południe od Przysuchy żyła legenda Hubala, ale tu, w pobliżu Rokicin, pełno było wyrostków, straszących ludzi nocami.

Nocą w drzwi chałupy Wichrów ktoś raz załomotał.

I druga wojna światowa podeszła do płota. Przekroczyła płot i weszła do chałupy. I rozsiadła się w kuchni Jakuba Wichra, drwiąc z jego ślubów i paktów. A Jakub spokojnie napalił w piecu i spytał, czego partyzanci chcą. Niewiele chcieli, choć chętnie zjedli coś i popili wódką. I jeden, z ustami pełnymi chleba, zaczął opo­wiadać, co przydarzyło się daleko za Prawsią minionego wieczo­ru. Od Odrzywołu jechał jakiś niemiecki oficer. Komendant, puł­kownik, nikt dobrze nie wiedział. Jechał w odwiedziny do przyja­ciela rezydującego w Przytyku, by pograć w karty, posłuchać nostalgicznych, niemieckich pieśni i porozmawiać o Goethem i Schillerze. Jechał z odpowiednią obstawą, z zakutymi w stal żołnierzami. Warkot motorów wieścił ich przejazd. I koło Potworowa okupant został ostrzelany. Z zasadzki, z zaskoczenia, zza drzew w stronę niemieckich pojazdów partyzanci otwarli ogień. Zwalone w poprzek drogi sosny uniemożliwiły osaczonym uciecz­kę. Prawie wszyscy zginęli, resztę leśni dobili. Przy życiu, niedraśnięty żadną kulą, został niemiecki pułkownik. Pojmano go, zwią­zano, w usta wepchnięto brudny knebel. I partyzanci, ciągnąc go za sobą na postronku, dotarli do Rokicin. Zauważyli, że tę wieś omijają okupanckie represje, że wojna o niej zapomniała. I po­stanowili, że w niej właśnie każą przechować jeńca, którego w nie­jasnej i niekonkretnej przyszłości chcieli wymienić na swego ko­mendanta, więzionego w Przysusze. Dowódca partyzantów kreślił w powietrzu cały splot przyczyn, wyjaśniał dzieje, palcem na stole rysował mapy, rozstawiał gliniane kubki i pokazywał ruchy od­działów. Józef zobaczył swoją maleńką wioskę w światowej per­spektywie. Poza jej granicami krzyżowały się losy obcych mo­carstw, bliskimi jej drogami jeździły transporty mogące zawrócić kolej dziejów. Świat żył innymi sprawami niż Rokiciny, to świat zapomniał o Rokicinach, a nie one o świecie. Wichrowie powoli zaczynali rozumieć, dlaczego owej nocy ich dom musiał stanąć na drodze historii. I zrozumieli, dlaczego tylko u nich może zostać przechowany niemiecki pułkownik. Tylko u nich, tylko na parę dni. Nic się nie stanie, nikt się nie dowie, ojczyzna wynagrodzi, historia zapamięta.

Jeden raz, raz jeden czas na chwilę ruszył.

Jeden raz, raz jeden płot bezczasu skruszył.

Nocą w drzwi chałupy Wichrów ktoś raz załomotał.

I druga wojna światowa podeszła do plota. Dowódca kazał Jakubowi wyjrzeć przez okno. I w ciemności bezksiężycowej nocy, w jasnych smugach bijących od okien, Jakub Wicher zoba­czył zrezygnowanego niemieckiego jeńca, siedzącego ze związa­nymi rękami na pniaku do rąbania drewna. Wokół niego stali partyzanci, co chwila rozżarzając ciemność ognikami papierosów. A w chwilę potem do izby wprowadzono pułkownika. Mundur miał nieco obszarpany, do spoconej twarzy przywarł pył. Stał jednak wyprostowany, patrzył dumnie jasnymi oczami. Nie wy­glądał na bestię, twarz miał raczej miłą. Mógł mieć czterdzieści kilka lat, niewiele mniej niż Jakub. Siłą posadzono go na krześle, Jakub dał mu kromkę chleba. Niemiec wziął ją w związane dłonie i podziękował skinieniem głowy. Rozmowy partyzantów nagle się urwały. Ich dowódca zaczął mówić po niemiecku, wstawiając pol­skie słowa. Długo szukał odpowiednich wyrazów, trochę się jąkał. Niemiec słuchał go z pewną obojętnością. Potem powiedział coś niezrozumiałego w swoim języku. Przyjdziemy po niego, rzucił dowódca i partyzanci wyszli z izby. Józef stał w drzwiach i patrzył za nimi. Za chwilę pogasł żar papierosów i leśni żołnierze roz­płynęli się w żeglujących nad polami smugach jesiennej mgły. W wilgotnym, chłodnym powietrzu zawisł gryzący zapach niewy­gasłych ognisk. Józef patrzył na mgły, w których zniknęli party­zanci. I nie wiedział, że zniknęli w niej na zawsze. Jakubowego syna przeszedł dreszcz, więc zamknął drzwi i usiadł przy ojcu.

Jeden raz, raz jeden czas na chwilę ruszył.

Jeden raz, raz jeden płot bezczasu skruszył. Przygotuj piwnicz­kę, tam będzie mieszkał, powiedział Jakub synowi. Ten przesunął kufer, zielony kufer, w którym jego matka Aniela przyniosła do domu Wichrów swą wyprawę. Przesunął kufer i podniósł klapę w podłodze. A potem, rozgarniając pajęczyny, przedarł się do niewielkiego, niskiego pomieszczenia, zbudowanego z nierów­nych kamiennych łupków. Spoiny między kamieniami wykruszy­ły się, w piwniczce czuć było wilgoć. W kącie stały beczki z kapus­tą i ogórkami. Józef omiótł dłońmi oblepioną pajęczynami twarz.

Znad podłogi dochodził cichy głos Jakuba, który wolno i po pol­sku mówił coś niemieckiemu jeńcowi. Później Józef przyniósł z ko­mórki nieużywany siennik i po drabinie spuścił go do piwniczki. A jeszcze później ostrożnie sprowadzili niemieckiego pułkownika na dół, zamknęli za nim klapę i na powrót przystawili ciężkim kufrem. Józef nie mógł w nocy usnąć. Czuł się nieswojo, wiercił się w łóżku i nie mógł odpędzić myśli, że pod podłogą leży na sienniku oficer niemieckiej armii. Armii, która najechała na Polskę i która zmusiła Franciszka do wyjazdu z Rokicin. Armii, którą przywołała do Polski nierozsądna modlitwa Józefa, proszącego Boga o piękną narzeczoną brata. Józef, nie mogąc spać, słyszał, jak w takt ściennego zegara niemiecki jeniec przemierza niewielką piwniczkę tam i z powrotem, głucho stukając podkutymi butami o glinianą podłogę. Aż wreszcie uśpił Józefa monotonny rytm żołnierskich niemieckich kroków, dochodzących spod podłogi Wi­chrowej chałupy.

Co ty tam, Jakubie, chowasz pod podłogą?

Co wy, muzykanci, macie pod podłogą?

Czy wy rozumu nie macie, że świnie trzymacie.

Czy wy rozum już tracicie, że bimber pędzicie. A Wichrowie trzymali Niemca pod podłogą, karmili go trzy razy dziennie. Ofi­cer nie zdradzał ochoty do ucieczki, nie rzucał się, nie próbował atakować. Partyzanci zabrali mu broń i pasek. Wysokich, czarnych butów zabrać nie zdążyli albo zapomnieli. Józef kilkakrotnie wi­dział przejeżdżające przez okoliczne wsie oddziały niemieckie. Zawsze napawały strachem, ludzie chowali się do domów. Oku­panci wzbudzali respekt, ich groźne motory, ich wielkie cięża­rówki. Ich mundury, długie płaszcze, ich hełmy, ich jasne oczy, podobne do siebie, nierozróżnialne. Poza Rokicinami musiały być ich tysiące, miliony. A ich pułkownik nie wyglądał groźnie, sie­dział spokojnie na skraju siennika, potem na zydelku, który mu zniósł Józef. Kilka razy dziennie wyprowadzali go za stodołę, pilnując, czy nikt nie patrzy. Na równinie trudno było coś ukryć, ale jesienne mgły sprzyjały Wichrom. Mijały dni, a partyzanci nie przychodzili. Nie łomotali w drzwi, nie stukali w okno. Wichro­wie, nie pytając o nich, zajmowali się jeńcem, nie wiedząc sami, czy mają traktować go jak wroga, czy jak chorego, powierzonego ich opiece. Jakub czekał na wieści, ale czekał bezskutecznie, od owego feralnego września przestał pojawiać się siciarz Baruch, który zawsze przynosił Jakubowi nowiny ze świata. Jakub odciął się od historii, od świata i nowin, i Baruch przestał zachodzić do Rokicin. Aż nadeszły wieści, jak zwykle z opóźnieniem. Nadeszły wieści, jak zwykle niedokładne i zwielokrotnione echem. Na­deszły wieści, że grasujący po okolicy oddział partyzantów został pojmany i rozstrzelany na rynku w Odrzywole. Z wieści wynikało, że stało się to następnego dnia po napadzie na konwój w Po­tworowie. Jakub z Józefem zrozumieli, że leśni żołnierze do swych bezimiennych leśnych mogił zabrali prawdę o niemieckim ofice­rze. A wraz z prawdą odeszły ich plany. I Wichrowie pogodzili się z tym, że będą musieli się pułkownikiem zajmować dłużej. Nie mogli go przecież wypuścić. Ściągnęliby wtedy na Rokiciny nie­miecki odwet. A zabić wroga nie potrafili i nie chcieli. Więc dalej dzielili kaszę na trzy części, dalej obierali trochę więcej ziemnia­ków. Ich chałupa, niechętna ciekawskim spojrzeniom, powoli za­czynała się oddalać od Rokicin. Krok za krokiem odchodziła od wioski, od sąsiedniego obejścia, aż nabrała bezpiecznego dystansu. Wichrowie rzadziej przyjmowali gości. Jakub kupił w Kadzidle kłódkę, Józef skosił pokrzywy za chałupą, które zasłaniały niewiel­kie, zakopane w ziemi okienko piwniczki. Nikt nie wiedział, skąd wzięła się ta piwniczka, pewnie przykucnęła pod chałupą jeszcze w dawnych, przedmaciejowych czasach, kiedy po obejściu krzątał się zapomniany przez wszystkich Sebastian Smółka. Józef skosił pokrzywy i wpuścił do piwniczki trochę światła. Kiedy zaraz potem zszedł do jeńca z posiłkiem, oficer powiedział coś w swoim języku i wskazał głową na podłużne, zakratowane okienko. Józef chyba zrozumiał i uśmiechnął się niewyraźnie.

Co ty tam, Jakubie, chowasz pod podłogą?

Co wy, muzykanci, macie pod podłogą?

Czy wy rozumu nie macie, że świnię trzymacie.

Czy wy rozum już tracicie, że bimber pędzicie. A pułkownik niewiele pił i jadł, łatwo zrezygnował z przysługujących mu na wolności wygód. Wichrowie przestali się go bać. Czasem zapomi­nali zamknąć klapy na kłódkę, czasem nie patrzyli za nim tak uważnie, jak nakazali partyzanci. Ale partyzanci nie żyli, a Wich­rowie zdążyli się do jeńca przyzwyczaić. Źle u nas nie ma, szeptał Jakub, bojąc się, by nierozumiejący polskiego oficer ich nie pod­słuchał. Nawet jak ucieknie, szeptał po chwili, to pewnie krzywdy nie da nam zrobić. A jak będzie chciał uciec, to ucieknie, dodawał z troską. Sąsiedzi zaczęli coś podejrzewać. Ale nie pytali. Mówiło się po okolicy, że niektórzy przechowują Żydów, których Niemcy zaczęli gdzieś wywozić z Przytyku i Przysuchy. Szeptano o tym w karczmie, zawsze przyciszając głosy. I Wichrów nikt nie nękał. Mieszkańcy Rokicin szanowali muzykancki ród i czuli, że Jakubowemu graniu wiele zawdzięczają. Ponadto Jakub był kościelnym przy księdzu proboszczu. I tak jesień się skończyła, tak spadły pierwsze śniegi. Wichrowie dali Niemcowi spod podłogi stary kożuch i ciepłe kapce. A na wigilię Jakub otworzył klapę i zaprosił więźnia do stołu. Jedli w milczeniu, nie wiedząc, jak się zachować. Wichrowie pomodlili się po polsku, pułkownik po niemiecku. Po wieczerzy posiedział z nimi chwilę, po czym zszedł do siebie, pod podłogę. I tak powoli zaczęli się wzajemnie oswajać. Jakub w zi­mowe wieczory zapraszał Niemca na górę, do ciepła, ten nie próbował uciekać, nie próbował walczyć, choć zapewne gdyby chciał, mógłby to zrobić. Czasem zaczynał coś mówić w swej obcej mowie. Rozkładał ręce, coś tłumaczył, spokojnie o czymś opowia­dał. Wichrowie go nie rozumieli i nie rozumieli tej wojny, by wiedzieć, o czym mówi. Czy prosił ich o litość? Raczej nie, nie patrzył błagalnie. Zresztą nie miał powodu do obaw. Czy mówił o swych racjach, o wielkości Hitlera? Czy przepraszał za swój naród? Czy przeżył nawrócenie? Tego nie wiedzieli. Ale pozwalali mu mówić, choć nie rozumieli ani słowa i choć nie znali jego języka. Tak mijały kolejne miesiące. W końcu Józef uszczelnił szopę przylegającą do domu i wyszykował tam izdebkę dla Niem­ca. Tam go przenieśli, by nie musiał spać w wilgoci, w ciemnej i niegościnnej piwniczce. Przyjął tę odmianę z zadowoleniem.

Co ty tam, Jakubie, trzymasz w starej szopie?

Co ty tam ukrywasz za stodołą, chłopie?

Czy ty nie boisz się Niemców, podłych zatraceńców.

Czy ty nie boisz się Niemców, diabelskich odmieńców. Nie bał się Jakub, nie bał się Józef. Życie płynęło dalej, Wichrowie zupełnie przyzwyczaili się do pułkownika. Aż nagle wojna zaczęła się kończyć, Niemcy uciekali na zachód. Przez równinę radomską przeszła Armia Czerwona i też ominęła Rokiciny. Wichrowie wi­dzieli czołgi jadące przez Kadzidło ze wschodu na zachód. I wie­dzieli, że nie mogą wypuścić jeńca, bo go Rosjanie zabiją. Więc dalej go trzymali w zamknięciu, bojąc się, by nie stała mu się krzywda. A potem wojna na dobre się skończyła i wszystko ucich­ło. Józef pojechał na targ do Przysuchy i z poniemieckich dóbr kupił dwie książki. Jedną Biblię i drugą, zatytułowaną drapieżnym gotykiem Meister Eckhart. Przywiózł je oficerowi, a ten przyjął dar z wdzięcznością. Odtąd wieczorami, które nadal spędzał przy piecu w kuchennej izbie, czytał przy chybotliwym świetle naftowej lampy te ślady swej pokonanej kultury. A w ciągu dnia starał się pomagać w gospodarstwie, choć Józef szybko zauważył, że Nie­miec przed wojną nie miał kontaktu z pracą fizyczną. Nie potrafił trzymać siekiery, bał się stojących spokojnie krów. Hrabia pewnie, myślał Józef, ucząc jeńca prostych, codziennych prac. O dziwnym mieszkańcu Wichrowego obejścia dowiedzieli się sąsiedzi, ale nic nikomu nie mówili, choć języki ich świerzbiły. Potem do tajemnicy została dopuszczona Maria, kiedy już sprowadziła się do domu Wichrów.

Co ty tam, Jakubie, trzymasz w starej szopie?

Co ty tam ukrywasz za stodołą, chłopie?

Nie musisz się już bać Niemców, podłych zatraceńców.

Nie musisz się już bać Niemców, diabelskich odmieńców. A Ja­kub nie bał się Niemców, ale bał się o Niemca. Zresztą jeniec nie chciał odchodzić. Nie był też jeńcem, bo go nikt nie zamykał. W każdej chwili mógł odejść, próbować odnaleźć drogę do domu. Ale przykleił się do Wichrów i tak wiedli razem to dziwne, nieme życie. Nie mówili do siebie, nie uczyli się swoich języków. Niemiec był samotnikiem, chętnie czytał książki przywiezione mu przez Józefa. A Wichrowie zaczęli mówić o nim „Eckhart”, bo jakoś nazwać musieli. I tak zostało. Kiedy go tak wołali, uśmiechał się za każdym razem. Minęło trochę czasu. Pułkownik zdążył posiwieć, jasna czupryna, którą pieczołowicie zaczesywał do góry, nieco się przerzedziła. Aż pewnego dnia, nie wiedzieć czemu, umarł. Zna­leźli go w jego izdebce na tyłach chałupy, leżącego w łóżku, spokojnie uśmiechniętego. Nie chorował wcześniej, nie widać było po nim żadnego bólu, żadnego śladu rozpoczętego umierania. I tak po prostu umarł Niemiec spod podłogi, którego los rzucił z magnackiego pałacu do dziwnej Polski, a potem do wiejskiej chałupy rokicińskich muzykantów, wydartej czasowi i dziejom. Pochowali go nocą za kapliczką świętego Antoniego, bo Jakub nie wiedział, jak proboszczowi powiedzieć o tym dziwnym przy­padku. Ale poświęcili po swojemu tę ziemię święconą wodą wy­niesioną z kadzidlańskiego kościoła. I wierzyli, że święty Antoni nie pozwoli się zagubić przy końcu świata bezimiennej duszyczce niemieckiego oficera. I zasypując grób tak, by trawa pozwoliła o nim zapomnieć, uświadomili sobie, że przez te wszystkie lata nie dowiedzieli się, jak się ich jeniec, a później domownik, nazywa. Więc Józef wyrył z tyłu kapliczki słabo widoczny dla postronnych napis. I wyrył imię Eckharta z okładki niemieckiej książki, i krzy­żyk, i rok śmierci.

Pewnie już, Jakubie, pusto w twojej szopie.

Skoro pod białą kapliczką ciemną nocą kopiesz.

Skoro pod osłoną nocy dół głęboki kopiesz. Józef pamiętał, jak wiele lat wcześniej mówiono w Rokicinach, że chłopi pochowali pod kapliczką świętego Antoniego odciętego od stryczka kowala Wojciecha. Ksiądz nie chciał i nie mógł pochować w poświęconej ziemi tego, co się sam targnął na własne życie. I wtedy, kiedy zakrywali zerwaną darnią ten cichy grób niemieckiego oficera, Józef spytał ojca o mogiłę Wojciecha, gdyż Jakub był wtedy z tymi, którzy znaleźli kowala. Ale Jakub nie odpowiedział synowi. Po­wiedział tylko, że nie ma o czym gadać. Więc Józef dalej nie pytał, tylko spojrzał w stronę lasu, gdzie musiała stać spowita ciemno­ścią i niepamięcią chatynka po kowalu. Nic nie wypatrzył, więc dołączył się do modlitw ojca. A potem przeżegnali się i wrócili do swego domu. I tak Wichrowie pożegnali, wiele lat po wojnie, historię, która nieproszona wkroczyła w ich rokicińskie życie.

Jeden raz, raz jeden czas na chwilę ruszył.

Jeden raz, raz jeden płot bezczasu skruszył.

Wichry pochowały Niemca, wcale nie odmieńca.

Wichry pochowały Niemca, wcale nie ich jeńca.


6 Oberek rokiciński „kowal” od Józefa Wichra


Wojciech Kowal pił, od otwarcia pił, w kadzidlańskiej karczmie pił.

Groził, że do wieczora dziedzic już nie będzie żył. Przyszedł rano, chyba jeszcze zupełnie trzeźwy i siadł w kącie karczmy. Zamówił flaszkę wódki i postawił przed sobą. Powiódł po ze­branych ponurym spojrzeniem, ponurym i pełnym posępnego pogodzenia z losem. I zapowiedział, że dziś wieczorem zabije starego dziedzica. Z początku nikt się tym nie przejął, ludzie różne rzeczy mówią po pijaku. Wygrażają bliźnim, obrażają bliskich i dalekich. Omija się ich łukiem, a potem, kiedy wytrzeźwieją, nie wraca się do sprawy. Po co pijakowi wypominać, że pije? I tak Wojciechem nikt się nie przejął. A ten siedział, pił wódkę szklan­kami i syczał przez zęby, że zabije dziedzica. Goście wchodzili, wychodzili, a ten siedział.

Wojciech Kowal kuł, całe życie kuł, w kuźni na rozstajach kuł.

Konie podkuwał, pługi przekuwał, ludzkie losy wykuwał. Wszyscy pamiętali, że Wojciech był kadzidlańskim kowalem od zawsze. Zawsze z jego ciemnej kuźni dochodziły miarowe uderze­nia młota, zawsze z wnętrza dochodził ostry zapach rozbijanej stali, który dziwnie osiada na języku, parzy go i każe spluwać na ziemię. Zawsze z końmi jeździło się do Wojciecha. Do starej, pochylonej kuźni krytej gontem, a nie strzechą. Do kuźni stojącej na rozstajnych drogach, gdzie z Kadzidła rozpoczyna się długa i prosta drożyna do Rokicin. Do tej kuźni jeździło się z całej okolicy, wiosek należących niegdyś do majątku dziedzica Kadzidlańskiego. A Wojciech wbijał hufnale w końskie kopyta, przema­wiając do zwierząt tak, że te spokojnie poddawały się kowalskim zabiegom. Nie wierzgały, nie parskały, tylko stały, pokornie czeka­jąc, aż Wojciech skończy. On przed czasem orki ratował połamane lemiesze, on zaradzał wszelkiemu metalowemu złu. Niektórzy szeptali, że wieczorami, kiedy nikt do kuźni nie zachodzi, wyku­wa ludzkie losy. Że wyciąga je szczypcami z ciemnych kątów i rzuca na rozżarzone węgle, że tchnie w nie dech z wielkich i sapiących miechów. A potem formuje na kowadle, nadaje kształt i hartuje w zimnej wodzie. Wieczorami przez uchylone drzwi widać było czerwony żar paleniska. A ludzie, przyjeżdżając w cią­gu dnia, znajdowali w trawie wyrzucone przez Wojciecha dziwne kawałki żelaza, które przypominały wymyślnie powyginane klu­cze, wykute do zamków, jakich nie znali mieszkańcy wiosek. Klu­cze miały główki pełne zawijasów i dziwne, powyginane zębiska, czasem misterne, czasem bardziej toporne. Niektórzy chowali je ukradkiem do kieszeni, a potem zakopywali pod progi swych domów, by przynosiły szczęście. Innym musiały wystarczyć zwy­czajne podkowy.

Konie podkuwał, pługi przekuwał, ludzkie losy wykuwał. Nad ludzkimi losami pracował wieczorami. Wtedy nikogo już nie przy­jmował, spóźnionych klientów odsyłał na następny dzień. Odsyłał pomocnika do domu i sam stawał się panem swej kuźni. Pochylał się nad kowadłem i zaczynał miarowo uderzać w nie młotem. A uderzał rytmicznie, w rytm wiejskiego oberka: Bum-cyk-cyk, bum-cyk-cyk, bum-cyk-cyk. I niosła się ta ciężka, metaliczna mu­zyka bez melodii po polach, niosła się po zaoranych Wojciechowy-mi pługami zagonach. Całe Kadzidło w gasnącym dniu kołysane było monotonnym, nienarowistym rytmem. A Wojciech miarowo wykuwał ludzkie losy. Ci, którzy o tym szeptali, widzieli, co robią ze światem Wojciechowe uderzenia młotem. Lekko drżały serca kościelnych dzwonów, w rytm młota trzaskał ogień w piecach. I wtedy odzywały się psy. Wpierw te kadzidlańskie, bliskie roz­stajom. Potem dalsze, mieszkające na obrzeżach wsi. A na końcu psy rokicińskie i prawiejskie. Każde psisko wioskowe wyło w rytm kowalskiego oberka. Wyło rzewnie i płaczliwie, wypomi­nając światu swój łańcuchowy los. A pod lasem zaczynały wyć psy bezpańskie, które jeszcze nie wpadły w kłusownicze wnyki. Te wyły wolnością i swobodą, współczuciem dla całej łańcuchowej braci. A psy podwórzowe dzwoniły łańcuchami i dodawały do oberka swoje głosy. Jakub Wicher uczył swoich synów słuchać tych psich oberków. Mówił, że w nich można wysłuchać te wszyst­kie, które grane są od niepamiętnych czasów na wioskach. Syno­wie uczyli się tego wycia na pamięć. I odróżniali pojedyncze głosy, potrafili oddzielić każde pojedyncze wycie, każdy pojedynczy łań­cuch. A nad wszystkim dzwonił kowalski młot, podający rytm całej okolicy. I na tym młocie wzorowali się bębniści, w rytm tego młota młócono zboże cepami, bo Wojciech wykuwał ton dla całego Kadzidła, dla całych Rokicin i Prawsi.

Wojciech Kowal pił, od otwarcia pił, w kadzidlańskiej karczmie pił. I owego dnia zamknął swoją kuźnię, wywiesił deskę z na-skrobanymi kawałkiem zwęglonego drewna zaraz wracam i po­szedł do karczmy. Choć w tamtych odległych, przedwojennych czasach niewielu ludzi w okolicy znało litery.

Groził, że do wieczora dziedzic już nie będzie żył. Z każdym toastem, z każdą szklanką karczemnej wódki powtarzał tę groźbę. Przy drugiej flaszce groźba ta zawisła w ciężkim powietrzu i wbiła się w głowy pijących. Odwróceni do Wojciecha plecami nie mogli go dłużej nie zauważać. Co chwila zerkali przez ramię, co chwila wskazywali go brwiami, a groźba wisiała w powietrzu. Jak ciężka deszczowa chmura zawisła pod pociemniałym stropem karczmy. Zwarzyła rozmowy i rozpraszała myśli. A Wojciech powtarzał, że zabije dziedzica.

Groził, że do wieczora dziedzic już nie będzie żył. I wszyscy zastanawiali się, co się musiało ostatnio wydarzyć między Ksawerym Kadzidlańskim a wesołym i dobrodusznym kowalem, że je­den chce drugiego zabić. Zarzucono inne rozmowy i po cichu, zniżając przepite głosy, zaczęto snuć domysły. Dziedzic od dawna wsi nie szkodził. Odsunął się od Kadzidła, jego dwór jakby zaginął w rozległym parku. Zza drzew widać było z drogi długie zabudo­wania, ale rzadko kto tam skręcał. Dziedzic przestał zajmować się gospodarstwem, często wyjeżdżał do Łodzi, do Warszawy. Ponoć miał tam jakieś fabryki, interesy, możnych znajomych. Wieś zdą­żyła już o dziedzicu zapomnieć. Czasem, jak wracał z miast, za­chodził na sumę do kadzidlańskiego kościoła Trójcy Świętej, który przed wiekami ufundowali jego przodkowie. Wtedy ze zdumie­niem zauważał, że jego ławka jest zajęta, że ludzie przestają mu się kłaniać. Młodzi nie znali jego twarzy i był dla nich obcy. Dlatego przychodził do kościoła coraz rzadziej i rzadziej, coraz częściej bywał w Warszawie i Łodzi. We dworze panowała jego małżonka, pokrzykując na służbę i wybierając zastawę do obiadów. Dziedzic był tak odległy, że nieszkodliwy. Więc nikt nie wiedział, co się stało Wojciechowi.

Groził, że do wieczora dziedzic już nie będzie żył. Był coraz bardziej pijany, coraz bardziej wtulony w kąt. Stoły wokół niego opustoszały, reszta gości skupiła się wokół szynku. Dalej snuto domysły, dalej pito wódkę. I dalej groźba wisiała u stropu, wnika­jąc w głowy, pełne szumów i pytań. A Wojciech sam rozpamięty­wał dawne żale, żale, o których wszyscy już zapomnieli, żale, które musiał przeżuwać sam przez ostatnie dziesięciolecia. Żale, z którymi się zestarzał i które towarzyszyły mu przy każdym uderzeniu kowalskiego młota. Wiele lat temu miał dziedzic wy­chowankę. Sierotę ze wsi, nie szlachciankę, którą przygarnął i wy­chował. Zwała się Kasia, a jej ojcowie i rodzeństwo zginęli podczas pożaru. Ona ocalała i swą samotnością wzbudziła w dziedzicu współczucie. Wziął ją do dworu i nauczył właściwych dla swego stanu obyczajów. Umiała czytać, pisać i grała na fisharmonii. Po­trafiła prowadzić długie rozmowy o pogodzie i modzie paryskiej. Czytała poezję po francusku i wzdychała nad smutnymi losami bohaterek książkowych romansów. I nagle w jej życiu pojawił się młody kowal Wojciech. I zakochała się w tym rudowłosym, wiecz­nie rozczochranym młodzieńcu. Przychodził często do dworu, stawał na progu i miętosząc w dłoni czapkę słuchał poleceń dzie­dzica. A potem wracał do kuźni i przekuwał te pomysły na piękne przedmioty. Dziedzic płacił mu i zlecał kolejne zadania. A Woj­ciech przychodził coraz częściej, by choć przez chwilę zerknąć na piękną Kasię o bladych licach z aksamitnymi wstążkami wplecio­nymi we włosy. Wydawało mu się, że pachniała fiołkami, choć nie mógł tego wiedzieć, bo widział ją jedynie z oddali, kiedy prze­chadzała się po ogrodzie albo siedziała w oknie z tomikiem poezji. Wracał do swojej kuźni i wykuwał kolejne zadania, a potem szedł z wykonaną robotą do dworu. A wieczorami wracał do swej chałupki, stojącej przy drodze do Rokicin, w połowie drogi mię­dzy kapliczką świętego Antoniego a lasem. I tam, patrząc przez pola na migoczące między parkowymi drzewami okienka dworu, wzdychał do swej miłości. Aż wreszcie przez dziewczyny z kuchni podrzucił pięknej Kasi liścik. A Kasia przy następnej bytności rudego kowala przyjrzała się przez okno silnemu młodzieńcowi, któremu mięśnie, wyrobione od ciągłego dźwigania młota, grały pod płócienną koszulą. Przyglądała mu się z ukrycia, widząc, jak stoi niepewnie przed gankiem, widząc, jak jej opiekun wydaje mu kolejne dyspozycje, uderzając się szpicrutą po wysokich butach do konnej jazdy. I stała Kasia w oknie za każdym razem, kiedy przy­chodził, aż wreszcie zdecydowała się odpowiedzieć na jego list. Odpisała okrągłym pismem na jego nieudolnie stawiane litery i przekazała pachnący fiołkami liścik kuchennej dziewczynie. A potem spotkali się wieczorem w ciemnej stronie dworskiego parku, z dala od ludzkich spojrzeń i szczekania psów. I te piękne chwile wspominał Wojciech nad flaszką wódki, Wojciech Kowal, któremu wąs zdołał posiwieć i któremu przerzedziła się ruda niegdyś czupryna. A teraz siedział w kadzidlańskiej karczmie i wygrażał światu i ludziom. Sięgnął do skórzanego, wyświecone­go fartucha i rzucił na stół monetę. A potem zakrzyknął na karcz­marza i zamówił kolejną flaszkę.

Wojciech Kowal pił, od otwarcia pił, w kadzidlańskiej karczmie pił.

Groził, że do wieczora dziedzic już nie będzie żył. Ci, którzy słuchali go od rana, zaczęli powoli wychodzić, zostawiając za sobą zwarzone karczemne powietrze. Ale przychodzili nowi i trafiali na siedzącego w kącie Wojciecha, którego wzrok nie dopuszczał niko­go w pobliże. Nie podchodzili do niego, tak jak nie podchodzi się do wściekłego psa, który ostrzegawczo marszczy pysk i odsłania zęby. I nie trafiały ich domysły w przyczynę dziwnego zachowa­nia dobrodusznego kowala, gdyż ich myśli krążyły wokół spraw najnowszych, nie próbując nawet sięgnąć kilka dziesięcioleci wstecz. A Wojciech sięgał. I rozpamiętywał przy kolejnych szklan­kach kolejne schadzki w parku, pierwsze pocałunki, szeptane wy­znania i gorące obietnice. I pamiętał, jak postanowił poprosić dzie­dzica o rękę Kasi. Nie był Ksawery Kadzidlański jej ojcem, nie była Kasia szlachcianką. A miłość rozbudziła w chłopaku nadzieję, że dziedzic wzruszy się ich uczuciem, że nie będzie im stał na dro­dze. Przyszedł kolejny raz i stanął pod gankiem, i zmiął w rękach czapkę, i wyjąkał swoją prośbę. A dziedzic zaśmiał się serdecznie. Powiedział, że odda Kasię, ale jak Wojciech wykuje dla niego bramę, która zachwyci wszystkich. I wrócił uradowany kowal do swej kuźni i zabrał się do roboty. Wpierw wyrysował sobie w wy­obraźni wspaniałą bramę do dworskiego ogrodzenia. Wszystko widział jak żywe: kute liście, zdobione zawiasy, ostre niczym groty strzał kolce, skręcane pręty i wymyślny zamek, którego żaden włamywacz nie będzie w stanie otworzyć. Następnie dokonał pomiaru i już widział oczami duszy swoje dzieło, pięknie zamyka­jące kasztanową aleję, która prowadziła od drogi do domu państ­wa Kadzidlańskich. A potem zamknął się w swej kuźni i przez długie tygodnie nie wychodził, dzień i noc bez wytchnienia wyku­wając swój los u boku pięknej i jasnej Kasi. Z każdym uderzeniem młota myślał o swej ukochanej, myślał o ich ślubie i weselu, myślał o wspólnym życiu i dzieciach. I zatrzaśnięty przed światem przy­bliżał ten wspólny los. Właściciele koni, które pogubiły podkowy, musieli czekać, gospodarze wstrzymali się z łamaniem pługów. Wszystko wokół musiało czekać, aż Wojciech skończy. I nawet Kasia musiała czekać, ale czekała cierpliwie, nasłuchując odgłosów młota. I liczyła je przed zaśnięciem, bo wiedziała, że z każdym uderzeniem zbliża się chwila ich szczęścia. Wreszcie Wojciech wyszedł z mroków kuźni i przesłonił oczy ręką, bo dawno nie oglądał słońca. Przetarł niemal czarną twarz i przeczesał rdzawą, gęstą brodę, która niepostrzeżenie wyrosła mu w kuźniczej sa­motni. A potem przyprowadził z Rokicin wóz i załadował na niego wszystkie elementy. Pojechał do dworu i osadził bramę w dwu murowanych filarach. I połączył wszystkie części wedle swego pomysłu. I dodał zamek, a potem oddał dziedzicowi trzy klucze, które do niego wykuł. A kiedy skończył, przypomniał o zapłacie. Wtedy Ksawery Kadzidlański przekręcił klucz w zam­ku i powiedział zza wykutych z żelaza drzew, nigdy jej nie do­staniesz, chłopcze, ona już nie jest wasza, wyrwałem ją wam. I potem pogwizdując odszedł w kierunku swego białego domu. A Wojciech zacisnął palce na kracie i przez zaciśnięte zęby wysy­czał słowa klątwy. Ale słyszały go tylko wykute w żelazie drobne liście drzew. A potem zmęczonym krokiem wrócił do swego do­mu na skraju Rokicin.

Wojciech Kowal kuł, całe życie kuł, w kuźni na rozstajach kuł.

Konie podkuwał, pługi przekuwał, ludzkie losy wykuwał. I była w tym złośliwość losu, bo własnego Wojciech nie potrafił wykuć. Na nic zdały się listy, posyłane przez dziewkę kuchenną. Na nic zdało się czekanie pod ogrodzeniem parku. Kasia nie odpowiada­ła. Dopiero po kilku tygodniach ktoś litościwy przekazał mu wieść, że pan Kadzidlański następnego dnia po wstawieniu bramy odesłał wychowanicę z dworu. Jedni mówili, że wyprawił ją do Łodzi i wydał za bogatego fabrykanta, z którym łączyły go szczere interesy. Drudzy opowiadali, że pan Ksawery wysłał wychowani­cę do dalekiego Krakowa, do klasztoru sióstr norbertanek na kra­kowskim Salwatorze. Wojciech nie chciał wyobrażać sobie Kasi w rękach tłustego i chciwego fabrykanta. Dlatego uwierzył w dru­gą, niestety nieprawdziwą historię. I wyobrażał sobie Wojciech swoją ukochaną zamkniętą za zakonną klauzurą, chodzącą w ciem­nym welonie po zimnych i długich korytarzach. I cierpiał w dwój­nasób, za siebie i za Kasię.

Wojciech Kowal kuł, całe życie kuł, w kuźni na rozstajach kuł. I kuł tak przez te wszystkie lata, kuł tak, pogrążając się we własnej pracy, zagłuszając uderzeniami młota własne smutki. I wykuwał zemstę, każdego wieczoru hartował ją w kamiennym korycie z wodą. Każdego wieczoru przez kolejne trzydzieści lat przekuwał na nowo nóż, metodą damasceńskich mistrzów nadając mu wy­trzymałość i szlachetność, jakie miały ostrza z dawnych wieków. I każdego wieczoru usiłował przypomnieć sobie kształt zębów kluczy do dworskiej bramy. A na zewnątrz świat toczył się swoim rytmem, podtrzymywanym przez Wojciechowe uderzenia. Losy wykuwały się same, ludzie znajdowali w trawie koło kuźni prze­dziwne klucze. Dziedzic Kadzidlański owdowiał i ożenił się po­nownie, sprzedał konie ze stajni i zainwestował w przemysł włó­kienniczy. Kupił kamienicę w Warszawie i tam mieszkał, bywając na salonach i żyjąc w świecie, którego mieszkańcy podległych mu niegdyś wsi nie potrafili sobie nawet wyobrazić. I nie wiedział, że kowal Wojciech każdego wieczoru wykuwa dla niego zimną jak stal zemstę.

Wojciech Kowal kuł, całe życie kuł, w kuźni na rozstajach kuł. I pracował tak aż do owego parnego dnia, kiedy zamknął swoją kuźnię i poszedł pić do karczmy. Poprzedniego wieczoru skończył wykuwać klucz do bramy i oprawił rękojeść noża w dwa kawałki wołowej kości. Teraz czuł na piersi długi nóż, zawinięty w gruby kawałek płótna. Widział, że wokół niego zrobiło się pusto. Ale pił dalej i dziwił się, że wódka wcale nie idzie mu do głowy. Myśli miał jasne i bez trudu przywoływał odległe obrazy sprzed lat. Widział jasną Kasię lekko kroczącą między drzewami. I widział Ksawerego Kadzidlańskiego oddalającego się od zamkniętej na cztery spusty bramy.

Groził, że do wieczora dziedzic już nie będzie żył. Nikt nie próbował powstrzymać Wojciecha. Nikt nie podszedł do stołu, by z nim porozmawiać. Jakby kowal wyznaczył na podłodze karczmy wokół swego kąta magiczną linię, której nikt nie śmiał przekro­czyć. I nikt nie poszedł do dworu zawiadomić służbę dziedzica, że ktoś chce go przed nocą zabić. Parno było od groźby Wojciecha, parno było od deszczowych chmur gromadzących się nad Kadzid­łem. Wreszcie zaszło słońce i rozpętała się burza. Niebo wylało na Bogu ducha winną wioskę całe morze wody, drogi na krótką chwilę zamieniły się w bystre strugi. A kiedy wszystko przycichło, Wojciech wstał i wyszedł z karczmy. I prostym, niechwiejnym krokiem ruszył przez kałuże w kierunku dworu. Rozdeptywał przeglądające się w wodzie gwiazdy, mącił uśmiechnięte oblicze księżyca. A chłopi z Kadzidła szli ponuro wiele kroków za nim, milcząc i wbijając ręce w kieszenie. I skręcił Wojciech w kasz­tanową aleję i dotarł do bramy. Zamknął oczy i pogładził z roz­marzeniem ślady swej dawnej roboty. A potem włożył klucz do zamka i przekręcił cicho. Zapadki od razu ustąpiły i kowal lekko pchnął ciężkie skrzydło. A potem poszedł prosto żwirową alejką i po raz pierwszy wstępując na stopnie, wszedł na ganek. Psy nie szczekały, bo przecież nikt nie uderzał w kowadło. A Wojciech zniknął we dworze. Chłopi zostali przy bramie, patrząc na sączące się z okien ciepłe światło. I wtedy od strony dworu usłyszeli strzał pistoletu. W chwilę potem drzwi się uchyliły i stanął w nich kowal Wojciech. Otaczało go wymykające się ze środka światło. A Woj­ciech wolnym krokiem podszedł do schodów, usiadł na najwyż­szym stopniu, oparł się plecami o bieloną kolumnę i czekał.

Groził, że do wieczora dziedzic już nie będzie żył. I miał rację. Ksawery Kadzidlański nie żył. Od dworu doszły pierwsze krzyki. Wkrótce parobcy pochwycili spokojnego Wojciecha i poprowadzi­li do kamiennego spichlerza. I tam, między kiełkującymi ziem­niakami czekał na pojawienie się policjantów. Chłopi wrócili do swych domów. A później służący we dworze powiedzieli, że Woj­ciecha zawieziono do Przysuchy. I tam okazało się, że nie ma go za co sądzić. Bo dziedzic zabił się sam, zanim Wojciech zdążył wejść do jego gabinetu. Strzelił sobie w głowę z rodowego pistoletu, gdyż niepowodzenia w interesach doprowadziły Kadzidlańskiego na skraj bankructwa. Wojciech, który czekał na ten moment trzy­dzieści lat, nie zdążył nawet wyjąć noża zza pazuchy. Klątwa, rzucona szeptem przez kutą bramę, spełniła się sama. Kowal nie musiał czuwać nad wypełnieniem się losu. Wierzyciele Kadzidlańskiego doprowadzili do licytacji majątku i poza ogołoconym dwo­rem wdowie po dziedzicu nic nie zostało. Chodziła potem pus­tymi korytarzami, patrzyła na puste ściany, na blade ślady po wspaniałych obrazach i przeklinała swój los. Wojna ją oszczędziła, jakby było co do oszczędzenia, a i po wojnie władze nie przypo­mniały sobie o zagubionym na równinach dworku. Opieka Jakuba Wichra rozciągnęła się poza Rokiciny i otuliła resztki dawnej for­tuny Kadzidlańskich. A wdowa po Ksawerym, ubrana w czarne koronki, snuła się pustymi korytarzami, nasłuchiwała wiatru gra­jącego w okiennych szparach i siadała na ocalałych, zajętych przez mole meblach. Stół drążyły korniki, pająki zasnuwały przejścia niewidzialnymi nićmi. Opuszczona przez ludzi wdowa powoli pogrążała się w samotniczym obłędzie. Mówiła do siebie, nawoły­wała dzieci, których nigdy nie miała, karciła służbę, która dawno odeszła lub umarła. Żywiła się konfiturami, które zapełniały dwor­ską spiżarnię i marynowanymi grzybkami, pływającymi w wiel­kich słojach. Czasem znajdowała pod drzwiami zawiniątko z chle­bem i czerwonymi jabłkami, podrzucane na próg łuszczącego się dworu przez dawną służącą. Aż pewnego dnia, wiele lat po woj­nie i niedługo po odejściu Jakuba Wichra, wdowa umarła bezgłoś­nie, a umierając, strąciła na podłogę naftową lampę. Ogień szybko wniknął w wyschnięty, obumarły szkielet domu. Płomienie trzas­kały, pochłaniając drewniane podłogi i ściany. W mgnieniu oka dwór stanął w płomieniach i zanim ludzie z Kadzidła zdążyli dobiec z wiadrami wody, nie było już czego ratować. Rozbudzo­nym chłopom pozostawało tylko patrzeć, jak ściana ognia pochła­nia cień dawnego bogactwa. Nad ranem z dworu pozostały tylko zgliszcza, osmalone fundamenty i opalone kamienne schody, pod którymi wystawał przed laty kowal Wojciech. I chłopi rozeszli się do domów, mając w pamięci ścianę płomieni.

