Parkinson C Northcote Prawo zwloki

C. NORTHCOTE PARKINSON

Prawo zwłoki

Zbiór esejów

Tłumaczył Juliusz Kydryński

Ilustrował Bohdan Bocianowski

Książka i Wiedza". 1967

Tytuły oryginałów: .The Law of Delay"

,The Law and the Profits"

wyd. John Murray, Londyn 1960



Prawo zwłoki*1

Już wiele lat temu dowiedziono, że istnieje Obrzydli­wy “Człowiek-Nie". Stwierdzono, że w każdej instytucji są ludzie, którzy na każdą propozycję mówią “Nie", częściowo po to, żeby uniknąć brania za nią odpowie­dzialności, a częściowo - żeby uchronić się przed pracą, którą mogłaby za sobą pociągnąć decyzja pozytywna. Mówiąc “Tak" stwarza się tę straszliwą możliwość, że trzeba będzie coś zrobić. Zawsze istnieje ryzyko wyra­żenia zgody na coś, co może okazać się błędem. Mówiąc “Nie" ryzykuje się dużo mniej, gdyż nikt nie będzie mógł potem dowieść, że zaproponowana akcja służyłaby istotnie zamierzonemu celowi. Dlatego dla “Człowieka--Nie" odmowa jest celem samym w sobie, pozwala uniknąć pułapek i wysiłków, które mogłyby wyniknąć z powiedzenia “Tak". Dowiedziono także, że na pew­nych szczeblach władzy “Ludzie-Nie" i “Ludzie-Tak" wymieniają się nawzajem i że do nikogo z nich nie do­cierają żadne argumenty. Gdy odpowiedź brzmi “Nie", właściwą reakcją nie jest argumentowanie, lecz prze­niesienie całej dyskusji na inny szczebel instytucji, gdzie odpowiedź będzie brzmiała “Tak". To są fakty od dawna dowiedzione, a obecnie ogólnie znane wszyst­kim pracownikom administracji.

Jednakże w naszym zmieniającym się świecie nie ma nic statycznego i ostatnie badania wykazują, że Obrzy­dliwego “Człowieka-Nie" zastępuje często Zwlekający Odkładacz. Zamiast powiedzieć “Nie" ZO mówi: “We Właściwym Czasie" (naukowo: WWC), a te słowa zapo­wiadają Odmowę Przez Zwłokę (naukowo: OPZ). Teoria OPZ opiera się na ustaleniu przybliżonego pojęcia, jaki okres zwłoki będzie się równać odmowie.

Jeśli człowiekowi tonącemu, wzywającemu pomocy, odkrzykniemy: “We właściwym czasie", po czym na­stąpi pięciominutowa pauza, będzie to ze względów praktycznych odpowiedź negatywna. Dlaczego? Ponie­waż zwłoka trwa dłużej niż życie tego, kto nie umie pływać. Ta sama zasada świetnie działa w przypadku prawnym. A rozwiedziona z B domaga się opieki nad córką (liczącą lat 17), lecz adwokat informuje ją, że zanim sprawa zostanie rozstrzygnięta, córka będzie już pełnoletnia. W dziedzinie sprzedaży detalicznej dostaw­ca towarów żelaznych B informuje A, że maszynka do strzyżenia trawników, której sobie życzy, może być do­starczona za sześć miesięcy (tzn. w grudniu). Wszystko to są przykłady na OPZ w jej prostszych formach.

Nowy wymiar

Tam gdzie jakaś nagląca sprawa wymaga uzdrawia­jącego ustawodawstwa, zwłoka przybiera nowy wy­miar. Jednakże krytyczna przerwa wciąż jest uzależ­niona od przewidywanego okresu życia projektodawcy. W wypadku prawa rozwodowego, które najczęściej wy­maga rewizji, Zwlekający Odkładacz przede wszystkim dowiaduje się o wiek i zdrowie reformatora zgłaszają­cego projekt ustawy. Przyjmując 70 lat za podstawę swego obliczenia złagodzonego czynnikami ubezpiecze­niowymi dochodzi do wniosku, że reformator A może prawdopodobnie agitować za swym projektem jeszcze przez osiem lat. Odmowa Przez Zwłokę (OPZ) oznacza, że postępowanie “We właściwym czasie" (WWC) będzie w tym wypadku znaczyć: dziewięć lat od teraz. Uświadomienie sobie, że WWC jest większe niż Przewidywa­ny Okres Życia (POŻ) reformatora, często wystarczy dla utrącenia całego pomysłu na samym początku. Dla wielu ludzi nastawionych altruistycznie świadomość, że czegoś nie można zrobić w ciągu ich życia, jest rów­noznaczna ze świadomością, że nie można tego zrobić w ogóle. Tam gdzie jakaś pożyteczna reforma wchodzi w życie, jak to od czasu do czasu musi się zdarzyć, jest to rezultat faktu, że reformator żyje i pracuje o całe lata dłużej, niż można było przypuszczać.

Nienawiść

W ten sposób reformator może przeżyć Zwlekającego Odkładacza ZO, który specjalną nienawiścią darzy re­formatorów młodszych od siebie. Dlatego zdarzają się wypadki, że czynnik WWC jest mniejszy niż POŻ, a w konsekwencji powstaje jakieś mało przekonywa­jące ustawodawstwo. Lecz ludzie tacy jak Sir Alan Herbert nigdy nie byli, liczni, a w gruncie rzeczy mają oni skłonność do wymarcia. Przeciętny reformator czy innowator poddaje się znacznie łatwiej, pozostawiając ZO na stanowisku siły, gotowego do utrącenia następ­nej propozycji przy użyciu tej samej techniki. Tak więc rozmyślnie planuje się zwłokę jako formę odmowy i przedłuża się ją na tyle, aby objęła przewidywany okres życia osoby, której propozycja została włożona do szuflady. ZWŁOKA JEST NAJBARDZIEJ ZABÓJ­CZĄ FORMĄ ODMOWY. Tak brzmi Prawo Zwłoki Parkinsona. Matematycznie wyraża się ono w równa­niu, gdzie: Z = POŻ, czyli Przewidywany Okres Życia osoby, od której pochodzi proponowana reforma. M = WWC, czyli czas upływający pomiędzy pierwszą propo­zycją a ostatecznym rozwiązaniem, L = liczba nie należących do rzeczy problemów wprowadzonych do dyskusji i W = wiek Zwlekającego Odkładacza.

Zatem x jest długością zwłoki, która równa się od­mowie.

W tym miejscu koniecznie trzeba podkreślić, że Zwlekający Odkładacz rzadko mówi prosto z mostu: “Tego się nie da zrobić w ciągu pańskiego życia". Pozwala, żeby ten fakt ujawnił się w trakcie dy­skusji.

- Naszą najlepszą metodą - zaczyna - jest po­wołanie Komisji Proceduralnej.

Cyniczny podkomitet

-- Da nam to Zarys Propozycji, której rozmaite fragmenty zostaną przedstawione podkomitetom utwo­rzonym po to, aby zajęły się prawnymi, finansowymi, cynicznymi, technicznymi, politycznymi, histerycznymi, statystycznymi, bezskutecznymi i zwykłymi aspektami planu. Podkomitety przedstawią swoje sprawozdania Komisji Proceduralnej, która następnie ogłosi Sprawo­zdanie Tymczasowe. Powinno się je przedłożyć Komisji Badawczej, która zbierze się nie później niż w ro­ku 1973. Zadaniem Komisji będzie zalecenie procedury, którą powinniśmy przyjąć przy podejmowaniu decyzji, a przede wszystkim zastanowienie się, czy należy w ogó­le dalej coś robić w tej sprawie.

Po krótkiej przerwie dla zaczerpnięcia oddechu ZO ukończył na odwrocie koperty swoje obliczenia, ile

Zwłoki będzie się równać Odmowie. Nakreśliwszy pro­ces, który będzie się ciągnął do roku, powiedzmy, 1975, zorientował się, że datą docelową jest rok 1980. Mówi więc dalej, co następuje:

- Jeśli przyjmiemy - a podkreślam, że nie jest to tylko kwestia formalna - jeśli przyjmiemy, że należy podjąć akcję, wówczas końcowe sprawozdanie Komisji zostanie przesłane do Międzydepartamentalnej Partii Pracy, która zaleci skład Komisji Planowania. Zada­niem Komisji Planowania będzie dotrzeć do stałego podsekretarza stanu, który przedłoży sprawę ministro­wi. Jeżeli jego reakcja okaże się przychylna, sprawa zostanie wniesiona na Konferencję Partyjną w Skegness. I Partia zadecyduje, czy Czas jest Odpowiedni - czy nie jest za wcześnie przed Powszechnymi Wybora­mi, a może za wcześnie po nich. W świetle tej decyzji zadaniem ministra będzie wydanie dyrektywy. Jed­nakże w tym stadium sprawy nie będzie on mógł zrobić nic więcej, jak tylko, w zasadzie, zalecić potrzebę dal­szych badań.

Dlaczego nie?"

To zwykle wystarczy, żeby pogrzebać sprawę, przy czym nie użyto ani jednego argumentu przeciwko oma­wianej propozycji. Reformator dostrzega przed sobą jedynie wizję nie kończących się komitetów, próbują­cych zadecydować, czy w tym przypadku należy doko­nać wstępnych badań punktów, które trzeba przedsta­wić Komisji. Komitetologia (nauka o posiedzeniach ko­mitetów) jest starą metodą grania na zwłokę, lecz w nowoczesnym świecie technika zwłoki rozwinęła się wskutek powszechnie panującego poglądu o koniecz­ności przeprowadzania badań. Jak wiemy, w sprawach naukowych główną zasadą jest poznanie faktów. Ta sama zasada zastosowana do problemów ludzkich ozna­cza, że fala przestępstw nie jest sprawą reguły, lecz oceny. Jeżeli w Los Angeles buntują się Murzyni, pierwszą naszą reakcją jest policzenie Murzynów, a drugą rozstrzygnięcie, czy są oni tak czarni, jak ich malują. To poszukiwanie faktów jest zatem namiastką, gdyż decyzja jest powszechnie znana. Nie zauważamy również, że owo poszukiwanie faktów jest także na­miastką Myśli. Miesiące, które spędzamy na wysłuchi­waniu opinii statystyków, psychologów, grafologów, socjologów, alchemików i alienistów, nie są tylko mie­siącami zwykłej bezczynności. Ich rezultatem jest stłu­mienie naszej myśli nawałem spraw nie należących do rzeczy. Musimy uświadomić sobie, że decyzje zależą od istnienia ludzi posiadających wiedzę zarówno ogól­ną, jak specjalistyczną, ludzi, którzy często są Prawem sami dla siebie, ludzi, którzy o wiele częściej pytają: “Dlaczego nie?" niż: “Dlaczego?"

Nieodpowiedni zawód

Oficerów uczyło się zwykle w wojsku, a może wciąż jeszcze ich się uczy, jak należy przeprowadzić ocenę sytuacji. Zaczyna się (mogłoby tak być) od ustalenia teoretycznej pozycji krytycznej. Wróg posuwa się na­przód z punktu A w kierunku punktu B, most zostaje wysadzony w punkcie X, a linia kolejowa zniszczona w punkcie Y, pomiędzy tobą a najbliższą formacją cała komunikacja jest przerwana. Wśród pocisków, wybu­chających z wszystkich stron, znękany oficer ma usiąść i u góry arkusza papieru formatu 13V2X17 cali napisać “Ocena sytuacji", podkreślić ten tytuł, zanim przejdzie do podawania szczegółów na temat swego Celu, Czyn­ników, które mogą wpłynąć na jego Zdobycie, Dróg otwartych z jednej i z drugiej strony, i Wniosków, do których nieuniknienie zmierza. Nigdy nie przyznano żadnych dodatnich punktów za dojście do wniosku, że przede wszystkim zawód oficera jest nieodpowiednio wybranym zawodem. Bez wątpienia jednak takie ćwi­czenie umysłowe posiada swoją wartość. Czy ludzie rzeczywiście robią to wszystko podczas bitwy, czy nie, logika Oceny godna jest polecenia. I ktoś mógłby przypuszczać, że najpowszechniejszy błąd wynikający z braku doświadczenia to zła interpretacja faktów. Jednakże w praktyce prawdziwą przeszkodą był zawsze paragraf “Cel". Dla większości ludzi o wiele trudniej jest zdecydować się na to, co mają próbować zrobić, niż opisać, w jaki sposób proponują to zrobić. Co do Czyn­ników oddziałujących na sytuację, to oglądane z jednej i z drugiej strony, są one ważne tylko o tyle, o ile mają związek z Celem. Dlatego jeśli Cel jest zły, żaden ele­ment Oceny nie będzie w porządku. Spostrzeżenie to sprawdza się zarówno podczas pokoju, jak na wojnie i urodzonym przywódcą jest ten, kto najpierw rozważa swój Cel, a dopiero potem pozycje statystyczne.

Szybkie krążenie

Dzisiejszy przywódca musi pokonać wiele przeszkód, a Zwłoka jest często najgorszą z nich. Lecz w pewien sposób przychodzi mu na ratunek postęp techniczny. Nastąpiło na przykład poważne ulepszenie w procesie powielania i mnożenia czytelnych dokumentów dla ich szybkiego krążenia. Memoranda są zwykle wartościo­we, ponieważ pochodzą od tych, którzy są najbardziej aktywni i dlatego najlepiej poinformowani. Pocho­dzą one przede wszystkim od tych, którzy najpierw je przemyśleli. Co więcej, przekonujemy się, że autor krążącego memorandum co najmniej pod trzema wzglę­dami znajduje się w bardziej korzystnym położeniu od swych kolegów. Określił swój cel. Podkopał zaufanie komisji do tych, którzy go nie przeczytali. Na koniec dostarczył coś, co może się stać podstawą ugody. Ale memoranda są może mniej ważne niż korespondencja. I jeśli istnieje jakiś pomysł, który bardziej niż inny może pomóc w załatwieniu sprawy, jest nim wysyłanie listów w kserografowanym duplikacie. Zamiast dykto­wania odpowiedzi adresat może zanotować swoją uwa­gę na marginesie duplikatu: “Zgoda", “Niemożliwe", albo zwyczajnie: “Brednie!"

Uproszczenie

W tym miejscu słusznie można by zapytać, czy mno­żenie dokumentów nie opóźnia przypadkiem załatwie­nia sprawy, zamiast ją przyspieszyć. Zapewne, jest to możliwe, lecz nie nieuniknione. W historii wynalazek druku był podobną, a może bardziej niebezpieczną nowo­ścią, co wynalazek prochu strzelniczego. Ale nastąpiła po nim nie stagnacja, lecz zmiana. Wynalazek ksero­grafii oznacza stadium rozwoju o niemal równym zna­czeniu. Jednak ci, którzy z ulgą zwracają się do czyn­ności kopiowania i powielania, nie wymagającej ani specjalnego personelu, ani specjalnego wyszkolenia, powinni pamiętać o dwóch faktach. Po pierwsze, łatwość powielania czyni jeszcze bardziej ważnym to, aby oryginalny dokument był jasny, czytelny i zwięzły. W obecnym dziennikarstwie daje się zauważyć smutny kontrast pomiędzy świetnym wyposażeniem technicz­nym a zupełnym brakiem czujności redakcyjnej. W ten sposób głośnik wydaje się logicznym rezultatem tego, że nikt nie ma nic do powiedzenia. Wraz z udoskonale­niem kserografii potrzeba nam nowego i wyższego po­ziomu angielszczyzny. Ludzie muszą uczyć się w biurze tego, czego nigdy (widocznie) nie nauczyli się w szkole. Umiejętność pisania sama w sobie też nie wystarcza tym, którzy nigdy nie nauczyli się czytać. Przy tak uproszczonej dokumentacji musimy mieć urzędników, którzy potrafią tylko rzucić okiem na stronice, a prze­cież pojąć ich treść. Nie jest to takie trudne, jak się wydaje, a z pewnością będzie czymś zasadniczym w cią­gu najbliższych lat.

Zauważmy wreszcie, że kserografia zaoszczędza nam czas na wykonywanie innych prac. Dawne formy po­wielania od druku począwszy - w rezultacie powięk­szały listę tych, do których miały dotrzeć. Tam gdzie kopie ma otrzymać 78 osób, zamawiamy ich zawsze 100, po prostu na wszelki wypadek. Kiedy woskówka już została wykonana, zorientowaliśmy się, że lepiej za­trzymać 22 kopie w zapasie, niż ewentualnie przygoto­wać później nową. Ale zapasowe kopie stanowią marno­trawstwo papieru i miejsca w magazynie, właśnie takie marnotrawstwo, nad którym administrator zawsze ubo­lewa. Wobec tego naturalną reakcją jest rozesłanie większości kopii ludziom, których dotyczą one tylko marginesowo, dodając ich nazwiska do rozdzielnika. Lecz skoro liczba raz osiągnęła cyfrę 100, następna partia obiegowego materiału dojdzie do cyfry 120, przy czym z ostatnimi 20 sztukami będzie znów ten sam problem. W ten sposób rozdzielniki mają przyrodzoną tendencję wzrostu. Wydłużająca się lista w sposób nie­mal nieunikniony musi objąć tych, którzy coraz gorzej umieją czytać. Okólnik dociera zatem do osób, których szybkość pojmowania zmniejsza się stopniowo na każ­dym szczeblu. Coraz więcej ludzi na coraz niższych szczeblach spędza coraz więcej czasu, czytając coraz więcej rzeczy, dotyczących ich coraz mniej. Wszystko to jest stratą czasu i pieniędzy. Jedną z korzyści ksero­grafii jest to, że sekretarka może w pierwszym rzucie zamówić 78 kopii, wiedząc o tym, że w każdej chwili może ich mieć więcej bez żadnego specjalnego wysiłku i kosztu. Prawa Zwłoki Parkinsona nie można oczywi­ście poprawić ani odwołać. Jest ono równie trwałe, jak Prawo Ciężkości. Jednakże, podobnie jak inne Prawa Natury, można je obejść.

Wrzesień 1966

Jak napisać pracą doktorską

Podróżnik, który zrządzeniem losu odwiedził wiele amerykańskich uniwersytetów i college'ów, musi do­strzec, jak bardzo różnią się one pod względem repu­tacji, charakteru i rozmiarów. Musi także zwrócić uwa­gę na cechy, które są im wspólne. Zacznijmy od tego, że istnieje budynek, który powstał w roku 1882. Usy­tuowany centralnie, zbudowany solidnie z prostego kamienia, z gotycką bramą i z wieżą zegarową - żaden ośrodek uniwersytecki nie może się bez niego obejść. Jest to najlepszy fragment konstrukcji budowlanej, jaką uniwersytet posiada lub będzie kiedykolwiek po­siadał, i nie ma żadnej nadziei, żeby się kiedyś zawalił. Przeciwnie, przetrwa on z pewnością wszystko inne, łącznie z najnowszym, funkcjonalnym budynkiem, któ­ry jest na ukończeniu i w którym będzie się mieścił Wydział Fizyki. Zwiedzający nie zawsze może obejrzeć gmach z roku 1882, lecz wie instynktownie, że on istnieje i że przydzielono go administracji, matematyce lub prawu. Dalej znajduje się Biblioteka Uniwersytec­ka, która zawsze przerasta swoje pomieszczenia i wła­śnie się powiększa albo przenosi gdzie indziej. Oparto ją na złym systemie klasyfikacji, ale teraz jest już za późno, aby to zmienić. W budowie znajduje się także Nowe Audytorium, budowla w kształcie grzyba, zapro­jektowana w czasie rozmów na temat koncertów mu­zyki klasycznej, lecz w rzeczywistości przeznaczona do gry w koszykówkę. Pozbycie się owego audytorium jest w praktyce niemożliwe, najlepszą rzeczą, jaką każdy rektor może uczynić, to odwlec ukończenie jego budo-wy i zasłonić je drzewami. W większości ośrodków uni­wersyteckich istnieje także Problem Planowania, który wynika z Błędów Przeszłości. Najpowszechniejszy błąd polega na tym, że zbudowano budynki tymczasowe, które zawsze potrafią przetrwać pięćdziesiąt ,lat, na miejscu potrzebnym pod budowę Wydziału Inżynierii Elektrycznej. Inny powszechny, lecz niezmienny błąd to budowa domów dla stowarzyszeń studenckich na Przestrzeni Potrzebnej dla Dalszego Rozwoju. Gdzieś mniej lub więcej poza polem widzenia znajdują się zgrzybiałe baraki przeznaczone dla żonatych studen­tów; mieszkania, które podupadły od czasu, kiedy słu­żyły za Pomieszczenie Wydziału, a jeszcze bardziej od czasu, kiedy pierwotnie stanowiły pomieszczenie dla jeńców wojennych. Całkowicie poza polem widzenia znajduje się niszczejąca budowla, która była najpierw domem rektora, a obecnie mieści się w niej Klub Wy­działu.

Dotąd istnieje możliwość uogólnień. Możemy też za­ryzykować dalsze przypuszczenie, że gdzieś w obrębie uniwersytetu, wyryte na niezniszczalnym granicie, znajduje się szlachetne motto, które przyświeca wyż­szym studiom. Nikt właściwie nie może go zobaczyć. Nikt nie może powiedzieć dokładnie, gdzie ono jest. Jednakże nawet najstarszy wychowanek uczelni nie może zdecydowanie zaprzeczyć, że go nie ma. Otóż ukryta, czy też nie ukryta, w cieniu dzikiego wina in­skrypcja istnieje i brzmi następująco: “ŁATWIEJ COS ZACZĄĆ, NIŻ Z TYM SKOŃCZYĆ". W ramach zwy­kłego eseju nie można w pełni wyjaśnić głębi i subtel­ności tego aforyzmu. Można go zastosować zarówno do polityki uniwersyteckiej, jak i do wysiłku podjętego przez fakultet dla wykonania pracy, którą powinna była wykonać szkoła średnia. Można go zastosować do Działalności Oświatowej i do Programu Nauk Społecznych, do ćwiczeń wojskowych i do orkiestry. W gruncie rzeczy można na ten temat napisać książkę. Tutaj na tych niewielu stronach zajmiemy się nim jedynie w od­niesieniu do Przebiegu Studiów, prowadzących do uzyskania stopnia Doktora Filozofii. Rozpocząć takie studia jest względnie łatwo. Wyrwać się z nich z per­gaminem w ręku jest coraz trudniej. Zabiera to także coraz więcej czasu, zwykle sześć lat, a zdarza się, że i osiem. Istnieje wiele obiekcji natury ekonomicznej, społecznej, a nawet uczuciowej przeciwko poświęcaniu sześciu lat na zdobycie wyższego stopnia naukowego. Lecz owe akademickie niedogodności stają się jeszcze poważniejsze, ponieważ koła badań naukowych obra­cając się, drążą sobie coraz to głębszą koleinę, z której wielu uczonym nigdy nie udaje się wydostać. Dopu­szczono do tego, żeby praca doktorska, często na błahy temat, nadający się do szybkiego opracowania i odło­żenia na bok, stała się dziełem życia. W obliczu owego niebezpieczeństwa, które samo stanowi tylko jeden aspekt Prawa rządzącego wyższym wykształceniem, oddamy doktorantowi przysługę społeczną ofiarowując mu przewodnik ułatwiający osiągnięcie pewnego i szyb­kiego sukcesu. Taką właśnie przysługę społeczną chce­my teraz wyświadczyć. Dla studenta, który przeczyta niniejsze strony ze skupioną uwagą, napisanie udanej pracy nie będzie obecnie żadnym problemem. I czemuż miałoby nim być? Prace naukowe, jak wiemy, należą do dwóch zasadniczych typów. W pracach humanistycz­nych uczoność kandydata ocenia się według ilości i nie­jasności przypisów, zupełnie tak, jak akademicką po­zycję college'u mierzy się ilością centymetrów oplata­jącego je bluszczu. W pracach, których tematem są nauki ścisłe, wiedzę kandydata ocenia się równie łatwo według ilości i złożoności równań. Dlatego gwarancją pełnego sukcesu, zwłaszcza jeśli idzie o nauki społeczne, jest napisanie pracy, która zawierałaby zarówno przypisy, jak i równania. Taka mieszanina wiedzy i uczoności nigdy jeszcze nie zawiodła.

Sztuki łączenia przypisów i równań najlepiej nauczyć się na przykładzie. Przypuśćmy, że tematem twojej pracy są podatki, jest to zupełnie dobry temat socjolo­giczny, któremu dotychczas poświęcano bardzo mało uwagi. Przypuśćmy dalej, że rozprawa zaczyna się na­prawdę od drugiego rozdziału. Oparty na tych przypu­szczeniach tekst powinien brzmieć mniej więcej w ten sposób:

Rozdział II :PODATKI W ŚWIECIE STAROŻYTNYM

Do najwcześniejszych systemów podatkowych, o któ­rych posiadamy szczegółowe wiadomości, zalicza się system Chaldejczyków, u których 10% podatek był rzeczą zwykłą2, lecz często przekraczaną.

Za czasów Dariusza, króla Persji3, obliczono4, że jego dochody skarbowe doszły do sumy 28 000 000 funtów wg wartości z roku 19045, przy czym dodatkową daninę przyjmowano w naturze, a domiar spłacano eunuchami6. Nie wiemy, niestety, w jakim stosunku były te sumy do dochodu narodowego ani do dochodów jedno­stek, ale zdaje się, iż uczeni na ogół zgadzają się co do tego, że w obydwu wypadkach nie osiągnęły one 10%, z wyjątkiem profesora Schnitzelsauerkrauta, którego poglądy, jak się zdaje, podzielali inni przedstawiciele uniwersytetu w Getyndze 7.

Wspominamy o tym jedynie po to, aby uzasadnić powołanie się na Niemców. To zawsze dobrze wygląda w pracy naukowej. Nieco dalej powołamy się też na Chińczyków.

Pewne dokumenty odnalezione w Niniwie rzucają nieco światła na trudności związane ze ściąganiem po­datków w Tyrze 8 i Sydonie 9, lecz jeszcze więcej wiemy o ściąganiu podatków w Atenach 10, o czyni wzmianka dowodzi, że autor uczęszczał do właściwej szkoły (co czynił rzeczywiście) 11. A zatem Ateny dają nam wczesny przykład tego, co nazywamy demokracją12. Nie znaczyło to, że Ateńczycy posiadali własne docho­dy13, gdyż dochody ich pochodziły głównie z sum zbie­ranych w innych częściach Grecji14. Posiadamy na to liczne dowody archeologiczne15, a z, napisów pochodzą­cych z okresu wojny archidamijskiej 16 wiemy, że płatności dokonywano w okresie Festiwalu Dionizyjskiego17. Przypuszcza się, że jeden z owych napisów 18 czyni tę procedurę znośnie jasną. Inny napis, który ma być wkrótce odkryty w miejscu dawnego śmietnika poza bramą Dipylonu w Atenach, rzuci jeszcze więcej światła na zagadnienie podatków, skoro tylko autor znajdzie czas, aby go zagrzebać i rozejrzeć się za jakimś wspólnikiem, z którym odgrzebie go na nowo. Zrekonstruowany wygląd tej tablicy pokazany jest na Plan­szy I. Należy rozumieć, że część zakreskowana jest tą jedyną, która się zachowała. Nie może być wątpliwości co do ogólnego znaczenia, ani co do faktu, że obowiązek zwoływania Eklezji spadał na prytanis; nasza wiedza o tym pozwala nam łatwiej odcyfrować i przetłumaczyć napis, a także łatwiej go ułożyć. Ciekawym szczegółem na cokole jest nie zapisane miejsce pośrodku. Jednakże zastanawiając się nad dowodami epigraficznymi, a także na podstawie studiów pewnych nie uporządkowanych fragmentów, uwzględniając także odpowiednią szero­kość tablicy w związku z jej symetryczną rekonstruk­cją, bez trudności dojdziemy do wniosku, że napis na cokole (jakkolwiek nigdy nie napisany w całości) miał brzmieć, jak następuje:

------------------------------------------------------

Jednakże pod warunkiem, że żadne

miasto nie zapłaci daniny większej,

niż to określa Prawo Parkinsona

------------------------------------------------------

Nie ma potrzeby podkreślać pełnego znaczenia tego zasadniczego odkrycia. Nigdzie nie stwierdza się, że owo zastrzeżenie odnosi się do Drugiego Prawa Parkin­sona, lecz to oczywiście wynika z kontekstu.

Przechodząc do późniejszego okresu, musimy następ­nie odwołać się do Praw Skarbowych Ptolemeusza Filadelfosa19, który rządził Egiptem20 od ok. 284 do 245 p.n.e., wstępując na tron po Ptolemeuszu I21 22, który był nieprawym23 synem Filipa Macedońskiego. Ów24 Filip, czwarty syn Amyntasa, króla Macedonii, poślubił Olimpiadę, córkę Neoptolemosa etc. Papirus skarbowy25, odkryty przez profesora Flindersa Petrie w roku 1895, jest dla nas autorytatywnym źródłem, jeśli idzie o metody ściągania podatków stoso­wane w ptolemejskim Egipcie, i z niego dowiadujemy się, że metody ściągania podatków były w owych cza­sach wysoko rozwinięte. To samo wrażenie odnosimy ze studiów nad Syrią pod panowaniem Seleucydów. Lecz tam także stopa podatkowa nie była wygórowana 26... (i tak dalej i tak dalej).

(UWAGA DLA ZECERA: Proszę złożyć powyższe w taki sposób, aby jedna cała strona obejmowała tylko przypisy, bez żadnego innego tekstu).


Odpocząwszy chwilę, czytelnik powinien zdać sobie sprawę, że cel techniczny polegał dotychczas na tym, aby zwiększać stosunek przypisów do tekstu dopóty, dopóki nie dojdzie się do strony, gdzie nie będzie w ogóle żadnego tekstu. Wtedy egzaminującemu będzie bardzo trudno przypomnieć sobie, o czym rozdział miał traktować.

Można przyjąć, że w tym miejscu egzaminujący zo­stanie wytrącony z równowagi. Kiedy jest on jeszcze otępiały z podziwu i przerażony głębią twej wiedzy, musisz nagle zmienić taktykę. Teraz nadszedł czas na wprowadzenie twych rezerw matematycznych. A zatem nagle rozpoczniesz ciągnąć dalej w ten sposób:


O ile w ptolemejskim Egipcie, a także w Syrii pod panowaniem Seleucydów opodatkowanie bywało zwy­kle rozsądne, o tyle w niektórych innych krajach, a szczególnie w późnym okresie cesarstwa rzymskiego zdarzały się wypadki nadmiernych podatków. Ze stu­diów nad wymiarem podatków, istniejącym za pano­wania ostatnich cesarzy, można wyprowadzić współ­czynnik klęski; punkt, w którym nadmierne opodatko­wanie spowoduje rzeczywisty bunt.

Współczynnik klęski można dokładnie wymierzyć za pomocą formuły:

gdzie r = stosunek osób płacących bezpośredni podatek do tych, którzy ciągną wyraźne korzyści (aby obliczyć tę liczbę, winno się pominąć* podatek pośredni, np. po­datek obrotowy, jako że zrównoważy się to z liczbą osób ciągnących niewyraźne korzyści); m = całkowita liczba roboczogodzin przeznaczonych na wypełnianie formularzy związanych z dochodami, czy to za pośred-nictwem Departamentu Podatku Dochodowego, Ceł i Akcyzy, czy też innych takich Departamentów, jakie mogłyby być lub jakie zaraz można wymyślić dla obałamucenia społeczeństwa, nie zapominając przy tym o trudzie tych, którzy mozolą się w imieniu ofiar; a = zdolności całkowicie zmarnowane na rozwiązanie przeciwstawnych problemów uchylania się od płacenia podatków i ściągania ich; b = dochód, który można od­pisać całkowicie na zasadzie działania albo Pierwszego Prawa Parkinsona, albo jednego z procesów przedsta­wionych w niniejszej pracy (rozdziały 7-12). Ta prosta formuła daje nam y, pod którym będziemy rozumieć narodowe podatki. W czasie wojny klęska zbliża się nieuchronnie, gdy

gdzie to = wola przetrwania; n - całkowita mobiliza­cja do podjęcia dodatkowego wysiłku, at = zdolności, jakie jeszcze są osiągalne. A w okresie pokoju, gdy

gdzie s oznacza punkt, w którym indywidualny płatnik podatków będzie próbował uniknąć dalszej konfiskaty mienia za pomocą gwałtownych środków; 1 = czas, jaki upłynął pomiędzy otrzymaniem zarobków a wzrostem kosztów utrzymania, a h = zmarnowane godziny wsku­tek restrykcyjnych praktyk i strajków.


Tutaj osiągnąłeś kulminacyjny punkt swej pracy, Moment Prawdy, punkt, w którym egzaminator raczej przyzna ci doktorat, niż spróbuje czytać dalej. Daj jeszcze na kilku następnych stronach trochę algebry, a potem niech rzecz skończy się w sposób najbardziej dla ciebie wygodny. Niektórzy kandydaci do stopnia Doktora Filozofii wypełniają resztę tomu fragmentami ze sprawozdań Kongresu. Inni posuwają się tak daleko, że ostatnie sto stron pozostawiają nie zapisane. Jakąkol­wiek obierzesz metodę, możesz spokojnie przyjąć, że nagły zwrot do matematyki zupełnie zdezorganizuje twego egzaminatora i uczyni go niezdolnym do zebra­nia myśli. Wynikiem tego będzie nie tylko doktorat, lecz także dopuszczenie do habilitacji. I tutaj oczekuje cię nemezis. Bez żadnej intencji z twej strony wsiąk­niesz w pogardzany i marnie płatny zawód i wtedy raz jeszcze przekonasz się, że ŁATWIEJ COŚ ZACZĄĆ, NIŻ Z TYM SKOŃCZYĆ.

Proszę mi dać Biały Dom!

