Grace Livingston Hill
Tęczowy domek
Rainbow Cottage
Tłumaczyła Hanna Stochmiałek
R.A.F.SCRIBA
PALABRA
Wydawnictwo
Misjonarzy Klaretynów
Warszawa
1996
1.
Latem babcia mieszkała nad morzem w domu z ogrodem otoczonym pięknym kamiennym murem, po którym pięły się różowe róże.
Domek był długi, niski i kryty strzechą. Dach od strony morza obrośnięty był gęstym bluszczem, który odważnie wspinał się nawet na komin, a z niego zwieszał się po strzesze w dół.
Przy murze z tyłu ogrodu rosły malwy, a po ścianach kuchni pięły się powoje o błękitnych i białych kwiatach. Jedne rabaty gorzały portulaką, na innych rosły niezapominajki i słodko pachnąca pieprzyca. W jednym rogu ogrodu, dodając nieco koloru delikatnej niebieskiej floksji, w wiosennym słońcu lśniły kaczeńce. Gdzieniegdzie pojawiał się rząd skromnych polnych maczków, a pod samym pokrytym bluszczem murem rosły różowe, białe i niebieskie ostróżki. Bliżej domu widać było wysokie bladoniebieskie orliki i białe lilie, z którymi sąsiadowały herbaciane róże. Wzdłuż ścieżki prowadzącej od domu do furtki rozlało się morze lnu. Ogród był piękny, a robił tym większe wrażenie, że rozciągał się nad samym brzegiem skalistej plaży.
Babcia była szczupłą, żwawą starszą panią. Z jej twarzy promieniowała głęboka życiowa mądrość, a oczy, chociaż dość surowe, potrafiły się uśmiechać jak oczy dziecka.
Babcia zostawała na wybrzeżu, póki fale nie zaczynały przelewać się przez mur, a ogród nie zapadał w zimowy sen. Wtedy składała krótkie wizyty synom, córkom i wnukom. Wracała do swego domku wraz z pierwszymi oznakami nadchodzącej wiosny.
Starsza pani nosiła skromne, gustowne szare sukienki, a jej siwe włosy były skręcone najpiękniejszą ondulacją, jaką udało się zrobić Naturze. Czasami surowe nadmorskie powietrze zabarwiało jej policzki lekkim rumieńcem i dodawało jej nieco światowości, choć nikt nigdy nie podejrzewałby jej o używanie makijażu.
Była znakomitą gospodynią. Owoce do słoików zaprawiała wedle starych przepisów i robiła konfitury i galaretki, których wystarczyłoby dla całej armii. Miała też dwa wielkie słoje, jeden pełen ciasteczek z melasą, a drugi sucharków z kminkiem, na wypadek odwiedzin jakiegoś dziecka. W domu pomagała jej mała pokojówka, ale starsza pani osobiście doglądała pieczenia każdego ciasta, jakie przygotowywano w jej wyłożonej białymi kafelkami kuchni.
Na ścianach domku babci wisiały stare sztychy i olejne obrazy, wspomnienia z dawnych lat. Z każdym z nich związana była jakaś historia i niejedno dziecko słuchało tych opowieści, ucząc się z nich historii, geografii, polityki, a także religii.
Babcia nie grała w brydża. Nigdy nie miała na to czasu. A kiedy ktoś proponował, że ją nauczy, mawiała:
- Po co miałabym tak marnować czas?
Potrafiła robić na drutach i znała wszystkie najmodniejsze wzory. Ostatnio zrobiła swojej najstarszej wnuczce piękny, trzyczęściowy sportowy kostium w kolorach ciemnoniebieskim i morelowym. Miał być częścią jej ślubnej wyprawy i stanowił dowód, że babcia zna się na modzie.
Obok jej głębokiego, zarzuconego poduszkami fotela stał marmurowy stoliczek z otwartą Biblią drukowaną dużą czcionką. Tak, czytała ją każdego ranka i wieczora, po czym oddawała się rozmyślaniom.
Najmłodszy wnuk nazywał ją babunią i uwielbiał jej towarzystwo. Najstarsza wnuczka siadywała u jej nóg, ucząc się posługiwać naparstkiem. Najstarszy wnuk uważał babcię za dobrego kumpla. Średnia wnuczka potrafiła wyprosić u babci wszystko. Wszystkie wnuczęta lgnęły do niej i cieszyły się z każdej jej wizyty, a jeszcze bardziej lubiły wakacje z babcią w jej domku nad morzem.
Pewnego dnia przy furtce w obrośniętym różami murze zjawił się mały pielgrzym - zmęczona i przestraszona, nie najlepiej ubrana dziewczyna. Nieśmiało, z wahaniem odsunęła zasuwkę, otworzyła furtkę i weszła do ogrodu. Stanęła, oszołomiona radosnym przepychem kwiatów, przecierając oczy i nie mogąc uwierzyć, że ten widok jest prawdziwy.
- Wielki Boże! - wymruczała pod nosem. - Nie myślałam, że na świecie istnieje coś tak pięknego!
Po chwili dodała z przekonaniem:
- Niemożliwe, żeby to było tutaj. Ale chyba nic się nie stanie, jeżeli postoję tu przez minutę i popatrzę. A może zechcą mi udzielić informacji, jak mam iść dalej. Skoro już tu trafiłam, muszę zostać choć przez chwilę. Jestem pewna, że na tym świecie nie zobaczę już niczego podobnego. Słyszałam kiedyś o niebie na ziemi. To musi właśnie tak wyglądać!
Postawiła na ścieżce starą, tanią walizkę, która mimo że zawierała cały jej majątek, wciąż miała zapadłe ścianki. Rozejrzała się dokoła. Jej ramiona opadły ze zmęczenia, a palce nie mogły się rozprostować, tak długo ściskały rączkę walizki.
Dziewczyna była drobna i szczupła. Miała na sobie serżowy kostium, który ledwie już pamiętał lata swojej świetności, po amatorsku oczyszczony i wyprasowany. Biała bluzeczka, którą miała pod spodem, prócz tego, że brudna po podróży, pękła na szwie pod pachą i nie nadawała się do pokazania ludziom. Spod małego, filcowego kapelusika wyglądały ciemne loki i fale, otaczające delikatną, śliczną twarzyczkę, której urodę przyćmiewały sine kręgi pod oczyma. Widać było, że mała podróżniczka jest wyczerpana. Przeszła piechotą całą drogę ze stacji, dziesięć kilometrów, w czasie gdy słońce mocno przygrzewało i trudno było iść, nawet po równej i ubitej plaży.
Dziewczyna podniosła drobną dłoń w starej, czarnej rękawiczce z koźlej skóry, o wiele na nią za luźnej, odgarnęła włosy z wilgotnego czoła, odetchnęła głęboko i spojrzała na roztaczający się przed nią piękny widok. Jej wzrok przechodził ponad falami lnu, niebieskiego jak morze za murem i falującego w podmuchach bryzy, ponad płomieniejącą portulaką, do ślicznego starego domku, chłodnej, ciemnej zieleni pokrytych bluszczem ścian i wesołych rabat. Przyjrzała się bliżej królewskim liliom na niebieskim tle, kształtom przepięknej bladej róży, pokrytemu girlandami róż murowi po czym zwróciła oczy na niebieskie morze z rozrzuconymi gdzieniegdzie białymi żaglami. Z tego bezpiecznego, pięknego miejsca nawet morze wyglądało milej, spokojniej i ładniej niż wtedy, kiedy wędrowała zupełnie sama po pustej plaży. Wtedy miała wrażenie, że mija wielkiego potwora, który w każdej chwili może się na nią rzucić i pożreć ją.
Tylko o krok dalej stała ławeczka, ukryta w tunelu z pnącymi różami. Czy nie mogłaby usiąść tu przez minutę i odpocząć? Było tam tak chłodno, a ona czuła się taka zmęczona. Nic jeszcze nie miała w ustach, a zbliżało się południe.
Podkradła się do ławeczki i usiadła, od czasu do czasu spoglądając na drzwi domu. Jeżeli ukazałby się w nich ktoś miły, może nawet odważyłaby się poprosić o szklankę wody. Jak wielką miała ochotę napić się wody!
Odważyła się oprzeć głowę i na moment zamknąć oczy. Jak dobrze poczuć na twarzy podmuch wiatru. Zdjęła pognieciony kapelusik i poprawiła włosy. Musi być bardzo rozczochrana, a jeżeli ma podejść do drzwi, nie może wyglądać jak żebraczka.
Uważnie założyła kapelusz, wepchnęła pod niego wszystkie niesforne pasma włosów, póki fryzura nie była zupełnie gładka, i zwróciła oczy w stronę morza. Tam, gdzie mur się obniżał, mogła dostrzec kawałek błękitu i jeden żagiel. Och, jak tu ślicznie. Wydawało się jej, że znalazła się w krainie baśni. Prawie jak na bezludnej wyspie. Czyżby nikogo nie było w domu?
Ukradkiem spojrzała w stronę frontowych drzwi. Były uchylone; ukazywały szeroki hol, a może salon, i niskie schody z tyłu, a pod nimi kamienny kominek. Piękny dom. Ci, którzy tu mieszkali, nie wyszliby, zostawiając taki dom z otwartymi drzwiami. Ktoś tam musi być i na pewno w końcu się pojawi.
Tak, usłyszała charakterystyczny trzask drzwiczek piekarnika, odgłos stawianej na stole blachy i poczuła smakowity zapach czegoś gorącego, chrupiącego, słodkiego i pełnego przypraw. Ciastka, może pierniczki! Domowej roboty! Jaki cudowny zapach! Jak strasznie była głodna!
A gdyby tak wbiec do środka i chwycić jedno ciasteczko? Jak potwornie burczało jej w brzuchu! Gdyby poprosiła o coś do jedzenia, pewnie by jej dali, ale wolała raczej umrzeć z głodu. Zaśmiała się cicho, nieco gorzko, nad swoim dziwnym pragnieniem, aby wejść do cudzej kuchni i ukraść coś do jedzenia. Czy to możliwe, że upadła tak nisko? Nie powinna była w ogóle wyruszać, mając tak mało pieniędzy. Pomyśleć, że zostało jej tylko ostatnie pięć centów!
A jeżeli przybędzie już do swego niepewnego celu i okaże się, że nie będzie to miejsce, w którym mogłaby żyć? Jak wtedy wróci tam, skąd przybyła?
Cóż, czas pokaże. Przynajmniej miała już za sobą większą część drogi i zostało jej jeszcze pięć centów na nieprzewidziane wydatki. Na jak długo jej to wystarczy przy takim głodzie i zmęczeniu?
O! Znowu doszedł do niej ten sam odgłos i zapach, który spowodował kolejną falę mdlącego głodu. Następna blacha ciasteczek! Pachniały tak, jakby były w nich rodzynki.
Nie można tak dłużej. Zaczynała się rozklejać. Musi jak najszybciej sobie pójść albo stanie się coś strasznego. Nie powinna psuć piękna tego miejsca swoim omdleniem. Podejdzie do drzwi, zapyta o drogę, a potem ruszy dalej. Jeżeli miałaby zemdleć, niech to się stanie na piasku, a nie na czyimś progu.
Dla dodania sobie odwagi wzięła głęboki oddech, raz jeszcze ogarnęła wzrokiem ogród, w którym motyle krążyły nad makami, a nad wielką białą lilią zawisł zielono-złoty koliber. Ach, zajrzeć do nieba i musieć je opuścić!
Pani Ainslee tego roku przyjechała do Tęczowego Domku dość późno, gdyż zatrzymały ją kolejne uroczystości związane ze ślubem najstarszej wnuczki. Zjawiła się na wybrzeżu dopiero przed kilkoma tygodniami i ledwie miała czas przygotować wszystko na nadejście lata. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się jej przyjechać tak późno. Wciąż żałowała, że tym razem przegapiła pierwiosnki i floksję.
Domek jednak był wysprzątany od piwnicy po dach i każdy drobiazg był na swoim miejscu. Córka pewnego rybaka przez trzy dni pomagała myć okna i szorować podłogi, aż w końcu wszystko lśniło. Babcia spodziewała się gości.
- Powinna tu być już pół godziny temu - powiedziała do Janet, małej pokojówki, podchodząc do drzwi wychodzących na morze i spoglądając w stronę statku na horyzoncie, jak gdyby to on miał przywieźć gościa. - Kazałam jej wziąć taksówkę - ciągnęła - ale dzisiaj żadna tędy nie przejeżdżała. Musiała spóźnić się na pociąg. W telegramie podała, że przyjeżdża dzisiaj rano. Nie znoszę ludzi, którzy spóźniają się na pociągi. To pokazuje, że nie potrafią utrzymać niczego w porządku. Ludzie w ogóle nie powinni się spóźniać - rzekła tak kategorycznie, jakby służąca ośmielała się jej sprzeciwić i utrzymywała, że w spóźnianiu się na pociąg nie ma nic złego.
- Ale może to pociąg się spóźnił? - zapytała Janet.
- Pociągi rzadko się spóźniają! - powiedziała babcia surowo. - Zwykle zdarza się to pasażerom. Czy wstawiłaś dzbanek z lemoniadą do lodówki, Janet?
- Tak, proszę pani, już pół godziny temu. Cały dzbanek jest już oszroniony. Lubię ten kryształowy dzbanek, proszę pani. Przypomina wielką górę lodową.
- Jest bardzo stary - powiedziała pani Ainslee z rozmarzonym wzrokiem. - Dostałam go w prezencie ślubnym. Byłoby mi bardzo żal, gdyby się stłukł.
- Wiem, proszę pani! Nie wybaczyłabym sobie, gdyby coś się stało przy zmywaniu.
- Jesteś zawsze bardzo uważna, Janet - powiedziała ciepło starsza pani.
- Dziękuję pani, staram się. O! Ktoś puka. Czy to nie panienka Sheila? Sheila, jakie to ładne imię. Czy mam otworzyć, proszę pani?
Babcia spojrzała na służącą z zadowoleniem, ale potem potrząsnęła głową.
- Nie, Janet, lepiej zrobię to sama. Jeżeli to rzeczywiście Sheila, nie byłoby to wyrazem gościnności. Ale... nie słyszałam taksówki, a ty?
Babcia poprawiła włosy i zdjęła duży fartuch, który przykrywał śliczną suknię z szarego muślinu.
- Nie, proszę pani, ale rozmawiałyśmy głośno. Może to ona.
Starsza pani wręczyła fartuch służącej i pospieszyła do drzwi. Janet wycofała się z kuchni i przyłożyła bystre czarne oko do szpary w drzwiach, skąd mogła zobaczyć prawie cały hol. Ciastka mrugnęły do siebie znacząco i wykorzystały okazję, aby się przypalić, rozsiewając słodką woń, podobną do zapachu kadzidła.
Kiedy starsza pani zobaczyła przy drzwiach obdartą dziewczynę, o mało się nie cofnęła i nie zawołała pokojówki. Z włóczęgami i komiwojażerami Janet radziła sobie o wiele lepiej niż zbyt łagodna pani Ainslee. Ale w szczupłej figurce i wyrazie nieśmiałych błękitnych oczu dostrzegła coś, co nie pozwoliło jej odejść.
- Czy zechciałaby pani dać mi szklankę wody?
Głos dziewczyny był dźwięczny i czysty. Nie brzmiał jak głos żebraczki. Wydawało się nawet, że dziewczyna była wykształcona.
- Naturalnie - odrzekła krótko babcia. Podeszła bliżej drzwi, aby wyjrzeć na ulicę i sprawdzić, czy nie zbliża się jakaś taksówka, po czym zawołała:
- Janet, przynieś dzbanek wody i szklankę, proszę!
Zanim jednak spojrzała na drogę, jej wzrok spotkał się z niebieskimi oczyma dziewczyny. Coś przykuło jej uwagę i obudziło stare, bolesne wspomnienie. Te oczy! Kogo one jej przypominają?
- Przykro mi, że pani przeszkadzam - usłyszała znowu słodki głos - ale przeszłam długą drogę, a w słońcu jest bardzo gorąco. Chyba we wsi skręciłam w złą stronę i nie będę mogła wrócić, jeżeli się czegoś nie napiję.
- Biedne dziecko! - rzekła babcia ze współczuciem. - To żaden kłopot. Ja to wezmę, Janet, a ty wracaj do ciastek. Czuję, że się przypalają!
Dziewczyna wypiła wodę duszkiem i z wdzięcznym uśmiechem oddała szklankę.
- O, jak dobrze! - powiedziała z drżeniem w głosie. - Czułam się, jak gdybym miała za chwilę zemdleć.
- Czy nie byłoby lepiej, gdybyś usiadła w cieniu i odpoczęła przez chwilę, zanim ruszysz z powrotem? - rzekła starsza pani z cieniem wahania. Nie miała szczególnej ochoty, aby pierwszą osobą, jaka przywita Sheilę, była jakaś obdarta dziewczyna siedząca na ławce, ale wyprawienie jej w drogę byłoby nieludzkie, a ranek był naprawdę gorący.
- Och, dziękuję - powiedziała dziewczyna z rozjaśnioną twarzą. Babcia poczuła w sercu kolejne ukłucie. Do kogo ona była podobna? - Bardzo bym chciała móc przez chwilę popatrzeć na te cudowne kwiaty. Nigdy dotąd nie widziałam równie pięknego ogrodu. Ale muszę się zbierać. Nie wiem, jaka droga mnie jeszcze czeka. Zastanawiam się... - zawahała się i spojrzała na starszą panią nieśmiało. - Nie sądzę, żeby znała pani wszystkich ludzi mieszkających przy tej ulicy. Przypuszczam, że musiałam pójść w złym kierunku, bo mam wrażenie, jakbym od stacji przeszła już z dziesięć kilometrów.
- Znam większość rodzin w sąsiedztwie; myślę, że nawet wszystkie. Mieszkam tu od czterdziestu lat - powiedziała babcia krótko, wyliczając w pamięci kolejne nazwiska. - Kogo szukasz? Czy to jacyś rybacy?
Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną.
- Nie, nie sądzę - powiedziała zamyślona. - Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że w rodzinie nie został już żaden mężczyzna, a przynajmniej nie mieszka w tym domu. Szukam niejakiej pani Ainslee. Czy może zna pani kogoś o tym nazwisku?
- Ainslee! - wykrzyknęła starsza pani, marszcząc brwi. - Moje nazwisko brzmi Ainslee! I nie znam nikogo w okolicy, kto nazywałby się tak samo.
- Pani Harmonowa Ainslee - powiedziała dziewczyna, patrząc na nią badawczo.
- To ja - rzekła zaskoczona babcia. - Kto cię tu... kto cię tu skierował? To jest, dlaczego...? - starsza pani urwała, zupełnie nie wiedząc, o co powinna zapytać najpierw. Ta dziewczyna nie wyglądała ani na żebraczkę, ani na komiwojażerkę. Może chciała wynająć się do pomocy w domu czy coś takiego. Cóż, trzeba zakończyć tę sprawę szybko, zanim pojawi się Sheila.
- Ale... ja nie rozumiem! - powiedziała dziewczyna zmęczonym głosem, obrzucając spojrzeniem ogród, morze i kolibra nad kwiatem lilii. - To nie może być to miejsce. To chyba jakaś pomyłka.
Zachwiała się i przytrzymała kolumny na ganku, a jej przestraszony wzrok chwycił babcię za serce.
- Lepiej proszę wejść, usiąść i odpocząć przez chwilę - rzekła babcia, otwierając szerzej drzwi i delikatnie kładąc dłoń na rękawie wytartego grubego żakietu.
Dziewczyna ponownie się zachwiała i uchwyciła kolumny.
- Mam tutaj list - powiedziała, szukając w zniszczonej skórzanej torebeczce.
- List? - zapytała babcia, znowu przymykając drzwi. A więc jednak żebraczka albo komiwojażerka. Takie zawsze miały ze sobą listy, brudne, wymięte listy, których każdy brzydził się nawet dotknąć.
- Tak - potwierdziła dziewczyna, podając jej elegancko złożony arkusz papieru.
- Przepraszam - rzekła starsza pani chłodno - ale naprawdę w tej chwili nie mam czasu na czytanie listów. Spodziewam się gościa. Gdybyś mogła krótko powiedzieć mi, o co chodzi...
Nagle list wypadł z bezwładnych palców dziewczyny i zaszeleścił na chodniku.
- Proszę mi wybaczyć - powiedziała z przestrachem w oczach - ale muszę usiąść na minutę, jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu - po czym nagle osunęła się na schody z głową opartą o kolumnę, a jej długie rzęsy opadły na policzki.
Skonsternowana babcia otworzyła drzwi na oścież i uklękła obok dziewczyny wołając:
- Janet, Janet, chodź tu szybko!
Kiedy tak klęczała przy zemdlonej, nie mogła się pozbyć dziwnego wrażenia, że widziała już podobnie długie rzęsy u jakiegoś niemowlęcia.
Janet postawiła ostatnią blachę ciastek na marmurowym blacie kuchennego stołu i przybiegła pomóc swojej pani.
- Lepiej zabierzmy ją z tego słońca - rzuciła. Wzięła delikatną dziewczynę w silne ramiona, podniosła i ułożyła na podłodze w holu.
- Pójdę po sole trzeźwiące - oznajmiła. - Proszę się nie martwić, proszę pani, nic jej nie będzie. Za chwilę wróci do przytomności.
Za moment była z powrotem z czystą ściereczką i buteleczką amoniaku, którą podstawiła dziewczynie pod nos.
- Proszę to tak przytrzymać - nakazała służąca - a ja przygotuję lekarstwo.
Zostawiła krople wzmacniające i pobiegła po szklankę wody, aby je rozcieńczyć.
- Teraz - powiedziała, wróciwszy ze szklanką i łyżeczką - uniosę jej głowę, a pani niech spróbuje wlać jej trochę tego do ust.
Po chwili dziewczyna odzyskała przytomność. Powoli otworzyła oczy i zaskoczona rozejrzała się dokoła. Popatrzyła na obcy sufit i ściany, po czym zatrzymała wzrok na dwu pochylonych nad nią kobietach i wreszcie przypomniała sobie, co się wydarzyło.
- List! - wymruczała, próbując znaleźć swoją torebkę.
- Nic mu się nie stało, kochanie - powiedziała ze współczuciem starsza pani. - Janet go podniosła. Poleż spokojnie przez chwilę, póki nie poczujesz się lepiej.
Długie rzęsy ponownie opadły na policzki, ale po minucie czy dwóch dziewczyna znów zwróciła niebieskie oczy na pochyloną nad nią dobrotliwą twarz. Potem uniosła głowę i usiłowała wstać.
- Już dobrze - powiedziała słabo, próbując się uśmiechnąć. - Przepraszam, że sprawiłam tyle kłopotu. Była pani dla mnie bardzo dobra. Nie sądziłam, że przydarzy mi się coś podobnego. Widzi pani, ja...
- Dobrze już, dobrze, dziecko, nie próbuj tego teraz wyjaśniać. Zaczekaj, aż poczujesz się lepiej. Tu masz swój list. Janet, połóżmy ją na kanapie, będzie jej wygodniej.
Janet nachyliła się i wsunęła silne ramię pod szczupłe plecy dziewczyny, po czym ułożyła ją na kanapie bez najmniejszej trudności. Starsza pani podeszła do niej i fachową ręką zmierzyła puls.
- Jest pani taka dobra i miła - powiedziała dziewczyna, ponownie próbując się uśmiechnąć. - Już mi lepiej. Naprawdę nie chciałam zachować się w ten sposób. Ale to chyba przez zapach tych boskich ciasteczek. Jakoś tak mnie naszło.
- Kochane dziecko! - szybko powiedziała babcia. - Zaraz cię nimi poczęstuję. Przeszłaś długą drogę i musisz być głodna. Pewnie jadłaś śniadanie bardzo wcześnie.
- Ja... wcale dzisiaj nie jadłam śniadania. To chyba przez to.
- Nie jadłaś śniadania? Ależ tak się nie robi. Nigdy więcej nie powinnaś wędrować z pustym żołądkiem! To nigdy nie jest mądre, a na pewno nie w taki upał. Dlaczego nic nie jadłaś?
- Widzi pani, pociąg wyjechał wcześnie, przynajmniej tak mi się wydawało, i dlatego uznałam, że nie ma sensu iść do restauracyjnego. Ale potem się spóźnił...
- Och! Spóźnił się, mówisz? - zawołała starsza pani, znowu spoglądając w stronę drzwi, czy aby nie zobaczy zbliżającej się taksówki. - Skąd przyjechałaś? Z południa czy z zachodu?
- Z zachodu - rzekła dziewczyna, biorąc głęboki oddech.
- Och! - babcia podbiegła do drzwi i wyjrzała na drogę do wsi. - To wszystko wyjaśnia. Widzisz, spodziewam się mojej wnuczki z zachodu; miała przyjechać porannym pociągiem i nie mogłam zrozumieć, dlaczego jeszcze jej nie ma. Ale... - spojrzała na dziewczynę - jeżeli przeszłaś całą tę drogę piechotą, ona powinna była się zjawić tutaj przed tobą. Miała wziąć taksówkę ze stacji. Może jednak przyjechała drugim składem. O ile wiem, czasami dzielą pociągi dalekobieżne na dwa składy.
Dziewczyna na kanapie przez chwilę leżała bez ruchu z zamkniętymi oczyma. Potem powoli podniosła powieki, spojrzała na starszą panią i, pełna powagi i rezerwy, powiedziała:
- Może już jest na miejscu. Nie mogłam uwierzyć, że tu może być tak pięknie, ale skoro pani nazywa się Harmonowa Ainslee, to musi to być prawda. Jestem Sheila Ainslee!
2.
Babcia odwróciła się i obrzuciła dziewczynę jednym długim, badawczym spojrzeniem. Potem podeszła do drzwi kuchni i zawołała:
- Janet, przynieś natychmiast dzbanek z lemoniadą i kilka gorących ciastek.
Powiedziała to takim tonem, jakby mówiła: „Przynieście najlepszą szatę i ubierzcie go, i załóżcie sandały na jego nogi!”
Potem znowu zwróciła się do dziewczyny.
- Więc to jego oczy, mojego małego Andy'ego, i jego długie rzęsy. Mogłam się przecież domyślić!
Uklękła obok kanapy i zaczęła rozpinać guziki zniszczonego niebieskiego żakietu, zdjęła dziewczynie kapelusz i odgarnęła włosy z jej białego czoła.
Sheila podniosła dłonie, nie pozwalając się rozebrać i, zawstydzona, sięgnęła po kapelusz.
- Nie, proszę - powiedziała słabo - nie można mnie oglądać, póki nie doprowadzę się do porządku. Spędziłam pięć dni i nocy w trzeciej klasie i jest teraz na co popatrzeć! Moja bluzka jest prawie czarna! A poza tym nie mogę nic robić, póki nie powiem, co mam do powiedzenia.
Właśnie weszła Janet, więc babcia wstała z godnością i odebrała tacę z rąk niechętnej służącej, która nie chciała marnować ciastek i starannie przygotowywanej lemoniady dla jakiejś przybłędy.
Starsza pani postawiła tacę na małym stoliczku obok fotela, nalała musującego, zimnego napoju do szklanki i przystawiła ją do ust dziewczyny, która wypiła łapczywie. Potem postawiła na jej kolanach talerz z ciastkami i z lekką naganą w głosie zakomenderowała:
- Janet, idź na górę i sprawdź, czy w pokoju panny Sheili wszystko jest gotowe i przygotuj wodę na kąpiel. Miała długą podróż i chciałaby odpocząć. Możesz pościelić łóżko i zaciągnąć żaluzje, bo za chwilę słońce będzie świecić prosto w okna z tamtej strony domu.
Janet wytrzeszczyła oczy, po czym pobiegła wypełnić polecenie, nie mogąc uwierzyć w taki bieg wypadków.
Kiedy starsza pani odwróciła się ponownie do gościa, zobaczyła, że dziewczyna siedzi w kapeluszu na głowie i z niezwykle poważną miną.
- Jesteś bardzo miła, babciu - odezwała się Sheila - a to miejsce jest piękne, piękniejsze niż w marzeniach i zupełnie inne od tego, co sobie wyobrażałam, jadąc tutaj. Ale nie mogę przyjąć twej gościnności, dopóki się nie dowiem, co sądzisz o pewnej sprawie.
- Ależ dziecko! - zawołała zaskoczona starsza pani, opadając na najbliższe krzesło.
- Chodzi o moją mamę! - rzekła dziewczyna. - Dorastałam w przeświadczeniu, że nienawidzisz mojej mamy, a jeżeli to prawda, to nie zostanę tu nawet z krótką wizytą.
- Nigdy nie czułam nienawiści do żadnej żywej istoty! - broniła się babcia. - Do niej także. Skąd ci to przyszło do głowy?
- Dawno temu napisałaś do mojego ojca. Znalazłyśmy ten list w kieszeni jego starego płaszcza po tym, jak odszedł. Napisałaś o jego małżeństwie jako poniżeniu.
Pełne wyrzutu błękitne oczy spoczęły na twarzy babci, która wyprostowała się, aby stawić czoła oskarżeniu.
- Mój syn napisał do mnie, że żeni się z dziewczyną, która śpiewa w kabarecie - odrzekła z godnością. - To wszystko, co o niej wiedziałam. Z doświadczenia wiem, że śpiewaczki kabaretowe nie są ani dobrze wychowane, ani wykształcone. Czułam, że mój syn przez małżeństwo z osobą - babcia zawahała się - spoza swej klasy doda jeszcze jedną troskę do tych, którymi już nas obdarzył.
Oczy dziewczyny zapłonęły gniewem, a usta zacisnęły się w cienką linię.
- O to chodzi. Spoza swej klasy! Uznałaś, że była spoza jego klasy, choć zupełnie nic o niej nie wiedziałaś. Znałaś tylko jeden fakt i na tej podstawie nią pogardziłaś. Więc była z jego klasy. Tak naprawdę to była od niego dużo lepsza. Proszę, nie zrozum mnie źle. Kochałam mojego ojca, ale mama przewyższała go pod każdym względem. Nie wiedziałaś, że moja babcia umierała bez lekarstw, a nawet przyzwoitego jedzenia i dlatego mama musiała zacząć śpiewać w kabarecie. Musiała śpiewać nawet w dniu śmierci swojej matki, gdyż nie miała pieniędzy, żeby wyprawić jej pogrzeb. I musiała to robić także potem, ponieważ nie było dla niej innej pracy, a trzeba było spłacić długi, zaciągnięte, gdy umierała jej mama!
- Nie! Nie wiedziałam - rzekła cicho zakłopotana babcia. - Mój syn zawiadomił mnie tylko o swoim ślubie i chciał pieniędzy na sfinansowanie czegoś, co wydawało mi się kompletną katastrofą w jego życiu, które i tak już było bliskie ruiny.
Policzki Sheili płonęły z podniecenia. Poczuła przypływ nowych sił.
- Nie wiedziałaś, że moja mama pochodzi ze starej i szanowanej irlandzkiej rodziny. Stoi jeszcze wielki zamek, w którym mieszkała mama mojej mamy, zanim ich majątek nie został przekazany na sfinansowanie przedsięwzięcia, które uważali za słuszne.
- Nie - powiedziała smutno babcia - ale nie o to się martwiłam. Nie o pieniądze, zamki i znane nazwisko. Mógł ożenić się ze zwykłą, biedną dziewczyną, byleby była porządna. Ale nie wydawało mi się, że dziewczyna...
- O nic nie zapytałaś - przerwała jej Sheila. - Nie wiedziałaś, że moja mama przyjechała do tego kraju z rodzicami, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Jej ojciec wierzył, że tu będzie miał szansę na odzyskanie majątku i zatrzymanie rodowego zamku. Niestety, zginął w wypadku kolejowym, zanim zdążył cokolwiek osiągnąć. Mama zabrała swoją matkę na zachód, żeby ratować jej życie, gdyż lekarze powiedzieli, że to dla niej jedyna nadzieja. Wydała ostatnie pieniądze na leczenie babci, ale było już za późno. Babcia zmarła, a moja mama została sama i musiała trzymać się jedynej pracy, jaką jej zaproponowano. Nie miała nikogo, nikogo do pomocy, i nawet złamanego grosza. Więc śpiewała w kabarecie. A ty jej za to nienawidziłaś!
- Nie, dziecko, nie! Nie jestem aż tak zła. Nie czułam nienawiści! Po prostu jej nie rozumiałam!
- Zgadza się, nie rozumiałaś! Więc przyjechałam tutaj, żeby ci wszystko wyjaśnić. Kiedy dostałam twoje zaproszenie, nie chciałam nawet na nie odpowiadać. Nie chciałam cię odwiedzać, nie chciałam cię widzieć. Obawiam się, że prawie cię znienawidziłam. Wiedziałam, że mogłaś nam pomóc w kłopotach i nigdy tego nie zrobiłaś, i czułam, że nie chcę się do ciebie zbliżać, nawet gdybym miała umrzeć z głodu. Ale potem zaczęłam rozmyślać. Napisałaś do mnie bardzo miły list. Gdyby nie to, że nigdy nie wyraziłaś chęci poznania mojej mamy, mogłabym nawet uznać, że był wyrazem miłości. To było jeszcze zanim znalazłam w kieszeni ojca tamten list, który jasno pokazywał, jaki od początku był twój stosunek do mamy. I jeszcze przed śmiercią mamy...
Babcia podniosła na nią wzrok, zupełnie zaskoczona.
- Twoja mama nie żyje?
- Tak - rzuciła Sheila, po czym jej ramiona zadrżały od szlochu. - Tak, zmarła sześć tygodni temu. Z wyczerpania! Znalazłam tamten list, kiedy przeprowadzałam się do tańszego mieszkania.
- Biedactwo! - zawołała babcia skruszona. Po jej pomarszczonych policzkach ciekły łzy. - Biedactwo! Tak mi przykro! Nawet nie wiedziałam, że chorowała! Twój ojciec od bardzo dawna do mnie nie pisał. Zawsze tylu rzeczy zaniedbywał. Mój biedny urwis! Mój Andy! Ale powinien był zawiadomić mnie o śmierci żony!
- Mój ojciec nic o tym nie wie - stwierdziła Sheila beznamiętnie. - Nie było go w domu od trzech lat. To właśnie ją zabiło. Mimo wszystko wciąż go kochała.
- Nie było go w domu? - głos babci był pełen przerażenia. - Nie było go w domu od trzech lat! Więc gdzie jest?
- Nie wiem.
- Nie wiesz? Co to znaczy?
- Często wyjeżdżał - rzekła Sheila, biorąc głęboki oddech. - Męczyło go, że bez przerwy czegoś potrzebujemy. Męczyły go choroby mamy i marne obiady, ale jak mama mogła gotować lepsze, skoro nie było pieniędzy na zakupy? Więc wyjeżdżał. Po raz pierwszy wyjechał, kiedy miałam niespełna cztery lata. Pamiętam, że powiedział, iż nie wróci, dopóki nie będzie miał dość pieniędzy na wygodne życie.
Babcia ukryła twarz w dłoniach i zapłakała cicho. Sheila ciągnęła swoją historię beznamiętnie, jak gdyby myślała o tym tak wiele razy, że pozbyła się już wszelkich uczuć.
- Wtedy mama musiała znowu pójść do pracy, ale okazało się, że nie ma dla niej nic innego poza powrotem do kabaretu, w którym kiedyś poznał ją tata.
Babcia jęknęła.
- Musiała brać mnie ze sobą - ciągnęła dziewczyna. - Pamiętam, że w jej garderobie stała stara kanapa, na której zwykle zasypiałam, przykryta starym płaszczem, i czekałam, aż mogłyśmy wrócić do domu.
Babcia podniosła mokrą od łez twarz i powiedziała:
- Ale przecież twoja mama mogła wtedy do mnie napisać. Powinna była to zrobić choćby ze względu na ciebie. Wiedziała, że mogłabym jej pomóc.
- Moja mama miała swoją dumę - powiedziała dziewczyna, unosząc podbródek. - Była równie dumna jak ty. Wiedziała, że ojciec kiedyś prosił cię o pomoc, że powiedział, iż chce zacząć życie od nowa i że ślub z moją mamą jest tego początkiem. Powiedział też, że jeżeli mu pomożesz, nigdy tego nie pożałujesz. A ty jedynie kazałaś mu porzucić narzeczoną i nigdy więcej się z nią nie widywać.
- Och - jęknęła babcia - myślałam, że robię dobrze. Prosiłam o radę kilkoro przyjaciół i wszyscy twierdzili, że tak właśnie powinnam zrobić. Nie ufałam Andy'emu. Już wcześniej nie dotrzymywał swych obietnic.
- Cóż, może i mieli rację - rzekła dziewczyna obojętnym tonem. - W każdym razie wiesz już, dlaczego mama do ciebie nie napisała. Jakoś brnęłyśmy przez życie i mama zdołała nawet posłać mnie do szkoły i zapewnić mi przyzwoite ubrania, póki ojciec nie wrócił. Kiedy wrócił ze swej pierwszej wyprawy, rzeczywiście przywiózł ze sobą mnóstwo pieniędzy.
- Och! - westchnęła babcia z nadzieją.
- Ale nie dało to nikomu szczęścia. Mama rzuciła pracę i została w domu, mieliśmy też lepsze mieszkanie - mały domek z trzema pokojami na dole i dwoma na górze. Ale mama ciągle płakała. A raz obudziłam się w środku nocy i usłyszałam rozmowę rodziców. Mama chciała się wyprowadzić i zmienić otoczenie, ale ojciec wydawał się w jakiś sposób z nim związany. Powiedział, że się nie odważy. To miało coś wspólnego z pieniędzmi. Poza tym zaczął się obracać wśród ludzi, którzy się mamie nie podobali. Uważała, że są źli. Uprawiali hazard i pili. Jestem pewna, że ojciec czasami grał o nasze pieniądze, nie myśląc, że mógł stracić wszystko w ciągu jednej nocy, a mama cierpiała i płakała. Poza tym pił. Często wracał do domu pijany. Zastanawiałam się, czy nie było mu wstyd trzeźwieć, bo wiem, że kochał mamę i nie chciał jej krzywdzić.
Starsza pani siedziała z pochyloną głową. Ogarniały ją kolejne fale smutku. Wydawało się, że postarzała się przez te kilka minut. Nagle Sheila podniosła oczy, jeszcze przed chwilą zupełnie pozbawione nadziei, i również zaczęła płakać.
- Nie mówię tego, żeby cię zranić - rzekła żałośnie. - Po prostu pomyślałam, że muszę tu przyjechać i opowiedzieć ci o mojej mamie. Nie chcę od ciebie pieniędzy, współczucia czy pomocy. Przyjechałam, bo nie mogłam znieść myśli, że nie wiesz, jaką wspaniałą miałam matkę. Była dla mnie obojgiem rodziców; szła do pracy każdego wieczora, choć czasami była tak słaba, że ledwie stała na nogach. Nie, nie przerywaj mi, proszę. Muszę skończyć.
Babcia podniosła ręce na znak protestu i otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale potem jej dłonie opadły na kolana i tylko łzy spływały po twarzy, na której malowało się upokorzenie.
- Ojciec kilkakrotnie nas zostawiał - ciągnęła Sheila - a za każdym razem gdy wracał, przez krótki czas żyliśmy w dostatku. Jednak to nigdy nie trwało długo i mama zawsze musiała wracać do śpiewania w kabarecie. Na szczęście lubiano ją tam i zawsze chętnie widziano. Wydawało mi się, że właściciel był związany z ojcem jakąś umową. Ale kiedy podrosłam, mama zakazała mi nawet zbliżać się do tego miejsca i musiałam jej obiecać, że nigdy tam nie pójdę, nawet gdyby mnie ciągnięto siłą. Nie chciała, żebym kiedykolwiek zdradziła się z tym, że umiem śpiewać.
Twarz babci rozjaśniła się.
- Ale kiedy tata odszedł po raz ostatni, mama nie mogła tak łatwo odzyskać swojego miejsca w kabarecie. Była tam młoda dziewczyna, która śpiewała bardziej nowocześnie i była dużo milsza dla mężczyzn. Mama nie była taka. Zawsze trzymała się na dystans, odśpiewywała doskonale swoją partię i wychodziła do garderoby. Niektórym ludziom się to nie podobało i gdyby nie stary właściciel, od razu by ją zwolniono, ale on nalegał, żeby została. Pojawił się jednak nowy kierownik. Tamten stary miał atak serca i nie miał już wiele do powiedzenia. Nowy kierownik nienawidził mamy. Zmusił ją, żeby śpiewała dwa razy więcej, nakazał bisy i dodatkowe występy i obciął jej pensję. Ja pracowałam wieczorami w hotelu Junction jako kelnerka i pomoc kuchenna. Mamie bardzo się to nie podobało, tym bardziej że wciąż chodziłam do szkoły, ale inaczej nie mogłybyśmy związać końca z końcem.
- Och - jęknęła babcia - i pomyśleć tylko, że ja...
- Nie musisz brać tego w ten sposób - powiedziała Sheila żałosnym tonem. - Wiem, jak się o siebie zatroszczyć. Mama nauczyła mnie trzymać się na dystans i nie spoufalać się z nikim. Nie, nie przerywaj mi, babciu. To już prawie koniec.
Starsza pani otarła łzy i dalej słuchała bez słowa.
- Ostatnia zima była dla nas szczególnie ciężka. Wiedziałam, że mama jest chora, ale nie spodziewałam się, że aż tak ciężko - Sheila wzięła głęboki oddech i przygryzła wargi, aby powstrzymać je od drżenia.
- Kilkakrotnie próbowałam namówić ją do pozostania w domu, ale mi się nie udało. Powiedziała, że gdyby opuściła choć jeden występ, nowy kierownik wreszcie miałby powód, by ją wyrzucić. Ale tego ostatniego wieczora padało, a ona była bardzo słaba. Cały dzień przeleżała w łóżku, zbyt chora, aby jeść, ale zdecydowała się pójść. Błagałam, żeby pozwoliła mi się zastąpić. Wiedziała, że potrafię. Znałam wszystkie jej piosenki. Ale wstała natychmiast, jakby się bała, że pójdę zamiast niej, i zaczęła się ubierać.
Sheila zamilkła na chwilę i przymknęła oczy, jakby te wspomnienia były zbyt bolesne, by ubrać je w słowa. Potem wróciła do opowieści.
- Tego wieczora zwolniłam się z pracy, bo bardzo się o nią martwiłam. Nie udało mi się jednak jej zatrzymać. Potem prosiłam, by pozwoliła mi pójść ze sobą, ale tak się tym zdenerwowała, że aż się przestraszyłam. Starała się chronić mnie od tego miejsca bardziej niż od czegokolwiek innego. Kiedy wyszła na deszcz, poszłam za nią. Nie odważyłam się puścić jej samej. Wiał huraganowy wiatr. Dotąd nie wiem, jak w ogóle udało się jej dotrzeć na miejsce. Ja chwilami miałam kłopoty z utrzymaniem się na nogach. Raz mama się zachwiała i o mało nie upadła, ale zdążyła uchwycić się drzewa i ruszyła dalej, gdy tylko minął ten podmuch.
Babcia podniosła wzrok. Jej oczy błyszczały. Z zapartym tchem słuchała tragicznej historii, która rozdzierała jej duszę. Ale Sheila chyba zapomniała o swojej słuchaczce. Jej twarz była skupiona, a oczy patrzyły niewidzącym wzrokiem.
- Kiedy weszła do środka, poczekałam w cieniu pod bocznym wejściem, a potem zakradłam się tam, kiedy nikt nie patrzył. Naturalnie znałam drogę, bo spędziłam tam przecież prawie całe dzieciństwo. Wśliznęłam się na koniec korytarza przy jej garderobie, bo wiedziałam, że rzadko ktoś tamtędy przechodzi. Poza tym była tam szafa, w której mogłam się schować. Miałam uszy i oczy otwarte. Obserwowałam mamę, kiedy wyszła z garderoby i zauważyłam, że drży. Bałam się, że upadnie, zanim wejdzie na scenę i poszłam za nią, na wypadek gdyby mnie potrzebowała. Byłam zupełnie zaskoczona, kiedy usłyszałam jej głos. Był czystszy i piękniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Wydawało się, jakby włożyła w ten śpiew całą siebie. Śpiewała starą irlandzką balladę i wydawało mi się, że widzę przed sobą zamek, w którym się urodziła i irlandzką koniczynę migoczącą jak szmaragd. Mama wiele mi opowiadała o Irlandii i zawsze miałam wrażenie, że tam byłam.
Oczy Sheili były pełne łez, ale nie przerwała swej historii.
- Publiczność szalała. Klaskali i wiwatowali, i wywoływali ją na scenę nie wiem ile razy. I przy kolejnych bisach jej głos zdawał się jeszcze silniejszy i czystszy niż przedtem. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Przez cały dzień tak źle się czuła! Ale kiedy prześpiewała już prawie cały repertuar, usłyszałam, jak przemawia, słodkim i silnym głosem, w którym brzmiało coś, czego nigdy dotąd nie słyszałam: zaufanie i moc, i wielka czułość. Oklaski umilkły i na widowni było tak cicho, że można było niemal usłyszeć oddechy ludzi. Powiedziała: „Nie mogę ofiarować wam tego wieczora więcej niż jeszcze jedną piosenkę. Jestem bardzo zmęczona. Posłuchajcie! To stara pieśń, którą kocham. Zostawiam ją wam w prezencie!”
Potem zaczęła śpiewać. Pieśń była powolna i słodka, ale każde słowo sięgało aż do najodleglejszych kątów sali:
Kto się w opiekę odda Panu swemu,
A całym sercem szczerze ufa Jemu...
- Nigdy nie słyszałam jej śpiewającej w taki sposób. Każde słowo wydawało się wielkim krzykiem duszy ku Bogu:
Śmiele rzec może: mam obrońcę Boga,
Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga...
- Moje serce o mało nie pękło z bólu, ale przysuwałam się bliżej i bliżej drzwi sceny, póki nie zobaczyłam jej stojącej w starej białej sukience, z twarzą tak bladą i słodką i z oczami wzniesionymi w górę, jak gdyby widziała coś ponad girlandami pod sufitem.
Głos Sheili załamał się nagle i dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. Potem raz jeszcze podniosła głowę i zaczęła:
- Kiedy na nią patrzyłam, zrozumiałam, że już nie śpiewa, ale się modli, modli się do Boga całym sercem. Myślę, że ludzie na widowni też to poczuli, bo niektórzy zaczęli płakać. Mężczyźni przestali pić alkohol, a wymalowane dziewczęta przestały chichotać i plotkować, i słuchały ze łzami w oczach. Ale ona już nie myślała o publiczności i śpiewała dalej. Prześpiewała wszystkie zwrotki i nikt się nie odezwał ani nawet nie poruszył.
Iżeś rzekł Panu: „Tyś nadzieja moja”,
Iż Bóg najwyższy jest ucieczka twoja.
- Z każdą linijką śpiewała donośniej:
W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznie,
pod Jego pióry uleżysz bezpiecznie.
- Jej akompaniator najpierw uderzał pojedyncze akordy. Zwykle po prostu improwizował w odpowiedniej tonacji, ale kiedy doszła do ostatniej zwrotki, uderzył w tak triumfalny ton, jak gdyby wyczuł, że prawdziwe jest to, co mama śpiewa. Potem nagle fortepian ucichł i zabrzmiały ostatnie cztery linie:
Słysz, co Pan mówi: „Ten, kto Mnie miłuje
I ze Mną sobie szczerze postępuje,
I Ja go także w jego każdą trwogę
I nie zapomnę, i owszem wspomogę”.
- Zaśpiewała to tak wspaniale i tak błagalnie, że pianista nagle spojrzał w górę, jakby spodziewał się zobaczyć tam Boga. Wyśpiewała ostatnie słowa bez najlżejszego drżenia w głosie, a potem, nagle, kiedy śpiew ucichł, usłyszałam straszny płacz dochodzący gdzieś od stołu przy tylnych drzwiach. Mama upadła na scenę i... Jeszcze zanim do niej pobiegłam, wiedziałam, że to już koniec i wydało mi się, że Bóg w jakiś sposób uświęcił okropną pracę, jaką musiała się parać, pracę, której nie znosiła i którą podjęła tylko ze względu na mnie.
Sheila przez chwilę siedziała cicho, wyglądając przez otwarte drzwi na lilie, nad którymi jak zielono-złota błyskawica przelatywał mały koliber. Potem podniosła wielkie błękitne oczy i powiedziała cicho:
- Myślę, że teraz jest gdzieś w miejscu podobnym do tego, gdyż to kojarzy mi się z niebem, a jeżeli prawdziwe niebo istnieje, to musi się tam znaleźć miejsce dla mojej mamy.
Ostatnie słowa wyrzekła prawie wyzywającym tonem i spojrzała na babcię, która siedziała cicho, nie wycierając nawet łez, które kapały na jej splecione dłonie.
3.
- Wcale nie miałam zamiaru tu przyjeżdżać - podjęła znowu znużona Sheila. - Chciałam pojechać gdziekolwiek i znaleźć jakąś pracę. Nawet po tym, jak wysłałam ci telegram z informacją, którym pociągiem przyjadę, omal się nie wycofałam. Ale coś mnie zmusiło, żeby tu przyjechać i opowiedzieć o mojej mamie... uświadomić ci twoją pomyłkę... zanim zdecyduję, co dalej robić. Jednak... wydaje mi się... że nie było po co. Pewnie... wcale... nie zmienisz zdania!
Urwała nagle i zaszlochała. Babcia zerwała się na równe nogi, po czym uklękła przy boku dziewczyny.
- Och, kochanie! - powiedziała cichym, pełnym łez głosem. - Ależ było po co! Zmieniłam zdanie! Uważam, że twoja mama była wspaniała! I tak bardzo żałuję, że jej nie poznałam i nie pomogłam jej w kłopotach. Och, jaka byłam głupia, jaka głupia! Wiedziałam, że mój syn zawsze był czarną owcą, ale obwiniałam jego środowisko i zawsze się bałam wszystkiego, co stawało na jego drodze, bo mogło jeszcze bardziej go ode mnie oddalić. Och, przebacz mi, przebacz mi, moja dziewczynko! Nigdy sobie nie wybaczę, że jej nie pomogłam. To wszystko moja wina! Czy możesz mi wybaczyć?
Teraz, padłszy sobie w ramiona, płakały już obie. Babcia przytuliła odnalezioną wnuczkę i ucałowała ją gorąco, a miękkie usta Sheili odpowiedziały pocałunkiem.
Nagle zmęczoną dziewczynę ogarnęła kolejna fala słabości; jej ramiona opadły, głowa osunęła się na poduszkę, a oddech stał się prawie niesłyszalny.
Babcia zerwała się, pełna wyrzutów sumienia.
- Dziecko! - zawołała. - Potrzeba ci gorącej kąpieli i porządnego odpoczynku. Chodź, zaprowadzę cię do pokoju...
Sheila podniosła się.
- Nie mogę - rzekła z godnością, która wprawiła starszą panią w osłupienie. - Nie przyjechałam tutaj korzystać z twego współczucia. Przybyłam, żeby ci powiedzieć, że nie musisz się dłużej wstydzić mojej mamy ani mnie. Naprawdę cię rozumiem. Teraz, kiedy poznałaś już całą sytuację, nie mam do ciebie pretensji. Odejdę zadowolona. Proszę, pozwól mi się tylko napić i zaraz ruszę w drogę.
- W drogę? - zapytała babcia z przestrachem. - Ale przecież przyjechałaś do mnie z wizytą! Zaprosiłam cię! Drogie dziecko, jeżeli poproszę cię, żebyś mi wybaczyła błędną opinię, jaką miałam o twojej mamie, czy zechcesz uwierzyć w moją dobrą wolę?
- Tak - rzekła Sheila, patrząc na nią spokojnym, czystym wzrokiem. - Wyglądasz na dobrą i prawdomówną osobę. I kiedyś, jeśli wciąż będziesz tego chciała, może przyjadę tu z wizytą. Ale najpierw muszę znaleźć jakąś pracę i zarobić przynajmniej na porządne ubranie. Nie chciałabym tu wrócić w takim stanie.
- Kochana dziewczynko! - powiedziała babcia, nie wstrzymując łez. - Czy sądzisz, że twoje ubranie ma w tej chwili jakiekolwiek znaczenie?
- Może i nie - rzekła Sheila słabym głosem - ale mamie by się to nie spodobało. Nie mogę przynosić jej wstydu. Gdyby nie pewien człowiek, nie przyjechałabym tu nawet na rozmowę, póki nie miałabym odpowiedniego ubrania. Ale musiałam wyjechać w pośpiechu.
- Sheilo, drogie dziecko, czy nie wiesz, jaką przyjemnością będzie dla mnie sprawienie ci wszystkiego, czego potrzebujesz? Nigdy nie zdołam wystarczająco ci zadośćuczynić za moją potworną pomyłkę, kiedy nie pomogłam mojemu zabłąkanemu synowi stworzyć prawdziwego domu dla twojej mamy. Och, nie uwierzę, że mi wybaczyłaś, jeżeli nie zechcesz teraz ze mną zostać, żebyśmy mogły poznać się nawzajem i zaleczyć rany! Sheilo, córko mego kochanego Andy'ego, czy nie widzisz, jak bardzo moje serce tego pragnie? Może zrobiłam źle, może uniosłam się dumą, ale nie popełniaj tego samego błędu, proszę. Dwie dumne osoby nigdy nie dojdą do porozumienia. Spróbujmy zacząć od nowa, dobrze, kochanie?
Babcia powtórnie ją objęła. Oczy starszej pani znowu były mokre od łez, a siwe loki rozsypały się wokół rumianej twarzy.
W końcu Sheila odrzuciła swoją dumę i oparła głowę na ramieniu babci, poddając się czułemu uściskowi.
Nagle babcia oprzytomniała.
- Dziecko! Zaraz się upieczesz w tym grubym żakiecie i kapeluszu. Dzisiaj wieje bryza od lądu i jest wyjątkowo duszno. Natychmiast to zdejmij. Nieważne, jak wyglądasz. Nikogo więcej tu nie ma i nikt nie zauważy, że masz brudną bluzkę. Wstań, kochanie, i wejdź ze mną na górę. Gdzie są twoje rzeczy? Na stacji? Czy kazałaś je tu odwieźć?
Sheila zaśmiała się smutno.
- Och, babciu! - powiedziała niemal z histerią. - Wszystko, co mam na tym świecie, stoi przy furtce w starej walizce, która za chwilę pewnie się rozpadnie.
- Każę Janet ją przynieść... - zaczęła starsza pani.
- Nie, proszę - zerwała się Sheila. - Nie chcę, żeby to zobaczyła! Nigdy nie zapomniałaby tego widoku. Niosłam ją całą drogę ze stacji, więc poradzę sobie chyba jeszcze z kilkoma stopniami - i Sheila wybiegła po swój sfatygowany bagaż.
Starsza pani otworzyła jej drzwi i spojrzała ze współczuciem.
- Niosłaś ją całą drogę ze stacji! Ależ to prawie dziesięć kilometrów! Och, moje biedactwo!
- Nie jest taka ciężka - wysapała Sheila, czując kolejną falę słabości. - Dokąd mam ją zanieść?
- Po schodach na górę, kochanie, pierwsze drzwi po prawej - babcia podreptała ochoczo za gościem. - Wstaw ją do szafy, dziecko. Nie próbuj się teraz rozpakowywać, jesteś zbyt zmęczona. Mam u siebie w sypialni ładną, przewiewną koszulę nocną, którą kupiłam dla twojej kuzynki Jessiki. Nie dostała jej, bo zauważyłam, że zaczęła nosić te modne piżamy, więc nawet o niej nie wspominałam. Zaraz ją przyniosę.
Za moment babcia była z powrotem. Przyniosła koszulkę z bladoróżowej koronki i seledynowy jedwabny szlafroczek.
- Proszę! Są jak szyte na miarę - stwierdziła, kładąc je na łóżku. - A to twoja łazienka! - rzekła, otwierając drzwi do lśniącego bielą kafelków pomieszczenia. - Weź gorącą kąpiel, a potem zimny prysznic. Wiesz, jak to działa? Kurek jest tutaj. Ja zejdę na dół i dopilnuję, żebyś dostała obiad na tacy. Tak, natychmiast wejdziesz do łóżka, zjesz obiad i zaśniesz! I nie próbuj protestować! Ja tu rządzę, przynajmniej do momentu, kiedy wstaniesz. Potem będziesz mogła robić, na co będziesz miała ochotę. Teraz bądź grzeczna i nie sprzeciwiaj się babci! Kiedy już się umyjesz, połóż się i czekaj, póki nie wrócę. Posłuchasz mnie, czy mam tu zostać i wszystkiego sama dopilnować?
Sheila roześmiała się z ulgą.
- Och, będę grzeczna. Prawdę mówiąc, jestem tak zmęczona, że nawet gdybym chciała uciec i zachować trochę szacunku dla siebie samej, nie doszłabym pewnie dalej niż do furtki.
Rozradowana babcia zeszła na dół i zaczęła wydawać polecenia smutnej pokojówce.
- Wyjmij tacę, Janet. Nie, nie tę. Tę srebrną z jadalni. I koronkowe serwetki! I serwis z drezdeńskiej porcelany!
W jej głosie brzmiała niezwykła serdeczność.
- Talerz zupy z mnóstwem ryżu, Janet! Tak, gorącej. Nie przechłodzonej. Jest wyczerpana podróżą i potrzebuje wzmocnienia! I pierś z kurczaka, cały kawałek! Czy nie zostały jeszcze jakieś pieczone ziemniaki? Te małe powinny być gotowe, prawda? Kiedy je wstawiłaś? To wystarczy, Janet. I masz w piekarniku blachę gorących bułeczek, czyż nie? I mnóstwo masła. Zarówno do ziemniaków, jak i do bułeczek potrzeba dużo masła.
Janet wciąż była wyraźnie niezadowolona, ale babcia nie zwracała na to uwagi, przemawiając do służącej, jakby ta podzielała jej radość. Rzeczywiście tak było jeszcze godzinę temu, póki Janet nie zobaczyła drobnej, obdartej dziewczyny, która okazała się długo oczekiwaną wnuczką pani Ainslee.