Groził, że dziedzic umrze i słowa dotrzymał. Los doprowadził do końca wielopokoleniowe dzieje szlacheckiego rodu Kadzidlań­skich. Ale na długo przed tym, zanim umarła wdowa po nie­szczęsnym Ksawerym, zakończył swe życie Wojciech. Po kilku dniach od samobójczej śmierci dziedzica oczyszczono kowala z za­rzutów i wypuszczono z przysuskiego aresztu. Wrócił do Rokicin i zaszył się w swym domu. Przez ostatnie lata dom zdążył zdzi­czeć i zdziadzieć. Odsunął się od kapliczki świętego Antoniego i przysunął w stronę ciemnego lasu. Pole za nim zarosło chasz­czami i w niczym nie przypominało spokojnego pastwiska, gdzie w dobrych czasach Wojciech puszczał luzem swoje dwa konie. Od strony lasu nadeszły jeżynowe chruśniaki, piętrząc na łące kolczas­te zapory. A od strony łąk przywędrował bezdomny wrotycz, ciągnąc za sobą sierocy piołun i wszędobylskie pokrzywy. Trawy wybujały wysoko, gdzieniegdzie wyrastał wysiany znikąd polny głóg. Józef pamiętał, że jego ojciec, mijając łąkę Wojciecha, nucił starą pieśń, którą przyniósł ze swoich stron Maciej Wicher, kiedy przywędrował, by osiąść w Rokicinach:

Hej, polana, polana z nieboszczyka Jana

Hej, polanę skosili, Jana zawiesili, ale pieśni z rodzinnego domu Macieja, gdziekolwiek on był, nie pasowały do równinnych bezkresów rokicińskich nizin. Jana, czyli Wojciecha, nie zawiesili, tylko wypuścili jako niewinnego śmierci Ksawerego Kadzidlańskiego. A Wojciech wrócił do domu i sam się powiesił. Łąki nikt nie skosił, bo nie było komu i nie było po co. Zarastała więc dalej, odcinając osierocony domek od Rokicin. Do­mek pewnie zapadłby się w sobie, bo taki los został przed wiekami wykuty dla opuszczonych chałup, ale przez niegościnne pokrzy­wy przedarła się kiedyś do niego samotna, opuszczona przez ludzi kobieta. I tak wspierały się nawzajem, chałupka i kobieta, i tak podtrzymywały się w swoim opuszczeniu. Nikt nie wiedział, jak ma na imię, wołano za nią Dziadówka. A ona nie reagowała. Mówiono, że była wiedźmą, ale skończył się czas wiedźm i Dzia­dówka nie zasługiwała na to miano. Była nieszczęśliwą samotną kobietą, której los wykuł krętą i wyboistą drogę. Kobieta spokojnie zestarzała się w Wojciechowej chatce, z dala od ludzkich spojrzeń i ludzkiej obmowy, przed którymi uciekła aż do Rokicin. Aż pew­nego dnia proboszcz znalazł ją w kościelnej kruchcie, na progu konfesjonału. Przyczłapała nocą do Kadzidła, by umrzeć wśród łagodnych spojrzeń świętych, pod światłą opieką Przenajświętszej Trójcy. A potem w chatce zamieszkał wędrowny dziad, zwany Poskrzypem, co stawał przed ludzkimi domostwami i grał darmo dawne oberki. I za którym chodziły stada bezdomnych psów, osie­roconych przez kowala Wojciecha. A kuźnia pozostała zamknięta. Następca Wojciecha, młody kowal z Bąkowa, nieczęsto zaglądał do Kadzidła. Skończyły się czasy kowali, toteż rzadkich gości witała wysrebrzona na słońcu tabliczka z głęboko wyrytymi litera­mi zaraz wracam. A w okolicy coraz więcej ludzi umiało czytać i coraz mniej potrzebowało pomocy kowali.

Wojciech Kowal kuł, całe życie kuł, w kuźni na rozstajach kuł.

Kiedy przestał kuć, kiedy przestał pić, mógł się tylko powiesić.

Lina się nie urwała, Wojciecha utrzymała.

Wolę uszanowała, choć to była wola zła.


7 Oberek rokiciński „codzienny” od Józefa Wichra [fragment I]


Tak się toczyło szare, codzienne Wichrów życie.

Granie, spanie, praca w polu, bieda, po karczmach picie.

Po wsi snuło się ciche, skrzypiące Wichrów życie.

Granie, spanie, praca w polu, bieda, po karczmach picie. Od kiedy Jakub zarzucił granie, Józef przejął po nim wszystkie wesela. Do niedawna tylko bębnił ojcu, czasem zagrał coś, kiedy ten był już zmęczony. Grywał tylko przy wiejskich pograjkach, czasem przy darciu pierza, przędzeniu. Pamiętał te małe izdebki, gdzie podczas mroźnych zim kobiety i dziewczyny wykonywały od­chodzące w przeszłość, archaiczne prace. Wedle dawnych tradycji, wedle obyczajów matek i babek kultywowały nikomu niepotrzeb­ne zajęcia. Kawalerka jak zwykle przeszkadzała w tych pracach, zawsze brano skrzypka i śpiewano długie, dawne pieśni. A cza­sem rzucano w kąt robotę i tańczono w chałupach bez podłóg, szurano po zamiecionym klepisku. I były to dla młodych z Rokicin i Prawsi pierwsze zetknięcia, pierwsze dotknięcia, pierwsze szep­tane w tańcu, drżące słowa. A Józek grał, grał, ogrywając obery godzinami, grał, bo nikomu nie śpieszyło się do jadła, do od­poczynku, do innych rytuałów. Czasem w rytm jego muzyki kle­kotały kołowrotki, w kominie wyły wichry, a za oknami trzaskał mróz. W takie zimowe wieczory snuły się przy piecu opowieści, wszyscy, szukając otuchy, patrzyli na blask żarzącego się palenis­ka. Chłopcy rozgrzewali dziewczęce dłonie, po kątach pełno było rumieńców. A potem powroty przez niekończące się pola, po zamarzniętych drogach, po skrzypiącym śniegu. Powroty do ciem­nych, zaspanych wiosek, do wygaszonych i wyziębionych chałup, gdzie tylko psy czuwały nad opuszczonym obejściem. Było w tym młodzieńczym graniu wiele uroku, ale było też wiele niespełnie­nia. Była nadzieja w Józefie, że zostanie po ojcu weselnym skrzyp­kiem, mistrzem archaicznej i żywej ceremonii, która odnawia się po każdym ślubie.

Tak się toczyło szare, codzienne Wichrów życie.

Po wsi snuło się ciche, skrzypiące Wichrów życie.

Granie, spanie, praca w polu, bieda, po karczmach picie. I teraz, kiedy Jakub zatrzymał czas, zabronił historii wstępu do Rokicin, teraz Józef miał za niego ogrywać wszystkie wesela. Musiał na nowo skrzyknąć kapelę. Wpierw poszedł do bębnisty, Stefana Konopki, który był bratem stolarza Bartłomieja. W tamtych cza­sach każdy chłop potrafił przybębnić, nawet po flaszce wódki. To było ostatnie pokolenie, co młóciło cepem i które miało oberkowy rytm w kościach. Ich ciała pamiętały ten rytm lepiej niż sami ludzie. Oberek pulsował w ich mięśniach, płynął ich żyłami. Ale pośród tych wszystkich było na okolicę kilku takich, co bębnili, że aż talerze podskakiwały do tańca. I taki był Stefan Konopka, co się młodo ożenił i przeniósł z Kadzidła do chałupy teścia w Rokicinach. Stefan potrafił bębnić całą noc. Raz, na weselu w Nieznamierowicach, zasnął na krześle, ale dalej bębnił przez sen, bo ręce same wiedziały, co mają robić, i nie potrzebowały do tego pijanej i zmęczonej głowy Stefana. Nikt jak on nie po­trafił bębnić i z zapalonym papierosem przyklejonym do dolnej wargi wyśpiewywać najbardziej siarczyste wyrywasy, przy któ­rych rumieniły się nie tylko panny, ale też wioskowi szubrawcy. Przejął po Jakubie schedę Józef i chodził na wesela ze Stefanem. Grali więc po okolicy, a potem doprosili do siebie harmoniste Antoniego Strycharza z Kadzidła. Ten miał piękną, przedwojenną harmonię. Rozpowiadał wszystkim, jak ciężko pracował przez całe lata, odkładając pieniądze na instrument. Józef wiedział, jak było naprawdę, ale nikomu o tym nie gadał. Dalej Antoni mówił już prawdę. O tym, jak pojechał do Mogielnicy i z dumą przywiózł wspaniałą i błyszczącą trzyrzędówkę, bogato intarsjowaną w jed­nym z najlepszych warsztatów, u samego mistrza Fijałkowskiego. Jak Antoni zagrał jakiś akord, to cała wieś słyszała. Taki głos miała Strycharzowa harmonia. Jakub nieco się krzywił, sam grał tylko z bębenkiem i basami. Ale cóż było robić, wszędzie na wieś weszły harmonie i goście coraz mniej chętnie słuchali dawnych kapel. Józef doskonale wiedział, że bez harmonisty nie ma wiel­kich szans. Że skończą się zaproszenia i muzykanckie życie. A nie miał w sobie diabła Tomasza Kobieli, by zmusić gospoda­rzy, żeby brali na wesela samego tylko skrzypka. Bo tylko jeden Kobiela z Prawsi mógł sobie pozwolić na taką niedzisiejszość. A Antoniego znał od dziecka, ich matki były siostrami. I mimo że Strycharz był harmonistą, to przecież z rodziny. Znali się jesz­cze od dziecka i niejedno razem przeżyli. Czasem, po latach, po karczmach wspominali dawne wybryki i zawstydzeni milkli, nie mogąc odnaleźć nici łączących dzień dzisiejszy z niegdysiejszymi szaleństwami.

Po wsiach snuło się ciche, skrzypiące Wichrów życie.

Granie, bieda, praca w polu, spanie, po karczmach picie. Bo muzykanckim obyczajem Józef pił coraz więcej, pił z innymi mu­zykantami i po karczmach opijał kolejne sukcesy i porażki. A to, czego nie przepił, przynosił do domu. Nie było tego wiele, więc się Wichrom nie przelewało. Zresztą nigdy się nie przelewało. Jakub został kościelnym przy kadzidlańskim kościele i z tego też był jakiś grosz. Do tego ludzie mu płacili, prosząc o podzwonne po zmar­łym. Latem Józef z Jakubem pomagali sąsiadom przy żniwach, sianokosach, wykopkach. Za to dostawali worek mąki czy kartofli i jakoś żyli. Część pieniędzy nosił też Józef do Prawsi, do Marii. Bo Maria, mimo że już Wichrowa, zamieszkała z rodzicami i tam wyglądała końca wojny i powrotu Franciszka.

Kiedy się wojna wreszcie na dobre skończyć miała,

Na próżno Maria w oknie na Franciszka czekała.

Wdowa, panna czy mężatka - sama siebie pytała. Siedziała przed chatą ojców w Prawsi, siedziała i patrzyła na drogę. Ludzie wracali z jarmarku, wracali z pola, z pastwisk, z karczmy. A Fra­nek nie wracał. Wojna się zakończyła, oddała kobietom mężów, matkom synów i dzieciom ojców. Wiele domów cieszyło się z wy­słuchanych przez Boga modlitw, cieszyło z przywróconej blisko­ści. Część jednak nie powróciła. Czasem przychodził list znaczony czerwonym krzyżem z zawiadomieniem, że ktoś zginął. Ale Maria listu nie dostała. Po weselu, kiedy Franciszek odszedł tak nagle, nie bardzo wiedziała, co ma robić dalej. Byli po ślubie, ale wesele się nie zakończyło. Nie było pokładzin, nie było oczepin. Została po weselu w pustym domu, bez męża, ze zwiędłym wiankiem na głowie, siedząc bezradnie wśród opróżnionych talerzy i pustych flaszek po wódce. Siedziała i skubała swoje warkocze, panieńskie warkocze, które powinni jej obciąć. Siedziała i nie wiedziała, kim jest. Czy jest panną, bo nie dokonało się weselne przejście na drugi brzeg, na brzeg, gdzie nie byłoby osobno Franciszka Wichra i Ma­rii Kądzieli, ale jedno, Maria i Franciszek Wichrowie. Czy jest mężatką, jak zapisano w księgach parafialnych? I nie wiedziała, co było ważniejsze. Postanowiła więc zostać w domu ojców, prze­czekać ten czas zawieszenia, ten czas oczekiwania. I czuła się jak w noc przedślubną, kiedy nie mogła usnąć i wierciła się na skrzy­piącym łóżku i szumiącym sienniku, kiedy już zaczęła się z niej wykluwać młoda żona. I ta pełna niepewności noc trwała przez wszystkie lata wojny, trwała przez te wszystkie noce, kiedy panna mężatka pytała siebie, kim jest.

Kiedy się wojna wreszcie na dobre skończyć miała,

Ukochanego długo Maria w Prawsi czekała.

Wdowa, panna czy mężatka - sama siebie pytała.

I na słowa wyjaśnienia niecierpliwie czekała. Bo Franciszek był jej winien parę słów wyjaśnienia. Dlaczego nie powiedział, dlacze­go nic nie wiedziała. Dlaczego nie pisał, choć inne żony dostawały listy z obozów jenieckich, z obozów pracy, z Czerwonego Krzyża. Dlaczego ją zostawił tak nagle, w połowie drogi. Wzdychała Ma­ria, że gdyby został jeszcze jedną noc, gdyby wyruszył o świcie, gdyby nie zniknął tak nagle, to może czekałaby teraz razem z sy­nem, z synkiem Franciszka Wichra. Może opowiadałaby mu o oj­cu, o muzykantach, o rodzie Wichrów. A tak siedziała sama. I czuła w sobie pustkę, pustkę po czymś, czego nie zaznała, żałobę po kimś, kogo nie zdążyła do końca poznać, do końca przytulić i wyściskać. I czuła, jakby nie powróciła z zaświatów. Jakby nadal trwała w samym środku obrzędu weselnego, gdzie czas płynie inaczej, gdzie zwykłe sprzęty nabierają nowych znaczeń. Zanurzy­ła się w czas święty i nie mogła powrócić w świecki, trapiący się codziennością świat. Oddaliła się od świata, stała się małomówna i blada. Czasem odwiedzała teścia-nieteścia i szwagra-nieszwag-ra. Szła przez pola do Rokicin, do swej-nie swej chałupki, do swego-nie swego obejścia i zamiatała podłogę i gotowała krupnik, a potem siadała i słuchała ich rozmów. A oni mówili niewiele. Jakub powtarzał, by się sprowadziła, Józef się rumienił, a ona milczała, wracała do Prawsi, do ojców, i im też nic nie mówiła. Szła przez bezkresne pola i patrzyła na świat swój nieoswojony, na równinę, której nie potrafiła ogarnąć, na płaską ziemię, na której nie umiała się zadomowić.

Równiutki był świat, jak stół cały równy i płaski.

Równiutki był świat, nawet chyba trochę za płaski.

Żadnych górek, żadnych dolin, tylko trochę drzew z łaski.

Żadnych górek, żadnych dolin, trochę drzew z Bożej łaski. I wracając do domu-niedomu stawała Maria na środku pola. Stąd było wszędzie równie daleko. Rozglądała się dookoła i nie widzia­ła niczego, co poważnie zaburzałoby tę płaską jak stół powierzch­nię. Obracała się jak w tańcu i przed oczami migały jej niewielkie nierówności widnokręgu. Na zachodzie były Rokiciny. Kilkanaś­cie, może dwadzieścia chałup, krytych siwą strzechą. Mała wioska z jednej strony zamknięta kapliczką Chrystusa Frasobliwego, z drugiej kapliczką świętego Antoniego. Przy tej ostatniej skręcała drożyna pod las, aż do chałupki osieroconej przez kowala Woj­ciecha. Z Rokicin prowadziła prosta droga, a przy niej aż do Kadzidła ciągnął się szpaler przygarbionych, rosochatych wierzb. Na północy było Kadzidło, a na wschodzie Prawieś. W Kadzidle Maria widziała ceglaste dachy domów i sterczącą spomiędzy lip drewnianą wieżę kościoła. Między Kadzidłem a Prawsią był las. Tamtędy prowadziła droga, między prostymi, jasnymi pniami ros­nących na piachu sosen. Na wschodzie ciągnęła się Prawieś, a na południu nic nie było, tylko pola i łąki, aż po horyzont. Za tymi wszystkimi wsiami, słomianymi strzechami i dachówkami też by­ły pola, też płaskie i też po sam widnokrąg. Maria obracała się dalej pod wielkim, wszechograniającym niebem. Czuła, jakby znaj­dowała się w świecie z pierwszych dni stworzenia, kiedy Bóg zdążył tylko oddzielić niebo od ziemi. Czuła się wystawiona na Boże spojrzenie, nie mogąc się nigdzie schować czy przycupnąć. A Bóg trwał w bezczasie pomiędzy pierwszymi dniami stworze­nia, zawisł w bezruchu nad niczym nieosłoniętą Marią i czekał. Czekał albo na dobre zrezygnował z dalszego tworzenia, przy­tłoczony równinnym bezkresem i porzucił ten zakątek ziemi. I czuła się też Maria, jakby stała na równinie przy samym końcu świata, kiedy góry zrównają się z ziemią i kiedy zasypią doliny, kiedy ze starości zapadną się wzgórza, a szkielety pagórów roz­sypią się na proch. I kiedy znów wszystko się wyrówna, znikną wszelkie różnice. Trwała Maria w tym zaświatowym lęku, w tym świecie nieoswojonym, gdzie nigdzie nie było ucieczki, gdzie ni­gdzie nie było schronienia. Gdzie wszędzie, aż po krańce ziemi, rozciągała się niwecząca horyzont Równina Radomska. I prze­stawała się Maria obracać i nie spoglądała na bezkresne niebo, tylko ruszała dalej, do Prawsi, uciekając od domu Wichrów, który nie był jej domem, biegnąc do domu swoich ojców, który przestał być jej.

Obcy był jej świat, obcy, nieprzyjazny, równiutki.

Maria z równin uciekała w swe nienazwane smutki. I powoli wysnuwała się jej nić z tego równego świata, powoli nić jej stawała się niewidoczna dla ludzkich spojrzeń. Ludzie przestali ją zagady­wać, przestali się uśmiechać, mijała ich jak zjawa, zawsze nieobec­na, mężatka bez chusty na głowie, panna z obrączką na serdecz­nym palcu. A ona zanurzała się w dziwny i niedostępny innym świat, świat zaświatowy, który pełgał na obrzeżach ludzkiego życia, który czekał, aż dawne obrzędy otworzą do niego drzwi, aż przez te drzwi odwiedzą go zwykli i pogrążający się w codzien­ności ludzie. Śniła o aniołach i Matce Boskiej, o świętych cudo­twórcach. Nawiedzały ją stare dziadowskie ballady, których jako dziewczynka wysłuchiwała na jarmarku w Przysusze. Śniła o Pa­nu Jezusie, który w przebraniu prostego człowieka chodził po wioskach i pocieszał ludzi. Który łamał chleb z żebrakami, a omijał domy dziedziców i bogatych gospodarzy. Który zadowalał się prostą strawą, niekraszoną miską kaszy, postną polewką. Śniła o Franciszku, który zjawiał się jej w snach, który milczał i patrzył na nią smutno. Śniła o aniołach, które przysiadały na posiwiałych strzechach i spokojnie czuwały nad codziennością prostych ludzi. I budziła się z tych snów, szła przez Prawieś do kościoła i widziała te same anioły, w długich srebrnych szatach, które kładły palce na usta, by nikomu nie zdradziła ich obecności. Czasem stróżowała wraz z nimi, siedząc przed domem i patrząc się na kalenice cha­łup. A anioły nie rzucały cienia, przepuszczały światło i blado uśmiechały się do osamotnionej mężatki z warkoczami jak kłosy. Aż wreszcie przyśnił jej się Franciszek i choć nic nie mówił, to wiedziała, że została wdową. Czuła to pod sercem, choć nie po­trafiła tego wyjaśnić.

Nie wracał Franek, ciągle Franek z wojny nie wracał. Maria męża opłakała, chyba wdową została. Wdowa, panna czy mężatka - sama prawdy nie znała. Nie wiedziała, czy panna może owdowieć, czy mężatka staje się wdo­wą, kiedy nie wie, czy jej mąż zginął. Nic nie wiedziała i opłakiwa­ła swój los, a nie męża. Nie miała łez dla Franciszka, bo nie stał się jej mężem. Nie chciała płakać po kimś, kto może żyje. Nie wiedzia­ła, dlaczego Franciszek do niej nie wraca, skoro nie dostała wieści, że umarł. Ale coś musiała zrobić z sobą. Musiała się odnaleźć na tym bezkresnym polu, na płaskim jak stół świecie. Musiała być kimś i dlatego została wdową. Wpierw długo się spowiadała, potem poszła z pieszą pielgrzymką do Góry Kalwarii. Następnie wróciła, ścięła panieńsko-wdowie warkocze, na głowie zawiązała czarną chustę i została wdową. I dała w kościele na mszę za Franciszka Wichra i wszyscy zrozumieli, że trzeba było podjąć za świat tę decyzję. Msza pomogła Jakubowi Wichrowi pogodzić się z odejściem syna i Józefowi z odejściem brata. I tak dla Rokicin Franciszek umarł. Opuścił dziwny świat, w którym nie mógł zna­leźć swego miejsca i na dobre przeniósł się w zaświaty.

Była wdową po Franciszku i jak wdowa się czuła. I miała po­wód, by nie chodzić na zabawy, by nie uśmiechać się i nie żar­tować, by omijać ludzkie zgromadzenia i by nosić ciemne stroje. A kiedy minął rok i kolejna msza za Franciszka, do Marii zaczął zachodzić Józef. Wpierw zaglądał i pytał, co słychać, potem przy­nosił pieniądze z wesel. Potem naprawił studzienny kołowrót w jej domu, w Prawsi. A potem zaczął do niej zachodzić bez powodu. Wiedziała Maria, że powracają dawne czasy, kiedy dwu braci Wichrów zabiegało o jej względy. I prowadzili te same rozmowy, i siedzieli przy tym samym stole. Ale Maria była już wdową po bracie Józefa, mieli po kilka lat więcej, a Józef nie był już młodym chłopcem. I próbowała Maria obudzić w sobie dawne uczucia, próbowała odnaleźć w sobie jakiekolwiek uczucia, gdyż zaświaty, w których przez te lata przebywała, wyssały z niej miłości i smut­ki. Martwił się Józef tą odmienioną Marią i nie wiedział, że zabie­gając o nią, jednocześnie na nowo wprowadza ją w zwykły świat. Że nie tyle musi przekonać ją do siebie, ile przekonać ją, że w tym równym, płaskim świecie można i warto budować swoje życie. I tęsknie wracał do chwil sprzed wojny, kiedy Maria była dawną Marią, młodą i wesołą dziewczyną. Kiedy droczyła się z nim i Frankiem, kiedy uwodziła ich swą urodą, swą delikatnością, swym śmiechem. I nie widział w dzisiejszej Marii tamtej Marii, i czasem tylko na dnie jej oczu widział wypłukane ślady owych dni. Ale dalej ślepo chciał być z nią, dalej chciał ją poślubić. Musiał to zrobić dla niej, dla Franciszka, dla siebie. I choć wszystko było inne, Józef chciał, by było takie jak dawniej. I wbrew światu, Marii i sobie gorąco chciał w to wierzyć. Inne były ich rozmowy, choć mówili tymi samymi słowami. Inne były ich dłonie, które nie­śmiało splatali nad wysłużonym stołem w prawiejskiej izbie. I inna była ta nieśmiałość od nieśmiałości przedwojennej, inne miała powody i inaczej kazała im cofać się przed sobą. I choć Józef wiedział, że ta Maria jest inna, to nie wiedział do końca, czy ta inna Maria jest tą Marią, którą przez te lata nosił w sercu.

Maria wdowieństwo zrzuciła, znów się wolna poczuła. I mimo tych wszystkich wątpliwości, mimo tych niedopowiedzeń i prze­milczeń pobrali się cicho, bez hucznego wesela. Bo mieli w pamię­ci tamto wesele, bo dla Józefa tamto wesele było ich weselem, a dla Marii tamto wesele przekreśliło sens wszystkich wesel. I byli ze sobą, i zamieszkali w Rokicinach, pod ciepłym spojrzeniem starze­jącego się Jakuba, który zarzucił muzykanctwo i w białej, kroch­malonej komży prowadził teologiczne dysputy z dobrym, rumia­nym proboszczem z Kadzidła. A Józef miał zadrę w sercu, zadrę po bracie, którego zdradził i swymi prośbami wysłał na wojnę, na śmierć. Przed wojną, przed owym weselem myślał, że kiedy po­ślubi Marię, będzie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I wszystko mu się spełniło. Franciszek usunął się, zmieciony z dro­gi Boskim planem, Maria została jego żoną. Ale Józef nie był szczęśliwy. To wszystko było nie tak, jak sobie wymarzył, choć z pozoru wyglądało na wymarzone. Wszystko się pozmieniało i teraz wszystkie części nie pasowały do siebie tak, jak pasować powinny. Wzdychał ciężko Józef, leżąc w małżeńskim łożu, wzdy­chał, nie rozumiejąc zakrętów losu i Bożych planów. I zasypiał koło Marii-nieMarii, przytulał żonę-nieżonę i myślał o bra­cie-niebracie. Aż codzienność zaleczyła ich wątpliwości i wyrwy ziejące w duszach. Maria urodziła Józefowi dwóch synów, Piotra i Pawła, a potem jeszcze córeczkę, Hanię. Dom ożył, śmiechy i krzyki dzieci zagłuszyły dawne troski, troski wyniosły się poza dom, na bezdomne równiny. Dom na powrót stał się domem, stał się obietnicą prawdziwego domu. Maria dbała, by tak było, by zaświaty nie zadomowiły się po kątach i na strychu. Codziennymi zajęciami, swoją powszednią krzątaniną radykalnie rozdzielała świat i zaświat, aż jej się to udało. Przyjdą czasy na zaświaty, mruczała pod nosem, kiedy nikt nie słyszał. Ale teraz urządziła życie według ziemskich prawideł, wedle świeckiego czasu. I cza­sem tylko śniła o aniołach, których za dnia już nie widywała na słomianych dachach rokicińskich chałup. Świat się odczarował i powrócił do dawnych, sprawdzonych kolein. I prawie wszystko było po dawnemu, jak przed wojną i przed weselem-nieweselem.

Nie wrócił Franek, za to powrócił do niej Józek.

Zatrzymany czas upływał, choć pozornie w miejscu stał.

Nie wróciły dawne czasy, ale przecież to nie grzech. Zatrzyma­ny czas mimo wszystko upływał. Sączył się powoli, zmieniając ludzi wokoło, zmieniając Józefa i Marię, zmieniając ich intymne światy. I ten nieruchomy czas zmienił też samego Jakuba. Stary Wicher zatrzymał historię z dala od Rokicin, ale musiał za to zapłacić. Bez wielkiej historii na jego oczach rozgrywały się małe historie, dziwne i niezrozumiałe. By ocalić świat, musiał wyrzec się muzyki, ocalając świat, ocalił siebie i łagodnie starzał się pod troskliwym spojrzeniem całej Przenajświętszej Trójcy. Sprzątał kościół, polerował mosiężne klamki, ścierał kurz z chmurnego Boskiego oblicza. Po wieczornej mszy często proboszcz prosił go do siebie na plebanię i częstował nalewkami z kryształowych karafek. Siadali w skrzypiących fotelach i rozmawiali na różne tematy. Jakub poważnie pytał o poważne sprawy, a ksiądz pro­boszcz, rumiany i przyjazny, odpowiadał mu na jego pytania, wyjaśniał Pismo i zapuszczał się na nieznane staremu muzykan­towi tereny teologicznych dociekań. Ludzie szanowali za to Jaku­ba, bo czuli, że jest bliżej Boga. A on wziął na siebie lekki ciężar przewodzenia nieco zagubionym rokicinianom. Zawsze, kiedy ksiądz wybierał się do jego wioski, a to po kolędzie, a to z ostatnim namaszczeniem, Jakub prosił go, by pokropił święconą wodą za­lany rów, biegnący wzdłuż drogi. Gdyż w rowie tym, brodząc niechętnie, stały naburmuszone wierzby, a muzykant dobrze wie­dział, że niektóre z nich do dziś zamieszkane są przez starzejące się diabły. I w ten sposób chronił Rokiciny przed diabelskim postępkiem. Przewodził wielkopiątkowemu czuwaniu przy Pań­skim Grobie, pouczał w kwestiach wiary i moralności. Sam, niko­mu się nie narzucając, stał się dla miejscowych patriarchą, który dobrze radzi i wyjaśnia Pisma. Często powoływał się na rozmo­wy z Baruchem i mądrość chasydów, a wtedy, z rozwianymi białymi włosami, przypominał starotestamentowych proroków, których bali się nawet władcy. Józef zazdrościł mu i podziwiał go. I wierzył, że sam kiedyś zajmie miejsce Jakuba. Ale też coś bardzo głęboko ukrytego szeptało mu, że Jakub jest ostatnim w rodzie Wichrów prawdziwym patriarchą. Że Józef nigdy go nie zastąpi. Gdyż to Jakub był ostatni, który tak potrafił odróżniać święte od świeckiego. A Józef musiał żyć z zadrą, żyć z piętnem zdrady, żyć z wyrzutem sumienia, któremu na imię było Fran­ciszek. I sam się z tym mierzył, sam siebie biczował, a o swojej prośbie przedwojennej, o prośbie, by Bóg dał Marię jemu, a nie bratu, o tej prośbie nie powiedział nikomu. Nawet żonie i księdzu na spowiedzi. I dlatego kiedy przychodzili goście, chował się w kąt, by swą grzesznością nie kalać zwyczajnej dobroci, którą roztaczał wokół siebie Jakub.


8 Oberek rokiciński „śpiewak” od Marii Wichrowej [wariant I]


W najgorętszej porze dnia Maria przy studni stała. Była sama. W środku lata, w środku tygodnia. Jakub i Józef z synami pomaga­li sąsiadom przy żniwach. Hania spała w kołysce, w cieniu izby. Maria wyszła po wodę. Wpierw podniosła z ziemi opadłe przed chwilą papierówki i schowała do kieszeni fartucha. A potem, mozolnie kręcąc kołowrotem, wyciągnęła na brzeg cembrowiny poobijane wiadro.

W najgorętszej porze dnia Maria przy studni stała.

W najgorętszej porze dnia wszedł do ogrodu pielgrzym. Widzia­ła, jak obcy, w znoszonych i pokrytych pyłem butach podchodzi do furtki i lekko ją popycha. Patrzyła, jak idzie po wysokiej trawie i zostawia na niej pył drogi. Widziała jego zmęczone kroki i po­kryte kropelkami potu czoło. Obcy nadszedł od południa, polną ścieżką, którą nikt nie chodził. Wszyscy przybywali od północy, od Kadzidła. Od drogi, od innych wsi, od innych ludzi. A na południe od Rokicin ciągnęły się pola, a potem liche ziemie, któ­rych nikt nie uprawiał, bo rodziły tylko kamienie i proch. Równina niezamieszkana i nieprzemierzana zbyt często. Chałupa Wichrów stała na jej skraju, tak że jej mieszkańcy od pokoleń mieli widno­krąg płaski i otwarty. Za ich domem stała tylko kapliczka z Chrys­tusem Frasobliwym, melancholijnie wpatrzonym w bezkresną rów­ninę. Chrystusem wyglądającym wędrowców i cierpliwie czekają­cym. Ale nikt stamtąd nie nadchodził. Tuż za kapliczką kończyła się polna droga, droga, którą wóz mógł przejechać. Kończyły się Rokiciny. I zaczynała się wąska miedza, która też niezadługo nik­nęła. Gdzieś dalej były inne wsie, inni ludzie, ale mieszkańcy

Rokicin ich nie znali. Sami nie ruszali tą drogą, droga nikogo im nie przywiodła. Ostatni, który nadszedł z południa, był Maciej Wicher, pierwszy z muzykanckiego rodu Wichrów. Ale to było wiele pokoleń temu. Przybył i osiadł w opuszczonej chałupie na skraju wsi. I tak został.

W najgorętszej porze dnia wszedł do ogrodu pielgrzym.

W najgorętszej porze dnia Maria przy studni stała. Czerpała wodę do wiader. Czerpała ze starej studni, która pamiętała dawne czasy i niezwykłe dzieje. Czerpała ze studni, przy której grał Maciej Wicher w pewną bezksiężycową noc wiele dziesiątków lat wcześniej. Maria spoglądała w głąb cembrowiny. Nierówno ułożo­ne kamienie zdążyły poczernieć, te najbliżej lustra wody porosły aksamitnym mchem. Między kamieniami znalazły trochę ziemi ziarenka polnych kwiatów, przywianych przez bezimienne wiatry. Kilka z nich wyrosło nad ciemną czeluścią, odważnie zwracając blade twarze ku słońcu.

W najgorętszej porze dnia do studni podszedł pielgrzym.

W najgorętszej porze dnia Maria przy studni stała.

Wody w kubek nalała, jabłko mu darowała. Maria miała w dłoni blaszany kubek, zimny od źródlanej wody. Zawsze stał na kamie­niu koło studni, zawsze można było zaczerpnąć wprost z wiadra. Kubek pokrył się delikatną rosą. Pielgrzym nie musiał prosić o wo­dę. Prośba była w jego jasnych oczach. Pił łapczywie, woda ścieka­ła mu kącikami ust po twarzy, po szyi, za koszulę. Kiedy skończył, Maria dała mu jabłko, młodą papierówkę z sadu. Wędrowiec uśmiechnął się i wbił zęby w soczysty miąższ. Upał lał się z nieba, ściekał na czoło wędrowca. Maria poprosiła go do cienia, do izby. Weszli w mrok. Usiedli za stołem, między nimi stał kosz papieró­wek. Maria trącała nogą kołyskę z Hanią, a pielgrzym zaczął mówić.

W najgorętszej porze dnia do Marii przyszedł pielgrzym.

Wędrował do Studziannej, do Przenajświętszej Panny. Był w drodze od Skrzyńska, zawieszony między dwoma maryjnymi sanktuariami. Między dwoma świętymi obrazami, do których ściągali ludzie z daleka, prosząc o Bożą łaskę. I łaski spływały na wiernych, dawały zdrowie, umacniały wiarę, podtrzymywały pę­kające rodziny. Obcy mówił o tym spokojnie, opowiadał o zapa­chu kadzideł, o mroku starych świątyń. Opowiadał o śpiewach kościelnych i pobożności wiejskich kobiet. A potem rozmawiali o Maryi Pannie i jej licznych obrazach. Obcy patrzył na obrazy wiszące w domu Wichrów. Na przydymione oleodruki, na pomar­szczone za szybkami obrazki świętych. Spoglądał na wiszące mię­dzy obrazami krzyżyki i różaniec, położony na skraju domowego ołtarzyka. Patrzył na bolejącą twarz Chrystusa w Ogrójcu i zatros­kaną twarz Chrystusa Dobrego Pasterza. A Maria słuchała, wspie­rając policzek na spracowanej dłoni. Bo obcy mówił spokojnie i pięknie.

Wędrował do Studziannej, do Przenajświętszej Panny. Niewiele mówił o sobie. Wiedziała tylko tyle, że jest w drodze. Że przy­chodzi od Skrzyńska. Ale nie mówił, skąd naprawdę przychodzi, skąd pochodzi i co takiego pchnęło go na pielgrzymkowe drogi. Nie mówił o intencji swej wędrówki ani o sprawach, o które zamierzał prosić. Ale Maria nie potrzebowała tego wiedzieć. I nie pytała. Był obcy, szukał chwili wytchnienia, prosił o kilka łyków wody. Nieważne było, skąd pochodzi. A potem obcy zaśpiewał cicho starą dziadowską pieśń, którą Maria jeszcze przed wojną słyszała na jarmarku w Przysusze, kiedy proszalni dziadowie cho­dzili jeszcze po świecie. Pielgrzym na pewno nie był jednym z nich. I choć nie wiedziała, kim był naprawdę, i choć nie znała jego imienia, zasłuchała się w słowa pieśni. A obcy śpiewał cicho o świętym Łukaszu Anieliście. O tym, jak jeden z uczniów Jezusa chciał wymalować obraz Matki Boga. Jak nie mógł się do tego zabrać. I jak usnął nad lipową deską. I jak przebudził się, i zoba­czył, że na desce pojawił się obraz. Że zstąpili anieli i pomogli mu w tym, czego sam nie mógł dokonać. Bo żaden śmiertelnik nie może bez Bożej pomocy namalować ani Boga, ani jego Matki.

W najgorętszej porze dnia pielgrzym pieśń cicho śpiewał.

A Maria, choć pieśń znała, sama z nim nie śpiewała.

A Maria, choć pieśń znała, tylko się wsłuchiwała. Siedziała wy­prostowana na krześle, dłonie złożyła na kolanach. Hania zasnęła na dobre, więc przestała ją kołysać. I tak, pomiędzy kolejnymi zwrotkami starej dziadowskiej pieśni, spłynął na Marię sen. Śniła o świętym Łukaszu, o świętych obrazach i sen jej przepełniała świętość. A kiedy przebudziła się, wyrwana ze snu płaczem głod­nej Hani, w izbie nie dostrzegła już pielgrzyma. I przez chwilę nie miała pewności, czy on też nie był tylko gościem z jej snu. Ale zobaczyła na przeciwległym krańcu stołu kubek, a pod nim wilgotną plamkę, która mimo gorąca nie zdążyła wyparować.

I wiedziała, że pielgrzym naprawdę przyszedł do ogrodu, do izby i śpiewał o Matce Bożej. Maria dała Hani pierś, a potem długo śpiewała kołysanki, miękkie i delikatne jak łabędzie pierze. A potem wstała i zaczęła przygotowywać obiad dla Józefa i swo­ich synów.

W najgorętszej porze dnia pielgrzym ruszył swą drogą.

Tak minął dzień gorący, schował się przed wieczorem. Jakub wrócił spracowany i spracowani byli Józef i synkowie. Maria za­częła się krzątać wokół nich i z tego wszystkiego nie zdążyła opowiedzieć o gościu. Dopiero przed samą nocą przypomniała sobie o pielgrzymie. Jakub wyszedł zrobić obrządek, a kiedy wra­cał, znalazł w sieni wiszący na kołku bęben. Zwykły bęben, z koź­lej skóry, naciągnięty na jesionowy łub. Skąd się tam wziął, spy­tał. Maria nie wiedziała. Wtedy Jakub sięgnął pod łóżko, gdzie Józef trzymał swój wysłużony na weselach bębenek. I przyłożył jeden do drugiego. I Maria zobaczyła, jak w migotliwym świetle lampy naftowej twarz Józefa zbladła. Jakub usiadł na łóżku i upuś­cił obręcze na podłogę, aż naciągnięte skóry zadudniły, a miedzia­ne cykacze zadzwoniły. Kto tu był, spytał cicho. A Józef spo­jrzeniem przyłączył się do pytania ojca. I Maria opowiedziała im o pielgrzymie, o kubku wody, jabłku i obrazach. Ale nie rozumia­ła, dlaczego Jakub chce to wiedzieć. Wtedy teść podszedł do niej i pokazał jej przyłożone do siebie obręcze dwu bębnów. Jednego, który od lat służył Wichrom po weselach, i drugiego, znalezionego w sieni. Rzuciła tylko okiem i wiedziała już, dlaczego jej mąż zbladł. Bo obręcze zrobione były z tej samej jesionowej deski. Przeciętej wzdłuż i zawiniętej w dwa bliźniacze łuby. Słoje ucieka­ły poza krawędź pierwszej obręczy i doskonale odnajdywały się na drugiej. Nawet drobne nierówności drewnianych brzegów pa­sowały do siebie jak fragmenty przedartej kartki papieru.

I w letnią ciepłą noc Jakub zaczął opowieść.

I w letnią ciepłą noc Maria cicho słuchała.

Bo potrafiła słuchać, choć tę opowieść znała. W ciszy letniego wieczoru z każdym stłumionym słowem Jakuba Maria przypomi­nała sobie rodzinną opowieść o Janku, najstarszym synu Jakuba Wichra. O tym, jak bębnił w kapeli ojca i braci, o tym, jak na jednym zimowym weselu zasnął bez przykrycia w stodole. O tym, jak zachorował na zapalenie płuc i wkrótce zmarł. I o tym, jak zaginął jego bęben, jeden z dwu kupionych przez Jakuba u starego

Barucha, wędrownego siciarza z Przytyku. I wiedzieli już, że mają w rękach ten właśnie bębenek, bębenek po Janie, bracie Józefa, bębenek zaginiony przed wojną. I wiedzieli, że przyniósł go pielg­rzym, kimkolwiek był i skądkolwiek przychodził.

Tak gęstniała ciepła noc w domu rodziny Wichrów.

I długo rozmawiali, gdyż prawdę odkrywali. Szukali prawdy o pielgrzymie i losach zaginionego bębna, ale co odkryli, zaraz im się zakrywało. Bęben przywołał postać starego siciarza Barucha, który przed wojną przemierzał drogi łączące okoliczne wsie. Szedł obładowany jesionowymi i sosnowymi łubami, na plecach miał powiązane konopnym sznurem przetaki i drobne sita. Chodził od chałupy do chałupy i sprzedawał chłopom gięte w Przysusze obręcze. W domu Jakuba zatrzymywał się na dłużej. Muzykant zawsze wybierał jedną lub dwie obręcze na bębny, na które potem naciągał kozie skóry i sam sprzedawał innym. Przed zakupem dokładnie oglądał, wyginał, sprawdzał wytrzymałość. I tak wybrał te dwa łuby, bliźniaczo cięte z jednej jesionowej deski. A Baruch opowiadał wieści z innych wsi, wieści z miasta cedzone przez przetakowe sito. Opowiadał też o mądrości chasydzkich cadyków z Przy suchy. Bo był stary Baruch uczniem rabbiego Jochanana, który był w prostej linii uczniem Symchy Bunama z Przysuchy, ucznia Jakuba Icchaka zwanego Jehudim, który zaś był uczniem samego Jakuba Icchaka z Lublina zwanego Widzącym. I Jakub Wicher kiwał głową, kiedy za każdym razem poczciwy Baruch wywodził ten mądrościowy ród. A młody Józef słuchał z szacun­kiem tych biblijnych imion, łącząc w swej głowie starego siciarza wprost ze starotestamentowymi prorokami. I w ów wieczór po gorącym dniu przypomniał Jakub opowieść Barucha o cadyku Jehudim, który w przebraniu chłopa krążył po okolicy po to, by spotkać proroka Eliasza, który w chłopskim przebraniu miał węd­rować między ludźmi. I ponoć spotkał. I myślał Jakub, i myśleli Józef z Marią, że pielgrzym musiał być Eliaszem.

I długo rozmawiali, gdyż prawdę odkrywali.

A prawda raz złapana ciągle im uciekała. Bo dlaczegóż prorok Eliasz miał wędrować do obrazu Najświętszej Panienki? Na to ani Baruch, ani jego mądrzy rabini pewnie nie potrafiliby odpowie­dzieć. I pewnie by się na to nie zgodzili. Więc porzucili Wichrowie proroka Eliasza i mówili sobie o różnych świętych. I to wszystko najbardziej im wyglądało na robotę świętego Antoniego, co odnaj­duje zaginione rzeczy. Zresztą powiadali dziadowie, że kiedyś właśnie Antoni chodził po tych stronach z samym Jezusem i od­wiedzał chłopskie chałupy. I to było tylko parę wiosek od Rokicin. A poza tym stał w swej kapliczce na północnym skraju Rokicin, to przecież i wioską tą musiał się szczególnie opiekować. Otuleni szczelnie letnią nocą snuli swe domysły Jakub, Maria i Józef Wich­rowie. I nie bardzo wiedzieli, co z tymi domysłami zrobić, nie bardzo wiedzieli, co mają sami robić. Dzieci dawno zasnęły, psy przestały wyć. A później Jakub schował bęben do lnianego worka i powiesił w komórce. A jeszcze później, kiedy nadeszła jesień, równinne wiatry, przeciskając się przez spore szpary w ścianach komórki, kołysały wór z bębnem, a ten burczał cicho i ostrożnie cykał. Cichutko cykał, jak świerszcz skryty pod podłogą.

W tę letnią gorącą noc psy dawno wyć przestały.

Maria się rozmodliła, jej dzieci smacznie spały.

Józef długo rozmyślał, a świerszcze mu cykały.

Jakub troszeczkę dłużej, aż po poranek biały.


9 Polka „Żydówka” od Józefa Wichra z Rokicin


Chodził sobie Żyd po świecie i sprzedawał sita.