Wiele z naszych marzeń o władzy i o prestiżu można by odkryć już w dawnych “Baśniach z tysiąca i jednej nocy". Kalif klaszcze w dłonie, a niewolnicy momen­talnie padają na twarz. “Przywiedźcie do mnie Wiel­kiego Wezyra!" - grzmi. Niewolnicy znikają i wracają po kilku sekundach z zadyszanym Wielkim Wezyrem. Później w ciągu dnia w nieco zmienionym nastroju mówi łagodniej: “Przywiedźcie mi z haremu tę dziew­czynę z Isfahanu..." Albo może to być zakwefiona Fatima, która mówi do eunucha: “Zaprowadź mnie do twego pana!" Obojętnie: na rozkaz czy nie na rozkaz, poddani dostają się w ten sposób przed Oblicze. Oto marzenie, którego nowoczesnym i zmechanizowanym ekwiwalentem jest - telefon. Że telefon jest namiastką marzenia, to widać z języka, jakiego używa się w roz­mowach. “Proszę mi dać ambasadę Boliwii!" albo “Pro­szę mi dać Pentagon!", “Proszę mi dać Biały Dom!" albo “Proszę mi dać Kreml!" Żądanego obiektu mają oczy­wiście dostarczyć zdyszani niewolnicy. W przeciwnym razie - i bardziej stosownie - powinni byśmy mówić: “Proszę zwrócić uwagę Departamentu Stanu na mój błagalny głos!" Później w ciągu dnia moglibyśmy użyć innego tonu, by mruknąć: “Proszę mi dać Elizabeth Taylor...", aby poprosić ją o datek na cel dobroczynny, lecz wciąż z odrobiną fantastycznej aluzji, jakby suge­rującej na pół ukrytą uległość.

Dlatego telefon stał się symbolem władzy i płci. Z jednej strony mamy fikcyjnego wyższego urzędnika wydającego zwięzłe telefoniczne rozkazy niewidocznym lecz przypuszczalnie drżącym poddanym. Z drugiej mamy rozpromienioną, wymarzoną dziewczynę z ogłoszenia, lekko owiniętą w ręcznik, ze słuchawką w ręce. Mogłaby ona, teoretycznie, rozmawiać ze swym agentem podatkowym lub dentystą, ale nasuwa się nam raczej myśl o romansie. Pozwala to kobietom utoż­samić się z nią, a mężczyznom utożsamić się z ukocha­nym, którego ona słucha. Ale czy fikcja zgadza się z istotnym stanem rzeczy? W sprawach interesów czę­sto się zgadza, gdyż telefonu używa się jako rekwizytu. Wobec jakiej publiczności? Wobec stenotypistki, wobec prokurenta, który przypadkiem jest w biurze, wobec młodszego urzędnika, który właśnie wszedł, a może i wobec dziewczyny z centrali; niewielka to publiczność, ale lepsza niż żadna. Korzystamy z niej tak samo, jak komik telewizyjny korzysta z pracowników technicz­nych studia, jako skromnej namiastki widzów, których on sam nie może oglądać i których reakcji nie może odgadnąć.

Toteż telefon należy do grupy innych rzekomo funk­cjonalnych maszyn. Automobil teoretycznie jest środ­kiem przenoszenia się z punktu A do punktu B, lecz w praktyce traktuje się go jako symbol władzy i płci. Motorówka jest teoretycznie środkiem transportu, lecz w gruncie rzeczy symbolizuje płeć i władzę. Tak samo rancho i basen pływacki, podróż dookoła świata i po­siadłość na Florydzie. I tak oto telefon, którego zupełnie rozsądnie można używać do zamawiania towarów w sklepie lub przywołania montera, przemienił się - na wysokim szczeblu urzędowym - w jeszcze jedno narzędzie symbolizmu. Jednakże normalnie nie nadaje się do rzeczywistego (w przeciwieństwie do dramatycz­nego tylko) manifestowania władzy. Jest na przykład złym środkiem kontroli pomiędzy centralą i podległym jej zakładami. Dramatyzuje tylko subordynację, nieprzekazując efektywnych poleceń. Dlatego jest ulu­bionym instrumentem panikarzy, histeryków, krzykaczy i mętniaków. Z wyjątkiem ostatecznej konieczności, władzę wykonuje się najlepiej w drodze osobistego kon­taktu i dyrektywy pisemnej, a jeszcze lepiej przez po­łączenie tych dwóch czynników, przy czym pierwszy daje natchnienie, a drugi listownie poleca, co należy robić.

Mówi się, że prezydent Johnson telefonuje nałogowo, sięgając po słuchawkę tak machinalnie, jak generał sięga po mapę lub starsza dama po swą robótkę. Dlatego będzie rzeczą naturalną, gdy zapytamy, czy istnieją po temu jakieś specjalne powody, czy też oznacza to (jak można by podejrzewać) brak organizacji i metody. Ale na początek słuszna będzie tylko uwaga, że prezydent Stanów Zjednoczonych ma do wykonania takie zadania, które każdego urzędnika doprowadziłyby do stanu drżenia i do telefonicznego obłędu. Niezależnie od wszystkich obowiązków ceremonialnych, które w Anglii przypadają królowej, sprawuje on całą władzę wyko­nawczą i wszystkie funkcje partyjne, które w Anglii przypadają premierowi. I podczas gdy zakres jego od­powiedzialności jest nieograniczony, jego rzeczywistą władzę ogranicza konstytucja i Kongres, opinia pu­bliczna i prasa. Dlatego do pewnego stopnia brzęczenie w centrali telefonicznej Białego Domu jest błędem sy­stemu. To, co zaplanowano dla wolnej federacji gmin wiejskich, nie jest z konieczności najlepszym modelem organizacji dla dzisiejszego świata.

Dlaczego jednak prezydent - a właściwie każdy wyższy urzędnik - staje się nałogowcem telefonu? Chociaż ów instrument ma w sobie coś symbolicznego, co może hipnotyzować pretendentów do władzy, to z pewnością nie powinien być atrakcyjny dla tych, któ­rzy są już na szczycie. Prezydent nadaje styl zachowaniu się wysokiego urzędnika, nie potrzebuje go naśladować. Żaden gest ani żaden hałas nie sprawi, aby wydawał się większy, niż jest. Czemuż więc uciekać się do tej pantomimy władzy? Próbując rozwiązać ten kłopotliwy problem, musimy przyznać, że telefon, obok stron ujemnych, ma również strony dodatnie. Po pierwsze, może on przekazać (jeśli to jest pożądane) nastrój po­śpiechu i kryzysu. Po drugie - umożliwia przełożone­mu odłożenie słuchawki po wydaniu poleceń, udarem­niając w ten sposób wszelką dyskusję, obiekcje i dosły­szalny protest. Po trzecie - można go użyć do odparo­wania wszelkiej dalszej reakcji. “Prezydent wyszedł z biura i nie wiemy, kiedy wróci" - kłamie sekretarka. Na to interesant, zgłaszający się osobiście, może odpo­wiedzieć: “Bzdury! Widziałem go, jak wchodził"; ale niewiele można osiągnąć z oddalenia, rozmawiając z dziewczyną z centrali. “Przepraszam" - powie i linia znów się wyłącza. Zachodzi jednak pytanie,, czy są to naprawdę dodatnie strony telefonu. Gdyż zwykle nie ma żadnej notatki o tym, co zostało powiedziane, żad­nej pewności, że instrukcje zostały zrozumiane, ani pełnego zaufania, że nastąpi po nich jakakolwiek akcja. “Ach, ależ po wydaniu polecenia telefonicznego można przecież wysłać list lub telegram, jeśli chodzi tylko o zanotowanie sprawy". Oczywiście można, ale powsta­je kwestia, czy poprzednia rozmowa telefoniczna była potrzebna. Czy jakiekolwiek kroki zostaną podjęte, za­nim nadejdzie list? W transakcji handlowej, gdzie w grę wchodzą pieniądze, odpowiedź prawie na pewno brzmi: »Nie". Czyż to samo nie odnosi się również do po­lityki?

Wydaje się być faktem, że rozmowa telefoniczna wskazuje na pewne wahanie ze strony władzy. Jest ona sondowaniem opinii, próbą dowiedzenia się, co na­leży uczynić, próbą dojścia do ewentualnej decyzji.

Jaka będzie lokalna reakcja, jeśli...?" “Czy sądzi pan, że Kongres zgodzi się na coś takiego, jak...?" “Czyj kraje NATO poprą nas, jeśli odrzucimy...?" Ten rodzaj badań może być potrzebny, ale z pewnością winien odbywać się na szczeblu poniżej szczytu, pomiędzy powiedzmy - “numerami trzecimi" po każdej stronie.! Gdyż w wyniku głośnego myślenia na szczycie następuje osłabienie siły decyzji wówczas, kiedy ona zapadnie. Jeśli trąba dźwięczy niepewnym tonem, któż będzie] się przygotowywał do bitwy? To prawda, że telefon jest najbardziej użyteczny na szczeblach niższych i średnich oraz pomiędzy ludźmi mniej więcej równej rangi, jak to się dzieje szczególnie między równymi, braki jakiejkolwiek notatki może być bardzo korzystny, pozwalając na rzucanie powiedzeń, których nikt nie powierzyłby papierowi. “Czy myślisz, że Dithering nadawałby się na ambasadora w Snafie?" Po małej pauzie! następuje zabójcza uwaga: “No cóż... pochodzi z bardzo! dobrej rodziny..." W sprawach handlowych tak samo po krótkiej pauzie mówi się: “No cóż... to jest staraj firma..." Ale takie powiedzenia, jak te, najlepiej brzmiał między równymi sobie. Na najwyższym szczeblu telefon powinno się uważać za niebezpieczny narkotyk, ponieważ udaje on i dramatyzuje działanie, które w rzeczywistości może spowodować tylko bałagan. Kontakt* telefoniczny, który może być niemal bezustanny na szczeblach niższych, winien być rzadszy na średnich, a niemal wyjątkowy na szczycie. Na każdym kolejnym wyższym szczeblu winno się spędzać przy telefonie po­łowę czasu spędzanego na stopniu niższym, przy czyni dwie godziny dziennie spędzane na szczeblu czwartym od góry, stają się piętnastoma minutami na szczeblu pierwszym.

Jednakże nawet używany właściwie telefon ma swoje niebezpieczne strony. Zacznijmy od tego, że może zajść wątpliwość co do identyczności osoby, z którą rozma­wiamy.

- Gadaj głośniej! - wrzeszczy niższy oficer na źle słyszalnej linii.

- Czy pan wie, kto ja jestem? - mówi spokojny głos z głównej kwatery.

- Nie.

- Jestem głównodowodzącym.

Po krótkim milczeniu niższy oficer pyta:

- A czy pan wie, kto ja jestem?

Usłyszawszy odpowiedź: - Nie, mówi: - To chwałą Bogu.


I szybko odkłada słuchawkę. Istnieje również niebez­pieczeństwo żartu. Wyższy urzędnik dzwoni z budki telefonicznej do swego kolegi, naśladując głos prezesa: “Mianuję pana członkiem zarządu". Następnym razem, kiedy taki telefon jest prawdziwy, ofiara poprzedniego kawału odpowiada brutalnym wrzaskiem, z którego potem musi się jakoś wytłumaczyć. Wreszcie na koniec istnieje możliwość pomyłki co do stref czasu. W porze obiadowej postanawiamy zadzwonić z Los Angeles do naszych przyjaciół w Londynie, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że położyli się już spać.

Zbyt mało można tu zapisać po stronie korzyści, lecz niechże i to mało zostanie powiedziane. Gdyż telefon, który pozostawia nas bezbronnymi wobec ataku, daje nam także środki odwetu, o czym świadczy poniższa anegdota. W miejscowym komisariacie policji szorstko odmówiono wszelkich informacji reporterowi, wypytu­jącemu o jakąś drobną strzelaninę. Wobec tego o 915 wieczorem reporter poskarżył się bezpośrednio komen­dantowi policji, który przyrzekł od siebie z domu, że zbada tę sprawę. O drugiej w nocy komendant zadzwo­nił do właściciela (nie do redaktora) gazety i rozpoczął wylewnie usprawiedliwiać się. “Nie potrafię panu po-wiedzieć, jak mi przykro... To okropne, że któryś z moich oficerów... W pełni zdaję sobie sprawę, że prasa ma prawo... Badam właśnie tę sprawę i zatelefonuję do pana jeszcze za godzinę... Nikt bardziej ode mnie nie stara się dostarczać czytelnikom pełnych informacji... Będę zawiadamiał pana osobiście o dalszym rozwoju wypadków... itd., itd., itd. “Oh, na miłość boską! - zawołała śpiąca ofiara. - Mam za swoje, wygrał pan!" W ten sposób komendant policji Upewnił się, że repor­ter dostanie rano piekielną awanturę. Istnieją inne spo­soby zabicia kota, niż dać mu udławić się śmietanką. Lecz to jest jeden z nich, a umożliwia go właśnie te­lefon.

Język dziennikarski27

Moje dziennikarskie wspomnienia sięgają dzieciństwa i dni, kiedy czasami zanosiłem artykuły mojego ojca do starego “Yorkshire Herald". Pamiętam, jak późnym wieczorem, w każdym razie późnym dla dwunastolatka, odnajdywałem drogę poprzez słabo oświetlone koryta­rze, pośród stukotu pras pukałem do drzwi redaktora i wręczałem artykuł samemu wielkiemu człowiekowi. Nie było tam żadnych pośrednich biur ani osobistych asystentów. Nie proponowano, żeby przyjść znowu w czwartek przyszłego tygodnia. Był tam po prostu tyl­ko redaktor i ja. W następnych latach artykuły były moje, a nie mojego ojca. W owych czasach gazeta miała tylko jednego redaktora i on pisywał artykuł wstępny. Żaden niedzielny poranek nie liczył się, jeśli Mr Garvin z “Observera" nie przedstawił światu dokładnie swoich poglądów. To leżało w wielkich tradycjach “Thunderera" i w Londynie sprawy wyglądały tak, że podej­rzewano, iż redaktor “Timesa" kontroluje kraj, być może w złowrogiej spółce z arcybiskupem Canterbury i gubernatorem Banku Angielskiego. W owych czasach - i na to pragnę położyć nacisk - gazeta miała tylko jednego redaktora, a on był potęgą w kraju.

Moje doświadczenia dziennikarskie wzbogacałem na­stępnie w “Fortnightly", który ukazywał się zawsze raz w miesiącu, a potem współpracowałem z takimi pisma­mi, jak “Times", “Economist", “The Saturday Evening

.Post", “The New York Times", “Punćh", “The Straits Times", “Esąuire" i z wieloma innymi gazetami i pe­riodykami. Byłem stałym współpracownikiem “Econo-mista" i specjalnym korespondentem “Manchester Guardian" w 1957 roku. W czasie nieobecności Mr Vernon Bartletta, w czasie jego urlopu, poszczęściło mj gię - gdyż przysłałem sprawozdanie z wydarzeń i uroczystości związanych z uzyskaniem niepodległości przez Malaje. Winienem dodać, że moja żona pochodzi - ze strony matki - z tej samej rodziny, co Anthony Trollope - a Trollope był założycielem “Fortnightly" - i kiedy zaręczyliśmy się, była zastępcą redaktora “Women's Illustrated", a następnie prowadziła dział “poszukiwań zaginionych" w malajskim “Sunday Times". A zatem nigdy nie trzymałem się zbyt daleko od farby drukarskiej. I w ciągu mniej więcej trzydziestu lat obserwowałem, jak dziennikarskie rzemiosło stacza się ze stopnia profesji do stopnia przeważnie raczej podłego handlu. Redaktorzy starej daty zostali wyparci przez dyrektorów administracyjnych i pod­ porządkowani pod względem politycznym dyrektorom agencji ogłoszeniowych. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych, gazeta stała się środkiem reklamowym, po­ siadającym akurat dość materiału prasowego na to, aby zachować teoretyczny nakład. Sam będąc dzienni­karzem, nie mogę patrzeć na wiele bieżących gazet z uczuciem dumy.

Jednakże moim dzisiejszym tematem nie jest stan dziennikarstwa, lecz język używany przez dziennikarzy. Temat ten sformułowano dla mnie surowo: “Dziennika­rze nie umieją pisać". Nie podzielam tak bardzo tego zdania ani też, gdyby tak było, nie ujawniałbym tych uczuć przed tak specjalną publicznością. Podobnie jak dobra, istnieje także zła reklama osobista. Czuję jed­nakże, że są pewne rzeczy, które trzeba powiedzieć na temat języka używanego przez dziennikarzy. W więk­szości stanów Unii - poza Illinois - najpowszechniej używanym językiem jest angielski; i w tym właśnie języku drukuje się większość naszych gazet.

Wypowiadając się na temat dobrego i złego używania tego języka, chciałbym przede wszystkim zaznaczyć, że zdaję sobie sprawę z trudności związanych z życiem dziennikarza. Istnieją wykwintni pisarze, którzy raz na trzy lata wydają cienki tomik, pozostawiając sobie całe tygodnie na zastanawianie się, czy użyć tego czy innego zdania. Wynikiem tego może być, choć czasem nie jest, wypolerowany wzór angielskiej prozy. Pisząc do gazet mamy do wykonania zadanie tego samego rodzaju, z tą jednak różnicą, że musimy to robić co­dziennie. Nie powinno nikogo dziwić, jeśli nasz poziom będzie nieco niższy, nasze osiągnięcia nieco mniejsze. Pracujemy w terminach tak sztywnych, jak aktorzy i radiowcy. Choćby pióro omdlewało i choćby niebo waliło się na głowę, jutrzejsza gazeta musi iść na ma­szynę.

Jednakże biorąc pod uwagę to wszystko, wciąż jeszcze istnieje powód, aby ubolewać nad rodzajem języka, ja­kiego często się używa. Nie jest też zupełnie słuszne twierdzenie, że pośpiech tłumaczy wszystko. Bardziej istotny jest poziom wykształcenia dziennikarza i jego pogląd na temat życzeń czytelników. Chciałbym po­święcić nieco uwagi tym dwóm czynnikom, ponieważ nad obydwoma trochę się zastanawiałem. Być może, nie jest już teraz wyjątkiem młody dziennikarz, który uczęszczał do szkoły dziennikarskiej; na wydział uni­wersytecki poświęcony, zdawałoby się, tej szczególnej umiejętności. Ciekawą cechą owych szkół jest to, że ich absolwenci rzadko kiedy znają stenografię. Skoro tak jest, słuszne wydaje się pytanie, czego się nauczyli-Odpowiedzi na to pytanie nie są bynajmniej jednomyślne. W niektórych college'ach studentów dzienni­karstwa zachęca się do wydawania gazety studenckiej, co ja uważam za stratę czasu. W innych - gdzie gazeta studencka mocno tkwi w rękach przyszłych inżynierów i chemików, studentom daje się dość niewyraźny kurs zagadnień współczesnych. Na żadnym z tych wykładów studenci nie nauczą się, jak należy pisać po angielsku. Być może, na pewnym etapie studiów mówi im się, jak trzeba redagować gazetę; ale tego na początku nikt nie będzie od nich wymagał. Musi także powstać jeszcze dalsza wątpliwość co do profesorów tego przedmiotu. Jeśli oni rzeczywiście wiedzą, jak trzeba redagować gazetę, czasem dziwimy się, czemu tego nie robią. Może dlatego, że mówienie na ten temat jest łatwiejsze, a za­pewne nawet lepiej płatne?

Charakter i los takich szkół dziennikarstwa musi w dużej mierze zależeć od osób, które mogą zaoferować posadę ich absolwentom; przy tym większość z nich istotnie nie nadaje się nawet do dziennikarskiej karie­ry. Dlatego wydawcom gazet nietrudno będzie ustalić pewnych norm, zarówno dając pierwszeństwo absolwen­tom, którzy nie studiowali dziennikarstwa, jak i sta­wiając warunek, że ci, którzy je studiowali, muszą po­siadać dobrą znajomość stenografii, pisania na maszy­nie, drukarstwa, kompozycji i dokonywania skrótów. Ja sam skłonny byłbym przyjąć, że dziennikarstwa naj­lepiej uczyć się w redakcji gazety i że najlepszym do mego wprowadzeniem byłby solidny kurs języków, ekonomii lub historii. Nic biedniejszego niż ów nowo­czesny pogląd, że wszystkiego powinno się uczyć w szkole.

Mój następny punkt dotyczy życzeń czytelników.

Czytałem ostatnio znakomite dzieło Johna Keatsa “Zuchwałe Rydwany". Różnię się z nim tylko w jednej kwestii, a mianowicie w jego wciąż podtrzymywanym mniemaniu, że podaż jest, przynajmniej do pewnego stopnia, stwarzana przez popyt. Jest to zapewne pozo­stałość czegoś, o czym czytaliśmy niegdyś w jakimś podręczniku elementarnej ekonomii. I oczywiście w ja­kimś elementarnym sensie jest to słuszne. W rosnącym mieście, pozbawionym lokalnej gazety, może komuś przyjść do głowy, że istnieje jej niezaspokojona po­trzeba i, być może, tak jest rzeczywiście. Jednakże w na­szym skomplikowanym społeczeństwie o wiele częściej podaż stwarza popyt. Publiczność może nie kupować wszystkiego, co się jej oferuje, ale rzadko wyobrazi sobie coś, czego nie można by kupić. Ktokolwiek stwa­rza podaż, musi zazwyczaj także stwarzać popyt. Tak samo jest z prasą. Publiczność można pouczyć, aby przyjęła pewien pogląd, jaka powinna być gazeta (lub film, czy program telewizyjny), ale można ją też pou­czyć, żeby przyjęła coś innego. Wszelka obiegowa opinia o tym, co ma się rzekomo podobać czytelnikom, nie ma wielkiego znaczenia. Dlatego gazety spełniają poten­cjalnie misję wychowawczą. Nie ma powodu, żeby nie miały one poprawić smaku czytelników, także jeśli idzie o styl prozy. Jednakże powątpiewam, czy to jest właśnie to, co wiele z nich czyni. Istnieją przyczyny, żeby mniemać, iż czytelnicy wymagają mało, a otrzy­mują jeszcze mniej, o ile w ogóle coś otrzymują.

Język angielski jest wspaniałym środkiem do wyra­żenia jakiejś historii lub jakiejś idei. Brak mu lako­niczności łaciny i surowej precyzji francuszczyzny. Ofiarowuje on między innymi olbrzymi wybór słów, uszlachetnionych odwiecznym istnieniem w różnorod­nej literaturze. W dziele o szerokim zasięgu, w “Księdze Liturgii", bogactwo języka obrazuje po prostu rozwle­kłość stylu. Pismo Święte przenosi nas w różne miejsca, abyśmy uznali i wyznali nasze wielorakie grzechy i nie­prawości, i zakazuje nam zatajać lub ukrywać je przed Wszechmogącym Bogiem. Na każde dwa słowa, jedno z nich pochodzi z łaciny, a drugie - z języków germań­skich. W ten sposób język ofiarowuje późniejszemu pisarzowi (który nie posiada może wyczucia synonimów z okresu Tudorów) wybór słów o bardzo podobnym, lecz nie identycznym znaczeniu. Zatem my, pisarze, używa­jący mowy angielskiej, dysponujemy ustawicznymi alternatywami. Możemy wahać się lub namyślać, mo­żemy wybierać lub selekcjonować. Potem przychodzi czasem na myśl słowo odpowiednie lub właściwe, które nadaje się lub jest akuratne. Idzie jednak o to, że słowa, jakkolwiek podobne, nie są te same. Istnieją subtelne odcienie znaczeń i oczywiście różnice w dźwięku. Sło­wa: “odpowiedni", “właściwy", “nadający się" lub “sto­sowny" nie oznaczają dokładnie tego samego, a gdyby nawet oznaczały, powinniśmy zdecydować się, czy rytm zdania poddaje w tym miejscu słowo czterosylabowe, trzy-, dwusylabowe, czy może nawet zawierające tylko jedną sylabę28.

Kiedy podczas drugiej wojny światowej niemiecki samolot wylądował przez pomyłkę na brytyjskim lotni­sku, a jego załoga zrozumiawszy swój błąd mądrze wy­startowała natychmiast do Francji, pewien oficer w Ministerstwie Lotnictwa otrzymał zbadanie przygoto­wania okólnika, w którym należało opisać ten wypadek. Przy końcu rzeczowego sprawozdania wydawał się po­żądany jakiś komentarz, choćby tylko dla pouczenia innych. Po głębokim namyśle oficer, kimkolwiek on był, napisał, co następuje: “To jest niezadowalające". Mógł użyć każdego z różnych innych słów: “przeraża­ne", “straszne", “skandaliczne", “naganne", “wstrętne", “haniebne" lub “złe". Ale odrzucił je wszystkie i moim zdaniem bardzo słusznie wybrał słowo “niezado­walające". Z wielu subtelnych powodów doszedł wi­docznie do wniosku, że to słowo wywrze największa wrażenie. I wywarło. Ja przynajmniej nigdy nie za pomniałem tego komentarza ani (w rezultacie) wyda rżenia, do którego się odnosił. Gdybym służył jeszcze w armii lub w lotnictwie, byłaby to jedna z wielu mo­żliwych sytuacji, nad którą bym się zastanawiał i na którą starałbym się być przygotowany. Tak samo sygnał z okrętu flagowego “Good" i następujący w chwilę po nim dalszy sygnał ,,God" 29 miały bardzo, podobny sku­tek w uwiecznieniu błędu, którego przyszli oficerowie marynarki powinni starać się unikać.

Wzmianka o tym arcydziele złagodzenia formy po­winna przypomnieć nam o bogactwie naszego; języka. Powinna może także nasunąć myśl, że krzyczące na­główki stępiły swój efekt wskutek powtarzania się; do tego stopnia, że spokojniejsze oświadczenie zwraca właściwie większą uwagę. Byłoby tak zapewne, gdyby niektórzy redaktorzy zdali sobie sprawę, ile małych lub dużych sensacji potrafią strawić ich czytelnicy. Jeśli codziennie zdarza się kryzys polityczny, jeśli na każdej stronie tytułowej zostaje zgwałcona jedna uczennica, a druga zamordowana w sam czas na wie­czorne wydanie, efekt nowości jest stracony. Większą uwagę przyciąga wówczas gazeta, która zapewnia swych czytelników, że nic ważnego się nie dzieje. Nie chcę ciągnąć dalej tego paradoksu, chętnie jednak upie­rałbym się, że najlepsze dziennikarstwo nie polega na wyborze czcionki tytułowej, lecz na doborze i umiej­scowieniu słów. Tym, co wchłaniamy i co pamiętamy, jest dokładność obserwacji, zwięzłość stylu i oryginalność wyrażonej myśli. Czy istnieje antologia wielkiego dziennikarstwa w języku angielskim? Jeśli nie, warto by się zastanowić nad jej projektem. Byłaby to książka z której młody dziennikarz mógłby się wiele nauczyć. A co jest w tej nauce najważniejsze? Proponował­bym, aby pierwsza lekcja młodego reportera była negatywna. Wierzy on początkowo, że istnieje coś ta­kiego jak literatura; coś, na co może narażony był w szkole i czego od tamtych czasów troskliwie unikał. Literatura, to znaczy Szekspir, Wordsworth, Walt Whitman i T. S. Eliot; obejmuje ona książki, które na­leży wspominać z szacunkiem, lecz które odstawia się na półkę. Przeciwieństwem literatury jest w jego umy­śle dziennikarstwo, coś zupełnie różnego. Dziennikar­stwo, to znaczy “Time Magazine", “Readers Digest" i “New York Times" “Esquire", “Playboy" i “Kronika Jakaśtam". Otóż, jeśli idzie o styl dziennikarski, pierw­sza lekcja z pewnością brzmi tak: sztuka pisarza jest zawsze tym samym. Bez względu na to, czy pisze się książki czy artykuły, pisarz próbuje przekazać swą wiedzę i wyrazić swoje myśli jasno, krótko, precyzyj­nie, z pasją i z wdziękiem. Dostosowuje on swój styl do aktualnych czytelników i do miejsca, jakim dyspo­nuje; ale cóż z tego? To dostosowywanie ma małe zna­czenie. Jestem równocześnie pisarzem i dziennikarzem i piszę zupełnie tym samym stylem tak dla wydawców, jak dla redaktorów. Nawiasem mówiąc był okres w mym życiu, kiedy pisywałem opowiadania dla wie­czornej prasy londyńskiej i prowincjonalnej. Opowia­dania musiały liczyć dokładnie 1750 albo 1200 słów i ośmielę się powiedzieć, że nie były najgorszym mate­riałem do zapełnienia przygotowanego miejsca na ko­lumnie. Każde z nich przynosiło mi około 10 dolarów. Teraz spodziewałbym się raczej więcej, ale gazety pew­nie i tak nie miałyby na nie miejsca. Zostałyby wypchnięte z “Evening Standard" przez taki materiał, jak publikowana częściami wersja mojej książki “Prawo i zyski".

Jeśli odniosłem jakiś sukces jako pisarz i dziennikarz, zawdzięczam to, jak sądzę, w dużej mierze właściwości nisko ocenianej przez moich szkolnych nauczycieli: pewnej głupocie, jeśli idzie o uczenie się pewnych rze­czy. Rezultat tego był taki, że inteligentnych ludzi w Harvard doprowadzałem do rozpaczy. Pomimo wie­lokrotnych wysiłków z mej strony, żeby zrozumieć po­litykę Stanów Zjednoczonych, byłem w tej sprawie tak zmieszany i zakłopotany jak zawsze. Ale to moje ogra­niczenie umysłowe, o którym tak dobrze wiedzą moi wrogowie, a jeszcze lepiej moi przyjaciele, przynosi mi jedną korzyść. Jeśli raz coś zrozumiem - tak jak ostat­nio próbowałem zrozumieć sprawy podatkowe - po­trafię wytłumaczyć to innym. Dla kogoś bardzo by­strego, dla kogo przedmiot był zawsze dziecinnie pro­sty, nie jest to może zadanie tak łatwe. Bardziej pompatyczni nie zawsze uważają za pożądane, aby to czy owo zostało wytłumaczone w ogóle. Ale ja wolę jasne wytłumaczenie i czasami podejrzewam, że dobry dzien­nikarz nie powinien być zbyt przemądrzały.

Tyle o pierwszej lekcji dziennikarskiego stylu. Efemeryczna literatura może być przecież literaturą i po­winny obowiązywać ją w dużym stopniu te same pra­wa. Musi wyjaśniać albo przekonywać, korzystając w znacznej mierze z tej samej techniki, z jakiej korzy­stali i jaką czasami odkrywali wielcy autorzy przeszło­ści. Ale co mamy zrobić z gazetami, które nie podejmują. żadnej próby, aby właściwie używać naszego ję­zyka? Jest ich wiele i mógłbym podać przykłady. Ale tego pozwólcie mi podsunąć lekarstwo. Czy ojczysta gazeta lub jakieś pismo nie mogłoby zamieszczać regularnie kolumny, na której ogłaszano by publicznie najgorsze przykłady złego dziennikarstwa? Taka kolumna, gromadząca wszystkie rozszczepione bezokoliczniki i podwójne przeczenia, wszystkie pomie­szane metafory i wymęczone dwuznaczności, więcej zrobiłaby dla dziennikarstwa niż jakakolwiek ilość podręczników gramatyki lub zawodowych pouczeń. To, czego nam potrzeba, to ośla czapka, troskliwie i jawnie zakładana. Mnie samego kusi redagowanie takiej ko­lumny, mam już zebranych kilka przykładów do pierw­szego numeru. Taki pręgierz lub taka ośla czapka z doroczną nagrodą dla gazety, która nie była cytowana w ubiegłym roku, zrobiłaby więcej dobrego niż wszyst­kie uniwersytety razem wzięte. Czemuż by nie spró­bować?

Brodaci barbarzyńcy

Czyżby miała wrócić broda? Istnieją oznaki, że to możliwe. W rozmaitych krajach żyją młodzi ludzie, którzy odłożyli brzytwę. Niektóre brody są oznaką buntu, symbolizują słabą tęsknotę za tym, aby być in­nym. Są to brody takich ludzi, jak malarze, projektanci, architekci i poeci. Inne szpecą tych, którym brak nawet owego profesjonalnego usprawiedliwienia. Kiedy spoj­rzymy dookoła, nie możemy zaprzeczyć, że istnieje ten­dencja do włochatości. Jeżeli ten prąd będzie trwał, to, co wciąż jeszcze jest wyjątkiem, doskonale może stać się regułą. Na cóż wskazywałaby ta moda? Czy to sprawa bez znaczenia, czy dowód żywotności, czy też ruch, który w zarodku zostanie zmiażdżony całą potęgą publicznego potępienia i ośmieszenia?

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że zmiany mody w dziedzinie owłosienia męskiej twarzy przedstawiają się zupełnie bezładnie, że moda ta ma przypływy i od­pływy równie pozbawione sensu, jak dzieje wzrostu i upadku dolnego obrębu sukni. Ale pobieżne spojrzenie na historię stroju musi nas przekonać, że mody mogą być i często są znamienne. Tiurniura była nie tylko modna, miała też swoją psychologię. To samo dotyczy brody. Noszona przez ludy najbardziej prymitywne, stała się charakterystycznym rysem wielu starożytnych monarchii. Nieomal wszędzie była symbolem dojrzałości, mądrości i poważnego wieku. Przeciw tej fałszywej tradycji pierwsi zbuntowali się Grecy, którzy zaczęli przyznawać wielką wartość młodości, żywotności zgrabnej figurze. To, co zaczęło się od mody, stało się ostatecznie regułą, gdy Aleksander Wielki rozkazał swoim Macedończykom golić się, czyniąc z tego sprawę dyscypliny wojskowej. Jako pretekst podał, że prze­ciwnik w bitwie może chwycić za brodę. Prawdziwym motywem była niewątpliwie chęć podkreślenia szcze­gólnego charakteru tej cywilizacji, której stał się re­prezentantem. Ludzie Wschodu mogli sobie nosić bro­dy, Europejczycy nie. Ta właśnie tradycja przenik­nęła do republikańskiego Rzymu i stała się rysem charakterystycznym dla okresu jego największej eks­pansji.