- Przygotuj jeszcze salaterkę tych dużych, dojrzałych malin. I szklankę mleka, Janet. Tak, i filiżankę kawy. Ona potrzebuje czegoś naprawdę pożywnego! A po kolacji będą lody. Janet wykonywała polecenia bez słowa.
- Czy wiesz, że szła piechotą całą drogę ze stacji, w takim upale?
Janet nie odezwała się. Ona wiele razy przemierzała tę drogę w upale.
- Wiesz, Janet - powiedziała starsza pani, pochylając się nad szufladą, aby wyjąć z niej najdelikatniejszą koronkową serwetkę - Sheila przeżyła mnóstwo, mnóstwo kłopotów. Jej kochana mama zmarła zaledwie sześć tygodni temu!
- Och! - zawołała Janet z nagłym współczuciem. - Jakie to okropne! Dlaczego ona pani nie zawiadomiła? Pani o tym nie wiedziała, prawda? - w jej głosie zabrzmiał cień podejrzenia i babcia od razu go wyczuła. Nie spodziewała się, że Janet o to zapyta. Zresztą sama jeszcze nie miała czasu o tym pomyśleć.
- Nie - rzekła pewnie, szybko próbując użyć swej wyobraźni. - Nie, nie zawiadomiła mnie. Została tam zupełnie sama, z dala od miasta, i chyba była tak przybita, że nawet jej to nie przyszło do głowy. Poza tym ona jest bardzo dumna, Janet. Bała się, że będę się czuła zobowiązana do pomocy. Jej ojciec... mój... mój najmłodszy syn... wyjechał... kilka miesięcy wcześniej... - babcia zmagała się z wyjaśnieniami, próbując mówić prawdę, a zarazem nie sprawić na Janet, która słuchała z uwagą, złego wrażenia. - Tak, wyjechał w interesach... do któregoś z tych dzikich miejsc na zachodzie... - jej głos na chwilę zamarł - i dotąd nie wrócił, i nie ma po nim żadnego śladu.
- Och, proszę pani! - wykrzyknęła Janet, upuszczając na nieskazitelne linoleum gorący kartofel, który rozbryznął się, wysyłając w górę obłoczek pary. - Czy nie wie nawet o śmierci swojej żony?
- Nie - odrzekła babcia, nagle uświadamiając sobie, że taka jest prawda. - Nie, i wszyscy się obawiają... to znaczy... nie ma pewności... czy żyje!
- Och, pani syn? Pani najmłodszy syn? Jakie to straszne!
- Tak, Janet, to straszne! - westchnęła starsza pani i ciągnęła drżącym głosem: - Ale teraz przerwijmy już tę rozmowę. Ta dziewczyna jest zupełnie wyczerpana tym, przez co przeszła, więc musimy się nią zająć i przywrócić do sił najszybciej, jak się da.
- Ale czy nie ma pani zamiaru zrobić niczego w sprawie syna?
- Ależ naturalnie, będziemy robić wszystko, co w naszej mocy - powiedziała babcia z godnością. - Teraz, Janet, dołóż jeszcze kilka ciastek. Ja wezmę tacę na górę, a ty możesz przynieść kawę. Nie, nie upadnę. No dobrze. Niech będzie po twojemu. Pójdę na górę i sprawdzę, czy jest gotowa, a ty przyniesiesz tacę. To śmieszne, traktujesz mnie jak dziecko! Nie jestem taka stara, żebym nie mogła unieść tacy! - babcia ruszyła wesoło w stronę schodów, a Janet poczekała chwilę, póki jej nie zawołano.
Sheila wyszła ze ślicznej łazienki i stała przy oknie, ubrana w różową nocną koszulę i powiewny seledynowy szlafroczek. Przez ramię przerzuciła duży kąpielowy ręcznik, a jej gęste, ciemne, świeżo umyte włosy opadały w lokach i pierścionkach poniżej pasa.
Babcia przez chwilę przyglądała się słodkiemu profilowi rysującemu się na błękitnym tle nieba i morskich fal. Sheila pod wieloma względami przypominała ojca. Serce babci ścisnęło się na ten widok. Ale w twarzy dziewczyny rysowała się jakaś siła, której nie było w rysach jej syna. Andy był podobny do jej jedynego, rozpieszczonego brata. Zawsze o tym wiedziała, a jednak nigdy nie potrafiła niczego mu odmówić. Jego uroda i ujmujące maniery były przyczyną jego upadku.
Sheila wyczuła jej obecność i odwróciła się z uśmiechem.
- Tu jest tak pięknie, babciu! - powiedziała nieśmiało.
- Czujesz się chyba trochę lepiej, prawda? - zapytała babcia praktycznie. - Teraz szybko wskakuj do łóżka! Albo nie, może lepiej usiądź na krześle, będzie ci wygodniej jeść. Przysunę ci stolik. Zaraz dam ci kapcie. Jessika podarowała mi na urodziny parę ozdobioną piórami. Nigdy nie będę ich nosić. Czy nie wyglądałabym głupio w seledynowych kapciach obszytych białymi piórkami? Usiądź, proszę. Janet już niesie tacę.
- Ależ babciu! - zaprotestowała Sheila, poddając się jednak i wpadając w wielki, miękki fotel. - Sprawiasz, że czuję się jak w jednej z bajek, które opowiadała mi kiedyś mama. Ubrana w jedwab, z piórkami u stóp... I to morze za oknem, i kwiaty w ogrodzie... i ty! Wspaniała babcia prosto ze snu! To nie może być prawda. Pewnie po prostu zasnęłam tam, pod tunelem z różami, i to wszystko mi się przyśniło, a niedługo się obudzę i będę musiała ruszyć w dalszą drogę. Ale nie mogę usiąść w tym ślicznym fotelu z mokrymi włosami.
- Po prostu rozłóż ręcznik na oparciu i pozwól swoim włosom wyschnąć. Jak pięknie się kręcą! - powiedziała babcia, gładząc wilgotne loczki.
- Mama miała takie włosy - rzekła Sheila. - Były tak czarne, że wydawały się niemal granatowe.
- Czy masz jej zdjęcie? - zapytała babcia z czułością.
- Tylko mały dagerotyp zrobiony przez wędrownego fotografa - odpowiedziała dziewczyna ze smutkiem.
- Chciałabym go kiedyś zobaczyć. Może dałoby się go powiększyć.
- O, czy to możliwe?
- Tak, teraz ze starymi fotografiami można zrobić mnóstwo wspaniałych rzeczy. Któregoś dnia pojedziemy do miasta i zobaczymy, co się da zrobić.
Janet zapukała do drzwi i wniosła tacę. Babcia zauważyła, że zdążyła pobiec do ogrodu i zerwać piękny pąk róży, którym ozdobiła nakrycie.
- Świetnie, Janet - powiedziała z uśmiechem, a służąca postawiła tacę na stoliku i uśmiechnęła się z szacunkiem do ślicznej panienki, która już nie wyglądała jak jakiś obieżyświat.
Potem Janet wróciła do kuchni, a babcia przyniosła kryształowy wazon, aby wstawić do niego różany pąk.
- Och, jaka wspaniała zupa! - zawołało wygłodzone dziecko, przełykając ostatnią kroplę i wyławiając z talerza ostatnie ziarnka ryżu. - Czy cały ten kurczak jest dla mnie? To dużo więcej niż powinna zjeść jedna osoba w czasie jednego posiłku. Taka taca wystarczyłaby nam z mamą na dwa lub trzy dni.
- Och, kochanie, tak mi przykro! - westchnęła babcia.
- Nie chciałam cię urazić - rzekła Sheila, podnosząc na nią błękitne oczy. - Po prostu nie mogłam się powstrzymać od myśli, jak mama by się cieszyła ze względu na mnie. Ale, babciu, jest jeszcze coś, czego się obawiam. Wspominałaś w liście o pozostałych wnukach. Tato mówił, że przed jego odejściem z domu miałaś tylko jednego. Pewnie teraz jest ich więcej. Co sobie pomyślą o mojej wizycie u ciebie?
- Co sobie pomyślą? Przywitają cię, naturalnie. Co innego mieliby zrobić? Ale nie w najbliższym czasie, gdyż wszyscy wyjechali. Jessika zaledwie tydzień temu wyszła za mąż i wyjechała w podróż poślubną dookoła świata. To córka mojego syna Roberta. Mieszkają w Bostonie. Jej brat Donald ma czternaście lat i jest teraz na obozie w Kanadzie. Rosalie i Annabelle van Dyke, bliźniaczki, mają po szesnaście lat. Razem z mamą, tatą i dwunastoletnim Horacym pojechały na kilka miesięcy do Europy. To dzieci mojej córki Anny. Mieszkają w Waszyngtonie. Damaris Deane jest córką Mary. Jej ojciec zmarł, kiedy miała zaledwie trzy lata. Damaris studiuje w konserwatorium w Niemczech i matka jest tam wraz z nią. Nie wrócą wcześniej niż za rok. Zostają tylko Dana, Gregory i Jean, dzieci najstarszego brata twojego ojca, Maxa. Ich matka nie żyje, a oni są już właściwie dorośli. Dana pracuje w kancelarii swojego ojca w Nowym Jorku, Gregory studiuje architekturę za granicą, a Jean wyszła za mąż i wyprowadziła się do Meksyku. Więc nie musisz się na razie przejmować tłumem kuzynów. Kiedyś wyjmę album i pokażę ci ich zdjęcia. A teraz wskakuj do łóżka. Możesz przespać całe popołudnie. Zawołam cię na kolację.
Babcia zabrała tacę i wymknęła się z pokoju, a Sheila ułożyła się wygodnie pod cienkim letnim kocem i miękkim perkalowym prześcieradłem, zastanawiając się, jak można marnować czas na spanie w tak pięknym miejscu. Łagodna bryza unosiła białą jak śnieg firankę, powiewając nią jak flagą i ukazując pojedyncze żagielki na tle lazurowego błękitu morza i nieba.
Zanim się zorientowała, zapadła w sen tak głęboki, jaki nie zdarzał się jej od tygodni.
Kiedy się obudziła, morze nabrało barwy różowozłotozielonej, a małe żagle na horyzoncie zdawały się pochylać w pośpiechu, aby zdążyć do domu, zanim zmrok zatrzyma je w drodze. Róża w kryształowym wazonie na pół otwarła swe płatki i rozsiewała wokół czarowny zapach. Zaraz po przebudzeniu Sheila zastanawiała się, czy jednak jakimś cudem nie znalazła się w niebie i czy gdzieś w pobliżu nie odnajdzie mamy. Potem przypomniała sobie, że wciąż jest na ziemi i musi zmagać się z życiem i problemami, nim się tam znajdzie, o ile niebo w ogóle istnieje.
Odetchnęła głęboko i z upodobaniem pogładziła ręką delikatną pościel. Co powiedziałaby jej babcia, gdyby się dowiedziała, że jedyne prześcieradła, jakich używała przez lata, były pracowicie zszyte z worków po mące? Ale były czyste i miłe mimo swej szorstkości, i wspomnienie łóżka, jakie zawsze ścieliła dla niej mama, napełniło jej oczy łzami.
Potem usłyszała delikatne pukanie i zobaczyła w drzwiach babcię z rękami pełnymi kolorowych strojów.
- Przejrzałam garderobę! - oświadczyła. - Pomyślałam, że może poczujesz się lepiej, mając coś nowego do ubrania. Nie chcę, żebyś się dzisiaj rozpakowywała i zmagała ze wszystkimi wspomnieniami. Najpierw powinnaś wypocząć. Znalazłam kilka sukienek i innych strojów, które zostawiła tutaj Jessika. Stwierdziła, że są za krótkie i że już nie będzie ich nosić. Jednej z tych sukienek chyba nigdy nie założyła. Jessika jest raczej rozrzutna. Kupuje coś, a jeśli potem się sobie w tym nie podoba, nie będzie tego nosić, bez względu na to, ile kosztowało. Myślę, że na ciebie te stroje będą dobre, jesteś taka szczupła. Zobacz! - babcia rozłożyła przed nią delikatny błękitny woal, ręcznie wyszywany w motylki. Sukienka miała plisowany stanik i spódnicę, i również plisowane, krótkie i bufiaste rękawki.
- Och, jakie to śliczne! - wykrzyknęła Sheila, wstając, aby lepiej się przyjrzeć sukni i dotknąć motylków. - To najładniejsza sukienka, jaką kiedykolwiek widziałam! - zawołała, kładąc palec na jednym z jedwabnych stworzonek. - Czy naprawdę mogę ją założyć?
- Naturalnie, o ile tylko będzie pasować. Są tu jeszcze inne. Możesz wybrać, którą chcesz. Znalazłam też trochę bielizny. A w szafie w korytarzu znajdziesz kilka par butów. Niektóre są Jessiki, inne należą do Rosalie i Annabelle. Nie wiem, czy jakieś będą na ciebie dobre, ale możesz je przymierzyć. Są niebieskie, białe, srebrne i czarne. Wybierz te, które ci się spodobają. I tak musiałabym komuś je oddać. Chciałam się ich pozbyć już wcześniej, ale czułam się tu trochę samotna i sprawiało mi przyjemność, gdy widziałam je w pobliżu. Zdawało mi się, że za chwilę może się pojawić któraś z dziewcząt.
- Och, babciu, jakie to wszystko wspaniałe! I coraz bardziej przypomina mi baśń!
- Czy jesteś dość wypoczęta, żeby zejść na kolację, czy wolałabyś zjeść ją tutaj i spać aż do rana?
- Och, jestem zupełnie wypoczęta! - stwierdziła Sheila. - Chcę wstać. Zmarnowałam całe popołudnie, nie widząc ani morza, ani kwiatów. Chciałabym obejrzeć zachód słońca. I wcale nie muszę jeść kolacji. Przecież jadłam przed pójściem do łóżka! Zjadłam więcej niż kiedykolwiek przedtem przez cały dzień.
- Cóż, kolacja cię nie ominie. Najwyższy czas, żeby nadrobić wszystkie stracone posiłki. Jestem pewna, że twoja mama byłaby z tego zadowolona. Jesteś tak szczupła, że wiatr mógłby cię porwać, a ja nie chcę cię stracić teraz, kiedy cię wreszcie odnalazłam. Pospiesz się z zejściem na dół, bo słońce zdąży zajść i przegapisz najpiękniejszy z możliwych widoków. Morze zmienia się z każdą chwilą.
Sheila wstała i zanurzyła dłonie w stosie jedwabnych rzeczy, z których każda wydawała się jej cudem. Nigdy nie miała żadnego z tych drobiazgów, które modnisie uważają za absolutnie niezbędne. Nieśmiało przymierzała kolejne sukienki.
- Wszystko pasuje! - zawołała do babci, która pojawiła się w drzwiach, kiedy Sheila zakładała błękitną sukienkę w motylki.
Jej włosy już wyschły. Pospiesznie je przyczesała i splotła w dwa grube warkocze, które upięła dokoła kształtnej główki. Schodząc z babcią po schodach, w niebieskich dziecinnych pantofelkach, wyglądała jak słodka mała dziewczynka.
- To buciki Rosalie - uśmiechnęła się babcia. - Jej nogi teraz tak szybko rosną... Rozpłakała się, kiedy chciała je założyć i okazało się, że są za małe.
- Są prześliczne! Ale przykro mi, że nie mogła ich nosić. Pewnie trudno jej było się z nimi rozstać.
- Ma ich mnóstwo - rzekła babcia. - Jej ojciec kupuje jej wszystko, czego zapragnie. Moim zdaniem więcej niż jej potrzeba. A teraz wyjdźmy na ganek i popatrzmy na ostatnie odbłyski dnia na morzu, póki nie zadzwoni dzwonek na kolację.
Sheila usiadła na tarasie i patrzyła, jak morze za murem zmienia się z zielonego przez złote i purpurowe w żółte i srebrne, aż w końcu zaczyna mienić się wszystkimi barwami, jak masa perłowa. Błysnęła pierwsza gwiazdka, zapowiadając cały pochód niebieskich świateł, a daleko, na wysuniętym w morze przylądku widać było blask latarni morskiej.
W końcu niechętnie weszła za babcią do jadalni, dość dużej, aby pomieścić wszystkie dzieci i wnuki, a mimo to przytulnej dzięki lampom, kwiatom i smakowicie pachnącym daniom. Zadrżała na myśl, że to wszystko przygotowano z okazji jej przyjazdu.
Usiadła przy stole i pochyliła głowę z szacunkiem, kiedy babcia odmawiała modlitwę. Nigdy czegoś podobnego nie słyszała.
- Panie, dziękujemy Ci za Twoje dary i dziękujemy Ci, że w końcu przyprowadziłeś do nas naszą kochaną Sheilę, dziecko naszego drogiego zagubionego Andy'ego. Spraw, aby została pośród nas. Amen.
Serce Sheili ścisnęło się na te słowa. Podniósłszy głowę, obdarzyła babcię słodkim, pełnym miłości uśmiechem.
Babcia z ulgą zauważyła, że jej nowa wnuczka umie się zachować przy stole. Chociaż jako kelnerka obsługiwała zwykłych robotników, nie zapomniała o dobrych manierach. Byłoby dużo gorzej, gdyby okazała się źle wychowana, ale babcia powiedziała sobie, że nawet wtedy by ją kochała, zwłaszcza że pod tyloma względami przypominała Andy'ego.
Skończyły lody i ciasto i właśnie miały wstawać od stołu, gdy usłyszały pukanie do drzwi. Sheila zobaczyła przez okno salonu młodego mężczyznę stojącego u frontowych drzwi. Właściwie widziała tylko jego sylwetkę na tle rozświetlonego gwiazdami nieba, ale mimo to poczuła jakąś siłę, która ją zaintrygowała. Mężczyźni, jakich spotykała na zachodzie, byli w większości prostymi, nieokrzesanymi robotnikami, ludźmi z prerii, którzy odrzucili światowe maniery, jeżeli kiedykolwiek je posiadali. Kolejowy Junction House nie należał do miejsc, w których można było spotkać dżentelmena. Turyści i ludzie wykształceni rzadko się tam zatrzymywali, ponieważ miejsce nie miało wiele do zaoferowania.
Nawet ojciec Sheili, kiedy bywał w domu, nie mówił najpiękniejszym językiem i zapomniał o swym wychowaniu. Sheila pamiętała upomnienia, a nawet łzy mamy, ale ojciec kwitował je śmiechem i nie miał zamiaru się zmieniać. Może dlatego widok gościa wywarł na niej większe wrażenie niż gdyby obracała się wśród podobnych mu ludzi.
Janet wprowadziła gościa do salonu i wróciła do jadalni.
- Niejaki pan Galbraith - oznajmiła. - Przywiózł wiadomość od pani syna, Maxa, z Nowego Jorku.
- O - babcia wyglądała na zadowoloną. - Chodź ze mną, Sheilo. To stary przyjaciel. Chciałabym, żebyś go poznała. Ma piękny dom nad urwiskiem, trochę dalej wzdłuż plaży.
Sheila, nagle przestraszona i nieśmiała, poszła za babcią na spotkanie nieznajomego, który stał przy kominku i z zainteresowaniem przyglądał się wiszącemu nad nim portretowi.
Usłyszawszy kroki, odwrócił się szybko, a wtedy na twarzy babci odmalowało się zaskoczenie.
- Och, spodziewałam się mojego przyjaciela Hugha Galbraitha - powiedziała, obdarzając go pytającym spojrzeniem.
Młody człowiek uśmiechnął się.
- Jestem jego bratankiem. Nazywam się Angus Galbraith. Pochodzę z Londynu. Dzisiaj w Nowym Jorku spotkałem się z panem Ainslee, który prosił mnie, żebym oddał pani ten list i kilka dokumentów do podpisu. Powiedział, że powinien był wysłać je pani w zeszłym tygodniu, ale gdzieś mu się zapodziały.
Babcia uśmiechnęła się wyrozumiale.
- To cały Max. Zawsze był roztargniony. Ale myślałam, że przynajmniej znalazł sobie dobrą sekretarkę. Zastanawiałam się, co się mogło stać z tymi papierami. Bardzo to miłe, że zechciał pan je przywieźć. A teraz proszę mi pozwolić przedstawić panu moją wnuczkę, Sheilę Ainslee. Jeżeli zechce pan usiąść, wezmę pióro i od razu podpiszę te dokumenty.
Babcia wyszła do biblioteki, zostawiając Sheilę sam na sam z pierwszym wykształconym i dobrze wychowanym mężczyzną, z jakim kiedykolwiek miała okazję rozmawiać. Dziewczyna poczuła ogromne zmieszanie.
4.
Gość nie czuł się ani odrobinę zmieszany. Spojrzał na słodką dziewczynę w dziecinnej sukience w motylki, na oświetlone blaskiem ognia delikatne rysy i grę światła na czarnych lokach, które prawie symetrycznie otaczały jej twarz, i ogarnął go zachwyt. Czy wszystkie dziewczęta tutaj były takie? Wydawała się istotą należącą do tego rodzaju, o którym można było jedynie przeczytać w starych książkach.
Nie było w niej nic z pewności siebie i wyrafinowania, pozy i impertynencji pannic, które dotąd miał okazję spotykać. Nie wstydziła się swej kobiecości, ani tego, że pozostaje w cieniu.
- Mieszka pani tutaj z babcią? - zapytał, podsuwając jej krzesło.
Podniosła na niego zalęknione oczy ocienione niezwykle długimi rzęsami.
- Ja... właściwie... dopiero dzisiaj przyjechałam - odrzekła, po czym usiadła, krzyżując drobne stopy w niebieskich sznurowanych pantofelkach i kładąc ręce na kolanach, z nieśmiałością, którą nie do końca rozumiał. - Babcia chciała, żebym została - skończyła, obdarzając go przeciągłym spojrzeniem, które jednak nie zawierało ani szczypty kokieterii.
- To wspaniałe miejsce - powiedział gość, obrzucając wzrokiem salon, jadalnię, schody i oświetlony księżycem ganek. Usiadł przy kominku i skierował na dziewczynę oczy pełne zachwytu.
- Tak, jest piękne! - zapewniła gorąco. Jej twarz zarumieniła się jak u dziecka, a oczy rozbłysły. - Czy widział pan ogród? Są tam lilie i koliber, zielono-złoty koliber!
- Wchodząc spojrzałem na ogród w poświacie księżyca - odpowiedział. - Lilie wyglądały jak srebrne berła. Sprawiały wrażenie, jakby chciały wyjrzeć za mur, w stronę morza.
- Och, czy pan też to tak czuje? - zapytała z przejęciem. - Wyobrażałam sobie, że to małe ludziki. Są tak piękne, że muszą umieć myśleć. Kwiaty zawsze wydawały mi się na pół ludzkie. Ale nigdy nie ośmieliłam się powiedzieć tego nikomu poza mamą.
- Czy pani matka też jest tutaj? - zapytał tylko po to, aby mieć okazję przyjrzeć się grze światła i cienia na jej twarzy.
Jego pytanie spowodowało smutek, nagły jak kwietniowa chmura.
Powoli potrząsnęła głową.
- Nie, ona odeszła! Jest w niebie! - dodała prawie wyzywająco. - Jestem tego pewna.
- Naturalnie - powiedział młody człowiek w zamyśleniu i w sercu dodał: „... skoro potrafiła wychować taką córkę”.
Twarz Sheili rozpogodziła się i dziewczyna obdarzyła gościa słabym uśmiechem.
- Czy mieszkała pani daleko stąd?
- Tak - odrzekła szybko, prawie jakby była z tego zadowolona - bardzo daleko. Prawie przy kalifornijskiej linii kolejowej.
- To wcale nie tak daleko - odparł z uśmiechem - a przynajmniej nie wtedy, kiedy się leci. Właśnie stamtąd wracam. Może przelatywałem nad pani domem. Kto wie? Jak się nazywa to miasto?
- To nie było miasto - odrzekła Sheila z rezerwą. - Tylko kilka domów i rozjazd kolejowy. Nie znalazłby pan tego miejsca na mapie, tak jest małe. Dookoła nie było nic prócz dzikiej prerii. Kilka rancz, wszystkie dość daleko. Chodziłam do szkoły pięć kilometrów, do małej wioski zwanej Coburn, ale tam nie było nawet tuzina domów i było to daleko od stacji.
Gościa zachwyciły jej nieśmiałość i wdzięk. Nagle wypowiedział na głos swoje myśli:
- Musiała pani mieć wspaniałą matkę.
- O, tak! Była dla mnie wszystkim! Nie wiem, jak poradzę sobie w życiu bez niej.
Jego oczy rozbłysły czułością i współczuciem.
- Żałuję, że nie poznałem pani wcześniej. Kiedy tamtędy przelatywałem, mogłem spojrzeć w dół i zobaczyć pani dom.
Sheila zaśmiała się cicho. Jej twarz jaśniała.
- Latanie musi być wspaniałe. Czasami nad naszym domem przelatywały samoloty, ale zwykle bardzo wysoko. Jeżeli mogłam, zawsze wybiegałam, żeby na nie popatrzeć. Zastanawiałam się, jacy to ludzie ośmielają się wznosić ponad chmury z taką pewnością siebie. Nigdy nie przypuszczałam, że spotkam jednego z nich.
- A to ciekawe. Szkoda, że o tym nie wiedziałem, kiedy przelatywałem nad pani domem. Spędziłem w Kalifornii część zimy i całą wiosnę. Często robiłem krótkie wypady do Meksyku i właściwie poznałem cały stan. Chętnie bym panią odwiedził. Może nawet miałbym przyjemność zabrać panią na krótką przejażdżkę, gdybym tylko panią wtedy znał.
Wielkie oczy Sheili stały się rozmarzone, ale i trochę przestraszone. Próbowała wyobrazić sobie, jak mogłaby wyglądać wizyta tego młodego człowieka w Junction. Przypomniała sobie ludzi, których musiałby spotkać, wytarte ubrania, jakie tam nosiła, tancbudę, w której musiała śpiewać jej mama, cały niechlujny przysiółek zwany Junction, po czym podniosła oczy i potrząsnęła głową.
- Nie spodobałoby się tam panu - powiedziała chłodno. - I ja pewnie także bym się panu nie spodobała. Musiałam ciężko pracować i nie byłam dobrze ubrana - spojrzała na swoją błękitną sukienkę.
- Chyba nie myśli pani, że przyjaźń opiera się na tym, jak jesteśmy ubrani?
Sheila zamyśliła się.
- Może nie powinna - odrzekła - ale... chyba ma to pewne znaczenie... szczególnie na początku.
- Cóż - powiedział młody człowiek z przyjacielskim, może odrobinę zbyt śmiałym uśmiechem. - Dzisiaj jest pani ubrana jak najlepiej. I mam nadzieję, że spędzi tu pani lato, ponieważ i ja planuję tu wrócić za jakiś czas. Chciałbym mieć okazję jeszcze panią zobaczyć, o ile nie ma pani nic przeciwko temu.
Sheila uśmiechnęła się niepewnie. Nie wiedziała, jak właściwie powinna się zachować. Ale nie musiała odpowiadać, ponieważ właśnie wróciła babcia, powiewając świeżo podpisanym papierem.
- Oczywiście w moim piórze zabrakło atramentu. Zawsze jest puste, kiedy go pilnie potrzebuję. Janet pisała list i zabrała kałamarz do kuchni, więc nieźle się namęczyłam, zanim go znalazłam. Wszystko to trochę trwało. Mam nadzieję, że nie stracił pan cierpliwości. To niezwykle miłe z pana strony, że zadał pan sobie tyle trudu!
- Ależ to żaden trud! - odrzekł gość, zbierając się do wyjścia. - Była to bardzo miła wizyta i żałuję, że nie mogę zostać dłużej, aby lepiej poznać obie panie. Ogień na kominku jest niezwykle przyjemny nawet w taki ciepły dzień, bo chłodna bryza od morza bardzo się wzmogła po zachodzie słońca. Czy pozwolą mi panie wkrótce się odwiedzić? Mam zamiar regularnie bywać u stryja Hugha przez całe lato.
- Proszę do nas często zaglądać - rzekła babcia. - Max pisał w liście, że jest pan jednym z najlepszych przyjaciół Gregory'ego. Nie trzeba mi więcej rekomendacji. Zawsze będzie pan tu mile widziany.
Kiedy podali sobie ręce na pożegnanie, Sheila podniosła na gościa błyszczące oczy i zapytała nieśmiało:
- Czy pan mówił, że będzie leciał z powrotem? Czy będzie pan przelatywał nad tym domem?
- Tak, będę - potwierdził młody człowiek. Proszę zostawić światło na ganku, pani Ainslee. Chciałbym móc spojrzeć na dół i pomyśleć o was obu siedzących przy kominku.
- Naturalnie, ganek będzie oświetlony - rzekła babcia z uśmiechem - ale my nie będziemy siedziały przy kominku, kiedy pan będzie przelatywał nad naszymi głowami. Będziemy się panu przyglądać z ogrodu. Zawsze lubię odprowadzać swoich gości, niezależnie od tego, jaką drogę wybiorą.
- Dobrze, proszę więc rano poszukać mojej wizytówki w ogrodzie - powiedział, uśmiechając się do Sheili. - Spodoba się to pani, chyba że koliber znajdzie ją pierwszy. Będę tędy przelatywał nie dalej niż za godzinę, jak sądzę.
Przez chwilę jeszcze stali razem na ganku. Księżyc otoczył głowę gościa jakby aureolą. Za moment młody Galbraith zniknął za furtką i słychać było tylko jego energiczne kroki na mokrym piasku plaży.
- Galbraithowie to niezwykle mili ludzie - powiedziała babcia, wracając do pokoju. - To musi być jeden ze szkockich bratanków, o których Hugh zawsze tyle opowiadał. Podoba mi się. Musimy go częściej zapraszać. A teraz, dziecko - rzekła, sadowiąc się w bujanym fotelu - opowiedz mi o człowieku, od którego uciekłaś. Jak on wygląda?
- Och, babciu! - wykrzyknęła przestraszona Sheila, bezwiednie kładąc rękę na sercu. - Nie chciałabyś o nim słyszeć. Był okropny! Jak... jak... wąż!
- Wierzę ci, ale chyba powinnam się czegoś o nim dowiedzieć. Mogłabym go kiedyś spotkać i chciałabym wtedy od razu go rozpoznać.
- Ale babciu - dziewczyna była naprawdę przerażona - chyba nie przyjechałby tutaj! Tak daleko!
- Pewnie nie. Nie sądzę, żeby to zrobił. Ale chcę być na wszystko przygotowana. Jak on wygląda?
Sheila zadrżała i nerwowo zacisnęła dłonie.
- Jest wysoki i postawny i ma błyszczące, czarne włosy. Wyglądają jak polakierowane. Grube usta zawsze wykrzywione, nawet przy uśmiechu. Gdy się uśmiechał, pokazywał białe zęby. Ludzie twierdzili, że jest przystojny, ale ja wzdrygałam się na jego widok. Nienawidziłam jego ust. Raz próbował mnie pocałować! Och! To było ohydne! Uciekłam i od tego czasu starałam się nie przebywać z nim w jednym pomieszczeniu, o ile mogłam tego uniknąć. Miał oczy jak... cóż, będziesz się śmiać, ale przypominały mi obrane i ugotowane cebule. Były lekko wyłupiaste. Słyszałam, jak ludzie w hotelu mówili, że jego oczy robią ogromne wrażenie, ale dla mnie były po prostu złe. I miał taki nieprzyjemny śmiech.
Babcia słuchała z szeroko otwartymi oczyma.
- Nieprzyjemny śmiech, Sheilo? - zapytała zaniepokojona. - I przyjaźnił się z twoim ojcem?
- Tak, babciu! Skąd o tym wiesz?
- I nazywali go „Buck”?
- Ależ babciu! Jak się o tym dowiedziałaś?
- Spodziewałam się tego. To Bucknell Hasbrouck. Zawsze był niedobrym dzieckiem. Nawet w szkole podstawowej. Robił najbardziej złośliwe z możliwych psot. A kiedy miał zaledwie pięć lat, zabrał swojego kolegę nad gliniankę w lesie i wepchnął go do wody. Ciało chłopca znaleziono dopiero następnego dnia. Ale inny kolega powiedział, że widział, jak Buck spychał tamtego, i w końcu Buck przyznał się, że zrobił to, bo chciał słodycze tamtego. Zabrał słodycze i wepchnął go do stawu. Twierdził, że nie wiedział, iż kolega nie umie pływać. Puścili go wolno, bo był przecież małym dzieckiem, ale zaczął bezkarnie robić coraz więcej podobnych rzeczy. W końcu pewnego dnia pomógł bandzie starszych chłopaków w napadzie na pociąg towarowy i skończył w więzieniu. Kiedy wyszedł, dla innych chłopców stał się rodzajem bohatera. Twój ojciec również był pod jego wpływem. Nigdy nie mogłam zrozumieć dlaczego. A potem twój ojciec zniknął tej samej nocy co Buck, któremu udowodniono włamanie do banku i kradzież ćwierci miliona dolarów w gotówce i papierach wartościowych, których nigdy nie odzyskano.
- Och, babciu! - zawołała Sheila, otwierając szeroko oczy. - Chyba nie sądzisz, że tato był zamieszany w coś takiego?
- Nigdy w to nie wierzyłam - rzekła starsza pani smutno. - Zawsze był uczciwy. A przynajmniej nigdy nie dał mi powodu do podejrzeń. Był niedobrym dzieckiem i musiałam często go karać, ale nigdy nie był nieuczciwy. Jednak sprawa wyglądała źle. Twojemu dziadkowi o mało nie pękło serce. Był dyrektorem tego banku i musiał całą rzecz wyjaśnić, co oczywiście zrobił, ale strasznie go bolało, że jego syn znalazł się w kręgu podejrzanych. Znaleziono odciski palców Bucka, który wcześniej miał już do czynienia z prawem, i nie było żadnych dowodów przeciwko twemu ojcu, prócz tego, że zawsze trzymał z Buckiem w szkole i że uciekł. Uważałam, że może odegrał w tej sprawie jakąś pomniejszą rolę, nie wiedząc, na co Buck się poważy. Ale nigdy nie wiedzieliśmy niczego na pewno. Prócz tego, że przyspieszyło to śmierć twojego dziadka.
- Ale czy mój tato nigdy do ciebie nie pisał?
Sheila przysunęła podnóżek do kolan babci i usiadła, opierając o nie łokcie, a przerażone oczy utkwiła w twarzy starszej pani.
- Owszem, pisywał. Napisał, żeby nas zawiadomić, że znalazł dobrą pracę w Chicago, więc posłaliśmy tam kogoś, aby go obserwował. Dowiedzieliśmy się, że naprawdę nieźle sobie radzi, codziennie chodzi do pracy, mieszka w przyzwoitym miejscu i nie trwoni pieniędzy, co pewnie by robił, gdyby miał udział w łupach Bucka. Ale nie pisał często, a potem znowu zniknął na dłuższy czas. W końcu dostaliśmy list z zachodu z wiadomością, że spotkał wspaniałą dziewczynę i że chce zmienić swoje życie, jeżeli tylko mu pomożemy. Ale... czy dziwisz się, Sheilo, że uznałam to po prostu za nowy kłopot, w jaki się wpakował?
- Nie, babciu! Za nic cię już nie obwiniam - powiedziała Sheila drżącymi wargami.
- Za to ja obwiniam siebie. Powinnam była natychmiast sama tam pojechać i wszystkiego się dowiedzieć. Nie powinnam być tak przejęta wnukami i własnym życiem. Przyzwyczaiłam się do myśli, że z Andy'ego nie wyrośnie nic dobrego. Potem znowu zniknął i nie wiedziałam, gdzie go szukać. Przez trzy czy cztery lata nie było od niego żadnej wiadomości, po czym napisał, że idzie mu dobrze i poinformował nas o twoim urodzeniu. Mimo to żywił do mnie urazę i napisał wiele rzeczy, które mnie zraniły. Często nie spałam w nocy i płakałam z tego powodu. Obwiniałam się też o to, że nie zapobiegłam temu jakoś, kiedy był młodszy. Ale następnego dnia wszystkie dzieci były na mnie złe, że tak się przejmuję tym nicponiem, więc zaciskałam zęby i próbowałam być twarda. Modliłam się za niego każdego wieczora. Och, mój chłopiec, mój mały chłopiec! Zawsze robił coś źle, zawsze, od dziecka! A było z niego takie śliczne dziecko! Sądzę, że dużo w tym mojej winy, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy.
- Nie, kochana babciu! - wykrztusiła Sheila przez łzy. - Może nie mógł sobie z tym poradzić!
- To go nie usprawiedliwia, dziecko! - ucięła babcia ostro. - Może nie mógł sam sobie poradzić, ale zawsze jest jeszcze Bóg. A mój Andy znał Boga, znał go od najmłodszych lat. Kiedy człowiek zbacza na złą drogę, robi to zawsze z własnej woli, nie dlatego, że nie może nic na to poradzić. Ale nigdy nie przypuszczałam, że tamten człowiek mu towarzyszył albo go śledził. A może to on śledził Bucka. Trudno mi powiedzieć.
- Wiesz, babciu, czasami mi się zdawało, że Buck w jakiś sposób trzyma tatę w swojej mocy. Słyszałam kilka rozmów, które sprawiły na mnie takie właśnie wrażenie. Buck pojawił się u nas zaledwie parę miesięcy temu i miał coś wspólnego z kabaretem, w którym pracowała mama. To on obciął jej pensję i zmusił do pracy ponad siły. Nie lubił jej, bo trzymała go na dystans!
- Kochanie! Twoja mama musiała być naprawdę niezwykła!
- Ależ była! - zawołała Sheila, ponownie wybuchając płaczem.
Nagle doszedł do nich daleki pomruk, który niedługo przerodził się w warkot motoru, oddzielając się wyraźnie od szumu fal. Był coraz bliżej.
Zaskoczona Sheila spojrzała w górę, a babcia zerwała się na równe nogi.
- To pewnie pan Galbraith. Wyjdźmy i popatrzmy. Leci w tę stronę, żeby się z nami pożegnać. Normalnie samoloty przelatują nieco bardziej na zachód. Pospiesz się! Za minutę już tu będzie!
Przechodząc babcia włączyła światło na ganku. Trzymając się za ręce jak dzieci, obie panie wybiegły do ogrodu.
Zdążyły w samą porę, aby zobaczyć wielki samolot zataczający pętlę nad morzem i kierujący się w stronę domu.
Sheila spojrzała w górę z zachwytem. Nigdy dotąd nie widziała samolotu z tak bliska. Mknął właśnie nad ogrodem skąpanym w księżycowej poświacie. Nagle zaświecił reflektor i jego jasny promień przeciął powietrze. Potem zgasł, a z samolotu wypadło coś małego i płonącego, świecącego własnym światłem jak mała kula ognista, i upadło pomiędzy lilie, wyróżniając je spośród innych kwiatów.
- Och! - westchnęła Sheila. - Co to może być?
Pobiegły ścieżką w stronę lilii. Babcia prowadziła, gdyż Sheila wciąż jeszcze wpatrywała się w niebo, gdzie wielki stalowy ptak wzbijał się coraz wyżej.
- Tam dziecko, podnieś to! Pod największą lilią! Moje stare kości nie pozwolą mi tam sięgnąć!
Sheila pochyliła się i podniosła świecący przedmiot - małą metalową latarkę.
- Co to jest? - zapytała ponownie. Nigdy nie widziała czegoś podobnego.
- Latarka kieszonkowa - powiedziała babcia. - Cud, że się nie stłukła spadając. Jest do niej przyczepiona wizytówka. Spójrz, Sheilo, wraca, żeby jeszcze raz nas pozdrowić. Tym razem mu odpowiedz. Tu jest wyłącznik. W ten sposób włączasz i wyłączasz światło, widzisz? Znowu włączył reflektor. Prawda, że lilie i ostróżki ładnie wyglądają w jego świetle? Teraz podnieś swoją latarkę i poruszaj wyłącznikiem do przodu i do tyłu.
Kiedy tak stały pomiędzy kwiatami, z zadartymi głowami, machając dłońmi i odpowiadając światłem latarki na sygnały z samolotu, przypominały rozbawione dzieci. Sheila nie bawiła się tak dobrze od czasu, kiedy mama wycinała dla niej laleczki z papieru, a potem dmuchała, aby uniosły się w powietrze, co zawsze doprowadzało małą do śmiechu.
Tak cudownie było widzieć nad głową wielki samolot i pomyśleć o życzliwym spojrzeniu przystojnego mężczyzny. Trudno było teraz dostrzec jego twarz, ale życzliwość wyrażała się jasno w tym, ile trudu sobie zadał, aby przekazać pozdrowienia. Naturalnie robił to raczej dla babci; po prostu był miły. Sheila nie miała żadnych złudzeń. Ale przyjemnie było uczestniczyć w tej powietrznej zabawie.
Samolot trzykrotnie zataczał pętlę nad morzem i wracał. Za czwartym razem, z włączonym reflektorem, który kreślił wielkie koła na niebie, odpłynął na południowy zachód i po chwili był już tylko dalekim czerwonym światełkiem. Za moment ucichł także warkot motoru. Odleciał.
Sheila stała bez ruchu na ścieżce, nad którą niebo stało się po prostu bezkresną ciemnością, i przyglądała się drobiazgowi, który trzymała w dłoni. Dotykała jego gładkich, niklowanych boków i włączała światło tylko po to, aby na nie patrzeć. Potem skierowała je na kępę lilii.
- To było bardzo miłe! - rzuciła babcia. - Co za uprzejmy młodzieniec. Traktował mnie, jakbym i ja była młodą dziewczyną. Niewielu młodych teraz przejmuje się staruszkami.
- On cię bardzo polubił, babciu! To było widać od pierwszej chwili!
- Musimy zaprosić go na kolację, gdy tylko wróci. Teraz, dziecko, przejdźmy się dokoła ogrodu, bo za chwilę trzeba będzie wrócić do domu. Musisz się położyć. Wciąż masz sińce pod oczyma.
Odbyły więc krótki spacer w świetle księżyca. Babcia przedstawiała wnuczce różne kwiaty, opowiadając ich historie i rodowody.
- Uważam, że to najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam... a może najpiękniejsze, jakie w ogóle istnieje! - zawołała zachwycona dziewczyna.
- Tak, jest ładne - przyznała babcia. - Wiesz, że nazywamy ten dom Tęczowym Domkiem?
- Nie wiedziałam - zaśmiała się Sheila. - Jaka ładna nazwa! Czy to z powodu tego kolorowego ogrodu?
- Nie, chociaż można to rozumieć i tak. Ale od czasu do czasu mamy tu prawdziwą tęczę. Poczekaj, a może ją zobaczysz. Po burzy, kiedy słońce jest w odpowiedniej pozycji, z jednego końca ogrodu wykwita piękna, wielka tęcza, jakby spijała kolory z kwiatów, i drugim końcem zanurza się w morzu. To wspaniały widok. Nie zdarza się często, ale kiedy już nadchodzi taka chwila, nie możesz zrobić nic innego, jak stać i patrzeć. Wydaje się, jakbyś mogła do niej podejść i dotknąć poszczególnych barw. Raz próbowałam, kiedy nikt na mnie nie patrzył, ale znalazłam jedynie promień zamglonego światła. Zdało mi się, że tęcza musiała się przesunąć, uciec ze śmiechem, kiedy za bardzo się zbliżyłam, bo gdy wróciłam do domu i wyjrzałam przez okno, zobaczyłam, że była tam znowu, błyszcząc wszystkimi kolorami! Gdybym była malarką, chciałabym namalować tęczę, ale żaden artysta nie zdoła oddać tak jasnych, przejrzystych, skrzących się barw, które łączą w sobie tajemnice nieba i morza. Nie ma do tego odpowiedniej farby!
- Och, babciu! - westchnęła Sheila, patrząc na delikatny profil starszej pani rysujący się na tle nocnego nieba i na oświetlone poświatą księżyca srebrne loki. - Może nie jesteś malarką, ale przemawiasz jak poetka. Szkoda, że mama nie miała okazji cię poznać!
- Ja też żałuję. Nigdy nie przestanę się wstydzić, że tego zaniedbałam. Teraz wróćmy do domu. Jutro niedziela. Odpoczniemy, a na początku tygodnia, jeżeli będziesz się czuła na siłach, możemy pojechać na kilka dni do Bostonu na zakupy. Co o tym sądzisz?
- Cudownie! - wykrzyknęła Sheila. - Zawsze chciałam zobaczyć Boston. Ale, babciu, czy branie mnie ze sobą nie będzie cię za dużo kosztowało? Mogę zostać tutaj i poczekać na ciebie.
- Co za bzdura! Pamiętaj, proszę, że jestem ci winna zadośćuczynienie za moje głupie postępki w przeszłości i nie wspominaj więcej o pieniądzach. A teraz biegnij do łóżka!
5.
Tego wieczora, kiedy Sheila w pośpiechu opuściła swój dom na zachodzie, Buck Hasbrouck wszedł do Junction House kilka minut przed odjazdem pociągu i zażądał kawałka szarlotki i filiżanki kawy. Sheila w tym czasie starała się pospiesznie przygotować do swojej wyprawy.
Buck ostatnio kilkakrotnie się tam pojawiał, zmuszając Sheilę, by mu usługiwała. Zwykle przychodził, gdy zostawała sama. Kilka razy próbował przyciągnąć ją do siebie, ale ona unikała go jak ognia.
Tym razem pani Higgins zawołała z kuchni, żeby go obsłużyła, nie miała więc wyboru.
Kiedy postawiła przed nim szarlotkę i odwróciła się po kawę, Buck złapał ją za nadgarstek i ścisnął go mocno.
- Dzisiaj wieczorem, jak tylko skończysz, spotkasz się ze mną na zewnątrz, przy zbiorniku na wodę. Zrozumiałaś? Nie próbuj więcej żadnych sztuczek. Jeżeli nie zjawisz się na czas, pożałujesz. Wiele dziewczyn może zająć twoje miejsce za barem, jeśli nie będziesz robiła tego, co ci każę. A co się wtedy z tobą stanie? Nie możesz być zbyt wybredna. Musisz dobrze traktować swojego pracodawcę, pamiętaj o tym.
Serce Sheili zamarło z przerażenia. Jej usta zbielały i poczuła, jak oblewa ją zimny pot. Wydawało się jej, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Przez chwilę patrzyła prześladowcy prosto w oczy, próbując zebrać myśli, starając się znaleźć jakieś słowa i powstrzymać się od drżenia. Instynkt podpowiadał jej, że nie może okazać strachu.
Jego uścisk był bolesny. Wiedziała, że następnego dnia będzie tam sine piętno, gdyż jej ciało było bardzo delikatne.
- To boli - rzekła chłodno, spokojnie, bez wysiłku, i zdziwiła się sama, że potrafiła tak zapanować nad lękiem. Pomyślała: „W taki sposób mama musiała czasami walczyć z trudnościami. Muszę być równie odważna jak ona. Coś ją chroniło. Może mnie też ochroni”.
- Sprawię ci większy ból! - zaśmiał się mężczyzna, zaciskając palce jeszcze silniej. - Zrozumiałaś? Nie puszczę, póki mi nie odpowiesz!
- Zrozumiałam - rzekła Sheila tym samym chłodnym i opanowanym tonem, chociaż wewnątrz cała trzęsła się ze strachu.
Dokładnie w momencie, kiedy zdawało się jej, że upadnie na podłogę, jeżeli ten ból potrwa jeszcze chwilę, usłyszała wołanie pani Higgins i odgłos zbliżających się kroków.
Mężczyzna klnąc puścił jej rękę i zawołał za znikającą w kuchni dziewczyną:
- Pamiętaj! Ja dotrzymuję słowa!
Kiedy weszła do kuchni, pani Higgins zażądała półmiska na mięso, które właśnie smażyła. Sheila podała go jej mechanicznie, po czym odwróciła się i ruszyła w kierunku schodów.
- Dokąd idziesz? - zawołała za nią pani Higgins. - Zaraz nadjedzie pociąg - ale Sheila już jej nie słyszała.
Wbiegła po schodach na drugie piętro, gdzie miała przypominającą wnętrze szafy sypialenkę, jedyne miejsce na świecie, które mogła nazwać swoim. Wychodząc z kuchni spojrzała na zegar. Czy zdąży? Zostało dziesięć minut do wjazdu pociągu, jej jedynej nadziei.
Już od dawna przygotowywała się do odejścia, ale pragnęła najpierw odłożyć nieco więcej pieniędzy. Chciała przynajmniej móc gdzieś się zatrzymać i kupić coś porządnego do ubrania. Od kiedy jej ojciec odszedł trzy lata temu, nie miała nic nowego. Patrząc na gości w restauracji, uświadamiała sobie, jak bardzo jej ubrania są zniszczone i staroświeckie, a przecież ludzie zatrzymujący się w takim miejscu nie byli zbyt wykwintni.
Teraz jednak nie miała czasu, żeby zastanawiać się nad swoim wyglądem.
Pędziła po schodach, a jej myśli mknęły jak błyskawice. Jej walizka była przygotowana. Kiedy Sheila schodziła do pracy, zawsze wkładała do niej wszystko, łącznie z grzebieniem i szczotką, gdyż w jej drzwiach nie było zamka, a nie ufała dziesięcioletniej córce pani Higgins. Nie chciała, żeby używała jej grzebienia czy grzebała w jej rzeczach, dlatego chowała je starannie i dziękowała Bogu, że mama zachowała stary, zardzewiały kluczyk do walizki.
Skrzynka z książkami stojąca w kącie, od kilku dni zabita gwoździami, stanowiła resztę jej ziemskiego majątku. Nie miała czasu, aby ją otworzyć i wyjąć nawet te, które najbardziej kochała. Skrzynka była podpisana imieniem jej ojca. Może pośle po nią kiedyś, jeżeli się odważy, jeżeli Buck nie będzie tak ciągle się tu kręcił. Cieszyła się, że wyjęła małe pudełko z sandałowego drewna, z resztką rzeczy, które zostały jej po mamie i z którymi miała się nigdy nie rozstawać. Były to papiery i listy jej ojca. Włożyła je do walizki, zanim zabiła skrzynkę z książkami. Nie odważyłaby się ich tutaj zostawić.
Wszystko to przemknęło jej przez głowę, kiedy wbiegała po schodach, zrzucając z siebie wielki perkalowy fartuch. Słyszała za sobą wołanie pani Higgins, ale nie mogła go posłuchać, gdyż poczucie obowiązku kazałoby jej się wahać, aż byłoby za późno.
Wśliznęła się do pokoju i cicho zamknęła drzwi. Nie mogła zamknąć się na klucz, ale nie bała się, gdyż na górę mogła wejść tylko pani Higgins, która była zajęta smażeniem mięsa. Chyba że - co za okropna myśl! - chyba że poprosi Bucka, aby ją przyprowadził. Napełniło ją to przerażeniem i postanowiła się pospieszyć.
Jedyne światło wpadało do pokoju przez małe okienko pod dachem. Ale Sheila nie potrzebowała światła. Lepiej było poruszać się w ciemności, bo gdyby ktokolwiek jej szukał, nie zauważy smugi światła w szczelinie pod drzwiami i pomyśli, że nie ma jej w środku. Nie chciała zapalić nawet świeczki. Wiedziała dokładnie, gdzie leżą jej rzeczy. Sięgnęła po kapelusz, który wisiał na gwoździu po wewnętrznej stronie drzwi szafy i niebieski serżowy kostium mamy, jedyne przyzwoite ubranie, jakie zostało jej na podróż. Narzuciła spódnicę na wełnianą sukienkę, wsunęła ręce w rękawy żakietu, wcisnęła na głowę stary kapelusik i była gotowa do wyjścia.
Za pudełkiem z książkami leżał zwój sznura do wieszania bielizny, uratowany z poprzedniego domu. Sheila sięgnęła do kąta i rozwinęła sznur, ciesząc się, że jest mocny. Ale czy będzie dostatecznie długi? Nie miała jednak ani chwili na zastanowienie. Wspomnienie oczu człowieka, który jej groził, sprawiło, że była gotowa podjąć każde ryzyko.
Złapała rączkę starej walizki. Jeszcze jedno - rączka mogła pęknąć. Ale nad tym także nie mogła się już zastanawiać. Nie było czasu, aby ją wzmocnić.
Przeciągnęła sznur aż do połowy jego długości przez uchwyt walizki. Potem na palcach podeszła do okna i ostrożnie, z zapartym tchem opuściła ją na dach sięgającej drugiego piętra przybudówki. Kiedy walizka znalazła się na dachu, Sheila odetchnęła z ulgą i zaczęła wciągać sznur z powrotem, cal za calem. Co zrobi, jeżeli sznur się gdzieś zahaczy? Ale nic takiego się nie stało. Na koniec dziewczyna obrzuciła pokój uważnym spojrzeniem. Obok okna, przez które zamierzała wyjść, stało łóżko. Czy to nie odgłos pociągu w oddali? Och! Szybko zarzuciła sznur na solidne wezgłowie, zastanawiając się, czy wytrzyma, i wykradła się przez okno, obwiązana w pasie, na wypadek gdyby linka wyśliznęła się z jej drżących ze strachu rąk. W końcu znalazła się na zewnątrz i z przerażeniem uchwyciła się parapetu.
Odległy turkot nadjeżdżającego pociągu dodał jej na tyle odwagi, że zacisnęła dłonie na sznurze, a potem, dygocąc, opuściła się na dach.
Nie było wysoko, ale jej zdawało się to zejściem ze szczytu góry. Poza tym linka tak szybko przesuwała się w jej dłoniach, że całe były poocierane i posiniaczone.
Stała na stromym dachu. Jeżeli odważyłaby się usiąść i zjechać po jego spadzie, od krawędzi do ziemi nie powinno być wysoko. Ale najpierw walizka. Drżącymi palcami odwiązała sznur i zaczęła go ponownie ciągnąć. A jeżeli linka nie puści? Na końcu nie było węzła, więc powinno pójść łatwo.
Po chwili sznur spadł, uderzając ją w twarz. Raz rzeczywiście się zahaczył, ale Sheila szarpnęła nim z taką siłą, że natychmiast puścił.
Nie było czasu na przejmowanie się piekącym policzkiem. Odgłos zbliżającego się pociągu był coraz wyraźniejszy. Trzeba zejść z tego dachu najdalej za pięć minut, inaczej wszystko przepadnie. Wspomnienie znienawidzonej twarzy, pożądliwych oczu i wydatnych ust pod czarnymi wąsami zmusiło Sheilę do kolejnego wysiłku.
Ostrożnie podczołgała się do północnej krawędzi dachu, wlokąc za sobą walizkę, po czym przeciągnęła sznur przez jej rączkę i opuściła ją na ziemię. Serce biło jej jak szalone, ale bagaż stanął bezpiecznie na trawie pod oknem sypialni pani Higgins. Sheila była pewna, że nikogo tam nie ma, więc nikt jej nie zauważy.
Szybko wciągnęła sznur z powrotem i zaczęła rozważać ostatni problem - jak ma zejść ona sama. Na południowej stronie dachu był komin, tak jednak gruby, że obawiała się, iż jej sznura nie wystarczy na obwiązanie go i opuszczenie się na dół. Poza tym musiałaby przejść pod oknami kuchni, aby odzyskać walizkę. I jak miałaby sobie poradzić z przerzucaniem pętli za komin i złapaniem drugiego końca sznura? Nie mogła go przełożyć ponad kominem, gdyż sięgał prawie tak wysoko, jak dach głównego budynku. Nie zostało jej nic innego jak zsunąć się z niższej krawędzi dachu, ryzykując zwichniętą kostką lub potłuczeniem.
Ze sznurem przewieszonym przez ramię, na pół przeczołgała się, na pół ześliznęła ku krawędzi.
Przestraszył ją gwizdek pociągu, który był już nie dalej jak trzy kilometry od stacji. Nie miała czasu na ostrożność. Musi wsiąść do tego pociągu albo wszystko będzie stracone. Wiedziała, że pani Higgins jej nie pomoże, ponieważ Buck był jej pracodawcą i mógł ją wyrzucić z pracy, jeśliby coś mu się nie spodobało. W promieniu piętnastu kilometrów Sheila nie miała żadnej przyjaznej duszy, prócz jednej kobiety, która kiedyś była miła dla jej mamy. Ale ona była stara i biedna. Nie zdołałaby jej obronić. Od czasu gdy dwa lata temu zmarła szkolna nauczycielka Sheili, zostały z mamą zupełnie same. Ludzie, którzy chcieli nawiązać z nimi kontakty, nie podobali się im, a ci, których one chciałyby poznać, patrzyli na nie niechętnie, gdyż Moira śpiewała w kabarecie. Więc trzymały się z dala od wszystkich i Sheila nie miała żadnych przyjaciół, do których mogłaby się zwrócić w potrzebie. Ten pociąg był jej jedyną nadzieją.
Pełna rozpaczy ześliznęła się na brzeg dachu. Raz tylko spojrzała w dół, od czego zakręciło się jej w głowie. W półmroku nie potrafiła ocenić odległości, ale przypomniała sobie, że powinna ugiąć kolana i spaść na palce, aby zamortyzować upadek. Potem zamknęła oczy i skoczyła.
Przeżyła moment nagłego strachu, ale znalazła się na ziemi dużo wcześniej niż się spodziewała. Słaba i drżąca, leżała tak przez sekundę czy dwie, ale łoskot pociągu przywrócił jej siły. Wstała, choć była cała potłuczona i miała zawroty głowy. Mimo to doszła jakoś za róg domu, gdzie czekała jej walizka, przekradła się pod dwoma oknami i weszła w zarośla przy torze. Oby tylko udało się jej przejść na drugą stronę, zanim będzie za późno! Na peronie będzie mnóstwo ludzi i nawet Buck może się tam pojawić. Często tak robił. Jeżeli Sheila będzie zbyt blisko domu, na pewno ktoś ją zauważy.