Przez te sita cedził wieści, każdy rad go witał. A szczególnie rad witał go Jakub. W domu Jakuba Wichra Baruch zatrzymywał się na dłużej. Wyjmował zza pazuchy pejsachówkę, siadali z Jakubem do stołu i popijając, mówili o mądrych sprawach. Józef z dzieciń­stwa pamiętał te wizyty. Pamiętał, jak brodaty Żyd śmiesznie mówił, jak cedził przez swe sita wieści z Warszawy, z Łodzi, a nawet z dalekiego Krakowa. Przypominał sobie mądrości cady­ków, które Baruch w niezliczonych opowieściach przywoływał. Baruch krążył po wioskach, łącząc je siecią informacji, tkając mię­dzy nimi pajęczynę, zrywaną często przez niegościnnych ludzi. Ale powracał co kilka miesięcy, pytał się o zdrowie synów Jakuba, martwił się śmiercią Janka, opowiadał o Hiobie. Józef niewiele z tego rozumiał, opowieści o cadykach łączyły mu się z aktual­nymi wydarzeniami. Wincenty Witos rozmawiał z prorokami, pre­zydent Mościcki spotykał Eliasza chodzącego po wioskach, cuda mieszały się z wydarzeniami zwyczajnymi. Baruch bardzo staran­nie przecedzał swe opowieści i do domu Wichrów dostawały się tylko te najlepsze, oddzielone od plew. Plewy wyrzucał Baruch na wiatr, rozpuszczał po świecie, by krążyły bezdomnie.

Chodził sobie Żyd po świecie i sprzedawał sita.

Przez te sita cedził wieści, każdy rad go witał. Wspomnienia Józefa o Baruchu także były mocno przecedzone. Wiele lat później Józef przypominał sobie o jego odwiedzinach. Pamiętał jego twarz, ale nie to, ile Baruch miał lat. Pamiętał, że kiedy rozmawiał w Przytyku z Żydami w ich ciasnych, zawieszonych towarami sklepikach, ci śmiali się z siciarza. Uważali go za wariata, a dla Józefa był on biblijnym mędrcem. Wszystko było przesiane i dziu­rawe. Przypominał to sobie, kiedy brał do ręki kupowane od niego sita. Przypominał sobie, jak brał od siciarza łuby, które potem z ojcem obciągali skórą i robili z nich bębny. Pamiętał o nim przy tych bębenkach, ale z czasem bębenki obrosły nowymi wspomnie­niami. I weselne opowieści bębnów zakryły cichą opowieść o sicia-rzu Baruchu, który gnany wiatrami przemierzał na piechotę wios­ki rozrzucone po radomskich równinach. Ale też wspomnienia powracały, kiedy tylko Józef słyszał o Żydach. Kiedy czytano o nich w kościele, Józef zawsze widział twarz siciarza. I miał Baruch twarz Abrahama, miał twarz Salomona i twarz Kajfasza. I kiedy mówiono o Żydach muzykantach, o sklepikarzach, o karcz­marzach, to ten kiwający się, brodaty Baruch stawał Józefowi przed oczami.

Chodził sobie Żyd po świecie i sprzedawał sita.

Przez te sita cedził wieści, każdy rad go witał. A potem nadeszła wojna i o Żydach mówiono mniej. Baruch przestał przychodzić, a mieszkańcy wiosek, kiedy mówili o Żydach, trwożliwie roz­glądali się wokoło i ściszali głos. Józef pogodził się z nieobecnością Barucha. Czuł, że to jest ofiara, którą z ojcem ponoszą w zamian za zatrzymanie czasu. Żyd przynosił wieści, po każdej jego wizycie zmieniał się obraz świata w Rokicinach. Za każdym razem wieści Barucha przynosiły do wsi powiew świata, powiew historii. Mó­wiły o zmianach, o wielkiej polityce, o paktach i sojuszach, o lę­kach i nadziejach. Jakub nie chciał tego wszystkiego. Nie chciał, po odejściu Franciszka, by historia zaglądała do Rokicin. I przestał zaglądać Baruch, ten posłaniec historii, ten roznosiciel wieści i handlarz wydarzeniami. Ale Józef nie wiedział, jaka naprawdę była to ofiara i kto ją naprawdę poniósł. A potem zasłyszał nowe wieści, poza Rokicinami, po wioskowych weselach. Że Niemcy zabijają Żydów, że ich gdzieś wywożą. Że zniknęli Żydzi z Przyty­ku i Przysuchy, że niektórzy po wioskach ich ukrywają pod pod­łogami, w szopach, na strychach. I słyszał, że szkoda, i słyszał, że dobrze im tak, i różne opinie słyszał, opinie nieprzecedzone, opi­nie nieprzemyślane, opinie powtarzane i zwielokrotnione echem. I usłyszał opowieść o Baruchu siciarzu. Raz miał przyjechać do Przytyku jakiś wysoki Niemiec. Przyjechał i chciał się zabawić w Boga. Przeczytał w Biblii, że przed wiekami w obronie Żydów

Bóg kazał aniołom śmierci zabić wszystkich pierworodnych w egipskich domach. Ów Niemiec, generał czy pułkownik, po­stanowił powtórzyć tę historię. I kazał spędzić na plac wszystkich pierworodnych narodu wybranego, i swoim aniołom śmierci kazał ich rozstrzelać. Wtedy miał mu się rzucić do stóp siciarz Baruch. Miał prosić, by pozwolił mu zginąć za syna. I pozwolił generał czy pułkownik, i kazał puścić wolno Izaaka, Baruchowego syna. Umierał z radością Baruch, ze spokojem, wierząc, że ocalił syna. I zginął owego dnia na placu w Przytyku, zginął, dziękując Bogu, że pozwolił mu odmienić los. A kiedy Niemcy już wyjeżdżali, to jeszcze raz odwiedzili dom Barucha i nie pytając o nic, zastrze­lili Izaaka, który odmawiał kadisz za ojca i zabitych współbraci. Takie wieści przyniósł Jakubowi Józef, wieści zasłyszane przy wódce, po karczmach, po weselach.

Nie chodził już Żyd po świecie, sit już nie sprzedawał.

Zapomniał Jakub Barucha lub tylko udawał. Nic o nim nie mówił, nie pytał więcej o niego. A po wojnie okazało się, że nie ma już Żydów w miasteczkach i wioskach. Że świat wygląda inaczej. Niektórzy tylko powynosili z opuszczonych, plądrowanych syna­gog zwoje Tory, cięli je na kawałki i naciągali na drewniane ob­ręcze. Grały po wioskach bębny z żydowskich pacierzy, grały przez wiele lat na obręczach kupionych jeszcze od siciarza Baru­cha. I grały w czasach, kiedy zapomniano, że po okolicy mieszkali Żydzi. Że byli żydowscy muzykanci, od których przejęto wiele starodawnych melodii. A sita kupowało się na jarmarku w Przysu­sze i wszyscy się do tego przyzwyczaili. Tylko wieści, pełne plew, docierały do Rokicin nieprzesiane, pomnażając troski i zgryzoty starszych mieszkańców.

Nie chodzi już Żyd po świecie, nie potrzeba Żyda.

Nawet grobu nie ma Baruch, grób mu się nie przyda.


10 Oberek rokiciński „Jakubowy” od Józefa Wichra


Wszystkie Wichry ciągle grały, wszystkie Wichry skrzypiały.

Wichry nawet wtedy grały, kiedy już umierały.

Jeden grał, drugi umierał, taki muzykancki los.

Taniec śmierć prosił do tańca, z losu śmiejąc się na głos. Muzy­kanci grali o różnych porach, stale ich w domach nie było. Wracali po kilku dniach, wracali niedospani, wracali na śmierć zgrani. A domy witały ich nowinami. Podczas ich grania rodzili się im synowie i córki. Krowy się cieliły, stodoły paliły. Czasem ktoś zachorował, czasem chory ozdrowiał. Muzykanci żyli obok swoich domów. W domach życie toczyło się własnym rytmem, tam wszy­stko działo się o właściwej porze. A muzykantów przy tym nie było. Byli w innej wsi, cieszyli się z innymi ludźmi, patrzyli na inne radości i smutki. Żyli obok swoich domów, odsypiając w nich zarwane noce. I grając po innych domach, czasem przegapiali najważniejsze. To, z czego powinno być utkane ich życie, nadal zawęźlało gęsty splot, ale muzykanci już nie byli jego osnową.

Gdy się coś ważnego działo, Józef po weselach grał.

Przez to swoje muzykanctwo zawsze na uboczu stał. Dla obcych obcy, wynajęty skrzypek, coraz bardziej obcy dla swoich. I tak było z wszystkimi Wichrami od pokoleń. Sam pamiętał swego ojca, zawsze nieobecnego. Pamiętał, jak przychodził zmęczony, jak kładł skrzypce w kąt i siadał przy stole. Pamiętał, jak zapalał papierosa, coś mówił Anieli, swej żonie, i kładł się spać. Nie miał siły i ochoty opowiadać o weselach po weselach. Nie miał czasu zająć się dziećmi. Synowie zaczęli dla niego istnieć, kiedy chwycili za skrzypce. Wtedy poświęcał im czas, nie szczędził uwag i troski.

Ale gdy gonili po izbie, kiedy się do grania nie nadawali, tylko przeszkadzali. W poście, gdy siedział w domu, brał któregoś z nich na kolana. Ale szybko się nudził, chwytał za skrzypce i szedł grać do kompanów w karczmie. Józef to dobrze pamiętał. Pamiętał, jak Jakub zaczął wyróżniać pierworodnego Janka, kiedy ten za bębenek chwycił. I jak przeganiał z izby pętających się pod nogami Franka i Józka. A potem z kolei ulokował nadzieje we Franku. To wszystko Józef pamiętał. I nie chciał być taki sam. Wiedział, że ojciec jest dobrym człowiekiem, wiedział, że wszyscy go szanują w Rokicinach, a muzykantów rzadko szanowali. I wie­dział, że się Jakubowi ten szacunek należy jak mało komu. Ale chciał być innym ojcem. A kiedy dorósł, kiedy się ożenił, kiedy pojawiły się dzieci, dostrzegł w sobie swego ojca sprzed lat. Roz­poznawał go w swych gestach, grymasach. Widział w niechęci, jaka ogarniała go na widok własnych dzieci. Kochał je, ale tak bardzo nie wiedział, co ma z nimi zrobić, co mógłby z tymi małymi ludźmi wspólnie robić, że też wychodził z domu. Wracał zmęczony po graniu, siadał do cna zgrany przy stole, opierał głowę na ręce jak świątek i widział w tym geście ojca sprzed lat. Potem pił zbożową kawę z tego samego blaszanego kubka. Parzył się nią tak samo jak Jakub i tak samo klął pod nosem. Tak samo kładł się do łóżka i zapowiadał, by dzieciaki nie hałasowały, bo on musi się wyspać, a zaraz idzie na kolejne wesele. I powoli od­czuwał, jak w domu staje się obcy. Jak gdzieś mu dzieci dorosły i z małych chłopaczków porośli kawalerowie, co za dziewczynami po wiosce się oglądają. Jak sprzęty mu się sprzeciwiały, ginęły, chowały się w inne miejsca, niż pamiętał. Nie miał gospodarki, by go przy domu trzymała, nie miał tego rytmu codziennych zajęć, codziennego obrządku. A kiedy już coś musiał w domu zrobić, długo szukał siekiery, która przyzwyczajona do Marii przed nim chowała się przestraszona. Wszystko wokół jakby zdziczało, jakby stroniło od niego. Nawet pies przy budzie patrzył na niego dziw­nie, kiedy na chwiejnych nogach wracał o poranku, niosąc goś­ciniec z obcymi zapachami. Nie takim chciał być ojcem, nie taką głową muzykanckiego rodu. Przypominał sobie wtedy wielkiego ojca mówiącego o dziwnych sprawach i nieznanych ludziach. Pa­miętał, że wtedy chciał być takim wielkim, odległym ojcem, na którego czekało się całymi dniami przy oknie. Po którego wybie­gało się aż do kapliczki świętego Antoniego, by wypatrywać, czy nie idzie swoim zmęczonym krokiem ze skrzypcami na plecach. A kiedy sam chodził zmęczonym krokiem, kiedy sam opowiadał o dziwnych sprawach i opowieściach zza siedmiu wiosek i kiedy widział wpatrzone w siebie oczy swych dzieci, wiedział, że nie jest patriarchą rodu Wichrów. Wiedział, że jest wędrownym dziadem, co poprosił o nocleg i miskę strawy i w oczach swych dzieci widział zainteresowanie, jakie okazuje się obcym, tajemniczym wędrowcom.

Ostatni się dowiadywał, co się w domu zdarzało.

Grał, gdy wojna wybuchała, gdy się dziecko rodziło.

Dom żył swoim własnym życiem, na Józefa nie czekał.

A ten chodził po weselach, z dala od Rokicin grał. I grał po weselach kadzidlańskich, po rusinowskich, po gałeckich. Grywał nawet w Rdzuchowie i Wrzosie, wchodząc w paradę muzykanc­kiej rodzinie Kędzierskich. I grał raz w Gałkach Rusinowskich, na niewielkim weselu w chałupie bez podłogi. Mało było takich cha­łup, mało takich skromnych wesel. Przypominały mu dawne, przedwojenne czasy. Przypominały mu czasy, kiedy bębnił ojcu i bratu, kiedy jako podrostek został wpuszczony w świat doros­łych. Kiedy zaczął grać na skrzypcach, a starzy poili go wódką i stawiali na stole, i kazali grać, i dziwowali się, że taki mały, a tak sypie oberki. Więc grał w Gałkach Rusinowskich stare oberki, te najdawniejsze, Wichrowe. A potem przestał grać i przysiadł do jedzenia. Ale nie dano mu długo odpocząć. Za oknami trzaskał mróz, można się było wsłuchać, jak mimo mrozu od ludzkich głosów zsuwają się z dachu śnieżne czapy. Za oknami pobielona równina kołysała się w zimowym śnie, a jego zmuszali do grania. Więc wstał od stołu, nie wiedząc, że to granie pamiętać będzie do końca życia.

Józef Wicher wziął w obroty swe skrzypeczki zaspane.

I nie wiedział, że to granie będzie mu pamiętane.

Wziął się Józef do roboty i skrzypeczki wybudził.

A te cicho mu szepnęły, by ich graniem nie trudził. Józef ich nie posłuchał i zagrał oberka Wichrowego, od Rokicin, od ojca, od dziadka. Zwali go Jakubowym, bo pierwszy raz zagrano go, jak się Jakub rodził. A Jakub potraktował go jak dar chrzcielny i grał go całe życie, na każdym weselu. I teraz grał go Józef, tęsknie, prze­dłużając, płacząc smykiem po strunach, przedłużając nuty. Ludzie kołysali się w tańcu, w oberku o brzasku, w objęciach wymęczo­nych, w pyle ziemnej podłogi. A Józef grał, aż nagle struna pękła i raniła go w policzek. Jak gałąź malinowa, zostawiając na twarzy czerwony łańcuszek. Wtedy Józef przez moment oparł się o ścianę i grać przestał. I poczuł pod sercem ukłucie i zobaczył ciemność przed oczami. Goście zastygli i ustały szepty. Wszyscy patrzyli na Wichra. I wtedy, w bladym przedświcie, usłyszeli od lasu hukanie puszczyka. I w zastygnięciu zamarli, a Józef opadł na stołek. Bo wiedział, że się skończył Jakubowy oberek.

Gdy umierał Jakub Wicher, syna przy nim nie było.

Bawił gości weselników, jakby nic się nie stało.

Gdy umierał Jakub Wicher, Józef na weselu grał.

Grał, gdy w rokicińskiej chacie stary Jakub umierał. I wiedział Józef, że to koniec, że to koniec Jakuba i koniec wesela. W mil­czeniu zawinął skrzypce w kawał płótna, wziął pod pachę smyk i wyszedł z chałupy. Nikt za nim nie wołał, goście rozstąpili się w szarym świetle zaspanego dnia. A Józef poszedł wolnym kro­kiem przez izbę i zamknął za sobą drzwi. I ruszył w stronę domu, ruszył ku Rokicinom. Szedł miedzami, przez pola, pod nogami chrzęścił mu zmrożony śnieg. Trzaskał lód na podłużnych kału­żach. Szedł i wybuchał kłębami pary, szedł i chłód wnikał mu pod kożuch, pod koszulę, pod sagatową kamizelkę. I chłód wstającego zimowego dnia wbijał się w jego skórę, wiercił w kościach drobne dziurki i mroził wnętrze Józefowego ciała. A Józef szedł, szedł ku domowi.

Gdy umierał Jakub Wicher, syna przy nim nie było.

Grał oberki na weselu, wielu gości tańczyło. Józef dalej czuł tę zimną szpilę pod sercem, to ukłucie, które przyszło nagle i zraniło mu samą duszę. Oddychał z trudem, ale szedł, bo miał przed sobą wiele kilometrów. Pola ciągnęły się po horyzont, czasem na hory­zoncie zakołysała się uśpiona wioska. Wreszcie z sinej dali wyłoni­ła się wieża kościółka w Kadzidle, ledwo wystająca nad łyse, stare lipy. Tam poszedł Józef Wicher i w porze, kiedy słońce odbiło się od widnokręgu, zastukał do stolarza Bartłomieja. Ten zajmował się stolarką przez wiele lat i nie musiał o nic pytać. Narzucił na grzbiet kożuch i ziewając, poprowadził Józefa do komórki, gdzie miał swój warsztat. Tam, pod ścianami, stały sosnowe trumny, jasne i pachnące żywicą. A Józef podszedł do jednej z nich i przy­mierzył, bo był wzrostu Jakuba. A potem Bartłomiej Konopka zaprzągł konie. Józef zastukał jeszcze na plebanię, by załatwić z proboszczem sprawy pogrzebu. Ten zdziwił się, że Józef wraca prosto z wesela i nie był jeszcze w domu. Ale nie zapytał, czy jest pewien śmierci Jakuba. Pamiętał starego muzykanta z czasów, gdy ten był kościelnym. I nauczył się, że jego parafianie miewają bliż­sze kontakty z zaświatami niż on, Boży sługa. A od plebanii ruszyli w blady świt Józef z Bartłomiejem, ruszyli do Rokicin z pustą trumną. I kiedy mijali rokicińskie wierzby, powykręcane ze starości i wyłysiałe, od strony Kadzidła doszło do nich po­dzwonne, które proboszcz sam zarządził za duszę Jakuba. A lu­dzie, którzy robili po obejściach poranny obrządek, ściągali czapki i żegnali się, posępnie pozdrawiając Józefa.

Gdy umierał Jakub Wicher, syna przy nim nie było.

Grał oberki na weselu, wielu gości tańczyło. Pewnie w Gałkach już się goście pospali, pewnie przeklinali niesolidnego muzykanta, który bez jednego słowa w środku wesela wychodzi. Pewnie mart­wili się, że to zła wróżba dla młodych. A Józef z Bartłomiejem jechali przez Rokiciny, koń wolno człapał przez budzącą się wieś. Minęli ostatnie chałupy, potem zasypane śniegiem pole i dojechali do domu Wichrów. Na płocie, przy furtce, powiewała czarna kokarda na znak, że w domu ktoś umarł. Maria miała ją na dnie kufra, dobrze schowaną. W Rokicinach nie pożyczano z kadzidlańskiego kościoła świętych sztandarów, by złowrogo łopotały na wietrze. Czarna szarfa była znakiem, że śmierć przeszła przez gospodarstwo. W izbie już się zebrali przy zwłokach Jakuba. Oj­ciec Józefa był już umyty, ogolony i ubrany w trumienny strój. W zszarzałą, lnianą koszulę, którą Jakubowa matka, Agnieszka Wichrowa, uszyła z obrusu weselnego, kiedy syn się żenił. W sagatowe portki i błyszczące, czarne buty. W izbie paliły się świece, a Maria i kobiety z Rokicin śpiewały nabożne pieśni. Te same, które od pokoleń przeprowadzały zmarłych w zaświaty, te same, które w Wielkim Tygodniu przeprowadzały Boga Człowieka przez ciemność Szeolu. Kobiety były ubrane na ciemno, z weł­nianymi chustami na głowach, pochylone wokół ciała. W kuchni stali mężczyźni i palili papierosy. Cicho, bez zbędnych słów. Za­słonięto ciemnym płótnem lustro i zegar, zatrzymany w momencie śmierci Jakuba. W tym samym momencie, kiedy Józefowi pękła struna, kiedy ostry sopel ukłuł go pod serce i kiedy od lasu doszło do Gałek hukanie puszczyka. Chłopy przełożyły Jakuba do trum­ny, świeżej i pachnącej, jasnej i nieprzygotowanej na śmierć. Teraz dopiero Józef usiadł przy swym ojcu. Patrzył na ściągniętą, wy­chudzoną twarz. Na zamknięte oczy, na opadnięte kąciki ust, na obcy wyraz tężejącej twarzy, pogrążonej w wieczystym śnie.

Gdy umierał Jakub Wicher, syna przy nim nie było. A teraz chciał sobie przypomnieć Jakuba z czasów sprzed choroby, lecz nie potrafił. Nie umiał przywołać obrazów grającego na weselach muzykanta, kościelnego chodzącego z tacą w białej, nakrochmalo­nej komży, ojca rodziny i patriarchy całych Rokicin. W tamtej chwili, siedząc przy nieruchomym ciele swego ojca, patrząc na czarny różaniec oplatający żółknące, splecione dłonie, pamiętał tylko chorego ojca, wtulonego w mroczny kąt izby i zagrzebanego w pierzyny. Jakub rok wcześniej zapadł na zdrowiu. Domowe sposoby nie pomagały, skarżył się na bóle, nic nie mógł jeść. W szpitalu w Nowym Mieście nad Pilicą przeszedł operację. Leka­rze coś mu powycinali, na sali z chorymi leżał kilka tygodni. Kiedy wyszedł, dalej jadł mało, wszystko go bolało. Lekarze z Nowego Miasta rozkładali ręce i smutno kiwali głowami. Józef, który z nimi rozmawiał, widział w ich spojrzeniach rezygnację. Zabrał ojca do Rokicin. I tam, w starej chałupie Wichrów, jego ojciec umierał, pojękując z bólu, zagłuszając ból modlitwą różańcową. Prawie nic nie jadł i chudł w oczach. Kiedy tej zimy zabrali go na pasterkę, wszystkie koszule na nim wisiały. A swego wytartego i wyświeco­nego kożucha nie potrafił już unieść na ramionach. Zawieźli go saniami pod sam kościół w Kadzidle i wnieśli do środka. Po skończonej mszy stary kościelny długo żegnał się z Bogiem, bez­zębnymi ustami wyświstując nieznane nikomu modlitwy. A po­tem już nie wstał z łóżka, nawet nie chodził po izbie, nie siadał z nimi przy stole. Nocami coraz częściej budziły Józefa ciche, tłumione jęki z drugiego końca izby. Zacinał wtedy zęby, bo leka­rze powiedzieli, że niewiele można pomóc. Maria, obrócona do ściany, szeptała niekończące się litanie. I te obrazy zawłaszczyły Józefowa pamięć o ojcu Jakubie, wyparły wszystkie dobre i pogod­ne chwile.

Gdy umierał Jakub Wicher, syna przy nim nie było. Józef opuścił krąg śpiewających kobiet i usiadł na stołku pod ścianą. Śpiewy kołysały go, lecz sen nie chciał przyjść. Józef wiedział, że teraz ich dom jest częścią zaświatów, że do pogrzebu nic nie będzie zwy­czajne. Nie chciało mu się jeść, nie chciało spać, tylko napił się z kubka lodowatej, studziennej wody. Sopel pod sercem co jakiś czas odzywał się kłująco. Józef widział swoje dzieci, trochę prze­straszone tymi obrzędami. Chłopcy byli już duzi, siedzieli spokoj­nie w sąsiedniej izbie i słuchali rozmawiających chłopów. Mała Hania schowała się pod łóżko i swymi dużymi oczami patrzyła na sosnową trumnę, w której złożono dziadka. Nie mógł jej przy­tulić, uspokoić, to byłoby zachowanie ze zwykłego świata. A ten świat wycofał się z chałupy Wichrów poza płot oznaczony czarną wstążką. I czekał z powrotem, aż zaświaty do końca zabiorą sta­rego Wichra i rozpłyną się w zaświatowej mgle. Do domu wcho­dzili dalsi krewni, cudem zawiadomieni o odejściu Jakuba. Przy­chodzili z sąsiednich wiosek, przychodzili drogami i polami. Przychodzili zziębnięci i grzali się przy piecu. Józef przypominał sobie inne czuwania, w sąsiednich chałupach, w nieodległych wioskach. Głośne śpiewy, zapach świec i te przyciszone rozmowy. Chciał spojrzeć na zegar, ale ten był zasłonięty. Czas stanął, cha­łupę owładnął nieruchomy, odwieczny czas zaświatów. I zegar miał ruszyć dopiero po pogrzebie. Zewsząd na Jakuba patrzyły smutne oczy Jezusa i Maryi, łagodne i dodające otuchy oczy świę­tych cudotwórców.

Gdy umierał Jakub Wicher, syna przy nim nie było. Ale nie był sam. Była przy nim Maria, która w przedziwny sposób wiedziała, że konanie już się zaczęło. Tej nocy nie położyła się spać. Ułożyła dzieci, a sama usiadła na krześle przy teściu i szeptem odmawiała różaniec. Na stole, przy oknie, stała gromnica, a drgający, ciepły blask łamał się na zapadniętej twarzy Jakuba. Stary muzykant już ulatywał w stronę zaświatów. Nie słyszał Marii, nie widział nic wokoło. Przyzywał swoją żonę, Anielę, rozglądał się niewidząco po izbie. Bał się i bezradnie sękatymi dłońmi odpędzał krążącą wokół domu śmierć. Maria wiedziała, że śmierć jest już blisko. Trzaskał lód na podwórkowych kałużach, słyszała skrzypienie podłogi, a dym, cofnięty z komina, cienkimi strużkami wypełzał na izbę. Maria poczuła ukłucie zimna. Ale trwała na modlitwie, co chwila zerkając spod półprzymkniętych powiek na swego teścia. Dawno minęła już północ, smoliste godziny ciągnęły się w nie­skończoność. Tajemnice różańca obróciły się kilkakrotnie i Maria przysnęła. Nieruchomy świat kołysał ją, modlitwa monotonnie powracała tymi samymi słowami. Wreszcie powieki do końca domknęły się na oczach. Różaniec wysunął się z dłoni i z cichym chrzęstem spłynął na podłogę. I kiedy zbudziła się, z samej granicy snu łowiąc delikatny szept drewnianych paciorków, Jakub już nie żył. Tylko gardło mu nabrzmiało, napinając jak na bębnie cienką i przezroczystą skórę. Płuca wypchnęły nagromadzone w sobie powietrze i martwe, otwarte usta wydały ostatnie tchnienie. Maria zmówiła Wieczne odpoczywanie, po czym obudziła dzieci i prze­prowadziła je do kuchni. Tam modliły się za dziadka, a ona ob­myła udręczone chorobą ciało, ogoliła twarz, ubrała w strój tru­mienny i przy pomocy synów położyła na desce, wspartej na stołkach. A potem posłała Hanię, która ziewając i nie wiedząc, co się dokonało, zawiązała na płocie czarną kokardę. A o świcie do domu Wichrów zaczęli przychodzić krewni i sąsiedzi. W wioskach ludzie od zawsze wyczuwali odwiedziny śmierci.

Gdy umierał Jakub Wicher, syna przy nim nie było. Ale przy­szedł, wiedziony znakami, prowadzony ukłuciem pod samo serce. I teraz towarzyszył odchodzącemu ojcu. Najpierw odeszło ciało, ale dusza zawsze dłużej kołacze się po obejściu. Józef nasłuchiwał jej szeptów spod podłogi, nasłuchiwał jej chrobotu dobiegającego ze strychu. Wiedział, że za długo była związana z tym domem, by ulecieć jak gołębica przez komin. Po polach krążyły stada wron i kracząc, przeganiały gołębie i wylęknione wróble. A Józef roz­kołysany śpiewami kobiet przypominał sobie zimne, pachnące kadzidłem wnętrze kościoła w Kadzidle. Przypominał sobie Wiel­kie Piątki, kiedy u boku ojca i krewnych przeprowadzali Pana przez bramę śmierci. Gdyż w Kadzidle, rokrocznie od niepamięt­nych czasów, parafianie przez całą ciemną noc śmierci Boga towa­rzyszyli Zbawicielowi, jak towarzyszyli swym zmarłym. Przy głę­bokich dźwiękach wielkiego barabanu śpiewali liczącą setki zwro­tek pieśń Witaj, Matko uwielbiona. Jezus, złożony w grobie, prze­chodził przez ciemność Szeolu, gdzie nie krzyżują się żadne spo­jrzenia. Na całym świecie ludzie po skończonej liturgii i krótkiej adoracji wracali do swych domów, a w Kadzidle chłopi z okolicz­nych wiosek przez najczarniejsze godziny nocy swym śpiewem towarzyszyli Zbawicielowi. Gdyż to był jedyny moment, kiedy człowiek mógł w czymś pomóc Bogu. W tę jedyną w roku noc, noc śmierci Boga. A teraz w ten sam sposób odprowadzały Jakuba baby skupione wokół trumny. Wypalały się kolejne świece, siostra Marii przygotowała rytualny poczęstunek z jaglanej kaszy. Mijały kolejne zimowe godziny, a śpiew kobiet kołysał starego muzykan­ta do wiecznego snu.

Gdy umierał Jakub Wicher, jego syn był daleko.

Poza domem, poza wioską, poza lasem i rzeką. Ale przyszedł, przez rzekę i las, przez pola i miedze, przez zmarznięte drogi do Rokicin, by odprowadzić ojca w zaświaty. I teraz szedł tuż za saniami, którymi powoził poczciwy Bartłomiej. Konie szły spokoj­nie, nie stawały, nie parskały. Wiedziały, kogo wiozą. Kondukt wolno posuwał się w stronę Kadzidła. Tam u progu kościoła już czekał ksiądz w fioletowej kapie. Józef zapamiętał tylko wychło­dzone wnętrze świątyni. Posągi świętych, które przekrzywiając głowy, zerkały ku jasnej, zabitej trumnie. Cmentarz, gdzie śnieg zdążył zasypać wszystkie groby, że spod zaspy sterczały tylko krzyże. I czarną, rozkopaną ranę w cmentarnej ziemi, gdzie złożo­no ciało Jakuba Wichra. I kiedy wszyscy odśpiewali Anielski or­szak, kiedy, żegnając się z rodziną zmarłego, wszyscy tłoczyli się przy cmentarnej furcie, kiedy podczas stypy wspominano zmar­łego muzykanta, wtedy Jakubowy syn poczuł, że sopel spod serca gdzieś zniknął. Zniknął, ale najpierw wyrwał ze sobą spory kawał Józefowego ciała. I osierocony muzykant czuł tę pustkę, gdzieś pomiędzy sercem a żołądkiem, tę pustkę, która ssała go w dołku pod żebrami. Wiedział, że z Jakubem umarła część jego, że świat wokół Rokicin zmatowiał i potracił intensywność barw. Wiedział, że ponura szarość tej zimy pozostanie na świecie mimo zieleni wiosennej, mimo czerwieni dojrzałych jabłek, mimo intensywnej, błyszczącej czerni rosnących pod lasem jeżyn. Czuł Józef, że cienką strużką wycieka z jego świata sens współtworzony przez ojca. Widział go w sprzętach domowych. Widział jego brak w pościelo­nym łóżku pod ścianą, w niedotykanych od lat starych, jesiono­wych skrzypeczkach. Krzesło, na którym siadał, blat stołu, o który wspierał łokieć, kożuch, zawieszony na gwoździu w sieni. W tych wszystkich rzeczach, których Jakub za życia dotknął, tym dotkli­wiej go nie było. Puste łóżko ziało pustką po Jakubie, pusta izba nosiła w sobie Jakubowa nieobecność. Między ścianami wolno krążyło powietrze, którym Jakub już nie mógł oddychać. Gdzieś pod sufitem, poza spojrzeniami świętych cudotwórców zapodzia­ło się jego ostatnie tchnienie. Każdy przedmiot z jego otoczenia stał się wybrakowany i opuszczony. Opuszczeni byli ludzie, któ­rzy go znali. A najbardziej opuszczony czuł się Józef. Kęsy, wy­rwane w nim po odejściu matki, Jana, Franciszka, wreszcie ojca, zabrały mu niemal całe wnętrze. I tamte, od lat zabliźnione rany, na nowo zostały rozerwane, rozdrapane ostrym soplem. Józef czuł, jakby nie miał już wnętrza, jakby zaświatowi lekarze wycięli mu więcej, niż wycięto Jakubowi w nowomiejskim szpitalu.

Gdy umierał Jakub Wicher, syna przy nim nie było.

Gdy już był, nie było ojca. I tak coś się skończyło. Nie musiał pytać Marii. Wiedział, że czuje to samo. Jakby śmierć nie mogła się zadowolić dobrą duszą starego muzykanta, tylko musiała jeszcze sękatymi paluchami powyrywać skrawki duszy każdemu z tych, którzy w swoim życiu spotkali Jakuba Wichra. I każdemu wy­rwała wedle sprawiedliwości. Tym, co byli najbliżej, zabrała naj­więcej. Jakby za dar życia z bliskimi trzeba było płacić zaświatom rachunki.

Gdy nie było już Jakuba, czas z uwięzi wyrwał się.

Jak sęp spadł na Rokiciny i na okoliczne wsie. Czas ruszył jak opętany. Przez całe lata targał się na uwięzi, pienił poskramiany Jakubowym wędzidłem. Muzykant słowa dotrzymał. Granie za­rzucił, został kościelnym. I czas musiał się ze swego zobowiązania wywiązać. Dzień po pogrzebie Józef wyszedł na podwórko. Zoba­czył, że nocny wiatr złamał potężny konar wielkiego jesionu, który przed ponad wiekiem miał posadzić Maciej Wicher. I konar opadł na dach stodoły i złamał kilka nadwątlonych krokwi. Stodoła przygarbiła się pod ciężkim brzemieniem. I Józef wiedział, że wściekły czas ruszy ostro z kopyta, że odpłaci z nawiązką za lata uwięzienia. I westchnął, dziękując w duchu, że Jakub tych czasów nie dożył. A zmiany jakby czekały na tę śmierć. Jeszcze tej samej zimy umarł dobry proboszcz z Kadzidła, który z Jakubem prowa­dził mądre dysputy. Jego miejsce zajął nowy, chciwy i niedobry dla parafian. Niedługo potem przyszedł koniec na diabelskiego skrzypka Kobiele, który do tej pory trwał niepostrzeżenie, jakby przycupnięty pod ochronnym płaszczem Jakubowego paktu. Na­deszły nowe, nieciekawe czasy. Józef zapamiętał z nich dużo mniej niż z dawnych, jeszcze Jakubowych chwil.

Gdy nie było już Jakuba, czas z uwięzi wyrwał się.

Jak sęp spadł na Rokiciny i na okoliczne wsie.


11 Oberek rokiciński „codzienny” od Józefa Wichra [fragment II]


Tak się toczyło szare, codzienne Wichrów życie.

Granie, spanie, praca w polu, bieda, po karczmach picie.

Po wsi snuło się ciche, skrzypiące Wichrów życie.

Granie, spanie, trójka dzieci, bieda, po karczmach picie. Nie żyło się w domu Wichrów lekko. Wesel było mniej, ludzie mniej płacili. Pojawiały się nowe kapele, z nowymi instrumentami, bardziej nowoczesne i modne. Józef zaczął przynosić do domu coraz mniej pieniędzy. Miał żal, że ludzie rzadziej się żenią, że częściej umiera­ją. Dzieci musiał wykarmić, więc najmował się do różnych prac. Z sąsiadami chodzili po wsiach i kopali studnie. Potem wydzier­żawił kawałek pola, które leżało odłogiem między Rokicinami a Prawsią. Coś tam siał, coś zbierał, ale zawsze było tego za mało. Z muzykanta nie ma gospodarza, powiadali, i Józef w pełni się z tym zgadzał. I on, i Maria, i Piotrek z Pawłem, jak trochę podrośli, wszyscy najmowali się do pomocy przy żniwach. Starczało im, by jakoś przeżyć. Ale mimo to zalęgła się w ich domu bieda. Przyszła chyba z południa i pewnego dnia wślizgnęła się do zagrody. Wpierw zamieszkała w chlewiku. Niedokarmione świnie były chude i małe, a bieda siedziała sobie na belce pod sufitem i złym okiem patrzyła na zapadnięte boki trzody. Podczas świniobicia Józef po raz pierwszy zobaczył, że wieprz może nie mieć na sobie ani grama słoniny. Potem bieda wślizgnęła się do domu. Zaczaiła się w ciemnym kącie, między szafą a malowanym w złuszczone kwiaty kufrem, w którym Maria przyniosła swoją skromną wy­prawę. Bieda zawsze zdążyła zaprząść swój kąt gęstą pajęczyną. Maria, która nie żałowała miotły z brzozowych witek, nie mogła się nadziwić, że w tym kącie tak szybko się brudzi. Czasem zda­wało się jej, że widzi duże, wygłodzone oczy, ale machała miotłą i oddawała się dalszej krzątaninie. Bieda spała po całych dniach, a wychodziła ze swej kryjówki nocą. Wyjadała słoninę ze spiżarki, wykradała po jednym ziarnku kaszę z lnianych worków. Czasem Maria znajdowała dziwne ślady w kuchni. A to rozwłóczone włókienka kiszonej kapusty, rozrzucone wokół beczki, a to wylizany słój po powidłach. Myślała, że to podrastający synkowie, chudzi jak chmielowe tyczki. Jedzenia było coraz mniej, pieniądze, dobrze ukryte w garncu, topniały w zastraszającym tempie. Wszyscy za­ciskali pasa, a bieda rosła w siłę. Aż wreszcie była tak spasiona, że nie mieściła się w swoim kątku. Chrobotała tam tak, że w końcu Maria dosunęła kufer do samej ściany, a pod szafę wstawiła pułap­kę na myszy. Nie czekając na dalsze szykany, bieda wyniosła się od Wichrów przez jedną z licznych dziur w płocie i poszukała sobie nowych gospodarzy. A Maria odetchnęła, że wreszcie ów nieszczęsny kąt przestał zarastać pajęczynami.

Tak się toczyło szare, codzienne Wichrów życie.

Granie, spanie, praca w polu, bieda, po karczmach picie.

Po wsi snuło się ciche, skrzypiące Wichrów życie.

Granie, spanie, trójka dzieci, bieda, po karczmach picie. Skoń­czyło się picie w karczmach, Józef dorobił się w Kadzidle tylu kresek, że karczmarz przestał mu nalewać. Musiał się więc muzy­kant ograniczyć do tego, co dostawał na weselach. A gospodarze chętnie płacili bimbrem, rozliczając się z muzykantami za ograną zabawę. A Józef, kiedy już wiedział, że nie zostanie drugim Jaku­bem, że nie stanie się swoim ojcem, pił często i dużo. Maria przez wiele lat czekała na niego nocami, nie mogła usnąć i co chwila wstawała i podchodziła do okna. Aż wreszcie machnęła ręką i przestała czekać. Józef dobrze pamiętał tę noc. Wrócił od An­toniego Strycharza z Kadzidła i po omacku trafił do izby. I nikt go nie powitał, gdyż Maria cicho chrapała, odwrócona do ściany. I kiedy dotarło to do pijanego i wirującego łba muzykanta, poczuł wielkie przygnębienie. Jak stał, tak położył się pod ścianą, koło wygasłego pieca, zwinął się w kłębek jak pies i usnął.

Po wsi snuło się ciche, skrzypiące Wichrów życie.

Granie, spanie, trójka dzieci, bieda, po karczmach picie. Józef grywał mniej, sypiał więcej, dzieci rosły, a na karczmę nie było pieniędzy. Ani się obejrzał, wzięty do tańca przez galopującą co­dzienność, że mu podrosły dzieci. Śmignął w górę Piotr, śmignął i Paweł. Chłopcy schylać się musieli, kiedy wchodzili do chałupy. Na inne czasy była budowana i na innych ludzi. Józef się w drzwi mieścił. Z Hani wyrosła panna, za którą chłopcy zaczęli się oglą­dać. Józef bezradnie namawiał całą trójkę do muzykowania. Piot­rek nie chciał i skrzypiec chyba nigdy w ręku nie miał. Paweł próbował, ale był pierwszy z Wichrów, który śpiewać nie umiał, gwizdać nie potrafił i nawet w kościele strasznie fałszował. Od muzyki stronił i nie nadawał się do tego. Hania ojcu nawet czasem przybębniła, zabrał ją kilka razy na wesele. Dobrze jej szło, ale Józef wiedział, że jak znajdzie sobie męża, to muzykę zarzuci. Kobieta nie chłop i po weselach nie będzie latać, kiedy w chałupie dzieci płaczą. I tak się rozlazło rodowe granie. Piotrek wyjechał do miasta, do szkół. Tam szkoły pokończył, dostał jakieś stypendium i poszedł na studia. Mieszkał w akademiku, do domu rzadko przyjeżdżał. Jak wpadał, to jak po ogień. Przywoził książki i uczył się po nocach. Maria coraz mniej go poznawała. Nosił inne ubra­nia, miał długą brodę i pachniał inaczej niż wszyscy. Wstydził się mówić po wioskowemu i nawet poprawiał rodziców, pouczając ich, jak powinno się poprawnie wysławiać. Maria za każdym razem z coraz większą trudnością rozpoznawała w nim swego syna, który kiedyś biegał po polach i razem z chłopakami z Roki­cin psocił w obejściach. I choć dumna była z kształconego pierwo­rodnego, to czuła, że przeniknął do innego świata. Świata, do którego dojeżdżało się autobusem, a którego ona nie znała i które­go się bała. Piotrek przyjeżdżał, odwiedzał swoich dawnych przy­jaciół z dzieciństwa i uciekał do miasta.

I tak snuły się po wsi szare skrawki ich życia.

Duże dzieci, mało grania, więcej biedy i picia. Paweł też dorósł, ruszył w Polskę i nieczęsto bywał w domu. Pracował na budo­wach, pisał do Rokicin krótkie, wymęczone kartki o dobrej pogo­dzie i takimż zdrowiu. Aż zniknął na dłuższy czas. Napisał wresz­cie, ale list przypłynął aż z Ameryki. Tam go zawiało, tam znalazł pracę i tam zamieszkał. Nigdy do Polski nie wrócił, tylko pisał kilka razy w roku, wykorzystując gotowe kartki z drukowanymi po angielsku życzeniami. W kolorowe, błyszczące koperty zawsze wkładał po kilka dolarów. Józef nie wiedział, co z nimi robić, więc składał je pieczołowicie do słoika i odstawiał na półkę za torebki z cukrem i mąką. Z czasem uzbierał ich dość dużo, bezradnie składając obce pieniądze. A polską biedę klepał dalej. Paweł przy­syłał kolorowe zdjęcia swego domu, samochodu, żony i dzieci. W listach był zawsze zdrowy, radosny i uśmiechnięty. Maria cie­szyła się jego szczęściem.

I tak snuły się po wsi szare skrawki ich życia.