Lecz cóż to oznaczało? Dlaczego miałoby to mieć ja­kieś znaczenie? Miało to znaczenie jako wyraz pewnej postawy wobec władzy. W starożytnych monarchiach odziany w powłóczystą szatę i brodaty patriarcha był uosobieniem dostojeństwa, przy czym szata ukrywała, być może, fizyczne niedołęstwo, a broda osłaniała za­pewne słabość podbródka. Pierwsze lepsze popiersie rzymskiego senatora stanowi tu uderzający kontrast, ujawniając w całej pełni charakter twarzy. Jeszcze większym kontrastem jest pewien posąg, na którym Aleksander pojawia się zupełnie nagi. Władza, odziana przez orientalną tradycję w mglistą tajemniczość, w świecie hellenistycznym powierzona została naturze i męskości ukazanej całkiem jawnie. O osobowości są­dzimy głównie na podstawie oczu, ust i rąk. Brodaty prorok o krzaczastych brwiach, z rękami ukrytymi w rękawach, może nie mieć (to jednak widać) ani inte­ligencji, ani humoru, ani siły. W bardziej demokratycz­nym społeczeństwie, przeciwnie, wyborcy mogą słusz­nie chcieć zobaczyć i usłyszeć kandydata na urząd. Przecięty podbródek świadczy o zdecydowaniu, sła­be lub uparte linie wokół ust, miękkie oznaki rozwią­złości lub słabości - oto rysy, które możemy zechcieć ocenić.

We wczesnym średniowieczu przyszli brodaci barba­rzyńcy, a po nich równie brodaci zwolennicy islamu. Wtedy właśnie losy Europy przedstawiały się najgorzej (w VI i VII w.n.e.), kiedy Frankowie zarzucili brzytwę, pozostawiając to wszystko, co zostało z cywilizacji ka­płaństwu, które - równocześnie i znamiennie - nie nosiło bród. Kiedy po roku 1000 n. e. cywilizacja za­częła odżywać, jej zewnętrznym symbolem była gładko ogolona twarz. Do 1200 roku golono wszystkie podbród­ki i tak by już zostało, gdyby nie krucjaty. Liczni krzy­żowcy, naśladując swych muzułmańskich przeciwni­ków, wrócili do domu konno - brodaci i ubrani według mody pustynnej. W trzynasto- i czternastowiecznej Europie było wiele bród, lecz moda golenia się przewa­żała jeszcze po czasach Chaucera; do tego stopnia, że ustawa z roku 1447 nakazywała Anglikom w Irlandii golić się, żeby różnili się od Irlandczyków. Postęp rzad­ko jest jednolity, istniały więc nieuniknione zahamowa­nia; najgorsze z nich trzeba przypisać Henrykowi VIII, który zapuścił brodę w roku 1535. To naśladownictwo mody francuskiej rozpowszechniło się szeroko, jakkol­wiek spotkało się z pewnymi oporami prawników i du­chowieństwa. Za czasów Jakuba I brody znów zaczęły maleć, przyjmując za Karola I kształt przystrzyżony lub vandyckowski, a znikły zupełnie za Karola II, który nosił tylko leciutki ślad wąsów. Stulecia od 1650 do 1850 roku oznaczają dla Wielkiej Brytanii, a może i dla całej Europy, okres największych osiągnięć. I przez cały ten okres lub przez większą jego część na Zachodzie panował powszechnie gładko ogolony podbródek. Podczas gdy szesnastowieczny pisarz mógł zauważyć, że “wesoło było w Izbie, gdy brody decydo­wały o wszystkim", to nie było już bród, żeby rozmazać atrament na Deklaracji Niepodległości. Stany Zjedno­czone, tak samo jak Brytyjska Wspólnota Narodów, stanowione zostały przez - i dla gładko ogolonych; przy czym ta ostatnia, nawiasem mówiąc, była dziełem społeczeństwa, w którym nie noszono żakietów. Wąsy zaczęły się pojawiać w armii brytyjskiej po roku 1798 i były wyraźnie widoczne pod Waterloo, ale tak one, jak i bokobrody w roku 1800 stanowiły jedynie wyjątki potwierdzające regułę. Co więcej, bokobrody skończyły swą karierę, jako oznaka • służących, zastrzeżone dla majordoma, woźnicy, lokaja, dżokeja i chłopaka sta­jennego.

Pierwsze większe cofnięcie się współczesnej cywili­zacji nastąpiło w latach 1845-1850. Trudno powiedzieć, dlaczego tak się stało, lecz sam fakt nie ulega wątpli­wości. Widać to na przykład w architekturze. W pewnej chwili (1845) ludzie budują sensowne, choć bezduszne domy o klasycznych kształtach. Nieco później (1847) wznoszą romantyczne budowle, co zbiega się, może znamiennie, z Manifestem Komunistycznym. Zaraz potem następuje Napoleon III i moda na spiczaste bródki Trzeciego Cesarstwa. Przez pewien czas Francuza po­znaje się po noszeniu tego dodatku, lecz Wojna Krymska połączyła Francuzów i Brytyjczyków. Generałowie francuscy: St. Arnaud, Canrobert, Bosąuet, Pellisier - wszyscy nosili brody. Brytyjczycy: Raglan, Cardigan, Evans, Brown, Burgoyne i Campbell - byli ogoleni. Gdy kampania skończyła się w roku 1858, bohaterowie Wielkiej Brytanii byli brodatymi palaczami cygar, którzy wycofali się, by żyć w odrażająco brzydkich domach, zwanych “Inkerman" i “Alma". Inni, mniej bohaterscy, mogli przynajmniej naśladować .brodę (i “cardigana")30 i czynili tak. Nastąpił Ruch |Ochotniczy, który każdego mężczyznę w Wielkiej Brytanii uczynił żołnierzem i w ten sposób uprawnił go, jeśli nie zmusił, do zapuszczenia wąsów. Tak więc wszę­dzie były brody i wąsy, a ich las zgęstniał najbardziej w latach 1880-1890. W roku 1900 męska twarz zaczęła się wynurzać z tych krzewów, lepiej było ją widać około roku 1910 i od tego czasu została już przeważnie gładko ogolona, z tym, że brodę wolno mieć w brytyj­skiej marynarce, a wąsy (nie brodę!) w brytyjskiej armii.

Z tego historycznego zarysu jedno wynika jasno, mianowicie, że gładko ogolona twarz związana jest z Zachodem we wszystkich okresach jego przodow­nictwa. Broda charakteryzowała okresy upadku i nie­pewności. Broda jest osłoną wahania i zwątpienia; po­między 1650 a 1850 nie było ich wiele.

Jak można tego dowieść? Zastanówmy się raz jeszcze nad ostatnim brodatym półwieczem 1858-1908. Archi­tektura była w upadku, zaczęła się rozwijać dopiero od roku mniej więcej 1890. Sztuka, prawie martwa, zaczęła odżywać dopiero pod koniec stulecia. Ubiór był bardziej nonsensownie niewygodny niż kiedykolwiek przedtem czy potem. Umeblowanie i urządzenie wnętrz osiągnęło szczyt niewygody, brzydoty i masywności. Teatr był pozbawiony życia, a poważna muzyka żyła dziedzic­twem przeszłości. Religia wiele znaczyła w życiu spo­łecznym, lecz wątpliwości podkopywały jej podstawowe zasady. I podczas gdy Amerykanie wiedli wojnę mię­dzy sobą, kaznodzieje wiedli wojnę z samymi sobą. Okres ten był istotnie pod każdym względem bardzo nieatrakcyjny.

Ale dlaczego w tym całym bałaganie broda jest rze­czą tak zasadniczą? Ponieważ była gęstwiną, poza którą ludzie starsi mogli ukryć swoje niepewności. Wezwany do objaśnienia prawdy Genesis, starszy teolog ukrył się poza barierę, która mogła wyobrażać mądrość wie­ków. Pytany o organizację armii, książę Cambridge mógł wycofać się za swą brodę, a posunięciu temu mógł towarzyszyć dym cygara. Interpelowany na tematy płci, wiktoriański nauczyciel mógł wykrętnie skudłacieć. Wypytywany przez żonę, wiktoriański lekkoduch mógł użyć brody dla zakrycia rumieńca. Broda, mogła zająć miejsce mądrości, doświadczenia, argumentu lub szczerości. Mogła dać starszemu mężczyźnie prestiż, nie oparty ani na żadnych osiągnięciach, ani na zdolno­ściach umysłowych. Mogła służyć - i służyła - jako ochrona pretensjonalności, pompatyczności, nieuczci­wości i tępoty.

A teraz są oznaki, że broda może powrócić. Jeśli tak się stanie, możemy być pewni, że jej celem będzie to samo, co przedtem. Młodzi ludzie, którzy teraz są bro­daci, mogą być jeszcze bardziej brodaci, gdy dojdą do wieku średniego. A jeśli teraz są w kłopocie, gdy usiłują się zdecydować, w co wierzyć, lub co próbować robić, w późniejszym życiu będą w jeszcze większym kłopo­cie. Artysta, niezdolny do wyrażenia się w sztuce, ar­chitekt, którego budowle są pozbawione sensu, projek­tant, nie umiejący wyjaśnić, o co mu idzie, i poeta, któ­rego słowa są niezrozumiałym bełkotem, to są owi bro­dacze przyszłości i przeciw nim jak na wojnie powinny powstać zastępy ludzi szczerych. Precz z całą tą tajem­niczością i pretensjonalnością! Patrzmy na siebie tacy, Jacy jesteśmy, nie pragnąc wydać się mądrzejszymi niż w rzeczywistości. Jeśli chcemy wywrzeć wrażenie na innych, niech ono będzie wynikiem naszych czynów lub słów, a nie usiłowaniem zwrócenia na siebie uwagi przez swój odmienny wygląd. W marynarce brytyjskiej wolno nosić brody, lecz tylko wtedy, gdy wyglądają one przyzwoicie - wolno im rosnąć przez dwa tygo­dnie. Marynarzowi, który po tym okresie wygląda po prostu jak nie ogolony, każe się ogolić powtórnie. A przedtem marynarz musi prosić o “pozwolenie na za­puszczenie brody". W rozleglejszym świecie lądowym winno się stosować ostrzejszą regułę. Na wszystkie prośby, z małymi wyjątkami, głos opinii publicznej po­winien odpowiadać donośnie: “ZAŁATWIONE OD­MOWNIE!"

Zalew papieru

Zagadnienie papieru w nowoczesnym świecie datuje się od wynalazku maszyny walcowej, której zaczęto używać około roku 1867, a którą wkrótce potem zastą­piono ulepszonym modelem, związanym z nazwiskiem Fourdriniera. Wskutek tych wynalazków papier wyra­biany ze szmat zastąpiono tańszym, lecz mniej trwałym papierem, wyrabianym z miazgi drzewnej. Od roku 1870 maszyna weszła w powszechne użycie i tak pozo­stało po dziś dzień. Wiele rodzajów papieru produko­wanego w ten sposób przeznaczono do opakowań. Ma­my zatem papiery tłuszczoodporne, satynowe, bibułko­we, papiery używane na torebki sklepowe i na przy­lepce, na koperty z poborami i do owijania cukierków. Z punktu widzenia opakowań papier stał się błogosła­wieństwem ludzkości, kojarząc się jedynie z prostymi przyjemnościami życia: z poborami, prowizjami, oka­zjami świątecznymi i podarunkami. To prawda, że stały zwyczaj opakowywania wszystkiego stworzył dla go­spodyni domowej problem, co zrobić z codziennym gromadzeniem się papieru, nie jest to jednak problem nie do rozwiązania. Co do mnie, powiedziałbym, że papier używany do opakowań jest papierem nieszkodli­wym, jeśli nie dobroczynnym. Ale inne rodzaje papieru kojarzą się z rzeczami bardziej szkodliwymi: z wątpli­wym błogosławieństwem papieru używanego na druk Pieniędzy, na recepty lekarskie, na wezwania podatkowe i na prośby o świadczenia charytatywne. Jednakże gorszy niż jakikolwiek z tych rodzajów jest papier uży­wany p0 prostu do korespondencji. Historycy zwykli byli zaliczać papier i proch strzel­niczy do wynalazków, które dzielą czasy nowożytne od historii średniowiecznej, uważając przy tym papier (do druku) za bardziej wybuchowy. Lecz papier używany do korespondencji pozostał względnie nieszkodliwy aż do czasów po roku 1870. Był już w ciągu XVI i XVIII wieku narzędziem biurokracji; lecz jeszcze nie w tych rozmiarach, do jakich musieli się przyzwyczaić nasi dziadkowie. Samą biurokrację wynaleziono w istocie rzeczy w okresie dużo wcześniejszym: w starożytnym Egipcie i w dynastycznych Chinach. W czasach nowo­żytnych odkrył ją na pewno Filip II, król Hiszpanii, w celu kontroli imperium, którego Ameryka była za­ledwie częścią. Lecz zwykły strumień wskazówek i in­strukcji, upomnień i nagan, które Filip mógł wysyłać, był ograniczony w swej masie wskutek istnienia gęsie­go pióra i pergaminu, szmacianego papieru i atramentu. Podobnie ograniczone były informacje, których mógł wymagać w cyfrach, statystykach i wykazach. I dla nas to dobrze, że tak właśnie było. Gdyby rozporządzał współczesnymi środkami druku i powielania, pisania na maszynie i powielaczu, potrafiłby stłumić bunt w Ni­derlandach po prostu ciężarem korespondencji. Wilhelm Milczący zostałby zmuszony do jeszcze bardziej kom­pletnego milczenia, a Elżbieta I Angielska zmarłaby o wiele wcześniej, niż to uczyniła w rzeczywistości. Do­piero po roku 1870 strumień papieru (taki, jakim go znał Filip II) stał się huczącym potokiem XX wieku. Dziś wszyscy grzęźniemy w papierze, brniemy po kostki w okólnikach rządowych, po kolana w korespon­dencji, po piersi w ogłoszeniach i ulotkach. Boże, ucho­waj, abym powiedział cokolwiek przeciwko fabrykowa­niu papieru drukarskiego. Jako autor, wiem dobrze, że jest on żywotną siłą cywilizacji. Ale podobnie jak z innych dobrych rzeczy można z niego zrobić zły użytek nawet fabrykant musi sobie z tego zdawać sprawę. To nasze własne stulecie rozwinęło szybkość komuni­kacji, obfitość papieru, zwielokrotnienie kopii i szeroko rozprzestrzeniony półanalfabetyzm, czyli bezpośrednie przyczyny powodzi papieru.

Żeby zilustrować, co rozumiem przez powódź papie­ru, poproszę, żebyście się zastanowili nad dniem pracy dwóch dyrektorów. Nazwę ich A i B. Dyrektor B przy­chodzi do biura, żeby się przekonać, iż na jego tacy z korespondencją piętrzą się teczki, dokumenty, listy i memoranda. Zanim potrafi przejrzeć więcej niż trzy spośród nich, dzwoni telefon, a ledwie odłożył słuchaw­kę, zjawia się pierwszy interesant. Pośród ustawicznych przeszkód walczy z falą papieru, nie uporawszy się je­szcze z sześcioma listami, gdy poczta przynosi ich o dziesięć więcej. Walczy dalej, ledwie zdążywszy zjeść lunch, a późnym popołudniem ma już sytuację opano­waną. Stos na tacy wpływów zaczął się kurczyć. Top­nieje i znika, i ostatnie listy zostają podpisane. Późnym wieczorem, długo po odejściu wszystkich innych urzęd­ników, dyrektor B wstaje z krzesła z uczuciem, że wy­grał walkę. Załatwił każdego interesanta, przyjął każdy telefon, a każdy list, który wpłynął, otrzymał odpo­wiedź. B czuje, że dobrze wykonał swą pracę. Ośmiela się sądzić, że niewielu innych potrafiłoby zrobić tak wiele. Znużony, zbiera się do odejścia.

Ale czy naprawdę dobrze pracował? W istocie rzeczy nie dokonał niczego. Pozwolił, żeby powódź papieru ograbiła go z inicjatywy. Prowadził tylko walkę czysto defensywną, nie mając czasu, żeby się czegoś dowie­dzieć, o czymś pomyśleć lub coś zaplanować. A co by było, gdyby zachorował? Dzieje i legendy holenderskie pełne są opowieści o tamach - o klęsce, gdy morze je przełamie, o bohaterstwie chłopca, siedzącego na rwie, którędy przepływa woda, o obietnicy rządu, a nada się temu zagadnieniu zasadnicze pierwszeństwo trudnej decyzji męża stanu, który wydaje rozkaz, by tamy otwarto. Nasz obraz przedstawia okolicę leżącą poniżej poziomu morza, którą jedynie krucha bariera oddziela od zagrażających wód. Tak samo jest z korespondencją B. Niech tylko zachoruje, a tamy prysną. Papier wleje się do biura spienionym potokiem. Prze­ leje się z tacy wpływów, spadnie kaskadą z biurka i za­ wiruje wokół fotela, a poziom wody podniesie się szybko z podłogi ku sufitowi. Po dziesięciodniowej nieobecności B już w ogóle nie może wrócić. Biuro jest pełne, drzwi na korytarz się nie domykają i papier wylewa się na schody. Nie pozostaje mu nic innego, jak tylko popełnić samobójstwo.

W przeciwieństwie do tego dyrektor A, który rozpo­czyna swój dzień pracy nieco wcześniej, o 930, odpowie­dział już na pięćdziesiąt listów, często skrobiąc na nich tylko “tak" lub “nie". Potem kończy z tym i załatwia sześć lub osiem rozmów telefonicznych. O 950 zwołuje konferencję personelu, która trwa dokładnie dziesięć minut. O 10 udaje się w obchód fabryki, teraz zaczęła się jego prawdziwa codzienna praca. Wszystko widzi i z każdym zamienia parę słów, zauważa, gdy maszyna jest za gorąca i gdzie marnuje się elektryczność, stwier­dza, że zatkał się kanał, pyta nadzorcę robotników, czy jego żona wróciła już ze szpitala, dowiaduje się nazwi­ska nowego czeladnika, rozmyśla nad sposobem zmiany systemu dostaw surowca. Jeśli wśród robotników panuje niezadowolenie, dyrektor A widzi, jak ono narasta. Jeśli kierownicy oddziału włókien lnianych mają jakieś zmartwienia, A wie o nich wszystko. Jeśli kawa w robotniczej kantynie nie nadaje się do picia, A będzie pierwszy, który to stwierdzi. Gdyby w fabryce wy­buchł pożar, A pierwszy znajdzie się na miejscu z ręcz­ną gaśnicą. Korespondencja, która przyszpiliła B do jego biurka, nie jest dla A jego dzienną pracą; jest tylko przeszkodą. On uważa, że jego prawdziwa praca polega na kontakcie z ludźmi i rzeczami, a nie z papierem; chyba że, oczywiście, produkowałby właśnie papier. Niektórzy sądzą, że dyrektor A jest rzeczywiście czło­wiekiem bardzo kompetentnym. Jest to dobrze znany typ człowieka w USA. Lecz czy wolno mi zwrócić uwa­gę, że dyrektor B też jest tu i ówdzie dobrze znany? Czy wolno mi na koniec zwrócić uwagę, że uosabia on typ człowieka nieudolnego, który staje się zbyt po­wszechny - człowieka, który schronił się za swym biurkiem, człowieka, dla którego jego praca okazała się czymś, co go przerasta?

Administrowanie staje się zbyt często sprawą upy­chania papierków, podpisywania i parafowania. Czy po­zostajemy w służbie rządowej, czy w prywatnym przed­siębiorstwie, mamy to do zawdzięczenia fabrykantom papieru; albo w każdym razie niektórym z nich. Ale pomiędzy administracją publiczną a administracją świata interesów istnieje różnica. Gdyż poza papierem są istoty ludzkie i sprawy, czasem ważne i cenne, cza­sem zwykłe i tanie; i to właśnie ze względu na nie musimy starać się o sukcesy lub ponosić niepowodzenie w interesach. W administracji państwowej wszystko zaczyna się i kończy na teczce z aktami. W interesach ów koniec jest zbiorczym zestawieniem bilansowym z ogólną sumą wypisaną czarno - lub czerwono. Zna­czenie owego zestawienia bilansowego może nie zawsze być oczywiste; lecz z pewnością istnieje. Co więcej, sta­nowi werdykt, od którego nie ma odwołania. A pośred­nim sprawcą ogólnego wyniku, wypisanego czerwono bilansu ujemnego przy końcu roku, jest często zalew papieru. Bo człowiek, którego czas upływa na załatwia­niu korespondencji, nie ma możliwości pilnowania sa­mego siebie, spotykania się z ludźmi i zastanawiania się nad tym, dlaczego praca zorganizowana jest w pe­wien określony sposób - skoro można by ją wykonać inaczej, jeśli nawet jej część mogłaby okazać się niepo­trzebna. W naszym świecie koncerny przemysłowe po­większają się i łączą z sobą, stwarzając wciąż większe jednostki i obsługując wciąż bardziej rozległe rynki. Coraz nas więcej zostanie wciągniętych w mechanizm kombinatów, który z konieczności staje się coraz bar­dziej rozprzestrzeniony i zawiły. Będziemy musieli natknąć się na wszystkie trudności, których sympto­mem i symbolem zarazem stał się zalew papieru. I to są właśnie trudności, które musimy spróbować po­konać.

O ile jednak istnieje jakieś rozwiązanie, to sądzę, że może ono być następujące. Podczas gdy telefon, samolot i poczta lotnicza umożliwiły centralizację w stopniu dotychczas nieosiągalnym, podczas gdy centralna władza w imperium przemysłowym może dziś wykonywać co­dzienną i cogodzinną kontrolę nad jego odległymi czę­ściami, nie pociąga to za sobą w praktyce niczego mą­drego. Powiedziałbym, że najlepszych wyników nie osiąga się przez szczegółowe nadzorowanie, lecz pozwa­lając rozmaitym jednostkom ujawniać własną inicjaty­wę. Ze względów finansowych i ze względu na masowe zakupy centralna kontrola może być potrzebna. Ale nie dławcie jednostek produkcyjnych. Nie gnębcie ich dy­rektywami. Nie zalewajcie ich papierem. Będą praco­wać lepiej, jeśli pozwoli im się na używanie własnego zdrowego rozsądku. Nie stwarzajcie takiej sytuacji, w której zabija się wszelką inicjatywę wokoło, a wszel­kie chwile wytchnienia w ośrodku kierowniczym. Nie wyobrażajcie sobie nigdy, że dokument znaczy więcej niż żyjący człowiek. Pamiętajcie na koniec, że właściwe następstwo spraw wygląda w ten sposób:

  1. Rzecz, którą należy wykonać.

  1. Słowo, które należy powiedzieć.

  1. Zdanie, które należy napisać.

  1. Strona, którą należy przeczytać.

Drugie Prawo Parkinsona

Wydatki wzrastają wraz ze wzrostem dochodu. Dru­gie Prawo Parkinsona, podobnie jak pierwsze, opiera się na codziennym doświadczeniu, ujawnia się, skoro tylko się je ustali, jest równie oczywiste, jak proste. Kiedy ktoś otrzymuje podwyżkę pensji, zarówno on, jak i jego żona skłonni są zastanawiać się, w jaki sposób należy wydać ów dodatkowy dochód: tyle na polisę ubezpieczeniową, tyle na konto oszczędnościowe w ban­ku, tyle na fundusz powierniczy dla dzieci. Mogliby równie dobrze oszczędzić sobie trudu, gdyż w ogóle żadna podwyżka nie wchodzi nigdy w rachubę. Dodat­kowa pensja zostaje spokojnie wchłonięta, pozostawia­jąc rodzinę zaledwie ze zrównoważonym budżetem, a często z deficytem, który właśnie wzrósł. Indywi­dualne wydatki nie tylko wzrastają wraz ze wzrostem dochodu, lecz mają tendencję do przekroczenia go, co prawdopodobnie dzieje się zawsze.

Mniej powszechnie wiadomo, że to, co dotyczy jedno­stek, dotyczy również rządów. Jakikolwiek byłby do­chód państwowy, zawsze znajdzie się nagląca potrzeba wydania go. Lecz między rządami a jednostkami istnie­je ta zasadnicza różnica, że rząd rzadko zastanawia się, jaki jest jego dochód. Gdyby ktoś z nas zastosował me­tody skarbu państwa do naszych spraw prywatnych, po­winni byśmy zignorować całość naszego dochodu i zasta­nawiać się tylko nad tym, na co byśmy chcieli go wy­dać. Moglibyśmy zdecydować się na drugi samochód, na rozbudowę domu, równie dobrze na motorówkę, jak na Jacht, na posiadłość wiejską w Cotswolds i na długie wakacje na Bermudach. Wszystkie te rzeczy, możemy to sobie powiedzieć, mają znaczenie zasadnicze. Pozo­stałoby jedynie dostosować nasz dochód do opłacenia tych wszystkich życiowych konieczności; i gdybyśmy w ogóle oszczędzali, odbywałoby się to w dziedzinie podatków. Odwrotnie rząd, który zastosowałby metody indywidualnej gospodarki finansowej do wydatków pu­blicznych, zacząłby od próby oceny, jaki powinien być jego rzeczywisty dochód. Jeśli ma się tyle do wy­dania, to ile trzeba przydzielić i na co? Rząd, który zde­cydowałby się na to zupełnie nowe podejście, byłby odpowiedzialny za rewolucję w publicznej gospodarce finansowej. W tych szkicach autor pragnie przede wszystkim poddać myśl, że taka rewolucja jest spóź­niona.

Dochód państwowy w przeciwieństwie do dochodu osobistego jest historycznie związany z wojną. We wszystkich systemach skarbowych zawsze istniały świadczenia na rzecz okresowych wydatków na wypa­dek konfliktu. W okresie niebezpieczeństwa, gdy za­grożone są nasze interesy, nasze idee, nasz honor lub nawet nasza egzystencja, zgadzamy się zapłacić prawie każdą cenę za zwycięstwo. Wojna się kończy, a wraz z nią okresowe wydatki, które każdy uważał za mniej lub więcej nieuniknione. W teorii dochód państwowy powinien spaść do mniej więcej poprzedniego poziomu. W praktyce rzadko tak się dzieje. Podczas gdy dochód państwowy utrzymuje się niemal na poziomie wojen­nym, wydatki w okresie pokoju wzrastają do tego sa­mego poziomu. W dawnych czasach działanie tego prawa lekko powstrzymywały, szczerze mówiąc, dwa czyn­niki, które nie działają już dłużej. Po pierwsze, zwykle sądziło się, że w okresie pokoju podatki trzeba nieco zredukować, aby móc zwiększyć je znowu w okresie wojny. Jednakże w ciągu stulecia, w którym każda wygrana wojna uważana jest za ostatnią, teoria ta nie znajduje już poparcia. Po drugie, istnieją rodzaje roz­rzutności, które przynoszą coraz mniejsze efekty. Wy­datki na bankiety i przyjemności z tancereczkami mają (ostatecznie) jakieś fizyczne granice. Niestety to samo nie odnosi się do rozrzutności resortowych i technicz­nych. Doradcy ekonomiczni i kulturalni mogą mnożyć się poza granicę, gdy o utrzymankach myśli się ze znu­dzeniem, a nawet gdy myśli się o nich jako o czymś nie do zniesienia. Zarówno pod względem finansowym, jak i estetycznym sytuacja nieskończenie się pogor­szyła.

W krajach takich jak Wielka Brytania i Stany Zjed­noczone inicjatywa w publicznej gospodarce finansowej wychodzi od jednostek administracyjnych, które co ro­ku określają swoje potrzeby na rok przyszły. Po uwzględnieniu kosztów aktualnych i kosztów na przy­szłość, doświadczony urzędnik państwowy dodaje do całej sumy 10%, przyjmując (nie zawsze słusznie), że jego żądania zostaną na jakimś szczeblu zakwestiono­wane przez wydział finansowy. Przyjmując jednakże, że oczekiwany spór następuje, dodane 10% zostaje skre­ślone na szczeblu resortu, gdy dochodzi do sporządze­nia łącznego preliminarza. Do tego preliminarza szef resortu znowu dodaje 10%, przyjmując (nie zawsze słusznie), że jego żądania zostaną zakwestionowane Przez Ministerstwo Skarbu. Po oczekiwanej dyskusji zrewidowany preliminarz zostaje przedłożony odpowie­dzialnemu ministrowi; w Anglii jest nim minister skar­bu, który łączy żądania wszystkich resortów w ogólną sumę i decyduje, jaki powinien być dochód, aby dorów­nał wydatkom. Po uzgodnieniu ze swymi kolegami Przedstawia narodowi rachunek. Oto jest ogólna suma rządowych potrzeb, a oto są podatki, które ludność będzie musiała zapłacić.

Lecz co się dzieje, spytacie, z gwarancjami? Czyż nie przedkłada się sprawozdań i preliminarzy budżetowych przedstawicielom narodu? Czyż nie istnieje Minister­stwo Skarbu, które jak pies łańcuchowy ma strzec gro­sza publicznego? Czyż nie ma przepisów ustanowionych po to, by hamowały rozrzutność i marnotrawstwo? Wszystkie te gwarancje niewątpliwie istnieją. Że są one daremne, widać to ze znanych rezultatów. Powody ich nieskuteczności są jednak mniej oczywiste i, być może, warto je zbadać, są bowiem nie tylko ciekawe same w sobie, lecz także mogą dostarczyć klucza do możliwych ulepszeń. Krótko mówiąc, odpowiedź polega na tym, że sprawozdania budżetowe są bez znaczenia, Ministerstwo Skarbu działa niewłaściwie, a przepisy są tak obmyślone, że nie tyle utrudniają, ile uniemożli­wiają oszczędność.

Żeby zająć się najpierw sprawozdaniami i prelimina­rzami przedstawianymi Izbie Gmin i dostępnymi dla społeczeństwa, warto się dowiedzieć, że procedura wpływów Skarbu Królewskiego, datująca się mniej więcej od roku 1129 i obejmująca Kasjera, Karbownika 31, Rewidenta Ksiąg, Kancelistę, Pisarza Podatku Feudalnego i kilku Szambelanów, przetrwała do ro­ku 1826. Jednak niezależnie od tego, trzeba wiedzieć o fakcie podstawowym - sprawozdania takie, jakie są, zostały przeznaczone do użytku w pewnym szczegól­nym okresie historii. Zostały wprowadzone w życie podczas Drugiej Wojny Holenderskiej (w roku 1666), a ich głównym celem było zapobieżenie temu, aby Ka­rol II nie wydał pieniędzy przeznaczonych na marynarkę wojenną na księżniczkę Portsmouth. Nawet jeśli idzie o ten ściśle ograniczony cel, obrana metoda nie odniosła żadnego nadzwyczajnego sukcesu. Dlatego zrewidowano ów system, tak że przybrał swą obecną formę w roku 1689 i od tego roku w mniejszym lub większym stopniu powstrzymywał Wilhelma III od wy­dawania pieniędzy na jego przyjaciół - którzy nawet nie byli dziewczętami.

Forma składania sprawozdań finansowych obmyślona początkowo dla strzeżenia szuflady z pieniędzmi pu­blicznymi datuje się od czasów, zanim jeszcze ludzie (z wyjątkiem takich niekonformistów jak Defoe) po­wszechnie znali podwójną księgowość. Datuje się ona, co więcej, od czasów, gdy niewielu gentlemanów znało nawet cyfry arabskie, a tarcza zegara w gospodarskim obejściu pokazywała tylko cyfry rzymskie, gdyż można było przypuszczać, że ludzie posiadający klasyczne wy­kształcenie będą je znać. Z tego powodu owe publiczne sprawozdania, nawet nie według ich ostatniego wzoru z roku 1689, stają się teraz przestarzałe. To prawda, że w wyniku badań przeprowadzonych w latach 1828- 1829 zrewidowano je, ale wyrażający głosy mniejszości raport fachowego księgowego odłożono na bok wskutek zaleceń urzędników państwowych; byli oni przeciwni podwójnej księgowości i pozostawili nietknięty cały po­przedni bałagan pomiędzy aktywami i pasywami, ra­chunkiem majątkowym a rachunkiem bieżącym. Dlate­go w roku 1904 Thomas Gibson Bowles, poseł do parlamentu, mógł opisać sprawozdanie finansowe jako “niesystematyczne, nienaukowe, skomplikowane przedstawiane tak, aby ukryć, a nawet fałszować fakty". W roku 1957 Mr John Applebey zauważył, że ludzie odpowiedzialni za publiczne sprawozdania finan­sowe wydają się być ogłupieni nimi tak samo, jak wszy­scy inni. Mówiąc pokrótce, słuszny jest wniosek, że wszystkie sprawozdania budżetowe niezupełnie odpowiadają bie­żącym metodom rachunkowości. Jako środek kontroli jako system bezstronnej informacji, prawie że nie są warte papieru, na którym je wydrukowano. Sprawo­zdania, które mogłyby zniesławić i zdyskredytować trzeciorzędne towarzystwo, zajmujące się wyścigami psów, są co rok uroczyście przedstawiane narodowi, a często przedstawiane są przez businessmana, który powinien sam wiedzieć więcej i wie więcej. Dalekie od ulepszenia w formie, owe sprawozdania stają się bar­dziej skomplikowane i mętne, gdy wchodzące w grę sumy rozmnażają się i puchną. Są nieprawdziwe i nie-zbilansowane. W interesie sprawozdawcy jest podawa­nie faktów o pozycji finansowej w języku interesów, którym są pieniądze. W tym języku ma on mówić praw­dę i tylko prawdę. Lecz ci, którzy przedstawiają spra­wozdania narodowi, nie robią nic w tym rodzaju. Przed­stawiają oni tylko obraz archaicznego i dostojnego bałaganu.

A co na to Ministerstwo Skarbu, ów strażnik dobra publicznego? Przyjęta zasada brzmi, że nad nowymi wydatkami czuwa ministerstwo, nad starymi same re­sorty. Ale jakiż to jest rodzaj finansowej kontroli? Po­dział odpowiedzialności nie ma znaczenia, gdyż problem prawdziwej oszczędności jest jeden i jest niepodzielny. W takim systemie żąda się dodatkowego urzędnika, podczas gdy zatrzymuje się zbędnego. Nigdy się nie powie, że jakiś urząd jest niepotrzebny, z obawy, że kiedyś znowu się go będzie potrzebować, a jego przy­wrócenie będzie oznaczać nowe podanie do Minister­stwa Skarbu. Wyrzeczenie się etatu w departamencie A także wcale nie ułatwi ustanowienia innego etatu w de­partamencie B, gdyż w rzeczywistości dwa te problemy rozstrzygają osobne władze jako sprawy najzupełniej sobą nie związane. Taka praktyka może jedynie pro­wadzić do nieodpowiedzialnej postawy wśród tych, któ­rym nie wolno ogarnąć problemu jako całości. A z do­świadczenia wiemy, że ludzie dorośli traktowani jak dzieci potrafią zachowywać się bardzo po dziecięcemu.