Z zapartym tchem pobiegła wzdłuż zarośli i wysokiej trawy, niosąc walizkę, która zdawała się ważyć tonę. Dziewczyna nie odważyła się spojrzeć za siebie, póki nie skryła się w krzakach. Potem wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że miała rację. Na peronie byli ludzie. Pan Higgins wynosił worki z pocztą. Był tam też Tony z najbliższej farmy. I kobieta z kabaretu, rywalka jej mamy! Ta od razu powiedziałaby Buckowi, gdyby ją zobaczyła. Nie, nie może przechodzić przed pociągiem, gdzie jej sylwetka będzie dokładnie widoczna w świetle reflektorów, a wszystkie oczy będą zwrócone właśnie w tym kierunku.
Nie, musi poczekać, aż pociąg przejedzie i wtedy przebiec na drugą stronę. Pamiętała, że był tam stromy żwirowy nasyp. Może znowu będzie musiała przywiązać do walizki sznur i wciągnąć ją za sobą, kiedy już znajdzie się na schodach pociągu. Och, musi się pospieszyć! Pociąg zatrzymywał się tylko na dziesięć minut. Jeszcze nie była bezpieczna.
Pociąg minął ją, oślepiając jasnym światłem, zapierając jej dech swoją szybkością i obrzucając ją chmurą kurzu i żwiru. Musiała stanąć ze spuszczoną głową i zamkniętymi oczami, póki jej nie minął. Potem zdało się jej, że wjechał dużo dalej niż zwykle.
Gdy tylko odzyskała oddech, wdrapała się na stromy nasyp, przykucnęła na moment i schwyciwszy walizkę, pomknęła wzdłuż toru jak cień. Buty miała pełne kamieni, które raniły jej stopy. Nie odważyła się biec prosto, gdyż byłaby za bardzo widoczna, a pasażerów było więcej niż zazwyczaj.
Kiedy wreszcie dotarła do pociągu, zobaczyła, że wszystkie drzwi z tej strony są zamknięte. Serce w niej zamarło. Musi wsiąść z drugiej strony albo zostać tutaj.
Nie pozostało jej nic innego, jak wspiąć się ponownie na stromy nasyp. Zrobiła to mimo bólu w rękach i stopach poranionych przez kamienie.
Stojąc z tyłu pociągu, przyciągnęła do siebie walizkę i wyrzuciła sznur do ciemnego rowu. Jeżeli ktokolwiek go znajdzie, nie odgadnie, że należał do niej.
Odwróciła się i ruszyła w poszukiwaniu otwartych drzwi. W pierwszym i drugim wagonie wszystkie były zamknięte i zapieczętowane. Zobaczyła otwarte drzwi z pokrytymi wykładziną stopniami na końcu trzeciego wagonu, ale było to wejście do restauracyjnego i Sheila wzdrygnęła się na myśl o paradowaniu ze swoją sfatygowaną walizką wśród stolików i eleganckich pasażerów. Zwracałaby na siebie uwagę. Ktoś na peronie mógłby to zauważyć. Pobiegła do następnego wagonu, gdzie także zobaczyła otwarte drzwi, ale wagonowy w białym mundurze przytrzymał ją silnym ramieniem.
- To salonka, panienko, proszę przejść do trzeciej klasy, cztery wagony dalej!
- Ale boję się, że pociąg ruszy - powiedziała błagalnie Sheila. - Czy nie mogłabym po prostu przejść korytarzem?
- Nie, panienko! Jest mnóstwo czasu! Proszę pójść dalej. Mamy całe cztery minuty!
Dwaj mężczyźni i kobieta z salonki, którzy najwidoczniej wyszli na spacer, popatrzyli na nią z zaciekawieniem. Sheila pobiegła wzdłuż peronu, trzymając się jak najbliżej pociągu i nie patrząc w stronę stacji. Ledwie łapała oddech. Jej ramiona zupełnie się zgarbiły pod ciężarem walizki. Czuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Miała ochotę się rozpłakać. Och, jeżeli się potknie i upadnie, nie zdoła wstać o własnych siłach. Och, jakie to okropne! W ostatniej minucie będzie musiała się poddać, a Buck zabierze ją z powrotem i będzie ją dręczył.
W końcu znalazła otwarte drzwi! To nie była trzecia klasa. Zostały jeszcze dwa sypialne, ale Sheila wbiegła po schodkach i ukryła się w wąskim korytarzu. Odetchnęła i oparła się na moment o ścianę. Zamknęła oczy, walcząc ze łzami. Była wdzięczna! Taka wdzięczna! Miała już schronienie.
Usłyszała kroki kilkorga ludzi, którzy wchodzili do wagonu.
- Wyobraźcie sobie życie na takim pustkowiu! - powiedziała jakaś kobieta z nieprzyjemnym śmiechem.
Sheila zerwała się i pobiegła przez wagon, który był prawie pusty. Wszyscy wyszli rozprostować kości. Bagażowy popatrzył na nią badawczo, ale ona uśmiechnęła się jedynie i pospieszyła dalej. Widać było wyraźnie, że chce opuścić ten wagon, więc nie pytał o nic więcej.
Obolała i drżąca, w końcu znalazła się w trzeciej klasie. Poznała to po braku tapicerki i tłumie wewnątrz.
Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że wagon stoi przy zachodnim krańcu budynku. Spostrzegła, że w jej dawnym pokoju porusza się jakaś osoba ze świecą! Szukają jej! To Buck jej szuka! Pani Higgins nie miałaby na to czasu, musi obsługiwać klientów. Biedna pani Higgins!
Serce Sheili ledwie kołatało, a nogi ciążyły jak ołów. Dziewczyna szła jednak dalej, ciągnąc za sobą walizkę, która wydawała się coraz cięższa. Trzeba przejść do przodu, najdalej jak się da. Tutaj może ją ktoś zauważyć z okna restauracji. Buck ma doskonały wzrok.
Przeszła jeszcze przez kilka wagonów, nie ośmielając się spojrzeć za siebie, i postanowiła, że jeśli w ostatniej chwili zobaczy za sobą Bucka, po prostu wyskoczy i ukryje się w ciemności. Zrobi to, jeżeli nawet pociąg będzie już w ruchu. Lepiej się zabić niż wpaść w ręce tego człowieka!
Nareszcie znalazła wagon z wolnym miejscem. Na sąsiednim spało dwoje dzieci, obejmując się nawzajem. Naprzeciwko drzemała jakaś kobieta z głową na perkalowej poduszce, obok chrapała jeszcze jedna. Reszta pasażerów zapewne wyszła na kolację.
Sheila postawiła walizkę, podkradła się do okna, wyjrzała ostrożnie, a potem cichutko wróciła na miejsce i ukryła twarz w dłoniach, udając, że śpi.
Kiedy odzyskała normalny oddech, pomyślała o bilecie. Będzie musiała zapłacić zaraz po tym, jak pociąg ruszy, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Niektórzy z kolejarzy ją znają i mogą zadawać pytania. Cóż, musi być na to gotowa.
Spróbowała przemyśleć sytuację. Wsunęła walizkę obok swojego fotela, pod okno, odwróciła się w stronę korytarza i wyjęła starą, zniszczoną portmonetkę mamy. Tego dnia dostała wypłatę za poprzedni miesiąc i nie miała jeszcze dość czasu, aby zaszyć pieniądze w ubraniu razem z resztą oszczędności. Ale miała dość, aby opłacić podróż do najbliższego dużego miasta. Była tego pewna, bo sprawdzała odległości na mapie i pytała na stacji o ceny biletów. Od dłuższego czasu chciała wyjechać. Często rozmawiała o tym z mamą. Razem zastanawiały się, ile by to kosztowało, ale nigdy nie zdecydowałyby się na podróż ze względu na ojca. Jeżeli wróci teraz, jak ją odnajdzie?
Sheila wyjęła pieniądze z portmonetki, zamknęła walizkę, wsunęła ją jak najgłębiej i ponownie usadowiła się tak, jakby drzemała z twarzą ukrytą w cieniu.
Pasażerowie wracali na swoje miejsca, ocierając usta i przygotowując się do następnego etapu podróży. Żartowali i śmiali się, i nikt nie zwracał na nią uwagi.
W końcu, po chwili, która Sheili wydała się wiekiem, pociąg ruszył. Naprawdę odjeżdżali, i to szybko.
Sheila otworzyła jedno oko i spojrzała w noc. Zobaczyła, jak znajome miejsca rozpływają się w ciemności. Daleko na wschodzie pojawił się księżyc. Przejeżdżali teraz obok osamotnionego cmentarza. Dwa czy trzy proste nagrobki, tu i tam pochylony krzyż i jeden ukochany grób w rogu. To grób jej mamy, który Sheila obłożyła własnoręcznie przydźwiganymi kamieniami. Musiała go zostawić bez opieki.
Ale to nie było ważne. Nie mogła zrobić dla ukochanej mamy nic ponad to, że walczyła o własne bezpieczeństwo. Siedziała cicho z głową opartą o szybę i wpatrywała się w ciemność kryjącą cmentarz. Potem uświadomiła sobie, co ją czeka w przyszłości i zaczęła się bać, że ucieczka może się nie udać. Buck mógł się zorientować, że wsiadła do pociągu i wskoczyć do niego, zanim ruszył ze stacji. Może się tu zjawić w każdej chwili. Trzeba siedzieć cicho, by nie zwracać na siebie uwagi.
6.
Buck usiadł przy surowym sosnowym blacie baru i czekał na swoją kawę, a kiedy jej nie dostał, głośno zawołał Sheilę. Ponieważ się nie zjawiła, ani nawet nie odpowiedziała, wstał i przeszedł kilka razy wzdłuż baru, klnąc donośnie.
Kiedy i to nie dało rezultatu, wpadł do kuchni, przeklinając głośno Sheilę, panią Higgins i kawę, a potem znowu Sheilę.
Pani Higgins podniosła znad pieca zalaną potem twarz. Piekła małe kawałki mięsa, nad którymi unosiła się smakowita para.
- O co chodzi? - zapytała kwaśno. - Zawsze pan wyprawia jakieś awantury. Tak jakbym nie miała dość do roboty.
- Gdzie jest ta dziwka?
- Dziwka? - zapytała pani Higgins, wbijając kawałek mięsa na widelec. - To bardzo niegrzecznie nazwać tak jakąkolwiek dziewczynę, a szczególnie taką miłą jak Sheila. Jest bardzo pracowita, chociaż takie chuchro. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła.
- Gdzie ona jest? - wrzasnął mężczyzna, dodając kolejne przekleństwo.
- Była tutaj jeszcze minutę temu - rzekła pani Higgins, wracając do mięsa. - Pewnie zaraz wróci.
- Zamówiłem kawę, a kiedy coś zamawiam, chcę to dostać.
- Nie ma pan żadnego prawa wchodzić do mojej kuchni i odzywać się w ten sposób. Nie muszę i nie będę tego słuchać!
- Nie musisz, co? Jeszcze zobaczymy - rzucił Buck ze złością. - Kto ci tu płaci, chciałbym wiedzieć! Może nie wiesz, ale ja wiem. To ja. Ja wykupiłem koncesję na cały ten interes. I ode mnie zależy, czy będziesz tu pracować, rozumiesz?
- Nie jest to taki znowu rarytas - powiedziała znużona kobieta. - Mogę rzucić tę robotę nawet teraz, jeżeli się panu tak podoba. Nie zależy mi na tych ludziach z pociągu. Jak dla mnie, mogą nie jeść. Przecież mogą pojechać do następnej stacji.
- Zamknij się! - ryknął mężczyzna. - Gdzie jest ta dziewczyna?
- Nie wiem i nie obchodzi mnie to! Może źle się poczuła. Od rana była jakaś nieswoja. Może poszła po coś do swojego pokoju. Tu ma pan swoją kawę! Niech pan ją weźmie i zabiera się stąd, bo mi pan przeszkadza.
Buck wychylił kawę jednym haustem.
- Gdzie jest ten jej pokój?
- Na trzecim piętrze - odparła kobieta obojętnie. - Ale niech pan jej nie zatrzymuje. Niech pan jej powie, że już widać pociąg za zakrętem i że musi natychmiast wrócić do roboty! Nie mogę równocześnie gotować i podawać.
Ale Buck był już w połowie schodów.
Nie zapukał do drzwi. Otworzył je na oścież i spojrzał w ciemność. Światło wpadało jedynie przez okno. Zamrugał, ale po pokoju przesunął się właśnie promień reflektora pociągu, oświetlając każdy kąt.
Buck zobaczył puste łóżko, umywalkę, krzesło i skrzynkę w rogu pokoju.
Podszedł do szafy i oświetlił jej wnętrze zapałką.
Nie było tam nic prócz wciśniętych głęboko w kąt zdartych pantofli z wielkimi dziurami. Był to jedyny ślad po dziewczynie.
Buck spojrzał na nie zamyślony, po czym podszedł do skrzynki w kącie i zapalił drugą zapałkę.
Zobaczył wypisany wielkimi literami napis: ANDREW AINSLEE. Zdziwiony, zapalił kolejną zapałkę i pochylił się.
Deski na górze nie były dokładnie przybite; pozostały między nimi szczeliny, przez które można było dostrzec książki.
Mężczyzna rozejrzał się dokoła i znalazł ogarek świecy. Zapalił go, wsunął dłoń przez jedną ze szczelin i wyrwał deskę. Potem następną. Po kolei wyjmował książki i przeglądał każdą w blasku świecy, a potem potrząsał nią, trzymając za okładki. Spomiędzy kartek wypadały zasuszone polne kwiatki i kawałki papieru. Każdy skrawek papieru Buck bardzo dokładnie oglądał.
Ale nie znalazł tego właściwego. Na jednej z kartek odczytał werset z Biblii; zaklął pod nosem, po czym tak długo trzymał ją nad świecą, póki nie zamieniła się w popiół. Przeglądał każdą książkę dwukrotnie, strona za stroną, a potem przeszukał dokładnie każde zagłębienie skrzynki.
Jeżeli skrzynka umiałaby mówić, mogłaby mu powiedzieć, że papier, którego tak gorliwie szukał, był tam jeszcze kilka godzin temu, owinięty w watę i ukryty w starej obsadce do pióra; ta z kolei umieszczona była w pudełku z sandałowego drewna. Ale skrzynka nie mogła mówić. Buck był wściekły. Kopniakiem rozrzucił książki po podłodze i zostawiwszy przy nich zapalony ogarek, zbiegł na dół. U szczytu schodów usłyszał odgłos ruszającego pociągu. Był tak zajęty poszukiwaniami, że nawet nie zauważył jego przyjazdu.
- Nie mogę jej nigdzie znaleźć! - zawołał, wpadając do kuchni. - Gdzie ona się podziała?
- Co to teraz za różnica? - zapytała zmęczona kobieta, opadając na krzesło i odsuwając ze spoconego czoła niesforny kosmyk siwych włosów. - Teraz już do niczego się nie przyda. Wszyscy ci ludzie i ja sama do gotowania i podawania! Tony musiał przyjmować rachunki. Ciekawe, ile zostawił dla siebie! Ale co miałam zrobić? Nie mogę być w trzech miejscach naraz; w dwóch radzę sobie z trudem. Jeżeli przejmował się pan obsługą, dlaczego pan nie zszedł i sam nie pomógł, zamiast ganiać za dziewczyną, która nie chce pana widzieć? Mam dość i zrobię jej niezłą awanturę. Nie będę obsługiwać i gotować, nawet gdyby to była jedyna praca na ziemi i w niebie.
- W niebie! - warknął mężczyzna. - Dużo ty wiesz o niebie! Teraz powiedz mi, gdzie jest ta dziewczyna albo cię postrzelę.
Pani Higgins podniosła na niego zmęczone oczy, ale nie poruszyła się.
- Proszę bardzo! - rzekła sucho. - Nie mogę już czuć się gorzej. A jeżeli będę ranna, nie będę mogła tu gotować. Niech pan strzela. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I tak muszę kiedyś umrzeć!
Buck opuścił rewolwer i zaklął, wziął z półki dwa kawałki świecy i wyszedł w ciemność. Szedł do małej chatki w lesie, gdzie od trzech lat mieszkały w samotności Moira i jej córka. Kiedy dotarł na miejsce i nie zobaczył światła, nasłuchiwał przez chwilę, potem załomotał do drzwi, a kiedy nikt nie odpowiedział, pchnął tak mocno, że zasuwka puściła.
Wszedł do ciemnego pomieszczenia z ręką na rewolwerze, gotowy na wszystko. Odczekał chwilę, po czym zapalił świeczkę i rozejrzał się dokoła. Były tam trzy pomieszczenia i przeszukanie ich nie powinno trwać długo. Sypialnia, kuchnia i mały salonik.
Półki w kuchni były zupełnie puste. Nic nie wskazywało, że ktokolwiek tu bywał. Sheila przed przeprowadzką wszystko wysprzątała.
Zajrzał do wszystkich kątów, przeciągnął dłonią po szczelinach, sprawdził nawet framugi drzwi.
W sypialni meble były przykryte szarym papierem, więc porozdzierał go palcem, zostawiając porozrzucane strzępy.
Ale najdokładniej przeszukał salonik. Pod jedną ścianą stał pusty regał, kiedyś wypełniony książkami. Książki! Gdzie się teraz podziały? Papier może być ukryty w którejkolwiek z nich.
Buck wspiął się i dokładnie sprawdził najwyższe półki. Możliwe, że ani Moira, ani dziewczyna nie wiedziały, jak ważny był ten papier. Może nawet nie wiedziały, że istnieje. Andrew Ainslee wyjdzie za kilka miesięcy. Jeżeli uda się znaleźć ten papier wcześniej, Buck będzie miał go w ręku. Może go wpakować z powrotem tam, gdzie nikt go nie znajdzie. Wtedy nie zagrozi żadnemu z jego planów.
Przeszukał każdą szczelinę, ale niczego nie znalazł. Potem zwrócił uwagę na nierówne drewniane framugi u drzwi i okien.
Kiedy Andy dostał pierwszy wyrok i zachorował w więzieniu, Buck usłyszał z jego ust słowa, które wypowiedział w malignie do żony: „Jest w starej obsadce, nad drzwiami! Nie pozwól mu tego dostać!”
Buck zmrużył oczy.
Podciągnął się na rękach i sięgnął brodą ponad drzwi. Wielki pająk wylazł ze swej kryjówki; mężczyzna krzyknął i spadł na podłogę. Pajęczyna na palcach przyprawiła go o dreszcze. Widział przed sobą wstrętnego pająka nawet wtedy, gdy zamknął oczy.
Przez moment stał nieruchomo w migotliwym blasku świecy. Drżał. Potem wyszedł na zewnątrz i przyniósł skrzynkę, którą wcześniej zauważył przy drzwiach. Wszedł na nią ze świecą w ręku i raz jeszcze obejrzał framugę. Pająk uciekł gdzieś w daleki zakamarek. Obok gęstej, pokrytej kurzem pajęczyny leżała stara blaszana obsadka, taka, jaką dzieci noszą do szkoły.
Z triumfem w oczach złapał ją i zeskoczył na dół. Znalazł obsadkę. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał?
Postawił świecę na półce i spróbował odkręcić obsadkę, ale gwint był zardzewiały.
Zniecierpliwiony Buck złamał ją na pół. Nie było to trudne. Tak, w środku był jakiś papier. Pożółkły strzępek z jakimiś cyframi, liniami i zatartym podpisem. Buck przyglądał mu się przez dłuższy czas, ale nie udało mu się go odczytać. Wiedział jednak, że nie był to dokument, którego szukał.
W końcu włożył blaszaną rurkę wraz z zawartością do kieszeni. Może się kiedyś przyda, choć nie mógł zgadnąć do czego. Ale skoro ją tak schowano, musi mieć jakąś wartość. Może znajdzie jeszcze jedną obsadkę.
Wszedł na skrzynkę i przytrzymał wysoko świecę, ale nie zobaczył nic więcej. Wyjął długi, ostry nóż sprężynowy i sprawdził szczelinę za framugą. Pająk wybiegł ze swego ukrycia i zniknął w cieniu, spuszczając się na cienkiej nici na podłogę. Nagle zza drzwi doszedł jakiś dźwięk. Buck zeskoczył na dół ze świecą w jednej ręce, drugą sięgając po broń.
- Kto tam? - zawołał i otworzył drzwi, za którymi czekała wycelowana w niego lufa.
- Ach, to ty! - powiedział intruz. - Zobaczyłem światło, a ponieważ dom był zamknięty, przyszedłem sprawdzić, co się dzieje.
Zanim skończył zdanie, Buck wycelował w niego swój rewolwer.
- Odłóż tę pukawkę, Spud. Moja jest lepsza i szybsza, wiesz o tym.
- W porządku. Po prostu widziałem światło. Co tu robisz? Szukasz złota? - zachichotał.
- Zawsze szukam złota - powiedział Buck z krzywym uśmiechem. - Przyszedłem tu poszukać pewnego papieru, który zgubiła ta dziewczyna. Zapomniała go przy przeprowadzce. Kto tu sprzątał, Spud? Ty?
- Nie. Ja nie robię takich rzeczy. Pewnie sama posprzątała.
- Co się stało z jej książkami? - Buck wskazał na regał. - Te półki były pełne.
- Owszem, kiedy jej matka żyła. Nauczycielka z Coburn przed śmiercią zostawiła dziewczynie wszystkie książki.
- Więc gdzie się podziały? - zapytał Buck groźnie.
- Sprzedała je. Trochę tu, trochę tam. Moja żona kupiła kilka. Trzymamy je w szopie.
- Chciałbym je zobaczyć - rzekł Buck z determinacją. - Ten papier dużo dla mnie znaczy i przyrzekłem sobie, że go znajdę. Może został w jakiejś książce. Chodźmy do ciebie i sprawdźmy.
- Nie sądzę, żeby był w naszych książkach - zaprotestował przestraszony mężczyzna. - Moja żona dokładnie je przejrzała. Myślała, że może coś zostało. Ale nie było zupełnie nic.
- Ruszaj się! - rozkazał Buck i zostawiwszy płonącą świecę, wyszedł w noc.
Przez trzy kolejne godziny Buck chodził od domu do domu, przeszukując wszystkie książki, które Sheila sprzedała, aby zebrać pieniądze na podróż. Każdą sprawdzał w ten sam sposób, katastrofalny dla książek i nieprzyjemny dla ich nowych właścicieli.
Za każdym razem, gdy pytał, czy widziano Sheilę tego wieczora, słyszał, że nikt jej nie spotkał od dnia sprzedaży książek.
Późnym wieczorem wpadł do Junction House.
Pani Higgins pozmywała sama stosy naczyń, wygasiła ogień, rozczesała siwe włosy i rzuciła się na łóżko. Jej mąż poszedł do kabaretu na domino i whisky.
- Czy ona wróciła?
- Nie widziałam jej. Byłam zbyt zmęczona, żeby wchodzić po schodach. To pewnie pańska wina. Musiał pan ją czymś przestraszyć.
- Dokąd mogła pójść? Muszę się z nią zobaczyć. To ważne.
- Nie wiem. Dla mnie jest ważne, żeby się wyspać, jeżeli mam przygotować śniadanie dla kolejnych klientów. Niech pan pójdzie do kabaretu i zapomni o dziewczynie. A może wzięła tam posadę po mamie? W każdym razie proszę wyjść. Chcę spać.
Pani Higgins z hukiem zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz. Buck wrzasnął:
- Jeszcze ją znajdę, nawet jeżeli będę musiał pójść za nią do piekła! - po czym odwrócił się i poszedł do kabaretu.
W kącie pod balkonem, jak najdalej od sceny, na której zastępczyni Moiry śpiewała najnowszy przebój, siedział z kuflem najlepszego z dostępnych piw i zastanawiał się, co mogło się stać z Sheilą.
- Tak, znajdę ją, nawet jeżeli będę musiał wrócić do miasta.
Wstał i wyszedł ukradkiem z budynku, z zaciśniętymi ustami i wyrazem determinacji w czarnych oczach.
7.
Pierwszym odgłosem, jaki usłyszała Sheila po obudzeniu się tego niedzielnego poranka, było rytmiczne bicie fal o morski brzeg. Dziewczyna nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Szum morza wydawał się jej przytłumionym łoskotem pociągu. Jednak świeże powietrze wpadające przez okno i świergot ptaków pod okapem natchnęły ją spokojem i przypomniały o przystani, którą właśnie znalazła.
Kiedy wreszcie otworzyła oczy, świat wydał się jej stworzony na nowo. Leżała bez ruchu, przypatrując się ślicznemu, skromnie umeblowanemu pokoikowi i wydymanej wiatrem muślinowej firance, za którą prześwitywało cudownie błękitne morze przykryte tajemniczą mgiełką. Po falach radośnie pląsały promienie słońca, a horyzont zasłaniała iskrząca się światłem mgła. Pojedynczy żagiel pojawiał się i znikał z ukłonem. Sheili wydawało się, że znalazła się w raju.
Potem wróciła myślami do poprzedniego wieczora i przypomniała sobie gościa, który odwiedził je wczoraj, a potem poszybował w chmury. Jakie to wszystko wspaniałe! Zupełnie jak sen.
Zarówno na plaży, jak i w domu panowała taka cisza, że nie można było zgadnąć, która jest godzina. Może babcia i Janet zachowywały się tak cicho, aby jej nie obudzić. A może było na tyle wcześnie, że jeszcze spały?
Ona czuła się wyspana i wypoczęta, jak nie zdarzało się jej od lat. Wstała, podeszła do okna i patrzyła na wspaniałe niebieskie morze, pozwalając słonej, dodającej sił bryzie wiać jej prosto w twarz. Potem spojrzała w dół, na ogród odświeżony poranną rosą i pełen świeżo rozkwitłych kwiatów.
W końcu pozostawiła ten piękny widok i zajęła się toaletą, ciesząc się śliczną łazienką i kąpielą pod prysznicem.
Zawahała się, czy wypada jej założyć któreś z nowych strojów o tak wczesnej porze dnia, jednak kiedy przyjrzała się starym, nawet tym czystym, które przywiozła ze sobą na zmianę, stwierdziła, że są zbyt zniszczone, by się w nie ubierać. Nie może przynosić wstydu babci. Pełna wątpliwości, w końcu powtórnie włożyła suknię w motylki. Przecież to niedziela, a w niedzielę wszyscy, którzy mogą, ubierają się elegancko.
Kiedy zeszła na dół, zastała Janet w różowej perkalowej sukience z koronkowym kołnierzem. Miała rację. W niedzielę oczekiwano od domowników szczególnie starannego wyglądu.
Babcia jeszcze się nie pojawiła. Janet wyjaśniła, że starsza pani nad morzem zawsze śpi do późna. Twierdzi, że to jej pomaga zachować młodość.
Sheila zaoferowała pomoc przy śniadaniu, ale Janet odpowiedziała jej tylko szerokim uśmiechem. Ta śliczna panienka w błękitnej sukience w motylki była tak różna od obdartej dziewczyny, która pojawiła się tu wczoraj w zbyt grubym jak na tę pogodę, spłowiałym żakiecie.
- Proszę pospacerować po ogrodzie albo po plaży i popatrzeć, jak brodźce łapią kraby. Jest na co popatrzeć, jeśli panienka jeszcze ich nie widziała - zaproponowała Janet. - Pani Ainslee nie zejdzie wcześniej niż za pół godziny, a lepiej wybrać się na spacer, zanim zacznie się upał. Kiedy będzie czas na śniadanie, zadzwonię dzwonkiem. Spacer dobrze panience zrobi na apetyt. Będą babeczki z jeżynami.
Sheila, odświętnie ubrana i wypoczęta, przeszła przez obrośniętą różami furtkę, którą po raz pierwszy przekraczała zmęczona i przestraszona. Znalazła się na szerokiej białej plaży i skierowała się w stronę morza. Małe, białe brodźce kołysały się na grzbietach fal, od czasu do czasu wyławiając z dna piaskowego kraba. Sheila szła wzdłuż wody, obserwując je bacznie i od czasu do czasu wybuchając śmiechem na widok szczególnie zabawnego manewru.
Kiedy skierowała się w stronę domu, nagle usłyszała za sobą czyjś miły głos:
- Zabawne stworzonka, prawda?
Odwróciwszy się, zobaczyła za sobą młodego mężczyznę, który przyglądał się ptakom z wyraźnym rozbawieniem. Miał na sobie białe flanelowe ubranie i tak bardzo przypominał wczorajszego gościa, że w pierwszej chwili omal nie popełniła pomyłki. Ich głosy także były podobne, ale coś w sposobie bycia nieznajomego i w jego spojrzeniu powstrzymywało uśmiech na ustach dziewczyny i kazało jej zachować dystans.
- Och - powiedziała - zdawało mi się... wzięłam pana za pana Galbraitha - po czym zamilkła speszona.
- Ależ jestem nim - zaśmiał się nieznajomy. - Nazywam się Malcolm Galbraith. Ale nie wiem, kim pani jest. Musiała pani zjawić się tu niedawno.
- Poznałam pana Angusa Galbraitha - powiedziała Sheila rzeczowym tonem. Nie czuła się swobodnie w towarzystwie tego nieznajomego.
- Więc spotkała pani Angusa? To mój kuzyn. Chyba jesteśmy do siebie dość podobni. Przynajmniej tak twierdzą ludzie. Ale to podobieństwo kończy się na wyglądzie. Gdzie udało się pani go poznać?
Mężczyzna zadawał pytania w sposób tak swobodny, że trudno było utrzymać należny dystans i Sheila źle się z tym czuła. Jej matka zwracała wielką uwagę na to, aby nie mieć do czynienia z nieznajomymi, a ten mężczyzna nie został jej przedstawiony.
- Wczoraj wieczorem złożył wizytę mojej babci - odrzekła poważnie.
- Och, naprawdę! - wykrzyknął nieznajomy, przyglądając się jej z błyskiem w oku. - A skądże ja mam wiedzieć, kim jest pani babcia?
- To pani Ainslee z Tęczowego Domku - chłodno powiedziała Sheila, unosząc lekko podbródek.
- A pani jest... - nalegał młody człowiek.
- Panna Ainslee - odrzekła krótko.
Mężczyzna zaśmiał się, mrużąc oczy.
- Bezimienna? Ja się już pani przedstawiłem.
- Och! Ja nie mam kuzynki, z którą można mnie pomylić - rzekła Sheila naiwnie.
Nieznajomy otworzył szeroko oczy, po czym znowu się roześmiał.
- Chyba ma pani rację - powiedział. - Żadna z kuzynek w niczym pani nie przypomina, a chyba znam je wszystkie.
Sheila straciła pewność siebie. Uświadomiła sobie, że sama nie zna swojego kuzynostwa i że chyba utrzymuje taki dystans niepotrzebnie. Jeżeli ten człowiek był znajomym jej babci i znał całą jej rodzinę, nie powinna zachowywać się zbyt oficjalnie.
- Naprawdę? - zapytała cicho. Po chwili ciszy zaczęła znowu:
- Muszę już wracać. Zaraz zaczną mnie szukać.
Młody człowiek odwrócił się i ruszył w drogę u jej boku, przez cały czas przyglądając się jej z zainteresowaniem.
- Myślę, że odprowadzę panią, panno Ainslee, o ile tylko pani mi na to pozwoli - rzekł, kładąc szczególny nacisk na słowo „panno”. - Może przynajmniej uda mi się poznać pani imię. Tu, nad morzem, rezygnujemy po części z wymogów etykiety.
Sheila zastanawiała się, czy powinna się zgodzić, ale nie wydawało się jej, żeby cokolwiek mogło go powstrzymać od raz powziętego postanowienia. Czuła się w tej sytuacji bardzo niezręcznie, gdyż na zachodzie, choć nie żyła w najlepszych warunkach, chroniły ją obawy jej matki. Jednak ten mężczyzna przynajmniej wyglądał na dżentelmena i wydawał się przyjacielem rodziny, więc dlaczego miałaby odrzucić jego propozycję?
Nieznajomy zaczął miłą rozmowę o ptakach, o morzu i przypływach, i o majaczących na horyzoncie żaglówkach. Gdzieś zniknęła jego wcześniejsza wesołkowatość. Spoważniał i przestał ją wypytywać o sprawy osobiste. Teraz podobał się Sheili o wiele bardziej. Zastanawiała się tylko, skąd wzięła się ta instynktowna niechęć.
Kiedy doszli do domku, otworzył furtkę tak sprawnie, jakby robił to nie pierwszy raz, po czym podszedł do drzwi, czując się jak u siebie.
Babcia właśnie zeszła na dół i Janet dzwonkiem dała znak z okna jadalni.
- Wspaniale! - zawołał gość. - Nic jeszcze nie jadłem. Czy zaprosi mnie pani na śniadanie, pani Ainslee?
- Naturalnie - odrzekła starsza pani - jeżeli wolisz nasze skromne pożywienie od nektaru i ambrozji w swoim domu na skałach. Janet, przynieś talerzyk i filiżankę. Bogowie z Olimpu zeszli dziś do nas na śniadanie.
- Proszę? - rzekła zaskoczona Janet.
- Przynieś jeszcze jedno nakrycie! - po czym zwróciła się do nieproszonego gościa: - Zadzwoń lepiej do żony, Malcolmie, bo będzie się o ciebie niepokoić.
- To do niej niepodobne - zaśmiał się wesoło, podsuwając starszej pani krzesło. - Wstanie dopiero za godzinę albo dwie, a śniadanie jada w łóżku. Proszę się o nią nie martwić.
Twarz Sheili rozpogodziła się. Więc był żonaty. Dlatego zachowywał się tak swobodnie. Chyba niepotrzebnie usiłowała utrzymywać dystans.
Odprężona usiadła za stołem i pozwoliła sobie cieszyć się przyjemną rozmową pomiędzy babcią a gościem. Jaką wspaniałą rodziną są ci Galbraithowie. Jak uprzejmy był gość w stosunku do jej babci. Jakie wesołe ogniki igrały w jego oczach. I miał takie piękne loki i niebieskie oczy. Nie był to irlandzki błękit, kolor oczu jej samej i jej mamy, ale cieplejszy szkocki odcień. Przez kilka miesięcy na stacji pracował Szkot. Sheila zapamiętała uwagę mamy, że ma oczy w kolorze szkockiego błękitu i że jej własne mają chłodniejszą, irlandzką barwę.
Tak jak jego kuzyn, który spędził z nimi poprzedni wieczór, gość wydawał się błyszczeć - złotobrązowe włosy, pełne słońca oczy, promienny uśmiech. Czy nie był trochę starszy od Angusa? A może nie? Chyba jednak nie. Chwilami nawet wydawał się młodszy. Tryskał wesołością.
Mimo to czuła, że woli jego kuzyna. Naturalnie lubiła obu. Byli przecież sąsiadami i przyjaciółmi babci. Dlaczego miałaby ich nie lubić? I dlaczego w ogóle się nad tym zastanawia? Próbowała sobie wyobrazić, jak wygląda żona Malcolma i czy jest równie miła jak jej mąż. A może Angus też jest żonaty? Kto wie? Może jego żona też je odwiedzi i będą się dobrze bawić razem. Sheila nigdy nie bawiła się dobrze z nikim prócz mamy i poczuła nagłe ukłucie w sercu na myśl, że nigdy więcej nie będzie mogła z nią porozmawiać i zapytać, co myśli o jej nowych przyjaciołach i wszystkich wydarzeniach ostatnich dni. Co na przykład powiedziałaby mama o jej przypadkowym spotkaniu na plaży z tym wesołym, żonatym dżentelmenem? A jaka była opinia babci? Może babcia uważała ją za wystarczająco śmiałą na zawieranie znajomości z nieznajomymi mężczyznami? Mama tak bardzo zwracała jej na to uwagę. Niezależnie od opinii babci, Sheila miała zamiar stosować się do zasad mamy.
Przez cały posiłek dziewczyna uważnie przyglądała się babci. Była wesoła i miła dla gościa, ale co pewien czas w jej słowach czuć było jakąś rezerwę, której Sheila nie mogła zrozumieć. Siedząc cicho, przysłuchiwała się żartom i przekomarzaniom.
Malcolm Galbraith bez trudu dowiedział się imienia Sheili i bezceremonialnie zaczął go używać, nie zadając sobie trudu, by poprzedzić je słowem „panna”.
Śniadanie zjedzono w bardzo przyjemnej atmosferze, tym bardziej że z każdym podmuchem wiatru napływał z ogrodu zapach kwiatów. Na stole pojawiły się przepyszne melony z lodem, owsianka z dodatkiem gęstej śmietany, przyrządzona tak doskonale, że dorównywałaby ambrozji, omlet lekki jak morska piana i gorące babeczki z jeżynami.
Po posiłku młody człowiek odsunął krzesło babci i odezwał się słodko:
- A teraz, babciu, czy mogę na chwilę porwać ci wnuczkę? Chciałbym jej pokazać kilka uroczych miejsc nad brzegiem morza. Panno Sheilo, czy zechce mi pani towarzyszyć? Zaprowadzę panią do zatoczki. To najładniejsze miejsce w okolicy i musi się pani z nim jak najszybciej zapoznać, gdyż ułatwia orientację w terenie.
Sheila zwróciła na niego pełne zdziwienia oczy, ale zanim zdążyła otworzyć usta, usłyszała zdecydowany głos babci:
- Nie, młodzieńcze. Dziś jest niedziela, a skoro nie odprawia się żadne nabożeństwo, mamy zamiar pomodlić się tutaj. Jeżeli masz ochotę, możesz zostać z nami, ale nie mamy zamiaru zmieniać planów.
Gość uśmiechnął się pobłażliwie i spojrzał na zegarek.
- Ile wam to zabierze? Dziesięć minut? Czy potem mógłbym zabrać ją na spacer?
- To potrwa do dwunastej - odpowiedziała babcia, patrząc na wielki zegar stojący przy kominku. - Będzie dość czasu na zwiedzanie zatoczki, kiedy i Betty będzie mogła pójść z wami - babcia uśmiechnęła się znacząco. - W tę pierwszą niedzielę chcę mieć Sheilę tylko dla siebie. Ale przyprowadzisz do nas żonę, prawda? Chciałabym, żeby się poznały.
- Naturalnie! - odrzekł młody Galbraith niezwykle uprzejmym tonem, po czym mrugnął do Sheili i nisko się jej ukłonił.
- Do widzenia, Księżniczko! - rzekł poważnie. - Wrócę, kiedy wojna się skończy i gwiazdy będą mi sprzyjać.
Ucałował dłoń starszej pani, po czym wyszedł, machając im jeszcze na pożegnanie.
- Jest bardzo miły, ale za bardzo lubi błaznować - zauważyła babcia, rzucając Sheili krótkie spojrzenie. - Jego żona to dobra dziewczyna. Czasami wydaje mi się, że musi się czuć trochę samotna. Galbraithowie zawsze byli doskonałymi sąsiadami. Jego ojciec jest członkiem rady w naszej parafii, tej, do której wracamy na zimę.
- Babciu, czy dobrze zrobiłam, pozwalając mu odprowadzić się do domu? Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wydawało mi się, że nic go nie powstrzyma. Podszedł do mnie i zaczął rozmowę, jeszcze zanim go zauważyłam. Opowiadał mi o ptakach i mówił do mnie, jakbyśmy się znali od lat. Najpierw pomyliłam go z jego kuzynem.
Opowiedziała o spotkaniu ze szczegółami.
- On taki już jest - skwitowała babcia. - Zachowuj się godnie i wszystko będzie dobrze. Czasami wydaje mi się, że to pokolenie zupełnie zatraciło poczucie własnej godności i umiejętność utrzymywania dystansu. Twoja mama zdołała ci je przekazać mimo nie sprzyjającej sytuacji. Obawiam się, że niektóre z twoich kuzynek zbyt łatwo nawiązują znajomości. Ja wychowałabym je inaczej, ale skoro nie było mi to dane, muszę je akceptować.
Janet zdążyła już uprzątnąć ze stołu, po czym zostawiwszy fartuch w kuchni, wśliznęła się do pokoju i cicho usiadła przy drzwiach. Siedziała ze złożonymi rękami i spuszczonymi oczyma, od czasu do czasu jedynie rzucając pełne podziwu spojrzenia na panienkę, która siedziała na małym bujanym krzesełku obok fotela babci.
- Dziecko - odezwała się starsza pani słodkim głosem - mówiłaś, że umiesz śpiewać, czyż nie?
Sheila zarumieniła się.
- Tak, trochę.
- Tam na stojaku koło ciebie leży śpiewnik. Wybierz którąś z pieśni i zacznij. Janet i ja postaramy się towarzyszyć ci najlepiej jak umiemy.
Sheila wzięła książkę i niepewnie zaczęła przerzucać kartki. Nigdy nie widziała takiego śpiewnika, ale w końcu natrafiła na znajomą pieśń.
- To jedna z tych, które śpiewała mama - powiedziała łamiącym się głosem.
Przez moment słychać było szelest przewracanych stronic, po czym rozległ się czysty głos Sheili:
Skałą i opoką jest mój Jezus,
On chroni, prowadzi mnie sam.
W drugim wersie dołączyło tremolo starszej pani, a w trzecim rozbrzmiał także słaby alt Janet, ale obie śpiewały cicho, aby nie zagłuszać głosu, który je prowadził. A było czego posłuchać! Serce babci zadrżało. Była na niejednym koncercie, słyszała kilku najsławniejszych światowych śpiewaków i wiedziała, że bardzo niewiele nieszkolonych głosów może się poszczycić taką czystością i barwą.
Ukradkiem zerkała na słodką twarz wnuczki, która śpiewała kolejne wersy z prostotą i uczuciem.
Kiedy pieśń się skończyła, babcia stwierdziła z zadowoleniem:
- To było piękne! Czy twoja mama też tak śpiewała?
- Dużo, dużo lepiej, babciu! - odrzekła dziewczyna, próbując powstrzymać usta od drżenia, wywołanego wspomnieniem. - Szkoda, że nie mogłaś jej posłuchać. Brała lekcje u najlepszych nauczycieli w Europie.
Babcia przez chwilę siedziała zamyślona, zdając sobie sprawę, jak wiele rzeczy przeoczyła, po czym przyznała cicho, zawstydzona:
- Nie wiedziałam o tym.
Kiedy Janet wybiegła, aby odebrać od mleczarza butelki z mlekiem, zapytała:
- Skoro tak, to dlaczego została w tym opuszczonym miejscu? Dlaczego nie wyjechała gdzieś, gdzie doceniono by jej głos? Dlaczego nie przeprowadziła się do miasta?
- Ponieważ tata nie chciał się wyprowadzić - powiedziała dziewczyna, podnosząc na babcię zakłopotane oczy - a kiedy odszedł, bała się, że nie będzie mógł nas odnaleźć, jeżeli wyjedziemy.
- Biedactwa! - wymruczała starsza pani łamiącym się głosem. Jej oczy przesłaniała lekka mgiełka. - Zaśpiewaj coś jeszcze, kochanie!
Sheila odśpiewała jeszcze dwa hymny, po czym babcia skłoniła głowę i rozpoczęła modlitwę.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie, dziękujemy Ci, że nam wybaczasz, kiedy błądzimy, podążając własną drogą, zamiast zaufać Twojemu przewodnictwu. Przebacz nam i tym razem i naucz nas żyć zgodnie z Twoją wolą. Błogosław temu domowi i pomóż nam Cię wysławiać. Błogosław mojej wnuczce, by znalazła tutaj szczęśliwy dom. Błogosław Janet i wszystkim moim wnukom. Miej nas zawsze w swojej opiece przez Chrystusa, Pana naszego, amen.
Pod koniec modlitwy głos babci drżał, a po jej policzkach płynęły łzy.
- Zaśpiewaj jeszcze, dziecko - poprosiła, wycierając mgiełkę z okularów.
Sheila zaczęła kolejną pieśń, po czym starsza pani otworzyła swoją Biblię z dużym drukiem i odczytała Psalm trzydziesty czwarty. Po następnym hymnie wyjęła skądś cieniutką książeczkę i poprosiła Sheilę, aby przeczytała ją na głos.
Były to jasne i zrozumiałe wskazówki dotyczące tego, jak dążyć do osiągnięcia zbawienia. Sheila nigdy wcześniej nie czytała ani nie słuchała niczego podobnego i bardzo ją to zainteresowało. Gdyby ktokolwiek zapytał ją o to, co musi robić, aby dostąpić zbawienia, odpowiedziałaby: „Żyć dobrze”.
Ta książeczka wzbogaciła jej wiedzę i uświadomiła jej, że zbawiony może być każdy, kto wierzy w Boga i naśladuje Chrystusa w życiu codziennym.
Kończąc czytać, Sheila podniosła wzrok i z zachwytem w głosie powiedziała:
- Więc moja mama dostąpiła zbawienia!
Janet wymknęła się do kuchni, aby dopilnować kurczaka, który skwierczał w piekarniku, mogły więc swobodnie rozmawiać.
- Tak wynika z twoich opowiadań - rzekła babcia. - Może ta ostatnia pieśń była jej wyznaniem wiary.
- Tak! - westchnęła Sheila. - Na pewno była! - jej oczy napełniły się łzami.
- Kochane dziecko! - powiedziała babcia, ukradkiem ocierając łzę. Po chwili drżącym głosem dodała: - A... twój ojciec?
Sheila powoli, ze smutkiem potrząsnęła głową.
- Obawiam się, że nie. Nie posłuchałby takich słów. Czasami, gdy mama próbowała z nim porozmawiać, klął. Złościła go. Nie pozwalał jej dojść do słowa.
Z oczu babci znowu zaczęły płynąć łzy.
- Wiem, zawsze taki był - rzekła z bólem. - Nawet gdy był małym chłopcem, nie chciał być dobry. I nigdy nie chciał się modlić.
- Może Bóg znajdzie sposób, żeby nakłonić go do słuchania - powiedziała Sheila ze spuszczonymi oczyma. - A może już to zrobił.
- Może! - westchnęła starsza pani. - Czasami jestem prawie pewna, że Andy już stąd odszedł. Modliłam się za niego od dnia, kiedy przyszedł na świat. Jestem pewna, że Bóg wysłuchuje próśb swoich dzieci, o ile są zgodne z Jego wolą, a ta z pewnością jest! A Pismo święte mówi, że jeżeli wierzymy, że Bóg nas wysłuchuje, otrzymamy też odpowiedź.
- Och, naprawdę? Chciałabym dowiedzieć się więcej o Biblii. Mama od czasu do czasu kazała mi czytać pojedyncze wersety, gdy byłam młodsza, ale większości nie rozumiałam.
- Będziemy ją czytać razem - powiedziała babcia z lekkim uśmiechem.
Janet zawołała, że obiad czeka i na tym zakończyła się rozmowa.
Po obiedzie babcia i Sheila wyszły do ogrodu. Starsza pani dalej opowiadała wnuczce o kwiatach i o tęczy, która wydaje się spijać ich słodycz i barwy.
- Och, jak bardzo chciałabym to zobaczyć - rzekła Sheila.
- Zobaczysz, ale nie zdarza się to zbyt często. Najpierw musi być burza. Tęcza pojawia się tylko po burzy, jak wiele innych pięknych rzeczy w życiu.
Sheila rozważała to zdanie w swoim pokoju, kiedy babcia ułożyła się do popołudniowej drzemki. Piękne rzeczy przychodzą zawsze po ciemnych i przerażających! Czy taka jest wola Boga? Czy ten dom był jej tęczą po czarnych chmurach śmierci i zmartwienia, które dotąd ją otaczały?
Kiedy późnym popołudniem wyszły na ganek, z którego można było obserwować morze połyskujące w blasku zachodzącego słońca, ujrzały dwoje jeźdźców galopujących po plaży. Mężczyzna był bez kapelusza i promienie słońca igrały w jego złotych lokach. Kobieta była pełna wdzięku i świetnie radziła sobie z koniem. Jechali wzdłuż linii wody, tak daleko, że niemal zniknęli patrzącym z oczu, po czym zawrócili, przystanęli u furtki i na moment zeskoczyli z siodeł.
- To Betty i Malcolm Galbraithowie - powiedziała cicho babcia, idąc przywitać gości.
Betty była szczupła i ciemnooka, miała pomalowane usta, ciemne sińce pod rozbieganymi oczyma i wyraz niechęci na twarzy. Przyglądała się Sheili ukradkiem, a ona odpowiedziała jej nieśmiałym uśmiechem, zastanawiając się, czy kiedykolwiek mogłaby zaprzyjaźnić się z kimś tak apatycznym i zamkniętym w sobie. Mimo to coś ją w niej intrygowało.
Goście zatrzymali się tylko na kilka minut, przy czym odzywał się prawie wyłącznie Malcolm, jak zwykle tryskając dowcipem. Stojąc przy ścieżce, końcem szpicruty ścinał główki kwiatów tak bezlitośnie, jakby wcale nie zauważył ich istnienia. Po chwili Sheila nie wytrzymała.
- Krzywdzisz je! - zawołała. - Czy nie widzisz, że odciąłeś im główki?
- Za to jakie ładne żniwo zebrałem! - rzekł mężczyzna, uśmiechając się figlarnie. - Kwiaty i tak żyją tylko jeden dzień. Na ich miejscu jutro wyrosną nowe. Już zrobiły swoje, pokazały wszystkim swoje kolory.
- Ale nie powinny być traktowane w taki sposób! - zaprotestowała Sheila, podnosząc z ziemi ścięty kwiat i wygładzając zmięte płatki.
- Więc pozbieraj je i włóż do wazonu, będziesz mogła patrzeć, jak powoli dogorywają. Cóż za różnica, w jaki sposób kończą życie?
- Właśnie! - zauważyła chłodno jego żona, po czym odwróciła się do furtki.
- Ale czy Bóg to miał na myśli, kiedy stwarzał kwiaty? - rzekła Sheila, zła już na siebie za przeciąganie tej dyskusji.
Betty odwróciła się i spojrzała na nią uważnie.
- Och, jeżeli masz zamiar poruszać etyczną stronę zrywania kwiatków, ja rezygnuję - zaśmiał się Malcolm.
- Jesteś dziwna, ale podobasz mi się - rzekła Betty, mierząc Sheilę wzrokiem. - Muszę cię kiedyś odwiedzić.
- Proszę bardzo! - między nimi przebiegła jakaś iskra, pozostawiając w sercu ciepły ślad.
Czyżby jednak miały się zaprzyjaźnić?
8.
Następnego ranka panie z Tęczowego Domku wybrały się do Bostonu.
Na stację dojechały taksówką, tą samą, którą Sheila miała wynająć w drodze do Tęczowego Domku. Prowadził ją starszy mężczyzna, który mieszkał w tej okolicy od lat i interesował się wszystkim, co się działo dookoła. Babcia rozmawiała z nim przez całą drogę na stację, więc Sheila miała czas, aby powspominać, jak zaledwie dwa dni wcześniej w upale wędrowała tą samą drogą, zmęczona i wystraszona.
Miała na sobie ciemnoniebieską sukienkę z krepy, z czerwonym skórzanym paskiem i ślicznym białym haftem przy dekolcie. Janet odpruła obrąbek i wyprasowała sukienkę przed śniadaniem, a babcia szybko ją podłożyła, tak że zyskała odpowiednią długość. Sheili nie dopuszczono nawet do pomocy.
- Twój kapelusz jest w porządku - powiedziała babcia. - Ma ładny fason, a filc zawsze wygląda dobrze. Wystarczy, że go starannie wyszczotkujesz. Potem zrób to jeszcze raz mokrą szczotką.
Sheila przestała się wreszcie czuć jak obdartus, który w sobotę z wielkim strachem i obawami wkroczył w nowe życie.
Wzdłuż drogi stało więcej domów, ale żaden z nich nie znajdował się tak blisko morza jak Tęczowy Domek i żaden nie miał ani ogrodu przy samej plaży, ani obrośniętej bluszczem furtki. Sheila zastanawiała się, czy pozna ludzi z sąsiedztwa i jacy oni będą, po czym przypomniała sobie o zapowiedzianej wizycie Betty Galbraith.
Babcia posłała taksówkarza po bilety i miejscówki.
- Boję się, że wydasz przeze mnie mnóstwo pieniędzy, babciu - odezwała się nagle Sheila na widok sumy, jaką starsza pani włożyła w rękę taksówkarza.
- Po to się je ma - odrzekła z zadowoleniem - żeby je wydawać. Żałuję, że zrozumiałam to tak późno. Niestety, nie można wrócić do przeszłości.
Nadjechał pociąg i Sheila weszła na pokryty tapicerką podnóżek, który postawił przed nią wagonowy, aby ułatwić wsiadanie. Dziewczyna stwierdziła, że odpowiednie ubranie sprawia, że jest się lepiej traktowanym.
Ta podróż w luksusowym przedziale, wśród dobrze wychowanych, spokojnych pasażerów, z wagonowym, który otwierał okna i zaciągał rolety, pod każdym względem różniła się od jej pielgrzymki przez kontynent. Sheila siedziała, oglądając przesuwające się za oknem krajobrazy, aż w końcu babcia przysunęła się do niej, aby móc rozmawiać półgłosem.
- O czym myślisz, kochanie? - zapytała z czułością.
Sheila uśmiechnęła się.
- Będziesz się śmiać - rzekła - ale myślałam, że zupełnie inaczej niż dzisiaj wyglądałam podczas mojej ostatniej podróży pociągiem i zastanawiałam się, czy w niebie będzie podobnie.
- W niebie? - powtórzyła zaskoczona babcia. - Kto ci nakładł do głowy czegoś takiego?
- Widzisz, babciu, kiedy ruszyłam w drogę do ciebie, próbowałam wsiąść do wagonu linii Pullmana i wagonowy nie pozwolił mi nawet wejść, nawet przejść przez korytarz. Powiedział, że muszę przejść wzdłuż peronu do wagonów trzeciej klasy.
- To dlatego, że nie miałaś biletu na sypialny - powiedziała babcia ze zrozumieniem.
- Nie - potrząsnęła głową dziewczyna. - Nawet o to nie zapytał. Po prostu ocenił mnie na podstawie ubrania. Zlustrował mnie od stóp do głów i powiedział, że nie mogę wsiąść. Był grzeczny, ale bardzo stanowczy. I chociaż bardzo się spieszyłam i bałam się, że Buck mnie zauważy, musiałam przepychać się pomiędzy ludźmi do trzeciej klasy. Teraz właśnie zastanawiałam się, czy w niebie będzie podobnie. Wczoraj czytałam w tej małej książeczce, którą mi dałaś, że wszyscy mamy się oblec w Chrystusowe uczynki i dlatego ubrania nie powinny już grać żadnej roli. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że nie jestem dość dobrze ubrana, gdyż będę miała najlepszą z możliwych szat. Przyszło mi to na myśl, gdy zobaczyłam, jak uprzejmy jest dla nas wagonowy i z jakim szacunkiem na nas spogląda. Jestem odpowiednio ubrana i w twoim towarzystwie, i to właśnie sprawiło taką różnicę. A do nieba pójdziemy w towarzystwie Chrystusa, prawda?
- Z pewnością - odrzekła zdumiona starsza pani.
- Ale widzisz, babciu, musiałaś dać mi te ubrania. Jestem pewna, że gdybym dzisiaj miała na sobie moją starą, brudną sukienkę i gdybym próbowała wsiąść do tego wagonu, kolejarz spojrzałby na mnie podejrzliwie, a ja czułabym się niezręcznie. Chyba to miał na myśli autor książki, mówiąc, że Chrystus otoczy nas szatą ze swych zasług, prawda?
Babcia spojrzała z wielką czułością na swą wnuczkę, która tak szybko uczyła się wielkich prawd i rozumiała to, czego nie może zrozumieć wielu spośród mądrych i wykształconych dzieci świata.
- Masz rację - powiedziała zachrypniętym ze wzruszenia głosem - i zaczynam żałować, że twoja mama, którą kiedyś pogardziłam, nie zajmowała się wychowaniem reszty moich wnuków. Nie ma między nimi ani jednego zainteresowanego tymi sprawami. Kiedy próbuję im wytłumaczyć, że nie mogą żyć wyłącznie sprawami tego świata i muszą pamiętać o przyszłym życiu, uważają, że jestem staroświecka i dziwaczna. Ale teraz, Sheilo, opowiedz mi o Bucku i o tym, dlaczego musiałaś uciec. Powiedz wszystko, dziecko. Będę się starała zrozumieć.
Sheila zaczęła bardziej szczegółowo opowiadać historię swojego życia, skupiając się najbardziej na ostatnich czterech czy pięciu latach, a kończąc dokładnym opisem pospiesznej ucieczki z Junction House.
Starsza pani słuchała zamyślona, a gdy Sheila skończyła opowieść, powiedziała:
- Myślę, że musi się za tym kryć coś więcej niż tylko to, co można wnioskować ze słów Bucka. Zdaje mi się, że on zna jakiś sekret twojego ojca, a może chodzi o jakiś majątek. Czy Andy... czy mój syn nie zostawił czegoś wyjeżdżając? Żadnych dokumentów, nic cennego?
- Owszem - odrzekła Sheila - zostawił małe pudełko z rzeczami. Mama zawsze strzegła ich bardzo starannie i chowała przed każdym wyjściem z domu. Przywiozłam je ze sobą. Jest w mojej walizce, owinięte w starą koszulę nocną mamy. Jest tam jeden papier, który tata złożył bardzo starannie i wsunął do srebrnej obsadki pióra. Pamiętam, że zrobił to dzień przed tym, jak zniknął po raz ostatni. Powiedział mamie, żeby nigdy nie rozstawała się z tym papierem, nawet jeżeli ktoś przyniósłby list od niego samego z prośbą, żeby go oddała.
- Czego dotyczył ten dokument? Pieniędzy? Majątku? A może to było jakieś zaświadczenie czy umowa?
- Nie wiem - rzekła zakłopotana Sheila. - Nie sądzę, żeby chodziło o majątek. Była to mała kartka białego papieru, jak twój papier listowy, i tata bardzo dokładnie ją zwinął, żeby zmieściła się do obsadki. Usłyszałam, jak mówił mamie, że nawet gdyby zależało od tego jego życie, wolałby, żeby zatrzymała ten papier, bo jego życie nie jest nic warte. Po jego śmierci miała go przesłać tobie. Może powinnam była dać ci go od razu, ale musiałam przemyśleć tyle spraw, a poza tym nie mamy pewności, że nie żyje. Mama sądziła, że któregoś dnia wróci. Ale teraz nawet nie wiedziałby, gdzie mnie szukać.