Dzieci ze wsi wyjechały, Józef zaprzestał picia. Pił mniej, bo było mniej okazji, bo okazje coraz częściej omijały nie tylko dom Wich­rów, ale i całe Rokiciny. Nowa droga z Przy suchy na Nowe Miasto minęła Rokiciny o kilka kilometrów. W ciche noce słychać było szum pędzących aut. Rokiciny starzały się na końcu świata, w sa­mym sercu Polski, niezauważone przez nikogo i pomijane przez świat w jego świetlanych planach. Nadeszła elektryczność, miesz­kańcy Rokicin schowali na strychy lampy naftowe. Ale droga do Kadzidła nadal pozostała piaszczysta, w wiosny i jesienie błotnis­ta, zimami pełna pozamarzanych, chrzęszczących kolein, w któ­rych ginęły koła wozów i płozy wysłużonych sań. Świat trwał niezależnie od Rokicin, żył innym rytmem, coraz bardziej zosta­wiając siwiejącą wioskę w tyle. Aż przyszło z miasta zaproszenie na ślub Piotra. Najstarszy syn został inżynierem, poznał piękną, młodą urzędniczkę. I teraz prosili rodziców na ślub i wesele. Józef z Marią pięknie się wystroili, Józef spakował skrzypce i na wszelki wypadek wziął bębenek, a potem poszli do Kadzidła na przy­stanek autobusowy. W mieście z trudem znaleźli dom syna, ktoś zapomniał w całym tym zamieszaniu wyjść po nich na dworzec. Błądzili po wielkich osiedlach, zagubieni i maleńcy. Maria bezrad­nie trzymała się Józefowego rękawa, a Józef usiłował sobie przy­pomnieć, kiedy ostatni raz przytulała się do niego. Po ślubie wszy­scy goście poszli do restauracji. Wichrowie poznali rodziców pan­ny młodej, zjedli dobry obiad. I wtedy Józef chciał zagrać, chciał przygrać gościom do tańca. Już sięgnął pod stół po skrzypeczki, ale Piotr go powstrzymał. Nie chciał, żeby ojciec grał wiejską muzykę, żeby grał w miejskiej restauracji jakieś stare, koślawe oberki. Józef wpierw nie zrozumiał, o co synowi chodzi. Ale kiedy Piotrek jasno mu to wytłumaczył, zamilkł i nie odezwał się do końca wesela. Siedział, a ludzie i chwile przepływały obok. I Józef przekląłby syna, gdyby potrafił, wydziedziczyłby go, gdyby miał z czego, wyrzucił za drzwi, gdyby siedzieli w jego domu. Ale nic z tych rzeczy nie zrobił. Był poczciwy i bezradny i nie potrafił się gniewać. Nigdy się na nikogo poważnie nie zeźlił i dość pokornie znosił niespodzianki losu. Nic więc nie powiedział, tylko kiwnął głową i poszedł zostawić skrzypce w szatni. A kiedy podczas tego samego wesela siedli przy jednym stole, kiedy nad ranem wypili kilka flaszek wódki, Piotr wyznał ojcu, że wstydzi się wsi, wstydzi się zapachu własnego domu, wstydzi się chlewu i kurnika. Nie chce wiejskiej muzyki, bo ta muzyka umarła. Nie chce wsi, bo wieś umiera. I nie chce pamiętać tych równych pól, płaskich łąk i zapa­chu siana. A Józef na granicy zwątpienia kiwał głową i patrzył na syna rozkiwanego między butelkami. I cicho walił pięścią w stół i drżącą dłonią dolewał wódki. A potem zasnął na stole i kiedy następnego dnia patrzył na zagony migające szybko za oknami autobusu, w duchu przyznał przed samym sobą, że jego Piotrek chyba ma rację. I westchnął, i usnął, i zaśnił, oparty twarzą o brud­ną szybę autobusu.

I tak snuły się po wsi szare skrawki ich życia.

Dzieci ze wsi wyjechały, Józef zaprzestał picia. Tylko Hania została. Na wsi została, tu się za mąż wydała. Trochę daleko, bo w Wymysłowie za Potworowem, ale zawsze na wsi. Rodzina męża miała duże sady, sprzedawali skrzynki jabłek do przetwórni na soki, dobrze im się wiodło. Józef grał na weselu i cieszył się radością Hani. Córka, jak przewidział, bębnić przestała, urodziła dużo dzieci i chyba była szczęśliwa. Tak myślała Maria, każdego wieczora zabierając się do omodlenia wszystkich ważnych spraw.

I tak snuły się po wsi szare skrawki ich życia.

Dzieci z gniazda wyfrunęły, Józef wrócił do picia. Do zdrowego, muzykanckiego picia, co nie szuka okazji na siłę, co nie wynajduje dziwacznych usprawiedliwień, co cieszy się darowanymi przez los chwilami. Zachodził do karczmy. Tam wiele się pozmieniało. Jak w całym świecie. Nie było już starego karczmarza, który stał za szynkiem, kiedy Franciszek powiedział Józefowi, że żeni się z Ma­rią. Tego samego, który przyglądał się, jak Wojciech Kowal zbierał się w sobie, by dopełnić zemsty na dziedzicu Ksawerym Kadzidlańskim. Karczmarz umarł, państwo zatroszczyło się o schedę po nim. Zamiast niego pojawiła się za barem panna Monika, którą wszyscy lubili. Rumiana i wesoła, do późnej nocy przyglądała się, jak chłopy piją. Często wyżalali się jej, a ona, jak dobry spowied­nik, rozgrzeszała ich z małych i wielkich grzechów. Jednego z ta­kich sennych wieczorów Józef wyruszył do Kadzidła. Dostał właś­nie skromną rentę artysty ludowego i szedł wydać część z niej na wódkę. Było ciepło, okno było otwarte. I usłyszał, jak jego ciotecz­ny brat, jego przyjaciel jeszcze z kawalerki i muzykant z jednej kapeli, usłyszał, jak Antoni Strycharz opowiada. Przystanął, by posłuchać. A Antoni ze śmiechem, lekko pijanym głosem mówił zebranym wokół stołu, jaka to u Wichrów bieda. Że Józef ma jedną kurtkę. Że jego synowie, zanim się rozjechali, na zmianę w zimie chodzili do kościoła, bo jedne tylko mieli buty, na spółkę. Że Wichry, niby taki muzykancki ród na okolicę, a biedę od lat klepią. Do garnka nie mają co włożyć, zapożyczają się u sąsiadów. Że niby Józef chciał bardzo na harmonii grać, ale gra na skrzypcach, bo go na instrument nie stać. I bardzo namawiał Antoniego, by ten zgodził się dalej z nim grać po weselach, choć przecież jego proszą lepsze kapele z innych wsi. I śmiał się Strycharz, a Józef zaciskał pięści przed karczmą. I wszedł w końcu do karczmy, a tam nagle cisza zapadła. Józef, jak gdyby nigdy nic, podszedł do baru i głoś­no spytał pannę Monikę, ile ma tam Antoni Strycharz zapisane na kreskę. A ta powiedziała, że w zeszycie ma zapisane siedem fla­szek wódki. Wtedy Józef drżącą ręką wyciągnął z kieszeni mary­narki swą rentę, odliczył pieniądze na siedem butelek, położył na barze i powiedział, jeszcze głośniej, że on za brata ciotecznego płaci i żeby Monika te długi skreśliła. A potem wyszedł, nie patrząc Strycharzowi w oczy. I przez następne dwadzieścia lat nie odezwał się do Antoniego ani słowem.

Tak się toczyło szare, codzienne Wichrów życie.

Jego granie, jej krzątanie, ich choroby, jej tycie.

Jego picie, jej krzątanie, wspólna bieda, jej tycie.


Po



12 Mazurek rokiciński „drogowy” od Józefa Wichra [wariant II]


Oj, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają,

Oj, bo mi się za lasem panny podobają. Józef Wicher zawsze pogwizdywał tę melodię, kiedy oglądał zrobione w trzydziestym ósmym roku zdjęcie. Wtedy, uwiecznieni przez fotografa, właśnie to grali. Specjalny mazurek, zapraszający młodych na tańce, które odbywały się bez specjalnej okazji po chałupach, po stodołach. Franciszek na skrzypcach, Józef na bębenku, a Antoni śpiewając układane na poczekaniu wyrywasy. Grali czy tylko udawali? Józef nie pamiętał, czy w tamtej chwili na moment nie przerwali grania. Ale przecież to nie miało żadnego znaczenia. Ta fotografia, jak pocztówka dźwiękowa, zawsze brzmiała tym samym, starodaw­nym drogowym mazurkiem.

Oj, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają,

Oj, bo mi się za lasem panny podobają. Józef Wicher po raz kolejny oglądał pożółkłe, zrobione przed sześćdziesięciu laty zdję­cie. Wycinane krawędzie postrzępiły się, przez środek lśniącej niegdyś powierzchni szło nierówne pęknięcie. W miejscu, gdzie niegdyś była twarz jego brata Franciszka, zrobiła się jasna plama. Jak wrzód, pożerająca coraz większe połacie. Widać było tylko niesforną czuprynę młodego Wichra, kawałek prawego policzka i zarys brody. Nie było już tego zawadiackiego uśmiechu, nie było radości w iskrzących się oczach. Józef nawet nie podejrzewał, że niwecząca obraz plama pojawiła się od ciągłego pokazywania twarzy brata. To Franciszek, mówił Józef, uderzając wskazującym palcem w zdjęcie. Po latach te uderzenia usunęły z fotografii tego, którego chciał wskazywać.

Oj, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają,

Oj, bo mi się za lasem panny podobają. Józef Wicher patrzył na prawy górny róg zdjęcia. Tam, wiele lat temu, widać było ciemną plamę, ledwo rozpoznawalną zagrodę diabelskiego skrzypka Ko­bieli. Teraz był ostro ucięty, oddzielony od reszty, wypłowiały trójkąt. Józef pamiętał, jak to się stało. Kiedyś, już po śmierci Kobieli, pokazywał Marii przez okno, że domostwo starego muzy­kanta zniknęło. Pokazywał i porównywał z fotografią. Przecież tu stało, o tu, mówił. A potem zostawił zdjęcie na parapecie. Było lato. Ciepłe słońce każdego ranka zaglądało przez to właśnie okienko do chałupki Wichrów. I każdego ranka, przez wiele tygo­dni, przyglądało się pozostawionemu bez opieki zdjęciu. Ktoś musiał przyłożyć je czymś, modlitewnikiem, gazetą albo jakąś pocztówką, że ciekawskie słońce mogło oglądać tylko prawy gór­ny narożnik. I od tego oglądania zblakła sfotografowana przed laty zagroda Kobieli. A Józef Wicher nie miał już żadnego dowo­du, że pomiędzy Prawsią a sosnowym lasem stała kiedyś, ode­pchnięta od wsi, chałupa diabelskiego muzykanta.

Oj, nie pójdziemy za las, choć za lasem grają.

Bo oberki kulawe rytmu nie trzymają. Józef trzymał w starych dłoniach wyblakłe zdjęcie. Próbował przeniknąć dawne opowie­ści. Próbował odtworzyć świat, który trwał poza obrzeżami zdję­cia. Jego drogi, domy, mieszkających w nich ludzi. Z każdym rokiem przychodziło mu to coraz trudniej. Nie potrafił sobie przy­pomnieć, czy stojąc przed obiektywem znali już Marię? Co się stało z pożyczoną maciejówką ojca, jaki kolor miało wtedy niebo, pole, las. Niegdyś czarno-białe, teraz blade, niewyraźne zdjęcie nie ułatwiało mu tych wspomnień. Ale nawet to, co dobrze zapamię­tał, z czasem zmieniło się wbrew jego oczekiwaniom.

Oj, nie pójdziemy za las, choć za lasem grają.

Muzykanci rytm gubią, kiepsko się starają. W czasach, kiedy powstało to zdjęcie, wszystkie opowieści zaczynały się jak porząd­ne ludowe ballady. Byli dwaj bracia, była piękna dziewczyna. Była rywalizacja o względy ojca, życzliwa walka o schedę po wielkim muzykancie Jakubie. Była miłość, zazdrość, były próby zaczarowa­nia świata. Wszystko jak w dawnych opowieściach. Potem wszyst­ko potoczyło się zupełnie inaczej, opowieści zaczęły się rozłazić. Patrząc w obiektyw, nie sądzili, że poróżni ich dziewczyna. Myś­leli, że założą rodziny, że razem będą grać, tworząc znaną na okolicę kapelę Wichrów. Że będą sobie trzymać dzieci do chrztu i wspomagać się w codziennych troskach. A potem przyszło wese­le Franciszka, przyszła wojna. Franek nie wrócił, oddał Marię bez walki. Maria po wojnie nie była tą samą dziewczyną, w której Józef kochał się przed weselem brata. Nie został wielkim muzykantem, bo mijał czas muzykantów. Nie wychował na muzykantów synów, bo sami nie chcieli i świat nie chciał ich takimi widzieć. Z diabelstwa Kobieli nic nie wyniknęło, umarł w samotności, pewnie żału­jąc swych paktów. Z Antonim pokłócił się Józef na śmierć, wspól­na tajemnica z pieniędzmi po Wojciechu Kowalu wcale ich nie związała na całe życie. Byli przecież ze Strycharzem ostatnimi muzykantami w okolicy, a nawet ze sobą nie gadali. Wszystko poszło nie tak, rozlazło się jak rozeschnięta podłoga. Dawne na­dzieje skryły się w zakurzonych szparach i prawie nie wystawiały stamtąd nosa.

Oj, nie pójdziemy za las, choć za lasem grają.

Muzykanci rytm gubią, kiepsko się starają.

A ich stare oberki już nie porywają. Józef Wicher odłożył zdjęcie na stół, na pozostałe, rozrzucone w nieładzie. Na ślubne zdjęcie Marii i Józefa, zrobione przed kościołem w Kadzidle, kiedy kościół jeszcze stał w Kadzidle. Na smutne zdjęcie z wesela Franciszka i Marii. Wszyscy troje stoją tam obok siebie, patrząc poza obiek­tyw. Nie radują się, nie śmieją, uciekają wzrokiem. Pozostali na zdjęciu, w tym Jakub Wicher i rodzice Marii, nie dostrzegają tego napięcia. Pogrążeni w radości ze ślubu dzieci nie widzą tego wszystkiego, co przeżywają Maria, Franciszek i Józef. Jeszcze inne zdjęcie, już z synami Józefa. I dziwne zdjęcie, zrobione w środku zimy, na którym widać obejście Wichrów. Podwórko pełne ludzi, otulonych chustami bab. I otwarte na oścież drzwi, przez które chłopi z zaciśniętymi ustami wynoszą trumnę z Jakubem. Te kilka­naście pożółkłych i pogiętych fotografii stanowiło całą utrwaloną pamięć Wichrów. Wiele niewyraźnych, często zatrzymanych w ru­chu twarzy wyblakło na tyle, by Józef z Marią nie potrafili już rozpoznać, do kogo niegdyś należały. Czas zasnuwał mgłą coraz więcej wspomnień.

Oj, nie pójdziemy za las, choć za lasem grają.

Muzykanci rytm gubią, kiepsko się starają.

A ich stare oberki już nie porywają. Józef Wicher odłożył zdjęcie na stół. Nad zdjęciem pochylili się młodzi chłopcy. Wnuk Janek, po synu Piotrze, i jego dwaj koledzy - Mikołaj i Marcin. Józef patrzy na nich spod półprzymkniętych powiek. Są młodzi, mają po dwadzieścia lat. Janek trzyma na kolanach skrzypce po Fran­ciszku. Te same, które są na zdjęciu. Mikołaj co chwila trąca niechcący cykacze bębenka, tego samego, który przed laty Jakub Wicher kupił od siciarza Barucha. A Marcin, trochę z boku, pali papierosa bez filtra. Patrzy gdzieś w bok, na inne zdjęcia, na sprzęty w domu Wichrów. Pewnie próbuje połączyć podpowiada­ne przez stare fotografie opowieści z dniem dzisiejszym.

Oj, nie pójdziemy za las, choć za lasem grają.

Muzykanci źle grają, chyba umierają.


13 Oberek rokiciński „miejski” od Józefa Wichra [fragment I]


Przyjechali chłopcy z miasta nagrywać oberki.

Przyjechali chłopcy uczyć się wiejskiej muzyki. Tak się stało jed­nej zimy, przed ostatkami, kiedy równina wokół Rokicin pokryła się śniegiem, a spod przewianych zasp wystawały uschnięte badyle wrotyczu. Wiatr mierzwił czupryny przydrożnych wierzb. Nie był to dobry czas dla starych ludzi. Nawracały stare choroby, przez szparę pod drzwiami przychodziły nowe. Troski nie chciały czmy­chać i czepiały się grubych swetrów. Maria z Józefem rzadko wy­chodzili z domu. Przy piecu schły sosnowe polana, w izbie obok kuchni trzaskało drewno palone w żeliwnej kozie. Maria krzątała się bez celu, każdego dnia nadając ich domowi sens domu.

Przyjechali chłopcy z miasta uczyć się muzyki.

Józef leżał na swym łóżku, wpatrywał się w sufit. Za oknami szarzało sine niebo bez słońca, bo słońce zniknęło z niego na długie miesiące. Józef jak niedźwiedź zapadał w takiej porze w zi­mowy sen. Jadł niewiele, prawie nie wychodził spod pierzyny. Raz dziennie naniósł szczap z wielkiej sterty za oborą. Odzywał się mało, prawie wcale, ale Maria przywykła do tego. Kiedyś, wiele lat temu, przez cały karnawał jeździł z wesela na wesele. Wszyscy żenili się bez opamiętania. Teraz na wesela nikt nie prosił Józefa. Brali muzykantów z nowoczesnym sprzętem, z nagłośnieniem, z repertuarem znanym z radia i telewizji. A oberki dawno spadły z weselnych list przebojów. Poza tym ślubów było mniej. Ludzie nie chcieli się żenić, dzieci nie chciały się rodzić. Bociany od kilku lat nie wracały wiosną do Rokicin i niektórzy gospodarze po-strącali ich gniazda z dachów swych chałup. Maria co niedziela przynosiła wieści wyczytane w przykościelnych klepsydrach. Od miesięcy nie było żadnych zapowiedzi. Szły nowe czasy i mijały obok Rokicin, nie pukając do drzwi domu Wichrów. A Józef nie naprzykrzał się nowym czasom, usuwając się w cień swej izby, w kąt, gdzie stało łóżko. I w tej porze nieprzychylnej, w tej pogo­dzie podłej, jednego wieczora Maria usłyszała pukanie. Zdziwiła się, gdyż wszyscy na wsi wchodzili bez pukania. A tu, miejskim obyczajem, ktoś czekał na otwarcie drzwi. Usłyszała przyciszone rozmowy na ganku. Gości było więcej. Na schodach rozległo się tupanie. Mokry śnieg musiał lepić się do butów. Maria wstała z krzesła i podeszła do drzwi. Dobry wieczór, babciu, usłyszała z ciemności.

Przyjechali chłopcy z miasta nagrywać oberki.

Przyjechali chłopcy na wieś uczyć się muzyki. To Janek, syn Piotra, przyjechał z Warszawy. Przypomniał sobie o dziadkach na wsi, przypomniał sobie o Józefie muzykancie. Po muzykę przyje­chaliśmy, powiedział zdziwionej Marii. Było ich trzech, znali się ze studiów. Obok szarych kurtek Marii i Józefa zawisły czerwone i niebieskie, szeleszczące i pachnące miastem. Usiedli przy stole, koledzy Janka trochę onieśmieleni. Wpierw delikatnie sprawdzili, czy krzesła nie są brudne. Rozglądali się po izbie, ciekawie wpat­rywali się w kąty. Szukają naszej biedy, pomyślała Maria i wes­tchnęła. Józef poderwał się z łóżka i zaczął zapraszać. Krzyknął do kuchni, by babka przygotowała coś do jedzenia. Janek wyciągnął z plecaka kiełbasę, flaszkę wódki i krojony w kromki miejski chleb. Minęły czasy, kiedy to ze wsi woziło się jedzenie. Co słychać, a dobrze, a zdrowie, trochę nogi bolą, babka nie może chodzić, tyle co do kościoła, dobrze, że go przenieśli, u mnie bóle przeszły, choć lekarz każe uważać, a jak u was, rodzice zapracowani, Kasia się uczy, przecież to matura w tym roku, ho ho, pewnie też studiować będzie, a może za granicę, do stryjka pojedzie, na razie sama nie wie, tylko nauka i powtórki, teraz nie jest łatwo. Ano, niełatwo. Maria podała herbatę, pokroiła babkę drożdżową, którą upiekła na niedzielę. Chłopcy powoli odtajali. Wokół ciężkich butów porobiły się niewielkie kałuże. Coś szeptali, pokazywali sobie ruchem brwi, Maria nie słyszała już tak dobrze. Siadła na krześle pod ścianą i przyglądała się wnukowi. Urósł, zmężniał, kiedy tu był ostatnio? Ożenił się rok temu, ale nie byli na weselu, Józef trochę chorował, Maria już nie chodzi na wesela, za długo, poza tym podróż, źle znosi jazdę samochodem. Jeszcze jej nie widziała, ma na imię Ania, mieli przyjechać na wakacje, ale nie mogli. Chłopcy ogrzewali dłonie o gorące szklanki. Nie, nie są głodni, jedli na dworcu w Radomiu, potem pekaesem do Rusinowa, potem ktoś podwiózł ich do Kadzidła, stamtąd już na piechotę. Kilka kilometrów, co to jest. Trochę zmarzli, ale nie zgłodnieli, proszę się nie kłopotać.

Przyjechali chłopcy na wieś nagrywać oberki.

Po co wam wiejska muzyka w waszych miastach wielkich? Studiując w Warszawie, zetknęli się z kulturą ludową. Dużo ksią­żek, opracowań. Zwłaszcza interesowała ich muzyka. Ale miasto nie zna prawdziwej wiejskiej muzyki, mówił Mikołaj, trochę rudy i wysoki, najwyższy z nich. I wtedy Janek powiedział, że ma dziadka muzykanta. Że grał na weselach, że zna setki oberków, że muzykuje do dziś, że chętnie zagra. I przyjechali. Przywieźli dyk­tafony, by nagrywać, a potem się uczyć. Mikołaj wyciągnął z pleca­ka niewielki magnetofon. I sięgnął po futerał, w którym przywiózł skrzypce. Józefowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Chwycił swoje skrzypeczki, które wisiały na gwoździu między świętymi obrazami. Nastroił, posmarował wyłysiały smyk kalafonią i zaczął grać. Mikołaj nerwowo odpakował kasetę, starając się nie szeleścić kolorową folią. I zaczął nagrywać. Taśma powoli kręciła się na zębatych kołach. A Józef grał, przypominając sobie dawne czasy. Zamknął oczy i widział pod powiekami dawne wesela. I grał, łącząc jeden oberek z drugim, grał, improwizując i zmieniając warianty. Czasem między dźwiękami słychać było jego mruczenie. Pomrukiwał do rytmu, uzupełniając brak bębenka. Chłopcy sie­dzieli jak zaczarowani. I kiedy Józef otworzył oczy, zobaczył wy­pieki na ich twarzach i wpatrzone w skrzypce oczy. Dawno nikt go nie słuchał, dawno nikt nie patrzył na niego z taką uwagą. Zapom­niał już, jak wszystkie oczy weselników wpatrzone były w małą postać muzykanta, zrośniętego ze swymi skrzypcami. I Józef grał, a taśma się nawijała. Aż wreszcie usłyszał szczęk i smyczek mu zadrżał. To dyktafon wyłączył się po pół godzinie. Józef odłożył skrzypce i otarł czoło. Na sucho będziemy grać, stwierdził raczej, niż zapytał, i poszedł do kuchni po kieliszki. Janek rozpieczętował wódkę i nalał po same brzegi. Chłopcy wymieniali spojrzenia, Józef widział w tych spojrzeniach uznanie. Zdrowie dziadka mu­zykanta, wzniósł toast Janek i wychylili do dna. A potem zagryźli kiełbasą, którą cicha Maria podała na stół.

Przyjechali chłopcy na wieś nagrywać oberki.

Po co wam wiejska muzyka w waszych miastach wielkich? Bo piękne są oberki, panie Józefie, bo to dawna muzyka, bo nikt tak nie gra, bo szkoda, by zaginęła. I jakoś przełamała się zima za oknem, jakoś poczuli się chłopcy u siebie. Nie do końca jak w do­mu, ale też nie jak u obcych. I zaczęli Józefa wypytywać o wesela, o dawne zwyczaje. Muzykant wyjął stare zdjęcia, które trzymał w pudełku po czekoladkach, i z nich wywodził rodzinne opowie­ści. A potem napili się znowu i Józef zagrał. A potem wyciągnął bęben spod łóżka, dał Jankowi i pokazał, jak bębnić. Ten gubił rytm, czasem mylił tempo, ale trochę pobębnił i jakoś poszło.

I nagrali chłopcy piękny oberek z koślawym bębnieniem, a potem kolejne oberki i kolejne kieliszki, i oberki, i kieliszki, i tak aż do końca nocy. I Janek bębnił coraz lepiej, i potem Mikołaj, i nawet ciemny Marcin z brodą, który nic nie mówił. Maria zasnęła w kuch­ni, a chłopcy grali i pili. Aż skończyła się wódka, skończyła kieł­basa. I przyszedł czas, by skończyć tę zabawę bez tańca, to granie bez tancerzy. Janek zwalił się na puste łóżko, pełne pierzyn i po­duszek, Marcin z Mikołajem rozłożyli na podłodze karimaty i zwi­nęli się w swych śpiworach. Józef dorzucił do kozy kilka polan i na powrót zagrzebał się w swoim posłaniu.

Zachrapali chłopcy z miasta, śnią im się oberki.

Po co wam wiejska muzyka w waszych miastach wielkich?

Posnęli się chłopcy z miasta, wszystko im się kręci.

Józef tańczy, Maria bębni, flaszka wódki nęci.

Posnęli się chłopcy z miasta, wszystko im wiruje.

Józef tupie w rytm oberka, smykiem wymachuje.

Już oberków pełna izba niczym much obora.

Trzeba trochę drzwi uchylić, puścić je na pola.

A kiedy już dzień ich zbudził i Marii szuranie,

Pamiętali tylko wódkę i wczorajsze granie. Wódkę dość dobrze, granie mniej. Coś zjedli i poszli do Kadzidła, do sklepu, po chleb, kiełbasę, po wódkę i po papierosy bez filtra, bo tylko takie Józef Wicher palił. I tak dowiedziały się całe Rokiciny i część Kadzidła, że Józef ma gości. Że wnuk z Warszawy przyjechał. I z własnej woli przyjechał, dawnej muzyki się uczyć. I oglądali sobie ludzie przez okna tych trzech młodych chłopaków, dziwując się, co też widzą w wioskowym skrzypiącym graniu starego mu­zykanta.

Pamiętali tylko wódkę i wczorajsze granie. A grania chcieli jeszcze więcej, chcieli nowych oberków, tych najstarszych, tych granych bez harmonii, ciągłych i płaczliwych, jak mawiał Józef. I grał im Józef, a oni nagrywali, i grał im nie tak, jak sam po weselach, ale tak, jak pamiętał Jakubowe granie. Bo oni to najbar­dziej lubili. Upodobali sobie to rozkołysanie, ten śpiew skrzypiec nieposiekany drobieniem harmonisty. I polubił Józef to muzyko­wanie, bo przypominało mu dawne czasy. I tak minęło niepo­strzeżenie kilka dni, kolejne wieczory pozlepiały się ze sobą i nikt, ani chłopcy z miasta, ani Maria z Józefem, nie potrafili ich w pa­mięci porozdzielać. Tylko kasety, starannie opisywane przez Mi­kołaja, dzieliły to nieustanne granie na kolejne wieczory i ranki. Minęło jak z bicza strzelił i Janek z przyjaciółmi zaczął zbierać się do wyjazdu.

Przyjechali, pojechali, Wichrowie zostali. Długo przez okno od­prowadzali wzrokiem trzy ciemne postacie, idące po śniegu prostą drogą do Kadzidła, na jedyny autobus do Radomia. Nie pomogły namowy, przegrały z wymówkami. Bo studia, bo praca, zajęcia, zlecenia, żona czeka, rodzicom trzeba pomóc. Marii nie udało się chłopców na dłużej zatrzymać. Wymogła tylko obietnicę, że będą przyjeżdżali.

Przyjechali, pojechali, Józef został w domu.

Oj, Józefie, pewnie myślisz, żeś potrzebny komu. Józef uwierzył, że ma dla kogo grać, że jego muzyka nie zginie, że chłopcy z mias­ta przekażą ją następnym, że zachowają, przecież nagrali. Może puszczą w radiu, może napiszą w gazetach. Józef poczuł, że może nie wszystko minęło, że może da się ocalić dawny świat. Dziwne to ocalenie, bo przecież na wsi nikt nie chciał starej muzyki. I trze­ba, by ludzie z miasta, urodzeni w wielkich blokach, przechowali oberki i polki. Może kiedyś powróci ich czas. I tak Józef wszedł w Popielec i wielki post. Czas smutnych śpiewów i czas, kiedy porządny muzykant za skrzypce nie chwytał. Nawet ci, co z diab­łem paktowali, chowali instrumenty do futerałów albo wieszali na kołku. Ostatniego dnia pobytu chłopaków Mikołaj nawet wypyty­wał Józefa właśnie o konszachty muzykantów z diabłem. Pod­chodził go z różnych stron, ale Józef nie chciał o tym gadać. W końcu uderzył ręką w stół i powiedział, że żaden z Wichrów takich paktów nie zawierał. Że byli inni, co diabła o różne rzeczy prosili, co mu duszę zaprzedawali, ale sława Wichrów tylko z ta­lentu i pracy się brała. Ale kiedy chłopcy wyjechali, Józef zaczął sobie o diabłach przypominać. Stawał w oknie i patrzył w dal, gdzie na horyzoncie, na skaju lasu, przycupnęła pustka po obej­ściu Tomasza Kobieli. Ta sama, która niepostrzeżenie wkradła się na zrobione przed wojną zdjęcie. I Józef, na własny cichy użytek, zaczął diabelskiego skrzypka wspominać.

Przyjechali, pojechali, Józef został w domu.

Oj, Józefie, pewnie myślisz, żeś potrzebny komu. Józef powoli znów zapadł w swój zimowy sen, rzadko wstawał. Wiedział, że szybko nie przyjadą, może dopiero z wiosną. W mieście o urlop ciężko, zajęcia trwają do lata. Nie ma czasu na wyjazdy, praca goni pracę. Józef rozumiał i czekał spokojnie. A potem zapomniał o chłopcach z miasta i kiedy pamięć wypominała mu to zapom­nienie, traktował je jako piękny sen.

Przyjechali, pojechali, Józef został w domu.

Oj, Józefie, pewnie myślisz, żeś potrzebny komu.


14 Oberek diabelski „po wzgardzie” od Tomasza Kobieli z Prawsi


Dziś umiera zły Kobiela, dość piwa nawarzył.

Będzie się stary Kobiela za to w piekle smażył.

Dziś umiera zły Kobiela, dość piwa nawarzył. Z diabłami pak­tował, duszę swoją sprzedał, za muzykę ją oddał, za diabelskie skrzypce, za granie mistrzowskie. Tak mówili wszyscy po całej okolicy. I coś w tym musiało być, bo Tomasz Kobiela z Prawsi grał jak mało kto. Nawet Wichrowie z Rokicin zazdrościli mu skrycie, ale nie mówili tego głośno, bo bali się złych mocy.

Dziś umiera zły Kobiela, dość piwa nawarzył. Mówili, że w mło­dości poszedł na pustkowie i czekał całą noc, cały dzień i jeszcze jedną noc, aż mu się diabeł pokaże. A diabeł się pokazał i Kobiela zaczął go prosić. Prosił o diabelskie skrzypki, co same grają, co dźwięk mają przecudny, prosił o oberki, których nikt nie zna i których nikt poza nim nie pozna, prosił o moc, by gości w tańcu zaczarować, by bez zmęczenia grać całą noc, by gości w tańcu podtrzymywać i nie pozwolić im przestać tańczyć. O to wszystko prosił jako młody muzykant, ale nikt tego nie widział, bo nikogo przy nim nie było. Ale ludzie i tak wiedzieli, jak było naprawdę. Wystarczyło Kobieli w oczy głęboko zajrzeć, by tam diabła na dnie zobaczyć. Mało kto zaglądał, ale jak już zajrzał, to długo nie mógł się otrząsnąć.

Dziś umiera zły Kobiela, skończył się jego czas.

Diabły wyciągają łapy, czekają zapłaty. Bo im musiał duszę przyobiecać, bo musiał się z nimi ułożyć. Nic darmo na tym świecie, mówili ludzie, a Kobiela swojego użył. Na największe wesela chodził, u najbogatszych gospodarzy grywał. Dziewczęta się w nim kochały i nieraz w jego domu na noc zostawały. Żenić się nie chciał, wiele przez niego było bólu i dziewczęcych łez. Miał pieniądze, miał poważanie, nikt mu złego słowa nie powiedział. Bali się ludzie z Kobiela zadzierać, bali się diabła rozgniewać.

Dziś umiera zły Kobiela, a wokoło chaty tańczą diabły i się śmieją, czekają zapłaty. A mają na co czekać, bo rachunek ma u nich stary muzykant niemały. Żył na kreskę, kreska rosła i nad­szedł czas się wypłacić. A wiele kresek miał na niego diabeł, wiele razy Kobiela z jego usług korzystał.

Dziś umiera zły Kobiela, a wokoło chaty tańczą diabły i się śmieją, czekają zapłaty. Kiedyś jeden z gospodarzy z Prawsi za­prosił na wesele inną kapelę, bez Kobieli, bez jego skrzypeczek. Bo wcześniej w karczmie powiedział muzykantowi, że prędzej sam umrze, niż go na wesele swej córki poprosi. Tomasz mruknął coś pod nosem, ale nic na głos nie odpowiedział. A gospodarz do­trzymał słowa. Kiedy nadszedł czas wesela, nawet do chałupy muzykanta nie zajrzał. Od razu innych umawiać poszedł. I pojął, że chyba zrobił błąd. Długo się musiał po okolicy najeździć. Wich­rowie nie chcieli się zgodzić, bo już wcześniej mieli układ, że sobie z Kobiela w drogę nie wchodzą. On grał na wschód od Prawsi, oni na zachód od Rokicin i był spokój. A inni muzykanci tym bardziej bali się Kobieli narazić. Wymawiali się chorobą, innymi umowami, pękniętą struną, drętwymi palcami, połamanym smykiem. Aż gos­podarz znalazł kapelę, we wsi odległej, o wiele wsi dalej. I wyda­wało się, że wszystko będzie, jak trzeba. Ale kiedy wozy od ka-dzidlańskiego kościoła jechały, kiedy weselnicy minęli las i wje­chali na drogę do Prawsi, musieli minąć chałupę Tomasza Kobieli. Inaczej się nie dało.

A Kobiela stał na progu swej chaty i patrzył na woźniców, jak chwytali baty. Konie zwolniły, zaczęły parskać, aż stanęły na dro­dze i mimo gróźb i batów ruszyć dalej nie chciały. A Kobiela stał w drzwiach swego domu, wsparty o framugę i uśmiechał się pod nosem. Ręce trzymał w kieszeniach, nic nie mówił, tylko patrzył, złym okiem patrzył, patrzył diabelskim spojrzeniem.

Muzykanci dalej grali, pewnie go nie znali. Pochodzili z odległej wsi, gdzie sława diabelskiego skrzypka nie dotarła. Grali dalej podróżniaki, grali dalej swe melodie drogowe. Wozy stały, a oni grali. Wszyscy zamilkli, nikt już nie śpiewał, nikt się nie weselił, nie żartował i nie przekrzykiwał z wozu do wozu.

Ale muzykanci grali, Kobieli nie znali. Aż skrzypkowi zaczęły struny strzelać jedna po drugiej, bębniście pałka rozpękła się na dwoje, a harmonia zaczęła rzęzić, sapać, aż wreszcie zamilkła.

Muzykanci grać przestali, ze strachu szemrali.

Stał Kobiela, nic nie mówił, jakby chciał zapłaty. Jakby czekał na przeprosiny, na ukorzenie się weselników, na oddanie mu należ­nego hołdu. Wtedy zszedł z wozu ojciec panny młodej, zszedł winny całego zamieszania i podszedł do muzykanta. Pokłonił się, czapkę zdjął i zaczął prosić. Coś pokazywał, coś mówił, tego nikt nie słyszał. A Kobiela stał nieruchomo, stał z rękami w kiesze­niach, stał ze wzrokiem utkwionym w konie. Aż wreszcie wszedł do chałupy i zamknął za sobą drzwi. Konie szarpnęły, jakby chcia­ły iść dalej. Ojciec panny młodej wrócił ze zwieszoną głową do wozów. Odprawił muzykantów, a tym nie trzeba było dwa razy powtarzać. Czmychnęli w las i na piechotę do swej wsi odległej, gdzie nie słyszano o Tomaszu Kobieli, do swej wsi odległej, gdzie nie znano miejscowych obyczajów, do swej wsi odległej, która żyła, nie bojąc się diabła, do swej wsi odległej na piechotę przez całą noc wracali. I nikt ich już później w okolicy Prawsi i Rokicin nigdy nie widział. A wesele ruszyło dalej, konie szły równo. Tylko muzyki nie było, nikt do tańca nie grał. I było to pierwsze na okolicę wesele, gdzie nikt weselnikom nie grał. Jakby młodzi w wielki post się żenili, albo pod przymusem, albo łamiąc czas żałoby. Tylko do oczepin baby cicho obrzędowe pieśni odśpiewa­ły, cicho, cichuteńko, by się po wsi ich śpiewy nie niosły. Choć tego nikt, nawet Tomasz Kobiela, nie mógł im zabronić.

Dziś umiera zły Kobiela i choć niebogaty, diabły spokojnie cze­kają, są pewne zapłaty.

Dziś umiera zły Kobiela i choć niebogaty, diabły końca wy­glądają, czekają zapłaty. A miał wysokie z nimi rachunki stary muzykant. Często się nimi wysługiwał, często z ich pomocy korzy­stał. Kiedyś przed wojną grał na weselu pod Rdzuchowem. Północ już minęła, kiedy jeden z weselników wyszedł na środek izby i zaczął śpiewać. I śpiewem wyzwał muzykanta na pojedynek. Kto dłużej wytrzyma, kto prędzej padnie. Muzykant miał grać bez przerwy, a weselnik tańczyć. Kto wygra, kwartę wódki dostanie, czyli calutki litr. Kobiela zaczął weselnika od zakładu odwodzić, rady nie dasz, to się nie zakładaj, mówił. Ale ten się uparł. Żebyś nie żałował, mruknął muzykant, zaciął skrzypce i zaczął szalonego oberka. Grał jak opętany, podkręcając tempo i przytupując nogą. Goście patrzyli na niego, jak się kołysze w rytm bębna, jak wpada w muzykancki trans. A weselnik tańczył w pustej izbie, z jedną tylko dziewczyną, a wszyscy pod ścianami przyglądali się temu pojedynkowi. Wszystko wirowało wkoło, a oni jakby stali nieru­chomo. Taki był taniec, że świat się kręcił, a tancerze jakby zastygli w bezruchu. A Tomasz grał. Już trzeci bębnista mu towarzyszył, bo poprzedni nie wytrzymali, już dwa razy smyk mu podmieniali, świeżo kalafonią natarty. A ten grał, choć palce puchły, grał, choć dłoń drętwiała, grał, choć nic już nie słyszał i nie widział. A wesel­nik trzy dziewczyny zmienił, bo nikt poza nim takiego tempa nie był w stanie wytrzymać. I koszulę w tańcu ściągnął i na podłogę rzucił. Goście patrzyli na ten pojedynek, nikt nie śmiał się poru­szyć, nikt nie śmiał im przerwać. Nagle Kobieli krew poszła z pal­ców, a weselnik potknął się i nogę w kostce wywichnął. Ale grał Kobiela dalej, zaciskając zęby, i dalej tańczył weselnik, skacząc na jednej nodze. I wtedy zobaczyli goście, co wyprawiał z weselnikiem Tomasz Kobiela. Zobaczyli, że chłop nie z własnej woli tańczy, tylko zmuszany do wirowania grą Kobieli. I kuśtykał w tym diabelskim tańcu i zaczął błagać, by Kobiela przestał. A ten grał dalej i się uśmiechał. I płakał słaniający się weselnik, by muzykant smyk odłożył, by wreszcie oberka skończył. A ten tylko syknął, sam chciałeś, i jeszcze szybciej zaciął umęczone skrzypeczki. Aż wreszcie przestał i weselnik padł na ziemię. No i wy­grałeś, uśmiechnął się skrzypek, a teraz nagroda. I kazał biednemu chłopu wypić duszkiem całą kwartę wódki z zakładu. A ten krztu­sił się i nie chciał, ale tak samo nie mógł przestać, jak przed chwilą z tańcem. I wypił do samego dna i postał jeszcze chwilę, a potem padł na ziemię. I trzy dni leżał bez życia, otulony kożuchami i pierzynami. A jak się obudził, poprzysiągł sobie, że nigdy wódki nie będzie pił i nigdy już oberka nie zatańczy. I słowa dotrzymał. I wszyscy poznali, że te zawody naprawdę wygrał Kobiela. A ta­kich zawodów nie wygrywa się bez niczyjej pomocy. Takie długi trzeba było kiedyś spłacić. I diabeł cierpliwie czekał na tę chwilę.

Miał Kobiela za co płacić, więc diabły czekały.

I choć biedny był muzykant, to nie odpuszczały. Bo Tomasz stracił swój majątek. Na starość przestał grać, a zaczął pić. Wypić potrafił dużo i sporo pieniędzy na wódkę potracił. Przez wiele dni nie wychodził ze swego domu, tylko pił i grał sam dla siebie.

A potem wychodził blady, zarośnięty i szedł tak obdarty przez wieś i kupował chleb i coś do chleba, i kupował następną flaszkę wódki, i jeszcze jedną, i jeszcze. I znikał na kolejne dni. Jego dom oddalił się od Prawsi, do lasu zbliżył. Ludzie już nie musieli go mijać po drodze, zmalał bowiem i stał się niegroźny. Choć poboż­ne kobiety dalej żegnały się trwożliwie.

Miał Kobiela za co płacić, więc diabły czekały.

I choć biedny był muzykant, to nie odpuszczały. Wiedziały, że Kobiela nic już nie ma. Kiedy pokończyły się pieniądze z grania, których kiedyś miał w bród, to Tomasz sprzedał pole. Miał oj­cowiznę między Prawsią a Rokicinami, ale nigdy jej nie uprawiał. Ziemia przez lata odpoczęła od pługa i czekała na nowego gos­podarza. I się doczekała, a Kobiela znowu miał za co pić. Nie był już młody i szybko zaczął tracić wzrok. Opuszczony, zapomniany popadał w ciemność. Przedmioty traciły kształty, świat gubił swo­je barwy. Wszystko rozmywało mu się przed oczami. Pomimo zapisanych przez doktora z Przysuchy okularów widział coraz mniej. Po domu potrafił się jakoś poruszać. Nauczył się rozkładu izb i mebli, których nigdy nie było wiele. Omijał stół i krzesła, wiedział, pod którą ścianą stoi łóżko i ile kroków jest od pieca do drzwi. A na podwórku rozpiął druty, pomiędzy domem a wygód­ką, między domem a kurnikiem. I drobnymi kroczkami przemie­rzał swoje obejście, trzymając się drutów. Kiedyś chłopcy chcieli mu dla kawału te druty poplątać, pokierować ślepego muzykanta w pokrzywy, na ścianę obórki, w kępy pochłaniających podwórze chaszczy. Ale im się nie udało. Potem opowiadali, że w drutach płynie prąd i ich poraziło. Nikt im nie wierzył. I znów było na Kobiele i diabły. Zanim do cna oślepł, zabił dechami okna swej chałupy, bo chłopcy ze wsi, bojąc się bliżej podejść, rzucali z drogi kamieniami i wytłukli mu wszystkie szyby. Odtąd wnikające przez wąskie szczeliny płaszczyzny złotego światła przecinały je­go izbę. Nie widział ich, lecz czuł tafle ciepła na twarzy. Jego dom coraz bardziej oddalał się od Prawsi. Kiedyś stał o dwadzieścia kroków od kapliczki Najświętszej Panienki. Ale nic dziwnego, że mu to towarzystwo nie było w smak. Więc oddalał się od niej, przesuwał w głąb pola. A potem skrył się w kępie zdziczałych jabłoni i już nikt, idąc drogą do Kadzidła, nie spoglądał na zapadłe obejście. Zagroda zniknęła z oczu mieszkańców Prawsi, tak jak zniknął z oczu Tomasz Kobiela, ślepiec, co paktował z diabłem.

Miał Kobiela za co płacić, więc diabły czekały.

I choć biedny był muzykant, to nie odpuszczały. Miał za co płacić, choć zaczął swe długi spłacać za życia. Zapłacił samotnością, ślepo­tą i chorobami, zapłacił swą nędzą i opuszczeniem. Nikt nie wie­dział, czy żałował, nikt nie wiedział, czy nie rozmówił się z diabłem za życia. Nikt nie wiedział, bo nikt do niego nie zachodził.

Dziś umiera zły Kobiela, samotny, samiutki.

Pewnie męczą go wyrzuty, dopadają smutki.

I nikt nie wie, skąd wiadomo, że właśnie umiera. Skąd się ludzie dowiedzieli, że zbliża się koniec, że śmierć już blisko i diabły w pobliżu. Ale się dowiedzieli. Wiedzieli, że w zapadniętej chału­pie na skraju Prawsi opuszczony przez wszystkich kona stary muzykant. Wiedzieli, że kona już trzy dni i skonać nie może. Że leży w swoim łóżku, nakryty starą pierzyną i kożuchem, że kaszle i patrzy w sufit niewidzącymi oczyma. Że rozmawia ze zmarłymi, że odpędza diabła i przyzywa śmierć. Że śmierć nie chce nadejść, że muzykant się męczy, że bluźni, że charczy i za wszelką cenę chce już umrzeć.