Rola przepisów obowiązujących urzędnika polega właściwie na dodaniu sztywności do marnotrawstwa. Cały system otwierania kredytów wygodny jest jedy­nie dla buchalterii kasowej, a bezużyteczny dla celów kontroli. Żeby od tego zacząć, sumy przyznane resor­towi nie reprezentują kosztów, które on ponosi. Kre­dyty przyznawane siłom lądowym nie obejmują papieru, gdyż dostarcza go Drukarnia Państwowa Jej Królew­skiej Mości; kredyty przyznawane Drukarni Państwo­wej nie obejmują budynków (gdyż te należą do Urzędu Robót Publicznych) i tak to ciągnie się dalej. Otwarte kredyty nie zgadzają się także z programem działalno­ści. I tak fundusze Marynarki obejmują pozycje od 1 (na płace) do 15 (na dodatkowe kwatery dla mał­żeństw), z oddzielnymi kredytami na takie rzeczy, jak budownictwo okrętowe, uzbrojenie i Urząd Admiralicji. Podobnie budżet wojskowy jest podzielony na pozycje według następujących funduszów: nr 1 płace, 7 zaopa­trzenie, 9 magazyny wojskowe i tak dalej. Ale ani Ma­rynarka, ani Armia nie są w ten sposób zorganizowane. Marynarka zorganizowana jest według jednostek pły­wających i lądowych. Armia zorganizowana jest we­dług batalionów, baterii, magazynów i szkół, dla których nie wykazuje się osobno żadnych kosztów. System ten zapewnia jedynie, że pieniądze przeznaczone na pojazdy nie zostaną wydane na broń. Ale co by się stało, gdyby zostały wydane? I gdzie przebiega linia rozróżnienia? Parlament nie będzie się tym zajmował. Skrupulatna izba Gmin mogłaby z pewnym pożytkiem czuwać tylko nad stosunkiem kosztów administracji do kosztów wojskowych. Ile dodatkowych batalionów można by utrzy­mać za sumę wydaną na wydział finansowy Minister­stwa Wojny? Czego w razie niebezpieczeństwa będzie­my potrzebować z większym prawdopodobieństwem - formularzy czy bagnetów, ksiąg buchalteryjnych czy armat? To jest sprawa polityki, podczas gdy całkowity przydział pieniędzy na mundury jest prawie wyłącznie sprawą eksperta. Obecna sztywność przepisów jest zwykłą stratą wysiłku, pieniędzy, czasu i nie służy żad­nemu pożytecznemu celowi.

Tyle o urzędowych gwarancjach. Ponieważ są one bezskuteczne, jedynym hamulcem marnotrawstwa po­zostaje prasa i opinia publiczna. Można by pomyśleć, że ich działanie będzie owocne, gdyż prasa nie żywi zbytniej miłości do biurokracji, a w bezpośrednim inte­resie masy podatników leży załatwienie ich spraw zgodnie z duchem oszczędności. Czemuż by prasa i opi­nia publiczna miały okazać się bezradne tam, gdzie do­tyczy to tak żywo ich własnych interesów? Odpowiedź na to pytanie brzmi - prawdziwa oszczędność nie może być narzucona jakiejś organizacji z zewnątrz, musi ona zaczynać się w jej centrum. Od czasu do czasu prasa istotnie podnosi krzyk na temat oficjalnej rozrzutności, publikując szczegóły dotyczące oczywistego marno­trawstwa, czemu odpowiednie resorty często są w stanie zaprzeczyć. O wiele częściej ataki są po prostu ignoro­wane, gdyż urzędnicy państwowi dobrze wiedzą, że po paru dniach gazety zajmą się czymś innym. Przy­puśćmy jednak, że hałas doprowadzi do interpelacji w Izbie Gmin i że ma być przeprowadzone śledztwo, aby zbadać niektóre z poczynionych zarzutów, co wte­dy? Nieuniknionym następstwem jest mianowanie Królewskiej Komisji, instrumentu służącego do odro­czenia całej sprawy aż do następnych wyborów. Ofi­cjalny organ śledczy rozpoczyna swą żmudną pracę, przy czym członkowie komisji są (przyjmijmy) ludźmi doświadczonymi, inteligentnymi, energicznymi i bezwzględnymi. Ich osiągnięcia są małe lub żadne. Dlaczego? Ponieważ cały proces jest z gruntu błędny.

Przypuśćmy, że przedmiotem dochodzeń są stocznie marynarki i że komisja odwiedza każdą z nich po kolei. Członkami komisji są emerytowani admirałowie i do­świadczeni inżynierowie, dalecy od nieznajomości przedmiotu sprawy. Słuchają zeznaj. Zadają dociekli­we pytania: “Cóż ci faceci tutaj mają robić?", “Co zna­czy ten cały szmelc?", “Co robicie z żużlem i wiórami?", “Czemu płaci się tak wielu ludziom za to, że tak mało robią?" Lecz wkrótce zaobserwują oni zjawisko, które najlepiej wyjaśnić na przykładzie z dziedziny zoologii. Podobno w obecności wilków barany zbijają się w cia­sną gromadę, z rogami na zewnątrz i z najsłabszymi po­środku. Urzędnicy państwowi postępują tak samo. W obliczu wspólnego niebezpieczeństwa grupują się w taką formację, nie ustępując przed niczym, przecząc wszystkiemu, ukrywając wszystko. Jest to dobrze zna­ny fakt z zakresu biologii, a zarazem zjawisko, przeciw któremu członkowie komisji muszą walczyć na próżno. Ich raport, jeśli ostatecznie zostanie wydrukowa­ny, będzie można z powodzeniem powiesić w toale­cie. Cokolwiek się z nim stanie, sprawa zostanie zatu­szowana.

Zwykły podatnik wie często więcej o marnotrawstwie w administracji niż polityk czy dziennikarz. Przede wszystkim on sam może być zatrudniony w stoczni Teoretycznie leży w jego interesie, a zarazem jest jego obowiązkiem wystąpienie i doniesienie o rozrzutności jeśli ją spostrzega. Ale nie postępuje w ten sposób, i te z dwóch wyraźnych powodów. Po pierwsze, nic przez t( nie zyska oprócz niepopularności i obelg, przy czyn zapewne w najlepszym wypadku uzna się go za dziwa­ka a w najgorszym - za szpiega. Po drugie, wie on doskonale, że pieniądze zaoszczędzone na jednym od­cinku będą z pewnością zmarnowane na innym. Cokol­wiek by zrobił, nic nie zmniejszy podatku, który musi zapłacić. A zatem mądrze postanawia nie mówić nic i za­chować swoją dobrą opinię wśród sąsiadów. W dziedzi­nie wydatków publicznych nie należy oczekiwać żad­nej pomocy od opinii publicznej jako całości, chyba że informator zostanie osobiście nagrodzony, a równocześnie zapewni się go, że wszystkie poczynione oszczędności pójdą na zmniejszenie podatków, którym podlega.

Streszczając to, co powiedziano, dochód publiczny uważa się za nieograniczony, a wydatki wiecznie wzra­stają do jego poziomu i rozmaite środki mające je zaha­mować zawodzą, ponieważ są wadliwie pomyślane i nie­dostatecznie uzasadnione. Problem jest poważny i wy­daje się zasługiwać na uwagę. Co należy uczynić? No­woczesny instynkt każe ustalić nowe przepisy i prawa, których i tak jest już więcej niż dosyć. Lepszy plan, mniej dzisiaj modny, polega na ponownym dostarczeniu motywów ludziom, których to w rzeczywistości dotyczy, na karaniu rozrzutności, którą teraz nagradzamy, i na­gradzaniu oszczędności, którą teraz karzemy. Jako pierwszy krok w kierunku odwrócenia powodzi, musi­my odwrócić cały proces rządowej gospodarki finanso­wej. Ministrowie nie powinni zaczynać od stwierdzenia, jakie są potrzeby ich resortów. Powinni zaczynać od Pytania, ile kraj jest w stanie wydać. Nie opieramy naszego osobistego budżetu na tym, co nauczyła nas lu­bić nasza dawna rozrzutność, lecz na dochodzie, którego słusznie możemy oczekiwać. Krótko mówiąc, nie pro­jektujemy wydania tego, czego nie zarobiliśmy. Tę samą zasadę, którą stosuje się do finansów osobistych, powinno się stosować do publicznych. Pierwszą kwestią, którą należy rozstrzygnąć, jest stosunek pomiędzy do­chodem a produktem społecznym brutto. Jakiej części dochodu narodowego powinien żądać rząd? Jaką część osobistego dochodu rząd może spokojnie zabrać? I co się dzieje, jeśli ta proporcja zostanie przekroczona? Ekonomiści (z jednym znakomitym wyjątkiem) nie­śmiało traktowali ów problem, pozwalając przy­puszczać, że tam, gdzie idzie o wydatki rządu, granicą jest niebo. Jednym z zadań tej książki jest wskazanie, że istnieją inne i niższe granice: granica, poza którą opodatkowanie jest niepożądane, granica, poza którą jest ono niebezpieczne, i (na koniec) granica, poza którą jest fatalne. A owe granice wyraźnie wskazują zarów­no teorie ekonomiczne, jak fakty historyczne.

W świetle tych znanych niebezpieczeństw decyzja na temat stosunku pomiędzy wydatkami rządu i pro­duktem społecznym brutto należy do Gabinetu. Skoro ta decyzja zapadnie, istnieje ustalona ogólna suma dochodu, suma, w granicach której muszą pracować ministerstwa. I znowu do Gabinetu należy decyzja na temat podziału tej sumy pomiędzy resorty. Odpowie­dzialność za podpodział resortowych przydziałów na rozmaite wydziały i jednostki spada na poszczególnych ministrów. W tym systemie nie poprosi się żadnego re­sortu o przedłożenie preliminarza. Zamiast tego powie mu się, żeby utrzymywał się w granicach ogólnej sumy. Wszystko, czym będzie się zajmować Izba Gmin, to globalna suma wydatków i jej podział na ministerstwa. Nie będzie musiało się prosić członków Parlamentu, żeby głosowali za kwotami, które ma się wydać na ben­zynę i smary, na pastę do podłóg i na buty. Oni są w stanie uczciwie powiedzieć, ile pieniędzy należy przy­dzielić na lotnictwo, a ile na British Council, ile na oświatę a ile na służbę zdrowia. Aby skontrolować słuszność tych szacunków, nie trzeba im niczego więcej niż prawdziwych sprawozdań z wydatków dawnych - tych sprawozdań, których nigdy dotychczas nie wolno im było oglądać.

Oczywistą korzyścią opisanego tutaj systemu jest wytyczenie granicy wydatkom. Korzyścią równie waż­ną, gdyby nawet była mniej oczywista, jest to, że w obrębie każdego ministerstwa, departamentu, wy­działu i jednostki wydatki są elastyczne. W ten sposób sami urzędnicy stają się odpowiedzialni za oszczędność, ich powodzenie lub niepowodzenie staje się bowiem natychmiast widoczne z rachunków na rok następny. To kierownicy działów - i tylko oni - wiedzą, gdzie można spokojnie coś zaoszczędzić. Kiedy raz zrozu­mieją, że rozwój, którego pragną na jednym odcinku, zależy od ich umiejętności oszczędzania na innym, spo­kojnie można im zostawić resztę; pod warunkiem, że awansować będzie najpierw ten człowiek, który wska­że, gdzie można zaoszczędzić pieniądze. A dodatkową korzyścią, na pierwszy rzut oka jeszcze mniej oczywi­stą, jest wyeliminowanie nadzoru Ministerstwa Skarbu z całym złem jego podzielnej kontroli, nieudolności i marnotrawstwa. Zamiast nieufnego .wtrącania się urzędnik państwowy będzie znał tylko silne rygory ra­chunków i rozliczeń. Będzie zmuszony do przyjęcia od­powiedzialności, będzie miał swobodę okazania inicja­tywy i będzie musiał uznać, że koszt i wartość są tylko różnymi aspektami tego samego zagadnienia.

Gdy raz zapadnie decyzja podejścia do zagadnienia finansów od właściwej strony, pozostanie tylko odwo­łanie się do publicznej pomocy w celu zapobieżenia marnotrawstwu. Do tego celu potrzebny jest przede wszystkim niezależny trybunał, któremu można by Przedstawiać wszelkie propozycje, służące oszczędzaniu pieniędzy; ciało to składałoby się, powiedzmy, z trzech osób, włączając przedstawiciela rządu (być może kogoś kto zrezygnował z miejsca w Izbie Gmin). Ów trybunał wysłuchiwałby przedstawicieli ludności i zainteresowa­nych resortów i decydowałby w końcu, czy jakaś pro­ponowana oszczędność jest możliwa do przeprowadze­nia, czy nie.

Każda decyzja, która przysporzyłaby oszczędności, powodowałaby wydanie polecenia ministerstwa do od­powiedniego departamentu, redukując jego przyszły budżet o sumę, którą należy zaoszczędzić. Dalszą funk­cją trybunału byłoby nagrodzenie każdego wniosko­dawcy, którego wniosek został uwzględniony, poprzez zmniejszenie jego podatku dochodowego o sumę zwią­zaną w jakiś sposób z zaoszczędzoną kwotą. Powinna także istnieć klauzula zapewniająca, że wszelkie sumy zaoszczędzone nie przejdą ani do innego departamentu, ani do Ministerstwa Skarbu, lecz pójdą wyłącznie na zredukowanie Długu Narodowego. Ostatnią funkcją trybunału byłoby przedstawienie do odznaczeń tych obywateli, których sugestie przyniosły w rezultacie największe oszczędności, a także tych urzędników pań­stwowych, którym najlepiej udało się zmniejszyć nie­potrzebne wydatki. Mała rewolucja zaczęłaby się w dniu, w którym urzędnicy zdaliby sobie sprawę, że łatwiej zdobyć szlachectwo oszczędzając pieniądze, niż wydając je.

Nie należy się spodziewać, że reforma narodowych finansów zostanie wprowadzona bez sprzeciwów. Na tym polu administracji reformator stanie nieuniknienie twarzą w twarz ze zwartą falangą urzędników państwo­wych żywotnie zainteresowanych w utrzymaniu status quo. Ich opozycja, jakkolwiek bierna, będzie straszna. Na każdą propozycję właściwego systemu rachunko­wości odpowiedzą z uśmiechem politowania, że próbo­wano tego już raz w Ministerstwie Wojny, ale okazało się to bezużyteczne i dawno zostało zarzucone. Potem wycofają się za dymną zasłonę tajemnic technicznych, mruknąwszy wreszcie, że finanse publiczne są sprawą bardziej skomplikowaną, niż się na ogół myśli. Liczby nie umieją kłamać, lecz kłamcy umieją liczyć.

Hieratyczna i ezoteryczna postawa, dająca się zau­ważyć w Ministerstwie Skarbu, doprowadziła do stwo­rzenia specjalnego terminu na oznaczenie tego kultu: ezoterroryzm. Jego gorącymi zwolennikami są ezoterroryści z Whitehall. W osiemnastym wieku ci sami ludzie ukrywali tajemnice Skarbu Królewskiego w średnio­wiecznej łacinie, którą sądy odrzuciły w roku 1733. postępując tak, aż sam Skarb (lecz nie jego mini­ster) został obalony za panowania Wilhelma IV. Lecz Skarb nie był odosobniony w tym archaicznym bała­ganie, gdyż dochodzenie przeprowadzone w roku 1570 w Londyńskim Urzędzie Ceł załamało się zupełnie z te­go powodu, iż “urzędnicy zastosowali tak niejasny spo­sób prowadzenia ksiąg". Członek parlamentu wykrzyk­nął w roku 1691: “Stanąłem zdumiony, widząc, że w najlepszych czasach i za najlepszych rządów sprawy mogą być pogrążone w takim mroku". Członkowie Specjalnej Komisji w roku 1829 donosili, że “doroczne sprawozdania pozostawiły całe miliony nie wyjaśnione i nie rozliczone szczegółowo", co powtórzyło się znów w roku 1844, i co dzieje się dzisiaj. Ciemność stała się, póki co, jeszcze ciemniejsza, gdyż do początkowego ba­łaganu sprawozdań budżetowych dołączył się bełkot konsultantów i żargon Londyńskiej Szkoły Ekonomicznej - Ze zwykłej plagi ezoterroryzm stał się niemal religią.

Twierdze ezoterroryzmu pozostają nie zdobyte od czasów Gladstone'a. Pośród zasieków otaczających ich pozycje znajdują się groby dawnych szturmowców: Florence Nightingale, Sir Johna Keane'a i lorda Randolpha Churchilla. Jest tam także okaleczały nagrobek Sir Charlesa Harrisa, człowieka, który omal nie wydał zdradziecko całej pozycji, a w którego rocznicę śmierci czołowi ezoterroryści wciąż jeszcze wymieniają drut kolczasty. Niech nikt sobie nie wyobraża, że ta cytadela podda się po pierwszym ataku. Niech nikt jednak nie wątpi, że ulegnie przy ostatnim.

Stare i nowe

I stało się w one dni, że wyszedł dekret od cesarza Augusta, żeby opodatkowano wszystek świat. Wydaje się, że ów dekret odtąd zawsze był egzekwowany. Słuszną jednak rzeczą będzie dodać, iż w rzeczywistości August nie był pierwszym władcą, któremu zaświtała ta idea. Podatek jest tak stary jak świat; jego najwcze­śniejszą formę widzimy na przykładzie działalności drobnego kacyka, który buduje sobie częstokół u ujścia rzeki, u zbiegu dwóch rzek lub na górskiej przełęczy i ściąga myto z przechodzącego podróżnika lub kupca. Był to zawsze podatek najłatwiejszy do ściągnięcia, a opisywano go jako dobroczynny datek, obowiązek płacenia cła lub szantaż - wszystko zależnie od punktu widzenia. Kupcowi rzadko opłaca się wywalczać sobie drogę przez barykadę, ponieważ tym okupem może ob­ciążyć ewentualnego nabywcę towarów, a przy tym wie, że konkurencyjni handlarze będą musieli zrobić to samo. Suma, której żąda się za pomocą wezwań lub groźby, stanowi z grubsza ekwiwalent dodatkowych kosztów, jakie pociągnęłoby za sobą obchodzenie tego miejsca inną i mniej uczęszczaną drogą, i wygórowana jest tylko wówczas, gdy inna droga nie istnieje. Krótko mówiąc, koszt podatku jest prawie taki sam, jak koszt Jego uniknięcia.

Następnie mamy w starożytności podatek od ziemi, który ostatecznie względnie łatwo ściągnąć. Jest to sposób pokrewny zjawisku płacenia pieniędzy gangsterowi ochronę - co wyraża zasadniczą ideę feudalizmu.

l jest narażony na atak, jeśli znane jest miejsce jego pobytu i granice jego własności. Nie może wyprzeć się swej własności bez jej utraty, będzie zatem płacił za uznanie granic swych pastwisk i za niedopuszczanie na nie bydła innych ludzi. Suma, którą zapłaci, stanowi z grubsza ekwiwalent kosztu przeniesienia się na inny teren, znajdujący się poza zasięgiem gangstera, i staje się wygórowana tylko wtedy, jeśli żadnego takiego te­renu nie można znaleźć. Wariantem podatku od ziemi jest podatek od plonów, który nasuwa już większe trud­ności przy wymierzaniu. Biorąc historycznie, ostatnim stopniem jego rozwoju jest podatek od dochodu, który staje się technicznie możliwy jedynie w cywilizacji miejskiej, gdzie gospodarka rolna niemal zniknęła, a ludzie są praworządni i piśmienni. Ściąganie tego podatku jest w najwyższym stopniu skomplikowane, lecz dotychczas sądzono, że nie ma on innej górnej gra­nicy niż koszt przeniesienia się w inne miejsce - co dla wielu ofiar może być niewykonalne.

Studiując historię podatków szybko dochodzimy do wniosku, że podatki dzielą się na dwie wielkie katego­rie: na te, które ludzie nakładają na siebie samych, i na te, które nakładają na innych. Dokonano pewnego wy­siłku, aby te pierwsze utrzymać przy minimum, dają­cym, się pogodzić z celami, które ma się na uwadze. I odwrotnie, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby te drugie - osiągnęły (a często przekroczyły) granicę, do ja­kiej ofiary mają ochotę je płacić. W każdej z tych dwóch kategorii, jak widzieliśmy, poziom opodatkowa­nia rośnie podczas wojny i nie spada do poprzedniego poziomu w okresie pokoju. Dlatego podatki wykazują tendencję wzrostu zgodnie z prawem, które rządzi ich rozwojem, i stają się coraz cięższe aż do punktu, w któ­rym społeczeństwo załamuje się pod ich ciężarem. Zo­baczymy, że takie wypadki zdarzały się często w przeszłości i niewykluczone, że mogą się zdarzyć znowu: i to wcześniej, niż się na ogół przypuszcza.

Do najwcześniejszych systemów podatkowych, o któ­rych mamy szczegółowe wiadomości, zalicza się system Chaldejczyków, u których podatek od plonów w wyso­kości 10% był stosowany powszechnie, lecz w praktyce często przekraczany. Za Dariusza, króla Persji, obli­czono, że jego dochód skarbowy wynosił 28 000 000 funtów w wartości waluty z roku 1904, przy czym da­nina dodatkowa była przezeń przyjmowana w naturze, a domiar płacono eunuchami. Niestety nie wiemy, w jakim to było stosunku do dochodu narodowego, ani też, oczywiście, do dochodów jednostek, lecz wydaje się, że w obydwu wypadkach stosunek ten wynosił mniej niż 10%.

Ciężkim błędem byłoby opublikowanie pracy nauko­wej, która nie zawierałaby odnośnika o Niniwie32. Bo przypadkowo dokumenty tam znalezione rzucają nieco światła na zagadnienie ściągania podatków. Strapiony urzędnik napisał kilka listów do Tiglatapilesara III (745-727 p.n.e.) opisując w nich trudności, jakie miał ze zbieraniem podatków w Tyrze i Sydonie. Podatki ściągano z winnic, a także z drewna Libanu, lecz niechęć do ich płacenia była tak wielka, że zabito jed­nego poborcę podatkowego w Tyrze; jego kolegę w Sy­donie z trudem uratowała policja.

W dziełach naukowych powołuje się też zwykle, prę­dzej czy później, na starożytne Ateny. Ta książka nie będzie wyjątkiem, jakkolwiek trudno utrzymać na dłu­żej dostojną postawę połączoną z klasyczną erudycją. Ateny podziwiane w podręcznikach są oczywiście czysto imaginacyjnym wynalazkiem filologów klasycznych, którym brak prawie zupełnie jakiegokolwiek poczucia historii (oraz rzeczywistości). Jednakże dobrze jest przy okazji o nich wspomnieć, nadając tym ton całej książce oraz dając do poznania, że autor uczęszczał do właści­wej szkoły (co istotnie czynił). A zatem, Ateny33 dają wczesny przykład tego, co nazwano demokracją. Nie znaczy to, że dochód Aten pochodził wyłącznie z podat­ków, które obywatele godzili się płacić. Przeciwnie, do­chód Aten składał się głównie z sum ściąganych za po­mocą szantażu z innych części Grecji. Istnieje w tym przedmiocie mnóstwo dowodów archeologicznych. Z in­skrypcji pochodzących z okresu wojny archidamijskiej wiemy, że wpłat dokonywano w okresie Dionizjów, przyjmowali je Apodektai, którzy wpłacali pie­niądze do Hellenotamiai. Jeden z tych napisów czyni - zdaje się - tę procedurę znośnie jasną.

Przechodząc do następnego okresu, musimy z kolei przestudiować Prawo Skarbowe Ptoleimeusza Filadelfosa, który panował w Egipcie od ok. 284-246 roku p.n.e. Papirus Skarbowy odkryty przez profesora Flindersa Petrie w latach 1893-1894 jest dla nas autoryta­tywnym źródłem, jeśli idzie o metody ściągania podat­ków w ptolemejskim Egipcie. Dowiadujemy się z niego o zasadniczym fakcie, że podatki nałożone na winnice, sady i oliwę sięgały jednej szóstej plonów, nie więcej. Wiemy także, że poborca dzierżawiący na dwa lata po­ bór podatków od oliwy, rozpoczynający się w miesiącu Gorpizeus (lub Mesore wg kalendarza egipskiego, z któ­rym czytelnik może być lepiej obznajomiony) mógł przyjmować wpłaty wyłącznie w obecności oeconomicusa i antigrapheusa i musiał składać sprawozdanie w trzech egzemplarzach dioecetesowi i eclogistesowi. Z tego wszystkiego widać, że w świecie starożytnym metody podatkowe były wysoko rozwinięte. To samo wrażenie odnosimy ze studiów nad Syrią pod panowaniem Seleucydów. Ale tam także stopa podatkowa nie była wygó­rowana, w gruncie rzeczy nie wynosiła więcej niż 7% całości plonów.

Zwracając się do innych i późniejszych społeczeństw, musimy wreszcie pokrótce wspomnieć o sprawie podat­ków w cesarstwie rzymskim, indyjskim i chińskim. Co do podatków rzymskich zrobiono stanowczo za mało odkryć. Wiemy, że w czasach Augusta obywatele rzym­scy musieli płacić 5% podatku spadkowego. Płacili także podatki miejskie, o których nie mamy dokładnych informacji, oraz cła na granicy każdej prowincji, które nie musiały być uciążliwe. Ich poddani byli mniej szczę­śliwi, lecz nie bardzo wiemy, do jakiego stopnia. W okresie upadku cesarstwa opodatkowanie prowincji, jak się zdaje, załamało się - istotnie zbyt ciężkie, żeby było skuteczne - i historycy zgodnie ocenili ten fakt jako główną przyczynę klęski. Niemal wszystko, co można powiedzieć z pewnością na temat opodatkowania pod panowaniem ostatnich cesarzy, to to, że brakowało mu jakiejkolwiek ciągłości, że polegało na pośpiesznych, wygórowanych i częstych żądaniach, wynikających i poszczególnych kryzysów. W rezultacie nastąpił taki spadek produkcji, że właściciele ziemscy i rolnicy opu­ścili ziemię, uciekając, dokąd mogli, i pozostawiając pola nie uprawione.

Historia starożytnych Indii ujawnia ostry kontrast pomiędzy hinduistyczną i muzułmańską koncepcją cesar­skiej skarbowości. Prawa Manu określają, jakie mają być podatki hinduskiego króla. Nie wzrastają one po­nad szóstą część przy pewnych rodzajach plonów, a po­nad ósmą, dwunastą lub piętnastą przy innych. Z dru­giej strony za panowania muzułmańskich cesarzy dy­nastii Mogołów głoszono teorię, że cały kraj należy do monarchy, że poddanemu wolno jedynie utrzymać własne życie, a nawet i to może się zakończyć na ży­czenie suwerena. Skoro ziemia wracała do korony z chwilą śmierci jej posiadacza, nie mogła powstać żad­na koncepcja rzeczywistej własności. Oto przypadek podatków od zgonu, sięgających 100%. Co się tyczy opo­datkowania, prawo muzułmańskie dawało królowi jedną piątą całości plonów, lecz Mogołowie w rzeczywi­stości pobierali jedną trzecią. Co więcej, wiemy, że od Hindusów brali oni połowę. Ich polityka fiskalna ule­gała fluktuacjom, lecz jej efekt końcowy był katastro­falny. Wielkie połacie kraju leżały odłogiem, handel upadł i to właśnie załamanie się panowania Mogołów przygotowało drogę do interwencji brytyjskiej po ro­ku 1707.

W Chinach nie było takiego załamania. Opodatkowa­nie pod panowaniem dynastii Tsing (1644-1911) stało się tam przedmiotem książki Szao Kuan-Czu. Chiński podatek ziemski ustanowiony został, zdaje się, w roku 770 n.e., później czerpano także dochód z pogłównego (opartego na ziemi), z ceł i ze specjalnego podatku na utrzymanie poczty. Podatki mogły czasem dochodzić prawie do 20% dochodu narodowego. Ale to nie było sprzeczne z przyjętymi ideami Konfucjusza, który sam, na pewnym szczeblu swej kariery urzędniczej, był po­borcą podatkowym i przekonał się (ku swemu przera­żeniu), że książęta Lu, w których służbie pozostawał, podwoili podatki, podnosząc ich stosunek z jednej dzie­siątej do jednej piątej plonów. Mówiąc słowami jego biografa:

...Przyjęto, że jedna dziesiąta plonów powinna wy­starczyć na pokrycie wszystkich wydatków rządo­wych... Początkowa suma ściągania jednej dziesiątej plonów została ustalona przez jednego z dawnych kró­lów Złotego Wieku w tym kraju i została ogólnie przy­jęta jako doskonały, sprawiedliwy i słuszny system opodatkowania; każde odstępstwo od niej raziło jako niesprawiedliwość".

Takie niesprawiedliwości nie były nieznane, lecz w teorii przynajmniej ciężar podatków chińskich nie wydaje się przesadny.

Przechodząc do historii narodów nowożytnych widzi­my, że trzema pierwszymi państwami, zmierzającymi do przewagi na skalę imperialną, były Hiszpania, Ni­derlandy i Francja. Gdy każde z nich załamywało się po kolei, nadmierne opodatkowanie grało w tym swoją rolę. Z przypadku Hiszpanii nie można wyciągnąć wy­raźnej nauki, bo o ile Filip II był wynalazcą nowoczes­nej biurokracji, o tyle jego system podatkowy nie był najbardziej znamiennym rysem jego rządów. Jego dwa główne podatki pośrednie to alcabala i millones. Pierw­szy z nich był 10% podatkiem obrotowym, drugi podat­kiem na oliwę, wino i ocet. Inne podatki obejmowały sól, tytoń i karty do gry. Pomimo tych wysiłków, zmie­rzających do podniesienia dochodu, rząd hiszpański w roku 1693 właściwie zbankrutował, lecz podatki były tylko częściowo powodem ruiny. Kraj był podminowa­ny. Zarówno nacjonalizacja przemysłu, jak opodatko­wanie, a może jeszcze dodatkowo nietolerancja religijna - wiodły do wybuchu. W książkach historycznych problem podatków hiszpańskich wysuwa się na plan pierwszy wtedy, gdy książę Alba wprowadził je w Ni­derlandach. Na pewnym etapie zamierzano ściągać jedną setną z całej własności, podatek jednej dwudzie­stej od sprzedaży nieruchomości i podatek jednej dzie­siątej od sprzedaży towarów.

Było rzeczą oczywistą, że podatek jednej dziesiątej od obrotu będzie śmiertelnym ciosem dla handlu... Stronnicy królewscy byli pierwszymi, którzy próbowali odwieść gubernatora od tego wymiaru równie nieroz­tropnego, co niewykonalnego..." (Motley).

Tyle o podatku obrotowym. Handel Niderlandów ucierpiał z wielu powodów, podatki były tylko jednym z nich.

Jako agresywna potęga imperialna, Hiszpania została zastąpiona przez republikę holenderską, tę część Nider­landów, która znajdowała się pod panowaniem Ho­landii. W krótkim okresie przewagi holenderskiej istniały wielkie trudności skarbowe. Jak Wiemy, podatki nałożone na zboże, mąkę, chleb i ryby spowodowały po roku 1672 ruinę kraju. W roku 1678 wybuchły rozruchy antypodatkowe, a Renier pisze o Hiszpańskiej Wojnie Sukcesyjnej, że “podczas wojny republika holenderska wykrwawiła się sama do ostatka". Lecz opodatkowanie Pozostało nawet po zawarciu pokoju, a kapitał holen­derski w coraz większym stopniu opierał się na fran­cuskich i brytyjskich papierach wartościowych. W roku 1751 grupa wybitnych kupców przedłożyła władcy Państwa Wilhelmowi IV pismo o stanie handlu, w którym stwierdzano, że jego upadek był w dużej mierze wynikiem ucisku podatkowego. Doradzali oni podjęcie “próby zapobieżenia na przyszłość drobnym kradzie­żom, marnotrawstwu, niechlujstwu, zaniedbaniom, roz­rzutności w gospodarstwie domowym oraz innym uchy­bieniom i złej organizacji", i pewne takie próby rzeczy­wiście przyniosły rezultaty. Kampania przeciwko mar­notrawstwu, niechlujstwu, zaniedbaniom i rozrzutności byłaby też na miejscu w innych krajach w późniejszym okresie ich historii.

Ostatni przykład fatalnego opodatkowania można od­naleźć w historii Francji. Każdy uczeń w pewnym okresie życia zmuszony był do nauczenia się na pamięć przyczyn wybuchu Rewolucji Francuskiej. Część z tego, co sobie wbił do głowy, jest w przybliżeniu zgodna z prawdą, tło zaś wypełnia sobie żywymi, choćby nawet lekko sprzecznymi wrażeniami, pochodzącymi z Dickensa lub z baronowej Orczy. Kończy na przeświadczeniu, że opodatkowanie miało z tym coś wspólnego i rzeczywiście miało. Jego trudność polega na próbie do­wiedzenia się, jak wysokie były te podatki w rzeczywi­stości; zdaje się, że tę trudność podzielają historycy. Żeby uzyskać pewien obraz sytuacji, musimy w jakiś sposób wysupłać wiadomości o podatkach - zarówno cen­tralnych, jak prowincjonalnych, z wiadomości o płatno­ściach dworskich, które odpowiadałyby czynszom. Czy­telnicy niesłusznie zaskoczeni tymi reliktami feudalizmu powinni zwrócić uwagę na to, że w Anglii prze­trwały one aż do znoszącego je aktu z roku 1935, który niezupełnie był przestrzegany w ciągu następnej de­kady; koncesje królewskie na złoża mineralne płacono aż do roku, w którym znacjonalizowano kopalnie. Francuskie płatności feudalne (podobnie jak ich angiel­skie odpowiedniki) należy także odróżnić od dziesięcin parafialnych, które we Francji jak się zdaje wahały się między jedną dwunastą i jedną dwudziestą pewnych plonów, przy wielu innych plonach wolnych od podatku. Jeśli na płatności dworskie i na dziesięciny spojrzymy jak na czynsze, większą część tego, co jeszcze pozostawało do płacenia obejmowały podatki królew­skie. Zawierały one taille, capitation, dixieme i pewną liczbę podatków pośrednich, z których gabelle lub po­datek od soli zwracał szczególną uwagę. Taille była to danina feudalna nałożona na tych obywateli, którzy nie odbywali służby wojskowej; wyłączano z niej szlachtę, duchowieństwo i większość urzędników. Capitation z roku 1695 i dixieme z roku 1710, były to podatki, któ­re miały objąć wszystkich, a które w końcu stały się tylko dodatkiem do taille. Ale do jakiej wysokości się­gała taille? Zdaje się, że wysokość ta zmieniała się za­równo w zależności od roku, jak i od miejsca, ale mogła wynosić nieco pomiędzy 33% a 36% dochodu podatnika. Podatki i daniny mogły się “wahać między sobą od 38% do 41%.