- Sądzę, że domyśliłby się - rzekła babcia zdecydowanie. - Dokąd miałabyś się udać po śmierci mamy, jeśli nie tutaj? Ale powiedz mi, czy nigdy nawet nie zaglądałaś do tego dokumentu? Nie wiedziałaś, czego dotyczył? Dlaczego nie zapytałaś mamy?
- Raz zaczęłam pytać - odrzekła Sheila smutno - ale mama urwała rozmowę. Ona chyba wiedziała, bo powiedziała: „Nie teraz. Może kiedy indziej”. Nigdy więcej o tym nie myślałam. Wtedy wydawało mi się to ważne, a potem bałam się, że jeżeli wyjmę ten papier, mogę nie poradzić sobie z włożeniem go z powrotem. Wiedziałam, że tata długo się nad tym męczył. Poza tym bardzo niewiele było momentów, kiedy byłam pewna, że nikt mnie nie zobaczy. W moich drzwiach nie było zamka.
- Nie było zamka? - powtórzyła zaskoczona babcia. - I Buck Hasbrouck mieszkał w tym samym domu?
- Nie, nie mieszkał tam - uspokoiła ją Sheila, blednąc na samo wspomnienie. - Miał przy kabarecie pokój, z którego korzystał, kiedy pojawiał się w Junction. Kiedy tata był w domu, Buck przychodził do nas od czasu do czasu i zawsze wraz z jego wizytami wszystko się psuło. Mama sądziła, że to on sprowadzał tatę na złą drogę. Ale w ostatnim tygodniu przed moim wyjazdem kręcił się po okolicy codziennie, każdego wieczora przychodził do restauracji, zamawiał coś do jedzenia i próbował ze mną rozmawiać. Zdawało mi się, że chodziło mu o coś bardzo konkretnego.
- Może o ten dokument? - zapytała babcia, przypatrując się wnuczce uważnie.
- Nigdy nie przyszło mi to do głowy - rzekła zaskoczona dziewczyna. - Może i tak. Nigdy nie przywiązywałam wielkiej wagi do tego papieru. Od zniknięcia taty ani go nie widziałam, ani o nim nie myślałam, póki podczas pakowania nie wyjęłam pudełka i nie włożyłam go do walizki, zamiast zostawić w skrzynce z książkami. Cieszę się, że to zrobiłam, gdyż później nie miałabym czasu na wydostanie go. Ledwie zdążyłam się przebrać i wyjść przez okno.
- Och, dziecko! - wstrząsnęła się starsza pani. - Tylko pomyśleć, co przeżyłaś!
- Nie przejmuj się tym, proszę! - rzekła Sheila, śmiejąc się cicho. - To już skończone i zapomniane. Myślę, że Bóg mi pomagał.
- Z pewnością! - uroczyście potwierdziła babcia, a po minucie czy dwóch dodała:
- Gdy tylko wrócimy do domu, wyjmiemy ten papier i dowiemy się, o co chodzi, po czym schowamy go dobrze, niezależnie od tego, czy będziemy potrafiły go zrozumieć! Teraz zapomnijmy o tym na chwilę i porozmawiajmy o strojach. Potrzebne ci niemal wszystko i chcę, żebyś to sobie uświadomiła, zanim wejdziemy do sklepu. Jesteś moją wnuczką i chcę, żebyś była odpowiednio ubrana. Jeżeli dostaniesz napadu dumy i zaczniesz protestować, pamiętaj, że ubieram cię także ze względu na siebie samą. Chcę, żebyś wyglądała dobrze i myślę, że znam się na tym lepiej od ciebie, zważywszy że tak długo przebywałaś z dala od świata.
- Rozumiem, babciu - odpowiedziała Sheila. - Nie mogę przynosić ci wstydu. Ale chyba nie potrzebuję zbyt wielu rzeczy, prawda? Wystarczy kilka zwykłych sukienek i jedna elegancka. I tak bardzo bym chciała, żebyś pozwoliła mi jakoś zarobić i oddać ci pieniądze.
Starsza pani machnęła ręką zniecierpliwiona, po czym rzekła:
- Dziecko, czy i w niebie będziesz się tak zachowywać? Powiesz Bogu, żeby nie dawał ci tego, co ma do ofiarowania? Przecież On obdarowuje cię wszystkim, czego potrzebujesz w tym życiu i przygotował dla ciebie niebieską chwałę.
Sheila zaśmiała się, spoglądając na babcię z czułością.
- Czy to prawda?
- Prawda - zapewniła starsza pani gorąco. - A po co niby Bóg oddał swego jedynego Syna dla naszego zbawienia?
- Och, wiem. To jeden z pierwszych wersetów, jakich się nauczyłam, gdy byłam mała. „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto w niego wierzy, nie umarł, ale miał życie wieczne.” Ale czy naprawdę tak jest, babciu? Czy ty...
Jej głos załamał się przed końcem zdania.
- Tak. Kocham cię dla ciebie samej. Nawet gdybym cię nie poznała i nie wiedziała, jaka jesteś dobra, kochałabym cię ze względu na mojego syna, gdyż jesteś jego dzieckiem. I tak jak Bóg pragnie obdarować nas chwałą w Jezusie Chrystusie, ja chciałabym ci dać to, czego potrzebujesz. Nie widzisz, że sprawia mi to przyjemność?
- Och, to cudownie, babciu, ale...
- Tak właśnie jest - ucięła starsza pani. - Poza tym jest jeszcze jedna rzecz: duża suma pieniędzy, która właściwie należy do twojego ojca jako jego spadek po moim mężu. Powierzono mi ją, gdyż twój ojciec uciekł z domu, a dziadek nie chciał dawać mu pieniędzy, póki nie byłby pewien, że nie spowoduje przez to jeszcze większej krzywdy. Te pieniądze czekają na twego ojca, o ile wróci, a ich część miała być przeznaczona dla jego dzieci. Z tej właśnie przyczyny napisałam do ciebie. Twój ojciec powiadomił mnie o twoim istnieniu dopiero jakieś cztery lata temu, chyba mniej więcej w tym czasie, kiedy zniknął po raz ostatni. Może przeczuwał, że nie wróci. Może... - głos starszej pani nagle zamarł, ale po chwili dokończyła: - może znajdziemy jakąś wskazówkę, kiedy wrócimy do domu i obejrzymy ten papier. W każdym razie, dziecko, mamy mnóstwo pieniędzy, do których masz prawo i za które można ci sprawić wszystkie potrzebne rzeczy.
- Och, babciu, czuję się jak w bajce!
- Więc teraz porozmawiajmy o zakupach. Tu masz notes i ołówek. Zapisuj wszystko po kolei, to nam zaoszczędzi czasu w sklepie. Po pierwsze powiedz mi, jakie są twoje ulubione kolory.
- Wszystkie! - zawołała dziewczyna.
- Dobrze. W takim razie ubierzemy cię w tęczę - rzekła starsza pani z uśmiechem. - Zapisz jako pierwsze kostium i kapelusz. Pojedziemy taksówką prosto do sklepu i kupimy jakąś sukienkę odpowiednią do chodzenia po mieście. Możemy spotkać kogoś z moich starych przyjaciół i chciałabym, żebyś dobrze wyglądała, kiedy będę cię przedstawiać. Tylko nie zrozum mnie źle. Sama nie przywiązuję większej wagi do strojów, chociaż uważam, że każdy powinien wyglądać tak ładnie i schludnie, na ile go stać. Teraz wyglądasz bardzo dobrze. Ale nie chcę, żeby plotkowano o twojej przeszłości i będzie lepiej dla ciebie, jeżeli zaczniesz ubierać się tak, jak inne dziewczęta.
- Ale czy ta sukienka, którą mam na sobie, nie jest odpowiednia? - zapytała Sheila, przyglądając się sobie krytycznie. - Wydaje mi się prześliczna.
- Jest spokojna i schludna, ale nieco zbyt staromodna. Takie spódnice wyszły już z mody. Kupimy ci nową sukienkę i pantofle. Będziesz mogła od razu je założyć, a stare odeślemy do domu. Ale najpierw chyba powinnyśmy pójść do modystki. Pozbędziesz się wreszcie tego zbyt ciepłego kapelusza.
Przez następne pół godziny zajmowały się planowaniem zakupów.
Babcia znała się jednakowo dobrze na sprawach tego i tamtego świata. Wiele się nauczyła od swoich wnuczek. Wiedziała, czego młoda kobieta potrzebuje, aby czuć się dobrze ubrana; dość się nasłuchała rozmów młodzieży, aby zapamiętać, gdzie kupuje się rzeczy uznawane za najlepsze. Nie chciała, żeby Sheila wyglądała na zaniedbaną. Rzeczy musiały być wybrane ze smakiem; dobrze skrojone, uszyte z dobrych materiałów i wystarczająco modne. Nie była jednak pewna, co może wybrać dziewczyna z pustkowia, pozostawiona samej sobie w dużym domu towarowym, wprowadziła ją więc do działu z kapeluszami z sercem pełnym obaw.
9.
Babcia z zadowoleniem odkryła, że Sheila jest bardzo rozważna. Jeżeli miała dokonać wyboru pomiędzy dwiema rzeczami, nieodmiennie wybierała skromniejszą. Czasami starsza pani musiała nawet mówić: „Nie, to jest odpowiednie dla kogoś starszego”.
Sheila szybko się uczyła. Na początku przechodziła od półki do półki, uważnie i krytycznie przyglądając się kapeluszom. Stała z boku i podpatrywała dziewczęta, które coś przymierzały. Od razu podchwyciła sposób, w jaki należało nosić śmieszne małe kapelusiki. Usiadłszy przed lustrem w szaro-różowej przymierzalni, ujęła podany kapelusz i założyła go z takim samym fasonem, z jakim robiły to inne panienki.
- Ach! Pani po prostu czuje, jak to się nosi! - zamruczała obsługująca je Francuzka. Babcia kiwnęła głową, zdziwiona. Czy jej matka była geniuszem, artystką o wielorakich talentach? Ta dziewczyna także miała ich wiele. I do tego ślicznie wyglądała w nowym ciemnozielonym kapeluszu.
Starsza pani przyglądała się, jak wnuczka zakłada na ciemną główkę jeden kapelusz po drugim i myślała nad tym, jak bardzo Sheila różni się teraz od dziewczyny, która pojawiła się dwa dni temu u jej drzwi.
Babcia kupiła trzy z przymierzonych przez Sheilę kapeluszy, chociaż ta, zaskoczona, wyszeptała:
- Nie potrzebuję tylu kapeluszy. Zawsze wystarczał mi jeden.
- Czyżby ci się nie podobały? - zapytała babcia sucho.
- Ależ podobają mi się! - wykrzyknęła entuzjastycznie Sheila. - Są piękne! Nie wiedziałabym, który wybrać, ale chyba w tym zielonym najbardziej mi do twarzy.
- Więc nie kłopocz się tym dłużej. Teraz ja będę pokazywać, a ty wybierzesz te rzeczy, które ci się najbardziej spodobają. Ten zielony kapelusz będzie bardzo odpowiedni na jesień, kiedy wrócimy do miasta. Musimy dopasować do niego zielony dzianinowy kostium. Powinnyśmy się przygotować na pierwsze dni w mieście równie dobrze jak na lato. Poza tym czekają nas jeszcze wycieczki i weekendy...
- Wycieczki? Weekendy? A co to jest?
- O tym później. Dzisiaj musimy zrobić tyle zakupów, ile się uda. Weźmiemy zielony kapelusz i ten biały, który będzie pasował do lekkich letnich rzeczy, i beżowy na co dzień. To powinno wystarczyć. Może przydałby ci się także beret na przejażdżki łódką. Gdybyś widziała wszystkie te kapelusze, które Jessika wzięła ze sobą w podróż poślubną! A Jacqueline, jedyna wnuczka mojej jedynej siostry... Jej matka i babka nie żyją, więc Jacqueline rządzi ojcem jak chce. Nie sądzę, żeby mogła przeżyć dwa tygodnie, mając tylko trzy kapelusze i beret.
- Ależ babciu, ja nie jestem taka! - zaprotestowała Sheila. - Nie wiedziałabym, co robić z tyloma kapeluszami.
- Na razie kupimy te i zobaczymy, co będzie dalej - zakończyła starsza pani. - Mam nadzieję, że się nie zmienisz. Nie chcę cię rozpieścić. Ale na razie chcę mieć pewność, że niczego nie będzie ci brakowało. Nie chcę też, żeby kuzynki od razu wzięły cię na języki, kiedy spotkają cię po raz pierwszy. Nie należy się tym przejmować, ale mimo to nie chcę dawać im okazji, jeżeli można tego uniknąć za cenę kilku fatałaszków. Jeżeli uznasz, że niektórych nie będziesz używać, możemy je zwrócić albo znajdziemy kogoś, komu się przydadzą. Zostań w tym zielonym kapeluszu. Chciałabym dobrać do niego kostium.
Sheila w niezwykle twarzowym, małym kapelusiku, którego cena przyprawiłaby ją o zawrót głowy, gdyby ją znała, przeszła za babcią do stoiska z dzianinami. Ubrano ją w śliczny zielony kostium i kremową bluzeczkę z koronkowymi wyłogami. Spoglądając w lustro, ze zdziwieniem odkryła, że nie wygląda już jak dziewczyna z prerii, za którą ludzie oglądają się na ulicy, ale jak modna panna.
Kiedy do stroju dodano ciemnozielone pantofle, przeobrażenie było całkowite.
- Wyglądasz bardzo dobrze - rzekła babcia z zadowoleniem. - Podobają mi się te buty. Pasują doskonale. Dobierzemy jeszcze torebkę i rękawiczki, a potem możemy zrobić sobie przerwę na obiad.
Ciemnozielona skórzana torebka z błyszczącą klamrą i miękkie białe rękawiczki stanowiące dopełnienie kostiumu sprawiły, że Sheila cieszyła się jak dziecko.
- Świetnie nam poszło - stwierdziła starsza pani, kiedy siedziały w restauracji. - Nie sądzę, żeby Jessika dokonała lepszego wyboru.
- Wszystko jest piękne! - zawołała Sheila. - Nigdy nie marzyłam o tak wielu rzeczach.
- Tak wielu? Dopiero co zaczęłyśmy!
- Babciu!
- Tylko nie nabierz przekonania, że jestem rozrzutna. Pamiętaj, że musimy zacząć od samego początku i sprawić ci praktycznie całą garderobę, a nie możemy kupić kilku rzeczy teraz i kilku przy innej okazji, żeby nie marnować czasu i sił, jeżdżąc bez przerwy do Bostonu. Rozchmurz się i ciesz się tym, co przynosi ci życie. Wszystko, co kupuję, jest ci potrzebne.
- Ale ty jesteś zmęczona, babciu! Powinnyśmy wrócić do domu, żebyś mogła się położyć!
- Ani myślę! - energicznie rzuciła starsza pani. - Filiżanka herbaty zaraz przywróci mi formę. Widzisz, zakupy są dużo łatwiejsze, kiedy ma się gotową listę. Poza tym nie mamy zamiaru biegać po całym mieście, kupimy wszystko w jednym dużym sklepie. Po obiedzie pójdziemy do działu z sukienkami i ty będziesz przymierzać, a ja się poprzyglądam. To nie będzie trudne. Wybierzemy kilka i każemy je przysłać do hotelu, więc wieczorem będziesz mogła przymierzyć je jeszcze raz i ostatecznie zdecydować. Potrzebny ci także ciepły płaszcz na chłodniejsze dni. Na wybrzeżu często się przydaje. Jutro skończymy zakupy i może wybierzemy się na przejażdżkę po mieście. Do domu wrócimy pojutrze rano albo po południu.
- Ależ babciu! Co jeszcze może mi być potrzebne poza sukienkami i płaszczem? - zapytała oszołomiona dziewczyna.
- Bielizna, negliże i inne dodatki - wyrecytowała gładko starsza pani, wspominając pozostałe wnuczki.
- Ale ja nawet nie wiem, o co chodzi - zaśmiała się Sheila - więc jakże mogę ich potrzebować?
- Cóż, może ich nie potrzebujesz, ale będziesz je miała - babcia cieszyła się, jakby kupowała dla siebie. - Sama nigdy nie potrzebowałam ich wiele, ale wiem, do czego służą i myślę, że miło je mieć.
Dużo radości sprawiło im zamawianie obiadu. Sheila nie mogła pozbyć się poczucia, że powinna zamówić najtańszą potrawę, niezależnie od tego, czy ją lubi, więc babcia musiała wybrać wszystko. Zresztą połowa nazw na karcie była Sheili zupełnie obca.
Odświeżone sałatką i napojami z lodem ponownie wyruszyły na zakupy, tym razem do stoiska z sukienkami.
- Ta dzianinowa jest zbyt ciepła na taką pogodę - stwierdziła krytycznie babcia, gdy zjeżdżały schodami w dół. - Na wyprawy do miasta musisz mieć coś ciemnego i przewiewnego. Z granatowej żorżety czy czegoś takiego.
Na myśl, że wycieczki do Bostonu są rzeczą zupełnie normalną, Sheili zaparło dech w piersiach.
- Ale, babciu, jestem tylko zwykłą, prostą dziewczyną - zaprotestowała. - Nie będę odwiedzała wielu miejsc i nie potrzeba mi tylu ubrań.
- Dziecko, jesteś członkiem rodziny i musisz się liczyć z różnymi zaproszeniami.
Sheila zmartwiała.
- Wolałabym zostać przy tobie.
- To miło z twojej strony. O, to już nasze piętro.
Obsługiwała je uśmiechnięta ekspedientka. Babcia usiadła na krześle w pobliżu przymierzalni, a Sheila zakładała na siebie kolejne proponowane jej kreacje.
Sheila w granatowej żorżecie z kremowym ażurowym haftem u szerokich rękawów i przy kołnierzyku. Sheila w brązowej satynie z bursztynowymi guzikami. Sheila w różowym szyfonie, niebieskim szyfonie, żółtym szyfonie, zielonym szyfonie. Sheila w bieli: białej organdynie, białej krepie, białej satynie, białym jedwabiu, białej wełnie, z kwiatami na ramieniu, z koronkami, z brylantową bransoletką. Sheila w czerni połyskującej jak jej włosy, ze sznurem pereł wokół szyi, „żeby zobaczyć, jak to będzie wyglądać”, wedle słów sprzedawczyni. Sheila w czerwieni, zieleni, błękicie, żółci, różu i fiolecie.
Najbardziej wyszukanym sukniom dziewczyna przyglądała się przez chwilę, po czym kręciła głową mówiąc: „Proszę to zabrać, nie jest w moim stylu” albo „Nie spodobałaby się mamie”.
W końcu sprzedawczyni zapytała:
- Czy panienka nie chciałaby zabrać tej sukienki do domu i pokazać mamie, jak ślicznie w niej wygląda?
Sheila wyglądała tak, jakby miała zamiar się rozpłakać, ale spojrzała na ekspedientkę z uśmiechem i rzekła:
- To niemożliwe. Moja mama jest w niebie.
Sprzedawczyni przeprosiła, odwiesiła pogardzoną sukienkę i przyniosła w zamian kilka delikatnych białych kreacji, które się Sheili spodobały.
Babcia doskonale się bawiła tym pokazem mody i dziwiła się, że ktoś wychowany na odludziu może mieć tak doskonały gust.
Od czasu do czasu starsza pani prosiła o zapakowanie czegoś, co Sheila odrzuciła i dziewczyna zawsze poddawała się z uśmiechem. Obie traktowały te zakupy jak dobrą zabawę.
Potem przyszedł czas na płaszcze: biały, gruby zielony, z wspaniałym bobrowym kołnierzem i miękka wieczorowa aksamitna pelerynka, która Sheili wydawała się zupełnie zbędna.
Kiedy wreszcie oderwały się od sklepowych wspaniałości, zamówiły taksówkę do hotelu. Obie były zmęczone, ale zadowolone.
Sheila stanęła przy wielkim oknie hotelowego pokoju i patrzyła na uliczny ruch, a babcia udawała, że drzemie na kanapie, choć tak naprawdę obserwowała wnuczkę spod wpółprzymkniętych powiek. Czy nie zrobiła źle, kupując temu jeszcze nie zepsutemu dziecku wszystkie światowe zabawki? Czy dziewczyna nie okaże się taka jak reszta jej wnuków, czy nie zechce żyć zgodnie z własnymi zachciankami i dziwną, nową modą? Jej serce ścisnęło się na tę myśl i po cichu wypowiedziała słowa modlitwy:
- Ojcze, zachowaj tę słodką dziewczynę w czystości i prostocie.
Kolację podano im do pokoju, gdyż babcia czuła się zmęczona. Położyły się spać wcześnie, aby następnego dnia być w dobrej formie. Leżąc w miękkim łóżku w sąsiednim pokoju, kiedy już było ciemno i babcia nie mogła jej zobaczyć, Sheila płakała cicho w wielką, obcą poduszkę. Teraz miała wszystkie te rzeczy, których zawsze pragnęła dla niej mama, a nie mogły cieszyć się nimi razem. Wydawało się jej niesłuszne mieć to wszystko, jeżeli nie mogła dzielić swej radości z mamą, która była urodzona do takiego życia i porzuciła je dla smutku i rozczarowań!
Ale Sheila była młoda i chociaż czuła się zmęczona po pełnym wrażeń dniu, szybko zapomniała o troskach i zapadła w głęboki sen.
A rano czekały ją nowe przygody. Obie z babcią wstały wcześnie i zeszły na śniadanie do wielkiej hotelowej restauracji. Potem wybrały się na godzinną przejażdżkę taksówką po najbardziej interesującej części miasta. Było chłodno i przyjemnie. Na koniec znowu wróciły do sklepu.
Kupiły kufer, walizkę i torbę podróżną; wszystko zapełniło się pięknymi rzeczami. Sheila czuła się jak zaczarowana księżniczka, która bawi się ślicznymi zabawkami, nie spodziewając się nawet, że mogłaby je mieć.
Kiedy wróciły do hotelu, cały pokój był zarzucony paczkami i pudełkami, jednak babcia nalegała na godzinny odpoczynek, zanim wezmą się do oglądania.
Sheila była zbyt podekscytowana, aby spać, ale leżała cicho, czując się jak dziecko oczekujące pojawienia się pierwszej gwiazdki.
Po południu dostarczono kolejne zakupy i babcia zdecydowała, że czas na oględziny, więc Sheila drżącymi palcami zaczęła odpakowywać rzeczy i ponownie je przymierzać.
W cichym pokoju, z dala od sklepowego gwaru dużo łatwiej było ocenić, które z zakupów będą najrozsądniejsze i ogromna kolekcja zmniejszyła się w końcu do przyzwoitych rozmiarów.
Kufer już czekał i Sheila z przyjemnością składała nowe stroje i układała je w środku, nie dowierzając, że wszystko to naprawdę należy do niej.
- Wybacz, że nie pokazałam ci więcej z atrakcji miasta - rzekła babcia, przyglądając się radosnej twarzy dziewczyny - ale kiedy przyjedziemy następnym razem, może jesienią, zrobimy sobie kilka wycieczek.
- Och, widziałam już dość! - zawołała Sheila. - To piękne miasto i chciałabym jeszcze kiedyś je odwiedzić, o ile to możliwe, ale teraz już tęsknię za domem. Muszę sprawdzić, czy wciąż jeszcze istnieje ten cudowny ogród nad morzem, czy to był tylko sen.
Mimo to pojechały na kolejną przejażdżkę i dopiero w południe wsiadły do pociągu. Sheila miała w nowej portmonetce kwit bagażowy na swój kufer pełen wspaniałości.
Zjadły obiad w wagonie restauracyjnym, pełnym eleganckich pań i panów. O takim obiedzie Sheila marzyła od czasu, kiedy zobaczyła pierwszy pociąg przejeżdżający przez Junction.
Dziewczyna patrzyła na otaczający ją luksus; przypomniała sobie biedne życie na prerii i zamyśliła się.
- O co chodzi? - zapytała babcia.
- Zastanawiam się, dlaczego mój ojciec porzucił to wszystko, wyjechał, zamieszkał na odludziu i został tam. Jak mógł to znieść? Dlaczego nie wrócił i nie starał się wszystkiego naprawić?
Na twarzy starszej pani odmalował się ból.
- Chyba odszedł zbyt daleko, żeby trafić po własnych śladach - rzekła smutno. - Chyba była jakaś przyczyna, dla której uznał, że nie może wrócić. Nie był dzieckiem bez serca, choć często błądził. Jestem pewna, że wróciłby, gdyby nie zdarzyło się coś, czemu nie mógł zapobiec, coś, co go powstrzymało!
- Sądzisz - powiedziała przestraszona Sheila - sądzisz, że popełnił jakieś przestępstwo? - wyszeptała zbielałymi wargami.
- Nie wiem - odrzekła babcia drżącym głosem. - Nigdy bym nie uwierzyła, że zrobił to z własnej woli. Zawsze zdawało mi się, że mógł być zamieszany w coś, co zrobili inni. Ale nigdy nie miałam żadnych dowodów. Ale skończmy już! Nie myślmy o tym. Lepiej to zostawić.
- Tak - powiedziała Sheila - nie powinnam przysparzać ci zmartwień. Może pewnego dnia wszystko się wyjaśni. Nie martw się, babciu, proszę.
- Nie będę! - oświadczyła starsza pani. Ale choć usiłowała się uśmiechnąć, w jej oczach kręciły się łzy.
Stary taksówkarz zawiózł je do Tęczowego Domku, wypytując o wycieczkę, jak gdyby należał do rodziny, i opowiadając o swoim pobycie w Bostonie dziesięć lat temu. Mówił, że miasto go zmęczyło i że po dwóch dniach wrócił do domu. W mieście było zbyt tłoczno i hałaśliwie.
Opowiedział im wszystkie nowiny, powiadomił o przyjeździe Taylorów, Havenów i Billingsów i o oddaniu w dzierżawę starego hotelu na przylądku, który od dwóch lat stał pusty.
Sheila wyglądała, kiedy ukaże się kamienny mur i pojawią się pierwsze kolorowe plamy kwiatów w ogrodzie. Znowu wróciła do krainy marzeń.
Kiedy wreszcie dojechały, przed furtką zobaczyły długą, błyszczącą czerwoną limuzynę. Sheila westchnęła ciężko, z uczuciem, że ktoś narusza ich spokój.
Babcia także przyglądała się samochodowi niepewnie.
- Jest zupełnie nowy - powiedziała jak gdyby do siebie - i z nikim mi się nie kojarzy.
- Niezłe towarzystwo! - rzucił taksówkarz, hamując zaraz za limuzyną.
- Tak, jacyś znajomi z daleka, jak przypuszczam - rzekła babcia, wręczyła kierowcy należność i sprawnie wysiadła, żeby uniknąć dalszych pytań.
W połowie ścieżki powitała je niezadowolona Janet.
- Proszę pani, panna Jacqueline przyjechała jakąś godzinę temu.
- To Jacqueline! - zaskoczona babcia spojrzała raz jeszcze na drogi samochód. - Widzisz, Sheilo, nie pojechałyśmy do Bostonu zbyt wcześnie.
Janet wciąż stała na ścieżce.
- Proszę pani, panna Jacqueline koniecznie chce wschodni pokój, bo zawsze tam mieszkała. Powiedziałam jej, że pokój jest już zajęty i że w szafie są czyjeś bagaże, ale ona nic sobie z tego nie robiła! - zakończyła Janet niemal z płaczem.
- Cóż, nie może mieszkać w tym pokoju. Musi się przenieść do żółtego.
- Ale ona już tam weszła, proszę pani. Ściągnęła całą pościel i położyła świeżą, i wysypała rzeczy panny Sheili z walizki na podłogę, a potem kazała mi wynieść je na śmietnik i spalić. A kiedy powiedziałam, że nie zrobię niczego takiego bez pani pozwolenia, sama je wzięła i podpaliła...
Sheila jęknęła jak ranne zwierzątko i pobiegła ścieżką dookoła domu, do tylnych drzwi, gdzie prawdopodobnie znajdował się śmietnik.
- Janet - powiedziała pani surowo - jesteś tu po to, żeby pilnować domu!
- Starałam się, proszę pani. Przybiegłam najszybciej jak mogłam i zgasiłam ogień. Zalałam go wodą i tylko kilka rzeczy się nadpaliło, ale pani sama zna pannę Jacqueline. Wie pani, że zawsze robi to, na co ma ochotę i nikt nie może jej powstrzymać.
- Ja ją powstrzymam! - powiedziała pani domu. - Gdzie ona jest?
- Położyła się we wschodnim pokoju - wyjąkała służąca. - Powiedziała, żeby jej nie przeszkadzać.
- Czyżby! - rzuciła babcia i weszła po schodach prosto pod drzwi pokoju.
- Jacqueline! - zawołała głośno, ale nie doczekała się odpowiedzi. - Jacqueline! Wstań i otwórz drzwi!
Cisza.
W ogrodzie koło kuchni Sheila klęczała obok stosu śmieci, zupełnie nie pamiętając o nowej sukience. Zalana łzami zbierała szczątki swoich skarbów. Przycisnęła do policzka mokrą i nadpaloną koszulę nocną mamy i wybuchnęła płaczem. Potem rzuciła ją na ziemię i zaczęła gorączkowo rozgrzebywać popiół w poszukiwaniu srebrnej obsadki. Dokument! Dokument! Czy przepadł już na zawsze?
10.
Babcia zawołała po raz trzeci, a gdy i to nie dało rezultatu, szybko i cicho zeszła na dół. Widząc ją, jak zbiegała po schodach z determinacją na twarzy, można było pomyśleć, że ma szesnaście lat i że długa podróż i zakupy wcale jej nie zmęczyły.
Podeszła do telefonu i wykręciła często używany numer.
- Panie Crumb, czy ma pan gdzieś pod ręką Jasona? Zastanawiałam się, czy mógłby skoczyć na rower i przyjechać tu z kompletem kluczy. Mógłby? Och, bardzo dziękuję! Najszybciej, jak to możliwe. I proszę mu powiedzieć, żeby wziął coś do wyłamania zamka, w razie gdyby nie udało się go otworzyć kluczem.
Babcia odłożyła słuchawkę, przeszła do kuchni, a stamtąd na podwórko. Sheila nadal klęczała przy śmietniku.
- Czy znalazłaś papier? - zapytała z przejęciem.
- Nie - odrzekła załamana dziewczyna. - Nie ma ani drewnianego pudełka, ani żadnej z rzeczy, które były w środku! Och! Nie powinnam była zostawiać go tutaj wyjeżdżając! Mama kazała mi nigdy się z nim nie rozstawać!
- Uspokój się, dziecko! No, już dobrze! Pamiętaj o Bogu i o tym, że Jego dzieciom nie może stać się nic strasznego.
- Czy naprawdę tak myślisz, babciu?
- Naturalnie, dziecko. Czyż nie po to mamy tęczę, żeby zawsze pamiętać, że Bóg dotrzymuje swych przyrzeczeń? Położył swój łuk na niebie, żeby przypomnieć ludziom, że zawarł z nimi przymierze; tęcza to znak Jego obietnicy. Biblia zawiera mnóstwo obietnic dla każdego z nas. Jeżeli będziemy miały czas, dzisiaj się nimi zajmiemy. A teraz wstań. Wniesiemy wszystko do domu i oczyścimy. To, co się stało, jest straszne, ale musi w końcu przynieść dobre rezultaty. Twoje pudełko się nie zgubi, chyba że Bóg tego chce, a On wie, co jest dla ciebie najlepsze. Janet - zawołała wystraszoną służącą, która czekała w przyzwoitej odległości - przynieś koszyk wyłożony czystym papierem.
Janet wróciła z koszykiem, a Sheila troskliwie pozbierała wszystkie rzeczy i przegarnęła popiół, aby się upewnić, że nic nie zostało, ale nie znalazła ani obsadki, ani żadnej z rzeczy, które były w pudełku.
Zanim zdążyły pozbierać wszystko, zobaczyły pędzącego wzdłuż plaży mężczyznę na rowerze.
Jacqueline Lammorelle w jaskrawopomarańczowej jedwabnej piżamie z czarnymi ozdobami stała przy oknie, paląc papierosa i przyglądając się popiołom z ogniska, jakie rozpaliła w ogrodzie. Na jej wymalowanych ustach wykwitł uśmiech rozbawienia. Obserwowała obcą dziewczynę, która troskliwie zbierała strzępy bawełnianych szmat, po czym zwinęła jeszcze dymiący staromodny serżowy żakiet i wniosła to wszystko do domu. Starsza pani i Janet też weszły do środka, więc Jacqueline odchyliła głowę i wybuchnęła bezgłośnym śmiechem, od którego trzęsło się całe jej smukłe ciało.
Nagle usłyszała kroki na schodach i stanęła w gotowości. Potem dał się słyszeć zgrzyt; klucz został wypchnięty z zamka i z brzękiem upadł na podłogę. Szybko wyrzuciła papierosa przez okno, skoczyła w stronę łóżka i jak wąż wśliznęła się pod kołdrę.
Kiedy Jason Crumb otworzył drzwi i starsza pani weszła do pokoju, Jacqueline leżała na łóżku z niewinnym uśmiechem, do połowy przykryta, jednym ramieniem obejmując poduszkę. Wyglądała na pogrążoną w słodkim śnie.
- Jacqueline! - głos babci zapowiadał szybką pobudkę.
Jacqueline wciąż leżała nieruchomo.
Jason Crumb rzucił krótkie spojrzenie na różowe policzki i karminowe usta uśpionej osóbki, o której od dawna miał swoje zdanie, wycofał się i szybko zbiegł po schodach, potrząsając głową. Starsza pani podeszła zdecydowanym krokiem do wezgłowia łóżka, złapała dziewczynę za prawie nagie ramię i potrząsnęła z całej siły.
Jacqueline poruszyła się i nie otwierając oczu, wymruczała słodko:
- Czy ktoś dzwonił? - po czym poprawiła się na poduszce i leżała dalej, jakby nic się nie stało.
Babcia patrzyła na nią przez chwilę, po czym złapała kołdrę i ściągnęła ją na podłogę. Wyszarpnięta spod czarnej główki poduszka podzieliła jej los. W końcu starsza pani przyniosła z łazienki dzban zimnej wody i wylała ją na twarz śpiącej, tak że dziewczyna zaczęła się krztusić.
- Wstawaj! - zakomenderowała.
Jacqueline zrzuciła z siebie mokrą pościel, otworzyła oczy i usiadła, obejmując kolana rękami.
- Ciocia Myra! Co za oryginalne powitanie! Zimny prysznic w taki upał! A ja tak doskonale spałam! Jak mogłaś!
- Wynoś się z tego łóżka! - rozkazała starsza pani, ściągając prześcieradło.
- Ależ ciociu, dopiero co je pościeliłam! - poskarżył się nieproszony gość. - Nie ściągaj tego prześcieradła, proszę. Dopiero co je wyjęłam z bieliźniarki.
- Wyjdź! - powtórzyła babcia.
Jacqueline zeskoczyła na podłogę i z niechętną miną pomogła starszej pani zdjąć pościel.
- O co chodzi, ciociu? - zapytała. - Czy to nie ta pościel? Wydawała się w porządku.
Starsza pani zebrała poszewki i odwróciła się do dziewczyny.
- Nie miałaś prawa wchodzić do tego pokoju i dobrze o tym wiedziałaś. Janet powiedziała ci, że jest zajęty. Widziałaś tu zresztą czyjeś bagaże.
- Nie, nic nie widziałam. Naprawdę! - oświadczyła rozkapryszona pannica, otwierając szeroko oczy. - Zadałam sobie trud, żeby zajrzeć do szuflad, ale nie znalazłam niczego oprócz kieszonkowej latarki z przyczepioną wizytówką Angusa Galbraitha, a wiedziałam, że nie może go być tutaj, gdyż sam mi powiedział w górach, że przyjedzie dopiero jutro. Poza tym mieszkałby u swojego wuja. W szafie znalazłam tylko brudną i śmierdzącą wełnianą spódnicę i pomyślałam, że pewnie sprzątaczka ją tu zostawiła. Poza tym była tu jeszcze tylko stara skórzana torba z jakimiś szmatami i kupą śmieci, więc zniosłam ją na dół i spaliłam. Myślałam, że będziesz zadowolona z mojej pomocy.
Nagle w drzwiach pojawiła się Sheila z odzyskanymi rzeczami, blada, lecz opanowana. Los nie szczędził jej przykrości i wiedziała, jak kontrolować swój głos.
- Może dla ciebie te rzeczy wydawały się śmieciami - powiedziała drżącymi wargami - ale dla mnie wiele znaczą!
Jacqueline była zaskoczona widokiem dorównującej jej urodą, ubranej w elegancki kostium dziewczyny. W końcu wycofała się w stronę okna, oparła się o ścianę i dumnie podnosząc głowę, uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
- Naprawdę? - zapytała słodko. - Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby coś tak zniszczonego przedstawiało dla kogokolwiek jakąś wartość. Myślałam, że pomagam w sprzątaniu. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.
- Owszem - odrzekła Sheila poważnie, wciąż trzymając w ręku zebrane rzeczy - jeśli powiesz mi, co zrobiłaś z resztą. Szczególnie z rzeźbionym drewnianym pudełkiem i tym, co było w środku.
- Pudełkiem? - zapytała Jacqueline, ściągając cienkie brwi. - Nie przypominam sobie żadnego pudełka. Musiałaś położyć je gdzie indziej. A może się spaliło. Nie zwróciłam uwagi.
- Nie spaliło się - odrzekła pewnie Sheila - a ja muszę natychmiast je mieć. Proszę mi je oddać. Są tam wartościowe papiery i jeden z nich bardzo ważny!
- Czy to nie okropne? - ciągnęła słodko Jacqueline. - Naprawdę nie przypominam sobie żadnych papierów. Może był tam jakiś stary list. Ale ludzie teraz już nie przechowują listów. A co do papierów wartościowych, to są rejestrowane, prawda? Bez problemu dostaniesz kopie. Tak mi mówił znajomy prawnik. Poza tym właściwie jeszcze się nie znamy. Kim ona jest, ciociu?
- To moja wnuczka, Sheila Ainslee - warknęła starsza pani - i wcale mi się nie podoba sposób, w jaki się do niej odnosisz.
Ton, jakim powiedziała „moja wnuczka”, jasno pokazywał, że stosunki między starszą panią a tą dziewczyną są wyraźnie bliższe niż między nią a Jacqueline.
- Och, naprawdę? - zawołała Jacqueline, obrzucając kuzynkę przeciągłym, nieprzyjaznym spojrzeniem. - Jakie to dziwne! Dlaczego nigdy dotąd o niej nie słyszałam?
Starsza pani nie uważała za stosowne odpowiedzieć. Złapała pościel i skinęła dłonią na siostrzenicę.
- Przenieś się do żółtego pokoju, Jacqueline; ten należał do Sheili od jej przyjazdu. Janet, wyjmij te suknie z szafy i zanieś je do tamtego pokoju.
- Ależ ciociu, zawsze mieszkałam w tym pokoju. Czyżbyś zapomniała? - i odwracając się wrzasnęła: - Nie waż się dotykać moich rzeczy, Janet! Sama je przeniosę, gdy będę gotowa.
- Zrobisz to natychmiast! - rzekła babcia. - Gdzie jest pościel, którą tu zastałaś?
- Wrzuciłam ją do kosza z brudną bielizną - stwierdziła Jacqueline, jakby bawiła ją cała sytuacja.
- Jaka pracowitość! - skwitowała złośliwie starsza pani. - Janet, weź czystą pościel z górnej półki i przygotuj to łóżko. Ale najpierw wyjmij te rzeczy z szafy! Wciąż jeszcze jestem panią we własnym domu. A teraz, Jacqueline, jeżeli masz coś w szufladach biurka, zabierz to od razu. Kufer Sheili będzie tu za kilka minut.
Jacqueline oparła się o okno i roześmiała się.
- Nie rozumiem, dlaczego ja mam przenosić moje rzeczy. Niech Janet to zrobi, jeżeli tak ci na tym zależy.
Tymczasem Sheila położyła swoje rzeczy na krześle w holu, a teraz chciała odebrać z rąk babci pościel.
- Jesteś zmęczona, babciu, pozwól mi to zrobić.
- Nie - zdecydowanie zaprotestowała babcia. - To zajęcie dla Jacqueline. Skoro pościeliła sobie na twoim łóżku, może to zrobić i w drugim pokoju.
- Ale już raz to robiłam - zaśmiała się Jacqueline, ziewając ze znudzenia. - Dlaczego mam to robić po raz drugi? Gdybym była w domu, wcale nie musiałabym się tym zajmować.
- Więc dlaczego nie wrócisz do domu? - zapytała starsza pani. - Powiadomiono mnie, że cały miesiąc spędzasz w górach.
- Tak było, póki się nie znudziłam. Mój chłopak przyjechał tutaj, więc chciałam być blisko niego. Czy to nie proste?
- Owszem! Teraz powiedz mi, proszę, co zrobiłaś z latarką i wizytówką Angusa Galbraitha.
- Och, czy to była latarka Angusa? Myślałam, że ktoś znalazł ją na plaży. Nie wydawała się wiele warta. Naprawdę nie pamiętam, co z nią zrobiłam. Chyba wyrzuciłam razem z resztą śmieci. Przecież nie spodziewasz się chyba, że będę doglądała czyichś zgub? - obdarzyła Sheilę pogardliwym spojrzeniem.
Sheila nachyliła się nad babcią, aby ukryć rumieniec i wzięła z jej rąk pościel.
- Mogę przynajmniej zanieść to do drugiego pokoju - powiedziała.
- Dobrze - rzekła babcia, oddając pościel i otwierając szuflady biurka. - Ja zabiorę resztę jej rzeczy, skoro nie chce zrobić tego sama.
Starsza pani wyjęła całą szufladę i wyszła z pokoju, zatrzymując się po drodze, aby podnieść z podłogi klucz i wsunąć go do kieszeni. Ponownie chwyciła szufladę i przeniosła ją przez korytarz, choć kolana się pod nią uginały ze zmęczenia, zdenerwowania i gniewu. Kiedy dotarła do żółtego pokoju, oddychała ciężko, ale podeszła jeszcze do łóżka i wysypała na nie całą zawartość szuflady.
- Sprawdź, Sheilo, czy nie ma tu twojego pudełka! - zakomenderowała.
Ale Sheila już z daleka mogła stwierdzić, że go tam nie było.
Janet odniosła szufladę na miejsce i zastała Jacqueline siedzącą na parapecie i spokojnie opiłowującą paznokcie. Nuciła przy tym popularną piosenkę i zupełnie nie interesowało jej, co się dzieje dokoła.
Janet przeniosła do żółtego pokoju pozostałe szuflady i opróżniła je na łóżku. Babcia dokładnie przejrzała ich zawartość, ale nie znalazła pudełka z sandałowego drewna. Jacqueline nie pojawiła się.
Kiedy po raz trzeci wróciły do pokoju, Jacqueline tam nie było, a po chwili zobaczyły ją biegnącą po plaży w samej piżamie i na bosaka.
- Co to za dziewczynisko! - wykrzyknęła zdenerwowana starsza pani. - Ostatnim razem, gdy tutaj była, powiedziałam jej, że nie życzę sobie, aby zachowywała się w taki sposób i przynosiła mi wstyd. Nie będę tego tolerować. Poślę po jej ojca.
Sheila ośmieliła się sprzeciwić.
- Nie rób tego, babciu. Ona na pewno zaraz wróci i przeprosi cię.
- Ona? Przeprosi? Nawet nie wie, co znaczy to słowo. Spójrz tylko! Bezwstydnica! Tańczy na plaży, jakby miała cztery latka! A kim jest ten mężczyzna, który wyszedł jej na spotkanie? Ależ to Malcolm, syn Hugha Galbraitha! Nie będę mogła spojrzeć ludziom w oczy, póki ona tu jest!
Wyjrzawszy przez okno, Sheila zobaczyła Jacqueline tańczącą na bosaka ze splecionymi dłońmi, machającą nogami, wirującą, fikającą koziołki na piasku i znowu tańczącą jak szalona.
- Nie przejmuj się, babciu. W tej chwili nie możesz nic na to poradzić, a z pewnością nikt, kto cię zna, nie mógłby przypuścić, że to pochwalasz. Połóż się, proszę, i przestań się martwić. Wyglądasz na zupełnie wyczerpaną.
- Nie jestem wyczerpana! - zaprotestowała energicznie starsza pani. - Mam dość siły, by sprawić jej lanie i zrobię to, jak tylko wróci, zobaczysz!
- Ależ babciu! Rozchorujesz się przez nią! - zmartwiła się Sheila. - Dzieci często bywają niesforne.
- Ona nie jest już dzieckiem. Ma dwadzieścia cztery lata, właściwie prawie dwadzieścia pięć. Jest za to diablęciem! Popatrz na nią tylko. Wybiegła mu na spotkanie! Żonatemu mężczyźnie! Wie, jak bardzo jego żona jest zazdrosna, a mimo to biegnie do niego i łapie go za rękę. Zobacz, teraz oboje biegają po plaży. Och, gdyby moja siostra wiedziała, co wyrośnie z jej wnuczki, nie odeszłaby z tego świata w spokoju. Ta dziewczyna robi to wszystko mnie na złość!
- Więc babciu, nie powinnaś jej okazywać, że cię to obchodzi. I po co się tym przejmujesz? Chodźmy do drugiego pokoju, położysz się i odpoczniesz. Janet, czy mogłabyś przynieść pani coś zimnego do picia? Chodź, babciu, i przestań się nią przejmować. Czy to nie najlepsze wyjście? Na pewno za chwilę zmęczy ją to przedstawienie. Poza tym dużo mniej będzie ją to bawiło, jeżeli nie będzie miała widowni, prawda?
- Chyba masz rację - przyznała babcia, siadając, jakby cała siła nagle ją opuściła, i wachlując się gazetą, która leżała na stoliku w holu. - Ale dostaję furii na myśl, że ośmieliła się grzebać w twoich rzeczach! No i ten dokument! Musimy go odnaleźć!
- Znajdziemy go - odrzekła Sheila spokojnie. - Jestem tego pewna.
- Jakie z ciebie kochane dziecko! - babcia uśmiechnęła się i pogładziła ją po głowie, kiedy wnuczka przyklękła, aby pomóc jej zdjąć buty.
Janet wróciła ze szklanką napoju, w której grzechotały kostki lodu.
Starsza pani wypiła powoli i pozwoliła odprowadzić się do pokoju, ale zatrzymała się przy drzwiach.
- Położę się pod jednym warunkiem. Macie obydwie z Janet przeszukać wszystko i postarać się odnaleźć pudełko.
- Nie, babciu, proszę! Nie mogłabym tego zrobić. Ona nigdy by mi nie wybaczyła, gdyby się o tym dowiedziała. Gdyby brakowało czegokolwiek z jej rzeczy, podejrzewałaby, że je sobie przywłaszczyłam.
Starsza pani spojrzała na nią i zamyśliła się.
- A ona miała prawo grzebać w twoich rzeczach?
- O to właśnie chodzi, babciu. Bardzo się zdenerwowałam i nie chciałabym więcej o tym myśleć.
- Jesteś mądrym i dobrym dzieckiem!
- Wcale nie jestem dobra - zaprzeczyła Sheila ze łzami w oczach.
- No to przynajmniej mądra. Dobrze, położę się, jeżeli przyrzekniesz, że zaraz zrobisz to samo.
- Obiecuję. A teraz zapomnij o wszystkim, kochana babciu. Uśmiechnij się i zaśnij. Pomyśl, co by się ze mną stało, gdybyś się rozchorowała. Nie wiedziałabym, co zrobić.
- Dobrze, idź już. O, właśnie przyniesiono twój kufer. Każ temu człowiekowi zanieść go do twego pokoju. Tu masz klucz. Kiedy dokądś wychodzisz, nie zostawiaj klucza ani bagaży na wierzchu. Nie wiadomo, co tej dziewczynie może wpaść do głowy następnym razem.
Kiedy Sheila podeszła do drzwi, aby wpuścić bagażowego, zobaczyła na plaży dwie sylwetki trzymających się za ręce spacerowiczów. Byli to Jacqueline i Malcolm. Pomyślała, że nie ma dla niej miejsca w rodzinie, do której należy ta rozwydrzona pannica.
Bagażowy postawił kufer w pokoiku, który jeszcze trzy dni temu wydawał się skołatanej duszy Sheili oazą niebiańskiego spokoju, ale dziewczyna nawet go nie otworzyła. Zamknęła drzwi na klucz, uklękła przy łóżku i wybuchnęła płaczem.
Po jakimś czasie przypomniała sobie o tym, co obiecała babci. Wstała, pościeliła łóżko, umyła twarz i położyła się, ale nie mogła zasnąć. Leżąc myślała o gniewie, jaki ją opanował na widok popalonych ubiorów jej mamy. Wydawało się jej, że nie potrafi wybaczyć tej wyfiokowanej pannicy, która tak bezmyślnie wrzuciła je w ogień.
Janet w tym czasie nie próżnowała. Bez żadnych skrupułów zabrała się do przeglądania rzeczy tej wyniosłej piękności. Zrobiła to metodycznie, rozkładając wszystko na dwóch krzesłach, ale nie znalazła ani kawałka papieru, który odpowiadałby opisowi panienki Sheili. Mówiła, że brakuje rzeźbionego drewnianego pudełka, jakichś listów i dokumentów, kilku staromodnych broszek i wisiorków, i srebrnej obsadki, ale nie było po nich ani śladu.
Rozczarowana, w końcu zabrała się do wieszania w szafie dziwacznych strojów, które przywiozła ze sobą Jacqueline, a potem pobiegła na dół, aby zająć się kolacją.
Po półgodzinnym odpoczynku Sheila usłyszała delikatne pukanie do drzwi. Babcia z uśmiechem na ustach zajrzała do pokoju.
- Przyszłam, żeby przez chwilę z tobą porozmawiać - wyszeptała, oglądając się ukradkiem za siebie. - Czy Jacqueline już wróciła?
- Nie, chyba wciąż jest na dworze z Malcolmem. Spacerowali po plaży. Spójrz! Stoją tam razem!
Babcia zobaczyła na tle nieba dwie zwrócone do siebie sylwetki ludzi machających splecionymi rękami jak dzieci i rozmawiających z ożywieniem. Przyglądała się im przez chwilę, po czym odwróciła się tyłem do okna i usiadła.
- Przyszłam ci powiedzieć, że chyba masz rację, Sheilo. Nie powinnyśmy zwracać uwagi na jej wyczyny. Jeżeli nikt nie będzie się nią przejmował, może po jakimś czasie przestanie, zmęczy się sobą. Jeżeli nie, wieczorem zadzwonię do jej ojca i każę mu tu przyjechać i zająć się nią, gdyż ja sobie nie poradzę. Ale nie mogę wyglądać przez okno, bo zaraz zapomnę o swoich dobrych postanowieniach. Na jej widok dostaję ataku wściekłości. Wydaje jej się, że jest taka nowoczesna.
Sheila roześmiała się, mimo że też była zagniewana.
- Jeżeli więc uważasz, że będziesz mogła to znieść i być po prostu sobą, ja też się o to postaram.
- Spróbuję - rzekła Sheila z uśmiechem. - Poza tym nie potrafię się gniewać. Tak naprawdę jestem tutaj tylko nieproszonym gościem i ona dobrze o tym wie. Ma tu więcej praw niż ja. Zresztą zapewne uważa, że ja nie mam żadnych. Przemyślałam to, babciu, i doszłam do wniosku, że powinnam jednak stąd wyjechać. Będzie ci dużo łatwiej.
- Dziecko! - zawołała starsza pani, zrywając się z miejsca. Na jej policzkach nagle pojawiły się rumieńce. - Jeżeli jeszcze raz powiesz coś takiego, pójdę na plażę i sprawię lanie tej pannicy niezależnie od wszystkiego. Nie zniosę podobnej sytuacji!
Sheila wstała i wzięła babcię w ramiona.
- Nie usłyszysz więcej niczego takiego. Ale przyrzeknij, że powiesz mi od razu, jeżeli kiedykolwiek zdecydujesz, że jednak powinnam wyjechać. Proszę!
- Na pewno to zrobię, jeśli kiedykolwiek coś takiego poczuję! Ale to się nie zdarzy! Tego jestem pewna. Jesteś bardziej podobna do mnie niż którekolwiek z wnucząt. Taka jest prawda.
- Kochana babciu! - rzekła Sheila, nieśmiało kładąc głowę na piersi starszej pani.
Babcia pocałowała wnuczkę w czoło, a po chwili powiedziała:
- Wszystko przemyślałam. Założysz którąś ze swoich ślicznych sukienek i uśmiechnięta zejdziesz na kolację. Może na tym wszystko się skończy. Nie wiem, po co ona tu przyjechała, ale przypuszczam, że chodzi o jakiegoś mężczyznę. Zna ich wielu. Ale może jutro coś się zmieni, może ta pannica zdecyduje się wyjechać. Włóż tę różową sukienkę z falbankami. Jest wykwintna; na pewno zrobi wrażenie na Jacqueline. Ubierz się i wyjdź do ogrodu. Ja zejdę, gdy tylko ułożę włosy.
Zarumieniona z przejęcia Sheila, z oczyma jeszcze błyszczącymi od niedawno wylanych łez, wstała i otworzyła kufer. Przystroiła się do bitwy, a kiedy Jacqueline wreszcie wróciła z plaży, zastała ją w ogrodzie, gdzie wraz z uspokojoną już babcią zrywała róże do ozdoby stołu.
11.
Lecąc przez srebrne od księżyca niebo, Angus Galbraith myślał o słodkiej, skromnej dziewczynie, którą poznał tego wieczora.
Potem obudziło się w nim wspomnienie matki i jej fotografii z dzieciństwa, która wisiała na szarej ścianie zamku w Szkocji. Coś w tej dziewczynie bardzo mu przypominało jego własną matkę z tamtej fotografii.
Wszystkie dziewczęta, a szczególnie te poznane podczas ostatnich dwóch miesięcy, wydawały mu się władcze i nieprzyjemne. Oczywiście wiele się zmieniło od czasów młodości jego matki, ale jakoś nie mógł sobie wyobrazić małżeństwa z jedną z takich rozpieszczonych panienek, z jakimi zwykle miał do czynienia. Nie mógł pogodzić ich obrazu z rolą żony i matki. Jak wyglądałby taki dom? A może normalne rodziny już zupełnie wyszły z mody - pomyślał z westchnieniem. Nie chciał łączyć swojego życia z dziewczyną, która dbała wyłącznie o siebie. Z taką, która piła alkohol i chwaliła się ilością wypalanych papierosów, nosiła wyzywające ubrania, a każdego mężczyznę, wolnego czy żonatego, traktowała jak swoją ofiarę. Nie taki był jego ideał. Lepiej wcale nie zakładać rodziny niż tworzyć dom z dziewczyną tego pokroju.
Ale pewnie przy bliższym poznaniu ta panna Ainslee okaże się podobna do reszty. Jeżeli jeszcze taka nie jest, to zmieni się, gdy pobędzie dłużej w towarzystwie innych rówieśniczek o podobnej pozycji.
Doszedł jednak do wniosku, że powinien się jeszcze z nią zobaczyć. Ich krótka rozmowa bardzo go zainteresowała. W jej oczach było coś głębokiego. Przypomniał sobie jej spojrzenie, gdy opowiadała mu o kolibrze nad liliami. Srebrzyste niebo przywiodło mu na myśl jej gwiaździste oczy. Kiedy wreszcie dostrzegł dalekie światła Nowego Jorku, uwolnił się od tych rozważań i zdecydował wrócić do codzienności.
Po dobrze przespanej nocy na tyle odzyskał swój zwykły stosunek do życia, że postanowił wrócić do wujowskiego domu nad morzem dopiero pod koniec tygodnia.
Widział się z Maxwellem Ainslee tylko przez chwilę, kiedy przyniósł mu do biura podpisane przez starszą panią dokumenty, ale umówili się na obiad dwa dni później.
Do tego czasu Angus prawie zapomniał o smukłej dziewczynie, która tak go oczarowała. Jej obraz powrócił dopiero, gdy Maxwell zaczął mu dziękować za zajęcie się papierami.
- Nie ma powodu do wdzięczności. To raczej ja powinienem ci podziękować. Była to bardzo miła wizyta i niezwykle polubiłem obie panie. To prawdziwy odpoczynek i odmiana po przebywaniu w nowoczesnym świecie. Twoja matka jest uosobieniem świetnej przeszłości. Nie wiedziałem, że istnieją jeszcze takie kobiety. A dziewczyna jest czarująca.
- Dziewczyna? Nie wiedziałem, że mama ma gościa. Ciekawe, kto to może być.
- Przedstawiła mi ją jako swoją wnuczkę, pannę Ainslee.
- To dziwne - rzekł Maxwell. - Nie wiem, która by to mogła być. Jessika właśnie wyjechała w podróż poślubną. Rosalie i Annabelle są w Europie, a poza tym nazywają się van Dyke. Damaris, córka mojej siostry, nosi nazwisko Deane. Jest jeszcze Jean, która po ślubie wyjechała do Meksyku.
- To żadna z nich. Ma na imię Sheila, Sheila Ainslee.
- Naprawdę? - Maxwell przyjrzał się przyjacielowi z zainteresowaniem. - Czyżby to było dziecko mojego brata Andy'ego? Wydaje mi się, że miał córkę. Miała jakieś irlandzkie imię, ale wydawało mi się, że brzmiało Moira. A może to imię jej matki? Nie jestem pewien. Może i nazywała się Sheila. Widzisz, Andy był najmłodszym synem i zakałą rodziny. Uciekł z domu i ożenił się z jakąś prostą dziewczyną, o ile wiem.
- To się raczej nie zgadza - pokręcił głową Galbraith. - Ta dziewczyna była niezwykła i z tego, co mówiła, wynikało, że musiała mieć równie niezwykłą matkę.
- Czyżby! Ależ zabiłeś mi ćwieka! Widzisz, właściwie nic o nich nie wiemy. Mój brat nie pisywał zbyt często. Po prostu zniknął z kronik rodzinnych.