I nikt nie wie, skąd wiadomo, że właśnie umiera. Ale jakoś ludzie musieli się dowiedzieć. Może wieść rozniosły ptaki, może bezpańskie psy, biegające od domu do domu. Nie wiadomo skąd, ale się ludzie dowiedzieli. A że wiedzieli, to pewne. Bo wokół chałupy Tomasza nikt nie widział diabłów, gdyż diabła nie da się zobaczyć. Ale wszyscy widzieli muzykantów, którzy na wieść o konaniu Kobieli zbiegli się z całej okolicy. I stali w bezpiecznej odległości, stali przy figurce Najświętszej Panienki, stali pod la­sem, udając, że ich nie ma, stali na miedzy, udając, że pracują w polu. Spoglądali w stronę zabitych ponuro okienek, łypali spode łba i czekali.

Sam umiera, samiuteńki, nikt pomóc mu nie chce.

Krążą wkoło muzykanci, czekają na skrzypce. Czekają na skrzyp­ce po Kobieli, skrzypce zaklęte, diabelskie, w których mieszka setki dawnych oberków. I ściągnęli pod dom Kobieli muzykanci z całej okolicy. Przeważnie ci młodsi, których jeszcze na wesela brano. I którzy słyszeli opowieści o starym muzykancie, znanym przed wojną na całą okolicę. Przybyli od Rdzowa, od Rdzuchowa, od Wygnanowa, od Potworowa, od Wrzosu, od Wiru. Każdy czekał na skrzypce, każdy liczył, że jemu się dostaną. I każdy bał się wejść do domu umierającego. Bał się diabłów, bał się wejść i poprosić, bał się pomóc w umieraniu. Czekali więc na śmierć, czekali na znak, że już nadeszła.

Krążą wkoło muzykanci, czekają na skrzypce. I liczą, że in­strument zmieni ich życie, że uczyni ich wielkimi muzykantami. Że zarobią na weselach dużo pieniądzy, że będą ich weselnicy kochać, że sława ich rozejdzie się po całej okolicy, od Przysuchy po brzegi Pilicy. I liczyli młodzi muzykanci, że to wszystko do­staną darmo. Wierzyli, że skrzypce zostaną diabłu spłacone, że życie, śmierć i dusza Kobieli diabłu wystarczy, że będą mogli bez lęku przed karą grać na nich do końca swoich dni, że nie stracą spokoju, że nie umrą marnie.

Oj, Tomaszu, oj, Kobielo, było z diabłem gadać?

Za to dzisiaj w zatraceniu przyszło ci umierać.

Aż umarł Tomasz Kobiela, skrzypce gdzieś zniknęły.

Muzykanty, jak psy wściekłe, do domów wróciły. Kiedy umarł, to wszyscy wiedzieli, że to się właśnie stało. Kiedy umarł, wszyscy krążący wokół jego domu poczuli ukłucie pod sercem, a potem nagle lekkość. I spokojnie, ostrożnie ruszyli muzykanci do zapad­łej chałupki. Weszli na podwórze, minęli porozwieszane druty, wkroczyli do izby. Tomasz Kobiela nie żył, martwe oczy spoglą­dały w sufit. Zobaczyli strach na jego wychudłej, zapadniętej twa­rzy, zobaczyli trwogę w przedśmiertnym grymasie i poczuli lęk. Zatrzymali się w drzwiach, nie chcąc wejść w głąb izby. Nierucho­me powietrze pełne było śmierci, jej zapach wolno ulatywał przez uchylone drzwi i szpary w wybitych, zabitych oknach. Stłoczeni w sieni nie wiedzieli, co robić dalej. I pewnie staliby tak do dziś, ale jeden z nich przemógł strach, podszedł do łóżka i zamknął oczy zmarłego. Powieki nie chciały się domknąć, więc trzeba było położyć na nich ciężkie monety. Wtedy ten odważny zrobił to, przeżegnał się i zaczął szukać skrzypiec. Nie było ich na żadnym z gwoździ wbitych w ścianę, nie było pod łóżkiem, nie było w kufrach i w szafie, od której drzwi odpadły parę lat wcześniej. Nie było na szafie ani pod szafą, ani za żadnym z mebli. Nie było ich w chałupie, nie było w stodole, w komórce ani w oborze. Nigdzie ich nie było, po prostu zniknęły, odeszły wraz z diabłami i z duszą starego skrzypisty. Zebrani zaczęli szeptać, mruczeć, a potem rozeszli się do domów.

Kiedy zmarł Tomasz Kobiela, skrzypce gdzieś zniknęły.

Muzykanty, jak psy wściekłe, do domów wróciły.

Kiedy zmarł Tomasz Kobiela, wszyscy gdzieś odeszli.

I z pamięci wyrzucili po Kobieli resztki. A kiedy odeszli, zapadł zmrok i wydawało się, że wraz z gasnącym dniem odejdzie pamięć o Kobieli. Ale tak się nie stało. W swoim domu w Rokici­nach siedział przy oknie Józef Wicher. Nie było go wśród stada wyczekujących śmierci, choć wiedział, że Tomasz kona. Wiedział, bo muzykanci czują takie rzeczy. I wiedział, kiedy stary umarł. Maria, modląca się w drugiej izbie, cicho westchnęła i zaczęła szeptać Wieczne odpoczywanie. A Józef dawno się nauczył, że Maria skądś wie o śmierci krążącej po okolicy. Nie marzył Józef o skrzypkach Kobieli. Był za dobrym muzykantem, by wierzyć w te opowieści. Wiedział, że nie w skrzypcach zaklęta jest muzyka. Wiedział, że nawet najlepsze zaklęte skrzypce z nikogo nie zrobiły wielkiego mistrza. W jego rodzie grano od pokoleń i to było wystarczająco długo, by ród Wichrów zrozumiał, gdzie tkwią taj­niki jego sztuki. Józef nie wyglądał więc skrzypiec Tomaszowych. Miał swoje, niezgorsze, miał w rękach i w głowie dziesiątki ober­ków i polek. I nie potrzebował więcej. Tym bardziej tych diabels­kich. A bez diabła i tak był najczęściej proszonym na wesela skrzypistą. I dobrze mu z tym było. Siedział więc przy oknie i w nikłym blasku gasnącego dnia patrzył w kierunku Prawsi. Patrzył na krążące wokół zagrody Kobieli stada, patrzył, jak znie­chęceni muzykanci wracają do swych domów i swych spraw. Jakub, jego ojciec, przewidział, że tak będzie. Przed śmiercią mó­wił Józefowi, że wielu rzuci się na skrzypki po Kobieli. Ale nie w nich tkwi tajemnica, mówił synowi. Wieczorami, kiedy dobrze się wsłuchać, od Prawsi szło po polach, po rosie Tomaszowe granie. Inne niż Wichrowe, inne niż wszystkie grania w okolicy. Pełne bólu, pełne słabnącej wściekłości. Jakub z Józefem często nasłuchiwali tych oberków ginących w mroku. I wtedy Jakub powiedział synowi, by posłuchał bębna. Rzeczywiście, obok głosu skrzypiec szedł po rosie niski dźwięk bębna, miarowo nabijający oberkowy rytm. Józef złowił ten głos, złowił ciężkie, zmęczone bum-cyk-cyk, złowił to głębokie tło dla skrzypcowej gry, idące od Prawsi po samej ziemi, po trawie, między źdźbłami zbóż. I powie­dział mu Jakub, że Kobiela sam muzykuje. Że gra na skrzypcach, a bębni mu ktoś, kto pojawia się w zapadniętej chacie tylko wie­czorami. Tylko wtedy, kiedy słońce zajdzie, kiedy Tomasz zaryg­luje drzwi i postawi na stole flaszkę wódki.

Kiedy zmarł Tomasz Kobiela, skrzypce gdzieś zniknęły. Ale Józef Wicher nie był wściekły. Wiedział, że nie instrumentu należy szukać. Wiedział, że trzeba pójść po bęben i dobrze scho­wać go przed młodymi muzykantami. Bo ci mogą sobie nim narobić dużo krzywdy. Dlatego Józef spokojnie czekał. A potem, kiedy dzień na dobre przeminął, pomodlił się za duszę Tomasza Kobieli i położył się spać. Rankiem zaś wstał i pojechał wozem odebrać trumnę, którą kilka dni wcześniej zamówił u stolarza Bartłomieja w Kadzidle. A potem z Marią pojechali do Prawsi. Zdjęli z powiek dwie ciężkie monety, umyli wynędzniałe ciało Tomasza, ubrali w najlepszy strój znaleziony w kufrze. Józef ogo­lił zapadniętą twarz muzykanta, a Maria obcięła połamane paz­nokcie. A potem przy pomocy synów włożyli ciało do trumny i modlili się przy nim, patrząc na spokojne płomienie gromnic. Aż wreszcie pod wieczór przenieśli trumnę na wóz i pojechali do kadzidlańskiego kościoła, by przeprowadzić muzykanta na drugą stronę.

I zmarł stary Kobiela, nikt po nim nie płacze.

Proboszcz nie chciał go pochować, nikt mu nie zapłacił. Powie­dział, że nie pochowa bez pieniędzy. Że wszyscy płacą, że każ­demu zależy na godnym pogrzebie. A ten bezbożnik nie ma pie­niędzy. Do kościoła nie chodził, pewnie w ogóle się nie modlił. I dużo złego o nim mówili. Stali tak, Józef z Marią i synami, i nie wierzyli, że ksiądz mówi to naprawdę. Za nimi na wozie leżała trumna z martwym ciałem, a proboszcz odmówił mszy. Kobiela nic nie zostawił, długi tylko, bo pod koniec życia dawano mu jeść i pić za darmo. Nie miał rodziny, nie miał ziemi, chałupa niewiele była warta. Kłopot tylko, pewnie nikt kupić by nie chciał. Pro­boszcz litościwie zrobił nad trumną znak krzyża i wrócił na pleba­nię. Zakopcie go, powiedział, i zniknął na werandzie.

Oj, Tomaszu, oj, Kobielo, gdzie ty będziesz leżał?

Proboszcz nie chciał cię pogrzebać, Józef cię pochował. Zaciął Józef konia i ruszył w stronę Rokicin. A kiedy znów zapadła noc, wziął synów, wziął łopatę i poprowadził wóz do kapliczki święte­go Antoniego, która stała między Rokicinami a Kadzidłem. I tam, za bielonym schronieniem patrona zagubionych, pochowali Ko­biele obok niemieckiego oficera. Maria stała z boku i śpiewała cicho pieśni, żeby Tomaszowi Kobieli nie zaszkodzić jeszcze bar­dziej. A następnego dnia Józef dopisał pod wyrytymi literami

Meister Eckhart imię Tomaszowe. I tak odszedł muzykant, co stracił swą duszę.

Kiedy odszedł już Kobiela, nikt po nim nie płakał.

Tylko Józef wieczorami w ciemność się wsłuchiwał. Wsłuchiwał się w głosy idące po wieczornej rosie od Prawsi. I przez wiele dni od zagrody starego Kobieli szły po trawie oberki. Ciche, niedo­kładne, ale Tomaszowe, pełne tej samej słabnącej wściekłości. I to­warzyszył im cicho bijący bęben, który brzmiał bardziej jak stłu­miony dzwon kościelny. Józef przypomniał sobie, jak wiele lat temu poszedł do Kobieli przez pola, poszedł z Rokicin do Prawsi, by nauczyć się choć jednego z jego zaklętych oberków. Tomasz go przyjął, bo szanował cały ród Wichrów. I pokazał mu, nuta po nucie, jeden ze swych oberków. A Józek złapał w lot i powtórzył kilka razy. A potem ćwiczył w domu. Tylko że Jakuba Wichra niełatwo było zwieść. Od razu wychwycił diabelską nutę. U mnie tak grać nie będziesz, powiedział. I Józef nie grał. I tamtego dnia, już po śmierci Kobieli, syn Jakuba wysłyszał po rosie ten sam oberek sprzed lat. Ten sam diabelski oberek, darowany mu przez Tomasza Kobiele.

Kiedy odszedł już Kobiela, nikt po nim nie płakał.

Tylko Józef wieczorami w ciemność się wsłuchiwał. I w końcu wyruszył Józef Wicher do Prawsi, jeszcze raz przekroczył próg umierającej chałupy i znalazł wzgardzony przez muzykantów bę­ben. Dziwny bęben, pokryty wyblakłymi malunkami, zrobiony ze skóry psa. Schował go do lnianego worka i zabrał do siebie. A po­tem powiesił w komórce, obok innych bębnów, które odtąd sta­tecznie kołysały się, poruszane wiatrem wciskającym się przez szpary w ścianach. Tak minął miesiąc. Wichrowie dali na mszę za duszę Tomasza. Zapłacili, ksiądz mszę odprawił. Józef nie słyszał już więcej oberków, rosa nie przynosiła z Prawsi żadnego głosu. I tak odszedł muzykant, co stracił swą duszę.

Kiedy odszedł już Kobiela, nikt po nim nie płakał.

Czasem Józef w stronę Prawsi spokojnie spoglądał. Józef spo­glądał w stronę umierającej chałupki, która zachowywała się dziw­nie. Po kilku tygodniach uschły i zniknęły resztki dawnego sadu. Potem zaczęły blednąc i tak wyblakłe już barwy zabudowań. A kiedy zbladły do cna, nie zobaczył Józef ani obórki, ani stodoły. Najdłużej opierała się chata, zrobiona sto lat wcześniej z ciemnych, sosnowych bali. Ale i ona nieuchronnie wymazywała się z widno­kręgu. Traciła ostrość, gubiła kontury. Aż wreszcie na miejscu dawnej zagrody nie było nic, co mogłoby zakłócać równy i płaski horyzont. Józef poszedł tam kiedyś, ale prócz kępy pokrzyw i sta­rego, dziurawego garnka nic nie znalazł. I tak odszedł muzykant, co stracił swą duszę.

Kiedy odszedł już Kobiela, nikt po nim nie płakał.

Raz się tylko ksiądz dobrodziej o ciało zapytał. Kilka lat później, chodząc po kolędzie, proboszcz musiał przypomnieć sobie o tej sprawie. Zagadnął więc Józefa, co zrobili z ciałem muzykanta. Ten spokojnie odparł, że pochowali po chrześcijańsku, bo nawet naj­większy biedak i grzesznik na to zasługuje. Ksiądz chciał coś powiedzieć, ale przygryzł tylko wargę i poszedł do następnej rodziny. I tak odszedł muzykant, o którym mówiono, że sprzedał diabłu duszę. I tak odszedł muzykant, co zatracił duszę.

Kiedy odszedł już Kobiela, nikt po nim nie płakał. Tylko Maria co wieczór modliła się za jego nieszczęśliwą duszę, a to chyba było dużo ważniejsze. A Józef żegnał się ukradkiem, ilekroć mijał kap­liczkę świętego Antoniego. Wspominał wtedy i diabelskiego mu­zykanta, i niemieckiego oficera, i kowala Wojciecha. I spoglądał w stronę lasu, gdzie między drzewa wycofała się do cna stara i sfatygowana chałupka. Zwłaszcza że niedługo po śmierci To­masza Kobieli do Wojciechowego domu sprowadził się milczący włóczęga, wiejski powsinoga, którym rodzice zaczęli straszyć nie­grzeczne dzieci.


15 Oberek rokiciński „słowik” od Józefa Wichra [wariant II „dziadowski”]


Chodził, chodził dziad po wioskach i grał na skrzypeczkach, na lichych skrzypeczkach.

Chłopi drzwi zatrzaskiwali, bo się dziada bali, nic mu nie dawa­li. Pojawił się dziad nie wiadomo skąd. Krążył po okolicznych wioskach. Szedł wolnym, zmęczonym krokiem, szedł utykając. Na plecach miał worek podróżny, połatany i zwykle próżny. Miał filcowy kapelusz, omszały i spłowiały, pewnie zabrany poczciwe­mu strachowi na wróble. Sam jak strach wyglądał, jak na wróble, połatany i w kapocie dziurawej. Nie wiadomo, skąd się wziął, nikt nie pamięta, kiedy na wioskach zobaczono go po raz pierwszy. Wyprzedziły go opowieści, zanim wszedł do Rokicin, do Kadzid­ła, opowieści o nim przywiały dziwne wieści. Że jego wróblowy kapelusz jak kompas zawsze pokazuje północ, że nosi w worku na plecach ludzkie troski, że grając na skrzypcach, kradnie ludzkie dusze. Ile było w tym prawdy, nikt nie wie. A dziad chodził i grał. Kuśtykał drogami, rozmawiając z polnym wiatrem. Czasem sta­wał przed domami, kłonił się nisko i zaczynał oberka. Swojsko grał, choć były w jego grze dźwięki z Opoczyńskiego, dźwięki zza Pilicy. Ale swojsko grał i ładnie. Stawał przed drzwiami i grał. A ludzie czasem dawali mu suchego chleba, czasem kawałek sło­niny, miskę ziemniaków. A on dziękował i odchodził. Czasem nic nie dawali, bo nic nie mieli, bo się dziada bali, bo nie chcieli jego inności. I trzaskały drzwi, skrzypiały zamykane w pośpiechu furt­ki. A ten grał do tych zamkniętych drzwi, uśmiechał się błogo, a potem czynił smykiem w powietrzu znak krzyża i odchodził. I donikąd odchodził, bo nigdzie nie mieszkał. I odchodził swoją drogą, bo wszystkie drogi były jego, bo żył w drodze i przy drodze. Pojawiał się po kilku tygodniach, czasem po kilku miesią­cach, znużony graniem w innych stronach, w innych wioskach, innym domom.

Chodził, chodził dziad po wioskach i grał na skrzypeczkach, na lichych skrzypeczkach.

Chłopi drzwi zatrzaskiwali, bo się dziada bali, nic mu nie dawa­li. A on się nie zrażał, tylko chodził, aż wszyscy przyzwyczaili się do dziada. I dalej grał domom, dalej zbierał w swej torbie wędrow­nej i bezdomnej skórki od chleba i resztki z chłopskich stołów. I dzieci, które go lubiły, przezwały go Dziadem Poskrzypem. Poskrzyp, dziadu, poskrzyp, prosiły, a dziad skrzypiał wedle ży­czenia. I dzieci się dziada nie bały, dzieci nie wiedziały, że bać się powinny. I chodziły za nim, a on im grał. I tańczyły wokół niego, a on się śmiał. I tak stał się trwałym elementem świata. Znikał gdzieś na zimy, przepadał z bocianami, powracał z jaskółkami. Gdzie zimował, nikt nie wie. Śmiali się po wioskach, że zagrzebuje się w starych liściach i przesypia zimę w jakimś leśnym wykrocie, jak niedźwiedź.

Chodził, chodził dziad po wioskach i grał na skrzypeczkach, na lichych skrzypeczkach.

Chłopi drzwi zatrzaskiwali, bo się dziada bali, nic mu nie dawali.

A dziad szedł z wioski do wioski, zbierał ludzkie troski do swego supełka.

A dziad szedł z wioski do wioski, zbierał do supełka wszystkie ludzkie troski. I krążyły też wokół Poskrzypowego kapelusza peł­ne troski myśli Józefa Wichra. Jako że Józef miał z Poskrzypem kłopot. Od razu złowił go uchem, przez pola rozpoznał w nim nie lada muzykanta. I nie znał nikogo, kto by tak grał. Wiedział, że poza nim nikt nie rozpozna w dziadzie wielkiego skrzypka. Wszy­scy będą widzieć dziurawą kapotę, będą widzieć niegroźnego sza­leńca grającego do zamkniętych domów i bawiącego się z dzieć­mi. A Józef wyczuł w jego grze wielki talent. I to go niepokoiło. Bał się, że będzie z tego wszystkiego nieszczęście. I żalił się Marii, że nikt nie widzi zagrożenia, a potem ludzie będą płakać, mówił. A Maria się śmiała, nieszczęście może być takie, sam jak Poskrzyp skończysz, mówiła. I to Józefa rozjuszało. Trzaskał wtedy drzwia­mi, wychodził do karczmy i na wszelki wypadek pił. I myślał o Poskrzypie. A ten dalej złośliwie łaził po wioskach, choć do domu Wichrów nigdy nie zaglądnął. Choć tyle ma honoru, mru­czał Józef i wracał do swoich spraw.

A dziad szedł z wioski do wioski, zbierał ludzkie troski do swego supełka.

A dziad szedł z wioski do wioski, do swego supełka zbierał ludzkie troski. Tylko jakoś nie chciał zabrać trosk Wichrowych. A te powracały, ilekroć po polach niosła się w stronę Rokicin Poskrzypowa muzyka, ilekroć Józef mijał dziada na drodze, ilekroć widział go stojącego za kościelnym ogrodzeniem i odchodzą­cego do swych zajęć przed końcem mszy. Był Poskrzyp wyrzutem sumienia, był żywą obawą Józefa, był tym, o czym Józef chciał zapomnieć. Choć tego jeszcze nie wiedział. Kiedyś zebrał się na odwagę i chciał dziada zagadnąć. Minął go na drodze i przez kilkanaście kroków zastanawiał się, czy zawrócić. A kiedy już podjął decyzję i odwrócił głowę, Poskrzypa na drodze nie było. Rozpłynął się z babim latem i smugami jesiennej mgły, jakby zatracił się w rokicińskich bezkresnych polach. Po kilku dniach Józef opowiedział o tym wydarzeniu Marii. Stary jesteś, to ci się różne rzeczy zwidują. Pewnie z karczmy wracałeś, śmiała się, siedząc przy piecu. Ale zaraz potem, kiedy Józef przeszedł do drugiej izby, westchnęła cicho. Bo sama też miała oko na Po­skrzypa. Też jej się czasami zwidywał i znikał. A raz nawet, jak szła na gorzkie żale do kościoła, to zjawił się przed nią taki dziw­nie przezroczysty, że przez jego płaszcz widziała zaorane pole, które przecież powinno się kryć za przygarbionymi plecami. I pa­miętała, że takie same postaci widywała podczas swej wdowiej wojny, siedzące na dachach prawiejskich chałup. I przeżegnała się ukradkiem, sama nie wiedząc, co o tym sądzić.

Chodził, chodził dziad po wioskach i grał na skrzypeczkach, na lichych skrzypeczkach.

Chłopi drzwi zatrzaskiwali, bo się dziada bali, nic mu nie dawa­li. Zatrzaskiwał się też coraz bardziej Józef. Nie tylko przed Poskrzypem, ale też przed całym światem. Po tych wszystkich oko­licznych śmierciach był rozgoryczony, obrażony na świat. Nie wygrażał mu, nie wojował z upływającym czasem. Tylko cicho wycofał się do swego domu. Tylko raz jeden, po śmierci Tomasza Kobieli, spróbował podjąć desperacką próbę zatrzymania czasu. Jak Jakub stanął na skraju Rokicin i, niczym Dziad Poskrzyp, zaczął grać gniewnego oberka. A potem odczekał kilka dni i nic wielkiego się nie wydarzyło. Więc obraził się na Boga. Nie gwał­townie, bo Józef Wicher był człowiekiem spokojnym. Po prostu narastał w nim żal do wszystkich i do wszystkiego. I ta fala goryczy nie mogła ominąć Boga. Przestał chodzić do kościoła. Wpierw chodził co drugą niedzielę, potem jeszcze rzadziej. Aż wreszcie zaglądał tylko na pasterkę i rezurekcję. Wiedział, że zła­mał wiekowe przymierze Wichrów z Bogiem. Muzykantów, co wyrzekli się diabła i zawsze Bogu byli wierni. Ale tłumaczył sobie, że to Bóg pierwszy nie dotrzymał słowa. Na przekór Stwórcy omijał więc drewnianą, kadzidlańską świątynię. I pogrążał się w bezsilnym żalu.

Chodził, chodził dziad po wioskach i grał na skrzypeczkach, na lichych skrzypeczkach.

Chłopi drzwi zatrzaskiwali, bo się dziada bali, nic mu nie dawa­li. Józef nie musiał drzwi zatrzaskiwać, gdyż Poskrzyp omijał ich obejście. Zresztą wydarzyło się w tamtym czasie coś, co odciąg­nęło uwagę Józefa Wichra od Dziada Poskrzypa. Jednego wieczo­ru wracał z karczmy do Rokicin wysadzaną wierzbami drogą. Mijał syczące na wietrze wierzbowe gałęzie, patrzył na rozedrgane liście. I wtedy spróbował sobie wyobrazić diabła. Od wieków wierzono, że diabły zamieszkują rokicińskie wierzbowe dziuple, że z ich wnętrza zdradziecko kuszą wszystkich, a zwłaszcza mu­zykantów. A Józefa jakoś nigdy nie chciały kusić. Widać dała im w skórę woda święcona, którą za sprawą Jakuba proboszcz przed laty kropił zatopione w wodzie pnie. Teraz Józef wracał z Kadzid­ła, z nudów próbował sobie wyobrazić diabła i jakoś nie miał z tym większych trudności. Wyblakłe i złuszczone malowidła na stropie kadzidlańskiego kościoła od dzieciństwa uczyły go, jak ma widzieć diabła. I widział ciemne, pokraczne stworzenie z czer­wonym językiem, z kozimi rogami i niepokojącym złym okiem. Widział widły w kosmatych, krogulczych dłoniach, widział złoś­liwy grymas. Widział kłębowisko diabłów, stłoczone u dołu obra­zu, pokonane i upokorzone przez Zmartwychwstałego. I wiedział, że pewnie tak wygląda bezimienny rokiciński diabeł, przez lata skrywający swoje diabelskie sprawy w wierzbowej dziupli. Ale zaraz przyszły inne obrazy. Przyszedł, nie wiedzieć skąd, obraz diabła frasobliwego, diabła zżeranego przez troski. Małego, wy­chudzonego drewnianego diabełka, któremu farba obłuszczyła się z zakrzywionych rogów i który gorzko przeżywa swój los. Gdyż wierzbowy diabeł musiał być bardzo samotny. Muzykanci od lat nie zawierali z nim paktów, ostatni przyjaciel, Tomasz Kobiela, właśnie zmarł w powszechnej pogardzie. Diabeł wierzbowy mu­siał być zafrasowany przemijaniem nie mniej niż Józef. Gdyż ko­niec dawnych czasów był przede wszystkim końcem wiejskich diabłów. Diabłów, które nie były nikomu potrzebne, diabłów, które straciły swą moc. Diabłów, które nie potrafiły nikogo skusić, diabłów, które nie budziły lęku, tylko śmiech, nie budziły grozy, bo w nikim nie budziły już żadnych uczuć. Józef przypomniał sobie, jak w dzieciństwie z duszą na ramieniu chodził na roraty. Jak przejmował się wielkopostną ewangelią o kuszeniu Chrystusa. Jak napominany przez Jakuba nie zerkał w stronę wierzb. Pamię­tał, jak z innymi dziećmi zbijał się w ciasną gromadkę i jak współ-śpiewając święte pieśni, odstraszał złego. I wiedział Józef, że teraz dzieci nie boją się mijać starych wierzb. Że podchodzą do nich ze śmiechem, że niefrasobliwie zrywają potrzebne do zabaw witki. Że nikt nie przejmuje się zimującymi w dziuplach diabłami. Tak sobie Józef Wicher myślał, przystając co chwila i patrząc na roz­gwieżdżoną czaszę rokicińskiego nieba. Ale nie zdążył dojść do wsi, nie zdążył nawet dojść do kapliczki świętego Antoniego, gdy usłyszał w wierzbowych liściach niepokojące głosy. Usłyszał pra­stare oberki, oberki pozapominane nawet przez Wichrów. Usły­szał dawne oberki, oberki cudem odnalezione. Wyłapał je wszyst­kie, wyłapał czułym, muzykanckim uchem. I zapamiętał każdy dźwięk, zapewne darowany przez wierzbowe diabły. I obiecał sobie, że odtąd będzie codziennie grał po jednym wierzbowym oberku. Tak zwyczajnie, bez żadnych diabelskich paktów. Uwie­rzył, że jego codzienne granie będzie jak zwykła, gospodarska robota. Jak koszenie łąki, by nie zarosła, jak karmienie kur, by nie padły, jak zamiatanie izby, pranie pościeli i rozpalanie w piecu. Tylko tyle mógł zrobić dla swego świata. A potem zmęczony łapaniem oberków zawlókł się do swej szarzejącej na przeciwleg­łym krańcu Rokicin chałupki i zaczął grać. Maria od razu poznała, że to jakieś nowe, nieznane melodie, bo spojrzała na Józefa uważ­nie i od razu zaczęła przytupywać do rytmu. Od tamtej pory Józef każdego wieczora grał jednego z darowanych oberków, ogrywając go niemal godzinę. A każdy oberek był inny, jakby miał własne życie. Niektóre poddawały się łatwo, inne wiły się pod smykiem i uciekały w trawę. Były i takie, które nie lubiły długiego ogrywa­nia, jeszcze inne chętnie się zapominały lub za każdym razem przypominały nieco inaczej. Miał z nimi Józef niezłą robotę, jak ze stadem podrastających szczeniąt lub nieznośnych urwisów. Grał je jednak zapamiętale, grał każdego wieczora. I wtedy zdawało mu się, że widzi wiotkie cienie, migoczące na ścianach izby, że słyszy przytłumione, jakby spod podłogi idące odgłosy dawnych zabaw i tańców. Lecz z każdym dniem czuł się bardziej zmęczony, czuł się bardziej nijaki i jakoś tak niezrozumiale stęskniony. I prze­czuwał, że tak właśnie musi się czuć sterany życiem Dziad Po­skrzyp.

Chodził, chodził dziad po wioskach i grał na skrzypeczkach, na lichych skrzypeczkach.

Chłopi drzwi zatrzaskiwali, bo się dziada bali, nic mu nie dawali.

Szczute psy się doń łasiły, ogonem merdały, z dziadem się bawiły.

Szczute psy się doń łasiły, z radością witały, ogonem merdały. Nie dawały się poszczuć, szczekały z radością. Dziada kochały dzieci i psy wioskowe. Te bezpańskie, krążące wieczorami po łąkach, łaziły za nim, a on graniem prowadził tę przypadkową sforę. Pańskie psy urywały się z łańcuchów i pędziły za nim. W końcu nie chodził po wioskach sam, tylko otoczony zgrają kundli, dużych i małych, zdrowych i chorych. Chodziły wszędzie, gdzie on, nie odstępowały go na krok. I ludzie po wioskach, którzy się nawet swoich psów trochę bali, bali się Dziada Poskrzypa.

A dziad stawał przed domami i witał się z psami, które go kochały. I tak płynęły lata, świat nie mógł istnieć bez Poskrzypa, nikt nie wyobrażał sobie wiosek bez niego i jego sfory. Zwiastował zmiany pór roku. Zima idzie, Poskrzyp zniknął, mówili. Wiosna wraca, bo go znów widziano w Prawsi. Lato idzie, bo bez kapoty łazi. Jesień za pasem, bo Poskrzyp kapelusz na głowę naciągnął. Zima, bo znów przepadł z psami. I tak trwały Rokiciny, trwała Prawieś i Kadzidło, trwały obok Poskrzypa, obok jego wędrówek bez celu, obok jego oberków, którymi oplatał wsie wbrew woli Józefa. A Poskrzyp trwał wokół nich, łącząc drogi i wydeptując nowe ścieżki. Aż wreszcie osiadł, osiadł w starej chacie po Woj­ciechu Kowalu. W domu na skraju lasu, który Wojciech osierocił jeszcze przed wojną. W domu, który obrósł zdziczałą i nieprzebytą łąką, który ze wstydu oddalił się od Rokicin, połączony z wioską cieniutką nitką zarośniętej ścieżki. I który pewnie zagubiłby się między jasnymi sosnami, gdyby nie dobrotliwa opieka świętego Antoniego, czuwającego nad wszystkim, co zagubione w okolicy. I do tego domu sprowadził się wreszcie Dziad Poskrzyp i zszedł z linii ludzkich spojrzeń. A z nim zamieszkały wszystkie przygar­nięte psy, wszystkie kundle wioskowe, które też znalazły swój dom.

Chodził, chodził dziad po wioskach i grał na skrzypeczkach, na lichych skrzypeczkach.

Aż Dziad Poskrzyp przestał chodzić i zamieszkał z psami, poza spojrzeniami.

Zamieszkał na skraju lasu, na brzegu Rokicin, na krawędzi czasu.


16 Oberek rokiciński „miejski” od Józefa Wichra [fragment II]


I znów chłopcy, znów przyjechali muzykę nagrywać.

Przyjechali, gdy już w sadzie można jabłka zrywać. I znów ucie­szyła się Maria, i jabłek narwała ze starej papierówki, posadzonej przez Jakuba jeszcze przed wojną. I cieszył się Józef, i za skrzypce chwycił. Ale ten przyjazd był inny niż poprzedni. Bo nie tylko na­grywali, ale też zaczęli się sami uczyć. Mikołaj miał własne skrzyp­ce, kiedyś zaczął naukę w szkole muzycznej. Marcin ćwiczył na Józefowych. A Janek Wicher dostał od dziadka stare stainerki po Franciszku. Te same, co je w trzydziestym ósmym Józefowy brat kupił w Kamiennej Woli. Te same, na których wyrył z tyłu FW 38, te same, które zostawił, jak szedł na wojnę. Piotr, syn Józefa, nie chciał ich, bo grać nie potrafił. I dopiero jego syn przejął rodzinne skrzypeczki. Kalafonia, która przywarła do wierzchniej płyty, zdą­żyła poczernieć przez lata zakurzenia. Lakier prawie cały się złuszczył i Janek czuł pod palcami niemal surowe, jasne drewno. Ale skrzypce grały pięknie, starodawnie. I przyjaciele zazdrościli mu i dziadka muzykanta, i skrzypiec po dziadkowym bracie.

A chłopcy znów przyjechali muzykę nagrywać.

Przyjechali, gdy już można było jabłka zrywać. I chodzili mię­dzy drzewami i ćwiczyli, kalecząc niemiłosiernie nagrane wcześ­niej oberki. Jeden grał między drzewami, drugi na boisku stodoły, trzeci w izbie słuchał rad. A Józef pokazywał wolno, jak grać, wytykał błędy, cierpliwie grał po kilka razy te same fragmenty. I tak się wymieniali między sadem, izbą i stodołą, i wypuszczali na pola ułomne oberki, oberki koślawe, oberki kulawe. A Maria goto­wała kapustę z grochem i rosół z kury i obierała ziemniaki do obiadu, i cieszyła się swoim domem na nowo pełnym muzyki. A wieczorami kończyły się lekcje i zaczynało granie. Były papiero­sy bez filtra, była wódka. I tak minęło kilka dni, i znów chłopcy pojechali. Odeszli w środek lata, jak poprzednio odchodzili w zi­mę. Odeszli do Kadzidła, na jedyny w ciągu dnia autobus do Radomia.

Przyjechali, pojechali, Józef został w domu.

Oj, Józefie, pewnie myślisz, żeś potrzebny komu. Ale Józef wie­dział, że przyjadą. Widział ten błysk w oku, widział zachwyt ozdobnikami, dawnymi oberkami. Wiedział, że kiedy znajdą wol­ną chwilę, to znów przyjadą do dziadka i babki, do starych ludzi pogrążonych w wystawionych na wszystkie wiatry świata Rokici­nach.

I znów chłopcy przyjechali nagrywać oberki.

Przywieźli swoich przyjaciół, zrobił się zgiełk wielki.

I znów chłopcy przyjechali uczyć się muzyki.

Przewrócili życie Jana i Marii nawyki. Było ich siedmioro. Poza tymi, co przyjeżdżali poprzednio, byli nowi. Ania, żona Janka, Magda, dziewczyna Marcina, i jeszcze Krzysiek, wspólny kolega, skuszony opowieściami z wypraw na wioski. I jego dziewczyna, Kasia. Wszędzie było ich pełno. Chłopcy grali, ćwiczyli, fałszując i nie mogąc się zestroić, dziewczyny pomagały Marii w kuchni. Dom Wichrów prawdziwie ożył. Goście wytrącili Marię i Józefa z żłobionych przez lata kolein. Zmieniły się pory posiłków, pory snu i wstawania. Zmieniło się ustawienie mebli, bo stół trzeba było przesunąć na środek, bo chłopcy zbili ławkę i dostawili obok krzeseł. Maria musiała zmienić swoje ścieżki, które przez lata wydeptała w podłodze. Pojawiły się w kuchni nowe przyprawy, dziwna żywność z miasta, pakowana w kolorowe folie i kartony. Maria, przyzwyczajona do prostych potraw, nie radziła sobie z włoskimi i chińskimi sosami. Smakowało jej to, ale kuchnią zawładnęły dziewczęta. Z początku czuła się u siebie w domu trochę nieswojo, stara chałupka została wywrócona na nice. Ale szybko zauważyła, że dom ożył i na powrót zaczął pełnić funkcje domu. Powróciły nieużywane sprzęty domowe, zapomniane po kufrach naczynia. Dziewczyny rozmawiały z Marią o starych kros­nach na strychu, na których od lat rozpięte były ciężkie od kurzu pajęczyny. Wypytywały o barwienie wełny i lnu, oglądały stare narzuty i kapy. I Maria czuła się potrzebna. Ania była dla niej jak synowa, gdyż Barbara, żona Piotra, rzadko przyjeżdżała do Roki­cin i przeważnie nie chciała się od teściowej niczego uczyć. Umie­rający dom Wichrów zawrócił ze swej, jak się wydawało wcześniej, nieodwracalnej drogi.

I znów chłopcy przyjechali nagrywać oberki.

Przywieźli swoich przyjaciół, zrobił się zgiełk wielki.

I znów chłopcy przyjechali uczyć się muzyki.

Przewrócili życie Jana i Marii nawyki. Ale Józef z Marią nie czuli się przewróceni. Czuli, że młodzi przywrócili ich do życia. Goście z miasta spali w stodole, zagrzebani w sianie. Było ciepłe lato, a dla miastowych to była atrakcja. Józef wspominał noclegi w sto­dołach z dawnych, weselnych czasów. Pamiętał też, że za drzwi stodoły nie miały wstępu uznawane w świecie prawa. Pamiętał, jak znikał wstyd, jak ludzie poznawali się, jak nikt nie patrzył na obyczaje i przykazania. Rokicińskie stogi były wyspami innego świata, wyspami młodych, gdzie trwał ciągły karnawał i ciągły śmiech. I wiedział, dlaczego młodzi śpią w stodole, i powstrzymał Marię, która z troską namawiała przyjaciół wnuka do noclegu w izbie. Bo zimno, bo wieje, bo dach nieszczelny, bo poranki już chłodne, bo myszy. I dziwiła się, że to młodym nie przeszkadza. Potem przychodzili na śniadanie zaspani, ziewając i wyciągając sobie nawzajem źdźbła z włosów. A potem chłopcy grali, dziew­czyny gotowały, a potem wszyscy tańczyli. I bała się Maria, że stara podłoga nie wytrzyma przytupów, bo w chałupie Wichrów ostatni raz tańczono jeszcze za życia Jakuba. I trzęsła się chałupa, i drżały szybki w oknach, ale chyba stary dom cieszył się, że wracają dawne czasy. Zresztą, odkąd młodzi zaczęli przyjeżdżać, dom znowu przysunął się do Rokicin, do drogi. Wcześniej zmie­rzał już na samą krawędź opuszczonych i nieuprawianych pól, a teraz, jakby wyczekując gości, niecierpliwie przewędrował na dawne miejsce, przy samej drodze, w sąsiedztwie kapliczki Chrys­tusa Frasobliwego. A młodzi tańczyli, a dom posapywał, bo nie był już najmłodszy.

Przyjechali, pojechali, do domu wrócili.

Józef z Marią w swej chałupce za nimi tęsknili. Ale nie trwało to długo. Młodzi coraz częściej wracali. Mniejszymi grupami, przy­wozili nowych ludzi po naukę lub tylko do posłuchania. Przyjeż­dżali w piątkowe wieczory, zabierali się w niedzielne popołudnia. Dużo grali, dużo pili, jak się parę osób zebrało, to i zatańczyli.

Z czasem rytm życia starych Wichrów wyznaczany był tymi od­wiedzinami. Wszyscy dla Józefa i Marii byli wnukami. Śledzili ich losy, pytali o zdrowie, o miłości, o pracę, o studia. Powoli za­czynali żyć ich życiem, życiem obcym, zanurzonym głęboko w wielkim mieście. Ale tracąc własne życie, potrzebowali czyjegoś istnienia, czyichś emocji, by swoje podsycać. Czasem Józef brał chłopaków i szli do sąsiedniej wsi, a tam stary muzykant nieomyl­nie prowadził do innego skrzypisty albo harmonisty, albo basisty, albo bębnisty. I nagrywali chłopcy z miasta ostatnie kapele z Roki­cin, Prawsi czy Kadzidła. Kapele, które grały razem ostatnio przed wielu laty. Spotykali skrzypków z palcami powykręcanymi przez artretyzm, z palcami oberwanymi przez maszyny rolnicze. I tak poznawali muzykancką mapę okolicy. Kto u kogo się uczył, kto z kim grał, kogo cenił, a kogo nie lubił. Wypływały przy wódce dawne żale, przysypane przez czas smutki i wspomnienia. Nie było tych muzykantów wielu. Większość bohaterów ich opowieści leżała na cmentarzach. Ale Józef wprowadzał przyjaciół swego wnuka w swój świat, w ostatnie istniejące jego ogniwa, poroz­rzucane po wioskach.

Przyjeżdżali, odjeżdżali, do domów wracali.

Józef z Marią w swej chałupce wytrwale czekali. Różnie wypeł­nione były te okresy oczekiwania. Pewnego razu Józef wybrał się na jarmark do Przysuchy i kupił tanio kilka jesionowych łubów. Nie było łatwo, bo tańsze i częstsze były plastikowe sita. Ale kupił i dumny powrócił do Rokicin. W komórce rozciął i rozklepał znalezioną przed laty miedzianą rurkę. Potem przy pomocy młod­szego sąsiada, powycinał w rozgiętym pasku blachy niewielkie kółka. W Kadzidle kupił śruby i obszedł okolicę w poszukiwaniu kozich skór. Mało ludzi trzymało kozy, a ci, co jeszcze mieli, po namowach starego muzykanta postanowili się ich pozbyć. I wy­prawił Józef kilka skórek i usunął z nich sierść i pociął na kawałki i naciągnął na jesionowe obręcze. A potem założył miedziane cykacze i miał kilka bębenków, które rozdawał swym najbardziej wytrwałym uczniom. I jechały rokicińskie bębenki w Polskę i bęb­niły po warszawskich blokowiskach i przyzywały prastary rytm oberka. A uczniowie odwiedzali swych rodzonych i przybranych dziadków i napełniali małą chatynkę przy końcu Rokicin śmie­chem, radością i muzyką.

Przyjeżdżali, odjeżdżali, do domów wracali.

Józef z Marią w swej chałupce wytrwale czekali. Różnie czekali, różnie młodych wyglądali. Maria, jak to ona, martwiła się, czy coś im się złego w drodze nie stało. Czekała, aż przybiegnie chłopak od sołtysa. Bo tylko sołtys miał telefon i do niego dzwonili z mias­ta, że przyjadą. A Józef w okresach oczekiwania zapadał w swoje wielogodzinne drzemki, w wielodniowe sny. Zagrzebany pod sta­rymi pierzynami wychodził tylko na posiłki i nie chciał z nikim rozmawiać. Grał tylko każdego wieczora swe intymne, wierzbowe oberki. Ożywiał się tylko, jak przyjeżdżali młodzi z miasta. I oni znali go zawsze takim, grającym, roześmianym, pełnym życia i radości. I podziwiali jego witalność, i podziwiali jego niespożyte siły. I żegnając go, myśleli, że cały rok prowadzi takie życie, pełne ruchu i radości. A on, kiedy tylko znikali między rokicińskimi wierzbami, kiedy tylko pochłaniała ich prosta droga do Kadzidła, zagrzebywał się w pościeli albo zapadał w bezruch nad szklanką niedopitej kawy zbożowej i godzinami bez słowa trwał w tym otępieniu. Potem Maria zaganiała go do łóżka i tak to trwało do następnej wizyty. Niektórzy z młodych, ci, którzy przyjeżdżali najrzadziej, bali się zakłócać codzienność starych Wichrów. Bali się, że swą obecnością burzą porządek muzykanckiego małżeń­stwa, że za bardzo ingerują w ich świat. Ale cóż może być złego w zawracaniu kierunku tych, którzy nieuchronnie zbliżają się do śmierci?