Jako przykład dla dzisiejszych ministrów finansów ancien regime jest ważny z dwóch względów. Przede wszystkim ukazuje ostateczne granice opodatkowania; punkt odmowy, który staje się momentem buntu. Po drugie, ukazuje niebezpieczeństwo traktowania kapi­tału jako dochodu. Co do pierwszego punktu, wiele zro­biono dla uchylenia ciężarów gnębiących wieśniaków, wszystko jako późniejsze uzasadnienie rewolucji, która już miała miejsce. Zdaje się zresztą, że w gruncie rze­czy wieśniakom wiodło się lepiej niż w poprzednich stuleciach, sprytnie jednak ukrywali bogactwa, które mogli posiadać. Co więcej, jest bardziej niż prawdopo­dobne, że znaleźli oni sposoby polubownego załatwiania swych płatności dworskich. Nie tradycyjne opowiadanie chłopa o biedzie jest znamienne, lecz fakt, później po­wszechnie uznany, że żaden dodatkowy podatek nie przyniósłby więcej pieniędzy. W pewnym punkcie, prawdopodobnie mniej więcej około 45%, wydatki ściąganie podatków przekroczyłyby wartość ściągnięty sumy. Jest to znowu mniej więcej punkt buntu. Wszyst­ko to sugeruje, że istnieje granica, poza którą opodat­kowanie nie może działać.

Czytelnik może wysunąć zarzut, że istotną trudnością we francuskim systemie podatkowym było to, że obcią­żał on tylko względnie ubogich. W tej mierze, w jakiej to jest słuszne, fakt ten służy do ilustracji naszego dru­giego punktu. Rząd francuski pokrywał bieżące potrze­by przez zahipotekowanie swego przyszłego dochodu. Większość tych, którzy byli wyłączeni od bezpośrednich podatków, nabyła to wyłączenie za dużą sumę. Miasta takie jak Bordeaux i Grenoble w ten sposób uwolniły się od swoich podatków. Większość szlacheckich rodzin nabyła swoje szlacheckie patenty, czego następstwem było zwolnienie ich od podatków, płacąc określoną sumę w okresie jakiegoś wcześniejszego panowania. Ludzie piastujący urzędy byli zwolnieni od podatków, lecz oni znowu kupili swoje urzędy za cenę, która została po­większona właśnie z tego względu. Nieścisłe byłoby po­wiedzenie, że francuskie klasy wyższe były wyłączone od podatków z racji odziedziczonych przywilejów. Wszystkim prócz najstarszej szlachty wolno było tylko zamienić podatek na sumę płatną z góry.

Obecnie wyższe klasy w Wielkiej Brytanii czy w Stanach Zjednoczonych są mniej szczęśliwe. Ale po­zostaje pytanie, czy nowoczesne rządy są o wiele bar­dziej przezorne. Ściąganie podatków spadkowych ma prawie taki sam skutek w przewidywaniu przyszłego dochodu, jak sprzedaż szlachectwa. Spadkobierca ma­jątku ziemskiego nie otrzymuje nic, to prawda, lecz państwo tak samo zahipotekowało swój przyszły do­chód. Na zewnątrz może brakować splendorów przywileju (które były przynajmniej malownicze), lecz błąd finansowy jest ten sam: polega na pomieszaniu kapitału z dochodem. Studiując losy starego reżimu we Francji słusznie uczynimy nie zatrzymując się zbyt długo nad szczegółami ucisku i koncentrując się na fakcie zasad­niczym. Stary reżim nie załamał się dlatego, że był tyrański czy okrutny, a nawet nie dlatego, że był prze­starzały. Załamał się dlatego, że zbankrutował.

Marnotrawna wojna

Marnotrawstwo, podobnie jak samo opodatkowanie ma swój początek w wojnie. Ludzie, którzy nie obie­cują sobie długiego życia, mają swój własny pogląd na to, co dotyczy wydatków. Marynarz, który odpala tor­pedę, kanonier, który niszczy budynek zasłaniający mu pole ognia, pilot, który sieje zniszczenie ze swego czteromotorowego bombowca, nie mogą zbytnio martwić się o koszty. Oszczędność przestaje mieć znaczenie dla tych, którzy może już nigdy nie będą płacić rachunku. Zniszczenie może być marnotrawne, ale zniszczenie to wojna. Jest więc rzeczą naturalną porąbanie forte­pianu na podpałkę, żeby było ciepło w nocy tym, którzy mogą już nie dożyć następnego dnia. To beztroskie lek­ceważenie własności i wydatków zaczyna się na polu walki, ale rozciąga się na tyły, wzdłuż linii zaopatrze­nia, sięga toru kolejowego, przemierza morze i tak do­ciera w końcu do Whitehall. Tutaj łączy się z rozrzutno­ścią zupełnie innego rodzaju; ową rozrzutnością w pra­cy personelu, na którą autor zwrócił uwagę w poprzed­niej książce.

Przypuszczenie, że akumulacja personelu jest zagad­nieniem nowym, byłoby oczywiście zupełnie niesłuszne. W British Museum istnieje żałosny list napisany na pa­pirusie w roku 288 n.e., podpisany: Servaeus Africanus, zaadresowany do gubernatorów okręgów w środkowym Egipcie i brzmiący, jak następuje:

Już z samych rachunków widać wyraźnie, że duża liczba osób, pragnących żerować na posiadłościach Skar­bu, wynalazła dla siebie takie tytuły, jak kontrolerzy; sekretarze, czy nadintendenci, przez co nie przynoszą oni żadnej korzyści Skarbowi, lecz sami czerpią zyski". (Papirus 752).

Oto problem w największym skrócie, a szlachetny Rzymianin opisał go tak, że lepiej nie trzeba. Wśród wojowników z Whitehall istnieje coś z marnotrawstwa wojny i wiele z przerostu personelu, co wydaje się być zjawiskiem endemicznym dla ich sąsiedztwa. Wszystko to znane już było gdzie indziej i wcześniej. Czymś szcze­gólnym dla Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych jest sposób, w jaki olbrzymie wydatki na siły zbrojne w czasie pokoju potrafią zostawić kraj całkowicie nie przygotowany do wojny. Jest to tym bardziej godne uwagi w Wielkiej Brytanii, gdzie ludność posiada cha­rakter bardziej wojowniczy, niż skłonni są temu wie­rzyć obcy władcy. Wielka Brytania w gruncie rzeczy przedstawia niezwykły kontrast pomiędzy niedołę­stwem rządu a osiąganym zwykle sukcesem.

Zacznijmy od tego, że Brytyjczycy prawdopodobnie lepiej nadają się do walki niż do czegokolwiek innego, ujawniając przy wielu (choć nie przy wszystkich) nie­bezpiecznych okazjach pożyteczne połączenie zdecydo­wania, wytrwałości, przedsiębiorczości i pomysłowości. Ponadto zalety te kojarzą się z ową umiejętnością roz­leniwienia, które wojownicy objawiają tak często. Dla­tego tym bardziej godny uwagi jest fakt, że brytyjskie przygotowania do wojny bywają tak bezskuteczne, jak to mieliśmy okazję zauważyć. Rząd zmierza w tych sprawach, jak wiemy, do przygotowywania się do wojny, ale nie do ostatniej, lecz przedostatniej. Tak więc w latach bezpośrednio poprzedzających drugą wojnę światową przeprowadzono w brytyjskiej armii ćwiczenia, dzięki którym niewątpliwie wygralibyśmy wojnę Burską, gdyby ów konflikt miał nastąpić raczej w przyszłości, a nie należał do przeszłości. Wojska były chytrze ubrane w mundury, które niepostrzeżenie zlewały się w harmonijną całość ze słabo zalesionym terenem albo nawet z Przełęczą Khyber, ich obecność zdradzał tylko olśniewający blask skórzanych i metalowych części umundurowania. Na ćwiczeniach oficerowie dosiadali koni, a pojazdy też miały przeważnie koński zaprzęg. Gdy natknięto się na nieprzyjaciela i realistycznie wskazano jego ogień wymachując flagami, przyjętą praktyką było, że dowodzący oficer w towarzystwie swego adiutanta i oficera wywiadu galopował na bia­łym rumaku na szczyt jakiegoś dogodnego pagórka. Zniżając polową lornetkę, mówił: “Ta-a-m jest wróg!" Wkrótce dołączali do niego na linii horyzontu towarzy­szący mu dowódcy, także na koniach i wymachując ma­pami. Dowodzący oficer wydawał następnie rozkazy do bitwy: “Pan, Carruthers, zaatakuje ta-a-m, a pan, Willoughby, zostanie w rezerwie tu-u-taj", a jego oficero­wie galopowali z powrotem, aby wykonać odpowiednie zadania. Byli tacy, którzy od czasu do czasu wyrażali wątpliwości, czy w następnej wojnie konie będą istot­nie miały tak ogromne znaczenie, skoro w ostatniej odgrywały właściwie małą rolę, lecz tę herezję bardzo słusznie odrzucano zmarszczeniem brwi.

Obrońcy tego tradycyjnego wzorca manewru wyja­śniają, że przygotowanie się lub wyekwipowanie do następnej wojny jest właściwie niemożliwe. Upierają się, że plan brytyjski winien polegać na tym, żeby za­czekać, aż wojna się zacznie, zbadać konflikt w jego rozwoju i dopiero potem zacząć decydować, jaki rodzaj ekwipunku byłby użyteczny. Na obronę tej techniki, która wyraźnie pociąga za sobą ciężkie straty na po­czątku, mówi się, że wróg będąc agresorem, wie, kiedy wojna się zacznie, i może się do niej odpowiednio uzbroić. Ponieważ ustawiczna gotowość do każdej mo­żliwej wojny byłaby ponad miarę kosztowna, możemy zatem równie dobrze całą sprawę uzbrojenia odłożyć, dopóki nie będziemy wiedzieli, z kim mamy walczyć i gdzie. Czy w ekwipunku tropikalnym, czy na nar­tach? Najlepszą oszczędnością jest nie mieć nic. A tym­czasem skoncentrować się na esprit de corps, na morale i na prowadzeniu politycznej gry. Owe kwalifikacje moralne, mówi się, są zarazem użyteczne i tanie. Jesteśmy pewni, że zwyciężymy w każdym wypadku, po­nieważ, jak o tym wyraźnie mówią nasze szkolne pod­ręczniki, zawsze to robimy.

Ten argument przemawiałby właściwie na rzecz oszczędnej gospodarki pokojowej, gdyby tylko był oparty na faktach. Lecz smutna prawda wygląda ina­czej: brytyjskie wydatki na cele wojny w okresie po­koju były znaczne, a przeciwnicy lepiej na wojnę wy­ekwipowani wydali o wiele mniej na swoje uzbrojenie, niż przypuszczaliśmy. Odnosi się to specjalnie do Nie­miec przed drugą wojną światową. Ostatnio dowiedzie­liśmy się, że mieliśmy najzupełniej fałszywe pojęcie o przygotowaniu niemieckiego przemysłu do wojny w roku 1939. Co więcej, wiemy, że Niemcy w roku 1943 nie przestawiły się jeszcze całkowicie na wojnę. Gdy Hamburg został w dużej mierze zrównany z ziemią lub spalony przez Royal Air Force, nastąpiła poprawa nie­mieckiej produkcji wojennej. Wielu rzemieślników, którzy poprzednio wyrabiali (powiedzmy) ozdobne gli­niane kufle do piwa, gdy normalne miejsce ich pracy uległo zniszczeniu, zostało zmuszonych do pracy w fa­brykach amunicji. Rzeczywisty kontrast nie polega na istnieniu dwóch poziomów pokojowych wydatków na przyszłą wojnę, lecz na istnieniu różnych sposobów wy­datkowania pieniędzy. Niemcy wydali pieniądze na czołgi i armaty, dokonując rozległych zakupów w pry­watnych- firmach zbrojeniowych. Brytyjczycy wydali mniej więcej taką samą sumę na ogromny sztab urzędników i olbrzymią technokrację. Wiele można by po­wiedzieć i coś niecoś już napisano o ciężarze cywilnej administracji ponoszonym przez siły zbrojne. Na razie jednak wystarczy wspomnieć, że istnieje także umun­durowana biurokracja i że jest ona równie niezdolna do stawienia czoła wrogowi. Koszt całej tej papierkowej roboty pochłonął pieniądze, które można było wydać na artylerię i broń przeciwpancerną. Wiele pieniędzy prze­znaczonych na ten cel nic nie dodało do naszej potęgi. Ten ostatni punkt zasługuje na szczególną uwagę. Wszystkim nam powiedziano w młodości, że Niemcy rozpoczęli pierwszą wojnę światową po całych latach starannych przygotowań, zaskakując Brytyjczyków typowo nie przygotowanych, ponieważ nawet myśl o wojnie nie przyszła im do głowy. Nie jest to zupełnie ścisłe. Smutna rzeczywistość wygląda tak, że Brytyj­czycy wydali na swoje wojsko więcej pieniędzy niż Niemcy, lecz ze znamiennie nikłymi wynikami. Cyfry wydatków na rok 1911 na przykład przedstawiają się następująco:



Armia

Marynarka

Ogółem

Brytyjczycy

Niemcy

£ 27 760 300

£ 39 930 100

£ 40 603 700

£ 22 431 000

£ 68 364 000

£ 62 361 100


Wynik owego odmiennego rozłożenia akcentu w przy­dziale pieniędzy dawał Wielkiej Brytanii wąski margi­nes przewagi na morzu i zupełnie niepokojącą niższość na lądzie. Biorąc pod uwagę koszty, armię brytyjską można było i to nieuniknienie przewyższyć liczeb­nie w stosunku mniej więcej 10 do 7. Jej rzeczywista niższość stała poza wszelkimi proporcjami. Siłę brytyj­ską w roku 1911 obliczano na 254 000 regularnych żoł­nierzy wraz z tym, co W. R. Lawson nazywa “chwiej­nym obramowaniem armii terytorialnej". Siła pokojowa armii niemieckiej, która kosztowała mniej niż bry­tyjska w roku 1903, dochodziła do 622 000 ludzi. W ro­ku 1914, gdy zaczęła się wojna, Niemcy wysłali w pole 98 dywizji (11 kawalerii i 87 piechoty). Brytyjczycy mogli wystawić 7 dywizji (1 kawalerii i 6 piechoty) z 14 dywizjami terytorialnymi, wciąż poniżej stanu i wciąż częściowo tylko wyszkolonymi. Zakładając, że wojska niemieckiej Landwehry nie były lepsze i za­kładając, że wojska brytyjskie w garnizonach zamor­skich mogły wystawić jeszcze 6 dywizji (1 kawalerii, 5 piechoty), to armia niemiecka wciąż jeszcze ma sto­sunek wyższości 98 do 27 w formacjach i 4 400 000 do 417 000 w ludziach. Taka armia istotnie kosztuje więcej pieniędzy, ale nie w takim stosunku. Przy tym Niemcy przeciwstawili swoje karabiny maszynowe brytyjskim strzelbom. Brytyjczycy z pewnością więcej wiedzieli o prowadzeniu wojny niż ich przeciwnicy, a także so­jusznicy (gdyż ostatnio częściej prowadzili wojnę), lecz pod każdym innym względem zostali zdystansowani. Głosowali za pieniędzmi na wojnę, ale to było niemal wszystko, co uczynili. Fundusze rozproszyły się na ko­respondencję i druki, na urzędników i atrament. Bry­tyjska buchalteria sama warta była korpusu armii po drugiej stronie; tak jak w gruncie rzeczy jeszcze wciąż jest.

Pierwsza wojna światowa niczego Brytyjczyków nie nauczyła, więc rozpoczęli drugą wojnę światową z tą samą nierównością sił i z tą samą dysproporcją w dziedzinie wydatków. Ponieważ po objęciu wła­dzy przez Hitlera rząd niemiecki nie publikował żad­nych statystyk wojskowych, ocena jego wydatków może się obracać tylko w sferze domysłów. Według tych domysłów określa się wydatki niemieckie w roku 1938 na sumę 1 333 milionów funtów w porównaniu ze znanymi wydatkami brytyjskimi wynoszącymi 391 milionów funtów. Z tą wcale niemałą sumą Brytyjczycy nie byli zdolni wyrównać swego rekordu z roku 1914. Zamiast 7 dywizji w polu, mogli teraz wystawić tylko 4 przy pięciu innych przeznaczonych do obrony prze­ciwlotniczej i 13 dywizjach terytorialnych, które póź­niej oficjalnie zaokrąglono do 26. Przy najbardziej optymistycznych obliczeniach daje to ogólną sumę 22 dywizji, w większości źle wyszkolonych, a w całości źle wyekwipowanych, lecz mniej lub więcej istnieją­cych i we właściwym składzie. Porównując względne wydatki Niemcy, wydawszy trzy razy tak wiele, po­winni byli wystawić, powiedzmy, 75 dywizji w polu. Tymczasem byli w stanie zmobilizować 105 dywizji, w tym 6 pancernych, a 4 zmotoryzowane.

Nie ma powodów do przypuszczeń, że po wojnie sto­sunek pomiędzy wydatkami a ich rezultatami jest w ja­kimś stopniu lepszy, a są powody do przypuszczeń, że zapewne jest gorszy. Straty nie ograniczają się też ani do armii, ani w tym wypadku do Wielkiej Brytanii. Marynarka królewska zatrudnia sztab ludzi, z których 60% (1958) to cywile. Tych cywilów jest o wiele więcej niż przed drugą wojną światową, kiedy utrzymywano znacznie większą flotę, a ich ogólna liczba nie figuruje nawet w preliminarzu marynarki. W utrzymywaniu tej liczby prawa związków zawodowych grają poważną rolę. Tylko cieśli okrętowemu wolno pomalować maszt flagowy! W samej admiralicji zatrudnionych jest obec­nie o 6 000 cywilów więcej niż w roku 1933. Ogółem biorąc, z 300 000 ludzi na liście plac tylko 15% znajduje się na statkach, tak że na każdego człowieka na morzu przypada pięciu ludzi na lądzie. Dla porównania armia Stanów Zjednoczonych zatrudnia nie mniej niż 1 180 000 cywilów, liczba,, która byłaby rzeczywiście przerażająca, gdyby wojny wygrywało się po prostu ciężarem korespondencji.

Dotychczas niniejszy rozdział poświęcony był głów­nie brytyjskiemu marnotrawstwu związanemu z wojną, nie dlatego, że Brytyjczycy są szczególnie rozrzutni, lecz dlatego, że cyfry strat Stanów Zjednoczonych rosną ponad wszelkie pojęcie. Senator Bridges obliczył, że na każde 100 dolarów zebranych w federalnym po­datku dochodowym 59,50 dolarów idzie na obronę, 10,50 na spłatę długu federalnego (będącego głównie wynikiem wojny), zaś 6,60 dolarów na weteranów. A owe koszty obrony bardzo przyczyniły się do wzrostu wydatków federalnych, które pochłaniając 20% całości produktu narodowego brutto (85 000 milionów dolarów) w roku 1938, pochłonęły 26% produktu narodowego brutto (440 000 milionów dolarów) w roku 1957. To także pod koniec drugiej wojny światowej rząd fede­ralny prowadził 700 dużych i 19 000 mniejszych przed­siębiorstw, których deficyt łączny wynosił prawie 1 miliard dolarów miesięcznie. Kiedy na pięciu obywa­teli jeden figuruje na rządowej liście płac, musimy się spodziewać rozrzutności; lecz trudno wyobrazić ją sobie w takich rozmiarach, jak to się dzieje w wypadku re­sortu obrony.

Przyzwyczailiśmy się już do procesu, że przygoto­wuje się szkice do planu, który ostatecznie trzeba wy­rzucić do kosza. “Niedobry" brzmi końcowy wer­dykt. Musimy spróbować czegoś innego. Ten rodzaj spraw jest nieunikniony w czasach takich, jak obecne. Jednakże zaskakująca jest suma wydana, zanim ów werdykt: “Niedobry" zapadł. W roku 1958 Pentagon miał podobno nadwyżki ekwipunkowe wartości 7 500 milionów dolarów. Wydatki marynarki wynoszą 68 mi­lionów dolarów na silniki samolotowe niepożądane; 78 milionów na pociski Regulus A. A. odrzucone; i 200 milionów na eksperyment z hydroplanami któ­ry nie powiódł się. Żeby nie dać się ubiec, lotnictwo wydaje 60 milionów dolarów na części zapasowe do myśliwca F. 100 niepotrzebne; 70 milionów dolarów na pocisk Goose wycofany; 374 miliony dolarów na pocisk Rascal powietrze-powietrze odrzucony; i 750 milionów dolarów na pocisk kierowany Navaho nie­udany. Czy nie opłaciłoby się najpierw pomyśleć, a do­piero potem wydawać pieniądze? Ale rząd nie postę­puje w ten sposób. Jeśli dolary są (a są) to je wy­dawać! Gdy odejdziemy od tych statystyk i dowiemy się, że Szefowie Połączonych Sztabów potrzebują 400 pracowników więcej; 31 zamiast 13 podsekretarzy i zastępców sekretarzy; 70 000 stóp kwadratowych do­datkowej przestrzeni biurowej wraz z jej przebudową i umeblowaniem, co kosztuje 350 000 dolarów, doznamy uczucia, że te wydatki są małej wagi i takimi w po­równaniu z innymi są istotnie. Jakże podatnicy, oszo­łomieni opowieścią o tysiącach straconych milionów, mają się martwić o koszt legalnych wydziałów w Mi­nisterstwie Obrony (i innych), które nie robią nic poza składaniem wniosków do Urzędu Patentowego o zatwier­dzenie patentów, jakie rząd Stanów Zjednoczonych wy­daje sam sobie bez żadnego odkrywczego celu? Kimże oni są, żeby się skarżyć na to, że rachunek Wojsk Lot­niczych na 13 dolarów 94 centy, płatny przez byłego urzędnika, ma mieć dołączoną 28 stronicową fakturę z podpisami dwóch podpułkowników, trzech majorów, jednego kapitana, jednego porucznika i trzynastu cy­wilnych dyrektorów departamentów? Kimże oni są, żeby się skarżyć i na co zdałaby się ich skarga? Oni są tylko ludem, który musi płacić rachunek.

Marnotrawstwo sfer urzędowych jest powszechnie znane, lecz rozmiary technokracji wymykają się uwa­dze. Zgodzono się przy tym, że eksperci techniczni są nawet potrzebni, czego nie można powiedzieć o admini­stratorach. Dokładniejsza analiza faktów ujawni prawdę, że armia technokratów w Wielkiej Brytanii stano­wiła na ogół przeszkodą dla postępu. Wynalazki i po­mysły pochodziły od oficerów pułkowych lub od inży­nierów zatrudnionych w przemyśle. Technokraci jedy­nie wynajdywali powody, aby odrzucić jakąś nowo wynalezioną broń jako bezużyteczną. Z niepoważnego charakteru pewnych broni, które zaakceptowali, mo­glibyśmy wysnuć wniosek, że do tych, które odrzucili nadawałoby się jedynie określenie “zwariowane". Taki wniosek byłby, niestety, fałszywy. Kiedy czołgi von Rundstedta kruszyły polskie armie w roku 1939, pro­jektant P. I. A. T. (wynalezionego w roku 1937) siedział (w przenośni) na schodach Ministerstwa Wojny, na próżno próbując zainteresować urzędników bronią, która mogłaby zahamować niemiecki “Blitzkrieg" na samym początku. A to też nie był odosobniony przykład zatwardziałości urzędniczej, gdyż najlepsze bronie przeszłości pochodziły, zdaje się, zewsząd, tylko nie z arsenałów królewskich.

Kolubryny, użyte przeciwko hiszpańskiej armadzie, były dziełem rąk wynalazców armat z Sussex. Piechota Marlborougha nosiła lekką broń wyrabianą przez firmę Brooke's z Birmingham. Strzelcy Wellingtona byli wy­ekwipowani w gwintówki Ezekiela Bakera, a jego arty­lerię wsparł dziwny pocisk, wynaleziony przez porucz­nika Shrapnela. Jednakże za panowania Wiktorii szańce biurokracji wzniosły się wyżej i życie wynalazcy wy­pełniła frustracja. Ludzie tacy jak Metford, Mills, Stokes, Pomeroy, Lewis, Le Mesurier, Burney i Blacker walczyli przeważnie na próżno. Wynik dobrze opisał ostatni z nich, stwierdzając, że nasze obecne czołgi są takie, jakie powinniśmy byli mieć w roku 1937, nasza artyleria polowa z roku 1939 była właśnie taka, jakie] potrzebowaliśmy w roku 1914, nasze działo polowe z roku 1914 byłoby tylko trochę lepsze od nieprzyjacielskich Nordenfeldtów pod Colenso w roku 1899, pod­czas gdy nasze piętnastofuntówki, użyte w Południowej , Afryce, mogłyby może trochę prześcignąć afgańską artylerię polową pod Maiwand w roku 187834. Najdziw­niejszym aspektem tej opowieści jest sposób, w jaki armie brytyjskie przekonały się o niższości swego uzbrojenia nie tylko wobec tak biegłych technicznie narodów jak Francuzi czy Niemcy, lecz wobec ludów, które improwizowały swą broń w przeddzień bitwy. W ten sposób ponieśliśmy więcej strat, niż powinniśmy, od lancasterskich karabinów powstańców jankeskich, od gwintowek domowej roboty plemion afgańskich, od lekkiej broni wojowników sudańskich, a nawet od pry­mitywnych dział armii irlandzkiej. Niezależnie od swych rekordów w piłce nożnej, arsenał, z Woolwich posiada jedynie mierny rekord wojenny.

Bez istnienia naszej oficjalnej technokracji wojskowej byłoby nam lepiej. Najlepszy ekwipunek został wymy­ślony, zaprojektowany i wykonany raczej przez pry­watne firmy niż przez arsenały publiczne. Nasi oficjalni uczeni pracowaliby lepiej dla B. S. A. czy dla Vickers-Armstronga. Ta ostatnia firma dała Wielkiej Brytanii , około roku 1928 najlepsze czołgi na świecie. W później­szym okresie, w czasie jednego z prawdziwych kryzysów, pozycja została uratowana nie przez naszych własnych technokratów, lecz przez Chrysler Motors Inc. z Detroit, a także przez rodzinę Browning ze stanu Utah. Teraz w roku 1959 piechur brytyjski wyposażony jest w automatyczny karabin nie z Woolwich, lecz z Belgii, a dzieje się to w dwadzieścia lat potem, jak Amerykanie przyjęli system Garanda, i w czterdzieści lat potem, jak piechota meksykańska została wyposażona w broń firmy Mondragon wyrabianą w Szwajcarii. Od początku najlepsza broń lekka była wyrabiana dla sportowca, a technokrata wojskowy żałośnie kulał w tyle.

Sprawa byłaby już wystarczająco poważna, gdyby rezultaty naszego systemu mierzyć jedynie przestarzałością naszej broni. Istnieje jednak także przerażające marnotrawstwo związane ze złożonością projektów i mnożeniem części. Dopiero kilka lat temu zauważono, że pociski i bomby firmy Plugs, F. H., używane literal­nie milionami, były wyrabiane według z górą dwustu rozmaitych specyfikacji i rozmiarów, i to z materiałów od żeliwa do plastyku, podczas gdy mogłyby być objęte standaryzacją w każdej żądanej średnicy. Całkiem nie­dawno wszystkie przewody centralnego ogrzewania w jednej bazie (RAF) zostały wymienione nie dlatego, że były zużyte (bo w rzeczywistości nie były), lecz dla­tego, że liczyły już dwadzieścia lat, a takie było ich oficjalne “życie". Sytuacji nie poprawiło też stosowa­nie staroświeckiej buchalterii, do której armia wróciła po zarzuceniu o wiele lepszego systemu, jakim się fak­tycznie posługiwano.

Nieżyjący już Elbert Hubbard bardzo trafnie okre­ślił oszczędność jako dokładne przeciwieństwo zwykłego oszczędzania, skąpienia komuś czego, obywania się bez czegoś. “Oszczędność oznacza zapobieganie marnotraw­stwu, zachowanie wszelkiej wartościowej energii i ma­teriału oraz usunięcie bałaganu". To prawda, lecz my musimy zauważyć, że dodajemy teraz do starego mar­notrawstwa wskutek komplikacji i bałaganu no­wy rodzaj strat, które stale rosną od roku mniej więcej 1924. Typowa jest tutaj anegdota o pewnym ministrze wojny, którą można by odnieść niemal do każdego, kto sprawował ten urząd. Zapytawszy pewnego podoficera, czy jego ludzie mają wszystko, czego im potrzeba, minister dowiedział się, że brak im magazynów. Wstrzą­śnięty tą opowieścią o trudnościach, minister zaczął się rozwodzić nad sprawą dostarczania periodyków, nie zdając sobie sprawy, że sierżant miał na myśli maga­zyny dla lekkiej broni automatycznej. Przykładową tendencją jest tutaj zapewnienie luksusu zamiast bro­ni. Wspomniany sierżant mógł zostać potem zabity w akcji z powodu braku broni przeciwpancernej. Mógł zostać tego dnia przy życiu po to, aby jeszcze póź­niej borykać . się z karabinami Smitha i działem Hispano. Ale w żadnym wypadku niewiele pocie­szyłyby go czasopisma “Country Life" lub “The Sphere".

Ten sposób myślenia teraz jeszcze się pogłębił. Dzisiejszy okręt wojenny jest izolowany termicz­nie szklanym włóknem, pokryty plastykiem amorty­zującym wstrząsy i ozdobiony pastelowymi barwami, wybranymi przez psychologa jako wypoczynkowe dla oka. Ablucje odbywają się wśród porcelanowych kafel­ków, a koje wyłożone są przydymionym dębem. Z opisu W gazecie czytelnik nie dowiaduje się, czy na okręcie umieszczono też działa, czy nie. O tym, że je umieszczo­no, można tylko wnosić z uwagi marynarza, że poszcze­gólne wachty będą mogły spać podczas bitwy. Lecz gdyby nie ta jedna wzmianka, czytelnikowi prasy co­dziennej można by wybaczyć jego mniemanie, że okręt Jej Królewskiej Mości “Tygrys" jest okrętem jedynie wypoczynkowym. O tym, czy zwykły marynarz, zachę­cony do służby obietnicami bezpieczeństwa i komfortu, jest właśnie tym człowiekiem, którego nam trzeba, niech decydują eksperci. Ale będziemy źle obsłużeni przez Admiralicję, jeśli koszt wewnętrznej dekoracji pociągnie za sobą w praktyce oszczędzanie na amunicji lub choćby to, że będziemy mieli mniej okrętów w sta­nie bojowym. Marynarz, którego eskadra została przewyższona liczebnie, ostrzelana i rozbita, może tylko w ograniczonym zakresie korzystać ze sprężynowego materaca we wnętrzu okrętu.

W historii morskiej i wojskowej administracji znie­chęcający jest fakt, że każda prawdziwa próba oszczęd­ności kończy się zwykle dodatkowym wydatkiem. To prawda, że w preliminarzach pomiędzy 1880 a 1871 ro­kiem nastąpiła znaczna redukcja, lecz po wielkim wy­siłku lorda Randolpha Churchilla w roku 1887 przy­jęto model, który od tego czasu stał się normą. Churchill zwrócił uwagę na przerażające marnotrawstwo pieniędzy w wojsku, wykazując, jak mało z nich wydano z jakimś celem. Dowiódł, że fortece są nie do utrzyma­nia, artyleria przestarzała, karabiny wadliwe, bagnety kruche, okręty wojenne źle zaprojektowane, a armaty okrętowe rozrywają się nawet wtedy, gdy się z nich strzela zmniejszonym ładunkiem. Admiralicja, dowiódł, eksportowała australijskie konserwy mięsne do Austra­lii, rum na Jamajkę i ryż do Indii. Jeden wydział w Mi­nisterstwie Wojny kosztował 5 000 funtów rocznie, a do jego zadań należała kontrola rocznych wydatków, które wynosiły 250 funtów. Churchill potrafił wykazać, że preliminarze były ułożone w taki sposób, żeby parla­ment nie miał najmniejszego pojęcia, ile kosztuje woj­sko; a w rzeczywistości wydatki wzrosły o całe miliony. Ale to, co zaczęło się jako żądanie redukcji wydatków, przekształciło się nieuniknienie w żądanie większej operatywności. Zgodnie ze zdaniem Sir Winstona Chur­chilla zawsze tak się zdarza.

Rząd i jego oficjalni doradcy w odpowiednim mo­mencie zmieniają front ze zręcznością nabytą w czasie dawnych doświadczeń. Przyznają, że istnieją godne ubolewania fakty, którym dłużej niepodobna zaprze­czać. Politycy wyjaśniają, że powstały one wskutek zaniedbań lub nieudolności ich poprzedników. Zgadzają się z publicznym żądaniem doskonalszych środków wojny. Oświadczają, że nie będą uchylać się od swych oczywistych obowiązków (jeśli nawet tak czynili inni); naprawią braki, które naturalnie istnieją; ukrócą nad- użycia, które zostały ujawnione; i we właściwym czasie posyłają rachunek ministrowi skarbu..." 35 W ten sposób próby wprowadzenia środków oszczęd­ności przez parlament były zwykle z góry skazane na niepowodzenie. Nieprawdą byłoby jednak, gdybyśmy powiedzieli, że sam parlament nigdy nie uczynił żad­nego wysiłku, żeby zaoszczędzić pieniądze na wojsku. W rzeczywistości taki wysiłek powtarza się wielokrot­nie. Przybiera on jedną z trzech form. Istnieją próby oszczędzania na fortyfikacjach, próby oszczędzania na umundurowaniu i próby oszczędzania na orkiestrach wojskowych. Głębokie powody psychologiczne przemawiają za wyborem tych trzech form oszczędności. Od ( roku 1715 Brytyjczycy rzadko odnosili się entuzjastycznie do fortyfikacji, a uzasadnienie tej postawy wynikało : z ich smutnych doświadczeń. Fortyfikacje albo stawały się przestarzałe, zanim je zaatakowano, a często nawet, zanim je ukończono, albo też spokojnie poddawały się następstwie bitwy stoczonej gdzie indziej. Co do umndurowania i muzyki wojskowej część opinii bry­tyjskiej uważa wojnę za okropność, a ceremoniał woj­skowy za jeszcze bardziej okropny. Skończyć z bębnami i flagami dałoby niektórym więcej satysfakcji, niż skończyć z samą wojną. A zatem propozycja oszczędza­na na wszystkim, co kolorowe i podniecające, wywoła zawsze życzliwy oddźwięk wśród tych, dla których teatralność i niemoralność są tylko różnymi aspektami tego samego przestępstwa.