- Ta dziewczyna jest naprawdę niezwykła, na tyle, na ile można to ocenić po kilkuminutowej rozmowie - powiedział Galbraith i nagle zrozumiał, że musi wrócić na wybrzeże, kiedy tylko uda mu się odwołać kilka spotkań, których właściwie wcale sobie nie życzył. Jakaś dziewczyna nalegała, aby przyszedł na obiad do jej domu nad brzegiem rzeki Hudson. Przywiózł ze sobą zza oceanu listy polecające do jej rodziny, więc starała się jak najlepiej wykorzystać tę okazję. On zaś nie był pewien, czy w ogóle podoba mu się taki typ kobiety. Poza tym młoda wdowa, którą poznał na statku, także domagała się jego względów. Przyrzekł zabrać ją na powietrzną przejażdżkę. Była miła, smutna i trochę zbyt czułostkowa, typ południowej kobiety-powoju. Łatwo było złapać się na jej przynętę i potem tego żałować.
W Nowym Jorku Angus miał jeszcze kilku przyjaciół poza Maxwellem Ainslee. Umówił się z nimi na spotkania i wiedział, że te będą interesujące, ale wiedział też, że kiedy tylko będzie wolny, poleci sprawdzić, czy dziewczyna z Tęczowego Domku będzie równie słodka jak przedtem.
Wrócił do rzeczywistości i uświadomił sobie, że Maxwell wciąż jeszcze opowiada o swoim młodszym bracie.
- To dziwne, jak łatwo rodzina może się rozpaść, prawda? Weź takiego Andy'ego. Jako najmłodszy, najdłużej przebywał w domu, ale zawsze gdzieś go nosiło. Kiedy dorastał, my wszyscy byliśmy w szkołach albo na uczelniach. Nigdy właściwie dobrze go nie poznałem. Był dziwny i zawsze robił to, czego nie powinien. Nigdy nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie skończył szkoły, bo wpadł w złe towarzystwo. Zawsze grał rolę kozła ofiarnego. Był dumny i jeżeli ktoś podejrzewał go o coś złego, nigdy nie zaprzeczał. Często nawet my nie byliśmy pewni, czy jest winny, czy nie, ale baliśmy się stanąć w jego obronie, na wypadek gdyby jednak oskarżenie było prawdziwe.
- Jak sobie radził w pracy? - zapytał Galbraith bardziej dla podtrzymania rozmowy niż z zainteresowania.
- To kolejny problem. Nie zajmował się interesami. W ogóle niczym się nie zajmował. Chciałem wziąć go do spółki, ale propozycja nie spodobała mu się. Mama próbowała wszystkiego, ale on po prostu wyjeżdżał i przez miesiące, a czasem nawet rok czy dwa nie dawał znaku życia. Wpadł w złe towarzystwo. Zawsze równał do gorszych od siebie. Był przystojny i z wiekiem jeszcze przybywało mu urody. Zaczął pić, a potem nagle się ożenił. Od tego czasu nikt go nie widział.
- Czy znałeś jego żonę?
- Nie. Prawie nic o niej nie słyszałem, prócz tego, że nie była z naszej sfery. Pewnie dla niego była wystarczająco dobra. Postępki Andy'ego zawsze były niewytłumaczalne i prawie niewybaczalne. Mama naturalnie żyła nadzieją i nawet chciała mu pomóc, kiedy powiadomił ją o zamiarze małżeństwa, ale ja jej w tym przeszkodziłem. Jako najmłodszy, Andrew był rozpieszczony i zepsuty. Nie mogę winić za to mamy. My wszyscy wyjechaliśmy z domu, a ojciec umarł, gdy Andy miał osiemnaście lat. To były dla niej ciężkie czasy, a Andy był już dość dorosły, aby zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo ją rani. Kiedy powziął zamiar poślubienia dziewczyny z nizin, stwierdziłem, że miara się przebrała. Nigdy więcej nie mieliśmy wiadomości o nim ani o jego żonie.
- Cóż - westchnął Galbraith - albo ta dziewczyna nie jest jego córką, albo nie wiedzieliście dość o jej matce, gdyż z opowiadań Sheili wynikało, że była niezwykłą kobietą!
- Hm! Chyba będę musiał wybrać się na wybrzeże i sprawdzić, co się dzieje w Tęczowym Domku. Jeżeli to rzeczywiście córka Andy'ego, mama może coś dla niej zrobić, jeśli chce, ale nie powinna pozwolić jego żonie zwalić się sobie na głowę. Mama ma miękkie serce i pozwoli każdemu się wykorzystać, o ile my jej nie ochronimy. Nie mogę pozwolić, żeby musiała znosić towarzystwo jakiejś prostej, niewychowanej kobiety, nawet jeżeli byłaby jej synową. Zawsze się spodziewałem, że w końcu się pojawi i będzie chciała żerować na mamie.
- Nie sądzę, żebyś musiał się tym przejmować - rzekł Galbraith powoli, przyglądając się poważnej, sprawiedliwej, surowej twarzy rozmówcy - ponieważ matka tej dziewczyny nie żyje.
- Nie żyje! - powtórzył zaskoczony Ainslee, po czym odetchnął z ulgą. - Może to trochę upraszcza sytuację. Widzisz, Angusie, może uważasz, że przesadzam, ale ta kobieta, żona Andy'ego, była śpiewaczką kabaretową gdzieś na zachodzie. Sam możesz się domyślić, jaka mogła być i jak trudno byłoby z nią wytrzymać damie, jaką jest moja matka.
- Cóż, niezależnie od tego, kim była, dała córce doskonałe wychowanie - odrzekł Galbraith. - Ale może chodzi o zupełnie inną osobę. Lepiej pojedź tam i sam się przekonaj. Ja wracam za kilka dni, więc mógłbyś zabrać się ze mną. Zostaw tę giełdę i papiery na kilka godzin i trochę odetchnij.
- Może i tak zrobię. Przemyślę to! - obiecał Maxwell.
Po zakończeniu rozmowy Galbraith postanowił jak najszybciej spotkać się z Sheilą, by dowiedzieć się, kim była naprawdę. Jeżeli historia, którą usłyszał, rzeczywiście dotyczyła jej rodziców, dziewczyna była tym bardziej godna podziwu.
Tego wieczora zjadł kolację w towarzystwie poznanej na statku wdowy, a następnego dnia poszedł na obiad do dziewczyny o włosach koloru miodu, na brzeg rzeki Hudson. Ani jedna, ani druga nie mogła rywalizować ze smutną twarzyczką dziewczyny o wielkich, niebieskich oczach pod długimi, czarnymi rzęsami. Te oczy kogoś mu przypominały. Ale kogo? Gdzie widział tę osobę? Był pewien, że za granicą.
Wdówka z południa od czasu do czasu spoglądała mu prosto w oczy. Mówiła cicho i śpiewnie. Jej drobne dłonie wyglądały delikatnie i rozczulająco na tle żałobnej czerni. Nawet umówił się z nią powtórnie na sobotę, ale przez cały czas dręczyło go pytanie, kto jeszcze poza Sheilą ma tak niebieskie oczy i tak długie rzęsy.
Chodził z przyjaciółmi do klubów, na przedstawienia i kolacje, ale nie mógł się skupić na rozmowie, gdyż dręczył go wciąż ten sam problem. Czuł, że gdyby mógł przez jakiś czas zostać sam i uporządkować myśli, może udałoby mu się rozwiązać tę zagadkę.
Siedząc pod kolorowym pasiastym parasolem na trawniku nad brzegiem Hudson, zajęty jedzeniem sałatki, kanapek i owoców, piciem i rozmową z dziewczyną o miodowozłotych włosach, myślał cały czas o dziewczynie imieniem Sheilą i jej matce Moirze. Te dwa imiona kojarzyły mu się z jakimś niejasnym wspomnieniem z dzieciństwa.
Mniej więcej o drugiej w nocy, trzy dni po obiedzie z Maxwellem, obudził się z uczuciem, że wreszcie trafił na właściwy ślad. Sheila i Moira! Sheila i Moira McCleeve! O to chodziło. Słyszał opowieści mamy o siostrach Sheili i Moirze McCleeve. Były jej przyjaciółkami. Coś się stało z nimi obiema; albo zmarły, albo się wyprowadziły. Tego nigdy się nie dowiedział. Ale przypomniał sobie stary portret wiszący na szarej ścianie zamku McCleeve, który odwiedził w dzieciństwie, podróżując z matką po Irlandii.
Kiedy zamknął oczy, mógł w myślach zobaczyć portret szesnastoletniego chłopaka, dzięki złotej ramce wyraźnie odcinający się od szarości kamiennych ścian. Był jakimś przodkiem McCleeve'ów i naturalnie nie miał nic wspólnego z dziewczyną z Tęczowego Domku, dziewczyną z małej osady, którą trudno było nazwać miastem.
Myślał nad tym jeszcze jakiś czas, zły, że tak długie poszukiwania przyniosły tylko zatarte wspomnienie z dzieciństwa. Żałował, że nie zna praw rządzących myśleniem, aby zrozumieć, dlaczego tak się uchwycił tej przesłanki, która do niczego go nie doprowadziła. Zamek McCleeve był daleko stąd, w Irlandii, a dziewczyna z pięknymi oczyma przyjechała z zachodu.
W końcu zasnął.
Mniej więcej w tym samym czasie w odległym zachodnim stanie jakiś potężnie zbudowany mężczyzna o nieprzyjemnej twarzy i okrutnym wyrazie ust zakradł się do wagonu tak, aby nie zauważył go nikt ze stacji. Miał małe, zbyt blisko osadzone, czarne oczy i bujne włosy, świeżo ufarbowane na rudo. Jego odzież była podniszczona, a kieszeń źle dopasowanego płaszcza wypchana była czymś twardym i chyba niebezpiecznym. Nie miał ze sobą bagażu, tylko owinięty w gazetę pakunek. Siedział z twarzą przyklejoną do okna, jak gdyby nie chciał przeoczyć żadnego szczegółu krajobrazu, a odwrócił się tylko raz, kiedy konduktor sprawdzał bilety.
Pociąg sunął przez pustkowie jak wąż. Rudy mężczyzna z okrutnymi oczyma przysunął się do okna, aby jego twarz pozostała w cieniu i wreszcie zasnął, jak cała reszta świata.
12.
Jacqueline pojawiła się na dole dziesięć minut po dzwonku na kolację. Przyszła w niezwykłym stroju z czarnego i srebrnego aksamitu: w srebrnej piżamie i czarnym aksamitnym żakiecie!
Jej usta, czerwieńsze niż zwykle, twarz biała od pudru i rzęsy poklejone tuszem sprawiały upiorne wrażenie.
Sheila spojrzała na nią z przerażeniem. Nigdy wcześniej nie widziała takiego makijażu, nawet w kabarecie w Junction.
Jacqueline nosiła jadeitowe kolczyki, tak długie, że sięgały jej ramion, i naszyjnik w kształcie owijającego się na szyi zielonego węża. Miała też szeroki jadeitowy pierścień na małym palcu i jeszcze jednego węża z błyszczącymi oczyma wokół nadgarstka. Napomadowane włosy były ułożone w dwie ostre strzałki na policzkach.
Babcia przyjrzała się jej z niechęcią.
- Zanim usiądziesz do stołu, Jacqueline, wróć lepiej na górę i zdejmij z siebie te węże. Wiesz, co myślę o takiej biżuterii; nie mam ochoty na nią patrzeć. Jeszcze nie doszłam do tego, by jeść przy jednym stole z gadami.
Jacqueline zaśmiała się lekko, a w jej oczach błysnęła złośliwość.
- Ależ ciociu, czy nie podobają ci się moje słodkie maleństwa? Myślałam, że już do nich przywykłaś. Zobacz, jaki śliczny mają kolor. I kamienie są tak pięknie osadzone. Doskonała robota!
- Tak - rzekła starsza pani, zaciskając usta. - Wiem. Biblia o nich mówi! Pewnie nigdy nie czytałaś.
- Biblia! - powtórzyła dziewczyna ironicznie. - Biblia mówi o moich wężach?
- Owszem. O wężach, których twoje są imitacją. Pewien upadły anioł, szatan, występował pod postacią węża. Pismo mówi: „A wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył”.
- Och, ciociu! - pisnęła Jacqueline. - To tylko biżuteria.
- Idź i zdejmij je! - zakomenderowała starsza pani.
- Dobrze, więc zdejmę, żeby zrobić ci przyjemność.
Jacqueline zdjęła śliskie ozdoby i ułożyła je na serwetce obok swojego nakrycia.
- Powiedziałam, żebyś to stąd zabrała. Natychmiast!
- Już dobrze! - zgodziła się Jacqueline i zrzuciła oba błyszczące węże na podłogę, w momencie kiedy do jadalni weszła Janet z kurczakiem na półmisku.
Służąca wydała cichy okrzyk i omal nie upuściła talerza. Babcia podniosła się z miejsca.
- Janet, postaw półmisek na stole, a potem przynieś szczotkę i szufelkę, zmieć te dwa obrzydlistwa i zanieś je do pokoju panny Jacqueline. Następnym razem kiedy je tu zobaczę, zostaną wyniesione na śmietnik i spalone.
Dziewczyna zaśmiała się tylko i zajęła miejsce przy stole. Nagle zwróciła uwagę na Sheilę i gdy babcia odmawiała modlitwę, postawiła łokcie na stole, oparła brodę na dłoniach i zaczęła się jej bezczelnie przyglądać.
Sheila bardzo się zdenerwowała takim brakiem szacunku dla babci, ale pamiętając o swojej obietnicy, zachowała spokój i próbowała się zachowywać tak, jak gdyby nic się nie działo. Miała wystarczającą praktykę w ignorowaniu rzeczy nieprzyjemnych. Tak wiele razy w domu działo się coś, co musiała zignorować, żeby nie przysparzać mamie dodatkowych trosk. Zaczęła rozmyślać nad tym, czy wszystkim zdarzają się podobne sytuacje. Czy zawsze człowiek musi cierpieć i znosić swoje cierpienie w milczeniu? Przypomniała sobie ojca w jego najgorszym okresie. Pomyślała też o Bucku i ludziach z kabaretu, którzy przysparzali tylu problemów jej mamie. Ta nowa śpiewaczka bardzo przypominała Jacqueline, którą Sheila musiała znosić jako kuzynkę! Nawet Aurelia z kabaretu nie była nigdy tak wymalowana!
Atmosfera przy kolacji nie była zbyt miła. Babcia z ponurą miną rozdzieliła kurczaka, Janet podała sałatkę. Sheila siedziała cicho, rozmyślając o nowej sytuacji, o swojej ślicznej różowej sukience, o babci i okropnej kuzynce. Jacqueline była zupełnie swobodna. Usta się jej nie zamykały. Opowiadała o szkolnych wyczynach swojego młodszego brata i babcia wiedziała, że prawdopodobnie przesadza, by zrobić większe wrażenie, toteż ani się nie uśmiechała, ani nie odzywała. Jacqueline to nie przeszkadzało.
- Ciociu, spodziewam się wizyty mojego chłopaka dzisiaj wieczorem - oświadczyła, wstając od stołu - ale nie musisz zostawiać wolnego salonu. Myślę, że usiądziemy w ogrodzie albo w altance pod różami. Może Janet wyniosłaby kilka krzeseł i ustawiła je przy murze od wschodniej strony, za rabatą z różami, na wypadek gdyby było nam za gorąco.
- Jeżeli potrzebne ci krzesła - odpowiedziała ponuro starsza pani - wynieś je sobie sama. Ale najpierw pozwól mi coś powiedzieć. Tak ubrana nie będziesz w moim domu przyjmować żadnego mężczyzny. Musisz pójść na górę i przebrać się w przyzwoitą sukienkę, a jeśli nie posłuchasz, nie wpuszczę cię tu więcej! Nie ścierpię we własnym domu czegoś podobnego!
- Och, ciociu! Jakaś ty staromodna! - zaśmiała się Jacqueline, wychodząc i zostawiając za sobą otwarte na oścież drzwi. Za chwilę pokazała się w ogrodzie.
Doszła do środka ścieżki, rozmyślnie stanęła w najbardziej widocznym miejscu, wyjęła z kieszeni swoich srebrnych spodni niewielką papierośnicę, wzięła papierosa i zapaliła.
Babcia przyglądała się jej z okna, póki nie zniknęła za ścianą domu. Po policzku starszej pani spłynęła wielka łza.
Nagle Sheila podeszła do niej, zarzuciła jej ręce na szyję i ucałowała.
- Babciu, nienawidzę jej za to, że zmusiła cię do płaczu!
Pani Ainslee odwróciła się, otaczając wnuczkę ramieniem.
- Nie, kochanie! Tylko nie nienawiść. Możesz nienawidzić zła, ale nie człowieka.
- Ale, babciu, nie mogę zapanować nad tym uczuciem, kiedy widzę, jak ona cię traktuje. Nie mogę znosić tego spokojnie.
- Mnie też się to nie udaje. Ale po prostu nie wiem, co powiedzieć. Kiedy była mała, mogłam sprawić jej lanie. Może gdyby dostawała częściej, wyrosłaby na kogoś lepszego, ale ja byłam jedyną osobą, która się na to odważyła i nie mogłam tego robić w obecności nikogo innego. Przykro mi, dziecko, że musisz przez to wszystko przechodzić, kiedy dopiero co wróciłaś do domu.
- Czy to nie ja jestem przyczyną wszystkiego? - zapytała zmartwiona Sheila. - Nie jestem do niej podobna, więc naturalnie mnie nie lubi.
- Bogu dzięki, że nie jesteś taka jak ona! - zawołała babcia gorąco, ale zamilkła, usłyszawszy kroki i zobaczywszy przed frontowymi drzwiami Angusa Galbraitha, który właśnie kładł rękę na klamce. Za nim stał jego kuzyn Malcolm z żoną. Przyszli z wizytą i oczywiście natknęli się w ogrodzie na palącą papierosa Jacqueline w srebrnej piżamie! Babcia poczerwieniała z zakłopotania.
- Czy można? - zapytał młody człowiek zza drzwi. Uścisnął rękę babci, ale wzrokiem szukał Sheili. Czy jest taka, jak mu się wydawało, czy też stworzył sobie jej idealny obraz?
Sheila stała pod lampą w swojej falbaniastej, różowej sukience. Na jej widok oczy Angusa rozbłysły. Poczuł niespodziewany przyjemny dreszcz. Oboje uśmiechnęli się i babcia pokiwała głową z zadowoleniem. Na chwilę zapomniała o pannicy w błyszczących spodniach.
Nagle usłyszeli wysoki głos Jacqueline, hałaśliwie witającej Galbraithów. Rzuciła nie dopalonego papierosa pomiędzy lilie i wbiegła do domu jak srebrna błyskawica.
Goście przesunęli się do drzwi, a babcia zastanawiała się, co robić.
Angus i Sheila stanęli razem, uśmiechnięci i zajęci cichą rozmową. Choć wypadało przesunąć się ku drzwiom, zrobili to niechętnie.
- Czy znalazłaś moją wizytówkę?
- Naturalnie. Upadła dokładnie pod lilią, nad którą wcześniej widziałam kolibra. Latarka paliła się przez cały czas i wskazała mi miejsce.
- Nie potłukła się przy upadku?
- Nie, wszystko w porządku.
Nagle przypomniała sobie, że właściwie nie wie, co się z nią stało. Co będzie, jeśli Angus poprosi o jej zwrot?
- Pilnowałam jej... - rzekła z wahaniem.
- Zachowaj ją na pamiątkę naszego pierwszego spotkania - powiedział, zaglądając jej głęboko w oczy i dziwiąc się, jak bardzo przypominały oczy chłopca z portretu w zamku McCleeve.
Nagle Sheila poczuła na sobie czyjś wzrok i dostrzegła ciemne oczy Jacqueline z czającą się na ich dnie furią. Zauważyła też wzrok Betty, z taką samą furią spoglądającej na Jacqueline. Przyszło jej na myśl, że obydwie muszą przeżywać to samo. Nic nie mogło wyrazić tego jaśniej niż oczy. Zauważyła też Malcolma, który stał obok Jacqueline i od niechcenia gładził aksamit na jej ramieniu. Nagle zauważył Sheilę i wyciągnął rękę, aby się z nią przywitać.
Jacqueline szybko wykorzystała sytuację i odwróciła się do Angusa.
- Och, Angus, kochany! To naprawdę ty? Jak cudownie! Chodź tu i porozmawiaj ze mną. Cioci nie podoba się moje ubranie i nie chce mnie wpuścić do środka.
Złapała Angusa za rękę i ze śmiechem zaciągnęła do ogrodu. Potem bezwstydnie złapała go pod ramię i poprowadziła do furtki.
- Do widzenia - zawołała wesoło - wybieram się na spacer z moim przyjacielem. Możecie wszyscy do nas dołączyć. Taki piękny wieczór!
Angus poddał się niechętnie, ale zawołał:
- Chodźcie, kochani! Jak widzicie, ja nie mogę się powstrzymać!
Babcia nie była zadowolona, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi, tak wszyscy byli zajęci własnymi emocjami. Zastanawiała się, co zrobić w sprawie Jacqueline. Czy posłać po jej ojca, czy lepiej zadzwonić do Maxwella? On by sobie z nią poradził. Miał autorytet, a poza tym nigdy nie przepadał za Jacqueline.
Ale Malcolm Galbraith nie czekał na decyzję babci. Chwycił Sheilę pod ramię i zawołał wesoło:
- Chodźmy! Pójdźmy za nimi. Idziesz, Betty?
- Pójdę z panią Ainslee - odpowiedziała Betty chłodno i rzuciła Sheili spojrzenie, które ją przestraszyło. Ale Malcolm pociągnął ją do przodu tak szybko, że przez chwilę starała się jedynie dotrzymać mu kroku. Spoglądając za siebie, zobaczyła babcię wychodzącą przez furtkę w towarzystwie Betty Galbraith.
Dokąd właściwie się wybierali? W półmroku morze mieniło się jak opal, czasami wpadając w głęboki lazur z zatopionymi w nim gwiazdami. Plaża wyglądała jak zrobiona z alabastru.
Sheila i jej towarzysz oddalili się znacznie od pozostałych. Spacer z silnym mężczyzną u boku sprawiał jej przyjemność. Sheila nigdy nie doświadczyła niczego podobnego, ale to uczucie zniknęło, kiedy jego dłoń zaczęła błądzić poniżej jej rękawa, ześliznęła się po gładkiej skórze i w końcu zamknęła jej palce w silnym uścisku.
Dziewczyna wyrwała się natychmiast i odsunęła ze wstrętem, a kiedy nie chciał jej puścić, powiedziała:
- Przestań, proszę. Chcę zachować szacunek dla ciebie i siebie samej.
- Ale co w tym złego, kochanie? Dlaczego miałabyś stracić do siebie szacunek?
- Czy twoja żona byłaby zadowolona z takiego widoku? - zapytała Sheila surowo.
- Co? Betty? Tak do tego przywykła, że nic sobie z tego nie robi. Zresztą ona zachowuje się tak samo. W dzisiejszych czasach nikt nie zwraca na takie rzeczy uwagi. Gdzieś ty się uchowała? Jesteś niezwykła! - wykrzyknął, próbując znowu złapać ją za rękę.
Sheila odsunęła się na bezpieczną odległość.
- Tam, gdzie się wychowałam, niektórzy mężczyźni zachowywali się podobnie - rzekła poważnie - ale nie wiedziałam, że zdarza się to także dżentelmenom. Przykro mi! - i odeszła z pośpiechem.
- Już dobrze. Jeżeli naprawdę tak to traktujesz, nie dotknę cię więcej. Nie zostawiaj mnie. Naprawdę bardzo cię podziwiam. Chodź ze mną i opowiedz mi więcej o sobie. Odnosisz się do mnie tak, jakbym cię obraził.
- Takie zachowanie uważam za obrazę - rzekła smutno. - Nie spodziewałam się tego tutaj.
- Zawstydziłaś mnie! Wybaczysz mi, prawda? Obiecuję, że więcej się tak nie zachowam.
- Dobrze - rzekła Sheila chłodno - wybaczę, ale teraz zaczekajmy na babcię i twoją żonę. Milej jest spacerować w większym towarzystwie, nie sądzisz?
Malcolm roześmiał się i poczekał bez protestu. Potem podał ramię babci i zostawił Sheilę w towarzystwie Betty.
Betty obrzuciła ją niechętnym, pytającym spojrzeniem, po czym, dorównując jej kroku, raz jeszcze przyjrzała się jej w świetle księżyca.
- Nie jesteś jak inne dziewczęta, prawda? - odezwała się nagle. - Byłam prawie pewna, że jesteś, ale jednak okazuje się, że nie.
- Nie znam zbyt wielu innych dziewcząt - rzekła Sheila. - Jedyną kobietą, którą dobrze znałam, była moja mama. Oczywiście miałam szkolne koleżanki, ale mieszkałam daleko i nie widywałyśmy się nigdy poza szkołą, choć niektóre z nich były miłe. Żyłyśmy z mamą samotnie i nie wychodziłyśmy z domu zbyt często.
- I nie zanudziłaś się na śmierć?
- Nie - ciągnęła Sheila poważnie. - Musiałam pracować, no i miałam mamę. Chętnie wróciłabym do tamtego życia, gdyby ona też tam była.
- Co się z nią stało? Rozwiodła się i odeszła?
- O nie! - wykrzyknęła dziewczyna. - Jest w niebie.
- Och! W niebie! - warknęła Betty. - Co cię skłania do wierzenia, że ono istnieje?
- Tak mówi Biblia - odrzekła Sheila z przekonaniem.
- Biblia? Nie znam nikogo, kto by w to wierzył. To po prostu zbiór starych mitów, czyż nie? Tego uczono nas na studiach.
- Nigdy nie byłam na uniwersytecie, ale jeżeli tego tam uczą, nie chciałabym studiować, gdyż nie oddałabym Pisma świętego za całą mądrość świata. Dotąd niewiele o nim wiedziałam, ale i to wystarczyło, żeby zapragnąć dowiedzieć się więcej.
- Jesteś jeszcze dziwniejsza niż wydawało mi się na początku - zauważyła światowa kobieta. - Dlaczego tak się przejmujesz tą Biblią?
- Ponieważ odpowiedziała na wiele pytań, które nosiłam w sercu. Ponieważ zawiera całą prawdę dotyczącą zbawienia.
- Zbawienia? - powtórzyła Betty ze śmiechem.
- Tak, zbawienia. Zamieszkania pewnego dnia z Bogiem w Jego domu!
- Patrzcie państwo! Nigdy nie przypuszczałam, że Bóg ma jakiś dom! - zauważyła kwaśno. - Myślałam, że zajmuje się jedynie karaniem tych ludzi, którzy chcą dobrze się bawić.
- Ależ wcale tak nie jest! On nas kocha i ma dla nas przygotowane mieszkanie. Czy nigdy o tym nie czytałaś? „W domu mojego Ojca jest mieszkań wiele...”
- Oczywiście, że nie. Nigdy nawet nie miałam Biblii w ręku!
- Kiedy byłam mała, mama czytała mi ją na głos, a potem namawiała mnie, żebym sama czytała kolejne rozdziały.
- Może to właśnie sprawiło, że tak się różnisz od innych. Ale nie jestem pewna, czy chciałabym być taka jak ty, choć jestem znudzona sobą. Przyjdę cię odwiedzić, kiedy będziesz sama i będziesz mogła powiedzieć mi o tym więcej. Może ja też zacznę czytać Biblię, jeżeli to może dać mi trochę szczęścia.
- Będę na ciebie czekać. Dostałam od babci małą książeczkę, która bardzo mi pomogła zrozumieć niektóre sprawy. Możemy poczytać ją razem.
- Tamta dziewczyna, panna Lammorelle, to twoja kuzynka, prawda? Czy ona też czyta Biblię? - jej ton wzbudził w Sheili współczucie.
- Nie wiem - odpowiedziała. - Właściwie wcale jej nie znam. Po raz pierwszy zobaczyłam ją dzisiejszego popołudnia. Jest moją kuzynką, ale dosyć daleką.
- Powiedz mi, jeżeli się dowiesz. Jeżeli ona czyta Biblię, to ja nie chcę. Obserwowałam i ją, i ciebie. O, nadchodzi reszta. Musimy skończyć tę rozmowę, ale niedługo cię odwiedzę. Zadzwonię, żeby sprawdzić, czy masz dla mnie czas.
Właśnie zjawiła się reszta towarzystwa i nie miały więcej okazji do rozmowy, ale za to Sheila mogła się teraz zająć własnymi myślami.
Czy wszyscy mężczyźni byli tacy, jak o nich mówił mąż Betty? Czy jest im wszystko jedno, jaką dziewczynę biorą za rękę? Czy Angus Galbraith też jest taki?
Nawet zupełnie niedoświadczona Sheila mogła powiedzieć, że Jacqueline nie miała pod tym względem żadnych skrupułów. Cóż, pewnie to wszystko było prawdą. Nikt się już nie przejmuje podobnymi rzeczami. Ale jeżeli taka jest prawda, to ona, Sheila, nie chce żyć w takim świecie. Malcolm Galbraith gładzący jej ramię upodobnił się do Bucka i mężczyzn jego pokroju. Głęboko ją rozczarował. Wszyscy mężczyźni ją rozczarowali.
Ale gdzieś w głębi serca wciąż myślała o Angusie. Czy i on pozwalał sobie na takie zachowania? Pewnie tak. Poszedł na spacer z Jacqueline, czyż nie?
Była zadowolona, że to zrozumiała, zanim poznała go lepiej. Teraz nie będzie się już tak martwić utratą jego latarki i wizytówki. Jak głupia była, przejmując się mężczyzną, którego widziała zaledwie przez kilka minut. Wykonał tych kilka popisowych numerów w samolocie po prostu z uprzejmości i dla rozrywki. Po co było tak bez przerwy o nim myśleć?
Wtedy właśnie Angus Galbraith z własnej woli zostawił Jacqueline i podszedł do Sheili. W ręce trzymał prześliczną muszlę, którą położył na dłoni dziewczyny.
Sheila zauważyła błysk gniewu w czarnych oczach Jacqueline, ale Galbraith stał do niej tyłem, niejako osłaniając Sheilę, która szybko zapomniała o drugiej dziewczynie i własnych postanowieniach, zajęta historią o muszli. Coś w jego zachowaniu mówiło, że skoro podszedł, nie będzie już miał zamiaru odejść. Ale zapewne każdy dżentelmen traktował w podobny sposób wszystkie znajome. Może chciał po prostu być miły.
Mimo to rozmowa napełniła jej serce radością, a reszta wieczoru upłynęła niezwykle szybko.
Kiedy goście odeszli, przyszedł czas na zastanowienie.
Jacqueline pożegnała obu mężczyzn równie wesoło, ale kiedy już nie mogli jej usłyszeć, odwróciła się do Sheili z pragnieniem zemsty w oczach.
Babcia zniknęła w kuchni, gdzie wydawała Janet polecenia na następny dzień, i przez chwilę dziewczęta pozostały same.
- Cóż to za gierki! - syknęła Jacqueline ze ściągniętymi ustami i błyskiem złości w oku. - Odczep się, zrozumiałaś? Angus Galbraith jest mój i postaram się, żeby zrobiło się tu dla ciebie zbyt gorąco, jeżeli nie zostawisz go w spokoju.
Sheila spojrzała na nią zaskoczona.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedziała chłodno. - Nie prowadzę żadnej gry i nie mam zamiaru odbierać ci Angusa Galbraitha ani kogokolwiek innego. Spotkałam go przed wyjazdem do Bostonu i rozmawialiśmy przez chwilę, ale na pewno nie dłuższą niż z jakimkolwiek innym gościem.
- Nie mam zamiaru z tobą dyskutować - ucięła Jacqueline tonem pani zwracającej się do służącej. - Powiedziałam, że masz się odczepić od Angusa. Jeżeli nie, pożałujesz.
- Nie podoba mi się twój ton - odrzekła Sheila spokojnie - a ponieważ nie zrobiłam niczego złego, nie muszę się obawiać twoich pogróżek. Jeżeli znowu spotkam pana Galbraitha, będę go traktować tak samo jak dotąd. Nie widzę żadnej różnicy pomiędzy moim zachowaniem a twoim. Poszłaś na spacer z jego kuzynem, który jest żonaty. Dlaczego ja nie mam prawa przebywać w towarzystwie drugiego kuzyna? A poza tym wcale o to nie zabiegałam.
- Zamknij się! - wykrzyknęła Jacqueline. - Nie musisz przede mną udawać, że nie lecisz na niego. Dziewczyny nie chowają wizytówek i czyichś latarek, jeżeli nie mają zamiaru zrobić z nich użytku. Mówię ci tylko, że wchodzenie na mój teren może się dla ciebie źle skończyć. Spróbuj, a sama zobaczysz!
Policzki Sheili zapłonęły, ale dziewczyna umiała się opanować.
- Więc jednak wiesz, gdzie jest reszta moich rzeczy, prawda? Dobrze. Przynajmniej jestem świadoma, czego mogę się spodziewać.
Jacqueline skrzywiła się, po czym nagle się odwróciła i pospiesznie wbiegła na górę. Sheila usłyszała odgłos zamykanych drzwi i przekręcanego klucza w zamku.
Usiadła na krześle w ciemnym kącie przy kominku i ukryła twarz w dłoniach. Czuła się poniżona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie mogła rzucić się na kuzynkę z pięściami, ani nawet nic powiedzieć. Prawdziwie przestraszyła się własnych uczuć, a w oczach poczuła piekące łzy złości. Jak zdoła przeciwstawić się tej nienawistnej pannicy? Czuła się tak upokorzona jej słowami, że zapragnęła uciec i gdzieś się ukryć. Wtedy usłyszała głos babci, więc szybko otarła łzy i pobiegła na górę.
13.
Tamtej nocy Sheila prawie nie spała. Przez długi czas klęczała przy łóżku, płacząc i usiłując się modlić. Wydawało się jej, że dosięgnęła już dna.
Kiedy w końcu podniosła się i usiadła na krześle, doszła do wniosku, że wolałaby nigdy nie poznać Angusa Galbraitha. Po raz pierwszy spotkała na swej drodze dobrego młodego człowieka i od razu zamieniło się to w koszmar! Oskarżono ją o chęć przypodobania mu się i odebrania go innej!
Gdyby nie staranne matczyne wychowanie, Sheila prawdopodobnie przeszłaby nad tą sprawą do porządku dziennego, a może nawet poczułaby pewną dumę z faktu, że młody człowiek wolał porozmawiać z nią niż z kimś dużo bardziej wykwintnym, ale ona, mimo odważnych słów rzuconych Jacqueline, czuła, że nie chce nigdy więcej widzieć Angusa Galbraitha.
Gdyby nie to, że nie chciała ranić babci i nie potrafiłaby odpłacić niewdzięcznością za tak wiele dobroci, jeszcze tej samej nocy wykradłaby się z domu, aby nigdy tam nie wrócić.
Uświadomiła sobie, że palące się światło może zaniepokoić babcię, więc zgasiła je i wśliznęła się do łóżka, ale nie udało jej się zasnąć. Postanowiła, że nigdy, przenigdy nie spotka się już z Angusem Galbraithem. Mijała godzina za godziną i Sheila usiłowała wymazać z pamięci jego obraz, który jednak wbrew jej wysiłkom stawał się coraz wyraźniejszy.
Następnego ranka zeszła na śniadanie blada i poważna. Zachowywała się z większą jeszcze godnością, a choć próbowała się uśmiechać, kąciki jej ust drżały, co poważnie zastanowiło starszą panią.
Natomiast Jacqueline wcale się nie przejęła. Tym razem, jak zawsze wesoła i zadowolona, miała na sobie niezwykle kobiecą podomkę w orchidee i zachowywała się naprawdę przyzwoicie. Przypominała śliczne, wesołe dziecko. Z odgarniętymi z czoła włosami, bez biżuterii, nawet pierścionka, i jakiegokolwiek makijażu na twarzy, w kapciach z kokardkami i sznurówkami obwiązanymi dokoła kostek zabawiała się śniadaniem i co chwila rzucała starszej pani czułe spojrzenia, nazywając ją „kochaną cioteczką” i mówiąc jej, jaka jest „słodka”.
Starsza pani przyglądała się jej podejrzliwie, ale nie odezwała się ani słowem, aby nie psuć atmosfery przy stole.
Kiedy nagle Janet poprosiła panią do kuchni, aby zadecydowała, czy kupić rybę, której jakość budziła wątpliwości, Jacqueline odsunęła swój talerz. Oparła łokcie na stole, ukazując otoczone koronkami i jedwabiem kształtne ramiona, i obdarzyła Sheilę, która ze spuszczonymi oczami jadła swoje truskawki, przeciągłym i przymilnym spojrzeniem. W końcu odezwała się:
- Wreszcie znalazłam twoje miejsce w rodzinie - oświadczyła, jakby to było wielkie osiągnięcie okupione ciężkim wysiłkiem. - Na początku nie mogłam sobie z tym poradzić.
Jej głos brzmiał jak głosik rozradowanego dziecka. Jacqueline naprawdę była świetną aktorką.
Sheila spojrzała na nią w zamyśleniu.
- Tak - ciągnęła Jacqueline z uśmiechem. - Jesteś dzieckiem mojego kuzyna, tego ladaca, Andy'ego! Kiedy byłam dzieckiem, uwielbiałam słuchać o jego wyczynach. W końcu zrobił coś strasznego, prawda? Co to było? Morderstwo czy tylko przywłaszczenie majątku? Zapomniałam. Powieszono go czy dostał tylko dożywocie? Próbowałam opowiedzieć o tym wczoraj Angusowi, ale nie mogłam przypomnieć sobie szczegółów.
Przy pierwszych słowach Jacqueline Sheila wstała od stołu. Jej szeroko otwarte oczy pociemniały od gniewu.
Jacqueline z naiwną manierą ciągnęła:
- I ożenił się z barmanką czy kimś tego pokroju, prawda? Czy właściwie wcale się z nią nie ożenił? Wyleciało mi z pamięci.
Z wyrazem zapytania podniosła oczy, ale Sheili nie było już w miejscu, w którym stała przed chwilą. Zwinnie jak kotka ominęła stół i wymierzyła Jacqueline piekący policzek, jeszcze jeden, i jeszcze. Następowały tak szybko po sobie, że oszołomiona pannica nie zdążyła ani krzyknąć, ani nawet się poruszyć. I nagle Sheila zniknęła - wbiegła po schodach i zamknęła się na klucz w pokoju.
Zdarła z siebie śliczną niebieską sukienkę, bieliznę, która tak się jej podobała, gdy wybierały ją z babcią, zrzuciła nawet buty i pończochy. Brakło jej tchu, a serce biło jak oszalałe.
Szlochając sięgnęła do szafy po zawiniątko z popalonymi rzeczami, które uratowała ze śmietnika. Nie zastanawiając się dłużej, założyła na siebie stare ubrania, w których tu przyjechała. Było w nich kilka wypalonych dziur, ale nie zwróciła na to uwagi. Drżącymi palcami zapięła bluzkę. Miała wielką dziurę na samym przodzie, ale założyła wełniany żakiet i zapięła go pod samą szyją. Włożyła filcowy kapelusik, z rozpaczą rozejrzała się po pokoju, po czym zatrzymała pełen wyrzeczenia wzrok na szafie z pięknymi, nowymi ubraniami.
Chwyciła torebkę, którą babcia dla niej wybrała i starannie wypełniła przydatnymi drobiazgami. Wyjęła z niej notes i ołówek, wyrwała kartkę i napisała:
Kochana Babciu,
zrobiłam rzecz niewybaczalną. Trzykrotnie spoliczkowałam Jacqueline, która jest Twoim gościem, i nie mogę się powstrzymać od nienawiści w stosunku do niej. Mówiła straszne rzeczy o moich Rodzicach. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że muszę odejść. Nie mam prawa dłużej tu zostać. Proszę, nie martw się o mnie. Wzięłam pięć dolarów z pieniędzy, które mi dałaś; zwrócę Ci je, gdy tylko znajdę pracę. Kocham Cię, Babciu, i ze względu na Ciebie przykro mi, że to zrobiłam.
Żegnaj, ukochana Babciu
- Sheila
Położyła list i ołówek na biurku, gdzie łatwo można je było zauważyć, wyjęła z torebki pięć dolarów i włożyła je do starej portmonetki mamy, na palcach podkradła się do drzwi i otworzyła je cichutko. Usłyszała Jacqueline grającą na pianinie wesołe melodyjki i wyśpiewującą niemądre piosenki. Z kuchni dochodził głos babci wydającej dyspozycje Janet. To był sprzyjający moment.
Raz jeszcze obrzuciła wzrokiem swój pokój, po czym podkradła się do okna w korytarzu, które otwierało się nad łagodnie opadającym daszkiem ganku obrośniętego różami.
Ostrożnie wydostała się przez okno, kolejny raz uciekając w obcy, nieprzyjazny świat, ześliznęła się z dachu i postawiła nogę na drabince, po której pięły się róże. Nie zwracała uwagi na kolce drapiące jej ręce i twarz i bezlitośnie rwące ubranie. Pospiesznie schodziła coraz niżej, nie mając odwagi oprzeć ciała na szczeblu, by trzaskiem nie przyciągnąć niczyjej uwagi.
Stanęła na ziemi, a kwiaty przywitały ją przymilnym uśmiechem, jak pies merdający ogonem na widok swego pana. Mimo to nie wolno jej zatrzymać się w tym cudownym miejscu. Musi odejść natychmiast, zanim ktoś ją zobaczy i będzie się starał przeszkodzić. I nie może pokazać się kuzynce w tych zniszczonych ubraniach.
Przebiegła na przełaj przez rabaty, alejkę, trawnik, minęła altankę i zamknęła za sobą furtkę.
Po raz ostatni spojrzała na ukochany domek, drzwi, za którymi znalazła schronienie, jadalnię ze stołem, przy którym jadła ostatnie wystawne śniadanie, po czym usłyszała Jacqueline śpiewającą jakąś złośliwą piosenkę i jej serce na nowo zapałało gniewem. Zniknęła za murem, który dawał jej osłonę, po czym schowała się za wielką wydmą i próbowała zdecydować, co robić dalej.
Dzień był piękny, ze spokojnym, czystym niebem i delikatną bryzą. Fale nosiły falbany z białej pianki; wyglądały jak koronki na podomce, którą kupiła jej babcia. Ubity, czysty piasek sprawiał wrażenie marmuru, a w oddali majaczyły czarne skały. Mały domek uśmiechał się do letniego słońca, spokojny za chroniącym go murem. Dokoła nie było ani żywej duszy. Tutaj była niewidoczna nawet z kuchennych okien. Odeszła już dość daleko, a poza tym nikt nie poznałby jej w tym stroju.
Z obu stron plaża była zupełnie pusta. Nadszedł czas, aby ruszyć w daleką drogę.
Sheila wstała, pochyliła głowę i zaczęła maszerować najszybciej, jak potrafiła, od czasu do czasu omijając kolejne wydmy. Kiedy odważyła się powtórnie spojrzeć za siebie, domek stanowił już tylko małą plamkę na horyzoncie. Ale nie mogła zwolnić kroku, dopóki nie obeszła zakrętu i nie zniknęła całkowicie ludziom z oczu.
Ostatnich kilkadziesiąt metrów przebyła biegiem i odwróciła się, aby pożegnać się z tym miejscem na zawsze. Domek był już tylko niewyraźnym punktem i na pewno nikt nie mógł jej stamtąd dostrzec.
Usiadła na piasku, by odpocząć przez chwilę i rozejrzała się dokoła. Trochę dalej nad plażą górowały wielkie czarne skały, a na nich stał piękny dom. Przypominało to obrazek, który mama narysowała dla niej w dzieciństwie; przedstawiał zamek, w którym kiedyś mieszkała.
Nagle uświadomiła sobie, że to musi być dom Galbraithów i że ktoś może dostrzec ją przez okno. Jakie to byłoby okropne, gdyby Angus Galbraith zobaczył ją teraz przez przypadek w tym brudnym, dziurawym ubraniu i koślawych bucikach! Jeden z nich miał wypaloną dziurę przy samych palcach. Nie, nie może dać się zobaczyć! Angus pewnie i tak by jej nie poznał, ale lepiej, żeby w ogóle jej nie widział. Musi przyspieszyć kroku.
A gdyby zobaczył ją jego żonaty kuzyn Malcolm! Wzdrygnęła się na samą myśl o nim. W jej świadomości coraz bardziej przypominał Bucka.
Podniosła się szybko i ruszyła dalej, prawie nie podnosząc wzroku i nie mając odwagi spojrzeć za siebie. Wiedziała jedynie, że minęła już dom. Jeżeli teraz dostrzegą z okna jej małą, obdartą figurkę, nawet nie pomyślą, że to niedawny gość pani Ainslee. Wezmą ją pewnie za dziecko jakiegoś rybaka.
Pobiegła wzdłuż plaży, starając się odzyskać pewność siebie.
Nagle dotarła do miejsca, gdzie ktoś zostawił na brzegu dużą białą motorówkę. Nie opodal czekała śliczna żaglówka ze starannie zwiniętymi żaglami. Plaża tutaj była osłonięta i woda była spokojna, a zarazem dostatecznie głęboka, aby umożliwić wpłynięcie łódkom. Sheila nie znała się na żeglowaniu, ale nagle ogarnęła ją panika na widok wyłaniającego się z oddali jachtu na pełnych żaglach. Zdawało się jej, że kieruje się prosto w jej stronę i serce w niej zamarło. Zanim tu dopłyną, powinna już być daleko.
Stare buciki ze zdartymi obcasami zaczęły obcierać jej nogi, a całe ciało odmawiało posłuszeństwa ze zmęczenia, strachu, żalu i gniewu, które przepełniały jej duszę. Sheila szła coraz wolniej.
Usłyszała dalekie głosy; chwilami nawet udawało się jej rozróżnić pojedyncze słowa. Ktoś spacerował po skałach, może ktoś z rodziny Galbraithów. Śmiali się i głośno rozmawiali. Sheila wspinała się teraz krok po kroku nierówną ścieżką w górę, wzdłuż obrośniętych trawą i dzikim winem krawędzi skał. Wydawało się jej, że ci ludzie schodzą tą samą ścieżką. Dokładnie usłyszała zdanie: „Dzisiaj nie mam zamiaru zostawać w wodzie aż tak długo”. Potem odgłos fal rozbijających się o skały przytłumił głosy i Sheila ruszyła dalej. Musi znaleźć jakieś schronienie na czas kąpieli tamtych, a wtedy może jej nie zauważą.
Doszła do skały, a gdy ją ominęła, znalazła schronienie - grupę skał połączonych jak ściany kolejnych pokoi, z dużą płaską platformą pośrodku i wąską ścieżką prowadzącą na jej szczyt. Pomiędzy skalnymi ścianami odkryła płytką jaskinię.
Wsunęła się do środka i ukryła się za skalnym występem. Spokojnie zaczeka, aż tamci zakończą kąpiel, a przynajmniej aż wejdą do wody, gdyż wtedy nie zwrócą na nią uwagi. Poczeka na odpowiedni moment, ominie ostatnią skałę i powędruje wybrzeżem jak najdalej od Galbraithów i im podobnych, jak najdalej od tego świata, który nie należał do niej i w którym wcale nie była potrzebna.
Leżała w swojej kryjówce, kiedy Angus Galbraith i jego kuzynostwo zeszli ścieżką nad wodę.
Ze swego miejsca mogła dostrzec jaskrawe kolory kostiumów kąpielowych na tle wody. Bez trudu rozpoznała obu młodych mężczyzn, którzy zabawiali się przeskakiwaniem przez fale, oblewaniem się nawzajem wodą i nurkowaniem. Nigdy wcześniej nie widziała ludzi kąpiących się w oceanie, chociaż napotkała w przeczytanych książkach wiele obrazków przedstawiających nadmorskie kurorty. Ten widok ją zafascynował. Jak by to było, gdyby i ona nie musiała się martwić i wstydzić i mogła wziąć udział w takiej zabawie?
Obserwowała dziewczęta kołyszące się na falach i mężczyzn, którzy podpływali, łapali je za ręce, kładli na grzbiecie fali i podtrzymywali na powierzchni wody. Ta w czerwonym kostiumie to pewnie żona Malcolma. Sheila rozpoznała ją po ruchach. Ale kim była ta złotowłosa w błękitnym stroju? Kiedy schodzili ze skał, ktoś zwrócił się do niej imieniem Rose. To imię skłoniło Sheilę do zastanowienia. Może przyjechała w odwiedziny? Coś zakłuło ją w sercu. Cóż, pasowała do nich. Była wesoła i pełna wdzięku, a jej śmiech docierał nawet do jaskini, sprawiając Sheili coraz większy ból.
Długo nie wychodzili z wody. Sheila wsunęła się w głąb jaskini i usypała kopczyk z piasku, aby mieć na czym oprzeć głowę. Nie przespana noc i droga przez plażę mocno ją wyczerpały. Zmęczone powieki opadły, a spod nich wypłynęło kilka łez wyrażających głębię jej nieszczęścia. W jaskini było chłodno i cicho i nikt nie mógł zobaczyć jej serżowego żakietu z wielką dziurą wypaloną na piersi ani podartej bluzki pod spodem. Podmuchy wiatru grały w szukanego pomiędzy skałami i scałowywały łzy spływające po policzkach dziewczyny, ale Sheila była tak zmęczona, że nawet tego nie czuła. Ogarnął ją spokój i zapadła w głęboki sen.
Kiedy się obudziła, wszystko wydawało jej się obce. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Nie wiedziała, co ją zbudziło. Coś zimnego i nieprzyjemnego dotykało jej ręki, wsuwało się pod ubranie i ziębiło stopy.
Przestraszona, szybko usiadła i ku swemu przerażeniu odkryła, że zewsząd otaczała ją woda. Podchodziła już do jej nóg, wlewając się pokaźnym strumieniem przez wejście do jaskini. Co to wszystko znaczy? Co się stało?
14.
Na początku nie mogła pozbierać myśli, nie umiała określić, gdzie się znajduje ani co się stało. Potem powoli doszła do siebie. Przypomniała sobie, jak spoliczkowała Jacqueline, uciekła z Tęczowego Domku i ukryła się w jaskini. Wciąż w niej była, choć teraz jaskinia wcale nie przypominała miejsca, w którym Sheila się położyła. Było tu ciemno i zimno, a dookoła chlupotała woda. Tylko dzięki kopczykowi piasku nie zamoczyła jej głowy. Co spowodowało tę zmianę? Czy to ta dziwna rzecz, którą nazywają przypływem, tak ją zaskoczyła? Czy to możliwe, aby przypływ sięgał tak daleko? Nie miała w tym względzie żadnego doświadczenia i na początku czuła się zupełnie bezradna. Czy będzie musiała poczekać tutaj na odpływ? Próbowała przypomnieć sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszała na ten temat, szczególnie ile to może trwać.
Nagle do jaskini wdarła się z rykiem wielka fala, większa od wszystkich dotychczasowych, i zmoczyła dziewczynę od stóp do głów.
Krztusząc się Sheila usiłowała wstać, gubiąc przy tym jeden but, a kiedy fala wycofała się, grożąc szybkim powrotem, rzuciła się za nią w stronę wyjścia, gdzie szarawe światło dawało nadzieję ratunku.
Próbowała sobie przypomnieć, jak wyglądało miejsce, na którym się ułożyła, aby obserwować kąpiących się, ale kiedy zrobiła krok we właściwym, jak się jej wydawało, kierunku, poczuła pod sobą tylko głębię zimnej wody i straciła oparcie pod nogami. Próbując znaleźć płytsze miejsce, stanęła bosą stopą na ostrym kamieniu i cofnęła się z okrzykiem bólu.
Potem usłyszała ryk kolejnej fali, podobny do odgłosu pędzącej lokomotywy, i wstrzymując oddech, przycisnęła się twarzą do ściany.
Ta fala okazała się jeszcze gorsza niż poprzednia. Sheila stwierdziła, że musi szybko coś wymyślić albo za chwilę utonie.
Nagle przypomniała sobie wielką platformę skalną, która wznosiła się nieco wyżej od jaskini. Prowadziła na nią wąska ścieżka, jak gdyby ludzie lubili się tam wspinać. Czy uda się jej odnaleźć ją i czy skała jest dość wysoka, aby stanowić dla niej ratunek?
Otworzyła szeroko oczy i spojrzała przed siebie. Czy ta szara masa na wprost to skała, o której myśli? Czy uda się jej na nią dostać? Otaczała ją woda, ale skała była jedyną nadzieją ratunku. Rozejrzawszy się dookoła, stwierdziła, że cała jaskinia jest wypełniona wodą, która prawdopodobnie jest już zbyt głęboka, by ją przebyć.
Brnęła coraz dalej. Woda sięgała jej do kolan, potem do pasa. Skała była już tuż-tuż, ale zbliżała się kolejna wielka fala. Sheila rzuciła się w przód i uchwyciła krawędzi, rozcinając przy tym stopę na ostrej muszli. Ach! Udało się jej znaleźć uchwyt. Przywarła do niego, szukając oparcia dla drugiej ręki. Stojąc tak po pas w wodzie, uczepiona kurczowo granitowej ściany, usłyszała głos matki śpiewającej pieśń, którą w dzieciństwie zawsze nuciła jej na dobranoc.
Skałą i zbawieniem jest mój Jezus,
On chroni, prowadzi mnie sam.
Ach! Wielki grzywacz z rykiem uderzył o skalną ścianę i wpadł do jaskini, jak gdyby w poszukiwaniu dziewczyny. Dziwnym i szczęśliwym trafem nie odebrał jej oparcia pod nogami, jak się obawiała. Chyba znalazła małą niszę, która łagodziła nieco uderzenie fal.
Kiedy woda ze wściekłym bulgotem zaczęła wycofywać się ku głębinie morza, Sheila poczuła, że fala niesie ją ze sobą, pomagając się zbliżyć do upragnionej skały. W końcu udało się jej postawić stopę na niewielkim kamiennym występie.
Jej serce biło jak szalone. Czy to początek ścieżki prowadzącej na szczyt?
Podniosła drugą nogę, jeszcze trochę wyżej, i rzeczywiście, wyczuła stopień. Był płaski i szeroki. Znalazła też uchwyt dla dłoni. Czy uda się jej wspiąć na górę, zanim kolejna fala zbije ją z nóg?
Wyczuła, że po tej stronie skały, nieco dalej na lewo, jest raczej spokojnie i zauważyła, że ścieżka prowadzi właśnie tamtędy. Wdrapywała się coraz wyżej, jak przestraszona ptaszyna, przemoczona, zmarznięta i wyczerpana. Kiedy woda zalewała jej nogi, przytulała twarz do ściany i starała się trzymać jeszcze mocniej, ciągle słysząc ponad rykiem fal głos mamy.
Raz ręka Sheili ześliznęła się z uchwytu i dziewczyna poczuła, że się zsuwa, gdyż woda znowu sięgnęła jej powyżej kolan, ale gdy fala się cofnęła, zdołała wrócić na poprzednią pozycję. Jak wysoka jest ta skała? Czy dość wysoka, aby fale jej nie zalały?
Cal po calu podciągała się w górę, przytrzymując się nie tylko dłońmi, ale całymi ramionami i stopami, szlochając i modląc się przez łzy.
- Skało zbawienia! Pomóż mi! Pomóż mi!
Wydawało się jej, że minęły wieki, zanim w końcu wydobyła się z wody i zobaczyła skalne schody sięgające aż do szczytu. Krok po kroku dotarła wreszcie na skalną platformę i natychmiast się na niej położyła. Zamykając oczy pomyślała, że skała ma mniej więcej wymiary jej łóżka i że chciałaby wiedzieć, czy woda nie podejdzie tak wysoko, aby ją stąd zmyć. Nie było tu żadnego uchwytu, tylko po prostu wygładzony przez wodę i słońce kawałek kamienia.
Kiedy trochę odpoczęła, usiadła i rozejrzała się dookoła, ale widok mocno ją przeraził. Morze otaczało ją zewsząd i nadchodziła noc. Czy to na pewno noc, czy może okropny sztorm? Jej zmysły były tak otępiałe, że nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Tak, to może być sztorm, gdyż po niebie płynęły wielkie purpurowe i ołowiane chmury, a jakiś stateczek z rozwiniętymi żaglami w pośpiechu znikał za horyzontem, jakby starał się jak najszybciej uciec przed niebezpieczeństwem. Niebo przeszyła błyskawica. Wszystko ziało groźnym pięknem, ale Sheila nie umiała podziwiać tego widoku. Schyliła głowę, zamknęła oczy i zaczęła się modlić. Co się z nią stanie, kiedy sztorm rozpęta się na dobre?
Gdzieś niedaleko od tego miejsca czekał bezpieczny Tęczowy Domek. Jaka okazała się głupia! Jak beznadziejnie głupia! Jakie znaczenie mają słowa Jacqueline? Nawet te dotyczące jej ukochanej matki? Słowa już nie mogą dotknąć kogoś, kto odszedł z tego świata. A słowa takiej osoby jak Jacqueline w ogóle nie mają znaczenia. Ta dziewczyna po prostu próbowała ją rozzłościć, uniemożliwić znajomość z Angusem Galbraithem. Rzucała słowami jak kamieniami. Walczyła o swoją pozycję. Nie trzeba było się jej sprzeciwiać. Nawet obrzydliwe uwagi na temat jej rodziców nie mogłyby jej obrazić, gdyby od razu odpowiednio się do nich ustosunkowała. Jakaż była głupia! Ona, która przyjęła Chrystusa za swego Zbawiciela, zniżyła się do walki z dziewczyną, która najwyraźniej Go nie znała.
Ukryła twarz w mokrych dłoniach i zapłakała.
- Wybacz mi, Boże! Wybacz, proszę! - zawołała, a jej samotny głos zmieszał się z rykiem morza.
Zrobiło się bardzo ciemno. Sztorm stawał się coraz gwałtowniejszy. Na niebie pojawiła się niesamowita, blada poświata, a morze zaczęło przypominać ciemną czeluść. Od czasu do czasu nad jej skałą zwieszały się fale wielkie jak ściany, po czym z hukiem rozbijały się gdzieś poniżej platformy.