Odjeżdżali do swych domów, potem znów wracali.

Józef z Marią w swej chałupce wytrwale czekali.

Kiedy znowu do Rokicin z miasta przyjedziecie?

Czy nie macie dla nas czasu, czy też już nie chcecie?

Odjeżdżali do swych domów, potem znów wracali.

Józef z Marią w swej chałupce wytrwale czekali. I na tym czeka­niu schodziło im życie. Na tym czekaniu mijały im ostatnie miesią­ce i tygodnie, jakie życie dla nich przewidziało. Wolno płynące dni, podobne do siebie, kapiące jak krople z nieszczelnego dachu, monotonnie, niezawodnie, do znudzenia. To czekanie ich zmieni­ło, te odwiedziny ich zmieniły. Ale zmienił się też dzięki tym przyjazdom świat wokół domu Wichrów. Niegdyś zapomniany muzykant, niepotrzebny dzisiejszej wsi i dzisiejszym weselnikom, stał się nagle postacią na powrót cenioną. Kłaniano mu się, zaga­dywano o zdrowie, o gości, o uczniów. W wakacje listonosz przy­nosił kartki z rozmaitych miejsc, do których wyjeżdżali jego przy­brani wnukowie. A kartki z pozdrowieniami spływały z całego świata. Z Dublina, Amsterdamu, z francuskich winnic i szwedz­kich pól truskawkowych. Wielobarwne, z opisami w obcych języ­kach. Dumny był ze swego wnuka, z jego przyjaciół. Po kilku latach tych przyjazdów niektórzy, zwłaszcza Janek i Mikołaj, grali jak wioskowi muzykanci i mogliby sami ogrywać wesela. Gdyby tylko takie wesela jeszcze były.

Przyjechali chłopcy na wieś po stare oberki.

Po co wam wiejska muzyka w waszych miastach wielkich? Chłopcom potrzebna była nie tylko muzyka, ale też obrazy od­chodzącego świata wiejskich muzykantów. Mikołaj robił więc ko­lorowe zdjęcia Józefowi, Marii, ich zagrodzie, Rokicinom i całej okolicy. Potem przywoził odbitki, które Józef dołączał do tych kilkunastu starych fotografii. Układał je w pudełku po czekolad­kach, aż nowe, lśniące zdjęcia zupełnie przykryły tamte stare. Nawarstwiły się na nich, ich intensywne kolory wyparły z pamięci Józefa dawne, wyblakłe barwy. Ale dzięki tym wizytom i dzięki fotografiom stary muzykant coraz częściej wracał do dawnych dni. Tak dalece, że postanowił nawet pogodzić się z Antonim Strycharzem. Ostatnim żyjącym z pewnego zrobionego przed woj­ną zdjęcia.

Przyjeżdżajcie do Rokicin po stare oberki.

Pewnie ich wam nie potrzeba w waszym mieście wielkim.

Przyjeżdżajcie do Rokicin, do starej chałupki.

Babka z dziadkiem już czekają, odganiając smutki.

Czeka na was stara Maria i Józef starutki.


17 Mazurek „zaduszny” od Antoniego Strycharza z Kadzidła


Byli muzykanci, byli, ale się skończyli.

Byli muzykanci, byli, lecz poumierali.

Nikt nie wie, jak się wołali, nikt nie wie, jak grali.

Kiedy o nich zapomnimy, komu będą grali? Nikomu, nikomu nie grają zmarli muzykanci. Żywi też nie grają nikomu. Ze smut­kiem Antoni Strycharz zapalał kolejne znicze. Zapalił już na grobie żony, a potem obszedł muzykanckie groby. Cmentarz w Kadzidle był malutki, przylegał do kościelnego terenu. Wiele grobów za­padło się ze starości, w wielu chowano całe rodziny. Niewiele było murowanych grobowców, niewiele tablic z rytymi w marmurze nazwiskami. Żelazne krzyże z przybitymi tabliczkami, które co kilka lat trzeba było malować na nowo, by wszyscy wiedzieli, kto pod krzyżem leży. Pierwszego listopada, kiedy nikt w Polsce nie czci Wszystkich Świętych Pańskich, tylko każdy obrzęduje pra­dawne święto zmarłych, przyszedł Antoni na cmentarz. Przyszedł spotkać się z muzykantami. Każdemu świeczkę, każdemu Wiecz­ne odpoczywanie, nad każdym ciche westchnienie. Ten zmarł mło­do, ten pięknie grał, ale mu palce odcięło, ten zdrowie stracił, o tym wszyscy zapomnieli. Duchy muzykantów nie chciały przy­chodzić, ciche westchnienia Antoniego nie były dla nich przy­zwaniem. Wielu znał z młodości, wielu słuchał jako mały chłopiec, o innych krążyły legendy, powtarzane przez ludzi od pokoleń. Byli wśród legendowych skrzypków Wichrowie, był paktujący z diabłem Kobiela. Ale Antoni nie mógł przywołać ich twarzy. Od tylu lat byli dla niego tabliczkami na kadzidlańskim cmentarzu, a ich twarze zniknęły sprzed oczu starego harmonisty. Wysmyk­nęły się z wiązki wspomnień. Widział ich postacie, idące przez wieś, jadące wozami, grające w małych, pełnych gości izbach. Słyszał ich oberki, ich mazurki i polki. Ale twarze znikały w cieniu, twarze zabrała im Strycharzowa niepamięć. Byli muzykanci, byli, ale się skończyli.

Zapomniały się ich twarze, choć przepięknie grali. Zapomniały się Antoniemu, zostały tylko czarne, rdzewiejące na brzegach tab­liczki i drżące litery z białej farby, niech spoczywają w pokoju. Antoni chodził między grobami. Pamiętał, gdzie leżą jego dawni znajomi, pamiętał ich pogrzeby, czy padało, czy był mróz. Przecis­kał się między ludźmi, odkłaniał się przyjezdnym z miasta, którzy na pierwszego listopada powrócili do rodzinnego Kadzidła, by złożyć wielkie wiązanki na szarych mogiłach. Nie pamiętał tych młodych, często już dojrzałych ludzi, nie wiedział, w którym się rodzili domu. Miasto ich zmieniło, umalowane usta kobiet, koloro­we berety, kurtki, inne zapachy. Przed cmentarzem, wzdłuż drogi, widział ich samochody, czerwone i srebrne, z błotem na karose­riach, ustawiane niedbale, na chwilę, na poboczu. Odkłaniał się uprzejmie, ściągając raz po raz swą wysłużoną czapkę i wędrował między grobami do swoich znajomych, do swoich zmarłych. I przy ziemnej mogile Wichrów, gdzie od pokoleń składano ciała wielkich muzykantów z Rokicin, spotkał Józefa. Nie odzywali się do siebie od dwudziestu lat. Antoni parę razy chciał ciotecznego brata przeprosić za tamten wieczór w karczmie, ale nigdy nie mógł się zebrać. Wyruszał nawet do Rokicin, ale dochodził tylko do kapliczki świętego Antoniego. Kiwał głową, wzdychał i zawracał do Kadzidła. A teraz tak niewielu ich zostało po tej stronie, więc uścisnęli sobie dłonie i postali chwilę przy ustrojonym sosnową wiązanką grobie. Zdrowie, dziękuję, dobrze, mogło być lepiej, a u ciebie. Lepiej nie mówić, nie mogę narzekać, dzieci zdrowe, piszą, przyjeżdżają, dumny jestem. Ja też, pamiętam twego ojca. Wiem, dawno temu, szkoda, ja też, kiedyś to się grało, dawne dzieje. Szkoda, do widzenia. Trochę oschle, trochę przez ściśnięte gardło, ale w końcu chwilę porozmawiali.

Byli muzykanci, byli, ale się skończyli.

Byli muzykanci, byli, lecz poumierali.

Czy kto pamięta ich twarze, pamięta, jak grali? Jeszcze kilka grobów, już nie ma zniczy, ciężkie, szklane, Antoni nie może już dźwigać. Cicha modlitwa, tabliczki zamiast twarzy i Antoni Stry­charz drobnym krokiem ruszył do domu, do zimnej izby. Sam mieszkał, nie palił w piecu zbyt mocno. Siadł przy palenisku i nałożył drzazg sosnowych ze skrzynki po owocach. Miał ich wiele, bo czasu mu nie brakowało. I siedząc tak bez celu łupał polana na cieniutkie jak zapałki drzazgi. Powoli, skrupulatnie, bez sensu. Rozpalił ogień, postawił poobijany czajnik na blasze. Przy­niósł ze spiżarki pasztetówkę, ukroił chleba i przycupnięty na niewielkim zydelku powoli przeżuwał, patrząc w ogień. Za ok­nami szarzało, jesień, coraz szybciej szarzeje, mrok ścielił się po kątach. I wtedy usłyszał, jak ktoś wchodzi do sieni, jest tam kto, jestem, to co po ciemku siedzisz, żarówki nie masz, mam, ale się zasiedziałem. Do izby wszedł Józef Wicher. Stanął przy piecu, ogrzał ręce. I oparł futerał od skrzypiec o łóżko, i postawił na stole flaszkę wódki. Pamiętasz, jakeśmy po weselach grali, co mam nie pamiętać, kawał życia. Ile tego było, a ze dwieście. Dwieście? Więcej będzie. Może i więcej. Józef siadł i czekał. Antoni wstał spokojnie, przyniósł talerz, nakroił pasztetowej i kaszanki, kilka kromek chleba. U mnie jedzenie jest, tylko nie ma kto jeść. Nalali sobie po pół szklanki, na dobry początek. Pozwolili wódce trochę poczekać. I wypili, za muzykantów. Ostra wódka, w gardle pali. Antoniego odrzuca, Józef się wzdryga. Zawsze się krzywili, ale pić trzeba było. Zagryźli kaszanką. Kobiela umarł, wiesz. Wiem, to już przecież wiele lat, ale nie mogłem znaleźć grobu. A co u Owczar­ka, też chyba nie żyje. Niestary był, ano nie. Od brata starszy, a brat już nie żyje. A Kupis, nie wiem, do miasta wyjechał, do dzieci, chyba jeszcze żyje. Znów polali, teraz trochę mniej. Antoni dorzucił do pieca. Trochę pochodził po izbie, jakby miał po co, wreszcie usiadł na łóżku i wsparł się o metalową ramę. Pamiętasz ostatnie nasze wesele. Jak mam nie pamiętać. Kiedy to było, nie pamiętam, dawno. Trudno było rozmawiać po latach. Te dwadzie­ścia lat milczenia zrobiło swoje. Zniknęły wspólne sprawy, wspo­mnienia się pozacierały. Dwieście wesel, trzysta, muzykanci pa­miętali jedno długie wesele, pamiętali zmęczenie, wirujące pary. Bimber pity prosto z kanek na mleko, tysiące wypalonych papiero­sów, spanie gdzieś kątem na sianie albo w sieni, rozmowy z gos­podarzami, umawianie ceny, powroty do domów. Dawno było to wszystko. Ich drogi się rozeszły, goście z nich zrezygnowali. Skoń­czyło się wspólne granie, rozeszły się wspólne sprawy. Mało paso­wali teraz do siebie, choć kiedyś rozumieli się w pół smyka, nie potrzebowali mowy. Jedno spojrzenie, jeden akord i wszystko było tak, jak trzeba. Teraz szukali słów, każdy odgrzebywał w pa­mięci opowieści, chciał podsycić gasnącą rozmowę. Ludzie i obra­zy na złość ulatywały z pamięci. Nie pasował już Wicher do Strycharza, wypaczyli się jak sosnowe deski. Sękate, wykoślawio­ne starością palce nie pasowały im do instrumentów, słowa nie pasowały do rzeczy. Józef nalał jeszcze po kieliszku i wyciągnął skrzypce. Dostroił, natarł smyk kalafonią. Antoni patrzył na te rytuały, pamiętał ich kolejność, pamiętał niegdysiejszą powagę, z jaką siadali do grania. Byli muzykanci, byli, lecz poumierali.

Czy kto pamięta ich twarze, pamięta, jak grali? Józef zagrał, pociągnął po strunach dawnego oberka, wolnego, ciągłego, płacz­liwego. A Antoni westchnął. Przypomniał sobie, jak grali go ra­zem, jak grali go dziesiątki, setki razy, jak Józef zaczynał, a on wchodził z mocnym głosem swej harmonii. I jak jego harmonia, droga harmonia od samego mistrza Fijałkowskiego, dołączała się do skrzypiec. I goście ruszali do tańca, i pary zaczynały wirować po drewnianej podłodze. A szuranie butów tancerzy dodawało do melodii rozszurane tło. I muzyka wypełniała izbę, tak jak teraz izba przyjmowała Józef o we granie. Skończył Józef i przepili obe­rek wódką. A pamiętasz tego rdzuchowiaka, Józiowego, pamię­tam, ale go nie zagram, nie te palce. Co tam, dobrze ci palce chodzą, zagraj. I grał Józef starodawnego rdzuchowiaka od Kę­dzierskich, rozkołysanego i dzikiego zarazem. Palce trafiały w struny i smyk chodził jak trzeba. I wracało dawne granie i zimna izba Strycharza ogrzewała się od grania i kolejnych łyków wódki. A Antoni przytupywał i uderzał dłonią w stół, i podśpiewywał pod nosem. I grał Józef, a Antoni wyjął z kufra swą starą, dychawiczną harmonię, która straciła płuca na licznych weselach, którą przeziębią! w nieogrzewanych izbach, którą teraz zaniedbał i scho­wał na dno kufra, pod poskładane równo chustki po żonie Halinie. Usiadł na krześle obok Józefa i rozciągnął stary miech. A harmonia jęknęła swymi wszystkimi chórami i zaczął się oberek na dwóch muzykantów. A potem wspominali Jana Bogusza z Kamiennej Woli i oberkami go wspominali. I pamiętali jego uczniów, bo choć Bogusz młodo zmarł, trzydziestki nie dożył, to pozostawił po sobie wielu dobrych muzykantów. I wszyscy oni, naznaczeni pięt­nem Boguszowego grania, nosili pod sercem starodawne oberki. I wszyscy oni mieli w palcach dawne mazurki, grane wolno i sta­roświecko, niemodnie i pięknie. A potem Józef z Antonim wspo­minali jeszcze innych, nie-Boguszowych. Starego Jana Jaźwieca z Ossy i Kostka Ciażyca z Mokrzca, Jana Ciarkowskiego z Rdzowa i wielu innych. I wspominali harmonistów, grali oberki Latoskowe i Pietrzaki od Rdzowa. A potem Antoni się zmęczył, palce mu się poplątały i odłożył jęczącą harmonię na łóżko. Polał wódki, a Józef Wicher grał. I zagrał oberka Jakubowego, tego samego, którego nad kołyską swego syna grał dziadek Marcin. Tego samego ober­ka, którego grał wiele lat temu na weselu w Gałkach Rusinowskich, kiedy zahukał puszczyk, sopel wszedł mu pod serce i kiedy w Rokicinach umierał Jakub. I grał Józef ojcowego oberka, i grał go po ojcowemu, przeciągle i płaczliwie. I grał Józef, aż nagle wydało mu się, że w kącie Strycharzowej izdebki na odrapanym kufrze siedzi jego ojciec, Jakub Wicher, i patrzy smutno na syna. Siedzi młody, z czarnymi włosami, bez zmarszczek i choroby, która odcisnęła się na wspomnieniach Józefa. Siedzi i nie śpiewa, nie nuci i nie uśmiecha się. I grał nadal Józef, i myślał, że po wódce mu się widzi, że cienie się łamią po kątach. Ale zerknął na Antoniego i zobaczył, że ten też wzrok ma utkwiony w tym kącie. I widział, jak zwidziane oczy Jakubowego widziadła świecą się, odbijając rozedrgane, czerwone płomyki. I płomyki drgały w rytm trzasków pod blachą, i zachwiał się Józef w swym graniu. Chciał przerwać, lecz oberek skończyć się nie pozwalał. Tylko namolnie nawracał, jakby sam odejść nie chciał. Szło kolano za kolanem, i kolano za kolanem, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, aż zgasł. Opadły ramiona Józefa, odeszły go siły, włosie na smyku zwiesiło się smętnie. Otrząsnął się z Jakubowego oberka, otrząsnął się z ojca, ojciec zniknął i tylko cienie skakały po ciemnych kątach Strycharzowej chałupy. Wypili kolejkę i Józef z lękiem sięgnął po skrzypce. Jakby bał się, że znów coś z nich wylezie, jakby nie chciał wywoływać cieni przeszłości. Ale przeciągnął smykiem po strunach. Zachar­czało i wyszło mu spod palców granie prawiejskie. I palce wy­przedziły Józefa i ten dopiero po chwili usłyszał, że gra mu się oberek od Tomasza Kobieli. Dawny oberek, który nigdy nie był grany do harmonii. Józef słyszał go od chałupy Kobieli, grany z diabelskim bębnem, ale sam nie grał go po weselach. Zbyt był rozkołysany do harmonii, zbyt nie pasował do weselnego grania. Józef przypominał sobie o nim wieczorami, w swej rokicińskiej izbie, ale na wesela go nie nosił. I teraz, w Strycharzowej chałupie wyszedł mu spod palców, pradawny, zeszłowieczny. I palce same grały, i mruczał Antoni, przytupując cicho. I cienie tańczyły po izbie, ale nie było po kątach Kobieli. I odetchnął stary Józef, do siebie się uśmiechał. Palce grały jak przed laty, pilnować ich nie musiał. Za oknem mu coś mignęło, blady cień stał za szybą. Wi­cher widział twarz Kobieli, pomarszczoną i krzywą. Lecz po chwi­li zjawa zniknęła, za mgiełką się ukryła. Od jej oddechu szyba cała zaparowała. Smyk zjechał po strunach, kalecząc oberka. Józef przerwał granie i podbiegł do okna. Za oknem było pusto, rów­nina ciągnęła się po horyzont. Antoni o nic nie pytał. Nalał wódki, spełnili toast i Józef opadł na krzesło. Odłożył skrzypce i wziął kromkę chleba.

Byli muzykanci, byli, lecz poumierali.

Czy kto pamięta ich twarze, pamięta, jak grali?

Byli muzykanci, byli, minęło ich życie.

Wasze minie jeszcze szybciej, niż zauważycie.

Wasze minie jeszcze szybciej, nim się obejrzycie.

Byli muzykanci, byli, lecz poumierali.

Czy kto pamięta ich twarze, pamięta, jak grali? Józefowi odeszła ochota do gry. Odegnał od siebie zwidy, rozpędził gromadzące się cienie. Poprosił Antoniego, by wreszcie zapalił żarówkę, wiszącą z sufitu na zakurzonym kablu. Cienie pierzchły za kufry, z piskiem uciekły do sieni przez ciemną szczelinę pod drzwiami. Stół się rozjarzył, Antoni doniósł kaszanki i przyniósł słój z ogórkami. Zanurzali palce w mętnej wodzie i łowili je spomiędzy baldachów kopru, ząbków czosnku i wiśniowych liści. Chrupali, a kwas ście­kał im po policzkach. Józef nie mógł się odegnać od umarłych oberków. Cień położył mu się na duszy i słaba żarówka nie zdoła­ła go rozproszyć. Wzdychał ciężko i pił wódkę. Ogórki i wódka, wódka i kaszanka. Kruszący się chleb ze spółdzielni, skończyła się wódka.

Byli muzykanci, byli, lecz poumierali.

Czy kto pamięta ich twarze, pamięta, jak grali?

Jeszcze nie wszyscy pomarli, Boża wola taka.

Czy kto pamięta ich twarze, mijając biedaka. Siedzieli Józef z Antonim, a ich rozgoryczenie gorzkniało. Nie chcąc wspominać zmarłych, którzy im się zaczęli zjawiać, wspominali siebie. Wspo­minali swoje minione chwile, swą niegdysiejszą sławę. Widzieli, jak ta sława topniała, jak się przed nimi ludzie tłumaczyli. A tak, było wesele, ale zapomnieliśmy. Jakoś umknęło, dzieci nie dopil­nowały. Trzeba było kiełbasę załatwić, nie chcieliśmy trudzić, przecież to ciężka robota. Słuchali tych tłumaczeń, widzieli ucieka­jące spojrzenia. Pozdrawiali i odchodzili do swoich spraw. Od­chodzili do domów, gdzie nie mieli żadnych spraw. A potem i tłumaczenia się skończyły. Po trawie niosły się odgłosy wesela, od kadzidlańskiej remizy szły dźwięki nowej muzyki, dźwięki gitar i saksofonów, dźwięki wykoślawione przez rzężące mikro­fony i głośniki. Wiedzieli o weselach, na które nikt ich nie prosił. Wiedzieli o nowych muzykantach, którzy nie u nich się uczyli. I teraz wzdychali ciężko, bo przez lata przyzwyczaili się ciężkimi westchnieniami kwitować swój zapomniany los. Józef wspomniał wesele swego syna i to, co mu znad wódki wyznał Piotrek. Minęły czasy nie tylko muzykantów, kończy się czas wsi, tylko ta o tym jeszcze nie wie.

Byli muzykanci, byli, lecz poumierali.

Czy kto pamięta ich twarze, pamięta, jak grali?

Dziś są dawni muzykanci niepotrzebni w świecie.

Was świat też nie potrzebuje, lecz tego nie wiecie.

Niech los smutny muzykantów będzie wam przestrogą.

Świat omija małe wioski, pędzi swoją drogą. Swoją drogą nagle przyszedł Stefan. Stefan Konopka stanął w drzwiach i zastał swych kompanów pogrążonych w żalach, bezradnie szukających w wiel­kim słoju ostatnich ogórków. Stefan Konopka stanął w drzwiach i swoim przyjściem przegnał zwarzone powietrze z izby. Zawsze był taki, od czasów kawalerki. Gdzie tylko się pojawiał, wypełniał sobą całą izbę. Milkły inne rozmowy, inne sprawy stawały się nieważne i zagubione. Szybko gubiły się w Stefanowym potoku słów. Jego opowieści przeganiały troski, nie znosiły odmowy, ka­tegorycznie domagały się wysłuchania. Wszyscy bledli przy Stefa­nie, brat stolarza Bartłomieja nienachalnie przyćmiewał każdego. Kiedy bębnił z Józefem i Antonim w jednej kapeli, jego bęben zagłuszał skrzypce. A goście i tak pamiętali jego wyrywasy, śpie­wane ochrypłym głosem, śpiewane na granicy zamroczenia. Stefan Konopka stanął w drzwiach, beze mnie pijecie? Postawił w kącie swój bęben z żydowskich pacierzy i zasiadł przy stole, i postawił flaszkę, i nadrobił stracone kolejki. Nad Kadzidłem wisiała cmen­tarna łuna, znicze jarzyły się tysiącem małych punkcików. Był wieczór wspomnień, święto zmarłych. I Stefan zaczął wspominać. Ale wesoło wspominał, niepłaczliwie. Wspominał dawne wesela, wspominał portki rozdarte na płocie, wspominał pijanych weselników i pannę młodą, która nie poznała w ciemności swego męża. Wspominał młodzieńcze pohulanki i piski dziewcząt, kiedy gaszo­no lampy naftowe. Wspominał, jak uciekali przez okno, kiedy w Przytyku raz nie dano im jedzenia i kazano grać na głodno. Odczekali wtedy, aż goście trochę wypiją, i uciekli. Opowiadał, jak mieli jednej nocy umówione dwa wesela i z jednego na drugie pędzili końmi, a oszukani weselnicy rzucali za nimi kamieniami. I opowiadał o zawodach, jak się tancerze zakładali ze skrzypkami, jak pito wódkę duszkiem, jak hojnie płacono za zamawiane oberki, jak śpiewając wyrywasy, można było bezkarnie obrażać gości, jak się jadło, jak się piło, jak się grało i bawiło. I cienie prysły znów w kąty, rozpogodziły się zarumienione twarze Antoniego i Józefa, roziskrzyły się ich przygaszone oczy. I dopowiadali do tych opo­wieści Stefanowych, i potakiwali, i potwierdzali, bijąc dłonią po stole, aż skakały z przejęciem puste szklanki od wódki. I znowu dolewano, i znowu pito, a Stefan wspominał.

Byli muzykanci, byli, ale się skończyli.

Grali, pili i śpiewali, ślad pozostawili.

Grali, pili i po sobie ślad pozostawili. I ten ślad pokazał im Stefan, a oni wcześniej ten ślad zagubili i szli fałszywymi tropami, i topili w nich zaczerwienione nosy. I dla odmiany zaczęli wspo­minać kiepskich muzykantów. Tych, co do grania talentu nie mieli, co po kilka oberków znali, co się niesłusznie uważali za skoń­czonych artystów. I wspominali ich rzępolenia, ich ćwiczenia ża­łosne, ich zabieganie o podziw. Tych dopiero nikt nie chciał za­praszać, ci mieli czego żałować. Kręcili się ze skrzypcami wokół muzykanckich mistrzów, hojnie płacili za każdego oberka, a po­tem przysyłali do mistrzów swych synów i też płacili za naukę, i też były to pieniądze wyrzucone. Na wioskach znano takich wielu. Ale to oni zrobili największą karierę. Bo kiedy prawdziwi muzykanci grali po weselach, to ci kiepscy jeździli na festiwale folklorystyczne. Oberka ograć nie potrafili, znali tylko z grubsza melodię, ale na scenie grali. I do tych radio jeździło, bo mieli czas, bo na dzieci gospodarkę przepisali, bo im się nudziło, więc grali. Ich nagrywano i wedle nich powstawał obraz wiejskiej muzyki. Oni opowiadali niestworzone historie o weselnym graniu, nie­stworzone, bo nigdy na weselach nie grali. Oni opowiadali o dia­belskich skrzypcach i paktach z diabłem, bo dla nich to była jedyna metoda, by opanować tajniki gry. Oni dostawali renty artystów ludowych i za nagrody z folklorów pokrywali dachy eternitem. W ten sposób odgryzali się za ludzki nieszacunek, za muzykan­cką pogardę, za brak talentu. I teraz rozweseleni przez Stefana muzykanci śmiali się z nich, aż się chata trzęsła. A potem napili się jeszcze wódki i we trzech w ciemną noc grali skoczne oberki, grali dawne polki, grali wszystkim zmarłym muzykantom. A wieś mu­siała następnego dnia wstać do swych codziennych prac, więc chrapała mocno, głucha na Wichrowe skrzypeczki, Strycharzową harmonię i Stefanowy bęben z żydowskich pacierzy. I grali w ciemną noc zmarłym muzykantom, a ci słuchali, bo czasu mieli dość.

Byli muzykanci, byli, lecz poumierali.

Czy kto pamięta ich twarze, pamięta, jak grali?


18 Oberek rokiciński „śpiewak” od Marii Wichrowej [wariant II]


Co też Maria robi, w czasie gdy nic nie robi?

Co też Maria robi, w czasie gdy nic nie robi?

Kiedy już swoją pracę zdąży do końca zrobić.

Kiedy już swoją pracę zdąży do końca zrobić. Wielu zadawało sobie to pytanie. Najmniej Józef, bardziej synowie i wnukowie, jak dorośli i czasem przyjeżdżali do Rokicin. Czy Maria może po­zwolić sobie na nicnierobienie, czy jej zakrzątanie jest ciągłe, nie­przerwane i natrętne? Wszyscy pamiętają, jak Maria obiera ziem­niaki. Jak siedzi pochylona nad emaliowanym garnkiem i jak po­większa stertę burych obierek. Wszyscy pamiętają, jak Maria krzą­ta się przy piecu i miesza zupę, nastawia wodę, przesuwa po blasze ciężkie garnki. Wszyscy pamiętają, jak chodzi między do­mownikami z miotłą i szura po podłodze, walcząc z grudkami błota, kłębami kurzu i wszelkim brudem. Nikt nie widział Marii siedzącej bezczynnie. Siedzącej i niezaprzątniętej niczym. Czasem Maria przysiada w kącie izby, wspiera zmęczoną głowę na dłoni. Poprawia chustkę na głowie i słucha oberka. Ale nawet wtedy czujnie zerka do kuchni, czy nie kipi groch, czy już nie pora, by odcedzić ziemniaki.

Co też Maria robi, w czasie gdy nic nie robi?

Co też Maria robi, w czasie gdy nic nie robi?

Czy jest coś poza pracą, co ją bardziej obchodzi?

I czy potrafi przerwać i chwilę nic nie robić? Maria sama chyba tego nie wie, ciągle coś robi, ciągle o czymś sobie przypomina. A kiedy ma krótką przerwę między swymi zajęciami, klęka przed ścianą obrazów i odmawia dziesiątek różańca za bliskich i dale­kich. Modli się za żyjących i umarłych. Za dzieci, za ojców, za sąsiadów. Modli się za tych, których ledwo pamięta, za dziadków i pradziadków. Za dziwne i niespotykane imiona, pochodzące z księżego nadania, bo Maria pamięta czasy, kiedy każdemu pro­boszcz dawał imię. Zawsze kalendarz im przynosił patronów, zawsze ksiądz wedle patrona z dnia narodzin chrzcił. Rodzice niewiele mieli do gadania. I Maria modli się za bliskich zmarłych z rodziny. Za Jakuba, Filipa, Bartłomieja, Mateusza, Szymona i Ta­deusza, Linusa, Kleta, Klemensa, Sykstusa, Korneliusza, Cypriana i Wawrzyńca. I byli w dalszej rodzinie Adam i Ewa, bo ksiądz tak chrzcił nieślubne dzieci, by chodziły do końca życia ze swym bękarcim stygmatem. I ich wszystkich, dzięki świętym imionom bliższych świętości, Maria otacza swą modlitwą.

Co też Maria robi, w czasie gdy nic nie robi?

I czy potrafi przerwać i chwilę nic nie robić? Maria ma dużo czasu. Starość rozciąga jej czas, chwile nadchodzą powoli, kapią z opóźnieniem. Między tymi chwilami siada Maria i rozmyśla o dawnych czasach. Jest przyzwyczajona do samotności, do ciąg­łego zostawiania. Wpierw zostawił ją Franciszek. Potem Józef chodził po weselach, dzieci wyjechały. Maria wie, że to dobre dzieci, wie, że nie chciały zostawić matki, że chętnie by przyjeż­dżały. Siedzi w kuchni, patrzy w palenisko i znajduje dla nich usprawiedliwienia. Pomaga im się tłumaczyć, dostarcza racji i po­wodów. Maria nie chowa w sobie krzywd, nie trawi jej zazdrość, nie ma w sobie zadawnionych uraz. Wie, że tak musi być. Że dzieci są coraz bardziej obce, że nie wiedzą, o czym z matką rozmawiać, że zakłopotane patrzą po kątach, jakby w ich mrocz­nych zakamarkach czekały tematy do rozmów. Maria nie wycze­kuje na rozmowy, wstaje i miesza krupnik, a potem kroi w kostkę cebulę, roztapia w rondelku słoninę i przesmaża ją na rumiany kolor. Maria wie, że Józef nie jest gadatliwy, że wracając z wesel, zawsze milczał. Że rzadko opowiadał o graniu i zabawach, że czasem tylko ożywiał się po kilku kieliszkach. Maria patrzy na starego, zawiedzionego człowieka. I pamięta chłopaczka sprzed wojny, który kochał ją szczenięcą miłością nieznoszącą sprzeciwu. Pamięta to, bo sama była już kobietą, pamięta jego chłopięce ru­chy, jego niezgrabną sylwetkę wyrostka. I pamięta, jak zdecydo­wała się, by skleić ze sobą po wojnie te dwie obcości. Maria wie, że to małżeństwo rozczarowało Józefa. Że powojenne życie odebrało mu młodzieńczą werwę, że w niej, wdowie po Franciszku, nie mógł odnaleźć pięknej dziewczyny sprzed wojny. Maria wie, że Józef jest zgorzkniały, że wszystko w jego życiu poszło inaczej, niż miało. Że nie zastąpił ojca Jakuba, że Maria nie okazała się Marią ze snów, że dzieci nie poszły w ślady Józefa. Maria wie, że nie­długo to się skończy, że to życie pełne pomyłek i rozczarowań już wygasa.

Co też Maria robi, kiedy robić przestanie?

Czy musi wciąż zapadać w to swoje zakrzątanie? Czy nie może na chwilę usiąść, odłożyć ścierki i odpocząć? Czy nie narobiła się dość w życiu? Janek patrzył na babkę zdumiony. Ta ze śmiechem zawsze odpędzała go, kiedy chciał pomagać. Maria musi ciągle pracować, bo kiedy tylko usiądzie, to czuje, że bez niej świat staje w miejscu. Bo wydaje się jej, że ta jej krzątanina pomaga światu trwać. Bo kiedy przestaje pracować, to jej życie, oświetlane przez pracę, traci sens. I Maria widzi siebie na krześle, widzi opartą o łóżko, widzi wypłowiałą i niepotrzebną, widzi siebie zlewającą się z otoczeniem, przybierającą jego bezczynność i jego bezradność. Świat potrzebuje Marii, ludzie jej potrzebują, bezrad­ne rzeczy, garnki, które bez niej przepalą się na blasze, kartofle, które pogniją w piwniczce. Maria nikomu tego nie mówi. Prawie nic nie mówi. Ale tego się boi. I walczy ze swym lękiem ustawicz­ną krzątaniną. Pamięta, jak przed laty przyszedł do niej obcy pielgrzym, jak dała mu wody i jabłek. Pamięta, jak potem długo nie mogła spać. I pamięta, jak nic z tym nie zrobiła. Wiedziała, że nie był zwykłym pielgrzymem, czuła, że nawiedził ją ktoś, którego pochodzenia mogła się tylko domyślać. I wie dobrze, że nie rzuciła wszystkiego, że nie poszła za nim, tylko przysnęła. Wie dobrze, że przez te wszystkie lata nie zrobiła nic, by odpowiedzieć na to wezwanie. Wie, że nie usłyszała wezwania, i wie, że powinna je usłyszeć. Wie, że nie zrobiła nic ponad to, co robią ci, którzy nie spotkali pielgrzyma. Maria z każdą porcją codziennej pracy tłuma­czy sobie, że tu jest potrzebna, że to jej krzyż i tu powinna zostać. I czasem podczas najcichszej, najbliższej sercu modlitwy Maria czuje pewien niepokój. Niepokój, że doznała łaski i nie potrafiła z nią nic zrobić. Że doznała łaski i przespała ten moment. I Maria będzie pamiętała o tym przy każdym dziesiątku różańca, przy każdej spowiedzi i przy każdej komunii. I swoją pracą będzie chciała przekonać siebie i Boga, że nie mogła zrobić inaczej. Nikt nie wie, co Maria robi, kiedy nic nie robi. Nawet ona sama boi się o to zapytać.

Co też Maria robi, kiedy robić przestanie?

Czy musi wciąż zapadać w to swoje zakrzątanie?

Czy nie po to się krząta, by coś bez przerwy robić? Czy nie krząta się po to, by jej praca nie straciła sensu? Maria ciągle coś robi, ciągle oswaja domowe sprzęty, czyści je i ustawia na właś­ciwych miejscach. Ciągle nadaje rozsypującej się chałupce Wich­rów sens domu, by nie stała się tylko bezużyteczną chatą ze skansenu. By każdy sprzęt domowy pamiętał, że jest tu potrzebny, że służy całości, że tworzy coś większego. Maria stara się tkać nici między tymi przedmiotami. Jak pajęczyca zasnuwa dom niewi­dzialnymi nićmi sensu, które ona tylko rozpoznaje i które ona na nowo wiąże. Codziennie zamiata izbę, by miotła wiedziała, że jest potrzebna, by kąty wiedziały, że się o nich pamięta. Co jakiś czas gotuje zupę w starym, poobijanym garnku, który trzyma w sieni. By zupa i garnek poznały się i wiedziały, że do czegoś służą. Co jakiś czas poprawia poduszki na nieużywanym od dawna łóżku, co jakiś czas wietrzy pierzynę, pod którą od lat nikt nie sypia. Co jakiś czas otwiera kufer ze starociami, które kiedyś były jej wy­prawą, i przegląda nieużywane rzeczy. Niektóre czyści, inne kła­dzie na półki w kredensie. Jeszcze inne przenosi do drugiego kufra, by okazać im troskę. I przy tych wszystkich czynnościach widzi Maria, że rzeczy tracą sens. Że stracił sens młynek do kawy, bo kupuje się kawę rozpuszczalną, że młynek do pieprzu też jest niepotrzebny. Że żelazko na duszę kurzy się w kącie na strychu, że kąty na strychu są od lat zapomniane, zarośnięte kurzem i obcymi pajęczynami. Maria widzi, jak sens ucieka z rzeczy, jak rzeczy nikomu nie służą, jak nie są zauważane przez ludzkie spojrzenia. Maria stara się je dostrzegać, troszczyć o nie, ale wie, że to też nie ma sensu. Coraz więcej rzeczy wynosi na strych. Wspina się mo­zolnie po trzeszczącej drabinie, potem zanurza się w pylisty, po­przecinany promieniami słońca mrok. Kładzie na strychu kolejne rzeczy, szare od braku sensu, niewidoczne od braku zastosowania. I rośnie sterta przy starych, steranych krosnach, które dogorywają na stryszku Wichrowej chałupy od czasu, kiedy nie ma lnu do tkania, kiedy gotowe bluzki i koszule kupuje się w sklepie. I Maria nie wie, czy chce być pochowana w swym ślubnym stroju, w swych pasiastych zapaskach i kolorowym kaftanie. Rozdaje więc swoje rzeczy przyjeżdżającym z kolegami Janka dziewczy­nom, bo widzi w ich oczach błysk zaciekawienia, widzi, że te martwe, wyblakłe kawałki płótna nabierają nagle sensu, pęcznieją od życiowych soków. I cieszy się, że tak ocala swój świat, swoje niepotrzebne i umierające wraz z Wichrami rzeczy.

Co też Maria robi, kiedy robić przestanie?

Czy musi wciąż zapadać w to swoje zakrzątanie?

Czy nie po to się krząta, by coś bez przerwy robić? Maria zaczęła swą krzątaninę pół wieku temu, kiedy jako żona Józefa wprowa­dziła się do Wichrowej chałupy. Dom potrzebował jej starania, gdyż przez lata wojny zapomniał, że jest domem. Uleciały z niego domowe zapachy, wiele miejsc w nim obumarło i zapomniało, do czego służą. Mężczyźni radzili sobie z jednym garnkiem, nie wie­dzieli, że pościel się wietrzy i zmienia. Jakub służył do mszy, Józef grał na weselach, w domu byli gośćmi. Maria otworzyła okna i wpuściła do Wichrowej chałupki światło i słońce. Na parapetach pojawiły się pelargonie, a w oknach wycinane z papieru firanki. Maria siedzi na przypiecku, grzeje o kominową ścianę bolące, pogięte plecy. Na stołeczku opiera opuchnięte nogi, nigdy nie sięgała nimi do ziemi. Maria widzi w każdym kącie swą obrzędo­wą pracę, swoje nieustanne poprawianie, zatroskanie. Widzi, że dom nadal jest domem, że jej miotła i ścierki scalają te zużyte i wypracowane sprzęty w jeden sens. I wie, że krzątanina wymiot­ła ją z zaświatów. Od półwiecza nie widuje aniołów na dachach, od półwiecza musi wierzyć w to, co niegdyś oglądała. Od pół­wiecza imiona zmarłych w litaniach są tylko imionami, zmarli potracili twarze. Maria wie o tym, ale wie też o innych rzeczach, na które nie ma wpływu. Godzi się na te zmiany, akceptuje je wzru­szeniem ramion. Pogodziła się ze światem po stracie Franciszka, pogodzi się z tym, że zaświat na dobre odkleił się od jej świata. Może styka się jeszcze z nim w kilku miejscach, może w chwilach żarliwej modlitwy Maria dotyka niedotykalnego. Wie, że takie porozumienie światów już się zestarzało. Że młodzi mijają za­świat, nie widząc go, że nie chcą go widzieć i nie boją się za­światowych spraw. Wygrzewa plecy na zapiecku i wie, że tak jest, a więc że tak musi być. Maria pogrąża się w swoim świecie, coraz bardziej niezrozumiała dla innych. Józef przestał ją rozumieć, kie­dy ją dobrze poznał. Rozumiał tę Marię, którą kochał pospołu z Franciszkiem, która lekko chodziła po łąkach i która nie miała nic wspólnego z realnym istnieniem. Ta, która w izbie obok szep­cze prośby o wstawiennictwo świętych cudotwórców, ta Maria jest Józefowi zawsze obca, odległa i niedostępna. Marii nie rozumie wnuk Janek. Patrzy na babkę, rozmawia z nią i widzi w jej oczach inny świat. Maria kocha Boga, mimo że widzi nieprawości księży. Potrafi rozpowiadać cicho o proboszczowych bękartach, o chytrości wikarych, o wszystkich klerykalnych chorobach okolicznych parafii. Ale potem idzie do swego klęcznika i modli się za dusze zmarłych duchownych, za niecne dusze niewiernych sług Bożych. Janek, wzrastający w miejskiej obojętności religijnej, dziwi się bab­ce i stara się zrozumieć. Maria nie wie, że to może Janka zdumie­wać, to przecież zwykłe i normalne. Nie po to Pan Jezus umierał za nią na krzyżu, by byle ksiądz mógł w niej tę wiarę złamać.

Co też Maria robi, kiedy robić przestanie?

Czy musi wciąż zapadać w to swoje zakrzątanie?

Czy nie po to się krząta, by coś bez przerwy robić? Maria się modli. Nie musi nic nie robić, by się modlić. Choć modlitwa przed obrazami, na klęczkach, jest najważniejsza, wie, że ma do omodlenia tysiące spraw. I modli się podczas pracy, modli się pracą. Jej usta ciągle coś szepcą, jej usta rozmawiają z zaświatami w ich niezrozumiałym języku. Janek trochę boi się Marii. Boi się, ale tylko trochę. Maria zauważa, kiedy wnuk jej się przygląda. Nie widzi za dobrze, ale wielkie oczy Janka można łatwo zobaczyć. Maria przerywa modlitwy i znad stołu pyta, czy jest głodny. Janek u dziadków ciągle je, nie jest głodny. Wnuk bierze skrzypce i idzie ćwiczyć do stodoły. Czasem wieczorami, kiedy są goście, a Józef trochę za dużo wypije, Maria z Jankiem siedzą do późnej nocy. Od strony Józefowego łóżka dochodzi pijackie chrapanie, a Maria cicho opowiada o dawnych dniach. Opowiada o pielgrzymkach w różne strony Polski. O ścisku w pociągach lat sześćdziesiątych. O autobusach pekaesu z lat siedemdziesiątych. Maria jeździła z pielgrzymkami, wszędzie szukała tajemniczego pielgrzyma. I ni­gdzie, w tłumie rozmodlonych ludzi, nigdzie go nie spotkała. I nigdzie nie przeżyła takich uniesień, co podczas opowieści owe­go gościa. Chciała przeżyć tak opowiedzianą pielgrzymkę, ale wszystkie one były inne, nie pasowały do opowieści z tamtego letniego dnia. Maria nie mówi o pielgrzymie, Janek chyba nie zna tej historii. Mówi o drodze, o wybojach, mówi o ludziach wokół. Mówi o świętych obrazach, mówi o łagodnych spojrzeniach ma­donn, o podtrzymujących nadzieję wotach. Maria rozumie smutne madonny, wie, dlaczego nie cieszą się z rumianego Jezuska. Wie, że one wiedzą, co czeka ich synka. Maria też była smutną madon­ną, czuła, że straci swoje dzieci, że narośnie między nimi obcość. Maria widzi Janka. Obcego i inaczej pachnącego Janka, który chce tę obcość pokonać, który nawołuje ją z drugiego brzegu, ale nigdy nie wejdzie do rzeki między nimi. Maria opowiada dalej o Górze Kalwarii, o Jasnej Górze. Mówi o Świętej Lipce i Kalwarii Pacławskiej. Opowiada o tym wszystkim zasłuchanemu Jankowi i jedno­cześnie czuje, że ta opowieść nie oddaje jej obaw, nie wyraża jej lęków. Maria ma wrażenie, że coś zagubiła, ale nie wie co. I nie chce obciążać tym wnuka, jedynego z młodych Wichrów, który z radością odwiedza zapomnianych dziadków. Wraca więc do modlitwy, siada cicho w fotelu i przesuwając poczerniałe paciorki różańca, szepcze intencje swych modłów. Najczęściej modli się o łaskę wiary dla Józefa. O to, by zdarzył się cud i by zgorzkniały muzykant wrócił do Kościoła. By na starość, przed śmiercią, pojed­nał się z Panem Bogiem. Maria nawet nie wie, jak blisko jest tego cudu. Czasem usypia, zmęczona pracą, i wtedy rzeczywiście nic nie robi. Różaniec wyślizguje jej się z rąk, okulary opadają na nos. Maria trochę chrapie, ale o tym nie wie. Janek przykrywa babkę kocem i idzie do drugiej izby.