Jeśli chodzi o terytoria zamorskie, ostatnio oszczęd­ność na fortyfikacjach przybrała niezwykłą formę próby strategicznego utrzymania miejsc, którym da­liśmy (lub na których wymusiliśmy) ich polityczną nie­zależność. Pierwsze zniechęcające doświadczenie wy­niesione z tej polityki w strefie Kanału Sueskiego nie powstrzymało nas od zrobienia dokładnie tego samego na Cyprze, w Singapurze i (po pewnych wahaniach) na Malcie. Obdarowanie kolonii demokratyczną wolnością jest gestem, który łączy w sobie oszczędność z cnotą. Ma to tę zaletę, że jest czasami zarówno popular­ne, jak tanie; o wiele tańsze na przykład niż obdaro­wanie wyższym wykształceniem lub pomocą techniczną. Następstwem tego może być gwałtowny wzrost miej­scowych podatków. Lecz podczas gdy przeprowadza się zasadniczą redukcję garnizonu, teoretycznie utrzymuje się pozycję. Błąd polega tu na przypuszczeniu, że można ją utrzymać, chociaż zaopatrzenie w wodę. i robotnicy cywilni znajdują się pod kontrolą kraju, który jest teraz właściwie krajem obcym. A gdyby nawet było inaczej, to wojska jeszcze tam obecne, wyraźnie nieodzowne minimum, składają się tylko z oficerów sztabowych, oficerów służbowych, ordynansów, urzędników, maga­zynierów, psychologów, techników, obsługi kasyna i terapeutów okupacyjnych. Istnieje teoria, że w razie potrzeby można przerzucić piechotę samolotami. Jak­kolwiek niewątpliwie jest rzeczą możliwą (choć kosz­towną) przerzucenie w ten sposób wojsk na Malaje czy na Cypr, błędem byłoby przypuszczać, że te same woj­ska można wysłać do Gibraltaru czy Hongkongu. Nie można, ponieważ nie wracają one latami, a mogą nie wrócić w ogóle. Fortyfikacje w Wielkiej Brytanii również dają pole do oszczędności, lecz innego rodzaju. Pochodzą one przeważnie z lat 18451860, przeznaczeniem wielu z nich była ochrona Anglii przed Napoleonem III. Nie­które z tych fortów, zbudowane dla obrony wybrzeża, posiadają obecnie pewien nostalgiczny urok. Przypo­minają trochę owe tekturowe cytadele, które można jeszcze dostać w sklepach z zabawkami. Niektóre, choć nie wszystkie z tych wiekowych budowli, miały pewne znaczenie dla obrony Wielkiej Brytanii w latach 1940-1941. Z pewnymi obawami zostały nawet obsadzone. Wciąż jeszcze przedstawiane są jako białe plamy na mapach drukowanych przez ostrożny instytut karto­graficzny. Jednakże panuje teraz powszechna opinia, że ich operatywna przydatność się kończy. Sądzi się, że blanki i zwodzone mosty nie mają specjalnego znacze­nia dla prowadzenia wojny w wieku atomowym. Wy­dawałoby się zatem, że nadszedł moment, żeby szybko je sprzedać za najwyższą cenę, jaką ktoś zaoferuje. Wydane miliony zniknęły. Skończyły się tylko koszty ich utrzymania, a pozostała wartość ich położenia. Lecz wydział lądowy resortu wojny okazuję wielką niechęć do ostatecznego rozstania się z czymkolwiek; czy to bę­dzie urocze miejsce zamienione w poligon, czy cytadela w ogóle na nic nieprzydatna. W praktyce idzie on na kompromis, oferując na okres 99 lat dzierżawę miejsca, które jest mało warte, a na 21 lat dzierżawę miejsca, które nie jest nic warte. Forty o wielkim uroku wyko­rzystuje się obecnie jako kurze farmy. Dlaczego? Czy Ministerstwo Wojny obserwuje nawrót do wiktoriań­skiego sposobu prowadzenia wojny sprzed wieku? Gdyby nawet tak było, to forty można by szybko z powrotem zarekwirować w razie nagłej konieczności. Nie, Ministerstwo Wojny nie potrzebuje tej ziemi ani nie przewiduje, że będzie jej kiedyś potrzebowało.. Potrzebna mu jest tylko wciąż otwarta ewidencja wszystkich własności. Bo gdyby ewidencja została zamknięta, mo­głoby powstać pytanie, czy nie należałoby przeprowa­dzić w sztabie jakichś oszczędności. Kiedy rzeczywiście dokonuje się sprzedaży wolnego obiektu, oficjalnie woli się go sprzedać innemu resortowi lub władzom samo­rządowym. W ostatnim wypadku suma uzyskana z ta­kiej transakcji wynosi mniej więcej jedną czwartą tego, co oferował prywatny nabywca. Fakt, iż wchodzą tu w grę interesy podatników, nigdy, nawet przez mo­ment tak się przynajmniej wydaje nie był brany pod uwagę. Rzadko widać tu jakiś ślad finansowej od­powiedzialności. Zamiast niej obserwujemy o wiele częściej niezdolność powzięcia decyzji, czy chce się utrzymać dane miejsce, czy nie. Na terytoriach zamor­skich kompromis polega na utrzymaniu bazy, lecz wy­cofaniu garnizonu. W ojczyźnie kompromisem jest zwy­kle wyrzeczenie się fortu, lecz utrzymanie go w ewi­dencji.

Próba zaoszczędzenia pieniędzy na umundurowaniu armii od dawna przybrała formę upierania się przy tym, żeby mundur, który uznano za nadający się do bitwy, mógł być noszony także na paradzie. Idea ta jest pokłosiem pierwszej wojny światowej. Jakkolwiek z pewnością reprezentowała ona jakąś próbę oszczęd­ności, zawdzięczamy jej mundur nie nadający się wła­ściwie do niczego; pilność w ćwiczeniach hamowała świadomość żołnierza, że mundur, w którym dzisiaj ma się czołgać wśród przeszkód, musi być bez jednej plam­ki na jutrzejszej kościelnej paradzie. Upieranie się przy kolorze khaki kryło w sobie w gruncie rze­czy więcej purytanizmu niż oszczędności. Skoro raz stało się jasne, że mundur paradny nie jest i nig­dy nie będzie mundurem odpowiednim do bitwy, powstało słuszne pytanie, dlaczego ma on być monotonny w kolorze? Czemu by nie miał być niebieski, zie­lony lub nawet, w tym wypadku, szkarłatny? Lecz po­mysł, żeby uniform odwoływał się do romantycznej młodości, okazał się w jeszcze mniejszym stopniu do przyjęcia niż koszt dostarczenia dodatkowego stroju. Mundur musiał zatem pozostać koloru khaki. Nawet teraz nie skończyliśmy z tym nonsensem, bo istnieje mundur “dżunglowy", noszony na tropikalnej ulicy, zupełnie odmienny od munduru “dżunglowego", no­szonego w tropikalnej dżungli. Były to znów drobne oszczędności skierowane w złym kierunku, wskutek czego z początkiem drugiej wojny światowej zniesiono oficerski pas koalicyjny (żeby oszczędzić skóry); po tej nagłej reformie natychmiast nastąpiło rozporządzenie, że oficer powinien stale nosić przy sobie pistolet; bez pasa koalicyjnego wyczyn taki był całkowicie niewy­konalny. Próby oszczędzania na wyglądzie munduru wypadają niepomyślnie.

To samo dotyczy pułkowej orkiestry. Kiedy tyl­ko zaczyna się mówić o potrzebie oszczędzania, na­tychmiast pragnie się usunąć orkiestrę. Niewiele znam świetnie prosperujących i równie niezbędnych instytucji, które by częściej usuwano i z małą tylko przerwą w ich pracy. Tu znowu działa purytanizm. Wszystko, co barwne i podniecające, jest pierwszym celem oszczędności, przypuszczalnie dla­tego, że powinno być ostatnim. A przecież w czym leży sedno zagadnienia? Jeśli cokolwiek pociąga ochoczą młodość, jeśli cokolwiek może zachęcić młodego czło­wieka do zaciągnięcia się do wojska, będzie to dźwięk kobz i pisk fletu. Mundury i trąby są sednem sprawy, poza nimi niewiele pozostaje. Jest to tak jasne, że za­rządzenia o usunięciu tych rzeczy automatycznie nie prowadzą do niczego. Oszczędności na fortyfikacjach rzeczywiście mają miejsce i to przy minimalnym zwrocie wydatków. Oszczędności na umundurowaniu robiono wielokrotnie i niewłaściwie, lecz ostatecznie przeprowadzono je. Ale to szaleństwo z orkiestrami nie prowadzi do niczego już od samego początku. Trajkotaniu biurokratycznej maszyny do pisania odpowiada z daleka zbuntowana trąbka sygnałowa i rozlegają­cy się nad dalekimi wzgórzami miarowy łoskot bęb­nów.

Brytyjska linia strat

Marnotrawna wojna powinna by w teorii ustąpić miej­sca oszczędnej gospodarce pokojowej. Ale w praktyce zwyczaj marnotrawstwa nie jest tak łatwo usunąć. Lu­dzie, którzy niczego nie skąpią w nagłej potrzebie, zdają się często tracić wszelkie poczucie kosztów, gdy kryzys już minął. Skłonni są mniemać, że wysiłek dokonany dla ocalenia kraju przed obcym podbojem można prze­dłużyć na tyle, aby obronić kraj przed wszelkim złem natury zdrowotnej, ekonomicznej i socjalnej, od które­go mógłby ucierpieć. Nikt podczas wojny nie zastana­wiał się, na co kraj mógłby sobie pozwolić, gdyż (oczy­wiście) jedyną rzeczą, na którą nie mógłby sobie po­zwolić, byłaby klęska. Dlatego naturalne będzie pytanie, czemu nie można wykorzystać tego samego ducha poświęcenia dla lepszego celu. Czemuż nie pro­wadzić wojny, lecz teraz z nędzą i brudem?

Kiedy rozpatrujemy wymogi wydatkowe w czasie pokoju, przekonujemy się, że w dużej mierze koncen­trują się one na tym rodzaju wydatków, które spowo­dowała wojna. Szczególnie w Wielkiej Brytanii wysił­kiem wojennym objęto zaopatrzenie szpitali, wypłatę rent, kształcenie sierot i zasiłki żywnościowe. Częścio­wo wskutek idealizmu i umysłowej inercji wielu ludzi, częściowo wskutek dbałości o własne interesy niewie­lu wydatki i działalność pokojowa idą po tej samej linii. System zaopatrzenia szpitali przekształcił się Narodową Służbę Zdrowia. Renty dla weteranów przekształciły się w emerytury dla wszystkich. Kształ­cenie sierot skończyło się na powszechnej oświacie. W wypadku żywności, polityka popierania farmera i subsydiowania sklepikarza zmierza do nieracjonalnego zaopatrzenia i dystrybucji artykułów, bez których ostatnia wojna zbyt często kazała nam się obywać: cu­kru, jaj, masła i mleka. Ten stan rzeczy mógłby się wy­dawać naturalną pozostałością stanu oblężenia. Ale nie można stworzyć właściwych czasom wojny instytucji, zajmujących się racjonowaniem i aprowizacją, bez ist­nienia grupy osób żywotnie zainteresowanych w utrzy­maniu status quo. Jednakże zupełnie niezależnie od tych problemów społeczeństwo żąda zmiany mieczy na lemiesze i budowy domów godnych bohaterów.

Nawet proces zamiany armii żołnierzy w armię urzęd­ników uzyskałby aprobatę niektórych, a inne kroki, zmierzające do zwalczania bezrobocia, mogą zdobyć aprobatę wszystkich. Jedynym przykrym niepożąda­nym rysem tych powojennych wydatków jest ostatecz­ny rachunek przedstawiany narodowi. Jakkolwiek mo­że on być i niezmiennie jest nie skoordynowany, jego sumy zasługują przynajmniej na dokładne zbada­nie, które rzadko ma miejsce.

Pewne bardzo wielkie kwoty wydaje się teraz na na­bywanie i rozpowszechnianie wiedzy. W zasadzie nic nie może być bardziej godne podziwu, ale w praktyce łączy się to z rzadko spotykanym marnotrawstwem. Subsydiowanie badań, zapewnienie wykształcenia, pu­blikowanie literatury wydaje się, że w żadnej z tych dziedzin rząd nie potrafi zrobić ani jednego kroku bez narażania się na stratę milionów. Wszędzie znajdą się inteligentni ludzie, którzy będą ubolewać nad wydawa­niem pieniędzy na zdalnie kierowane pociski i źle kie­rowane kolonie, lecz jednocześnie będą się upierać, żeby więcej i wciąż więcej wydawać na uniwersytety i na szkoły. Za zwiększeniem owych wydatków przemawia pozornie słuszny argument, gdyż dzieci się mnożą, a wiedza się rozszerza. Mimo to, pieniądze można mar­notrawić zarówno dla dobrych celów, jak dla złych, a na podstawie doświadczenia wiemy, że zachodzi tu tego rodzaju marnotrawstwo.

Weźmy jako przykład badania naukowe. Badania to teraz słowo tak szacowne, że rzadko kto ma odwagę zapytać, czy wszelkie wydatki opatrzone tym nagłów­kiem są usprawiedliwione. Z jednej strony cała rzecz otoczona jest tajemnicą. Z drugiej przyjmuje się zwykle, że badania opłacą się w końcu, a co najmniej, że niedokonywanie badań będzie miało przerażające konsekwencje, jeśli idzie o wpływ i prestiż międzyna­rodowy. W tym wszystkim jest ziarnko prawdy, lecz warto zauważyć, że wchodzą tu w grę poważne sumy. W latach 1958/59 Wielka Brytania na przykład wydała mniej więcej 26 100000 funtów na Badania i Rozwój Naukowy, 106 000 000 funtów na Energię Atomową i poszczególne projekty badań, zainicjowane i finanso­wane przez różne resorty Obrony, Rolnictwa, Zdrowia i tak dalej. Dodajmy do tego fundusz uniwersytecki (49 000 000 funtów), a ogólna suma będzie bardzo po­ważna. Czy można sobie wyobrazić, żeby jakaś część z tej sumy została strwoniona?

Straty są, oczywiście, nieodłącznie związane z bada­niami, jako że z konieczności negatywne wyniki zda­rzają się często. Ale czy straty nie są większe, niż to nieuniknione? Istnieją słuszne powody, aby przy­puszczać, że tak się dzieje, lecz z innych przyczyn, niż mogliby sądzić laicy. Laicy podejrzewają, że hojnie ob­sypuje się pieniędzmi ekscentrycznych profesorów o marzących oczach, którzy krążą jak błędni odcho­dzą, a potem zjawiają się znowu i żądają coraz więk­szych sum, przy czym nikt nie wie, co (i czy w ogóle coś) odkryli. Podejście naukowca do urzędnika pań­stwowego wyobrażają sobie w kategoriach kina, przy czym naukowiec pokazany jest jako podstarzały pan ze zmierzwioną, siwą czupryną, w brudnym wełnianym szaliku i z dzikim błyskiem oczu spoza okularów.

Ale to powszechne mniemanie o tym, w jaki sposób rząd popiera pracę naukową, jest zupełnie fałszywe. Straty są wynikiem nadmiaru kontroli, a nie jej braku. Charakterystycznym dziś błędem jest wyobrażanie so­bie, że poseł, konserwatysta czy socjalista, może zade­cydować o linii badań, a potem pozostawić naukowcom wypracowanie szczegółów. Żaden król ani minister nie mógł polecić Newtonowi, aby odkrył prawo ciążenia, gdyż żaden z nich nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że takie prawo było do odkrycia. Żaden urzędnik Ministerstwa Skarbu nie powiedział Flemingowi, żeby od­krył penicylinę. Nie polecono też Rutherfordowi roz­szczepienia atomu w określonym terminie, gdyż żaden polityk jego czasów i prawie żaden inny uczony nie wiedzieli, co takie osiągnięcie za sobą pociągnie i jakie­mu celowi może służyć. Odkryć nie dokonuje się w ten sposób. Są one rezultatem (a równie często nie są) pra­cy kogoś, kto porusza się w swym własnym kręgu ba­dań, zainteresowany jakimś zjawiskiem dotychczas nie zauważonym albo naglę ujrzanym w innym świetle. W naszych czasach jeden kraj zostaje pod względem naukowym w tyle za drugim, równie zamożnym, naj­prawdopodobniej dlatego, że rząd powiedział swoim uczonym, co mają odkryć. Innymi słowy znaczy to, że zbyt wiele pieniędzy przydzielono na projekty specjal­ne, a zbyt mało na wiedzę abstrakcyjną. Więcej zaso­bów przeznaczono na projekty, które politycy mogą zrozumieć to znaczy na rozwój odkryć już dokona­nych i opublikowanych, mniej na odkrycia jeszcze niewyobrażalne, tak dalece, że jeszcze ich nie dokonano. Prawo, które powinno rządzić postępem naukowym, brzmi: na każdą sumę wydaną na określony projekt powinna przypadać proporcjonalna kwota przyznawana nauce jako takiej to znaczy uniwersyteckim fakulte­tom nauk ścisłych, które swobodnie mogą pracować nad czym im się podoba. Może wydawać się logiczne, że rząd, który dostarczaj pieniędzy, powinien decydować, jak należy je wydać. Ale upieranie się przez rząd przy prawie kontroli bardzo przypomina sytuację, w której pacjent pouczałby! Swego lekarza mówiąc: “Ja płacę rachunek, więc ja będę decydował, co oznaczają te objawy i na czym powinno polegać leczenie". Jednym z (kilku) zarzutowi przeciw tej polityce jest to, że oznacza ona płacenie za nic. Jego wskazania, jeśli zawsze są takie jakie chcesz, żeby były - są bezwartościowe. Jeśli masz mu mówić, co ma robić, możesz równie dobrze robić to zupełnie bez niego. W tym kontekście doktorzy nauk ścisłych są w zupełnie tej samej sytuacji, co doktorzy medycyny. Ich wskazania są bez wartości, skoro laik im mówi, jakich wskazań mają udzielić.

Łatwo jest, w tym kontekście, zrobić z polityka kozła ofiarnego, ale to fakt, że nieskończenie bardziej popsuła te sprawy opinia publiczna i te resorty rządowe, któ­rych one konkretnie dotyczą. Zadaniem służb informa­cyjnych, na które wydano olbrzymie sumy, jest przed­stawianie społeczeństwu i światu korzystnego obrazu tego, co rząd próbuje robić. Pociąga to za sobą czerpa­nie z każdego resortu informacji, które mogą służyć do zilustrowania tych pomyślnych perspektyw i które dostarczą materiału dla komunikatu w prasie. Dla in­stytucji zaangażowanych w pracy naukowej i technicz­nej te żądania informacji mogą mieć kosztowne, a na­wet fatalne konsekwencje. Nevil Shute opowiedział nam w “Slide Rule" o tym, jak techników zatrudnio­nych przy statku kosmicznym R. 101 przynaglano do obwieszczenia postępów w pracy i do ustalenia wczes­nej daty jej ukończenia. Konstrukcja statku stała się nie eksperymentem technicznym, lecz problemem po­litycznym. W tej opowieści już od wczesnego stadium końcowa tragedia stawała się mniej lub więcej nieunik­niona. Utrata życia ludzkiego mogłaby się stać częścio­wo usprawiedliwiona, gdyby z katastrofy wyciągnięto właściwe wnioski, lecz od tego czasu wielokrotnie po­wtarzano te same błędy. Rakiety wystrzeliwuje się przedwcześnie ze względu na nacisk polityczny lub na opinię publiczną. Radio i komunikaty prasowe popy­chają uczonych i techników ku śmierci lub katastrofie. Jeśli nawet nie traci się życia, straty pieniędzy są fantastyczne. Jeśli problem polega na wysłaniu statku kosmicznego (powiedzmy) na Księżyc, wiadomości o po­stępach Rosji prowadzą do szaleńczych wysiłków w Stanach Zjednoczonych, a wiadomości o tych wy­siłkach wiodą do nowych wysiłków w Rosji. Absurd i tragedia tkwi w tym, że problem naukowy lub tech­niczny traktuje się jak wyścigi konne. Tam, gdzie wszystko zależy od dokładności eksperymentu, przygo­towania i próby, rzeczywisty rezultat zagrożony jest przez włączenie się w ostatnim momencie nieistotnego, lecz oczywiście najważniejszego zagadnienia prestiżu. Wielokrotnie marnowano ludzkie życie i wysiłki i opóź­niano ostateczny sukces o całe lata po prostu dlatego, że służby informacyjne wykonywały pracę, za którą im się płaci. Zlikwidowanie departamentów informacji byłoby nie tylko oszczędnością samą w sobie, lecz by­łoby też pośrednią oszczędnością w innych dziedzinach. Nie ma potrzeby mówić światu ani społeczeństwu, że ma się odbyć jakaś naukowa impreza. W wielu wypad­kach nie ma nawet potrzeby mówić, że się nie udała. Zachowajmy sobie komunikat prasowy na chwilę suk­cesu.

Politykę, jaką się dziś kontynuuje, może znakomicie zilustrować imaginacyjna rozmowa telefoniczna:


W ten sposób ponagla się technika do oznaczenia daty. Na razie myśli on, że nie zrobił nic złego, lecz wkrótce przekonuje się, że jego nieokreślona nadzieja stała się datą dokładnie określoną i została wydruko­wana w kalendarzu nadchodzących wydarzeń. Oh, świetnie powiada do kolegów dobrze mieć jakąś docelową datę, bez względu na to, czy do tej pory zdą­żymy, czy nie. Oni mu nie wierzą, a on wkrótce zdaje sobie sprawę, że niedotrzymanie oczekiwanego terminu, zapowiedzianego ukończenia, (uściślonego teraz na 15 listopada) zdyskredytuje całą jego grupę. Pod koniec roku 1961 orientuje się w podjętym ryzyku, ale wtedy jest już za późno.



Podczas gdy bardzo dużo pieniędzy wydaje się lub trwoni na naukę, bardzo mało przeznacza się na finan­sowanie innego typu badań, gdzie mniejsze kwoty mo­głyby przynieść nawet lepsze rezultaty. Najpoważniej­szych badań, oczywiście, wymaga technika pracy same­go rządu. Kiedy nadchodzi moment wystrzelenia statku kosmicznego, użyte do tego celu urządzenia będą ostat­nim krzykiem techniki i postępu naukowego. Odpo­wiedzialnymi za tę operację naukowcami będą najwy­bitniejsi (mamy nadzieję) przedstawiciele poszczegól­nych dziedzin wiedzy. I dla kontrastu na trybunie będzie reprezentowane wszystko to, co przestarzałe. Tam, pod płóciennym dachem, wśród doniczkowych ro­ślin, zgrupują się politycy, szefowie partii, rzecznicy religijni, czcigodni przywódcy społeczeństwa i uznani prorocy stulecia. I wszyscy oni będą zupełnie i całko­wicie pozbawieni kontaktu ze sprawą, o którą chodzi. Będą oni uosabiać typ rządu i ciało kierownicze, wszystko to, co w naszym systemie społecznym cieszy się największym szacunkiem; jedyną część naszej orga­nizacji, którą zupełnie zapomnieliśmy unowocześnić.

Ściśle związana z badaniami naukowymi i połączoną z nią poprzez uniwersytety jest dziedzina edukacji. Granice wiedzy mogą być poszerzone jedynie przez tych, którzy wchłonęli wiedzę bieżąco dostępną; ale poszerzenie wiedzy modyfikuje następnie plan nauki tych, których z kolei ma się nauczać. Analizując bar­dziej marnotrawne aspekty wykształcenia musimy ogra­niczyć nasze dociekania do klasy szkolnej, do wydat­ków na nauczycieli, na budynki, na probówki i na kre­dę. W istocie, jak wiemy, tego, co ludzie mają wiedzieć w życiu, uczy przeważnie telewizja, radio, kino, gazety i książki; a także i jeszcze bardziej skutecznie ludzie uczą się od samych siebie. W wywieraniu kształ­tującego wpływu na społeczeństwo szkoły grają mniej­szą rolę, niż skłonni są sobie wyobrażać nauczyciele. Jednakże na liście wydatków publicznych oświata zajmuje jedną z pierwszych pozycji i dlatego jej koszt powinien zainteresować każdego podatnika; tym bar­dziej że wiele z tych pieniędzy wyraźnie się traci.

Dzieje się tak głównie wskutek powstania imaginacyjnej wiedzy o edukacji, posługującej się swym włas­nym żargonem. Technicznie nazywa się ona edukacjo­nałizmem. Mówiąc ogólnie, różnica między nauczaniem a edukacjonałizmem polega na tym, że nauczyciel wy­biera trudny przedmiot i usiłuje uczynić go względnie łatwym, edukacjonalista zaś bierze łatwy przedmiot (którego nie udało mu się opanować) i czyni z niego coś, co wydaje się prawie nie do pojęcia. Nie mówimy tu o jakości nauczania ani o wartości tego, czego się naucza; głównym rezultatem edukacjonalizmu jest to, że wszystko trwa o wiele dłużej i kosztuje o wiele więcej. Edukacja rozszerza się, aby wypełnić dostępny czas, tak że edukacjonalizując można spędzić lata na tym, czego zwykło się uczyć w ciągu kilku tygodni. Edukacjonalizm jest także kosztowny, jeśli idzie o bu­dynki i ich wyposażenie. Szkoły mają być teraz budo­wane niemal w całości ze szkła, aby dopuścić do nich słońce, a potem należy je zaopatrzyć w plastykowe zasłony, żeby słońce wykluczyć. Jednak niezależnie od tego szkoła pełna warsztatów i pracowni artystycznych, budynki przeznaczone dla gospodarstwa domowego i dekoracji wnętrz, na teatry projekcyjne i pomoce wizualne kosztują o wiele więcej niż szkoły składa­jące się ze zwykłych klas i zaopatrzone w zwykłe tablice.

Studiując rachunek za cały ten aparat, dochodzimy do wniosku, że edukacjonalizm byłby fantastycznie kosztowny, gdyby nawet miał jakąś wartość. Jako po­datnicy, musimy płacić nie tylko za szkoły wszelkiego stopnia, lecz także za College dla Nauczycieli, za Wy­dział Szkolnictwa i za liczne Instytuty Badań Nauko­wych. Musimy też pokrywać ściśle z tym związane koszty młodzieńczej przestępczości, jak również dalsze koszty związane z istnieniem policji, domów popraw­czych i więzień. Nikt nie mógłby powiedzieć o edukacjonalizmie, że jest tani. A najbardziej w nim kosztow­ne jest zatrzymywanie w szkołach chłopców, którzy nigdy nie odniosą z nich pożytku i którzy byliby szczę­śliwsi i mniej sfrustrowani, gdyby im się pozwoliło za­rabiać na życie. Złe zachowywanie się młodzieży jest w dużej mierze rezultatem tracenia czasu przez tych, którzy powinni pracować.

Ale edukacyjna misja rządu nie ogranicza się do izby szkolnej. Dorosłego obywatela także muszą ścigać na­pomnienia, pouczenia i wskazania w każdym przed-miocie, który mógłby go zainteresować albo i nie inte­resować. Istnieje wiele sposobów dotarcia do dorosłych, lecz jednym z najpowszechniejszych jest wydawanie publikacji. Jeśli o nie idzie, marnotrawstwo pieniędzy sięgnęło gigantycznych rozmiarów. Może się wydawać rzeczą nieuniknioną, iż urzędowi drukarze powinni do­starczyć kopii ustaw i dosłownych sprawozdań z tego, co członkowie parlamentu wyobrażają sobie, że powie­dzieli w czasie debaty. Oficjalne sprawozdanie parla­mentarne może mieć ostatecznie kilku czytelników, tak że można by się wahać stawiając tę publikację za przy­kład marnotrawstwa pieniędzy. Lecz nowoczesne rządy wykraczają daleko poza drukowanie sprawozdań z de­bat i człowiek z początku zastanawia się, dlaczego tak się dzieje. Staje się to jednak bardziej zrozumiałe, gdy zdamy sobie sprawę, że wielu urzędników państwowych zaczynało swe życie ludzi dorosłych od marzeń o autor­stwie. Widzieli siebie jako dramaturgów, powieściopisarzy, eseistów i poetów, niechętnie tylko przyjmując rolę biurokratów. Dlatego tym skwapliwiej drukują na koszt publiczny. To prawda, że ich dzieła często muszą pozostać anonimowe, lecz może mają nadzieję, że wyda się sekret autorstwa, dając im coś w rodzaju owego dreszczu, jakiego doznaje dramaturg, widząc swe nazwisko wypisane wielkimi literami na Shaftesbury Avenue. W wyobraźni słyszą szept: “Patrz. To jest autor «Coccidiosis u kurcząt»"! albo “Ten pan napisał «Rolę cyjanku alkilowego ebonitu w budowie sandwicza»". Słyszą lękliwe słowa: “Nie... naprawdę? Nie mów!" wypowiadane przez tych, którzy dowiadują się owych sekretów po raz pierwszy.

Napisanie: “Nicieni łodygi i cebulki u tulipanów" nie jest z pewnością tym samym, co opublikowanie sonetu o żonkilach. Wydanie dzieła takiego jak “Di (Methylcyclohexyl) Phtalate i Methylcyclonexanyl Phtalate, wolne od ołowiu", jakkolwiek może dać satysfakcję ja­ko wyczyn wymowy, nie jest dokładnie tym samym, co stworzenie nowego krytycznego wydania Arystofanesa. A także autor “Wnikliwych metod wykrywania uste­rek" nie może żądać, aby zaliczono go do wysokiej klasy autorów powieści detektywistycznych. Niemniej to jasne, że urzędnicy państwowi bawią się w duchu widząc, że tytuł publikacji brzmiący “Nauczyciele dzie­ci opóźnionych w rozwoju" jest małym arcydziełem dwuznaczności. Co więcej, musimy pamiętać, że istnieją urzędnicze bestsellery. Czy możliwe, aby ktoś zapo­mniał o takiej książce jak “Regresja punktu węzłowego kwadrantydów" z jej potężną intrygą, głębokim akcen­tem humanistycznym i podniecającym punktem kulmi­nacyjnym? Któż nie pamięta niesamowitych, nadprzy­rodzonych akcentów w “Technice ręcznych przygoto­wań mistrzów ducha" (Drukarnia Państwowa U. S., Nr katalogu D. 201, 6/7 804/1)? Lista oficjalnych publi­kacji nie jest też pozbawiona dzieł kontrowersyjnych. Książka “Podręcznik pomagający dyktatorom lepiej wy­konywać ich dyktat" spotkała się z opozycją demokra­tyczną, a praca Stanów Zjednoczonych nad “Urzędami pocztowymi pierwszej klasy" mogła łatwo stać się oka­zją do zorganizowania ogólnonarodowej wyprawy po­szukiwawczej, aby je odnaleźć.

A zatem pokusy urzędników państwowych, aby pro­dukować coraz to więcej oficjalnej literatury, są osta­tecznie zrozumiałe. Lecz ilość literatury, którą oni istotnie produkują, jest w gruncie rzeczy niepokojąca. W tomie brytyjskim trafnie zatytułowanym “Publika­cje rządowe 1957" spostrzegamy na pierwszy rzut oka 431 stron nie licząc indeksu. Po bliższym zapoznaniu się z dziełem ujawnia się fakt, że książka zaczyna się na stronie 213, bez żadnego wyraźnego powodu, że ma za­tem mniejszą wartość (a kosztuje 2 szylingi), niż można było na początku przypuszczać. Kiedy jednak zdamy sobie sprawę, że na jednej stronie może figurować spis 50 publikacji, straszliwy charakter tego zestawienia staje się widoczny. Przyjmując przeciętną 23 pozycji na stronę, możemy otrzymać ponad 5000 publikacji w jednym roku. Ta produkcja wymaga, jak się dowia­dujemy, personelu złożonego z 7 000 osób i 50 000 ton papieru rocznie. Całe kontynenty ogołaca się z lasów, maszyny papiernicze zużywają się, fabrykanci papieru pracują dzień i noc, żeby nadążyć za tą przerażającą produkcją literatury. Zwykły drukarz-handlowiec bę­dzie drukował zapowiedzi wydawnicze na wiosnę i na jesieni, lecz drukowanie codziennego spisu publikacji, podobnie jak katalogu miesięcznego, zarezerwowane jest dla Państwowej Drukarni J. K. M. W brytyjskim preliminarzu wydatków na “Usługi Ogólne" w latach 19581959, w kwocie wynoszącej 76 400 000 funtów Państwowa Drukarnia J. K. M. ma bardzo ładny udział. Oczywiście wiemy, że wiele oficjalnych publikacji zwraca swe koszty z nadwyżką. Gdy na amerykańskich półkach księgarskich pojawiła się po raz pierwszy bro­szura “O ryjkowcu lucerny i o tym, jak go zwalczać", powstało gorączkowe poruszenie wśród zbieraczy, prag­nących zdobyć odbitki pierwszego wydania. Ale o in­nych publikacjach można powiedzieć, że są nudne i roz­wlekłe, a niektóre z nich są zupełnie niepotrzebne. Istnieje tendencja streszczania rzeczy oczywistych na­wet w samych spisach publikacji, czego dowodzą na­stępujące przykłady:


Wyrób i konserwowanie jabłecznika

Wyrób jabłecznika jest równie stary, jak uprawa jabłoni. Niniejszy biule­tyn informuje o tym, jak należy wy­rabiać i konserwować jabłecznik.