Na horyzoncie nie było już ani jednego statku; wszystkie uciekły do bezpiecznych portów. Jak daleko sięgała wzrokiem, widać było tylko rozszalałe morze. Było ciemno. Przerażająco ciemno. W oddali po prawej stronie zauważyła promień światła, który przesunął się dookoła, spotkał z kolejną błyskawicą i na chwilę zniknął. To pewnie latarnia morska, o której wspominała babcia.
W oddali przy plaży błysnęło maleńkie światełko, jak drobina gwiezdnego pyłu. Może to właśnie Tęczowy Domek. Janet mogła zapalić światło w kuchni. Nie, nie byłoby go widać zza muru. To musi być światło na piętrze. Może w oknie jej pokoju, które wychodziło na północ!
Jaka była głupia, jaka głupia! Opuścić tę bezpieczną przystań, schronienie, które sam Bóg jej przygotował, tylko dlatego, że wpadła w gniew i zrobiła coś, czego nie powinna robić jako gość w tym domu - spoliczkowała innego gościa, i to w dodatku członka rodziny! Zachowała się jak wściekłe zwierzątko, które warczy i gryzie! Dlaczego pozwoliła ponieść się emocjom? Ile razy mama powtarzała jej, że jest zbyt dumna i zbyt impulsywna, zupełnie jak jej ojciec, co może jej zaszkodzić tak samo jak jemu, jeżeli nie będzie się kontrolować! Z własnej winy straciła miłość babci i ten kochany dom, w którym czuła się bezpieczna.
Podczas kolejnej godziny wypełnionej strachem przed nadchodzącą śmiercią Sheila uświadomiła sobie, że chociaż postąpiła źle, nie powinna była uciekać. Duma oraz niechęć do uznania swojej winy i do pokornych przeprosin skłoniły ją do ucieczki spod czułej opieki. Powinna była pójść prosto do babci i opowiedzieć jej o wszystkim, co zaszło, a potem poprosić Jacqueline o wybaczenie. Tak, byłoby to upokarzające, ale to właściwa cena za utratę panowania nad sobą.
Bóg ukazał jej samą siebie leżącą na tej maleńkiej wysepce pośrodku szalejącego sztormu i przemówił do jej przestraszonej duszyczki. Sprawy ziemskie straciły swoją ważność. Pomiędzy czarnymi chmurami ukazała się świetlista brama. Niebieskie podwoje otwarły się, ale za chwilę zamknęły się z powrotem. Dziewczyna miała wrażenie, że tamten świat znajduje się ponad rozdzieranym błyskawicami niebem. Ze strachem spojrzała w górę, ale zobaczyła tylko różnokolorowe warstwy chmur sunące w różnych kierunkach i ukazujące się między nimi przebłyski zielonego światła. Co jakiś czas błyskawica przeszywała niebo.
Sheila czuła, że woda wciąż jeszcze się podnosi, chociaż było zbyt ciemno, aby to stwierdzić. Co chwila pomiędzy nią a horyzontem wyrastała wielka ściana wody, wyższa niż poprzednie. Woda chlapała jej w twarz. Dziewczyna była przemoknięta do suchej nitki. Nie pamiętała już, kiedy, jak i gdzie zgubiła kapelusz. Drżała z zimna jak osikowy liść, ale prawie tego nie zauważała, bo i dookoła niej wszystko drżało. Szczękała zębami, a twarz miała zupełnie mokrą od słonej wody i łez.
Usiadła i oparła ręce za plecami na gładkiej skale, próbując znaleźć jakikolwiek występ, którego można by było się uchwycić, ale kamień był przerażająco śliski. Ze strachu zaczęło jej się kręcić w głowie.
Drżąc na całym ciele, wróciła do pozycji leżącej i zacisnęła powieki. Niedługo woda zacznie się nad nią przelewać, nie było co do tego wątpliwości. Jak długo człowiek tonie? Czy to tylko zakrztuszenie się wodą i nic więcej? Nie bała się śmierci i wiedziała, że nie ma znaczenia, co stanie się z jej ciałem, ale obawiała się zniesienia przez fale gdzieś na otwarte wody, rzucenia o skały i spotkania z nieznanymi, drapieżnymi mieszkańcami oceanu. Chociaż wtedy to już nie będzie miało żadnego znaczenia, teraz truchlała na samą myśl o rekinach, wielorybach i innych bestiach. Niech ten koniec przyjdzie szybciej! Niech już będzie po wszystkim!
Leżała przytulona do skały, próbując pozbyć się takich myśli, zmuszając się do spokoju i usiłując się modlić. Wtedy poczuła pierwszą falę spadającą na jej ciało; przytłoczyła ją swym ciężarem, po czym wycofała się gdzieś w mętne głębiny. Sheila ucieszyła się, że woda jednak pomaga jej utrzymać się na skalnej platformie. Następna fala zachwiała to przekonanie, gdyż uniosła ją do góry i sprawiła, że dziewczyna poczuła się całkowicie bezsilna w łapach ogromnego bezlitosnego oceanu. Kiedy fala się cofnęła, przywarła do skały i ponowiła modlitwy.
- Boże, proszę, przebacz mi. Spraw, żeby babcia zrozumiała, że żałuję. I proszę, zabierz mnie szybko do Twojego domu! Tak bardzo się boję!
Czy to głos jej mamy wśród sztormu zapewnił ją, że nie ma czego się bać? Zamknęła oczy i próbowała się w niego wsłuchać, aż doszedł ją hymn, który mama śpiewała tamtego wieczora przed swoją śmiercią.
Kto się w opiekę odda Panu swemu,
A całym sercem szczerze ufa Jemu,
Śmiele rzec może: mam obrońcę Boga,
Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga.
Ciebie On z łowczych obierzy wyzuje
I w zaraźliwym powietrzu ratuje;
W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznie,
Pod Jego pióry uleżysz bezpiecznie.
Śpiew pocieszył ją i zmniejszył nieco strach przed nadejściem kolejnej wielkiej fali, która o mało nie zmiotła jej do morza. Była zaskoczona, kiedy po jej odejściu znowu poczuła pod sobą twardą skałę. Zebrała siły i spróbowała znowu wczołgać się jak najbliżej środka platformy, wiedziała jednak, że nie na długo wystarczy jej sił w tej walce.
Była śmiertelnie wyczerpana. Gdyby tylko mogła zapaść w sen i nie czuć już kolejnej fali... Gdyby tylko nie musiała się krztusić i dławić... Nigdy nie miała do czynienia z wielką wodą. Wąski strumyk mijający Junction House był jedynym źródłem wody w promieniu wielu mil. Tutaj tak wielka jej masa napełniała ją strachem, tym bardziej że nie widać było słońca, ani nawet nieba.
Było ciemno. Grzmoty przycichły, a błyskawice pojawiały się z rzadka, jak gdyby burza wyładowała już swoją furię. Chmury też zaczęły się rozwiewać, ale dla Sheili nie miało to już większego znaczenia. Zimno, zmęczenie i przerażenie prawie pozbawiły ją życia.
Nieuchronnie zbliżała się ostatnia fala. Potem będzie już dom Ojca. Chrystus powiedział: „Ci, którzy uwierzyli”, a ona wierzyła. „Każdy, kto w Niego wierzy, nie zginie, ale będzie miał życie wieczne!” Mała książeczka, którą Sheila dostała od babci w niedzielę, wszystko jej wyjaśniła. Dziewczyna wierzyła. Tak, wierzyła. Wszystko będzie dobrze.
Już! Słychać było ryk zbliżającej się fali. Wreszcie skończy się ta męka. Ale co to? Czy usłyszała ponad sobą jakiś głos? Czy ktoś podał jej rękę? Jak brzmiał ten werset, który powtarzała jej mama? „Podtrzyma cię swym wiecznym ramieniem.” Bóg chyba zesłał swego anioła, aby pomógł jej w tej ostatniej drodze. Przecież nie przychodziłby sam, aby zająć się taką nędzną istotą jak ona. Jak dobrze czuć pod sobą czyjeś ramię. Może to sen albo złudzenie, ale za wielką ścianą wody pojawiło się jakieś światło. To pewnie chwała Boża świeci zza bramy nieba.
Fala zwaliła się w dół. Uderzyła z ogromną siłą i dziewczyna zaczęła się dusić. Światło zgasło. To był koniec!
15.
Kiedy babcia wróciła z piwnicy, w której przeciekała rura, chciała porozmawiać z Sheilą, ale nigdzie nie mogła jej znaleźć. Zawołała więc Jacqueline, która po kilku chwilach raczyła odezwać się ze swojego pokoju:
- O co chodzi?
- Czy nie wiesz, gdzie jest Sheila?
Drzwi żółtego pokoju uchyliły się nieco i babcia usłyszała rozdrażniony głos:
- A skąd ja mam wiedzieć, gdzie się podziało to cudowne dziecko? Żyjemy w różnych światach!
Babcia obeszła cały ogród, nawołując wnuczkę. Nie było tam zbyt wielu miejsc, w których można by się schować, chyba że ktoś wszedłby za lilie i schował się za rosnącymi pod murem malwami albo pod tunelem z róż. Babcia sprawdziła wszystkie zakamarki, ale nigdzie nie znalazła Sheili.
- To dziwne - powiedziała do siebie, po czym wyszła z ogrodu, przeszła kawałek wzdłuż muru i popatrzyła na plażę, gdyż pomyślała, że wnuczka z pewnością wybrała się na przechadzkę.
Na plaży jednak nie było ani żywej duszy. Babcia rozejrzała się we wszystkich kierunkach, wróciła biegiem do domu i jeszcze raz przeszukała piętro, zasięgając nawet informacji u Janet, która wciąż jeszcze wycierała podłogę w piwnicy i w oczekiwaniu na hydraulika ustawiała wiadra i miski pod przeciekającą rurą.
- Nie, proszę pani, nie widziałam panienki, ale kiedy poszłam na górę po ścierkę, wydawało mi się, że wchodziła do pokoju.
Babcia wspięła się po schodach i zapukała do zamkniętych drzwi pokoju Sheili, ale nie usłyszała odpowiedzi. Nacisnęła więc klamkę i weszła, ale Sheili nie było. Jakie to dziwne! Gdzie to dziecko się podziało?
Drzwi szafy nie były domknięte i wyglądał zza nich rąbek niebieskiej sukienki. Babcia przystanęła zaskoczona. Czy to nie tę suknię Sheila miała na sobie podczas śniadania?
Otworzyła szafę na oścież. Tak, to z pewnością ta sama. Dlaczego dziewczyna tak szybko się przebrała? Przecież chyba nie założyła nowego kostiumu kąpielowego i nie poszła samotnie się kąpać? Może chciała się przyzwyczaić, kiedy nikt na nią nie patrzył. To nie było mądre. Nie powinna po raz pierwszy kąpać się w morzu sama, tym bardziej że nie umie pływać.
Babcia wyjrzała przez okno, ale nie zobaczyła nikogo. Boże! A jeżeli Sheila wpadła w lotne piaski i zorientowała się, gdy już było za późno?
Powtórnie zbiegła na dół i wybiegła z domu na plażę. Doszła aż nad wodę, co dla zdenerwowanej starszej kobiety nie było sprawą łatwą.
Nagle uświadomiła sobie, jak bezsensowne były jej wysiłki. A jak sobie poradzi, jeżeli Sheila rzeczywiście ma kłopoty? Powinna zawołać Jacqueline. Ona pływa jak ryba.
Biegiem wróciła do domu i zawołała Jacqueline. Młoda kobieta wyszła do niej z twarzą pokrytą maseczką.
- Robię sobie maseczkę - oświadczyła - i nie mam zamiaru wchodzić teraz do wody. Poza tym jestem umówiona. Wybieram się na konną przejażdżkę z Malcolmem Galbraithem.
- Z Malcolmem! - wykrzyknęła zdenerwowana babcia. - Czy Betty też jedzie z wami?
- Mam nadzieję, że nie. Jeździ jak łamaga.
- Ale ona jest żoną Malcolma. Nie powinnaś przebywać z żonatym mężczyzną sam na sam.
Jacqueline zaśmiała się lekko.
- Och, ciociu! Jesteś taka słodka! Czy kiedy byłaś młoda, naprawdę zwracano na to uwagę?
- Owszem. Jeżeli chcesz jechać, będziesz musiała zabrać ze sobą swoją kuzynkę Sheilę - rzekła starsza pani z podniesioną głową i niebezpiecznym błyskiem w oku. - Zadzwonię do stajni we wsi, żeby przyprowadzono dla niej konia.
- Nie zrobisz tego! - wrzasnęła Jacqueline. - Nie chcę widzieć tej małej złośnicy w pobliżu. Jeżeli spróbujesz posłać ją za nami, zobaczysz, że nieprzyjemnie się to dla niej skończy.
- Coś ty zrobiła swojej kuzynce, Jacqueline? Gdzie ona jest? - zapytała babcia z nagłym przerażeniem. - Czy zrobiłaś jej coś złego?
- O rany! - powiedziała Jacqueline. - Skąd mam wiedzieć, co uważano za złe sto lat temu? Jeżeli myślisz, że nie lubię Sheili, to owszem, przyznaję, że to prawda. Problem w tym, że ona pragnie, żeby to wyłącznie jej poświęcano uwagę, a ja jej w tym przeszkadzam. Ośmieliła się nawet powiedzieć mi, że ma większe prawa niż ja do towarzystwa Angusa Galbraitha. To mała żmija, ciociu, i niedługo się o tym przekonasz!
- To wszystko kłamstwo, Jacqueline! Twoja kuzynka nigdy nie powiedziałaby czegoś podobnego! Coś ty jej zrobiła?
- Ja? - zaśmiała się Jacqueline, rozsmarowując na twarzy kolejną porcję kremu. - Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Jeżeli chodzi ci o to, gdzie teraz jest, to nie mam zielonego pojęcia i z pewnością nie będę przeczesywać morza z jej przyczyny. Jeżeli nie miała dość rozumu, żeby trzymać się z dala od wody, niech tonie! To nie moja sprawa! - i Jacqueline trzasnąwszy drzwiami, zamknęła się na klucz w swoim pokoju.
Babcia przez chwilę jeszcze stała w holu, po czym podeszła do telefonu, zamówiła międzymiastową i szybko połączyła się z najstarszym synem.
- Maxwellu, jest u mnie Jacqueline i sprawia mi mnóstwo kłopotów. Proszę cię, przyjedź tutaj i zrób z nią coś. Zwykle umiałeś sobie z nią poradzić. Jeżeli nie chcesz zrobić tego sam, znajdź gdzieś jej ojca i każ mu tu przyjechać. Mam pełne ręce roboty i nie zniosę dłużej jej zachowania.
- Jacqueline! - powtórzył zatroskany wuj. - Myślałem, że jest w górach, a może jeszcze gdzie indziej.
- Była w górach, ale przyjechała tutaj, żeby zająć się twoim londyńskim przyjacielem.
- Ach, w tym rzecz. A poza tym, mamo, słyszałem, że przyjmujesz u siebie wnuczkę. Czy to prawda?
- Owszem - odparła starsza pani z godnością. - Jest tutaj Sheila, córka twojego brata Andy'ego. Przyjechała na moje zaproszenie.
- Hm! Pewnie o to chodzi Jacqueline. Jest zazdrosna, prawda? Nie wiem, czy mogę ją winić, jeśli musi stawać w zawody z taką dziewczyną.
- Z jaką dziewczyną, Maxwellu? - zapytała babcia ostrym tonem.
- Wiesz lepiej niż ja - zawahał się syn. - Zapewne nie może to być nikt szczególny, przy takim pochodzeniu i wychowaniu gdzieś na pustkowiu.
- Jakim pochodzeniu?
- Mamo, czyżbyś nie wiedziała, że jej matka była...
- Kim była jej matka, Maxwellu? Czy kiedykolwiek zadałeś sobie trud, żeby to sprawdzić?
- Wszystko, co o niej wiem, pochodzi z listu mojego braciszka. Śpiewała w jakiejś tancbudzie czy czymś podobnym, prawda?
- Myślę, że lepiej by było, gdybyś tu przyjechał i zasięgnął dokładniejszych informacji - rzekła matka tonem, jakim zwracała się do niego, gdy był chłopcem i szedł się kąpać bez pozwolenia. - Chcę ci powiedzieć jedynie to, że popełniliśmy potworną pomyłkę, pochopnie ją oceniając.
- Czy jesteś pewna, mamo, że ta panienka niczego ci nie wmawia?
- Dość już na ten temat, Maxwellu. Czy uważasz, że łatwo jest mnie zwieść?
- Ale skąd wiesz, że ona jest dzieckiem mojego brata? Może to po prostu jakaś oszustka?
- Czy mam się ciebie spodziewać, Maxwellu, czy też muszę posłać po ojca Jacqueline?
- Spróbuję wpaść w tym tygodniu, o ile uda mi się wyrwać. To nie najlepszy okres w moim życiu, mamo.
- W moim też, synu. Do widzenia.
Odłożyła słuchawkę i próbowała się skupić. Przez moment stała nieruchomo, wpatrzona w przestrzeń. Nie było człowieka, do którego mogłaby się zwrócić o natychmiastową pomoc. Zostało jej tylko niebo. Poszła więc do swojego pokoju, cicho zamknęła drzwi i uklękła przy łóżku, by powierzyć swe troski Bogu.
Kilka minut później zakończyła rozmowę z Najwyższym.
Z dużo pogodniejszą twarzą udała się do pokoju Sheili. Przejrzała dokładnie zawartość szafy, próbując określić, co wnuczka ma na sobie. Najbardziej interesował ją kostium kąpielowy, ale od razu zauważyła go na wieszaku. Był nowy i gładki, jak dotąd nie używany.
- Dzięki Ci, Ojcze! - westchnęła z ulgą.
Potem przejrzała wszystkie sukienki, zarówno te wiszące w szafie, jak i wciąż leżące w kufrze. Żadnej nie brakowało. Usiadła w bujanym fotelu, starając się przypomnieć sobie wszystkie rzeczy, jakie kupiły w Bostonie, ale nic więcej nie przychodziło jej do głowy. Co Sheila mogła założyć? Jakie to wszystko dziwne!
Podniosła się i podeszła do okna, aby sprawdzić, czy Sheili nie ma gdzieś w pobliżu. Dochodziła dwunasta. Dziwne, że jeszcze nie wróciła. Czy Jacqueline nie zamknęła jej gdzieś dla głupiego kawału? Jeżeli tak było rzeczywiście, trzeba z tym skończyć raz na zawsze. Ta dziewczyna posuwa się za daleko.
Babcia podeszła do okna prawie przekonana, że zobaczy Sheilę idącą wzdłuż plaży. Może wybrała się na samotne poznawanie okolicy. Pewnie Jacqueline czymś ją uraziła, więc wyszła, aby odzyskać spokój. Po wysokości słońca powinna poznać, że zbliża się już pora obiadu. Na pewno za chwilę wróci.
Ale za oknem widać było jedynie połyskujące w słońcu morskie fale.
Starsza pani przypomniała sobie o konnej przejażdżce. Przeglądanie sukien i odwieszanie ich na miejsce zajęło jej więcej czasu niż się spodziewała. Czy Jacqueline pojechała mimo zakazu? Och, jaką pomyłkę popełniła jej siostra, pozwalając tej zarozumiałej piękności robić, co się jej żywnie podoba! Trzeba natychmiast pójść i przywołać ją do porządku. Może przez ten czas Sheila wróci do domu. A może siedzi już na dole, zajęta czytaniem. Jakże ona kocha książki! Jak to wspaniale, że mimo mieszkania na pustkowiu wyrobiła sobie tak dobry gust!
Kiedy babcia, idąc do drzwi, minęła biurko, jej wzrok padł na zapisaną kartkę opartą o poduszeczkę do szpilek. Serce zabiło jej mocniej. Co to może być?
Ujęła kartkę drżącymi palcami. Przez ostatnie kilka dni w jej życiu tak wiele się wydarzyło i wydawało się jej, że nie będzie potrafiła znieść więcej.
Osunęła się z powrotem na bujany fotel i ze strumieniami łez spływającymi po policzkach przeczytała list dwukrotnie, po czym przycisnęła papier do piersi i rozpłakała się w głos.
Z listem w dłoni uklękła i przedstawiła swój problem Bogu. Po chwili podniosła się i podeszła do telefonu w salonie.
W pobliżu nie było nikogo. Janet w kuchni zajmowała się prasowaniem, nucąc pod nosem.
W żółtym pokoju panowała zupełna cisza. Pewnie Jacqueline jednak wybrała się na przejażdżkę. Pani Ainslee nie chciała, aby ktokolwiek, nawet Janet, słyszał jej rozmowę.
Najpierw zadzwoniła na stację kolejową i dowiedziała się od zawiadowcy, że poranny pociąg odszedł o wpół do jedenastej. Jeżeli Sheila się pospieszyła, mogła na niego zdążyć.
- Panie Cather, czy moja wnuczka zdążyła na ten pociąg? Tak, szła piechotą. Nie? Jest pan pewien? Cóż, bardzo panu dziękuję. Nie, prawdopodobnie zawróciła, kiedy zorientowała się, że nie zdąży. Nie, nie sądzę, żeby chciała czekać do popołudnia, ale jeżeli by ją pan zobaczył, proszę jej powiedzieć, żeby koniecznie zadzwoniła do mnie przed odjazdem. Przekaże pan? Bardzo dziękuję.
Odkładając słuchawkę babcia drżała na całym ciele, spróbowała więc się uspokoić.
Chłodnymi palcami przycisnęła powieki i wzięła głęboki oddech. Potem wykręciła numer Galbraithów.
Odebrała starsza pani Galbraith.
- O, to ty, Marget - powiedziała pani Ainslee, starając się, aby zabrzmiało to naturalnie. - Jak się dziś czujesz? Tak, pogoda rzeczywiście jest piękna, ale przed chwilą wydało mi się, że zaczyna się chmurzyć. Tak, jak dotąd lato nam się udało. Ale, Marget, chciałabym porozmawiać z młodym panem Angusem, twoim siostrzeńcem. Czy go zastałam?
Głos w słuchawce brzmiał bardzo miło. Starsza pani upewniła się, że udało się jej nie okazać swojego zdenerwowania. Usłyszała:
- Niestety, Myro, nie ma go. Przed chwilą poleciał gdzieś samolotem. Miał coś do załatwienia. Ale powiedział, że postara się wrócić przed drugą, o ile nic go nie zatrzyma. Nie miał żadnych kłopotów ze startem i mam nadzieję, że wróci szybko i szczęśliwie. Rano cała młodzież poszła się kąpać, a gdy tylko wrócili, Angus ruszył w drogę. Czy reszta nie zjawiła się u ciebie? Jeżdżą konno. Malcolm, Betty i Rose Galway, jej przyjaciółka. Zdaje się, że wzięli luzaka dla jakiejś dziewczyny, która jest u ciebie. Czy to twoja siostrzenica? Córka twojej siostry Anny? Bardzo bym chciała ją poznać. Mam nadzieję, że jest równie miła i dobrze wychowana jak Anna. Słucham? To twoja cioteczna wnuczka? Ależ Myro, nie wmawiaj mi, że córka Anny wyszła za mąż tak dawno, iż zdążyła już wychować dorosłą córkę! Czy... była starsza od ciebie? Och, tak, przypomniałam sobie. Cóż, starzejemy się, Myro, czyż nie? Wróćmy do Angusa. Jestem pewna, że niedługo będzie z powrotem. Czy mam mu przekazać, żeby zaraz do ciebie zadzwonił? Dobrze, Myro, powtórzę. Nie, to żaden kłopot. Odwiedź mnie niedługo i koniecznie weź ze sobą siostrzenicę. To znaczy twoją cioteczną wnuczkę. Do widzenia.
Babcia odłożyła słuchawkę ze strapioną miną i podeszła do okna. Spojrzała w stronę morza, ale niczego nie zauważyła. Jej oczy napełniły się łzami, a serce żaliło się przed Bogiem.
- Panie, weź w opiekę moją małą dziewczynkę. Chyba tylko Angus mógłby mi pomóc. Jeżeli taka jest Twoja wola, przyślij go tu szybko, zanim Sheila odejdzie za daleko, by dać się znaleźć.
Otarła łzy i odwróciła się do okna.
Nagle zauważyła na horyzoncie czarne chmury, które z przerażającą szybkością napływały nad wybrzeże. Przecież jak dotąd pogoda była taka piękna! Czy nie zanosi się na burzę?
Co stanie się z Sheilą, jeżeli zacznie się sztorm? Mając tylko pięć dolarów, nie wynajmie pokoju, ale jeśli ktoś ją przygarnie, nie będzie sposobu, żeby ją odnaleźć. Babcia miała nadzieję, że Angus będzie mógł polecieć wzdłuż brzegu i sprawdzić, czy nie ma jakichś śladów. Jeżeli poszła piechotą, nie zdołała odejść daleko. I chyba raczej nie odważyła się wydać części swojego skromnego majątku na taksówkę.
Obserwując gromadzące się chmury, starsza pani zaczęła odczuwać coraz większy strach, więc ponownie uciekła się do modlitwy. Miała wrażenie, że zgubił się jej mały Andy. Sheila była jedynym śladem, jaki po nim pozostał. I ona także się zgubiła!
- Boże, mój Ojcze. Nie potrafię nic zrobić, aby ją odnaleźć. Czy nie możesz mi pomóc? Proszę...
Nagle usłyszała ostry dzwonek telefonu i rzuciła się, aby odebrać.
- Dzień dobry, pani Ainslee, mówi Angus Galbraith - usłyszała wyraźny, dźwięczny głos. - Czy mogę w czymś pani pomóc?
- Och - zaczęła starsza pani błagalnym tonem - zastanawiałam się, czy pan by zechciał, ale boję się, że nie... Nadchodzi sztorm i to nie jest bezpieczne...
- Jestem do pani usług, niezależnie, czy to bezpieczne, czy nie. A o co chodzi?
- Może uzna pan to za głupie - ciągnęła drżącym głosem - ale nie wiem, kto jeszcze mógłby mi pomóc. Widzi pan, moja wnuczka, Sheila, wyszła i nie wiem, gdzie jej szukać. Pomyślałam, że może poszła na spacer plażą. Czy zgodziłby się pan przelecieć wzdłuż brzegu i sprawdzić, czy jej gdzieś tam nie ma? Boję się jednak, że teraz, gdy zbliża się sztorm, będzie to dla pana zbyt niebezpieczne, a poza tym ona mogła się gdzieś schronić.
W głosie starszej pani słychać było powstrzymywane łkanie, a w głosie jej rozmówcy przestrach i przejęcie.
- Chodzi o Sheilę? Małą Sheilę? A dokąd ona poszła?
- Tego właśnie nie wiem! Dzwoniłam na stację, ale tam jej nie było.
- Kiedy wyszła z domu? - jego ton był suchy i rzeczowy.
- Niedługo po śniadaniu - odrzekła babcia. - Zauważyłam jej nieobecność o dziesiątej, ale na początku się tym nie przejęłam. Potem jednak znalazłam list mówiący... mówiący o tym, co zaszło między nią i moją siostrzenicą. Sheila wymyśliła sobie, że nie powinna dłużej tu zostawać.
- Już dobrze! - w głosie Angusa zabrzmiała czułość. - Proszę nie mówić nic więcej. Nie ma czasu do stracenia. Chyba rozumiem. Proszę się nie martwić, odnajdę ją. Na pewno ją odnajdę. I przyprowadzę z powrotem. Nie ma powodu do obaw!
- Och, jaki pan dobry...
- Proszę nie tracić czasu na komplementy. Przyprowadzę ją z powrotem, niezależnie od tego, gdzie teraz jest. Jeżeli nie odnajdę jej od razu, będę panią o wszystkim informował. Co miała na sobie?
- To też jest problem - rzekła babcia. - Nie brakuje niczego z jej rzeczy, prócz starej, znoszonej ciemnoniebieskiej sukienki, w której tu przyjechała, i małego filcowego kapelusza. Ale nie jestem tego pewna. Myślałam, że już wyrzuciła te rzeczy.
- Zobaczymy. Nic nie szkodzi, wszędzie ją poznam. Wrócę najszybciej jak to możliwe.
- Ale... sztorm! - zauważyła starsza pani nieśmiało.
- Zdążę jeszcze przed nim. Samolot jest gotowy. Dopiero co wróciłem. Do widzenia. I głowa do góry!
Angus odłożył słuchawkę, więc starsza pani z nową nadzieją w sercu zrobiła to samo.
16.
Dał się słyszeć wyraźny odgłos grzmotu. Powietrze zrobiło się dziwnie ciężkie. Nagle usłyszała zbliżający się tętent kopyt i głośny śmiech.
Wyjrzała na dwór i zobaczyła przy furtce Malcolma Galbraitha w towarzystwie Jacqueline, a daleko za nimi, na plaży, dwie kobiety, Betty i Rose, które galopowały na złamanie karku. Prawdopodobnie przez cały ranek wyglądało to tak samo - Jacqueline i Galbraith na przedzie, a tamte dwie daleko z tyłu.
Starsza pani przyglądała się im zza zasłony, a gniew sprawił, że na moment zapomniała o bólu i niepewności.
Zobaczyła, jak Malcolm pomaga Jacqueline zsiąść z siodła, trzymając ją za rękę dużo dłużej niż to było konieczne.
Kiedy pozostałe dwa konie zbliżyły się do domu, Malcolm i Jacqueline ze śmiechem podeszli do czerwonego kabrioletu i zaczęli podnosić dach.
Nagle spadły pierwsze krople deszczu, więc Malcolm wskoczył na siodło, dołączył do żony i jej gościa, po czym cała trójka odjechała w pośpiechu. Jacqueline wbiegła do domu ze schyloną głową, gdyż zerwał się silny wiatr.
Babcia wymknęła się na piętro cicho i szybko, i kiedy Janet zapukała do drzwi, oznajmiając, że obiad jest gotowy, podniosła się z rzekomej popołudniowej drzemki.
- Myślę, że możesz mi przynieść filiżankę herbaty i grzankę. Nie zejdę teraz na obiad. Boli mnie głowa i chciałabym odpocząć. Możesz zawołać pannę Lammorelle, gdy tylko będzie gotowa, gdyż panny Sheili nie ma w domu. Może wróci na kolację, ale nie jestem tego pewna. Później dam ci znać co do liczby nakryć.
Janet wróciła na dół przestraszona i zbita z tropu.
Była zbyt bystra, żeby się nie domyślić, iż pani nie powiedziała jej wszystkiego, a przeczucie podpowiedziało jej, że osobą odpowiedzialną za wszelkie kłopoty jest z pewnością panna Lammorelle. Mimo to posłusznie zeszła na dół i przygotowała tacę pełną smakołyków, aby pobudzić apetyt ukochanej pani.
Potem zapukała do drzwi znienawidzonej pannicy i zapytała, kiedy będzie gotowa do obiadu.
- Możesz po prostu przynieść mi go na górę, Janet - odrzekła Jacqueline. - Jestem zmęczona i po kąpieli chciałabym się położyć. Przygotuj mi kilka kanapek z kawiorem, szklankę soku, galaretkę i filiżankę kawy. Czy nie została jeszcze jakaś babeczka z jeżynami? Ach, może jeszcze kawałek ciasta z galaretką. To chyba wystarczy. Nie zapomnij, że lubię dużo masła na kanapkach.
Janet zeszła do kuchni, ukroiła kilka grubych kromek chleba, odgrzała talerz gulaszu, zaparzyła filiżankę herbaty, znalazła kawałek suchej babki piaskowej z zeszłego tygodnia, dodała mały kawałek masła i jedną pomarańczę. Zaniosła tacę na piętro i postawiła ją pod drzwiami pokoju Jacqueline, zapukała ze słowami „obiad gotowy” i zniknęła.
Kiedy Jacqueline wygrzebała się wreszcie z pościeli i otworzyła drzwi, wrzeszcząc na służącą, że nie słucha jej poleceń, Janet była już w piwnicy, zbierała wysuszone pranie i niczego nie słyszała.
Wiatr wzmagał się z każdą chwilą i babcia, przełknąwszy parzącą gardło herbatę, leżała z zamkniętymi oczyma, usiłując się modlić i nie tracić nadziei.
Angus Galbraith wyruszył naprzeciw wichurze. Srebrne skrzydła samolotu błyskały na ołowianym niebie. Ze wszystkich stron witały go błyskawice i skłębione chmury.
Nieraz już latał w podobnych warunkach. Wielokrotnie wystawiano na próbę jego odwagę i wytrwałość. Czasami w grę wchodziły znaczne sumy pieniędzy. Nigdy jednak nie wyruszał z tak poważną miną i ciężkim sercem. W tonie pani Ainslee było coś niepokojącego. Wyobraził sobie delikatną dziewczynę wędrującą w wichurze wzdłuż wybrzeża z ruchomymi piaskami i zdradliwym przypływem, który często zupełnie odcinał niektóre miejsca od lądu. Zastanawiał się, czy starsza pani zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę.
Właśnie tego ranka przy śniadaniu rozmawiali o tym, jak trójka dzieci została zaskoczona przez przypływ na Loman's Point i omal nie utonęła, zanim przybyła pomoc. Jakaś matka z niemowlęciem zasnęła w jaskini i została uniesiona przez fale, zanim ktokolwiek się zorientował; później znaleziono martwe ciała. Angus znał więcej takich przypadków i mimo wiatru zniżył lot, aby sprawdzić dokładnie każdy fragment plaży. Jego serce biło tak gwałtownie, jak gdyby biegł wzdłuż brzegu, a nie leciał nad nim.
Wciąż myślał o zachwycającej dziewczynie z błękitnymi oczyma i o tym, jak pięknie wyglądała poprzedniego wieczora w delikatnej różowej sukience. Przypominał sobie szczegóły rozmowy, jej uśmiechy, brzmienie głosu. Miała takie czyste, głębokie oczy i pięknie wykrojone usta.
Co znaczył ten potworny strach, który złapał go za serce? A jeżeli ona odeszła, odeszła na zawsze? Znaczyła dla niego o wiele więcej niż jakakolwiek dziewczyna. Uważał za obowiązek zajęcie się losem zaginionej osoby, ale co oznaczało to uczucie osobistej straty i dlaczego tak bardzo się bał? Czyżby w końcu on, którego wszyscy uważali za zupełnie nieczułego na uroki kobiet, znalazł tę jedyną, która zdołała poruszyć jego serce?
Leciał coraz dalej wzdłuż plaży, dopóki nie zorientował się, że dziewczyna idąc piechotą, nie mogła dotrzeć tak daleko.
Chwilami wiatr wiał tak mocno i robiło się tak ciemno, że nie można było niczego dostrzec. Czasami trzeba było wznosić się ponad chmury, ale gdy tylko było to możliwe, młody człowiek penetrował kolejny odcinek plaży.
Burza wzmagała się tak gwałtownie, że widząc bezowocność swoich wysiłków, Angus zdecydował się wrócić i rozpocząć poszukiwania bez pomocy samolotu.
Wspomnienie wszystkich potworności, które mogły się przydarzyć tej delikatnej dziewczynie podczas sztormu, sprawiło, że zapomniał o grożącym jemu samemu niebezpieczeństwie.
Kiedy zbliżał się do skał, burza zdawała się przycichać i niebo rozjaśniło się na tyle, że plaża ukazała się wyraźniej.
Rozpoznał miejsca, z którymi zaznajomił się podczas kilku ostatnich dni i poprzednich lotów. Zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej zawrócić. Dlaczego uznał za pewnik, że poszła na północ? Wprawdzie jej babcia dzwoniła na stację i gdyby Sheila poszła na południe, pewnie ktoś by ją zauważył. Może jednak lepiej by było, gdyby sam to sprawdził.
Obrzucił przelotnym spojrzeniem urwisko, nad którym wznosił się dom Galbraithów. Zarys budowli na tle nieba kojarzył mu się z sylwetką znajomego szkockiego zamku.
Potem pomyślał o jaskini, położonej poniżej, otoczonej przez wysokie skały, sterczące dookoła, jakby trzymały wartę. A może schroniła się tam i zaskoczył ją przypływ? Nie, w takim wypadku fale już dawno temu uniosłyby ją w morze. Poza tym żadna dziewczyna przy zdrowych zmysłach nie dałaby się zaskoczyć w taki sposób w jasnym świetle dnia. Widząc, że woda przybiera, na pewno zdołałaby przebrnąć przez płytkie zagłębienie przy wejściu, które zawsze napełniało się pierwsze.
Angus spostrzegł, że wszystkie skałki skryły się pod wodą, prócz jednej, wysuniętej najdalej w morze i najwyższej zarazem. Przypomniał sobie, że morze zatapia ją tylko podczas wyjątkowo gwałtownych sztormów. Gdy jednak znalazł się bliżej, zobaczył, że ponad falami widać jedynie sam wierzchołek. Ta burza musi być silniejsza niż zwykle; na moment skała zniknęła całkowicie pod wielkim grzywaczem. Potem zauważył jakiś ciemny przedmiot. Czy to ludzkie ciało, czy tylko kamień o dziwnym kształcie? Nie był pewien. Podleciał jeszcze bliżej, ale nie zauważył najlżejszego ruchu. Może to po prostu kamień. Miał jednak wrażenie, że szczyt tej skały tworzył gładką platformę. Przecież wspiął się na nią rano, po kąpieli, aby podziwiać majestat oceanu.
Przelatując powtórnie nad skałą, rozpoznał nieruchome ciało, które zdawało się unosić na wodzie. Co robić? Był to szczyt przypływu. Niepodobna lądować na małym skrawku plaży. Jeśli jednak wróci na lądowisko koło domu, a potem będzie musiał schodzić ścieżką po skałach, może być za późno. Nieco dalej za skałami zobaczył ubity piasek. Nie wahał się dłużej. Z potwornym rykiem silnika, przewyższającym nawet odgłos sztormu, wylądował w najmniej odpowiednim miejscu. Wciąż mając przed sobą obraz nieruchomej postaci, zupełnie zapomniał o niebezpieczeństwie grożącym maszynie i jemu samemu. Wybiegł na piasek, w którym grzęzły mu stopy. Zdarł z głowy pilotkę, a potem zrzucał wszystkie możliwe części garderoby. Jak szalony pędził w stronę skał.
Ryk silnika wywołał z domu rodzinę Galbraithów. Także babcia i Jacqueline rzuciły się do okien.
Rodzina zaczęła wołać, aby dowiedzieć się, co się stało, ale Angus nie miał czasu na odpowiedź. Brnął przez plażę w stronę jaskini, a widzowie stojący na urwisku w końcu zauważyli ciało dziewczyny leżące na skale.
Po raz pierwszy Malcolm porzucił swą wesołość i ruszył do pomocy. Kazał matce zawiadomić straż przybrzeżną w wiosce, wyniósł z domu zwój liny i zepchnął na brzeg łódź ratunkową.
Pani Galbraith pobiegła odebrać telefon, który dzwonił rozpaczliwie. Usłyszała głos babci, która pragnęła wiedzieć, czy nic się nie stało Angusowi i jego maszynie.
- Na szczycie najwyższej skały leży jakiś człowiek, Myro - poinformowała ją pani Galbraith. - Zaczekaj, proszę. Muszę zawiadomić straż przybrzeżną.
Pani Galbraith nie miała pojęcia o zniknięciu Sheili. Angus wyruszył bez słowa natychmiast po rozmowie z jej babcią. Rodzina znad urwiska nie zdawała sobie sprawy z faktu, że człowiek na skale może być ich znajomym. Chcieli pomóc, bo ktoś był w potrzebie.
Kiedy pani Ainslee rozmawiała przez telefon, Jacqueline podsłuchiwała pod drzwiami. Po chwili weszła do salonu.
- O co chodzi, ciociu? Czy komuś coś się stało? Może wezmę samochód i pojadę wzdłuż plaży? Wiem, że teraz jest przypływ, ale pod murem zostało wystarczająco dużo miejsca. Jadę! - Jacqueline tanecznym krokiem zbiegła ze schodów.
- Wróć i weź płaszcz nieprzemakalny - zakomenderowała babcia. - Jeżeli nie masz własnego, pod schodami jest płaszcz Jessiki. I zaczekaj; jadę z tobą. Przygotuj samochód, a ja za chwilę zejdę. Tam na skałach leży Sheila. Być może nie żyje. Nie wiem. Janet, wyjmij z bieliźniarki kilka koców - zawołała. - I włóż pomiędzy nie termofor z gorącą wodą.
Usłyszawszy to straszne zdanie: „Być może nie żyje”, Jacqueline zatrzymała się na moment, po czym zrobiła grzeczną minę i podeszła do szafy pod schodami. Mając na względzie powagę sprawy, lepiej nie złościć ciotki Myry odmową zabrania płaszcza nieprzemakalnego. Jacqueline wiedziała, kiedy zachowywać się poważnie, o ile to odpowiadało jej planom.
Janet napełniła dwa termofory w niewiarygodnie krótkim czasie. Jacqueline ledwie zdążyła zawrócić, a babcia już czekała przy furtce z kocami i lekarstwami. Szybko wsiadła i samochód potoczył się po plaży.
Janet przyglądała się im w zamyśleniu. Potem pobiegła do kuchni i zagrzała mnóstwo wody. Wyjęła tacę, odgrzała zupę, która została z poprzedniej kolacji, przygotowała herbatę i kawę, na wypadek gdyby oba napoje okazały się potrzebne, po czym wyjrzawszy przez okno, aby upewnić się, że samochód jeszcze nie wraca, zakradła się do pokoju Jacqueline.
Obrzuciła wnętrze uważnym spojrzeniem, nie pomijając najmniejszego szczegółu, a potem kocim ruchem podkradła się do szafy i otworzyła ją szeroko.
Uderzył ją silny zapach perfum. Odwróciła się na chwilę, po czym przystawiła krzesło, weszła na nie i zajęła się dokładnym sprawdzaniem zawartości górnej półki.
- Tak myślałam! - powiedziała na głos, z triumfem sięgając w prawy róg i wyciągając stamtąd zwinięte niedbale dwa najlepsze prześcieradła swojej pani. Nieźle się namęczyła, aby je wyjąć. Wraz z ostatnim szarpnięciem na podłogę upadł jakiś niewielki, twardy przedmiot. Za nim wypadło coś jeszcze mniejszego; przetoczyło się przez pokój i wpadło pod łóżko.
Janet zeskoczyła z krzesła i próbowała sięgnąć jak najgłębiej. A jeżeli to był jakiś drobiazg panny Jacqueline? Będzie wściekła. Co się stanie, jeśli za chwilę wróci i znajdzie ją tu, pod łóżkiem?
Złapała błyszczący drobiazg i obejrzała go ze zdziwieniem. Była to staromodna ślubna obrączka, wytarta, ale z wciąż widocznym wygrawerowanym napisem po wewnętrznej stronie. Janet stanęła przy oknie, aby móc go odczytać. W ten sposób powinna się dowiedzieć, do kogo należy.
Moirze-Andrew - napis był równie wyraźny jak data, która jednak wydała się Janet zbyt odległa, aby się nią zajmować.
Ale czy Andrew to nie jeden z synów pani Ainslee, ojciec panny Sheili? A Moira to pewnie imię jej matki, skoro to ślubna obrączka. Janet zaczynała rozumieć. Więc to należało do panny Sheili! Przyszła tutaj w poszukiwaniu prześcieradeł, których nie znalazła w koszu z brudną bielizną, a które Jacqueline rzekomo tam włożyła. No i znalazła. Wraz z rzeczami panny Sheili, które schowała tutaj jej kochana kuzynka. Co to miało być? Czy nie mówiła o jakimś rzeźbionym pudełku? I listach? Jeżeli tu były, powinna je odnaleźć, zanim wróci Jacqueline.
Wyjrzawszy przez okno, zobaczyła czerwony samochód wciąż zaparkowany obok samolotu. Zawinęła obrączkę w czystą chusteczkę i włożyła do kieszeni fartucha, po czym powtórnie zanurkowała w szafie. Zauważyła małe, białe pudełeczko obite wytartym aksamitem. To pewnie pudełeczko od obrączki. Ale zaraz, upadło coś jeszcze. Obmacała podłogę i natrafiła na coś metalowego, co kształtem przypominało ołówek. Czy to aby nie obsadka do pióra, o której wspominała panna Sheila?
Przez chwilę przyglądała się jej z zaciekawieniem, po czym ogarnął ją nagły strach. Musi odnaleźć resztę rzeczy przed powrotem Jacqueline! Powinna też przygotować więcej ciepłych koców. Nie wiadomo, co się tam stało, ale wszyscy mogą być z powrotem w każdej chwili.
Włożyła obsadkę do kieszeni i raz jeszcze weszła na krzesło. Teraz wyjęła poszewkę na poduszkę. Tak, było tam więcej rzeczy, najwyraźniej włożonych w pośpiechu, może podczas oglądania. Pewnie ktoś podszedł do drzwi i Jacqueline musiała szybko je ukryć.
Znalazła paczkę listów przewiązanych spłowiałą niebieską wstążeczką. Niektóre sprawiały wrażenie, jak gdyby ktoś je wyjął i pospiesznie starał się wepchnąć na miejsce. Dalej leżało drewniane pudełko. Ono także pełne było papierów, a leżący na samej górze wyglądał na jakiś urzędowy dokument; z eleganckim obramowaniem i rysunkiem przedstawiającym dwie splecione dłonie w wieńcu z kwiatów pomarańczy przypominał świadectwo ślubu jej siostry Allie. Pod nim leżała koperta z lokiem złotych dziecięcych włosów. Nie obchodzono się z nią zbyt dobrze, bo włosy były rozsypane dokoła. Janet była pewna, że znalazła zguby panny Sheili. Chciała zebrać je wszystkie, zanim wróci Jacqueline.
Starannie rozłożyła poszewkę na podłodze, po czym ułożyła na niej wszystko, co znalazła w szafie, dodając także rzeczy, które miała w kieszeni. Potem szybko przeszła do pokoju starszej pani i zabrała latarkę, która zawsze leżała na nocnym stoliku. Kolejny raz wspięła się na krzesło i oświetliła półkę, zaglądając w każdy kąt. Potem równie dokładnie sprawdziła dno szafy.
Kiedy już była pewna, że zebrała wszystko, chwyciła poszewkę za rogi, zaniosła do pokoju panny Sheili, włożyła do dolnej szuflady biurka i zamknęła ją na klucz. Klucz zabrała ze sobą na dół i ukryła wewnątrz kuchennego zegara.
Wyjrzała przez okno i zauważyła grupę ludzi zebranych wokół samochodu. Jakiś wysoki mężczyzna trzymał na rękach bezwładne ciało. Zapewne ktoś utonął lub miał wypadek i niedługo trzeba się będzie nim zająć. Pobiegła do bieliźniarki po więcej koców i położyła je przy piecu, aby się zagrzały. Uważnie napełniła gorącą wodą trzy czyste butle po amoniaku i zawinęła je w kawałki flaneli, które jej pani zawsze trzymała w pogotowiu. Zaniosła je na górę i znowu spojrzawszy w okno, włożyła koce i butle pod pościel na łóżku panienki Sheili. Naturalnie nie była pewna, czy to właśnie ją niosą do domu, ale na wszelki wypadek wolała być gotowa. Lubiła być przygotowana na każdą sytuację.
17.
Jacqueline zaparkowała samochód jak najbliżej miejsca wydarzeń, zobaczyła grupę rozgorączkowanych osób przypatrujących się walce Angusa z rozwścieczonym morzem. Fale otaczały wystającą skałę; wejście do jaskini było niedostępne.
Babcia stała w samochodzie z lornetką w ręku - mała, szara figurka z rozwianymi włosami, w powiewającym na wietrze płaszczu.
Jacqueline wyskoczyła z samochodu, gotowa do działania. Podbiegła do grupy stojącej na najwyższej wydmie i zaczęła szczebiotać swoim zwykłym, słodkim tonem, ale uświadomiła sobie, że nie robi żadnego wrażenia na słuchaczach. Tam młody człowiek walczył o czyjeś życie ze sztormem i przypływem, inny spieszył mu na pomoc, gotowy rzucić się w fale, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jacqueline zrozumiała, że w tej chwili nikt nie zwraca na nią uwagi.
Potem zobaczyła Malcolma Galbraitha, który zbiegał z urwiska wprost po skałach, nie marnując czasu na szukanie bezpiecznych stopni. Miał na sobie tylko spodenki kąpielowe i jego ciało połyskiwało na tle przerażająco ciemnego nieba. Jacqueline zauważyła w jego zachowaniu coś zupełnie nowego - wielką odwagę, wywołaną być może potrzebą chwili, będącą jednakże dziedzictwem po wielu pokoleniach mężnych przodków. Może to właśnie zobaczyła w nim Betty, kiedy się do niej zalecał. Nie był już tym samym przystojnym, zajętym jedynie zabawą, beztroskim paniczykiem, którego znała Jacqueline. Sheila też nie poznałaby go w tej chwili. Nie był to już wesoły podrywacz, który próbował pieścić jej rękę i zaglądał jej głęboko w oczy. W jego spojrzeniu można było dostrzec męstwo całych pokoleń Galbraithów. Malcolm stanął na brzegu urwiska i rzucił się w wodę.
Kiedy wykonał swój niebezpieczny skok, jego kuzyn zdołał dotrzeć do skały, uniósł bezwładne ciało dziewczyny i powoli, z trudem zaczął brnąć w kierunku plaży. Malcolm starał się podpłynąć do niego z kołem ratunkowym uwiązanym na linie, której koniec trzymał jeden ze stojących na brzegu służących.
Betty poczuła dziwny dreszcz. Niestety, za moment zjawiła się Jacqueline, klaszcząc w dłonie i krzycząc: „Brawo! Brawo! Czyż to nie wspaniałe?” Betty odwróciła się i spojrzała na nią z grymasem niechęci, po czym odeszła w stronę samochodu.
Malcolm wciąż odważnie walczył z żywiołem, choć jego wysiłki okazały się zbędne. Wszyscy zrozumieli, że nie uda mu się dopłynąć do Angusa. Musiał walczyć o własne życie, tak silne były fale. Betty nie patrzyła już w jego stronę. Niech Jacqueline cieszy się tym widokiem.
Wszystkie oczy zwrócone były w stronę Angusa, który z wysiłkiem brnął do brzegu. Co chwila rzucano mu linę i za każdym razem wściekłe morze wyrywało mu ją z dłoni w ostatniej chwili. Wyglądało to tak, jakby człowiek bawił się z małym kotkiem.
Babcia stała bez ruchu z lornetką przy oczach i skupieniem na twarzy. Nie ustawała w modlitwie.
- Boże, nie odbieraj mi jej teraz. Nie wiedziałam, że czyniłam źle. Przebacz mi. Daj mi szansę zadośćuczynienia. Ojcze! Nie pozwól jej umrzeć!
Na szczycie urwiska jej stara przyjaciółka Marget Galbraith także się modliła, patrząc na swego ukochanego, wesołego syna i ulubionego bratanka, zmagających się z żywiołem. Z gołą głową i rozwianymi siwymi włosami pospiesznie zeszła stromą ścieżką w dół, aby dołączyć do pozostałych.
Prąd zniósł Angusa w dół plaży, w stronę samochodu. Byłoby to pomocne, gdyby nie wyniósł go także dalej w morze. Poza tym brzeg tutaj był stromy. Mimo to młodzieniec dzielnie utrzymywał się na falach. Patrzącym wydawało się jednak, że nie ma już nadziei ratunku. Z zapartym tchem i pobladłymi twarzami czekali na ostateczny wynik. Czy straż przybrzeżna nigdy się nie pojawi? I czy ratownicy zdołaliby w czymś pomóc, nawet gdyby zjawili się na czas?
Malcolm nieustępliwie próbował dosięgnąć kuzyna, ale z brzegu wydawało się, że morze postanowiło nigdy do tego nie dopuścić. Fale bez przerwy rzucały nim i obracały.
Z wielkim zdziwieniem Betty zdała sobie sprawę z tego, że Malcolm nie starał się ratować siebie. Odziedziczona po przodkach odwaga dała o sobie znać.
Jacqueline była blada ze strachu. Śmierć całej trójki zdawała się tak bliska i nieunikniona, a ona nienawidziła myśli o śmierci. Zaczęła żałować, że opuściła wesołą paczkę w górach i przyjechała tu dla mężczyzny, który nie tylko w najmniejszym stopniu nie był nią zainteresowany, ale teraz jeszcze odgrywał bohatera, ratując inną dziewczynę.
Dokładnie w momencie, kiedy babcia poczuła, że kolana zaczynają się pod nią uginać, Angus uchwycił wreszcie koniec rzuconej mu liny. Powoli wyciągnięto go na brzeg. Malcolm samotnie torował sobie drogę do plaży, aż w końcu morze, jak gdyby znudzone tą zabawą, popchnęło go do przodu, pozwalając dosięgnąć stopami dna.
Angus wydostał się na piasek i przez chwilę stał bez ruchu, próbując złapać oddech. Ciało Sheili zwisało z jego rąk zimne i bezwładne. Długie, ciemne włosy spływały w dół jak strzęp mokrego materiału, ubranie zupełnie oblepiło szczupłą figurkę dziewczyny. Serce babci zamarło z przerażenia. Czy już za późno?
Angus ruszył w jej stronę, słaniając się z wyczerpania. Po chwili Malcolm wydostał się z wody i rzucił się do pomocy.
Kiedy Angus doszedł do samochodu, zastał tam już Betty z kocami. Owinęła nieprzytomną dziewczynę, delikatnie osuszyła jej włosy i wsunęła je pod pled, aby nie przeszkadzały.
Malcolm złapał drugi koc z szerokim, czerwonym szlakiem i narzucił go na skąpo odziane ciało kuzyna.
- Wsiądźcie szybko do samochodu - powiedziała babcia. - Tu nie można dla niej więcej zrobić, a zbyt trudno jest wspiąć się do domu na urwisku. Niech ktoś pośle po doktora.
- Rose już po niego pobiegła - powiedziała cicho Betty. - Zjawi się pewnie niebawem...
- Tutaj są dwa termofory. Betty, włóż jeden pod jej ręce, a drugi pod nogi. Angusie, owiń się porządnie tym kocem. Musimy szybko ruszać. Jacqueline, odjedźmy stąd jak najszybciej.
Jacqueline, milcząca i blada, prowadziła po piasku jak szalona, kilkakrotnie nawet wjeżdżając w wodę, w miejscach, gdzie wydmy tarasowały drogę. Malcolm, poważny i przejęty, stał na zderzaku, trzymając się dachu kabrioletu, a Betty, o której wszyscy zapomnieli, biegła za nimi wśród deszczu, z przemoczonymi nogami, dysząc i szlochając, potykając się i przewracając. Wszyscy byli przekonani, że Sheila nie żyje.
Tymczasem Marget Galbraith przystanęła w połowie drogi w górę urwiska, aby odetchnąć i odgarnąć mokre włosy. Zwróciła oczy ku okrutnemu morzu, popatrzyła na ostre skały i zadrżała, po czym rzekła na głos:
- Dzięki Ci, dobry Boże!
Wspięła się na górę, aby w domu oczekiwać wiadomości.
Gdy tylko samochód się zatrzymał, babcia mimo drżenia w kolanach pobiegła do domu..
- Janet, jak najszybciej rozpal ogień na kominku - zakomenderowała od drzwi.
- Już to zrobiłam, proszę pani.
Janet spędziła większość czasu przy oknie na drugim piętrze i widziała, jak dwaj mężczyźni wychodzili z wody. Widziała na rękach jednego z nich bezwładne ciało. Jej oczy były czerwone od łez i pełne pytań, których jednak nie ośmieliła się wypowiedzieć.
- Doktor będzie za chwilę - powiedziała starsza pani.
- Jedzie górną drogą, widziałam go przez okno. Włożyłam do łóżka ogrzane koce, flanelowa koszula czeka przy piecu. Jest też gorąca kawa i herbata, jeżeli ktoś miałby ochotę.
Starsza pani posłała jej pełne wdzięczności spojrzenie i otworzyła drzwi, gdy mężczyźni właśnie wnosili Sheilę do domu, a doktor w tym samym momencie podjechał do furtki.
Jacqueline spędziła dłuższą chwilę w samochodzie, próbując go jak najlepiej zaparkować. Miała nadzieję, że Angus lub Malcolm przyjdą jej pomóc. Wprawdzie wcale nie potrzebowała pomocy, ale bała się wejść do domu. Panicznie bała się śmierci. Czy Sheila nie żyje?
Nie rozumiała, dlaczego żaden z mężczyzn nie wyszedł, aby sprawdzić, czy z nią wszystko w porządku. Zwykle jej szukano, nawet gdy wyszła tylko na chwilę. Teraz jednak nikt się nie pojawił, więc w końcu powoli, z wahaniem, skierowała się w stronę domu.
Sheilę zaniesiono na piętro. Jacqueline nie wiedziała, czy kuzynka żyje, czy też nie. Słyszała poważne głosy i pytania zadawane przez panią domu.
Za chwilę na dole pojawiła się Janet, niosąc w dłoni coś ciemnego i mokrego. Wrzuciła to do dużego emaliowanego wiadra i pobiegła z powrotem z dzbankiem kawy i tacą pełną filiżanek. Służąca nawet nie spojrzała na Jacqueline, która stała przy oknie odwrócona do niej plecami, wpatrzona w rozkołysane fale i drżąca na myśl o śmierci w morskich odmętach.
Zaczęła się zastanawiać, gdzie są Galbraithowie. Zakradła się do kuchni, aby wyjrzeć przez okno na plażę i spostrzegła nadbiegającą Betty. A po co ona tutaj? Co za idiotka! Czy myśli, że pomoże swemu mężowi, stojąc obok niego z głupim uśmiechem?
Odwróciła się i jej wzrok padł na mokrą rzecz, którą Janet zniosła z góry i wrzuciła do wiadra. Wzruszyła ramionami i próbowała odwrócić wzrok, jak gdyby było to coś związanego ze śmiercią, ale nie potrafiła. Czy to dziura, kilka dziur na przodzie czegoś, co przypominało spódnicę?
Podeszła bliżej. To niebieska wełna, a dziury były najwyraźniej wypalone!
Nagle jej policzki zarumieniły się i dziewczyna szybko się odwróciła.