Co też Maria robi, w czasie gdy nic nie robi?

Czy musi przestać robić, żeby już nic nie robić?

Czy Maria musi umrzeć, by wreszcie przestać robić?


19 Oberek rokiciński „kościelny” od Józefa Wichra


Stał kościółek z drewna, bez gwoździa jednego.

Znudził się parafianom, zechcieli nowego. Stał w Kadzidle od wieków kościółek stareńki, cały drewniany, bez gwoździa, czarniuteńki i otulony starymi lipami. Spokojną, wyciszoną świętość otaczał kamienny murek. Za kościołem płynął strumyk, przed kościołem spokojnie biegła droga, a do murku przytulał się cmen­tarz. I tak było od wieków, co głosiła wyryta na desce notatka, dzięki której nieliczni turyści mogli tak wiele dowiedzieć się o dłu­giej historii świątyni. W tym miejscu kolejne pokolenia przysięgały wierność, chrzciły swe dzieci i żegnały umarłych. Co tydzień koś­ciół pęczniał od parafian, a codziennie wypełniał się donośnymi, szczerymi śpiewami kobiet. Stare ławki wyświeciły się od ciągłych modłów, święte obrazy poczerniały od świec, a intymne wnętrze niewielkiej świątyni do wnętrza słojów przeszło kadzidlanym dy­mem. W kącie stały procesyjne chorągwie i feretrony, malowane drewno bezskutecznie udawało marmur, a konfesjonał rozsychał się od nadmiaru ludzkich win. Niedaleko przysiadła niewielka plebania, bielona, latem przybierana strzelistymi malwami. Za plebanią był sad, nieco zdziczały i rodzący kwaśne jabłka, a obok niego rozsiewający woń selera ogródek. I wydawać by się mogło, że tak jak jest, jest dobrze. Że lepiej być nie może, a nawet jak może, to nie powinno. Kościół był i być powinien. Ale stało się inaczej, niż się wszystkim wydawało.

Stał kościółek z drewna, bez gwoździa jednego.

Znudził się parafianom, zechcieli nowego. I proboszcz pewnego słonecznego lata zebrał siły swoje i siły swych owieczek i tak rozpoczęła się wielka i wieloletnia budowa nowej świątyni, mają­cej pomieścić wszystkich parafian. Nowy kościół wzrastał monu­mentalnie ponad wieś, usytuowany w znacznej odległości od po­czciwego i spracowanego staruszka. Cegły lśniły rdzawo, dumnie wzrastając w wieże, wieńcząc łukami otwory okienne i zdobiąc niebosiężną fasadę. Józef pamiętał dobrze tę budowę, przy której pomagali jego młodsi sąsiedzi, mieszając wapno i kładąc tynki. I miał dziwne uczucie, że tworzą coś, co nie powinno być tworzo­ne, tylko winno trwać odwiecznie, niezależnie od ludzkiej woli. Tak, jak od wieków trwał w nabożnym skupieniu stary, drew­niany kościół pod wezwaniem Przenajświętszej Trójcy. Wreszcie nowy kościół zajaśniał nad wsią, a lśniący, miedziany dach słoń­cem błyskał aż po Rokiciny. I tak nowa świątynia zagórowała nad okolicą, a jej widok, niezasłaniany drzewami, ciągnął się przez równiny na wiele kilometrów. Kościół był jasny, przestronny, no­we ławki pachniały żywicą i lakierem. Kolorowe witraże tworzy­ły na posadzce niepokojącą, ognistoniebieską mozaikę świetlną. Z początku ludzie patrzyli po sobie niepewnie, z trudnością stara­jąc się skupić. Duma ze świątyni, wzniesionej tyloma wyrzeczenia­mi, mieszała się z onieśmielającą nowością miejsca oraz przeczystą białością ścian i sklepień. Smutno wyglądał stary, skromny i drew­niany ołtarzyk rozpięty na ogromnej płaszczyźnie nowej absydy. Przyniesiony ze starej świątyni, gdzie wpasowywał się przez wie­ki, tu krzywy i przyczerniały, skulił się ze wstydu i przygarbiony lękliwie zerkał na modlących.

Ludzie, czy to ładnie kościół swój porzucać?

Służył wam kilka wieków, sam teraz musi stać. Czas jednak wyrównał wszelkie nierówności, duma przeszła w zwyczajność i od tamtej pory nowy kościół dyskretnie służył mieszkańcom Kadzidła i okolicznych wsi. Czas ten stał się jednak początkiem postępującego upadku starego kościółka. Odarty z feretronów, ogołocony ze świętych i cudownych obrazów stał się pośmiewis­kiem przykościelnych lip. Nieopalany, zimami grzybiał niebez­piecznie, garbił się szpetnie i pogrążał w starczej tęsknocie. Ktoś litościwie wymienił przegniłą podłogę w kruchcie i wsparł kulawą wieżę koślawym rusztowaniem. Wreszcie zabrano i dzwony, a na osadzonej w kamiennym murku bramie zawieszono ciężką kłódkę i groźną tabliczkę ostrzegającą o niebezpieczeństwie. Tak snuły się lata, garbiły miesiące. A stary kościółek samotnie i coraz mniej dzielnie stawiał czoła wichurom, deszczom i śnieżycom. Wreszcie, kiedy kolejna nawałnica zerwała kawał dachu, zaczęto głośno mówić o rozbiórce. Na dobry początek wycięto dwie najstarsze lipy, wymachujące konarami nad kruchą świątynką. I stała się rzecz nieoczekiwana. Z miasta przyszła decyzja, że kościół, zabyt­kowy i na swój niejasny sposób cenny, należy ocalić. Ocalić przez przeniesienie. Gdzieś daleko, w biskupim pałacu, odbyła się nara­da z panami konserwatorami i stanęło na tym, że stary kościółek rozbierze się, ponumeruje części, zakonserwuje, przewiezie do Rokicin i tam na nowo złoży, by służył mieszkańcom wioski.

Nie chciałeś Józefie do kościoła chodzić.

Dziś kościół cię odwiedzi, nie musisz się trudzić.

Bo kościół stareńki próżno ciebie czekał.

Pozbierał swoje kości, dłużej już nie zwlekał. Do tamtej pory co niedziela wozy pokonywały wierzbową drogę, mijając kap­liczkę świętego Antoniego i uśpione, diabelskie wierzby. Od zawsze mieszkańcy Rokicin, przytuleni do parafii w Kadzidle, nawiedzali tamtejszą świątynię. A teraz kościółek, który znali od lat, który widział ich chrzty, śluby, który wysłuchiwał grze­chów i łagodnym półmrokiem pomagał żegnać zmarłych, teraz ten sam, przepojony ich modlitwami starutki kościółek miał przy­wędrować do Rokicin. A z nim proboszcz i nowo utworzona parafia. Parafia nie mogła już korzystać z możnej opieki Trójcy Świętej. Trójca pozostała przy Kadzidle, tak jak pozostał tam stary ołtarz. I tak nowa parafia została ufundowana pod wezwaniem świętego Antoniego z Padwy. Staruszek z przydrożnej kapliczki kiwał z zadowoleniem głową.

Kościele stareńki, kościele drewniany!

Sprawiłeś cud na świecie naszym niewidziany. I z początku to wszystko wyglądało na cud, w który nikt nie chciał wierzyć. Ale przyjechał ksiądz z diecezji i ogłosił to w Kadzidle, na sumie. Minęła kolejna zima, tak niemiła dla poczciwej budowli, i pojawili się panowie konserwatorzy z miasta. Przy pomocy rokicinian i kadzidlan uczynili to, co zapowiadano. Popakowane, zabezpieczone bale przewieziono do Rokicin. Kilka dni ciężarówki hukiem budzi­ły rozespane wierzby, zanim wszystko złożono na nowym miejs­cu. Dawniej Józef Wicher, kiedy wyszedł na ganek, miał przed sobą kawałek podwórza, płotek i łąkę, na której czasem pasły się kozy sąsiadów. A za łąką widział małe chałupki, od których w za­sadzie zaczynały się Rokiciny. A teraz będzie miał przed oknami kościół. I to taki, który liczył już ponad trzysta lat! Kozy przegnano w inne miejsce, teren wyrównano, jakby potrzebował jeszcze wy­równania, i zaczęto stawiać to, co wprzódy w Kadzidle rozebrano. Józef siedział na ganku i ciekawie przyglądał się tej pracy. Tak się bowiem złożyło, że zestarzał się ze starym kościółkiem na tyle, by nie być pomocnym w tych robotach. Wreszcie kościółek stanął o własnych siłach, jakby młodszy i raźniejszy niż ostatnimi laty w Kadzidle. Mimo drugiej młodości nie stał zbyt pewnie, nie dość dobrze zakorzeniony w rokicińskim polu. Musiał wrosnąć w tę ziemię i zadomowić się po niespodziewanej przeprowadzce. Tylko że Józef nie był pewien, czy stary kościółek ma na to dość czasu. Na placu budowy nowy proboszcz szybko posiał trawę, posadził podrośnięte jesiony, które w parę lat śmignęły dziarsko do góry, poszumując jesionowo i zalotnie przeglądając się w niewielkich okienkach. Jasne plamy na ścianach zasłonięto przywiezionymi z innej świątyni diecezji obrazami, a kadzidło wypełniło świątynię swojskim zapachem. Tylko podłoga była nowa, jasna i skrzypiąca w nieznany sposób.

Kościele stareńki, kościele drewniany!

Sprawiłeś cud na świecie naszym niewidziany.

Bo kto widział, by kościół do grzesznika chodził?

Ale kiedy już przyszedł, grzesznik się nawrócił.

Nie chciałeś Józefie do kościoła chodzić.

To kościół cię odwiedził, nie musisz się trudzić. Trudno powie­dzieć, że wszystko było jak dawniej. Mieszkańcy Rokicin nadal, po staremu, jeździli w niedziele do Kadzidła, z rzadka zachodząc do nowego starego kościółka. Było w tym wszystkim coś, co wyma­gało czasu. Lecz ci, co potrzebowali czasu, mieli go coraz mniej, jak coraz mniej miał go stareńki kościółek. Aż ten zaparł się w sobie, spiął swą sczerniałą drewnianość i postanowił do reszty zakościelić się w rokicińskiej ziemi. I jak postanowił, tak zrobił. Pomogły mu jesiony, trochę nawet lipiejąc dla tego szczytnego celu. I stało się, choć starzy ludzie nadal potrząsali głowami. Odtąd każdy świt witany był biciem dzwonów, a proboszcz odkupił i odnowił na plebanię niechcianą chałupę w samym sercu wioski. Rokiciny po­woli zaczęły przyzwyczajać się do nowej sytuacji. Kościół znów wypełniły śpiewy, msze, chrzciny, śluby i coraz więcej pogrzebów. A stare ściany, które przez lata opustoszenia niemal straciły na­dzieję, radowały się, dźwięcznie wtórując wiernym. Tylko Józefo­wi cały świat się zmienił.

Ej, nie chciałeś, Józefie, do kościoła chodzić.

Teraz się nie nachodzisz, wystarczy z domu wyjść. Niby nic, ale zmienia to cały świat. Przez lata Józef wydeptał sobie po okolicy ścieżki, którymi chętnie chadzał, respektując innych i ich obyczaje. I wiedział, że może grać wszędzie, byle nie w kościele. Jako muzykant do świątyni w Kadzidle prawie w ogóle nie wcho­dził. Spokojnie czekał przed murkiem, aż młoda para wyjdzie. Raz jeden, jak grał w Rusinowie, to ksiądz pozwolił kapeli wejść do środka, ale bez instrumentów. Nie naprzykrzał się więc panu Bogu, szczęśliwy, że do niego i jego oberków należy cały świat poza kościołem. Zaakceptował ten podział i sumiennie go prze­strzegał. Do tego stopnia, że w końcu w ogóle przestał chodzić do kościoła. A teraz, jakże tu grać, kiedy za oknem wyrasta kościół? I jak tu grać wierzbowe oberki, które chyba nie do końca były Bogu miłe.

Nie chciałeś, Józefie, do kościoła chodzić.

Teraz się nie nachodzisz, wystarczy z domu wyjść. Z Marią rzecz się miała inaczej. Jej z Bogiem i Jego świętymi zawsze było po drodze. Krzątając się nad ciągłym wiciem i dowijaniem ich starzejącego się gniazda, zadbała o opiekę świętych obrazów. Z la­tami obrosły nimi wszystkie ściany w ich obydwu skromnych izdebkach. Józef miewał nawet wrażenie, że te najstarsze i zasie­działe nocami pokątnie malują nowe obrazy, które od świtu roz­błyskiwały nabożnie z każdego kątka. Maria, niezrażona swym osędziwiałym stanem, dzielnie pielgrzymowała po okolicznych sanktuariach, nawiedzała relikwie i cudowne obrazy, a z każdej pątniczej wędrówki przynosiła porcelanowe i papierowe pamiątki oraz szereg zobowiązań modlitewnych, zaciągniętych w wielu ważnych intencjach.

Nie chciałeś, Józefie, do kościoła chodzić.

Teraz się nie nachodzisz, wystarczy z domu wyjść. I Józef zaczął zaglądać do kościoła. Ostrożnie zaczął zachodzić do kruchty, wstydliwie cofając się przed podniesieniem. Z niedzieli na nie­dzielę ośmielał się coraz bardziej i coraz głębiej zanurzał w oka­dzony świątynny półmrok. Wreszcie, ku swemu wielkiemu zdzi­wieniu, stał się niemal wzorowym parafianinem. Spoglądał teraz na siebie Józef Wicher, spoglądał na dawne i nowe czasy. A wszys­tko, co zobaczył, to biegnące przez sam środek siebie świata pęknięcie, ziejące beznadziejną i chłodną pustką.

Nie chciałeś, Józefie, do kościoła chodzić.

Teraz się nie nachodzisz, wystarczy z domu wyjść.

Bo kościół stareńki próżno ciebie czekał.

Więc zebrał swoje kości, dłużej już nie zwlekał.

Czy kto widział, by kościół do grzesznika chodził?

Ale kiedy już przyszedł, grzesznik się nawrócił.

Kościoły, kościoły, w drogę wyruszajcie.

Ludzi nawracajcie, nieba przychylajcie.


20 Oberek rokiciński „szkolny” od Mikołaja Kowala


Choć w Janku krew Wichrów płynęła,

To nie nim dziadków wieś zawładnęła. Owszem, przyjeżdżał do Rokicin kilka razy w roku. Przyjeżdżał z Anią, z przyjaciółmi. Uczył się grać oberki, nagrywał, tańczył, pomagał dziadkowi w gospodar­stwie. Głównie w drobnych naprawach, których wymagała stara, ponoć pamiętająca jeszcze Macieja Wichra i czasy przed nim cha­łupka. Lubił odwiedzać i Marię, i Józefa i nigdy nie robił tego na siłę. Bywały takie wyprawy, kiedy nic nie grał, tylko reperował dach albo naprawiał urwane drzwi szafy, albo jeździł do miasta po jakieś poważniejsze sprawunki. Ale z czasem okazało się, że to nie on, wnuk Wichrów, ale Mikołaj Kowal, jego przyjaciel, zajmuje coraz więcej miejsca w domu rokicińskiego muzykanta.

To w Janku krew Wichrów płynęła.

Lecz nie nim dziadków wieś zawładnęła.

Mikołaj do Wichrów zjeżdżał na całe tygodnie.

W Rokicinach się czuł swojsko, domowo, wygodnie. Janek za­uważył to gdzieś w drugim roku ich wspólnych wypraw. Szedł z przystanku pekaesu w Kadzidle, mijał kolejne chałupy. I na ganku domu dziadków zobaczył uśmiechniętego Mikołaja. Ten machał mu smyczkiem na powitanie i powracał do żmudnych ćwiczeń. Kiedy w niedzielę Janek zbierał się do domu, Mikołaj żegnał się z nim, uśmiechając się przepraszająco. Ja zostanę jeszcze trochę, mówił. W mieście niemal się nie spotykali i Janek zaczął podejrzewać, że Mikołaj prawie zamieszkał w Rokicinach. Ale nie złościło go to. Wszak dziadkowie polubili jego przyjaciół, Józef ich wszystkich traktował jak własne wnuki. Janek wracał więc do własnych spraw, do studiów, do dorywczych robót. W wolnych chwilach wpadał na kilka dni na radomskie równiny, ale jego życie toczyło się w mieście.

To w Janku krew Wichrów płynęła.

Lecz nie nim dziadków wieś zawładnęła.

Mikołaj do Wichrów zjeżdżał na całe tygodnie.

W Rokicinach się czuł swojsko, domowo, wygodnie. Rzeczywiś­cie, przeniósł się prawie na wieś. Kiedyś przyjechał z większym niż zwykle plecakiem. Z ubraniami i niezbędnymi do życia rzeczami. Kiedy Janka nie było, spał na łóżku w domu Wichrów. Tylko pod­czas przyjazdów przyjaciela przenosił się na podłogę albo do stodo­ły. Z czasem jednak Janek zauważył tę narastającą między Mikoła­jem i dziadkami zażyłość i nie egzekwował należnych sobie z tytułu pokrewieństwa praw. Brał śpiwór i szedł do komórki, gdzie od cza­sów niemieckiego oficera można było całkiem wygodnie spędzić noc.

Choć skrzypeczki Jan odziedziczył,

To ktoś wytrwałej oberki ćwiczył. Janek to dostrzegał. Miał dobre ucho i słyszał, że z każdym spotkaniem Mikołaj gra coraz lepiej. Złapał tę niepowtarzalną, rokicińską nutę, grał staroświec­ko, bez miejskich naleciałości. Janek trochę mu zazdrościł, ale wszystko sprowadzało się do przyjacielskiej rywalizacji. Trzeba więcej pracować, śmiał się Mikołaj, a Józef mu wtórował. I Janek się z tym zgadzał. Nieraz przez kilka tygodni do skrzypiec nie zaglądał. I tak palce odwykały od grania.

Choć skrzypeczki Jan odziedziczył,

To ktoś wytrwałej oberki ćwiczył.

Mikołaj uczniem był, o jakim Józef mógł marzyć.

Choć już nie śnił, że ktoś taki się może przydarzyć. A Mikołaj zaskakiwał go uporem i wytrwałością. Nagrywał muzykowanie Józefa przez cały czas, żarłocznie domagał się coraz to nowych oberków, sam miał już w palcach kilkadziesiąt starych melodii. Często bywało nawet tak, że to Mikołaj grał, a Józef mu bębnił. I patrzył z dumą na swego najzdolniejszego ucznia. Chłopak zaś namawiał go na staroświeckie granie. Dlatego najbardziej lubił to wieczorne Józefowe granie, kiedy stary muzykant, pewnie dla własnej przyjemności, grał inaczej niż zwykle. Tylko Mikołajowi trudno było namówić Józefa, by zawsze tak właśnie grał. Z nie­znanych chłopakowi powodów stary Wicher wykonywał tak tylko jednego oberka dziennie. Zawsze wieczorami, nigdy z bębnem, zawsze w skupieniu i pewnym oderwaniu od świata. Prosił też, czego Mikołaj wbrew sobie przestrzegał, by tych oberków nie nagrywać.

Mikołaj wciąż jeździł po wioskach.

I zbierał opowieści o troskach. Opowieści o graniu, o oberkach, o innych muzykantach. To zajmowało mu najwięcej czasu, więcej nawet niż ćwiczenie Wichrowych oberków. Na przywiezionym z miasta rowerze przemierzał równinne drogi w okolicach Roki­cin. Jak pająk prządł niewidzialną sieć między ostatnimi żyjącymi muzykantami. Odnajdywał ich w różnych miejscach, często mylił drogę i błądził, niedokładnie kierowany przez swych rozmówców. W głowie rysował sobie topografię tego regionu, zaznaczając każ­dy odkryty punkt na sztabowej mapie tych okolic. Na czerwono zamalowywał domki, opisywał je nazwiskami muzykantów. Cza­sem dodawał rok śmierci albo numerek przypisu, które drobnymi literami skrupulatnie dopisywał na odwrocie. W ten sposób zaczął poznawać świat nieco inny od Rokicin, pełen zadawnionych ża­lów, muzykanckiej zawiści. Świat opowieści innych niż Wichrowe. Innych wariantów znanych mu już historii. Każdy z muzykantów przedstawiał mu własną wersję rokicińskiej mitologii. Wedle jed­nych to Józef Wicher zabrał diabelskie skrzypce po Kobieli. Wedle innych sam poprosił diabła, by ten zniszczył je w chwili Tomaszowej śmierci, aby inni nie przejęli diabelskich oberków i nie za­grozili pozycji Wichra. Jeszcze inni rozpowiadali, że Józef z miło­ści do Marii zabił swojego brata i zakopał pod kapliczką świętego Antoniego. Wpierw więził go w komórce, a później dobił i po­grzebał pod osłoną nocy, gdyż gnębiony Franciszek uporczywie nie chciał zrezygnować ze swej żony. Byli tacy, którzy mówili, że Franciszek zmarł na chorobę, którą zaraził się w obozie jenieckim. A Wichrowie trzymali go w komórce, by nie rozniósł zarazy na okolicę. Różnie opowiadano o tym, dlaczego Jakub zarzucił granie. Miał go do tego zmusić Józef, który przecież paktował z diabłem. Albo, co też chętnie powtarzano, miała to być pokuta dla Jakuba za jakieś niecne czyny. Imiona Marii i Franciszka powracały często. Przez te apokryficzne historie przezierała zazdrość wszystkich okolicznych muzykantów do utalentowanego, choć biednego ro­du. Mówiono o skarbach, które jeszcze przed wojną Wichrowie mieli znaleźć w chałupie kowala Wojciecha. Ale skarby jakoś szczęścia im nie dały.

Mikołaj wciąż jeździł po wioskach. I zbierał opowieści o troskach. Słuchał o pretensjach do Wichrów całego rodu. Wysłuchiwał plotek szeptanych z byle powodu. Wśród opowieści tych były i takie, które szczerze Wichrom współczuły. Mówiono o wiszącym nad rodem nieszczęściu, które zabrało najpierw pier­worodnego syna Jakuba, Janka, zaraz potem Jakubowa żonę Anielę, a wreszcie Franciszka. Wspominano też o nieznanej nikomu do­kładnie historii przedwczesnej śmierci dziadków Józefa, Marcina i Agnieszki. Wspominano o klątwie, o złym oku, o zawiści innych muzykantów. Mikołaj nagrywał wszystkie te opowieści, potem wie­czorami robił z nich notatki. Sam nie znał wielu z nich, nie o wszyst­kim Józef opowiadał młodym miejskim muzykantom. Nikt nie do­myślał się prawdy o odejściu Franciszka na wojnę, Józef nie mówił też wiele o pogrzebanych przy kapliczce świętego Antoniego zwło­kach. Z tych strzępów i własnych domysłów Mikołaj tkał rokiciński gobelin, pełen sprzecznych wątków i niszczących harmonię całości nici. I ten właśnie świat, na poły oglądany, na poły wysłyszany, chciał Mikołaj za wszelką cenę ocalić. Wbrew morderczemu cza­sowi, postępowi cywilizacji, wbrew chorobom starych ludzi.

Mikołaj wciąż jeździł po wioskach.

I zbierał opowieści o troskach. Po kilka razy odwiedzał zapad­niętych w swych domkach muzykantów, skazanych na zapom­nienie i podtrzymywanych przy życiu uwagą Mikołaja. Prosił ich nie tylko o opowieści, ale także o granie. Ci rytualnie odmawiali, bo palce drętwe, bo noszona od lat żałoba, bo skrzypce rozeschnięte, bo to, bo tamto. A Mikołaj droczył się z nimi, nalegał, zachęcał i chwalił. Aż wreszcie chwytali za skrzypce, ulegali poku­sie i grali najstarsze ze znanych sobie oberków. Nowszych, tych szybszych, zagrać już nie potrafili. Ale te staroświeckie, zwane ciągłymi albo śpiewanymi, te tryskały im spod smyków prawie jak za dawnych lat. Mikołaj dałby wiele, by móc usłyszeć ich te czter­dzieści, pięćdziesiąt lat wcześniej. By móc usłyszeć, jak w młodości grali po weselach, kiedy i palce były sprawniejsze, i werwa więk­sza. Po roku takiego intensywnego jeżdżenia wyczuwał już róż­nice między poszczególnymi wsiami, między szkołami muzykanc­kimi. Widział wpływy Wichrowe, Boguszowe, Kędzierskie i Ciarkowskie. Józef trochę kręcił nosem na tę Mikołajową ekspansywność. Ale w końcu zaczął podchwytywać nagrywane po innych wioskach mazurki. Wiedział, od kogo pochodzą, dopowiadał wie­le szczegółów do notatek chłopaka. Razem rozsupływali ich po­plątane, oberkowe losy.

Mikołaj uczniem był, o jakim Józef mógł marzyć.

Choć już nie śnił, że ktoś taki się może przydarzyć.

Mikołaj do Wichrów zjeżdżał na całe tygodnie.

W Rokicinach się czuł swojsko, domowo, wygodnie. Po mniej więcej roku Janek Wicher zaczął się o przyjaciela martwić. Basia, dziewczyna Mikołaja, która nie chciała na wieś jeździć i nie była w Rokicinach ani razu, przez całe tygodnie nie otrzymywała od swego chłopaka znaku życia. Mikołaj z początku tłumaczył się brakiem zasięgu, ale z czasem przestał się w ogóle odzywać. Władze uczelni, na której studiował, skreśliły go z listy studentów, kiedy pozawalał wszystkie możliwe terminy. Nie zdobył ani jed­nego zaliczenia, wcale zresztą o nie nie zabiegał. Nie podszedł też, co oczywiste, do egzaminów. W ten sposób zakończyła się jego przygoda z uniwersytetem. Utrzymywał się ze skromnej renty po ojcu, zresztą w Rokicinach nie było gdzie wydawać pieniędzy. Tyle, co szło najedzenie, papierosy, wódkę i kasety. Akurat w sam raz. Janek jechał więc do Rokicin z postanowieniem poważnej rozmowy z Mikołajem. Obiecał to Basi, zresztą sam martwił się o przyjaciela. Nie rozmawiało im się dobrze. To Mikołaj robił Jankowi wyrzuty, nazywał go weekendowym wieśniakiem. Za­rzucał Wichrowemu wnukowi, że ten nie chce na poważnie wejść w świat rokicińskiej wsi. Rozmawiali za stodołą, oganiając się od much. Nie chcieli, by dziadkowie słyszeli ich kłótnię. Nic nie ustalili, Mikołaj postanowił prowadzić swoje życie dalej tak samo jak dotąd. A jak Baśka chce, to niech sama tu przyjedzie, rzucił na zakończenie, jeśli się nie brzydzi.

Mikołaj do Wichrów zjeżdżał na całe tygodnie.

W Rokicinach się czuł swojsko, domowo, wygodnie. Janek poje­chał do miasta, a on wrócił do swych zwyczajnych zajęć. I właśnie od Mikołaja Józef Wicher dowiedział się, że umarł Antoni Stry­charz. Teraz to była inna parafia, a do Rokicin wieści z nieodleg­łego przecież Kadzidła dochodziły z dużym opóźnieniem.

Choć w Janku krew Wichrów płynęła,

To nie nim dziadków wieś zawładnęła.

Mikołaj do Wichrów zjeżdżał na całe tygodnie.

W Rokicinach się czuł swojsko, domowo, wygodnie.


21 Oberek od Antoniego Strycharza z Kadzidła


Siedział stary dziad w cieniu chałupy, wpatrywał się w drogę. Dziad Antoni, dziad Strycharz, stary muzykant niegdyś nad muzykanty. Siedział starzec na ganeczku, na skraju Kadzidła, sie­dział ocieniony wiekowym sadem i pogodnie wyglądał nadcho­dzących. I wyglądał z nadzieją i oczekiwał tak codziennie, od wielu dni, wielu miesięcy i lat. Ale nikt do Antoniego nie za­chodził, nikt z tych, których oczekiwał, nie odwiedzał starego Strycharza.

Siedział stary dziad na swej ławeczce, wypatrywał dzieci. A dzieci mieszkały w mieście, daleko, dzieci miały swoje sprawy. Wyjechały na nauki, potem pożeniły się i znalazły pracę. Teraz mają swoje, duże już dzieci. I mimo obietnic w listach, mimo obietnic w kartkach świątecznych nie przyjeżdżają.

A dzieci nie przyjeżdżały, ciężko pracowały. Pracowały w fab­rykach, pracowały w biurach i urzędach. Pracowały całymi tygo­dniami i w soboty do późnego wieczora, i czasami w niedzielę pracowały, i nie potrafiły dla Antoniego znaleźć chwili. Kiedyś przyjeżdżały częściej. Antoni pamiętał, jak wynosili w spokojne letnie popołudnia stół do sadu za chałupą. I tam, wśród drzew jedli niedzielny obiad. Halina, jego żona, gotowała pyszny rosół, specjalnie na przyjazd dzieci zabijała kurę. A Antoni przyrządzał kiełbasę i kiszkę i czasem nawet boczek i polędwicę, bo czasy były trudne, a dzieciom w miastach brakowało wędlin i miały mało mięsa. I patrzył wtedy Antoni na swoje wnuczęta, które bawiły się między drzewami, które biegały i cieszyły się odmianą. I teraz, siedząc na ganku, wspominał dawne lata.

A dzieci nie przyjeżdżały, pracowały ciężko. I skończyły się przyjazdy do Kadzidła. Halina umarła. Wpierw zaniemogła i wzięli ją do szpitala. Później wróciła, jeszcze pokręciła się po obejściu, jeszcze zdążyła się pożegnać ze światem, ale przyszedł dzień, że odeszła. Minęło już kilka lat. Sad zdziczał i rodził maleń­kie, kwaśne jabłuszka, a część drzew poległa w walce z jakąś nieznaną plagą. I od lat nie dawał już sad owoców.

A dzieci nie przyjeżdżały, miały własne troski. Antoni spoglądał na pusty chlew, skąd równinne wiatry dawno wywiały ostatnią woń po świniach. Nie było już wędlin, nie było schabów ani golonek, nie było już rosołów, choć po podwórku statecznie space­rowało jeszcze parę kur. Parę zasuszonych, wyschniętych i zapew­ne łykowatych kur, o wiele gorszych od sklepowych, wypasionych i olbrzymich.

A dzieci nie przyjeżdżały, miały własne sprawy. Miały własną pracę i miały własne dzieci. Miały świat inny niż świat Antoniego. A stary Strycharz słabnącym wzrokiem czytał wytłuszczone, wie­loletnie kartki z pozdrowieniami, które umiał na pamięć. I czytał o pogodzie nad morzem i o pogodzie w górach, i czytał o licznych zajęciach i wielu obowiązkach. I znał solenne zapewnienia i zdaw­kowe obietnice, i znał wszystkie rozliczne powody, a mimo to wyczekiwał.

Siedział stary dziad w ciemnej izdebce, wpatrywał się w drogę. Bo kiedy nadchodziły chłody, przenosił się do chałupy, teraz zmar­szczonej chałupinki i tam, skryty za pelargoniami i firankami, przenikał wzrokiem horyzont.

Siedział Antoni w cieniu chałupy, czekał na rodzinę.

Siedział Antoni między drzewami, wyczekiwał dzieci.

Siedział stary dziad w ciemnej izdebce, wyczekiwał dzieci. Wy­czekiwał rytualnie, wyczekiwał codziennie, miał swoje stałe pory wyczekiwania. A kiedy zajęty był innymi zajęciami, kiedy obcho­dził swoje podupadające gospodarstwo i kiedy karmił kury i kacz­ki, i kiedy schodził do piwnicy po kiełkujące bez opamiętania ziemniaki, to wtedy oczekiwał na porę swego stałego oczekiwania.

A dzieci nie przyjeżdżały, wstydziły się dziada. Wrosły w swą łapczywie przywłaszczoną miejskość, przesiąkły miejskim po­wietrzem i obawiały się powrotu na wieś. Obawiały się wiejskiej zgrzebności, prostackiego zapachu po wieczność zalegającego w starej chałupie Strycharza. Chciały zapomnieć o Antonim, zapo­mnieć o kłopotliwym starym dziadzie, zagubionym na beznadziej­nie płaskiej równinie. Obawiały się nadziei starca, jego spojrzeń, wyrzutów, obawiały się zmiękczenia jego radością.

A dzieci nie przyjeżdżały, bo były zajęte. Ostatnio przyjechały któregoś pierwszego listopada. I wtedy Antoni zażartował, uś­miechnął się i powiedział, że dobrze jest, że znalazły czas na odwiedzenie zmarłych. I rosół, który stary Strycharz zrobił, nie smakował tak jak wcześniej. I żart Antoniego obnażył ich oczeki­wania i ich skrywane, lecz uporczywe nadzieje.

A dzieci nie przyjeżdżały, miały własne troski. Raz niechętnie poprosiły, by z nimi zamieszkał. Poprosiły bez przekonania, sprowokowane jego ustawicznymi zaproszeniami, jego skarga­mi na liczne choroby. Poprosiły i zamilkły, bo Antoni sam wymienił znane z listów powody. Znał je na pamięć, znał ich tłumaczenia. Bo mieli małe mieszkania, bo te mieszkania były wysoko w blokach. Bez windy. Bo pracują od rana do nocy. Bo dzieci słuchają głośnej muzyki. Bo brakowałoby mu starej cha­łupy. Bo tęskniłby za sadem, obejściem, za Kadzidłem. Bo nie mógłby chodzić na grób żony Haliny. Dzieci odetchnęły i poje­chały. Od razu się zebrały, żeby zdążyć przed nocą, bo droga długa i śliska, bo rano do pracy, bo się zasiedziały, bo pewnie dziad zmęczony.

Siedział stary dziad w ciemnej izdebce, wpatrywał się w drogę. A było się w co wieczorami wpatrywać. Kadzidło leżało na ubo­czu, oddalone od asfaltowej szosy łączącej Przysuchę z Nowym Miastem. Przycupnęło sobie w tym miejscu przed laty, kiedy jesz­cze nie było żadnej drogi. A kiedy ją wybudowali, ominęli wioskę i tak starzała się przycupnięta. Po zapadnięciu zmroku Antoni Strycharz widział w oddali światła samochodów, czerwone jadące na północ i białe zdążające z północy. I czekał, aż jakieś światła skręcą, aż zauważą wąską, lichą dróżkę wśród pól, aż rozjaśnią wysadzaną kasztanami drożynę i omiotą światłem zakurzone do­my w Kadzidle.

Siedział stary dziad w ciemnej izdebce, wpatrywał się w drogę. Bo izdebka była ciemna przez cały dzień, tak widocznie chciał stary, znużony sad. Gałęzie jabłoni kołatały w okna, konary grusz machały za jabłoniami, czereśnie stały za gruszami. I liczył dziad samochody i wsłuchiwał się w granie silników. I odróżniał trak­tory sąsiadów i ich podniszczone, wysłużone po bezdrożach auta.

Czasem złowił uchem nowy, nieznany dźwięk, lecz ten niechętnie rozstawał się z drogą i przeważnie mijał zaspane Kadzidło.

Siedział Antoni na swej ławeczce, wypatrywał gości. Bo nie tylko na dzieci czekał, bo nie tylko ich w życiu wyglądał. Antoni był człowiekiem nadziei, sam stał się samym oczekiwaniem. Był przed laty wielkim muzykantem, znanym na okolicę. Niewielu było mu równych. Był Józef Wicher z Rokicin i Tomasz Kobiela z Prawsi. Kobiela od dawna nie żył, a Józefa przed laty tak śmier­telnie obraził, że od tamtej pory nie odzywali się do siebie. Ostat­nio się pogodzili, ale było już za późno. Niegdyś razem grali, niegdyś ogrywali okoliczne wesela. I Strycharzowi pozostało tylko zanurzanie się w to niegdyś. Bo tam znajdował szczęście. Wpraw­dzie krótkotrwałe i ulotne, ale potrafiące na chwilę rozświetlić poszarzałe życie Antoniego Strycharza.

Siadał Antoni przed swą chałupką, czekał na muzykantów. Bo tylko oni mu zostali, bo tylko im mógł być potrzebny, potrzebny do wspomnień, potrzebny do wspólnych rozmów o dawnych czasach. I godził się powoli z tym, że nikomu innemu nie jest już potrzebny, że najchętniej wszyscy by o nim zapomnieli. Poza przyjaciółmi muzykantami. A ci odwiedzali go sporadycznie, uskarżając się na choroby i grzęźniecie w starości. Ale wspominali młodość. A Antoni Strycharz opowiadał im o swych dzieciach i z dumą mówił o wnukach, i chwalił się swą rodziną. Pokazywał kartki i listy, i pokazywał zdjęcia ślubne i zdjęcia komunijne, i zdjęcia z wakacji. I mówił, że czeka właśnie na przyjazd dzieci.

A dzieci nie przyjeżdżały, ciężko pracowały.

A dzieci nie przyjeżdżały, pracowały ciężko.

A dzieci nie przyjeżdżały, bo były zajęte.

A dzieci nie przyjeżdżały, miały własne troski.

A dzieci nie przyjeżdżały, miały własne sprawy.

A dzieci nie przyjeżdżały, wstydziły się dziada.

Siedział Antoni w cieniu swej izby, wypatrywał gości. Bo dostał kiedyś list, a potem telegram, że panowie z radia chcą nagrać jego muzykę, że chcą uwiecznić stare, wioskowe muzykowanie. I że dowiedzieli się o jego istnieniu i postanowili odnaleźć, odwiedzić i ponagrywać.

Siedział Antoni na swej ławeczce, wypatrywał gości. Czekał na panów z radia, co przyjadą po starą muzykę. I wyciągnął spod łóżka starą, zakurzoną i zapomnianą harmonię, i zaczął ćwiczyć.

Przypominał sobie kolejne oberki i palce przypominały sobie nie­gdysiejszą biegłość. I cieszył się tym graniem, ożywioną muzyką, radował nadzieją, że muzyka przetrwa, że ktoś ją uwieczni i że później, wiele lat po jego śmierci, będzie można posłuchać, jak grał stary Antoni Strycharz i jakie oberki się za jego czasów grywało.

A goście nie przyjeżdżali, bo coś im wypadło. Mieli ważne sprawy i obiecali, że przyjadą kiedy indziej. Więc znów dziad czekał i grał oberki, choć ludzie z Kadzidła śmiali się, mijając jego chałupę. Więc schował się w mroku izby, zszedł z linii ludzkich spojrzeń i muzykował w cieniu pajęczyn. I grał przepiękne, staro­świeckie oberki tak wspaniale jak niegdyś. I na chwilę to zapom­niane, to umierające niegdyś stawało się teraz.

A goście nie przyjeżdżali, mieli inne sprawy. Antoni ich rozu­miał i usprawiedliwiał w duchu. Mieli wiele spraw na głowie i pewnie nagrywali wielu muzykantów. A on jeszcze się jakoś trzymał, jeszcze nie wybierał się umierać. Sądził, że panowie z ra­dia chcą wpierw nagrać tych, co niedługo odejdą na zawsze.

A goście nie przyjeżdżali, mieli inne sprawy. Przestali się nawet listownie usprawiedliwiać, przestali słać telegramy. Rozumiał ich Antoni Strycharz, bo wiedział, że mają inne sprawy. Wiedział, że nie ma sensu co chwila słać listów, skoro w tych listach pisze się to samo. I rozumiał to. Miał nadzieję, że jak te trudności, które mieli panowie z radia, przeminą, to na pewno przyjadą. Przecież tyle razy o tym pisali.

Siedział stary dziad w ciemnej izdebce, wpatrywał się w drogę. Wpatrywał się w samochody, bo mogły należeć do dzieci, do wnuków, do panów z radia. Wpatrywał się nawet w traktory i auta z Prawsi, bo te mogły przywieźć zaprzyjaźnionych i schoro­wanych muzykantów.

Siedział Antoni na swej ławeczce, wypatrywał gości. Potem siadywał w ciemnej izdebce i wpatrywał się w drogę. A potem, kiedy przyszła choroba, leżał w łóżku i nasłuchiwał dźwięków. Nasłuchiwał samochodów i nasłuchiwał ludzkich kroków.

Skrzypkowie nie przychodzili, bo już starzy byli. Bo byli schoro­wani, bo myśleli, że Antoni już nie żyje. A Antoni myślał, że to oni pewnie poumierali. I tak przestali się spotykać.

A dzieci nie przyjeżdżały, bo były zajęte.

A dzieci nie przyjeżdżały, własne troski miały.

A goście nie przyjeżdżali, bo coś im wypadło.

A goście nie przyjeżdżali, mieli inne sprawy. A goście nie przyjeżdżali, pewnie zapomnieli. A dzieci nie przyjeżdżały, pewnie zapomniały. Aż kiedyś zaprzestał czekać i wszystkim ulżyło, Bo umarł Antoni Strycharz i coś się skończyło.


22 Oberek rokiciński od Dziada Poskrzypa [wersja jedyna]


Józef Wicher rano wstał, granie z pola usłyszał.

I zadrżał, kiedy się wsłuchał, bo mało kto tak grał. Bo dawno nie słyszał takiego muzykowania, bo nie było już takiego grania na wioskach. Od pola, od północy szedł po rannej rosie oberek roki­ciński, oberek starodawny, oberek, jakich mało. Taki, który od czasów Macieja mogli grać tylko Wichrowie. A nie grał go Józef, gdyż spał, kiedy ten przyszedł. Wyskoczył z łóżka jak oparzony, co mu się nie zdarzało. Ubrał się szybko i powiedział Marii, że wychodzi. Stara kobieta przyzwyczaiła się do Józef owych znik­nięć, nauczyła się żyć z mężem muzykantem. I przestała się dzi­wić. Józef nie zjadł śniadania, nie wypił porannej kawy, nie zapalił pierwszego papierosa. Nie stoczył codziennej walki z muchami, nie przeklinał polityków i księży, nic nie mówił, tylko wziął pod pachę skrzypce i wyszedł z domu. Maria skubała kurę na rosół, siedziała przygarbiona od samego świtu. Nawet nie wzruszyła ramionami.

Józef Wicher musiał wstać, by oberka wysłuchać.

I zjeżyły mu się włosy, bo nikt tak nie mógł grać. Bo nikt nie mógł tak grać, bo to granie było innym zabronione. Pod zjeżonymi włosami Józefa Wichra galopowały myśli. Skąd się wzięło takie granie, skąd się wzięło rokicińskie muzykowanie bez Józefa? Na podwórku głęboko wciągnął powietrze i rozejrzał się wokoło. Oberek szedł od północy, od Kadzidła. Ale Józef nasłuchiwał uważnie. I wiedział już, że nie od Kadzidła idzie, wiedział, że oberek idzie z zarośniętej i zapomnianej chałupy pod lasem, gdzie przed laty osiadł Dziad Poskrzyp. I ruszył Józef Wicher przez

Rokiciny, ruszył przez budzącą się wieś. Odkłaniał się niedbale, odburkiwał bez zastanowienia. Na wesele? Nie, na smutek. Na granie? Nie, na słuchanie. Szedł i mijał rokicińskie domy, uprzejme i niczego nieświadome. A on zaczął uświadamiać sobie to wszyst­ko, w jego głowie powoli zaczęły się układać elementy tej ukła­danki, rozrzucone po okolicy na kilkadziesiąt długich lat. Opowie­ści, snute wieczorami w jesienne wieczory, zaczęły się domykać i zacieśniać wokół Józefa. Rozpiął koszulę pod szyją i rwanym oddechem zachłystywał się świeżym powietrzem. A grany przez Dziada Poskrzypa oberek, pewnie niecnie wykradziony spod sa­mej Józefowej chałupy, szedł po trawie i uciekał między drzewa.

Kto usłyszał, jak dziad gra, ten już nie mógł dłużej spać.