Tendencje wzrostu w przemysłach wy­twórczych, 19471956.

Przedstawiają ten­dencje wzrostu w przemysłach wytwórczych Stanów Zjednoczonych w okresie 19472956.


Zdawałoby się, że pierwsze słowa tych tytułów mó­wią same za siebie, ale uważa się widocznie, że jest to pogląd powierzchowny. Broszurka zatytułowana “Ten­dencje wzrostu" zajmuje się (paradoksalnie) tendencja­mi i ich wzrostem. Co do pierwszego tytułu i jego wy­jaśnienia mamy lekkie wątpliwości, czy biuletyn pt. “Wyrób i konserwowanie jabłecznika" zajmuje się istotnie wyrobem jabłecznika i jego konserwacją. Ana­liza wykazów publikacji pozwala podejrzewać, że ist­nieje zbyt wiele oficjalnej literatury, że jej styl jest rozwlekły, a koszt dlatego - nadmierny. Przypu­szczalnie świat nie byłby o wiele gorszy, gdyby więk­szość tej literatury w ogóle nigdy nie została opublikowana.

Można by sądzić, że brak papieru przyczyni się do zahamowania fali oficjalnej literatury. Ale doświadcze­nie Wielkiej Brytanii z okresu drugiej wojny światowej dowodzi czego innego wszyscy inni muszą się obcho­dzić bez papieru, podczas gdy urzędowy drukarz po­dwaja swoje wysiłki ze zwykłego patriotyzmu. Zbiór brytyjskich okólników rządowych wydanych w latach 19391945 jest bardziej imponujący pod względem swej masy niż treści. Można w nim znaleźć wiele in­strukcji na temat, jak obywatele winni bronić się nie istniejącymi środkami przed urojonym niebezpieczeń­stwem. A literatura wydana przed wojną w związku z przygotowaniami do niej okazała się wówczas (jak i teraz) tylko stratą papieru, przeszkadzając raczej niż pomagając w źle skierowanych usiłowaniach. Wskutek trudności w zdobyciu papieru resorty rządowe mogą wprowadzić używanie tej samej koperty przy rozmai­tych okazjach, lecz żadne trudności nie są w stanie zmusić ich do ograniczenia fali ich pouczeń, ostrzeżeń i wskazówek.

Niektórzy w tym miejscu zauważą, że koszt druku i koszt papieru to tylko ułamek wydatków administracyjnych jako całości; i tak jest rzeczywiście. Ale chcąc dać prawdziwą ocenę kosztów, trzeba też wziąć pod uwagę czas urzędnika państwowego. Krótkie badania wykażą, że ów urzędniczy werbalizm jest bardziej kosztowny, niż się to wydaje na pierwszy rzut oka, gdyż zabiera czas zarówno autorowi, jak i odbiorcy. Pamię­tajmy, że nawet otwarcie koperty, sprawdzenie jej za­wartości i wrzucenie do kosza zabiera czas. O wiele więcej czasu zabiera pisanie i słusznie można zapytać, czy autor (i zespół jego pomocników), gdyby nie miał okazji stać się autorem, byłby w ogóle potrzebny. W każdym razie można by doskonale spróbować ekspe­rymentu i polecić każdemu resortowi rządowemu, aby w następnym roku opublikował dokładnie o połowę mniej słów, które wydał w roku ubiegłym. Gdyby re­zultaty były tak zadowalające, jak należy przypuszczać, to samo polecenie można by powtórzyć jeszcze w roku następnym i tak co roku, dopóki obecny grzmiący potok nie stałby się szemrzącym strumykiem, strumyk stałby się z kolei najzwyklejszą strużką, a strużka wreszcie stałaby się jedynie kapaniem z zepsutego kurka... kap... kap... kap...

Wymiary strat

Niektóre z publikacji napływających z Państwowej Drukarni J.K.M. są niewątpliwie wartościowe i cieka­we. Obejmują one na przykład Zestawienie Dochodów i Wydatków, przedłożone Izbie przez ministra skarbu, oraz jeszcze bardziej zasadniczą pracę o Dochodzie Na­rodowym i Wydatkach. Nikt nie może powiedzieć o pierwszej publikacji, że jej ukazanie się jest niepo­trzebne, ani o drugiej że jej temat jest błahy. Dzieła tego rodzaju rzadko przykuwają uwagę recenzenta, ale żaden sumienny krytyk ani nawet najbardziej uczone pismo nie mogłoby się skarżyć, że autorzy tych prac dawniej nie znani, jak w pierwszym wypadku, nie nazwani w drugim wybrali tematy, którym brak powszechnego zainteresowania. Bezstronna recenzja powinna by zawierać słowa: “z pewnością", “zdumie­wające" i (przede wszystkim) “zastanawiające".

Ogólne Zwyczajne Dochody Zjednoczonego Króle­stwa osiągnęły mniej więcej sumę 5 343 milionów fun­tów w 1957/58 i mają wynieść 5 620 w 1958/59. Z tych milionów procenty od długu narodowego pochłonęły 816, pozostawiając z grubsza 2,841 na budżet cywilny ludności i 1 418 na budżet wojskowy. Mierząc zmarno­wany czas kraju, nie możemy zignorować krytycznej narośli na naszej gospodarce wytworzonej przez dług narodowy, który obecnie wynosi 27 231 526 000 funtów. W rozmyślaniach nad tą nieładną cyfrą politycy bry­tyjscy okazują dziwną pobłażliwość. Nie widzą obiekcji przeciw zadłużeniu na tę skalę ani przeciw wzrostowi owego długu, jeśli w danym momencie wydaje się on wygodny. Jednakże w istocie rzeczy spłata procentu na określony dług jest procesem niewiarygodnie marno­trawnym. Bardziej ekonomicznym planem byłaby amortyzacja długu, co jest rzeczą o wiele bardziej mo­żliwą, niż sądzi większość ludzi. Stany Zjednoczone rzeczywiście rozpoczęły taki proces w roku 1919 i kon­tynuowały regularny program spłat aż do roku 1936, kiedy to wszelka redukcja długu była uważana za nad­wyżkę budżetową i okazję do nowych wydatków. Na drodze do uzdrowienia systemu finansów narodowych plan likwidacji długu narodowego byłby ważnym kro­kiem, wiodącym ostatecznie do oszczędności na gigan­tyczną skalę.

Jednakże niezależnie od straszliwego marnotraw­stwa konsekwencji zadłużenia, obserwujemy usta­wiczne trwonienie pieniędzy na innych odcinkach. Za­pobieżenie stratom poprzez te kanały, pokryłoby w rze­czywistości koszty amortyzacji. Dyskusja na ten temat byłaby wielce uproszczona, gdyby omawianie budżetu cywilnego rozpoczęto od “płac dla urzędników admini­stracji", jako od pierwszego i przerażającego punktu. Prowadziłoby to samo przez się do statystyk z wykre­sami i załącznikami dotyczącymi “przerw na kawę i na herbatę". Ale Ministerstwo Skarbu woli ukrywać tę armię pod listowiem techniki departamentalnej, doda­jąc okolicznościowy przypisek, który brzmi “łącznie z kosztami administracyjnymi" i który można by w pewnych wypadkach ulepszyć przez dodanie słów “i inne kosztowne drobiazgi".

A zatem główne punkty pozycji budżetowych to świadczenia dla usług komunalnych, Narodowej Służby Zdrowia (łącznie z emeryturami, zasiłkami rodzinnymi i opieką społeczną), subsydia rolnicze i żywnościowe i, na koniec, inne usługi. W dżungli cyfr kryją się takie punkty, jak koszty Królewskich Komisji i Służb Informacji, budżet środkowowschodniego Ośrodka Studiów Arabistycznych i rachunek za Misję Naukową Zjedno­czonego Królestwa w Waszyngtonie, która jak dotąd dokonała znamiennie mało. Wśród funduszów resorto­wych (nawet w wypadku Ministerstwa Pracy i Oświa­ty) kryją się rosnące liczby wydane na korespondencję z ONZ. Wszystkie te liczby łącznie wynoszą więcej niż ogólne bieżące wydatki na wojny minione, obecne i przyszłe. Pomoc finansowa dla usług komunalnych obejmuje w dużej mierze pomoc dla szkół (435 z 866 milionów funtów), o których kilka słów powiedziano w poprzednim rozdziale. Teraz musimy się zająć Narodową Służbą Zdrowia, o której wiele jest do powiedzenia. Kosztuje ona wraz z emeryturami zdumiewającą sumę 1 031 milionów funtów, a nawet ta suma nie odzwierciedla tego, co musi za nią płacić jednostka.

Podatnika może zainteresować sposób wydatkowania tych pieniędzy. Wiele z nich wydaje się na administra­cję szpitali. Przeciętny szpital należy sobie wyobrazić jako miejsce, w którym przebywający tam pacjenci leżą w łóżkach jęcząc, bez opieki, a pacjenci przybyli z ze­wnątrz beznadziejnie czekają, żeby ktoś zwrócił uwagę na ich poważny stan. Można by zapytać, gdzie są dok­torzy? Co robią pielęgniarki? Dlaczego nie widzi się nikogo ze służby szpitalnej? Wszyscy zajęci są admini­stracją i nie mają wolnego czasu dla zwykłych pacjen­tów. Konsultanci spędzają czas na dostarczaniu staty­styk dla tej całej chwiejnej struktury komitetów i administratorów, którymi system szpitalny jest prze­ładowany. Na etacie małego nawet szpitala znajdują się: starszy urzędnik administracyjny, wyższy urzędnik biurowy, zwykły urzędnik i operator maszynowni. Inni specjaliści zbierają bezużyteczne statystyki, przedsta­wiają żmudnie wypracowane wykresy wykazujące“przepustowość łóżek", “dzienny procent wolnych łó­żek" i “procent zajętych łóżek". Potop papieru przy­tłacza personel lekarski, za który wszelkie decyzje po­dejmowane są na jakimś wyższym szczeblu, nieskoń­czenie oddalonym od rzeczywistości.

Inni konsultanci walczą o wymianę zniszczonego sprzętu i w tym celu wypełniają w trzech egzempla­rzach formularze dla sekretarza szpitala, który przed­stawia wniosek komitetowi lekarskiemu, ten zaś prze­syła go komitetowi szpitalnemu, który przedkłada go komitetowi finansowemu i ogólnemu, bezpośrednio od­powiedzialnemu przed komitetem zarządzającym szpi­talem, który oczywiście trzęsie się przed szpitalną Radą Okręgową. Mijają miesiące, zanim w ogóle nadejdzie odpowiedź. Gdy nadejdzie, będzie prawdopodobnie w formie pytania o numer przepisów albo uwagi, że wyposażenie potrzebne dla szkolenia pielęgniarek za­leży od Terenowego Komitetu Szkolenia Pielęgniarek, który posiada swoją własną rachunkowość.

Ale cóż robią pielęgniarki? Są one zupełnie zaabsor­bowane inwentaryzacją prześcieradeł, koców, poszewek i nocników. Fakt, że wszystkie te rzeczy figurują już w inwentarzu przygotowanym dla Wydziału Kosztów Szpitala, nie ma żadnego znaczenia. Wciąż jeszcze musi się inwentaryzować i polować na zagubioną serwetkę. Pacjenci mogą umrzeć, podczas gdy siostry liczą ręcz­niki kąpielowe. Cała ta troska nie przynosi też żadnej oszczędności, ponieważ sam tylko system inwentaryza­cji szpitala kosztuje 2 000 funtów rocznie. Co do Rady Szpitalnej, nabyła ona ostatnio w drodze dzierżawy biura, zmieniła instalację budynku, pokryła w nim na nowo posadzki, a potem ze stratą odprzedała, żeby przenieść się do większego lokalu, potrzebnego dla jej rosnącego personelu.

Gdy zaczynamy badać działalność służby szpitalnej, przekonujemy się, że przeważnie zajmuje się ona pra­niem. W dawnych czasach pielęgniarki były zakonni­cami i pokutował pogląd, że ich strój powinien być tego wyrazem. Do ich kierowniczki przylgnęła straszna wła­dza Matki Przełożonej. Ale pozostaje faktem, że jak mówią zakup i pranie samych tylko czepeczków pie­lęgniarek kosztuje kraj około trzy czwarte miliona fun­tów rocznie. A na tym nie koniec, ponieważ są także fartuchy, kołnierzyki, mankiety i paski rachunek pralni wynosi, być może, 650 000 funtów a wszystko to służy głównie zaznaczeniu duchowego pokrewień­stwa z Florence Nightingale. Jest rzeczą interesującą, że kobiety wykonujące zawody, które stały się dla nich dostępne w czasach późniejszych niż czasy Florence Nightingale kobiety lekarki, fizjoterapeutki i szpi­talne pracownice opieki społecznej nigdy nie stoso­wały tego rodzaju średniowiecznej elegancji i nikt im nawet nie sugerował, że powinny ją stosować.

Najgorsze cechy najgorszych szpitali kojarzą się zwykle z Ministerstwem Emerytur, instytucją łączącą maksimum wysiłku z minimum wyników. Ostatnio, gdy próbowano ponownie ustalić niezdolność do pracy pew­nego weterana wojennego (tzn. zmniejszyć jego rentę o 20%), wstępne dokumenty, w ośmiu egzemplarzach, dochodziły do 21 stron maszynopisu z pojedynczym od­stępem, na papierze formatu 13.2 X 17 cali, wypeł­nionym bzdurami. Następne osiem miesięcy spędzono na zestawianiu odpowiedzi na Sprawozdanie, Sprawo­zdania z Odpowiedzi na Sprawozdanie, a wreszcie na Odpowiedź na Sprawozdanie z Odpowiedzi na Sprawo­zdanie. Odwołanie się weterana podtrzymał w rok później bezstronny trybunał, gdzie owa ministerialna sprawa została wniesiona (na koszt publiczny) przez adwokata. W ciągu roku wymieniono około czterdziestu listów, a miano ich wymienić jeszcze więcej, zanim ostatecznie zapłacono zaległości. Podobna zwłoka staje się jeszcze gorsza, gdy sprawa dotyczy dwóch resortów rządowych. Kiedy kapitan Tomasz Atkins zostaje zwol­niony z armii z przyczyn zdrowotnych, komisja me­dyczna armii zawiadamia o tym Ministerstwo Emery­tur, które poleca innej medycznej komisji ustalenie stopnia niezdolności do pracy. Owa komisja zwykle za­wiadamia ministerstwo, które z kolei zawiadamia dy­rektora departamentu Ministerstwa Skarbu, a ten wreszcie płaci emeryturę tak, jakby to mógł zrobić o wiele łatwiej, gdyby Ministerstwo Emerytur w ogóle nie istniało.

Przy tego rodzaju procedurze rzeczą interesującą jest pojawienie się “urzędnika medycznego". Ową główną osobą w państwie o rozbudowanym systemie ubezpie­czeń społecznych jest w pełni kwalifikowany lekarz, którego wiedzy medycznej właściwie zupełnie się nie wykorzystuje. Do jego obowiązków należy: zbieranie szczegółowych informacji na użytek innego urzędnika medycznego wyższego rangą, który następnie rozstrzy­ga przypadek osoby niezdolnej do pracy, w rzeczywi­stości nigdy jej nie oglądając. Ów rozbudowujący się system urzędniczenia medycznego zapewnia każdemu ministerstwu jego własny personel lekarski, nie zwią­zany z Ministerstwem Zdrowia i nie bardziej pożytecz­ny niż departament prawny ministerstwa, który mą­drze służy radą, jeśli istotnie zanosi się na jakiś spór prawny. Były czasy, że zarejestrowany, praktykujący lekarz stanowił sam dla siebie autorytet i był kimś, którego słowu ufał inny praktyk. Teraz, w czasach bardziej oświeconych, zdajemy sobie sprawę, że lekarz, który badał pacjenta, mógł być jego znajomym i na jego decyzji mógł się odbić wpływ tej znajomości. O wiele lepiej jest odwołać się do usług urzędnika me­dycznego, który przedstawia sprawę innemu urzędnikowi medycznemu, a ten być może komisji. To daje pewność, że decyzję podejmuje się na gruncie ogólnej polityki bez brania pod uwagę poszczególnego przypadku czy w ogóle jakiejkolwiek rzeczywistości. Szkoda, że urzędnik medyczny musiał stracić tyle czasu na zdobycie swych kwalifikacji. Specjalny kurs me­dycznego urzędowania byłby o wiele tańszy do zorga­nizowania i mógłby się zakończyć już wtedy, gdy stu­dent potrafiłby wymówić słowo “diarrhoea".

Tuż po Służbie Zdrowia idzie Ministerstwo Rol­nictwa, Rybołówstwa, Wyżywienia i Leśnictwa, które kosztuje kraj około 296 milionów funtów rocznie. W tym kwartecie znajduje się ogromne Ministerstwo Wyżywienia z czasów wojny, które przetrwało wojnę, a jego godną uwagi pozostałość wchłonęła ostatecznie ta interesująca fuzja. Wynikło z tego dublowanie wy­siłków; istnieje więc (na przykład) dwóch doradców naukowych, jeden dla rolnictwa i jeden dla wyżywienia, każdy ze swoim własnym personelem. Owo dublowanie nauki nie zapobiegło też istnieniu Rady Badania Żywności ze swymi własnymi laboratoriami badawczy mi. Pomijając jednak na razie wszelkie możliwe dublowanie wysiłku, możemy tylko dziwić się, że ministerstwo poświęciło tak mało uwagi naturalnym nawozom, jakie można otrzymać ze ścieków. Brytyjczycy od wiek lat pogodzili się z polityką majestatycznego odprowadzania ścieków miejskich do Morza Północnego, a następnie importowania guana dla wyrównania braku nawozów sztucznych. Ostatnio zbudowano wielkie zakłady, w których odpady produktów poddaje się kosztownemu procesowi niszczenia. Wiadomo obecnie, że ze ścieków można otrzymać gaz metanowy, a pozostały szlam sprzedać (po odpowiedniej przeróbce) jako nawóz naturalny po cenie ponad 2 funty za tonę. Zbytu odpa­dów można w gruncie rzeczy dokonać z korzyścią, podczas gdy według przestarzałych, a będących w uży­ciu planów liczy się za nie często 2s, 6d. Część z tych pieniędzy można by wydać (i w Coventry wydano) na spalanie metanu, lecz Zarząd Gazowni zabrania lokal­nym władzom sprzedawania go, ponieważ na podstawie ustawy z roku 1948 jest upoważniony do ochrony swego monopolu.

Nie interesując się naturalnymi nawozami uzyskiwa­nymi ze ścieków, Ministerstwo Rolnictwa wspólnie z Ministerstwem Paliw i Energetyki usiłują dostarczyć elektryczności do odległych nawet obszarów wiejskich, przy tym ta inwestycja ma kosztować około 200 milio­nów funtów. Jednak wiadomo przecież, że we Francji dzięki instalacji małych fabryczek, których koszt wy­niósł około 500 funtów, zamienia się odpadki organiczne w gaz metanowy i kompost. Przeróbka metanu dostar­cza wystarczającej ilości energii elektrycznej, potrzeb­nej do oświetlenia, ogrzewania i napędu określonej maszynerii. Pozostawiony samemu sobie, farmer potra­fił rozwiązać ten problem, lecz w sposób zbyt niezależ­ny jak dla naszej biurokracji. Musi istnieć sieć. Muszą istnieć maszty, połączone z sobą festonami biurokra­cji. Musi istnieć centralna kontrola i administracja, formularze do wypełniania i przepisy, których trze­ba przestrzegać. Co do wydatków, to więcej, niż było potrzeba, wydano już na próby zbudowania humorystycznego pługa elektrycznego, który ma zacho­wywać się tak jak szczeniak na długiej smyczy.

Kiedy ministerstwo zaczyna pomagać farmerowi, na­tychmiastowym tego rezultatem są katastrofalne wy­datki, a potem wzrost personelu zatrudnionego przez Narodową Doradczą Służbę Rolniczą, która powinna była zostać zniesiona najpóźniej w roku 1957. Ustawa o rolnictwie (dotycząca drobnych farmerów) z roku 1958 wydaje się jakby specjalnie przeznaczona po to, żeby pomagać nieudolnym i leniwym i tchnąć nowe życie w biurokrację, odpowiedzialną za cały bałagan i nie­uczciwe praktyki w Odium i Crichel Down. W tym sa­mym czasie departamenty rolnicze tego samego mini­sterstwa zajmują się sadzeniem drzew szpilkowych w Lakeland i na walijskich pastwiskach owiec, nie wie­dząc widocznie o tym, że drewno, które tam wyrośnie, będzie kosztowało dwadzieścia razy tyle, co drewno importowane, i że prawdopodobnie zostanie sprzedane jako drewno na podpałkę. Zanim te drzewa wyrosną, stemple wyjdą z użycia. Będą warte mniej więcej tyle, co węgiel odkrywkowy, który kosztuje do 30 funtów za tonę i jest mniej lub bardziej ognioodporny. Zmar­nują się podobnie jak blaszane puszki i butelki na mle­ko, których nikt nie myśli zbierać.

Jest jednak możliwe, że jakąś część Ministerstwa! Rolnictwa można by utrzymać bez istotnej straty funduszów publicznych. Nie da się tego samego powiedzieć o Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, którego wiele działów wyraźnie niczym się nie opiekuje. Że owej “opieki" nigdy nie brali pod uwagę prywatni pra­codawcy, to jasne. O tym, jak prywatni pracodawcy znajdują sobie współpracowników, można się dowiedzieć z ogłoszeń, pojawiających się w prasie krajowej. Bardziej ciekawy jest sposób, w jaki Ministerstwo Pracy ignorują inne rządowe resorty i agencje. Nawet urzędy państwowe korzystają z jego usług tylko dla rekrutowania robotników. Inne resorty rządowe prowadzą niezależne poszukiwania pracowników drogą ogłoszeń, a związek dokerów ma swój własny system. Co do służb wojskowych, współzawodniczą one z sobą w dawaniu ogłoszeń do gazet młodzieżowych. Royal Air Force ogłosiła w ten sposób swój Plan Szkoleniowy w “The Hotspur" (24 str., 3 pensy, czwartek), współzawodnicząc w wielkości ogłoszenia z płatkami owsianymi firmy Kellog i kaszą firmy Shreddies. Marynarka Królewska podaje plan szkolenia uczniów czytelnikom “Eagle" (20 str., 41/2 pensa, środa). W taki sposób mówi się młodzieży o jej szansach. Ale żadna kampania rekruta­cyjna nie zaczyna się od Biura Pośrednictwa Pracy, ani nawet go nie obejmuje. Instytucja jest przestarzała i bezużyteczna, jej starania są niewielkie, a osiągnięcia jeszcze mniejsze. Do tej samej kategorii, jakkolwiek nie należą do tego samego departamentu, należy zaliczyć inspektorów płac, którzy kosztują kraj około 4 milio­nów funtów rocznie i nie robią nic takiego, czego nie byłoby lepiej zostawić w spokoju. To samo można po­wiedzieć o Brytyjskiej Radzie Wydajności Produkcji. Lecz nawet najdziwniejsze ekstrawagancje wydają się względnie rozsądne w porównaniu z działalnością Ko­misji Odszkodowań Wojennych, której wciąż utrzymu­jące się istnienie musi pozostać jednym z dziwów na­szego stulecia.

Jeśli wybuchnie pożar, który poważnie uszkodzi twój dom, zawiadamiasz o tym Towarzystwo Ubezpieczeń, zatrudniające asesora, którego zadaniem jest zbadanie rozmiarów szkody, jaką poniosłeś. Ty lub twój agent będziecie się szczegółowo rozwodzić nad wartością tego, co uległo zniszczeniu. Asesor Towarzystwa będzie się raczej skłaniał do podkreślania, że budynek już po­przednio był w stanie ruiny, gratulując ci, że lepsze meble znajdowały się w nie zniszczonej części domu. Mniej lub więcej przyjacielska dyskusja kończy się kompromisem. Towarzystwo płaci raczej więcej, niż proponował asesor. Ty otrzymujesz raczej mniej, niż początkowo żądałeś. Całe postępowanie od chwili za­wiadomienia o pożarze do otrzymania czeku trwa mniej więcej od dziesięciu dni do sześciu tygodni. Gdyby rząd zajmował się szkodami wojennymi według istniejącego systemu ubezpieczeń od ognia, wszystkie pretensje byłyby załatwione najpóźniej w roku 1947. W tego ro­dzaju dyskusji nikomu nie opłaca się tracić czasu na przedłużanie sporu poza pewien punkt. Wszyscy, któ­rych to dotyczy, cenią swój czas i pragną osiągnąć porozumienie, przy czym każde rozwiązanie jest lep­sze od przeciągania dyskusji w nieskończoność. Jednak­że przeciwieństwem tego procesu jest działalność Ko­misji Odszkodowań Wojennych, która wciąż jeszcze pracuje w najlepsze, w czternaście lat potem, jak wy­rządzono ostatnią szkodę. Według preliminarza na rok 1958/59 kosztuje to do 20 milionów funtów. Trudno byłoby w to uwierzyć, gdyby nie stwierdził tego wy­raźnie sam minister skarbu. Ale liczby wypisane są czarno na białym. Komisja będzie widocznie urzędować dopóty, dopóki następna wojna nie stworzy nowych perspektyw dla jej bezczynności.

Los tych, którzy czekają na odszkodowania wojenne, może budzić nasze współczucie, lecz prawdziwymi ofia­rami (niezależnie od płacących pensje podatników) są ci nieszczęśnicy, którzy wnoszą podwójne pretensje. Przypuśćmy, że twój dom został najpierw uszkodzony przez bombę, a następnie zajęty przez wojowników z Korpusu Płatniczego Armii, którzy palili w piecach poręczami schodów i rozbili bramę garażu jakąś cięża­rówką. Wtedy zachodzi pytanie, czy urządzenia domowe zostały zniszczone przez bombę, czy przez wojsko. Dy­skusja toczy się między Ministerstwem Wojny i Ko­misją Szkód Bombowych, tzn. między dwoma zespołami urzędników, którzy zgadzają się tylko na jedno: na przedłużanie sporu dopóty, dopóki wszyscy nie przejdą na emeryturę. W takiej sytuacji właściciel domu musi porzucić wszelką nadzieję. Nic się nie załatwi za jego życia. Prawdopodobnie w ogóle nic się nie załatwi.

Analiza strat, związanych ze znacjonalizowanymi gałęziami przemysłu, zmieniłaby ten rozdział w długą, i przygnębiającą i nieczytelną książkę. BBC ze swym piętnastotysięcznym sztabem pracowników byłoby te­matem narzucającym się, jako instytucja często niezasłużenie besztana przez tych, którzy, nie będąc nigdy w USA, nie wiedzą, co to jest zła telewizja. Istnieje jednak przynajmniej jeden punkt radiowych wydat­ków, nad którym można postawić znak zapytania, a jest nim utrzymywanie Królewskiej Stacji Radiowej w Ashdown Forest. Ta imponująca budowla pochodzi z roku 1942 i została zbudowana przez Stany Zjedno­czone; stanowiła jedną z mniej udanych amerykańskich prób pokonania Hitlera. Stacja została przejęta przez BEC i Ministerstwo Spraw Zagranicznych w roku 1946, przy czym zapewniono tym instytucjom personel w liczbie 4 000 osób przy rocznych (w roku 1957) kosz­tach 5 750 000 funtów. Celem tych wydatków było wyrażanie brytyjskiego stanowiska w około czterdziestu obcych językach, przy użyciu czterech długości fal i za­trudnianiu 1000 osób na jeden działający mikrofon. Programy miały być połączeniem propagandy z roz­rywką, lekcje angielskiego miały być przetykane krzykliwie zabawnymi pozycjami, przeniesionymi z Pro­gramu Rozrywkowego. Wiele tej lawiny lingwistycznej kieruje się ku krajom poza żelazną kurtyną, wątpliwe jednak, czy coś z tego jest nawet słyszalne (mniejsza już o to, czy interesujące) dla pożądanego audytorium. Zagłuszanie, warunki atmosferyczne, plamy na słońcu i zniekształcenia dźwięku sprawiają, że programów tych słucha tylko niewiele osób. W tych okolicznościach słusznie można by zapytać, czy zrezygnowanie z Kró­lewskiej Stacji Radiowej nie byłoby rozsądną oszczęd­nością i czy jej masztów nie można by z pożytkiem sprzedać na złom. Co do samej siedziby, jej powrót do prawowitego właściciela (w tym wypadku królowej) wydaje się bardziej niż spóźniony. Interesujące byłoby przedyskutowanie zagadnienia, w jaki sposób inne znacjonalizowane gałęzie przemysłu, a ściślej mówiąc: siedem z nich, przekroczyły rachu­nek bankowy na sumę 66 400 000 funtów 36. Na razie jednak musi nam wystarczyć obserwacja, że część ich wydatków idzie na prowadzenie wzajemnej z sobą walki. Dotyczy to szczególnie elektrowni i gazowni, za­kupujących miejsca ogłoszeniowe w gazetach, periody­kach i na parkanach po to, aby wysławiać rywalizujące ze sobą produkty. Istnieje walka na śmierć i życie między p. Thermem i p. Ohmem, bez żadnej widocznej korzyści dla społeczeństwa, które musi posiadać ich obydwóch. “Do nowoczesnego gotowania używaj elek­tryczności" błagał Południowy Zarząd Elektrowni. Mogłoby to mieć jakiś sens, gdyby alternatywą było gotowanie na piecyku z węglem drzewnym. Ale -triumf p. Ohma może nastąpić tylko na koszt p. Therma, na którego usługi my, podatnicy, wydaliśmy miliony. Na­wiasem mówiąc, reklamowanie mleka, jaj i węgla rów­nież budzi wątpliwości. Czemuż by nie skończyć z ogło­szeniami i nie sprzedawać tych produktów taniej, oszczędzając dodatkowo przez powtórne użycie karto­nów i tacek, w których sprzedaje się jaja? Co do węgla, wysiłki idące w kierunku sprzedania go pięknie rów­noważą badania dokonywane w celu oszczędzania pa­liwa. Niestrudzone wysiłki Urzędu Węglowego, aby wzmóc używanie stałego paliwa w przeciwieństwie do oleju, są nie mniej znamienne niż wysiłki Służb Wydaj­ności Paliwa, pragnące pokazać, że wydatki na nie można zredukować do minimum. A jeszcze inni urzęd­nicy, bardzo słusznie zajmujący się skażaniem atmosfe­ry, nastają w rezultacie na to, żeby w ogóle nie używać paliw.

Często przypuszcza się, że resorty rządowe mają swoją własną wewnętrzną kontrolę wydatków, swych własnych ekspertów finansowych i, w tym wypadku, swój własny bezwład, który sam hamuje nowe wydatki. Ci, którzy studiują Marnotrawstwo, wiedzą jednak, że wewnętrzne wysiłki podejmowane dla uzyskania oszczędności są niezmiennym preludium do dodatko­wych wydatków. Dotyczy to szczególnie prób oszczęd­ności w Ministerstwie Obrony (co wykazaliśmy poprze­dnio), ale dotyczy to także ogólnie wszystkich re­sortów rządu. Przede wszystkim wewnętrzni kontrole­rzy sami mają skłonność do mnożenia się. Doradcy eko­nomiczni (podobnie jak departamentalne grupy praw­ników, lekarzy i architektów) sami stanowią wydatek. A czegóż dokonują? Przeprowadzają staranną kontrolę zużycia znaczków pocztowych i papieru do pisania. Badają wydatki na podróże służbowe. Ścigają jednost­kę, której przez przeoczenie wypłacono wyższą kwotę. Ale w całej tej drobnej działalności nie umieją odpraco­wać sumy swych własnych pensji. Niczego dla nas nie oszczędzają.

Powiedzenie, że niczego dla nas nie oszczędzają, jest właściwie bardzo łagodne. To, co oni rzeczywiście robią, polega na tym, żeby nie dopuścić do żadnej oszczęd­ności. Gdyż każdy szef wydziału wie, że jeśli nie wyda przydzielonej mu kwoty, doprowadzi to do stałej re­dukcji sumy, która mu przysługuje. Wie ponadto, że to, co w ten sposób zaoszczędzi, zostanie przydzielone wy­działowi, który przekroczył swój budżet i którego szef będzie następnie awansował w uznaniu jego wzrasta­jącej odpowiedzialności. Musi zatem na każdy rok za-planować mały deficyt, wiedząc o tym, że jeśli postąpi inaczej, nie będzie to fair w stosunku do jego podwład­nych, nie mówiąc już o nim samym. Ta zasada przewija się przez całą administrację publiczną w dół, aż do kierownika szkoły podstawowej, który walczy o to, aby wydać swój hojny przydział pieniędzy na “dodatkowe" wyposażenie; i oczywiście do żołnierza w przegrzanym baraku zsypującego koks na piec, żeby być pewnym, że otrzyma przydział na następny tydzień. Ten rodzaj wewnętrznej czujności prowadzi tylko do wiecznego marnotrawstwa.

Ministerstwo Skarbu powinno, jak widzieliśmy, sta­nowić oficjalną gwarancję przeciw rozrzutności, lecz wyraźnie nie spełnia tej roli. Urzędnicy ministerstwa są dość czujni, lecz pracują w ograniczonych ramach. Weźmy na przykład urojony resort, Brytyjskie Minister­stwo Międzydepartamentalnej Koordynacji, stworzone przez nieżyjącego już Mr Ramsaya Macdonalda jako znamienna cecha państwa dobrobytu, lecz od tego czasu połączone z Ministerstwem Bezowocnego Planowania. Jego szefem jest sekretarz stanu dla koordynacji i pla­nowania, a personel przeprowadził się ostatnio do no­wych biur obok Scotland Yardu, lecz z osobnym po­mieszczeniem gdzie indziej; znakomicie będzie w Bush House, w Maida Vale, Kensal Rise, Hackney Wiek i Penge. Jego 7 000 urzędników w Buff Orpington ma się wkrótce przeprowadzić do większych lokali w Cheltenham i Bath. Urzędnicy Ministerstwa Skarbu przy­chodzą od czasu do czasu do tego ministerstwa i wyra­żają przerażenie z powodu jego stale rosnących preli­minarzy. Główny planista musi walczyć o każde tysiąc stóp kwadratowych przestrzeni biurowej. Stały pod­sekretarz stanu dla spraw koordynacji musi uzasadnić potrzebę każdego stenografa. Ale nie jest zadaniem Ministerstwa Skarbu zbadanie, czy to ministerstwo po-winno w ogóle istnieć, co oczywiście jest pierwszym pytaniem, a negatywna na nie odpowiedź oszczędziłaby dalszego i szczegółowego badania jego wydatków. W praktyce skarbowej precedens w sprawach wydat­ków jest rzeczą wielką. Skoro jakiś resort raz otrzymał swój budżet, nikt w Ministerstwie Skarbu nie będzie podawał w wątpliwość jego istnienia. Wydaje pieniądze, więc istnieje.