Czy to sukienka, którą wrzuciła do ognia w dniu przyjazdu Sheili? Czy to ją Sheila miała na sobie, kiedy tu przyjechała? Może to jedyne ubranie, jakie miała?
Jacqueline coś takiego niemal nie mieściło się w głowie, ale jakoś wyczuła prawdę i napełniło ją dotąd nie znane uczucie wstydu. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Ona, Jacqueline Lammorelle, piękna jak anioł faworytka wszystkich, czuła się zawstydzona. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że taka sytuacja jest możliwa i nie zgadzała się na nią, ale myśl o byciu odrzuconą nie dawała się uciszyć i prześladowała ją bardziej niż wcześniejsze rozważania o śmierci.
Uciekła, aby nie patrzeć dłużej na zniszczoną sukienczynę z dziurami, jej własne dzieło, ale przechodząc przez jadalnię, usłyszała na schodach kroki Betty.
Aby nie stracić szansy pobawienia się jej zazdrością, Jacqueline zmusiła się do przejścia dalej.
Dwaj owinięci w koce mężczyźni stali na korytarzu przed drzwiami pokoju Sheili, pijąc kawę, której Janet stale im dolewała, i prowadząc cichą, poważną rozmowę. Nagle wydali się Jacqueline niezwykle odlegli. Nie podnieśli na nią oczu, nawet nie zauważyli jej przyjścia. Kiedy sobie to uświadomiła, nie zostało jej już nic prócz wejścia do pokoju Sheili, choć wcale tego nie chciała.
Sheila leżała na łóżku otulona kocami aż pod brodę, z mokrymi, pełnymi wodorostów włosami rozłożonymi na poduszce.
Doktor stał u jej boku, sprawdzając tętno, a pochylona babcia starała się wlać jej do ust łyżeczkę jakiegoś płynu. Oczy Sheili były zamknięte. Ale chyba nie umarła, skoro próbują ją napoić?
A jeżeli Sheila umiera, może każą jej stać przy niej i na to patrzeć! To byłoby straszne!
Mimo to nie odważyła się wyjść na korytarz i stanąć obok dwóch mężczyzn, którzy jej nie zauważali. Nigdy dotąd nie zdarzyło się jej nic podobnego.
Betty podeszła do łóżka i starała się pomagać, przytrzymując szklankę z lekarstwem. Jacqueline nie miała nic do roboty. Zawsze zresztą była ozdobą towarzystwa, nigdy służącą.
Kiedy tak stała niepewnie na progu, zastanawiając się, co ze sobą począć, Sheila otworzyła oczy i spojrzała w jej stronę. Widać było, jak wraca jej przytomność. Nagle przemówiła.
- Przepraszam, że cię uderzyłam, Jacqueline! - rzekła niezwykle słabym, lecz wyraźnym głosem. - Bałam się... że Bóg zabierze mnie... do siebie... zanim... będę miała szansę powiedzieć ci... jak bardzo mi wstyd... że tak się... uniosłam! Wybacz mi... proszę!
Jej głos był słodki, a choć taki słaby, Jacqueline miała jednak pewność, że słychać go było także na korytarzu. Zorientowała się, że dwa męskie głosy ucichły, gdy Sheila wypowiedziała pierwsze słowo. Piękność zaczerwieniła się po same uszy. Stała jak wrośnięta w ziemię, niezdolna poruszyć się ani przemówić, ani nawet opanować twarzy, która wyrażała jedynie konsternację. Zauważyła, że dwie pary bosych nóg przeszły przez korytarz i stanęły na progu. Czuła, że utkwione w niej były dwie pary poważnych oczu.
Chyba po raz pierwszy w życiu Jacqueline nie miała nic do powiedzenia i nie mogła znaleźć żadnej dowcipnej odpowiedzi na te proste przeprosiny.
- Lepiej nie mów nic więcej - poprosił Sheilę doktor.
- Powiedz, że jej przebaczasz, Jacqueline - rozkazała babcia, nawet nie odwracając głowy, a Betty odsunęła się, ustępując Jacqueline miejsca przy łóżku, i spojrzała na nią znacząco.
Jacqueline zrobiła krok w przód i pochyliła się nad Sheilą, po czym rzekła dziwnym, jak gdyby należącym do innej osoby głosem:
- Już dobrze, kochana, nie myśl o tym więcej!
Powiedziała „kochana”, jakby to była dawka lekarstwa, którą należało przełknąć. Nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, wiedziała jedynie, że nie żywiła do Sheili żadnych przyjaznych uczuć. Chciała po prostu raz na zawsze skończyć z tą okropną sprawą i dobrze się zaprezentować przed zebranymi.
Spróbowała zawrzeć w swym głosie nieco wesołości i odzyskać pewność siebie, która dotąd nigdy jej nie opuszczała, ale coś wydawało się nie być w porządku. Miała wrażenie, że w pokoju jest obecny jeszcze ktoś. Zastanawiała się, czy to nie śmierć czeka na zakończenie tej ceremonii.
Z obawą spojrzała w stronę doktora, który wciąż trzymał rękę Sheili. Czy on też to czuł? Jeżeli Sheila zacznie konać, ona wybiegnie z pokoju z krzykiem. Nie zniesie tego dłużej.
Próbowała wymyślić jeszcze coś, co sprawiłoby, aby akceptacja przeprosin zabrzmiała bardziej przyjaźnie, ale zabrakło jej słów. Nie mogła nawet zebrać myśli. Czuła się, jak gdyby stała przed stołem sędziowskim i bała się bardziej niż kiedykolwiek w życiu.
Ale ku swemu wielkiemu zdziwieniu odkryła, że nikt o niej nie myśli. Jedynie ta nieznana Obecność kryjąca się w ciemnym kącie za doktorem, może śmierć, wydawała się zwracać na nią uwagę i Jacqueline ledwie powstrzymała się od drżenia.
Ona, która uwielbiała jak najkrótsze suknie i nie wstydziła się obnosić przed światem swego ciała w najbardziej skąpym z możliwych kostiumów kąpielowych, ona, która prawie się obnażała w wieczorowych kreacjach, kiedy dostąpiła przebaczenia od dogorywającej dziewczyny, uważanej przez nią dotąd za wroga, nagle poczuła, jak bardzo mała i brzydka jest jej dusza.
Gdyby zazdrość i egoizm mogły przyjąć widzialną formę, zobaczyłaby je jako obrzydliwe, śliskie stwory czołgające się u jej stóp i spoglądające na nią złymi oczyma.
Uświadomiła sobie, że może teraz wymknąć się z pokoju, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi.
Dwaj mężczyźni dopili kawę i wrócili do przerwanej rozmowy. Na co czekali? Nie odważyła się zapytać. Przeszła obok nich ze spuszczonymi oczyma i zamknęła się na klucz w swoim pokoju. Miała dziwne uczucie, że za chwilę wybuchnie płaczem. Nigdy nie płakała. Nie zdarzało się jej to nawet w dzieciństwie. Zwykle zmuszała innych do płaczu.
Podeszła do okna i wyjrzała w stronę czarnego, rozkołysanego morza. W szyby waliły ciężkie krople deszczu. Przypomniała sobie wypowiedziane przez siebie słowa i ogarnął ją gniew. Jak mogła dać się postawić w takiej sytuacji!
Nie czuła dłużej obecności śmierci. Starała się przeanalizować własne uczucia i stwierdziła, że przede wszystkim odczuwa wściekłość.
Jakie prawo miała ta dziewczyna, wykopana z nie wiadomo jakiej dziury, aby ją przepraszać? Przeprosiny wyszły już z mody. To przeżytek! Nikt już nikogo nie przeprasza, chyba że chce dać komuś odczuć swoją wyższość. W ten właśnie sposób Sheila chciała ją skompromitować, rzucić na kolana i splunąć na nią! Chciała pokazać różnicę między nimi na oczach domowników i sąsiadów.
Ach! A może Sheila wcale nie była taka purytańska. Może była bardziej przebiegła niż się po niej spodziewano. Może wcale nie była chora i słaba, a była po prostu świetną aktorką. Może nawet ta przerażająca istota czająca się w kącie wcale nie była śmiercią. Może to po prostu diabeł mieszkający w Sheili śmiał się do rozpuku, że ona, Jacqueline, była zmuszona zniżyć się do przyjęcia przeprosin! Skoro matka tamtej była śpiewaczką czy aktorką, może nauczyła córkę swoich sztuczek.
Jacqueline karmiła swoją złość podobnymi myślami, aż w końcu przypominała rozszalałe morze za oknem. Potem usłyszała jakieś głosy w holu, zapewne pożegnania. Czy to doktor wychodzi?
Uchyliła drzwi.
U szczytu schodów zobaczyła owiniętego w koc Angusa.
- Nie, Malcolmie - mówił. - Nie musisz przyjeżdżać samochodem. Po prostu przebiegnę przez plażę. Nie zobaczy mnie nikt prócz ryb, a wątpię, czy nawet im chce się wypływać takiego wieczora. Tak, na pewno sobie poradzę. To bzdura!
Jacqueline natychmiast wkroczyła na scenę z wdzięcznym uśmiechem.
- Naturalnie ja cię zaraz odwiozę - oświadczyła, zaglądając mu w oczy. - Chyba nie pozbawisz mnie przyjemności towarzyszenia bohaterowi dnia, prawda?
Ze złością zauważyła, jak Angus poważnieje, po czym usłyszała jego chłodną odpowiedź.
- To niezwykle miłe, panno Lammorelle, ale naprawdę nie musi się pani fatygować w taki deszcz. Wydaje mi się, że pada mocniej niż przedtem. Wraz z kuzynem przejdziemy wzdłuż plaży.
- To żaden problem - zaszczebiotała Jacqueline, nie zwracając uwagi na jego ton. - I tak miałam zamiar wyjść. Uwielbiam taką wietrzną pogodę. Poza tym muszę załatwić coś na stacji. Malcolm może zabrać się z nami.
Nagle w drzwiach pojawiła się Betty, obrzucając Jacqueline złym spojrzeniem.
- Wychodzimy razem - powiedziała. - Na nic się już tu nie przydam, więc wrócę z tobą, Malcolmie.
- Naturalnie znajdzie się miejsce i dla ciebie - odrzekła Jacqueline słodko. - Angus usiądzie z przodu, a ty z mężem z tyłu.
Z taką godnością, na jaką było go stać w tym dziwacznym stroju, Angus niechętnie przystał w końcu na jej propozycję, ale tym razem jego towarzystwo nie dało Jacqueline wiele przyjemności. Pozwalał jej mówić, odpowiadając jedynie monosylabami.
Dziewczyna przyglądała mu się ukradkiem, zastanawiając się, o czym tak rozmyśla. Potem zaczęła w inny sposób.
- Wiesz, Angusie, jestem dumna jak nikt z tego, że cię poznałam! Jesteś największym bohaterem, jakiego spotkałam w życiu. Twój wyczyn tego popołudnia był wspaniały, po prostu wspaniały!
- Mylisz się - odrzekł zirytowany Angus. - Nie było w tym nic wspaniałego. Rzucałem się w gorsze sztormy dla rozrywki.
- I pomyśleć, że zrobiłeś to wszystko dla jakiejś obcej dziewczyny! - wykrzyknęła, nie zważając na jego protesty.
- Znowu się mylisz - wyjaśnił, z każdą chwilą bardziej poirytowany Angus. - Twoja kuzynka i ja bardzo się zaprzyjaźniliśmy!
- Och, czyżby? - rzuciła Jacqueline, unosząc brwi. - Jak to miło ze względu na to biedactwo! Taki jesteś dla niej miły. Będzie jej to potrzebne, szczególnie teraz, kiedy praktycznie nie ma żadnych przyjaciół i tak się przejmuje losem swego wyrodnego ojca.
- Nic mi nie wiadomo o tym, że brak jej przyjaciół - rzekł Galbraith chłodno - a poza tym, to nie ma nic do rzeczy.
- Naturalnie, na pewno nie, jeżeli chodzi o ciebie - Jacqueline obdarzyła go przeciągłym, słodkim spojrzeniem, świadoma, że Betty ją obserwuje, choć nie może dosłyszeć, o czym mówią.
- Ale wiesz - ciągnęła, gdyż Angus nie zareagował - właśnie teraz, kiedy jest taka zmartwiona i samotna, musisz stanowić dla niej wielkie pocieszenie.
- Dlaczego właśnie teraz? - zapytał Galbraith prawie obojętnie. - Czy zdarzyło się jej coś nieprzyjemnego?
- Nie wiem, czy można to nazwać nieprzyjemnością. O ile wiem, niedawno zmarła jej matka. Ale nie jest to chyba aż tak wielka strata. My, Ainslee'owie, nigdy nie utrzymywaliśmy z nią żadnych kontaktów. Zjawiła się tu chyba dzięki miękkiemu sercu cioci Myry. Nie sądzę, żeby zabawiła tu długo.
- A dlaczego śmierć jej matki miałaby nie być stratą? - głos Angusa brzmiał teraz nieprzyjemnie.
- Rozumiesz, nie była to kobieta z naszej sfery. Nigdy dokładnie się tym nie interesowałam, ale pracowała chyba jako barmanka. To smutne, że Ainslee ożenił się z kimś takim. Ale ojciec Sheili zawsze miał dziwne pomysły. Jeszcze będąc dzieckiem, słuchałam opowieści o jego wyczynach. A teraz biedna Sheila zupełnie nie wie, na jakim gruncie stoi. Tyle zrozumiałam z tego, co mówiła cioci Myrze.
- Czy uważasz, że panna Ainslee byłaby zadowolona z roztrząsania przez nas jej prywatnego życia?
- Och, przecież się o tym nie dowie. Pomyślałam po prostu, że powinnam cię ostrzec, abyś nie wspominał przy niej o ojcu. Mógłbyś zapytać o niego, a to bardzo by ją przygnębiło. Nie wiem dokładnie, czym się zajmował. Być może musi się ukrywać. A może nawet znalazł się w więzieniu. Nie wiem, czy Sheila w ogóle dopuszcza do siebie taką myśl, ale z kilku słów, które usłyszałam, wywnioskowałam, że zaszło coś strasznego. Zawsze mi mówiono, że ciocia Myra bardzo się za Andy'ego wstydziła. Nie sądzisz, że to okropne, kiedy człowiek z dobrego domu tak kompromituje swoją rodzinę? Chyba chodziło o jakieś nadużycia finansowe. W rodzinie nie mówi się o tym zbyt wiele, sam rozumiesz.
- Rozumiem. Może byłoby lepiej, gdybyśmy my również o tym nie rozmawiali. A teraz, panno Lammorelle, proszę pozwolić mi wysiąść. Chciałbym przejść wzdłuż plaży i sprawdzić, czy nie znajdę jakichś części mojej garderoby, póki odpływ nie zaniesie ich do Chin.
Jacqueline zahamowała ostro. Nie była przewrażliwiona, ale tym razem jego ton był dla niej jak policzek.
Poczekała, aż wysiądzie i miała zamiar ruszyć dalej, zła na niego i na samą siebie. Planowała już, w jaki sposób skłonić Malcolma, aby się przesiadł na przednie siedzenie, kiedy usłyszała jego głos:
- Zaczekaj chwilę, Jac, wysiądę i pomogę mu. Wydaje mi się, że pamiętam, gdzie leżą niektóre z jego rzeczy. Odwieź Betty i nie czekaj na nas. Wrócimy, kiedy tylko pozbieramy ubrania - otworzył tylne drzwi i wyskoczył, pozostawiając w samochodzie krępujący ruchy koc, po czym pobiegł przez wydmy ku morzu.
Jacqueline przycisnęła pedał gazu i wyjechała na drogę. Nie zamieniła ani słowa z ostatnią pasażerką.
Betty, wysiadając, zaprosiła ją do domu, ale Jacqueline nie raczyła przyjąć zaproszenia.
- Muszę pojechać na stację i szybko wrócić. Mogę być potrzebna w domu.
- Tak - rzekła Betty ze współczuciem. - To było ciężkie przeżycie. Ale teraz chyba Sheila dojdzie do siebie, nie uważasz? To taka miła dziewczyna!
- Nie wydaje mi się - Jacqueline wzruszyła ramionami. - Po co wspinała się na tę skałę? To tylko chciałabym wiedzieć. Chyba mogła przewidzieć, że nadchodzi sztorm. Moim zdaniem była to po prostu doskonale odegrana scenka, tyle że panienka przeliczyła się co do wysokości przypływu i siły wiatru.
- Och, Jacqueline! Jak możesz mówić coś takiego! - wykrzyknęła Betty. - To nie ten typ dziewczyny, jestem tego pewna!
- Kto to może wiedzieć? Mam nadzieję, że nie. Nikt nie chce, aby jego krewni zachowywali się dziwnie, niezależnie, jakie są tego powody. Ale muszę już wracać. Nie chcę zostawiać drogiej cioci samej. Do widzenia. Jak to miło z twojej strony, że zechciałaś przyjść. Mam nadzieję, że nie złapiesz przez to jakiegoś przeziębienia. I zapomnij o wszystkim, co mówiłam. Niech to zostanie między nami.
Rzuciwszy kolejne ziarno podejrzenia, Jacqueline wyruszyła w drogę powrotną, patrząc ze złością na sylwetki dwóch mężczyzn wspinających się na szczyt urwiska.
18.
Samochód Jacqueline nie zdążył jeszcze odjechać spod domku, gdy Janet bezszelestnie wbiegła na piętro, na palcach podeszła do pokoju Sheili i wsunęła głowę przez uchylone drzwi.
- Czy mogę prosić panią na minutę, proszę pani? - zapytała szeptem.
Sheila otworzyła oczy i uśmiechnęła się.
- Wejdź, Janet - powiedziała słabym głosem. - Czuję się dobrze. Przykro mi, że narobiłam tyle kłopotu.
- Och, panienko Sheilo! - wykrzyknęła zachwycona Janet. - Nie wiedziałam, że panienka się obudziła. Nie było żadnego kłopotu. Lubię ścielić łóżko dla panienki.
- Było cudownie ciepłe, Janet. Dziękuję. Jesteś wspaniała.
Służąca oblała się rumieńcem.
- Co chciałaś, Janet? - zapytała starsza pani z bujanego fotela, zmęczona i jeszcze roztrzęsiona, ale szczęśliwa.
- Chciałam pani tylko coś powiedzieć - zaczęła Janet z wahaniem. - Coś, o czym chyba powinna pani wiedzieć, zanim wróci panna Jacqueline. Może wyjdziemy na korytarz, żeby nie przeszkadzać panience Sheili.
- Tak? - rzuciła babcia, usiłując podnieść się z fotela.
- Nie zwracaj na mnie uwagi, Janet - poprosiła Sheila. - Porozmawiaj z babcią tutaj. Jest bardzo zmęczona.
- Och... - zaczęła przestraszona Janet. - To może później...
- Nie, Janet, powiedz mi, niezależnie od tego, o co chodzi. Panna Sheila naprawdę czuje się lepiej. Czy ktoś tu był, czy to jakaś inna sprawa?
- Nie, proszę pani, chodzi tylko o pranie. O te prześcieradła, które panna Jacqueline miała włożyć do kosza.
- Tak? - babcia natychmiast stała się czujna.
- Więc ona tego nie zrobiła.
- Słucham?
- Nie włożyła ich do kosza. Kiedy przeglądałam bieliznę, nie było ich tam. Szukałam wszędzie, ale nie mogłam ich znaleźć.
- To dziwne - rzekła babcia, marszcząc brwi. - Muszę ją jeszcze raz zapytać, co z nimi zrobiła. Chyba ich nie spaliła, co? Moje najlepsze prześcieradła.
- Nie, proszę pani, nie spaliła. Obserwowałam ją cały czas. Wiedziałam, że nie mogła tego zrobić. Ale wiedziałam też, że muszą gdzieś być i kiedy wszyscy pospieszyli nad morze, po tym jak przygotowałam gorącą wodę i pościel, i kawę, poszłam i je znalazłam.
- Znalazłaś je? Gdzie?
- W jej szafie, wciśnięte w róg górnej półki.
- Jakie to dziwne! - zawołała babcia. - Co ją napadło?
- Tak - powiedziała Janet i odwróciła się, jakby chciała już sobie pójść, jednak zatrzymała się przy drzwiach. - Tam były jeszcze inne rzeczy.
- Jakie rzeczy?
- A, takie różne drobiazgi. Spadły na podłogę, przynajmniej niektóre, więc wzięłam pani latarkę i znalazłam ich więcej. Jestem pewna, że pozbierałam wszystkie. Chyba nie należały do niej, a niektóre pasowały do opisu rzeczy, które zginęły pannie Sheili, więc zawinęłam je wszystkie w poszewkę od poduszki i zamknęłam w szufladzie biurka. Tutaj jest klucz. Chciałam, żeby pani się dowiedziała, zanim ona wróci.
- Och! - zawołała Sheila, siadając na łóżku z błyszczącymi oczyma i lekkimi rumieńcami. - Co to było, Janet?
- Jakieś pudełko, paczka starych listów, stara obsadka do pióra i obrączka. Obrączka była w małym pudełeczku, które spadło na podłogę. Obsadka też spadła i potoczyła się pod próg. Ale pozbierałam wszystko. Teraz te rzeczy są bezpieczne. Chciałam, żeby pani o tym wiedziała, bo bałam się, że tamta panienka zrobi z nich zły użytek.
- Och, chcę je zobaczyć! - zawołała Sheila z przejęciem.
- Chyba nie powinnam była mówić tego panience tak szybko, panno Sheilo - rzekła przestraszona Janet.
- To jej dobrze zrobi - zapewniła ją wesoło babcia, ochoczo podchodząc do biurka. - Wyjmij je, Janet, i połóż na łóżku, żebyśmy mogły je przejrzeć. Potem możesz zejść na dół i zająć się kolacją, a kiedy już będziesz gotowa, przynieś, proszę, talerz tego rosołu, który miał być na obiad, a którego nikt nawet nie spróbował ze zmartwienia; to znaczy nikt prócz Jacqueline!
Janet z pogodną twarzą wysunęła szufladę, wyjęła z niej wypchaną poszewkę, ostrożnie przeniosła ją na łóżko i rozłożyła przed Sheilą.
- Och, babciu! To właśnie to! - zawołała uradowana, sięgając po starą obsadkę. - A to ślubna obrączka mamy! - rzekła, wsuwając ją na palec. - I jej koncertowa sukienka! - uniosła kawałek białego muślinu naszywanego srebrnymi cekinami.
- Czy w tym ma być schowany ów ważny dokument? - zapytała babcia, biorąc do ręki obsadkę.
- Tak, przynajmniej mama tak mówiła. Nigdy tego nie otwierałam. Bałam się.
Rozradowana Janet wymknęła się do kuchni. Jej oczy błyszczały, a serce tętniło szczęściem. Znalazła rzeczy panny Sheili i przechytrzyła tamtą żmiję. Z triumfem w oczach zabrała się do przygotowywania kolacji. Może panna Jacqueline nigdy się nie dowie, co się stało z rzeczami, które sobie przywłaszczyła. Może ukryła je tylko przez złośliwość i niedługo o nich zapomni. Janet wiedziała, że powinny były wrócić do właścicielki, dla której były bardzo ważne. Była tak zadowolona z siebie i z usługi, jaką mogła wyświadczyć, że czuła się jak uskrzydlona.
Na górze babcia zauważyła, jak bardzo błyszczą oczy wnuczki, która tyle tego dnia przeżyła.
- Kochanie, musisz natychmiast się położyć! Nie powinnam była pozwolić Janet mówić o tym w twojej obecności. To za dużo przeżyć jak na jeden dzień. Trzeba było zostawić to do jutra.
- Nie, babciu, proszę, nie zabieraj mi ich - poprosiła Sheila gorąco. - Położę się. Obiecuję. Ale jestem taka szczęśliwa, że mam je z powrotem! Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę. Zostaw je jeszcze na kilka minut, żebym mogła się upewnić, czy niczego nie brakuje.
- Dobrze, ale tylko na minutkę. Teraz pozwól mi poskładać tę sukienkę i włożyć ją do szuflady. I listy. To do ciebie czy do twojej mamy?
- Wszystkie są mamy. Większość jest od jej siostry z Irlandii, jak sądzę. Kilka od taty. W jednym z nich jest fotografia zamku w Irlandii, w którym mama mieszkała w dzieciństwie. Zaraz ci ją pokażę.
- Nie dziś, moje dziecko. Kiedyś przejrzymy je wszystkie i opowiesz mi, co o nich wiesz, ale trzeba z tym trochę poczekać. Dopiero co cię odzyskałam i nie będę narażać twojego zdrowia. Co za śliczne pudełko. To drewno sandałowe, prawda? Miałam kiedyś wachlarz z takiego drewna, bardzo go lubiłam. Włożę te listy do środka. A obrączka? Chcesz ją nosić?
Sheila zdjęła obrączkę.
- Włożę ją na noc do pudełka. Jacqueline mogłaby coś zauważyć i zacząć mnie wypytywać. Ciekawe, czy w ogóle ją widziała? Chciałabym wiedzieć, czy rzeczy były w pudełku, czy też nie.
- Teraz to nie ma znaczenia. Zapytamy Janet później. Teraz po prostu schowajmy je gdzieś, a Jacqueline się pewnie nawet nie zorientuje, że je znalazłyśmy.
- Ale ta obsadka, babciu. Otwórzmy ją, proszę!
Dłoń starszej pani drżała, kiedy ujęła starą, pokrytą patyną srebrną rurkę. Bardzo chciała sprawdzić jej zawartość, ale Sheila była zbyt zdenerwowana.
- Proszę, babciu! Jeżeli teraz się nie dowiem, przez całą noc nie zmrużę oka. Dużo o tym rozmyślałam. Wyobrażałam sobie wiele okropnych rzeczy, a tam na skale wyrzucałam sobie, że nie wyjęłam tego dokumentu nigdy wcześniej. Nie chcę więcej ryzykować, babciu; muszę się dowiedzieć, co to jest!
- Czy obiecujesz, że wtedy przestaniesz już o tym myśleć, niezależnie co by to było?
- Tak, babciu. Mam teraz ciebie i nic już nie wydaje mi się takie straszne jak wtedy, kiedy byłam zupełnie sama.
- Dobrze, w takim razie zobaczmy - powiedziała starsza pani, równie przejęta jak wnuczka.
Nieźle się namęczyły, odkręcając zapieczony gwint. Najpierw próbowała babcia, potem Sheila, a w końcu ciągnęły obydwie. Nagle górna połówka odpadła i na pościel wypadł mały, pożółkły kawałek papieru.
Sheila podniosła go i rozprostowała drżącymi palcami. Babcia założyła okulary i pochyliła się, aby móc go przeczytać.
Data była zaledwie sprzed czterech lat, ale tani atrament lekko już spłowiał i przyjął brązowawy odcień. Papier też nie był najlepszej jakości. Pismo było duże, ale niezbyt czytelne, razem udało im się jednak odtworzyć treść.
Ja, Bucknell Hasbrouck, niniejszym oświadczam pod przysięgą, że Andrew Ainslee nie ma nic wspólnego z napadem na Bank Hazen. Dowiedział się o nim po fakcie i nie czerpał z niego żadnych zysków ani wtedy, ani później. Oświadczenie to piszę w zamian za przysługę, jaką ma mi wyświadczyć, ale nie może ono być użyte bez mojego pozwolenia, dopóki zadanie nie zostanie wykonane.
Bucknell W. Hasbrouck
Sheila przeczytała dokument dwukrotnie, starając się zrozumieć, o co chodzi, a babcia po prostu się rozpłakała. Zrozumiała tylko jedno, ale to jej wystarczyło. Jej Andy był niewinny!
- Kochana babciu! Ty płaczesz! - zawołała Sheila, podnosząc oczy. - Czy nie jest to dobra wiadomość? Skąd te łzy?
- Tak, dziecko, to wspaniała wiadomość, ale ja, głupia staruszka, po prostu nie mogę się powstrzymać.
- O co w tym wszystkim chodzi?
- Widzisz, jeszcze nie do końca się zorientowałam, nie wiem też, dlaczego to napisał. Ale jeżeli da się udowodnić, że to pismo Bucka, mój Andy pewnego dnia będzie mógł bezpiecznie wrócić do domu, jeżeli jeszcze żyje. A jeżeli już odszedł, jego imię zostanie oczyszczone z ciężkiego zarzutu. To nie był tylko rabunek, Sheilo. Zginęło wtedy dwóch strażników. Och, kochana, tak się cieszę.
Ucałowała ją i mocno uścisnęła. W tej chwili wydawały się sobie bliższe niż kiedykolwiek przedtem.
- Kochanie, ten papier jest niezwykle ważny i powinien być odpowiednio strzeżony. Czy chciałabyś, żebym włożyła go do sejfu w swoim pokoju? Twój dziadek zamontował niewielki sejf, kiedy budowaliśmy ten dom. Czy chcesz, bym włożyła tam list, czy wolisz sama go przechować? Jest twój, więc ty decydujesz.
- Zabierz go, babciu. Wiem, że zajmiesz się nim lepiej niż ja. Chodzi przecież o twojego syna!
Babcia zabrała więc cenny dokument ze sobą i zamknęła rzeczy Sheili na klucz w jej nowym kufrze. Dziewczyna położyła się i zapadła w słodki sen.
Tej nocy Tęczowy Domek był wyjątkowo cichy. Kolację jedzono na raty. Najpierw Sheila została nakarmiona najbardziej pożywnymi potrawami, choć twierdziła, że może wstać i jeść sama.
Babcia zjadła skromną kolację przy małym stoliku, a Janet usługiwała jej z oddaniem. Kiedy pani Ainslee podziękowała, Janet wybrała się do położonego niedaleko, małego domku, w którym mieszkała jej siostra, żona policjanta.
Jacqueline zeszła na dół późno i starsza pani zawołała do niej, że będzie musiała obsłużyć się sama, ponieważ ona już się kładzie.
Nadąsana Jacqueline zjadła kolację, odegrała na pianinie kilka modnych kawałków, wypaliła kilka papierosów, mając okazję zrobić to w wypieszczonym salonie cioci Myry całkiem bezkarnie, po czym nieszczęśliwa poszła spać. Wcale nie była zadowolona z tego dnia i cieszyła się, że wreszcie się skończył. Miała nadzieję, że kolejny będzie lepszy. Potwornieją złościło, że została skarcona przez mężczyznę, i to właśnie przez Angusa Galbraitha. Próbowała wymyślić jakiś plan zemsty, ale jego zachowanie mocno ją zaintrygowało i poczuła, że musi w jakiś sposób go zdobyć. Leżała bezsennie, planując całą kampanię, i rano zerwała się radosna, aby rozpocząć życie w zupełnie nowym stylu.
Babcia także nie zmrużyła oka, próbując przemyśleć całą sytuację.
Sztorm wciąż trwał. Szary, zły ocean rzucał się z wściekłością na wąski pasek wybrzeża, marnując swe siły w walce ze skałami. Na horyzoncie nie było ani jednego statku. Wyglądając przez okno z pokoju Sheili, miało się wrażenie, że cały świat został zalany wodą, brudną zielonobrązową wodą. Dziewczyna zadrżała i odwróciła oczy. Może kiedyś będzie mogła przyglądać się spokojnie rozszalałemu morzu i nazwać je pięknym i majestatycznym, ale teraz zbyt dobrze pamiętała straszne chwile na skale.
Uspokajającą myślą było dla niej wspomnienie silnego ramienia, które ją podtrzymało, kiedy nadeszła ostatnia wielka fala.
Teraz wiedziała już, że było to ramię Angusa Galbraitha, ale tam, przerażona, myślała, że to ręka Boga. Teraz w jej myślach obydwie złączyły się w jedną i była z tego bardzo zadowolona. Angus Galbraith nie należał do niej. To prawda, że ją uratował. Ale na pewno nie zostanie na dłużej w jej życiu, nawet jako przyjaciel, chociaż była pewna, że zawsze będzie ją lubił. Czy Jacqueline nie dała jej jasno do zrozumienia, że ma do niego wyłączne prawo? A ona nigdy nie zostanie jej przyjaciółką, tego była pewna.
Mimo to miło było pomyśleć, że jest na tym świecie jakiś silny, dobry i śmiały mężczyzna, który odważył się zrobić dla niej coś takiego. Lepiej było jednak uważać go za anioła zesłanego jej od Boga, gdyż jego czyn na pewno nie wynikał z żadnych osobistych pobudek.
Tego ranka Sheila leżała cicho, dziękując Bogu za ratunek i próbując przypomnieć sobie wszystkie cudowne rzeczy, którymi powinna się cieszyć.
Ciężkie krople deszczu wciąż uderzały o szyby i sztorm szalał nad skałą, na której leżała zaledwie kilka godzin temu, ale teraz była już bezpieczna jak pisklę w ciepłym gnieździe, otoczona miłością babci, pewna, że Bóg także ją kocha i że przysłał Angusa Galbraitha, aby ją uratował.
Nie rozmawiała jeszcze z nikim o powodach swojej ucieczki. Babcia jej nie wypytywała. Powiedziała, że porozmawiają o tym później, kiedy Sheila odzyska siły i kiedy będą mogły zostać same. Ale dotyk babcinych ust i jej drobnych, ciepłych, suchych dłoni na policzku oraz jej gorący uścisk upewniły ją, że babcia ją kocha i że nigdy, nigdy więcej nie wolno jej uciec. Nawet gdyby zrobiła tysiąc rzeczy, które by się babci nie spodobały. Tu było jej miejsce. Babcia zawsze jej wybaczy. Jak cudownie było unikać wszystkiego, co by ją zraniło, próbować zawsze sprawiać jej przyjemność.
Na tym polega zbawienie, czyż nie? Kiedy narodzisz się na nowo, jesteś członkiem Bożej rodziny i nigdy już nie zostaniesz z niej wyrzucony.
Właśnie tak jest z babcią i ojcem! Dla niej zawsze pozostanie ukochanym dzieckiem. Choć wiele razy zgrzeszył i odszedł tak daleko od domu, zawsze może wrócić i naprawić błędy.
Tak właśnie Bóg postępuje ze swoimi dziećmi: cierpliwie czeka na ich nawrócenie.
Jacqueline wstała późno, po czym w doskonałym humorze wskoczyła do swej czerwonej limuzyny i pojechała do domu nad urwiskiem, szukając weselszego towarzystwa.
Gdy tylko wyjechała, babcia cicho podeszła do telefonu, wykręciła numer Galbraithów i poprosiła Angusa.
Zapytała go o samopoczucie, a kiedy usłyszała, że czuje się dobrze, poprosiła go, żeby przyjechał do Tęczowego Domku i poświęcił jej kilka minut rozmowy w cztery oczy, gdyż chciałaby się go poradzić w pewnej, ważnej sprawie. Prosiła też, aby nie wspominał nikomu o tej wizycie.
Angus zjawił się szybko i przez kilka godzin rozmawiał z babcią w małym gabinecie za salonem.
Janet została wysłana na górę; miała poprosić Sheilę, żeby została w łóżku aż do obiadu.
W południe służąca powiedziała jej, że babcia prosi, aby się ubrała i zeszła na obiad, o ile czuje się na siłach. Kiedy zeszła na dół w niebieskiej, dzianinowej sukience z białym wykończeniem, w salonie przy kominku zastała Angusa, który natychmiast podsunął jej krzesło. Pokój wydawał się taki śliczny i przytulny.
Kiedy w oczekiwaniu na obiad zaczęli rozmowę, babcia wymknęła się do telefonu, po czym wróciła z wyrazem ulgi na twarzy.
- Wszystko w porządku - rzuciła do Angusa. - Jeszcze dziś będzie w domu i bardzo chce się z panem zobaczyć.
- Tak przy okazji - rzekł Angus do Sheili - prawdopodobnie interesy każą mi polecieć na zachód. Czy może mógłbym coś dla ciebie zrobić? Mogę być niedaleko twojego byłego domu.
Obserwował ją bacznie. Z każdym jego słowem Sheila zdawała się mniejsza i smutniejsza.
- Nie, nie zostało tam nic prócz grobu. Ale dziękuję, że o tym pomyślałeś.
Gdy usiedli do stołu, babcia spojrzała na nią w zamyśleniu i zapytała:
- Czy grób twojej mamy jest oznaczony, Sheilo? Czy zdążyłaś położyć tam tablicę z jej imieniem?
- Nie, babciu, jeszcze nie.
- Więc może pan Galbraith mógłby się tym zająć, skoro się tam wybiera. Nie uważasz, kochanie? Na razie chyba wystarczyłby jakiś prosty nagrobek, prawda?
- Byłoby wspaniale, babciu, ale...
- Wszystko w porządku, moje dziecko. Żadnych ale. Czy zrobi pan to dla nas, panie Galbraith?
- Będę bardzo szczęśliwy, mogąc w czymkolwiek pomóc.
- Więc wszystko ustalone. Po obiedzie możesz spisać wszystkie wskazówki i podać napis, jaki chcesz umieścić na nagrobku. Wytłumacz też, jak tam trafić. Panie Galbraith, czy zechce pan odmówić modlitwę?
Sheila z zachwytem słuchała cichych, pełnych czci słów wypowiadanych przez gościa. Modląca się kobieta nie była dla niej niczym dziwnym, natomiast po raz pierwszy spotkała mężczyznę, który z pokorą i pobożnością zwracał się do Boga. W tej też chwili poczuła, iż żywi do Angusa coś, co można określić jako: niezwykły szacunek. Miała też świadomość łączących ich swoistych więzów pokrewieństwa...
Spędzili razem cudowną godzinę w zupełnej harmonii; Jacqueline jak dotąd nie wróciła. Została na obiad u Galbraithów, mając nadzieję, że Angus zaraz będzie z powrotem. Babcia i gość prowadzili rozmowę, a Sheila przysłuchiwała się im z radością. Celowo nie wspominali o przeżyciach poprzedniego dnia. Wszyscy cieszyli się bezpieczeństwem, ciepłem i przytulnością domu. Padający za oknem deszcz jeszcze wzmagał to poczucie błogiego spokoju.
Kiedy wstali od stołu, Sheila podniosła oczy na Angusa i rzekła:
- Nie wiem, jak ci podziękować za uratowanie mi życia. Nie umiem znaleźć właściwych słów, aby powiedzieć, jak to jest, gdy czyjeś silne ramię wynosi cię z piekła.
Popatrzył na nią z uśmiechem.
- Nie próbuj mówić o tym teraz - powiedział. - Może kiedyś, gdy zapomnimy już o tym potwornym strachu. Tak bardzo baliśmy się, że nie uda się ciebie odnaleźć. Teraz po prostu dziękujmy Bogu, że pozwolił mi zdążyć na czas.
Ujął jej rękę i uścisnął ją lekko. Sheila usiadła na krześle przy kominku, a on usadowił się naprzeciwko. Właśnie weszła babcia, więc wrócili do przerwanej rozmowy. Co za miły dzień. Sheila czuła się szczęśliwa, najszczęśliwsza od śmierci mamy.
Wrócili do rozmowy o nagrobku. Sheila naszkicowała jego kształt i opowiedziała, jak obłożyła go przyniesionymi przez siebie kamieniami. Wytłumaczyła Angusowi, że znajduje się on pomiędzy dwoma innymi grobami z drewnianymi krzyżami, więc powinien go znaleźć bez kłopotów. Potem zapisała imię i nazwisko mamy oraz datę jej urodzin i śmierci.
Galbraith wziął kartkę, a na jego twarzy odmalowało się zdumienie.
- Moja mama dobrze znała Moirę McCleeve - powiedział - a właściwie dwie siostry, Moirę i Sheilę. Mieszkały we wspaniałym zamku w Irlandii. Ciekawe, czy to mogły być twoje krewne.
- To niezwykłe! - wykrzyknęła Sheila z błyszczącymi oczyma. - Moja mama miała siostrę Sheilę, która zmarła niedługo po tym, jak przyjechały do Ameryki. I kiedyś mieszkały w zamku, zamku McCleeve. Mam na górze jego fotografię.
- Biegnij po nią, dziecko - rzekła babcia. - Jeszcze mi jej nie pokazywałaś.
Sheila pobiegła do swego pokoju i przyniosła kilka starych, pożółkłych zdjęć oraz dagerotyp przedstawiający jej dziadków.
- Tak, to ten zamek - powiedział Angus. - Byłem tam kiedyś. To bardzo piękne miejsce.
Przez dłuższą chwilę przyglądali się w ciszy pięknemu portretowi Moiry. Babcia i gość dziwili się, jak bardzo Sheila jest do niej podobna. Nagle, kiedy Angus trzymał jeszcze zdjęcie w dłoni, przez okno obok kominka wpadł jasny promień słońca, padł na starą fotografię i okrył ją blaskiem. Wydawało się, że portret ożył.
Zaskoczeni, podnieśli oczy, zdając sobie sprawę, że sztorm się skończył.
- Koniec burzy! - zawołał Angus. - Cieszmy się!
- Słońce wyszło - zawtórowała mu babcia - i zaraz będzie tęcza! Zobaczcie! Już jest!
Rzucili się do okna, Angus i Sheila ramię przy ramieniu, i zobaczyli wielki łuk, który rozwijał się nad ogrodem, jakby zbierał kolory z rosnących w nim kwiatów. Rósł coraz wyżej i wyżej, póki nie sięgnął nieba. Drugi jego koniec był zanurzony w morzu, wciąż jeszcze wzburzonym, ale już innej barwy - złotej, zielonej i różowej - jak gdyby tęcza przekazywała mu część swego piękna.
Widok był wspaniały i wszyscy przez moment stali w zupełnej ciszy. Potem Angus zacytował:
- „I zobaczyłem nowe niebo i nową ziemię.” Czy to możliwe, pani Ainslee?
- „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” - odrzekła cicho starsza pani.
- Myślę, że On czasami uchyla nieco drzwi nieba i pozwala nam przez chwilę patrzeć do środka.
Weszła Janet, by zapytać o coś babcię i po chwili obie udały się do kuchni.
- Wydaje się tak prawdziwa, że można by jej dotknąć - szepnęła Sheila.
- Sprawdźmy - rzucił Angus, biorąc ją za rękę i prowadząc do ogrodu.
Stali na początku alejki, a kilka metrów przed nimi, spomiędzy wilgotnych lilii i róż wyrastała efemeryczna tęcza.
- Myślę, że to twoja tęcza - powiedział Angus, czule spoglądając na dziewczynę. - Bóg pragnie ci pokazać, że masz udział w Jego obietnicy. Wyniósł cię z burzy, abyś to zobaczyła.
Spojrzał na nią powtórnie i zauważył, jak jej wargi drżą ze wzruszenia.
- Wiedziałam o tym - rzekła powoli. - Babcia mi opowiadała. Myślałam o tęczy, kiedy leżałam tam, na skale. Myślałam, że już nigdy jej nie zobaczę. Ale oto jest.
- I oto jesteś ty - rzekł poważnie młody człowiek. - Jakże się cieszę, że Bóg pozwolił mi cię uratować. Cieszę się, że możemy patrzeć na tę właśnie tęczę, nie na żadną inną.
Jego głos był tak ciepły, że Sheila poczuła oszołomienie.
- To bardzo miło - odpowiedziała poważnie - że tak się o mnie troszczysz. Ja... chciałabym ci powiedzieć... zanim odjedziesz, gdyż nie wiem, czy później jeszcze będzie okazja... jak cudownie było poczuć twoje silne ramię, gdy nadchodziła ostatnia fala. Myślałam, że już tonę i że podtrzymuje mnie ręka Boga, a jednak czułam równocześnie, że to ty jesteś przy mnie.
Jego twarz rozbłysła niewymowną czułością.
- Oby zawsze tak było - odparł z powagą.
Właśnie na ścieżce pojawiła się babcia, więc przerwali rozmowę, a zaraz potem Angus się pożegnał. Sheila wróciła do swego pokoju i uklękła przy łóżku, aby podziękować za ten cudowny dzień, za wspaniałego przyjaciela i za znak tajemniczej obietnicy!
19.
Jacqueline wróciła późnym popołudniem w bardzo złym humorze. Cały ranek spędziła na grze w brydża z mężem Betty, która w tym czasie siedziała przy kominku i czytała. Co jakiś czas jednak rzucała znad książki spojrzenia pełne zazdrości, więc pewnie nawet nie wiedziała, co czyta.
Chociaż Betty zaprosiła Jacqueline na obiad z wyraźną niechęcią, ta została, mając nadzieję, że Angus wnet się pojawi. Nikt nie wiedział, dokąd się wybrał ani kiedy wróci. Potem Jacqueline włączyła gramofon i tańczyła z Malcolmem. Betty nie miała ochoty na taniec; twierdziła, że jest zmęczona. Kiedy pogoda nieco się polepszyła, Jacqueline zaproponowała spacer nad morze. Betty obawiała się przeziębienia, więc panna Lammorelle zabrała na przejażdżkę tylko jej męża.
Ale w końcu mąż Betty chyba jej jakoś dokuczył, a może to ona dokuczyła jemu, odstawiła go więc do domu i wróciła do siebie, zamierzając później wpaść raz jeszcze i zaprosić Angusa na wieczór do Tęczowego Domku. Wtedy miałaby go tylko dla siebie. Zamierzała dać do zrozumienia ciotce i Sheili, że pragnie mieć wolny salon.
Zaparkowała samochód i weszła do domu. W salonie zastała Sheilę pogrążoną w lekturze.
- O, to ty - powitała kuzynkę wyniośle.
Sheila uśmiechnęła się uprzejmie.
- Co masz zamiar nam zaprezentować tego wieczora? - zapytała Jacqueline złośliwie. - Jeżeli przygotowałaś sobie więcej podobnych tragedii, wolałabym, żebyś nas przedtem ostrzegła. To bardzo nieprzyjemne, kiedy ni stąd, ni z owąd jest się zamieszanym w coś takiego.
Sheila spojrzała na nią zaskoczona, wciąż próbując się uśmiechać. Czy to jakiś nowy żart? Chyba tak.
Jacqueline poszła do swego pokoju, ale za chwilę była z powrotem, ubrana w jaskrawoczerwoną, wieczorową toaletę. Błyszczące kolczyki zwisały jej aż do ramion, a kolor ust dorównywał barwie sukni.
Podeszła do Sheili i podsunęła jej swoją dłoń.
- Jak ci się podoba mój pierścionek? - zapytała z triumfem w głosie.
Mając nadzieję, że to początek zawieszenia broni, Sheila podniosła wzrok i zobaczyła na serdecznym palcu kuzynki wspaniały diament.
- Angus ma dobry gust, nie sądzisz? Wspaniale się pokazał. Pomyślałam, że powinnam zwrócić ci na to uwagę, skoro nic sobie nie robisz z mojego ostrzeżenia.
Sheila poczuła serce w gardle. Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło to bardzo blado.
- Och - zdołała wykrztusić - przykro mi, że tak mnie osądzasz. Nie zamierzałam nikomu niczego odbierać.
- To jedynie ostrzeżenie. I nie życzę sobie więcej żadnych przedstawień na skałach ani niczego, co przyciągałoby jego uwagę, rozumiesz? Może teraz, kiedy jesteśmy zaręczeni, wreszcie zrozumiesz, że takimi gierkami nic nie wskórasz.
Sheila otworzyła szeroko oczy i patrzyła na kuzynkę z coraz większym oburzeniem.
- Och, tak, doskonale wiesz, o co chodzi. Po prostu odczep się od tego, który należy do mnie, to wszystko. Spędziliśmy razem całe popołudnie, doskonale się bawiąc. Spacerowaliśmy po wybrzeżu, patrząc w morze - Jacqueline uniosła dumnie podbródek. - I taki jest rezultat! - raz jeszcze podsunęła Sheili mieniący się zimno kamień.
Nagle Sheila odchyliła się do tyłu i wybuchnęła śmiechem, w którym nie było ani odrobiny sztuczności.
Jacqueline spojrzała na nią ostro i Sheila natychmiast zamilkła.
- Nie powinnam. Wybacz mi, proszę.
- Nie znoszę przeprosin! W naszych czasach nikt nikogo nie przeprasza, chyba że chce mu okazać, iż jest lepszy od niego! - wrzasnęła i poszła do kuchni, gdzie Janet przygotowywała kolację.
- Umieram z głodu, Janet - oświadczyła. - Co się stało z tymi ciastkami, które piekłaś dziś rano?
- Zostały zjedzone po obiedzie, proszę pani - oświadczyła służąca z satysfakcją.
- Wszystkie? Jak to możliwe? Było po jednym dla każdego, sama je liczyłam, i były ogromne. Nie rozumiem, jak można było wepchnąć w siebie więcej niż jedno. Chyba że to ty podjadasz między posiłkami!
- Mieliśmy gościa na obiedzie! - oświadczyła obrażona Janet.
- Gościa? - wykrzyknęła Jacqueline, jak gdyby służąca była winna przyjmowaniu gości w domu bez jej przyzwolenia. - Jakiego gościa?
- Pan Angus Galbraith spędził tu praktycznie cały dzień. Dopiero co wyszedł - dodała uszczypliwie. - On zjadł pani ciastko.
Jacqueline odwróciła się ze złością i pobiegła wyładować swoją wściekłość na Sheili. Ale ta zdążyła zabrać książkę i uciec do swego pokoju, gdzie zaczęła śmiać się w poduszkę.
Miała ochotę uklęknąć i podziękować Bogu za to, że dał jej poznać prawdę o mężczyźnie, który okazał jej tyle dobroci. Gdyby nie spędził tego popołudnia z babcią i z nią, mogłaby się nigdy nie dowiedzieć, że opowieści Jacqueline były wyssane z palca. A musiała przyznać, że nie chciała, aby ta historia z pierścionkiem była prawdziwa. Gdyby Angus był zaręczony z Jacqueline, nie pozwoliłaby mu na zajęcie się grobem mamy tam, na pustkowiu.
Kiedy chwilę później Jacqueline zadzwoniła do domu Galbraithów, słuchawkę podniosła Betty.
- Właśnie poleciał gdzieś samolotem! - rzekła uszczypliwym tonem, zapytana o Angusa. - Nie wiem, kiedy wróci. Powiedział, że ma coś do załatwienia i nie wiadomo, czy nie będzie musiał polecieć na zachodnie wybrzeże. Jeśliby tak było, nie sądzę, żeby wrócił przed jesienią.
Jacqueline próbowała dowiedzieć się, dokąd się udał, ale Betty była mistrzynią w budowaniu długich zdań nie zawierających żadnej informacji, więc w końcu skapitulowała.
Następnego ranka zeszła na dół z walizką.
- Wyjeżdżam, ciociu - oświadczyła. - Wczoraj moi przyjaciele z gór dzwonili, żebym przyjechała do nich na weekend. Może jeszcze wrócę, a może i nie. Zobaczę.
Po śniadaniu Jacqueline wrzuciła bagaż do samochodu i odjechała bez pożegnania.
- Bogu dzięki! - powiedziała babcia z zadowoleniem.
Betty Galbraith, usłyszawszy tę nowinę, pomyślała to samo i zapewne była równie zadowolona.
Tego samego popołudnia Betty złożyła wizytę Sheili.
Babcia i Sheila siedziały w ogrodzie pogrążone w lekturze. Starsza pani miała kilka ślicznych ogrodowych krzesełek, które łatwo było rozstawić w zacienionym kącie, i mały stolik z marmurowym blatem, który stał w ogrodzie przez całe lato, niezależnie od pogody.
Sheila czytała babci na głos z małej szarej książeczki, od czasu do czasu przerywając, aby odpowiedzieć na pytania dotyczące jej rodziców i dawnego życia. Była głęboko zainteresowana tym, co czytała, gdyż książka mówiła o zwycięskim życiu każdego wierzącego w Chrystusa. Nigdy dotąd niczego takiego nie czytała i chciała dowiedzieć się jak najwięcej.
- To jest tak jasno napisane. Żałuję, że nie miałam takiej książki, aby poczytać ją mamie. Na pewno by się jej spodobała.
- Jesteś bardzo spostrzegawcza, moja droga - rzekła babcia. - Jej autor to człowiek wykształcony, a poza tym jest doskonałym kaznodzieją. Angus Galbraith mówił, że poznał go w Londynie i bardzo się z nim zaprzyjaźnił.
- Czy to nie cudowne mieć takich znajomych? Chciałabym móc zadać mu kilka pytań!
- Kto wie, może któregoś dnia nadarzy się okazja!
Właśnie wtedy w furtce pojawiła się Betty Galbraith.
- Wyglądacie, jakbyście doskonale się bawiły razem! - westchnęła Betty z zazdrością.
- Bo tak jest! - zapewniła ją Sheila. - Czytamy o wspaniałych rzeczach i staramy się o nich rozmawiać. Tak się cieszę z towarzystwa babci!
- Czy mogę wam przerwać? - zapytała Betty, przenosząc wzrok z jednej na drugą.
- Naturalnie - odrzekła babcia.
- Ale na pewno zmienicie temat rozmowy na taki, który mógłby mnie zainteresować - powiedziała na widok leżącej na kolanach Sheili książeczki.
- Nie, dziecko, możemy kontynuować, jeżeli sądzisz, że cię to nie znudzi - rzekła babcia, patrząc na nią ciepło.
- O to chodzi - zauważyła Betty. - Nikomu nie przychodzi do głowy, że mogłabym chcieć robić to, co oni. I zwykle nie chcę. Ale teraz muszę się dowiedzieć, co daje wam tyle szczęścia! - zakończyła z przekonaniem.
- Powiedz jej, Sheilo. Dla ciebie to też jest nowe. Zobaczymy, ile już zrozumiałaś.
- Cóż - zaczęła Sheila nieśmiało - nigdy dotąd nie uświadamiałam sobie, że wszystko, czego pragniemy i potrzebujemy, znajdujemy w Chrystusie. Kiedy jesteśmy niespokojni, On jest naszym pokojem; kiedy ulegamy pokusie, On dodaje nam sił; w nieszczęściu On jest naszą radością, więc jeżeli poddajemy Mu się w każdej sytuacji, każdy nasz dzień jest zwycięski. Nie chodzi o to, że sami staniemy się doskonali, ale jeżeli pozwolimy Jezusowi rządzić naszym życiem, zwycięstwo stanie się dla nas rzeczą normalną, tak jak dotąd porażka. On pragnie dla nas takiego życia. On zwyciężył dla nas przez swoją śmierć i zmartwychwstanie.
Betty szeroko otworzyła oczy.
- Nie wiedziałam, że ktokolwiek jeszcze wierzy, iż Chrystus czegokolwiek przez to dokonał.
Sheila wyglądała na zbitą z tropu.
- Ja wierzę - powiedziała. - I babcia wierzy. Nie będziesz mogła tego zrozumieć, dopóki nie przyjmiesz Jezusa Chrystusa jako swojego Zbawiciela. Czy taki jest pierwszy krok, babciu?
- Tak. „Jeżeli kto się nie narodzi na nowo, nie może wejść do Królestwa Niebieskiego.” A narodzisz się na nowo, jeżeli uwierzysz, że „tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie umarł, ale miał życie wieczne”.
- Oczywiście słyszałam o tym - rzekła Betty - ale nie przypuszczałam, że ktoś mógłby uważać to zdanie za coś więcej niż oklepany cytat. No, może za wyjątkiem kilku fanatyków. Ale nie normalni ludzie. Co zresztą oznacza to powtórne narodzenie? Dlaczego musimy się powtórnie narodzić? I jak można uwierzyć w coś, co przeczy zdrowemu rozsądkowi?
- Zadałaś mnóstwo pytań - rzekła babcia. - Chyba nie zapamiętałam wszystkich. Ale sprawa wygląda tak. Cały świat był pogrążony w grzechu. „A karą za grzechy jest śmierć'' - mówi Bóg. Oznacza to śmierć duchową czyli oddzielenie od Boga. Aby zachować życie, musimy się narodzić na nowo, nie z krwi i ciała, jak narodziliśmy się w naszych ziemskich rodzinach, ale z Ducha Świętego. Przez to zostajemy przyjęci do Bożej rodziny. To dość proste. Co do wiary... Trzeba sobie powiedzieć: „Ufam, że to prawda i pozwalam, aby Bóg dowiódł mi tego, kiedy zechce”. Pamiętasz, tamtego wieczora, kiedy byliście tu na kolacji, zaproponowałam ci krewetki, a ty powiedziałaś, że nigdy ich nie jadłaś. Przekonywałam cię, że są doskonałe, a kiedy spróbowałaś, przyznałaś mi rację, pamiętasz? Wierzyłaś w moje słowa wystarczająco mocno, żeby mi zaufać i spróbować. Biblia mówi: „Spróbujcie i zobaczcie, jaki Pan jest dobry. Szczęśliwi ci, którzy Mu zaufali”. Nie możesz być o tym przekonana, dopóki nie spróbujesz. Ale wiara polega właśnie na zaufaniu i próbowaniu.
- Musisz Go zaakceptować - odezwała się nieśmiało Sheila - zanim pozwolisz Mu żyć w sobie, prawda?
- Naturalnie, to rozumiem - powiedziała. Betty - ale jak Jego życie we mnie, jak to określacie, może dać mi szczęście? To nie pomaga zapomnieć o porażkach i rozczarowaniach. Nie da ci tych wszystkich rzeczy, których zawsze pragnęłaś i nigdy nie dostałaś, ani nie pomoże pozbyć się tego, czego nie chcesz.
- Ale dokona daleko większej rzeczy - powiedziała starsza pani. - Zmieni wszystkie twoje pragnienia. Myślę, że kiedy człowiek pozna Jezusa, tak się w Nim zakocha, że będzie pragnął tylko tego, co Jemu się podoba. Jestem pewna, że kiedy zakochałaś się w Malcolmie, zmieniły się niektóre z twoich upodobań. Miałaś ochotę na pewne rzeczy, ponieważ on je lubił, czyż nie?
Betty zarumieniła się i przytaknęła, patrząc przy tym na starszą panią z taką tęsknotą, że ta była gotowa oddać jej własne serce.
- Wiem - ciągnęła - że ludzka miłość czasami przynosi rozczarowania. Ale Jezus nigdy nie zawodzi.