Kołatały się wspomnienia, a było co wspominać. Józef powracał do dawnych dni, do dni, kiedy czas płynął normalnie, bo płynął. Do dni, kiedy wszystko było normalne, wszystko niezwykłe było zwykłe. Do dni sprzed lat, kiedy Wichrowie zakazali czasowi wstępu do Rokicin. Do dni, kiedy nie trzeba było walczyć z prze­mijaniem, bo przemijanie przemijało daleko od Rokicin. I zastana­wiał się Józef, jak to było możliwe. Jak to wszystko mogło mieć miejsce, jak to się stało, że ten Wichrowy sen przetrwał tyle dzie­siątków lat, że oni przetrwali swój sen. I minął Józef zadziwione Rokiciny, minął niemo pytające, wybałuszone okienka. Minął i do­szedł do kapliczki świętego Antoniego. A ten, wiecznie trzymający owieczkę, wiecznie pogodnie uśmiechnięty opiekun wszystkich zagubień wskazał mu drogę w prawo. Józef skręcił i minął nikomu nic niemówiące kępy chaszczy, kryjące nieznane nikomu groby Eckharta i Tomasza Kobieli. Minął je, też ich nie zauważył, choć sam je przed laty kopał, i ruszył w stronę lasu.

Kiedy odbił od drogi, w stronę lasu, gdzie dziad żył,

Józef wspomniał dawne czasy, gdy się Wojciech powiesił. Wspomniał tamte dni przedwojenne, kiedy Rokiciny obiegła wieść, że kowal Wojciech powiesił się w swojej chałupie. Pamiętał, był wtedy bardzo młody i bał się wisielczych domów. A w jego świadomości chałupa pod lasem na zawsze miała pozostać do­mem wisielca. Pamiętał, jak przezwyciężył strach i razem z innymi chłopakami zakradli się kiedyś do opuszczonego obejścia. Pamię­tał to wszystko, to wszystko przemknęło mu przez pamięć, ale nie myślał o starym kowalu spod lasu. Nie myślał o jego dawno zgranej tragedii, tylko szedł, z trudem przedzierając się przez chaszcze. Ścieżynka, ciągnąca się śladem dawnej koleiny, zarosła złośliwymi krzakami. Rzepy czepiały się Józefowego ubrania, wrotycz zostawiał na wyświeconej marynarce żółte pyłki. Józef mijał czepialskie jeżynowe zwoje i brnął w kierunku na wpół ślepej, zapadniętej chatynki. Ta wycofała się pod sam las, choć Józef pamiętał jeszcze z dzieciństwa czasy, kiedy stała w połowie drogi między kapliczką a pierwszymi sosnami. Ale teraz stała w oddali, przygarbiona i schorowana. Otoczyła się nieprzebraną łąką, piołuny i pokrzywy bujały w górę na wysokość człowieka. Było lato i wszędzie grały koniki polne, zagłuszając Poskrzypowego oberka. A dziad musiał dalej grać, bo Józef słyszał chichoczące w trawach dźwięki. Miał muzykanckie ucho i oddzielał skrzypce dziada od polnych koników. Nie dał się zwieść i niczym pies gończy szedł po tropie kradzionego oberka. Tylko Wichry mogły go grać, tylko im na to pozwolił stary Maciej. A skoro byle dziad też może, to widocznie świat staje na głowie. Albo dzieje się coś zupełnie innego i jeszcze dziwniejszego. Dom dziada zbliżał się nieuchronnie, nie mógł dalej uciec. Patrzył na przybysza ciemnymi oknami, a jego spojrzenie było nieprzeniknione. Wreszcie Józef doszedł do płotu i stanął bezradnie.

Gdy się przez chaszcze przedarł, bezradnie pod płotem stał.

Na podwórzu psy leżały i groźnie warczały. Podwórze domu Poskrzypa pełne było psów. Kudłatych i gładkich, o sierści skoł­tunionej i prostej, jasnych i ciemnych. Leżały na bokach i wy­grzewały na słońcu swe psie kości. Leżały w grupach i pojedyn­czo, leżały pod stodołą i na schodach ganku. I kiedy Józef pod­szedł do furtki, kilka z nich ostrzegawczo warknęło. Józef miał do psów zdrowy, wioskowy dystans. Dobry jest pies na łańcuchu, hordy bezpańskich psów lepiej omijać łukiem. Bo przy takich nie wystarczy zakląć i rzucić polanem w budę. Takie nie przestraszą się groźnego głosu. Takie wiedzą, że nie ma się czego bać. I teraz takie właśnie psy, przygarnięte przez Dziada Poskrzypa, broniły dostępu do dawnego domu Wojciecha Kowala. Józef stał bezrad­nie. Bał się wejść na podwórko. Innej drogi nie było. Mógł próbo­wać przedzierać się pod płotem, by wejść przez okno od strony lasu. Ale rosły tam rosłe jak chłopy pokrzywy. Zresztą płot miał tu i ówdzie wyłamane sztachety i psy z łatwością dopadłyby go, kiedy by tylko zbliżył się do budynku. Stał bezradny, stał, mając oberek rokiciński jak na talerzu. Stał od oberka o wyciągnięcie ręki, oberek wypływał przez ciemną szparę uchylonych drzwi. Był tak blisko i tak daleko.

Dziad oberka grał i grał, a Józef pod płotem stał.

Na podwórzu psy leżały i groźnie warczały. Aż wreszcie oberek umilkł, zamilkły skrzypeczki liche Dziada Poskrzypa. I po chwili na ganku stanął przygarbiony dziad, stanął, trzymając w dłoniach smyczek i zwiędłe skrzypeczki. Jeden z łaciatych psów podszedł statecznie do gospodarza i podstawił łeb do pieszczot. Poskrzyp podrapał wielkie psisko za uchem, a Józef zauważył, że dziad zaprasza go machaniem smyczka. Psy przestały warczeć, tylko zerkały to na Wichra, to na Poskrzypa. I Józef odważył się po­pchnąć furtkę i wszedł na podwórko, ostrożnie mijając leżące bezwładnie cielska. Kiedy był w połowie, bezradnie spojrzał do tyłu. Nie było szans ucieczki, liczył, że dziad nie poszczuje swych podopiecznych. I tak z duszą na ramieniu i futerałem pod pachą doszedł Józef do ganku. Poskrzyp zniknął w izbie i Wicher zanu­rzył się za nim. Zamknął za sobą drzwi i odetchnął. Przedarł się do celu. Czujnie rozglądnął się po pomieszczeniu, ale nie natrafił na żadne ślady psów. Te, widać, musiały zadowolić się podwórzem. Izba była prawie pusta. Nie dostrzegł w niej mebli, które pamiętał z młodzieńczej wyprawy. Na środku stał stół i dwa krzesła. Nie było szafy ani łóżka. Pewnie rozsypały się ze starości, albo po­służyły na opał. Na pokrytą łuszczącą się farbą podłogę słońce rzuciło cztery świetliste romby. Pod ścianami stały regały z desek. Półki były zbite krzywymi i pordzewiałymi gwoźdźmi, czasem wspierały się tylko na ustawionych krzywo cegłach. I wszędzie na nich stały słoje zakurzone, słoje puste i zakręcone. Regały omiecio­ne były siwymi, gęstymi pajęczynami. Czasem sieci były zerwane, czasem w rzędzie brakowało kilku słojów. Józef tylko omiótł wzro­kiem pomieszczenie i podszedł do stołu. Usiadł na krześle, krzesło zaskrzypiało. Położył czapkę na stole, obok oparł ostrożnie futerał ze skrzypcami. Co cię sprowadza, Józefie, zapytał siedzący na­przeciw Poskrzyp.

Usłyszałem, jak gracie, i nie mogłem dłużej spać.

Kołatały się wspomnienia, a było co wspominać. I Józef mówił spokojnie, bez tego gniewu, z którym szedł, bez gniewu wykra­dzionego przez sforę psów, mówił, że Poskrzyp grał rokicińskiego oberka, którego nie miał prawa znać. Grał oberka, którego mogą grać tylko Wichrowie, zaczarowanego przed dwoma wiekami przez Macieja Wichra. I że nikomu nie udało się tego zaklęcia złamać, choć wielu próbowało. Bo żaden muzykant nie mógł spo­kojnie kraść Wichrowych oberków. A Poskrzyp chwycił skrzypce i zaczął grać, zaczął grać tego samego, którego grał od rana. I grał wspaniale. I Józef patrzył, jak trzyma skrzypce, jak prowadzi smyk, jak lekko i bez wysiłku przebiera palcami. Słyszał dźwięki nieumęczone grą muzykanta. Słyszał coś, czego dawno już nie zdarzyło mu się słuchać. Słyszał Wichrowy oberek zagrany po Wichrowemu. I wiedział już, że przed nim nie siedzi złodziej oberków, wiedział, że nie jest to żaden dziad i żaden Poskrzyp. Wiedział, że słucha gry swego brata Franciszka. I stracił mowę, i nie mógł wydusić ani słowa. A Franciszek Wicher grał. Grał, nie przypominając Franciszka z tą nierówną siwą brodą. Grał, nie przypominając Franciszka, pocięty na twarzy bliznami i ze złama­nym nosem. Grał i nie miał Frankowego błysku w oku, jego oczy nie miały blasku, miały nieznaną Józefowi głębię, miały nieprzeniknioność i miały wieczny smutek. A Franciszek zakończył, zakoń­czył trochę nieporadnie, jakby zawstydzony. Bo był dawnym Fran­ciszkiem i jednocześnie nie był nim, bo nic nie było jak dawniej. A nawet jakby był sobą, to powrócił do świata, który nie był już jego światem. I ten obcy człowiek, ten, którego Józef nie znosił, ten dziwny przetrącony wędrowny dziad był jego starszym bratem. Był prawdziwym mężem Marii. Był i pozostał w ukryciu przez tyle lat. A Franciszek zaczął opowiadać. Mówiąc, patrzył na Józefa, a Józef patrzył w stół. Franciszek mówił, jak wyszedł w połowie wesela, jak dotarł na pociąg i spotkał tam innych, wezwanych przez armię. I jak dojechali do Radomia. I jak dostali mundury i pokazano im, jak strzelać. I jak wybuchła wojna, a oni musieli cofać się pod naporem niemieckich oddziałów. I jak wycofali się na wschód, jak się rozproszyli, jak zrzucili mundury i jak wyłapali ich Sowieci. I wywieźli w głąb Rosji bydlęcymi wagonami. I jak pracował w kopalniach z innymi więźniami. I jak głodowali, jak opowiadali sobie o chlebie, jak trudno to wszystko zrozumieć. I jak przyszła amnestia, a on dostał się do Persji, i jak ruszył z alianc­kimi wojskami. I jak zdobywali we Włoszech stare benedyktyńskie klasztory. I jak skończyła się wojna, a on po jakimś czasie wrócił do kraju. I jak go zamknęli w więzieniu, jak torturowali. I jak wrócił na radomskie równiny, choć go nikt z więzienia nie wypuś­cił. Więc musiał do tego przestać być Franciszkiem Wichrem i stać się Dziadem Poskrzypem. Choć tego Józef chyba nie zrozumie i pewnie nie chce tego wiedzieć. Józef nie rozumiał, choć wydawa­ło mu się, że chciał. Pytał, dlaczego nigdy Franciszek ich nie odwiedził. Nie chciałeś tego ani ty, ani Maria. I dalej nie chcecie, powiedział cicho Poskrzyp. Wiedziałem, że jak przyjdę, to już będzie koniec, dodał prawie szeptem. I wtedy Józef, który miał łzy w wyschniętych i wyblakłych oczach, wtedy Józef powiedział mu o zadrze, którą nosił pod sercem przez te sześćdziesiąt lat. O zadrze i zdradzie, o prośbie i błaganiu, o świętym Judzie Tadeu­szu. A Franciszek powiedział mu, że trapił się niepotrzebnie, że nosił nie swoją winę. Bo on, Franciszek, też przed ślubem prosił Boga o to, by jakoś tę sytuację, napiętą do granic wytrzymałości, rozwiązał. I wyszedł wtedy młody Franek z kościoła, wyszedł z mroku starej świątyni w samą pełnię sierpniowego dnia. I spot­kał jednego chłopaka z Rusinowa, który pokazał mu kartę mobili­zacyjną. Szła wojna i mobilizowano tych, którzy odbyli wcześniej przeszkolenie. Chłopak był leśnikiem i odsłużył trochę w ułanach. I go wezwali. Zrozumiał więc wtedy Franciszek, że to jest znak. Obejrzał uważnie kopertę, potem pojechał do Przysuchy. Kazał pisarzowi wykaligrafować swoje imię i adres i nadał ten list na poczcie. W liście nic nie było, żadnej karty. Ale przerysowana, nieco rozmazana, wojskowa pieczęć zrobiła swoje. A kiedy już z rekrutami dotarł do Radomia, wzięli go na ochotnika, bo właśnie wybuchła wojna i potrzebowali ludzi. I zaciągnął się Franciszek, ale nie dla Polski, tylko dla brata i Marii. I w ten sposób chciał pomóc Bogu w rozwiązaniu tej sytuacji. Tak chciał wybawić za­kłopotanego sprzecznymi prośbami Judę Tadeusza. Józef słuchał go jak zza ściany. Wspomnienia tamtych dni były w nim żywe przez te wszystkie lata. Tak mu się do tej pory wydawało. Ale teraz słuchał tego wszystkiego jak odległej opowieści o Macieju Wichrze. I nie czuł ulgi, nie czuł żalu i gniewu. Nic nie czuł, bo sprawy tamtego wesela nagle stały mu się obojętne. Bo on nie był tamtym Józkiem, Maria tamtą Marią, a świat tamtym światem. I Józef ze zdziwieniem poczuł, że po raz pierwszy nie uwiera go przemijanie.

Usłyszałem cię, bracie, i nie mogłem dłużej spać.

Kołatały się wspomnienia, a było co wspominać. Teraz wspo­mnienia odeszły i pozostała pustka. Wiedział, że może kiedyś uda mu się ją czymś zapełnić, ale teraz była tylko pustka. Zaprosił nieporadnie brata do domu, do swego domu, do jego domu. Nie chciałbyś, żebym przychodził, ale kiedyś będę musiał, odparł Franciszek Poskrzyp i znów zaczął grać. Razem z nim zagrał Józef i grali tego samego oberka, tego starego, tego Wichrowego. I zoba­czył Józef, jak porusza się powietrze w izbie, jak tańczą kłębki psiej sierści po kątach, po złuszczonych deskach. Dostrzegł, jak drgają słoneczne romby, jak porusza się kurz w szparach podłogi. I zoba­czył, jak na niektórych słoikach tańczą pajęczyny, a w słojach delikatnie tańczy zgęszczone powietrze. I poczuł się Józef częścią zaświatu, częścią świata minionego, na którego teren wkroczył, kiełznając lęk przed psami. I wiedział już, że Dziad Poskrzyp nie jest Franciszkiem Wichrem, że dawna chałupa po Wojciechu Ko­walu nie jest zwykłym domem, że łąka wokół niej nie jest zwykłą łąką. Widział, jak za ciemnym oknem od strony lasu kołysze się wybujałe pokrzywisko, widział, jak na oknie nieruchomo siedzą muchy. I poczuł Józef na twarzy chłód zaświatów. Poczuł tchnie­nie innego świata, na którego powitanie nie był jeszcze gotowy.

I jak mówił oberek, dwa Wichry nie mogły grać.

I choć jeden był Poskrzypem, drugi zaklął, kurwa mać. I zerwał się z łańcucha oberek niechciany i uciekł na podwórko, między rozgrzane psy. Józef zamaszyście odłożył skrzypce na blat stołu, aż stół jęknął. Skrzypce poskarżyły się cicho, lecz szybko umilkły. Co tu się dzieje, zapytał Józef. A Franciszek, którego Józef nie potrafił nazywać inaczej, wstał i podszedł do okna. Patrzył prosto w słońce, a jego cień był niewyraźny, blady i postrzępiony. Bo ktoś prawie przezroczysty nie może dobrze rzucać cienia. I Franciszek spokojnie zaczął tłumaczyć, często zawieszając głos, jakby szukał odpowiednich słów. I mówił, że skończył się czas bezkarnych oberków, skończyły się czasy niewinnego grania. Świat powoli pozbywa się muzykantów, oberki pozbywają się swych panów. A każdy oberek ma swoje życie, ma swoją duszę. Dlatego mógł je zakląć przed dwoma wiekami Maciej. I każdy oberek jest jak pokutująca dusza, która tuła się po świecie. I dlatego muzykanci niby znikąd łapią nowe oberki, i dlatego zapominają stare. Bo nowe dusze przychodzą na pokutę, a stare odchodzą w zaświaty. I muzykanci są ich pokutą, pokutą jest dla oberków ciągłe skrzy­pienie smyków, pokutą są opętańcze tańce, godzinne ogrywania. Pokutą jest ciągłe powtarzanie, jest kaleczenie przez uczniów, jest zmienianie i poprawianie. Pokutą jest cały oberkowy los. Ale dość już muzykantów, dość tej muzykanckiej pokuty. Franciszek wziął skrzypce i zagrał kilka taktów. A Józef zobaczył, jak kłąb kurzu poruszył się w jednym ze słojów. I Franciszek zaczął innego ober­ka, a powietrze w sąsiednim słoju zmętniało i zatańczyło. A na dźwięk trzeciego oberka podskoczyła niedokręcona zakrętka od trzeciego słoja. I Józef chyba wiedział już, w jakim celu Poskrzyp chodzi po wioskach i gra przed domami. I wiedział, dlaczego w kącie za drzwiami izby stoją odkręcone słoiki. I wiedział, co krąży między chruśniakami Poskrzypowej łąki, i wiedział, że on nigdy na tę łąkę z własnej woli nie wejdzie. Chyba wiedział to wszystko, choć zapytany długo by się jąkał.

I choć Poskrzyp przestał grać, Józef dalej go słuchał.

I poprosił go Dziad Poskrzyp, by swe oberki oddał. By oddał światu oberki wierzbowe, którymi codziennie podtrzymywał świat, którymi podsycał swe wyczerpane nadzieje, którymi nie­świadomie więził wiele rokicińskich dusz. I przypomniał sobie Józef Zaduszki sprzed kilku lat, granie zaduszne w chałupie An­toniego Strycharza. I przypomniał sobie cienie pod ścianami, przy­pomniał sobie Jakuba Wichra i Tomasza Kobiele. I przypomniał sobie także te ulotne zwidy, te przytłumione odgłosy idące spod podłogi, które towarzyszyły jego wieczornym, szumiącym wierz­bowo oberkom. I obiecał Józef bratu, obiecał Dziadowi Poskrzypowi, że rozpuści po okolicy swe oberki, że uwolni je, by same odnalazły drogę na Poskrzypową łąkę. I tak Józef pogodził się z nieuchronnym przemijaniem, złożył broń przed zaświatami. Po­żegnał się z dawnym bratem i spytał przy chłodnym uścisku dłoni, kim jesteś, a ten odpowiedział, Dziadem Poskrzypem, Józiu. I od­szedł Józef Wicher z chałupy pod lasem, minął spokojne psy. I myślał przez całą drogę o tym spotkaniu i wybudzał się z za­światowego snu, targany przez jeżynowe zwoje, żółcony przez baldachy wrotyczu. I myślał, co też powie Marii, kiedy zapyta go o to, gdzie spędził pół dnia. Prawdy nie mógł jej powiedzieć. Bo nie znał prawdy. Dlatego postanowił nie mówić nic.

Józef Wicher w polu stał i słuchał, jak Poskrzyp grał.

I nie martwił się muzykant, że to granie już skądś znał.

A od łąki Poskrzypowej sam oberek siebie grał.

I miał prawo zaświatowe, że się do grania brał.


23 Oberek rokiciński „schyłkowy” od Józefa Wichra


Gdy powrócił Józef do Rokicin, wszystko sens straciło.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, żyć mu się sprzykrzyło. Upalne lato szybko odeszło, jesień uprzedziła wszelkie plany. Traciły liście zieleń, traciły drzewa liście, a babie lato przestało osiadać na twarzach starych kobiet. Ptaki nad polami formowały tajemne znaki, po cichu i dyskretnie odchodząc w kierunku jesieni.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, wszystko sens straciło.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, żyć mu się sprzykrzyło.

Gdy powrócił Józef do żony swej, nie chciał nic powiedzieć.

Maria pytań mu nie zadawała, nie chciała nic wiedzieć. Po rozmowie z Dziadem Poskrzypem Józef zauważalnie poszarzał. Tęsknota pustoszyła go bez skrupułów. I właśnie tej jesieni z dziki­mi gęśmi odleciała wiara w sens wszystkich dotychczasowych działań. Dawna muzyka miała smak tylko dla Janka, Mikołaja i ich przyjaciół z miasta, gdyż oni nadal tkali swoje rojenia o praw­dziwej wsi. Wracali z oberkami do swych domów, do miast ob­cych wsi i miast często wsi wrogich. Tam nieudolnie przeszczepia­li ten wycinek tradycji, który nieprzyjęty wiądł żałośnie bądź wy­naturzał się zabawnie i pokracznie. A wieś przypominała się świa­tu, robiąc świątki, do których nikt już się nie modlił, i wytwarzając sprzęty, których nikt już nie potrafił używać.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, wszystko sens straciło.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, żyć mu się sprzykrzyło. I odczuł nagle Józef Wicher dotkliwie te wszystkie obcości, poczuł je w koś­ciach i na skórze. Powróciły nagle z tabunem suchych, jesiono­wych liści, gwałtownym podmuchem przywianym od kościoła. I pojął nagle Józef, że jego świat, jeśli kiedykolwiek istniał, dawno już umarł i teraz dogorywają resztki pamięci o nim. Wierzbowe oberki otumaniły go na tyle, że przez długie lata swej spokojnej, hojnie darowanej przez los starości nie potrafił tego zauważyć. I poczuł stary dziad, że tego świata dawno już nie ma, i zrozumiał, że już dawno nie powinno być Józefa Wichra.

Józef Wicher siedział na swym ganku, nie bojąc się chłodu.

Nie tracąc czasu na zwykły sen i nie czując głodu. Tej jesieni nie przyjeżdżali jego miastowi uczniowie. Tej jesieni Józef miał wiele wolnego czasu, więcej niż zwykle. Wyprawił Mikołaja na kilka tygodni do miasta, co ten przyjął bez entuzjazmu. A Józef zaczął chodzić na długie spacery. Brał ze sobą skrzypce i grał na nich po polach, po drogach. Grał i uwalniał wierzbowe oberki. Widział, jak ich wątłe nici ulatują na skrzydłach bezdomnych wiatrów, by szukać drogi na Poskrzypową łąkę. Nie żałował ich, nie miał już więcej złudzeń. Uwalniał się od nich, a z każdym oberkiem stawał się lżejszy i lżejszy. Aż w końcu zaczął się obawiać, czy przy ostatnim oberku sam nie odleci ku niebu, nie oderwie się od ziemi niczym z nią niezwiązany. Aż oddał je wszystkie, nie tylko Wich­rowe. Oddał Jakubowe i Madejowe, Marcinowe i Józefowe. Co do jednego, co do ostatniego. A potem Józef zaczął chodzić na długie spacery, by pożegnać się z bliskimi mu miejscami. Wolniutko dreptał polnymi drogami, poskrzypując cichutko rozeschłymi sta­wami. W tym czasie podupadł na zdrowiu. Wyprawił się też po bęben Stefana Konopki. Kiedy bębnista zmarł, Józef odwiedził jego starą chatynkę. Cenniejsze rzeczy wyniesiono i pod łóżkiem został tylko ten nieszczęsny bęben. Wykonany po wojnie ze zwojów starego pergaminu, jakich wiele wiatr nosił po Przysusze i Przyty­ku. Wywiewał je ze spalonych ruin bóżnicy, ze świstem rozdmu­chując słowa Tory po wioskach i polach. I ludzie połapali rozłopotane zwoje, pocięli i naciągnęli na jesionowe obręcze. I od tamtej pory przez wiele lat bębniły po weselach, niosąc rytm po polach i łąkach. Wszystkie już przegniły, popękały i zostały prze­żarte przez rozmaite zgryzoty, i tylko ten jeden, Stefanowy, oparł się nowym czasom. I ten ostatni bęben z żydowskich pacierzy wziął Józef i dołączył do innych swoich bębnów, które przez lata kołysały się w szopie. Któregoś dnia wziął je wszystkie na plecy, przetykając przez otwory na cykacze konopny sznur. I podreptał w stronę kapliczki świętego Antoniego, na sam skraj Poskrzypo­wej łąki. I stanął przy zarośniętej drożynie, podtrzymywany w swym postanowieniu łagodnym spojrzeniem świętego z Padwy. I zaczął bęben po bębnie wyrzucać na wiatr. A wiatry porywały bębny i unosiły je wysoko, unosiły wirujące i szumiące, unosiły cykające i bębniące, unosiły daleko od Józefa, daleko nad Poskrzy-pową łąkę. I wyrzucił Józef bęben z żydowskich pacierzy po Stefa­nie Konopce, i wyrzucił bęben diabelski po Tomaszu Kobieli, i wyrzucił bęben Jasiowy, cudem przyniesiony przez tajemniczego wędrowca. I na końcu wyrzucił stary Wichrowy bęben, bliźniaczy Jasiowemu, bęben z bliźniaczego jesionowego łubu, z łubu od żydowskiego siciarza Barucha. A kilka dni później wziął bez żalu swoje skrzypeczki i podreptał z nimi do diabelskich wierzb przydrożnych i tam wetknął je głęboko w jedną z rozpękniętych dziupli, by zanurzyły się w miękkim próchnie. I nie żałował ich, nie żałował bębnów, nie żałował oddanych oberków. Bo żal swój też roztrwonił na wietrze, żal uleciał z tym wszystkim, co oddał światu. I wrócił do domu spokojnie starzeć się i czekać na od­wiedziny śmierci.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, wszystko sens straciło.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, żyć mu się sprzykrzyło. A gdy powrócił z miasta Mikołaj, nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Z grobową miną wysłuchał opowieści Józefa Wichra o oddanych oberkach, o wyrzuconych na wiatr bębnach. Przyjechał do Rokicin, gdyż odkrył, że wszystkie jego nagrania z jakiegoś powodu uległy zniszczeniu. Ale Józef nie chciał mu już nic zagrać. Mikołaj wstał i bez słowa ruszył w stronę Poskrzypowej łąki, w stronę zapadłej chałupki po kowalu Wojciechu, by odzyskać od Dziada starodaw­ne, ukochane oberki. Józef, stojąc przy furtce, odprowadzał go wzrokiem. Nigdy więcej go nie zobaczył.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, wszystko sens straciło.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, żyć mu się sprzykrzyło. I od tamtej chwili zaczął umierać świat wokół Rokicin. Pomarli ostatni dziadowie i baby, do tej pory pomijani przez śmierć. Zaczęły odchodzić na pustkowia dawne obyczaje tak pielęgnowane i pod­sycane przez niedołężniejącego muzykanta. Po okolicznych bruz­dach rozpierzchły się w popłochu stare, nikomu niepotrzebne pieśni. Zarosły dawne miedze, od pokoleń dzielące znaczone pra­cą poletka. Wreszcie zaczęły usychać wierzby wzdłuż drogi do Kadzidła, wierzby rosochate, które jeszcze pamiętały przybycie

Macieja Wichra i dawne czasy przed nim. Wpierw zbadylały dum­ne gałęzie, nie pozwalając powrócić liściom. A potem pnie po­płakały nad swym suchym losem, skurczyły się w sobie, rozjąt­rzyły swe dziuple i posnęły na wieki. W jednej z rozpadlin rozsechł się z tęsknoty niepotrzebny nikomu, zapomniany na amen diabeł. Uwił sobie gniazdo w głębi Józefowych skrzypiec i oddał się powszechnemu zapomnieniu. A kiedy zapomnieli o nim wszy­scy, po prostu zniknął i nikt go już nigdy nie zobaczył.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, wszystko sens straciło.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, żyć mu się sprzykrzyło.

Gdy powrócił Józef do żony swej, nie chciał nic powiedzieć.

Maria pytań mu nie zadawała, nie chciała nic wiedzieć. Więc snuli sobie opowieści, snuli półprawdy i półkłamstwa, co chwila łapiąc się na niedopowiedzeniach. I opowiadali sobie o sobie, opowiadali o swoim życiu, o tym, jakim mogło być. Bo byli sobie dziad i baba, obydwoje stareńcy, obydwoje choreńcy, zmarszczeni jak dwa jabłka, pozostawione na parapecie między oknami. Zapa­dali się w swą starość beznadziejnie, na uboczu wsi, wraz z cha­łupką swoją dwustuletnią. Zarastali pospołu pokrzywami, łopia­nami i miętą, coraz dalej od świata i ludzi. Dach im się przygarbił, zrzucając chore dachówki. Jesion przydomowy przygiął się do ziemi, wspierając stare kości o ganek. A mieli w chatynce dwie izdebki na utrzymaniu. Przez minione dziesięciolecia chowali je troskliwie, bieląc i przyodziewając, zasłaniając wstydliwe liszaje kilimkami. Sami też chowali się, latem w cieniu izb, zimą otuleni ich ciepłem. Ale i czas izdebek się obrócił, i też pokurczyły się jak suszone jabłka. Lecz dziadowi i babie to nie szkodziło. Prowadzeni dobrotliwymi spojrzeniami świętych z zakurzonych obrazów, mi­jali się po skrzypiącej podłodze, wpadając na kufry, garnki i inne ślady czasu. Skuleni przytulnie w maleńkiej izdebce, otuleni w pa­jęczyny snuli swe opowieści. I tak odpływali ze swym domkiem z ludzkiej pamięci. Struga przydrożna wypłukiwała wspomnienia o nich i prawie nikt nie pamiętał o pochylonych staruszkach zza wsi. A oni, coraz mniejsi i mniej widoczni, żyli, wygrzewając przy piecu dawne radości i minione szczęścia. Poświstując bezzębnymi ustami, wypominali sobie niegdysiejsze lata i zimy, nie czekając już na nic.

Gdy powrócił Józef do Rokicin, wszystko sens straciło. Gdy powrócił Józef do Rokicin, żyć mu się sprzykrzyło.

Gdy powrócił Józef do żony swej, nie chciał nic powiedzieć.

Maria pytań mu nie zadawała, nie chciała nic wiedzieć. Przestali jeść, przestali pić, tylko rozmawiali i dreptali po zakurzonej izbie. Kurczyli się i marszczyli z dnia na dzień, każdy dzień wysuszał ich rozeschnięte ciała i kości. Otwór między izbami zarósł pajęczy­nami i nawet nie mieli sił, by je roztrącać. Nie wiedzieli, co się dokoła dzieje, nie wiedzieli, czy jakiś świat istnieje za oknami. Odeszła jesień, nadeszła zima, okna zasnuły się mroźnymi haf­tami. Rokiciny zniknęły im z oczu i pogrążyli się w półciemności i półzimnie, bo nie mieli siły, by wychodzić na podwórze po opał. Ale dobrze im było z tym krystalicznie ostrym powietrzem, z tym oddechem, co zamarzał na zapadniętych wargach. I takimi zastał ich Dziad Poskrzyp, który mroźnie skrzypiąc, zastukał do ich drzwi. Wszedł, a brody pajęczyn tylko poruszyły się nieznacznie. I siadł z nimi przy stole, i odpowiedział na wszystkie pytania. I zrozumieli te odpowiedzi, bo od dawna byli już częścią jego świata. I rozumieli jego język, bo był to język zaświatów, język dziwny, dobijający się do głowy na samej krawędzi snu. I już mieli się zabierać, kiedy Maria poprosiła, żeby jeszcze chwilę poczekać. Poskrzyp przystał na to niechętnie, bo i tak przyszedł do nich po czasie. Ale pozwolił im usiąść jeszcze raz przy stole, pozwolił im jeszcze raz spleść ręce ponad pooranym blatem. I wtedy zobaczył, jak od Rokicin nadchodzi Janek Wicher, jak idzie ze skrzypcami na plecach, jak brnie przez nieodśnieżoną drogę. Posuwał się mozol­nie, zawinięty w ciepłą kurtkę i grube rękawiczki. I szedł lekko rozkołysany, jak chodzili wszyscy Wichrowie od Madejowych czasów. I minął uchyloną przez wiatr furtkę, przedarł się przez zasypane podwórko, po czym zapukał i wszedł do izby.

Gdy powrócił Janek do Rokicin, sensu nic nie miało

Z tego, co się w domu jego dziadków przez te lata działo.


24 Oberek rokiciński „starodawny” od Jana Wichra [wariant III „ostatni”]


Janek Wicher utknął w rokicińskich zaspach.

Wędrował do swych dziadków, wędrował od miasta. Długo nie przyjeżdżał, długo ich nie odwiedzał. Wyjechał na rok na stypen­dium zagraniczne, zostawił z rodzicami żonę i synka. Nie miał głowy do oberków, nie miał głowy do niczego. Bez niego też przestali przyjeżdżać, poza Mikołajem, miastowi przyjaciele. Poże­nili się, pokończyli studia. Zaczęła się praca, poczęły się dzieci. Józef Wicher i jego żona musieli ustąpić pod naporem pilniejszych spraw. Wszyscy słali kartki na kolejne święta, obiecywali, że już niedługo, już za chwilę. Ale na tym się kończyło. Teraz Janek postanowił wynagrodzić dziadkom te długie miesiące. Mimo zimy i zapowiadanych śnieżyc spakował plecak, zabrał prowiantu na kilka dni, wziął skrzypce i pojechał autobusem do Kadzidła. A stamtąd brnął mozolnie przez nietknięte niczyją stopą zaspy. Minął usychające wierzby i kapliczkę świętego Antoniego, minął rokicińskie chałupy, które postarzały się od ostatniego spotkania. Teraz przygięte śniegowymi szubami nachylały się nad zasypany­mi podwórkami. Janek brnął dalej. Długo przebijał się na skraj Rokicin, długo.

Janek Wicher utknął w rokicińskich zaspach.

Dotarł do domu dziadków, ale ich nie zastał. Stanął pośrodku wyziębionej izby, otrzepał śnieg. Palenisko było wychłodzone, więc przyniósł z szopy kilka polan, z których odrąbał parę drzazg. Znalazł stare gazety, wyjął gałązki chrustu z wiklinowego kosza przy piecu. Rozpalił ogień, długo zachęcając drewno do pomocy. Polana trzaskały, niechętnie oddając zmrożoną wilgoć. Wreszcie buchnął płomień i Janek wyciągnął zziębnięte dłonie tuż nad bla­chą. A potem postawił na fajerce czajnik, zrobił sobie herbatę i zaczął rozglądać się po pustej izbie. Dziadków nie było, nie było po nich śladu. Dom był zapuszczony i Janek snuł rozmaite domys­ły. Pewnie na zimę przenieśli się do jakichś młodszych sąsiadów, będzie musiał rano sprawdzić. A może wyjechali gdzieś z Mikoła­jem? Janek był o nich dziwnie spokojny.

Janek Wicher utknął w rokicińskich zaspach.

Dotarł do domu dziadków, ale ich nie zastał. Powoli jego ciało nabierało życia. Powoli odtajał, zrzucając z siebie trud przeprawy przez zaspy. Wspominał swoją pierwszą wizytę, pierwszą muzy­kancką. Wspominał, jak po raz pierwszy z kolegami siedli przy stole, jak pierwszy raz napili się parzonej przez babkę herbaty. Pamiętał siebie z tamtego czasu i rumienił się na tamte wspo­mnienia. Pamiętał, jak wstydził się ich wiejskości, jak ostrzegał w autobusie znajomych, że w chałupie śmierdzi, a dziadek pewnie rzadko się myje. Pamiętał, jak jednał się ze znajomymi w delikatnej pogardzie, delikatnej wyższości ludzi miasta, którzy jadą na zapad­łą wieś. Jechali po oberki, po oberki, które chcieli nagrać, by móc do Rokicin już nie jeździć. I kiedy przyszli do Wichrów, wpadli po uszy. Wpadli po uszy w dziadkową życzliwość, w dobroć babki. I przyjeżdżali ponownie, chcąc zapomnieć o sobie samych z tego pierwszego razu. I teraz Janek rumienił się zapatrzony w ogień, wstydząc się przed nieobecnymi i wstydząc się swego tajonego przekonania o wyższości. Z czasem wyjazdy po oberki stały się wyjazdami rodzinnymi. Wszyscy jeździli do Wichrów jak do swych dziadków, jeździli bez obrzydzenia, jeździli bez wcześniej­szego uprzedzenia. Ci, którzy nie mogli się przełamać, przestawali jeździć. Janek pamiętał, że czasem nic nie nagrywali, tylko gadali z dziadkiem, pomagali łatać dach i przetykać komin. A teraz siedział w pustej chałupie, która pamiętała mu wszystko dobre i wszystko złe. I przed nią wstydził się teraz swojego ówczesnego wstydu, swoich przepraszających spojrzeń do kolegów, mających tłumaczyć dziadków z ich wiejskiej nieporadności.

Wichry wszystkie grały i wszystkie skrzypiały.

Zaskrzypiał Janek Wicher, choć mu skrzypce spały. Pospały się od piecowego ciepła, pospały, zmęczone ciągłym obijaniem o ścianki futerału. Wpierw puściły mu wszystkie kołki i musiał na dobry początek nastroić wszystkie struny. Potem pod smykiem struny wierzgały i parskały, darły się jak marcowe koty. Janek próbował i wydobywał ze starego instrumentu po Franciszku Wi­chrze dźwięki zupełnie nieoberkowe.

Wichry wszystkie --, i wszystkie ---.

Kiedy --- Wichry, to -- słuchały. Skrzypce stroszyły się niemiłosiernie, ale w końcu zaczęły grać. Janek zaczął od prostych oberków, od tych, których dziadek nauczył go na początku, które były dla niego wspomnieniem dawnych porażek i trudności.

Wichrom -- --, choć nie wiedzieć --.

Za to ----- brakuje ---. Znów nie wyszło. Aż wreszcie coś trzasnęło w piecu, coś trzasnęło w Janku, skrzypeczki jęknęły i zagrały. I grał Janek, aż wypełnił swoim graniem łagodny pół­mrok izby. Nie słyszał wycia wiatru za oknami, nie słyszał do­chodzących do ścian chałupy wędrownych zasp. Grał jak opętany, grał najstarsze rokicińskie oberki. Zamknął oczy i grał dalej. Pola­na pod blachą strzelały mu w rytm oberka, nogi same tupały w zakurzoną podłogę. I grał Janek, wyobrażając sobie siebie same­go grającego. Siebie grającego na rokicińskim weselu, na weselu pełnym gości, pełnym tańców, wódki i tajonego pożądania. I wy­obrażał sobie Janek wesele wedle opowieści dziadkowych, wyob­rażał sobie niewielkie izby bez podłóg, pełne stłoczonych par, starszych ludzi pod ścianami, muzykantów pod oknem. Wyob­rażał sobie dom weselny, będący miejscem odwiecznego rytuału, będącym bramą w zaświaty. I zapragnął jak nigdy cofnąć czas i stać się zwykłym wiejskim muzykantem sprzed stu lat, zwykłym Jankiem Wichrem grającym od dziecka, od kołyski, od pokoleń. I zapragnął tego tak mocno, że grając, uwierzył, że to się wydarza, że w chałupie rodu Wichrów czas nie tylko zatrzymał się, ale cofnął o cały wiek. I że porwał ze sobą Janka Wichra, porwał go z jego grą w sam środek wiejskiego wesela. A potem Janek zwolnił i grał dalej stare Wichrowe oberki. A każdy z nich miał swoją historię. Tę opowiadaną przez dziadka i tę prywatną Jankowa. I obie te historie splatały się w jednej opowieści. Tego oberka grał Józef Wicher, gdy umierał jego ojciec. A tego grał, kiedy Franciszek tańczył z Marią pierwszego weselnego oberka. A tego, gdy chodzi­li z kawalerką na pograjki. A tego wtedy, a tego wtedy. I zaraz potem na to nakładała się ta druga, zupełnie prywatna historia. Tego oberka uczył się Janek latem. Było upalnie, Ania została w mieście, bo pilnowała mieszkania znajomym. A tego oberka usłyszeli razem z Anią w środku nocy, kiedy po kilku flaszkach wódki dziadek zaczął grać na starodawną nutę, na którą trudno było go namówić. A ten oberek pojawił się, kiedy z dziadkiem odwiedzili harmoniste Antoniego, w Kadzidle. A ten, a ten, Janek grał dalej. Te parę lat przechodziło mu przed oczami. Aż otworzył te oczy i zobaczył pogrążoną w półmroku izbę domu Wichrów. I zaczął grać pięknego oberka starorokicińskiego, jednego ze swo­ich ulubionych. Grał spokojnie, bez nerwów. Nie gonił dźwięków, wszystko było na swoim miejscu. I wtedy zobaczył pod ścianą rozświetlanej piecowymi płomykami izby dwie sylwetki. Jakby dziadek i babka siedzieli w kącie i przyglądali mu się uważnie. Zamknął oczy i znów je otworzył, dziadkowie nie znikali. Siedzieli blisko siebie. Dziadek trzymał dłonie na kolanach, babka zaplecio­ne na podołku. Spomiędzy jej palców błyskały koraliki różańca. Janek grał dalej, wpatrując się w migoczące widziadła. Grał dalej prastarego oberka, którego ta chałupa słyszała setki razy, przez wszystkie pokolenia muzykanckiego rodu Wichrów. Grał i grał jak natchniony. A oberek sam go niósł, skrzypce same grały.

Wichry -- -- i -- ---.

Wichry zawsze --, - -- ---.

Kiedy pomarły --, pomarła ---.

-- --- --, --- ---. Wreszcie Janek przestał grać i znów zapatrzył się w ogień. W drgającym świetle twarze otacza­jących go świętych wyglądały na lekko uśmiechnięte. Święci uśmiechali się, ale zniknęli dziadkowie. Już nie siedzieli w kącie izby, ich zjawy już nie przyglądały się grającemu wnukowi. Janek usłyszał ciche skrzypienie podłogi. Pewnie myszy harcują, zbu­dzone ciepłem i skrzypcami. Skrzypienie ustało. I Janek nie zoba­czył już swych biednych dziadków, którzy rozkołysani muzyką nie wiedzieli nawet, że dawno już umarli. Janek westchnął i dalej patrzył w ogień. I nie mógł dojrzeć, że za oknem traci kontury stojący pośrodku podwórka jesion, zasadzony jeszcze przez Ma­cieja Wichra. I nie mógł zobaczyć, bo było ciemno, że wokół domu Wichrów wszystko zaczęło tracić kontury. Domy i zabudowania pogrążały się w nocy, znikały kolory i kształty. Znikały zagrody i przydomowe drzewa, zwartym szeregiem odchodziły pod las zapomniane sady. Janek nie mógł widzieć, że świat wokół niego zostaje powoli wymazany, zostaje nieodwracalnie pochłonięty przez smolistą noc. Ale Janek zobaczy to dopiero następnego ranka, kiedy obudzi się w izbie, kiedy ściany izby staną się już przezroczyste jak pajęczyny, jak cienkie, luźno tkane płótno, kiedy przez przetlałe, znikające ściany zobaczy pustkę wokół domu Wichrów i ciągnące się po horyzont, niczym niezakłócone równiny.

Wichry -- -- - -- ---.

-- --- --, --- ---.


Kraków, 2005 r.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pytania z Patofizjologii zebrane do 12 wИеcznie wersja 0 01 DODANE TESTY z wyjШЖ, wykИadвwek i egza
narzędzia do wiercenia w?ramice
DO PRACY W?
Meta do ko ci
Kopka-Hydraulika, Ilo˙˙ wody do cel˙w przeciwpo˙arowych, do zewn˙trznego gaszenia po˙ar˙w dla jednos
zakres do 1 ko�a spoj it
Systemy i instalacje do oczyszczania w�d zaolejonych
tabela do �w 2
tabela do �w 1
Opracownie z Chemii �ywno�ci od1 do ko�cax
ćwiczenia z fizyki.Elektrotechnika.semestr 1, SkZest7, 54. Lekki kr˙˙ek zawieszono na dynamometrze.
Kopka - Hydraulika, Ilo˙˙ wody do cel˙w przeciwpo˙arowych, do zewn˙trznego gaszenia po˙ar˙w dla jedn
Meta do ko ci
Zestaw 13 do ko-ca, Zestaw 13
Dwuosobowa wycieczka do Kenii do wygrania w?lubazowym typerze
ćwiczenia z fizyki.Elektrotechnika.semestr 1, SkZest1, 54. Lekki kr˙˙ek zawieszono na dynamometrze.
Marcin Oczkowski Magia, czarostwo, herezja dzieła szatana Rozwój myśli do ko
DO KO CA MOICH DNI DOC
Analiza wynik�w do�wiadczenia 3

więcej podobnych podstron