Przy rozważaniu takiego stanu rzeczy czytelnikowi niełatwo zrozumieć, jak mogło do niego dojść. Czytelnik zebrał kiedyś doświadczenia ze swego kontaktu z re­sortem rządowym w związku ze sprawą jakiegoś wnio­sku, sugestii, pytania czy skargi. Na pewnym etapie owego spotkania z biurokracją odkrył on piętrzenie się przeszkód, przechodzące wszelkie możliwe pojęcie. Pa­miętając o tym, będzie się może dziwił, w jaki sposób rządowe resorty mogły stać się tak wielkie i tak kosz­towne. Gdyż owo stwarzanie przeszkód zauważone przez petenta-podatnika powinno by, po prawdzie, za­hamować wzrost tych resortów. Urzędnicy, tak ochoczo mówiący mu “Nie", powinni być równie skorzy do mó­wienia “Nie" każdemu innemu. Automatyczny opór wobec wszelkiej i każdej propozycji powinien sam przez się hamować innowację, a więc i wydatek. Temu argumentowi nie można odmówić logiki, ale po dalszym namyśle czytelnik zorientuje się, że jego przesłanki są fałszywe. Problem nie jest tak prosty, jak z początku skłonni bylibyśmy przypuszczać. Po pierwsze nie wszyscy urzędnicy administracji państwowej stwarzają przeszkody. Niektórzy z nich postępują wprost prze­ciwnie. Musimy także pamiętać, że opór wobec wszel­kiej sugestii mieści też w sobie opór wobec wszelkich sugerowanych środków wiodących do redukcji wy­datków.

Na koniec należy wspomnieć o samowystarczalnym urzędzie pocztowym. Ze wszystkich resortów rządo­wych resort poczt jest prawdopodobnie najsprawniej­szy, posiada także tę zaletę, że jest o wiele lepszy niż poczta w Stanach Zjednoczonych. A przecież jest o wie­le gorszy, niż był niegdyś. Przy całych flotyllach szyb­kich pojazdów dostarczanie poczty trwa dzisiaj dłużej, niż trwało w roku 1900, kiedy listonosze maszerowali pieszo. Nawet w roku 1914 w wielu częściach Wielkiej Brytanii dostarczano pocztę cztery razy w dzień po­wszedni, a dwa razy w niedzielę. Teraz dostarcza się pocztę w każdy dzień powszedni dwa razy, a w niedzielę ani razu. Jeszcze w roku 1939 list miejscowy nadany w Londynie przed godziną 4 po południu był dostar­czany tego samego wieczora londyńskiemu adresatowi. Oficjalna odpowiedź na krytykę tego rodzaju będzie niewątpliwie brzmieć że obsługę pocztową można by ulepszyć, ale dostarczanie listów tak częste, jak przed wojną, kosztowałoby teraz raczej 41/2 pensa, a nie 3 pen­sy za list i że inne koszty wzrosły proporcjonalnie. Do pewnego stopnia może to być prawda, lecz istnieją róż­nice w sprawności działania pomiędzy jedną a drugą dziedziną pracy poczty. Zapewne nastąpił ogromny wzrost masowości usług pocztowych. Jednakże zwra­cano też uwagę na to, że koszty administracyjne banku oszczędności są sześciokrotnie wyższe, niż powinny by być, a przestrzeń zajmowana przez jego centralę około dziesięć razy większa, niż to potrzebne. I jakkolwiek w resorcie poczt może być mniej marnotrawstwa niż w każdym innym, nie znaczy to, że owo marnotrawstwo należy lekceważyć. Choć wydatek związany z wysła­niem listu można uznać za względnie niski, nie można tego samego powiedzieć o telegramie.

W tym rozdziale zajmowaliśmy się głównie nadmier­nymi kosztami administracji i technokracji. Szpitale, rolnictwo, przemysł i znacjonalizowane instytucje użyteczności publicznej wszystko to obciążone karko­łomną budowlą administracji, inspekcji, reklamy i do­staw. Że pociąga to za sobą ustawiczną stratę pieniędzy i wysiłku to oczywiste. Krytyka tego stanu rzeczy spotyka się w rezultacie z odpowiedzią obrońców sy­stemu dowodzących, że dla wszystkich trzeba znaleźć zatrudnienie i że żaden inny system nie mógłby zapew­nić pracy tak wielu ludziom. Oponując można by pod­kreślić, że ograniczenie biurokracji oznaczałoby niższe podatki, że niższe podatki pobudziłyby prywatną ini­cjatywę i że rozwój gospodarki dałby większe zatrud­nienie. W tym argumencie jest część prawdy, lecz nie dotyka on zagadnienia zasadniczego. Gdyż ostateczny sprzeciw wobec biurokracji polega na tym, że niszczy ona biurokratę jako jednostkę. Człowiek, skazany na spędzanie życia wśród teczek z aktami i zapisków, po­siada, mówiąc ogólnie, dwie możliwości. Zdając sobie sprawę z bezowocności swej pracy, może postanowić cynicznie, żeby wyciągnąć z niej jak najwięcej, starając się o największą pensję i najwyższe zaszczyty, unikając błędów i odsuwając decyzje, myśląc o własnym bezpie­czeństwie i grając na zwłokę. Albo też, jeśli jest mniej inteligentny, może przekonać samego siebie, że jego praca ma znaczenie państwowe i że kraj bez niego chy­liłby się ku upadkowi. Kariera, która wielu ludziom stwarza w ten sposób możliwość wyboru pomiędzy cy­nizmem a iluzją, nie jest warta swej wysokiej ceny w kategoriach wydatków publicznych. W wielu zawo­dach na kolei, na ranchu lub na morzu charakter człowieka kształtuje zasięg jego odpowiedzialności. W innych zawodach w dziennikarstwie, na scenie, za barem człowiek może ocalić i utrzymać swą prawość. Nic takiego nie można powiedzieć o rutyniarskiej pracy w administracji. To praca, która podkopuje charakter, praca, która niszczy duszę.

Czwarte Prawo Parkinsona37

Podczas drugiej wojny światowej w kwaterze głów­nej Royal Air Force było bardzo wiele pracy. Na jej czele stali generał, pułkownik, podpułkownik i major. Pewnego dnia generał wyjechał, codzienna ilość pracy zmniejszyła się o 25 procent. Wkrótce potem pułkownik poszedł na urlop: robota do wykonania znów zmniej­szyła się o 25 procent. Po tygodniu zachorował podpuł­kownik: major zauważył wówczas, że w ciągu godziny po pierwszym śniadaniu załatwił całą pracę. Praca w 75 procentach polegała na wymianie listów, redago­waniu notatek oraz sporządzaniu sprawozdań zawie­rających ocenę stylu tych listów i notatek. Major ten nazywał się Cyril Northcote Parkinson.

Profesor Parkinson ukończył uniwersytet w Cam­bridge. Był już cenionym uczonym w dziedzinie histo­rii, kiedy w 1957 ogłosił swoje, “Prawo Parkinsona", które zrobiło furorę. C. N.Parkinson zyskał międzyna­rodową sławę.

Dziś profesor Parkinson ma 56 lat. Wraz z żoną i dziećmi i ze swymi kucykami usunął się na wyspę Guernsey, skąd przygląda się biurokracji całego świata. Nasza rozmowa odbywa się jednak w Londynie, w klu­bie liberałów, w samym centrum dzielnicy ministerstw, owej superbiurokracji brytyjskiej.

- Panie profesorze, studia nad biurokracją doprowadziły pana do wykrycia czwartego prawa, które uzy­skało Już duży rozgłos. Czy może pan scharakteryzować bardziej szczegółowo to odkrycie?

- Czwarte Prawo Parkinsona znane szerzej Jako “prawo tysiąca" głosi: jakakolwiek instytucja rzą­dowa, przemysłowa, naukowa której zespół pracow­ników administracyjnych sięga tysiąca ludzi lub prze­kracza tę liczbę, by istnieć, nie potrzebuje żadnej innej działalności. Administracja jest samowystarczalna, ży­wi się własną pracą. Jest to administracja dla admini­stracji.

Jest to prawo ogólne, prawo natury, podobnie jak prawo grawitacji. Sprawdzić je jest bardzo łatwo: przy­kładów jest mnóstwo. Podam ten, który stanowił dla mnie punkt wyjścia. W czasie ostatniej wojny zakłady Kruppa skoncentrowane były w okręgu Essen. Centrala Friedricha Kruppa znajdowała się w samym mieście i zatrudniała może dwa tysiące pracowników. Kiedy wszystkie fabryki zostały zburzone, zauważono, że 2 ty­siące pracowników centrali pracuje równie gorączkowo jak przed wojną: produkcja spadła do zera, praca admi­nistracji nie zmniejszyła się ani o centymetr. Krupp zreorganizował potem swoje przedsiębiorstwo; zatrud­nia obecnie 200 tysięcy robotników, a w zarządzie pra­cuje 250 osób.

Inny przykład o odmiennym znaczeniu. Zastanawia­łem się nad zagadnieniem ambasad. Ambasada amery­kańska w Londynie zatrudnia 750 ludzi, w Paryżu za­pewne powyżej tysiąca. Bezpośrednio po zakończeniu wojny, kiedy trzeba było jakoś zatrudnić oficerów, sądzę, że ambasada USA w Paryżu zatrudniała 2 tysiące ludzi. Sytuacja obecna jest szczególnie niebezpieczna, ponieważ od czasu zakończenia wojny powstało około sześćdziesięciu nowych ambasad we wszystkich stoli­cach. Każdego tygodnia jakiś ambasador opuszcza placówkę, inny przyjeżdża. Każdego tygodnia pewna liczba radców, pierwszych sekretarzy, attaches wojskowych lub morskich obejmuje stanowisko, inni składają wi­zyty pożegnalne. Każdego tygodnia wszyscy pozostali urządzają na ich cześć cocktaile. Nie licząc świąt naro­dowych i rocznic wyzwolenia, każdy ambasador orga­nizuje przyjęcia, na które przychodzą wszyscy inni. Daje to rytm dwóch przyjęć na tydzień. Dyplomaci nie mają już czasu spotykać się z mieszkańcami kraju. W Godesbergu w NRF dyplomaci mieszkają w mieście dyplomatycznym razem z innymi dyplomatami. Nie spotykają się z Niemcami: w Godesbergu nie ma Niemców.

- Jak więc określić idealną liczbę składu osobowego sztabu głównego czy zarządu?

- Jest to całkowicie niemożliwe. Każde przedsię­biorstwo czy organizm publiczny ma własne potrzeby.

- Mogę tylko powiedzieć, że tysiąc pracowników to za dużo. Ponad tysiąc sytuacja staje się niebezpieczna.

Można natomiast określić moment, kiedy instytucja staje się zbyt gigantyczna. Rozpoczyna się wówczas proces, który określa trzecie Prawo Parkinsona: “Eks­pansja oznacza złożoność, a złożoność równa się deka­dencji". Kiedy organizm się rozszerza, rodzi się konfor­mizm. Konformizm jest nieuchronną konsekwencją gi­gantomanii. W pewnym momencie różnice między ludźmi przestają istnieć. Jeśli dokoła stołu konferen­cyjnego widzi się wszystkie twarze podobne do siebie, konferencja traci wartość.

- Użył pan terminu “dekadencja". Jak, pańskim zdaniem, można rozpoznać, że dany organizm pry­watny czy publiczny chyli się ku upadkowi?

- Niech się pan przyjrzy gmachowi zajmowanemu przez tę instytucję. Jeśli jest zbyt nowy, zbyt nowo­czesny, zbyt ładny, są wszelkie dane, że instytucja chyli się ku upadkowi. W organizmie bardzo aktywnym zwłaszcza w okresie następującym bezpośrednio po jego powstaniu wszyscy są bardzo dynamiczni, pełni inicjatywy i nikt nie ma czasu myśleć o ozdobach. Naj­większe dzieła dokonane zostały w budynkach przypad­kowych, jak drewniane baraki w czasie wojny. Dopiero potem, kiedy główna praca została dokonana i pierwszy zapał minął, ludzie zaczynają rozglądać się dokoła sie­bie. Dobrym przykładem może być angielskie Minister­stwo Wojny. Większość wielkich zwycięstw Anglii od­niesiona została przed rokiem 1900 i przygotowana w lo­kalach bardzo ciasnych. Nasz imponujący gmach mi­nisterialny został otwarty w roku 1906. Tam właśnie powstał plan desantu w Dardanelach.

- Jest pan również założycielem nowej dyscypliny naukowej, którą nazwał pan komitetologią. Co należy przez to rozumieć?

- Komitetologią jest gałęzią nauk biologicznych. Jak wskazuje sama nazwa, zajmuje się ona badaniem komitetów w instytucjach zarówno publicznych, jak i prywatnych, a więc zarówno w radach ministrów, jak i w radach nadzorczych.

Komitet w fazie początkowej liczy zazwyczaj pięć osób. W sprawach handlowych mogą wystarczyć trzy. To jest liczba minimalna, ponieważ przy liczbie poniżej trzech niepodobna wybrać prezesa, sekretarza i mieć jeszcze komitet. Pięć jednak jest liczbą najczęstszą, je­den lub dwu członków może wówczas nie przyjść, co nie przeszkadza, iż komitet może się zebrać w quorum trzyosobowym.

Trudno jednak się do tego ograniczyć, ponieważ są ludzie, którzy uważają, że mają prawo należeć do ko­mitetu; ci ludzie są bardzo nieszczęśliwi, krytykują komitet, mówią, że źle pracuje. Aby tych krytyków uciszyć, normalną metodą stosowaną we Francji, w Anglii i w Stanach Zjednoczonych jest wciąganie ich do komitetu. W ten sposób komitet dochodzi do 7, 8, 11, 13 osób. Proces ten zatrzymuje się zazwyczaj w mo­mencie, który nazwałem “współczynnikiem bezskutecz­ności". Wyraża się on wzorem:

gdzie m oznacza przeciętną liczbę obecnych członków, o liczbę członków ulegających wpływom, a przeciętny wiek, d największą odległość między dwoma członkami, y czas istnienia komitetu, p cierpliwość prezesa według skali Peabody, b średnią ciśnienia trzech najstarszych członków. Po osiągnięciu współczynnika bezskuteczności pięciu początkowych członków tworzy komitet wykonawczy. Ten z kolei wzrasta do 7, 8, 11, 13 członków i wszystko rozpoczyna się od nowa. Są to cykle normalne w przyrodzie.

- Podobne zjawiska rozrostu zaobserwował pan również w dziedzinie opodatkowania i w dziedzinie zużycia papieru?

- Wzrost podatków jest istotnie konsekwencją dru­giego prawa Parkinsona, które głosi: “Wydatki wzrastają proporcjonalnie do wysokości wzrostu do­ chodów". W zakresie papieru dwie są przyczyny tego zjawiska: wynalazek papieru drzewnego, który jest tani, oraz maszyn powielających. Odbić dwieście kopii jest teraz równie łatwo jak 50. Człowiek instynktownie skłonny jest użyć dwustu. Następnie trzeba je roz­prowadzić. W Anglii stworzyliśmy w zeszłym roku Ministerstwo Obrony łączące dawne Ministerstwa Armii Lądowej, Marynarki i Lotnictwa. Zwolennicy tej reformy utrzymywali, że połączenie musi dać oszczęd­ności. Ja twierdziłem, że stos papierów od razu wzrośnie trzykrotnie, ponieważ wszyscy generałowie zaczną otrzymywać korespondencje admirałów, wszyscy admi­rałowie okólniki generałów itd. Już w pierwszych ty­godniach różnice wyrażały się w tysiącach funtów.

Inflacja papieru związana jest z dążeniem biurokra­tów, by trzymać w ręku całą organizację. Metodą sto­sowaną zazwyczaj w wielkich organizacjach jest żąda­nie sprawozdań, statystyk, dokładnych informacji i na tej podstawie wydawanie zarządzeń. Wynik jest dwo­jaki: odpowiedzialni kierownicy oddziałów tracą wszel­ką inicjatywę, a ludzie w centrali nie mają czasu na czytanie wszystkich papierów.

- W swoich studiach biologicznych nad ciałami spo­łecznymi mówi pan nawet o sprawach seksualnych. Czy można istotnie twierdzić, że instytucje posiadają jakieś życie seksualne?

- Niewątpliwie. Obserwujemy przecież zjawisko łączenia się pewnych organizmów i w procesie tym jedno z towarzystw spełnia rolę męską, drugie kobiecą.

- Po pewnym czasie pojawia się stadko małych przedsię­biorstw filialnych, które są dziećmi poczętymi z tego połączenia. W celu określenia płci przedsiębiorstwa należy przyjrzeć się jego centrali: przedsiębiorstwo ko­biece ma budowę zalotną, nieco chwiejną, w działalno­ści swej odznacza się introwertyzmem. Przedsiębior­stwo męskie jest zewnętrznie bardziej zaniedbane i ekstrawertywne.

- Jakich rad mógłby pan udzielić młodzieńcowi, który pragnie zrobić karierę?

- Przede wszystkim powinien się rozejrzeć wśród możliwych teściów, nie zwracając żadnej uwagi na wy­gląd ich córek. Drugą regułą jest zasada anonimowości. Jeśli się jest szarym urzędnikiem i ma się pomysły, trzeba pamiętać, że niedobrze jest mieć pomysł. Na­ leży starać się ulokować swój pomysł w głowie wice-prezesa tak, by zapomniał całkowicie, że pomysł ten pochodzi od kogo innego. Takiego pracownika będzie on uważał za bardzo pożytecznego i wystarczająco pozbawionego inicjatywy.

- Ale pozostaje jeszcze najtrudniejszy moment: jak się pozbyć tego “numeru pierwszego" i zająć jego miejsce?

- Długi czas uważałem, że najlepiej nadaje się do tego zagrożenie lotnicze. Należy wmówić prezesowi, że pojutrze niezbędna jest jego obecność w Tokio, po trzech dniach w Vancouver, a jeszcze później na kon­ferencji międzynarodowej w Melbourne. W ten sposób prezes umieszczony zostaje na orbicie. Nagłe zmiany temperatury, przejście od słońca do śniegu powinny zrobić swoje. Obecnie jednak metoda ta nie nadaje się już do użytku. W biologii znane jest zjawisko wzrasta­jącej odporności owadów na środki owadobójcze: w pierwszym roku owad jest nieco smutny, w drugim zaczyna się przyzwyczajać, w trzecim przywiązuje się, w czwartym powstaje pytanie, czy potrafi się bez nich obejść. Podobnie jest z prezesami. Podróże lotnicze stają się rzeczą powszednią, prezesi uodparniają się. Więc jaka jest rada?

- Nie widzę innej prócz morderstwa. Istnieje jeszcze metoda matematyczna, stosowana przez specjalistów od organizacji pracy: idzie o kompletne oszołomienie sta­rego prezesa za pomocą nauki o prowadzeniu przedsię­biorstwa. Jest to w gruncie rzeczy swoista forma mor­derstwa.

- Czy doradcy organizacyjni nie przynoszą żadnej korzyści?

- Przynoszą niewątpliwie. W większości wypadków taki ekspert po miesiącu studiów przedstawia określony plan oszczędności. Następnie, w chwili kiedy kończy swą pracę, proponuje zazwyczaj utworzenie w instytucji wydziału organizacji pracy. Na ogół sumy zaoszczę­dzone na podstawie jego wniosków wystarczają w przy­bliżeniu na pokrycie kosztów nowego wydziału.

- Jednakże formuły matematyczne, które ci eksperci tak cenią, posuwają naprzód naszą wiedzę o mecha­nizmach społecznych i pan sam nawet przedstawia swoje odkrycia w formie równań.

- Ja nie jestem matematykiem. Natomiast ożeniłem się sprytnie z dziewczyną, która zajmowała się wykła­daniem tego przedmiotu. Kiedy piszę jakąś poważną pracę naukową, uważam, że koniecznie trzeba w niej umieścić jakieś równanie. To sprawa stylu, sprawa estetyki. To urozmaica kolumnę. Nie jest rzeczą ko­nieczną, by formułka taka miała jakieś znaczenie. Idę wtedy do żony i powiadam: “Moja droga, potrzebne mi jest równanie". I żona układa mi równanie. Robi to bar­dzo dobrze.

- Ostatnie pytanie, panie profesorze: Czy ta biu­rokracja, której przerosty opisuje pan w swych dzie­łach, wydaje się panu zjawiskiem nieuniknionym?

- Nie ulega wątpliwości, że postęp techniczny, auto­matyzacja, sprzyjając rozwojowi zajęć usługowych, sprzyja jednocześnie rozwojowi biurokracji. Moim zda­niem zjawisko biurokracji jest znacznie szersze: Jest to nieunikniony finał cywilizacji. Zwyrodnienia biurokra­tyczne towarzyszą zawsze okresom upadku. Biurokra­cję spotyka się zawsze, jak w ostatnich wiekach Rzymu, w przededniu katastrofy. Myślę, że cywilizacja zachod­nia przeszła już swoje apogeum, że obecnie przeżywa swój schyłek i biurokracja jest jednym z objawów tego schyłku.



Spis rzeczy

Prawo zwłoki

Jak napisać pracę doktorską

Proszę mi dać biały dom!

Język dziennikarski

Brodaci barbarzyńcy

Zalew papieru

Drugie prawo Parkinsona

Stare i nowe

Marnotrawna wojna

Brytyjska linia strat

Wymiary strat

Czwarte prawo Parkinsona

1 Dzięki uprzejmości Rank Xerox LTD. “Times", wrzesień 1966.

2 Patrz: Population et Capital dans Le Monde Miditerranie Antique. Publication de la Faculte des Lettres de l'Universitside Strasbourg. Fascicule 18. Eugene Cavaignac, Professeur d'histoire ancienne a la Faculte des Lettres. Librairie Istra, Maison d'edition, Paris, 57 Rue de Richelieu, 1925, s. 113.

3 Syn Hystaspesa, ur. circa 550, zm. 485. p.n.e. Nie mylić z Dariuszem Kodomanusem, synem Arsakesa i Sysigambis, potom­kiem Dariusza Notosa. O szczegółach jego dojścia do władzy,
patrz Von Hammer, Annal. Vienn 9, s. 19, Bahr ad Ctes, 133.

4 Vide supra.

5 Obliczenie wartości tej sumy w walucie Stanów Zjedno­czonych z roku 1954 stało się tematem pracy doktorskiej przedłożonej w tym roku na Uniwersytecie Michigan, którą jednak odrzucono ze względu na braki kandydata w rachunku dziele­nia.

6 Vide infra.

7 Patrz H. Braun w Nachr. d. Gesellschaft d. Wissensch zuGottingen, philhiste Klasse, 1905, 221 sqq.

8 Tyr, Tyrus lub Tyros, rniasto w Fenicji. Szczegółowo patrzStrabo, 16, Herod, 2, 44, Mela I, 17, Curt. 4, 4, Aen I, 6, 339, Ovidius I eta, Met. 5, 10 i Lukan 3. Albo nie patrzcie, jeśli wolicie.

9 Sydon, Sajda lub Sido, miasto w Fenicji, tworzące wspólny organizm miejski z Tyrem, co było rzeczą bardziej moralną, niż­ by się mogło wydawać. Te dwie miejscowości były od siebie
oddalone tylko o pięć mil. Obywatele Sydonu byli biegli w ma­tematyce i przysłowiowo nieuczciwi, a ich kobiety (jak nas poinformowano) szczególnie pięknie haftowały.

10 Właściwie Athenae, stolica Attyki, i nazwa zwykle nadawana we współczesnej literaturze całemu temu państwu. Zało­żona przez Kekropsa w roku 1550 p.n.e. Uderzającą cechą Aten
jest strome wzgórze uwieńczone czymś, co, zdaje się, jest kla­sztorem. Jest to jedynie przypuszczenie, ponieważ nikt nigdy tam nie był. Wszystkie zdjęcia Aten wykonywane są tak, że fotograf stoi tyłem do wzgórza. W żadnej sali, w której naucza się kultury klasycznej, nie może zabraknąć stalorytu przedstawiającego Partenon, świątynię poświęconą Atenie, zbudowaną na Akropolu i zniszczoną, lecz niezupełnie, przez Wenecjan w roku 1687.

11 Ibid.

12 Demokracja ateńska była wynalazkiem dziewiętnastowiecz­nym i w gruncie rzeczy zdaje się, że stała się demokracją do­kładnie w tym samym czasie, co Stany Zjednoczone.

13 Patrz, passim, Dokumenty o daninach ateńskich. Benjamin Dean Merritt, profesor Instytutu Studiów Wyższych, Harvard, Cambridge, 1957.

14 Grecja albo Graecia, kraj zamieszkały przez ludność na­zywaną w rozmaitych okresach Achajami, Argiwami, Danaami, Dorami, Hellenami, Jonami, Myrmidonami, Pelazgami i (w koń­cu) Grekami.

15 W jakimś miejscu należy wprowadzić trochę archeologii, żeby pokazać, że autor nie jest byle kim.

16 Archidamos, syn Teopompusa, króla Sparty, zmarł wcze­śniej od ojca. Gdyby w tym okresie płacono podatek spadkowy, skutki mogłyby istotnie być bardzo poważne.

17 Vide Zollverein, Die Bevólkerung der gr.-rom. Welt, 1891, Cf. Wagner. Gesch. d. róm. Kupferpragung, 53.

18 Znany jako 2F. I3. 97, informacja, do której poznania bar­dzo zachęca się czytelnika. Właściwie ta osobliwa tablica zo­stała rozbita na kawałki, prawdopodobnie młotem kowalskim i zapewne przez lorda Elginą w napadzie rozdrażnienia. Można ją złożyć razem, lecz tak, że w praktyce nie ma to żadnego znaczenia.

19 Ptolemeusz Filadelfos został tak nazwany, ponieważ zabił dwóch swoich braci, z których każdy mógłby był pretendować do tronu egipskiego. Później nadał swe imię miastu Filadelfia, jednakże jego związek z nim pozostaje niejasny. Poślubił l-o Arsinoe, córkę Lizymacha, i 2-o Arsinoe, swoją własną siostrę; posunięcie z każdego punktu widzenia zbytecznie kłopotliwe. (Vide infra, przypis).

20 Egipt albo Aegyptus, część Afryki, obejmująca Dolinę Nilu i Deltę (Vide Atlas).

21 (Skreślone przez cenzurę).

22 Ptolemeusz lub Ptolemaeus I, generał w służbie Aleksan­dra Wielkiego, a później król Egiptu (Vide supra), panował przez trzydzieści dziewięć lat w Aleksandrii, gdzie zbudował latarnię morską Pharos, założył Bibliotekę Aleksandryjską, a także mu­zeum, gdzie pośród eksponatów znajdowali się wybitni uczeni. Miał mniej kłopotów z Cyprem niż inni po nim.

23 Słowo “nieprawy" jest terminem łatwo zrozumiałym dla czytelników posiadających podstawowe wiadomości z biologii, lecz niełatwo je wytłumaczyć damom i dzieciom. Matka Ptolemeusza Filadelfosa, podobnie jak obydwie jego żony, miała na imię Arsinoe, co z psychologicznego punktu widzenia wydaje się interesujące. Choć była bliską przyjaciółką Filipa Macedońskiego, poślubiła ona (Arsinoe) Lagusa, Macedończyka, pochodzącego ze złej strony Central Parku. Wszystko to razem było czymś wysoce niepomyślnym.

24 Filip, czwarty syn Amyntasa, króla Macedonii, wstąpił na tron i szczęśliwie powiększył swoje dominia. Poślubił l-o Olimpiadę, córkę Neoptolemosa (który, należy to przypomnieć, był królem Molossów), i 2-o Kleopatrę, lecz nie tę, o której czytelnik chciałby sobie poczytać. Filipa nie należy mylić z innym męż­czyzną tego samego imienia, który pochodził z Pamfilii i napisał długą, zawikłaną, niedokładną i zupełnie nieczytelną historię świata aż do - i włącznie - czasów Teodozjusza II. Owi dwaj Filipowie byli nie tylko różnymi ludźmi, lecz żyli w różnych epokach i zbieżność ich imion jest zwykłym przypadkiem.

25 Prawa Skarbowe Ptolemeusza Filadelfosa. Wydane na pod­ stawie greckiego papirusa z Bodleian Library, w przekładzie, z komentarzem i z załącznikami B. P. Grenfella, M. A., wykładowcy Queen's College, Oxford, wykładowcy Craven, i ze wstępem Wielebnego J. P. Mahaffy, D. D. Hon. D. C. L., wykła­dowcy Trinity College, Dublin. Oxford, 1896. Papirus Skarbowy składa się z dwóch zwojów, z których pierwszy zdobył profesor Flinders Petrie w latach 1893-1894, a drugi - Mr. B. P. Grenfell, M. A., w latach 1894-1895. Jakkolwiek pisane przez wielu przepisywaczy, oba zwoje pochodzą z 27 roku panowania Filadelfosa, tzn. z 259/8 p.n.e. Choć Filadelfos nie jest wymieniony w żadnym ze zwojów, powtarza się w nich wzmianka o 27 roku panowania, a czytelnik pamięta, że żaden inny Ptolemeusz (aż do VII Filometora) nie panował tak długo. Pochodzenie pa­pirusu z tego okresu zostało ponadto stwierdzone w konsulta­cjach z naukowcami demotycznymi, z numizmatykami, bizantynistami i hagiografami; odbyło się wiele dyskusji, w czasie których Mr. Grenfell przynajmniej raz został, dotkliwie pobity.

26 Vide Cavaignac, op. cit. s. 113. Le Budget des Seleucides: “Le Pseudo-Aristote distingue 4 sortes d'economies: 1'economie royale, Peconomie satrapique, Peconomie «politique» (nous dirions «municipale»), 1'economie domestique". Ale nie wszy­scy studiujący finanse syryjskie za Seleucydów przyjmują tę klasyfikację. Profesor Hogwash uznaje tylko dwa z tych dzia­łów, a dr Fogwell uznaje tylko jeden. Inne uwagi w owym skomplikowanym przedmiocie - zob. Appendix XXXI.

27 Przemówienie wygłoszone w Amerykańskim Stowarzysze­niu Redaktorów Gazet w Waszyngtonie, 22. IV. 1960

28 W oryginale angielskimim słowa: “appropriate", “suitable", i “apt" zawierające wymienioną przez autora kolejną ilość sylab,

29 Good - dobry, God - Bóg.

30 Rodzaj wełnianego żakietu, nazwany tak od nazwiska generala

31 W oryginale “Tally-Cutter" - historycznie: urzędnik zaj­mujący się sprawami wierzytelności - nazwa pochodzi od “karbownicy", czyli karbowanego kija, którego połowę dostawał wierzyciel, a połowę dłużnik.

32 Niniwa, stolica imperium asyryjskiego, zalicza się do miast, które najwcześniej zetknęły się z problemem ruchu drogowego. Miejsce to, według proroka Jonasza, gromadziło “więcej niż sześć tysięcy spisanych osób, które nie potrafiły odróżnić swojej prawej ręki od lewej" (Jonasz, IV, XI). Można sobie wyobrazić bałagan, który oczywiście był osławiony. Rozwiązaniem stała się zamiana szańców miejskich (100 m wysokich) na jednokie­runkową, trójstrumieniową szosę dla szybszych pojazdów. Diodorus (S. ?, 3) opisuje, jak to wykonano, lecz nie wspomina o tym, że koła pojazdów wyrabiano w Tyrze.

33 Ateny stały się przykładem demokratycznego rządu w pew­nym okresie, w połowie dziewiętnastego wieku, kiedy ta forma rządzenia stała się modna w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjed­noczonych. Wobec tego ateńska demokracja wspomniana jest tylko w jednym wierszu “Słownika Klasycznego", wzgl. “Bi­blioteki Klasycznej" Lempriere'a, wydanej na nowo przez E. H. Barkera według siódmego wydania amerykańskiego, przygo­towanego przez Charlesa Anthona, adiunkta języków i geografii starożytnej w Columbia College (gdziekolwiek by to miało być), N.Jork, Londyn, 1838

34 Zob. artykuł podpułkownika L. V. S. Blackera w “Army Quateraly", październik 1957.

35 ..Lord Randolph Churchill" napisał Winston Churchill, Londyn 1907, s. 680-681

36 Nadwyżki budżetowe w latach 195558 zostały w całości pochłonięte przez wpłaty zaliczkowe dla Urzędów: Węgla, Trans­portu, Elektryczności, Gazowni i innych przedsiębiorstw, będą­cych własnością publiczną. Sięgały one sum: 422 000 000, 397 000 000 oraz 616 000 000 funtów kolejno, w trzech podanych latach budżetowych.

37 Wywiad przeprowadzony z profesorem Parkinsonem przez Alain Schifersa z miesięcznika francuskiego “Realites". Druk wg “Forum", luty 1966. Tłum. Jerzy Pański.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Parkinson C Northcote Prawo Parkinsona
Parkinson C Northcote Prawo Parkinsona
Parkinson C Northcote Tajna Misja
Parkinson C Northcote Prawa pani Parkinson
Cyril Northcote Parkinson Prawo Parkinsona
Parkinson Prawo parkinsona
Prawo Parkinsona
PRAWO PARKINSONA CZYLI ROSNĄCA PIRAMIDA, Socjologia
Rozporzadz-MSWiA-w sprawie parkingówdla pojazdow-mat niebezpieczne, Budownictwo, Prawo
Parkinson Prawo parkinsona
prawo parkinsona
prawo parkinsona
Parkinson Prawo parkinsona
Prawo cywilne z umowami w administracji wprowadzenie
PRAWO 3
wykład 1 Czym jest prawo
download Prawo Prawo MG Administracja i prawo administracyjne
Rehabilitacja w chorobie Parkinsona
od Elwiry, prawo gospodarcze 03

więcej podobnych podstron