- Teraz nie mogę uwierzyć w to, że kiedykolwiek chciałam oddać moje własne życie komuś innemu - powiedziała Betty smutno. - A pozwolenie Bogu na to, żeby robił ze mną, co chce, wydaje mi się równie okropne. Ciągle się starać robić tylko to, co Jemu się podoba? To niewolnictwo! Samemu nie móc nic zrobić! Życie jest wystarczająco złe i bez tego.
- Nie, dziecko. Jeżeli starasz się sprawić przyjemność komuś, kogo kochasz, to nie jest to niewolnictwo. To ogromna radość. Poza tym, jak wiesz, życie na tym świecie nie trwa zbyt długo. Nawet jeżeli osiągniesz podeszły wiek, czas upłynie ci bardzo szybko. Kiedy wracam myślą do czasu mojej młodości, mam wrażenie, że dzielą mnie od niej zaledwie miesiące. Czy chciałabyś stąd odejść, Betty?
Betty wzdrygnęła się.
- O nie! - zawołała. - Gdybym mogła się przekonać, że śmierć oznacza całkowity koniec, weszłabym na skałę, na której wczoraj leżała Sheila, i pozwoliłabym, żeby zabrały mnie fale. Naprawdę. Mam dość życia. Tak, mam dość! Nic nie jest takie, jakie być powinno. Ludzie zawodzą, a rzeczy nie dają zadowolenia. Już dawno to zrozumiałam. Ale boję się. Bałam się, kiedy patrzyliśmy na Sheilę leżącą tam, na skale, i na chłopców walczących o jej i swoje życie. Potwornie się bałam. Boję się śmierci, a nawet myśli o niej! Czuję się bardzo, bardzo nieszczęśliwa. I nie rozumiem, po co w ogóle musimy umierać.
- Nie byłoby śmierci, gdyby nie grzech - powiedziała starsza pani. - Ale Jezus Chrystus może to wszystko zmienić, Betty. Może zabrać twój strach i w zamian dać ci szczęście.
- W takim razie chciałabym, żeby to zrobił - rzekła Betty ze łzami w oczach. - Czasami jestem niemal w rozpaczy. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto wyglądałby na naprawdę szczęśliwego, dopóki nie zjawił się Angus. Wydaje mi się, że jest w tym podobny do was. Któregoś ranka widziałam na jego stoliku otwartą Biblię. A kiedy Sheila mówiła o kwiatach, zastanawiając się, po co Bóg je stworzył, miałam wrażenie, że jest w niej coś, czego ja nie posiadam. Chciałam to sprawdzić. Naturalnie panią zawsze znałam od tej strony, pani Ainslee. Również moi teściowie są wspaniali; modlą się przed jedzeniem i chodzą do kościoła. Ale nie są młodzi. Dla nich czas zabawy już się skończył. Może ja też się taka stanę, gdy przybędzie mi lat. Zawsze mi się wydawało, że wiara to chyba jedyna rzecz, która zostaje ludziom, kiedy się starzeją, a nie chcą myśleć o tym, co będzie potem.
Betty ze zmarszczonym czołem spojrzała na morze.
- Co musiałabym zrobić, gdybym Go przyjęła?
- To, co ci powie.
Betty wyglądała na zaskoczoną.
- Ale co musiałabym poświęcić? Czy nie trzeba wyrzec się świata, kiedy się Go przyjmuje? Nie wiem, co powiedziałby na to mój mąż. I tak sądzi, że jestem okropna.
- Ta książeczka mówi - wtrąciła Sheila - że wystarczy, gdy oddasz Mu siebie, a On ci powie, jaką drogą masz iść.
- To brzmi dziwnie i niezrozumiale. Bardzo dziwnie i wcale nie atrakcyjnie.
- Ale to jest wspaniałe - powiedziała babcia. - Nawet rzeczy trudne stają się piękne. A poza tym zawsze jest przy tobie Ktoś, do kogo możesz się zwrócić z problemami i trudnościami. Uwierz mi, dziecko, niejedno w życiu przeżyłam i gdyby nie Chrystus, na pewno bym tego nie zniosła. Jeżeli zechcesz przyjąć Bożą obietnicę zbawienia i naprawdę oddasz swoje życie Jezusowi, poznasz radość, jakiej dotąd nie znałaś. Ale póki z własnego wyboru żyjesz tylko dla ciała, nie możesz tego doświadczyć.
- Chciałabym móc tak to odczuwać - powiedziała Betty, przenosząc tęskny wzrok z jednej twarzy na drugą.
Rozmowa została przerwana przez Janet, która przywiozła na małym wózeczku mrożoną herbatę, doskonałe kanapki i grzanki z cynamonem.
Potem zadzwonił telefon i starsza pani pobiegła do domu, aby go odebrać. Wtedy Betty zapytała, niepewnie rozglądając się dokoła:
- Gdzie podziewa się Jacqueline? Dlaczego nie przyszła na herbatę? Chyba nie pojechała znowu do nas, żeby zajmować się moim mężem? - w jej głosie zabrzmiał gorzki wyrzut.
- Och, Jacqueline dziś rano wróciła w góry. Nie wiedziałaś?
Betty wyglądała na zadowoloną. Powiedziała Sheili, co myśli o Jacqueline, a po chwili dodała:
- Mam nadzieję, że cię nie uraziłam. Wiem, że to twoja kuzynka. Ale tak bardzo się różnicie.
- Ona nie zna Boga - odrzekła Sheila poważnie. - Zastanawiam się nad tym. Myślę, że gdyby Go znała, byłaby całkiem inna.
- Wątpię - rzuciła Betty. - Jest jedyną osobą, która nigdy nie podporządkowałaby się nikomu. Nawet samemu Bogu.
Potem zamyślona dodała:
- Cóż, skoro rzeczywiście wyjechała i nie wróci w przyszłym tygodniu, żeby robić mi na złość, będę mogła się nad tym wszystkim głębiej zastanowić. Jestem pewna, że gdybym mogła otrzymać tyle co wy, byłabym zadowolona.
- Och - westchnęła Sheila - obawiam się, że ja jeszcze nie osiągnęłam zbyt wiele. Dopiero zaczynam się uczyć. I chciałabym, żebyś ty też spróbowała. Byłoby nam milej razem.
- Może i tak. Pomyślę o tym. Zawsze są takie dni, kiedy się nudzę. Nie jestem pewna, czy mnie to zainteresuje, więc mogę się okazać ciężarem dla ciebie, ale może warto spróbować. Przyznam, że to ty sprawiłaś, iż w ogóle chciałam tego słuchać. Zrobiłaś na mnie wielkie wrażenie, gdy ledwie uratowana od śmierci, znalazłaś tyle siły, żeby przeprosić Jacqueline za policzek, jaki jej wymierzyłaś. Jestem pewna, że miałaś wystarczające powody. Wszyscy wiedzieli, że ona musiała cię sprowokować. A ty ją przeprosiłaś! Nigdy tego nie zapomnę!
- Wydaje mi się, że powinniśmy panować nad emocjami - rzekła zamyślona Sheila.
- Czyżbyś uważała, że nie powinno się karać ludzi za ich złe uczynki? - wykrzyknęła zdumiona Betty.
Sheila spojrzała na nią niepewnie.
- Tamtego ranka przez cały czas miałam wrażenie, że nie powinnam okazywać gniewu, nawet jeśli Jacqueline mnie zrani.
- Ja tego tak nie widzę, ale może masz rację. Sądzę, że warto się nad tym zastanowić. Przyjdę znowu, jeżeli tylko pozwolisz.
- Przychodź codziennie, jeśli możesz - zapewniła ją Sheila. - Jestem pewna, że babcia będzie zachwycona.
W efekcie niewiele było poranków, kiedy Betty Galbraith nie pojawiła się w ogrodzie, aby zgłębiać razem z nimi Słowo Boże. Z każdym dniem jej zainteresowanie rosło, a twarz rozpogadzała się i łagodniała.
Pewnego dnia Malcolm Galbraith wszedł do ogrodu dokładnie w połowie rozmowy.
- Przyszedłem sprawdzić, co Betty tu robi, że tak się ostatnio zmieniła - powiedział poważnie, choć w jego oczach czaił się wciąż żartobliwy błysk. - Nie przerywajcie, proszę. Naprawdę chciałbym to wiedzieć. Chcę zrozumieć, co wywołało w Betty taką zmianę na lepsze.
Betty zaczerwieniła się i spojrzała na niego trochę przestraszona. Bała się, że z niej żartuje. O mało się nie rozpłakała. Ale Malcolm siadł u jej boku i nawet sięgnął po Biblię.
- Proszę, nie zwracajcie na mnie uwagi. Naprawdę chcę wiedzieć, czym się zajmujecie. Nie przyszedłem, żeby kogokolwiek krytykować.
Babcia wróciła do czytanego tekstu.
Malcolm słuchał z uwagą i wyraźnym zainteresowaniem.
Kiedy lekcja się skończyła, Janet pojawiła się na ścieżce z miseczkami wypełnionymi bulionem, z kanapkami, malinami, ciastem i kawą.
- O! - zawołał niespodziewany gość. - W takim razie będę przychodził codziennie! Zawsze chodziłem na kościelne pikniki, żeby najeść się lodów.
Był niezwykle uprzejmy, usługując im przy jedzeniu. Zachowywał się tak wesoło jak dawniej. Ale na twarzy Malcolma pojawił się nowy dla niego wyraz powagi.
Betty przyglądała mu się z niedowierzaniem. Teraz o wiele bardziej przypominał tego mężczyznę, w którym się zakochała. Obserwowała, jak odnosi się do Sheili, ale nic nie budziło w niej wcześniejszej zazdrości. Czy to ona jest inna, czy też on się zmienił?
- Przyjdę znowu - zapowiedział wesoło, kiedy zbierali się do wyjścia. - Czy mogę, babciu?
- Zawsze jesteś tu mile widziany, jeżeli naprawdę tego chcesz. Jeżeli robisz to tylko dla zabawy, nie przychodź.
- Nie mógłbym się tym bawić - powiedział Malcolm, patrząc na nią dziwnie. - To wydaje się prawdziwe. Chcę wiedzieć więcej. Betty wiele zyskała i zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak się zmienił w przeciągu trzech tygodni. Chcę dostać się do źródła.
- Tym źródłem jest Jezus, Malcolmie - rzekła babcia. - On jest drogą, prawdą i życiem.
Malcolm towarzyszył Betty niemal codziennie i dziewczyna wyglądała na coraz szczęśliwszą. Oboje zachowywali się jak para zakochanych, zawsze siedząc obok siebie, starając się, żeby drugiemu było jak najwygodniej. A pewnego dnia zamiast przyjść plażą, przyjechali samochodem, przywożąc ze sobą Marget Galbraith.
- Musiałam przyjść, Myro - wyjaśniła przyjaciółka babci. - Musiałam sprawdzić, czym te dzieci tak się zainteresowały. W domu bardzo się zmieniło. Nawet Hugh to dostrzegł. Myślę, że też będę musiała do nich dołączyć.
- To świetnie - rzekła babcia, uśmiechając się serdecznie...
20.
Młody kaznodzieja, który przybył nad morze, okazał się wybitny pod każdym względem.
Nieliczna początkowo grupa nieco się powiększyła, gdyż od czasu do czasu na spotkania wpadali znajomi spędzający wakacje nad morzem.
Pewnego dnia ni z tego, ni z owego zjawiła się Jacqueline, jak zwykle nie zapowiedziana.
Grupa zajmowała swoje miejsca w ogrodzie, gdzie babcia dostawiła kilka krzeseł i jeden czy dwa stoliki dla większej wygody. Kaznodzieja właśnie wysiadł z samochodu, kiedy przed furtką pojawiła się czerwona limuzyna. Mężczyzna obrzucił właścicielkę badawczym spojrzeniem, a Jacqueline odpowiedziała podobnie i stwierdziła, że przyjechała we właściwym momencie. Zastanowiła ją tylko skórzana walizeczka, którą trzymał w ręku. Czyżby był lekarzem? Czy ktoś zachorował?
Jacqueline wysiadła i weszła za młodym mężczyzną do ogrodu. Usłyszała głosy i przez chwilę stała oszołomiona widokiem zebranego towarzystwa, zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi.
- Na Jowisza! - zawołała, zauważywszy Malcolma. - Co się tu dzieje? Jakieś przyjęcie?
Betty podniosła oczy i serce w niej zamarło. Szybko spojrzała na męża.
Malcolm poważnie przyglądał się przybyłej.
- Tu jest krzesło dla ciebie, Jac - powiedział, jak gdyby przychodziła tam codziennie. - Przyszłaś w samą porę. Nauczyciel właśnie przyjechał.
- Nauczyciel? - Jacqueline rozejrzała się wokoło. - O co tu chodzi? Uczycie się grać w brydża?
- Nie, studiujemy Biblię - rzeczowym tonem wyjaśnił Malcolm. - Siadaj, Jac. To jest wspaniałe.
- Do licha, Malcolmie, zabierajmy się stąd czym prędzej! Chodź, Betty, idziemy razem - pochyliła się i skinęła na Betty.
Betty podniosła się z ociąganiem, walcząc z dawną pokusą.
- Chodź i pomóż mi znaleźć kostium kąpielowy - szepnęła Jacqueline. - Mam ochotę na kąpiel. Czy nie możecie się wymknąć? Kim jest ten młody facet przy stole? Nie możecie dać mu znać, żeby poszedł z nami? Zostawmy tych świętoszków, bo zaraz skonam!
Betty, znowu przestraszona, spojrzała błagalnie na męża, który pokazał się z zupełnie innej strony.
- Wybacz, Jac - powiedział miłym, acz nieco oficjalnym tonem. - Betty i mnie bardzo zależy na tych wykładach i nie powinnaś nas kusić. Ten młody człowiek przy stole to nasz nauczyciel. Jest rewelacyjny! Nie żartuję! Lepiej usiądź, Jac; naprawdę warto!
Jacqueline spojrzała na Malcolma zupełnie osłupiała. Potem przeniosła wzrok na Betty.
- Czy to prawda, czy on się zgrywa? - zapytała ostro.
- Naturalnie, że prawda! - zawołała rozpromieniona Betty.
- Nieźle! - rzuciła Jacqueline, odwracając się z niesmakiem. - To nie jest odpowiednie miejsce dla takiego dziecka grzechu jak ja. Lepiej się stąd zabiorę.
- Chciałabym, żebyś została - powiedziała Betty proszącym tonem, który sprawił, że Jacqueline obrzuciła ją jeszcze jednym podejrzliwym spojrzeniem.
- Bardzo się zmieniłaś, jeżeli to prawda - powiedziała kwaśno. - Ale nie zostanę, dziękuję. Wolę mój świat, ciało i zło! - po czym rzuciła się do furtki i wskoczyła do samochodu. Za moment usłyszeli odgłos silnika, a Jacqueline mknęła wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu bardziej dla niej odpowiedniego towarzystwa.
Tego samego dnia wieczorem Sheila zauważyła obcą twarz za oknem. Twarz, która napełniła ją strachem i przywiodła na myśl niedawną ucieczkę i Bucka, choć naturalnie to nie mógł być on.
Sheila była zajęta w salonie, przy dużym stole pełnym książek, i nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo zrobiło się późno.
Babcia poczuła się zmęczona i, co dziwne, przyznała się do tego, więc Sheila poprosiła ją, żeby położyła się wcześnie spać.
Janet też poszła do łóżka zaraz po kolacji, gdyż bolał ją ząb. Sheila mogła czytać i nikt jej nie przeszkadzał. Zawsze lubiła się uczyć, a coraz głębsze poznawanie Biblii z każdym dniem wydawało się jej większym cudem.
Ale zdarzyło się jeszcze coś, co sprawiło, że była szczególnie zadowolona z tego samotnego wieczoru. Pomiędzy kartkami jej Biblii leżał list z dalekiego zachodu. Chciała go przeczytać po raz kolejny i cieszyć się na nowo każdym jego słowem.
Nie był to pierwszy list od Angusa Galbraitha, jaki otrzymała od dnia jego wyjazdu na zachód. Wiele razy pisał do babci, załączając wiadomości dla niej, kilkakrotnie pisał do niej samej w sprawie grobu jej matki, opisując postępy w pracach nad nagrobkiem i wyglądem cmentarza, o ile tak można było nazwać ten kawałek prerii.
Jednak ten list był czymś więcej niż tylko suchym raportem. Angus poinformował ją o postawieniu nagrobka i o tym, jak rozwiązał sprawę opieki nad nim, ale opisał także bardziej szczegółowo swoją podróż, dodając wiele interesujących Sheilę szczegółów. Odwiedził panią Higgins i jej męża i przekazał od nich wiadomości, które wywołały łzy w oczach Sheili. Nigdy nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo pani Higgins ją lubiła i jak za nią tęskniła.
Angus pisał, że był także w domu, w którym kiedyś mieszkała i zastanawiał się, jak jej wspaniała matka przygotowywała ją tam do dorosłego życia i jak bardzo jej obecność musiała zmieniać ten biedny dom.
Zdaje się, że był nawet w tancbudzie, w której jej mama kiedyś śpiewała. Słyszał o jej ostatniej wspaniałej pieśni, o uczciwym życiu i sile charakteru. Przemierzył wiele kilometrów, chcąc spotkać ludzi, którzy ją znali. Sheila czytając zastanawiała się, jak zdołał do nich trafić i cieszyła się, że mu się powiodło. To, że jej nowy przyjaciel jest w taki sposób związany z jej mamą, wydawało się jej cudowne. Nie obawiała się dłużej, że dowie się o jej ubóstwie i nędzy panującej w tamtym domu. On patrzył głębiej, widział więcej niż tylko to, co zewnętrzne. Dostrzegł w życiu jej matki piękno, którego nie można kupić za pieniądze ani zdobyć dzięki wykształceniu czy podróżom - piękno serca. Darzył jej ukochaną mamę wielkim szacunkiem.
Przeczytała list po raz trzeci, zanim uświadomiła sobie, że nie jest sama. Przeszedł ją dreszcz strachu, ogarnęło okropne przeczucie zbliżającego się nieszczęścia.
Podniosła oczy, aby pozbyć się tego wrażenia i zobaczyła przed sobą Bucka! Cała jej siła gdzieś odpłynęła. Usiadła i patrzyła na niego śmiertelnie przerażona.
Jednak nawet w momencie tak wielkiego strachu usłyszała szept: „Bóg uratował cię na skale pośród szalejącej burzy. Czy nie jest w Jego mocy i teraz ci pomóc? Pamiętaj o tęczy!”
Ogarnął ją nagły spokój, poczuła siłę, która nie pochodziła od niej samej. Złożyła list i położyła go na Biblii, cały czas patrząc w oczy człowiekowi, który przyglądał się jej z mieszaniną pogardy i rozbawienia.
Potem wstała i sięgnęła do stolika, na którym stał telefon.
Buck nie poruszył się, obserwował jedynie z coraz większym rozbawieniem, jak podniosła słuchawkę i próbowała połączyć się z centralą. Zastanawiała się, czy lepiej zawiadomić Galbraithów, czy posterunkowego, który miał w swojej pieczy domy wzdłuż wybrzeża, kiedy nagle usłyszała szorstki głos Bucka, który powiedział ze śmiechem:
- Nic nie wskórasz. Chyba nie uważasz mnie za takiego głupca, co? Możesz kręcić, ile chcesz, nikt nie odpowie.
Natychmiast przyszło jej na myśl, że nie we wszystkich kierunkach łączność została przerwana. Bóg ją usłyszy.
Spokojnie odłożyła słuchawkę i odstawiła aparat na stolik.
- Rozumiem - powiedziała. - Czy nie zechce pan usiąść?
Buck roześmiał się.
- Nie, dziękuję - odrzekł. - I ty też nie będziesz dłużej tu siedzieć. Dość się za tobą naganiałem; teraz zrobisz to, co kazałem ci zrobić, zanim się wymknęłaś. Wreszcie mnie wysłuchasz.
- Proszę chwilę zaczekać, poproszę babcię - powiedziała Sheila, myśląc, w jaki sposób mogłaby kogokolwiek zawiadomić, po czym zrozumiała, jak głupio to zabrzmiało. Wiedziała, że jest całkowicie w jego rękach.
- Nie ma potrzeby. Twoja babka mocno śpi i będzie spać, dopóki nie zechcę jej obudzić. Tym także się zająłem. Służąca też śpi. Słyszałem ich chrapanie, zanim tu wszedłem. Teraz siedź cicho i nie ruszaj się, dopóki nie usłyszysz, czego od ciebie chcę. Jeżeli zrobisz to, co powiem, włos ci z głowy nie spadnie, chociaż powinienem ci odpłacić za kawał, jaki mi zrobiłaś. Zrobiłbym to, gdyby nie zależało mi na czasie. Jeżeli nie będziesz posłuszna, gorzko tego pożałujesz! Widzisz ten rewolwer? Nie wiem, czy słyszałaś, że mam opinię najlepszego strzelca w Idaho.
Serce podeszło Sheili do gardła, a oczy zasnuły się mgłą. Poczuła, że kręci się jej w głowie, ale zacisnęła usta i usiłowała utrzymać się na nogach, opierając się palcami o blat stołu.
Tam, na zachodzie, widywała już broń, ale nigdy nie wydawała się jej tak przerażająca, jak tu, w spokojnym babcinym salonie.
A może to tylko sen? Może zasnęła w fotelu. Może to po prostu senny koszmar. Musi jednak pamiętać, żeby nie krzyczeć, bo obudzi babcię.
- Więc czego pan chce ode mnie?
Czuła, jak bardzo sztywne są jej wargi i jak obco brzmi jej głos.
- No, nareszcie wraca ci rozsądek. Będziesz grzeczna i zrobisz, co ci powiem, prawda? Dobrze. Nie traćmy czasu. Po prostu patrz na ten rewolwer i rób, co ci każę, a niedługo będzie po wszystkim. Masz papier, który jest mi potrzebny, i zaraz mi go tu przyniesiesz. To wszystko!
Widząc jej zaskoczenie, domyślił się, że wie, o jaki papier mu chodzi, ale za moment dziewczyna odpowiedziała spokojnie, patrząc mu prosto w oczy:
- Ja nie mam żadnego papieru, na którym mogłoby panu zależeć. Jestem tego pewna.
- O, więc nauczyłaś się kłamać! - warknął. - Mówili mi, że taka jesteś uczciwa!
Nie odpowiedziała. Czekała na wskazówki. Słowa więzły jej w gardle.
- Zacznijmy od początku. Masz dokument, który chcę dostać. Masz trzy minuty, żeby mi go przynieść, albo przestrzelę ci kostki i już nigdy więcej donikąd nie pójdziesz.
- Jeżeli pan to zrobi, nie będę mogła panu pomóc - rzekła Sheila, zastanawiając się, dlaczego w ogóle to powiedziała, tak małe to zdanie miało znaczenie.
- Będziesz mogła. Będziesz mogła się czołgać i nie zapominaj, że potrafię cię do tego zmusić! Teraz dawaj papier. Przynieś go natychmiast. Zrozumiano?
- O jaki papier panu chodzi? - zapytała Sheila, aby zyskać na czasie, choć nie wiedziała, czy to może w czymkolwiek pomóc. Musiałaby trzymać tu Bucka przez całą noc, aby mieć jakąkolwiek nadzieję na wybawienie. Zaczęło jej się wydawać, że ze strachu zupełnie postradała zmysły.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Twój ojciec dał ten papier twojej matce i kazał jej się nigdy z nim nie rozstawać, czy coś podobnego. Matka na pewno powiedziała ci to samo. Twój ojciec schował go w jakimś bezpiecznym miejscu. Powiedział mi, że włożył go do obsadki pióra. Tak czy nie? Przecież widzę, że wiesz. Z oczu można dużo wyczytać. Teraz idź po ten papier, tylko szybko. Muszę zdążyć na pociąg.
Sheila zastanowiła się. Nie było sensu próbować oszukiwać go dłużej. Powie mu prawdę.
- Tak - rzekła spokojnie - słyszałam o tym dokumencie. Mama powiedziała mi o nim, choć nie wspomniała o jego treści. Powiedziała mi, co mam z nim zrobić i spełniłam wszystko wedle jej życzenia. Miałam tę obsadkę, ale teraz jest już gdzie indziej.
- Teraz też pewnie kłamiesz, ale w każdym razie wiesz, gdzie ona jest.
- Nie, nie wiem. Miałam ją komuś oddać i tak zrobiłam. Nie wiem, co się z nią stało dalej.
- Ja wiem. Mogę się domyślić, komu miałaś ją oddać: twojej ukochanej babuni. Jadąc przez cały kontynent, wymyśliłem, co też ona może z nią zrobić. Na pewno trzyma ją w sejfie w swoim pokoju. Znam ten sejf. Wbudowano go tam, kiedy byłem dzieckiem i bywałem w tym domu. Trzymała tam pieniądze, dzięki czemu twój ojciec zawsze wiedział, gdzie ich szukać. Znaliśmy szyfr, a przynajmniej za każdym razem mogliśmy go rozpracować. Gdybym nie wiedział, że ten papier jest w sejfie, nie ryzykowałbym własnej skóry, przyjeżdżając do miejsca, gdzie wyznaczono cenę na moją głowę. Muszę dostać ten papier i jestem zdecydowany na wszystko. Twoje zadanie polega na tym, żeby wyjąć papier, kiedy ja będę pilnował snu staruszki, rozumiesz? Jeżeli nie zechcesz, przywiążę cię do krzesła i szybko skończę z twoją babką. Dostanę ten papier bez względu na cenę. Dałem go twemu ojcu, ponieważ raz mnie przechytrzył, ale teraz dostanę go z powrotem. Jeżeli będziesz grzeczna i zrobisz to, co mówię, niedługo znowu zobaczysz swojego tatusia. Odsiaduje w pudle mój wyrok. To cena, za jaką kupił ten papier, a właściwie wydawało mu się, że go kupił. No, dalej, rób, co ci każę, bo inaczej twój tatuś będzie gnił w więzieniu do końca życia!
Sheila zobaczyła mroczki przed oczyma. Przeraziła się, że zemdleje, a on bez przeszkód zrealizuje swój plan. Ale co się wtedy stanie z babcią? Och, czuła się tak, jak wtedy na skale, gdy czekała na śmierć. Trzeba wyciągnąć rękę i uchwycić silne ramię Boga i tęczę, i jakoś się uspokoić.
- Och, Boże, nie wytrzymam tego dłużej. Pokaż mi, co mam robić! Ześlij mi pomoc! Och, ześlij mi pomoc!
21.
Janet przyłożyła sobie kompres, który złagodził nieco cierpienie, i szybko zasnęła. Ale po kilku godzinach ból zęba znowu ją obudził. Postanowiła zejść do kuchni i przygotować nowy kompres. Jeżeli zaczęłaby robić coś w łazience, na pewno obudziłaby panią, która zaraz przybiegłaby sprawdzić, co się dzieje. Spała niezwykle czujnie.
Janet wydawało się, że musi być już dobrze po północy i że pani Ainslee i panienka Sheila już dawno śpią.
Wstała, założyła szlafrok i kapcie i ostrożnie wyszła na korytarz. Musi uważać na każdy krok, żeby nie narobić hałasu. Drzwi jej pokoju wychodziły prawie na schody. Jeżeli uda się jej przekroczyć pierwszy stopień, wszystko będzie dobrze. Najwyższy schodek zawsze lekko skrzypiał.
Jednak kiedy Janet stanęła w drzwiach korytarza, zobaczyła dochodzące z parteru światło. Czy panna Sheila zapomniała je wyłączyć, czy też ktoś się włamał? Janet zawsze obawiała się włamywaczy, a wiedziała o nich dużo, ponieważ jej szwagier był policjantem.
Przystanęła, wstrzymując oddech, i usłyszała męski głos. Panna Jacqueline Lammorelle zwykła była przyjmować wizyty bardzo późno, co niezwykle denerwowało starszą panią, ale panna Sheila nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego. Za chwilę jednak dał się słyszeć głos Sheili, co wprawiło Janet w całkowitą konsternację. Kto mógł tam być razem z nią? Podeszła bliżej schodów, aby móc spojrzeć na dół. Chciała się upewnić, że panna Sheila jest bezpieczna i ku swemu przerażeniu zobaczyła mężczyznę z rewolwerem wycelowanym prosto w bladą, ale opanowaną panienkę. A więc panna Sheila była na dole z włamywaczem! Trzeba koniecznie coś z tym zrobić.
Janet była przerażona, ale zdołała się opanować. Wróciła na piętro, a potem zeszła kuchennymi schodami, nie wydając najmniejszego dźwięku. Przeszła przez spiżarnię i weszła do kuchni, dziękując Bogu za to, że właśnie poprzedniego dnia naoliwiła skrzypiące zawiasy. Czy uda się jej bezgłośnie otworzyć kuchenne drzwi? Tak, klucz obracał się cicho, a klamkę ścisnęła tak mocno, że kiedy wreszcie zamknęła drzwi za sobą, bolały ją wszystkie palce.
Pobiegła jak szalona, przytrzymując rozwiany szlafrok, cudem przebyła ruchome piaski, zataczając się przebiegła drogę i następną połać piasku, aż dotarła do domu swej siostry, ciemnego i uśpionego.
Kiedy dopadła do drzwi, jej ręce tak drżały, że miała trudności z zapukaniem. Musiała długo czekać, zanim siostra wstała, a nawet gdy już była na nogach, najwyraźniej wcale się nie spieszyła.
Szwagier był na patrolu, więc nie pozostawało nic innego, jak skontaktować się z nim przez telefon, choć za chwilę powinien już wrócić do domu. Janet zdołała się z nim połączyć i opowiedzieć w miarę składnie, co się stało, ale kiedy już skończyła i odłożyła słuchawkę, nagle opadła na krzesło i wybuchnęła płaczem. Potem zerwała się i pobiegła do drzwi.
- Muszę wracać! - zawołała. - Panna Sheila jest tam sama z tym włamywaczem! - po czym wybiegła w noc.
Pani Ainslee szybko zapadła w miły sen i śnił się jej mały Andy z jasnymi lokami, ubrany w białe ubranko i błyszczące niebieskie buciki, z dołeczkami w policzkach i rozgwieżdżonymi ze szczęścia oczyma.
Ale starsza pani była wyczulona na wszelkie odgłosy Tęczowego Domku. Wiedziała, jaki odgłos wydaje w czasie burzy każda pojedyncza deska i zawsze mogła powiedzieć, kiedy ktoś schodził kuchennymi schodami, nawet jeżeli poruszał się jak kot.
Kiedy Janet postawiła nogę na najwyższym stopniu kuchennych schodów, babcia siedziała już zupełnie rozbudzona. Przez chwilę nasłuchiwała, po czym uświadomiła sobie, że w salonie toczy się jakaś rozmowa. Co się stało? Czyżby ktoś przyszedł z wizytą? Ale czy nie jest tak późno, jak się jej wydaje?
Nasłuchując podeszła do szczytu schodów. Potrafiła poruszać się bezszelestnie i znała wszelkie skrzypiące deski równie dobrze jak Janet.
Usłyszała jedno czy dwa słowa wypowiedziane przez jakiegoś mężczyznę i natychmiast rozpoznała głos Bucka. Spojrzała w dół przez poręcz i zobaczyła Sheilę i wycelowany w nią rewolwer.
Cichuteńko wróciła do łóżka i wyjęła spod poduszki niezawodną broń - niezwykle silną latarkę. Była to największa i najsilniej świecąca latarka, jaką udało się jej znaleźć w Bostonie. Rzadko jej używała, ponieważ nie było potrzeby, ale raz czy dwa ją wypróbowała i była pewna jej niezawodności.
Bezszelestnie podeszła do okna i skierowała światło latarki na okna domu, w którym mieszkał posterunkowy. Kilkakrotnie promień światła jak wielki żółty ołówek przesuwał się przez plażę i dosięgał szyb małego domku. Wreszcie babcia zobaczyła, jak w oknie zapala się światło. Wtedy raz jeszcze zapaliła latarkę i zaczęła zataczać nią koła. Czy zrozumieją, że to wołanie o pomoc?
- Boże, spraw, żeby zrozumieli! - modliła się całym sercem, przechodząc na palcach do żółtego pokoju i wysyłając te same znaki na północ, ku domowi Galbraithów. Ku jej radości w oknach pojawiło się światło. Znowu zakreśliła kilka kół i wróciła do swego pokoju, po czym wyjęła z szafy parę maczug gimnastycznych, których kiedyś używał Andy. Trzymała je tam, od kiedy uciekł z domu, ukryte za ubraniami. Teraz uchwyciła je lewą ręką. W końcu zebrała całą swą odwagę i otworzyła szufladkę pod nocnym stolikiem, po czym niechętnie wyjęła z niej maleńki rewolwer. Maxwellowi bardzo zależało na tym, by miała go ze sobą, gdy sama wyjeżdżała do domku na wybrzeże.
Starsza pani bała się tej broni, choć była załadowana tylko ślepymi nabojami i w całym domu nie było ani jednej kuli. Teraz jednak cichutko podkradła się do okna. Podniosła lewą rękę i rzuciła maczugi na podłogę, powodując straszny hałas. W tym samym momencie wystrzeliła wszystkie sześć rac przez okno. Wsunęła nogi do butów i robiąc jak najwięcej hałasu, ruszyła w stronę schodów.
Izraelici zdobyli Jerycho z pomocą trąb, maszerując wokół miasta przez siedem dni. Babcia walczyła o swą ukochaną wnuczkę latarką, rewolwerem i maczugami gimnastycznymi. Kiedy poczuła, że siły ją opuszczają i przestraszyła się, że za chwilę spadnie ze schodów, usłyszała odgłos motocykli, które mknęły przez noc jak komety. Z drogi słychać było także tętent końskich kopyt po asfalcie - to posterunkowy! - a zaraz potem pojawił się samochód Galbraithów.
Po dziesięciosekundowej akcji babcia ukazała się na dole w różowej flanelowej koszuli, z rozwianymi siwymi lokami, z rewolwerem i zapaloną latarką w dłoniach. Buck Hasbrouck, mimo całego swojego doświadczenia w podobnych sytuacjach, pobladł. Z bronią w ręku zaczął wycofywać się ku drzwiom, gdy usłyszał głos starszej pani:
- Rzuć ten rewolwer, Bucknellu Hasbrouck! Ktoś czeka na ciebie przy kuchennych drzwiach, a przy frontowych jest jeszcze więcej gości. Za późno, aby uciekać.
Babcia nie była pewna, czy powiedziała to, zanim zobaczyła kajdanki na rękach Hasbroucka, czy dopiero potem. Ale kiedy było po wszystkim i dwaj policjanci zabrali go do aresztu, raz jeszcze wykrzyczała jego prawdziwe nazwisko. Wcześniej jeden z policjantów sprawdził, czy w domu nie ma więcej włamywaczy.
Kiedy całkowicie się uspokoiło, a Malcolm i Betty Galbraithowie, którzy przyjechali sprawdzić, co oznaczają dziwne znaki dawane przez babcię, wrócili do domu, Janet wniosła tacę z grzankami, kurczakiem i kawą, po czym trzeba było opowiedzieć całą historię od początku. Trzy kobiety były tak przejęte, że położenie się do łóżka nie miało sensu, a poza tym na horyzoncie pokazały się już pierwsze promienie słońca.
- Wiesz - rzekła babcia, kiedy już wszystko zostało opowiedziane i Janet wróciła do łóżka - on i tak nie dostałby tego papieru, gdyż nie było go w moim sejfie.
- Nie było? Jak cudownie! Ale jak to możliwe?
- Zaraz następnego dnia posłałam go przez Angusa Galbraith do Banku Hazen, gdzie teraz jest przechowywany. O tym właśnie tak długo rozmawiałam przez telefon. Musiałam pomówić z samym prezesem. Ten papier oskarża Bucka Hasbroucka i oczyszcza z zarzutów mojego chłopca, Sheilo! Och, jakże Bóg jest dla nas dobry!
Sheila zamilkła na minutę, po czym powiedziała:
- Szkoda, że mama o tym nie wie.
- Może wie - rzekła zamyślona babcia.
- Naprawdę tak myślisz? - powiedziała Sheila cicho, a jej oczy rozbłysły. Potem jednak dodała ze smutkiem: - Ale gdzie jest mój ojciec?
- Może pewnego dnia się dowiemy - rzekła starsza pani z głęboką nadzieją.
22.
Angus Galbraith odbył długą podróż i wiele doświadczył, próbując spełnić powierzoną mu misję. Udawał poszukiwacza złota, właściciela bydła, inwestora - cokolwiek pasowało do sytuacji - i zwiedził wiele dziwnych miejsc, słuchając, co mówią dziwni, jego zdaniem, ludzie.
Zjadł obiad przy barze, przy którym niegdyś pracowała Sheila, po czym zamówił szarlotkę i kawę, jakich zawsze żądał Buck. Wysłuchał opowieści pani Higgins o dziewczynie, którą spotkał na wybrzeżu, i zachował to w sercu jak skarb.
Odwiedził nawet kabaret, w którym śpiewała Moira i spotkał ludzi, którzy ją słyszeli i często wspominali jej śpiew. „Śpiewała jak anioł” - rzekł jeden z nich z westchnieniem, wiedząc, że już niewiele takich kobiet uda mu się spotkać w życiu.
W końcu poznał całą historię. W szopie, w której starzy osadnicy od czasu do czasu snuli opowieści z dawnych lat, usłyszał, jak to Buck Hasbrouck staczał się na dno, popełniając przestępstwo za przestępstwem i zawsze wymykając się sprawiedliwości, i jak w momencie, kiedy pętla zaczęła zaciskać mu się na gardle, zdołał wmieszać w swoje sprawki Andy'ego Ainslee, „Przystojnego Andy'ego”, jak go tu nazywali.
Wszystko, czego Angus się dowiedział, posłużyło mu za wskazówki, gdzie szukać ojca Sheili. W końcu dotarł za nim do więzienia.
Kiedy poprowadzono go do mężczyzny, którego tak długo szukał, w jednej chwili zorientował się, że Andy'emu Ainslee niewiele dni pozostało na tym świecie. A jednak w jego zniszczonej twarzy było coś świetlistego. Poza tym Angus dostrzegł uderzające podobieństwo do Sheili. Wszystko to chwyciło młodego człowieka za serce. Od razu poczuł, że nie była to tylko litość. Tego człowieka można było pokochać; Galbraith doskonale rozumiał, dlaczego w młodości tak go lubiano i rozpieszczano.
Andy przebywał w szpitalu więziennym. Leżał na prostej pryczy, pozbawiony wszelkich wygód. Ale mimo wszystko było w nim coś niemal królewskiego. Nawet teraz można było zrozumieć, dlaczego wysoko urodzona Moira McCleeve pokochała go, uwierzyła mu i zdecydowała się na ryzyko wspólnego życia.
Angus Galbraith był niezwykle zadowolony, że poszukiwania wreszcie dobiegły końca. Usiadł obok więźnia i rozpoczął rozmowę. Na początku nie powiedział mu, kim jest ani skąd przyjechał.
- Tak - powiedział Andrew Ainslee głosem bardzo podobnym do głosu jego brata Maxwella - nie zabawię tu już długo i cieszę się z tego. I tak wyszedłbym za dziewięć miesięcy, ale już tego nie doczekam. Wezwano mnie do innego kraju i chyba niedługo się tam wybiorę...
Angus próbował powiedzieć, że jest mu przykro, iż musi się tam wybierać z takiego miejsca, ale twarz więźnia rozjaśnił zaskakujący uśmiech.
- To nic nie szkodzi - rzekł. - To miejsce stało się dla mnie bramą niebios i jestem zadowolony, że tu trafiłem. Widzi pan, moje życie było jedną wielką porażką. Psułem wszystko, nawet to, co kochałem, gdyż zawsze chciałem żyć wedle własnych zasad. Ale dopiero kiedy trafiłem tutaj, poznałem Boga. Pewnie w innym miejscu nie chciałbym słuchać Jego głosu. Tu nie miałem nic do roboty i o mało przez to nie oszalałem. Kiedy przyszedł jakiś człowiek i powiedział, że Jezus wciąż mnie kocha, musiałem go posłuchać. Czy pan zna Jezusa? Jeżeli nie, nie zrozumie mnie pan.
- Tak, znam Go! - zapewnił Angus gorąco, z sercem przepełnionym radością, bo przyszedł tu szukać zagubionej duszy, a znalazł brata w Chrystusie.
Po takim wstępie łatwiej było dowiedzieć się szczegółów z jego życia i tego, jak znalazł się w celi więziennej.
Andrew Ainslee opowiedział swą historię krótko i zwięźle.
- Byłem głupcem i zdawało mi się, że sam najlepiej pokieruję swoim życiem. Złamałem serce matce. Po śmierci ojca bracia zwrócili się przeciwko mnie. Potem zostałem wplątany w przestępstwo, którego nie popełniłem. Uciekłem z domu i długo nie dawałem znaku życia. Byłem wściekły, że rodzina nie chce uwierzyć w moją niewinność. Zacząłem pić, aż w końcu moje sumienie zupełnie otępiało i zacząłem robić rzeczy, o których wcześniej nawet bym nie pomyślał.
Angus położył dłoń na szorstkim rękawie więziennego pasiaka i chory spojrzał na niego z wdzięcznością. Rzadko okazywano mu współczucie i dlatego zachowanie tego obcego tak bardzo go rozczuliło.
- Potem poznałem dziewczynę - ciągnął Andrew głosem zachrypłym z emocji. - Przez długi czas starałem się jakoś trzymać ze względu na nią. Ale kiedy urodziła się nasza córeczka, nie wytrzymałem i wróciłem do picia i hazardu.
Nagle urwał.
- To była wspaniała dziewczyna, nie taka, jakie zwykle spotyka mężczyzna mojego pokroju. Ożeniłem się z nią i zdawało mi się, że byłem dla niej wystarczająco dobry! Co za głupiec ze mnie! O, gdyby pan wiedział, kim naprawdę była moja żona...
- Ja wiem - rzekł cicho Angus. - Moja mama znała jej matkę i siostrę. Sam byłem kiedyś w zamku McCleeve.
- Co? Więc pan wie, kim jestem? I zna pan Moirę? I przyjechał pan tu, żeby się zobaczyć z umierającym skazańcem?
- Nie, nie poznałem Moiry, ale dużo o niej słyszałem i znam pańską córkę, Sheilę.
Więzień umilkł na chwilę, a jego twarz poszarzała.
- To znaczy, że wiedzą, gdzie jestem. Miałem nadzieję, że, uda mi się oszczędzić im tego. Moira umarła. Powiedział mi o tym człowiek, który mnie tu wpakował. Czasami miałem nadzieję, że może kłamał, ale nie odważyłem się napisać. Chciałem oszczędzić żonie wiadomości o tym, gdzie przebywam. Chyba się nie dowiedziała. Mam nadzieję, że nie.
- Nie, nie wiedziała. Do końca żyła nadzieją, że pan wróci. Umarła niewiele ponad pół roku temu.
Więzień leżał, oddychając ciężko.
- A mama i Sheila? Czy wiedzą, gdzie jestem? Czy moja mała dziewczynka musi dorastać w przeświadczeniu, że jest córką kryminalisty? - westchnął głęboko i na moment odwrócił twarz do ściany. Potem podniósł oczy, w których widać było promień jakiegoś światła. - Może im pan coś powiedzieć po tym, jak odejdę. Nie odsiaduję teraz własnego wyroku. Nikt tutaj o tym nie wie. Z własnej woli ubiłem z tamtym interes, kiedy wreszcie popadł w kłopoty. Może nie miałem racji, ale zrobiłem to po to, żeby udowodnić mamie moją niewinność. Nie popełniłem przestępstwa, o które oskarżano mnie w moim mieście. Zdobyłem dokument podpisany przez głównego winowajcę i oczyszczający mnie z winy. Zapłaciłem za niego życiem, choć wtedy nie myślałem, że cena będzie tak wysoka. Sądziłem, że pięć lat szybko minie i wrócę z tym papierem do domu, do swoich. Myślałem, że dzięki niemu odzyskam żonę i dziecko i spokojnie przeżyję resztę życia. Ale Bóg zaplanował to inaczej. Chciałbym tylko, żeby mama mogła przeczytać ten papier! Ale teraz, kiedy Moira nie żyje, nie sądzę, żeby jeszcze istniał. A może Buck zmusił Sheilę, aby mu go oddała? Groził, że tak zrobi, gdybym nie dotrzymał warunków umowy.
- Cóż, przyjacielu - rzekł Angus z radością - przynajmniej o to nie musi się pan już martwić. Pańska matka widziała ten dokument, a teraz ma go prezes Banku Hazen. Cała pana rodzina i przyjaciele wiedzą, że nie ma pan nic wspólnego z tamtym napadem i podwójnym zabójstwem.
- Bogu niech będą dzięki! - powiedział mężczyzna słabym głosem. - Nie zasłużyłem na to, ale teraz mogę umrzeć spokojnie. Zrobiłem mnóstwo rzeczy, których nie powinienem był robić i zgrzeszyłem przeciwko wszystkim, którzy mnie kochali, ale cieszę się, że uwolniłem się w oczach świata od tamtego potwornego oskarżenia.
- Mam panu jeszcze więcej do powiedzenia - powiedział Angus, ujmując wychudzoną dłoń chorego. - Dziś rano dostałem telegram, że Buck został aresztowany zeszłej nocy, kiedy włamał się do domu pańskiej matki i próbował zmusić Sheilę, aby powiedziała mu, gdzie jest dokument. Oprócz dowodu, jaki stanowi sam papier, oraz odcisków palców, które zebrano po tamtym napadzie, w kieszeni Bucka znaleziono jeszcze inny dokument wsunięty w starą blaszaną obsadkę do pióra. Okazało się, że został sporządzony przez jakiegoś urzędnika bankowego, a dotyczył części skradzionego wtedy majątku. Musiał leżeć z innymi papierami i złodzieje zabrali wszystko. Jest to kolejny istotny dowód przeciwko Buckowi.
- Więc jednak go znalazł! - zawołał chory. - Zgubił ten papier tamtej nocy, kiedy pomogłem mu uciec. Upuścił go w samochodzie, którym go odwiozłem, i znalazłem go dopiero później. Wtedy nie wiedziałem, czy to ważne. Po resztkach napisu na dole rozpoznałem papier firmowy Banku. Napis brzmiał „Bank Hazen” i kiedy dowiedziałem się z gazet, co się stało, zachowałem ten papier na wszelki wypadek. Ale ponieważ pomogłem bandycie w ucieczce i prawdopodobnie wszyscy już o tym wiedzieli, nie pozostało mi nic innego, jak zniknąć z pola widzenia.
- Nie wszyscy wierzyli, że pan miał z tym coś wspólnego. Pańska matka nigdy w to nie uwierzyła. Sama mi to powiedziała!
- Nie wierzyła! O, kochana mama, jakże musiała cierpieć! Ja już jej nie zobaczę na tym świecie, ale napisałem list, który mają do niej wysłać po mojej śmierci.
- Nikt nie będzie czekał do dnia pana śmierci - rzekł głęboko wzruszony Galbraith. - Pojedzie pan do mamy i sam jej wszystko opowie!
Więzień popatrzył na niego zupełnie oszołomiony, po czym uśmiechnął się smutno.
- Bardzo bym tego pragnął, ale wiem, że to niemożliwe. Pytałem doktora, czy uda mi się dożyć końca wyroku, ale powiedział, że nie zostało mi więcej niż kilka tygodni. Zresztą sam czuję, że każdego dnia jestem słabszy.
- Ale pańskie zwolnienie już zostało wysłane - powiedział Angus z błyskiem radości w oku. - Widziałem się z gubernatorem i wszystko załatwiłem. Powinno nadejść najbliższą pocztą. Jak tylko przyjdzie, zabiorę pana samolotem do domu. Matka czeka na pana. Czy myśli pan, że wytrzyma taką podróż?
- Czy wytrzymam? - zawołał chory, unosząc się na łokciu. - O, Bóg jest dla mnie zbyt łaskaw! Zdążę zobaczyć mamę! Ucałuje mnie na znak przebaczenia! Wiem, że mi przebaczyła, bo inaczej nie chciałaby widzieć mnie w domu! I może jeszcze zobaczę moją małą dziewczynkę, zanim połączę się z jej matką i naszym Panem! Jestem dla pana obcym człowiekiem, a przywiózł mi pan najpiękniejszy prezent, jaki dostałem w życiu. Nie wiem, dlaczego pan to zrobił, ale wiem, że nigdy nie zdołam się panu odwdzięczyć. Muszę poprosić Boga, żeby zrobił to za mnie.
Wyruszyli dwa dni później. Srebrne skrzydła szybko mknęły po niebie, a Angus starał się uczynić podróż jak najłatwiejszą. Etapami dotarli na wschód i w końcu pewnego jasnego poranka wylądowali na szerokiej, białej plaży, przy murze otaczającym Tęczowy Domek, gdzie wreszcie syn połączył się z matką, ojciec z córką.
Anioł śmierci zaczekał nieco i pozwolił Andy'emu spędzić kilka wspaniałych dni z najbliższymi mu osobami.
Pierwszej nocy, po tym jak chorego położono do łóżka w jego własnym domu, Sheila i Angus wyszli razem do ogrodu, pomiędzy oświetlone księżycem, uśpione kwiaty. Angus poprowadził dziewczynę aż do końca ogrodu, gdzie szary kamienny mur rzucał głęboki cień na rabaty z różami, a potem wziął ją w ramiona.
- Najdroższa! - powiedział, przytulając ją mocno. - Pokochałem cię od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem, i wiedziałem, że jesteś mi przeznaczona, o ile tylko mnie zechcesz. Byłaś tak cicha i nieśmiała, że nie wiedziałem, czy w ogóle ci na mnie zależy. Nawet teraz, kiedy wyciągnąłem do ciebie ręce, bałem się, że się odwrócisz i odejdziesz. Wydawało mi się niemal niemożliwe, że mogłabyś mnie pokochać.
Sheila podniosła słodkie oczy na jego oświetloną księżycem twarz i spojrzała na niego z uniesieniem.
- Angusie, kocham cię dłużej niż ty mnie, bo to ja pierwsza cię zobaczyłam. Wchodziłeś po schodach, a ja siedziałam za stołem w jadalni. Zanim zauważyłeś, że tam jestem, ja już cię zobaczyłam i moje serce skoczyło z radości. Wiedziałam, że nie ma drugiego takiego mężczyzny jak ty i pokochałam cię natychmiast, ale bałam się do tego przyznać nawet przed samą sobą.
W każdy z kolejnych wieczorów, kiedy w świetle księżyca spacerowali po ogrodzie i po plaży, mieli sobie wiele do powiedzenia.
Za dnia spędzali większość czasu z ojcem Sheili, rozmawiając o Bogu, o niebie i o Moirze, która będzie tam czekać na swego męża.
Świeże powietrze, dobre jedzenie, a przede wszystkim obecność kochanych osób oraz ulga, jaką przyniosły mu ostatnie przeżycia, na krótko polepszyły stan zdrowia Andy'ego.
Opowiedział bliskim historię swego nawrócenia w więziennej celi. Wydawało się niemal nieprawdopodobne, że dokonało się to tak spokojnie i że tak bardzo zmieniło jego życie.
Pewnego dnia, o zachodzie słońca, cicho odszedł.
Nabożeństwo odprawił młody kaznodzieja. Mówił o tym, że Chrystus powtórnie przyjdzie na ziemię po swoje owieczki i przyprowadzi ze sobą wszystkich, którzy zasnęli w Panu. Babcia spojrzała na niego, otarła oczy i uśmiechnęła się.
- To wcale nie przypominało pogrzebu - powiedziała Betty do męża, kiedy po nabożeństwie wracali wzdłuż plaży do domu.
23.
Niektórzy letnicy uważali za nieco dziwne, że pani Ainslee pozwoliła na ślub w swoim domu tak krótko po pogrzebie, ale jej to wcale nie przeszkadzało. Przygotowania szły własnym trybem. Tak naprawdę ukochany ojciec panny młodej życzył sobie tego. Odszedł tak niespodziewanie, że nie zdążył zająć już przygotowanej sofy, którą ustawiono w ogrodzie, by mógł asystować przy ceremonii.
Kilka dni przed jego odejściem zebrała się cała rodzina. Kiedy rozeszła się wieść, że ich zagubiony brat się odnalazł i że zanosi się na wesele, dzieci i wnuki pospieszyły do domu babci; wszystkie z wyjątkiem Jessiki, która była właśnie w połowie swej podróży poślubnej.
Mary i Damaris Deane były w domu już od kilku tygodni, van Dyke'owie skrócili swoje wakacje, rodzina z Meksyku natychmiast wybrała się w podróż, aby zobaczyć długo nie widzianego wuja, zanim będzie za późno, a Max z synem odwiedził brata kilkakrotnie.
W dniu ślubu zebrali się wszyscy w radosnym nastroju. Czuli, że nie należy się smucić, gdyż biedna, skołatana dusza Andy'ego trafiła wreszcie do prawdziwego Domu.
Podczas tych kilku dni, które Andy spędził z rodziną, wszyscy zauważyli niebiańską światłość na jego twarzy. Mówił każdemu o zmianie, jaka zaszła w jego życiu, a jego odejście było potwierdzeniem tych opowieści. Wcześniej jego rodzina uważała, że nie jest wiele wart, ale świadectwo, które po sobie zostawił, nigdy nie zostało zapomniane.
Babcia z wielką radością zajmowała się wszystkimi przygotowaniami do skromnej ceremonii. Jej syn wprawdzie nie wrócił do niej na długo, ale teraz był bezpieczny. Wiedziała, że wkrótce zobaczy go w towarzystwie Pana i bardzo się z tego cieszyła.
Ślub miał się odbyć w ogrodzie, ale dzień wcześniej na niebie zaczęły się zbierać niepokojące chmury. Mimo to narzeczona była tak szczęśliwa, że nikt nie odważył się narzekać.
Rankiem w dniu ślubu padało i bliźniaczki były niepocieszone, ale ani na Sheili, ani na babci pogoda nie robiła najmniejszego wrażenia, a Angus był zbyt szczęśliwy, żeby przejmować się takimi drobiazgami.
Ceremonia została przeniesiona z ogrodu do domu. Miała się odbyć o godzinie drugiej, w obecności znajomego kaznodziei. Wszyscy młodzi byli bardzo rozczarowani, prócz narzeczonych, dla których ślub mógłby się odbyć nawet w kuchni.
Nagle, w ostatniej chwili, słońce przedarło się przez chmury; ukazało się błękitne niebo i pojawiła się ogromna tęcza! Jednak nad panną młodą zaświeci słońce. Druhny były zachwycone. Czy ktoś wcześniej brał ślub pod tęczą?
Ktoś pobiegł na poddasze po wielki rulon zielonego chodnika, dawno już nie używanego, po czym rozwinięto go na ogrodowej alejce. Ogród czekał na narzeczonych w czarownej, mieniącej się kolorami mgiełce. Przeszli po migocącej kroplami deszczu aksamitnej ścieżce i stanęli pod obrośniętym winoroślą tunelem, obok muru, na którym wciąż kwitły późne róże. Kwiaty uśmiechały się, rozprostowując zmoknięte płatki w promieniach słońca, a na twarzach zgromadzonych igrały barwy tęczy. Kwiaty i kolory zatapiały się w sobie nawzajem i Angus szepnął do narzeczonej: „Przechodzimy pod łukiem Bożego przymierza”.
Goście musieli uważać, żeby nie zbliżać się za bardzo do przybranych kroplami kwiatów, ale nikt nie mógł zaprzeczyć, że ślub odbył się w niezwykle pięknej scenerii.
Bliźniaczki były nieco zawiedzione, że nie mogły założyć wspaniałych paryskich kreacji, które ze sobą przywiozły, ale Sheila chciała, aby cały jej orszak był ubrany na biało. Dziewczęta przechodzące po zielonym chodniku wśród kwiatów wyglądały jak anioły wstępujące do nieba.
Dokładnie w momencie, kiedy dzieci rozsypywały na ścieżce różane płatki, a Damaris zaczęła grać na skrzypcach, z rykiem silnika pojawiła się Jacqueline w swej czerwonej limuzynie.
- Co u licha dzieje się tutaj tym razem? - wykrzyknęła od furtki.
Potem zobaczyła Angusa i Sheilę schodzących ze schodków na ganku, ręka w rękę, i usłyszała dźwięki marsza weselnego.
Zauważyła szczęście jaśniejące na twarzy narzeczonej i pełne oddania spojrzenie, jakim obdarzył ją Angus. Jej serce ścisnęło się z żalu. Zatrzymała się tylko na chwilę, na tyle długo, żeby usłyszeć pierwsze słowa kaznodziei, po czym wymknęła się do samochodu i cicho, tym razem nie zwracając na siebie uwagi, ruszyła w stronę morza.
Kiedy przejechała dobrych kilkanaście kilometrów, powiedziała na głos:
- Chyba był to jedyny mężczyzna, na którym naprawdę mi zależało!
Potem machnęła ręką i odjechała, by szukać nowych możliwości. Wiedziała, że Angus nigdy by jej nie pokochał, a ona nigdy by nie zniosła jego cichego sposobu bycia, ale jej serce krwawiło.
***
Sheila dostała w prezencie ślubnym od męża... zamek McCleeve, o którego kupno zaczął zabiegać, gdy tylko dowiedział się, kim była matka Sheili. Córka Moiry McCleeve powinna być właścicielką miejsca, w którym jej matka się urodziła i wychowała, jeżeli tylko zechciałaby przyjąć taki prezent. Kupił go jeszcze zanim zdecydował się wyznać Sheili swoje uczucia.
Właśnie pojawiła się gwiazda wieczorna, kiedy Sheila i Angus przygotowywali się do odlotu daleko na zachód; mieli odwiedzić grób Moiry i zorganizować przeniesienie jej szczątków do rodzinnego grobowca Ainslee'ów, w którym złożono Andy'ego.
Potem zamierzali wrócić, aby zabrać babcię i razem ruszyć do zamku McCleeve, gdzie chcieli spędzić większą część zimy.
Dla Sheili był to cudowny czas. Życie wydawało się jej jasne i piękne, choć wiedziała, że nie brak w nim trosk.
Ona i Angus na srebrnych skrzydłach odlatywali we wspólną szczęśliwą przyszłość.